(Szcześniak Andrzej Leszek ) W książce „Katyń — tło historyczne, fakty, dokumenty" zamieściliśmy apel o nadsyłanie informacji i dokumentów, które mogłyby mieć istotne znaczenie dla wyjaśnienia tragedii katyńskiej oraz losu zaginionych jeńców obozów Kozielsk, Ostaszków i Starobielsk. Odzew Czytelników w postaci nadsyłanej korespondencji oraz osobiście składanych relacji lub oświadczeń przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Serdecznie dziękujemy. Jednocześnie informujemy, że rzetelne opracowanie tego ogromnego materiału wymaga wielomiesięcznej pracy wyspecjalizowanego zespołu historyków i redaktorów, co wyklucza pospieszne przygotowanie choćby tylko zweryfikowanej listy ofiar. Udostępniony autorowi materiał został starannie skatalogowany i przygotowany do systematycznego opracowywania, a docelowo opublikowania. Ponadto informujemy, że Wydawnictwa ALFA udostępnią posiadane informacje i dokumenty kompetentnym historykom i zespołom redakcyjnym, które podejmą trud przygotowania nowych, wartościowych publikacji poświęconych sprawie katyńskiej. Ewentualną dalszą korespondencję prosimy przesyłać pod adresem: Andrzej Leszek Szczęśniak ul. Krucza 38/40, 00-525 Warszawa Instytut Programów Szkolnych Zespół redakcyjny KATYŃ Relacje, wspomnienia, publicystyka Wstęp i opracowanie ANDRZEJ LESZEK SZCZĘŚNIAK P03>3 Wydawnictwa ALFA — Warszawa 1989 Projekt okładki i strony tytułowej MACIEJ KAŁKUS Redaktor BOŻENA MAZUR Redaktor techniczny HENRYK PAWŁOWSKI Korekta ZESPÓŁ © Copyright bY^Vydąwnictwa ALFA 1989 ввоч ISBN 83-7001-296-5 Wydanie I. Łódzka Drukarnia Dziełowa Zam. 769/1100/89. A-85. І.19ІС Wstęp Historia Polski idzie dziwnemi, pod ostrym kątem, drogami... ale jest jedna droga prosta, z której nas nikt sprowadzić nie zdoła: ani chorobliwy twór cywilizacji zachodnioeuropejskiej — Gestapo, ani więzienie na Chłodnej Górze charkowskiej, ani Syberia, mroźna i głodna. Idziemy tą drogą uparcie i niestrudzenie. Tą drogą jest wolna Rzeczpospolita Polska. Witold Ogniewicz, 1943 Problematyka katyńska obejmuje zespół różnorodnych zagadnień, na który składają się z jednej strony losy bezpośrednich uczestników dramatu (jeńców polskich wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną w czasie działań wojennych w 1939 roku, oficerów i żołnierzy aresztowanych w okresie późniejszym, deportowanych, zsyłanych i przemieszczanych w głąb ZSRR, ofiar tragedii w lesie katyńskim oraz zaginionych z Ostaszkowa i'Starobielska), z drugiej zaś — różnorodne działania prowadzone przez ludzi znajdujących się na zewnątrz pierścienia śmierci (poszukiwania zaginionych przez rodziny, Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych i Rząd Rzeczypospolitej Polskiej na Obczyźnie, reakcje międzynarodowe na ujawnienie zbrodni, bezpośrednie i dalekosiężne skutki Katynia itp.) W syntetycznym opracowaniu można przedstawić problematykę katyńską tylko w ogólnym zarysie, gdyż nadmiar szczegółów utrudniałby wyodrębnienie tego, co najważniejsze. Szczegóły posiadają jednak znaczenie i wyjaśniają wiele spraw. Zmniejszają one do minimum subiektywne podejście jednego autora, które zawsze może odcisnąć swoje piętno na pracy, mimo cytowania wielu dokumentów. Umożliwiają także poznanie nastrojów bez- 5 pośrednich uczestników i świadków wydarzeń, ich subiektywnej — a zatem i różnorodnej oceny rozgrywającego się dramatu. Stąd też narodziła «ię potrzeba, aby dwa pierwsze tomy: 1) „Katyń — lista ofiar i zaginionych", 2) „Katyń — tło historyczne, fakty, dokumenty" — uzupełnić tomem dodatkowym: 3) „Katyń — relacje, wspomnienia, publicystyka". Zamieszczone w tym tomie materiały zostały wybrane spośród wielu, w sposób możliwie najbardziej reprezentatywny. Świadomie nie wykorzystano stosunkowo nielicznych oficjalnych publikacji polskich ukazujących się w kraju w latach 1944—1985. Wszystkie one opierały się wyłącznie na raporcie radzieckiej Komisji Specjalnej N. Burdenki i nie wnosiły do sprawy nic nowego. Wśród .materiałów zamieszczonych, na pierwszym miejscu należy postawić publicystykę pamiętnikarską. Występuje tu kilka jej rodzajów. Są to przede wszystkim zapisywane na gorąco wrażenia i przeżycia jeńców z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Dzięki bezpośredniemu zapisowi ich autorzy oddają wiernie swoje nastroje, obawy i nadzieje. Część z nich przewieźli ocaleni, część wydobyto z mogił katyńskich. Te ostatnie towarzyszyły swym twórcom aż po grób i stanowią wstrząsające świadectwo rozgrywającej się tragedii. Część wspomnień pisana była w okresie późniejszym, często wiele lat po rozgrywających się wydarzeniach. Te wspomnienia korygowane są na ogół przez późniejszą wiedzę i doświadczenia autorów. Wzbogaca to znacznie informacje o danym okresie i osadza sprawę w szerszym kontekście, ale czasami zaciera kontury szczegółów. W sumie jednak, ogromny materiał pamiętnikarski umożliwia dokładne poznanie poszczególnych elementów sprawy katyńskiej. Przedłużenie literatury pamiętnikarskiej stanowią relacje składane władzom cywilnym i wojskowym przez uczestników i świadków wydarzeń. Zawierają one fakty i spostrzeżenia z niewielką tylko domieszką subiektywnych odczuć. Relacje składali prawie wszyscy uratowani oficerowie i żołnierze. Duża ilość relacji pozwala na dokładne poznanie sytuacji i losów polskich jeńców. 6 Spośród tysięcy relacji w niniejszym tomie zamieszczono przede wszystkim te, które posiadają walory literackie lub zawierają informacje nie występujące w innych źródłach. Dla możliwie pełnego poznania sprawy katyńskiej istotne znaczenie mają reportaże pisane na gorąco przez świadków wydarzeń, bądź przez obserwatorów sprowadzonych na miejsce ekshumacji zwłok. Znajdujemy w nich nie tylko bogaty materiał rzeczowy i dokumentacyjny, ale także opis osobistych przeżyć. Materiałami o charakterze dokumentów są raporty. Zamieszczono ich tu trzy rodzaje. Jedne dotyczą bezpośrednio przebiegu ekshumacji i obdukcji zwłok i zawierają ustalenia komisji lekarzy i kryminologów. W oparciu o nie oraz o bezpośrednie obserwacje opracowali też raporty świadkowie sprowadzeni przez Niemców do Katynia. Byli to najczęściej oficerowie polscy i alianccy — jeńcy z niemieckich oflagów. Ich raporty potajemnie (lub po zakończeniu wojny) dotarły do dowództwa Sprzymierzonych. Niektóre z nich przez wiele lat czekały potem na ujawnienie. Raporty o specjalnym charakterze opracowali oficerowie wywiadu i dyplomaci. Opierały się one na wielu tajnych dokumentach i zawierały nieraz sensacyjne treści. I w tym przypadku trzeba było czekać długie lata na ich opublikowanie. Ostatnią grupę zamieszczonych w tym tomie materiałów stanowią artykuły publicystyczne, których autorzy starają się w różnej formie zapoznać czytelników z problematyką katyńską. Artykuły te są bardzo zróżnicowane: od opisów niektórych fragmentów sprawy aż po opracowania syntetyczne. Pozwoli to na prześledzenie publicystyki katyńskiej w okresie rozwoju pierestrojki i głasności. Sprawa katyńska po II wojnie światowej Po zakończeniu procesu norymberskiego stanowisko aliantów zachodnich wobec sprawy katyńskiej nie uległo zmianie. Nadal obowiązywał zakaz ujawniania dokumentów, a poufne raporty, składane przez fachowców, chowane były do safesów. Rządy USA i Wielkiej Brytanii dokładały wielu starań, aby w imię „wyższych racji politycznych" całą sprawę skazać na zapomnienie. Prezydent USA Roosevelt kategorycznie zabraniał ujawnienia jakichkolwiek materiałów amerykańskich o Katyniu. Ci, którzy próbowali cokolwiek na ten temat opublikować, musieli rozstać się z pełnionymi funkcjami państwowymi. Pułkownik Szymański, który nazbyt interesował się sprawą katyńską, został oskarżony w 1943 r. przez Departament Obrony o „stronniczość na rzecz polskich kół antysowieckich". Dyplomata i przyjaciel Roosevelta — Georg Howard Earle, został w 1944 r. przeniesiony na Samoa za to, że chciał opublikować oświadczenie na temat Katynia. Przedtem Roosevelt napisał do niego: „Stanowczo zabraniam panu ujawniania jakichkolwiek informacji, które udało się panu zdobyć na temat naszego alianta, dopóki pełni pan misję dyplomatyczną lub pozostaje w służbie marynarki Stanów Zjednoczonych". W 1945 r. ppłk Van Vliet, którego w 1943 r. Niemcy przywieźli do Katynia, sporządził raport dla Departamentu Obrony, ale 'polecono mu zachować sprawę w tajemnicy. Raport ten „zaginął" i Van Vliet musiał go później napisać na nowo. 8 19 lutego 1948 r. szwedzkie pismo „Dagens Nyheter" ogłosiło z nieznanych źródeł nowe informacje w sprawie Katynia. Podało nieco szczegółów z likwidacji obozów jenieckich oraz kilka nazwisk funkcjonariuszy mińskiego NKWD należących do oddziałów wykonujących egzekucję. Informacje te przeszły bez echa. Stanowisko amerykańskie wobec sprawy katyńskiej uległo w następnych latach całkowitej zmianie. Złożyły się na to dwie główne przyczyny: śmierć prezydenta Roosevelta, który blokował całą sprawę oraz, a chyba przede wszystkim, wojna w Korei. Nagle Amerykanie stwierdzili, że ich jeńcom wziętym do niewoli grozić może taki sam los, jak polskim oficerom w Katyniu. O tym, że obawy takie nie były bezzasadne może świadczyć statystyka: w obozach hitlerowskich zginęło 1,2% jeńców amerykańskich, zaś w niewoli koreańskiej 38%. Zaniepokojony takim obrotem sprawy Kongres amerykański przystąpił do działania. 18 września tego roku Izba Reprezentantów 82. Kongresu Stanów Zjednoczonych przyjęła jednomyślnie rezolucję o powołaniu „komisji dla przeprowadzenia pełnych i całkowitych badań masakry, katyńskiej, międzynarodowej zbrodni, popełnionej na żołnierzach i obywatelach Polski na początku II wojny światowej." Przewodniczącym Komisji został kongresman partii demokratycznej ze stanu Indiana, Ray J. Madden. Po utworzeniu komisji prezydent Truman oświadczył: „To, co wydarzyło się w Katyniu, jest jednym z' najbardziej wstrząsających wydarzeń w historii współczesnej. Cały świat powinien o tym wiedzieć. Komisji Kongresu, która ma za zadanie ustalić winnych, udzielam mego pełnego poparcia. Poleciłem wszystkim departamentom mojego rządu jak najściślejszą współpracę w śledztwie". Komisja rozpoczęła przesłuchiwanie świadków i zbieranie materiałów. Rezultatem z górą rocznych prac Amerykańskiej Komisji Kongresowej dla Zbadania Masakry Katyńskiej stał się wielki raport z 22 grudnia 1952 roku. {Finał Report). Raport ten na 2363 stronicach zawarł wszelkie dostępne materiały i świadectwa, dotyczące badanej zbrodni. Istotnym wynikiem przepro- 9 wadzonego śledztwa jest następujący wniosek, który w przekładzie z angielskiego brzmi: „Komitet jednomyślnie uznaje za dowiedzione, poza wszelką, rozsądną możliwość, że radzieckie NKWD (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych) popełniło masowy mord polskich oficerów i intelektualnych przywódców w lesie katyńskim koło Smoleńska, w Rosji". Katyńska Komisja Kongresowa uchwaliła następujące zalecenia dla Prezydenta Stanów Zjednoczonych: 1) aby Prezydent Stanów Zjednoczonych przekazał zeznania, materiał dowodowy i wyniki badań Komisji delegatom Stanów Zjednoczonych w Narodach Zjednoczonych; 2) aby ponadto Prezydent Stanów Zjednoczonych polecił delegatom Stanów Zjednoczonych przedstawić sprawę Katynia Ogólnemu Zgromadzeniu Narodów Zjednoczonych; 3) aby poczyniono odpowiednie kroki w Ogólnym Zgromadzeniu, celem wniesienia skargi przed Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości przeciw Związkowi Socjalistycznych Republik Rad o popełnienie zbrodni katyńskiej, która była pogwałceniem praw, uznanych przez cywilizowane narody. 4) aby Prezydent Stanów Zjednoczonych polecił delegacji Stanów Zjednoczonych dążyć do powołania międzynarodowej komisji, która by zbadała inne masowe mordy i zbrodnie przeciw ludzkości" (Finał Report, s. 12). W amerykańskim Raporcie znalazły się wszystkie wnioski dotychczasowych komisji i jednoznacznie określony został czas dokonania zbrodni i jej sprawcy. Jednak znaczenie tego Raportu nie zostało wykorzystane zgodnie z zamierzeniami. Końcowy apel Komisji amerykańskiej skierowany do Narodów Zjednoczonych w celu otwarcia przed trybunałem międzynarodowym procesu przeciw rządowi stalinowskiemu o popełnienie zbrodni katyńskiej i do prezydenta Stanów Zjednoczonych o „odwołanie się do komisji międzynarodowej, która podejmie środki, jakie uzna za zgodne z prawem", nie był ponawiany po zakończeniu wojny koreańskiej. Walki się skończyły, Amerykanie odzyskali niepełne 2/3 swoich jeńców i sprawa ucichła. 10 V/ przeciwieństwie do władz, zainteresowanie Katyniem wykazywały różne instytucje naukowe i społeczne. Spowodowane ono było różnego rodzaju przyczynami. Wchodziły tu w grę przeżycia osobiste, chęć moralnego zadośćuczynienia ofiarom mordu i zaginionym, zainteresowania badawcze i z czasem czynniki polityczne. Zajmowali się tą sprawą pojedynczy ludzie, organizacje społeczne i instytucje państwowe. Jest przy tym charakterystyczne, iż w miarę upływu czasu zainteresowanie Katyniem — zamiast wygasać — przybierało na sile, a znaczenie tej problematyki stale rosło. Powstają prace naukowe, publikuje się wiele artykułów, relacji,, wspomnień, dokumentów. Dokumentem szczególnego rodzaju był opublikowany przez niemiecki tygodnik „7 Tage" (7 VII 1957) raport komendanta mińskiego NKWD Tartakowa do centrali w Moskwie, informujący władze o przeprowadzeniu likwidacji trzech polskich obozów jeńców wojennych Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. W raporcie podaje się nazwiska osób odpowiedzialnych za wykonanie akcji, wymienia się pułki osłaniające całą operację, a co ma szczególne znaczenie, wymienia się również miejsce straceń oficerów ze Starobielska — miejscowość Dergacze; a jeńców z Ostaszkowa — miejscowość Bołogoje. Dokument ten początkowo nie zwrócił większej uwagi historyków, skrytykowany został przez Józefa Mackiewicza. Jednak po latach zajął się nim brytyjski historyk Louis Fitz-Gibbon, który po przeprowadzeniu dokładnej analizy skłania się ku wnioskowi, iż dokument ten jest autentyczny. Niestrudzenie działająca polska emigracja zawsze poświęcała Katyniowi wiele uwagi, gromadziła dokumenty i publikowała prace naukowe. Spośród jej prac' powstałych po zakończeniu wojny na pierwsze miejsce wysuwa się książka Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów z przedmową Władysława Andersa, wyd. Gryf Publications, Londyn 1949, która do roku 1982 doczekała się dziesięciu wydań. Po latach przełomem w badaniach nad sprawą katyńską stała się praca polskiego historyka Janusza Kazimierza Zawodnego: Death in the Forest (1962), przetłumaczona na kilka języków. Jest to najlepsze studium na temat Katynia. U Spośród historyków zachodnich zajmujących się problematyką katyńską na uwagę zasługuje Louis łMtz-Gibbon. Od 1971 roku badacz ten opublikował cztery dzieła poświęcone Katyniowi, w których ujawnił wiele szczegółów sprawy i dokładnie je przeanalizował. Odegrał on ogromną rolę w informowaniu opinii Zachodu o polskiej tragedii, wobec której rządy anglosaskie zachowały się w czasie wojny w sposób haniebny. Praca Fitz-Gibbona spowodowała duże zainteresowanie w Wielkiej Brytanii. Po nadaniu 21 kwietnia 1971 roku przez telewizję BBC programu dokumentalnego poświęconego Katyniowi, w Izbie Gmin wystąpił poseł Airey Neave z wnioskiem o wniesienie sprawy katyńskiej przez rząd brytyjski na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wniosek nie uzyskał większości ani w Izbie Gmin, ani w Izbie Lordów. Przy okazji jednak nastąpiło ujawnienie nowego ciekawego szczegółu: w lipcu 1971 „Daily Telegraph" ogłosił wywiad z Izraelczykiem, Abrahamem Widrą, który w czasie wojny przebywał w jednym z łagrów radzieckich, gdzie spotkał podobno kilku dawnych funkcjonariuszy NKWD, uczestniczących w 1940 roku w mordowaniu oficerów polskich. Dzięki Fitz-Gibbonowi opublikowane zostały także w Wielkiej Brytanii tajne raporty ambasadora brytyjskiego 0'Malleya dotyczące mordu katyńskiego. Od tej pory sprawa katyńska nabrała w świecie dużego rozgłosu. W Polsce w pierwszych latach po drugiej wojnie światowej nie istniała możliwość podejmowania problematyki katyńskiej. Prokurator Roman Martini z Krakowa, który na zlecenie rządu zbierał materiały o Katyniu, został w 1945 roku zamordowany przez agentów UB. Zgromadzone przez niego dokumenty zniknęły. Temat katyński był całkowicie zakazany. Dopiero w 1952 roku ukazała się w Polsce broszurka Bolesława Wójcickiego pt. Prawda o Katyniu, oparta wyłącznie na raporcie radzieckiej Komisji Specjalnej N. Burdenki. W broszurce tej niewiele miejsca poświęca się problematyce katyńskiej, za to dużo atakom na „imperializm amerykański". 12 Nie podejmowali na temat Katynia badań naukowych ani specjaliści polscy, ani radzieccy. Rok 1956, który spowodował pewien przełom w świadomości historycznej Polaków i umożliwił podjęcie wielu tematów dotychczas zakazanych, do tematyki katyńskiej nie wniósł nic nowego. Nie spełniły się również oczekiwania, iż decydujące rozwiązanie tego problemu przyniesie XXII Zjazd KPZR. Nie poprawiły tu sytuacji kolejne okresy „odwilży", jakie następowały w naszym kraju. Temat katyński zakazany był nadal, mimo możliwości wyjaśnienia wielu innych wstydliwych spraw. Przyczyniali się do tego niewątpliwie niektórzy historycy i działacze polityczno-społeczni, którzy wychodzili z fałszywego założenia, że pomijanie drażliwych spraw w stosunkach polsko-radzieckich służyć może pogłębieniu przyjaźni między Polską i ZSRR. Ludzie myślący inaczej nie byli po prostu dopuszczani do głosu. Historycy mieli świadomość, że każda ich próba potraktowania sprawy katyńskiej zgodnie z kryteriami naukowymi, doprowadzić musi do daleko idących ingerencji cenzury, a co za tym idzie do pozbawienia ich prac walorów naukowych. Spadało przez to zainteresowanie historią stosunków polsko-radzieckich i zmniejszała się liczba profesjonalistów zajmujących się tą tematyką. Coraz mniej było chętnych do firmowania swoim nazwiskiem półprawd i przemilczeń. Wytworzyła się przy tym paradoksalna sytuacja. Wszelkie niedomówienia, zafałszowania i „białe plamy" zamiast umacniać przyjaźń polsko-radziecką, zaczęły coraz bardziej ją komplikować i utrudniać. Informacje o Katyniu i tak docierały do społeczeństwa, a władza traciła wiarygodność. Istotnych zmian w tej sytuacji dokonał XXVII Zjazd KPZR w 1986 roku, na którym zapowiedziano — jako konieczność dziejową — ujawnienie całej prawdy historycznej. Umożliwiło to historykom radzieckim podjęcie szeroko zakrojonych badań nad tematami dotychczas pomijanymi i dostęp do bogatych archiwów, niedostępnych dotąd dla badaczy. Intensyfikacja prac badawczych i możliwość publikowania rzeczy kontrowersyjnych, 13 zaowocowały w krótkim czasie wieloma ciekawymi publikacjami, w tym również o tematyce polskiej. Ma to duże znaczenie dla rozwoju badań historycznych nad najnowszymi dziejami Polski i Związku Radzieckiego i dla wyjaśnienia wielu drażliwych problemów w stosunkach polsko-radzieckich. Decyzje podjęte na XXVII Zjeździe KPZR zaowocowały również polsko-radzieckim dokumentem, otwierającym nowy rozdział we wspólnym dochodzeniu do prawdy. 21 kwietnia 1987 r. I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, Wojciech Jaruzelski i sekretarz generalny KPZR, Michaił Gorbaczow, podpisali w Moskwie „Deklarację o współpracy w dziedzinie ideologii, nauki i kultury", która zapowiada m.in. likwidację „białych plam" w historii stosunków polsko-radzieckich. Część I Relacje i wspomnienia z pobytu w obozach Kozielsk Witold Ogniewicz ,...Po miesięcznym pobycie w obozie Pawliszczew Bor (niedaleko Moskwy) wszystkich oficerów — a było nas około dwustu — przewieziono do Kozielska. Był listopad 1939 r. Deszcz padał i szaro było na świecie. Przechodziliśmy obok osiedli wiejskich, przez chutory. Spotykaliśmy obywateli Związku Sowieckiego, w nędznych ubraniach, o szaro-ziemistych twarzach, o oczach mętnych i obojętnych, zda się, na wszystko. Patrzyli tylko z jakąś zbudzoną ciekawością na nasze buty i ubrania (były one wtenczas jeszcze w dobrym stanie). Obywatele Związku Sowieckiego noszą łapcie, buty z wojłoku, o gumowych podeszwach. Buty skórzane są dla nich oznaką władzy i bogactwa. Pieśń, która w Rosji była zawsze najwierniejszym odzwierciedleniem duszy i pragnień ludu, poświęciła butowi skórzanemu wiele strofek. Szliśmy... Przed nami były ciemne ścierniska kołchozów, ogromne połaci pól niezżętych i nieużytków. Kiedy patrzyłem na kłosy pochylone do dołu, pełne daru Bożego — chleba, zaczynałem rozumieć Rosję. Rosja, to Bracia Karamazow — nędza duchowa ojca Kara-mazowa i mistyczna, mnisza jaźń Aleksieja — syna. Rosja to Rasputin: rozpusta, tarzanie się w brudzie i modlitwa w ekstazie — pokajanije. Rosja, to pełne kłosy i głodny lud, to najwyższa idea braterstwa, równego podziału dobra... i kraj, gdzie obywatele dzielą się na tych, co siedzieli w więzieniu, i na tych, co 16 będą siedzieli, gdzie człowiek jest po to, aby wbił kołek w kanale Biełomorstroju, a potem mógł po tym kołku osunąć się i zanurzyć na zawsze do wody... Obóz kozielski leżał parę kilometrów od miasta Kozielska. Już z daleka zauważyliśmy, że prowadzą nas do jakiegoś dawnego monastyru. Widać było kilka kopuł cerkiewnych bez krzyży i szereg ponurych budynków klasztornych. . Cały monastyr-obóz był ogrodzony wysokim murem, a mur „ńą wszelki wypadek", opasany plątaniną kolczastych drutów. Na czterech rogach obozu wystawały wieże, gdzie przy karabinach maszynowych* dzień i noc znajdowali się bojcy. Na tern nie kończyła się ochrona obozu. Między wieżami były „grzybki" dla innych wartowników, a oprócz tego przy głównej bramie stało zawsze dwóch krasnoarmiejców. Kiedyś mówił nam sowiecki żołnierz, że u nich ludzie z obozów i więzień nie uciekają. Miał rację... Aparat „porządkowy" Sowietów jest tak świetnie zorganizowany, że sławne Gestapo niemieckie, któremu w wykonywaniu „czynności porządkowych" niczego, zdaje się, zarzucić nie można, może iść do NKWD na staż paromiesięczny dla wyrównania braków. W obozie kozielskim, w chwili naszego przyjazdu było już ponad tysiąc polskich oficerów. Potem ta cyfra wzrosła do trzech i pół tysiąca, Niedaleko od monastyru kozielskiego był drugi obóz, zwany Skidem. Niegdyś, za czasów carskich, mieścił się tu przytułek dla ułomnych i starców. W Skidzie siedziało około tysiąca pięciuset Polaków. Byli oni przeważnie z terenów okupowanych przez Sowiety. Obóz kozielski był obozem oficerskim. Niestety, dokładnych liczb podać nie mogę, ale ogólnie według moich obserwacji i obliczeń od grudnia 1939 r. do maja 1940 r. stan procentowy obozu przedstawiał się jak następuje: oficerów zawodowych ok. 30%, oficerów rezerwy ok. 65%, podoficerów, cywilnych (urzędnicy), studentów, uczniów szkół średnich ok. 5%. Było też kilku księży, rabin i miła Polka-lotniczka, por. D. M. Były tu reprezentowane wszystkie bronie (około stu lotników, przeważnie z oddziałów /^SJ(^>wych, i około czterystu lekarzy). л £ Filia Щ 17 Spotykałem często w obozie profesora neurologii Uniwersytetu im. Batorego (nazwiska nie pamiętam) oraz dr. ppor. Chodorowskiego, asystenta prof. Michejdy (Wilno), dr. mjr. Tobiasza i in. Po głównej drodze obozu, prawiecodzień przechadzał się, przeważnie sam, mężczyzna z ciemną bródką, zamyślony i poważny. Był to gen. Smorawiński. Obok generalskiego baraku spotykałem też często gen. Minkiewicza, Bohaterewicza i zawsze eleganckiego wiceadmirała Czernickiego. Kawalerzyści potrafili w najcięższej chwili z nieszczęścia wycisnąć uśmiech. Przypominam sobie płk. Żelisławskiego, płk. Wanię, rtm. Antona, mjr. Pruszanow-skiego, rtm. Sztukowskiego i całą różnobarwną gromadę młodych oficerów. Licznie był reprezentowany korpus oficerski marynarki wojennej (przeważnie byli to oficerowie z dowództwa marynarki Warszawa-Gdynia). Było ich ponad trzydziestu. W zgranej paczce żyli oficerowie garnizonu Wilno, Nowa Wilejka. Cały obóz stanowił wzorowe „kasyno oficerskie" w nędzy sowieckiego obozu, był przykładem koleżeństwa i honoru polskiego żołnierza w niewoli. Obóz prowadziliśmy sami. Mieliśmy własną kuchnię, nawet świetlicę i chór. W ciągu siedmiu miesięcy dostaliśmy dwa razy mięso. Zycie nasze w dziedzinie kulinarnej nie było zbyt urozmaicone. Chleb da kasza — piszczą nasza to doskonała synteza menu naszej kuchni. To powiedzenie rosyjskie brzmiało jednak trochę przesadnie, bo np. trudno nazwać zwykły owies, w takim stanie w jakim dawali dawniej nasi ułani naszym koniom, kaszą. Ale kucharze nasi gotowali ów owies tak długo i gorliwie, aż pękał i stawał się kaszą. Czasem dostawaliśmy cukier, herbatę i mydło. Jeśli dodam, że wydawano nam od czasu do czasu machorkę i bibułkę do papierosów, można było żyć, mając na sobie zapas ciała z czasów przedwojennych. Oficerów używano do robót porządkowych wewnątrz obozu. Obsługiwaliśmy elektrownię, sprzątaliśmy rejon obozu, pracowaliśmy przy wykopie torfu, przy latrynach, a od grudnia kopaliśmy... zbiornik na wodę. Mieszkania nasze mieściły się w budynkach klasztornych i cerkwiach. Generałowie i część wyższych oficerów mieszkali w nie- 18 dużym budynku przy głównej drodze obozu. Ja mieszkałem w jednej z cerkwi (blok nr 2). Obok bramy wyjściowej stał budynek dobrze wszystkim znany — był to „urząd badań". Tu odbywały się badania naszej przynależności partyjnej, naszego socjalnego położenija, jak mawiali nasi „prokuratorzy". Badania były przeprowadzane w nocy i w dzień z przerwą co parę dni. Pierwszy raz badała mnie kobieta (nazwiska zapomniałem). Wysoka, o czarnych oczach i dobrze zbudowana. Cały czas pytała mnie w kółko o moje socjalnoje położenije i o przynależność do organizacyj. Tu miałem możność zauważyć, jak wiele w Sowietach zużywa się papieru. Rosja sowiecka ma lichy papier, ale ma go na potrzeby wewnętrzne tak dużo, że mogłaby według przepisów, z odpowiednią ilością protokółów, zesłać na Sybir całą Europę, włączając Wielką Brytanię. Nieraz zastanawiałem się, po co oni to wszystko piszą; przecież ten, co miał na sumieniu 30 arkuszy, i ten, co miał 2, siedzieli razem w obozie, po więzieniach, razem byli wyciągani podczas nbcy i gdzieś znikali w niezmierzonej rosyjskiej przestrzeni. Np. ppor. Eugeniusz Piotrowicz (z radia wileńskiego): po paru przesłuchaniach, zabrano go i ślad po nim zaginął. Od grudnia 1939 r. zaczęła się „wywózka" małemi grupkami — od pięciu do dwudziestu. Wyprowadzano oficerów w asyście silnych konwojów. Nie ogliadywatsia! — krzyczeli bojcy, popychając ich przed sobą. Z dumnie podniesionym czołem, żegnani przyjaznem spojrzeniem kolegów — odchodzili. Wchłaniała ich sowiecka Rosja... Kiedy ziemia była zmarznięta i twarda jak kość i kiedy nadszedł grudzień 1939 г., kazano nam kopać zbiornik na wodę. Zbiornik ten był mniej więcej o pół kilometra od obozu pod lasem i o kilkadziesiąt metrów od jeziorka. Dla kogo miała być ta woda przy jeziorze i pół kilometra od obozu, tego nie wiemy. (Był to głęboki dół: 6m X 6m). Chociaż zima była tęga, jednak woda zalewała dół. Musieliśmy ją wyciągać wiadrami i kłaść belki i deski dla umożliwienia pracy. Nie wiem co się z tym zbior- 19 nikiem stało. Może zrezygnowano i odłożono jego budowę, może znaleziono inne, odpowiedniejsze miejsce, bardziej suche... Zima przeszła w kozielskim obozie jak zmora, i przyszła wiosna, która jest wszędzie taka sama — ciepła i piękna. Od dn. 3 kwietnia 1940 r. rozpoczęła się generalna „wywózka" oficerów. Do sali wchodził Leon (tak nazywaliśmy jednego z bojców) i wyczytywał nasze nazwiska. Po obozie, w związku z naszym wyjazdem, krążyły różne pogłoski. Kiedy pytano naszych „opiekunów" o miejsce wyjazdu, były różne odpowiedzi. Czasem mówiono, że jakoby wywożą nas do „szkoły komunizmu", innym razem, że jedziemy do domu, to znowu, że wysyłają nas do krajów neutralnych. W jednej z przedostatnich grup wyjechali generałowie" i grupa starszych oficerów. Kiedy dn. 12 maja 1940 r. wyjeżdżałem z grupą oficerów (około stu pięćdziesięciu), w obozie kozielskim zostało zaledwie dwudziestu oficerów. Podobno na nasze miejsce mieli przyjść inni. Co się dalej działo w obozie kozielskim, nikt z nas nie wiedział. Będąc w Griazowcu (koło Wołogdy), słyszeliśmy, że w Kozielsku przebywają Francuzi, którzy jakoby uciekli z niewoli niemieckiej. Nie wiemy też, dokąd pojechały inne grupy. Dziwił nas tylko fakt, że listy w kraju otrzymywano tylko z obozu griazowiec-kiego. Po moim wyjeździe z obozu w Kozielsku, monastyr pozostał prawie pusty. Puste były baraki i cerkwie, pusty był „urząd badań". A taki był tu niegdyś ruch. Tyle osób przeszło przez ten historyczny przybytek udręki, tyle widziało się tu twarzy stroskanych i niepewnych o jutro. Przez obóz kozielski przeszły jak zmory, jak jakieś koszmarne fatum narodu polskiego — postaci NKWD — nowej arystokracji sowieckiej... A więc: kombrig Zarubin, komendant obozu Kozielska i Skidu; kpt. Aleksandrowicz, wyglądający na Gruzina i Żyda (chodził zwykle w skórzanej kurtce); kpt. Urbanowicz, gospodarczy szef obozu; Demido-wicz, spec od zagadnień politycznych — pan życia i śmierci; mjr Elman, nasz pocztylion i cenzor; mały Żydek Sielodkin, który gdy się tylko w obozie z teczką zjawił, wszyscy cichaczem mó- 20 wili: „Przygotowuje się nowy transport". Sielodkin, bez stopnia i tytułów, był, jak wyczuwaliśmy, ważną sprężyną NKWD na obóz kozielski. On odbierał i wyprawiał oficerów z obozu, on uczestniczył przy badaniach, on przynosił listy nazwisk do „wysyłki", otrzymanych z centrali (Moskwa lub Kozielsk?). Pamiętam komisarza Sazonowa, płk. Chodasa i całą pstrokatą mozaikę typów, którzy zjawiali się bez nazwiska. W maju wyjechałem z Kozielska. Załadowano nas do wagonów więziennych, zwanych stołypinkami; widziało się je w każdym składzie pociągu. Ruch więźniów w Sowietach jest ogromny. Więźniowie z południa jadą na północ, z północy na południe, z zachodu na wschód... i tak ciągle, dzień i noc. Kiedy weźmiemy pod uwagę, że więźniów często wozi się specjalnymi samochodami albo goni się po kilkaset mil na piechotę do miejsca przeznaczenia, jeśli włączymy do tego zesłańców, którzy przejść muszą „staż więzienny", śmiało możemy powiedzieć, że w Rosji sąwieckiej połowa więźniów siedzi, a połowa jeździ. Pociąg nasz zatrzymał się na jakiejś stacji. Była to, ku naszemu zdziwieniu, stacja Babinino, dobrze nam znana z października 1939 r. A więc znowu nas wiozą do obozu Pawliszczew Bor... Wsadzono nas na ciężarówkę. Ścisk był taki, że siedzieliśmy stłoczeni jak sardynki. Na każdym samochodzie było po pięciu sześciu bojców jako konwój. Nie wolno było zrobić ruchu ani ręką ani głową ani nogą. Sidief smirno — dostaliśmy rozkaz od konwoju. Сі-koledzy, którzy przypadkowo się poruszyli, byli kłuci bagnetami. Trudno mi opisać mękę 40 km podróży w bezruchu. Przekonałem się tu, że cierpienie można mierzyć na kilometry i metry. Po miesięcznym pobycie w obozie Pawliszczew Bor, wywieziono nas do Griazowca. Historia Polski idzie dziwnemi, pod ostrym karem, drogami... ale jest jedna droga prosta, z której nas nikt sprowadzić nie zdoła: ani chorobliwy twór cywilizacji zachodnioeuropejskiej — — Gestapo, ani więzienie na Chłodnej Górze charkowskiej, ani Syberia, mroźna i głodna. Idziemy tą drogą uparcie i niestrudzenie. Tą drogą jest wolna Rzeczpospolita Polska. 21 Kiedy nasz obóz griazowiecki dobrnął do armii polskiej na południu Rosji 1941 г., zabrakło nam wielu kolegów z Kozielska, zabrakło nam rąk i mózgów do pracy w szeregach, zabrakło nam tych, z którymi mieliśmy się podzielić radością zbliżającej się wolności. Opowiedział Witold Ogniewicz, spisał Jędrzej Serda. [«Wiadomości Polskie» nr 25, Londyn, 20 czerwca 1943] W Kozielsku Stanisław Lubodziecki Wśród przybyłych 2 listopada 1939 do Kozielska jeńców wojennych byli oficerowie zawodowi i rezerwy, oficerowie różnych broni i służb. Byli także przedstawiciele różnych zawodów cywilnych. Tych było około stu, gdy liczba oficerów przekraczała 4000. Było pięciu generałów: gen. dywizji Minkiewicz, generałowie brygady Bohatyrewicz, Smorawiński i Wołkowicki, kontradmirał Czernicki. Z tych pięciu pozostał przy życiu tylko gen. Wołkowicki. Było kilkunastu oficerów dyplomowanych. Było kilkuset lekarzy, a między nimi pułkownicy Biskupski, Nelken i Stefanowski, ppłk prof. Marynowski, ppłk prof. Ros-nowski, ppłk Czarnek, ppłk Dobrowolski, ppłk Millak, mjr prof. Pieńkowski, mjr docent Gołyński. kpt. prof. Zieliński, kapitanowie Mitkus, Mogilnicki, Stankiewicz i Wroczyński, por. Kozłowski, ppor. Przeworski. Wymienieni lekarze i pozostali ich koledzy stanowili kwiat polskiego świata lekarskiego. Byli w Kozielsku sędziowie i prokuratorówie, jak prezes Sądu Najwyższego Pohorecki, prezes sądu okręgowego Łuński, wiceprezesi sądu okręgowego Dębicki i Selens, prawie cały zespół Najwyższego Sądu Wojskowego, pułkownicy Cięciel, Kamiński, Kiel-biński, Lisowski, Matzner, ppłk Bogdzewicz. Byli inżynierowie, literaci, dziennikarze, publicyści, kupcy, przemysłowcy, nauczyciele, rolnicy. Byli przedstawiciele ducho- 23 wieństwa rzymskokatolickiego z kanclerzem kurii biskupiej ks. Wojtyniakiem na czele. Ta wielka ilość inteligencji polskiej przebywała w bezczynności, wyjaławiającej zdolność i energię. Ta wielka ilość inteligencji polskiej, poza nielicznymi wyjątkami miała wkrótce uleć zagładzie. W Kozielsku z konieczności dużo czasu udzielano rozmowom i po prostu gadaninie. Rozmawiano i dyskutowano na różne tematy. Przede wszystkim interesowano się wojną, lecz, niestety, bardzo skąpe wiadomości o przebiegu wojny dochodziły do jeńców. Śledzono przebieg wojny pomiędzy Związkiem Sowieckim a Finlandią. Radio sowieckie, którego audycje były częściowo dostępne jeńcom przez znajdujący się na terenie obozu dość kiepski głośnik, w przededniu wojny z Finlandią twierdziło z zarozumiałością i pewnością siebie, że armia czerwona nazajutrz po rozpoczęciu wojny wkroczy tryumfalnie do Helsinek, stolicy Finlandii, i że proletariacki, komunistyczny rząd zastąpi rząd biało-gwardyjski. Bombastyczna zapowiedź nie urzeczywistniła się. Jeńcy w Kozielsku, oficerowie dyplomowani, zawodowo obserwowali działania wojenne według ogłaszanych komunikatów, zaznaczając stan rzeczy na wyciętej z gazety i przypiętej do ściany mapie teatru wojny. Liczono ilości zniszczonych samolotów fińskich" i wkrótce stwierdzono, że w razie prawdziwości w tej mierze oficjalnych komunikatów, lotnictwo fińskie byłoby już całkowicie zniszczone. Rzeczywistego przebiegu wojny z Finlandią można było tylko się domyślać. Czas jej trwania wskazywał, że „zwycięska armia" czerwona wcale nie jest zwycięska. Jedyna infor-matorka o życiu poza obozem, stara sprzątaczka korytarzy w baraku generalsko-pułkownikowskim, przynosiła pogłoski dla bolszewików niekorzystne. Opowiadała, że na froncie jest dużo zabitych i bardzo dużo rannych, w kraju zaś brak różnych wytworów, a chleb wydają nieregularnie. Co do tego, jak długo trwać będzie wojna z Hitlerem, zdania były podzielone. Wszyscy jeńcy, oprócz niewielkiej grupy jeńców pochodzenia niemieckiego i poczuwających się do narodowości niemieckiej, pragnęli szybkiego zwycięstwa nad Hitlerem, i może dlatego większość oficerów przekonywała siebie i kolegów, że 24 wojna długo trwać nie może, że w r. 1940 nastąpi tak pożądana porażka Niemców. Sceptycy, będący w mniejszości, mówili, że wojna przedłuży się. A najbardziej może trzeźwo-pesymistyczny generał odsuwał koniec wojny na jesień 1941. Umysły oficerów w Kozielsku najbardziej zajmowała kwestia odesłania ich przez bolszewików do Polski, do okupacji niemieckiej, skąd większość jeńców pochodziła lub się wywodziła. Często podawano bolszewikom miejscowość w granicach okupacji niemieckiej jako locus domicilli, całkiem nieprawdziwą, by tylko wydostać się spod władzy sowieckiej. Nienawiść do Sowietów, do bolszewików, powiedzmy szczerze — nienawiść w ogóle do Moskali, była tak wielka, że emocjonalnie rodziła pragnienie wydostania się dokądkolwiek, nawet z deszczu pod rynnę — do okupacji niemieckiej. Nie łudzono się, że Niemcy będą miękko obchodzili się z oficerami polskimi; przypuszczano, że większość, a może wszystkich, Niemcy zapakują do obozów jenieckich; sądzono jednak, że obchodzenie się Niemców z jeńcami będzie odpowiadało przyjętym w tej mierze zwyczajom międzynarodowym, w szczególności uchwałom konwencji w Hadze z 18 października 1907, stanowiącym przedmiot kodeksu praw i zwyczajów wojny na lądzie. Nieliczni oficerowie brali kwestię wyjazdu do okupacji niemieckiej spokojnie i rzeczowo, wykazując, że oddanie przez bolszewików jeńców Polaków do rozporządzenia Niemców unieruchomi ich i uniemożliwi im wzięcie udziału w wojnie. Tymczasem może jeszcze warunki zmienią się i można będzie wstąpić do wojska polskiego, które niewątpliwie musi formować się w Europie w krajach sprzymierzonych, a w szczególności, jak przypuszczano, we Francji. Na to odpowiadano, że z okupacji niemieckiej łatwiej będzie uciec, np. przez Węgry, i dostać się do wojska polskiego. W rzeczywistości zaś jeńcy nic albo prawie nic nie wiedzieli o tym, co działo się na Zachodzie, bo jedynym źródłem informacji były gazety sowieckie i plotki, aczkolwiek trzeba przyznać, że w plotkach zdarzała się niewiadomo skąd przesączona kropla łub krople prawdy. Codzienne rozmowy większości jeńców zaczynały się pytaniem: — Co tam słychać w sprawie naszego wyjazdu do domu? 25 Odpowiedzi były optymistyczne. Mówiono, że jeńcy wkrótce wyjadą. Podawano różne terminy, różne szczegóły, mające świadczyć o realności wyjazdu i jego przybliżonej dacie. Podobno komenda obozu — mówiono — sporządza wykazy jeńców według województw, z których jeńcy pochodzą, dla rozszeregowania jeńców przy transporcie; podobno już przyjechał konwój; podobno już podstawiono na stację kolejową wagony; podobno już zarządzono w komendzie obozu ostre pogotowie, gdyż wyjazd nastąpi lada dzień, lada godzina. W tych pogłoskach, należy sądzić, było nieco prawdy. W listach bowiem, otrzymywanych przez jeńców od rodzin z kraju, bywały wiadomości, że jeńcy mają wrócić. W liście z Warszawy żona prof. Szareckiego ponoć pisała, że podano już datę przejazdu jeńców przez pewną stację za Brześciem nad Bugiem, że na tę stację pojechała i oczekiwała męża, mając dla niego przygotowane futro. Wreszcie podobno sam kombrig (komendant obozu w Kozielsku Zarubin) — podkreślano: „sam kombrig" — miał powiedzieć: — Za dużo macie protektorów i dlatego nie wyjeżdżacie. To powiedzenie komentowano w ten sposób, że Anglia i Francja zaprotestowały przeciwko odsyłaniu jeńców do okupacji niemieckiej, że miały oświadczyć, iż będą to uważały za naruszenie neutralności przez Związek Sowiecki, za akt wrogi wobec sprzymierzonych, zdziałany na korzyść państw osi. Mówiono jeszcze, że Anglia proponowała wysłanie do Anglii czy też do kraju neutralnego jeńców-oficerów polskich z pokryciem przez Anglię dotychczasowych wydatków na utrzymanie jeńców; wymieniano nawet wysokość zwrotu kosztów za głowę; mówiono, że Związek Sowiecki targuje się o wysokość zapłaty. W sprawie wyjazdu bywała kolejno hausse'a i baisse'a. Mówiono: „wyjazd murowany", to znów: „o wyjeździe nie ma mowy, nikt już nie mówi o wyjeździe". W jednym z okresów hausse'y krążył taki dowcip. Jeden z jeńców w rozmowie ze „znajomym" członkiem komendy obozu pytał, czy wyjazd jeńców jest aktualny. 26 — Z całą pewnością nastąpi, mam o tym wiadomość z najpewniejszego i najbardziej autorytatywnego źródła. — A skąd pan wie? — zapytał jeniec. — Powiedział mi pewien oficer polski — brzmiała odpowiedź. W okresach baisse'y mówiono, że jeńcy nie zostaną w obozie w Kozielsku, lecz będą wysyłani do innej miejscowości. Jakiś czas tą miejscowością miał być Barnauł (zachodnia Syberia). Kiedy indziej mówiono o dalekiej północy. Enkawudzista Urbanowicz, Polak mówiący po polsku i często rozmawiający z jeńcami, miał powiedzieć: — Jeńcy w rzeczywistości stąd wyjadą, ale gdyby dowiedzieli się dokąd jadą, oko by im zbielało. Trudno wnioskować, co myślał sobie i co wiedział wówczas Urbanowicz, jeśli rzeczywiście wypowiedział cytowane słowa? W czasach klęsk powszechnych ludzie łatwo stają się przesądni i szczególnie ciekawi, co i kiedy przyszłość przyniesie. Nic więc dziwnego, że znana wierszowana przepowiednia o przebiegu wojny cieszyła się wielkim wśród jeńców powodzeniem; nic dziwnego, że w obozie, z wielką konspiracją, urządzano w jednym z baraków seanse spirytystyczne z udziałem majora, który miał posiadać zdolności mediumistyczne. Opowiadano sobie, że duchy ustaliły dokładnie daty śmierci Hitlera i Mussoliniego (wcześniejsze niż rzeczywiste). Mówiono także, że pewnego razu udało się przywołać ducha marszałka Piłsudskiego i że zapytano go, kiedy, i jak wojna się skończy. Duch miał odpowiedzieć: — Zachowujecie się w niewoli jak g...niarze, nie będę z wami gadał. [«Wiadomości» nr 12, Londyn, 21 marca 1948] Druga strona Kozielska Tadeusz Felsztyn W każdej obserwacji jest ćo najmniej tyleż obserwatora ile obserwowanego. Wiedzą dziś o tym nie tylko psychologowie, ale nawet i ...fizycy. Nie dziw więc, że choć płk Stanisław Lubo-dziecki i ja byliśmy w tym samym czasie w Kozielsku i choć dłuższy czas „mieszkaliśmy" tuż obok siebie, to jednak obserwacje nasze są wyraźnie ze sobą sprzeczne (por. artykuł płk. Lubo-dzieckiego W Kozielsku w nr 12 „Wiadomości"). Może wpłynął na to fakt, że niezmiernie ciężkie i denerwujące przesłuchania, jakimi władze obozowe gnębiły w tym czasie płk. Lubodzieckie-go, zakończone zresztą jego wywiezieniem z obozu (co wówczas zarówno on sam jak my wszyscy uważaliśmy za jego ostateczną zgubę, a co w rzeczywistości, szczęśliwym zrządzeniem Opatrzności, było jego ocaleniem), nie sprzyjały bynajmniej spokojnej i beznamiętnej obserwacji. A szkoda. Każdy bowiem, najbardziej nawet pobieżny obserwator życia w Kozielsku, mógł stwierdzić niezmiernie ciekawe zjawisko. Z początkiem listopada, gdy jeńców poczęto zwozić do obozu, atmosfera naładowana była ustawicznymi sporami, wybuchającymi przy każdej, najmniejszej nawet sposobności, wzajemnymi wymyślaniami i'oskarżeniami, namiętnymi zarzutami przeciw wszystkim i wszystkiemu, słowem, gorzkim a burzliwym przeżywaniem klęski wrześniowej. Po miesiącu już jednak, w połowie grudnia, wzburzone fale namiętności opadły, nastroje stały się spokojniejsze, wiara w przyszłość i ostateczne zwycię- 28 stwo powszechna. Spory stały się rzadsze i — co ciekawe — wybuchały obecnie nie tyle z powodu odmiennych poglądów na przeszłość, ile raczej wskutek zarzutów, że postępowanie lub też słowa danego oficera nie były dość patriotyczne. Przemiana ta nie była ani dziełem przypadku, ani też procesem samorzutnym, lecz w dużej mierze wynikiem celowej, zręcznej i konsekwentnej działalności ś.p. gen. Henryka Minkiewicza. Jako najstarszy oficer w Kozielsku ujął on mocno rząd dusz w swe ręce i — mimo przeszkód, jakie spotykał ze strony władz obozowych — zorganizował doskonale działającą, a dobrze zakonspirowaną sieć oficerów łącznikowych pomiędzy sobą a wszystkimi budynkami obozu, które wtedy, z rosyjska, nazywaliśmy „blokami". Hasłem, które nieustannie i niezmordowanie szerzył, było, że należy zaniechać wszystkich sporów na temat przeszłości, wszystkich oskarżeń i zarzutów, bez względu na to, czy są one tylko gołosłowne, czy też najbardziej nawet uzasadnione. Choć sam wszelkie miał podstawy, ażeby uważać się za pokrzywdzonego przez rządy pomajowe, to jednak nie tylko nigdy w rozmowach nie poruszał tego tematu, ale na odwrót, żądał odłożenia wszelkiej krytyki do czasu powrotu do Polski. Wtedy — mawiał — będzie czas i miejsce, by oskarżać winnych i ukarać tych, którym udowodni się czy to złą wolę, czy choćby nawet niedołęstwo. W obozie jednak — przekładał — wszelkie rozmowy tego typu jedynie jątrzą i różnią nas właśnie w chwili gdy najbardziej musimy być zwarci. Wolę swą umiał gen. Minkiewicz przeprowadzić bez względu na wszelkie opory. Gdzie nie pomogły perswazje, znajdował zawsze inne środki oddziaływania. Pamiętam, jak razu pewnego jakiś mocno z rosyjska mówiący pułkownik rozpoczął odczyty o wojnie r. 1939, w których nie zostawiał suchej nitki na nikim, oczywiście poza sobą. Prośbie gen. Minkiewicza o zaniechanie tej akcji pułkownik odmówił. Następnego dnia zgłosiła się do pułkownika delegacja mieszkańców izby, w której zapowiedział najbliższe wykłady, z oświadczeniem, że izba ta nie życzy sobie jego odwiedzin. 29 Spokój, opanowanie, życzliwość i mądrość gen. Minkiewicza zyskały mu w krótkim czasie powszechną powagę w obozie, i rzadko kto sprzeciwił się jego autorytetowi. Na odwrót, nie było niemal w obozie sporu, zatargu czy też różnicy poglądów, które by w ostatniej instancji nie znalazły rozwiązania w oparciu na jego arbitrażu. Było to oczywiście solą w oku władz sowieckich, i kilkakrotnie „sam kombrig" groził gen. Minkiewiczowi więzieniem, jeżeli nie zaprzestanie swej działalności. Ten jednak odpowiadał zawsze spokojnie: — Jeśli mnie ktoś prosi o radę, nie mogę mu jej odmówić, a jeśli czyjeś postępowanie grozi komuś przykrymi następstwami po powrocie do Polski, moim obowiązkiem jest go ostrzec. Wreszcie zniecierpliwiony kombrig, podczas jednego z ostatnich przesłuchiwań, około marca 1940, odrzekł mu cierpko: — Ja was, gaspadin gienierał, mogę zapewnić, że żaden z was nie będzie w Polsce odpowiadał za to co czynił w Kozielsku. Słowa te, które gen. Minkiewicz natychmiast powtórzył zaufanemu gronu, komentowaliśmy wówczas jako wyraz przeświadczenia kombriga, że po wojnie Polska będzie bolszewicka. Dziś jednak, gdy jawna jest tajemnica katyńskiego lasu, mają one w uszach moich inne zupełnie brzmienie. Dalszym objawem polepszenia się nastrojów w Kozielsku była niezmiernie ożywiona działalność samokształceniowa, odczytowa, a nawet wydawnicza. Wbrew zakazom władz obozowych kwitła nauka języków, powstały komplety naukowe, a odczyty były zjawiskiem powszechnym: Obejmowały one wszystkie możliwe tematy, naukowe, wojskowe, społeczne, polityczne, ba, literackie nawet. Że zaś w Kozielsku skupił się kwiat polskiej inteligencji, to też o wykładowców nie było trudno i nie było chyba dziedziny myśli ludzkiej, która by nie była w tej samorzutnej akcji reprezentowana. Głód zaś mówionego słowa był taki, że osobiście np. musiałem założyć kalendarzyk, gdzie szyfrem notowałem godziny i izby moich wykładów; miałem ich bowiem często po trzy, cztery dziennie. Dziwi mnie bardzo, że płk Lubodziecki pominął zupełnie mil 30 czeniem tę stronę życia kozielskiego. Brał przecież w akcji tej sam czynny udział, jako prelegent oraz jako „referent odczytowy" naszej grupy pięciu izb przy wspólnym korytarzu, którą to funkcję przekazał mi dopiero na jakiś tydzień przed swoim wywiezieniem. Bywały również i wieczory literackie, a nawet i ...koncerty. Jeden z jeńców wydłubał z kawałków pryczy skrzypce; struny były co prawda mandolinowe, za to jednak smyczek z prawdziwego włosienia, ukradzionego koniom obozowym. Zawsze pełen nadziei i żywotności mjr Jackowski mocno zabiegał koło twórcy tych skrzypiec, aż wreszcie uzyskał jego obietnicę, że po powrocie odda je do Muzeum Przemysłowego w Warszawie, którego Jackowski był dyrektorem. Władze obozowe wyciągnęły natomiast z tego zupełnie inny, nieoczekiwany dla nas wniosek. — Wot — mówiły — dać wam, Palaczki, tylko pilnik i młotek, a zaraz zbudujecie samolot, którym uciekniecie z obozu. Wreszcie niezmordowany Jim Poker puszczał w obieg swe nowelki, w których z dobrotliwym sarkazmem wyśmiewał słabostki obozowe, lub zręcznie propagował wiarę w przyszłość. Rozpoczął nawet wydawanie czasopisma polityczno-literackiego, oczywiście pisanego i przepisywanego ręcznie. Komenda obozu tępiła z uporem i zaciekłością te wszystkie objawy życia kulturalnego, i zarówno niezmordowany deklama-tor, płk Chałaciński, jak Jim Poker przesiedzieli po 20 dni w karcerze obozowym „za szerzenie patriotyzmu polskiego", jak głosił rozkaz obozowy. Ale mimo wszystko do końca Kozielska nurt życia kulturalnego nie osłabł. Przy tych nastrojach tęsknota za powrotem do domu, lub tym bardziej za niewolą niemiecką, nie była bynajmniej tak powszechna, jak to twierdzi płk Lubodziecki, ani nawet nie reprezentowała poważnego odłamu opinii obozowej. Zapewne w blisko pięciotysięcznej rzeszy jeńców byli ludzie rozmaici. Pamiętam starszego pana, który zamęczał nas skargami, że Niemcy zniszczą jego świeżo zakupione przed wojną meble. Inny, w mundurze pułkownika, mocno z rosyjska zaciągając biadał, dlaczego po rewolucji wstąpił do wojska polskiego, zamiast — jak jego koledzy — emigrować w Pariż. Byli speku- 31 lanci, którzy ruble zamieniali na złote i złote na ruble, ogłaszając co dzień nowe kursy obozowej giełdy. Byli chiromanci, spirytyści, tłumacze snów. W jednej z izb zabawiano się w ten sposób, że nad miską brunatnej wody z kilku liśćmi kapusty, szumnie kapuśniakiem zwanej, oraz nad łyżką kaszy (co — obok chleba — stanowiło całe nasze pożywienie), układało się w wykwintne menu i wynajdywało najwymyślniejsze potrawy. Nie brak więc było i takich, którzy marzyli tylko o powrocie do domu, choćby kosztem niewoli u Niemców. Jeden z nich, in-żynier-chemik, specjalista w zakresie materiałów wybuchowych, który całą wojnę poprzednią spędził w niewoli niemieckiej i z tęsknotą o niej wspominał, godził się nawet i na służbę u Niemców, byle tylko wrócić do domu. Inni nie szli aż tak daleko, ale — wynajdując wszelkie możliwe ideowe płaszczyki — w gruncie rzeczy tęsknili do „kulturalnych warunków niewoli". Byli to przeważnie ludzie starsi, zobojętniali, sybaryci lub egoiści. Olbrzymia większość obozu była jednak innego zupełnie zdania. Pamiętam odpowiedź gen. Wołkowickiego, którego ktoś zapytywał, dlaczego dywizję swą poddał bolszewikom, a nie Niemcom. — Przecież pan, jako były oficer carski, powinien wiedzieć, czym to grozi — powiedziano mu. — Zapewne — odrzekł gen. Wołkowicki — ale ci, co dostali się do niewoli niemieckiej, w żadnym wypadku nie wezmą udziału w wojnie. Ci natomiast, co są w Rosji, mają — małe może, ale zawsze jakieś — szanse, że jeszcze w tej wojnie będą się bili. Charakterystycznym przykładem tego, co większość z nas myślała o „powrotowieżach", była karykatura narysowana już później w Griazowcu, przez płk. Grobickiego, którego nawet w niewoli nie opuściła fantazja kawaleryjska i złośliwy dowcip. Przedstawiała ona osiołka objuczonego sakwami, z których wystawały podarte buty, z drzewa wykonane trepki, łatana bluza, wytarta fufajka, woreczek z chlebem, słowem, cały skromny dobytek jeniecki. A napis pod rysunkiem głosił: „Ja idę do mamy". Jim Poker napisał na ten temat złośliwą nowelę pt. Wszędzi dobrze, gdzie nas nie ma. 32 A gdy w styczniu przybyła do obozu grupa „Litwinów" tj. oficerów, którzy z Litwy, zwabieni namowami sowieckimi powrotu „do domu", pojechali pod okupację sowiecką dobrowolnie i jak najlegalniej w świecie, i z granicy, zamiast do rodzin, skierowani zostali do Kozielska — opinia publiczna obozu ustosunkowała się do nich z miejsca wrogo. Zapewne, byli oni dla nas cennym źródłem wiadomości o tym, co dzieje się na świecie, ale nie mogliśmy im darować „dezercji", jak wtedy głośno mówiono, skoro zamiast uchodzić na Zachód, do wojska, woleli powrócić do domu. I trzeba było dopiero interwencji gen. Minkiewicza, by powstrzymać ogólną tendencję do bojkotowania ich. Gdy wreszcie w kwietniu 1940 zaczęto „rozładowywać" obóz, władze sowieckie puściły pogłoskę, że jedziemy do „punktów rozdzielczych", gdzie każdy z nas będzie musiał się oświadczyć, czy pragnie, by go wydać Niemcom, czy też prosi o azyl w Rosji. Wtedy gen. Minkiewicz wydał instrukcję, by w odpowiedzi protestować zarówno przeciw oddawaniu nas w ręce wroga, jak i przeciw przymusowemu zatrzymywaniu nas w Rosji. — Macie żądać — mówił — by was odstawiono do jakiegoś kraju neutralnego. Wyobrażam sobie, jak śmiać musieli się bolszewicy, gdy wiadomość o tym do nich doszła. Nie pytali oni przecież nikogo o zdanie, lecz wybrali sami ewentualność trzecią, najmniej przez wszystkich oczekiwaną — kulę w tył czaszki nad zbiorowym grobem w Katyniu. Fakt jednak, że wytyczne te znalazły powszechne uznanie wśród jeńców z Kozielska, najlepiej świadczy o nastrojach, jakie ich ożywiały. I przekonany jestem, że gdyby duch marszałka Piłsudskiego mógł przemówić do tej moralnie zdrowej większości obozu, na pewno by nam nie powiedział: „Zachowujecie się w niewoli jak g...niarze". Tylko że ludzie ci moc swego ducha czerpali nie ze stolików wirujących, ale z głębokiej wiary w przyszłość Polski i z silniejszego nad wszystko poczucia obowiązku. [«Wiadomości» nr 21, Londyn, 23 maja 1948] Na katyńskiej drodze X Henrykiem Gorzechowskim, ocalałym więźniem Kozielska rozmawia Marek Hołubicki W Szepietówce spotkałem ojca __ jak to się stało, że napisał Pan do nas list proponując tę rozmowę? __ By} to zupełny przypadek. Mój syn odbywa zasadniczą służbę wojskową. Ostatnio sprawa Katynia jest głośna. Wszyscy wiążą ją z Kozielskiem i jeńcami tam przebywającymi. Syn rozmawiał z kolegami o moich i mego Ojca losach. Dotarł do niego po tych rozmowach numer „Ładu" z Pana artykułem o obrazach Matki Boskiej Kozielskiej. Czym prędzej mi go przesłał. Pana artykuł dotyczy obozu Kozielsk II, a dla mnie temat Matki Boskiej Kozielskiej wiąże się z obozem Kozielsk I i tymi współwięźniami, którzy znaleźli się później w katyńskich mogiłach. Wśród nich był mój Ojciec. __ Może jednak, aby ukazać Czytelnikom chronologicznie Pana dzieje będące również fragmentem życia niewielu ocalałych z obozu Kozielsk I, przedstawi nam Pan drogę starszego ułana z cenzusem — Henryka Gorzechowskiego do niewoli sowieckiej. __ 15 lipca 1939 roku miałem niespełna dziewiętnaście lat. Wtedy to zostałem zaprzysiężony jako ułan z cenzusem, ochotnik, w 3 szwadronie liniowym 16 pułku ułanów. Miałem jednocześ- 34 nie przydział do Szkoły Podchorążych Kawalerii. Tuż po zaprzysiężeniu brałem udział w komisji poborowej koni. Konie odprowadziliśmy w Bory Tucholskie, gdzie stacjonowała nasza brygada. Była to Pomorska Brygada Kawalerii pod dowództwem pułkownika Bogoria-Zakrzewskiego. Poprzednim dowódcą był generał Grzmot-Skotnicki, w tym czasie już dowódca Grupy Operacyjnej Czersk. My byliśmy jej częścią. Generał zginął 19 września 1939 w czasie walk. Wkrótce zostałem skierowany do Garwolina, gdzie mieścił się ośrodek zapasowy pułku. Dotarłem tam już po rozpoczęciu działań wojennych 7 września 1939. W przedarciu się do Garwolina dopomógł mi mój stryj — generał Jan Jur-Gorzechowski, którego spotkałem w Warszawie. Dowódcą ośrodka w Garwolinie był rotmistrz Czesław Dmochowski, a szefem pierwszy sztandarowy z 1919 roku, starszy wachmistrz Wojciech Swierczyk (podobnie jak ja był ochotnikiem, gdyż nieco wcześniej przeszedł na emeryturę). W Garwolinie został utworzony konwój-tabor zawierający majątek pułkowy. Było to wszystko, co przedstawiało jakąś wartość i co zdołano ewakuować z miejsca postoju pułku w Bydgoszczy. Przybył tutaj również mój Ojciec, porucznik Henryk Gorzechowski, który objął dowództwo taboru. Szliśmy przez Łuków, Uściług na Włodzimierz Wołyński. Tam mieliśmy zdeponować majątek pułkowy. Po drodze braliśmy udział w kilku potyczkach z Niemcami. Zawsze udało nam się oderwać od nieprzyjaciela. Niestety, nadszedł 17 września, a wraz z nim uderzenie od wschodu. Byliśmy już wtedy w strefie działań Armii Czerwonej, między Równem a Włodzimierzem Wołyńskim. — Jak się Pan dowiedział o wkroczeniu Sowietów? — Byłem na kwaterze u popa, który rano, gdy się goliłem, wpadł do kuchenki krzycząc: „Straszne rzeczy. Czy Pan wie, że bolszewicy wchodzą?" Użyczył mi kryształkowego radia słuchawkowego i mogłem tę wiadomość sprawdzić. Usłyszałem wtedy część słynnego apelu marszałka Timoszenki. Wzywał on polskich żołnierzy do porzucenia oficerów i przechodzenia na stronę so- 35 wiecką. Dzisiaj już znamy pełną treść tego zakłamanego od początku do końca „apelu". Tego dnia rozstaliśmy się z Ojcem. On poszedł z częścią ułanów na południe, licząc na przebicie się do Rumunii. Ja poszedłem z drugą częścią. Przedtem zniszczyliśmy majątek pułkowy. To znaczy spaliliśmy co się dało. Resztę połamaliśmy i potopiliśmy w rzece Turyja. — A co się stało ze sztandarem pułku? — Sztandar był na Pomorzu, przy pułku. Został on w końcowej fazie walk pułku zakopany. Nie dostał się w ręce nieprzyjaciela. Odkopaliśmy go 10 lat po wojnie. Obecnie znajduje się w Muzeum Wojska Polskiego. — Rozstaje się Pan z Ojcem. Jakie zadania stają przed waszą częścią byłego taboru w zmienionej, beznadziejnej sytuacji? — Ojciec poszedł przebijać się w kierunku Rumunii. W jego części taboru znajdował się m.in. powóz, w którym jechała żona dowódcy ośrodka zapasowego rtm. Dmochowskiego z synkiem i jej siostra żona oficera — lekarza wojskowego i żona majora Emicha z 18 pułku ułanów. Ja szedłem z grupą 18—20 ludzi. Przebijaliśmy się również w kierunku Rumunii, starając się, poprzez wiązanie w potyczkach części operujących w naszym rejonie sił sowieckich, odciążyć pierwszą grupę. Wszystko to miało miejsce w pobliżu rzeczki Turyja. — W końcu trzeba było złożyć broń i pójść do niewoli... — Nie mogę przedstawić dokładnie momentu, gdy zagarnęli nas Sowieci. Po prostu krótko przedtem podczas potyczki zabito pode mną konia, a ja zostałem ranny w nogę. Ostrzał był z czołgów i ręcznej broni maszynowej. Koń mnie przygniótł. Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem ujrzałem nade mną krasnoarmiejca, który pozbawiwszy mnie zegarka (czasy to był specjalny — cenny łup) zabierał się do pasa głównego. Zacząłem wrzeszczeć na niego po rosyjsku, znałem już wówczas dość dobrze ten język, aby mnie zostawił, że jestem ranny, czy coś w tym rodzaju. Podszedł jakiś komandir i powiedział do żołnierza: Ostaw jewo, eto 36 plenny).■■ Taki to okazał się ten oficer... cywilizowany. Wkrótce opatrzyłem- się sam dzięki posiadanemu opatrunkowi zapasowemu. Potem przepędzili nas pieszo do Równego. Pamiętam jak dziś — gdy przechodziliśmy przez Równe, wisiały, głównie na sklepikach żydowskich, wąskie czerwone sztandary. Wyraźnie było widać, że oddarto górną część polskiego sztandaru. Żydówki i Ukrainki wylewały na nas nieczystości krzycząc: „Koniec wasze państwo polskie". W Równem zostaliśmy wpakowani do wagonów towarowych i powiezieni do Zdołbunowa. Była to ostatnia stacja po stronie polskiej. Tam staliśmy cały dzień czekając na „przerzut" na szerokie tory. Zmieniliśmy również wagony. Potem już bezpośrednio zawieziono nas do Szepietówki. — Do niewoli brało was wojsko. Potem był okres bałaganu. Nie wiadomo było kto za co odpowiada. Wreszcie pojawia się „opiekuńcze" NKWD. — Tak. Było to jednak dopiero w końcowym okresie naszego pobytu w Szepietówce. W początkach października. — Gdzie zostaliście umieszczeni w Szepietówce? Jakie w tym obozie panowały warunki? — To nie był obóz, ale punkt przejściowy. Mieścił się na terenie koszar. Całe koszary były dosłownie nabite polskimi jeńcami. Było nas 3—5 tysięcy. — Jaką część szepietowskiej grupy stanowili oficerowie? — Nie wiem. Był tłum. Część oficerów pozdejmowała dystynkcje, żeby się ukryć. Wiedzieli, że oficer to, według nomenklatury sowieckiej, burżuj. A więc pierwszy do eksterminacji. Niektórym oficerom nie udało się ukryć mimo wymienionych środków ostrożności. Często wpadali podczas badania rąk. Sowieci sprawdzając ręce łatwo odróżniali inteligenta od fizycznego. Ten pierwszy był zaliczany do burżujów-oficerów. Ja miałem na mundurze biało-czerwone sznurki cenzusowca i byłem uważany za junkra. Nie znali określenia podchorąży-cenzusowiec i uznali 37 mnie za junkra, czyli oficera. Mój zbyt młody wiek nie odgrywał dla nich żadnej roli. Junkier — mówili — znaczit oficer. __ Jak długo przebywał Pan w Szepietówce? — Bardzo trudno mi dzisiaj, po pięćdziesięciu latach, dokładnie podać ilość dni. Był to krótki czas. Gdy przejęło nas NKWD, szybko zostaliśmy odpowiednio poklasyfikowani i nastąpiła wywózka. — Czy w ciągu tego krótkiego czasu nie było prób ucieczki? Przecież szczególnie na początku panował typowy bałagan. __- Ludzie byli kompletnie oszołomieni. Przecież myśmy nie rozumieli zupełnie co się dzieje — walczymy z Niemcami, a tu raptem napadają nas Ruscy. Pierwsza myśl to, że idą nam z pomocą- Szybko trzeba było ją porzucić. Co do ucieczek, to z początku podczas transportu i wcześniej, marszu pieszego, były takie próby. Myślę, że część zakończyła się powodzeniem. Potem było to wręcz niemożliwe. Szepietówka to był już obszar ZSRR i gdziekolwiek, nawet zakładając, że udałoby się wydostać z koszar, by ruszył żołnierz polski w mundurze (ubrań cywilnych przecież nie mieliśmy) zaraz cały system policyjny, doskonale prZecież zorganizowany, gwarantował szybkie ujęcie zbiega. __ W Szepietówce spotyka Pan Ojca... __ Tak. Było to — można powiedzieć — dosyć zabawne spotkanie, gdyby nie groza i niewiadoma położenia. Byliśmy, wszyscy internowani, już po dość pobieżnej rewizji, w czasie której zabrano nam wszystkie ostre narzędzia (noże, bagnety, otwieracze do konserw itp.) Ponieważ mieliśmy ze sobą puszki z jedzeniem trzeba było je jakoś otworzyć. Przecież od zwycięskich Rosjan dostawaliśmy tylko niewielką ilość chleba i kipiatok. Puszki więc gwarantowały jakąś normalność w wyżywieniu przez czas, na który ich starczało. Trzeba było je jednak otworzyć. Pytał więc jeden drugiego czy ma coś do otwierania konserw. W tej sprawie zagadywano mnie wielokrotnie. Oczywiście po rewizji nie miałem już potrzebnego przyrządu. Miałem tych pytań już dość. Udało mi się z wielkim trudem znaleźć kawałek wolnej posadzki 38 i krańcowo zmęczony (poza męczącym przejazdem dokuczała mi rana) położyłem się z myślą o odpoczynku. W pewnym momencie czuję, że rusza mnie ktoś za nogę. Padło sakramentalne już pytanie. Odezwałem się wtedy bardzo nieparlamentarnie. W odpowiedzi usłyszałem: „To ty ładnie witasz Ojca, dziadu!" Zerwawszy się na równe nogi rzuciłem się Ojcu na szyję. Potem byliśmy już zawsze razem aż do dnia, kiedy odjechał z transportem na miejsce egzekucji. — Jakie wydarzenia z pobytu w Szepietówce utkwiły Panu w pamięci? — Chociaż nie był to długi okres, to jednak pamiętam go jako czas gdy NKWD, które nas przejęło od wojska, dokładnie nas „odpytywało" i kwalifikowało. Trudno mówić o jakimś zorganizowanym życiu w Szepietówce, przecież to była tylko „przej-ściówka". W pamięci utkwiły mi dwa wydarzenia. Pierwsze — humorystyczne wprost. Pytają jednego żołnierza, może to był oficer, nie pamiętam: Familia — odpowiedź: „Mikołajczyk", — otiec — pada następne pytanie — odpowiedź: „umarł". Potem gdy go wyczytywano brzmiało to mniej więcej tak: „Mikołaj Umarłowiczcyk". Drugie wydarzenie łączy się z przeszłością mojego Ojca i przyniosło nam wymierną korzyść. Staliśmy z grupą oficerów spekulując ile mniej więcej mogą nas tu trzymać i co mogą z nami zrobić. Naraz Ojciec zaczął się pilnie przyglądać przechodzącemu właśnie żołnierzowi NKWD. Po chwili podszedł do niego i zaczęli rozmawiać. Słyszałem fragment tej rozmowy. Toczyła się w nie znanym mi gardłowym języku. Enkawudzista podczas rozmowy rozglądał się niespokojnie na boki. Po chwili odszedł. Wrócił za parę minut. Zatrzymał się w pewnej odległości od nas i rzucił w naszym kierunku bochenek chleba i kawał słoniny. Po tym pospiesznie odszedł. Ojciec wyjaśnił mi, że jest to Ingusz, znajomy z okresu służby w Kaukaskiej Konnej Tubylczej Dywizji. To, co nam podarował, było poważnym i wartościowym uzupełnieniem naszych racji żywnościowych. Zresztą nie tylko naszych. — Wkrótce po selekcji przewożą was gdzie indziej... 39 — Podzielono nas. Spora grupa została. Trudno mi dokładnie powiedzieć ilu zostało i czy byli to szeregowi czy oficerowie wyłącznie. Nie wiem również z jakich terenów Polski pochodzili ci, którzy zostali w Szepietówce po naszym wyjeździe. Zresztą wielu z nich partiami dołączało do nas. Dołączano do nas już w Ko-zielsku jeńców z innych „przejściówek", m.in. z Frydrychówki. Nas załadowano do wagonów towarowych tzw. ciepłuszek. Według rosyjskiej normy 1 wagon — sorok czełowiek albo wosiem łoszadiej (40 ludzi lub 8 koni). Myśmy musieli gnieść się w 60 lub 100 ludzi. „Ciepłuszkami" zwano te wagony dlatego, bo miały w środku piecyk („kozę" z kominkiem wychodzącym przez dach — na szczęście). Na stopniach lub budce hamulcowej każdego wagonu stał uzbrojony wartownik NKWD. Zaczęli nas wozić po Rosji. Zatrzymywaliśmy się w wielu miejscowościach. Zapamiętałem nazwy niektórych z nich: Wołujka, Orieł, Briansk. Wozili, jak gdyby nie bardzo wiedzieli, gdzie umieścić te masy ludzi. Trwało to tydzień. O wyżywieniu lepiej nie mówić. Składały się na nie: śledź (słony jak...) i woda z lokomotywy (potworna, nie do picia). Ni stąd, ni zowąd na jednej ze stacji, nie pamiętam nazwy, wypuścili nas z wagonów i zaprowadzili na obiad do restauracji dworcowej. Na obiad był rosół i kawał mięsa! Prawdziwy raj. Ten luksus będę pamiętał do końca życia. W drodze powrot-l nej do wagonu zauważyłem starszego kolejarza sowieckiego, który zagryzał wargi i trząsł się. Gdy przechodziliśmy koło niego usłyszałem jak mówił półgłosem po polsku z silnym akcentem kresowym: „Boże wam błogosław, chłopcy". Po tygodniu podróży dowieźli nas do Kozielska. Był to październik, mniej więcej połowa. Po nas przybywały następne transporty. W końcu października i początkach listopada było na ponad 4500, głównie oficerów z niewielką liczbą podchorążych „Wsio rawno dawaj otiec" — Około połowy października znalazł się Pan wraz z Ojcem w К zielsku... 40 — Umieścili nas w dawnym obszarze klasztornym. Były tam dwie duże cerkwie, które nazywaliśmy: Grób Agamemnona i Grobowiec Indyjski oraz eremy, czyli pustelnie umieszczone w murach, czy pod samymi murami. Coś w rodzaju cel. W tych celach, odzie za czasów carskich przebywali pojedynczo zakonnicy, myśmy siedzieli po dziesięciu. Była podwójna prycza, na każdej było nas pięciu. Gdy nas przywieziono było już dość zimno. Pamiętam, że na początku nie było jeszcze latryny. Wobec tego pośrodku placyku, niedaleko eremów, wykopano dół i ułożono dwie deski. Spotkałem tam jednego z oficerów naszego pułku, znanego jeźdźca majora Edmunda Chojeckiego; zginął w Katyniu. W tej latrynie trzeba było siadać na kuckach tyłem do siebie w rządku. Zdarzyło się kiedyś nieszczęście. Ludzie już od początku pobytu tu chorowali na biegunkę. Jeden z żołnierzy czy oficerów nie zdążył dobrze przysiąść i zanieczyścił siedzącego z tyłu. Nie wiedział, biedny jak się usprawiedliwić, powiedział tylko błagalnie: „Przecież powiedziałem Panu przepraszam". — Jak wyglądała organizacja obozu? — Obóz miał główną drogę przez środek, wzdłuż cerkwi. Zresztą trzeba tu od razu dodać, że po sąsiedzku, w odległości 500—1000 metrów był drugi obóz, tzw. skit. To był też Kozielsk, siedzieli tam tak samo starsi oficerowie. Był to jak gdyby oddział obozu klasztornego. Nasi koledzy i znajomi mieszkali przeważnie w cerkwiach. Tylko nieliczni tak jak my w eremach. W cerkwiach były trzypiętrowe prycze. Jeśli dodam, że były one bardzo prze-tłoczone, a ich mieszkańcy na początku poważnie chorowali na żołądek i pęcherz to proszę sobie wyobrazić jak wyglądała noc i sen więźniów. Cerkwie były wymalowane na biało wapnem. Pobyt tylu ludzi i ich parujące oddechy spowodowały odpadanie wierzchniej, białej warstwy ściany i oczom więźniów ukazywały się malowidła cerkiewne przedstawiające głównie fragmenty postaci różnych świętych. Mieszkanie w cerkwiach było bardzo niewygodne i niezdrowe. Szczególnie ze względu na brak ogrzewania, a przecież od początku pobytu naszych oficerów było zimno, z dnia na dzień coraz bardziej. Zima 1939—1940 była bardzo su- 41 rowa. W eremach było nieco lepiej. Miałem więc trochę szczęścia. — Jak wyglądał stosunek do was opiekunów spod znaku NKWD'] — Przede wszystkim trzeba zdać sobie sprawę, że był to obóz śledczy. Kompletowano wszystkie dane o zgromadzonych tam więźniach. Chociaż formalnie nazywano nas wówczas wojen-noplennyje, czyli jeńcy. Dzisiaj temu zaprzeczają. Byliśmy internowani — tak twierdzą. Później, już w Griazowcu miałem taki tytuł urzędowy — bywszyj podchorunżyj, bywszoj polskoj armii, na położenni wojennoplennogo. Wzywano nas często do tzw. doprosy. Trzeba przyznać, że enkawudziści pracowali bardzo ciężko, bo praktycznie 24 godziny na dobę. Wezwania można się było spodziewać o każdej porze dnia i nocy. Na doprosy wzywał nas zawsze wachtior (żołnierz służbowy), którego nazywaliśmy Leonem. Była dość humorystyczna wpadka z nim związana. Otóż grywaliśmy w karty, co było oczywiście zabronione, gdy on szedł padało hasło: „Leon idzie" i chowaliśmy karty. Oczywiście on się domyślił, że grywamy i kiedyś zrobił nam psikusa i nadszedł niespodziewanie. Grając w najlepsze usłyszeliśmy: Nu, Leon idzie, a wy szto. Na szczęście był on przyzwoitym człowiekiem i nie było konsekwencji. Był tam też enkawudzista, w stopniu kapitana, z bardzo polskim nazwiskiem. On też traktował nas przyzwoicie. Był jak gdyby kwatermistrzem. Pamiętam, że kiedyś kazał mnie i Ojcu uporządkować magazyn żywnościowy. Ukradliśmy wtedy trochę jabłek, słoik kawioru i słoik masła. Przydźwigaliśmy całą zdobycz do naszego eremu. Jak się łatwo domyślić ciężko potem ten „grzech" odchorowaliśmy. Szeregowi żołnierze NKWD byli absolutnie głupi. Ciemnota niesamowita. Starali się odnosić do nas miło, ale nie zdawali sobie sprawy, że Polacy to taki naród, którego nawet w najcięższych sytuacjach humor nie opuszcza. Po prostu urządzaliśmy tym „ciemnogrodzianom" od czasu do czasu pewne dowcipy. Pamiętam jeden z nich. Młody porucznik, lekarz założył się z kolegami, że przyniesie im furtkę z bramy głównej, do której nie można 42 było się zbliżać. Zaproponował mi udział w tej eskapadzie. Lekarz ten był Żydem. Bardzo wesoły, sympatyczny, zawodowy oficer. Spytałem się jak zamierza to zrobić. Powiedział: „Zostaw to mnie, ja będę z nim rozmawiał" (chodziło o wartownika). Poszedłem z nim. Powiedział żołnierzowi, że naczelnik kazał aby on zreperował furtkę wobec czego musi ją wziąć ze sobą. Wartownik pomógł nam furtkę załadować na plecy i przynieśliśmy ją w miejsce, gdzie porucznik obiecał furtkę dostarczyć. Odrapaliśmy trochę szkłem i odnieśliśmy z powrotem. Zakład był wygrany. Ale przejdźmy do doprosów. Ja byłem przydzielony do oficera śledczego, jegomościa mniej więcej 150 cm wzrostu. Nazywał się Sierotkin (mniej więcej tak-, jak wyglądał). Był Żydem. Podczas przesłuchań na stole przed nim leżał „mauser", ja musiałem siedzieć w pewnej odległości. Przesłuchania odbywały się mniej więcej tak: zawsze pytano o dane personalne — te podstawowe. Potem padało pytanie, na które nie wszyscy nasi oficerowie potrafili odpowiedzieć, gdyż nie rozumieli go. Brzmiało: Sosłowije? Chodziło o to jakiego stanu jest przesłuchiwany: szlachcic, mieszczanin, czy chłop. Mówiłem im, że u nas taki podział tytułowania nie istniał. Obojętne kto skąd pochodził mówiło się doń per Panie ten a ten. Mnie Sierotkin spytał: „A ile mieliście ziemi?" Odpowiedziałem: „Miałem ziemię, w gorszkach na podokolnikomu (w doniczkach na parapecie). Byłem młody, niedoświadczony i nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. Na szczęście obeszło się tylko na dość mocnym opeer za niestosowne żarty. Ale zauważyłem wtedy na biurku Sierotkina coś co dało mi później do myślenia. Leżał tam dokument z „gapą" hitlerowską 'i napisem Polizei Prasidium Kattowitz. Po wyjściu z doprosu zacząłem szukać Ślązaka, który „podlegał" Sierotkinowi. Znalazł się jeden. Okazało się, że był prezesem Związku Oficerów Rezerwy w Katowicach. Wtedy zdałem sobie sprawę z szatańskości powstałego układu między dwoma naszymi sąsiadami i istniejącej współpracy między służbami specjalnymi tych państw. Inny przykład udowadniający jak skrupulatnie zbierano o nas wiadomości. Jak Pan wie od początku rosłem wraz z Gdynią. 43 Jest to moje ukochane miasto. Morze to moja druga, po koni-ś kach, miłość. Mój ojciec miał wielu przyjaciół wśród ludzi morza^ z czego i ja czerpałem korzyści. Otóż w początkach lat trzydziestych gościł w Gdyni zespół okrętów wojennych ZSRR. Na; czele zespołu był krążownik „Marat" pamiętający jeszcze carskie czasy. Ten okręt można było zwiedzać. Ojciec był zaproszony na okręt, a ja poszedłem z nim. Sierotkin pokazał mi podczas jednego z przesłuchań zdjęcie upamiętniające moje odwiedziny na tym statku! Skomentował krótko: Ty szpion — „Jaki ja szpion przecież miałem wtedy 12 lat". Dowiedziałem się wtedy, że nawet dwunastolatki u nas szpiegowali. Nie przekonało go chyba nawet moje wyjaśnienie, że Rosjanie sami zapraszali do zwiedzania okrętu. Podejrzana była również moja znajomość rosyjskiego. Trudno mu było zrozumieć, że dziewiętnastolatek może dobrze mówić obcym językiem. Oczywiście nie powiedziałem mu, że zawdzięczam to rodzicom, którzy chcąc, abym nie rozumiał pewnych rzeczy mówili ze sobą po rosyjsku. Zwaliłem wszystko na możliwości nauki tego języka w szkole. Tak wiele niewiadomych podejrzeń i moja niekiedy złośliwość rozsierdziły w pewnym momencie Sierotkina i przyłożył mi w twarz lufą swego „mausera". Wybił mi tym uderzeniem ząb w dolnej szczęce. Przy następnym doprosie przeprosił mnie za ten incydent. — W obozie znajdowali się także przedstawiciele polskiej arystokracji. — Tak mieliśmy trzech książąt: Lubomirskiego, Mirskiego i Radziwiłła. Zostali oni zwolnieni z obozu. W ich sprawie interweniowały trzy domy panujące Europy. — Anglicy wyciągnęli Radziwiłła, Rumuni Mirskiego, a Włosi Lubomirskiego. Wiem to z całą pewnością, gdyż w Londynie spotkałem Radziwiłła i dowiedziałem się o tym. Wtedy w Kozielsku widziałem jak wyjeżdżali, a kombrig Bogomołow zapraszał ich grzecznie do osobowego auta. — Jak wyglądało samopoczucie kozielszczan i wasza codzienność? — Było duże przygnębienie. Wyżsi oficerowie siedzieli razem 44 z nami, to znaczy przydzielono im oddzielne pomieszczenia, ale podczas dnia przebywaliśmy razem. Jakiegoś specjalnego odseparowania nie było. Nawet do łaźni chodzili razem z nami. Tam spotkałem m.in. generała Bohatyrewicza. Było razem z nami kilku oficerów z naszego pułku: emerytowany major Wilhelm Swia-tołdycz-Kisiel, kapitan płatnik Honsadko, mój Ojciec i ja. Z wyższych oficerów siedzieli z nami generałowie: Bohatyre-wicz, Minkiewicz, Smorawiński, Wołkowicki oraz kontradmirał Czernicki. Było około 100 pułkowników i kilkuset majorów. Jak wspomniałem panowało ciężkie przygnębienie. Była roznoszona niesamowita ilość plotek, pogłosek co do dalszych naszych losów oraz tego co się dzieje na świecie. Była to tzw. agencja informacyjna „jop" (jeden oficer powiedział). Najwięcej tych wieści rozchodziło się podczas oczekiwania w kolejce na kipiatok. Mieliśmy do dyspozycji dwa krany wystające z dwóch cerkwi z których ledwo kapała gorąca woda. Mogliśmy nią zalewać otrzymaną „owocową" herbatę. Długo trwało nim nabrało się odpowiednią ilość wody i dzięki temu mogliśmy wiele usłyszeć. — W obozie była też jedna kobieta. Córka generała Dowbor-Muś-nickiego... — Tak. Por. pilot Lewandowska. Tutaj muszę powiedzieć, że piloci nam imponowali. Trzymali się zawsze razem, tworząc zwartą grupę. Zawsze lśnili czystością. Zresztą trzeba powiedzieć, że podobnie w grupie trzymali się kawalerzyści. Z piechotą już tak nie było, tam oficerski korpus nie znał się tak dobrze jak w tych dwóch rodzajach broni. Trzeba dodać, że w obozie była również grupka marynarzy z flotylli pińskiej. Pamiętam tych lotników i panią Lewandowską. Wszystkim nam swoim zachowaniem i solidarnością imponowali. Widzieliśmy, jak w momencie, gdy Pani porucznik udawała się w ustronne miejsce, jej koledzy tworzyli dookoła niej szczelny krąg. — Postawa żołnierza polskiego w niewoli —jak ją może Pan określić? — Jak w każdym społeczeństwie tak i tutaj, w końcu było nas tysiące, trafiały się różne jednostki, charaktery i zachowania. Ale w całym przekroju można powiedzieć, że była to postawa pełna 45 godności. Postawa żołnierza-patrioty wiernego obrońcy swojej ojczyzny Gordyje polaczyszki. Trafiła się kilkuosobowa grupka, która napisała list do ambasady niemieckiej, kończąc go hitlerowskim pozdrowieniem: Heil Hitler i „ozdabiając" podpisami. Prosili Niemców o wyciągnięcie ich z obozu. O ile się orientuję byli to Polacy niemieckiego pochodzenia, właściciele majątków ziemskich. O tym liście powiedzieli nam Sowieci. Mieli w tym oczywiście swój cel, komentowali: Takowy waszi oficera. Grupka ta znalazła się w izolacji. Ale próba rozbicia jedności panującej wśród jeńców nie udała się. — Czy pamięta Pan jakieś wydarzenie związane z obchodami świąt patriotycznych itp.? — Było to oczywiście zakazane. Odbywały się one w ścisłej kilkuosobowej konspiracji. Wiem, że w cerkwiach, jak opowiadano, miały te obchody nieco szerszy charakter. Ja mieszkałem poza cerkwią i nam było trudniej coś takiego organizować. To samo dotyczyło życia religijnego. Pamiętam tylko jedną taką konspiracyjną „zbiórkę" z okazji 11 listopada — Jak wyglądała korespondencja z rodzinami? — Można było wysłać jeden list — kartkę w miesiącu. Każdy z tej możliwości korzystał. Ja pisałem do Matki do Warszawy. Wysłałem m.in. swój portrecik zrobiony ołówkiem przez znajomego gdynianina por. rez. inż. arch. S. Garlińskiego. Karta z tym portrecikiem doszła do matki. Ale ani ja, ani Ojciec nie otrzymaliśmy wiadomości od Matki. — 28 lutego 1940 roku to dzień Pana dziewiętnastych urodzin... Pozostanie on na zawsze w Pana pamięci... — Tak. Mam po nich trwałą pamiątkę. Ojciec mój wręczył mi wtedy prezent. Płaskorzeźbę Matki Boskiej Ostrobramskiej wykonaną na kawałku deski obciętej z pryczy. Na tylnej ścianie napisał: Kozielsk 28 II 1940. Wykonał tę płaskorzeźbę własnoręcznie. — Co Ojciec panu wtedy powiedział? 46 _— Odbyło się to bez słów. Po prostu serdecznie się uściskaliśmy. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem łzy w oczach Ojca. później zrozumiałem jak wielką symbolikę miało to wydarzenie. I ocalałem. Wraz ze mną, mimo licznych rewizji, ocalała płaskorzeźba. Dzisiaj jest dla mnie .wielką relikwią. — Powszechnie wiadomo, że niedługo przed likwidacją obozu Sowieci przeprowadzili swego rodzaju ankietę. Były tam pytania typu: Co byś zrobił gdybyś został zwolniony... — Była jakaś ankieta, ale grupa, w której ja się znajdowałem, całkowicie ją zignorowała. — Od 3 kwietnia 1940 roku rozpoczyna się rozładowywanie obozu. Co mówiono o odchodzących transportach? — Domysły były najrozmaitsze. Mówiono, że wywożą aby oddać Niemcom, albo wywożą na tereny dawnej Polski. Jakiejś wizji tragedii nie było. Mówiono czasem o trzeciej możliwości — wywóz na wschód. Rzecz ciekawa miała miejsce tuż przed wywozem mojej ostatniej grupy. Kazano spalić stosy polanych już naftą papierów, na które składały się listy i kartki od rodzin w Polsce do jeńców obozu w Kozielsku. A więc korespondencja z Polski przychodziła tylko nie była doręczana. — Pana Ojciec wyjeżdża z przedostatnim transportem 11 maja 1940 roku. Nie chciał Pan, aby was rozdzielano.. — Na apelu 11 maja wyczytano osoby przewidziane do transportu. Wyczytano wtedy: Gorzechowski Gienryk Gienrykowicz. Spytałem wtedy: „Ojciec czy syn?" Przez chwilę panowała cisza, 'potem usłyszałem: Wsio rawno. Dawaj — otiec. Moje prośby, abym mógł jechać z ojcem nie zdały się na nic. Ojciec zdążył powiedzieć: „W razie czego opiekuj się matką". Tak jak gdyby miał przeczucie. Ja wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że słowa enkawudzisty Wsio rawno. Dawaj — otiec oznaczały dla mnie życie, a dla Ojca okrutną śmierć. — Czy mógłby pan przybliżyć nam sylwetkę swego Ojca ś.p. por. Henryka Gorzechowskiego, jednego z wielu tysięcy polskich oficerów, którzy swą postawę w obronie Ojczyzny przypłacili życiem. Ta śmierć 47 zadana w okrutny sposób do dziś jest krwawiącą raną na ciele naszego społeczeństwa. — Bardzo chętnie przedstawię drogę życiową mego Ojca, zwłaszcza że jest to bardzo ciekawy życiorys. Urodził się w 1892 roku w Warszawie. Tu ukończył gimnazjum realne, następnie szkołę rolniczą w Puławach. Zamierzał zająć się hodowlą koni. Niestety armia carska nakazywała służbę w swych szeregach. Ojciec nie palił się do tego i po prostu uciekł. Dość daleko, bo aż na Kaukaz, zresztą śladem wielu swoich poprzedników. Zgłosił się tam do służby w Kaukaskiej Konnej Dywizji Tubylczej. Ta dywizja cieszyła się specjalnymi względami w armii carskiej. Żołnierzom dywizji wolno było nosić mundur i broń na co dzień, nie byli skoszarowani. Dostawali tylko pa-« gony z zaznaczoną szarżą. Mieli własne konie i rzędy końskie. Organizacja dywizji była też odmienna od zwykłego carskiego wojska. Ojca oczywiście władze wojskowe straszyły odpowiednią! karą za uchylanie się do nakazywanej przez władze służby wojskowej, ale wybronił się jakoś twierdząc, że jako szlachcic (dwo-\ rianin) ma prawo wyboru broni i że wybrał właśnie tę dywizję.! Najpierw był esaułem, a potem proporszczikiem. Mieszkał wraz-z Inguszami w aule i bardzo się z nimi zżył. Zresztą był podobnego jak oni wyglądu. Szybko też nauczył się języka. Przed 1917 rokiem brał udział w walkach z Austriakami. Był] odznaczony orderami św. Jerzego i św. Anny „za odwagę oso-| bistą". Po rewolucji dywizja została rozbita przez bolszewików. Ojciec próbował się przedostać na tereny polskie. Niestety został schwytany i znalazł się na słynnej Łubiance. Tam zaszło wydarzenie, które miało zaważyć na jego przyj szłości. Otóż jako więzień miał za zadanie piłowanie dzwonów kościelnych zarekwirowanych przez bolszewików z cerkwi i koś-i ciołów na cele wojenne. W pewnym momencie zranił się czy uderzył, dość, że zaklął siarczyście po polsku. Usłyszał to przechodzący właśnie czekista ze szpiczastą bródką. Zatrzymał się i za-] pytał: „Ty Polak?" „Polak" — pada odpowiedź. „Nazwisko".] „Gorzechowski". To wzbudziło ciekawość czekisty. „A masz tyj brata" spytał. „Mam dwóch braci" — odpowiedział Ojciec. „A 48 israta Jana masz". „Mam". Czy nosił pseudonim Jur". „Tak", zi Okazało się, że był to Dzierżyński, który we fragmencie swego lyciorysu zetknął się z" moim stryjem Janem Jur-Gorzechow-skim, legendarnym dowódcą akcji wyprowadzenia dziesięciu więź-iów z więzienia na Pawiaku. Potem Jur wybrał orientację nie- dległościową w PPS, a jaką wybrał Dzierżyński wiemy. w34a Łubiance zbiegły się też drogi życiowe mego Ojca i mojej matki. Matka-Kaukazka z pochodzenia (matka była Inguszką, P ojciec Polakiem) — w owym czasie była artystką śpiewaczką jednym z teatrów moskiewskich. Matka miała cudowny głos. lisimo swego kalectwa (była sparaliżowana po chorobie Heine medina i miała bezwładną rękę) występowała nawet jako Mada-ne Buterfly. Była ceniona jako śpiewaczka przez Nadieżdę Krupską. Działała charytatywnie w Komitecie Pomocy Więźniom i dzięki takiemu zaangażowaniu poznała Ojca. Wzięli ślub jeszcze gdy Ojciec był więźniem. Gdy został zwolniony zamieszkali na Arbacie. Jeszcze parę słów o matce. Była cudowną kobietą. Głęboko zaangażowana we wszystko co łączyło się z Polską. W czasie II wojny była żołnierzem Armii Krajowej, po wojnie profesorem w Łódzkiej Akademii Muzycznej. Przed wojną założycielką Szkoły Muzycznej w Gdyni i profesorem śpiewu solowego w Konserwatorium Polskiej Macierzy Szkolnej w byłym Wolnym Mieście Gdańsku. Była bardzo ceniona w polskim środowisku muzycznym i miała w nim bardzo wielu przyjaciół wśród naszych utytułowanych artystów śpiewaków. Gdy rodzice wyrazili chęć powrotu do Polski — wstawiennictwo dwojga wyżej wymienionych „patronów" sprawiło, że zostali wymienieni za Karola Radka i jego żonę. Obie pary mijając się na granicy w Małaszewiczach ukłoniły się sobie grzecznie. Po powrocie Ojciec wstąpił do wojska polskiego i walczył w 1920 roku. Później został oficerem zawodowym najpierw w 4 pułku strzelców konnych, a potem w 16 pułku ułanów noszącym później imię gen. Gustawa Orlicz-Dreszera. W 1930 roku ze względu na stan zdrowia został zwolniony z wojska i przeszedł na emeryturę. Wtedy też przenieśliśmy się z Bydgoszczy do Gdyni. 49 Potwierdzeni^ współpracy ISBN 83-7 W W tym czasie utrzymywaliśmy bliskie kontakty z bratem Oj Jurem i jego żoną Zofią Nałkowską. Po wyjściu z wojska Ojciec pracował w firmie eksportujące węgiel. Nie zaniedbywał jednak kontaktów -z pułkiem, zreszt z wzajemnością. Wrócił jako ochotnik do pułku w końcu lip lub na początku sierpnia 1939 roku. Dalsze jego losy już o wiadałem. Dla mnie ostatnie pożegnanie z Ojcem w kozielski obozie nie było' rozstaniem na zawsze. Ciągle o niego pytałe i czekałem na jakąś wiadomość. Otrzymałem, niestety tragicz dopiero w maju 1943 roku i to z radia niemieckiego. Griazowiec — odmiana i tragiczna wiadomość — Wkrótce po transporcie, w którym wyjechał Pana Ojciec, Pa i pozostali jeńcy Kozielska również wyjeżdżacie... — Dziś wiem, że było to 12 maja. Zawieźli nas ciężarówkami na stację kolejową i wpakowali do wagonów więziennych. Wa gony te, podobne do pullmanowskich, podzielone były mniej więcej tak: dwie trzecie szerokości to były sześcioosobowe prze działy z miejscami do leżenia. Nas siedziało 8—10 w przedziale Okna do połowy były zamalowane. U góry było okienko zakra towane od zewnątrz. Na początku enkawudziści zachowywali się poprawnie wobec nas, ale gdy nas dowieźli do stacji kolejowej Gniezdowo wyprowadzanie z wagonów odbywało się za pomocą kolb karabinowych. Wpakowano nas do ciężarówki. Siedzieć musieliśmy tyłem do kierunku jazdy na podłodze, w ten sposób,-że jeden siedział między kolanami drugiego. Starano się nas usa^ dzić jak najciaśniej. Na dachu szoferki siedział enkawudzista pepeszą. Dowieźli nas do miejsca, gdzie mieściło się prewentorium prze ciwgruźlicze dla dzieci pracowników NKWD. Z zewnątrz widzie liśmy przez okna rzadki sosnowy lasek. Dziś po przeczytaniu tylu opisów wydaje mi się, że był to lasek koziogórski. Gdybym wiedział, że tam spoczęły szczątki doczesne mego Ojca... Obok buJ dynku prewentorium była bardzo okazała willa komendanta. 50 Myśmy mieszkali w jakichś barakach. Przeprowadzili nam rewizję. Dość pobieżną. Zabierali co się dało jeszcze zabrać z ocalałych wcześniej rzeczy. __ Ale płaskorzeźba Matki Boskiej Ostrobramskiej ocalała... — Tak, dziś wiem, że był to znak Jej opieki. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tę deseczkę traktowałem jako pa- iątkę. Po rewizji kolbami zapędzono nas do baraków, gdzie yły dwupiętrowe prycze. — Nie zgadza mi się miejsce pobytu. W relacjach występuje Paw-liszczew Bor. Potem przewóz do Griazowca. Pan nie wspomina tego iejsca, a mówi, że przebywał pod Katyniem... — Trudno mi dzisiaj powiedzieć, że nie byłem w Pawliszczew Borze. Ja nie przypominam sobie jednak, że było to miejsce o tej nazwie. Moje obserwacje i to co czytałem o miejscu kaźni wskazuje na to, że było to w pobliżu. Była też stacja Gniezdowo. — Czy spotkaliście tam swoich kolegów... — Nie pamiętam dobrze, ale chyba już byli. Pamiętam, to było już chyba po jakimś czasie, że byli tam i starobielszczanie i kozielszczanie. — To jednak wskazywałoby na Pawliszczew Bor. — Być może, nie upieram się. Siedzieliśmy tam jakiś czas. Dostawaliśmy słabe wyżywienie. Był już czerwiec, gdy zawołano nas informując, że za chwilę usłyszymy ciekawą wiadomość. Rzeczywiście przez megafon usłyszeliśmy po francusku, tłumaczone na bieżąco przez rtm. rez. Józefa hr. Hutten-Czapskiego, przemówienie marszałka Petaina. Ogłaszał kapitulację Francji. Na tej samej zbiórce ogłoszono zwiększenie racji żywnościowych. Oficerowie dostawali od tego dnia nawet biały chleb. Był też cukier. Ponadto szukali malarzy do odnowienia baraków. Za tę robotę obiecali lepsze wyżywienie, czyli zupę z dna kotła. Zebraliśmy się grupą podchorążych i wzięliśmy tę robotę. Podczas tej pracy widzieliśmy za drutami odgradzającymi baraki staruszka, bardzo podobnego do jednego z opisywanych w Zbrodni katyń- 51 skiej... świadka zbrodni, zamieszkującego w pobliżu Kozich Gór Przyglądał się on nam uważnie. Któregoś dnia zbliżył się do dru tów i powiedział do nas: Nu wy szczastliwy. Więcej nie zdążył bo go odpędzili. Wkrótce skończyła się też nasza praca. — Kilka dni później wyWo;>ą was do Griazowca... — Obóz w Griazowcu, gdzie znaleźliśmy się chyba pod koniec czerwca, mieścił się w dawnych budynkach klasztornych. Byłej tam jedno duże pomieszczenie, gdzie siedzieli oficerowie młodszych stopni i podchorążowie. Było też trochę cywilów. M.inl staruszek Żyd właściciel tartaku, który znalazł się tam dzięki posiadanym długim butom (znaczit oficer). Było też, rzecz zabawna dwóch więźniów z więzienja na Świętym Krzyżu. Przepędzone ich piechotą do Równego, tam puszczono wolno. Gdy wesz! Rosjanie oni zdążyli zaopatrzyć się w skradzione stażnikom munl dury i długie buty. Los — jak wyżej. — Dlaczego mówi Pan 0 nich tak satyrycznie... — Bo to jest prawdziwa groteska. Byli to Żuk i Leszczuk] Leszczu* zmarł wkrótce na gruźlicę, a Żuk jak słyszałem zginął! potem pod Monte Cassino jako kapral. Ale rzecz ciekawa, że wcześniej obaj byli dywersantami. Przechodzili ze strony radzieckiej na polską i organizowali bandy dywersyjne w latacłj dwudziestych i trzydziestych. Robili napady na poczty, posterunki policji, dwory itp. Rabowali co się dało. Potem wracali. Powtarzali te wypady kilkakrotnie, zawsze na polecenie. Złapaj no ich. Potem gdy zostali „odbici" przez współtowarzyszy, ci nie uznali ich zasług. Resztę wiemy. Trzymali ich razem z nami. Ja się z nimi trochę zżyłem i tej wszystko mi opowiedzieli. Zresztą Żuk kiedyś nauczył mnie jaj pisać to co chcę, aby inni nie rozszyfrowali. W myśl jego wska-j zówek napisałem do matki kartę mlekiem z poufnymi wiadoj mościami, które normalnie nie mogły przejść przez cenzurę oboH zową.Prosiłem mamę. żeby czytała moją kartkę nad lampą naftol wą. Po podgrzaniu litery były widoczne. Niestety kartkę tę prze] czytałem dopiero po powrocie. Okazało się, że dopiero podczai 52 nożaru w czasie Powstania Warszawskiego, na ukrytej w piwnicy kartce na skutek temperatury ukazały się brązowe litery i odczytano wiadomości, które przesyłałem. __ Hu was było w Griazowcu przed przywiezieniem grupy litewskiej? _ Około 400. __ Spotkał Pan tam wielu kolegów z Kozielska. __ Tak, było nas z pewnością więcej niż kolegów ze Starobielska. Nie bawiliśmy się wtedy w dokładne obliczenia ilościowe. __ Kto spośród przebywających w Griazowcu utkwił Panu najbardziej w pamięci. Nie wiedział Pan o tym wtedy, ale była to cząstka cudownie ocalałej z pogromu śmietanki polskiej inteligencji. — Mógłbym wymienić przede wszystkim wielu kolegów podchorążych, ale wydaje mi się, że bardziej interesują pana ci wiodący, czyli wyżsi oficerowie i to co się wokół nich wtedy w Griazowcu działo. — Oczywiście. Szczupłe ramy naszej rozmowy nie pozwalają na całościowe ujęcie Pana ówczesnych przeżyć. Musimy ukazać je tylko fragmentarycznie. — Przede wszystkim rzuca się tutaj w oczy osoba generała Wołkowickiego, który się cieszył wielkim szacunkiem nawet wśród Rosjan. Ten bohater spod Cuszimy był naszym najwyższym autorytetem i wszystkie sprawy związane z naszymi codziennymi problemami kierowaliśmy do niego. — Wspominał Pan również wielu innych oficerów służby czynnej i oficerów rezerwy o wielkim autorytecie: wspomnę płk: dypl. Grobic-kiego, płk. prof. Szareckiego, płk. Sienickiego, ppłk. Berlinga, płk. Bu-kojemskiego, o. mjr. Kantata i innych. Był tam także Pana późniejszy przyjaciel rtm. Józef Hutten-Czapski, który namalował Pana podobiznę z tego okresu. — Tak, to wszystko się zgadza, ale proszę pamiętać, że czas pobytu w Griazowcu to inna atmosfera, i większa stabilizacja, no i długość pobytu. Ten czas to okres pewnej „normalności" życia obozowego w moim rozumieniu tego słowa. 53 — Właśnie, czym się zajmujecie w tym czasie. O czym rozmawiacie. Jaka jest wizja przyszłości... — Wiedzieliśmy, że coś muszą z nami zrobić. Przecież w nieskończoność nie będą nas trzymać. Losy wojny, na to liczyliśmy, też mogą być różne. Było więc w tym co myśleliśmy coś z nadziei. Miałem w tym czasie rozmowę z majorem NKWD Aleksandrowiczem, synem Polaka i Kaukazki (jak moja matka), rozumiał on bardzo dobrze po polsku. Rozmawiał ze mną w bardzo przyjaznej formie. Pytałem go, co chcą z nami zrobić. Dowiedziałem się, ża mają nadzieję „przerobić" nas na komunistów. — Łączyło się to z osobami „zdeklarowanymi": Berlingiem, Buko-jemskim czy Wicherkiewiczem oraz innymi, którzy w oszałamiającej liczbie kilku znaleźli się wkrótce w słynnej „willi rozkoszy". — Łatwo nam dziś tak oceniać, ale pamiętajmy, że sytuacja była taka, a nie inna i oni jako żołnierze chcieli za wszelką cenę walczyć. Oczywiście to co było potem jakoś ich przekreśla, ale wtedy nie można było tego ad hoc robić. Zresztą jeżeli chodzi o Berlinga to na pułkownika awansował go gen. Sikorski a dowódcą bazy ewakuacyjnej w Kisłowodsku mianował go Anders. To co było potem na pewno jakoś Berlinga obciąża, ale jego postępowanie jako dowódcy pod Warszawą i reakcja na Powstanie Warszawskie są pewną rehabilitacją. Zresztą chęć pomocy Polsce i powrotu do niej można było wtedy mierzyć tak jak on w kilometrach. Nie znał chyba gry, która była już prowadzona. Obserwując to i rozmawiając z nim wielokrotnie po wojnie nie mogę go za to wszystko potępiać. Mogę powiedzieć na ten temat trochę więcej, gdyż całą tę grupę obserwowałem, a z Berlingiem trochę rozmawiałem. Bukojemski był nieprzystępny. Zresztą jego pojawienie się w obozie z walizami, meblami i srebrnymi zastawami wzbudzało nieufność. Berling chodził po obozie po cywilnemu, w skórzanym płaszczu i berecie. Tak go wzięli. Mogę stwierdzić, że nie uprawiał on w obozie żadnej agitacji. W każdym razie w rozmowach z młodzieżą tego nie było. A prz cięż ta grupa byłaby chyba najłatwiejsza dla tego typu robot Podchorąży, lekarz stomatolog Borkowski np. był zdecydowany 54 komunistą. Wyrzeźbił płaskorzeźbę Lenina, zorganizował krasny) ugołok. W jego grupie byli m.in. Leopold Lewin, niedoszły pop Pugawko, po wojnie sekretarz komitetu w Białymstoku, Piskuno-wicz, Białorusin nieciekawie wyglądający i kilku innych. Do nich należał por. Z. Wicherkiewicz i podch. rez. pilot Z. Kwiczała. Ten ostatni zresztą należał do nich tylko formalnie. Gdy tylko został pilotem w wojsku rosyjskim natychmiast „dał nogę" wraz z samolotem do Persji. Tutaj w wojsku polskim został zdegradowany za wcześniejszą postawę. Przewieziony do Anglii najpierw był w artylerii przeciwlotniczej w Dower, a potem wrócił do lotnictwa. Po wojnie wrócił do Polski. Zginął w wypadku samolotowym jako instruktor. — Swoją drogą warto byłoby zapoznać się ze wspomnieniami Berlinga. Tylko niewielkie ich fragmenty są znane, a to co mówi jego żona budzi w wielu miejscach poważne wątpliwości i wyraźnie, podobnie jak z generałową Sosnkowską, jest „robione" — Z pewnością ma pan wiele racji. Ja z Berlingiem spotykałem się po wojnie kilkakrotnie. Widziałem jak był pilnowany, gdy pracował w Ministerstwie PGR. On sam w kontaktach, rozmowach i zaangażowaniu w pomoc dla żołnierzy, niezależnie czy walczył na wschodzie cży na zachodzie, mógł budzić zaufanie. — Krótko przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej dołączają do was oficerowie z obozu Kozielsk II, którzy tam byli przywiezieni z Litwy po likwidacji waszego obozu i zajęciu przez Rosjan Litwy. Tutaj też spotyka Pan znajomych. Jednym z nich jest gdyński dziennikarz, karykaturzysta, późniejszy słynny agent-dywersant moskiewski, autor słynnego Memoriału... do władz sowieckich, Mikołaj Arciszewski. Bardzo barwna to postać. — Znałem go jeszcze przed wojną. Rzeczywiście barwna postać, nie zawsze, a raczej wcale, w tych barwach pozytywnych. Przed wojną był redaktorem niezależnej gazety „Torpeda" w Gdyni. Współredagował z Arturem Swinarskim „Kurier Bałtycki". Był dobrym karykaturzystą. Znakomicie znał francuski i rosyjski. Był oficerem rezerwy Batalionu Strzelców Morskich w 55 Tczewie. Opowiadał rozmaite wersje swego internowania na Li' twie. — W Encyklopedii II wojny światowej podają, że walczył w obro nie Warszawy. — Jak przedostał się z Tczewa do Warszawy, a potem jeszcz na Litwę nie mam pojęcia. Nie wyglądał na takiego bohatera a już tak wielkiego jak podaje to powyższa Encyklopedia z cał pewnością nie. Był wnukiem gubernatora Finlandii, za carskie czasów oczywiście. Z jego rodziny żyje jeszcze siostra. Mieszk obecnie w Poznaniu. — Według encyklopedycznej wersji był wówczas kapitanem... — Ja go pamiętam jako porucznika, nie wiem kiedy i od ko go dostał stopień kapitana. — Mówią, że gdy umierał w kazamatach Gestapo był już sowieckirfl generałem. — Rangi generała to on z pewnością nie miał. Ale żyje jeszcze jeden z członków jego grupy zrzuconych latem 1941 roku do Pol-] ski inż. Tadeusz Żupański. Mieszka w Warszawie i mógłby J pewnością powiedzieć wiele ciekawych rzeczy o Kolce i jego grJ pie. Był jednym z dyrektorów zakładów w Tarchominie. Tę gruj pę przyszłych zrzutków organizował sobie Arciszewski już w Griazowcu, a prawdopodobnie nawet już w Kozielsku II. Nie można więc powiedzieć, że byli to przypadkowo dobrani ludzie Może dzięki temu udało mu się wykonać potem dość dużą robotę wywiadowczo-dywersyjną. — Rzeczywiście — Griazowiec, jeśli chodzi o pochodzenie tam wię zionych i ich orientacje ku przyszłości, był wielką mozaiką. Jednakż czarnymi owcami okazało się w rezultacie bardzo niewielu. Proszę po wiedzieć, jak wyglądało Pana spotkanie z Kolką Arciszewskim. Z pcw. nością organizować grupę zaczął już w Kozielsku, bo tam zapracowa już na opinię agenta NKWD. — Ta opinia istniała i w Griazowcu. Ja spotkałem go wkró cc po przyjeździe grupy jeńców, w której on się znajdował. M 56 śmv budowali dla nich takie wiaty sypialne. Podczas pracy przy nich zobaczy^em Kolkę. Podszedłem do niego i spytałem co tutaj robi Słuchaj — mówi — proszę ciebie (miał arystokratyczną wymowę r) ' rozpoczął ze mną rozmowę. Zapytał o rodziców, których znał bardzo dobrze i rozpoczęła się zwykła w takich wypadkach rozmowa. W tym czasie przechodzi obok nas nieznajomy oficer, który zobaczywszy, że z kimś rozmawiałem, splunął i powiedział: „Tfu, z kim Pan rozmawia, panie podchorąży..." Przyznam, że taka reakcja trochę mnie zaskoczyła. Zapytany o co chodzi Kolka nie dawał jasnej odpowiedzi. Ja zresztą nie chciałem wdawać się z nim w głębsze dyskusje, gdyż miałem swoje powody. Pozapolityczne... Powiedział mi on tylko, że ma do mnie prośbę. Chciał, jak gdyby przeczuwał, że znajdę się w Anglii, napisać list do prezydenta Raczkiewicza i prosił, abym go przekazał. Dałem mu warunek, aby list był otwarty i żebym ja mógł wiedzieć co jest w nim napisane. Dał mi wkrótce ten list. Jego treści nie pamiętam w całości, ale jego główna myśl brzmiała mniej więcej w ten sposób, że Arciszewski spełnia to co obiecał prezydentowi. Było też jak gdyby usprawiedliwienie jego postępowania. — Czy wręczył Pan ten list prezydentowi? — Nie, Po tzw. amnestii wręczyłem go szefowi Oddziału II w Kujbyszewie. Nie wiem, jakie były jego dalsze losy. — Przebywając w Griazowcu stara się Pan dotrzeć do informacji o Ojcu... — Tak, pytałem się majora Aleksandrowicza z NKWD, który będąc poprzednio w Kozielsku znalazł się również w Griazowcu. Prosiłem o informacje gdzie znajduje się mój Ojciec. Najpierw dawał mi bardzo wykrętne odpowiedzi, wreszcie powiedział: Mo-lodoj czełowiek, ostaw. Tam gdzie twój otiec ty wsiegda uspiejesz. (Młody człowieku, daj spokój. Tam gdzie twój ojciec zawsze zdążysz). Wtenczas nie mogłem tego w żaden sposób zrozumieć. Nie docierało do mnie. Nawet przez moment nie powstała myśl, ze zostali zamordowani. Miałem się o tym dowiedzieć dopiero za 2 lata. 57 — Jakie były domysły w rozmowach między znajdującymi się w obo-| zie griazowieckim Polakami? — Myśleliśmy, że znajdują się w innych obozach. — Jak wyglądało wasze codzienne obozowe życie? Czym się] różniło od poprzedniego? — Przede wszystkim mieliśmy życie zorganizowane i to zorga-j nizowane dobrze, Takiej organizacji nie było w Kozielsku. Sto-j sunek enkawudzistów do nas był poprawny. Nie było żadnych doprosów. Dostawaliśmy trzy posiłki dziennie, oczywiście nid nadzwyczajnego, ale można było wyżyć. Jedyne zajęcie, która narzucali nam Rosjanie, to było utrzymanie w należytym stanie obozu i sprawy związane z jego funkcjonowaniem. Ja np. jeźj dziłem na wyrąb lasu. Rąbaliśmy drzewa, a obcięte z nich konaj ry przywoziliśmy do obozu. Poza tym był urządzony służb, był ła obsługa piekarni i obsługa łaźni. Był też urządzony krasny) ugołok, o którym wspominałem, czyli „czerwona świetlica" kej munistyczna. Były tam gazety radzieckie i jakieś polskie gadzi nówki. To wszystko funkcjonowało jako koncesjonowane, w dzi siejszym tego słowa znaczeniu. — A wasze wewnętrzne, konspiracyjne życie jak wyglądało? — Jak pan wie, wśród przebywających w Griazowcu oficerów była duża grupa wybitnych polskich intelektualistów, profeso rów wyższych uczelni itp. Zwróciliśmy się do nich, jako grupa młodzieży około 60 osób, z prośbą o to, żeby prowadzili dla паї wykłady. I oni na to przystali. Pamiętam wykłady z następują cych dziedzin: prof. Szarecki — medycyna i higiena; prof. Sień nicki — architektura wnętrz; prof. Komarnicki — prawo między narodowe; płk dypl. Grobicki — wojskowe zagadnienia; dr Ga towski i prof. Misiuro interna i medycyna sportowa. Muzyko' logię wykładał pan Grzybowski światowej sławy muzyk, laureat festiwalu szopenowskiego. Był to więc prawdziwy uniwell sytet obozowy. Zbieraliśmy się małymi grupkami albo na placu czesnego dyrektora gdyńskiego oddziału Zjednoczonej Korporał cji Bałtyckiej Heysela uciekł z Polski na brytyjskim statku „Baj ta via". Tydzień czy dwa później zniknął również sam Heysel Ucieczka była organizowana wspólnie przez Anglików i Amery kanów. Mogę panu z okna pokazać, gdzie stała wtedy „Baltavia" Zajęcie, którym się wtedy parałem dawało dostęp do szeregu cidj kawych informacji. Byłem maklerem okrętowym. Mogę pan zapewnić, że ta informacja nie jest wyssana z palca. — W Kujbyszewie, będąc tak blisko najlepszych źródeł informacj mógł Pan z łatwością dowiedzieć się o losach Ojca... — Dowiedzieć się miałem nadzieję. Prawie od początku dzią łał Czapski, który zbierał informacje o zaginionych oficerad i sporządzał listę. Znałem go przecież dobrze. Często zachodzi łem do niego, sprawdzałem listy, które sporządzał. Ale żadne informacji o Ojcu nie znalazłem. Pewnego razu zawołano mni do umierającego oficera z naszego pułku rtm. Łukaszewskiego! Umierał z wycieńczenia. On także nie mógł nic powiedzieć i moim Ojcu. Umarł na moich rękach. — Czy jako tłumacz miał Pan okazję uczestniczyć w jakimś inter sującym spotkaniu na szczycie? — Owszem. Był wtedy Beria, Wyszyński, Heysel, Cazalet i ni si sztabowcy z Andersem. Nie było żadnych rewelacyjnych r» czy. Padło pytanie o zaginionych oficerów. Odpowiedź brzmiał „Będziemy ich szukali". — Jakie wrażenie zrobili na Panu władcy życia i śmierci Beria i W] szyński? — Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z kim mam do czyni nia. Byłem bardzo młody — miałem zaledwie 20 lat. Beria roi 62 na mnie wrażenie Żyda, chociaż był Kaukazczykiem. Ale to nrzecież też Semici. Wyszyński mówił po polsku z bardzo silnym rosyjskim akcentem. Anders nie mówił po angielsku. Władał biesie rosyjskim, był przecież carskim oficerem. Ja sani spełniałem wyłącznie funkcję tłumacza nie zadając pytań, ani nie włączając swoich trzech groszy do prowadzonej rozmowy. Wkrótce zresztą po wspomnianym spotkaniu wezwał mnie szef „dwójki" płk Meyer i powiedział dosłownie: „Za młody jesteś, szczeniaku, do takiej roli. Taki pistolet jak za dużo wie, to dla niego niezdrowo". __ Wypada więc Pan ze sztabu. Co dalej? Przydział do jednej z formujących się dywizji? — Nie. Paliłem się do czegoś konkretnego. Wiedziałem, że formowanie armii trochę potrwa. Chciałem już, zaraz. Poprosiłem o przydział do marynarki. Wiedziałem, że jest nabór. Nie potraktowano mojej prośby poważnie. A ja przecież kochałem morze. Jako kilkunastoletni chłopak zwiałem z domu, zaciągnąłem się na statek i popłynąłem do Anglii, gdzie miałem rodzinę. Była to wielka frajda, wspaniałe wakacje i marynarskie doświadczenie. Wtedy w Kujbyszewie bardzo się upierałem przy moim postanowieniu. Poddano mnie egzaminowi. Profesorem egzaminującym okazał się komandor Dzienisiewicz. Był trochę zaskoczony, że znam odpowiedzi na zadawane przez niego pytania, gdyż mój młody wiek pozwalał przypuszczać, że o marynarce wielkiego pojęcia nie mam. Na koniec egzaminu przypomniałem komandorowi, że spotkaliśmy się przed wojną, a on znał mego Ojca. Sam komandor przedstawiał wtedy obraz nędzy i rozpaczy. Niedawno wypuszczono go z łagru. Gdyby nie fakty, jakie wymieniał podczas przepytanki, które znałem i wiedziałem, że mogły się łączyć tylko z jego osobą, pewnie bym go nie poznał. Dostałem więc przydział do marynarki. Wystawiono mi paszport, radziecką wizę wyjazdową i wjazdową brytyjską. Punktem granicznym był Murmańsk. Przydział mój stanowił brytyjski krążownik „Trynidad". Służyłem na nim jako marynarz. Pływaliśmy w ochronie słynnych konwojów do Murmańska. Na okręcie tym 63 obsługiwałem armatkę przeciwlotniczą. Zaokrętowano mnie 1 stycznia 1942 roku. — Z pewnością służba na tym okręcie była trudna i bardzo niebea pieczna. Omal nie zakończyła się ona dla Pana tragicznie... — Nie dane mi było zbyt długo być marynarzem. Po odpłynicl ciu do Anglii odbyłem jeszcze dwa rejsy na krążowniku „Trynl dad". Byłem dla Anglików cennym nabytkiem, gdyż znałem roj syjski. Ostatnim moim rejsem była ochrona konwoju PQ 12. W te dy to „Trynidad" został zatopiony przez własną torpedę na skii tek awarii sterów torpedowych spowodowanej wcześniejszyJ bombardowaniem. Uratowałem się cudem. Ranny znalazłem sil w szpitalu. Potem wróciłem na angielskim niszczycielu do Anglii Wkrótce jako trwale niezdolny do służby w marynarce zostałej zwolniony z wojska. Zgłosiłem się do naszego I Korpusu. Dm stałem przydział do tworzącego się pułku artylerii przeciwlotnl czej. Moim dowódcą był wspaniały człowiek, waleczny żołnierl żarliwy patriota o łatwym do zapamiętania nazwisku — mjr Ba rys Godunow. Naszym zadaniem była obrona fragmentu wyn rzeza i ćwiczenia przygotowawcze do działań ofensywnych. Później to droga maczkowców: Francja, Belgia, Holandia i Wil-helmshafen. — A co z Ojcem... — Po przyjeździe do Anglii musiałem przede wszystkim zł* żyć sprawozdanie ze służby w kampanii wrześniowej mojemu de wódcy bragady z kampanii wrześniowej płk. A. Pogoria-Zal-czewskiemu. Przedstawiłem okoliczności, w jakich doszło do zniszczenia majątku pułkowego. Spotkałem kilku kolegów z pul ku. Proszono mnie również, abym wygłosił kilka prelekcji i Rosji i warunkach w jakich organizuje się nasze wojsko na tarł tym terenie. Sprawa zaginionych oficerów była nadal aktualna. Nic koił kretnego nie było wciąż wiadomo. Wreszcie przyszedł kwiecień 1943 i tragiczna wiadomość podana przez radio niemiecki! Wszyscy byliśmy głęboko wstrząśnięci. Byli to przecież nasi tfl warzysze broni. A sama myśl i świadomość, że zostali w t» okrutny sposób zamordowani przez sojusznika naszych aliantów tragedię tę pogłębiała. Słuchaliśmy komunikatów podających nazwiska zidentyfikowanych ofiar. Ja ciągle miałem nadzieję, że „je będzie wśród nich Ojca, że jakimś cudem przeżył i jeszcze się odnajdzie żywy i zdrowy. Pamiętam — był już maj 1943 roku. Mjr Godunow zawołał mnie, abym posłuchał kolejnego komunikatu. Padały nazwiska. I wtedy usłyszałem: „Por. Henryk Go-rzechowski... Zaszyte w kołnierzu dwie fotografie, słabo czytelne, oraz krzyż Virtuti Militari". Wszystko się zgadzało. Te rzeczy sam Ojcu zaszywałem krótko przed odejściem jego transportu... Nie wiem co się wtedy ze mną stało. Nie wiem jak znalazłem się o setki kilometrów od mojej jednostki w Londynie. Ocknąłem się po trzech dniach. Wtedy zadzwoniłem do jednostki i powiadomiłem, że wracam. Mimo że była wojna, a mojej trzydniowej nieobecności nie można było w myśl dyscypliny wojskowej wytłumaczyć, nie wyciągnięto wobec mnie żadnych konsekwencji. * Na tym kończy się katyńska droga ówczesnego podchorążego, dziś por. rez. Henryka Gorzechowskiego. Dane mu było przeżyć wielką tragedię osobistą. Wtedy, w maju, usłyszawszy wiadomość o zidentyfikowaniu zwłok Ojca, jednego z tysięcy polskich oficerów jeńców obozów Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, którzy za swoją wierną służbę Ojczyźnie zapłacili cenę najwyższą, zrozumiał, że sam był również na tej drodze. Tylko niezbadanym wyrokiem Boskiej opatrzności został ocalony. Słowa enkawudzisty Wsio rawno, dawaj otiec były tym ocaleniem. Pozostawało tylko spełnić testament Ojca: W razie czego opiekuj się matkę. Wkrótce po zakończeniu działań wojennych wraca Henryk Gorzechowski do Gdyni. Jak wszyscy żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nie miał lekkiego życia. Był zawsze pod czujną obserwacją i nie pomagano mu w robieniu kariery zawodowej. Jednakże i to jakoś przeżył. Wypełnił testa-ment Ojca i do końca był wierny Jego ideałom. Przekazał je swe- 65 0 starobielski Józef Czapski ■ Armii na Wschodzie rosme * owych zamkniętych w ob Jowie bezpośrednio po kam, ,ściach niepokój ten przemu rtgnąc uzyskać mozl.w.e pełny dramacie, zwróciliśmy się do b.jenc Józefa Czapskiego z prośbą о рос і г czytelnikami „Orla". Pan Rotmistrz miał wspólnego z ot < 39 r. dostałem się do niewoli i ułanów. W Starobielsku osadzony : rnika. wyjechałem zaś stamtąd, jat 1940 r. Los kolegów ze Starobiel sował mnie oczywiście bardzc I r. otrzymałem zadanie przyjme -ka Polskiego przepraw «u zaginionych. Zajmowale i. Andersa do 1 kwietnia ące ludzi. Udało mi s e w kwietniu 1942 r. zak МЄ. l20"e listy zamkniętych w »nych byli oficerowie, którz mu synowi. Dziś emeryt Henryk Gorzechowski mimo przebytych dwóch zawałów jest nadal czynny społecznie. Pełni funkcję przewodniczącego Koła Byłych Żołnierzy Polskich Sił Zbojnych na Zachodzie przy Gdyńskim Zarządzie ZBoWiD. Wraz z kolegami opiekuje się szkołą noszącą imię gen. W. Sikorskiego. Dla jej uczniów — pierwszoklasistów jest wielkim przeżyciem gdy, niczym dawni obrońcy Rzeczypospolitej, czują na swym ramieniu ułańską szablę pasującą ich na ucznia szkoły, która nosi imię wielkiego Polaka. Do dzisiaj Henryk Gorzechowski utrzymuje bliskie stosunki z towarzyszami broni i swymi dowódcami. Koresponduje m.in. z gen. S. Maczkiem i gen. K. Rudnickim. Przed kilku laty odwiedził bohaterskiego pancerniaka w Edynburgu. Bierze udział w rocznicowych spotkaniach kombatanckich w kraju i za granicą. Nie może obyć się bez pracy, którą rozpoczął po wyjściu z Griazowca — pracuje do dziś jako tłumacz przysięgły. Jak niegdyś rósł razem z Gdynią, tak dziś z okna wieżowca, w którym mieszka obserwuje port, stocznię i dalszy rozwój tego niegdyś pierwszego polskiego okna na świat. Nie narzeka Henryk Gorzechowski na brak odznaczeń polskich i zagranicznych. Posiada obywatelstwa honorowe belgijskich i holenderskich miast. Jednakże ciągle na coś czeka. Czeka tak jak żyjące rodziny wymordowanych, jak całe społeczeństwo polskie. Czeka na ostateczne ogłoszenie prawdy o Katyniu, na zmycie, już ostateczne, ciągle istniejącego dziedzictwa stalinizmu, co jest szansą ostatecznego przybliżenia zaufania społecznego i usunięcia zadry istniejącej w stosunkach z naszym wschodnim sąsiadem. Wie, że jeżeli mamy coś wspólnie budować — to można to robić tylko na prawdzie. [«Ład» nr 23, 24, 25, czerwiec 1989] V Rozmowa o Starobielsku Józef Czapski Wśród żołnierzy naszej Armii na Wschodzie rośnie zaniepokojenie o los naszych oficerów i szeregowych zamkniętych w obozach w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie bezpośrednio po kampanii wrześniowej. Po ostatnich wiadomościach niepokój ten przemienia się niemal w tragiczną pewność. Pragnąc uzyskać możliwie pełny obraz tego, co dotąd wiemy o tym dramacie, zwróciliśmy się do b. jeńca obozu w Starobielsku rotmistrza Józefa Czapskiego z prośbą o podzielenie się posiadanymi wiadomościami z czytelnikami „Orła". — Co i kiedy Pan Rotmistrz miał wspólnego z obozem w Starobielsku? — Dnia 26 IX 39 r. dostałem się do niewoli rosyjskiej wraz z kadrą 8 pułku ułanów. W Starobielsku osadzony zostałem w początkach października, wyjechałem zaś stamtąd, jako jeden z ostatnich, w maju 1940 r. Los kolegów ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa interesował mnie oczywiście bardzo. Toteż, kiedy w listopadzie 1941 r. otrzymałem zadanie przyjmowania żołnierzy przyjeżdżających do Wojska Polskiego przeprowadziłem wśród nich ankietę co do losu zaginionych. Zajmowałem się tymi badaniami na rozkaz gen. Andersa do 1 kwietnia 1942 r. Przepytałem w tej sprawie tysiące ludzi. Udało mi się zebrać okruchy wiadomości, które w kwietniu 1942 r. zakomunikowałem min. Kotowi w Kujbyszewie. — Czy zostały sporządzone listy zamkniętych w tych obozach? — Wśród uratowanych byli oficerowie, którzy pomagali ko- 67 mendantom obozów w ich zarządzie gospodarczym. Tak np.J nadzwyczaj cennych wiadomości dostarczył por. Bronisław Młynarski, b. adiutant starszego obozu w Starobielsku. Dzięki temu udało nam się sporządzić dokładne wykazy jeńców. Ogólna ich I liczba w trzech obozach wynosi ponad 15 000 osób, w tym] 8700 oficerów. W samym Starobielsku osadzeni byli prawie wy-j łącznie oficerowie oraz stu kilkudziesięciu podchorążych.] W Ostaszkowie natomiast znajdowali się przeważnie szeregowi z KOP i z Policji Państwowej. Byli to wszystko jeńcy wojenni, zabrani do niewoli we wrześ-] niu 1939 r. Z nich wszystkich, jak dotąd, znajduje się na wolności zaledwie 300-400. Około 300 z tych uratowanych przeszłoj później przez obóz w Griazowcu, kilkudziesięciu zaś przez więzienia, do których zostali indywidualnie wywiezieni z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa. Po wywiezieniu jeńców zrobiono; w Starobielsku obóz dla zesłańców politycznych, co jest jednak już zupełnie inną sprawą. — Jak się przedstawiał nastrój psychiczny jeńców w Starobielsku? — Z początku nastrój ten był fatalny. Składały się na to przygnębienie klęską, brak jakichkolwiek widomości z Polski, okropne warunki mieszkaniowe. Niektórzy współtowarzysze niedoli nie mogli się powstrzymać od brutalnych sporów. Jeśli dodamy do tego zachowanie się dozorców — otrzymamy niezbyt wesoły obraz życia w obozie. Jednym z najbardziej przejmujących dla mnie wydarzeń był powrót tej brudnej, zawszonej, zrozpaczonej gromady ludzkiej do człowieczeństwa i życia intelektualnego. Pierwszym wstrząsem był 11 listopada. Byłem obecny na jednym ze zbiorowych nabożeństw, gdy ks. Aleksandrowicz odczytał ze szczęśliwie przewiezionego łacińskiego brewiarza ewangelię o dzieweczce, którą Chrystus wskrzesił. Słowa „nie umarła ale śpi" przyjęte zostały ze zrozumiałym wzruszeniem. Potem odbyła się akademia, na której młody podporucznik deklamował List z Syberii Or-Ota, i któryś z wierszy Lechonia. 68 Wkrótce potem NKWD rozpoczęło pierwsze nocne wywożenia naszych kolegów w nieznanym kierunku. Wywiezieni zostali wówczas por. Kwolek, rtm. Kuczyński i inni. Jedynie o Kwolku doszła nas wieść, że umarł na suchoty na dalekiej północy. Drugim wielkim wydarzeniem w naszym życiu duchowym były święta Bożego Narodzenia. Kiedy pomyślimy, że wszyscy ci ludzie prawie na pewno nie żyją, nawet najmniejsze szczegóły i tych czasów nabierają swoistego, patetycznego zabarwienia. Pamiętam dziś długi stół zbity z desek, skradzione gdzieś drzewko, kilka bułeczek i cukierków i cały Starobielsk rozbrzmiewający przez noc kolędami. Władze obozowe były przerażone i nie mogły sobie dać z nami rady. W tym czasie rozpoczęły się po posżcze-gólnych barakach odczyty i w ogóle życie umysłowe zaczęło odżywać. — Czy może pan rotmistrz wymienić jakieś nazwiska w związku z tym „odrodzeniem" Starobielszczan? — Dużą w tym rolę odegrał major Sołtan, szef sztabu gen. Andersa w czasie kampanii wrześniowej. Pochodził z rodziny powstańczej i godnie podtrzymywał tradycję. Jako jeden z pierwszych rozpoczął odczyty o kampanii wsześniowej i historii wojen. Do podniesienia ducha przyczynił się również bardzo ks. Aleksandrowicz, nadzwyczaj światły kapłan, wraz ze swoimi współtowarzyszami niedoli pastorem Potockim i rabinem Steinsber-giem. Zostali oni wywiezieni ze Starobielska w przededniu Wigilii Bożego Narodzenia. Sąsiadowałem na pryczy z por. Skwarczyńskim współredaktorem „Polityki". Zbierał on wokół siebie ekonomistów i zawzięcie dyskutowali nad programem gospodarczym Rzeczypospolitej. Mi-tera — geolog, stypendysta Rockefellera, z którym się również przyjaźniłem, mówił ciekawie o kosmografii. Tomasz Chęciński, namiętny federalista o świetnej inteligencji politycznej, miał rzadki dar zdobywania sobie przyjaciół i stronników. Iluż ich było, ludzi wybitnych, gorących patriotów, entuzjastów, którzy cichą Pracą, żywym koleżeństwem w przeciągu kilku miesięcy przeobrazili oblicze duchowe obozu. Dr Kołodziejski, wybitny chirurg 69 warszawski, Piotrowicz — historyk krakowski, Karczewski, profe-J sor z Rydzyny ... i setki innych, których twarzy zapomnieć niel mogę, — Jak przedstawiały się warunki życia w Starobielsku? — Warunki te były niewątpliwie o wiele lepsze od tychj w których żyli w łagrach zesłańcy polityczni. Jeść dawano małoe ale nie było szczególnie dotkliwego głodu. O ile chodzi o po-1 mieszczenie, najgorzej było w tzw. Cyrku. Była to dawna cer-1 kiew. Mieszkało w niej około 1000 ludzi. Prycze ustawione były w 5 pięter. Ponieważ było bardzo ciasno, potrzeba było cudów zręczności, by nie spaść spod kopuły na ziemię. Ja spałem w ba« raku na rogu ulicy Lwowskiej i Norwida. ___ ?? — Nazywaliśmy w ten sposób korytarze między pryczami! Poza tym była w obozie malutka biblioteka, zawierająca jedynie] książki rosyjskie. Nie zaspokajała ona nawet setnej części wy« magań. Badania odbywały się na ogół bez znęcania się fizycz-l nego, zdarzało się co najwyżej, że pytano kogoś bez przerwy! przez trzy dni i noce. — Jak wyglądało wywożenie panów ze Starobielska? — Najpierw władze puszczały uporczywe pogłoski, że zostaj niemy oddani Niemcom. Później pojawiły się słuchy, że mamyl być przewiezieni przez Rumunię i Grecję do armii polskiej we Francji. Władze sowieckie usilnie współdziałały w szerzeniu tychi wieści. Dochodziło do tego, że budzono nas w nocy i pytano,! kto zna języki krajów bałkańskich ... Pewnego dnia znowu jeden I z jeńców znalazł marszrutę, rzekomo naszą, na kartce papieru! Prowadziła przez Bendery (Besarabia) do Grecji. Oczywiście podrzucono ją naumyślnie. — Czy jednak w pogłoskach tych nie było nic prawdy? — O ile chodzi o wydanie nas Niemcom, to niewątpliwie соя w tym tkwiło. Wiem пр., że moje dwie siostry i żona dr. Ko- 70 lodziejskiego spędziły z ramienia Czerwonego Krzyża kilka tygodni na granicy z tysiącami paczek oczekując naszego przybycia. Polecenie tego wyjazdu otrzymały niewątpliwie w porozumieniu z władzami niemieckimi. — Z kogo składała się grupa, z którą pana wywieziono? — Jak zaznaczyłem, była to jedna z ostatnich grup. Po naszym wyjeździe prawie nikt już nie pozostał w Starobielsku. Składała się ona z kilkunastu oficerów. Nasuwa się pytanie, na podstawie jakiego kryterium zostali oni wybrani. Zastanawiałem się często nad tym pytaniem i przyszedłem do przekonania, że nie było żadnej wyraźnej podstawy politycznej czy innej, aby uratować życie właśnie 70 oficerom, których ze Starobielska przewieziono do Griazowca. Jedynym kryterium była tu zupełna dowolność, która robi wrażenie przypadku. Była tam cała gama stopni i przekonań, od generała Wołkowickiego do szeregowca, od ludzi, którzy zrobili sobie krasnyj ugołok do skrajnych zwolenników ONR. Ze Starobielska zostaliśmy wywiezieni stołypinkami do Pa-wliszczewa Boru, koło Smoleńska, a następnie do Griazowca, gdzie spotkaliśmy paruset kolegów z Kozielska i Ostaszkowa. Z Griazowca zostaliśmy zwolnieni po „amnestii". — Jakie wskazówki co do losu jeńców z tych obozów dają informacje zebrane przez pana po uwolnieniu? — Długo by o tym mówić, a jednocześnie tak niewiele. Pierwsze wiadomości wskazywałyby na Ziemię Franciszka Józefa. Tak np. szef NKWD w Czkałowie, którego o to pytałem, potwierdził, że jeńcy ze Starobielska znajdowali się w porcie Dudinka u ujścia Jeniseju. Jest to port, z którego wyjeżdża się na Ziemię Franciszka Józefa. Wszystkie informacje miały jednak niepewny charakter. Przeciw tej koncepcji przemawia także okoliczność, że kiedy odwiedziłem szefa obozów koncentracyjnych w całym ZSRR gen. Na-sietkina, ten ostatni nie chciał mi wprawdzie nic powiedzieć, ale za jego plecami wisiała ogromna mapa, na której wyrysowane 71 były wszystkie łagry na terenie całego Związku — ani jednego nie było na Ziemi Franciszka Józefa. — Jakie jeszcze wiadomości doszły pana w sprawie Starobiel-szczan, Kozielszczan i Ostaszkowców? — Między wypuszczeniem mnie z obozu i wyjściem naszej armii z ZSRR objechałem wszystkie możliwe urzędy, o których można było przypuścić, że coś wiedzą o losie moich współtowarzyszy. Nic pewnego nie mogłem się dowiedzieć. Dotarłem również do gen. Rajchmana, jednego z wyższych dygnitarzy NKWD w Moskwie. Przyjął mnie z początku z chłodną uprzejmością i obiecał sprawę wyświetlić. W kilka dni później zatelefonował jednak, że wyjeżdża i nie będzie się mógł ze mną zobaczyć. Radził zwrócić się do Wyszyńskiego (wicekomisarz spraw zagranicznych ZSRR), który ma akta tej sprawy. Do Wyszyńskiego zwracał się jednak uprzednio osiem razy ambasador Kot — bezskutecznie. — Jakie było stanowisko Stalina w tej sprawie? — Stalin indagowany najpierw przez ambasadora RP przyjął z wielkim oburzeniem do wiadomości, że są jeszcze Polacy nie wypuszczeni na wolność. Potem dodał, że „amnestia" odnosi się absolutnie do wszystkich i zatelefonował do NKWD z rozkazem natychmiastowego wykonania tej decyzji. Powtórnie Stalin został zainterpelowany w tej sprawie na Kremlu, przez gen. Andersa, w czasie wizyty gen. Sikorskiego. Najwyższy czynnik rosyjski wyraził przypuszczenie, że nasi oficerowie uciekli do Mandżurii. Otrzymał na to odpowiedź gen. Andersa, że zbyt dobrze zna on organizację NKWD, aby mógł to brać poważnie pod uwagę. Stalin uśmiechnął się na ten komplement i zapewnił, że jeżeli są jeszcze jacyś ludzie, którzy bezprawnie zatrzymują Polaków w obozach, to on tych ludzi będzie „łamał" (my budiem ich łomat). Cała sprawa na tym utknęła. — Jakie są końcowe wnioski pana rotmistrza? — Wszelkie produkty niemieckiej propagandy przyjmować 72 musimy ze zrozumiałą ostrożnością. Jednakże szczegółowość informacji, zgoda władz niemieckich na zbadanie sprawy przez delegację Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ogólnikowe zaprzeczenie sowieckie, a przede wszystkim brak wieści o zaginionych przez całe trzy lata nie pozwalają na optymizm. Z ostatecznym sądem wypada zaczekać na wyniki pracy wspomnianej komisji C.K. W-każdym razie nie mogą one służyć za usprawiedliwienie terroru niemieckiego, tak samo, jak barbarzyństwa niemieckie nie mogą łagodzić naszego sądu o tragedii kozielsko-starobielsko--ostaszkowskiej. [«Orzeł Biały» nr 16, Londyn, 25 kwietnia 1943] Jeden z wielu tysięcy Korespondencja mjr. Henryka Dyducha ze Starobielska (XI 1939 — III 1940) Marek Hołubicki Nie chcemy dla Nich żadnych orderów! Oczekujemy, aby w Kraju powiedziano o Ich męczeńskiej śmierci całą prawdę i tylko prawdę. To będzie minimum zadośćuczynienia Ich pamięci oraz uczuciom Ich rodzin i społeczeństwa. Rodzina majora Dyducha Niczym zwolniony kadr filmowy przesuwa mi się przed oczyma wyobraźni historia życia majora Henryka Dyducha wraz z jego bohaterską służbą w kampanii wrześniowej, gdy jako dowódca jednego z dwóch batalionów, które z armii gen. K. Sosnkow-skiego zdołały przebić się do oblężonego Lwowa, bronić bliskiego sercu miasta. Ta bohaterska postawa miała się stać początkiem jego późniejszej tragedii. Jednocześnie, gdy siedzę pośród członków jego rodziny — jednej z 14 500 polskich rodzin oficerów i żołnierzy obozów Ostaszkowa, Starobielska i Kozielska oraz rodzin dalszych ponad 100 tysięcy polskich jeńców wojennych zagarniętych przez wojska sowieckie we wrześniu 1939 г., których los jest nieznany — uświadamiam sobie, że ta rodzina: matka, córka i syn, ocaleli z pożogi wojennej i żyjący do dziś, są wyrzutem sumienia dla tych, którzy znają prawdę o losach ich męża i ojca, a zwlekają z jej ogłoszeniem, kierując się już chyba tylko „wyższymi względami' z górą 45 lat. Są wyrzutem sumienia dla katów! Rodzina 74 Dyduchów jest jedną z wielu tysięcy polskich rodzin, które po blisko 50 latach od otrzymania ostatniej widomości od swych bliskich z łagrów mają moralne prawo do tego, aby otrzymać zadośćuczynienie w postaci ogłoszenia całej prawdy o ich losach. Zanim jednak doczekamy się ogłoszenia tej prawdy, przyjrzyjmy się jak wyglądają losy majora Henryka Dyducha do momentu otrzymania przez rodzinę od niego ostatniej wiadomości. W tym przeglądzie ujrzymy także wieloletnie starania rodziny 0 wyjaśnienie losów męża i ojca po 14 marca 1940 roku. Wreszcie korzystając z istniejących źródeł spróbujemy powiedzieć o tym jak według nich wyglądały ostatnie dni majora Dyducha. * Henryk Bolesław Dyduch urodził się 3 października 1896 roku w Nowosielcach w powiecie Przeworsk, w województwie lwowskim. Był najstarszym synem leśniczego Wojciecha Dyducha i Reginy z Dyduchów, rodem z Lachowic koło Suchej Beskidzkiej. Ukończył gimnazjum realne w Łańcucie. Maturę zdobył w 1914 r. 1 VIII 1914 r. wstąpił do Legionu Wschodniego, a po jego rozwiązaniu został wcielony do armii austriackiej. W 1916 kończy szkołę oficerów rezerwy w stopniu podporucznika. 1917-1918 walczy na froncie jako dowódca plutonu moździerzy, następnie kompani w batalionie szturmowym. Po rozpadzie armii austriackiej jesienią 1918 roku wstępuje do Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) w Kołomyi. Tutaj zostaje internowany przez Ukraińców. W listopadzie 1918 ucieka z obozu i przedostaje się do Lwowa, gdzie bierze udział w walkach z Ukraińcami o miasto jako dowódca plutonu w 2 pułku Strzelców Lwowskich (późniejszy 39 pułk piechoty). W czerwcu 1919 wstępuje ochotniczo do Wojska Polskiego. Po ukończeniu kursu unifikacyjnego we Lwowie i Dębnie zostaje zweryfikowany do stopnia podporucznika i przydzielony do 39 pułku piechoty Strzelców Lwowskich, który kwaterował w Jarosławiu. W październiku 1919 zostaje odkomenderowany do Ministerstwa Spraw Wojskowych. 6 marca 1920 otrzymuje stopień porucznika. W lipcu i sierpniu 1920 walczy 75 jako dowódca kompanii w 2 pułku Obrony Warszawy. W grudniu 1920 roku przydzielony do Odziału V Sztabu Głównego.! 1921-1922 studiuje prawo na Uniwersytecie Warszawskim, następnie wraca do służby czynnej jako instruktor w Szkole Podchorążych w Warszawie. We wrześniu 1922 r. zawarł związek: małżeński z Reginą z Wądołkowskich. 1 marca 1924 r. wraca do 39 pp. 15 sierpnia tegoż roku zostaje mianowany kapitanem. | Lata 1924-1937 to służba w macierzystym pułku na stanowiskach:1 dowódcy kompanii i szkoły podoficerskiej oraz adiutanta pułku. 19 marca 1937 zostaje mianowany majorem i dowódcą batalionu w 3 pułku piechoty Legionów. Przed wybuchem II wojny światowej major H. Dyduch zostaje komendantem Dywizyjnej Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty w Przemyślu. 7 września 1939 obejmuje dowództwo batalionu broniącego przedmościa Sanu pod Kuryłówką. 10 września batalion, po uderzeniu czołgów niemieckiej 2 dywizji pancernej, ponosi ciężkie straty pod Dębnem i walcząc w rozproszeniu dociera do ośrodka zapaso-j wego 24 dywizji piechoty w Przemyślu. Po uzupełnieniu stanu, batalion improwizowany majora Dyducha walczy 14 i 15 wrześ-: nia na północnym odcinku obrony Przemyśla, wykonując w pełni, wraz z innymi oddziałami załogi miasta, zadanie osłony wojsk armii „Małopolska" przebijającej się na Lwów w ramach tworzonego Frontu Południowego. Batalion majora Dyducha kilkakrotnie odpierał natarcia nieprzyjaciela (44 i 45 niemieckie DP), poprzedzane nawałą artyleryjską i bombardowaniem lotniczym, przechodząc do przeciwuderzeń. Następnie batalion walczył w straży tylnej wojsk gen. Sosnkowskiego w bojach od Mościsk, przez Janów, rzekę Wereszycę i Rzęsną Polską, docierając od północnego zachodu do obleganego już przez Niemców Lwowa. W końcowej fazie działań jednostki Frontu Południowego wielokrotnie podejmowały próby przebicia się do oblężonego miasta przez pozycje niemieckich dywizji górskich i jednostek pancer-i nych. Niestety, polskie natarcia, także nocne, nie powiodły się. O świcie 20 września 1939 г., nacierając od strony Hołoska, dwa — liczące zaledwie po dwustu kilkudziesięciu żołnierzy — bataliony: majora Eugeniusza Lityńskiego z 11 Karpackiej DP 76 oraz majora Henryka Dyducha z 24 Jarosławskiej DP przedarły się przez pozycje niemieckie do Lwowa. 22 września do Lwowa wkroczyły oddziały armii sowieckiej. Major Henryk Dyduch znalazł się wśród kilku tysięcy oficerów polskich internowanych w obozie w Starobielsku.1 Oto jeden z życiorysów bohaterów polskiego Września. Major Henryk Dyduch za swą bojową postawę został przedstawiony do Orderu Virtuti Militari. Orderu odebrać nie zdążył, otrzymał ... Rodzina majora Dyducha, mieszkająca wówczas w Jarosławiu, pozostała po zakończeniu kampanii wrześniowej w strefie okupacji niemieckiej. Losy ojca i męża od dnia 7 września były jej zupełnie nieznane. Pierwsza wiadomość o nim została przekazana rodzinie przez żonę pewnego oficera, również z Jarosławia, na przełomie października i listopada. Pani ta rozmawiała z majorem Dyduchem na początku października na stacji kolejowej w Tarnopolu podczas postoju pociągu, w którym jechała na teren okupacji niemieckiej. Pociąg ten wiózł cywilnych uciekinierów i ewakuowanych podczas działań wojennych. Major Dyduch znajdował się w pociągu stojącym na drugim torze. Pociąg pełen był oficerów polskich i jechał na wschód. Tym szczęśliwym zbiegiem okoliczności rodzina wiedziała, że ojciec żyje i jest zdrów. Na przełomie listopada i grudnia najmłodszemu bratu majora Dyducha udało się przejść granicę między strefą sowiecką a niemiecką i przekazać rodzinie brata informacje o nim oraz „odprawę" pieniężną wypłaconą wojsku po kapitulacji Lwowa. Sam także walczył pod Lwowem, ale uniknął niewoli i jako cywil rozmawiał z majorem Dyduchem przez ogrodzenie na terenie Lwowa. Za tym ogrodzeniem trzymano przez kilka dni internowanych oficerów. Proponował bratu zorganizowanie ucieczki, wtedy było jeszcze o to stosunkowo łatwo. Ten jednak odmówił twierdząc, że wypada mu pozostać z kolegami. Jeszcze przed otrzymaniem pierwszej wiadomości o mężu, żona majora Dyducha zwróciła się do Zarządu Głównego oraz kilkunastu oddziałów terenowych Polskiego Czerwonego Krzyża 77 a prośbą o wszczęcie poszukiwań. Pismem z 2 stycznia 1940 roku PCK stwierdził: W załatwieniu listu Pani, Polski Czerwony Krzyż Oddział w Radomiu powiadamia, że w ewidencji jeńców tutejszego oddziału Henryk Dyduch nie figuruje. Poszukiwania prowadziła rodzina również na własną rękę. Z relacji, często przypadkowych, zdołała odtworzyć fragmenty przeżyć majora podczas kampanii wrześniowej. Na przełomie 1939/1940 r. zaczyna wreszcie napływać do Jarosławia korespondencja ze Starobielska. Pierwszą wiadomością był list datowany 29 listopada 1939. Następne kartki z 8 XII 1939 i 8 I 1940 (adresowane do rodziców żony), list z 8 II 1940, kartka z 8 III 1940. Ostatnią wiadomością był telegram wysłany ze Starobielska 13 marca 1940 г., który rodzina otrzymała 14 marca. Potem nastąpiło milczenie. Całość korespondencji szła z obozu via Moskwa i Berlin do Jarosławia. Niestety burzliwy czas wojny i przejścia powojenne nie pozwoliły rodzinie majora Dyducha zachować całej korespondencji. Jedną z kartek tuż po wojnie żona zaniosła do magistratu, miała ona służyć jako dowód na przysługującą zapomogę. Kartka zaginęła. Ocalałą korespondencję majora Dyducha ze Starobielska przytaczamy w całości. Starobielsk, dnia 8 I 1940 Kochani Znajduję się tutaj od dnia 11.10.1939 r. Pisałem już do Resi2 i swoich rodziców, ale niestety dotychczas nie ma od nich żadnej wiadomości. Z kolei zwracam się do Was, aby powiadomić Was o sobie i prosić o wieści o Was, o Resi i naszych dzieciach gdyż przypuszczam, że Resia zdążyła już nawiązać łączność z Wami. Ja jestem zdrów, pobyt tutaj znoszę dobrze, jedynie brak wiadomości z kraju napawa mnie troską. Jak czuje się mamusia, gdzie przebywa Nelusia3, Jurek4 i Beniuś5, co słychać u rodziców Tadziów. Zasyłam dla wszystkich uściski i pocałowania. Henryk 78 Starobielsk, dnia 8.11.1940 r Najdroższa Resiu, Laluniu6 i Wojtusiu7 Dziś upływa 5 m-cy od czasu naszego rozstania, ale niestety mimo kilku listów wysłanych do Was nie mam dotychczas bezpośrednio 0d Was żadnej wiadomości. Całe szczęście że w dniu 22.1. otrzymałem od Pana Marksa ze Lwowa depeszę w której w kilku słowach donosi, że kartkę ode mnie otrzymał i że rodzina moja zdrowa w Jarosławiu. W depeszy tej zapowiedział mi też przysłanie listu ale dotychczas go nie otrzymałem. Pocieszam się że Marks musiał się jakoś z Tobą skontaktować i że przesłał Ci pieniądze, które dla Ciebie u niego pozostawiłem. Dziwi mnie ten brak wiadomości od Was, gdyż już sporo listów przybyło do nas z zaboru niem., a nawet 6 z Jarosławia, w tym 1 kartka nawet z naszego domu od syna p. Niemczyckiej. Wnioskuję z tego, że w naszym domu mieszkają w dalszym ciągu rodziny wojskowe, ale że zaszły pewne zmiany w spisie lokatorów. Ciekawy jestem kto z dawnych znajomych pozostaje jeszcze w białym domku i jak przeszły okres ewakuacji nasze mieszkania. Pani Wójtowiczowa z Siedlec pisze, że jednak trochę rzeczy im poginęlo. W tej niepewności Waszych losów i Waszego bytu pocieszamy się nawzajem, tymbardziej, że z różnych miejscowości naszego kraju napływają pocieszające wiadomości. Z dnia na dzień spodziewam się listu od Ciebie, gdyż przy wysyłaniu mojego pisma (ingerencja cenzury — przyp. M.H) chciałbym wreszcie odpowiedzieć na Twoje wiadomości a nie tylko stale powtarzać to samo o sobie i zadawać Ci te same pytania. Oprócz Waszych losów interesują mnie oczywiście losy Twojej i mojej rodziny. Jeśli chodzi o mnie to dzięki niebu nadal jestem zdrów i nie mogę się skarżyć na żadne braki. Miejscowość w której przebywam ma charakter kuracyjny, woda ma zapach siarki, powietrze jest b. dobre czego najlepszym dowodem, że dotychczas nie miałem nawet kataru mimo mrozów które dochodziły ponad 30° naturalnie że chcielibyśmy wyjechać do kraju albo gdzie indziej, oby nie siedzieć tu bezczynnie, ale jeżeli przyjdzie pozostać tu i dłużej to trzeba powiedzieć trudno. Proszę więc nie niepokoić' się 0 mnie. Starajcie się tylko przetrzymać te ciężkie czasy wojenne, Sdyż zdaję sobie dobrze sprawę że musicie znosić różne braki tym- 79 ОС о ч ОС о efłf D D Ч: 1 а- - R 5 я І S' *■ й. | | й І ś- * Ł § -ч, > > > с a d % i g ^ а. а & fc* * S Я 3. <7 *-< ^ >Ъ fc Г 4 Q «Сч а z 2 ^2 Ъ1: 1(1 а (ті «■. ч* ■?; ^___-Ч. <А. «І 79 V .(* с а ^ лі — # 5 _ з N1 з с. *• !> О а о *о З ;-, ., g и - ź_ ° ? І 1 »- * 2 а " ° R и ^ й. З ^ї •----v ^ Г ^ СТО &: ЕС. JD О-S> ' N *н N о-6= -s ь: -з о ^ да &» 5" с її. З З -п> г. № 3 £ o wraca ysyła 3. *" !У1 N ia -i гЛ>' o TJ 5с »<: rś' ,7"' czą o СЛ ■ a -K o • S 5o ^ 3 5; " B3 o '—11 да I а a. ,JJ 3 = Д у =• — 3 . г- я :; o -o e» ń « 2- a. ^ =• *■ o z* N F EJ o N ,_ Ї? "' 3 o- -*•- з -. да H 4) 5' ^ . ____ 'J <* «j (! з З N N ffi. Ń « » КГ я Q o ». В 04 «5 3 з- a 5' co 3 г» * ч £? rv -■ n N С O- O O ____ N. 3 П) N 3 С з n ł roku mojej niewoli — jak długo jeszcze .. 24 — Godz... przed snem. Dzień minął bez szczególnych wrażeń. Ot święto, pogoda, „koncerty" itp. Jopy wyjazdowe kierunek Niemcy i naturalne tendencje silne. 25 — Ósma z rana dyskusja o naszym tutaj położeniu — czy jesteśmy jeńcami czy internowani? 26 — Godz. 23. przed snem, wieczór był u nas w bloku koncert chóru majorowski, bo śpiewa w nim nasz major (śpiewają dobrze). Wczoraj była u nas po obiedzie lotniczka. Zaprosiłem ją. Przyjęliśmy J3 kawą, cukrem i chlebem. Mam w sienniku świeżą słomę. Udało mi sie 128 psim swędem zmienić po 5 miesiącach. Ale są tacy, którzy dotąd spali bez słomy. Jopy wyjazdowe. 29 — Godz. 13... chleba nie dają. Już nam jedna porcja przepadła. Złodzieje, kurwy syny, hultaje. Na dworze biało, spacerować nie można, jopy jakoś ucichły. Były dwukrotnie listy i paczki. Ja... 30 — Godz. 12. Dziś miałem 2 listy od Wali, pisany 8 II. Wala 13 II wyszła za mąż, mieszka w Pozn. nazywa się Czaplick, cholera sic! Ładnie zrobiła, starych zostawiła w Kość (?).Piotr nadal w niewoli. Zbyszek w Lubelskiem u gospodarza. Drugi od Stachny z dn. 28 II na nazwisko Freli (?) Jest im tam coraz „cieplej", nawet są na liście kandydatów do wyjazdu. Ładnie. 31 — Godz. 10.30 przed snem. Jestem głodny, chleba „niet", jopów nie było specjalnych. Pogoda była dzisiaj kiepska — zimno, na fest. Dawali fasunek, kilka bloków odebrało, odbierał blok pułk i „dawaj nazad" przerwali. Mieliśmy i my pobierać, czort wie co się stało. Jopy wyjazdowe na fest. Nie wiadomo dokąd, ale jadą. No, „uwidim". Listów już kilka dni nie było. Zawiesili dziś 11 blokowi głośnik radiowy, mamy więc radio pod oknem. Będziemy mogli słuchać komunikatów — koncertu bez wyłażenia. Godz. 23 rewelacja. Godz. 15 — ruch w obozie, wyciąganie ... do kina, rewizja, później odjazd samochodami na stację. Z naszego bloku... pozabierali ze wszystkich zaborów... zawody ich gdzie nie wiadomo, w obozie ... Jutro.... 4 IV. godz. 23.30. Podobno dzień dzisiejszy minął pod znakiem wyjazdu. Zabierali przez cały dzień ze wszystkich bloków. Gdzie ... dokąd, nie wiadomo. Naturalnie jopy na ten temat najróżniejsze. Nasza drużyna jeszcze w całości, no, zobaczymy co przyniesie jutro. 5 IV — To samo, co wczoraj. Wyłapywali i wyjazd w nieznane. My jeszcze w całości. Jutro podobno ma być przerwa. Podobno robią rewizje i zabierają co się da. Naturalnie kradną. Wyszedł rozkaz od naszych władz, że mamy na to nie pozwalać, nie pozwól ... 6 IV — 10-ta, dziś transportu nie było, natomiast przytransportowali do nas cały „skit". Do nas w udziale przypadło 2 kolegów podchorążych. Nie wiem, jak się pomieścimy, jopy na temat wyjazdu najróżniejsze. Jedne, że będą obozy rozdzielcze i z nich gdzie chcesz neutralne — Rosja — Niemcy — Łotwa? Drugie, że bez neutralnych. Trzecie, tylko Rosja, zobaczymy. Podobno znowu będą nas ruszać od I-go. Rozmawiałem ze Zbychem Brzezińskim (?), a więc Wali mąż to ten Mietek, o którym już dawno wiedziałem, pracował we Weście w Pozn. Jest podobno ofice- 129 rem, ale dlaczego nie jest w obozie, tego ja nie wiem. Aha, a więc przez dwa dni wyjechało ogółem 700. 8 IV — 20.30 ... transporty nadal. Wyłapują i diabli ich wiedzą gdzie. My jeszcze w całości, jopy nadal te same. Dziś dali nam fasunek ... na cały miesiąc. Pogoda śliczna, opalaliśmy się mordy. Od wczoraj po blokach mamy doskonałe wieczory artystyczne. Połączone siły, doskonałe programy. 9 — Godz. 8. Śniadanie same śledzie. Niemcy zajęli Norwegię, ot wyrabiają kawały. Zobaczymy co dalej. Co na to Szwecja? Co z nią. 23. przed snem. Rozbili nas. Pojechał Karol. Zobaczymy co jutro. W obozie szumi. Rewelacyjne wiadomości. Zajęcie Danii przez Niemców. Dalej.... o Norwegii i Szwecji. Oj, będzie taniec. Raport z Katynia Sprawozdanie poufne Polskiego Czerwonego Krzyża (fragment) Kazimierz Skarżyński Sprawozdanie Komisji Technicznej PCK o przebiegu prac w Katyniu Dnia 17 kwietnia 1943 r. Komisja w składzie prowizorycznym trzech osób przystąpiła do pracy, której podział ustalono jak następuje: 1) p. Rojkiewicz Ludwik — badanie dokumentów w Sekretariacie Policji Tajnej, 2) p. Kołodziejski Stefan i p. Wodzinowski Jerzy — poszukiwanie i zabezpieczenie dokumentów przy zwłokach w lesie Katyńskim. W dniu tym jednak praca uległa przerwie ze względu na przyjazd delegacji polskiej, składającej się z oficerów-jeńców, przebywających w Oflagach w Niemczech. Przybyli: 1) ppłk Mossor Stefan z kawalerii — Oflag II E/K nr 1449. 2) kpt. Cylkowski Stanisław — Oflag II E/K nr 1272. 3) ppor. Gostkowski Stanisław — Oflag II D nr 776/II/B. 4) kpt. Kleban Eugeniusz — Oflag II D 5) ppor. Rowiński Zbigniew lotn. — Oflag II С nr 1205/II/B. 6) kpt. Adamski Konstanty broń panc. — Oflag II С nr 902/ХІ/А. 131 •mm Członkowie Komisji PCK mieli możność wspólnego oglądania dołów, jak również i dokumentów. Zachowanie się oficerów polskich wobec Niemców było pełne rezerwy i godności. W czasie krótkiej rozmo.wy na uboczu z widocznym zadowoleniem przyjęli oni do wiadomości, że PCK zajmuje się wyłącznie stroną techniczną prac ekshumacyjnych, odcinając się całkowicie od politycznej. W dniu 19 stycznia członkowie Komisji usiłowali nawiązać kontakt z por. Slovenzikiem (dowódcą Aktivpropagandakompa-nie — red.), celem ustalenia szczegółów pracy. Wobec jednak braku środków lokomocji usiłowania te spełzły na niczym w tym dniu. Nie mając innej drogi, po bezowocnym wyczekiwaniu do godz. 14 dnia 20 kwietnia p. Ludwik Rojkiewicz udał się pieszo do Sekretariatu Policji Tajnej, odległego o 10 km, celem nawiązania (kontaktu z por. Slovenzikiem. Zawrócił jednak, ponieważ w drodze napotkał samochód, w którym jechali dalsi członkowie Komisji PCK w składzie: 1) p. Kassur Hugon, 2) p. Jaworowski Gracjan, 3) p. Godzik Adam. Wyżej wymienieni członkowie wyjechali z Warszawy 19 kwietnia o godz. 12.15 łącznie z delegacją prasy zagranicznej — w skład której wchodzili: Szwed, Finlandczyk, Hiszpan, Belg, Flamand-czyk, Włoch i Czech, poza tym emigrant rosyjski z Berlina oraz przebywający w Berlinie prof. Leon Kozłowski, b. premier Rządu Rzeczypospolitej i trzech urzędników z Wydziału Propagandy z Berlina. Przewodnictwo Komisji Technicznej PCK objął p. Kassur Hugon. W rozmowach przeprowadzonych z por. Slovenzikiem poruszono następujące sprawy: 1) zakwaterowanie członków Komisji Technicznej PCK, 2) miejsce pracy, 3) środki lokomocji dla członków Komisji PCK, 4) zorganizowanie pracy Komisji, 5) przechowywanie dokumentów, 6) wybór miejsca na bratnie mogiły. Ze względu na odległość, jaka dzieli Katyń od Smoleńska (14 km), jak też brak środków lokomocji, członkowie Komis)1 132 Technicznej zostali zakwaterowani w oddzielnym baraku we wsi Katyń, majątku Borek, należącym przed wojną 1914—1918 do p. Lednickiego, odległym o 3,5 km od Kozich Gór, w których pomordowani zostali oficerowie polscy. W tym czasie znajdował się tam szpital polowy organizacji Todta. W majątku tym członkowie Komisji Technicznej przebywali od dnia 15 kwietnia do 20 maja 1943 г., а od 20 maja do 7 czerwca 1943 r. zakwaterowani zostali w lokalu szkoły wiejskiej przy stacji Katyń. Sprawa została z por. Slovenzikiem rozwiązana w ten sposób, że całodzienne jedzenie otrzymywano na miejscu z kasyna oficerskiego organizacji Todta, przyczem przydzielano racje wydawane oddziałom przyfrontowym. Należy tu jednak nadmienić, że wyżywienie członków Komisji było dostateczne. Wobec braku odpowiednich pomieszczeń w lesie, praca przy wyjmowaniu, badaniu dokumentów musiała być z konieczności podzielona w ten sposób, że: wyjmowanie dokumentów oraz ponowne grzebanie zwłok dokonywane było na miejscu, tj. w lesie katyńskim, przedwstępne badanie zaś dokumentów odbywało się w lokalu Sekretariału Policji Tajnej, odległym o 6 km od lasu katyńskiego w kierunku Smoleńska. Por. Slovenzik uważał, że PCK powinien przysłać do Katynia swoje własne środki lokomocji. Po wyjaśnieniu, że wszystkie samochody PCK dawno zarekwirowano, sprawę lokomocji rozwiązano następująco: a) dla przybycia do lasu Katyńskiego, odległego o 3,5 km od miejsca zakwaterowania, dozwolonym było zatrzymywanie samochodów wojskowych na szosie. To samo dotyczyło powrotu, b) dla przybycia do Biura Sekretariatu Policji Tajnej, odległego o 10 km, przysyłano motocykl. Podziału pracy dokonano jak następuje: a) 1 członek przy ekshumacji zwłok, b) 2 członków przy obszukiwaniu zwłok i wyjmowaniu dokumentów, c) 1 członek przy sprawdzaniu kolejnych numerów zwłok, odnoszonych następnie do bratnich mogił, d) 1 członek przy ponownym grzebaniu zwłok, 133 e) od 2 do 3 członków przy odczytywaniu dokumentów, f) od dnia 28 kwietnia, tj. od momentu przybycia dalszych członków Komisji, РР- Wodzińskiego Mariana, Cupryjaka Stefana, Mikołajczyka Jana, Króla Franciszka, Buczaka Władysława, Płonki Ferdynanda — lekarz medycy sądowej dr Wodziński Marian, mając do pomocy laboranta z krakowskiego prosektorium, dokonywał szczegółowych oględzin zwłok, których nie można było zidentyfikować z dokumentów. Kolejny przebieg pracy był następujący: a) odgrzebywanie i wydobywanie na powierzchnię zwłok, b) wyjmowanie dokumentów, c) przeprowadzanie przez lekarza oględzin nie zidentyfikowanych zwłok, d) grzebanie zwłok. Czas pracy trwał codziennie od godz. 8 do 18 z półtoragodzinną przerwą obiadową. Komisja stwierdza, że wydobywanie zwłok połączone było z wielkimi trudnościami, gdyż były one mocno sprasowane, chaotycznie powrzucane do dołów, część z rękami powiązanemi do tyłu i część ze zdjętemi i narzuconemi płaszczami na głowę, przy-czem płaszcze związane były na szyi sznurkiem, ręce zaś związane do tyłu i również przywiązane sznurkiem, który przytwierdzony był do sznurka ściągającego płaszcz na szyi. Tak skrępowane zwłoki znajdowały się głównie w specjalnym jednym dole, zalanym podskórną wodą, z którego wydobyto wyłącznie przez członków Komisji PCK 46 ofiar. Władze wojskowe nie- i mieckie, z uwagi na ciężkie warunki przy tego rodzaju wydobywaniu, chciały w ogóle dół ten zasypać. W jednym zaś tylko z dołów znaleziono zwłoki w liczbie około 600, ułożone równemi warstwami, twarzą do ziemi. Wielką trudność sprawiał brak dostatecznej ilości rękawic gumowych. Wydobywanie zwłok wykonywane było przez okolicznych mieszkańców, którzy rekwirowani byli przez władze niemieckie. Wyniesione na noszach z dołów zwłoki, układano kolejno obok siebie i przystępowano do odnajdywania dokumentów w ten spo- 134 sób, że każde zwłoki w obecności jednego członka Komisji PCK i przez 2 robotników były osobno przeszukiwane. Robotnicy rozcinali wszystkie kieszenie, wydobywali zawartość, wręczając wszystkie znalezione rzeczy członkowi Komisji PCK. Zarówno dokumenty, jak i ewent. znalezione przedmioty wkładano do kopert, oznaczonych kolejnym numerem, przyczem ten sam numer, wybity na blaszce, przyczepiony był do zwłok. Celem dokładniejszego i szczegółowego wyszukania dokumentów, rozcinano nawet bieliznę i buty. W wypadku nieznalezienia żadnych dokumentów, czy też pamiątek, wycinano monogramy (o ile takowe były) z ubrania czy też z bielizny. Członkowie Komisji, zajęci wyszukiwaniem dokumentów, nie mieli prawa przeglądania i segregowania, a obowiązkiem ich było pakowanie do kopert następujących przedmiotów: a) portfeli z całą zawartością, b) wszelkich papierów znalezionych luzem, c) odznaczeń i pamiątek, d) medalików, krzyżyków itp. e) jednego naramiennika, f) portmonetki, g) wszelkich wartościowych przedmiotów. Natomiast mogli usuwać: banknoty luzem, gazety, bilon, woreczki z tytoniem, bibułki do zawijania papierosów, papierośnice drewniane, względnie blaszane. Zarządzenie to wydane zostało przez władzie niemieckie, a miało na celu nieprzeładowywanie zawartości kopert. W ten sposób wypełnione koperty, związane drutem bądź sznurkiem, składane były w kolejnej numeracji na stole ruchomym, specjalnie przeznaczonym na ten cel, następnie przyjmowały je władze niemieckie i wysyłały motocyklem 2 razy dziennie, tj. w południe i wieczorem do Biura Sekretariatu Policji Tajnej. Jeżeli dokumenty nie mieściły się w jednej kopercie, umieszczano je w drugiej, opatrzonej tym samym znakiem. W Biurze Sekretariatu Policji Tajnej, dokumenty przywiezione przez wojskowego motocyklistę wręczano władzom niemieckim. Przedwstępne badania dokumentów i ustalanie nazwisk odbywało 135 się przy współudziale trzech Niemców oraz przedstawicieli Komisji Technicznej PCK. Otwieranie kopert odbywało się w obecności Polaków i Niemców. Dokumenty — w stanie, w którym znajdowały się przy zwłokach, były następnie drewnianymi pałeczkami starannie oddzielane od brudu, tłuszczu i zgnilizny. W pierwszym rzędzie kładziono nacisk na odszukanie tych dokumentów, które by niezbicie dały możność stwierdzenia nazwiska i imienia denata. Dane te czerpane były ze znaków tożsamości lub z dowodów osobistych, legitymacji służbowych, kart powołania МОВ і ewent. świadectw szczepienia w Kozielsku. W braku tego rodzaju dokumentów badano inne, jak: korespondencja, wizytówki, notesy, kartki z zapisami itp. Portfele oraz portmonetki z zawartością banknotów emisji Banku Polskiego, wzgl. bilonu były palone, natomiast banknoty w walucie zagranicznej, oprócz rosyjskiej, jak też wszystkie monety i przedmioty złote były składane do kopert. Ustalone nazwiska, jak również i zawartość koperty wpisywał na oddzielny arkusz Niemiec w języku niemieckim, pod tym samym numerem. Komisja wyjaśnia dlaczego początkowe listy sporządzane były tylko w języku niemieckim. Otóż władze niemieckie oświadczyły, że listy z nazwiskami będą natychmiast odsyłane do Polskiego Czerwonego Krzyża, jak również i dokumenty, po ich wykorzystaniu. W związku z powyższym, Komisja nie miała powodu sporządzania drugiej listy, tym bardziej, że w początkowej fazie pracy personel Komisji Technicznej PCK był bardzo szczupły. Jeżeli zachodziły trudności przy odcyfrowywaniu danych personalnych, wówczas pod numerem kolejnym notowano „nierozpoznany", wymieniając jednak znalezione dokumenty. Takie dokumenty odsyłane były przez władze niemieckie do specjalnego laboratorium chemicznego, celem dokładniejszego zbadania. W wyniku pozytywnym badania — pod tym samym numerem, ale już na liście dodatkowej, wpisywano nazwisko denata. Należy również zaznaczyć, że wśród pomordowanych znajdowały się zwłoki bez żadnych dokumentów, czy też pamiątek. Były one 136 jednak opatrzone również numerem kolejnym i adnotacją na liście „nierozpoznany". Po umieszczeniu na arkuszu zawartości koperty, dokumenty, względnie przedmioty były wkładane do nowej koperty opatrzonej tym samym numerem, na której wymieniono jej zawartość. Czynność tę wykonywali Niemcy. W ten sposób przejrzane, posegregowane i ponumerowane koperty układano kolejno w skrzynie. Pozostawały one do wyłącznej dyspozycji władz niemieckich. Listy, napisane na maszynie w języku niemieckim przez Niemców, nie mogły być sprawdzane przez Komisję z brudnopisem, ponieważ nie miała już do nich wglądu. Ten system pracy trwał od nr. 0421 do nr. 0794 w obecności p. Ludwika Rojkiewicza. Przy stwierdzaniu tożsamości od nr nr 0795—03900 obecni byli członkowie Komisji pp. Cupryjak Stefan, Jaworowski Gracjan i Mikołajczyk Jan. Sposób wykonywania prac przez wyżej wymienionych był prawie że identyczny, z tą jednak zmianą, że sporządzali oni już listy w języku polskim, które w miarę możności przesyłane były do Zarządu Gł. PCK. Od nr. 03900 do nr. 04245 obecny był p. Wodzinowski Jerzy, zachowując taką samą formę pracy. Zidentyfikowanie zwłok od nr. 1 do nr. 112 i od 01 do nr. 0420 przed przybyciem Komisji PCK dokonane było wyłącznie przez Niemców. Jednocześnie Komisja podkreśla — że przy badaniu dokumentów, pamiętniki, rozkazy wojskowe, niektóre listy itp. zabierane były przez władze niemieckie do tłumaczenia na język niemiecki. Czy wszystkie one zostały zwrócone i włożone do odpowiednich kopert, Komisja stwierdzić nie może. Podczas prac Komisji Technicznej PCK w lesie katyńskim, w czasie od 15 kwietnia do 7 czerwca 1943 г., ekshumowano ogółem 4243 zwłoki, z których 4233 wydobyto z 7 dołów, znajdujących się w małych odległościach od siebie, a odkopanych w marcu 1943 r. przez wojskowe władze niemieckie. Z powyższych 7 dołów wydobyto wszystkie zwłoki. Ósmy dół położony w odległości mniej więcej 200 m na południe od pierwszej grupy dołów, odnaleziony został w dniu 2 czerwca 1943 г., i wydobyto zeń tylko 10 zwłok. Pochowane 137 one zostały w otwartej jeszcze wówczas VI bratniej mogile. 2 uwagi na porę letnią — władze niemieckie zarządziły przerwę w pracach ekshumacyjnych do września 1943 г., wobec czego 8 dół, po wydobyciu wyżej wymienionych, został zasypany. Bardzo starannie i na całym terenie przeprowadzone sondowanie przez Niemców, którym zależało na tym, aby głoszona przez propagandę cyfra 12000 zwłok nie odbiegała zbyt daleko od rzeczywistości, pozwalają przypuszczać, że więcej dołów już nie będzie. W dole 8, sądząc po jego badanych rozmiarach, ilość zwłok nie powinna przekraczać paruset. To sondowanie terenów odkryło szereg masowych grobów Rosjan w różnym stanie rozkładu trupów, aż do szkieletów włącznie. Ogólna liczba ekshumowanych zwłok w ilości 4241 została pochowana w sześciu nowych bratnich mogiłach, wykopanych w bliskości dołów mordu. Zwłoki 2 generałów pochowano w oddzielnych pojedynczych grobach. Mogiły położone są na terenie wygórowanym, suchym i piaszczystym. Teren z dwóch stron bratnich mogił jest niski i mokry. Wielkość i głębokość poszczególnych mogił nie jest jednakowa, a to ze względu na warunki terenowe i trudności techniczne powstające podczas pracy. Dna wszystkich mogił są zupełnie suche i każda mogiła w zależności od wielkości i głębokości, zawiera po kilka szeregów zwłok, a każdy szereg po kilka warstw. Górne warstwy układane były co najmniej na głębokości 1 metra poniżej terenu tak, że po zasypaniu mogił na 1 metr powyżej terenu otaczającego górne warstwy zwłok są przysypane dwumetrową warstwą ziemi. Wszystkie mogiły są uformowane płasko, mają jednakową wysokość i odarniowane boki. Nad każdą bratnią mogiłą ustawiono drewniany, heblowany krzyż wysokości 2,5 metra, a pod krzyżem posadzono trochę kwiatów leśnych. Na wierzchu każdej bratniej mogiły zrobiony jest duży krzyż z darni. Mogiły są numerowane w kolejności ich powstawania, celem utrzymania kolejności numerów ewidencyjnych grzebanych zwłok. Zwłoki są ułożone w kolejnej numeracji, głowami ku wschodowi, jedne obok drugich, głowa nieco wyżej, a ręce złożone 138 na piersiach. Każdą ułożoną warstwę zwłok przysypywano ziemią arubości 20—30 cm. W mogiłach I, II, III i IV zwłoki były ukła-dane razem, poczynając od prawej strony, a to z powodu wnoszenia ich do mogił od strony lewej. Numery układanych zwłok były zapisywane w kolejności ich układania. Spis numerów zwłok pogrzebanych w każdej mogile jest załączony do niniejszego sprawozdania (spisu nie odnaleziono — przyp. red.), jak również plan sytuacyjny cmentarza zajmującego przestrzeń 60 X 36, tj. 2160 m kw. W dniu odjazdu z Katynia ostatnich członków Komisji Technicznej PCK, tj. 9 czerwca 1943 г., członkowie ci, na krzyżu największym IV mogiły, zawiesili duży wieniec metalowy wykonany z blachy i drutów przez jednego z członków Komisji. Wieniec ten, jakkolwiek wykonany ręcznie i w warunkach polowych, ma wygląd estetyczny. Pomalowany jest na czarno, w środku znajduje się korona cierniowa z drutu kolczastego, a w środku korony przybity jest do krzyża drewnianego gruby, metalowy orzełek polski z czapki oficerskiej. Po złożeniu wieńca, członkowie Komisji uczcili pamięć pomordowanych i złożyli im hołd przez chwilę milczenia i modlitwę, i pożegnali ich w imieniu Ojczyzny, rodzin i swoim. Opuszczając cmentarz, Komisja wyraziła podziękowanie za współpracę por. Slovenzikowi, ppor. Vos-sowi, podoficerom, żołnierzom niemieckim i robotnikom Rosjanom za bardzo ciężkie dwumiesięczne trudy przy ekshumacji zwłok. Reasumując powyższe, Komisja stwierdza, że: 1) wydobyte zwłoki z dołów znajdowały się w stanie rozkładu, a więc rozpoznanie było wręcz niemożliwe. Natomiast mundury utrzymały się dość dobrze, zwłaszcza wszelkie części metalowe, jak dystynkcje, odznaczenia, orzełki, guziki itp.; 2) powodem śmierci był strzał, skierowany w okolicę podstawy czaszki; 3) z dokumentów znalezionych przy zwłokach wynika, że mord miał miejsce w czasie od końca marca, do początku maja 1940 г.; 4) praca w Katyniu odbywała się pod stałą kontrolą władz 139 niemieckich, które przydzielały posterunek do każdej grupy członków Komisji pracujących; 5) całość pracy wykonana została przez członków Komisji Technicznej PCK, władz niemieckich i mieszkańców okolicznych wsi, których liczba przeciętnie wynosiła dziennie 20—30 osób. Przysyłani również jeńcy bolszewiccy w liczbie 50 dziennie zatrudniani byli wyłącznie przy kopaniu, zasypywaniu mogił i plantowaniu terenu; 6) ogólne warunki pracy były bardzo ciężkie i wyczerpujące nerwowo. Poza dramatycznością samego faktu, rozkład ciał i skażone przez to powietrze stwarzały ciężką i nerwową atmosferę pracy; 7) częste przyjazdy różnych delegacji, codzienne zwiedzanie terenu przez znaczne ilości wojskowych, sekcje zwłok dokonywane przez wojskowych lekarzy Niemców i członków przebywających delegacji komplikowały i tak już trudną, samo przez się pracę. Ponieważ Przewodniczący Komisji Technicznej, p. Hugon Kas-sur, po wyjeździe w dniu 12 V 1943 r. nie mógł powrócić do Katynia, funkcje przewodniczącego Komisji Technicznej PCK do ukończenia prac pełnił p. Jerzy Wodzinowski. Parę słów wyjaśnień do powyższego sprawozdania: Wymagania propagandy niemieckiej bardzo utrudniały pracę Komisji Technicznej. Już na dwa dni przed przyjazdem jakiejś poważniejszej delegacji, wstrzymywano pracę w ten sposób, że zjawiało się do niej tylko 7—10 robotników. Tłumaczono, że mieszkańcy okolicznych wsi nie zjawili się do pracy wbrew otrzymanemu nakazowi. Kiedy do Katynia zjechali profesorowie medycyny z Niemiec i państw współpracujących z „osią", były dla ich oględzin i sekcji zarezerwowane ciała bądź oficerów wyższych rang, bądź tych, którzy oprócz śmiertelnego postrzału, otrzymali również kłute rany bagnetem lub byli związani. Na liczne energiczne interwencje szefa Komisji w tej sprawie nie zwracano uwagi i to niedostateczne liczenie się z powagą prac Komisji doprowadziło do tego, że przy grzebaniu zwłok powstały w II bratniej mogile 140 przerwy w numeracji kolejnej. Sekcje dokonywane przez profesorów zagranicznych odbywały się bez porozumienia z Komisją, co parokrotnie utrudniło identyfikację. Komisja uniknęła większych zawikłań w pracy dzięki temu, że często samowolnie zabierała i grzebała zwłoki odłożone do dyspozycji niemieckiej. Wojsko niemieckie, zajmujące środkowy odcinek frontu, otrzymało rozkaz zwiedzenia Katynia. Codziennie setki osób oglądało miejsce zbrodni. Interwencja Komisji doprowadziła do tego, że zwiedzanie zostało ograniczone do pewnych godzin i że przydzielono utrzymujących porządek żandarmów. O kontroli niemieckiej przy wyszukiwaniu dokumentów i przy ich odczytywaniu w celach identyfikacyjnych już wspominałem. W jednym wypadku zażądano od członka Komisji, p. Cupryjaka, pokazania zapisek, które czynił w swym notesie przy odcyfrowywaniu dokumentów. Nie można nareszcie pominąć incydentu, który powstał pomiędzy p. Kassurem a por. Slovenzikiem. Ten ostatni zjawił się pewnego dnia na początku prac ekshumacyjnych z oświadczeniem, że do wiadomości władz niemieckich doszło, że niektórzy oficerowie polscy byli narodowości niemieckiej, tzw. Volksde-utsche i zażądał dla nich osobnej mogiły lub co najmniej czołowego miejsca w bratnich mogiłach. Otrzymał on odpowiedź, że wszyscy pomordowani byli oficerami wojsk polskich, dla których określenie narodowości jest niemożliwe i że może się p. Kas-sur zgodzić tylko na mogiły wspólne, bez wyjątku. Por. Slo-venzik zgodził się z tymi argumentami. Z kul wydobytych ze zwłok oficerów oraz z łusek znalezionych w piasku można stwierdzić, że strzały były zadawane z broni krótkiej kal. 7,65 mm. Wydają się one być pochodzenia niemieckiego. Z obawy, aby bolszewicy nie wykorzystali tej okoliczności, władze niemieckie bacznie śledziły zatem, aby żadna kula ani łuska nie została schowana przez członków Komisji PCK. Zarządzenie to było naiwne i dopilnowanie niewykonalne: zresztą zaufani urzędnicy NKWD, wykonujący mord Katyński, mogli mieć broń krótką wszelkiego pochodzenia. Dotychczas Zarząd Główny Polskiego Czerwonego Krzyża nie 141 otrzymał wyniku prac badania zwłok w Katyniu przez dr. Wodzińskiego. Z jego raportu po wydobyciu pierwszych 1700 zwłok wynika, że pomimo rozkładu gnilnego, polegającego w górnych warstwach zwłok, dzięki terenowi piaszczysto-glinkowatemu, na częściowej mumifikacji, w głębszych zaś na tak zwanym przeobrażeniu tłuszczowo-woskowym, udało się w 98 proc. wypadków stwierdzić postrzał czaszki z wlotem w okolicy potylicy, wylotem zaś na czole, szczycie czaszki lub twarzy, w 0,4 proc. podwójny postrzał czaszki z tyłu, w 1,5 proc. przypadków postrzał szyi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa cyfry wyników ostatecznych nie będą daleko odbiegały od powyższych. Godne uwagi będą dane o ilości zwłok ze związanemi sznurkiem rękami i szyją oraz ilość zakłutych bagnetami. Sprawozdanie Komisji Technicznej pobieżnie tylko wspomina o tym, że członkowie Komisji własnoręcznie ekshumowali 46 zwłok z dołu zapełnionego wodą. Chodzi o dół, który sam widziałem podczas bytności w Katyniu. Tworzyła go dolna krawędź jednego z 7 wielkich grobów, który tarasami schodził aż do terenu nizinnego. Zapełniała go woda podskórna, z powierzchni której sterczały części zwłok. Dla ekshumacji obiecywali Niemcy dostarczyć pompy i pozostawał on nie opróżniony aż do ostatnich dni pracy. Pewnego dnia stwierdził p. Wodzinowski, że robotnicy rosyjscy zasypują dół. Wstrzymał on natychmiast pracę i od por. Slovenzika dowiedział się, że pompy wojsko, z powodu ciągłych nalotów sowieckich i zarządzonego pogotowia pożarowego, dostarczyć nie może, a od robotników żądać tego rodzaju wykonania ekshumacji nie można. Wtedy 5 członków Komisji Technicznej PCK, z p. Wodzinowskim na czele, weszło do dołu i własnoręcznie w ciągu 17 godzin pracy wydobyło z wody 46 zwłok oficerów polskich. Podkreślając z obowiązku ten piękny czyn członków naszej Komisji Technicznej, przytoczę na zakończenie sprawozdania o udziale Polskiego Czerwonego Krzyża w pracy ekshumacyjnej w Katyniu zdania z przemówienia Prezesa Zarządu Głównego 142 polskiego Czerwonego Krzyża, na zebraniu przedstawicieli społeczeństwa Polskiego w Warszawie: „Mogiłami jest znaczona historia Polski... takiej mogiły jeszcze nie było..." Warszawa, czerwiec 1943 r. [«Odrodzenie» nr 7, 1989] Klucz do „Parku Kultury i Odpoczynku" Józef Mackiewicz Zbrodnia katyńska nie wymagałaby tylu komentarzy, gdybyśmy od początku podeszli do sprawy od obiektywnej strony jej notoryczności, nie podlegającej dyskusji. Podobnie dziś tylko komuniści i ich najlepsi przyjaciele mogą zaprzeczać, ale cały świat uznał istnienie obozów koncentracyjnych w Sowietach za rzecz notoryczną. Natomiast masakra w Katyniu przedstawiona została jako rzecz szczególna. Szczególną jest istotnie, ale wyłącznie ze względu, że ofiarą padli jeńcy obcego państwa, a przede wszystkim jego korpus oficerski. Podkreślenie tego faktu jest słuszne, albowiem niezwykłość jego przemawia bardziej do wyobraźni zachodniego świata niż okoliczności, nazwijmy, zwykłego ludobójstwa. Na tym jednak niezwykłość Katynia się wyczerpuje. Po zdjęciu z ofiar mundurów, pozostają one zaledwie cząstką w łańcuchu takich samych już uprzednio popełnionych zbrodni masowych, których początek sięga czasów, gdy Hitlerowi nawet nie śniły się jego Oświecimy. Faktu tego dotychczas dostatecznie nie unaoczniono. Stąd w opinii Zachodu wciąż jeszcze pokutuje, często nawet szczere zdziwienie: czyżby to było możliwe? Otóż możliwe było zawsze, tzn. odkąd w Rosji panują bolszewicy. To niedomówienie rzeczy kapitalnej, nieotworzenie z klucza drzwi na oścież, przypisać należy wielu czynnikom. Jeden 144 z nich wynikł ubocznie z drażliwego położenia w jakim zna lazła się sama Polska. Współpracą Polski z bolszewikami podczas wojny wymagała, zarówno ze względów zewnętrznych, jak wew-nątrzkrajowych, udawania, przynajmniej taktycznego, że jesteśmy zaskoczeni niektórymi objawami rzeczywistości sowieckiej. Stanowisko: „współpracujemy i pomagamy do zwycięstwa największym zbrodniarzom jakich świat wydał", byłoby absurdalne i niemożliwe ze względu na politykę narzuconą Krajowi, a co najmniej — nietaktowne... w ośrodku narodów sprzymierzonych. Zresztą oficjalne stanowisko Polski i w tej chwili nie ulegało zmianie. Oświadczenia zarówno pierwszych generałów emigracji jak też drugorzędne, wspominkarskie, dokumentalne itd. w dalszym ciągu bronią słuszności sowiecko-polskiej współpracy wojennej, a żale skierowane są jedynie do zawodu, jaki nas spotkał ze strony naszego sojusznika. Wydaje mi się, że zarzucamy mocarstwom zachodnim ten błąd, któryśmy sami popełnili; tego rodzaju grę, w której trzymaliśmy jeżeli nie pierwsze, to w każdym razie nie byle jakie skrzypce. Czy to będzie książka Czapskiego, czy to będą opowiadania żołnierzy Armii Krajowej, czy wystąpienie gen. Bora przez radio BBC, wszystkie w mniejszym lub większym stopniu zmierzają do szczególnego uwypuklenia faktu: „Oto jakżeśmy pomagali tym bolszewikom, a jakże strasznie oni nas oszukali!"... Na liście tych oszustw widnieje i rozbrojenie Armii Krajowej i historia, którą opisuje p. Stypułkow-ski, i obecna tragedia Polski, no i oczywiście — Katyń. Drugą przyczyną, hamującą otwarcie z klucza całej prawdy, była raczej szczera niemożność przeniknięcia systemu sowieckiego aż do jego trzewi. Świetna praca pp. Zamorskiego i Starzewskie-go Sprawiedliwość sowiecka jest skrupulatną syntezą zewnętrznej formy prawnej skonfrontowanej na podstawie praktyki osobistej autorów. Ale nawet ta kapitalna praca nie uwzględnia" masowych mordów jako procedury systematycznej. Mamy w niej potworność sądów zaocznych i administracyjnych, straszliwsze od nich obozy, paragrafy służące przemocy i swoistemu pojmowaniu i wykonywaniu sprawiedliwości, nie liczącej się ani ze zdrowym sensem, ani obiektywizmem, ani metodami stosowanymi przez resztę 145 3*& ' ą rJw#ll я» £ ^ .™~ ^_, £ <ъ' ŚŁ N N ? ^ J » << 3 , Ś? ^ £~ r{S J5- / "! - -jn-mr- świata cywilizowanego. Autorom jednak zdawało się (i chyba słusznie!), że kogoś, kogo skazano na 10 czy 15 lat obozu, czeka już dostatecznie tragiczny los, aby powstała przyczyna mogąca wykonanie tego losu zmienić na coś bardziej jeszcze tragicznego. Jeżeli tysiące w ten sposób zginęły bez śladu, nie było w tym nic dziwnego, w obozach bowiem umierają miliony. Nie jest to zarzut, który stawiam autorom. Przeciwnie, myślę, że nawet większość obywateli sowieckich sądzi w ten sam sposób. Osobiście też przyznaję się do błędu i jeżeli w moich pracach o Katyniu wspomniałem o masowych mordach więźniów, to dla podkreślenia jedynie, że działo się to podczas wojny i że na tle tych zestawień nie podobna wierzyć, aby bolszewicy mogli rzekomo zostawić pod Smoleńskiem rzekome obozy jenieckie, nie wymordowawszy ich do nogi, jak to czynili gdzie indziej podczas odwrotu r. 1941. Trzecim hamulcem jest naturalnie ograniczenie wyobraźni ludzkiej, która o wiele częściej napotyka w życiu na zapory niż nam się to zdaje. Możemy nawet jakąś rzecz znać, a przecież nie dość dokładnie wyobrażać ją sobie w szczegółach. Podobnie znając z teorii i praktyki system sowiecki, zastrachanie i apatię ludności z jednej strony, a dławiącą tajemnicę NKWD z drugiej, ciągle jeszcze nie zdajemy sobie sprawy ze stopnia tego paraliżu psychicznego, któremu ulegają obywatele sowieccy, a który doprowadza do tego, że nie tylko NKWD nie chce by ludność wiedziała o pewnych faktach, ale sama ludność, szczerze i rzetelnie nie chce o nich wiedzieć. Czwartym wreszcie czynnikiem była propaganda niemiecka, która zmuszała wojujący z Niemcami świat do odnoszenia się albo sceptycznie do jej odkryć na terenie sowieckim, albo zgoła wrogo lub w sposób uproszczenie odwrotny, jak się działo na przykład na terenie Polski. Jeżeli z Katyniem mieliśmy i mamy tyle trudności w przeforsowaniu prawdy, nie można się dziwić, że zbrodnia wykryta w Winnicy tegoż 1943 roku, przeszła prawie bez echa. Niedawno udało mi się zdobyć wyczerpujące materiały dotyczące tej sprawy. Po ich zbadaniu przyszedłem do przekonania, że okoliczności 146 towarzyszące tej masakrze w małym miasteczku ukraińskim, są bardziej charakterystyczne, powiedziałbym — klasyczne, a o wiele bardziej pouczające od Katynia. Winnica jest nie tylko „drugim", czy może właśnie „pierwszym" Katyniem, ale stanowi jego objaśnienie. Zaryzykowałbym zdanie, że bez zgłębienia sprawy Winnicy, nie podobna zgłębić sprawy Katynia. W Winnicy wydobyto z grobów masowych 9432 trupy, w tej liczbie zwłoki 169 kobiet. Jest to cyfra przekraczająca dwa razy liczbę ustaloną Katynia. Merytorycznie Winnica nie jest obarczona komplikacjami Katynia. Nie ma i nie mogło być sporu co do terminu popełnionej zbrodni. Znalezione trupy były w stanie tak daleko posuniętego rozkładu, że próba oskarżenia o tę masakrę Niemców, poza oficjalną propagandą sowiecką, która może powiedzieć wszystko co chce na wewnątrz, nie mogła być podjęta na zewnątrz i dlatego nigdy nie znajdowała się w norymberskim akciem oskarżenia. Masowy ten mord, dokonany nie w okresie wojennym, ale w latach pełnego pokoju, nie był spowodowany jakimiś nadeta-towymi okolicznościami czy warunkami zwierzęcymi. Ofiary jego nie stanowiły żadnej, szczególnie nowej pozycji, jak w wypadkach jeńców polskich. Wymordowano osiadłą, miejscową ludność. Procedura mordu wskazuje, że odbył się on bez cienia tzw. nieuwiazki, nieskoordynowanej improwizacji, w atmosferze nerwowości, pośpiechu czy zaskoczenia. Przeciwnie: bez błędu, metodycznie, nieomal chciałoby się powiedzieć — w spokoju ducha, jak rzecz z dawna wypraktykowana. Rzecz miała się jak następuje. W latach 1937—1938 dokonano w miasteczku Winnica, a głównie w jego okolicach, masowych aresztów. Aresztowanych osadzano częściowo w więzieniu NKWD, częściowo w więzieniu miejskim. Przepełnienie było takie, jakie znamy, może nawet trochę większe. W niektórych celach ludzie mogli tylko stać, a kto chciał do kubła, tego podawano nad głowami, bo przecisnąć się nie było można. To są rzeczy stare. 147 ^^^_^^^^щ^_^^____ Zony, matki, córki, szły naturalnie z węzełkami i stawały w kolejce przed bramą więzienną. Dopuszczano i nie dopuszczano, szykanowano, kazano przychodzić za tydzień, za dwa itd. Jak dotychczas nic nowego. Wreszcie po upływie miesięcy, roku molestującym rodzinom zaczęto oświadczać: „Twój itd. skazany został na 10, 12, 15 lat zesłania, z zastosowaniem surowej izolacji, bez prawa korespondencji". Też nic nowego. Ale już po tym pierwszym okresie, poszczególne wypadki wykazują przebieg bardzo zbliżony do przebiegu sprawy katyńskiej. Oto żona aresztowanego, Ukrainka, obywatelka Anna Hodo-wańcowa, miała odwagę zwrócić się z podaniem do samego Stalina. 1 oto ten sam Wyszyński, w takich samych jak później słowach, odpisuje mianowicie, że „mąż jej został już wypuszczony na wolność"... Obywatelce Winnicy Sawariewoj, Rosjance, odpowiadają, że jej mąż, b. pułkownik armii carskiej, lat 72, umarł na serce. Zresztą jego zesłanie mogło polegać też na omyłce. Być może więc: sdie-łali oszibku... Maria Zorina, składa podanie do Berii w sprawie swego męża Jakuba, lat 39, i otrzymując odpowiedź, że mąż został zesłany na daleką północ. Żona duchownego, Daria Bielecka, zwraca się również z pismem do Moskwy. Po upływie pół roku otrzymuje odpowiedź, że jej mąż, Leonid, lat 35, został zesłany bez prawa korespondencji. Katarzynie Godlewskiej ze Zmerynki odpowiedziano, że męża przekazano do więzienia w Kijowie. Gdy się tam zwróciła, odpowiedziano, że go nigdy w tym więzieniu nie było. Żona Grzegorza Antoniuka z Szerokiej Hrebli otrzymała na swe podanie odpowiedź pó 2 latach. Marii Korsakowej, Polce, lat 30, zamieszkałej w rejonie Chmielnika, poradzono pół żartem, żeby sobie ponownie wyszła za mąż. Z zapowiedzianej już analogii nie trudno się domyśleć, że zarówno Hodowaniec, który według słów Wyszyńskiego miał już być na wolności, jak Sawariew, jak Zorin, rzekomo zesłany, jak Bielecki, jak Godlewski rzekomo w Kijowie, Antoniuk, Kor- 148 sak itd. itd. wszyscy się odnaleźli, ale we wspólnych dołach i czaszką przestrzeloną w tyle głowy, razem z 9500 innych. Zanim jednak doszło do ustalenia tego faktu, życie popłynęło swoją koleją, normalnie, po sowiecku, szaro. Po wydeptanych ścieżkach szerokiej ongi Ukrainy. Zesłali znaczy zesłali i nadziei nie ma. Oto inna Bielecka, Olga Siergiejewna, primo voto Miśkie-wiczowa, po aresztowaniu jej męża w r. 1937, chodziła — wy-chadzała chodnik do bramy więziennej, aż gdy jej poradzono, podobnie jak Marii Korsakowej, żeby sobie znalazła drugiego... straciła nadzieję. W beznadziejności swej pojechała aż do Swierd-łowska, do kuzynki. Tam po roku poznała istotnie drugiego, wyszła za mąż. A później wróciła z tym innym. NKWD co dwa miesiące przedłużało jej prawo pobytu w odległości 60 km od Winnicy i tak się żyło. No bo co robić? Aż po sześciu latach od dnia aresztowania pierwszego męża, rozpoznała go w dołach śmierci; rozpoznała po krótkim kożuchu, a rozpoznała dlatego, że w swoim czasie załatała go kawałkiem własnego półkożuszka. Bo przecież całe życie łatało się jak można. Życie, życie sowieckie! Ostrożnie z omówieniami, z omijaniem sedna sprawy. Podobnie i zeznania świadków zaczynają się od masy nieistotnych szczegółów. Na przykład, że niejakiego Masłowa znali wszyscy w Winnicy, przynajmniej ci, co mieszkali w pobliżu szosy prowadzącej do Litynia. Twarz miał raczej ponurą, przepitą, pokrytą śladami ospy, i był stróżem sadu owocowego, i mieszkał tam sam jeden w małym budyneczku takim. Aha... Co robił? Pił. Żona mu umarła w r. 1935. A później żył z coraz to inną kobietą, które go wszelako opuszczały, bo je bił. Sam chodził w łachmanach, wiadomo, pijak. A ogród za dobrych carskich czasów należał do starowierskiej fodziny Stryłowych. A jakże, jeszcze tu mieszkają, ale w pobliżu mostu na Bugu... No więc, za bolszewickich czasów ogród ten wywłaszczono na rzecz NKWD, a Masłowa przepędzono. Co to wszystko ma do rzeczy?.A no, w ten sposób historia dowiedzie nas do budowy nowego płotu, okalającego sad. NKWD zrobiło go tak szczel- 149 nym, żeby szpar nie było. Cóż działo się od tego czasu za tym płotem? Bóg ich wie? Czy to kto chciał się dowiadywać? Po co? Może... chyba że Skrepka, jeżeli coś wiedział... Afanasij Skrepka, człowiek już stary. Urodził się w Połtawie w r. 1886. Kowal, zamieszkały przy ul. Podlinnej 10, był pierwszy, który w marcu 1938 zapytał, ma się rozumieć tak niby, od niechcenia: — A co za tym płotem będzie? — Park Kultury i Oddycha. — Aha, no cóż, może i dobra rzecz... Ale w nocy wlazł na drzewo, żeby zajrzeć do środka. Zobaczył wykopanych sześć dołów i zlazł z drzewa. Tymczasem co noc zajeżdżały tam samochody ciężarowe, pokryte brezentem, i wyrzucały jakiś ładunek. Skrepka był zaprawdę dziwnym człowiekiem, bo po upływie roku jeszcze raz wlazł na to samo drzewo: widzi że za szeregiem zasypanych już dołów powstał ich nowy długi rząd... Jeszcze jeden, o nazwisku Hulewicz, ze stacji hydro-biologicz-nej, raz się zatrzymał, spojrzał. Ty! — krzyknął strażnik pod płotem — czego stanął! Prowa-liwaj swoją drogą! Tak mijał rok 1937—1938—1939. W miasteczku liczącym zaledwie 70000 mieszkańców wymordowano z okolicznej ludności około 10000 więźniów i zakopano ich w tymże miasteczku, a mianowicie: 5644 trupy w 34 dołach na miejscu b. sadu owocowego, 2405 trupów w 42 dołach na tzw. cmentarzu NKWD, 1383 trupy w 13 dołach na miejscu innego sadu owocowego. I nic. A Park Kultury i Oddycha istotnie założono na wyrównanych grobach. Postawiono huśtawki. Dzieci się huśtały, latem. W świetle tego najprostszego rozwiązania sprawy zyskujemy inną perspektywę na mord katyński. Przewiezienie 4200—4300 oficerów z Kozielska aż pod Smoleńsk, wydaje się w zestawieniu, szczytem trudu, jaki sobie bolszewicy zadali. Natomiast 150 wersja o transporcie jeńców ze Starobielska pod Charków, oparta na jedynej wypowiedzi pewnego robotnika kolejowego, wydaje деі się dziś mniej konieczna, niż w czasie, gdy w swojej relacji powtarzałem ją za, świetną zresztą; nie przeznaczoną do druku monografią opracowaną w biurze gen. Kukiela. Niedawno opowiadała mi pewna Polka, że w okresie po „amnestyjnym" spotkała w Kazachstanie w pociągu, niejakiego Nieczajewa, Mikołaja Fiodorowicza z L., którego córka rzekomo pracowała w biurze starobielskiego obozu jenieckiego i miała wyznać ojcu, że tysiąc ludzi tego obozu wymordowano tuż pod miastem. Odrzuciłem tę wersję jako plotkę. Dziś rzecz ta nie wydaje mi się tak bardzo fantastyczna. Co do losów przeszło 6000 jeńców z Ostaszkowa, istnieją dotychczas dwie wersje: wspomniana, wyczerpująca monografia gen. Kukiela, wskazuje Wiaźmę jako miejsce ginącego śladu. Mnie na podstawie innej wersji, bardziej prawdopodobną wydaje się stacja Bołogoje. Obydwie wersje były zresztą nikłe. Niedawno doskonały znawca tych rzeczy zwrócił mi uwagę, czy nie prościej założyć, że wszystkich ostaszkowców wymordowano gdzieś na tym samym jeziorze otaczającym obóz, na przykład na okolicznych wysepkach? Istotnie, nam (a cóż dopiero mówić o opinii Zachodu!) trudno się oswoić z rozwiązaniem w tej sprawie najprostszym. Po prostu: oswoić. Zachowanie się ludności sowieckiej jest właśnie najtrudniejszą rzeczą do wytłumaczenia obcym. Sowiety są krajem śmiertelnego milczenia. W rozmowach prywatnych mówi się rzeczy błahe. Okrzyki wydaje jedynie na rozkaz i wraca z meetingu ze wzrokiem wbitym we własne kalosze, kto je ma, albo w końce butów, kto je ma. Wersja, że Niemcy musieli już uprzednio wiedzieć o grobach katyńskich, a ogłosili wiadomość dopiero w chwili dla siebie odpowiedniej, jest nonsensem. Winnicę wykryto w trzy miesiące po Katyniu, w czerwcu 1943. Okoliczności towarzyszące temu odkryciu były takie same: nawet pierwsze, nieśmiałe półsłówka, podszepnięto też jakimś Polakom w armii niemieckiej, czy też tylko mówiącym po polsku, ale również bez większego efektu. Wiedziało sporo, domyślało' się więcej, nie 151 meldował nikt. A już absolutnie nie chciał być pierwszy. A przecież tam zakopani byli nie obcy przybysze, ale swoi, najbliżsi! — Świadkowie tych dni, Ukraińcy, rozproszeni są dziś po Europie i Ameryce. Trzeba nie tylko znać, ale naprawdę rozumieć system sowiecki, by jak to powiedziałem, oswoić się, że — tam... mord masowy popełniony być może w każdym miejscu. Ale na jego wykrycie czekać można latami, nawet po przepędzeniu bolszewików. Ani Winnica, ani Katyń nie są objawami jakiegoś odosobnionego wyskoku, ale ogniwami w łańcuchu systemu. Wskazują na to nie tylko analogie, ale i różnice między nimi. Katyń stanowił znaczne ułatwienie dla mechaniki samego mordu. Tam był las, a nie miasto. Można było więc strzelać wprost nad grobem i zwozić w tym celu żywych ludzi. Zakopywać nie śpiesząc w biały dzień i bardziej płytko. Jeden z grobów mieścił 2500 zwłok. W Winnicy groby były w śródmieściu, więc mordowano na podwórzu więziennym, a trupy zwożono w nocy. Przygotowanie grobów w obydwóch wypadkach było równie solidne, fachowe. Ale w mieście musiały mieć mniejsze rozmiary, gdyż nie mogły, wypełnione trupami, pozostawać otwarte i zakopywane być musiały zaraz. Stąd największy z nich, nr 24a zawierał 284 (w sadzie), najmniejsze (nr 35, 39, 40 na cmentarzu NKWD) zaledwie po 6, 8 i 4 trupy. Przeciętnie w „sadzie" od 100 do 200; na „cmentarzu NKWD" po kilkadziesiąt; w „Parku Kultury i Oddycha" po sto przeszło. Warstwa ziemi nawierzchniej musiała być prawie dwa razy grubsza niż w Katyniu, a to w obawie by swąd trupi się nie wydzielał. Wapno i inne środki dezynfekcyjne zastosowane były fachowo. W Winnicy wszyscy mężczyźni mieli ręce skrępowane sznurami z powodu, o którym niżej będę mówił. Węzeł był mniej doskonały niż w Katyniu. Mężczyźni i kobiety starsze były ubrane. Wszystkie młode kobiety — nagie. Najstraszniejszy jednak, budzący naprawdę dreszcz grozy, byłj sposób mordowania w Winnicy; w zestawieniu z nim niemieckie kurki gazowe i nawet strzały katyńskie jeszcze wydają się „humanitarne,,!... W Katyniu, jak wiadomo, strzelano w głowę z pi- 152 stoletu automatycznego kal. 7,6, kulą opancerzoną, a więc nie tylko większych rozmiarów, ale od razu przebijającą czaszkę. Z tego, że nikt prawie w okolicy Kozich Gór nie słyszał strzałów, wnioskować można, iż nośność głosu, odległość od domów, głuszące działanie lasu, procent możliwego zasłyszenia huku przez mieszkańców itd., wszystko to( wzięte było pod uwagę; broń użyta nie była przypadkowa, ale dobrana fachowo. Tak samo rzecz była uwzględniona w Winnicy, w warunkach odmiennych. Zastosowano tu wprawdzie stary, czekistowski sposób zapuszczanych motorów, widocznie jednak kal. 7,6, z opancerzoną kulą uznany był za zbyt głośny. Wobec tego mordowano ludzi z najmniejszego kalibru 5,6 nieopancerzoną kulą ołowianą! Kule tego typu nie zawsze i nie dość skutecznie przebijały kości czaszki, dlatego ludzie musieli być krępowani, aby wytrzymać dłuższą procedurę mordu i aby zapobiec wszelkim niespodziankom, szamotaniu się itd. Strzelano też z reguły do każdego człowieka dwa razy; w 78 wypadkach po trzy razy; w 2 wypadkach po cztery. Do wielu jednak, wbrew wyraźnej instrukcji, tylko raz. Ale nawet w wypadkach podwójnego strzelania, śmierć nie zawsze nastąpowała natychmiast. W ten sposób niektórzy grzebani byli jeszcze żywcem, na co wskazała obdukcja, która u kilku ofiar ustaliła piasek głęboko w przełyku. Ogółem musiano oddać około 20000 strzałów, przytykając lute z tyłu do głowy żyjącego człowieka. Ale ewentualnie nie-uwiazki i w tym wypadku były przewidziane. Człowiek po otrzymaniu nawet kilku małych, ołowianych kulek i mimo skrępowania, mógł się jeszcze rzucać i nawet bronić. Dowodzi tego tekt, że w 395 wypadkach roztrzaskano czaszkę, zdaje się nie kolbą karabinu, ale specjalnie w tym celu skonstruowaną ma-czugą. Właściwym kluczem do rozpoznania systemu jest przede wszystkim sprawa dokumentów i ubrań. Od kwietnia 1943, gdy się rozeszła pierwsza wieść o Katyniu, głosy sceptyczne głównie na ten szczegół kładły nacisk. Od chwili 153 mego powrotu ze Smoleńska w końcu maja tr. i później, gdy poświęciłem się badaniom zbrodni katyńskiej aż do dziś, ciągie spotykałem się z niedowierzaniem i zapytaniem: w jaki sposób bolszewicy mogli dopuścić do takiej „nieostrożności", by prZy trupach pozostawić wszystkie ich osobiste dokumenty? W jaki sposób, przy głodzie ubrań, a zwłaszcza obuwia, nie pokusili się zedrzeć tysięcy, z najlepszej skóry, oficerskich butów, które sam oglądałem następnie rozmiękłe na gąbkę i po wydobyciu z grobu robiące wrażenie gumowych? Wyjaśnienie było raczej łatwe: nie mogli się wtedy spodziewać, że ktoś będzie w stanie rzeczy te wykopać. Następnie, chodziło widocznie o to, by fason butów i ubrań nie rozpełzł się po kraju i nie powodował drażliwych komentarzy itd. Przyznam jednak, że ta okoliczność budziła we mnie wrażenie czegoś zrobionego nagle, raczej nie przemyślanej improwizacji, niż systemu. Otóż właśnie przeciwnie; to był najcharakterystyczniejszy szczegół systemu. W Katyniu zaszła jedynie ta innowacja, że osobisty, ręczny „bagaż" oficerów, jakieś tam ich węzełki, teczki, worki i temu podobna nędzarska własność obozowa, nie została zakopana wraz z trupami, ale odwieziona z powrotem na ciężarówkach z niewiadomym przeznaczeniem. W Winnicy wywoływano ludzi z celi na śmierć, s wieszczami, co normalnie istotnie oznacza raczej zesłanie. Po wyprowadzeniu na dziedziniec wewnętrzny, nie tylko nie obdzierano ich z ubrań (wyjątek stanowiły wspomniane już, młode kobiety), ale zwożono trupy do dołów, łącznie z ich wieszczami. Bardziej jeszcze charakterystyczny był stosunek do dokumentów. W obozach jenieckich ludzie mieli je, w większości wypadków, przy sobie; ale nie dlatego i nie przypadkowo znalazły się w grobie. Wręcz przeciwnie, wymagał tego system: Prowaliś skwoź ziemliu! I człowiek, i jego rzeczy, i jego dokumenty! —. W więzieniu dokumenty były zabierane i wraz z aktami sprawy przechowywane w kancelarii. W wypadkach normalnego zesłania musiały iść tuda-że, za człowiekiem, w wypadkach zesłania na... śmierć, szły więc również: tuda-że... w ziemię. — System ten 154 można uważać za celowy, lub nie, mnie osobiście zdaje się, że prościej było dokumenty spalić, ale co kraj to obyczaj, pozostaje tylko stwierdzenie, że taki system przyjęto. A stosowany był do tego stopnia rygorystycznie, że ponieważ więźniowie w Winnicy nie mieli dokumentów przy sobie, transportowano je z więzienia oddzielnie i zakopywano w specjalnym grobie. Tak np. odnaleziony w „sadzie" grób nr 15a wypełniony był wyłącznie dokumentami, nie tylko osobistymi, ale aktami sprawy wstecz, aż do protokółu obyska, rewizji, wyłącznie! Wróćmy jeszcze raz do sprawy rzeczy: niektóre z nich, przynoszone przez rodziny, a nie oddane więźniom segregowane były jeszcze za ich życia. Np. ubrania osobno, buty osobno. — Budowa Szczęśliwej Socjalistycznej Republiki nie działa w imię korzyści osobistych, ale w imię haseł wzniosłych. Nie rabuje się osobistej własności. Więc w Winnicy do grobu nr 18 zsypano całe obuwie, a do grobu nr 20 wszystkie nie doręczone ubrania. Natomiast w węzełkach, które ludzie mieli przy sobie, gdy umierali na dziedzińcu więziennym, czyniono następnie w grobach górną warstwę, przykrywając nią warstwy trupów; w ten sposób uzyskiwano dodatkową izolację, na którą szła dopiero ziemia. Pomiędzy tymi węzełkami leżały jedynie nieliczne trupy. Były to zwłoki więźniów zatrudnionych przy zakopywaniu grobów. Co pewien czas strzelano ich, już na miejscu (niektórzy świadkowie słyszeli pojedyncze strzały w nocy, ale, powiadali, rzadko), zrzucano do jednego grobu, który już zakopywała obsługa NKWD. Żadnej improwizacji, wszystko było przewidziane do najdrobniejszych szczegółów. Identyfikacja zwłok w r. 1943 w Winnicy odbywała się głównie w ten sposób, iż wydobytą odzież rozwieszano na sznurach. Tysiące okolicznych rodzin schodziło się na miejsce i szukało znajomych rzeczy, rozpoznawało łaty, guziki, wzory wyszywane na koszulach. Odcyfrowano również co można było odczytać z dokumentów. Ciała były z reguły nie do poznania, prócz kilku charakterystycznych kalek. Natomiast można było po- 155 znać po częściach ubrania: palto, kożuszek i znowu jakaś cera na łokciu, którą żona własnoręcznie wypracowała. Zidentyfikowano zaledwie 679 zwłok na ogólną liczbę 9432. — Kim byli pomordowani? Ukraińcy. W przytłaczającej większości chłopi, z pewną domieszką robotników, księży prawosławnych; znikomy procent inteligencji. Trochę Rosjan. Sporo Polaków. Analiza strony politycznej wymagałaby specjalnego rozdziału. Krótko nadmienić wypada, iż były to lata (1937) nie zakończonych czystek, okres po-kirowski, pojeżowszcziny; poza tym likwidacja resztek religijnych „zabobonów". Zlikwidowanie cerkwi pobudziło ruchy sekciarskie, a powstawały również i tajne bractwa. Jedno z takich nosiło nazwę „Prawdziwych Greko--Prawosławnych Chłopów Archanioła Michała". Bliższych szczegółów nie udało mi się na razie uzyskać. Emigracyjne sfery ukraińskie przypuszczają, iż możliwe, że była to sekta religijna. Powstaje pytanie: dlaczego ci właśnie, w bolszewickim systemie eksterminacyjnym, otrzymali kategorię: „śmierć", zamiast kategorii „obozy"? Jeden z wybitnych Ukraińców mówił mi, że w tym okresie wstrzymane były zsyłki do łagrów ludzi, których uznano za szczególnie niebezpieczny „aktyw kontrrewolucyjny", wobec zaszłych wypadków buntu na północy. Że w tym czasie podobne masowe egzekucje odbywały się na terenie całej Ukrainy, tylko że miejsca kaźni pozostały niewykryte. Osobiście sądzę, iż mogły tu działać również okoliczności poboczne, bądź przepełnienie na północy, bądź brak transportów, bądź wiele czynników łącznie. W zależności od tego, pojęcie „aktywu" przeznaczonego do uśmiercenia, musiało ulegać wahaniom. Ale mordy masowe były i pozostały regułą*. Źródła niemieckie wśród listy zidentyfikowanych wymieniają jako narodowość ustaloną 28 Polaków: Bonifacy Jakubowski, aresztowany 18 kwietnia 1938; Józef Brunecki aresztowany 1 stycznia 1938; Bolesław Strzylecki, Chmielowski, Józef Merynowicz, Michał Radecki, aresztowani 27 listopada 1937; Adam, Józef 156 i Wojciech Hłuszko, Wojciech Samosienko, Antoni Malicki, Kazimierz Bogucki, Leon Soroczyński, Albin Podhorecki, aresztowani w grudniu 1937; Feliks Petliński, Adam Krawiec, Dominik Kwaśnicki, Franciszek Harasz, Franciszek Krawczyk, Franciszek Nowicki, Stanisław Prozłowski, Józef Czajkowski, Zygmunt Kłodnicki, Stefan Antoniuk, Feliks Rybicki, Tadeusz Zalewski, Wacław Konopko, aresztowani w różnych miesiącach 1938. Prócz tego jednak widnieje szereg nazwisk bez określonej narodowości, które z brzmienia również wydają się być polskie, np. Adolf Rutkowski, Stanisław Kowalski, Jadwiga Rolińska, Maria Wasz-niewska, Franciszek Jasiński, Apolinary Skrzeszewski, Bronisław Zaleski, Wacław Łukaszewicz, Feliks Radzichowski, Bronisław Zdanowicz. Stanowiłoby to około 6% zidentyfikowanych. Można by stąd wnioskować, iż leży tam około 560 Polaków, których krew zmieszana została z krwią i ziemią ukraińską. Gdybyć przynajmniej ten straszny los stał się nie tylko kluczem do rozeznania morderców, ale również do zrozumienia więzów jakie łączą tych, wspólnie zakopanych pod Parkiem Kultury i Odpoczynku. * Artykuł niniejszy napisałem jeszcze przed zapoznaniem się z bardzo ciekawym listem p. Bohdana Dolińskiego w nr. 293 „Wiadomości". Mówi on o wrzeniu na Ukrainie i partyzantkach, do których należeli zarówno Polacy, jak Ukraińcy, właśnie w latach 1936—1937. Nie jest wykluczone, że była to jedna, a może główna przyczyna masowych aresztów, a później masakry w Winnicy. Tym bardziej, że w grobach odnaleziono zarówno zwłoki Ukraińców, jak Polaków. [«Wiadomości» nr 48, Londyn, 2 grudnia 1951] Na wiosnę 1940 roku Wywiad z duńskim doktorem Helgę Transenem przeprowadzony przez Wojciecha Trojanowskiego Wywiad ten, przeprowadzony w Kopenhadze w 1962 r. (...) ukazuje się teraz w druku po raz pierwszy. Jest to dokument o dużym znaczeniu, ponieważ zawiera świadectwo duńskiego eksperta medycyny sądowej, który brał udział w pracach międzynarodowej komisji lekarskiej, badającej groby katyńskie po wykryciu ich przez Niemców w 1943 r. Dr Helgę Transen należał do duńskiego ruchu oporu i miał wrogi stosunek do Niemców. Świadczy to tym bardziej o tym, że jego opinia o mordzie katyńskim jest oparta wyłącznie na ekspertyzie lekarskiej, a także na dokumentacji wydobywanej z grobów w jego obecności. — Czy mogę pana poprosić, doktorze, aby się pan przedstawił naszym słuchaczom? — Nazywam się doktor Helgę Transen. Jestem lekarzem chorób wewnętrznych w Kopenhadze, gdzie się urodziłem i gdzie spędziłem większość mojego życia. Mam za sobą szpitalne wyszkolenie chirurgiczne, a prócz tego szkoliłem się przez cztery lata w Kopenhaskim Uniwersytecie w Instytucie Medycyny Sądowej, co oznacza, że zostałem dobrze wyszkolony w post mortem i w autopsji zwłok, będących ofiarami morderstwa. Z tego właśnie powodu zostałem w 1943 r. wezwany przez duńskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych... 158 — Czy mogę panu przerwać? Pan powiedział, że był pan do takiej pracy przygotowany. Ale czy miał pan także praktykę w dziedzinie medycyny sądowej? — Tak, miałem zarówno przygotowanie, jak i praktykę od 1940 do 1944 r. Podróżowałem po wielu zakątkach Danii, badając mnóstwo ofiar zabójstw. Niestety w ciągu lat wojennych, w ciężkich czasach niemieckiej okupacji, mieliśmy takich spraw bardzo dużo. — Bardzo dziękuję. A teraz — o ile wiem — panowie, to znaczy cały zespół zaproszonych do Katynia doktorów — zdecydowaliście nie udzielać w przyszłości żadnych wywiadów, dotyczących sprawy katyńskiej? — Tak, ma pan całkowitą rację. Może pan sobie wyobrazić, że ja nie miałem najmniejszej ochoty wziąć udziału w tej zaproszonej przez Niemców komisji. Jako obywatel Danii byłem członkiem ruchu oporu. To nie było takie proste udzielić swego nazwiska dla celów niemieckiej propagandy. Kilku powszechnie znanych przywódców ruchu oporu oświadczyło mi jednak, że to odkrycie może mieć w przyszłości ogromne znaczenie i że należy zebrać wszystkie możliwe informacje w sprawie, która na pewno będzie jedną z największych zbrodni wojennych, o jakiej kiedykolwiek słyszano. A zatem pojechałem na miejsce, a gdy wróciłem, miałem wiele przykrości z tej racji, że pozwoliłem Niemcom użyć moje nazwisko. — A dlaczego pan dzisiaj zmienił swoje zdanie, aby o całej sprawie nigdy nie mówić publicznie? — Otóż gdy cała komisja powróciła z Rosji, przed rozstaniem w Berlinie, uznaliśmy wspólnie, że gdyby każdy na własną rękę udzielił w tej sprawie jakichkolwiek wywiadów, to takie postępowanie mogłoby tylko osłabić powagę naszego wspólnego oświadczenia. Ponieważ jednak zostałem poinformowany, że kilku członków komisji, przebywających obecnie po drugiej stronie żelaznej kurtyny, publicznie udzieliło zupełnie innych oświadczeń i to takich, z którymi ja się absolutnie nie mogę zgo- 159 dzić — uznałem to za konieczne, aby samemu złożyć jeszcze jedno zgodne z prawdą stwierdzenie, o tym, co zostało zbadane i do jakich konkluzji komisja doszła w Katyniu w 1943 r. Oto jest powód dla którego dzisiaj chętnie udzielam panu wywiadu. — Panie doktorze, z tego co pan mówi wnoszę, że pierwszy wywiad, jakiego pan kiedykolwiek udzielił, ma miejsce właśnie dzisiaj? — Tak, ma pan rację. — A zatem — innymi słowy — po tym, co zostało napisane w prasie po drugiej stronie żelaznej kurtyny, pan nie czuje się nadal zobowiązany do dotrzymania słowa? — Tak jest. Ja się nie czuję nadal zobowiązany. — Jeśli już o tym mówimy — czy ktokolwiek z tych członków komisji, który później odwołał swoje pierwotne oświadczenie, przy jakiejkolwiek okazji na przykład w czasie prywatnej rozmowy z panem w Katyniu — dał wyraz swoim wątpliwościom co do istotnych sprawców zbrodni? — Nie, oni nie mówili mi nigdy o swoich wątpliwościach. W rzeczy samej, myśmy byli wszyscy całkowicie zgodni co do rezultatu dochodzeń — tak, jak to zostało napisane w ostatecznej konkluzji, która była opinią wspólną, a zarazem szczerą opinią każdego z nas. — A więc miał pan okazję rozmawiać zarówno z dr Hajkiem, jak i dr Markowem? To znaczy z tymi dwoma, którzy po dostaniu się w ręce sowieckie zmienili zeznania? — Tak, rozmawiałem i z jednym i z drugim, i nigdy nie doznałem wrażenia, że nie są oni w pełnym stopniu przekonani. Nie, na pewno nie miałem uczucia, że oni nie zgadzają się z innymi członkami komisji co do ostatecznej konkluzji. — A teraz pytanie: Pan mi powiedział, że członkowie duńskiego podziemia nie tylko że nic nie mieli przeciwko pańskiemu udziałowi, ale że nawet nakłaniali pana do wyjazdu. Czy tak było dlatego, że już wtedy przypuszczali, że niemieckie oskarżenia mogą rzeczywiście być prawdą- — Tak, zupełnie słusznie. 160 — Ale pan miał jednak inne zapatrywania? — Ja byłem innego zdania. Cała sprawa wydawała mi się tak nieprawdopodobna, że wszystko co o niej wyczytałem w duńskiej prasie, kontrolowanej przez Niemców — uważałem za zwykłą niemiecką propagandę. Gdy jednak moi przyjaciele z ruchu oporu radzili mi pojechać, uznałem, że chyba warto tam się udać i zobaczyć wszystko na własne oczy. — Teraz, żeby nie przeciągać dalej sprawy. Przybył pan z komisją do Katynia. W tym momencie nie był pan jeszcze przekonany co do tego, kto zbrodnię popełnił? — Nie, nie byłem przekonany. Byłem raczej przygotowany na to, że członkowie komisji zostaną zmuszeni przez Niemców do złożenia już z góry przygotowanego oświadczenia. — Innymi słowy, sądził pan, że to Niemcy popełnili tę zbrodnię, ale że tym niemniej zmuszą pana do podpisania oświadczenia krańcowo przeciwnego? — Tak było. Według mojej ówczesnej znajomości Niemców, byli oni równie zdolni do popełnienia tej zbrodni, jak ktokolwiek inny. — Tak... Takie było pańskie przekonanie do chwili przybycia na miejsce. A teraz — czy zechciałby pan powiedzieć w jakim stopniu pańskie przekonanie uległo zmianie, gdy ujrzał pan Katyń? — Mogę tyle powiedzie, że to, co zobaczyłem w Katyniu było widokiem tak straszliwym, rzeczą tak przerażającą, że w najgorszych marach nocnych czegoś podobnego nie mógłbym wyśnić. Widziałem na własne oczy tysiące trupów w polskich mundurach, z premedytacją pomordowanych strzałem w tył czaszki, z rękami związanymi na plecach. Byli oni zakopani w pokładach i w rzędach z wielką starannością. Naliczyłem nie mniej niż siedem grobów. To musiało być nie lada zadaniem dla morderców, aby uśmiercić tak wielką ilość ludzi. — Czy mogę teraz zapytać o pewną rzecz, mianowicie — pan widział, jak Niemcy badali trupy ofiar. A czy miał pan okazję przeprowadzić takie badania samemu? 161 — Ależ oczywiście. Byliśmy w Smoleńsku przez dziewięć dni. Przez cztery dni, dzień po dniu, od wczesnego ranka do południa przebywaliśmy w Katyniu, a raczej w lesie, 14 km na zachód od Smoleńska, i tak badaliśmy cały teren w najmniejszym stopniu nie skrępowani. Chodziliśmy, gdzie się nam tylko podobało i mogliśmy chodzić sami. Niemcy nam nie towarzyszyli. Mogliśmy wyszukiwać i wskazywać miejsca, które naszym zdaniem były warte zbadania. Ja sam miałem możność zejść do grobu w połowie rozkopanego. Tam sam wskazałem miejsce, z którego chciałem, żeby wydobyto zwłoki i na tych zwłokach dokonałem moich własnych dochodzeń. — Czy ten trup znajdował się na zewnętrznym pokładzie ciał, czy też głębiej? — Głębiej. Prosiłem, żeby wpierw usunięto ciała z warstwy zewnętrznej, tak, aby mieć absolutną pewność, że ciało jest naprawdę przeze mnie wybrane. Na jednym spośród takich ciał dokonałem post mortem. Nie miałem żadnej trudności co do identyfikacji osoby, a także i co do przyczyny śmierci. Strzał w tył głowy... — Tak. Czy pamięta pan nazwisko tego zbadanego człowieka? — Tak, pamiętam. Nazywał się Siemiński, imię chrzestne Ludwik, miejsce urodzenia — Kraków. — A czy mógłby mi pan powiedzie, jak ubrany był ten oficer? Czy miał na sobie ciepłe ubranie? — Ten trup, podobnie jak i wszystkie inne zwłoki — był w mundurze polskiego oficera. Można było wyraźnie dojrzeć polskiego orzełka na guzikach, miał oficerskie dystynkcje na naramiennikach i polskie odznaczenie. Ogólnie mówiąc — były to ubrania zimowe, wielu miało ciepłe szaliki, niektórzy nawet rękawiczki, a poza tym ciepłą bieliznę i długie buty. — Czy podobnie były ubrane także wszystkie inne zwłoki, które pan oglądał? To jest bardzo ważne, bo mogłoby przecież jasno wskazywać na to, że zbrodnia była popełniona wczesną wiosną, a nie wczesną jesienią! 162 — Wszystkie ciała, które miałem okazję obejrzeć. — A teraz inne pytanie. Czy sądząc według pozycji ciał leżących w grobach — mógłby pan osądzić, czy byłoby możliwe, aby po zabiciu i po zakopaniu, zwłoki znowu wydobyto, przeszukano a potem jeszcze raz ułożono w grobach? — Co to tego, to w ówczesnym czasie mogłem stwierdzić, że było absolutnie niemożliwe. Było rzeczą oczywistą, że zwłoki tkwiły w grobach razem, przez bardzo wiele miesięcy. Zwłoki były jedne tuż przy drugich i tak sprasowane, że to było naprawdę ciężką pracą, żeby oderwać jedne od drugich. — Zdążam do takiej sprawy: czy pan sądzi, żeby to było możliwe, aby zwłoki były z grobów wydobyte, żeby były przeszukane, żeby pewne dokumenty zostały zabrane, żeby na ich miejsce powsadzano inne dokumenty, a potem ciała na nowo ubrano i na nowo zakopano? Przecież właśnie o tak skomplikowaną machinację Rosjanie oskarżyli Niemców? — Wszystkie mundury, cała bielizna i wszystkie buty w sposób widoczny pasowały do ciał i to nawet tak ciasno, że według mnie byłoby to nie tylko trudne, ale wręcz niemożliwe, aby te mundury zdjąć i potem na nowo ubrać trupy. I aby je potem znaleźć w takim stanie w jakim myśmy je znaleźli. — A teraz, doktorze, wracając do sprawy ciepłych ubrań, w których znaleziono zwłoki. Czy według pana wskazywałoby to na porę roku, w której zabójstwo zostało dokonane? — Tak, z całą pewnością wskazywało. Nie tylko zresztą fakt, że zwłoki były ubrane ciepło, ale również i ten fakt, który mogłem z łatwością dostrzec, jako specjalista od medycyny sądowej. A mianowicie — ani śladu pimary cadavarosis czy wstępnego rozkładu ciała tuż po zabójstwie. Nie było wśród ciał ani śladu much, robaków, ani w ogóle żadnych insektów, niczego, co mogłoby wskazywać, że w czasie chowania było już ciepło. — A teraz doktorze, wróćmy do sprawy dokumentów. Pan widział kilka dokumentów przy ciele człowieka, którego pan sam badał. Ale Przecież miał pan okazję obejrzeć wiele innych dokumentów. Który z tych dokumentów, czy też która ze znalezionych gazet, o ile pan tę rzecz pamięta — nosiła najpóźniejszą datę? 163 — Tak, widziałem wiele różnych dokumentów, już wydobytych. Widziałem także inne, w trakcie wydobywania. Prawie że wszystkie nosiły jakąś datę. To były pamiątki lub gazety, pocztówki lub też listy od rodzin z Polski. Nigdy jednak, na żadnym z dokumentów nie widziałem daty późniejszej niż ostatnie dnie kwietnia 1940 roku. — Nawet już nie z maja! — Nawet nie z maja. — A teraz — czy mógłby mi pan powiedzieć, czy w czasie pańskiego badania był pan kiedy poddany jakiemuś naciskowi ze strony Niemców? Mówię o tym czego się pan obawiał, opuszczając Danię. — Nie. Absolutnie nie. Mogę tylko powiedzie, że spotkałem się z pełną współpracą ze strony wszystkich niemieckich specjalistów — zarówno ze strony lekarzy i techników, jak ze strony tłumaczy, zarówno w Katyniu, jak w Smoleńsku i w Berlinie. Nigdy nie wywierano na mnie nacisku i nigdy mnie nie szantażowano groźbą. Mogłem się poruszać jak chciałem, mogłem mówić co chciałem i mogłem wypowiadać opinię dokładnie taką, jak chciałem. — Czy nigdy nie miał pan wrażenia, że Niemcy mogą się obawiać, że pan może znaleźć coś takiego, czego oni mogliby sobie nie życzyć, żeby pan znalazł? — Nie. Wprost przeciwnie. Miałem wrażenie, że dają mi wszelkie ułatwienia, które mogłem uważać za konieczne do wyświetlenia i rozwiązania tej straszliwej zbrodni. — A teraz, doktorze. Czy w stanie, w jakim znajdowały się ciała, a zatem z medycznego punktu widzenia — mógłby pan w przybliżeniu ustalić czas zabójstwa? — Tego rodzaju rzecz jest oczywiście bardzo trudno ustalić, ponieważ stan ciała zakopanego w ziemi może się zmieniać w ciągu miesięcy, czy w ciągu lat, zależnie od wielu czynników. A więc zależy od wilgotności gruntu, od ciśnienia ziemi i od sposobu, w jaki ciało zostało przechowane. Mógłbym jednak powiedzieć, 164 że te zwłoki musiały przebywać w grobach przez czas długi. Ja osobiście myślę — sądząc ze stanu ciał — że co najmniej dwa lata, a prawdopodobnie nawet znacznie dłużej. — A zatem na pewno dłużej, niż półtora roku, co pozwala nam stwierdzić, że zbrodnia dokonana została przed przybyciem na miejsce wojsk niemieckich? — Tak, tak. Ma pan rację. — To byłaby jedna sprawa. Pan jednak wie o doświadczeniach, które były prowadzone na miejscu przez dr Orszosa, dotyczących ludzkiego mózgu. Czy te doświadczenia pańskim zdaniem stanowią dodatkowy dowód, że ciała znajdowały się w ziemi przez długi czas? I czy z drugiej strony mogą one być przekonywującym dowodem, że ciała nie były w międzyczasie ruszane, ani wyjmowane z grobów? Chodzi mi o oświadczenie Rosjan, że Niemcy mieli właściwie już wcześniej tego dokonać. — Ależ tak! Ja znam eksperymenty dr. Orszosa. Mogę stwierdzić to co widzieliśmy — a mianowicie przecięcie czaszki dokonane przez doktora. Po wyparowaniu płynnej zawartości tkanki mózgowej, masa mózgowa osiadła w sposób, który wyraźnie wskazuje na to, że ciało nie było poruszane, ani przewracane co najmniej przez dwa lata, a prawdopodobnie nawet znacznie dłużej. Po obejrzeniu tych eksperymentów nabrałem jeszcze mocniej przekonania, że zwłoki były pochowane raz i od tego czasu nigdy już nie były ruszane. — A teraz inna sprawa. Czy pańskim zdaniem badanie zwłok było przeprowadzone przez Niemców z wielką starannością i czy było możliwe, żeby pewne dokumenty pozostawiono przy ciałach pochowanych ponownie? Rosjanie przecież twierdzą, że odnaleźli później jeszcze szereg dokumentów, których daty miały wskazywać na późniejszy okres zabójstwa. — Nie, to nie było możliwe. Ja muszę stwierdzić, że w okresie, kiedy myśmy byli na miejscu, wydobyte zwłoki były przeszukiwane z drobiazgową dokładnością. Wszystko, co mogłoby posłużyć sprawie identyfikacji, zostało wyjęte i zabrane przez Niemców. 165 — Czy szukano dokumentów? — na przykład — nawet w butach? — Tak, ma pan rację, nawet i tam. — Czy panu znane jest oświadczenie o całej sprawie strony rosyjskiej? — Tak, słyszałem o tym. — To oświadczenie było podpisane przez kilku naukowców i przez kilku doktorów. Czy jakiekolwiek z tych nazwisk było panu znane, jako wybitne imię, na przykład w medycynie sądowej? — Stwierdzam, że chociaż znałem wielu sławnych i dobrze znanych rosyjskich naukowców i specjalistów medycyny sądowej, to jednak nigdy nie słyszałem o tych, którzy podpisali oświadczenie rosyjskie, dotyczące sprawy Katynia. Nigdy o tych ludziach nie słyszałem. — Czy mógłby pan powiedzieć, że to zestawienie nazwisk było w kołach medycznych Europy nieznane? — Tak, mogę powiedzieć, że było ono nieznane. — Skończymy teraz z pańskimi przeżyciami w Katyniu. Chcę pana zapytać, co działo się potem, gdy pan już powrócił do Danii. Czy Niemcy chcieli, żeby pan brał udział w jakiejś akcji propagandowej, dotyczącej odkrycia katyńskich grobów? — Ależ tak, z całą pewnością. Ofiarowano mi najróżniejsze okazje do składania publicznych czy też prywatnych oświadczeń, a nawet proponowano mi członkostwo w niemieckich instytutach i towarzystwach naukowych. — Czy pociągało to za sobą także i wynagrodzenie materialne? — Tak. Wynagrodzenia materialne były mi również ofiarowane, a w rok później proponowano mi ponowny wyjazd do Rosji, aby wziąć udział w dochodzeniach, dotyczących nowych grobów masowych, gdzie znaleziono ciała ludzi, pomordowanych w podobny sposób. — I pan odmówił? 166 — Tak, ja odrzuciłem te wszystkie propozycje. — Dziękuje, doktorze. A teraz inne pytanie. Czy mógłby pan możliwie precyzyjnie określić swój osobisty stosunek do Niemców w czasie pańskiej wyprawy do Katynia, to jest na wiosnę 1943 r. — Otóż jako obywatel Danii i to po oglądaniu tego, co działo się w moim kraju w czasie okupacji niemieckiej, do Niemców sympatii nie czułem. W rzeczy samej mogę powiedzie, że ich nienawidziłem. Byłem pełen oburzenia, po tym, gdy nocą napadli na mój spokojnie żyjący kraj, którym rządzili potem jak im się podobało. Stałem się zatem członkiem ruchu oporu, stworzonego przez ludzi, którzy pragnęli Niemcom pokazać, że nie są u nas miłymi gośćmi. * — Czy był pan członkiem ruchu oporu już w tym czasie, gdy zaproszono pana na wyjazd do Katynia? — Byłem już wtedy członkiem ruchu oporu i brałem udział w pracach poszczególnych grup. Pracowałem w drukarniach w rozprowadzaniu literatury nielegalnej i współpracowałem z zespołem sabotażowym. Tę pracę podjąłem na nowo po swoim powrocie z Katynia i prowadziłem ją aż do chwili, gdy zostałem wydany w ręce niemieckie przed zdrajcę. Zostałem aresztowany 28 lipca 1944 r. Resztę okresu wojny spędziłem w kopenhaskim więzieniu, a potem w obozie koncentracyjnym, z którego zostałem wyswobodzony w pierwszych dniach maja 1945 r. — To znaczy, że w więzieniu i w obozie koncentracyjnym spędził pan dziesięć miesięcy? — Tak, to prawda. — I miał pan szczęście wyjść stamtąd żywym, gdy równocześnie cały kraj osiągnął wolność? — Mogę nawet powiedzieć, że to właśnie wyprawa do Katynia uratowała mi życie. Niemcy nie chcieli przecież, żeby rozeszła się wiadomość, że trzeba mnie było zlikwidować po złożeniu fałszywych zeznań. 167 — Myślę, że to bardzo możliwe. A zatem mogę powiedzieć, że w 1943 r. pan był niejako zmuszony do wyjazdu do Katynia. Że wyjechał pan wbrew swojej woli, będąc bardzo daleki od tego, żeby uwierzyć w niemieckie rewelacje. Ale gdy został pan skonfrontowany z dowodami, pan jednak sformułował inną opinię i ta opinia nie uległa zmianie? — Tak, zupełnie słusznie. W rzeczywistości otrzymałem rozkaz od mego własnego rządu, aby dołączyć do komisji. Był to rozkaz, którego początkowo nie miałem intencji posłuchać, ale wreszcie zgodziłem się, gdy mój przyjaciel z ruchu oporu doradził mi jechać i zobaczyć na własne oczy, jak naprawdę wygląda sprawa Katynia. — Jeszcze coś chciałem zapytać. Czy ci przyjaciele, którzy namawiali pana do wyjazdu, sami mieli jakieś własne opinie? — Tak, mogę powiedzieć, ponieważ jeden z nich, który był moim dawnym profesorem w Kopenhadze, brał udział w wojnie fińskiej, jako chirurg służący w duńskim ambulansie po stronie fińskiej. Z tego okresu zebrał doświadczenia co się tam działo zarówno w pierwszej, jak i w drugiej wojnie fińskiej. To znaczy, o ile dobrze pamiętam w roku 1917 i w roku 1939 aż do kwietnia 1940 roku. Miał wiele okazji zobaczyć co Rosjanie robili z jeńcami wojennymi. Ten doktór od początku powątpiewał, żeby ta cała sprawa Katynia była tylko niemiecką propagandą. On naprawdę wierzył, że ci polscy oficerowie zostali zamordowani przez Rosjan. Chciał, żebym pojechał na miejsce i żebym przywiózł ze sobą raport do okupowanej Danii, aby w przyszłości prawda była znana. — A zatem pan przywiózł ze sobą rzeczywistą historię Katynia. — Ja osobiście wierzę, że to jest prawdziwa historia. I nigdy co do tego nie będę miał najmniejszych wątpliwości. — Od 1943 roku upłynęło wiele lat. Czy w międzyczasie, w jakimkolwiek stopniu zmienił pan swój poprzedni sąd i swą poprzednią opinię? 168 — Nie miałem okazji prowadzić dalszych inwestygacji. Czytałem tylko w prasie o dalszym rozwoju wypadków. Ale moja opinia, do której doszedłem sam, po tym co sam widziałem i co sam słyszałem w Katyniu — nigdy już potem nie uległa zmianie. — A zatem według pańskiego zdania — w którym roku została popełniona zbrodnia? Możemy mówić tylko o dwu latach: wiosna 1940 r. i jesień 1941 r. Jeśli 1940 — to zbrodnię popełnili Rosjanie, jeśli 1941 — to Niemcy. — Wedle mojej opinii wszyscy ci polscy oficerowie zostali zamordowani przez strzał w tył głowy i jakiejkolwiek innej przyczyny śmierci nie było. Zakopani zostali w czasie, gdy pogoda w tym miejscu była chłodna. Sądząc ze stanu ciał, a również opierając się na wszystkich dokumentach, które sam widziałem przy zwłokach, wnoszę, że morderstwo musiało nastąpić wczesną wiosną roku 1940. — A więc zgodnie z pańskim sumieniem — to jest dokładny czas? — To jest dokładny czas, zgodnie z moim sumieniem. — I jest pan osobiście absolutnie przekonany. — Tak, jestem osobiście absolutnie przekonany o tym. Tak! — Ja myślę doktorze, że fo już chyba wszystko o co chciałem pytać. Jest mi przykro, że naraziłem pana na tyle fatygi. I dziękuję bardzo, że pan mi tę ponurą historię opowiedział. — Ja także dziękuje, że pan przyjechał do mnie. Niech pan przekaże moje serdeczne wyrazy współczucia tym wszystkim rodzinom w Polsce, które swoich ojców i braci stracili w Katyniu. [«Orzeł Biały» nr 188, Londyn, kwiecień 1980] Znak Pogoni w mogile Katyńskiej Z notatnika oficera dywizji Litewsko-Białoruskiej Jerzy Lebiedziewski Kpt. Bychowiec był dowódcą 1. kompanii 1. baonu 85. pułku strzelców wileńskich i w tym charakterze razem z całym pułkiem opuścił Nowo-Wilejkę w końcu sierpnia 1939. Po raz pierwszy zetknąłem się z nim we wspólnej pracy w pierwszych dniach września, kiedy pułk nasz stał pomiędzy Piotrkowem a Wolborzem w ugrupowaniu obronnym, a dookoła szły niemieckie kolumny pancerne. Dowodziłem wówczas kompanią gospodarczą pułku, co oznacza, że do mnie należała bardzo uciążliwa w podobnej sytuacji troska o rozlokowane w lesie tabory. Dowódca pułku, płk Kruk-Śmigła, wezwał mnie do telefonu, wydał rozkazy wystawienia placówek do obserwacji przechodzącej na naszych tyłach szosy i w końcu rozmowy dodał: — A od południa może pan być spokojny. Tam broni pana Bychowiec. W tonie, którym te słowa wypowiedział, brzmiało takie zaufanie do walorów kpt. Bychowca, że od razu nabrałem przekonania, iż zostanie zrobione wszystko co było w ludzkiej mocy, by zapewnić bezpieczeństwo taborów. W kilkanaście godzin potem, gdy pierwsza fala nieprzyjacielskiej nawały pancernej prze- 170 waliła się i poszła dalej na wschód, maszerowaliśmy wspólnie z kpt. Bychowcem w ramach oddziałów prowadzonych przez kpt. Pawłowskiego w kierunku lasów spalskich. Potem znowu ujrzałem go owego pamiętnego poranka 17 września 1939, gdy meldowałem się płk. Nowosielskiemu, i odtąd już spotykaliśmy się ciągle w czasie dwutygodniowej wspólnej pracy wojennej pod dowództwem płk. Nowosielskiego. Kpt. Bychowiec był typem młodego i dzielnego oficera, wychowanego w podchorążówkach Polski niepodległej. Uważano go za najlepszego dowódcę kompanii w oddziale, i jego kompanii też zwykle powierzano najtrudniejsze i najbardziej odpowiedzialne zadania: był też zastępcą kpt. Pawłowskiego jako dowódcy batalionu. Pochodził z rodziny kresowej, urodzony w przededniu tamtej wojny w przedwojennym Petersburgu, tak iż do kraju przybył jako chłopiec dopiero po traktacie ryskim, z typu i temperamentu reprezentował stylowego wilnianina. Przystojny, proporcjonalnie zbudowany, z małym ciemnym wąsem na z lekka bladej twarzy, robił wrażenie nieco ociężałego z powodu flegmatycznego zachowania się i powolnego, trochę ściszonego sposobu mówienia. W ogniu ta jego flegma robiła wielkie wrażenie, wydawał rozkazy tak jakby to było gdzieś na ćwiczeniach w normalnych warunkach — i jego spokój udzielał się innym. W jego flegmie i w tym specyficznym sposobie mówienia był jakby powiew Wilna, jakkolwiek nie wiem ile lat kpt. Bychowiec w Wilnie spędził. Było też w tej jego postaci coś innego jeszcze, co narzucało myśl o Wilnie. Wilno nie było miastem współczesnym. Ta dawna stolica wielkich książąt litewskich jakby zastygła w marzeniach o chwale, która przeminęła. Wśród starych, wąskich zaułków, wśród grobów okalających barokowe kościoły, błąkały się cienie dawnych czasów. Mury były przepojone fluidami epoki romantyzmu. Toteż stosunek do wojny w atmosferze wileńskiej kształtował się inaczej niż w reszcie totalizującego się świata. Dla kpt. Bychowca wojna była sprawą rycerską. Szczególnie jeden obrazek, związany z tymi refleksjami, żywo utkwił mi w pamięci. 23 września 1939 pod Tomaszowem Lu- 171 bełskim pułk nasz otrzymał rozkaz przejścia do akcji zaczepnej przeciwko Niemcom. W ciągu dnia batalion kpt. Pawłowskiego kolejnymi skokami posuwał się powoli naprzód. Główny ciężar akcji przypadł znowu w udziale 1. kompanii. Kpt. Bychowiec zdobył stanowiska niemieckie, wziął jeńców i odbił naszych rannych, zabranych przez nieprzyjaciela podczas zmiennych kolei walki. Po południu płk Nowosielski udał się w moim towarzystwie do dowódcy 1. kompanii. Posuwaliśmy się ostrożnie, wyzyskując jako osłonę różnego rodzaju zarośla. Artyleria niemiecka ostrzeliwała gęsto lasek na naszych tyłach, przez które podciągały rezerwy składające się z oddziałów 2. baonu. Pomiędzy laskiem a nami znajdowały się zdobyte stanowiska niemieckie, z których nasi sanitariusze zbierali i odsyłali w tył rannych. Niemieckie karabiny maszynowe siekły bezlitośnie dookoła stanowiska dowódcy kompanii. Kpt. Bychowiec w nieco niedbałej postawie, z rękami skrzyżowanymi w szerokich rękawach fasowanego płaszcza, stał za rogiem stodoły, osłaniając go od kul, i ciągle się wychylał dla obserwowania terenu. Pod podmurowaniem stodoły, przykucnąwszy, siedzieli łącznicy. Gdyśmy się wreszcie znaleźli na stanowisku, kpt. Bychowiec zaraz po zameldowaniu się u dowódcy pułku zaczął wyrzekać, iż w żaden sposób nie może wykryć pozycji tych karabinów maszynowych, które kładły swój ogień w pobliżu, poruszając lekkimi podmuchami trawę w różnych miejscach dookoła nas. — Panie pułkowniku, one są naprawdę wspaniale zamaskowane — tłumaczył kpt. Bychowiec. W tym wyrażeniu „wspaniale" zabrzmiał podziw i pochwała dla doskonałego wyszkolenia przeciwnika. Spojrzałem na kpt. Bychowca. „To dopiero psychika sportsmana" — pomyślałem. W chwilę potem kpt. Bychowiec zwrócił się do dowódcy pułku z prośbą o rozkaz, aby ranni Niemcy, których w tej chwili zbierali nasi nasitariusze, byli jak najstaranniej opatrzeni i obandażowani. — Na stanowiskach niemieckich znalazłem naszych rannych: byli doskonale obandażowani. Musimy się Niemcom odwzajem- 172 Patrzyłem na młodego dowódcę kompanii, meldującego, wśród świstu kul i przelatujących nad naszymi głowami pocisków, troskę o rannych jeńców nieprzyjacielskich — i myślałem o murach wileńskich, tradycjach rycerskich i powiewach epoki romantyzmu. 28 września w lasach o kilkanaście kilometrów na północo--wschód od Jarosławia zostaliśmy razem z kpt. Bychowcem wzięci do niewoli przez oddział kawalerii sowieckiej. Odprowadzono nas w grupie innych oficerów do sztabu dywizji sowieckiej. Dowódca dywizji w towarzystwie adiutanta wyszedł na nasze spotkanie. Oczy jego spotkały się z oczami pkt. Bychowca. Dowódca sowiecki przyjrzał mu się uważnie i zwracając się do innych oficerów, powiedział: — Molodoj i widno bojewoj kapitan — i przez moment powiew dawnych czasów, kiedy wojna była walką rycerską, musnął nas, tzn. polskich i sowieckich oficerów, stojących w cieniu rozłożystych lip i dębów dokoła polskiego dworu. I znowu ten powiew złączył się w mojej pamięci z osobą kpt. Bychowca. W Kozielsku kpt. Bychowca widywałem rzadko, bo trafiliśmy do różnych bloków. Był on komendantem swego bloku, i dlatego nazwisko jego było znane wszystkim jeńcom oraz przedstawicielom administracji obozowej. W dziejach dramatu katyńskiego kpt. Bychowiec zajmuje miejsce szczególne: otwiera listę katyńską. 3 kwietnia 1940 obiegła obóz, przekazywana z bloku do bloku, wieść: „Bychowca wywożą"; potem dopiero posypały się inne nazwiska — i w kilka godzin później odszedł na drogę krzyżową pierwszy transport w składzie około 300 ludzi. Tak rozpoczęła się likwidacja Kozielska. Trudno oczywiście stwierdzić, czy kpt. Bychowiec był istotnie literalnie pierwszym na sporządzonej (czy też zatwierdzonej) przez centralę NKWD liście polskich oficerów mających ulec likwidacji w katyńskim ośrodku egzekucyjnym, nie ulega jednak wątpliwości, że nazwisko jego było jednym z kilku otwierających listę. Mord katyński nie był odruchem zezwierzęconej tłuszczy lub 173 patologiczną zabawą degeneratów, którzy trafili na stanowiska kierownicze, jak to bywało z niektórymi masowymi egzekucjami w latach 1918—1920. Decyzję powzięto gdzieś na bardzo wysokim szczeblu, a wykonanie jej centralne organy NKWD przygotowały na chłodno, sztabowo, z obmyśleniem najdrobniejszych szczegółów. Jeńców podzielona na grupy, mniej więcej po 300 osób w każdej, tzn. tyle, ile wyznaczony zespół katów mógł zamordować w ciągu dnia. Dowożono ich do miejsca egzekucji ze stacji Gniezdowaja, grupami po około 30 osób, tak aby zaprowadzenie na miejsce kaźni ofiar czekających na swoją kolejkę nie powodowało zamieszania. Należy przypuszczać, że sowiecki zespół administracyjny obozu nie był poinformowany o decyzji likwidacyjnej, oprócz może kierownika tzw. III oddziału (wywiad i informacja). W przeddzień likwidacji każdej grupy, z Moskwy przekazywano telefonicznie listę oficerów, którzy tego dnia mieli być wywiezieni. Według tej listy przekazywano ich nowemu oddziałowi konwojentów, którzy nie należeli do obsady obozu. Ci przeprowadzili bardzo skrupulatną rewizję, zwracając szczególną uwagę na to, by odebrać wszystkie przedmioty, które mogły pełnić rolę narzędzi — np. scyzoryki, widelce, noże itp., po czym wsadzano na ciężarówki i odwożono do linii kolejowej, gdzie załadowywano do przygotowywanych już wagonów więziennych. W nocy pociąg ruszał przez Smoleńsk do stacji Gniezdowaja, dokąd przybywał wczesnym rankiem. Tam nieduży autobus zabierał jeńców co pół godziny grupami po 30 osób i odwoził do miejsca egzekucji w lasku katyńskim. Procedura ta trwała przez cały kwiecień i początek maja 1940. Dlaczego władze NKWD wybrały kpt. Bychowca, by uczynić go pierwszym ogniwem owego męczeńskiego łańcucha, któremu na imię Katyń? Możliwe, że był to przypadek, możliwe, że kierowały nimi szczególne powody. Nie wiemy, jak wyglądała opinia o kpt. Bychowcu, sporządzona przez funkcjonariuszy NKWD, którzy szczegółowo badali każdego jeńca. Dziś jednak, gdy z perspektywy tego co przeżyłem i podczas długich nocy więziennych przemyślałem, rozpamiętując wy- 174 padki, fakt że na czołowym miejscu listy katyńskiej znalazł się odznaczający się szczególną dzielnością kapitan dywizji litewsko--białoruskiej, nabierała znaczenia symbolicznego. Jasny wiosenny dzień, nad głowami błękit nieba bez najmniejszej chmurki; z rozgrzanych promieniami słońca pól, z których dopiero co zszedł ostatni śnieg, unosi się lekka para; wysoko w błękitach buja skowronek; dookoła krasa wiosny. Mała czysta stacyjka na przydnieprzańskich terenach, jakby śpiąca w spokoju i radości wiosennego dnia. Przed budynkiem stacyjnym nie widać żywego ducha. Tuż za stacją sześć wagonów więziennych znanego w całej Rosji typu „stołypinowskiego". Przed wagonami równy teren, tworzący porośnięty trawą placyk. Oddział żołnierzy NKWD z bagnetami na broń okala ten placyk luźnym łańcuchem wart. Droga, biegnąca prostopadle do toru, tworzy coś w rodzaju przejazdu. Z lewej strony ogródek przystacyjnego budynku, widocznie mieszkanie pracowników kolejowych. Nieduży autobus z zasmarowanymi wapnem oknami przewozi ze stacji w kierunku zalesionej okolicy grupki moich kolegów, zabierając za każdym razem około 30 osób. Wysoki gruby pułkownik NKWD o czerwono-fioletowej twarzy, w długim płaszczu polowym, stoi na placyku, doglądając osobiście operacji. W ciemnej klatce, do której mnie wpakowano, zacząłem cicho się modlić. Przed oczami duszy zamajaczył trójkąt obrazu w Kaplicy nad Bramą. Czułem, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Nie wiedziałem jednak wówczas, że w tym samym czasie w naddnieprzańskim lasku rozstrzeliwano moich kolegów. Byłem zawsze dumny, że przydzielono* mnie do pułku, na którego sztandarze były wyhaftowane dwa najdroższe dla mnie symbole: Matki Boskiej Ostrobramskiej oraz Pogoni Litewskiej. Uważam za łaskę Opatrzności, że dane mi było należeć do tej niedużej grupy oficerów i żołnierzy, która w pierwszych dniach września 1939 pośród posuwających się na wschód pancernych oddziałów nieprzyjacielskich wyniosła ten sztandar z klęski pułku pod Piotrkowem. „Pogoń" była zawsze dla mnie symbolem cza- 175 sów, kiedy Rzeczypospolita była Commonwealthem narodów, broniących zasad tolerancji i wolności przeciwko naporowi barbarzyństwa, i kiedy byliśmy potęgą. Fakt, że wśród pierwszej grupy jeńców kozielskich, którą 3 kwietnia 1940 wieziono na stracenie, był kapitan ze znakami Pogoni na patkach munduru, symbolizuje dla mnie sens historyczny tragedii katyńskiej. Pogoń była herbem Wielkiego Księstwa Litewskiego. Spór dziejowy pomiędzy Rzeczypospolitą a Moskwą miał stosunkowo tylko w niedużym stopniu charakter sporu polsko-rosyjskiego. Był to przede wszystkim spór pomiędzy Wielkim Księstwem Litewskim a Rusią Moskiewską, spór pomiędzy Rusią zachodnią, spojoną przez geniusz organizacyjny władców litewskich, a Rusią wchodnią, ukształtowaną w obcęgach imperium tatarskiego. Stąd nienawiść Rosji do Polski skierowywała się zawsze przede wszystkim przeciwko temu wszystkiemu co symbolizowało związek narodu polskiego z tradycją wielkolitewską. Rosjanie nie mają pietyzmu dla własnej historii i czasami lubią własną przeszłość wyszydzać, lecz elementy atawistyczne w postawie rosyjskiej wobec Polski są bardzo silne i ulegają niedużym wahaniom bez względu na wyznawaną ideologię, zachodnią czy słowiańską, czarnosecinną czy komunistyczną. Równie silna jest świadomość tego co w dawnej Rzeczypospolitej było „Polską" a tym co było „Litwą". W oczach Puszkina powstanie listopadowe było groźbą dla imperium carów przede wszystkim dlatego, że powodowało wrzenie na Litwie. O cziom szumitie wy, narodnyje witji, Zacziem anafiemoj grozitie wy Rossiji? Czto wozmutiło was? — wołnienija Litwy? Ostaw'tie: eto spor Słowian mieżdu soboju... Domasznij stary spor, uż wzwieszennyj sud'boju, Wopros, kotorawo nie razrieszytie wy. O co to ten krzyk, trybuni ludu? Czemu grozicie Rosji anatemą? Co tak wzburzyło was? Litewski bunt i kaźń? 176 To Słowian spór, rodzinny spór domowy, Nie rozwiążecie go krasomówczymi słowy. Przesądził dawno los tę starą naszą waśń. (przekład Tuwima) W Rosji przedrewolucyjnej każdy sztubak uczył się pięknego wiersza Aleksieja Tołstoja, pisarza z połowy XIX w., o tym, jak kniaź Kurbskij uciekał przed gniewem Iwana Groźnego na Litwę, pod protekcję panów litewskich. Nie ma tam mowy o granicy polskiej, lecz o granicy litewskiej. W innym utworze Aleksieja Tołstoja, w tragedii Iwan Groźny, do Moskwy przybywa poselstwo od Batorego. Na czele poselstwa stoi Haraburda, prawosławny szlachcic białoruski, który natychmiast po przybyciu idzie do cerkwi i długo się tam modli, a dnia następnego, jako poseł króla polskiego i wielkiego księcia litewskiego, odbywa dumną rozmowę z groźnym carem, po której car dostaje ataku. W tej wspaniałej scenie stają przeciwko sobie dwie Rusi: Ruś Moskiewska, która wchłonęła w siebie tradycje i metody panowania tatarskiego, i Ruś Zachodnia, Ruś „Litewska", Ruś Rzeczypospolitej, która była włączona w krąg wymiany kulturalnej świata zachodniego, w której cerkwiach barok wypierał styl bizantyjski i w której rosło pojęcie wolności obywatelskich. Nie znam utworu, w którym by w sposób bardziej syntetyczny znalazło wyraz przeciwieństwo dwóch postaw cywilizacyjnych, jak w tej rozmowie szlachcica białoruskiego z Iwanem Groźnym. Mówi się nieraz, że Polska odgrywała rolę przedmurza cywilizacji zachodniej, że o mur polskich piersi rozbijały się nawały tatarska i turecka. Jest w tym nieco przesady, szczególnie jeśli chodzi o Tatarów. Nawałę tatarską zatrzymały błota i lasy białoruskie oraz waleczność książąt zachodnioruskich zespolonych przez geniusz organizacyjny władców litewskich. W wiekach XIV i XV, gdy zaczęła narastać groźniejsza od Tatarów potęga moskiewska, Polska była dla Wielkiego Księstwa Litewskiego zabezpieczeniem tyłów, tak samo jak po r. 1920, gdyby rozum rządził światem, Niemcy powinny były stać się zabezpieczeniem tyłów odrodzonej Rzeczypospolitej. 177 Imperializm rosyjski niszczył zawsze przede wszystkim to ną, która o tej porze wychodziła na spacer z malutką córeczką, Nagle podjechało auto i uzbrojony gestapowiec wrzucił mnie" do niego. Po drodze aresztowano jeszcze kilku mężczyzn. Wylądowaliśmy na gestapo przy Szucha. W mojej teczce znaleziono zdjęcia z Katynia, które właśnie w tym dniu odebrałem z PCK. Oficer pytał, skąd to mam? Odpowiedziałem, że byłem w Katyniu jako członek polskiej komisji PCK. Po kilku godzinach zwolnili mnie, oddali zdjęcia. — Potrzebny im był żywy świadek? — Proszę pani, PCK podejmując współpracę z Niemcami przy grobach katyńskich robił wszystko, by nie dać Niemcom żadnego argumentu, niczego, co by służyło ich propagandzie. Wszystko stało się nagle, decyzję musieliśmy podjąć błyskawicznie. 14 kwietnia 1943 r. rano Niemcy zażądali by komisja PCK pojechała do Katynia. W tym samym dniu na posiedzeniu Zarządu Głównego musieliśmy podjąć decyzję, jak się do tej „propozycji" Niemców odnieść. Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi Niemcy po- 184 zwolili na bardzo ograniczoną działalność humanitarną. Ale prowadziliśmy rejestr zaginionych i rannych. Zajmowało się tym Biuro Informacyjne PCK. Zarząd Główny postanowił, że pojedziemy jako przedstawiciele tego biura, bo stwierdzić, czy w odkrytych przez Niemców grobach rzeczywiście pochowani są Polacy oraz czy to są żołnierze. A także, czy uda się ustalić ich nazwiska. — Podejmując decyzję o wyjeździe do Katynia musiał się pan liczyć z tym, że jeśli z jakichś powodów w przyszłości będzie pan niewygodnym świadkiem, Niemcy pana zlikwidują. — Podejmowało się wtedy wiele różnych decyzji, z których każda groziła śmiercią. Postanowienie o wyjeździe było wypełnieniem rozkazu. Proszę nie zapominać, że PCK ściśle współpracowało z podziemiem, a my, służby sanitarne, mieliśmy ścisły kontakt z szefostwem służb sanitarnych AK. Byłem działaczem okręgu warszawskiego PCK — pełniłem funkcję zastępcy szefa sanitarnego na ten okręg. — Wróćmy do 14 kwietnia 1943 r. — W tym samym dniu mieliśmy lecieć do Katynia. Dość długo czekaliśmy na lotnisku w Warszawie. W skład naszej delegacji wchodzili: Kazimierz Skarżyński sekretarz generalny PCK, Ludwik Rojkiewicz, Jerzy Wodzinowski, Stefan Kołodziejski i ja. Leciało z nami jeszcze dwóch mężczyzn. Nie znałem ich. — Bohowski i Banach. — Nie byli z PCK. Mieli do nas dołączyć z Krakowa doktorzy Szebesta i Plapert, a także ks. prałat Stanisław Jasiński, wysłannik metropolity krakowskiego Adama Sapiehy. Do Mińska odlecieliśmy po południu. Tam nocleg i następnego dnia lot do Smoleńska, gdzie zatrzymano nas na cały dzień. Sądziliśmy, że z tego powodu, iż w Katyniu była jakaś inna wycieczka czy komisja. Zwiedzaliśmy Stare Miasto a wieczorem, po kolacji, szef niemieckiej kompanii propagandy — por. Slovenzik przedstawił nam dotychczasowy przebieg niemieckich prac przy grobach, 185 okoliczności ich odkrycia, a także zapewnił, że niemieckie władze wojskowe okażą pomoc naszej komisji. Ustaliliśmy jeszcze jakieś szczegóły związane z naszym pobytem. Dopiero 16 kwietnia rano samochodami zawieziono nas do lasku katyńskiego. Odległość nieduża. Na jednym ze zdjęć widać szosę ze Smoleńska do Orszy. Parę metrów od szosy w lewo, leśna droga doprowadziła nas do bramy. Stali tam wartownicy. To była formacja stworzona przez Niemców, w której służyli Białorusini. Na bramie napisy w języku niemieckim i rosyjskim. Sądzę, że były dziełem Niemców. — Czy panowie wchodzili na teren lasku pod niemiecką eskortą? — Zgodnie z naszymi wewnętrznymi ustaleniami trzymaliśmy się w grupie. Mieliśmy oczywiście niemieckie towarzystwo, ale nie była to eskorta tego typu, by nie pozwalała nam iść w lewo czy w prawo. — Dokąd panów skierowano po przekroczeniu bramy? — W odległości od niej jakieś osiemdziesiąt metrów po lewej stronie stał drewniany domek zbity z bierwion, przy którym były również niemieckie straże. Przed domem, po lewej stronie stały drewniane stoły. Tam Niemcy badali zwłoki wydobywane z odkrytego zbiorowego grobu. Była to największa oznaczona później numerem jeden, zbiorowa mogiła. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że znalezione zostaną dalsze. Na dnie rozkopanego grobu stał człowiek. — Jak gruba była warstwa ziemi, która przykrywała ciała pomordowanych. — Półtora metra do metra siedemdziesięciu. Widzieliśmy pomieszane zwłoki, sterczące ręce, nogi. Z jednej strony widać było tylko głowy ułożone jak zapałki w pudełku łebkami w jednym kierunku, z innej — kilka warstw trupów, cały pokład... — Nie może pan mówić. — Słowa za mało znaczą. — Czy panowie żądali, by na wasze życzenie odkryto jakąś część grobu? 186 — Nie. Oglądaliśmy tylko to, co już było rozkopane. Pokazano nam ułożone w trumnach zwłoki dwóch polskich generałów — Bohaterewicza i Smorawińskiego. — Były rozpoznawalne? — Dystynkcje i mundury — tak. Twarze nie, co by świadczyło, że już od kilku lat leżały w ziemi. — Czy panowie na gorąco wymieniali jakieś uwagi, snuli domysły, wyciągali na podstawie obserwacji wnioski? — Chodziliśmy po całym terenie, nikt nam nie przeszkadzał. Niewątpliwie wszyscy przeżyliśmy szok, widząc ogrom tej zbrodni. Widać, że tych zmarłych nie grzebano normalnie przez zakopanie w ziemi. Ciała leżały pokotem, silnie upakowane w porządku. Śmierć zadawana była fachowo — wszystkie oglądane przez nas czaszki miały otwory wlotu kuli w okolicy potylicy, a wylotu w górnej części czoła. Widzieliśmy zwłoki, które miały związane ręce z tyłu — z daleka wyglądało to jakby drutem, okazało się, że to był sznur. Nie ulegało wątpliwości, że zwłoki nie były przekładane. Górne warstwy ściśle przylegały do dolnych. Nie będę tutaj tłumaczył tych procesów chemicznych, jakie już wtedy musiały zajść powodując spojenie tych warstw. Obraz świadczył niezbicie, że leżą tu już kilka lat. A że np. tkanina była w dobrym stanie, nie uległa rozkładowi, zawdzięczać należy glebie. Ten grób był suchy, w innych, później odkrytych, stała woda. Nie było najmniejszej wątpliwości, że to są polscy oficerowie. Mówiliśmy tam, w Katyniu, że chyba Niemcy mają rację. Za bardzo było to zbieżne z tym, co wiedzieliśmy. Mniej więcej od marca — kwietnia 1940 r. Biuro Informacyjne PCK nie otrzymywało wiadomości z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Nagle i zupełnie urwały się wszelkie wiadomości. Doszły nas wieści, że w Kozielsku był bunt więźniów. Tym tłumaczyliśmy brak wiadomości. Ale milczenie trwało zbyt długo, zapanowała zupełnia cisza. Zorientowaliśmy się na miejscu, że dla ustalenia tożsamości 187 pomordowanych potrzebni będą pracownicy fachowo wyposażeni. Postanowiliśmy wracać do Warszawy. Wodzinowskiego, Roj-kiewicza i Kołodziejskiego zostawiliśmy w Katyniu. Reszta wróciła, by zastanowić się, jak działać dalej. — Niemcy bez trudności odwieźli panów do Warszawy? — Były naciski, żebyśmy zostali. Bardzo niezadowolony z naszej decyzji był prof. Gerhard Buhtz, który z ramienia Wehrmachtu nadzorował tam prace jako lekarz medycyny sądowej. "W rozmowie z nami powiedział, że liczył, iż PCK przyśle medyków sądowych, że już od zaraz będziemy przeprowadzać ekshumacje. Nie widzieliśmy takiej potrzeby. Nam wystarczyło, że są to polscy żołnierze, a mundury, naszywki, odznaki nie pozostawiały najmniejszej wątpliwości. Nie żyli. I obowiązkiem PCK było w miarę możliwości podać informacje, kto to był i zawiadomić rodziny. — Jak długo był pan w lasku katyńskim? — Jeden dzień. Później, pod koniec kwietnia do pozostawionej w Katyniu grupy dojechali ludzie z Warszawy i Krakowa i pracowali do pierwszych dni czerwca 1943 r. Wywracano kieszenie w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu, który pomógłby przy identyfikacji. Po takim przeglądzie zwłoki były oznaczane tym samym numerem co na liście zmarłych i ponownie grzebane. Nie możemy powiedzieć, że zrobione zostało wszystko. Komisja techniczna nie zakończyła swojej pracy. Rozpoczęły się ruchy wojskowe na froncie wschodnim, pogorszyły się warunki atmosferyczne — przyszły upały, zwłoki się rozkładały, masowo atakowały muchy. Prace przerwano. — Później pochłonęły pana inne sprawy i obowiązki. Brał pan udział w Powstaniu Warszawskim i za ratowanie życia rannym otrzymał pan Złoty Krzyż Zasługi z Mieczami. Czy sprawa katyńska wracała jeszcze później w pana życiu? — Byłem też w gronie parlamentariuszy, którzy omawiali z gen. von den Bachem warunki kapitulacji powstania. Po kapitulacji 188 . ewakuowałem 9 powstańczych szpitali do Krakowa i tam zostałem komendantem szpitala PCK przy ul. Grzegórzeckiej. W jakieś trzy dni po wyzwoleniu miasta, zjawił się u mnie radziecki żołnierz i zostałem zabrany na przesłuchanie. Jedno ich tylko interesowało — moja opinia o tym, kto zamordował polskich oficerów w Katyniu. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, że PCK zajmowało się identyfikacją zwłok i powiadamianiem rodzin, a nie rozstrzygało, kto mordował. Dwa miesiące przesiedziałem w areszcie w Wieliczce. Uratowali mnie koledzy ze szpitala. Ich też przesłuchiwano i pytano, co mówiłem na temat Katynia. Poświadczali, że nie mówiłem, iż zrobili to Rosjanie. Nie mówiłem także nigdy, że zrobili to Niemcy. — A późniejsze pana losy? — Później przesłuchiwał mnie prokurator generalny Sawicki w związku z przygotowywanym procesem norymberskim. Zbierał ode mnie i od Plaperta zeznania. Czy inni członkowie komisji byli także przesłuchiwani — nie wiem. Dr Szebesta, z którym przecież po wojnie utrzymywałem kontakt, nigdy nie wracał do tego tematu. Nie chciał mówić. — Sąd norymberski nie uznał Niemców winnymi zbrodni katyńskiej, choć takie oskarżenie wnosił prokurator Pokrowskij. Informacja o tym, że polska prokuratura zbierała materiały jest dla mnie zaskoczeniem. Jak pan znalazł się we Wrocławiu? Musiał pan uciekać, zacierać ślady? — Nie. Zostałem wysłany z misją — zakładałem w maju 1945 r. pierwszy we Wrocławiu szpital PCK przy ul. Poniatowskiego, nigdy nie zrezygnowałem z pracy społecznej. — Jeszcze i teraz, mimo że już dawno na emeryturze, pracuje pan na pół etatu nadzorując m.in. remonty i inwestycje w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej nad Matką i Dzieckiem. Jest pan pediatrą, zaliczono pana w poczet honorowych członków Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego. Zawód pana powinien przynosić radość, a tyle w życiu widział pan śmierci. Walka i ofiary w pewnym okresie pana życia były czymś zwyczajnym. — Ma pani rację, w życiu zetknąłem się z wieloma tragediami. 189 Byłem na przykład w obozie jeńców radzieckich. W zimie 1941/42 PCK nawiązało kontakt z jednym z takich obozów. Miejscowości niestety nie pamiętam, ale było to gdzieś na wschód od Warszawy. W obozach tych znajdowali się także Polacy wcieleni do Armii Radzieckiej. Niemcy wyrazili zgodę na ich zwolnienie, od nas żądali, byśmy sprawdzili, czy mówią po polsku, skąd pochodzą itd. Kilkadziesiąt osób udało się, drogą przekupstwa, uratować. Tam było strasznie — głód, wszy, dur plamisty, podobno kanibalizm. Oglądałem transporty wywożonych do niemieckich obozów koncentracyjnych moich rodaków. Ilu ich zginęło! W czasie Powstania Warszawskiego tyle niepotrzebnych śmierci. Ginął kwiat narodu! Po wojnie w szpitalach PCK młodzi ludzie bez rąk, nóg, oczu... — Czym w pana życiu był epizod katyński? — Brakuje odpowiedzi, co stało się z innymi oficerami ze Starobielska i Ostaszkowa, z tylu innych obozów. Katyń był dla mnie jeszcze jednym wstrząsającym obrazem niszczenia polskiej substancji narodowej. Tylu już zginęło na naszych oczach, a tu jeszcze ta hekatomba — groby kryjące ofiary zorganizowanej, okrutnej zbrodni. Przecież tam wymordowano elitę — wyższych oficerów Wojska Polskiego. Myśleliśmy wtedy: jeszcze kilka lat tej wojny i Polacy nie będą mieli inteligencji. — Czy w związku ze sprawą katyńską nurtowały pana jakieś wątpliwości? — Katyń to proces poszlakowy. Nie ma świadków. Wszystkie poszlaki wskazują, że oficerów zamordowano na wiosnę 1940 r. Jest jeden dowód naukowy: badania prof. Orsósa, członka międzynarodowej komisji lekarskiej, która była w 1943 r. w Katyniu. W jednej z czaszek stwierdził on występowanie wielowarstwowych soli wapiennych już ujednoliconych z martwicą kostną na powierzchni gliniastej masy mózgowej. Gdyby zwłoki 190 w grobie przeleżały mniej niż trzy lata, zjawisko takie by nie wystąpiło. Z opinią tą zapoznałem się już po wojnie. Ale i nasze obserwacje czynione tam na miejscu, na wiosnę 1943 r. prowadziły nas do tych samych wniosków. Rozmawiała Helena Wojtas [«Przegląd Tygodniowy« nr 18, 1989] Część III Echa Katynia Masakra katyńska (Raporty z lat 1943 i 1944) Owen 0'Malley Przed przeszło rokiem, w jednym z wywiadów, radziecki historyk Jurij Mikołajewicz Afanasjew powiedział: „Nie potrafiłbym wymienić żadnego z problemów z dziejów naszych polsko-radzieckich, od którego należałoby uciekać. Nawet Katyń, a może przede wszystkim Katyń...". Katyń przestał być „tematem batu" i „strefą milczenia". Piszą o nim już nie tylko w wydawnictwach drugiego obiegu, ale też i prasa oficjalna. Mówi się o nim na zjazdach naukowych. Organizuje pielgrzymki do podsmoleńskiego lasu. Na temat tego polskiego dramatu zabrał głos rzecznik rządu, zaś oficjalna delegacja przywiozła urnę z ziemią, która złożona została do Grobu Nieznanego Żołnierza. Przez wiele lat słowo Katyń, którego próżno by szukać w szkolnych podręcznikach historii i encyklopediach, pojawiało się na murach naszych miast. Ale padało też ono w rozmowach Polaków — w kręgu najbliższych: rodziny i przyjaciół. Dobrze więc, że nareszcie o tym masowym grobie polskich oficerów i zarazem polskiej inteligencji (m.in. 500 lekarzy) zaczęto mówić głośno. By rzecz wyjaśnić do końca. By ofiarom tego straszliwego mordu oddać należną im cześć i zadośćuczynienie. Ostatnio udostępniono opinii publicznej tekst raportu Polskiego Czerwonego Krzyża. Niebawem jedno z wydawnictw opublikuje tzw. listę katyńską. Sądzimy, że naszych czytelników zainteresują raporty Sir Owena О'Маїїеуа (Louis Fitz-Gibbon, Katyń Massacre, Londyn 1979). Ich autor był funkcjonariuszem służby dyplomatycznej Wielkiej Brytanii, specjalizującym się w sprawach Polski. Przez czas pewien pełnił 194 też obowiązki ambasadora swego kraju przy rządzie polskim w Londynie. Pierwszy raport stanowi bezpośrednią reakcję na niemieckie informacje dotyczące odkrycia polskich grobów w podsmoleńskim lesie katyńskim. Dołączone doń zostały opinie i oceny wysokich funkcjonariuszy brytyjskiego MSZ omawiających raport i opowiadających się za jego utajnieniem. Drugi odnosi się do oświadczenia władz radzieckich, obciążających stronę niemiecką za zbrodnię katyńską. Pełna informacja na temat zbrodni katyńskiej, znana w 1943 roku członkom rządu, nigdy nie była rozpowszechniana. Lord Shinwell, podczas debaty w Izbie Lordów, stwierdzi, iż „Ministerstwo Spraw Zagranicznych musiało być świadome tych wydarzeń". Hrabia Dundee, poparty przez innych członków Izby Lordów, oznajmił, iż „nikt w Parlamencie nie miał najmniejszej wątpliwości, że rosyjska wersja tej sprawy była niczym tylko fałszem", a po nim wystąpił hrabia Arran mówiąc, że „wszyscy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zawsze byli przekonani, iż zbrodni dokonali Rosjanie, a nie Niemcy". Pierwszego stycznia 1972 r. po raz pierwszy ujawniono publicznie szczegóły dotyczące Katynia, wydając dwa raporty nadesłane do Ministerstwa Spraw Zagranicznych przez nieżyjącego już wówczas Sir Owena 0'Malleya. Pierwszy raport zawiera rewelacje niemieckie, drugi omawia wyniki śledztwa prowadzonego przez Rosjan. * 1. „Sir — w raporcie Nr 43 z 30 kwietnia rozważałem tezę, iż żaden zespół państw wschodnioeuropejskich nie może odegrać istotniejszej roli w polityce europejskiej, jeśli nie będzie miał poparcia rosyjskiego rządu. Sugerowałem, że dopóki taktyka tego rządu będzie tak enigmatyczna jak dotąd, to sprzeczna będzie z brytyjskimi interesami w strefie wpływów, rozciągającej się od Gdańska do Morza Egejskiego i Adriatyku. Rozwiązanie Komin-ternu 20 maja można interpretować jako ostatni akord kontrowersyjnej sowieckiej polityki zagranicznej i zachętę do traktowania rządu sowieckiego mniej nieufnie niż dotąd. Dlatego nie bez wahań wysyłam do Pana niniejszy raport, dając podstawy do znacznej rezerwy wobec obecnych władców Rosji. 195 2. Nie wiemy z całą pewnością, kto zamordował polskich oficerów w lesie katyńskim w kwietniu i maju 1940, ale jest rzeczą jasną, że był on scenerią straszliwych wydarzeń, które na zawsze pozostaną w pamięci polskiego narodu. Postaram się opisać, co o tej sprawie sądzą moi polscy przyjaciele i znajomi, spośród których wielu miało braci, synów czy mężów między ludźmi, których zabrano trzy lata temu z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie i wywieziono w nieznanym kierunku; co myśli o tym generał Sikorski, który stracił tam adiutanta i bliskiego przyjaciela, kapitana Fuhrmana; co myśli o tym pan Morawski, który stracił tam szwagra nazwiskiem Złotowski i siostrzeńca; co myśli pan Zaleski, któremu zabito brata i dwóch kuzynów. 3. Kiedy rosyjskie wojska przekroczyły polską granicę we wrześniu 1939 roku, wzięły do niewoli około 180 tysięcy więźniów, wliczając w to policjantów, żandarmów, plus pewną liczbę urzędników cywilnych. Oficerów wojskowych było około 15 tysięcy. Na początku 1940 roku w trzech wymienionych wyżej obozach znajdowało się dziewięć lub dziesięć tysięcy oficerów i sześć tysięcy więźniów niższych rangą, policjantów i cywilnych urzędników. Mniej mówiło się o tych sześciu tysiącach niż o oficerach nie dlatego, by rząd polski był mniej zainteresowany zabijaniem żołnierzy i cywilów niż oficerów, czy mniej interesowało go śledztwo w ich sprawie, ale dlatego, że potrzeba oficerów, którzy mogliby dowodzić polskimi oddziałami zorganizowanymi w Rosji, była bardziej paląca niż pomnażanie stanu liczebnego Polskiej Armii. Nie ma podstaw, by sądzić, że te sześć tysięcy ludzi potraktował rząd rosyjski inaczej niż oficerów, a mgła tajemnicy spowija losy i jednych, i drugich. Dla uproszczenia będę dalej pisał w raporcie o zaginionych oficerach, nie wzmiankując o cywilach, policjantach i żołnierzach. Spośród ogólnej liczby 10 tysięcy były tylko trzy lub cztery oficerów zawodowych. Reszta, to powołani do wojska rezerwiści, którzy w czasie pokoju uprawiali inne zawody, często będąc ludźmi wybitnymi, profesorami, przemysłowcami itp. 4. W marcu 1940, po obozach w Kozielsku, Starobielsku 196 i Ostaszkowie rozniosła się plotka, że zgodnie z rozkazami z Moskwy więźniowie zostaną przeniesieni do innych obozów, o lepszych warunkach bytowych, a w niedalekiej przyszłości mogą liczyć na uwolnienie. Wszystkich podniosła na duchu perspektywa zmiany więziennego rygoru na pułapki i niebezpieczeństwa względnej wolności na terytorium Niemiec czy Rosji. Nawet strażnicy życzyli szczęścia więźniom odstawianym w partiach od 50 do 350 osób do miejsca, gdzie ostatecznie mieli czekać na zwolnienie. Więźniów oczekujących na transport na nowo rejestrowano. Pobierano im na nowo odciski palców, szczepiono, wydawano świadectwa szczepień. Czasami odbierano im polskie dokumenty, ale w większości przypadków zwracano je przed odjazdem. Wszyscy otrzymywali racje żywnościowe na podróż, a kanapki wyższych oficerów, na znak poszanowania, owijano nawet w biały czysty papier, który w Rosji w ogóle należał do rzadkości. Oczekiwanie na lepszą przyszłość zaciemniał tylko fakt, że 400 czy 500 Polaków przeznaczono do dalszego aresztu — najpierw w Pawliszczew-Borze, później w Griazowcu. Byli oni, jak się później okazało, jedynymi, którzy przeżyli i niektórzy są obecnie w Anglii. W owym jednak czasie, jako że nie dało się zrekonstruować żadnej sensownej zasady selekcji, podejrzewano, że skazano ich na dalszą niewolę, a niektórzy obawiali się wręcz egzekucji. 5. Nasze informacje o omawianych wydarzeniach pochodzą przeważnie od ludzi przewiezionych do Griazowca, których w komplecie zwolniono w 1941 roku i spośród których wielu znalazło się w Anglii — na przykład M. Komarnicki, polski minister sprawiedliwości. 6. Wywóz 10 tysięcy oficerów z trzech obozów trwał przez cały kwiecień do połowy maja i ciężarówki wiozące ich na stacje, z których wyglądały wesołe twarze, były w istocie ostatnią okazją, kiedy widzieli ich żywymi świadkowie, do których mamy dostęp. Do czasu rewelacji rozpowszechnionych przez niemieckie radio 12 kwietnia 1943 roku i niejasnych uwag rzucanych w owym czasie przez rosyjskich strażników, jedynym świadectwem i dowodem miejsca ich przeznaczenia były napisy na ścianach wa- 197 gonów. Między obozem w Kozielsku a stacją przeznaczenia kursowały te same wagony i ktoś z wcześniejszych transportów wy-drapał tam napis: „Nie wierzcie, że wracamy do domu" oraz informację, że pociąg dociera do małej stacji niedaleko Smoleńska. Wiadomości te odczytano, kiedy wagony wróciły do Smoleńska i przekazano je tym więźniom z Kozielska, których przewieziono potem do Griazowca. 7. I choć, do momentu otwarcia grobów w Katyniu, nie było żadnych pozytywnych dowodów na to, co spotkało oficerów, dysponujemy obecnie znaczną liczbą świadectw negatywnych, które zebrane razem każą wątpić w rosyjską wersję co do odpowiedzialności za Katyń. 8. Dowody można zgromadzić na podstawie listów obozowych — będących w posiadaniu rodzin w Polsce — oficerów, przebywających obecnie z Polską Armią na środkowym Wschodzie i Polskiego Czerwonego Krzyża. Do końca marca 1940 roku wysłano bardzo wiele listów z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, które dotarły do rodzin. Po tej dacie nie przychodziły już żadne listy, z wyjątkiem tych od 400 oficerów przewiezionych do Griazowca. Niemcy zajęli Smoleńsk w lipcu 1941. Trudno podejrzewać, że jeśli ktokolwiek spośród tych 10 tysięcy żył między końcem maja 1940 a początkiem lipca 1941, nie spróbował przesłać żadnej wiadomości dó rodziny. 9. Mamy również dowody w postaci korespondencji pomiędzy rządem polskim i sowieckim. Pierwsze żądanie informacji o losie owych 10 tysięcy zostało wysłane przez Pana Kota do Pana Wyszyńskiego 6 października 1941. 3 grudnia 1941 generał Sikorski poparł swoje pytania listą 3845 nazwisk więzionych oficerów. Generał Anders wysłał kolejną listę 800 nazwisk 18 marca 1942. Dochodzenie w sprawie dziesięciu tysięcy wobec rządu rosyjskiego było ponawiane ustnie i na piśmie wiele razy przez generała Sikorskiego, Pana Kota, Pana Romera, hrabiego Raczyńskiego i generała Andersa między październikiem 1941 a kwietniem 1943. Polski Czerwony Krzyż między sierpniem a październikiem 1940 wysłał do rosyjskiego rządu ponad 500 kwestionariuszy dotyczących poszczególnych oficerów. Na żaden z listów wysy- 198 łanych na przestrzeni dwóch i pół roku nie nadeszła nigdy odpowiedź. Pytających informowano, albo że oficerowie zostali zwolnieni, albo że „pewnie są już w Niemczech", albo że „brak informacji", albo (list Pana Mołotowa do Pana Kota z października 1941), że istnieje pełna lista więźniów, a oni sami zostaną przekazani władzom polskim „żywi lub martwi". Niewiarygodny jest fakt, że jeśli ktokolwiek z owych 10 tysięcy został uwolniony, nie objawił się nigdzie, a równie nieprawodopodobne wydaje się, że jeśli nawet żaden nie został zwolniony, to nikt nie próbował ucieczki po maju 1940 i się nie zgłosił do polskich władz w Rosji lub Persji. Fakt, że władze rosyjskie mogły stwierdzić „brak informacji" na temat polskich oficerów na swoich ziemiach, również jest całkowicie niewiarygodny. Wiadomo skądinąd, że NKWD zbiera i rejestruje dane personalne o obywatelach z największą pieczołowitością. 10. Po trzecie, istnieją świadectwa tych, którzy widzieli grób. Przede wszystkim polska komisja, w skład której wchodzili lekarze, dziennikarze i członkowie Rady Głównej Opiekuńczej, były prezes Polskiej Akademii Literatury i przedstawiciel magistratu Warszawy. Druga polska komisja składała się z księży, lekarzy i przedstawicieli Polskiego Czerwonego Krzyża. Trzecia, międzynarodowa komisja skupiała kryminologów i anatomopatologów. Wszystkie stwierdziły, że dokonano kilkuset indentyfikacji. Te świadectwa byłyby w normalnych warunkach wysoce podejrzane, jako że inspekcje przebiegały za zezwoleniem władz niemieckich i ich wyniki podało niemieckie radio. Są jednak wystarczające podstawy ku temu, by wierzyć, iż radio przekazało dokładnie ustalenia komisji, że badania wszystkich komisji przeprowadzone były dokładnie, a identyfikacje zrealizowane rzetelnie. 11. Po czwarte, masowe egzekucje nie licują z tym, co wiemy o obyczajach niemieckiej armii. Niemieckie wojska dopuściły się niezliczonych gwałtów, ale mordowanie jeńców wojennych, nawet Polaków, jest niezmiernie rzadkie. Gdyby owe 10 tysięcy oficerów wpadło kiedykolwiek w ręce Niemców, możemy mieć pewność, iż znalazłoby się dla nich miejsce w obozach na terytorium Niemiec, podczas gdy 6 tysięcy cywilów, policjantów 199 i żołnierzy wysłano by na przymusowe roboty. W takim przypadku władze polskie w ciągu dwóch lat z pewnością uzyskałyby kontakt z niektórymi więźniami. Tymczasem nikt nigdy nie natrafił w Niemczech na żaden ślad ludzi z Kozielska, Starobielska czy Ostaszkowa. 12. Na koniec świadectwem mogą być niejasne i sprzeczne wyjaśnienia wymuszane na rządzie sowieckim bądź dobrowolnie przezeń udzielane. Między sierpniem 1941 a 12 kwietnia 1943 roku, kiedy to Niemcy oznajmili światu o odkryciu grobów katyńskich, rząd rosyjski twierdził między innymi, że wszyscy polscy oficerowie wzięci do niewoli w 1939 zostali uwolnieni. Z drugiej strony, pewien rosyjski wysoki urzędnik, który wypił trochę za dużo, wyrażał się w rozmowie z polskim ambasadorem o losie oficerów jako o „tragicznej pomyłce". 16 kwietnia, natychmiast po oświadczeniu niemieckim, Radzieckie Biuro Informacyjne w Moskwie stwierdziło, że Niemcy uznali za ofiary rosyjskiego barbarzyństwa stare szkielety wydobyte przez archeologów w Gniezdowie, które leży nie opodal Katynia. 26 kwietnia Moło-tow w nocie przekazanej polskiemu ambasadorowi w Moskwie oświadczył, że ciała znalezione w lesie katyńskim należały do Polaków więzionych przez Rosjan, a następnie przejętych przez Niemców po ofensywie smoleńskiej w lipcu 1941 i zamordowanych. Później, gdy z audycji niemieckiego radia-wynikało, że niektóre ciała nadawały się świetnie do identyfikacji, rząd rosyjski wystosował oświadczenie, w którym stwierdził, że polscy oficerowie zostali wzięci do niewoli niemieckiej w lipcu 1941 roku, skazani na przymusowe roboty i wymordowani na krótko przed radiowym „odkryciem". Trudno zrozumieć aż takie zamieszanie, chyba że przyjmiemy, iż rząd rosyjski ukrywał jakieś tajemnice. 13. Połączonym efektem tych świadectw jest, jak powiedziałem już wcześniej, poważna wątpliwość co do rosyjskich twierdzeń na temat odpowiedzialności za tę masakrę. Pogłębiają ją jeszcze pogłoski krążące od ponad dwóch lat, że niektórzy więźniowie ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa zostali przetransportowani na Kołymę, do Ziemi Franciszka Józefa lub Nowej Ziemi i część — lub wszyscy — zostali zabici w czasie transportu. 200 Możliwe, że tak było, możliwe, że mniej niż dziesięć tysięcy osób zostało zamordowanych i pogrzebanych w Katyniu. Gdziekolwiek jednak masakra ta się odbyła — w jednym miejscu, w dwóch czy trzech miejscach — nie robi to różnicy w świetle uczuć Polaków. Te zostaną opisane bez wątpliwości, skąd się wzięła pewna liczba ofiar pogrzebanych w pobliżu Smoleńska. 15. Zbiorowe groby znajdują się w odległości około 20 kilometrów od Smoleńska. Smoleńsk ma dwie stacje kolejowe i krzyżują się tu główne linie komunikacyjne z Moskwy do Warszawy, z Rygi do Orła. Piętnaście kilometrów na wschód od Smoleńska leży prowincjonalna stacyjka Gniezdowo, nazywana w okolicy Kosogory (Koźlą Górą). Obszar Katynia, na którym wznosi się to niewielkie wzgórze, pokrywa dziewiczy las, skazany na wyniszczenie. Las jest przeważnie iglasty, tylko gdzieniegdzie przetykany dębami i zaroślami. W kwietniu w tej części Rosji panuje już wiosna, drzewa zielenią się w początkach maja. Ale zima z 1939 na 1940 okazała się zimą stulecia i gdy pierwsze partie jeńców wyruszały ze Starobielska do Katynia 8 kwietnia, w głębi lasu bieliły się jeszcze łachy śniegu, a drogę od stacji do Koźlej Góry pokrywało błoto. W Gniezdowie wagony z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa wysypywały szeregi jeńców, pilnowanych przez silny kordon rosyjskich żołnierzy, a przywitanie to musiało wprawić wielu oficerów w stan niepokoju, szczególnie tych, którzy pamiętali, że las katyński stał się w 1919 dogodnym miejscem do mordowania przez bolszewików carskich oficerów. Opowiadał mi o tym pewien Polak, mieszkający obecnie w Londynie, Janusz Laskowski. Jako jedenastoleni chłopiec zmuszony był wysłuchiwać co wieczór zwierzeń jednego z ówczesnych oprawców, niejakiego Afanasjewa, zakwaterowanego przymusowo w domu jego matki. Więźniowie z wagonów byli przeładowywani na ciężarówki i wiezieni wiejskimi drogami na Koźlą Górę — gdy wysiadali ze związanymi rękami z samochodów, w miejsce niepokoju musiała przyjść rozpacz. Jeśli ktoś się wyrywał, oprawcy zarzucali mu na głowę jego własny płaszcz, zawiązując rękawy wokół szyi i tak prowadzili na krawędź dołu w ziemi; wiele odnalezionych ciał miało obwiązane głowy i dziury 201 od kul w płaszczach, w miejscu, gdzie wypadała podstawa czaszki. Ci zaś, którzy w spokoju oczekiwali na śmierć, musieli znieść okropny widok. W wielkiej dziurze w ziemi leżeli ich koledzy, ciała upchane ciasno aż po brzegi, na przemian, twarzą do nóg, jak sardynki w puszce; jedynie pośrodku dziury ciała leżały mniej regularnie. Po ciałach skakali oprawcy, upychając trupy i nurzając się we krwi jak rzeźnicy. Kiedy już było po wszystkim, kiedy przebrzmiał ostatni strzał i kula przebiła ostatnią polską głowę, rzeźnicy — być może nauczeni za młodu uprawy roli — zabierali się do niewinnego zajęcia — sadzenia wokół małych sosenek. Było oczywiście już trochę za późno na przesadzanie drzewek, ale nie zbyt późno. Gdy w trzy lata później przybyła na to miejsce polska komisja, pod korą młodych drzew krążyły już soki. 16. Zarówno klimat, jak drzewa iglaste, mają tu swoje znaczenie. To klimat Smoleńska ponosi odpowiedzialność za fakt, że choć Niemcy wiedzieli o masowych grobach już na jesieni 1942 roku, wiadomość o nich podali dopiero w kwietniu 1943. Wyjaśnienie jest proste: nie chodziło o to, że propagandyści niemieccy uznali za wskazane ukrywać swe rewelacje ze względów politycznych, lecz o to że podczas zimy ziemia w tym rejonie tak silnie zamarza, iż nie byłoby możliwości odkopania ciał bez użycia dynamitu czy innych materiałów wybuchowych, które niewątpliwie zniszczyłyby ciała i uniemożliwiły ich identyfikację. Zima z 1942 na 1943 rok była nieoczekiwanie łagodna i władze niemieckie zdecydowały się przystąpić do śledztwa tak szybko, jak tylko stan gruntu na to pozwolił. Małe sosenki także są godne uwagi. Po pierwsze, są jawnym dowodem rosyjskich win, jako że pamiętając o warunkach, w jakich armia niemiecka zdobyła Smoleńsk w 1941, oczekując szybkiego i łatwego zwycięstwa, wydaje się wysoce nieprawdopodobne, by Niemcy najpier wymordowali polskich oficerów, a potem zadawali sobie trud, by zamaskować groby młodniakiem. Po drugie, drzewka przebadane przez doświadczonych botaników wykazały ponad wszelką wątpliwość, że transplantacji dokonano w maju 1940 lub w na- 202 stępnych miesiącach poprzedzających lipiec 1941. Obecnie też można zrobić podobny test na rosyjską wiarygodność. 17. Polityczne zaplecze wydarzeń opisanych w paragrafie 15, widziane oczami Polaków, należy bezspornie do historii, włączając w nią dzieje rozbiorów, powstań i represji, polsko-rosyjską wojnę w latach 1919—1920, atmosferę obopólnej podejrzliwości, jaka po niej została, wreszcie niezapowiedzianą inwazję Rosji na Polskę we wrześniu 1939, wynikającą z niej okupację rosyjską połowy polskiego terytorium i wzięcie do niewoli około półtora miliona jego mieszkańców. Ostatnio mamy do czynienia z faktycznym zaborem wschodniej części okupowanych ziem, odmową rządu rosyjskiego przyznania polskiego obywatelstwa ludziom żyjącym na tych terenach, utrudnianie działania polskim organizacjom pomocy dla Polaków na terenach Rosji i prześladowanie Polaków, odmawiających zmiany swego obywatelstwa na rosyjskie. Kiedy Polacy dowiedzieli się, że do tych wszystkich szykan doszło jeszcze (według rosyjskich oświadczeń) rozproszenie lub „zagubienie", lub zostawienie na łasce Niemców czy (według niemieckich oświadczeń) wymordowanie przez Rosjan dziesięciu tysięcy mężczyzn należących do elity tego społeczeństwa. (...) Ta zbrodnicza intencja polityczna imputowana Rosjanom przez Polaków zaogniła jeszcze ranę i wzmogła cierpienia narodu wystarczająco obrażonego i zastraszanego przez działania sowieckiego rządu. 18. Mężczyźni wywiezieni do Katynia nie żyją, a ich śmierć jest dla Polaków głęboką stratą. Mimo to, dopóki Rosjanie nie oczyszczą się z podejrzenia winy, moralny oddźwięk tego wydarzenia w Polsce, innych okupowanych krajach oraz w Anglii może mieć bardziej trwałe efekty niż sama zbrodnia; ten aspekt zagadnienia zasługuje na uwagę. Jako że nie dotarły jeszcze do mnie wiarygodne świadectwa na temat odczuć społecznych w Polsce i w zajętej przez Niemców Europie, mój komentarz bazuje jedynie na naszej własnej reakcji po odkryciu grobów. 19. Raport niniejszy nie zajmuje się w zasadzie reakcjami brytyjskiego społeczeństwa, prasy czy Parlamentu, które nie są — w przeciwieństwie do Rządu Jej Królewskiej Mości — ciałami 203 opiniotwórczymi. Inaczej z nami, którzy mamy dostęp do wszelkich możliwych informacji. Choć nie możemy wysnuwać ostatecznych wniosków z dostępnego materiału faktograficznego, mamy jednak dostęp do pokaźnej liczby istotnych źródeł i sądzę, że większość z nas jest prawie w pełni przekonana, iż wielka liczba polskich oficerów została istotnie wymordowana przez Rosjan i że to ich ciała (jak również ciała innych ofiar) zostały niedawno odkryte. Jeśli tak, czuję się zmuszony przeanalizować skutki, jakie wywarły na mojej psychice fakty i dowody, oraz oswoić się z szokującym rozwiązaniem tej sprawy. Jako że polski rząd znajduje się w Londynie i, jako że rozmowy prowadził bezpośrednio Pan, Sir i premier z generałem Sikorskim i hrabią Raczyńskim, zbędne wydają się moje komentarze w tej kwestii, które musiałbym naturalnie sformułować, gdybyśmy, zarówno ja jak i rząd polski, znajdowali się za granicą. Choć jednak rozmowy na najwyższym szczeblu odbywały się między naszymi ministrami i członkami polskiego rządu, moje bezpośrednie kontakty z różnymi przedstawicielami polskiego społeczeństwa były ostatnimi czasy o wiele częstsze niż Panów i prawdopodobnie wypowiadali się wobec mnie z mniejszą rezerwą niż wobec was. Dlatego mniemam, że nie będzie impertynencją, jeśli podzielę się moimi przemyśleniami. 20. Zajmując się sprawą Katynia od strony propagandy, jesteśmy powstrzymywani przez palącą potrzebę dobrych stosunków z sowieckim rządem, co przejawia się w bardziej surowej i poddającej wszystko w wątpliwość ocenie dowodów, niż miałoby to miejsce w normalnych warunkach politycznych, bądź gdyby dotyczyło to naszych spraw prywatnych. Zostaliśmy zmuszeni do zahamowania normalnych, zdrowych procesów naszego myślenia i sądzenia; zostaliśmy zmuszeni do niesprawiedliwego podkreślania braku taktu i impulsywności Polaków, do powstrzymywania ich przed jawnym, publicznym przedstawieniem tej sprawy, do ograniczania działań prasy i opinii publicznej przed zgłębieniem tej wstrętnej historii do końca. Zasadniczo jesteśmy zobowiązani do odciągania uwagi od rozwiązań, które w normalnych okolicznościach domagałyby się wyjaśnienia i do hamowa- 204 nia niepokojów. Używaliśmy dobrego imienia Anglii w tej samej funkcji jak mordercy, używający małych drzewek do zamaskowania masakry, ale, w świetle niezmiernej wagi sojuszy i heroicznego oporu Rosji wobec Niemiec, większość ludzi uznałaby takie postępowanie za właściwe i rozsądne. 21. Ten rozziew między naszymi postawami prezentowanymi publicznie i naszymi prywatnymi odczuciami musimy uznać za coś nieuniknionego, oczywistego. Jednocześnie jednak musimy rozważyć, czy przekazując innym ludziom mniej niż całą prawdę, w którą wierzymy i nie wszystkie poszlaki, które nam wydają się wiarygodne, nie podejmujemy ryzyka zaciemnienia naszych własnych poglądów i przekroczenia granicy naszej moralnej wrażliwości. Jeśli tak, czy można by uniknąć tego ryzyka? 22. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w raporcie politycznym nie na miejscu są dyskursy na tematy moralne. Jednak, jeśli weźmiemy pod uwagę szybkie zmiany współczesnego świata widzimy, że moralność i polityka zaczynają mieć z sobą coraz więcej punktów stycznych. Wynikają z tego istotne konsekwencje, jednak póki takie stanowisko nie doczeka się powszechnej akceptacji, mam nadzieję, iż moje uwagi wspierające tę tezę mogą być przydatne. 23. Nikt nie wątpi, że problemy moralne wkroczyły już do sfery polityki wewnętrznej Zjednoczonego Królestwa, ale nie zawsze tak było. Swego czasu decyzje rządu w Londynie wynikały nie tyle z konsultacji i kompromisów społecznych, co z partykularnych interesów jakiejś klasy czy grupy obywateli będących akurat u władzy. Tak objawiła się wzajemna zależność wszelkich klas i grup ludności Anglii, Szkocji i Walii, która utrąciła rozgrywki polityczne pomniejszych grup nacisku i postawiła dobro wszystkich nad korzyści osobiste silniejszych. Podobne zabiegi powodują podobne efekty we wzajemnych relacjach między poszczególnymi państwami. „Przez ostatnie czterysta lat ery nowożytnej — pisze prof. Pollard — ostatnim słowem używanym chętnie przez organizacje polityczne był naród. Teraz jednak, gdy świat unifikuje się w dziedzinie nauki i kultury, koncepcja narodu jako największej grupy, w jakiej jednoczą się organicznie 205 jednostki ludzkie, zastępowana bywa koncepcją o szerszym zakresie — może na skalę Europy, może nawet świata. »Naród« pełni w niej rolę mostu łączącego jednostkę z wielką rodziną ludzką". Europa i świat przeżywając proces integracji i owi „mężczyźni i kobiety Brytanii", o których mówił Pan w Maryland, „są, świadomi faktu, że żyją na świecie pośród innych ludzi". Jeśli przyjmiemy, że tak jest, wydawałoby się dziwne, że ten sam ruch, który zmierza do łączenia małych grup w większe, który wprowadził zasady moralne do polityki wewnętrznej, nie przyczynia się jednocześnie do włączania moralności do polityki międzynarodowej. A tak właśnie się dzieje i mówił o tym nieżyjący już Headlam Morley: „to, co na płaszczyźnie międzynarodowej nie da się moralnie usprawiedliwić, na ogół po czasie okazuje się politycznym błędem". 24. Jeśli nie ma polityki międzynarodowej bez kwestii moralnych, jeśli mamy do czynienia z potworną zbrodnią popełnioną przez inny rząd — choćby i zaprzyjaźniony — i dla jakichkolwiek ważnych powodów jesteśmy zmuszeni zaprzeczać prawdzie, to czy nie grozi nam ogłupienie nie tylko bliźnich, ale i nas samych? Jeśli tak jest i jeśli nie możemy temu zapobiec zmieniając nasze oficjalne stanowisko w sprawie Katynia, powinniśmy może zadać samym sobie pytanie, jak — by być w zgodzie z wymogiem pozytywnych kontaktów z sowieckim rządem — nastroić swą polityczną świadomość na właściwą nutę. Może okazać się, że rozwiązaniem w obecnej chwili jest dojście do ładu z własnymi uczuciami i przemyśleniami, bo na to akurat mamy wpływ. W głowie, przed samym sobą, można dać świadectwo prawdzie, sprawiedliwości i współczuciu. Musimy być gotowi do wydania właściwego sądu na temat owych pół-moralnych, pół--politycznych kwestii (takich jak obecne losy polskich obywateli deportowanych w głąb Rosji), gdyż wojna zbliża się już do końca. I jeśli okaże się, że to, co sądzimy na temat masakry katyńskiej, jest prawdą, powinniśmy oddać sprawiedliwość pamięci tych nieszczęsnych, dzielnych ludzi i usprawiedliwić żyjących przed zmarłymi. 206 Mam zaszczyt pozostawać, Sir, Pańskim uniżonym sługą, kreślę się z najwyższym szacunkiem OWEN 0'MALLEY" * Do raportu Owena 0'Malleya dołączona była lista zaginionych polskich oficerów, lista uczestników międzynarodowej komisji lekarskiej badającej masowe groby w Katyniu i duże fragmenty raportu tej komisji, które przytaczamy niżej. „Od 28 do 30 kwietnia 1943 roku komisja złożona z wybitnych specjalistów w dziedzinie medycyny sądowej z uniwersyte tów europejskich i innych profesorów medycyny, przeprowadziła naukowe badanie masowych grobów polskich oficerów w lasach katyńskich. Odkrycie owych grobów, o którym ostatnio dowiedziały się władze niemieckie, skłoniło Naczelnego Lekarza Rzeszy, doktora Conti, do zaproszenia ekspertów z różnych krajów europejskich do zbadania terenu Katynia i wyjaśnienia tej tajemniczej sprawy. Członkowie komisji osobiście wysłuchali zeznań kilku świadków pochodzenia rosyjskiego, którzy potwierdzili, że w marcu i kwietniu 1940 na stację w Gniezdowie przybywały niemal codziennie wielkie transporty kolejowe wiozące polskich więźniów, których następnie przewożono więziennymi ciężarówkami do lasów katyńskich i których nikt już nigdy nie widział. Następnie komisja zapoznała się z odkryciami i faktami ustalonymi do tej pory oraz przebadała przedmioty istotne dla śledztwa. Do 30 kwietnia 1943 roku poddano ekshumacji 982 ciała, z których około 70 proc. dało się zidentyfikować, podczas gdy dokumenty znalezione przy pozostałych będą musiały zostać poddane ostrożnej konserwacji zanim będzie można je odczytać. Ciała ekshumowane przed przyjazdem komisji zostały wszystkie szczegółowo zbadane, a znaczna ich liczba poddana została sekcji przez zespół medyczny profesora Buhtza. Do tej chwili otwarto siedem masowych grobów, z których największy zawiera ciała 207 2000 polskich oficerów. Członkowie komisji poddali osobiście sekcji 9 ciał. Zostało potwierdzone, że wszystkie ofiary zmarły od kul w czaszce. Otwory wlotowe znajdują się u podstawy czaszki. Przeważnie wystrzelony był jeden nabój. Dwa zdarzały się bardzo rzadko, a tylko w jednym przypadku znaleziono w karku trzy otwory po nabojach. Wszystkie naboje pochodziły z pistoletów kalibru nie mniej niż 8 mm. Wloty otworów po kulach wskazują na to, że strzały oddawano przykładając pistolet do karku lub z bardzo bliskiej odległości. Zadziwiająca regularność w położeniu ran pozwala wysnuć przypuszczenie, że strzały oddawały doświadczone ręce. Liczne ciała wskazywały na rutynową metodę wiązania rąk, a w niektórych przypadkach ciała i odzież nosiły ślady dźgania bagnetami o czwórgraniastym ostrzu. Sposób wiązania rąk jest taki sam jak zastosowany wobec cywilów pochodzenia rosyjskiego, których ciała ekshumowano wcześniej w lesie katyńskim. Co do większej liczby oddawanych strzałów, to wydaje się, że niektóre naboje zabijały najpierw jednego oficera, a następnie, odbijając się, rykoszetem raniły martwe ciała znajdujące się w grobie — gdyż egzekucji najprawdopodobniej dokonywano już w grobach, by uniknąć przenoszenia ciał. Masowe groby ulokowane są na przecinkach leśnych; ziemia została tu idealnie zrównana i obsadzona młodymi sosenkami. Masowe groby wykopano na sfałdowanym terenie, którego poszczególne tarasy składają się z czystego piasku; najniżej położone były na poziomie wód gruntowych. Ciała bez wyjątku układane były twarzami w dół, ciasno, na przemian i jedne na drugich, bardzo metodycznie na brzegach dołów, mniej regularnie w środku. Mundury, co orzekła jednoznacznie komisja na podstawie analizy guzików, oznaczeń rang, orderów, były na pewno polskie. Były to mundury zimowe. Trafiały się futrzane kołnierze, skórzane bluzy, włóczkowe kamizelki oraz charakterystyczne dla polskich oficerów czapki. Tylko kilka ciał nie miało oznak oficerskich. Jedno ciało należało do księdza. Rozmiary mundurów były zgodne z rozmiarami ich właścicieli. Nie znaleziono zegarków ani obrączek, choć z notatek i dzienników znalezionych przy kilku ciałach wynikało, że właściciele mieli je przy sobie do ostatniej 208 chwili. Papiery znalezione przy ciałach — dzienniki, listy, gazety — pochodzą z okresu od jesieni 1939 do marca lub kwietnia 1940. Ostatnia data pochodzi z rosyjskiej gazety i jest to 22 kwietnia 1940. Stopień rozkładu ciał jest różny, zależny od pozycji ciała w grobie i położenia wobec innych ciał. Przebadano wiele czaszek pod kątem zmian w materii mózgowej, które według profesora Orsosa mają niebagatelne znaczenie dla ustalenia daty śmierci. Zmiany te polegają na usytuowaniu wapiennych strzępków na powierzchni rozłożonego już mózgu. Zmiany takie nie występują, gdy zwłoki przebywają w ziemi mniej niż trzy lata. Jednak zmiany te odkryto w czaszce ciała opatrzonego numerem 526, wydobytego spod samej powierzchni jednego z masowych grobów". * Przytoczone niżej komentarze dołączone do raportu pochodzą od wyższych urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych: „To inteligentny, niebanalny i niepokojący raport". „W trzynastu początkowych paragrafach О'Маїїеу ograniczył się do analizy faktów w świetle ewentualnej niemieckiej czy rosyjskiej odpowiedzialności za zbrodnie katyńskie. Materiał dowodowy, został przez niego opisany właściwie i może być przydatny. Wobec dostępnych dowodów wydaje mi się, że możemy podzielić jego opinię, iż odpowiedzialność spoczywa na Rosjanach". „W następnych pięciu paragrafach О'Маїїеу zajmuje się, jak sam przyznaje, «hipotetyczną i niepełną» rekonstrukcją tego, co prawdopodobnie zaszło w Katyniu, zakończoną upiorną wizją Stalina skazującego Polaków na rzeź. Ten fragment służyć może wywoływaniu antysowieckich uprzedzeń w umyśle czytelnika". „Pan О'Маїїеу rozważa następnie kwestię, jakie korzyści można wyciągnąć z uczuć i uprzedzeń. Posiłkując się przebiegłym argumentem o moralności przenikającej politykę sugeruje, chwilowo powstrzymując się od publicznych oskarżeń Rosjan jako naszych sprzymierzeńców, abyśmy prywatnie przyjęli do wiadomości prawdę, a w przyszłości nie zapomnieli, że to Sowieci 209 popełnili zbrodnię katyńską. Przyszła polityka rosyjsko-angielska ma być zatem w istocie kierowana moralnym obowiązkiem «by oddać sprawidliwość pamięci tych nieszczęsnych, dzielnych ludzi i usprawiedliwić żyjących przed zmarłymi». О'Маїїеу nalega zatem, byśmy brali przykład z Polaków i pozwolili, by nasi dyplomaci rządzili się sercem, a nie głową. Tymczasem w poprzednim raporcie О'Маїїеуа mówi się, że tego właśnie za wszelką cenę musimy unikać w naszych stosunkach z sowiecką Rosją". (Sir William Denis Allan, Komandor Orderu św. Michała i św. Jerzego, członek Służb Dyplomatycznych Jego Królewskiej Mości) „Zgadzam się z podziałem tego raportu przez pana Allana na trzy bardzo różne części. Nie wydaje mi się, by ktokolwiek mógł nie zgodzić się z wnioskami О'Маїїеуа о winie rządu rosyjskiego. Zawsze powstaje niezręczna sytuacja, kiedy mamy walczyć o prawdy moralne oskarżając o zbrodnie wojenne naszych sojuszników odpowiedzialnych za to i za inne przestępstwa, jak deportacje setek tysięcy Polaków i ich traktowanie na terenach Rosji. Mimo to, jak pisze sam 0'Malley, nie ma powodu, byśmy przygrywali do wtóru niemieckiej propagandzie dotyczącej tych spraw. Nie ma też powodu, dla którego mielibyśmy obniżać nasz standard moralny zmierzając do poprawienia naszych stosunków z Rosjanami". „Na nieszczęście strona polska nie miała wpływu na okoliczności, w których sprawa katyńska po raz pierwszy publicznie ujrzała światło dzienne". „Wydaje mi się słuszne rozpowszechnienie pierwszych 13 paragrafów wśród członków Gabinetu. Wydaje mi się jednak, że rekonstrukcja z wyobraźni, zaproponowana w paragrafach 14—17 oraz moralne tezy wyłożone w paragrafach 19 do 24 nie mają wiele wspólnego z całą sprawą, a intencją О'Маїїеуа jest wzbudzenie jak największych uprzedzeń w stosunku do ZSRR. Wiem, że 0'Malleyowi zależy bardzo na rozpowszechnieniu tego raportu. Moim zdaniem korzystne będzie upowszechnienie w Gabinecie paragrafów od 1 do 13 (bez ostatniego zdania paragrafu 210 13 i bez fragmentów zakreślonych przeze mnie w paragrafach 7 i 10)". (Sir Frank Kenyon Roberts, Ministerstwo Spraw Zagranicznych 1937—1945) „Skłonny byłbym wydrukować to bez zmian (z wyjątkiem pierwszego załącznika) i rozpowszechniać wyłącznie wśród członków Gabinetu. To wspaniały raport i zasługuje na lekturę". (Lord William Strang, podówczas asystent podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych) „Popieram" (Sir Orme Sargent, wtedy deputowany podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych) „To wielki problem. Przyznaję, że chętnie jak tchórz odwróciłbym głowę od Katynia, by nie wiedzieć, co się tam działo". „Może istnieją jakieś dowody, do których nie mamy dostępu, ale w świetle tych, które mamy, trudno nie uwierzyć w winę Rosjan". „To oczywiście powoduje liczne komplikacje, ale wydaje mi się, że nikt nie zwrócił dotąd uwagi, że obecne tu problemy moralne nie są niczym nowym. Jak wielu swoich obywateli za-szlachtował dotąd reżim sowiecki? A nie wiem, czy krew polska krzyczy o pomstę głośniej od krwi Rosjan. Ale teraz Rosjanie są naszymi sojusznikami i obiecaliśmy popierać ich w wojnie i pokoju". „Złowieszcza jest tu perspektywa politycznych reperkusji. (...) „Szczególnie trudna do przełknięcia wydaje mi się perspektywa, że jako sojusznicy Rosjan razem osądzimy «zbrodniarzy wojennych» z państw Osi, a nawet skażemy ich na śmierć, w duchu usprawiedliwiając tę ohydę". „Jakkolwiek by było, w obecnym stanie rzeczy nie mamy nic do zrobienia. Co do upowszechnienia tego materiału wybuchowego, nie mam jasnej opinii. Byłoby uczciwie rozpowszechnić raport. Skoro jednak zdaniem ogółu wiedza o tych faktach i tak nie zmieni kształtu naszej polityki, czy jest sens lub korzyść, by ujawnić ten dokument i wywoływać u jego czytelników stan moralnego niepokoju?" 211 (Jego Ekscelencja Sir Alexander Cadogan, stały podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych). * Poniższy raport, datowany na 11 lutego 1944 г., stanowi część archiwalnej kolekcji brytyjskiego MSZ i przesłany został na ręce Sekretarza tego resortu, Sir Anthony Edena. 1. „Sir — 24 stycznia rząd sowiecki opublikował raport specjalnej komisji powołanej dla «sprawdzenia i zbadania okoliczności rozstrzelania polskich oficerów — jeńców wojennych przez niemieckich faszystowskich najeźdźców w lesie katyńskim». Raport ten pojawił się w pełnym brzmieniu w „Sowieckich Wiadomościach Wojennych" z 27, 28 i 31 stycznia i 1 lutego, składa się z około 20 tysięcy słów, a kończą go wnioski, które przytaczam niżej. Analizując niemiecką wersję tej sprawy w raporcie numer 51 z 24 maja 1943 roku czuję się w obowiązku sprawdzić teraz, czy nasi sojusznicy zdołali rzucić na sprawę nowe światło po oswobodzeniu Smoleńska, wizji lokalnej i śledztwie. 2. Między metodami zastosowanymi przez oba rządy, niemiecki i radziecki, aby przekonać świat, że winą należy obciążyć przeciwnika, zachodzą znaczne różnice. Niemcy skupili się na odkryciach międzynarodowej komisji złożonej z 14 anatomopatologów i kryminologów, z których dwóch pochodziło z Niemiec, jedenastu z krajów stowarzyszonych bądź okupowanych, a jeden ze Szwajcarii. Korzystając z raportu komisji Niemcy ogłosili tę historię światu za pośrednictwem wszelkich dostępnych środków przekazu, a następnie wzmocnili swą wersję, zapraszając do Katynia delegację o składzie czysto polskim, w której znaleźli się wybitni Polacy różnych specjalności, pochodzący z różnych grup społecznych, delegację Polskiego Czerwonego Krzyża, a także delegacje z Łodzi i Poznania. Rząd rosyjski tymczasem posiłkował się ustaleniami komisji złożonej wyłącznie z Rosjan, w której skład wchodziło ośmiu wysokich urzędników oraz pięciu naukowców o specjalności prawno-medycznej. Podobnie zachowały się oba rządy, rosyjski i niemiecki, zapraszając do obejrze- 212 nia sceny zbrodni zagranicznych dziennikarzy i wychodząc ze skóry, aby ta wizyta przebiegła im jak najprzyjemniej. Rosjanie postarali się o supernowoczesne salonki, a Niemcy o samoloty do przewozu gości na miejsce. W obu przypadkach, po pracowitym dniu wśród ekshumowanych ciał, dziennikarzy potraktowano wędzonym łososiem, kawiorem, szampanem i innymi delikatesami. W obu przypadkach spotkanie zakończyła ceremonia religijna. 3. Z różnic między postępowaniem Rosjan i Niemców nie należy wyciągać jakichś ostatecznych wniosków, poza tym jednym, że bardziej wiarygodne wydają się opinie zagranicznych ekspertów niż rosyjskiej podkomisji uczonych. Wiarygodność ich badań na pewno wzmocniłoby zaproszenie ekspertów brytyjskich i amerykańskich. Można domniemywać, że Rosjanie nie uczynili tego z uwagi na nieczyste sumienie. To domniemanie utwierdza fakt, że Polacy oglądając groby (w tym członkowie zbrojnego podziemia), którzy żywią równie nienawistne uczucia do Niemców i Rosjan, nie mieli żadnych wątpliwości, że zbrodni dokonali ci drudzy. Poza tym dziennikarze towarzyszący komisji radzieckiej już od Moskwy, z wyjątkiem pani Kate Harriman, nie byli usatysfakcjonowani ani dowodami sprokurowanymi przez Rosjan, ani sposobami zbierania tych dowodów. 4. Zarówno Niemcy, jak i Rosjanie opierali się między innymi na dwóch grupach świadectw — po pierwsze, na słownych zeznaniach z pierwszej lub drugiej ręki, uzyskanych od osób mogących coś wiedzieć na temat wydarzeń, jakie zaszły w lesie katyńskim w kwietniu i maju 1940, po drugie, na ustaleniach ekspertów badających ciała. Bezużytecznym zachodem byłaby próba ustalenia, jak dalece wiarygodne mogą być zeznania świadków pytanych przez władze niemieckie czy rosyjskie. Obie strony miały w pełni możliwość zastraszenia żołnierzy, posługaczy, chłopów czy innych okolicznych mieszkańców powoływanych na świadków, obie strony są znane z metody zastraszania. Obie strony podkreślały, że najważniejsi świadkowie zostali wymordowani przez przeciwnika. Niemcy na przykład twierdzili, że z rozkazu rządu sowieckiego zabito żołnierzy dokonujących egzeku- 213 cji, tymczasem Rosjanie oświadczyli, że gestapo zlikwidowało co najmniej 500 rosyjskich więźniów użytych jako siła robocza przy otwieraniu grobów i ekshumacji. Z tego właśnie powodu w raporcie numer 51 nie odniosłem się w ogóle do tej części zebranego przez Niemców materiału dowodowego; z tego samego powodu proponuję nie brać pod uwagę podobnego materiału zebranego przez Rosjan, choć zajmuje on dziewięć dziesiątych treści opublikowanego przez nich raportu. 5. Jako że do raportu numer 51 dołączyłem tekst oświadczenia niemieckiej (międzynarodowej) komisji, do obecnego dołączam oświadczenie rosyjskie. Oba różnią się znacznie. Niemcy twierdzą, że odkopali 982 ciała, Rosjanie — 925. Niemcy twierdzą, że pokaźna liczba ciał była uszkodzona (nosiła ślady sekcji), Rosjanie piszą, że „przed niniejszym badaniem ciała nie były badane ani zewnętrznie, ani sekcjonowane". Niemcy pisali, że „ciała znajdowały się w różnym stopniu rozkładu", że „przebadano wiele czaszek" dlatego, by ustalić, czy pojawiły się w nich zmiany możliwe minimum trzy lata po śmierci j że „zmiany te zaobserwowano w znacznym stopniu w czaszce oznaczonej numerem 526". Rosjanie: „Nie znaleziono ciał w fazie rozkładu", ciała nie pozostawały w ziemi „zbyt długo", a „rozstrzeliwanie musiało się odbyć między wrześniem a grudniem 1941 roku". Niemcy twierdzą, że najpóźniej datowany dokument znaleziony przy ciałach pochodzi z 22 kwietnia 1940, Rosjanie twierdzą, że odnaleźli liczne dokumenty datowane między 12 września 1940 roku, a 20 czerwca 1941. Pochopne byłoby wyciągać wnioski z tych rozbieżności. Ale nie zaszkodziłoby, gdyby nasz ambasador w Bernie zwrócił się o ocenę całej sprawy do doktora Naville, profesora medycyny sądowej w Genewie, który był członkiem międzynarodowej komisji i wydaje się być jedynym neutralnym ekspertem. 6. Pomijając — jako niewiarygodne — zeznania tak zwanych naocznych świadków, chciałbym podsumować rosyjską wersję i sprawdzić, czy budzi ona jakieś wątpliwości co do konkluzji zawartej w moim poprzednim raporcie w tej spawie, mianowi- 214 cie, że rozkaz zamordowania polskich oficerów wyszedł od rządu rosyjskiego. 7. Raport rosyjski można streścić następująco: Przed zajęciem Smoleńska przez Niemców polscy więźniowie przetrzymywani byli w trzech obozach położonych od 25 do 45 kilometrów na zachód od Smoleńska. Wobec narastających działań wojennych nie udało się na czas ewakuować obozów i polscy jeńcy wojenni, jak i rosyjscy strażnicy, dostali się w ręce Niemców. Widziano polskich więźniów przy pracach drogowych w okolicach Smoleńska w sierpniu i wrześniu 1941, a później już nigdy. Niemieckie patrole często przeczesywały okoliczne wioski w poszukiwaniu polskich uciekinierów. Dostęp do miejsc egzekucji był utrudniony, były one ogrodzone, ale widziano, jak jechało tam wiele ciężarówek z polskimi jeńcami i słyszano strzały. Autorzy raportu piszą dalej o wiośnie 1943 г., kiedy to Niemcy zaczęli preparować dowody dla swych rewelacji ogłoszonych przez radio 12 kwietnia tegoż roku. Jak torturowali świadków, zmuszając ich do fałszywych świadectw na temat rosyjskich win, jak zabili 500 więźniów rosyjskich, zatrudnionych uprzednio, w marcu 1943, do odkopywania ciał i podrzucania do kieszeni zmarłych fałszywych dokumentów, jak wozili ciężarówkami ciała do Katynia w marcu 1943. W skrócie wersja rosyjska zmierza do tego, że mieszkańcy obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie zostali w kwietniu i maju 1940 przetransportowani do trzech rosyjskich obozów pracy w okolicach Smoleńska, wzięli powtórnie do niewoli przez arrnię niemiecką w czerwcu 1941 i rozstrzeliwani w różnych terminach przez cztery miesiące po tej dacie. 8. Gdyby dowody świadków i specjalistów ze strony rządu sowieckiego były godne wiary, można by rosyjską wersję wydarzeń przyjąć za prawdziwą. Trudno jednak ją przyjąć, gdyż zawiera co najmniej jedną niewiarygodną przesłankę i pozostawia bez wyjaśnienia wiele faktów, które absolutnie należy wyświetlić przed zaakceptowaniem tej wersji. 9. Rosyjska wersja każe przyjąć, że od kwietnia 1940 do lipca 1941 w rejonie Smoleńska przebywało 10 tysięcy polskich ofi- 215 cerów i ludzi zatrudnionych w obozach pracy i wszyscy oni znaleźli się pod władzą niemiecką w lipcu 1941. Ani jeden z nich nie uciekł, ani nie wpadł na powrót w ręce Rosjan, ani nie zameldował się u polskiego konsula w Rosji, ani u władz polskiego podziemia na terenie polskim. To właśnie jest niemożliwe. Niemożliwe nie tylko dla osób, które wiedzą to i owo o obozach pracy dla jeńców wojennych w Rosji, lub które mogą sobie wyobrazić bałagan i chaos spowodowany ucieczką Rosjan i wkroczeniem Niemców do Smoleńska. Cała przesłanka, wzmiankowana już jako najistotniejsza część rosyjskiego raportu, zostaje podważona słowami tej samej rosyjskiej komisji. Komisja bowiem przyznaje, że wielu polskich więźniów zbiegło po przejęciu w Smoleńsku władzy przez Niemców i opisuje częste «penetracje» i poszukiwania uciekinierów organizowane przez Niemców. Wersja rosyjska nie daje żadnego wyjaśnienia, dlaczego w tych okolicznościach nie dał o sobie znać ani jeden były więzień przeniesiony rzekomo z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa do obozów pracy numer 1, 2 i 3. 10. Tyle co do wiarygodności Rosjan. Nie wyjaśnione takty natomiast, to te same fakty, z których wynikają owe kontrowersyjne przemyślenia, a mianowicie brak po kwietniu 1940 choćby jednego listu czy wiadomości otrzymanej od kogokolwiek od więźniów Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa (z wyjątkiem listów około 500 osób wysłanych do Griazowca); brak choćby jednej pozytywnej odpowiedzi ze strony władz sowieckich na ponad 500 ankiet personalnych wysłanych przez Polski Czerwony Krzyż, brak choćby śladu logicznej informacji udzielonej przedstawicielom rządu polskiego przez rząd rosyjski. A jeśli, jak obstaje rząd rosyjski, więźniów przeniesiono z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa do obozów numer 1, 2 i 3, to dlaczego władze rosyjskie nie ujawniły tego wcześniej? 11. Obawiam się, że do tego wszystkiego mogę odnieść się w sposób identyczny jak w poprzednim raporcie w tej samej sprawie — choć nie wiemy na pewno, kto zamordował polskich oficerów pochowanych w Katyniu, zebrane dowody każą żywić poważne wątpliwości co do rosyjskich oświadczeń wypierających 216 się odpowiedzialności. Obronny charakter raportu opublikowanego przez rosyjską komisję śledczą jeszcze umacnia te wątpliwości. Umacnia je przynajmniej w sferach dobrze poinformowanych i miło mi stwierdzić, że większość poważnych brytyjskich dziennikarzy doszła podczas ostatnich dziewięciu miesięcy do tych samych wniosków i poglądów, jakie i ja reprezentuję. Raport rosyjski został ozięble przyjęty przez brytyjską prasę. 12. Nigdy nie zapomnijmy o tym, co się stało i nigdy do tego nie wracajmy. Zachowanie milczenia na temat tej sprawy poradziłem również rządowi polskiemu, ale rada ta była zbędna. Rząd polski nie zareagował na rosyjski raport. Żałoba i fakt pozostawania w naszym kraju nauczyły go, że w polityce lepiej nie rozgrzebywać spraw, do których ma się emocjonalny stosunek. Kreślę się z szacunkiem, pozostając Pańskim najniższym sługą OWEN CTMALLEY" Z raportów О'МаІІеуа wynika, że rząd brytyjski wiedział o wszystkim, ale do 1972 roku udawał, że nie wie. Wojna skończyła się już dawno i równowaga polityczna nie jest tak chwiejna jak kiedyś. Tym bardziej czas na zadanie sobie, wzorem О'МаІІеуа, pytania, „czy przekazując innym ludziom mniej niż całą prawdę, w którą wierzymy, i nie wszystkie poszlaki, które wydają się nam wiarygodne, nie podejmujemy ryzyka zaciemnienia naszych własnych poglądów i przekroczenia granicy naszej moralnej wrażliwości?". Tłumaczyła HANNA BALTYN [«Tygodnik Kulturalny», 14 maja 1989] Musimy ujawnić przed światem... Przedmowa do: Zbrodnia Katyńska w świetle dokumentów Władysław Anders Akt oskarżenia przeciw niemieckim przestępcom wojennym, osądzonym w procesie norymberskim, obejmował również jedną z największych zbrodni minionej wojny — zbrodnię katyńską. Kiedy jednak ogłoszono w jesieni 1946 roku wyrok Nadzwyczajnego Trybunału Wojskowego, okazało się, że wśród niezliczonych, potwornych zbrodni, udowodnionych przywódcom hitlerowskich Niemiec, zbrodnia katyńska nie została wymieniona. Zbrodniarze niemieccy nie zostali więc uznani winnymi wymordowania wielu tysięcy jeńców polskich, odnalezionych w grobach pod Smoleńskiem. Ofiarami mordu katyńskiego byli żołnierze polscy, przeważnie oficerowie, wzięci do niewoli przez czerwoną armię we wrześniu 1939 roku w następstwie uzgodnionej akcji wojennej Niemiec hitlerowskich i Rosji Sowieckiej przeciw Rzeczypospolitej Polskiej. Byli to żołnierze polscy, spośród tych właśnie, którzy najdłużej walcząc z niemieckim najeźdźcą zostali zagarnięci przez wojska sowieckie, uderzające na nas od tyłu. W roku 1941, kiedy po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej zostałem zwolniony z więzienia moskiewskiego i mianowany Dowódcą Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, mieli oni stać się żołnierzami, tworzącej się wówczas armii. Od pierwszych rozmów 218 z sowieckimi przedstawicielami, aż do ostatnich chwil pobytu na obszarze ZSRR, czyli przez cały rok, sprawa odnalezienia kilkunastu tysięcy jeńców, zaginionych w rękach sowieckich, była nieustannym przedmiotem moich zabiegów i największych wysiłków, niestety daremnych, przyczyną mojej głębokiej troski jako Polaka i dowódcy. Nie mogłem znaleźć odpowiedzi na pytania osieroconych rodzin, nie mogłem rozwiązać tragicznej zagadki, broniąc się wówczas jak najdłużej przed podejrzeniami, które musiały jednak powstawać w moim umyśle. Jako dowódca armii tworzącej się z żołnierzy, którzy po dwuletniej niewoli mieli stanąć na nowo w szeregu i osiągnąć możliwie najrychlej gotowość bojową, natrafiłem na wiele przeszkód, ale najważniejszą z nich był brak przeszło 8000 oficerów i kilku tysięcy podoficerów, których odnalezienia w rękach sowieckich miałem prawo oczekiwać. Jeden z rozdziałów niniejszej książki zawiera historię tych wszystkich interwencji i daremnych zabiegów, które były z naszej strony, w czasie pobytu w Związku Sowieckim, podejmowane i nieustannie w ciągu roku ponawiane. Zmuszony — w następstwie wytworzonej sytuacji — do opuszczenia granic ZSRR, kiedy na czele siedemdziesięciotysięcznej armii i wraz z czterdziestoma czterema tysiącami rodzin żołnierzy, w roku 1942 przeszedłem na Środkowy Wschód, zdawałem sobie sprawę, że los zaginionych musiał być tragiczny. Zachowanie się władz sowieckich w tej sprawie, niejasne i często wykrętne informacje, nam udzielane, rozumieliśmy początkowo jako grę na zwłokę i mieliśmy nadzieję, że zaginieni jeńcy chociaż częściowo się odnajdą. Przypuszczaliśmy w szczególności, że pojawią się oni w miesiącach wiosennych 1942, kiedy transport z dalekiej północy — gdzie pobyt ich był nam z pewnych stron sugerowany — byłby możliwy. Gdy okres ten minął i nadeszło lato, straciłem jednak tę ostatnią nadzieję, nabierając przekonania, że tych kilkanaście tysięcy najlepszych naszych żołnierzy i towarzyszy broni utraciliśmy na zawsze. Kiedy w kwietniu 1943 roku radio niemieckie ogłosiło światu wiadomość o odkryciu mogił katyńskich i potem zaczęło ogła- 219 szać nazwiska identyfikowanych zwłok, nie mogłem mieć wątpliwości, że pomordowani są właśnie tymi oficerami polskimi, którzy mieli wejść w skład naszej armii i których nadaremnie poszukiwałem na terenie Związku Sowieckiego, o których odnalezienie i wydanie czyniliśmy wielokrotnie i daremnie starania u najwyższych władz sowieckich, interweniując również w tej sprawie kilkakrotnie, osobiście u Stalina. Odkrycie Katynia musiałem uważać nie tylko za tragiczne i przeczuwane wyjaśnienie tajemnicy, ale również za rozstrzygnięcie tego, wielokrotnie ponawianego wobec władz sowieckich pytania, na które nigdy przedtem nie otrzymałem od nich odpowiedzi. Przyszły dalsze wypadki. Rząd sowiecki odmówił zgody na wysłanie komisji śledczej Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ogłoszono urzędowy zbiór dokumentów niemieckich i sprawozdanie Międzynarodowej Komisji Lekarskiej, a w styczniu roku 1944 Sowiecka Komisja, złożona wyłącznie z obywateli tego państwa, ogłosiła swój własny komunikat na temat zbrodni katyńskiej. Później przyszedł proces norymberski, podczas którego oskarżycielem w tej sprawie był przedstawiciel ZSRR, a wśród czterech sędziów zasiadał również sędzia sowiecki. Niemniej — jak zaznaczyłem na wstępie — nie udowodniono oskarżonym i skazanym w tym procesie zbrodniarzom, odpowiedzialności również za ów potworny, masowy mord. Ale gdy sądzono tę zbrodnię, zbrodnię popełnioną na tysiącach polskich jeńców, nie było na sali rozpraw przedstawiciela Narodu Polskiego. Nie było go ani wśród sędziów, ani wśród oskarżycieli, ani nawet między, dopuszczonymi tam, przedstawicielami prasy, swobodnej opinii publicznej. Za przedstawicieli takich oczywiście nie mogę uważać wysłanników administracji p. Bieruta. Nigdy też jeszcze dotąd, ani nie było wzięte pod uwagę w przewodzie sądowym, ani nie zostały podane do wiadomości opinii świata, dotyczące tej sprawy, materiały i dokumenty strony polskiej. Jako były dowódca tej armii, w której skład mieli wejść wymordowani jeńcy polscy, kwiat Polskiego Wojska i Polskiego Narodu, uważam tedy za słuszne, że ogłasza się w niniejszej 220 książce te materiały, dokumenty i wiadomości o sprawie mordu katyńskiego, które w ciągu minionych lat, od pierwszej chwili powstania tego tragicznego zagadnienia gromadzone były przez rozmaite ośrodki polskie i złożyły się na całość, dającą wszechstronny obraz sprawy. Książka ta jest dziełem kilkuletniej pracy, prowadzonej sumiennie i z dużym wysiłkiem przez szereg ludzi pod jednolitą redakcją. Zawarte w niej, nowe i oryginalne, po raz pierwszy publikowane materiały, pochodzą w wielu wypadkach od osób, których nazwiska — z przyczyn zrozumiałych — nie mogą być ogłaszane. Jej zadaniem jest ujawniać prawdę w sprawie, która pozostała dotąd celowo przed opinią świata zaciemniona i nierozstrzygnięta. Fakt pominięcia zbrodni katyńskiej w wyroku norymberskim posiada znaczenie niezmiernie doniosłe i musi sprowadzić daleko idące konsekwencje. Oznacza on bowiem, że sprawa postawienia przed sądem i ukarania sprawców tego mordu pozostaje otwarta. Oznacza, że zasady sprawiedliwości międzynarodowej, które ustalono po raz pierwszy w dziejach ludzkości w następstwie ostatniej wojny, a które znalazły wyraz w procesie norymberskim, nie zostały jeszcze urzeczywistnione w całej pełni i wymagają ponownego rozpatrzenia tej nie osądzonej winy. Ofiary mordu katyńskiego, bezbronni jeńcy strzelani tysiącami przez swoich katów na krawędzi otwartych grobów to byli nasi rodacy, towarzysze broni i koledzy, ojcowie rodzin, mężowie, bracia, synowie. Nie ma prawie Polaka, który by kogoś bliskiego w tym mogiłach nie stracił. Ujawnić tych morderców i domagać się dla nich kary to moralny obowiązek przede wszystkim nas Polaków, znajdujących się poza okupacją sowiecką, w krajach wolnych świata cywilizowanego. Niechaj ta książka, zawierająca zestawienie dokumentów i materiałów, stanie się punktem wyjścia i początkiem akcji wytrwałego odwoływania się do sumienia świata i sprawiedliwości międzynarodowej, co stanowić będzie spełnienie naszego obowiązku. Niechaj wreszcie ta książka, domagając się kary na zbrodniarzy 221 katyńskich, przypomni zarazem narodom cywilizowanym, że jeden ze zbrodniczych systemów totalnych trwa jeszcze, więzi setki milionów istnień ludzkich i zagraża reszcie ludzkości. Spełniając to zadanie, niech toruje ona zarazem drogę sprawiedliwości, panowaniu prawa i wolności. [Londyn, w kwietniu 1948] W lesie katyńskim Nad mogiłą ofiar zbrodni niemieckiej Gustaw Butlow Szeroka, dobrze utrzymana szosa prowadzi ze Smoleńska na Witebsk. Już od 12 kilometra zaczynają się po obu jej stronach lasy, ciągnące się aż do samej wsi Katyń, na 20 kilometrze od Smoleńska. Zajeżdżamy do wsi. Siady niedawnego pobytu Niemców aż nadto wyraźne. Z 180 domów zamożnej niegdyś wsi zostało... 18. Resztę spalili hitlerowcy przy swym odwrocie w roku 1943. Ludność okoliczna dobrze pamięta jeńców polskich. Widziano ich tu często w r. 1940 i w r. 1941 wtedy, kiedy przyszli już Niemcy. — Takie same mundury mieli jak i wy — mówi Witia Mat-wiejew z Katynia, mieszkaniec ocalałego domu nr 6. — tylko czapki mieli inne, czworokątne. Widziałem, jak ich Niemcy prowadzili grupami, gdy tylko przyszli. Tuż za wsią Katyń w kierunku lasu leży wieś Borok, w której mieszkają Aleksiejewa, Konachowska i Michajłowa. Obsługiwały one ów słynny niemiecki „sztab 537", który mordował oficerów polskich na Kozich Górach i złożyły zeznania o tem co tam widziały. Od wsi Borok już tylko 4 km do Kozich Gor i miejsca potwornej zbrodni. 223 O świcie podjeżdżamy do Kozich Gor. Na szosie niezwykłe ożywienie. Nadjeżdżają samochody zwożące delegacje wszystkich pułków i oddziałów naszego Korpusu. Nadjeżdża też bateria dział. Naprzeciwko tzw. Kozich Gor, na 15 km szosy, prowadzi droga w głąb lasu. To tu! Tu na przestrzeni kilkuset metrów, w odległości zaledwie 100—150 kroków od szosy, dokonali hitlerowcy owej zbrodni. Śnieg przykrył ziemię grubą warstwą. Nieco na prawo od ścieżki równo okopany kwadrat cmentarza, wielka mogiła ze śniegu i wzniesiony już przez naszych żołnierzy wysoki krzyż. Na mogile śnieżnej napis ułożony z szyszek: „Cześć poległym! 1941," oraz rysunek Orła. W skupieniu i ciszy zbierają się delegacje naszych oddziałów. Przybywają poczty sztandarowe: Płk Nałęcz-Bukojemski wydaje rozkazy i rozmieszcza poczty sztandarowe, delegacje z wieńcami, orkiestra, delegacje sztabu Korpusu, dywizyj, brygad i pułków. Przybywa też liczba grupa dziennikarzy, operatorzy filmowi i fotoreporterzy. Godz. 11. Trąbka gra hejnał. Rozlega się komenda «Baczność». Przybywa Dowódca Korpusu Generał Zygmunt Berling w towarzystwie generała Karola Świerczewskiego i majora Aleksandra Zawadzkiego. Generał przyjmuje raport i wita oddziały i delegacje. Po chwili rozpoczyna się nabożeństwo żałobne, odprawione przed ołtarzem polowym przez Dziekana Korpusu ks. mjr. Kub-sza. Po mszy żałobnej ks. mjr Kubsza wygłosił kazanie. Z kazania księdza majora Kubsza Stoimy nad mogiłą żołnierzy, naszych braci, którzy wierni swej przysiędze wojskowej walczyli do ostatka, póki im sił starczyło. Później znosili niewolę z wiarą, że Bóg im pozwoli jeszcze raz stanąć do walki o wolność Ojczyzny. 224 Rozumieli, że nieszczęsne skutki zgubnej polityki polskiej z roku 1939 muszą się skończyć. Aż przyszedł pakt polsko-radziecki z r. 1941 i nadszedł gorąco oczekiwany dzień, gdy znów armia polska miała się w myśl tego paktu odrodzić. Wtedy to rozpoczęło się tu, w tym lesie, mordowanie tysięcy naszych oficerów i żołnierzy, którzy dostali się do rąk hitlerowskich. Wymordowano ich tak, jak mordowano setki tysięcy naszych braci po całej Polsce, tak jak wymordowano 5 tysięcy Polaków mojej parafii, czego sam byłem świadkiem. Boże! Pozwól nam napełnić serca nasze niegasnącą nienawiścią do wroga, nieograniczonem męstwem i odwagą w walce o wyzwolenie ukochanej Ojczyzny naszej! A za dusze poległych tu braci naszych, oficerów i żołnierzy Wojsk Polskich zmówmy pacierz. W ciszy zmawiają obecni pacierz za dusze pomordowanych. Ksiądz mjr Kubsz zstępuje z ołtarza i zbliża się do mogiły. Delegacje składają wieńce. Pierwszy wieniec niesie gen. Berling w asyście gen. Świerczewskiego, mjr Zawadzkiego i płk. Bewziuka, dowódcy dywizji kościuszkowskiej. Następnie idą delegacje pozostałych jednostek Korpusu. Złożono 15 wieńców. Na szarfach napisy: „Cześć pamięci ofiar terroru hitlerowskiego", „Męczennikom sprawy narodowej", „Zamordowanym przez hitlerowców Polakom". W czasie składania wieńców rozlegają się salwy. To bateria dział oddaje strzały honorowe ku czci poległych. Do zebranych delegacji odrodzonego tu, w Związku Radzieckim, Wojska Polskiego przemówił Dowódca Korpusu generał Berling. Z przemówienia gen. Berlinga Stoimy nad grobem jedenastu tysięcy pomordowanych naszych braci, oficerów i żołnierzy Wojsk Polskich. Niemcy rozstrzeliwali ich jak dzikie zwierzęta, rozstrzeliwali ich ze związanymi rękami. Nieubłagany wróg nasz, Niemiec, chce zniszczyć cały nasz 225 naród dlatego, że zagarnąć chce ziemie, na których od wieków żyjemy my, Polacy. Dlatego niszczą i mordują Niemcy naszych braci w Polsce, tępią, rozstrzeliwują i wieszają inteligencję polską, wypędzają chłopów z ich ziemi polskich. Dlatego wymordowali tutaj w lesie Katyńskim oficerów i żołnierzy polskich. Krew braci naszych przelana w tym lesie woła o pomstę. Mamy obecnie broń w ręku, broń daną nam przez zaprzyjaźnionego sojusznika, przez Związek Radziecki, na który Niemcy nieudolnie usiłowali przerzucić zbrodnię tu przez nich dokonaną. Broń tę wykorzystać musimy dla wyzwolenia uciemiężonej Ojczyzny i dla pomszczenia tej wielkiei. niesłychanej zbrodni, której Niemiec tutaj dokonał. Pamiętajcie, oficerowie i żołnierze — głos pomordowanych naszych braci woła do nas. Musimy go wysłuchać! * Następnie przemówił Zastępca Dowódcy Korpusu do spraw polityczno-wychowawczych mjr A. Zawadzki. Z przemówienia mjr. A. Zawadzkiego Napór niemiecki na nasze ziemie i nasz naród trwa od tysiąclecia. Ten mord, dokonany tutaj w lesie Katyńskim — to składowa część polityki niemieckiej zdążającej od wieków do zniszczenia Polski, to integralna część polityki hitlerowskiej prowadzonej i w chwili obecnej w naszej nieszczęsnej Ojczyźnie. Nie uwierzył nikt na świecie w prowokację hitlerowską. I rumieniec wstydu zalewa nasze twarze na wspomnienie, że znaleźli się ludzie, i to Polacy, którzy dali posłuch nędznej prowokacji antysowieckiej i obiektywnie stali się poplecznikami naszego śmiertelnego wroga. Ale naród polski nie ma nic wspólnego z temi jednostkami. Jesteśmy wdzięczni Związkowi Radzieckiemu za zbadanie całej 226 tej sprawy, za wyjaśnienie prawdy, w którą nie wątpiliśmy, a która została obecnie niezbicie udowodniona. Z bronią w ręku pójdziemy do kraju i będziemy głosić prawdę o tej strasznej zbrodni hitlerowskiej. Niechaj krew pomordowanych braci naszych rozpali w naszych sercach nienawiść do wroga — Niemca, abyśmy w walce byli nieustraszeni i nie spoczęli póki prochów ofiar tego mordu nie przeniesiemy z należnemi honorami do ziemi ojczystej. Niechaj zbrodnia tu dokonana wzmocni jeszcze bardziej naszą wolę i zdecydowanie ruszenia na śmiertelny bój z wrogiem! * Wystąpił również odznaczony dwukrotnie w bojach pod Lenino żołnierz 2 pułku piechoty szer. Sokolnicki, który w imieniu żołnierzy oświadczył: „My żołnierze polscy w Związku Radzieckim, zebrani przy tej mogile, w której leżą zamordowani przez hitlerowców bracia nasi, przyrzekamy walczyć z wrogiem nieustraszenie, pomścić krew polską, która została tu przelana jako odkupienie naszej Ojczyzny". Fo przemówieniach następuje oddanie hołdu poległym. Przejmujący warkot werbla. W niezmąconej ciszy defilują przed mogiłą wszyscy przybyli na żałobną uroczystość żołnierze i oficerowie naszego Korpusu. Pierwsi defilują przed mogiłą, oddając honory, generał Berling, generał Swierczewski i major Zawadzki. Chylą sztandary i oddają hołd pamięci pomordowanych delegacje dywizyj, brygad, pułków i oddziałów Korpusu ze swymi dowódcami na czele. W ciszy i skupieniu maszeruje żołnierz polski nad tragiczną mogiłą braci, śpiących tu pod" śnieżną pokrywą w ziemi smoleńskiej. Jakiś skurcz chwyta serce, ściska w gardle. A w duszach potężnieje niezłomne postanowienie; bić, bić, Niemca! Pomścić tę zbrodnię! 227 Na pomnik ku czci poległych pod Katyniem Podczas apelu w sztabie 1 Dywizji ku czci oficerów poległych od kul niemieckich w lesie Katyńskim, po przemówieniu kpt. Zambrowskiego i odczytaniu rezolucji, wystąpił mjr Kundere-wicz, rzucając myśl wzniesienia pomnika na mogile zamordowanych. Inicjator wniósł na ten cel 500 rb. Tegoż dnia oficerowie i żołnierze samodzielnej kompanii rusznic oraz kompanii fizylierek 1 Dywizji, złożyli na ten cel 6115 rb, zaś orkiestra dywizyjna — 1360 rb. W sztabie Korpusu złożyli na Pomnik Katyński: Gen. Berling — 1000 rb. Gen. Świerczewski — 1000 rb. Mjr Zawadzki — 1000 rb. [«Zwyciężymy» Gazeta 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, nr 13, wtorek, 1 lutego 1944] Zachód i Katyń Ferdynand Goetel Pamiętam dobrze opór wśród tzw. miarodajnych czynników w Warszawie, jaki musiałem pokonywać w r. 1943, wyjeżdżając do Katynia. Po powrocie stoczyłem całą walkę, by sprawę narzucić Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi. W pierwszych dniach nie chciano jeszcze uwierzyć, iż zbrodnia jest dziełem bolszewików. Później, gdy wymowa zdarzenia stawała się coraz bardziej wyraźną, zrozumiano wreszcie całą grozę zbrodni i jej znaczenie polityczne. Wstrząs moralny nie był zapewne tak silny jakby się tego można było spodziewać. Lata okupacji oswoiły już ludzi ze zbrodnią. Szaleństwo niemieckie przyczyniło się do tego, że Katyń oszołomił tylko na krótko opinię polskiego społeczeństwa. W chwili bowiem, gdy prasa i megafony niemieckie głosiły patetyczne szczegóły o Katyniu i piętnowały Rosjan, pierścień gestapowców otoczył ghetto warszawskie, dokonując gigantycznej zbrodni wyniszczenia zamkniętych w nim Żydów. Przeciętny warszawiak, mając na oczach dowód tego, co popełnić są w stanie Niemcy, położył i Katyń na ich karb. Ludzie przenikliwsi zdawali sobie sprawę, że wymordowanie jeńców polskich w Katyniu jest dziełem Rosjan. Wszakże był to okres, w którym działała już instrukcja „Burza". Przyśpieszyć klęskę Niemiec, przyczynić się do niej, zaważyć w chwili zwycięstwa — oto były cele zbyt ważne, by występować z oskarżeniem przeciw jednemu z antyniemieckich sprzymierzeńców. 229 — Ja pana rozumiem — rzekł mi pewien konspiracyjny polityk. — Sprawa jest ważna i nawet ma znaczenie historyczne, ale taktyka nie pozwala jej podejmować dziś. Taktyka... Myślałem nieraz o niej. Pojęcie to ma z pewnością wielkie znaczenie w działaniu politycznym. Cóż jednak stanie się, gdy zastosujemy taktykę w sprawach moralnych? Czy można usprawiedliwiać wytyczenie jakiegoś 38 równoleżnika na mapie sumienia i osądzić, że jest to strefa nieprzekraczalna? A jednak linię taką wytyczono. Próba przełamania jej przez Sikorskiego skończyła się gorzką nauczką dla nietaktycznych Polaków. Rosja zerwała stosunki dyplomatyczne z Polską. Zachód przyjął ten fakt do wiadomości, wszystko razem było wstępem do opuszczenia sprawy polskiej przez Zachód. Zmieciony z powierzchni ziemi Katyń nie przestał jednak istnieć jako zagadnienie moralne, dziś najcięższe i wciąż domagające się rozwiązania. Taktyka spowodowała znane już umycie rąk przez trybunał norymberski. Taktyka zmusiła i Polaków, że na procesie norymberskim przedstawili jedynie bezimienną i słabo opracowaną broszurę i nie zdobyli się na stanowczy głos protestu, choć powinni byli już wiedzieć, że na arenie politycznej niewiele mamy do wygrania. Taktyka każe w sprawie Katynia milczeć oficjalnej opinii zachodniej i po dziś dzień. Jest co prawda w Ameryce komitet do sprawy Katynia pod przewodnictwem ambasadora Bliss-Lane'a, człowieka najlepszej woli, ale drzwi Departamentu Stanu są dla niego zamknięte. Znana jest historia raportu ppłk. Van Vlieta. Wiemy, że raport ten zniknął w tajemniczych okolicznościach. Nie mamy żadnych wątpliwości, czyja ręka dokument usunęła. Śledztwo podobno się toczy. Należy przypuszczać, że toczyć się będzie długo, tak długo jak tego wymagać będą względy taktyczne w stosunku do całej sprawy katyńskiej. Sądzę też, że dla Polaków jest rzeczą obojętną, kto i w jakich okolicznościach sprzątnął raport Van Vlieta. Ważne jest wytoczenie sprawy, która pomimo wszystkie taktyczne starania, dojrzewa i nabiera dynamicznego ciężaru, tak jak nabierają go zbrojenia całego zachodniego świata. Słyszę nieraz głos, że wytocze- 230 nie sprawy katyńskiej zbiegnie się z trzecią wojną światową. I chyba nie będzie inaczej. Wśród licznych spraw moralnych, powodujących dziś rozdźwięk pomiędzy Rosją i Zachodem, Katyń jest sprawą osobliwego znaczenia. Sam jeden wystarcza, by wywołać i usprawiedliwić wojnę. Dobrze się więc stało, że wyszedł drugi nakład o Katyniu*. Czytelnik polski na obczyźnie jest już podobno przesycony relacjami z czasów okupacji. Odwracając się od ubiegłych lat, zapomina jednak, że rezygnuje tym samym z całego naszego przewodu, którym nie jest „martyrologia", lecz właśnie nie wymierzona dotąd sprawiedliwość. Nie o mesjanizm chodzi, ale o nieustępliwe, wytrwałe i twarde żądanie rozrachunku. Świadectwem tej postawy jest właśnie książka o Katyniu. Nie ma potrzeby rozstrząsać jej z punktu widzenia dokumentacji. Przytoczone w niej fakty są już dostatecznie sprawdzone i skontrolowane. W nowym wydaniu książka zawiera nie podane dotychczas ilustracje i relacje, wyjątek „katyński" z pamiętników Churchilla oraz sprawozdanie o amerykańskim raporcie ppłk. Van Vlieta. Innowacją jest również skorowidz nazw miejscowości i nazwisk. Ale czy w następnym wydaniu nie należałoby omówić następstw, jakie wywołała zbrodnia katyńska. Nie chodzi mi tu o zdarzenia z areny polityki światowej, ale o los kilku osób związanych ze sprawą katyńską. Pierwszą z nich jest dr med. Grodzki, który razem ze mną był w Katyniu w delegacji polskiej. Według posiadanych przeze mnie informacji, za których ścisłość ręczyć nie mogę, dr Grodzki został zamordowany przez bojówkę komunistyczną w lasach pod Jabłonną, jeszcze w r. 1943. Jak się przedstawia ta sprawa? Osobą drugą jest prokurator dr Martini, który po wejściu bolszewików do Polski prowadził dochodzenie katyńskie z ramienia prokuratury polskiej. Martini, jak wiadomo, został zastrzelony. Powodem miała być zemsta uwiedzionej przez niego dziewczyny, córki kompozytora Maklakie-wicza. Zabójczyni czy też zabójców nigdy nie pociągnięto do odpowiedzialności. Byłoby rzeczą ważną, gdyby sprawa Martinie-go została oświetlona, chociażby w zakresie znanych nam faktów 231 i dat. Trzecią osobą jest Iwan Kriwoziercow, najważniejszy dziś nieżyjący świadek oskarżenia. Kto miał możność zetknąć się z tym człowiekiem i z jego furią wewnętrzną, z jaką chciał dojść piawdy o Katyniu, rozumiał jak ważny był los i życie Kriwoziercowa. Przybył on do Anglii wraz z II Korpusem. Uzyskał prawo azylu i pracował na równi z innymi w jednym z prowincjonalnych miast Anglii. Przed dwoma laty zmarł. Autentycznej wersji jego zgonu nie można ustalić. Według jednych powiesił się w baraku, według innych zamordowano go w bójce w barze publicznym. Pytam, czy znane jest orzeczenie coronera ustalające przyczynę gwałtownej śmierci? Sądzę, że ów „dalszy ciąg" Katynia nie powinien być zlekceważony. Stanowi on ostrzeżenie nie tylko dla ludzi związanych ze sprawą katyńską pośrednio czy bezpośrednio. Jest przestrogą dla całego świata. Jest próbą posiania lęku i zdławienia każdego człowieka, który przezwycięża zmowę milczenia i przekracza równoleżnik wykreślony przez tchórzostwo i obawę spojrzenia prawdzie w oczy. Jest i świadectwem, że ręka skrytobójcza i kierująca nią wola działa • nieprzerwanie. W dziejach ludzkości było wiele zdarzeń okrutnych i haniebnych. Wyrównane nie zostały nigdy, gdyż rozrachunek pomiędzy sprawiedliwością a zbrodnią nie jest nigdy zupełny i nie ma możności odpłacić złoczyńcy tą samą monetą okrucieństwa. Sprawiedliwość wydaje więc wyrok, na jaki ją stać — sumienie świata, choć świadome, że nie wszystko zostało rozliczone, kładzie krzyż na sprawie. Tak stało się ze zbrodniarzami wojennymi Niemców. Żadnej jednak ze zbrodni niemieckich, podobnie jak żadnej ze zbrodni popełnionych dawnymi czasy, świadomie nie przemilczano. I nie ma doprawdy wypadku, by cenzura, ta oficjalna i ta publiczna, popierała skrytobójcę, nie dopuszczając w ogóle do wyjaśnienia przewodu zbrodni. I tu jest „moralne" zwycięstwo, które odniósł i odnosi ciemny zbrodniarz katyński nad całym „oświeconym" światem zachodnim, zwycięstwo, którego my, naiwni, 232 impulsywni Polacy, zrozumieć nie chcemy i nie możemy, gdyż wchodzi w grę cała nasza wiara w Zachód i moralną wartość jego kultury. [«Wiadomości» nr 27, Londyn, 8 lipca 1951] * Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów z przedmową Władysława Andersa. Wydanie drugie. Londyn. „Gryf. 1950. Tajemnicza śmierć Iwana Kriwoziercowa, głównego świadka zbrodni katyńskiej Józef Mackiewicz Nie leży w moim zamiarze podawanie w wątpliwość wiarygodności orzeczenia brytyjskiego Home Office z 29 lutego 1952, które niżej przytoczę. Chciałbym tylko uszeregować i zestawić poszczególne momenty tej sprawy aż do dnia, w którym pismo Home Office doszło moich rąk. Chodzi tu o sprawę Iwana Kriwoziercowa, głównego świadka zbrodni katyńskiej. Sprawy jego nie podobna wyodrębnić z tła, na którym się rozegrała, a tło oddaje z kolei najlepiej punkt drugi noty sowieckiej do Departamentu Stanu w Waszyngtonie z... (dziwnym trafem!) — też 29 lutego 1952. Nota sowiecka, upierając się oczywiście przy moskiewskiej wersji tzw. „komisji" katyńskiej z r. 1944, stwierdza że Rząd Stanów Zjednoczonych nie wysunął w ciągu 8 lat aż do ostatniego czasu żadnych zastrzeżeń wobec powyższego orzeczenia oficjalnej komisji. Stwierdzenie to jest ścisłe. Trudno zaprzeczyć. Tak było istotnie i oczywiście też przez cały ten czas, gdy Kriwoziercow jeszcze żył, to znaczy gdy jeszcze był głównym świadkiem oskarżenia a nikt nie chciał przyjąć jego świadectw do wiadomości. 29 czerwca 1951 ukazała się po angielsku moja książka The Katyń Wood Murders. Tegoż samego dnia ukazała się w „Daily Telegraph" pierwsza recenzja z tej książki, pióra Guy Ramsey, który m.in. napisał: 234 „W końcu p. Mackiewicz odnalazł rosyjskiego „dipisa", obecnie nie żyjącego, Iwana Kriwoziercowa, mieszkańca tej okolicy, który starał się zdać sprawę Amerykanom w Norymberdze z tego co widział; zagrożony przez nich wydaniem władzom rosyjskim, uciekł... by następnie prywatnie opowiedzieć to autorowi. „Dowód prawdy jest przedstawiony dokładnie; świadectwa doskonale zebrane. Wszystko jest tak sugestywne, że aż niemal przekonywające. Zawsze jednak chodzą po głowie nieuniknione wątpliwości nieodłączne od pełnych grozy książek, w których świadkowie są albo nieznani albo anonimowi (obscure and anony-mous)"... Cytata ta jest ważna z tego względu, że pobudziła mnie do poczynienia jeszcze jednej próby zbadania okoliczności, w jakich Kriwoziercow przestał być świadkiem koronnym, a stał się świadkiem — „obscure and anonymous". W swoich zabiegach pozwoliłem sobie na tę cytatę się powołać. A teraz mała dygresja. W pierwszych dniach lutego br. stanął przed komisją kongresu amerykańskiego człowiek, który podał się za naocznego świadka zbrodni katyńskiej. Odbyło się to w sposób, który my, w Europie — słusznie czy niesłusznie — nazywamy amerykańskim. Mianowicie z dużą reklamą, maską na twarzy, w otoczeniu mnogich fotoreporterów, w dramatycznym nastroju, omdlewając i w t.p. rekwizytach. W tym co mówił ów rzekomy świadek, nie było (omal dosłownie) ani jednego słowa prawdy. Okoliczności zbrodni są na .tyle znane, że łatwo stwierdzić, iż „zakap-turzony świadek" nie tylko nie był ich świadkiem naocznym, ale nawet być nie mógł. Nie zgadzała się ani data, ani żaden z przy-tocznych przez niego szczegółów. Ponieważ sam byłem w Katyniu w ciągu trzech dni i poznałem teren, a znając zarówno metody NKWD, jak całość sprawy bardzo dokładnie, zanim doczytałem do końca relacji w gazecie, wiedziałem, że chodzi tu o szczerą fantazję, zobrazowaną z wyjątkowym tupetem. Mówiąc o „drodze w lesie", którą rzekomo szedł, rzekomy 235 świadek nie zdawał sobie nawet sprawy jak wyglądał lasek katyński, czyli tzw. Kozie Góry, gdzie dokonano egzekucji. Lasek ten był odosobniony, i prowadziła do niego tylko jedna droga poprzez strzeżoną bramę. W ten sposób rzekomy świadek nie mógłby tam wkroczyć, chyba gdyby okazał legitymację zbiega z obozu... funkcjonariuszom NKWD! Cały lasek otoczony był drutem kolczastym i obsadzony gęstą strażą z psami, a więc przedostanie się innym sposobem było niemożliwe, ani we dnie ani w nocy — co stwierdzili wszyscy mieszkańcy okoliczni. Ani teren, ani drzewa w tym lasku, których rzekomy świadek oczywiście nigdy nie widział, nie nadawały się do obserwacji, o jakiej opowiadał. Rozstrzeliwań dokonywano nie w nocy, ale we dnie. Ani jedna ofiara ekshumowana z grobów katyńskich nie była zakopana żywcem, a wszystkie miały ślad postrzału w tył czaszki. Tylko jedna ofiara na ogólną ilość przeszło 4000 miała usta wypełnione trocinami i to w sposób zupełnie inny niż świadek w swoim uproszczeniu zeznał. Strzelano nie z broni rosyjskiej, ale z niemieckiej. Ręce skrępowane były sznurem, a nie drutem. Poza tym cały tenor opowiadania wykazuje daleko idące i naiwne uproszczenia charakterystyczne dla zeznań zmyślonych. Trudno jest zrozumieć dlaczego przy takiej obfitości materiału, przy tak poważnych i niezbitych dowodach jakie istnieją w sprawie Katynia, dano rozgłos nie tylko fałszywym, ale potrącającym o anegdotę zeznaniom rzekomego świadka. Ośmieszenie całej procedury śledczej w tej tragicznej sprawie, leżeć może oczywiście tylko w interesie strony — winnej zbrodni. A więc w interesie sowieckim. Szkoda wyrządzona reklamą przydaną zeznaniom „zakapturzonego świadka" nie dała na siebie długo czekać. Wszystkie pisma za żelazną kurtyną, a przede wszystkim polskie gazety regime'owe cieszą się z tego prezentu. Komentarzom, kpinom, karykaturom nie ma końca. Przecież ludzie za żelazną kurtyną stosunkowo dobrze znają — NKWD. A ci co znają NKWD, jego metody i obostrzenia normalne, a cóż dopiero 236 stosowane podczas masowych egzekucji! — wiedzą, że np. wdrapywanie się na drzewo o kilka czy kilkanaście kroków od miejsca egzekucji i siedzenie na gałęzi z księdzem w celu przyglądania się i liczenia ofiar, należałoby zaliczyć do rzędu zabawnych anegdot, gdyby nie dotyczyły rzeczy tak strasznej, jak mord katyński. Na szczęście, jak słyszymy, zarówno komisja kongresu, której zasługi dla podjęcia sprawy Katynia są ogromne, jak również prasa amerykańska zorientowały się już i wycofały swe zaufanie tak niebacznie zaangażowane w sztucznie udramatyzowaną scenę zeznań rzekomego świadka. Nie, nie żaden zakapturzony świadek w Ameryce, ale znany dobrze ze sprawy, Iwan Kriwoziercow w Anglii, był dotychczas głównym świadkiem zbrodni katyńskiej. Nie będę tu opisywał wszystkiego co wiem o nim. W mojej książce, dzieje jego urodzenia we wsi Nowe Batioki pod Smoleńskiem, w sąsiedztwie Gniezdowa, gdzie wyładowywano jeńców, i Katynia, gdzie ich rozstrzeliwano poprzez wszystko co widział i wiedział, aż do jego ucieczki przed armią czerwoną — zajęły wiele miejsca. To są rzeczy znane. Opisałem też, jak się po raz pierwszy w r. 1945 zgłosił do władz sojuszniczych i — omal nie został wydany w ręce sowieckie. Widziałem go w Katyniu. Ale w pamięci pozostał mi takim, jakim oglądałem go we Włoszech, w Anconie: siedział na pryczy drewnianej, zgarbiony niepokojem o własny los, rozczochrując włosy nerwowym drapaniem. Gdy przypominam sobie dziś tamtą sylwetkę i zestawiam los Kriwoziercowa, autentycznego świadka największej zbrodni popełnionej w czasie ubiegłej wojny, z dziwnymi kolejami losu jaki wynosi na powierzchnię zakapturzonego człowieka, w Waszyngtonie — odczuwam to jak temat wielkiej, ludzkiej powieści, z jej nigdy nie zbadanymi wyrokami. W danym wypadku powieści o wielkiej niesprawiedliwości świata i ponurym epilogu. 31 maja 1945 Kriwoziercow złosił się do obozu D.P. w Ver-den (Aller), w strefie brytyjskiej. Wylegitymował się Arbeitskartą 237 nr 6910/40/439014, wystawioną 2 września 1944 przez Arbeit-śamt Berlin Dlg. Br. Już 1 czerwca złożył meldunek, że jest świadkiem zbrodni katyńskiej. Tegoż dnia złożony został meldunek piśmienny dowódcy 102 Mil. Gov. Det. (R), brytyjskiemu majorowi Hart. Mjr Hart wykazał minimalne zainteresowanie sprawą, ale lojalnie zwrócił się do władz przełożonych o in-strucje. Instrukcje nie nadeszły. Kriwoziercow, nauczony doświadczeniem, bał się, by nie wydano go Sowietom. Bał się też, by go agenci sowieccy nie sprzątnęli. Toteż, gdy na jesieni 1946 przybył do Wielkiej Brytanii, przybrał pseudonim: Michał Łoboda, rzekomo urodzony 6 czerwca 1916 w Wilejce, na Wileńszczyźnie, Towarzyszył mu zawsze jego serdeczny przyjaciel, Jan Chomiuk, z zawodu marynarz. W Anglii znaleźli się razem w obozie West Chiltington Camp, Sussex. Stamtąd, po któtkim pobycie przeniesieni zostali do Stowell Park, nr Cheltenham, Glos. Tymczasem trwał ciągle ten stan, który ukazałem na początku z drugiego punktu noty sowieckiej, tzh. żadnych zastrzeżeń wobec oficjalnej sowieckiej wersji mordu katyńskiego. Przyznam szczerze, że Polakom nie dzieje się jeszcze tak źle w zestawieniu z napięciem nerwowym, w jakim żyło wieju moich przyjaciół Rosjan w okresie dalszego ciągu porooseveltowskiej polityki. A z drugiej strony zaczęły się już budzić wielkie nadzieje. Bo ja wiem, może właśnie ta ciągła szarpanina pomiędzy strachem i nadzieją była istotną przyczyną końca, jaki spotkał Kriwoziercowa? Nie wiem. W każdym razie należy przypomnieć, że Kriwoziercow był młodym chłopem rosyjskim o bardzo średniej inteligencji i niebacznie rozbudzonych ambicjach. Zaryzykuję nawet twierdzenie: łapczywie rozbudzonych. Trzeba bowiem pamiętać,, iż przeżył on nie tylko strach przed wydaniem go władzom sowieckim, ale też, jak inni, przeżywał nastroje na-szeptywane wciąż przez pierwszą i drugą rękę propagandy sowieckiej: amerykańskie dolary! antysowiecka robota amerykańskiego kapitału! dolary, dolary, dolary na antysowiecka propagandę! amerykańska agentura, amerykańscy agenci! — Takie wersje się rozchodzą, krążą, dezorientują. Powstają legendy 238 o agentach amerykańskich opływających w dolary, powtarzają je ludzie nieraz bardzo inteligentni i na wysokich stanowiskach. Cóż się dziwić Iwanowi o średniej inteligencji i na stanowisku najniższym z możliwych za Zachodzie: robotnika w obozie, bez praw obywatelskich, dipisa! Przecież Kriwoziercow był tylko przeciętnym człowiekiem. Czy można mu się dziwić, że ważność świadectw jakie nosił w swej pamięci rozbudzała w nim nadzieje i że świadectwa te chciał może sprzedać nie wiadomo jak drogo! Rozmawiał na ten temat z Chomiukiem, a bywało, podpiwszy, przechwalał się często przed otoczeniem. W ten sposób wszyscy wiedzieli, nie zawsze ci, co o tym wiedzieć by powinni, że jest najważniejszym świadkiem największej zbrodni. Nazajutrz przychodziło wytrzeźwienie, niesmak i znowu strach, aż do następnej wielkiej nadziei. Oczywiście Kriwoziercow nie zdawał sobie sprawy, że błędem Ameryki jest nie to, iż wyrzuca zbyt dużo pieniędzy na antysowiecka robotę, tylko to iż właśnie wydaje ich — za mało. Zamiast w Ameryce, w październiku 1947 Kriwoziercow znalazł się w obozie Easton-in-Gordano, Somerset. I... zupełnie raptownie, znika z powierzchni ziemi! Co się stało z Kriwoziercowem, najważniejszym świadkiem zbrodni katyńskiej? Nikt nic nie wie konkretnego. W każdym razie, to co uzyskało się od władz brytyjskich, wydaje się niezadowalające, może lakoniczność jest czasem wskazana. Ale nie wydaje się wskazana w wypadku Kriwoziercowa, gdyż na jego temat zaczynają krążyć coraz to nowe plotki: zabity w bójce, popełnił samobójstwo, przejechany przez samochód, porwany przez agentów sowieckich, wydany w ręce sowieckie, zabity przez nasłanych agentów i znów da capo: zabity w bójce... Ale gdzie jest jego przyjaciel Chomiuk? Rzekomy adres brzmi: 6, Beech Road, Horfield, Bristol 7. Nie, pod tym adresem już go nie ma. Znany dziennikarz amerykański, Julius Epstein, sekretarz pierwszego komitetu katyńskiego, który powstał w Nowym Jorku 239 Sytuacja, w jakiej się znalazł rząd polski przypominała pułapkę. Rozumiał to Churchill, kiedy podczas spotkania z generałem Sikorskim i towarzyszącym mu ministrem spraw zagranicznych Edwardem Raczyńskim w dniu 15 kwietnia przestrzegał Polaków: „Są rzeczy, które choć są prawdziwe, nie nadają się do ogłaszania publicznie bez oglądania się na moment. Jaskrawe ich poruszenie byłoby ciężkim błędem".4 Ale rząd polski nie mógł milczeć, musiał albo podpisać się publicznie pod wersją radziecką i przypisać tę zbrodnię Niemcom, albo też podjąć kroki zmierzające do wyjaśnienia wszystkich okoliczności sprawy, co implicite zawierało założenie, że oficerowie, których zwłoki zostały odnalezione, mogli zginąć z rąk radzieckich. W rzeczywistości, pierwszej z tych możliwości nie brano w ogóle pod uwagę, od początku bowiem dominowało przekonanie, że w tym wypadku podane przez Niemców informacje są ścisłe. Na naradzie u generała Sikorskiego 15 kwietnia przed południem zastanawiano się tylko nad formą polskiej reakcji — postanowiono, że MSZ zwróci się do ambasady radzieckiej z żądaniem wyjaśnienia losu zaginionych w ZSRR polskich jeńców wojennych, natomiast minister obrony narodowej, jako odpowiedzialny za sprawy jeńców, skieruje odpowiedni apel do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, prosząc o przeprowadzenie dochodzenia. „Nazajutrz — pisze generał Kukieł — 16 kwietnia przed południem, zeszli się w Stratton House w Ministerstwie Informacji trzej członkowie rządu wyznaczeni do opracowania naszego komunikatu o Katyniu. Uzasadnienie zwrócenia się do Czerwonego Krzyża było gotowe, napisane przez min. Kota. Nikt nie wyraził zastrzeżeń. Min. Raczyński wprowadził zdanie o tym, że nie przyjmujemy bez zastrzeżeń wersji niemieckiej. Ze znamy fałsze propagandy hitlerowskiej, ale rzecz musi być zbadana wobec przytoczenia faktów konkretnych. Przyznać trzeba, że sam wywód sprawy przez min. Kota był zbyt przekonywający, by końcowe zastrzeżenie mogło mu odebrać właściwy charakter — aktu oskarżenia. Sikorski czytał uważnie projekt, poprawił jedno czy dwa słowa, parafował, zarządził ogłoszenie przez PAT".5 Komunikat ministra obrony narodowej zawierający apel do 258 MCK ukazał się z datą 16 kwietnia; następnego dnia — 17 kwietnia ■— Rada Ministrów wydała oświadczenie, w którym zaprzeczając — w imieniu Narodu Polskiego — Niemcom „prawa do czerpania ze zbrodni, którą zarzucają innym, argumentów w obronie własnej" i wymieniając okrutne, ponawiane i trwające wciąż zbrodnie niemieckie dokonywane na narodzie polskim, stwierdzono, że rząd polski „polecił 15 kwietnia br. swemu przedstawicielowi w Szwajcarii zwrócić się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie z prośbą o wysłanie delegacji, która by zbadała na miejscu istotny stan rzeczy".6 Oświadczenie rządu zostało ogłoszone 19 kwietnia. 20 kwietnia zaś minister Raczyński przekazał Aleksandrowi Bogomołowowi notę, dającą wyraz wielkiemu zaniepokojeniu wywołanemu raportem niemieckich władz wojskowych i zawierającą krótką rekapitulację sprawy ofice-rów-jeńców polskich, tak jak się ona przedstawiała w świetle znanych rządowi polskiemu informacji. Gdy wtedy, jak okazuje się z komunikatu sowieckiego Biura Informacyjnego z dnia 15 kwietnia br., „Rząd Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich — pisano w nocie — zdaje się posiadać znacznie więcej wiadomości w tej sprawie, niż te, które były w swoim czasie komunikowane przedstawicielom Rządu Polskiego, zwracam się do Pana Ambasadora ponownie z prośbą o udzielenie Rządowi Polskiemu szczegółowych i dokładnych informacji co do losu jeńców wojennych oraz osób cywilnych niegdyś przetrzymywanych w obozach w Ko-zielsku, w Starobielsku i w Ostaszkowie".7 Czterodniowa zwłoka w przekazaniu noty, którą wyprzedził apel do MCK, posłużyła Stalinowi jako argument przeciw rządowi polskiemu. „Rząd p. Sikorskiego — pisał w jednobrzmiących depeszach do Roosevelta i Churchilla 21 kwietnia — nie tylko nie przeciwstawił się podłym oszczerstwom faszystowskim na ZSRR, ale nawet nie uważał za wskazane zwrócić się do Rządu Radzieckiego z jakimikolwiek zapytaniami albo z prośbą o wyjaśnienia w tej sprawie. (...) Okoliczność, że wroga kampania przeciwko Związkowi Radzieckiemu rozpoczęła się równocześnie w prasie niemieckiej i polskiej i prowadzona jest w tym samym duchu — ta okoliczność nie pozostawia wątpliwości, że między 259 wrogiem aliantów, Hitlerem, a rządem p. Sikorskiego istnieje kontakt i zmowa w prowadzeniu tej wrogiej kampanii. (...) Rząd p. Sikorskiego, ku zadowoleniu tyranii hitlerowskiej, zadaje wiarołomny cios Związkowi Radzieckiemu. Wszystkie te okoliczności zmuszają Związek Radziecki do stwierdzenia, że obecny rząd polski, stoczywszy się na drogę zmowy z rządem hitlerowskim, faktycznie zerwał sojusznicze stosunki z ZSRR i zajął pozycję wrogą w stosunku do Związku Radzieckiego. W wyniku tego wszystkiego Rząd Radziecki doszedł do wniosku o konieczności zerwania stosunków z tym rządem".8 Cztery dni później, 25 kwietnia, wezwanemu w nocy na Kreml ambasadorowi RP Tadeuszowi Romerowi, Mołotow odczytał tekst noty o zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Rządem RP, a kiedy Romer nie chciał przyjąć dokumentu, doręczono mu go rano do hotelu. Uzasadnienie zerwania pokrywało się z argumentami zawartymi w depeszach Stalina do Roosevelta i Churchilla: „Daleki od dania odprawy podłemu faszystowskiemu oszczerstwu w stosunku do ZSRR, rząd polski nie uznał nawet za potrzebne zwrócić się do rządu sowieckiego z zapytaniem albo żądaniem wyjaśnień w tej sprawie". To ostatnie twierdzenie mijało się z prawdą, istotniejszy jednak jest pierwszy zarzut: braku zaprzeczenia niemieckich informacji. Wskazuje on, że gdyby nawet strona polska zdecydowała się na milczenie, nie zadowoliłoby to Stalina, który domagałby się, aby Polacy potwierdzili radziecką wersję Katynia jako zbrodni niemieckiej. A to nie było możliwe. Nikt nie wątpił, że Niemcy byli zdolni do popełnienia tej zbrodni, aby jednak przyjąć radzieckie twierdzenie, trzeba było uzyskać wiele wyjaśnień. Bo przecież problem oficerów z obozów w Kozielsku, Starobielsku, Ostaszkowie nie narodził się 13 kwietnia 1943 roku. W 1939 roku w niewoli radzieckiej znalazła się znaczna liczba żołnierzy Wojska Polskiego — szeregowych, podoficerów, oficerów, a także żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, podoficerów policji i żandarmerii. Jaka to była liczba, wiedziały tylko władze radzieckie: Mołotow, w przemówieniu wygłoszonym w Radzie Najwyższej 2 listopada 1939 roku, mówił o 300 tysiącach wzię- 260 tych do niewoli. W rocznicowym artykule w piśmie Armii Czerwonej „Krasnaja Zwiezda" z 13 września 1940 roku stwierdzano, że w radzieckich obozach jenieckich znajduje się: 10 generałów, 52 pułkowników, 72 podpułkowników, 5131 oficerów zawodowych niższych rang, 4096 oficerów rezerwy oraz 181223 podoficerów i szeregowych. Znano miejsca trzech obozów: Kozielsk, na wschód od Smoleńska, Starobielsk koło Charkowa, Ostaszków koło Kalinina. Przebywający w nich oficerowie a także inne, osadzone tam osoby (m.in. sędziowie i prokuratorzy zatrzymani przez władze radzieckie) nawiązały korespondencję z rodzinami. By sięgnąć tu do własnych wspomnień: przez całą zimę 1939—40 przychodziły do Lwowa listy od mego ojca z Kozielska, on też otrzymywał listy od nas. Po podpisaniu 30 lipca 1941 roku polsko-radzieckiego układu wznawiającego stosunki dyplomatyczne, w ślad za czym przyszła umowa wojskowa, przewidująca tworzenie armii polskiej w ZSRR, Stanisław Kot, jako nowo mianowany ambasador w Moskwie, oraz gen. Władysław Anders wszczęli usilne poszukiwania żołnierzy i oficerów, o których losie poczynając od wczesnej wiosny 1940 roku nic nie było wiadomo. Powoli, wraz z pierwszymi kontaktami z oficerami, którzy przebywali w wymienionych obozach, teraz zaś zameldowali się u gen. Andersa, zaczęły wyłaniać się pierwsze zarysy obrazu sytuacji. Podpułkownicy Berling i Dudziński stwierdzili, że wszystkie trzy obozy zostały zlikwidowane wiosną 1940 roku. Co stało się z kilkoma tysiącami przebywających w nich jeńców, dokąd były kierowane odjeżdżające dzień po dniu transporty — nie wiedzieli. Berling, który był w Starobielsku, wraz z grupą 73 innych oficerów i podoficerów został w kwietniu 1940 roku przewieziony do obozu Juchnowo (Pawliszczew Bór), gdzie zastał już 103 osoby z Kozielska. Wkrótce liczba osadzonych w Juchnowie wzrosła do 405. W czerwcu 1940 roku przetransportowano ich do Gria-zowca pod Wołogdą. Tam także znalazło się ok. tysiąca polskich oficerów przewiezionych z Litwy. Z gromadzonych informacji wynikało, że w Kozielsku, Staro- 261 bielsku i Ostaszkowie w początkach 1940 roku przebywało 15 490 osób, w tym 8700 oficerów. Oficerowie znajdowali się głównie w Kozielsku (4,5 tys.) i Starobielsku (3,8 tys.). W Ostaszkowie, gdzie obóz miał liczyć ok. 6570 osób, zgromadzono żołnierzy KOP oraz funkcjonariuszy policji państwowej i żandarmerii. W marcu, niezależnie od indywidualnych rozmów i przesłuchań, NKWD przeprowadziło rodzaj plebiscytu: jeńcy i osoby cywilne miały odpowiedzieć na pytanie, co zamierzają robić w razie ewentualnego zwolnienia. Wedle relacji gen. Berlinga, poza znikomą garstką tych, którzy stwierdzili, że pozostaliby w ZSRR, reszta bądź deklarowała chęć wyjazdu do kraju neutralnego, bądź pragnienie powrotu do domu, co było równoznaczne w wielu wypadkach z udaniem się na tereny zajęte przez Niemców. Przypomnieć trzeba, że w tym czasie właśnie na mocy umowy ra-dziecko-niemieckiej osoby znajdujące się na obszarach włączonych do ZSRR, a stale zamieszkałe w Generalnym Gubernatorstwie, otrzymały szanse wyjazdu do rodzinnych miejscowości. Likwidacja obozów, jak ustalono na podstawie uzyskanych informacji — zaczęła się 5 kwietnia i trwała do połowy maja 1940 roku. Gdzie półtora roku później, jesienią 1941 roku, znajdowali się wywiezieni z nich jeńcy? — na to pytanie Stanisław Kot, gen. Anders i wreszcie gen. Sikorski usiłowali uzyskać miarodajną odpowiedź radzieckich władz. 16 sierpnia 1941 roku — dwa dni po podpisaniu umowy wojskowej — odbyło się pierwsze oficjalne spotkanie gen. Andersa z przedstawicielami radzieckimi. Następne rozmowy na temat formowania armii polskiej prowadzono 19, 22, 26 i 29 sierpnia. Gen. Panfiłow, pełnomocnik radzieckiego sztabu głównego, podał wówczas liczbę jeńców polskich w ZSRR: 20 tys. szeregowych w dwóch obozach, 1000 oficerów w obozie w Griązowcu. Co się stało z resztą? Gen. Żuków, pełnomocnik rządu radzieckiego przy dowództwie polskim, ostrzega gen. Andersa: wszelkie interwencje dotyczące oficerów polskich powinny być prowadzone wyłącznie na drodze wojskowej. Wmieszanie się ambasady czy. zapytania na szczeblu rządowym mogą tylko zaszkodzić. Ambasador Kot tłumaczył jednak później: „Z wszystkich stron 262 nalegano o zabiegi w tej sprawie, i z Londynu, i z szeregów Wojska, i od rodzin oficerów zaginionych, trzeba było chociaż ubocznie wprowadzić to zagadnienie, dopytując o los poszczególnych jeńców: lekarzy, profesorów, inżynierów, księży kapelanów itd., aż wreszcie doszło do jasnego postawienia sprawy, kiedy uznałem, że owa inspiracja (Żukowa) jest po prostu manewrem dywersyjnym".9 Nastąpiło to 6 października, podczas kolejnej rozmowy z Andrzejem Wyszyńskim, zastępcą Mołotowa. Mówiąc o powolnym zwalnianiu obywateli polskich, Kot stwierdził: „Ogółem uwięziono w Polsce i wywieziono w głąb ZSRR 9500 oficerów, tymczasem w wojsku mamy tylko 2 tysiące. Co stało się z 7500 ludzi?" Na zaprzeczenia Wyszyńskiego i obecnego przy rozmowie K.N. Nowikowa, replikował: „Staraliśmy się wszędzie odnaleźć tych ludzi. Sądziliśmy, że zostali wydani Niemcom, szukaliśmy ich po niemieckich obozach jeńców, w Polsce okupowanej, wszędzie gdzie mogliby się znajdować. Rozumiałbym, jeśli brakłoby kilkudziesięciu ludzi, a nawet kilkuset, ale nie kilku tysięcy". Dalej w polskim protokole rozmowy czytamy: „Wyszyński i Nowikow zakłopotani, sami zadają pytania: A cóż się z nimi stało? Kot: Jesienią 1940 roku wysłano z Archangielska na północ, na statkach, transport około 1400 naszych oficerów. Wyszyński: To na pewno nieścisłe dane. Skąd Panowie je mają? Kot: Z Archangielska. W Moskiewskiej obłasti znajdował się obóz w miejscowości Ostaszków, w którym zamknięci byli wyłącznie żandarmeria i policja. Obóz już wprawdzie nie istnieje, ale wśród dziesiątków tysięcy ludzi, którzy zgłosili się do wojska, nie ma ani jednego jeńca z tego obozu. A obozy, w których wciąż trzymani są nasi oficerowie, nad Soswą, Kołymą, w rejonie Omska?"10 Taki schemat powtórzyć się miał za każdym razem, gdy strona polska podnosiła kwestię oficerów. W następnej rozmowie, 8 października, Wyszyński powie, że w ZSRR znajduje się 25 314 polskich jeńców, a na sprzeciw Kota replikuje: „Mogę panu ambasadorowi służyć tylko danymi, które posiadam". 2 listopada znów oświadczy: „Liczba 9500 oficerów polskich, rzekomo znajdują- 263 cych się w ZSRR, nigdzie się nie potwierdziła. W zestawieniach NKWD nigdy taka ilość oficerów nie figurowała, również Ludowy Komisariat Obrony zaprzecza jej ścisłości". Na co Kot: „Nie upieram się przy liczbie 9500, ale z obozów w Starobielsku i Ko-zielsku wywiedziono przeszło 4000 oficerów. Istnieje dotąd między nami a tymi wywiezionymi ludźmi jakiś mur nieprzenikniony, który nas od nich oddziela. Proszę nam umożliwić przekroczenie tego muru. Centrala NKWD lub Gułag posiadają odpowiednie dane".11 W polskim sztabie usiłowano tymczasem odtworzyć imienne listy oficerów, którzy przebywali w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie — zajmował się tym z polecenia gen. Andersa Józef Czapski. Daremnie jednak rozpytywano wszystkich zgłaszających się do armii, czy w którymś z więzień czy obozów, o które się otarli, nie napotkali kogoś z Kozielska, ze Starobielska czy z Ostaszkowa. Daremna też była wyprawa Czapskiego do Czka-łowa, gdzie znajdowało się ewakuowane tam Gławnoje Uprawlje-nie Łagieriej. „Nasi sowieccy oficerowie łącznikowi — pisze we wspomnieniach gen. Klemens Rudnicki — z Wołkowyskim na czele, dawali nam do zrozumienia, iż prawdopodobnie zostali oni osadzeni w obozach dalekiej północy, a wówczas można się ich spodziewać dopiero późną wiosną przyszłego roku, ponieważ żadna komunikacja z tymi obozami nie istnieje w porze zimo- wej . Odtwarzane skrupulatnie imienne listy oficerów, po których zaginął wszelki ślad, miały służyć jako podstawa osobistej interwencji gen. Sikorskiego, w czasie jego przewidywanej wizyty w ZSRR. Listy te wcześniej przekazano NKWD. Na spotkaniu Kota z Wyszyńskim, 12 listpada 1941 roku, ambasador poinformował, że lista ze Starobielska została już przedłożona, pozostałe dwie: z Kozielska i Ostaszkowa są przygotowywane. Radziecki dygnitarz upierał się, że ludzie ci są już zwolnieni, chodzi tylko o to, by ustalić, gdzie się obecnie znajdują. Logiczny argument Kota, iż „Komendy obozów w Starobielsku, Kozielsku, Ostaszkowie i innych posiadały dokładne imienne spisy przebywających w nich wojskowych polskich", a zatem wystarczy po prostu wy- 264 dać zarządzenie, by wojskowych tych według spisu zwolnić", zawisł w próżni. Dwa dni później, 14 listopada, na audiencji u Stalina, ambasador znowu podjął kwestię zaginionych oficerów stwierdzając, że wciąż nie zgłosił się nikt ze Starobielska, Kozielska, Ostaszkowa. Wywiezieni stamtąd w kwietniu-maju 1940 roku — przepadli. Kot prosił o „wydanie poleceń, by oficerowie, których potrzebujemy do organizacji armii, byli zwolnieni", nadmieniając, że strona polska posiada protokoły o tym, kiedy ich z obozów wywożono. Na to Stalin: „Czy istnieją dokładne spisy?" Kot: „Wszystkie nazwiska są zapisane u rosyjskich dowódców obozów, którzy codziennie wszystkich jeńców wywoływali do apelu. Ponadto NKWD z każdym z osobna prowadziło dochodzenie. Nie oddany został ani jeden oficer ze Sztabu armii gen. Andersa, jaką dowodził w Polsce". Podczas rozmowy z gen. Sikorskim w czasie jego moskiewskiej wizyty, 3 grudnia 1941 roku, Stalin wystąpił z twierdzeniem, że poszukiwanych oficerów nie ma w ZSRR, albowiem uciekli do Mandżurii. Oto fragment rozmowy na Kremlu: Sikorski: „Nie naszą jest rzeczą dostarczać rządowi sowieckiemu dokładnych spisów naszych ludzi, ale pełne listy mają komendanci obozów. Mam ze sobą listę ok. 4000 oficerów, których wywiedziono siłą i którzy znajdują się jeszcze obecnie w więzieniach i obozach pracy, i nawet ten spis nie jest pełny, zawiera bowiem tylko nazwiska, które się dało zestawić z pamięci. Poleciłem sprawdzić, czy nie ma ich w Kraju, z którym mam stałą łączność. Okazało się, że nie ma tam żadnego z nich; podobnie jak w obozach naszych jeńców w Niemczech. Ci ludzie znajdują się tutaj. Nikt z nich nie wrócił. Stalin: To niemożliwe. Oni uciekli. Anders: Dokąd mogli uciec? Stalin: No, do Mandżurii. Anders: To niemożliwe, żeby wszyscy mogli uciec, tym bardziej że z chwilą wywiezienia ich z obozów jeńców do obozów pracy i więzień ustała zupełnie korespondencja ich z rodzinami. Wiem zupełnie dokładnie od oficerów, którzy już wrócili, nawet z okolic 265 Kołymy, że znajduje się tam dużo naszych oficerów, znanych z nazwiska. (...) Stalin: Na pewno zwolniono ich, tylko jeszcze nie przybyli. Sikorski: Rosja jest wielka, trudności również duże. Może władze wojskowe nie wykonały rozkazów. (...) Gdyby ktokolwiek wydostał się poza granice Rosji, na pewno zameldowałby się u mnie".13 Sprawa pozostawała nadal nie wyjaśniona. Ambasador polski przestał nawet poruszać ten temat w rozmowach z Wyszyńskim, a nota, jaką ambasadorowi Bogomołowowi złożył minister spraw zagranicznych w dniu 28 stycznia 1942 roku w sprawie nie zwolnionych dotychczas tysięcy obywateli polskich, w tym zwłaszcza wziętych do niewoli oficerów, nie miała żadnych następstw. W nocie tej min. Raczyński stwierdził, iż do obecnego dnia nie zostali uwolnieni jeńcy wojenni z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa: 12 generałów, 92 pułkowników, 263 kapitanów i 7800 oficerów niższych stopni. Dalej.jest mowa o docierających urywkowych informacjach, iż część polskich jeńców znajduje się w tragicznych warunkach na Ziemi Franciszka Józefa, w Jakucji i nad brzegami rzeki Kołymy. Radziecka odpowiedź, przekazana 13 marca 1942 roku, zawierała znane już twierdzenia: oficerowie i żołnierze polscy zostali zwolnieni na mocy ustawy amnestyjnej z 12 sierpnia 1941 roku. Wiadomości o tym, jakoby przebywali oni w wymienionych w nocie polskiej miejscach, są pozbawione podstaw. Nie przyniosła też nic nowego wymiana zdań między Stalinem a Andersem podczas ostatniej rozmowy przed wyjściem armii polskiej z ZSRR. Anders po raz kolejny powtórzył: „Do tego czasu nie zjawili się oficerowie wywiezieni z Kozielska, Starobielska, Ostaszkowa. Powinni być na pewno u was. Zebraliśmy o nich dodatkowe dane. Gdzie oni mogli się podziać? Mamy ślady ich pobytu nad Kołymą". Stalin również po raz kolejny zapewnił: „Wydałem już wszystkie rozkazy, by ich zwolnić. Mówią nawet, że są na Ziemi Franciska Józefa, a tam przecież nie ma nikogo. Nie wiem, gdzie są. Na co mam ich trzymać? Być może, że znajdując się w obozach na terenach, które zajęli Niemcy, rozbiegli 266 się". Na co obecny przy tej rozmowie gen. Okulicki stwierdził, że w takim wypadku wiadomo byłoby coś o tych ludziach. Do sprawy oficerów polskich, których śladu nie można było odnaleźć, powracał jeszcze w swych rozmowach z radzieckimi urzędnikami ambasador Kot, aliści trudno było dalej żywić nadzieje na pozytywny skutek ponawianych interwencji. Po ewakuacji armii polskiej na Bliski Wschód, gen. Anders próbował zainteresować tym zagadnieniem brytyjskiego sojusznika. W memorandum z dnia 22 sierpnia 1942 roku, adresowanym do Churchilla, poświęcił mu sporo uwagi: „Nadal w ZSRR znajduje się około 8300 oficerów z byłych obozów w Kozielsku i Starobielsku. Dowody potwierdzające tę liczbę zostały starannie i oficjalnie zebrane. Świadectwa obecności owych oficerów w obu obozach ustały wiosną 1940 roku, kiedy to zostali oni małymi grupami wywiezieni w nieznanym kierunku. Nie ma wiadomości ani o jednym człowieku spośród nich, mimo że rząd radziecki obiecał uwolnić wszystkich. Obecnie rząd radziecki cofnął wszystkie swoje obietnice poszukiwania oficerów polskich, zapewniając, że nie ma ich w ZSRR. Posiadamy jednakże poszlaki, iż zostali oni wysłani na wyspy Oceanu Lodowatego, jak Nowa Ziemia i Ziemia Franciszka Józefa, oraz do północnych rejonów Syberii. Uniemożliwiono nam wszelkie poszukiwania i uwolnienie ich. Oficerowie ci to najlepsza zawodowa kadra polskiej armii. Podobny los spotkał jeńców wojennych z Ostaszkowa, gdzie znajdowało się ok. 7 tys. ludzi, głównie NCO".14 W ciągu następnych kilku miesięcy nazwy: Kozielsk, Starobielsk, Ostaszków pojawią się jeszcze dwukrotnie w notach polskich do rządu radzieckiego, nic jednak nowego w tej kwestii nie zostanie powiedziane przez żadną stronę. Podsumowanie blisko dwuletnich starań odnalezienia oficerów z Kozielska, Starobielska, Ostaszkowa zawrze min. Raczyński w nocie wręczonej Bogomołowowi 20 kwietnia 1943 roku. Pisano w niej, w imieniu rządu polskiego: „Gdy po podpisaniu polsko--sowieckiej umowy wojskowej w dniu 14 sierpnia 1941 roku Rząd Polski przystąpił do organizowania Armii Polskiej na terenie Związku Socjalistycznych Republik Rad, obóz w Griazowcu, do 267 którego w międzyczasie przybyli jeńcy wojenni i cywilni z innych również obozów, uległ likwidacji i z grona wyżej wspomnianych 400 osób, z górą 200 oficerów zgłosiło się w końcu sierpnia 1941 roku do Armii Polskiej, natomiast nie odnaleźli się ani nawet nie dali znaku życia o sobie wszyscy inni wywiezieni w niewiadomym kierunku oficerowie z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. W rezultacie więc okazał się brak przeszło 8000 oficerów, którzy mogli stanowić kadry wyższych i niższych dowódców tworzącej się armii (...) Poczynając od października 1941 roku Ambasador Kot i dowódca Armii Polskiej w Związku Socjalistycznych Republik Rad Generał Anders, interweniowali nieprzerwanie pisemnie i ustnie w sprawie zaginionych oficerów. Ambasador Kot poruszał tę sprawę z Przewodniczącym Rady Komisarzy Ludowych p. J. Stalinem, Komisarzem Ludowym Spraw Zagranicznych p. Mołoto-wem oraz Zastępcą Komisarza Ludowego Spraw Zagranicznych p. Wyszyńskim, domagając się przedłożenia spisu jeńców, trzymanych w trzech wymienionych obozach, oraz wyjaśnień co do ich losu. Generał Sikorski w grudniu 1941 roku w rozmowie z p. Stalinem interweniował również w powyższej sprawie i wręczył przy tej okazji listę oficerów polskich obejmującą 3845 nazwisk. Generał Anders dostarczył w dniu 18 marca 1942 roku Przewodniczącemu Rady Komisarzy Ludowych dodatkową listę 800 oficerów. W dniu 28 stycznia 1942 roku miałem zaszczyt przesłać Panu, Panie Ambasadorze, notę, w której wyrażałem zaniepokojenie Rządu Polskiego z powodu nieodnalezienia wielu tysięcy oficerów polskich. Wreszcie ambasador Kot w dniu 19 maja 1942 przesłał do Komisariatu Ludowego Spraw Zagranicznych memorandum, w którym powracając ponownie do sprawy zaginionych oficerów wyraził ubolewanie z powodu odmowy dostarczenia spisu jeńców oraz niepokój co do ich losu. Zmuszony jestem — kontynuował Raczyński — z przykrością zwrócić uwagę Pana ambasadora, iż Rząd Polski mimo tylokrotnych domagań się nie otrzymał nigdy ani spisu jeńców, ani dokładnych wyjaśnień, gdzie znajdują się zaginieni oficerowie oraz inni jeńcy wywiezieni z wyżej wymienionych trzech obozów. 268 Oficjalne ustne i pisemne oświadczenia przedstawicieli Związku Socjalistycznych Republik Rad ograniczały się tylko do bliżej niesprecyzowanych zapewnień, że amnestia, zgodnie z Dekretem Prezydium Rady Najwyższej Związku Socjalistycznych Republik Rad z dnia 12 sierpnia 1941 roku miała charakter powszechny i objęła zarówno wojskowych, jak i cywilnych oraz że Rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad zwolnił z obozów jeńców wszystkich, oficerów polskich".15 Informacja, że oficerowie polscy z obozów jenieckich byli w 1941 roku zatrudnieni przy pracach budowlanych na terenach leżących na zachód od Smoleńska, pojawiła się po raz pierwszy w komunikacie radzieckiego Biura Informacyjnego 15 kwietnia 1943 roku po ogłoszeniu przez Niemców, że w lesie katyńskim zostały odnalezione masowe groby, kryjące zwłoki poszukiwanych od wielu miesięcy bez rezultatów ludzi. [«Res Publica» nr 9, wrzesień 1988] 1 Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, Londyn 1982, s. 85. 2 Armia Krajowa w dokumentach 1939—1945, t. II czerwiec 1941— kwiecień 1943, Londyn 1973, s. 491—492, 501—503. 3 Sprawa polska w czasie drugiej wojny światowej na arenie międzynarodowej, Warszawa 1965, s. 341. 4 M. Kukieł, General Sikorski, Londyn 1981, s. 224. 5 Tamże. 6 Armia Krajowa, op. cit, s. 493—494. 7 Tamże, s. 496—498. 8 Korespondencja Przewodniczącego Rady Ministrów ZSRR z Prezydentem Stanów Zjednoczonych i Premierem Wielkiej Brytanii w Okresie Wielkiej Wojny Narodowej 1941—1945, Warszawa 1960, t. I. s. 56—57; t. II, s. 117—119. 9 S. Kot, Rozmowy z Kremlem, Londyn 1959, s. 9. 10 Tamże, s. 79. 11 Tamże, s. 105—106. 12 K. Rudnicki, Na polskim szlaku, Londyn 1983, s. 160. 13 W. Anders, Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939—1946, Londyn 1983, s. 89. 14 Tamże, s. 119. 15 Documents on Polish-Soviet Relations, vol. I 1939—1943, Londyn 1961, s. 423. Katyń fakty i znaki zapytania Jerzy Marek Nowakowski Lata milczenia, informacji przekazywanych półgłosem, obarczonych ryzykiem ukarania za „rozpowszechnianie fałszywych wiadomości". Ponura legenda zatruwająca przez długi czas atmosferę stosunków polsko-radzieckich. KATYŃ — słowo symbol, najpowszechniej wymieniana, i bodaj najboleśniejsza z tzw. „białych plam" naszej najnowszej historii. Ostatnie tygodnie przyniosły w środkach masowego przekazu prawdziwą nawałę materiałów i informacji związanych ze sprawą katyńską. Pisały o niej „Odrodzenie", „Ład", „Polityka", „Konfrontacje". Do autorów telewizyjnego programu „Dawniej niż wczoraj", po pierwszych wypowiedziach dotyczących Katynia, napłynęły dziesiątki listów i dokumentów. Sprawa ciągle jest żywa i interesuje bardzo szerokie kręgi społeczeństwa. Ale swego rodzaju kampania prasowa ma swoje wady. I te nie najmniej istotne. W powodzi najróżniejszych publikacji szalenie trudno się zorientować, powstają obrazy wycinkowe i emocjonalne, umyka natomiast naszej uwadze całościowy obraz sprawy. Chciałbym więc, bardzo krótko zreasumować wiedzę na temat Katynia. Nie będę przesądzał kwestii winy i odpowiedzialności. A jak słusznie zauważył prof. Jarema Maciszewski, podanie jednoznacznej daty mordu katyńskiego jest wskazaniem winnego. To zadanie spoczywa na wspólnej polsko-radzieckiej komisji. Tak zwane przecieki z jej prac głoszą, iż doszło już do pewnych 270 ustaleń, które niedługo zapewne zostaną opublikowane. Trudno jednak nie wskazać, iż znane dokumenty i poszlaki wskazują na kwiecień roku 1940 jako bardziej prawdopodobną datę katyńskiej tragedii. Zacznijmy jednak od początku. 13 kwietnia 1943 roku radio berlińskie nadało informację o odkryciu w okolicach Smoleńska masowych grobów polskich oficerów. Podano wówczas, że znaleziono ciała ok. 10 tysięcy ofiar „zamordowanych przez GPU". Dwa dni później, 15 kwietnia, na wiadomość tę odpowiedziało radio moskiewskie. Informację nazwano „monstrualnym kłamstwem" podając zarazem, iż oficerowie polscy w 1941 roku, w przededniu wybuchu wojny, zatrudnieni przy pracach drogowych w okolicach Smoleńska, zostali zagarnięci przez ofensywę niemiecką, a następnie — widocznie — rozstrzelani. Komunikaty te wywołały burzę w „polskim Londynie". Od roku 1941 trwały bowiem bezskuteczne poszukiwania kilkunastu tysięcy oficerów, podoficerów i policjantów internowanych w ZSRR po wrześniu 1939 r. Po napaści Niemiec na Związek Radziecki w czerwcu roku 1941, powstająca na terenie ZSRR armia polska (tzw. armia Andersa) sporządziła listy zaginionych oficerów. Józef Czapski, wybitny malarz, więzień obozu w Starobielsku, kilkakrotnie jako przedstawiciel rządu kontaktował się z NKWD (m.in. z zastępcą Berii, Merkułowem). Sprawę poruszali również generałowie Sikorski i Anders w rozmowach ze Stalinem. Bez skutku. W pewnym momencie Stalin stwierdził, iż wymienionych na listach oficerów nie ma na terenie ZSRR. „Może uciekli do Mandżurii". Takie zdanie, będące zjadliwą kpiną dla każdego kto znał ówczesne realia stalinowskiego państwa, oznaczało po prostu całkowity brak zainteresowania dla poszukiwań. Łudzono się wówczas, że poszukiwani znajdują się w obozach Kołymy czy Workuty. W każdym razie nikt z oficerów internowanych jesienią 1939 roku w obozach: Kozielsk, Ostaszków i Starobielsk — poza kilkusetosobową grupą przeniesioną wiosną 1940 roku do obozów Pawliszczew Bor, a następnie Griazowiec — nie pojawił się w punktach zbornych tworzącej się armii polskiej. 271 Po wyjściu armii Andersa z terenów ZSRR możliwości poszukiwań zmalały niemal do zera. Również oficjalne stosunki polsko-radzieckie stale się pogarszały. Obie strony nie wykazywały szczególnej elastyczności, przy czym stanowisko władz radzieckich usztywniało się w miarę krzepnięcia oporu Armii Czerwonej. W styczniu 1943 r. nastąpiło zwycięstwo pod Stalingradem, stanowiące przełom w wojnie i przejęcie przez armię radziecką inicjatywy strategicznej. Zbiegło się to z poważnym kryzysem w stosunkach dyplomatycznych ZSRR z rządem polskim. Równocześnie Niemcy zaczęli podejmować coraz intensywniejsze działania zmierzające do poróżnienia sojuszników. Odkrycie masowych grobów w okolicach Katynia było jednym z takich działań. W kwietniu 1943 r. zwieziono Polaków, przebywających na robotach przymusowych na ziemiach białoruskich, do lasku katyńskiego. Jak opisywał jeden z przywiezionych — kiedy zobaczyli świeżo rozkopaną ziemię byli przekonani, że Niemcy szykują się do masowej egzekucji. Po podejściu bliżej oficer, gestapowiec, znający język polski zaczął im tłumaczyć, że zwały ciał, które widzą to polscy oficerowie zamordowani przez bolszewików. Następnie wręczono wszystkim uczestnikom makabrycznej „wycieczki" dokumenty stwierdzające, iż widzieli zwłoki, i że są to ofiary Stalina (oczywiście opatrzone były one datą etc). Bardzo ciekawy artykuł Mariana Chabudy zamieszczony w najnowszym numerze „Mówią Wieki" (12/1988) wskazuje ile kłopotu sprawiła sojusznikom akcja propagandy Goebbelsa. Brytyjczycy radzili rządowi polskiemu daleko idącą powściągliwość. Sami natomiast — oficjalnie — za dobrą monetę brali oświadczenie radia Moskwa. Rząd polski nie mógł jednak w pełni podporządkować się sugestiom angielskim. W końcu chodziło o los kilkunastu tysięcy własnych obywateli. Dlatego też, 17 kwietnia Polacy oficjalnie zwrócili się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie z prośbą o zbadanie sprawy. Ponieważ prośba ta zbiegła się z podobnym wystąpieniem władz hitlerowskich, propaganda radziecka przystąpiła do zmasowanego ataku na rząd Sikorskiego. Władze radzieckie uzyska- 272 ły pretekst do zerwania stosunków co rzecz jasna l0i"macii Odpowiedzi Moskwy były równie гцаі " 1944 roku w wydawanym wlondynie r'Pokonujące. 3 lutego War Weekly" ukazał się raport specja, . fckim piśmie "Soviet przez władze ZSRR, zatytułowany „Pr ' ej komis^ sformowanej na której czele stał wybitny lekarz, Jda ° Ка1Уши"- Komisja, Medycznych ZSRR Mikołaj Burdenk0 °Zycld Akademii Nauk pisarz Aleksy Tołstoj), doszła oczywiś^3™ Z członków był л u ■• с ie do wniosków absolutnie odmiennych niz grupa sformowana w , . ШШ1С Raport głosił m.in., że w lasku katjZ**1"4 V™Z Niemcow-ok. 11 tys. polskich jeńców, zatrudnijf? Znajdują się zwłoki budowie dróg. Obozy tych jeńców (tr*v?y°h vWlosna 1940 r- РГ2У ok. 25 km na zachód od Smoleń^ Щі*у byc lokalizowane zbrodnię radziecki raport nrzypisywaj .Odpowiedzialność za o nazwie „537 Batalion Budowlany", °ddziałowi niemieckiemu Jako główny dowód popełnienia гЬГГ)гі • tlerowców, członkowie komisji radzi- Ш katyńskiej przez hi-ciski, którymi zastrzelono jeńców były n ej podawah fakt> że powoływano się również na zeznania ^°dukcji niemieckiej. Po-lezione przy zwłokach dokumenty. RaHJSC°Wej ludności i zna-podawała jesień 1941 jako czas тоГ(1и ЄСка Wersja wy^zeń Ale raport ten był również mało wj. zgodny. Po pierwsze po- 273 dawana liczba ofiar nie zgadzała się z rzeczywistością. Strona radziecka przyjęła tu liczbę opublikowaną przez Niemców. Ci jednak później weryfikowali (chociaż tego nie publikowali) dane. Poza tym, nikt nie słyszał o jakichkolwiek obozach jeńców polskich na zachód od Smoleńska. A Stalin bez wątpienia wspomniałby o nich w rozmowach z Sikorskim i Andersem. Wreszcie, władze ZSRR nie dopuściły ani Polaków, ani jakichkolwiek obserwatorów niezależnych do lasku katyńskiego. Opisana wyżej baza dokumentacyjna pozostała właściwie nie zmieniona do dnia dzisiejszego. Nieco dodatkowych informacji wniosły relacje polskich jeńców, przebywających w ZSRR po 1939 г., którzy wyszli z armią Andersa na zachód. Rzecz całą badała specjalna komisja Kongresu USA, badały władze brytyjskie, powstało na temat Katynia mnóstwo publikacji. Ale wszystko to na Zachodzie. W kraju nad Katyniem na długie lata zapadła kurtyna milczenia. Opinia publiczna, a przynajmniej jej dominująca część, winę za zbrodnię składała na NKWD, tyle że takie przypuszczenia nie mogły pojawić się w publikacjach. W efekcie sprawa katyńska stała się ciągle ropiejącym wrzodem w stosunkach polsko-radzieckich. Dla wielu ludzi wręcz probieżem ich stanu. Rysująca się obecnie szansa oficjalnego wyjaśnienia sprawy i — być może — wzbogacenia istniejącej dokumentacji, bez względu na kwestię winy, wpłynąć może tylko pozytywnie na nasze stosunki ze wschodnim sąsiadem. Na koniec spróbuję w paru zdaniach zreasumować co wiemy o ofiarach zbrodni katyńskiej. Nasza wiedza jest, jeszcze raz trzeba to powtórzyć, mocno niepełna, ze względu na to, że zarówno Niemcy, jak i ZSRR traktowały całą sprawę czysto instrumentalnie, i posługiwały się nią dla osiągnięcia doraźnych korzyści politycznych. Tzw. Lista Katyńska jest zestawieniem nazwisk oficerów uwięzionych w obozie w Kozielsku, wywiezionych w transportach pomiędzy 3 kwietnia a 11 maja 1940 roku, których nikt już nigdy nie spotkał. Ogółem obóz w Kozielsku, położony ok. 250 km na południowy wschód od Smoleńska, opuściło 4440 jeńców, w 21 transportach. Przeżyło około 200, w tym dwa pełne transporty z 26 kwiet- 274 nia i 12 maja przewiezione do obozu Pawliszczew Bor, położonego w połowie drogi między Smoleńskiem a Kozielskiem. Siad pozostałych urywa się na stacji kolejowej Gniezdowo przy linii Smoleńsk — Mińsk (do dzisiaj kursują tędy pociągi z Warszawy do Moskwy). Stację tę dzieliło niespełna 4 kilometry do lasku katyńskiego. Wśród więźniów Kozielska znajdowało się 4 generałów (trzej zostali zidentyfikowani w Katyniu) — Mieczysław Smorawiński, Bronisław Bohaterewicz, Henryk Minkiewicz i Jerzy Wołkowicki oraz kontradmirał Ksawery Czernicki. Z tej piątki przeżył jedynie generał Wołkowicki. Obok nich ponad 100 pułkowników i podpułkowników, 300 majorów, ok. 1000 kapitanów, 2500 poruczników i podporuczników oraz ponad 500 podchorążych. Większość jeńców stanowili oficerowie rezerwy, a więc przedstawiciele wyższej warstwy inteligencji. Znajdowało się w Kozielsku przeszło 300 lekarzy, 21 profesorów uniwersytetów, setki inżynierów, prawników i nauczycieli. W Kozielsku przeważali Polacy, ale według badań Simona Socheta opublikowanych w najnowszym (XXI) tomie „Niepodległości" wśród jeńców odnajdziemy przeszło 200 polskich Żydów. Była także jedna kobieta: ppor. pilot Janina Lewandowska, córka generała Józefa Dowbór-Muśnickiego. I wreszcie sprawa ostatnia. Wbrew wersji opublikowanej zarówno przez Niemców, jak i przez komisję radziecką, w katyńskich grobach znajdowali się wyłącznie jeńcy z Kozielska. A przecież Kozielsk był jednym z trzech obozów jeńców polskich w ZSRR. Istniały jeszcze obozy w Starobielsku (ok. 4000 osób), gdzie znajdowało się wyjątkowo dużo oficerów wysokich stopni oraz uczonych i lekarzy, a także najliczniejszy i najsłabiej zbadany obóz w Ostaszkowie (6500 osób), grupujący głównie żołnierzy oraz podoficerów KOP i policji. Wypada mieć nadzieję, że w wyniku prac polsko-radzieckiej komisji dowiemy się o miejscach ostatniego spoczynku jeńców tych obozów. W momencie, gdy nie została jednoznacznie rozstrzygnięta kwestia winy, przebiegu wydarzeń etc. bardzo trudno wyrokować o przyczynach czy też —jak powiadają kryminolodzy — moty- 275 wach zbrodni. A przecież, jeśli odpowiedź na najboleśniejszą z „białych plam" naszej historii ma kogokolwiek zadowolić, problemu tego nie da się pominąć. Trzymając się hipotezy, w moim przekonaniu bardziej prawdopodobnej, o kwietniu 1940 r. jako dacie zbrodni i NKWD jako jej sprawcy, nie można całej sprawy zwalić na zły charakter Berii czy Stalina, bo takie wyjaśnienie w istocie nie tłumaczy niczego. Przecież setki tysięcy Polaków deportowanych w głąb ZSRR, na Kołymę i do Kazachstanu nie było mordowanych strzałami w tył głowy. Żyli w warunkach niekiedy strasznych. Ale żyli. Prof. Stanisław Swianiewicz w swoich wspomnieniach zatytułowanych „W cieniu Katynia" akcję wywózki i mordów wiąże z ankietą przeprowadzoną przez NKWD wśród jeńców polskich, a dotyczącą możliwości wspólnej walki z Armią Czerwoną. Przeżyć mieli ci, którzy pozytywnie odpowiedzieli na tak sformułowane pytanie. Oczywiście były też i inne przypuszczenia (...). W każdym razie próbę wyjaśnienia motywów zbrodni katyńskiej podjąć trzeba. Nie była ona przecież szczególnie wielka wobec masowych mordów owych czasów. Jej przeraźliwa wymowa polega jednak na tym, że zabici oficerowie stanowili elitę narodu — młodą inteligencję, mózg i serce Polski. Likwidacja tej warstwy oznaczałaby najprawdopodobniej „ostateczne rozwiązanie" problemu polskiego. Dlatego też, zgodnie z formułą listu Biskupów powinniśmy powiedzieć „przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Ale zapomnieć o tej zbrodni nie możemy. [«Tygodnik Polski» nr 14, 1989] W lesie Katyńskim Tadeusz Pióro „Teraz o zagładzie polskich oficerów w Katyniu. Wielu ludzi w Polsce jest przekonanych, że jest to dzieło rąk Stalina i Berii. Obecnie bada się skrupulatnie historię tej tragedii". (Michaił Gorbaczow na Zamku Królewskim w Warszawie 14 lipca 1988) „Lata 1939—1941 to trudny tragiczny rozdział. Pozostawiły po sobie na radzieckiej ziemi znane i nieznane polskie mogiły. Wiemy, że nie tylko polskie... Stalinowskie represje wobec Polaków, w tym również polskich komunistów, splotły się z wielkim dramatem narodów radzieckich, a także międzynarodowego ruchu robotniczego... ...Oczywiście, każda zbrodnia, każde ludzkie cierpienie ma wymiar moralny. Przekreślić ich się nie da, przemilczać — nie wolno. Trwają wspólne prace historyków polskich i radzieckich. Liczymy, że pozwolą one lepiej poznać tło, przebieg i charakter różnych dramatycznych wydarzeń". (Wojciech Jaruzelski, z przemówienia w Sejmie 11 lipca 1988) Było to w lutym 1944. I Brygada Armii korpusu gen. Berlinga, w której pełniłem funkcję dowódcy baterii, stała pod Smoleńskiem po sformowaniu się w obozie sieleckim. Front w tym rejonie trwał w bezruchu, wojska po obu stronach osiadły w rozbudowanych pozycjach obronnych. W tym właśnie czasie władze radzieckie postanowiły zorganizować w lasku katyńskim uroczystości żałobne, przy wspólnej mogile pochowanych tam polskich oficerów, zamordowanych — według oficjalnych oświadczeń — przez Niemców jesienią 277 1941 r. Obszerny komunikat o tym był opublikowany w prasie radzieckiej 26 stycznia 1944 г., а podpisała się pod nim ośmioosobowa Komisja Specjalna, której przewodził akademik prof. N. Burdenko. Przytoczę fragment ze wstępu do komunikatu: „Komisja Specjalna dysponowała bardzo obszernym materiałem przedłożonym przez N. Burdenkę, jego współpracowników i biegłych sądówo-lekarskich, którzy przybyli do Smoleńska 26 września 1943 r. natychmiast po wyzwoleniu tego miasta... Komisja Specjalna ustaliła, że na szosie Witebskiej, w pobliżu lasu katyńskiego, 15 km od Smoleńska, w miejscowości zwanej „Kozie Góry", w odległości 200 m od szosy, na południowy zachód w kierunku Dniepru, znajdują się groby, w których zakopani są jeńcy wojenni — Polacy, rozstrzelani przez okupantów niemieckich. W grobach wykryto wielką ilość zwłok w polskich mundurach wojskowych. Ogólna liczba zwłok wedle obliczeń biegłych sądów o-lekarskich sięga 11 tysięcy" (według „Żołnierza Wolności", 4.03.52). Trzeba tu zauważyć, iż od marca 1943 r. działał w Moskwie Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską, a w Sielcach formowały się polskie jednostki wojskowe. Nikt jednak z przedstawicieli polskich kół politycznych ani wojskowych nie został do komisji Burdenki powołany. Pojechałem do Katynia 1 lutego 1944 r. razem z byłym jeńcem Starobielska, dowódcą 1. Brygady Artylerii pułkownikiem Leonem Bukojemskim, włączony w skład delegacji wojskowej (przewodniczył jej gen. Berling) na uroczystości pogrzebowe w Katyniu. Znalazłem się w tym gronie, gdyż wiedziano, że ojciec mój, pułkownik-lekarz służby zawodowej, przebywał w obozie w Starobielsku i zginął — jak przypuszczano — w Katyniu. Treść radzieckiego komunikatu nie budziła we mnie wątpliwości, a o publikacjach, jakie pojawiły się wcześniej po drugiej stronie frontu, po prostu nic nie wiedziałem. Zresztą — gdybym wiedział, niewątpliwie uznałbym je za fałszywe. Wątpliwości pojawiły się później. Kozie Góry, a właściwie Kosogóry (ros. Kosogory), to pagór- 278 kowate wzniesienia opodal Smoleńska, między Dnieprem a linią kolejową prowadzącą ze Smoleńska do Mińska. W pobliżu na kolejowej bocznicy, znajdowały się dwie stacje z rampami za-ładowczo-wyładowczymi — Gniezdowo i Katyń, a po drugiej stronie Dniepru niewielka miejscowość — Katyń. Kierowani przez regulujących ruch żołnierzy NKWD dojechaliśmy tam ze Smoleńska szeroką bitą drogą, która doprowadziła nas na skraj młodego lasku. Wysiedliśmy. Pieszo doszliśmy do niewielkiej polany, na której widniała świeżo usypana olbrzymia wspólna mogiła, z ułożonym na pokrywającym ją śniegu orłem i napisem z szyszek: „Część poległym! 1941". Pośrodku stał wielki krzyż drewniany. Mogiła była usypana w odległości 700—800 m od Dniepru, nad którym, w lesie, znajdowała się willa należąca — co podano w radzieckim komunikacie — do Smoleńskiego Urzędu Komisariatu Spraw Wewnętrznych. Była msza żałobna, potem kilka przemówień. W czasie mszy zacząłem spacerować po otaczającym mogiłę lasku. Gdzieniegdzie walały się tam jeszcze wgniecione w mech pod warstwą śniegu kawałki, pasów oficerskich, pordzewiałe orzełki, przegniłe resztki czapek z rdzawymi postrzępionymi plamami w tylnej części otoków (do jeńców strzelano w potylicę) i jakieś kawałki sznurów i drutów. Przyszła mi do głowy myśl, aby podejść do najbliższej wioski i od jej mieszkańców wywiedzieć się coś więcej o wydarzeniach w Kosogórach. Okazało się to jednak niemożliwe: na wszystkich wyjściach z lasu stały posterunki NKWD, otwarta była jedynie droga, którą przyjechaliśmy ze Smoleńska. Nieco później płk Bukojemski powiedział mi, że będąc tam wcześniej z Berlingiem sam chciał pogadać z miejscowymi ludźmi, ale przekonał się, że takich tam nie ma. W ich domach mieszkali przybysze skądinąd, którzy o niczym nie wiedzieli. Obozy jenieckie w ZSRR 17 września 1940 r. „Krasnaja Zwiezda" (organ centralny Armii Radzieckiej) poinformowała, że od 17 września 1939 r. znalazło się 279 na terytorium ZSRR 181 tys. jeńców polskich, w tym ok. 10 tys. oficerów zawodowych i rezerwy. Wówczas znane już było istnienie trzech obozów oficerskich: w Starobielsku — nad rzeką Ajdar, 200 km na południowy wschód od Charkowa, w Kozielsku — 250 km na południowy wschód od Smoleńska i w Ostaszkowie — zabytkowym miasteczku położonym nad jeziorem Seliger, 300 km na północny zachód od Moskwy. Jesienią 1939 r. zaczęły z tych trzech obozów przychodzić listy do rodzin na polskich terenach. Ze Starobielska, od ojca pierwszy list otrzymałem w październiku lub listopadzie, z adresem zwrotnym, oraz informacją, że będzie pisywał do mnie raz w miesiącu i raz w miesiącu może otrzymywać listy ode mnie. Z licznych publikacji, jakie ukazały się po wojnie na Zachodzie, wynika, że w Starobielsku i Kozielsku przebywało przypuszczalnie ok. 9 tys. oficerów służby czynnej i rezerwy; wśród nich — 12 generałów i jeden kontradmirał. W Ostaszkowie natomiast umieszczono głównie pracowników policji, żandarmerii, Korpusu Ochrony Pogranicza, wywiadu polskiego, urzędników państwowych i innych należących — jak to określano — do „aparatu represji". Tam też umieszczono większość duchownych. Ich łączną liczbę, bardzo zresztą niepełną, ocenia się na 5—6,5 tys. osób. W sumie więc liczebność wszystkich trzech obozów szacuje większość autorów zachodnich (a tylko ich materiałami dysponujemy) na 14—15 tysięcy. Trzeba jednak powiedzieć, iż liczba ta jest nader orientacyjna, co potwierdzają zresztą autorzy opracowań. Przy ujawnianiu danych radzieckich może okazać się mniejsza lub większa. W 1977 r. ukazało się w Londynie trzecie wydanie tzw. Listy Katyńskiej, opracowanej przez Adama Moszyńskiego — imienny spis jeńców w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, zawierający 9888 nazwisk (z najliczniejszego obozu w Ostaszkowie, tylko 1260 nazwisk). Niemniej jest oczywiste, że listę właściwą można by dopiero sporządzić na podstawie dokumentacji radzieckiej, jeśli taka pozostaje jeszcze w archiwach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wszystkie te obozy mieściły się na terenach dawnych klasztorów. Zarówno z listów otrzymywanych przez rodziny, jak opo- 280 wiadań tych, którzy pozostali przy życiu, wynika, iż ■ -obchodzono się raczej dobrze. Wyżywienie było znośne Z J^nca,mi wyższych stopni praca nie obowiązywała, oficerowie <ч' ° lcerow majora pracowali, ale nie były to zbyt ciężkie roboty. q° St0Pnia odizolowano od reszty oficerów, a po pewnym czasie cf^™ °W również do nich pułkowników. Tak przynajmniej bvłrN ° ^zono bielsku. ° w Staro" Należy jeszcze dodać, że oficerów polskich formalnie • towano jako jencow wojennych, jako że oficjalnie nie к wojny między Polską i Związkiem Radzieckim. Ponadt У ° ^аПи dziecki nie podpisał się pod konwencją międzynarodo rzą a~ cach i z tego tytułu nie poczuwał się do obowiązku ^ ° Jen" gania przyjętych w tym zakresie postanowień. przestrze- O warunkach panujących w Starobielsku pisał Berling wspomnieniach (aresztowany był w Wilnie w na^^VSW°'C 1939 г.): paztą pewne dowody też są. Przez jakiś czas trochę zamieszania wywoływała sprawa amunicji, jaką dokonano zbrodni. Była ona bowiem produkcji niemieckiej. Ale okazało się, że jeszcze od czasów Rapallo w 1922 r. ZSRR importował z Niemiec amunicję tego właśnie kalibru. Ponadto — jak wynika ze wspomnianego Raportu PCK, który sam w sobie jest ważnym dowodem — członkowie komisji Czerwonokrzyskiej odnaleźli również w grobach amunicję produkcji radzieckiej. Dalsze dowody znajdują się wśród drobiazgów znalezionych przy zamordowanych. Są wśród nich prowadzone w kalendarzykach notatki, nieraz diariusze. Żaden nie został doprowadzony poza wiosnę 1940 г., a w jednym znaleziono zapisek dokonany na minutę przed rozstrzelaniem. Zresztą nie ma wątpliwości i część historyków radzieckich biorących udział w mieszanej komisji ds. „białych plam", jak się ją potocznie określa. Ponieważ jednak nie ma po stronie radzieckiej jednomyślności, nie doszło do uzgodnienia wspólnego stanowiska — ogłoszono tylko opinię strony polskiej. Z kolei Radio Moskwa stwierdziło: „Jeśli Raport PCK jest autentyczny, to nie ulega wątpliwości, że Katyń — to sprawa NKWD". A my wiemy, że to nie falsyfikat. No i chyba, jeśli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, powinien wziąć pod uwagę i dowody pośrednie — takie jak odkrycie masowych grobów w Kuropatach, co świadczy o szerszym zakresie stosowania tej „metody" rozwiązywania problemów przez stalinowskie NKWD. Albo przebieg procesu norymberskiego, gdzie Katyń, co prawda, włączono do aktu oskarżenia, ale nie ma już o nim ani słowa w wyroku. — W trakcie odczytywania w Norymberdze tego fragmentu aktu oskarżenia jeden z generałów niemieckich siedzących na ławie oskarżonych nawet krzyknął: „Przecież to zrobili Rosjanie". Został przez sędziów uciszony, bodaj usunięty z sali rozpraw, no, ale taki incydent miał miejsce. No i nie było mowy, mimo starań 295 prokuratora Pokrowskiego, by mord katyński włączyć do wyroku. Zbliżamy się już do końca tej rozmowy. Nie sposób pominąć jeszcze jednego aspektu tego tematu. Mówił już pan profesor o korzyściach politycznych (i w efekcie — militarnych), na jakie przy rozgłoszeniu sprawy Katynia liczyli Niemcy. Ale i dla Stalina, w pewnym sensie, sprawa ta przyszła (jeśli już przyjść musiała) „w porę". Zerwanie stosunków z rządem polskim w Londynie było dla niego w tym momencie wygodne. — Ma pan rację, że Stalin wykorzystał niezręczność, jaką było równoczesne z Niemcami zwrócenie się rządu polskiego do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie sprawy, sprawiające wrażenie wspólnego działania — i zerwał ciążące mu już od pewnego czasu stosunki z rządem Sikorskiego. Po wyjściu armii Andersa z ZSRR były one zresztą dosyć napięte, pogarszały się z każdym dniem. No, ale formalnie były. Nie sądzę jednak, ] że gdyby nie dano pretekstu do ich zerwania, losy Polski potoczyłyby się inaczej. Przykład Czechosłowacji wskazuje, że nawet przyjazne nastawienie Benesza do ZSRR nie uchroniło kraju przed narzuceniem mu takich samych, jak gdzie indziej, rozwiązań stalinowskich. Stalin dogadał się z Churchillem w sprawie podziału stref wpływów i każdy u siebie wprowadzał własne porządki. U nas były wywózki AK-owców, procesy z lat 50, itd., w Grecji krwawo, w 6-dniowych walkach wyparto z Aten partyzantów komunistycznych. To są dwie strony tego samego medalu. Churchill krytykując posunięcie Sikorskiego w sprawie katyńskiej, miał mu powiedzieć, że zabitych oficerów i tak nie wskrzesi, za to czyni niepowetowane szkody sprawie polskiej. Taką opinię wyrażał brytyjski sojusznik, wychodzący z założenia, że zerwanie przez ZSRR stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie może przeszkodzić objęciu przez ów rząd władzy i w wyzwolonym kraju. W to jednak, czy był to czynnik aż tak I decydujący w ukształtowaniu się systemu władzy w powojennej I Polsce — należy wątpić. (...) Rozmawiał: Marian Szulc I [»Przekrój«, 2 kwietnia 19891 I 296 Katyń Marek Hołubicki Dla hasła Katyń nadeszły wreszcie с?*™ »j jeszcze nie do końca, ale Jeba powLz 7 ^Г/Д N° m°ŻC . dyskusję prawie wyczerpują temat, nie sawЫ \ 1ь T* razie, kropki nad „i". Peszący artvku i h й №>, jak na skusjach historycy o znanych iS£S/ ^l "^ * ^У" wiązującego do niedawna Чп^Г^^^.*^ często swego rodzaju chęć rozmyd,ania £Z>!VyZ*J% ze historycy ci powinni zdawać sobie sprawę iż , J Щ' części społeczeństwa hasło Katyń budzi oclone Poważającej kiwanie na konkrety. Długie, zacierające „eritm Г°^ i T" sje przeczytają nieliczni, reszta bZ datoln ^ w swym oczekiwaniu. Sprawa Katynia - jak !ń \ ntec*4*"« niu Rady Konsultacyjnej mecenas W Siła-NowTkT "* ^ " honoru narodowego. Ten honor był w rlszeHatГ*?*"*«. wielokrotnie szargany i .„ie moL S2T^ "'T cierpliwości, trzeba tylko sobie zdać sprawę™'tT) T - szybko biegnącego czasu, który cąJ^J^n^" cia- Dziś, gdy mówimy i czyJmytfele „а ^ ^^ё™-narodowego, trzeba i to mieć na wz^dl Porozu™e»'a W ostatnich dniach nadzieję na rychłe rozstr7v, ■ wzbudził opubl.kowany w nr 7 ty-Sl ОТ\^ Ч>,в*У * Katynia. We wstępЛ, Raportuj j м^Ґ^Т duje: Określenie daty mordu LyńsL^ JesTrtZ J ^T' у **іе„о jest równocześnie jedno- 297 znacznym wskazaniem sprawców. Na s. 4 w pkt. 3 podsumowania Raportu Komisji PCK czytamy: Z dokumentów znalezionych przy zwłokach wynika, że mord miał miejsce w czasie od końca marca do początku maja 1940 r. Bo chyba po ujawnieniu szeregu spraw związanych z likwidacją obozów, w których byli internowani polscy oficerowie, jest już niemożliwym wmówienie społeczeństwu, że dokumenty zostały podrzucone przez Niemców. Zresztą w tym samym Raporcie cytowane są niektóre dokumenty potwierdzające wnioski PCK i nie budzi wątpliwości ich autentyczność. Dalszą nadzieją jest reakcja radia moskiewskiego na publikację w „Odrodzeniu" i idąca w ślad za nią wypowiedź min. J. Urbana na cotygodniowej konferencji prasowej. Sprawa katyńska jest rozumiana w szerokiej opinii społecznej jako dotycząca odpowiedzialności za zamordowanie około 4500 oficerów polskich, jeńców obozów w Kozielsku, w Kozich Górach koło Katynia. Obóz w Kozielsku mieścił się na terenie poklasztprnym. Od listopada 1939 r. stał się on miejscem internowania polskich oficerów wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną po 17 września 1939 r. Znajdowało się ich tutaj około 5000 (w tym czterech generałów, z których ocalał tylko jeden — Wołkowicki, niegdyś duma armii carskiej). Poza oficerami służby czynnej znajdowało się wielu oficerów rezerwy, z których liczne grono to profesorowie wyższych uczelni, lekarze, inżynierowie itp. A więc kwiat inteligencji. Była również jedna kobieta — por. pilot Lewandowska (z domu Dowbor-Muśnicka, córka słynnego dowódcy Powstania Wielkopolskiego). W okresie od listopada 1939 r. z Kozielska wywieziono nieliczne grupki, w tym m.in. księży. Siad po nich, poza wyjątkami, zaginął. Od początków kwietnia 1940 r. rozpoczęła się likwidacja obozu. Jeńców przeznaczonych na stracenie przewożono do stacji w Gniezdowie pociągami, a następnie na miejsce straceń autobusami. Trzeba przyznać, że zabijano w wyjątkowo bestialski sposób. Spośród oficerów przebywających w tym obozie 245 uniknąwszy śmierci znalazło się w obozie w Griazowcu. W okresie likwidacji obozu urywa się korespondencja internowanych z rodzinami. Następną wiadomość o losie swoich bliskich otrzyma większość z nich do- 298 piero po opublikowaniu przez Niemców nazwisk zidentyfikowanych zwłok z katyńskiego lasku. Wiadomość o odkryciu przez Niemców masowych grobów oficerów polskich obiega świat 13 IV 1943. Wkrótce rozpoczynają pracę w Katyniu trzy pracujące oddzielnie komisje: międzynarodowa, polska i niemiecka (prawdą jest, że organizowane były one przez Niemców i że wskutek braku zgody ZSRR na przysłanie przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż komisji do Katynia takowa nie przybyła). Odkryto w Katyniu 8 grobów, w których spoczywali polscy oficerowie. Rozkopano 7 spośród nich; wskutek nadchodzących upałów nie naruszono grobu nr 8, obliczając tylko szacunkowo ilość znajdujących się w nim zwłok. Według obliczeń członka polskiej komisji, dr. Wodzińskiego, ilość wydobytych zwłok przedstawia się następująco: grób nr 1 — około 2500 grób nr 2 — około 700 grób nr 3 — około 250 grób nr 4 — około 150 grób nr 5 — około 5 (plus 46 — grób był zalany wodą i niemożliwa była ekshumacja wszystkich zwłok) grób nr 6 — około 250 grób nr 7 — około 250 Nienaruszony grób nr 8 mógł zawierać około 200 zwłok. Ostatecznie obliczono liczbę wymordowanych na około 4500 osób (liczba ta odpowiada ilości oficerów wywiezionych z obozu w Kozielsku). Spośród ekshumowanych 4143 ciał zdołano zidentyfikować 2815, w tym z całkowitą pewnością 2730. Nie miejsce tutaj, aby omawiać jak wyglądało wzajemne obarczanie się winą. Przypomnę tylko, że historografia zachodnia przesądza o winie Stalina i jego gwardii. Stalin miał zresztą w zwyczaju postępować podobnie ze swoimi oficerami. W PRL oficjalnie do dziś obowiązuje Prawda o Katyniu opublikowana w latach pięćdziesiątych i obarczająca winą za mord hitlerowskie Niemcy. Ze sprawą Katynia łączy się ściśle los jeńców pozostałych 299 dwóch obozów, w których byli internowani polscy oficerowie: Starobielska i Ostaszkowa. Obóz w Starobielsku mieścił się również na terenie poklasztornym. Od października 1939 r. zaczęto zwozić tu polskich oficerów. W sumie w Starobielsku znalazło się ich około 4000 (mniej więcej połowa z nich to obrońcy Lwowa), o przekroju społecznym podobnym jak w Kozielsku. Było tam ośmiu generałów. Od 5 IV 1940 r. rozpoczyna się likwidacja obozu. W dniu 12 maja pozostaje w obozie tylko 10 oficerów. Z całej tej czterotysięcznej rzeszy oficerskiej ocalało, znalazłszy się w Griazowcu, zaledwie 79 osób. Los pozostałych jest nieznany. Czy dowiemy się o nim kiedykolwiek? Czy poszlaki wskazujące, że zostali podobnie jak jeńcy z Kozielska wymordowani, a miejscem ich wiecznego spoczynku jest wielki dół kilka kilometrów od obozu, sprawdzą się? Obóz w Ostaszkowie znajdował się kilkanaście kilometrów od miasteczka o tej nazwie na wyspie jeziora Seliger i był umieszczony na terenach dawnego klasztoru (według obowiązującego schematu?). Od listopada 1939 do początków kwietnia 1940 r. był on miejscem internowania 6500 jeńców polskich. Znajdowało się tam około 400 oficerów (w tym 300 z policji) oraz podoficerowie wywiadu, KOP, żandarmerii, duchowni, osadnicy wojskowi, ziemianie itp. Od początków kwietnia do połowy maja trwała likwidacja obozu. Spośród około 6500 jeńców ocalało 124, którzy znaleźli się w obozie w Griazowcu. Co się stało z pozostałymi? Czy poszlaki wskazujące, że ładowano ich na barki i topiono w Morzu Arktycznym znajdą potwierdzenie? Tak w telegraficznym skrócie można przedstawić sprawę Katynia, Kozielska i Ostaszkowa, losy około 14 500 przedstawicieli inteligencji polskiej, warstwy społecznej, która decyduje w życiu społeczeństwa o jego właściwym rozwoju. [—] [Ustawa z 31 VII 1981 o kontroli publikacji i widowisk (art. 1 pkt. 3 Dz.U. nr 20, poz. 99 zam., 1983 Dz. U. nr 44, poz. 204)]. Wreszcie hasło Katyń i łącząca się z nim pamięć o losach Obrońców Ojczyzny — to troska i obawa o los pozostałych wziętych do niewoli żołnierzy i oficerów polskich. Wielu z nich znalazło się przecież w obozach pracy przymusowej, kopalniach, 300 zakładach przemysłu ciężkiego, kołchozach, sowchozach itp Niewielu trafiło do armii gen. Andersa. Z całej tej masy żołnierskiej jak żmudnie obliczają historycy, nieznany jest los ponad 100 tysięcy. Czy wyjaśnienie ich losów również otrzymamy1? Problem ujęty hasłem Katyń jest więc znacznie szerszy niż ten funkcjonujący w opinii społecznej. Brak już miejsca by pisać o setkach tysięcy cywilów deportowanych w głąb ZSRR czy wielu sprawach szczegółowych. Mam nadzieję, że gdy partyjna Komisja Historyków ZSRR i Polski rozstrzygnie te najbardziej palące problemy, to zajmie się innymi, wcale nie mniej ważnymi Wśród nich na czoło wysuwa się dramat Powstania Warszawskiego Chodzi o życie 200 tysięcy ludzi. Mam nadzieję, że otrzymamy również i w tej kwestii wyczerpujące wyjaśnienia. [»Ład« nr 16, 16 kwietnia 1989] Katyń Janusz К. Zawodny Płynę pod prąd a oni ze mną. Nieubłaganie patrzą w oczy. Uparcie szepczą słowa stare. Prolog z tomu wierszy Zbigniewa Herberta „Napis". Jakie było moje założenie, z jakiego punktu wychodziłem przy rozpoczęciu badań nad zbrodnią katyńską? Przyjąłem tezę, że oddziały egzekucyjne (a takie były) władz niemieckich wymordowały 15 tysięcy jeńców polskich na terytorium Związku Sowieckiego. W czasie pięcioletnich uczciwych badań, przy użyciu materiałów, które za chwilę opiszę, musiałem obalić swoje własne założenie. Niemcy nie popełnili zbrodni katyńskiej. Przechodzę teraz do przedłożenia materiałów, na podstawie których doszedłem do wniosku, że mimo iż niemieckie władze były zdolne ideowo i fizycznie do takiego morderstwa, nie dokonały go. Jestem również przekonany na podstawie dokumentacji i dowódców, że polscy jeńcy nie popełnili zbiorowego samobójstwa, ale zostali zamordowani. Pytanie: przez kogo? Na jakich więc dowodach opierałem swoją konkluzję odpowiadając na pytanie, kto zamordował 15 tys. polskich jeńców wojennych? Źródła zasadnicze podzieliłem na kategorie: pierwsza to wy-j wiady z ludźmi. Przeprowadziłem 150 rozmów z żołnierzami polskimi, którzy byli więzieni w Związku Sowieckim od 1939 roku i którzy opuścili ZSRR wraz z armią gen. Andersa. Tworzyli oni 2 Korpus Polski 8 Armii brytyjskiej. Wywiady tej były robione we Włoszech i w Anglii, gdzie sam przebywałem jako żołnierz. Miałem także trzy wywiady ze Stanisławem Mikołajczykiem, który był premierem polskiego rządu-na obczyź- 302 nie w latach 1943—1945 i wiceministrem rządu Polski Ludowej w latach 1945-1947. Drugim podstawowym źródłem były oficjalne dokumenty i materiały, wszystkie posegregowane w zależności od języka i kraju, w którym zostały wydrukowane. Korzystałem z oryginalnych wersji językowych, aby uniknąć ewentualnych zniekształceń dokonanych przez tłumaczy. Badaniami zostały objęte następujące kraje: Rzesza Niemiecka i Niemcy Zachodnie, Związek Sowiecki, Anglia, Japonia, Polska Rzeczpospolita Ludowa i Stany Zjednoczone, a oprócz tego Międzynarodowy Trybunał w Norymberdze, rząd Rzeczypospolitej na Obczyźnie i Organizacja Narodów Zjednoczonych. Poza materiałami źródłowymi przestudiowałem książki, pam-flety, pisma codzienne, magazyny i rozprawy doktorskie z okresu 1939—1959: Po tej dacie Katyń „ucichł" (ale nie w Polsce). Zostały one zbadane, jeśli miały jakiś związek z tematem i były możliwe do osiągnięcia. W sumie, prace były prowadzone w językach polskim, rosyjskim, angielskim i niemieckim, a w kilku wypadkach tłumaczenia były robione z włoskiego, japońskiego i ukraińskiego. W czasie badań natknąłem się na bardzo ciekawe i nieznane dokumenty, na przykład, osobisty pamiętnik Goebbelsa, ministra propagandy Hitlera, Sprawozdanie z misji Polskiego Czerwonego Krzyża w Katyniu, oficjalne Sprawozdanie Specjalnej Komisji Rządu Sowieckiego do Zbadania Zbrodni Katyńskiej, oficjalne Sprawozdanie Niemieckiej Komisji Lekarskiej w Katyniu, pracę Józefa Czapskiego, do dziś żyjącego w Paryżu, który kierował poszukiwaniem polskich jeńców w Związku Sowieckim, pracę Mołotowa „O zbrodniach nazistowskich" oraz Publikacje z Polski Ludowej, między innymi prokuratora Sawickiego. Ostatnie uwagi, jakie chcę przedłożyć, zanim przejdę do ana-І12У tematu, są następujące: jedyną pomoc materialną na pokry-c,e kosztów maszynopisu, tłumaczeń i podróży otrzymałem od Komitetu Badań Profesorskich Uniwersytetu w Princeton, w sta-"e New Jersey, gdzie wykładałem jako docent politykę między-llar°dową między 1955 a 1958 rokiem. Bardzo ważnym fa^em 303 Katyń Janusz К. Zawodny Płynę pod prąd a oni ze mną. Nieubłaganie patrzą w oczy. Uparcie szepczą słowa stare. Prolog z tomu wierszy Zbigniewa Herberta „Napis". Jakie było moje założenie, z jakiego punktu wychodziłem przy rozpoczęciu badań nad zbrodnią katyńską? Przyjąłem tezę, że oddziały egzekucyjne (a takie były) władz niemieckich wymordowały 15 tysięcy jeńców polskich na terytorium Związku Sowieckiego. W czasie pięcioletnich uczciwych badań, przy użyciu materiałów, które za chwilę opiszę, musiałem obalić swoje własne założenie. Niemcy nie popełnili zbrodni katyńskiej. Przechodzę teraz do przedłożenia materiałów, na podstawie których doszedłem do wniosku, że mimo iż niemieckie władze były zdolne ideowo i fizycznie do takiego morderstwa, nie dokonały go. Jestem również przekonany na podstawie dokumentacji i dowódców, że polscy jeńcy nie popełnili zbiorowego samobójstwa, ale zostali zamordowani. Pytanie: przez kogo? Na jakich więc dowodach opierałem swoją konkluzję odpowiadając na pytanie, kto zamordował 15 tys. polskich jeńców wojennych? Źródła zasadnicze podzieliłem na kategorie: pierwsza to wywiady z ludźmi. Przeprowadziłem 150 rozmów z żołnierzami polskimi, którzy byli więzieni w Związku Sowieckim od 1939 roku i którzy opuścili ZSRR wraz z armią gen. Andersa. Tworzyli oni 2 Korpus Polski 8 Armii brytyjskiej. Wywiady te były robione we Włoszech i w Anglii, gdzie sam przebywałem jako żołnierz. Miałem także trzy wywiady ze Stanisławem Mikołajczykiem, który był premierem polskiego rząduna obczyź- 302 nie w latach 1943—1945 i wiceministrem rządu Polski Ludowej w latach 1945—1947. Drugim podstawowym źródłem były oficjalne dokumenty i materiały, wszystkie posegregowane w zależności od języka i kraju, w którym zostały wydrukowane. Korzystałem z oryginalnych wersji językowych, aby uniknąć ewentualnych zniekształceń dokonanych przez tłumaczy. Badaniami zostały objęte następujące kraje: Rzesza Niemiecka i Niemcy Zachodnie, Związek Sowiecki, Anglia, Japonia, Polska Rzeczpospolita Ludowa i Stany Zjednoczone, a oprócz tego Międzynarodowy Trybunał w Norymberdze, rząd Rzeczypospolitej na Obczyźnie i Organizacja Narodów Zjednoczonych. Poza materiałami źródłowymi przestudiowałem książki, pam-flety, pisma codzienne, magazyny i rozprawy doktorskie z okresu 1939—1959: Po tej dacie Katyń „ucichł" (ale nie w Polsce). Zostały one zbadane, jeśli miały jakiś związek z tematem i były możliwe do osiągnięcia. W sumie, prace były prowadzone w językach polskim, rosyjskim, angielskim i niemieckim, a w kilku wypadkach tłumaczenia były robione z włoskiego, japońskiego i ukraińskiego. W czasie badań natknąłem się na bardzo ciekawe i nieznane dokumenty, na przykład, osobisty pamiętnik Goebbelsa, ministra propagandy Hitlera, Sprawozdanie z misji Polskiego Czerwonego Krzyża w Katyniu, oficjalne Sprawozdanie Specjalnej Komisji Rządu Sowieckiego do Zbadania Zbrodni Katyńskiej, oficjalne Sprawozdanie Niemieckiej Komisji Lekarskiej w Katyniu, pracę Józefa Czapskiego, do dziś żyjącego w Paryżu, który kierował poszukiwaniem polskich jeńców w Związku Sowieckim, pracę Mołotowa „O zbrodniach nazistowskich" oraz publikacje z Polski Ludowej, między innymi prokuratora Sawickiego. Ostatnie uwagi, jakie chcę przedłożyć, zanim przejdę do analizy tematu, są następujące: jedyną pomoc materialną na pokrycie kosztów maszynopisu, tłumaczeń i podróży otrzymałem od Komitetu Badań Profesorskich Uniwersytetu w Princeton, w stanie New Jersey, gdzie wykładałem jako docent politykę międzynarodową między 1955 a 1958 rokiem. Bardzo ważnym fa^em 303 też jest, że profesor Stanisław Swianiewicz czytał mój ukończony manuskrypt i zweryfikował wiele danych. Jego komentarze są szczególnie ważne, gdyż jest jedynym ocalałym z masakry katyńskiej. Przedstawiciel sowieckiego NKWD ze Smoleńska wziął go na dalsze badania ze stacji kolejowej Gniezdowo, z transportu skierowanego do lasu katyńskiego. Stało się to dosłownie na kilkadziesiąt minut przed egzekucją. Powyżej przedstawiłem tezę powziętą w chwili rozpoczęcia badań nad sprawą Katynia, przedstawiłem też rodzaje materiałów źródłowych, na których opierałem swoje badania prowadzone zgodnie z zasadą bezstronności pracy naukowej. Przejdźmy teraz do sedna. O co chodzi w sprawie Katynia? Co się stało? Oto podłoże problemu Katynia i sytuacja prowadząca do zbrodni w lesie katyńskim. Ponad 15 tys. polskich żołnierzy, między nimi 800 lekarzy medycyny, zostało zamordowanych w jednej operacji (ale w kilku miejscach). Żołnierze ci byli wzięci do niewoli przez armię sowiecką w 1939 roku, która wraz z armią niemiecką zaatakowała Polskę. Atak ten był skoordynowany i zaplanowany wcześniej. Pakt Ribbentrop-Mołotow, którego treść jest dzisiaj znana, stanowi dowód niemiecko-sowieckiej współpracy w napadzie na Polskę. Jednak należy rozpatrzyć możliwość, że żyjący polscy jeńcy byli zagarnięci przez wojska niemieckie w czasie ich ataku na Związek Sowiecki w 1941 roku. Ciała około 4300 jeńców znaleziono na sowieckim terytorium zagarniętym przez wojska niemieckie. Prawdą jest, że ręce wielu pomordowanych były związane postronkami sowieckiego pochodzenia, ale prawdą jest też, że kule wydobyte z czaszek zamordowanych były pochodzenia niemieckiego. Rządy Związku Sowieckiego oraz Rzeszy Niemieckiej oskarżały się wzajemnie o popełnienie masakry w lesie katyńskim. Aby zdobyć dowody lub zatrzeć dowody, wywiady kilku narodów ścierały się ze sobą w lesie koło Katynia, w Polsce i w Niemczech, we Włoszech, w Anglii i Ame*yce. Ludzie ginęli, zbiory dokumentów znikały, w tym zestawie dokumentów z archiwum 304 wojskowego wywiadu Stanów Zjednoczonych. Kluczowego świadka znaleziono powieszonego, załamywały się dyplomatyczne i wojskowe kariery w Stanach Zjednoczonych. Nie tylko to — członkowie Międzynarodowego Trybunału w Norymberdze kłamali przez pominięcia. To samo robili dwaj czołowi przywódcy po stronie aliantów w II wojnie światowej: Roosevelt i Churchill. Kto rzeczywiście zamordował polskich jeńców w Katyniu? Jak ich zamordowano? Dlaczego? Zacznijmy od pytania, ilu polskich jeńców wojennych było w Związku Sowieckim pod koniec 1939 roku? W czasie ataku na Polskę w -1939 roku Związek Sowiecki wziął do niewoli 230672 polskich żołnierzy, od generałów do strzelców. Do tej grupy należy dodać oficerów rezerwy aresztowanych w ich domach na terenach zajętych przez Związek Sowiecki i oficerów internowanych w Estonii i na Litwie, których oddano w ręce sowieckie. Ogólna liczba polskich jeńców wojennych w Związku Sowieckim wynosiła około 250 tys., z tolerancją do kilkuset ludzi. Z tej liczby 15 tys. jeńców zniknęło z powierzchni ziemi — między nimi około 8300—8400 oficerów. Po zaatakowaniu Polski we wrześniu 1939 roku przez Związek Sowiecki stosunki między rządami polskim a sowieckim zostały zerwane. Zostały one jednak nawiązane po ataku niemieckim na ZSRR. 30 lipca 1941 roku został podpisany w Londynie dyplomatyczny dokument stwierdzający, cytuję, „że sowiecko-niemieckie ugody dotyczące zmian terytorialnych w Polsce straciły swoją ważność...". Innymi słowy, Związek Sowiecki zwracał Polsce formalnie ziemie wschodnie zagrabione w porozumieniu z faszystowskimi Niemcami. Do tego dokumentu dołączony był specjalny protokół, który nas szczególnie interesuje: swoją mocą protokół ten udzielał „amnestii" (słowa tego używam celowo w cudzysłowie) wszystkim Polakom, którzy byli pozbawieni wolności na terytorium sowieckim jako jeńcy wojenni lub na innych podstawach. Natychmiast na podstawie tego dokumentu oba rządy zgodziły się na formowanie polskiej armii w Związku Sowieckim, złożonej z tych „amnestionowanych" jeńców i aresztowanych. Dokument ten uroczyście podpisali generał 305 Sikorski oraz ambasador sowiecki Majski. Rezultaty były natychmiastowe. Polska ambasada została na nowo otwarta w Związku Sowieckim dla napływających ze wszystkich stron zwolnionych polskich jeńców i aresztantów ustalono punkt koncentracji w Buzułuku. Polska ewidencja w Buzułuku ustaliła, że przybywali oni ze 138 większych obozów pracy i więzień. Dowódcą tej odtwarzającej się armii polskiej w ZSRR był mianowany przez polski rząd w Londynie gen. Władysław Anders, którego NKWD uwolniło z więzienia na Łubiance. Dziennie przybywało tysiące ludzi. Gen. Anders potrzebował oficerów do zorganizowania i usprawnienia egzystencji napływających mas żołnierskich. Jednak liczba oficerów była minimalna. Z czternastu polskich generałów wziętych do sowieckiej niewoli — tylko dwóch zgłosiło się w Buzułuku. Z 300 wyższych oficerów, którzy także byli uwięzieni, tylko sześciu dotarło w stanie wyczerpania na punkt zborny. O reszcie nikt nic nie słyszał. Odtworzono z opowiadań obecnych w Buzułuku nazwiska i fakty; oKazaio się, że reszta była aresztowana lub wzięta do niewoli w czasie lub natychmiast po napadzie na Polskę w 1939 roku. Brakowało 8300—8400 oficerów. Troska o zaginionych szczególnie się zwiększyła, kiedy jeńcy z obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku raportowali dokładnie nazwiska swych byłych kolegów z tych obozów, bo razem z nimi byli tam uwięzieni do wiosny 1940 roku. Lista tych zaginionych, zrobiona imiennie, liczyła około 15 tys. żołnierzy — między nimi, jak wymieniłem wyżej, 8300—8400 oficerów. Gen. Anders założył specjalnie biuro poszukiwań, z kapitanami Kaczkowskim i Czapskim, aby odnaleźć zaginionych. Kapitan Czapski sam był uwięziony w Starobielsku i osobiście znał wielu z nich. Władał językiem rosyjskim, mógł się poruszać po Związku Sowieckim, miał kontakty, a ewidencję woził ze sobą. Trafił nawet do generała sowieckiego Nasiedkina, który był komendantem Centralnego Urzędu Administracji Obozów Pracy. „Generał od obozów pracy" nic o zaginionych Polakach nie wiedział... Czapski nie ustawał w wysiłkach. Przygotował specjalne me- 306 morandum i dotarł 2 lutego 1942 roku do generała NKWD Rajchmana w jego biurze na Łubiance w Moskwie. Indagowany Rajchman flegmatycznie odpowiedział, że nic nie wie o zaginionych, ale da ostateczną odpowiedź. Czapski czekał przez tydzień w Moskwie na tę odpowiedź. Pewnej nocy obudził go telefon od Rajchmana. Rajchman powiedział Czapskiemu, że musi wyjechać z Moskwy następnego ranka i nie będzie mógł się z nim w ogóle widzieć. Czapski wyczerpał wszelkie możliwe źródła. Polski ambasador w Związku Sowieckim, prof. Kot, miał takie same doświadczenie na płaszczyźnie dyplomatycznej. Obydwaj natykali się na mur milczenia i brak współpracy. 15 tys. ludzi zniknęło z powierzchni ziemi w Związku Sowieckim, gdzie każdy obywatel, nawet na wolności, był i jest zarejestrowany i musi posiadać dowód osobisty... Następny polski ambasador, Tadeusz Romer, też nie miał szczęścia. Ponad 50 formalnych not i zapytań, skierowanych do rządu ZSRR w tej sprawie nie przyniosło rezultatów... Także generał Sikorski, jako wódz naczelny i premier wystosował specjalną notę dyplomatyczną 15 października 1941 roku na ręce sowieckiego ambasadora w Londynie, Bogomołowa, żądającą uwolnienia pozostałych 15 tys. Polaków. W miesiąc później Bogomołow odpowiedział, że (cytuję z noty sowieckiej) „polscy oficerowie na terytorium sowieckim zostali uwolnieni...". Polski rząd w Londynie zdecydował, że należy zaapelować bezpośrednio do Stalina. 4 listopada 1941 roku polski ambasador, prof. Kot, miał audiencję u Stalina — Stalin zbył pytanie milczeniem. Wówczas Sikorski zdecydował, że musi w tej sprawie mówić ze Stalinem osobiście. Generał wyleciał do Moskwy i 3 grudnia 1941 roku spotkał się ze Stalinem. Cytuję teraz oficjalny tran-skrypt tej rozmowy, Gen. Sikorski: „Gdzie są ci ludzie?". Stalin: „Uciekli". Generał Anders, który był obecny przy rozmowie: „Gdzie oni mogli uciec?" Stalin: „Do Mandżurii". Po taką odpowiedź generał Sikorski leciał do Moskwy tysiące kilometrów nad terenem nieprzyjaciela? Związek Sowiecki w tym okresie wojny nałożył specjalne obostrzenia na porusza- 307 „m obszarze. Rzekoma ucieczka 15 tys. ludzi mówią- nKbąJEZHakiem podążających przez cały Związek Sowiecki CJ J Zrwyglądała na żart. Nawet dla Rosjan. d0Ambnasad SuŁw Zjednoczonych, admirał William H Stan- Amoasauui ^ ^^ ^ poinformował rząd sowiecki (cytu- dley, w m^JU lomatycznej), że „... rząd sowiecki opóźnia wypeł-ję z noty йУ? i& uwolnienia polskich jeńców wojennych". Na nlCTLPrZ, sowiecki minister spraw zagranicznych, odpowie-to Mołotow sowi ^ іи^. .nteresuje s]? poiską poHtykąll Ityikf ambasador w Moskwie, który też starał się zdobyć BrytyjsKi a _ nk miał więcej szczęscia u władz wiadomości o zag y^^ ^ zsRR ^^ bez śladu sowieckicn. stało? po trzech latach poszukiwan w lutym N°43S1roku "nareszcie odnaleziono zaginionych Polaków - niestety, tylko około 4 tys. z nich, niestety, zamordowanych i wrzu- COTlm^muÓniemieckibp°uIk łączność nr 537 stacjonowany , -Г - kilometrów na zachód od Smoleńska, raportował kilkanaście ze niemiecka policja polowa znalazła ciała o"ofi -ów" w rejonie postoju ich pułku. Znaleziono ich polskicn on h długich butach , z dokumentami przy cia- Lh Któdv z oficerów został zastrzelony strzałem z pistoletu , t wV ciała znaleziono na ziemi sowieckiej, ale kule W а ьТ«.° 7' czaszek były niemieckiego pochodzenia. wydoDyie 1 i943 roku niemieckie radio nadało pierwszy biu- T żaiący Związek Sowiecki o zamordowanie polskich opeerów W dwa dn, później sowieckie biuro informacji podało ? ьТі'гтпеі wiadomości, że „polscy jeńcy wojenn, byli w 1941 ЙЫ* Р-У botach konstrukcyjnych koło Smoleń-roku zatru ^^ ,ch zagamęli j wym0rdowali . Sowiecki samolot wywiadowczy zjawił się nad Katyniem. Jest wątpliwe, aby di Zlcy w okupowanym przez Niemców kraju uwierzyli гук bdsa A Ucy і Amerykanie równie sceptycz- Pr°Pl,et się do niemieckiego oskarżenia, ""jednak Wmoy, przyznając się to faktu, że kule były pro-dukcji niemieckiej, szukali natychmiastowego alibi. Zaprosili więc 308 trzy komisje lekarskie do wzięcia udziału w ekshumacji zwłok: 1) Międzynarodową Komisję Lekarską, 2) Komisję Polskiego Czerwonego Krzyża, wyłonioną spośród członków PCK znajdujących się na terenach okupowanych oraz 3) Specjalną Niemiecką Komisję Sądowo-Medyczną do badań na miejscu. Wszystkie trzy komisje zebrały się w lesie katyńskim. Miały prawo dokonania ekshumacji i autopsji ofiar z odkrywanych grobów. Międzynarodowa Komisja była złożona z lekarzy z 12 państw: między innymi Belgii, Bułgarii, Danii, Finlandii, Włoch i Szwajcarii. Jednak proniemieckie rządy były również reprezentowane (Kroacja); był też medyczny inspektor z rządu Vichy. Ta komisja przyjechała do Katynia 28 kwietnia 1943 roku. Niemcy zaoferowali pełną współpracę. Członkowie komisji robili wywiady z miejscową ludnością, prowadzili ekshumacje, zażądali wykopania dziewięciu ciał z grobów, które nie były poprzednio ruszane, oraz przeprowadzili autopsje na zwłokach 982 oficerów. Komisja sporządziła końcowy raport. W tym samym czasie 12-osobowa Komisja Polskiego Czerwonego Krzyża także prowadziła swoje badania. W tej grupie, bez wiedzy Niemców, byli przedstawiciele Armii Krajowej. Doświadczyli oni niemieckiego terroru, toteż bardzo krytycznie patrzyli na niemieckie poczynania zmierzające do obarczenia winą rządu sowieckiego. Członkowie tej komisji wręcz odmówili Niemcom zabierania głosu publicznego i potępiania Związku Sowieckiego. Z pozwoleniem polskich władz podziemnych dwóch polskich publicystów i kilku działaczy społecznych brało też udział w delegacji. W tym czasie, ale niezależnie, Niemiecka Komisja Sądowo--Medyczna też prowadziła badania. Te trzy komisje niezależnie od siebie doszły do następujących wniosków, które sumuję dodając do nich informacje zebrane z innych źródeł w ciągu pięciu lat badań. W lesie katyńskim znaleziono osiem zbiorowych mogił, każda z nich głębokości od 2 do 4 metrów. W tych masowych grobach znajdowały się ciała pochowane w następujący, systema- 309 tyczny sposób: zamordowani leżeli twarzami w dół, ich ręce były ułożone wzdłuż ciała, albo związane sznurem. Nogi wyprostowane. Bez wyjątku, żołnierze polscy zostali zamordowani strzałem w tył głowy. W większości wypadków oddano jeden strzał. Znaleziono też dwa indywidualne groby. Odkryto w nich ciała dwóch polskich generałów. Związane ręce mieli najczęściej podchorążowie oraz młodzi wiekiem oficerowie. Technika wiązania rąk sznurami była identyczna. Sznury musiały być przygotowane wcześniej bardzo metodycznie, gdyż długość ich była jednakowa. Niektórzy zamordowani mieli usta zakneblowane lub wypełnione trocinami... Na niektórych ciałach znaleziono ślady uderzeń bagnetami o czworobocznych ostrzach, używanymi w tym okresie przez Armię Czerwoną. Do grobów Niemcy zwozili wybranych żołnierzy alirnckich z obozów jenieckich, Amerykanów i Anglików. Ściągnęli także dziennikarzy. Szwedzki korespondent zanotował, że władze niemieckie nie tylko, że nie stawiały przeszkód, ale nawet jak tylko mogły, pomagały mu. Pomogły mu nawet znaleźć konia, na którym się swobodnie poruszał po lesie katyńskim. Przy ciałach znaleziono masę dokumentów, które pozwalały na identyfikację ofiar, na przykład dowody posiadania odznaczeń, listy, pamiętniki, wojskowe znaki identyfikacyjne, wizytówki, fotografie itp. Widocznie mordercy nigdy nie spodziewali się, że groby zostaną odkryte. Szczególnie członkowie komisji Polskiego Czerwonego Krzyża byli zdolni do stwierdzenia ponad wszelką wątpliwość, że materiały dokumentacyjne były autentyczne. Między zamordowanymi zidentyfikowano kwiat polskiej inteligencji: kilkuset prawników, setki nauczycieli szkół gimnazjalnych oraz podstawowych, 21 profesorów uniwersytetów, przeszło 300 lekarzy (ogólna liczba zaginionych lekarzy przekracza 800), dziennikarzy, znaleziono też ciało księdza. Wszyscy ci oficerowie rezerwy i zawodowi byli w mundurach. Między nimi 400—500 pochodzenia żydowskiego. Wśród zamordowanych znaleziono też kobietę w mundurze porucznika polskiego lotnictwa. Po dalszych badaniach ustaliłem, le była to córka polskiego generała, żona oficera, która została 310 I aresztowana i nosiła mundur za pozwoleniem najstarszego oficera obozu. Jak wspomniałem, amunicja użyta przy zabójstwach była pochodzenia niemieckiego. Studiując w Hoover Institution w Stanford oryginał pamiętnika Goebbelsa znalazłem pod datą „maj 8 1943" takie' zdanie: „Niestety w grobach Katynia znaleziono niemiecką amunicję. Pytanie, jak ona się tam znalazła, wymaga wyjaśnienia". Niemcy szybko zabrali się do tego i ustalili, że amunicja użyta do dokonania zbrodni była produkowana przez niemiecką firmę Geco w Durlach. Była to amunicja kalibru 6.65 oraz 6.35, eksportowana do Polski (stąd, kiedy stawiałem hipotezy, ze względu na obiektywizm musiałem wziąć pod uwagę i taką możliwość, że Polacy popełnili masowe samobójstwo). Amunicja ta była też eksportowana przed 1939 rokiem do krajów bałtyckich i do Związku Sowieckiego. Sumując, pozwolę sobie przypomnieć, że zaginęło w Związku Sowieckim około 15 tys. polskich jeńców wojennych. Tymczasem w lesie katyńskim znaleziono, według niemieckiej Komisji Sądo-wo-Medycznej, 4143, a według Komisji Polskiego Czerwonego Krzyża, 4243. Do tej liczby należy dodać około 200 ciał z grobu nr 8, który był tylko częściowo odkopany. Przyjmując więc za podstawę dane Polskiego Czerwonego Krzyża, wykopano w Katyniu 4443 ciała. Większość wśród zamordowanych stanowili oficerowie, ale były i zwłoki żołnierzy bez rang. Znaleziono również 22 osoby w cywilnych ubraniach. Pora na przedstawienie wniosków komisji utworzonej przez Związek Sowiecki do zbadania masakry w Katyniu, a następnie na podstawie dowodów zebranych przez wszystkie (cztery) komisje oraz materiałów zebranych przeze mnie — ustalenie odpowiedzialnych za tę zbrodnię. Zacznijmy od argumentu strony sowieckiej. Sama nazwa komisji — przetłumaczona» z rosyjskiego — musi nasunąć wniosek, że komisja już wiedziała (zanim zaczęła swoje prace), kto zamordował Polaków. Pełna jej nazwa brzmiała Specjalna Komisja dla Udowodnienia i Prześledzenia Okoliczności Zastrze- 311 lenia Polskich Oficerów przez Nien.ecko-Faszystowsk.ch Najeź- dtolLL^halatlSkren lasku katyńskiego po odbiciu tego Komisja zjecna skład komisji wchodzih lu- Г "o ^ —'* г sowiecko .^^ яіе lekarze z zagranicy nie zostali zaproszeni. Władze sowiec kle wykluczyły nawet "polskich komunistów z udziału w ekshu- mWedłu.. raportu sowieckiej kobisji polscy jeńcy wojenni budowali w okolicy Smoleńska i zostali zagarnięć, przez wojska Temfeck! w 1941 roku, a na jesień, tego roku zamordowani. N Zсу ednak, chcąc przerzucić winę na ZSRR i sprowokować ^zani z tym reperkusje sfałszowali ^*%%>Z> Wionę nrzy zabitych, aby wykazać na podstawie dat, ze zbroa m dokonano w 1940 roku, a wiec w czasie, kiedy teren Katynia był w rękach sowieckich. Według sowieckiej komisji, w kilka widni po morderstwie Niemcy zaczęli wykopywać ciała Polaków i oskarżać Związek Sowiecki o popełnienie tej zbrodni. Sowiecka komisja oparła swoje wnioski na zeznaniach sw.ad-Sowiecka ко j v h nad grobami yTzień "od do 23^::Піа 1944 roku. Zbadał, powtórnie 9У25 wykopanych ciał i ustalili tę samą przyczynę zgonu. Jedyn fnaiwaimeLą różnicą między opinią sowieckiej komisji a opin ą rz clkoS zorganizowanych pod egidą Niemców, była data m rei s"w ecka komisja twierdziła, że zamordowano Polaków w 1941 roku a więc kiedy Niemcy zajęli tereny, na których Гпа du e się as katyński. Trzy komisje zwołane przez Niem- cót^ąc", z komisja Polskiego Czerwonego Кrzyza ^ dziły że jeńców zamordowano na wiosnę 1940 roku, kiedy Kąty bVtJ^l^U ОЫО 900 ca, ,doklad„ie 925, sj 11 tys. polskich jencow. W jaki sposoo w ч > nie poinformowała. . Hn^dłem do na- Porównując wszystkie raporty w oryginałe do«edfcm do na stępujących wniosków: 1) sowiecki raport jest 15 razy krótszy 312 niż raport komisji niemieckiej, 2) jest on też 20 razy krótszy niż raport Polskiej Komisji Czerwonego Krzyża, 3) sowiecki raport nie wymienia trzech materiałów dowodowych: a) wieku drzew, które posadzono na grobach po morderstwie, aby je ukryć, b) nie podaje, że ciała miały ślady uderzeń i ciosów czworobocznym sowieckim bagnetem, c) oraz że sznury, którymi wiązano ręce pomordowanych, były sowieckiego pochodzenia. Pod jednym jednak względem raport sowieckiej komisji był dokładniejszy od pozostałych. Otóż wymienia on nazwiska trzech niemieckich oficerów, którzy według komisji byli mordercami Polaków. Między nimi podpułkownika Ahrensa (Arnesa), który, jak twierdził raport sowiecki kierował akcją mordowania polskich jeńców. Podpułkownik Arnes sprawił niespodziankę komisji sowieckiej. Kiedy po wojnie został powołany Międzynarodowy Trybunał do Sądzenia Zbrodniarzy Wojennych, Arnes dobrowolnie stanął przed Trybunałem w Norymberdze, aby swoje imię oczyścić z zarzutu. Międzynarodowy Trybunał, pracujący w pełnym świetle na oczach światowej opinii publicznej, wysłuchał Arnesa i uwolnił go od wszelkich zarzutów. Tu musimy krótko omówić, jak Trybunał w Norymberdze potraktował zbrodnię katyńską. Spędziłem nad tym problemem przeszło rok i swoje badania mogę podsumować jednym zdaniem: sprawę Katynia w Norymberdze potraktowano w sposób, który jest dowodem braku zasad moralnych, łącznie z łamaniem podstawowych zasad i ideałów ducha prawa ludzkiego i międzynarodowego. To była robota „na chama"! W Norymberdze oskarżającym o zbrodnię katyńską był... prokurator sowiecki. I prokurator sowiecki dopuszczał przed sąd tylko takie dowody, które jemu były wygodne. 8 lutego 1946 roku prokurator Rudenko oskarżał też w Norymberdze Niemców o to, że napadli na Polskę i że mordowali Polaków... W tym momencie niemieccy oskarżeni siedzący na ławach nie mogli się wstrzymać od śmiechu. Goering i Hess zdjęli słuchawki z głów i przestali słuchać oskarżenia. Goering powiedział: „Nigdy nie przypuszczałem, że Rosjanie są na tyle 313 І bezwstydni, aby tutaj wymieniać Polskę... Przecież oni zaatakowali Polskę w tym samym czasie co i my!". Baldur von Schirac zaczął się śmiać i powiedział: „Kiedy Sowieci wymienili Polskę, myślałem, że umrę ze śmiechu". Czytając słowo po słowie przebieg badań nad Katyniem w Norymberdze, nawet laik w dziedzinie prawa musi dojść do wniosku, że na oczach świata miała miejsce cyrkowa farsa. Polski rząd na wygnaniu twierdził, że sprawca zbrodni siedział na ławie sędziowskiej, a także bawił się rolą prokuratora. Kiedy Niemcy przedstawili podpułkownika Arnesa, ten przez cały tydzień odpowiadał publicznie na oskarżenia sowieckiego prokuratora. Nie tylko nie był komendantem jednostki wymienionej przez sowiecką komisję, ale także udowodnił, że w tym czasie nawet nie był w Katyniu. Sowiecki oskarżyciel wymienił wtedy drugiego pułkownika o nazwisku Bedenk. Niemcy odnaleźli pułkownika Bedenka i zaprezentowali go w Norymberdze. Bedenkowi sowiecki prokurator też nie mógł udowodnić winy. Niemcy wtedy wezwali z kolei dowódcę obydwu pułkowników, generała Oberhausera. On też zeznawał i jemu też nic nie można było udowodnić. Wreszcie niemieccy prawnicy zaproponowali, aby wezwano przed Trybunał adiutanta, kapitana Bohmerta, który też został imiennie oskarżony przez sowiecką komisję o zamordowanie Polaków, a którego Niemcy z własnej inicjatywy odnaleźli. Wtedy sowiecki prokiiratof Rudenko powiedział „Kapitan Bohmert sam brał udział w morderstwie w Katyniu... i po-: nieważ on jest zainteresowany w tej sprawie, nie może dać nam żadnych pożytecznych informacji". Taki argument jest nie do przyjęcia. Innymi słowy, odrzucono świadka dlatego, że był — według sowieckiej komisji — świadkiem naocznym. Mimo wysiłków ze strony sowieckiej, aby odpowiedzialnością za zbrodnię katyńską obarczyć Niemców, zeznania oficerów niemieckich zupełnie uwolniły stronę niemiecką od podejrzeń. Co się w końcu stało ze sprawą katyńską w Norymberdze? Nic. Zniknęła z wokandy... Kiedy dr Hans Laternser, prawni niemiecki, zapytał sąd „Kto jest odpowiedzialny za zbrodni w Katyniu?", angielski przewodniczący, lord Lawrence, odpo- 314 wiedział „Nie proponuję odpowiedzi na takie pytania". Kiedy odczytano wyroki w Norymberdze, sprawa Katynia była w nich ominięta — mimo że była w oskarżeniu. Jeden z Amerykanów, który był członkiem zespołu prawników, powiedział: „Sprawa Katynia w Norymberdze wyglądała dla prawników nieprawdopodobnie śmiesznie". Wszystkie materiały dowodowe przedstawione przez polski rząd w Londynie zostały odrzucone. Wszystkie inne materiały dostarczone sądowi przez aliantów też zostały odrzucone. Jedynym „dowodem" był raport sowieckiej komisji — a ten został doszczętnie zdemolowany przez niemieckich świadków. Na podstawie osiągalnych dokumentów od wszystkich stron zainteresowanych, na podstawie zeznań świadków oraz materiałów, które nie były dopuszczone przed Trybunał w Norymberdze przez Związek Sowiecki, spróbujmy teraz odtworzyć drogę 15 tys. polskich żołnierzy. Jak już wspominałem, nie zameldowali się oni w punkcie zbornym w Buzułuku, gdzie formowała się armia polska pod dowództwem generała Andersa. Wszelkie poszlaki prowadziły do wniosku, że tych 15 tys. ludzi było uwięzionych do wiosny 1940 roku w trzech obozach sowieckich: Ostaszków, Kozielsk i Starobielsk. S.kąd wiemy o tym? Bo z tych trzech obozów ocalało 448 Polaków-oficerów. Oficerowie ci zameldowali polskim władzom nazwiska tysięcy ludzi, z którymi siedzieli w tych obozach i którzy zginęli. Wszystkie trzy obozy były stopniowo, partiami ewakuowane na wiosnę 1940 roku. Wielu z ponad czterystu ocalonych opuściło obozy pod sam koniec ewakuacji, czyli wiedzieli oni, w jakich grupach i jacy oficerowie zostali przed nimi wywiezieni z Ostaszkowa, Kozielska i Starobielska. Należy tu stwierdzić,' że w tych samych grupach, według podanych nazwisk znaleziono pomordowanych w grobach katyńskich. Zrekonstruujmy ich los. Po ataku sowieckim na Polskę w 1939 roku około 250 tys. polskich jeńców wojennych zostało zamkniętych w 138 obozach na terenie Związku Sowieckiego. W obozach tych specjalna ewidencyjna selekcja przeprowadzona 315 hvła nrzez władze sowieckie. Każdy jeniec był szczegółowo ba- / PPo badaniach oficerowie byli umieszczam w dwóch obo- T w Kozielsku i Starobielsku. Jednak członkowie polskie- _Jdu oficerowie policji, policjanci, żandarmeria i straz- 8° ТогтІи Ochrony Pogranicza byli oddzieleni od reszty ШСУ S w obozie Ostaszków. Ta selekcja zakończyła się 1 Т1Є Z\e 1939 roku i Polaków trzymano w tych obozach w hstopadze o ^ w okres.e kw.etnia.maja zaczęły się sko- /nnwane ewakuacje z obozów grupami. Jeńców wywożono ° Ciadomjm kierunku. Według relacji świadków, którzy prze- ", "wnofclw obozach było niewiele, ale wystarczyło na prze- S; Okowie od majora wzwyż me pracowali. Młodsi o ice- Elsami byli zatrudniani przy usuwaniu śniegu. Zacho- hT fżn ce w porównaniu z obozami jeńców wojennych w in- l IraiS po Pierwsze - w ZSRR administracja, strażnicy Sb czSa- sowieckiej policji NKWD, a nie armii: po dru- iPTcv byli zmuszani do udzielania informacji, przesłuchiwani g ІSfrazy po trzecie wreszcie - w obozach sowieckich pro- radzono syslematyczną, zaplanowaną propagandę polityczną. мь ona na celu zrobienie z polskich oficerów ideowych ko- Lw Postępy w ideologicznym kształceniu śledzili ofice- mU NKWD Na podstawie wszystkich dowodów zebranych Tłocznych'świadków należy obiektywnie stwierdzić, że to H S naginanie skończyło się fiaskiem. Polskie pojęcie ideologiczne nagk d^ mundur^ w.emość przys.ędze _ te de. П0 ^atakowane przez raczej prymitywne metody sowieckiej ""nudy Z tylko że się me rozpadły, ale wręcz nabrały Pr°PfŁi Struktura społeczna i wojskowa oraz dyscyplina ZwWzmo0cniły się jeszcze bardziej pod atakiem propagandy sowiec-S?W marcu 1940 roku ideologiczna presja oraz -dywidual-Tvfikacia jej wpływu, dokonywana przez oficerów NKWD M :tkoTc ona. Polacy me stali się komunistami - jednak Ш z mch mogło być wykorzystanych. Ci ocaleli. Tak zdecy- Х^^Г^піа 1940 roku, sowiecka adm, nisTracja obozu w Kozielsku rozpuściła plotkę, ze „jeńcy będą 316 wypuszczeni i będą mogli wrócić do Polski". Należy pamiętać, że na wiosnę 1940 roku współpraca Niemiec hitlerowskich ze Związkiem Sowieckim osiągnęła szczyt. W tym czasie ZSRR udzialał Niemcom swoich baz wojennych, wymieniano surowce. Hitler i Stalin prowadzili politykę eksterminacji na terenach zajętych w Polsce. Stąd też, oficerowie wiedząc z sowieckiej prasy o tej współpracy uwierzyli, że będą mogli wracać do domów znajdujących się na terenach zajętych też przez armię niemiecką. Natychmiast po rozpuszczeniu pogłoski o „powrocie do domów" pierwsze imienne listy zostały ogłoszone. Rankiem każdego dnia członkowie NKWD przychodzili przed baraki i czytali listy nazwisk. Jeńcy natychmiast mieli zwrócić administracji obozu wyposażenie otrzymane od władz obozowych. Potem przechodzili osobistą rewizję już w innym budynku. Od tego momentu nie wolno im było kontaktować się z resztą jeńców. Następnie, grupami byli przewożeni w zamkniętych ciężarówkach do najbliższej stacji kolejowej. Jeńcy nie mogli zrozumieć dlaczego — jeśli jadą do domu — obstawiono ich psami i dlaczego natychmiast po opuszczeniu obozu traktowano ich ze szczególną sro-gością. Generałów wywieziono pierwszych. W Starobielsku nawet sprowadzono wojskową orkiestrę, która grała marsze wychodzącym z obozu. Jednak w momencie przejścia za druty — postawa NKWD zmieniała się natychmiast. Wymagano ścisłej dyscypliny, rzucano ostre ostrzeżenia i stosowano presję psychologiczną. Jeńcy byli w grupach od 50 do 360. Oficerowie nie mogli dojść, według jakich kryteriów ich grupowano. Pomieszane były stopnie, bronie, wiek — jednym wspólnym mianownikiem był fakt, że oficerowie o zdolnościach przywódczych zostali zgrupowani w pierwszych transportach. Jest możliwe zrekonstruowanie nazwisk grup wyjeżdżających z Kozielska. Listy znajdują się wśród materiałów dowodowych na Zachodzie. W tym samym porządku, w którym opuścili obóz, znaleziono ich ciała w grobach w Katyniu. Jeńcy z Kozielska mają też żyjącego świadka, który dojechał nawet z transportem do Gniezdowa — najbliższej Katynia stacji kolejowej. Jest nim profesor Swianiewicz. Czytał on rezultaty 317 m01ch badań o Katyniu: Niech sam opowie o swoim wyjeździe Z K№aZŚz1Skonwój, był złożony z pięciu lub sześciu wagonów ko-leJo™o pfcwozenia Jeńców... Myśmywyalkulowah, ze u v okołn 30 W moim przedziale było 14 osod. "СЙі^Ко'іеЬк późno ^eczorem. O wschodzie słońca Opuschsmy tam knka m.nut i pociąg ru. У Г7кГегипки północno-zachodnim. To był jasny, słoneczny 7- ńSdoszli do wn10sku, że jedziemy na północny-za-chód p^t Г/nt cień słupów telegraficznych. Ten fakt spraw, ZfrSSć bo wielu z nas wierzyło, że oni rzeczywiście wiozą Hn Po № Po kilku kilometrach pociąg się zatrzymał... po nas do Pol?kl- ;.°ік NKWD wszedł do naszego wagonu, ^"/— , La„, abym £». S»OJe «c* ' --^-^ЇіГГ^ХЇГро,- -cwano л Lh ciężarówek, których okna były zasmarowane cemen-f° Tk tymTcięlrówkami wywożono ich w stronę lasu ka-Єт, io сХ гIn był obstawiony żołnierzami NKWD z na-tynskiego. Cały rejo у Swianiewicz był StaW1łXan:ew Ilensk^NKWD . ostatecznie zwolniony przesłu hiwany w js^ poda n.ego opis metody Г snortów został także potwierdzony przez około 20 pamiet- STwM* * *>"* W КаїУПіи' ktÓryCh кОР1Є ^ Ш ZaCo°Siestało w samym lesie katyńsk.m? Według rekonstrukcji % n fkarza doktora Wodzińskiego, który był członkiem rmhfpo^torwonego Krzyża i który .prowadził ekshu-komisji Polskiego ти8.е1. wejś, ^ grobów5 połozyc Tna riafach^^mordowanych i umierających, , wtedy przyj 5 Г im do^owy rewolwer. Padał strzał. Te egzekucje były kXZZlS Ipecjalistów!!! U tysi^y pomordowanych w weiścia kuli był w tym samym miejscu. PUw Jobach katyńskich odkryto około 4400 pomordowanych. PYIfegdzt są ciała pozostałych 10 tys. polskich jeńców woj jenny h? Jedno jest pewne: żaden z nich nie dał znaku zycia 318 o sobie od 48 lat... Dlaczego władze sowieckie dały rozkaz zamordowania polskich jeńców? 1) Wymordowano ich, ponieważ według ówczesnych wartości operacyjnych komunistów byli oni zaklasyfikowani jako „wrogo wie Związku Sowieckiego". ё°~ 2) Zniszczenie fizyczne polskiej elity intelektualnej oraz nai bardziej patriotycznej cześć, społeczeństwa, jaką byli oficerowi gwarantowało utworzenie intelektualnej pustki, którą kadry ko' munistow w przyszłości będą mogły wypełnić 3) Według oceny oficerów NKWD, którzy badali postęp in doktrynacji w obozach - Polacy, z nielicznymi wyjątkami (tych me zamordowano) n,e byli podatni na propagandę sowiecka Nie można ich było „wykształcić". 4' 4) Rozkaz zlikwidowania Polaków wyszedł albo od Stalina przez Benę, lub od Berii, z aprobatą Stalina 5) Jest to możliwość, którą w swoich badaniach mUS2e uwzględnić, ze rozkaz Stalina został źle zrozumiany przez Ber? Krąży pogłoska że Stalin rozmawiając z Berią używał słowa „zlikwidować w odniesieniu do obozów, w których Polacy byW umieszczeni podczas kiedy Beria zinterpretował słowo Stalin! zlikwidować w odniesieniu do samych jeńców, a nie obozó? Nie mam dowodów aby osądzić, jak było naprawdę. Natomia tezę, ze N.emcy dokonali zbrodni katyńskiej muszę zmienić na podstawie dowodów, które bezsprzecznie wskazują na fakt, że 15 tys. polskich jeńców wojennych zamordowały organa admi- TT°Zt 7ą^U S°Wieckie8° > * do tej pory odnaleziono tylko 4443 ciała. Co więcej, Związek Sowiecki, przy dobrej Wolf na podstawie dokumentacji znajdującej się w jego posiadaniu' Г^у aC ' gdZiC ІЄ'У ГЄта zamordowanych. A oto 1) 448 ocalałych oficerów z obozów Kozielsk, Starobielsk i Ostaszków ustaliło nazwiska 15 tys. Polaków, którzy wraz z mmi siedzieli w tych obozach do wiosny 1940. Wtedy to Po nieudanej indoktrynacji ideologicznej, zaczęto wywozić iCn małymi grupami z obozów. 2) Wszelkie dyplomatyczne wysiłki Polaków, Anglików i Аще- w. st na 319 wkanów między 1941 a 1943 rokiem, aby skłonić Związek Sowiecki do ujawmenia, co się z Polakami .stało pozostały bez rezultatu Jeśli Niemcy zagarnęli Polaków w 1941 roku, jak twierdzi sowiecka komisja, to przecież najłatwiej byłoby juz w 1941 roku powiadomić o tym rząd Rzeczypospolitej w Londynie Amerykanów i Anglików, i powiedzieć, że w Związku Sowieckim już tych polskich jeńców nie ma, bo dostali się w ręce niemieckie Natychmiast zweryfikowałby to Międzynarodowy Czerwony Krzyż, gdyż Niemcy dawali międzynarodowym organizacjom ewidencje ludzi, których bral, do niewolb Niemcy pozwalali też na korespondencję jeńców z rodzinami. Rząd Związku Sowieckiego, gdyby jego sumienie było czyste, miał dwa lata czasu aby powiedzieć aliantom, że to Niemcy trzymają teraz Polaków w niewoli. Rząd sowiecki tego nie zrobił, bo wiedział, że taka informacja mogła być natychmiast sprawdzona przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. 3) Co więcej, gdyby 15 tys. polskich żołnierzy zostało w 1941 roku internowanych przez Niemców na terenach wschodniej Rosji, Armia Krajowa by o tym wiedziała. Armia Krajowa szukała tych ludzi przez trzy lata! ' 4) Gdyby rzeczywiście 15 tys. ludzi pracowało przy budowie dró<- dla Związku Sowieckiego między 1940 a 1941 rokiem, za-Піпв Niemcy zajęli rejon Katynia, władze sowieckie mogłyby nrzedstawić dowody ich wyżywienia, badań lekarskich, korespondencji za ten okres. Żadnych takich dowodów nie przedstawiono. Wszelka dokumentacja dotycząca zamordowanych Polaków kończy się na wiosnę 1940 roku, to znaczy w okresie, kiedy jeszcze Niemców na tym terenie w ogóle nie było, bo się jeszcze wojna niemiecko-sowiecka nie zaczęła. 5) Jeżeli Polacy pracowali przy budowie dróg przed nadejściem frontu niemieckiego, to dlaczego ich nie ewakuowano piechota'' Była to normalna procedura i metoda władz sowieckich. Jeśli zaś zamieszanie było tak wielkie, że nie pozwolono na ewakuację polskich jeńców w zupełnym porządku, to dlaczego żaden z Polaków nie uciekł? Sugestia, że w czasie wojny nie-nnecko-sowieckiej zmiana warty przy polskich obozach odbyła 320 nLzf w^f г'3""1 BuCki"gham - to znaczy sowieccy żoł-mtr7v, ymienin warte z niemieckimi i 15 tys. Polaków na to S ^gjsr**1 Czy władze sowieckie myślą'że wielzSfoS k°miSJe, StWIerdzaJ^ '^znie ze świadkami, że rzto°wyChziz:iezionych w kat^k'c* «•** ^ dama Z! **™гсшс]л z zapiętymi guzikami. Tymczasem ba- t TstТеаГРЄнГ" teg° tefenU W °kreSie ««Pnia i września, bredni w К Г g WCrSJ1 S°Wieckiej №е™У ■** dokonać byhby zal^T' "*"** "*** temPe-tury. Jeśli jeńcy ciel тГьяГТ^ ЇУт CZasie' Ше mo^ być ubram tak wNorlh!, 3Ć' ŻC Str°na S°Wiecka określ*a o,mccz- ae naw^t e, wł "Г26816" М° CZ3S dokona™ morderstwa, 7 N^tom a«Т. ГГ WykaZUJe rÓZnice> Jeś" chodzi o czas. wała Грі- K°m,SJa Czerw°nego Krzyża utrzymy- cMe uJal Zam°rdoWano ^zesną wiosną. Dlatego miel. iesienia w ornu і Іг? UO W CZas,e lata lub wczesną jesienią, w grobach byłyby insekty 8) Świadkowie zwracali uwagę na świetny stan butów pol- wó enn° Г!!0"' naWCt °bCaSy ШЄ ЬУ^ zd-te. Czytelnicy z Jcd- ofir zwracaraCJ1Kna РЄ"П° ^'^^ *к Wlelka ™4 P°Iskl ohcer zwracał na buty, i Jak o nie dbano. Gdyby - jak Zwią- P eZ ГenaimUtrZymt ~ P°laCy praC°Wali Р-У budowie dróg N mców 'Г;6' POłt°r! r°kU Przed zaga™.eciem ich przez nałym sTanTe. У ^^^^ « byłyby w takim dosko- we9 wStu° ТЇ,кІ UfymUJe' ZC №emCy za—dowali Polaków wzyTSiał и V " Па W1°Snę 1943 roku wykopali komn omif я и І° Ubrań Ш Zwłokach Powkładane zostały аЕГ abv d*renty' P°tem Niemc>' ciała z Protem na oczlch trzeWhkfa.tyg0dni ^niej znów je odkopać, już П1Ы2упагонГ ^,SJ1'" Wygląda t0 Ш n°nSens- Ko™SJe że zwłok, tZi P Ska ' ПІЄт,ЄСка' StW]erdz^ Jednogłośnie, >°*ZLTZTiz erobów były jak ^ ziep--kie- atą cieczą wydzielaną przez cała przy rozkładzie i że wyższe 321 ■ i tc«,iłv odciski na zwłokach leżących pod nimi. гТГ °Tok tv Г -czywtie ruszane kilka raz,, jak Zwi,-Odyby zwłok, byty mc^ d , b ,b narusZony. Co w,e- zek SowięC , =, Ю vd^ \^ żad„yc„ p0SZU- ?'• Tfl naruszeń «onkowie Polskiego Czerwonego Krzyża , rrShumowali zwłoki, aby s,e upewnić, że ше S?Sr»^dS -zane. S,w,erdżi,i to ponad wszełk, w„- "^fw^doklen^^one na ciałach Polakćw kon- Ч ЛГ£UT£» '—wania, posadzono .senki. „ i ^ irh nrzekroiu pod mikroskopem wykazały, że były za-«dzo wiosP„;.94Ó Ли, czyi, kiedy Katyń był w sowieck.ch rekach Tego mktu sowiecka kom.sja nawet me wym,en,a. m Pomordowani w lesie katyńskim pochodzą z obozu w KozieLuTZ oni w grobach w takich samych 8™P*«* L nazwisk, w iakich °P^'-K°a -І;ГХ: ą lit ^dl które pami.tmk, «^cpancw ^ «£2ta'. , którymi byt z którym, p,szacy był wywez>o у _ ^ po(em w tym samym wagon, k£jo«rym ^ nie zamordowany w grobie, lego i**. ^m Fakt że sznury, którymi związano ręce ofiar były sowiec-13) hakt ze sznury' nominictv przez sowiecką komisję. kX ZTŁC -^SSU -dane przez bagnety £ „і'скіе (cż«eroos.rzyowe) też ,es. przemdczany przez sowck, "Ts^Rząd sowiecki nie pozwolił na przeprowadzenie badań СЬЙ2. £ŁS£ zgoi na takie zupełn.e neu.ra-ne badanie. _ T5mr0sił do Katynia na ekshumację klumsto m n,e =Ш »аД*сіє Д mch m^ jl 17) Autopsje prowadzone prz.cz »** з 322 liły na podstawie mikroskopowych badań mózgów stan ich rozkładu. Z badań tych wynika, że ciała musiały być w grobach co najmniej trzy lata — czyli data morderstwa jeszcze raz przypada na wiosnę 1940 roku, kiedy ten teren był w rękach sowieckich. W sumie — na podstawie tych siedemnastu dowodów uważam, że zbrodnię w Katyniu popełniły organa Związku Sowieckiego. Jaki jest posiew morderstwa w Katyniu? Otwarta rana w stosunkach polsko-sowieckich oraz podważenie wiary w moralność ludzką i wiary w uczciwość rządu sowieckiego. Rząd amerykański był w posiadaniu poważnych i dobrze udokumentowanych materiałów udowadniających winę Sowietów, jednak na najwyższym szczeblu rządowym zabiegano, aby nie ujawniać tych informacji. Nie tylko to — Amerykanie, którzy mówili o sowieckiej winie, byli karani na różne sposoby, podważano ich kariery zawodowe. Jakie dowody winy Sowietów miał rząd amerykański już w czasie wojny? Było ich osiem. 1) Raport amerykańskiego pułkownika Szymańskiego, który badał tę sprawę z polecenia rządu USA. 2) Dokumenty brytyjskiego wywiadu, które zostały przedstawione amerykańskiemu rządowi. 3) Dokumenty polskiego rządu na obczyźnie: miał on informacje z pierwszej ręki od żołnierzy z armii gen. Andersa, wcześniej trzymanych w trzech obozach, z których jeńcy zostali wymordowani. 4) Raport admirała Wiliama H. Standleya, amerykańskiego ambasadora w Moskwie w 1942 roku. 5) Raport specjalnej grupy badań przy Białym Domu, przedstawiony prezydentowi Roosveltowi. 6) Specjalny raport amerykańskiego ministra George'a Earle. 7) Specjalny raport pułkownika armii amerykańskiej Van Vlieta, który jako jeniec niemiecki miał możność obejrzenia grobów. 8) Raport amerykańskiego ambasadora Anthony J. Drexel--Biddle'a. Dowody, które przestudiowałem, nie tylko że nie były brane 323 pod uwagę w Norymberdze, ale płk Szymański nawet otrzymał ostrą naganę od swoich zwierzchników. Minister Earle został natychmiast po swoim raporcie wysłany na wyspę Samoa. Raport pułkownika Van Vlieta został zaklasyfikowany jako „specjalnie tajny" przez gen. Bissella. Raport ten następnie po prostu „zniknął" z teczek amerykańskiego wywiadu. Dopiero w 1961 roku Kongres USA pod wpływem presji opinii publicznej w okresie walki z komunistami w Korei — przeprowadził badania nad sprawą katyńską, uwzględniając wszystkie możliwe do zdobycia dowody oraz przesłuchując setki świadków w Stanach Zjednoczonych i Europie. Komisja Kongresu doszła do wniosku, że zbrodnia katyńska została za wiedzą władz popełniona przez Związek Sowiecki. Brytyjski rząd jeszcze bardziej zdecydowanie trzymał sprawę Katynia w tajemnicy. Kiedy w siedem lat po wojnie napisałem jako naukowiec do Churchilla, prosząc go o opinę na temat Katynia, dostałem w odpowiedzi list, w którym Churchill odmówił komentarzy na ten temat. Z drugiej strony, rząd amerykański i brytyjski włożyły ogromny wysiłek, aby ukarać zbrodniarzy niemieckich, którzy mordowali jeńców z ich krajów. Na przykład aby odnaleźć zabójców niemieckich, którzy zamordowali 50 jeńców alianckich z obozu Sagan — przesłuchano ponad 200 tys. ludzi. Trzynastu Niemców odpowiedzialnych za tę zbrodnię powieszono w 1948 roku. Poszukiwania o tej samej intensywności były prowadzone, aby odnaleźć oficera który dał rozkaz rozstrzelania 90 żołnierzy angielskiej piechoty w 1940 roku. Został on po wojnie odnaleziony i powieszony w 1948 roku. Amerykanie prowadzili badania, odnaleźli i ukarali sprawców masakry jeńców amerykańskich w lesie Malmedy. Ale o zbrodnię popełnioną na 15 tys. jeńców polskich, którzy też byli aliantami — nikt się nie upomniał i nikt się tą sprawą do tej pory nie zajął. Mimo że według prawa międzynarodowego „doktryna uniwersalności prawa" upoważnia nawet kraje postronne, które nie są bezpośrednio związane z daną sprawą 324 S ^ludztśT Zbr°dm *«' 3- - —- by^oIyZTótvchUWagę Па'ак1' ZC mi?dZy —dowanym, przykład żydz^W |X ПЗ0" Г2ЄкОПап rdlg,JnyCh: "a Tadeusza Leser* ■ , ° Г°ки autor )trzymał ^t od 25^ЙГыГ *SŁW USA'który obI,czył na p°d- około 350 zamocowanych no h ? * ^^ КаІУ"ІЗ było tego przypuszcza Г POCuhodzenia żydowskiego. Oprócz ofiar pochodzeń^ hW g:°baCh był° da,SZe 35° (Plus m'"us) ty Lwaćjat L У w eg°' ktÓryCh П1Є m°Żna było **»- bach KaJy ab Го :koTo Ш^ГҐ IT* ^ W 8ГО' żydowskiego W шя l t Tr°W ' ZOłnierZy P°ch°dzenia no Hczbeofiar Jul "^ Щ artykuł' w кіогУ™ P«da- - PotcyZeZ)°dze77dowsk-go na 262 (Simon Schochet „„ Vii I % ШЄ P°chodzenia żydowskiego - jeńcy Katynia 152/166 Dassimfn § XL N°Wy Jork 1963' str- ię spodzfewlć LiDane?°WyrZe d°tyCZa °fiar K^™- Należy kiego I Tr^ńskt \ У TSkJCh (1 takŻC P°chod-n,a ukraiń-Jak o g° W Starobie,sku i Ostaszkowie. ukarania *Щ*'££■ * ^ * **» **** o uznanie faktu Zmasowethó- ^ ° ГГ* * Ch°dzi' ale skali miało mie s 7 11 L?7"°™ W°jennych W teJ ustanowione norpraw;daWStwn 7dzynarodoweJ ™no być nigdy się nie oowjf T % ' У tCe° r°dzajU m°rderstwo pol'J dl sCe Г' " TkrUdn° * UStaliĆ ^*™У P"*- dobra ludzkości Lr'» ь,1ка Z3Sad' " im,? - że jeńców woi! u l przestrze^nych, a między innymi Co wieсеГ no' YCh b£Zkarnie ПІЄ można mordować! Bez da„r ktvsf-Г™' ^ St°SUnki P°lsko-wieckie dzisiaj, dmę karska 1 CJ; т°Га,П^' nar°d°wi Polskie™ - zbro-sk igo - Tozo ;iaWrZymanie £°mOCy dIa P°WStania Warszaw" stępne lataTbeda І ""^ ^ ^ °"Є Za°gniaĆ Przez "*" dwoma taam ^ £ So^ T*6" "^ »""' Niemiec. C ucierp.ały od hitlerowskich [«Przegląd Katolicki» nr 29, 30, 31, 1989] Stygmat katyński Jacek Trznadel м- я w Furooie drugiej takiej mogiły. Mówię: mogiła, choć Nie ma w EuroJie jfrUcgJntarzJ tam gdzie chodzi o tysiące, można by PowiedzieC-.^"^'jejRzeczpospolitej tego narodu, o wielkie legendarne wojsko Drugiej ^«pospp j * t0rZy- w Armand . 44 roku. Największy z nich - amerykański, inwazji w Normandi w J _ dstawie umoWy z którego widać Plaz^k^es;XWijednoczPonych we Francji mledzynarodowej -enklawę Sta^ ^ q ^^ ^^ [-.7 T r Tokt 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, z późniejszym. ' Г.Ш Widziałem mentarz pod Yerdun we Francji, cmen-ШТ wtó zllo prawie milion żołnierzy, samo rnau-tarz bitwy, w}kt°nrpeJtXo szczątkami niezidentyfikowanych koeci zoleum ^^^°kS£e metrów wysokość, i 137 me- r^dWofci"Wdziałem cmentarz polskt pod Monte Cass.no. trow długości, wiuzwic ^^„i Q;P 7 ciężarem na sercu Ze wszystkich tych —;-;кГ; karska, i ściśniętym ІГ»™- A'' ™ЄП^"0 pyoleg!e „,e w boju, lecz ,o jedyne m.ejsc , Jdae ezy we, P 6 ^ 1 ^ Zam0rd°TlVrzrof*e7po ncerz;, dtugi szereg .»s,eey osób. nierz po żołnierzu, oiice у etprnhielska i Ostaszkowa, i szli, Odyb, dosziusowaig .a ze c, S»«**to ■ w ^ w trwTćb^r/cbTcbdd ,aki mia»by d.ugośc okCo pi,-nastu kilometrów. 326 Mówiąc „mogiła katyńska" myślę także o tych innych, nie odkrytych jeszcze dla publicznej świadomości mogiłach: Ostaszkowa i Starobielska. Są to mogiły ukrywane. Tajemnicę mogiły katyńskiej odsłonięto przypadkowo, [----------------] [Ustawa z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, z późniejszymi zmianami)]. Kiedy pisze: mogiły ukrywane, znaczy to, że żyją jeszcze ci, którzy wiedzieli i wiedzą. Tej zbrodni nie dokonano w pojedynkę, nie zrobiło tego kilku funkcjonariuszy. To nie Stalin i Beria byli wykonawcami. Były wyszkolone jednostki dokonujące egzekucji, oddziały ochraniające operację, liczne komórki administracyjne oddziałów specjalnych, administracji NKWD i MSW. Jeśli nawet jest pewne, że część świadków wyeliminowano i rozstrzelano, że inna część zmarła, rachunek statystyczny każe założyć, że żyją jeszcze ich dziesiątki, jeśli nie setki, podobnie jak sprawcy eksterminacji hitlerowskich. Ci ostatni stanęli jednak przed licznymi sądami własnego państwa i krajów poszkodowanych. Zbrodnia katyńska jest więc ukryta nie tylko w dokumentach, choćby tylko drugiego rzędu (np. kolejowe listy „przewozowe"), lecz także dobrze utajona w pamięci jeszcze żywych świadków. Jak dotąd nie było jeszcze oficjalnego oświadczenia rządowego strony radzieckiej na ten temat, a uroczystości umożliwione po częściowym odsłonięciu zasłony milczenia odbywają się bez wskazania na sprawców i datę zbrodni (tak w komunikatach z uroczystości w Katyniu w dniu 5 kwietnia 1989). Ta zbrodnia polityczna, zbrodnia stanu, została przecież starannie zamaskowana. Po jej wykryciu zrobiono wszystko — aczkolwiek niezręcznie i nieskutecznie — by ciężar odpowiedzialności przerzucić na Niemców. Spalono i zrównano z ziemią słynną willę w Katyniu, gdzie przygotowywano jeńców do egzekucji (podobnie Niemcy od pewnej chwili zaczęli zacierać ślady w obozach koncentracyjnych). Wiadomość o tym przekazuje radziecki komunikat komisji Burdenki, przypisując to zresztą Niemcom (z lapsusów tego komunikatu, skłamanego od początku do końca, można się zresztą dowiedzieć interesujących rzeczy). I jak to bywa ze zbrodniami stanu, za eksterminacją kozielską, starobielską, 327 ostaszkowską ciągnie się szereg skrytobójczych akcji, mordowanie świadków poszukiwanych w Europie. Jednocześnie zastrasza się tych, którzy tę ogólną prawdę znają, także z bolesnego własnego doświadczenia, przede wszystkim rodziny katyńskie. Znikają świadkowie z okolic Katynia, mieszkańcy okolicznych wsi zostają deportowani. Na Ferdynanda Goetla, świadka ekshumacji z 1943 roku, prokurator Martini wydaje nakaz aresztowania. Ale za chwilę sam prokurator staje się niewygodny, gdyż za dużo wie o katyńskiej sprawie i zostaje zamordowany w Krakowie. W dalekiej Szkocji ginie Iwan Kriwoziercow, koronny świadek Katynia, były mieszkaniec Kozich Gór, powieszony gdzieś w wiejskiej stodole w kilka lat po zbrodni. [---------------] [Ustawa z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, z późniejszymi zmianami)] uczestnicy zeszłorocznej partyjnej dyskusji o Katyniu dziwią się jakby, że ocalał członek ZPP, późniejszy minister i aparatczyk, który był w Katyniu w drugiej połowie 43 roku, zaraz po wkroczeniu na te tereny Armii Radzieckiej i został zobowiązany przez generała Jurija Żukowa pieczęcią milczenia. Jej zerwanie odczuwał jako groźbę śmierci. A więc zbrodnia zatajona, mnożona w steki i tysiące wyroków sądowych, ustalających fikcyjne daty śmierci oficerów na żądanie rodzin, pragnących ułożyć sobie życie, jakie pozostało. Patrzę na sentencje tych wyroków, wydanych przez rozmaite sądy PRL. Daty zupełnie iluzoryczne, związane z dniem przewodu sądowego i tym podobne. Nie kłamią tylko epitafia w kościołach i na cmentarzach. A ci, co Polską rządzili — żyli i wiedzieli, żyli i milczeli. Ale nie tylko to — wymuszali kłamstwo podawane do publicznej wiadomości. A potem metodą znaną z Orwellowskiego „Roku 1984" — uruchomiono mechanizm pogrążenia sprawy katyńskiej w fikcyjną niepamięć. Ginie hasło „Katyń" z encyklopedii, samo słowo zostaje zakazane. Rodziny i znajomi ofiar, obywatele tego narodu, żyją z fikcyjną dziurą w pamięci, jak tamci z dziurą od kuli w głowie. Sprawa Katynia powraca pod presją opinii publicznej na fali reform Gorbaczowa. Częściowe chociaż ukazanie prawdy histo- 328 rycznej staje się atutem propagandowym. Początek to dopiero i nawet gdyby doszło w ZSRR do demokracji, całe generacje będą się jeszcze borykać ze spadkiem [---------------] [Ustawa z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, z późniejszymi zmianami)]. Widać to jasno na przykładzie spadku historii w świadomości niemieckiej w Republice Federalnej. Inną sprawą jednak jest oddanie kluczy od prawdy historycznej i prawa do ogłoszenia tej prawdy instytucjom politycznym, sfunkcjonalizowanym politycznie historykom, tym przede wszystkim, którzy byli i są odpowiedzialni za przeinaczanie i przemilczanie prawdy historycznej. Myślę o komisji od tak zwanych „białych plam". Już samo słowo ma posmak Orwellowski. Powołuje się komisję historyków, tak jakby rzeczy, o których mają zadecydować, należały do zamierzchłej historii, jakby chodziło o zbrodnie faraonów egipskich lub Piotra Pierwszego. W stosunku do zbroni katyńskiej, która nie budzi żadnych wątpliwości, należałoby powołać komisję do ścigania zbrodni ludobójstwa (w tym duchu, mówiąc o braku prawników w komisji, wypowiedział się niedawno Jerzy W. Borejsza). Powie ktoś, że chcę za dużo w obliczu odsłonięcia podstawowej prawdy, które już w zasadzie nastąpiło. Jednak odsłanianie prawdy przez tych, którzy ją długo ukrywali, nie może odbywać się w atmosferze moralnych uników i fałszerstw. Piszę te słowa w chwilę po oglądnięciu w podstawowym wydaniu dziennika telewizyjnego sprawozdania z uroczystości umieszczania urn z ziemią katyńską w Grobie Nieznanego Żołnierza i w pomniku katyńskim na Powązkach. Ani jednego słowa o tym kto zamordował oficerów polskich i kiedy. Nie byłoby to możliwe ani w Oświęcimiu ani na Majdanku. A z drugiej strony publikuje się dokumenty mające sprawiać wrażenie, że te nowe odkrycia zmieniły prawdę o'Katyniu (np. raport mjra Skarżyńskiego). Tymczasem tzw. „raport" Skarżyńskiego nie wynosi nic szczególnie nowego w stosunku do tego, co publikował on na ten temat niedługo po wojnie. Nie chodzi jednak tutaj o spory historyków, chodzi o wymiar moralny. Pod tym względem nie znam nic gorszego niż pewne słowa, które padły nad sprawą 329 katyńską („Miesięcznik Literacki" 1988, nr 11): „Jeżeli więc chcemy (...) ostatecznie zasypać ten rów, by stał się wspólnym miejscem pokuty, to nie może być w tej sprawie przemilczeń". Powiedział to były minister i aparatczyk, Włodzimierz Sokorski, jeden z tych, co zawsze dobrze wiedzieli, lecz milczeli. Zgodnie z tym postulatem należałoby Palmiry lub Oświęcim uczynić wspólnym miejscem pokuty Niemców i Polaków. Nie Polaków, nie rodziny pomorodowanych w Katyniu oficerów wzywać do pokuty nad tamtą mogiłą. [--------------] [Ustawa z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji widowisk, art. 2, pkt. 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, z późniejszymi zmianami). Wiem, że narody sowieckie padły także ofiarą ludobójstwa tak jak padł ofiarą faszyzmu naród niemiecki. Można więc mówić o wspólnej żałobie. Ale nad tą mogiłą nas, Polaków wzywać do pokuty, należy zaiste do dziedziny morał insanity... Rodziny katyńskie w Polsce sięgają setek tysięcy. To za przyzwoleniem wielu z nich mogą czytać, co piszą umarli. Trzymam w ręku pożółkłe kartki ze stemplami poczt sowieckich z Kozielska, Ostaszkowa, Starobielska. Na niektórych stemplach można odczytać: „Dom otdycha imienii Gorkowo NKWD". Willa, w której przygotowywano oficerów do egzekucji w Katyniu, też była „domem wypoczynkowym NKWD". Te karty, listy, fotografie ofiar na mój apel opuściły rodzinne archiwa i skrytki. Adresy zwrotne po rosyjsku, z „otczestwem" dopisanym po imieniu (czyli imieniem ojca z końcówką-icz.) Po rosyjsku także te adresy, które odnosiły się do terenów zajętych przez Związek Sowiecki od 1939 roku. Telegramy po polsku, po niemiecku i po rosyjsku. Te adresowane do Generalnej Guberni szły przez Berlin i nosiły oznaczenie: FUNK MOSKAU — BERLIN. Rzadziej zdarzają się dłuższe listy, jak widać, musiała przeważać opinia, że nie należy ryzykować, że niechętny swej pracy cenzor wyrzuci je do kosza zamiat czytać. Ale nawet z tych krótkich kartek wydawałoby się — banalnych, przemawia do nas jedyna rzecz, jaka tym więźniom pozostała: miłość i tęsknota: 330 „Najdroższi Iruś i Dzieciaczka Jestem zdrów — nie martwcie się o mnie. Myślami ciągle jestem z Wami. Z utęsknieniem oczekuję wiadomości o Was i całej Rodzinie — jak zdrowie, jak sobie radzicie! Iruś pisz często, lecz zwięźle. Adresuj ściśle według adresu podanego na odwrocie. Całuję Was bardzo serdecznie. Wacław Iwaszkiewicz. M. Starobielsk 28/XI 1939 r." Tak pisał więzień Starobielska, dyplomowany inżynier rolnik, ochotnik wojska polskiego od 1918 roku, odznaczony za obronę Lwowa, a w 1939 r. porucznik artylerii rezerwy 24 pułku w Jarosławiu. To list z pierwszego okresu obozowego. Przy ich lekturze stale trzeba pamiętać, że były pisane ze świadomością, że przeczyta je za chwilę wrogie, chytre i nieludzkie oko. Że cenzor może wyrzucić list po prostu do kosza, a poczyniona adnotacja sprawi, że listy do rodziny, te najbardziej wyczekiwane, zniszczy łapa enkawudzisty. Z tego właśnie powodu więźniowie piszą tak często: nie martwcie się, jest dobrze. Przeżyłem, jestem zdrów. Lub wzmiankują, że rana się zagoiła. Lub dodają: jestem teraz szczuplejszy. Ten lakonizm wydaje się tragiczny, jeśli zważyć przeżycia towarzyszące dostaniu się do niewoli większości oficerów, rozstrzeliwanie oficerów przez jednostki Armii Czerwonej lub NKWD po 17 września. Ale musiało temu towarzyszyć też szczególne uczucie ulgi: przeżyłem. Udział tych wspomnień w okresie wywózek egzekucyjnych z obozów musiał bardzo ważyć na świadomości oficerów, dokumentacja jest jednak niewielka. Lakoniczny i powściągliwy ton listów z obozów tłumaczy się także podstawową troską: tych w domu nie martwić. Zostały tam samotne kobiety, z dziećmi, często maleńkimi, a często dopiero mającymi się narodzić. Więc trzeba im tam raczej dodać otuchy. Otuchy dodają sobie obie strony, ukrywając najgorszą moralną stronę przeżyć. Więc pisze się o skarpetkach, że przydałoby się. ale kiedy ktoś powiedział mi, nic ciekawego, skarpetki, zaoponowałem: w tysiącach listów te tysiące par skarpetek, to banalny może, ale wyraz tragedii. Kupowane, robione na dru- 331 tach, wreszcie wysyłane. A wreszcie śmiertelne... W opowieści o ekshumacji zwłok Słowackiego na paryskim cmentarzu Mont-martre utkwił mi w pamięci ten szczegół, że nie zachowały się żadne kości długie, za to wykopano z grobu jedną jedyną, wełnianą skarpetkę. W tym, że można się troszczyć o skarpetki, jakiż luksus: luksus życia. Oficerowie piszą jeszcze, że wolno im wysyłać tylko jeden list w miesiącu, w istocie zachowana korespondencja na ogół nie przekracza 2-3 listów czy karetk. I żadna z tych kartek, żaden z listów i telegramów nie przekracza marca — kwietnia 1940 roku. W ostatnich listach są wiadomości o transportach, bardzo lakoniczne, czasem związane z nadzieją rychłego zobaczenia rodziny. Pisze się o tym też w korespondencji wymienianej między obozami; są o tym wzmianki w listach do rodziny. Z tej ostatniej, międzyobozowej korespondencji, jak można przypuszczać, nie zachowało się nic. Pamiątki po oficerach, których nie zakopano razem ze zwłokami, zakopano zapewne w osobnych dołach. Ten obyczaj poświadczają przecież odkryte zbiorowe groby egzekucji w Winnicy. O czym jeszcze pisze się? Wymienia się nazwiska współwięźniów, tak aby wieść mogła kilkoma drogami dotrzeć do rodzin. I mnożą się pytania o los najbliższych, jak przeżyli działania wojenne, co z nimi. I życie mimo wszystko trwa dalej. Ktoś gdzieś pozostawił walizkę — może uda się ją odzyskać? Ktoś inny troszczy się o los kawałka ziemi, który pozostawił. Ktoś prosi o ochronę futra przed molami, o wietrzenie ubrań, o zebranie i zabezpieczenie dokumentów osobistych i fotografii, dyplomów i innych papierów. Ale najważniejsza, jak powiedziałem, jest miłość: do żony, matki, ojca, do dziecka, które nie może pamiętać swojego ojca. Ten motyw powraca dzisiaj często w tym, co mówią dzieci katyńczyków: byłem za mały, by ojca zapamiętać. Po kwietniu 1940 roku listy do obozów powracają niedoręczo-ne. Są najczęściej opatrzone pieczątkami: RETOUR—PARTI. Ta elegancka formuła, przynosząca pozorny zapach Europy, mówi jednak nie tylko o tym, że więźniów nie ma już w obozach, ale i o tym, że nie ma już dokąd pisać. To wybieg pozwalający odwlekać w nieskończoność tęsknotę i nadzieję, strach i przera- 332 żenię co do losu najbliższych. A jednocześnie ta wiadomość zdecydowanie coś ucina. Ale jakże to? Wyjechał w nieznanym kierunku, nie pozostawiając adresu? Pod ścisłą kontrolą więzienną było to przecież niemożliwe. Więc te pieczątki, które w międzynarodowym języku pocztowym znaczą tylko: ZWROT, WYJECHAŁ W NIEZNANYM KIERUNKU, były już właściwie stwierdzeniem końca. Ale w to nikt nie chciał wierzyć, bo kochający czepia się nadziei. Gdyby taka pieczątka dotyczyła tylko jednego więźnia, który zgubił się w kartotece, można by było mieć nadzieję. Ale czy cały obóz, jeden, drugi, trzeci, mógł wyjechać w nieznanym kierunku? Dzisiaj wiemy już, że przekazywane rodzinom w Związku Sowieckim wyroki o deportacji „bez prawa korespondencji" były tylko częstym eufemizmem stanu faktycznego: „rozstrzelany". Pieczątka RETOUR—PARTI miała zatrzymać falę korespondencji, którą łatwo obliczyć: co najmniej piętnaście tysięcy listów miesięcznie. Dlaczego zdecydowano się dać ten sygnał do rodzin, zamiast przejmować malejącą siłą rzeczy, bo pozostającą bez odpowiedzi, korespondencję — i niszczyć ją w biurach NKWD w Kozielsku, Ostaszkowie, Starobielsku? Lub w centrali w Moskwie? Sądzę, że władze sowieckie uznały, że im wcześniejsza będzie data, po której oficerowie zniknęli bez wieści w Związku Sowieckim, tym lepiej. Liczono się niewątpliwie z poszukiwaniem oficerów przez organizacje międzynarodowe, jak Czerwony Krzyż, przez rodziny. Ale sprawę miał załatwić chwiejny status relacji prawnych łączących ZSRR z resztą świata, wyjaśniać ogrom niedostępnych przestrzeni imperium oraz chaos administracyjny. Ad i n f i n i t u m. Tak więc gest urzędnika pocztowego, przykładającego pieczątkę RETOUR—PARTI, miał sankcję decyzji centralnej. Przypomina mi to owo straszne zdanie, które po wojnie, w toku rokowań o zwrot jeńców niemieckich, powiedział Chruszczow Adenauerowi, gdy ten pytał o resztę jeńców mających powrócić poza uzgodnioną ilością: „O resztę nie należy się pytać". Tak więc owe kartki z pieczątką RETOUR— —PARTI to właśnie oznaczały — o nich nie należy się pytać. I dopiero wybuch wojny niemiecko-sowieckiej sprawił, że Sikor- 333 ski, Anders i Czapski zaczęli stawiać zgoła już niestosowne pytania. I wtedy okazało się, w ustach Stalina, że oficerowie uciekli — „do Mandżurii". W ówczesnych warunkach Mandżuria stanowiła kraj „nigdzie". A w kraju? Po wiośnie 1940 roku nastąpił trzyletni okres bez żadnej wieści o bliskich, na tle pełnego strachu i niepokoju, ciężkiego okupacyjnego bytowania. Ten okres kończy się wiosennym gromem tuż przed Wielkanocą '43 roku, znów jest kwiecień, z głośników na ulicach ogłaszane są żałobne wieści o Katyniu, w dziennikach codziennie można czytać nowe pozycje listy ekshumowanych. Z tamtego czasu dobrze pamiętam te listy w okupacyjnym Krakowie, ogłaszane w „Gońcu Krakowskim". W książkach poświęconych Katyniowi umknął — i na razie nie mogło być inaczej — temat rodzin ofiar. Los ich był niby podobny do losu wielu ofiar wojny a jednak inny. Porównania muszą być równoległe. To znaczy, na przykład, że trzeba porównywać los rodzin oficerów z niemieckich oflagów i sowieckich łagrów. Ci z oflagów i stalagów w zasadzie przeżyli, nie poddani eksterminacji. W Polsce ludzie wiedzieli, że można zawędrować z warszawskiej ulicy na Pawiak, a stamtąd na Palmiry lub pod mur ulicznej egzekucji. Ale status oficera więzionego przez niemieckiego okupanta był inny. Nie został złamany do końca wojny. Ludzie w GG, ci którzy byli poddani tylko strasznej presji hitlerowskiego okupanta, mieli nieco złudzeń [-------------] [Ustawa z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, zm.: z późniejszymi zmianami)]. I właśnie od połowy kwietnia '43 roku złudzenia te zaczęły pryskać. Trzeba powiedzieć, że Delegatura Rządu i Wydział Walki Cywilnej za mało się do rozwiania tych złudzeń przyczyniły. Dziedzicząc tu trudną sytuację, ale i chwiejność rządu londyńskiego, która zresztą niczego nie uratowała. Dziś historycy od „białych plam" nie mogą się tej chwiejnej ostrożności rządu londyńskiego nachwalić. Bo przecież było tak, że komunikaty o Katyniu zawierały więcej oskarżeń Niemiec hitlerowskich niż Związku Sowieckiego. Ci, którzy byli na ten temat trochę innego zdania, jak pisarze Ferdynand Goetel czy Józef 334 Mackiewicz, świadkowie katyńskiej ekshumacji, mieli z te^0 powodu cierpieć od rodaków przez całe życie. To przecież niewątpliwie wobec tej przytłumionej reakcji Delegatury Mackiewicz zdecydował się opublikować swój reportaż z Katynia, na p«ocząt-ku czerwca 1943 roku, w wileńskiej „gadzinówce". Za tę i kilka podobnych w intencji publikacji otrzymał wyrok śmierci (njje wykonany). Dzisiaj odczuwam szacunek dla odwagi cywilnej pisarza. Niebezpieczeństwo hitlerowskiej indoktrynacji ze względu na sprawę katyńską było żadne lub znikome, a większość wysiłku szła na kontrę hitlerowskiej propagandzie. [----------------] [Ustawa z dn. 31 VII 1981 r, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, щ późniejszymi zmianami)]. Straszny to był kwiecień. Bo przecież; równocześnie dogorywało getto Warszawy. Ktoś opowiadał mi, ze dowiedział się o śmierci ojca z niemieckiej „szczekaczki" n^ Pia. cu Napoleona w Warszawie. Ktoś inny, młoda dziewczyna, ukrywała przed matką listy ekshumowanych ofiar, i właśnie w dniu w którym nie udało się jej tego zrobić, ukazało się nazwisko ojca. [-----------------] [Ustawa z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 3 (Dz. U. nr 20, po%. 99 z późniejszymi zmianami)]. Po wojnie losy rodzin katyńskich należały niewątpliwie do najgorszych. Tyle, że potrafiły one na ogół oszczędzić sobie gorzkiego smaku i kosztownego moralnie włączania się „ideowego" w nową rzeczywistość. Byli jednak w jakimś sensie pariasami nowych układów. Gdy na przykład rodziny ofiar niemieckiego faszyzmu mogły wskazać moralnie sprawców, ich nabliżsi usłużyli na żałobę, na ekshumację, na epitafium, pomnik, uroczystość rocznicową, oni zaś sami na opiekę społeczeństwa. [---------w__] [Ustawa z dn. 31 VII 1981, O kontroli publikacji widowisk, ąrt. 2, pkt. 3 (Dz. U. nr 20, poz. 99, z późniejszymi zmianami)], pamięć o ofiarach była zakazana, wspominanie ich groziło najgorszymi konsekwencjami. Zarzucano Polskę plikiem fałszerstw drukowanego w Moskwie orzeczenia komisji sowieckiej o Katyniu, a wreszcie zapadło milczenie. Słowo „Katyń", jak u Orwella wpadło do „pieców pamięci". Ale nawet, jeśli nic się nie mówiło 335 sam fakt należenia do rodziny katyńskiej był podejrzany, a nawet represjonowany, dzisiaj wiemy już nieco więcej na ten temat. Kto nie spalił listów od męża i ojca w obawie przed NKWD, ukrywał je najstarannej w obawie przed UB. Publikacje zachodnie na ten temat przewożono z największym strachem. Jak pisałem już na innym miejscu (Las katyński — las Birnam, „Kultura Niezależna 1989, nr 48), mogiła katyńska jest szczególnym zwornikiem historii tego narodu i pozostanie czymś szczególnym w jego mitycznej pamięci, wpłynęła na losy historyczne Polski i losy jednostkowe setek tysięcy Polaków, losy elity tego narodu. Są to sprawy niedostatecznie jeszcze opisane. Ale także powinny ulec ocaleniu i ewentualnemu utrwaleniu w formie drukowanego dokumentu wszelkie pisane świadectwa dotyczące obozów oficerów polskich w Związku Sowieckim. Stąd podjęta przeze mnie próba zbierania korespondencji oficerów z rodzinami i apel o jej udostępnianie, który chciałbym powtórzyć na zakończenie tego szkicu. Niechże wstaną z prochów i mówią, niech raz jeszcze piszą swe pełne troski listy, ich głosy powinny być dostępne ogółowi. Myślę również, że należałoby scalić wysiłki indywidualne i utworzyć w przyszłości instytucję pod opieką czynników niezależnych, jako odrębne Archiwum Katyńskie. Jednym z celów takiego Archiwum — prócz gromadzenia i zabezpieczania dokumentów — powinno być ogłaszanie zeszytów inwentaryzacyjnych, zdających sprawę z zawartości archiwów krajowych i zagranicznych, mających związek z Katyniem. Wszystko to mogłoby powstać jawnie w takiej chwili, gdy będziemy mieli pewność, że żadne już wstrząsy natury politycznej nie będą mogły zagrozić „upaństwowieniem", rozproszeniem, zaginięciem, „opieczętowaniem" zbiorów. Norwid uważał, że nieszczęście nie w pełni odreagowane i w skutkach nieuświadomione, może powodować w życiu jednostki dalszy łańcuch fatalnych następstw, tragicznych skutków. Nazwał to „stygmatem", w noweli o takim tytule. To jego spostrzeżenie można na pewno odnieść także do zbiorowego podmiotu, jakim jest społeczeństwo jakiegoś narodu. Nie wątpię, że Ka- 336 tyn jest jednym z takich polskich stygmatów. Chodzi o to aby w świetle prawdy i sprawiedliwości mógł stać się tylko bólem żałobą. Poszukuję korespondencji wojennej ofiar Katynia (Kozielska, Ostaszkowa, Starobielska), dokumentów, fotografii, a także wspomnień przechowywanych w tradycji rodzinnej, w celu opracowania dokumentu literackiego. JACEK TRZNADEL Ul. Wilcza 5 m 16 00-538 WARSZAWA Tel. 28-60-87 [«Tygodnik Powszechny» nr 27, 2 lipca 1989] Prawda o Katyniu w świetle dokumentu Leszek Martini Międzynarodowa komisja badająca zbrodnię dokonaną na polskich oficerach internowanych w ZSRR nie może doszukać się odpowiednich dokumentów w archiwach NKWD. W związku z powyższym pragnę przypomnieć pewien fragment z serii pięciu atykułów, które ukazały się w niemieckim tygodniku „7 Tage", wychodzącym w Karisruhe, kolejno w dniach od 22 VI 1957 do 20 VIII 1957 (numer 26-30). W numerze 26 ww. tygodnika w artykule pt. „Prawda o Katyniu" wyjaśniono, że redakcji udało sią wejść w posiadanie wstrząsającego dokumentu, który po raz pierwszy czasopismo to publikuje. Jak wyjaśniono we wstępie, dokument ten przywieziono do Niemiec z narażeniem życia. Tygodnik nawiązuje do poszukiwań rozpoczętych w 1946 r. na zlecenie Ministra Sprawiedliwości PRL przez krakowskiego prokuratora dra Romana Martiniego. Dr Martini, który przeżył niemiecką okupację w oflagu, pełnił po powrocie do kraju funkcję wiceprokuratora wojewódzkiego do spraw ścigania zbrodni hilterowskich. Był przekonany, że uda mu się udowodnić światu, że to Niemcy dopuścili się masowego mordu na 10000 zaginionych pol- 338 skich oficerach, zaś przez ukartowane fałszerstwo z odkryciem katyńskich grobów masowych chcieli zwalić winę na Rosjan. Dla swego przedsięwzięcia dr Martini znalazł pełne poparcie władz polskich i radzieckich. Uzyskał razem z kilkoma polskimi naukowcami zgodę na przeszukanie grobów w Katyniu i byłych archiwów poniemieckich na terenie ZSRR. Okazało się, że twierdzenie Niemców, że w Katyniu było pochowanych około 10000 polskich oficerów, zostało znacznie przesadzone. W rzeczywistości można było ustalić zaledwie 5 000 ciał. Dr Martini wraz ze swymi współpracownikami przeprowadzili między innymi poszukiwania w więzieniach, w których mogły prawdopodobnie znajdować się jakieś ślady po byłych polskich więźniach. W czasie długotrwałych badań przeszukali piwnice byłego Gestapo w okupowanych przez Niemców miastach: Smoleńsk, Mińsk i Charków. Znaleźli tam podarte i zakopane, ale nie w pełni zniszczone dokumenty, porzucone w oczywistym pośpiechu wobec szybko następującego odwrotu. Znając zarówno język niemiecki, jak i rosyjski, dokumenty dokładnie przeglądali i zestawili. Znaleźli między wieloma innymi nieważnymi dla ich pracy papierami, również wykazy, na których spisane były tysiące nazwisk polskich. Naukowcy wpadli na właściwy trop, ponieważ dużo nazwisk było identycznych z nazwiskami osób, które znalazły śmierć w grobach w Katyniu. W piwnicy miasta Mińsk trafiono na dokument, którego zarówno prokurator dr Martini, jak i jego współpracownicy nie spodziewali się znaleźć. Dokument ten po ujawnieniu go przez prokuratora Martiniego stał się przyczyną jego śmierci. Niebawem bowiem, późnym wieczorem 30 marca 1946 г., odwiedziły go w mieszkaniu w Krakowie, przy ul. Krupniczej 10, dwie osoby, które go zamordowały. Sprawcy zostali ustaleni i ujęci. Zanim jednak doszło do rozprawy sądowej przeciw nim, zniknęli z więzienia w sposób nigdy nie wyjaśniony. Dokumentem, który ostatecznie i niezbicie ustala sprawców masowego mordu pod Katyniem jest odpis ówczesnego tajnego 339 raportu Komendy NKWD w Mińsku do Głównej Komendy NKWD w Moskwie*). Oto tłumaczenie tego raportu: TAJNE! Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych Zarząd NKWD Obwód Mińsk (Oddział(?) 10 czerwca 1940 Do Zarządu Głównego NKWD Moskwa RAPORT SŁUŻBOWY Zgodnie z poleceniem Głównego Zarządu NKWD z 12 lutego 1940 przeprowadzono likwidację trzech polskich obozów jeńców wojennych, a to w obwodach miasta Kozielsk, Ostaszków i Starobielsk. Operacja likwidacji trzech wymienionych obozów została zakończona w dniu 6 czerwca. Odkomenderowany z Centrali towarzysz Burianów został mianowany odpowiedzialnym kierownikiem. Na podstawie wyżej przytoczonego rozkazu w pierwszym rzędzie zlikwidowano obóz Kozielsk. Likwidacji dokonały organa bezpieczeństwa Mińskiego zrządu NKWD w obwodzie miasta Smoleńsk, w czasie od 1 marca do 3 maja br. W celu zabezpieczenia akcji ściągnięto oddziały wojsk terytorialnych, w części ze 190 pułku ochrony. Zgodnie z podanym rozkazem drugą akcję przeprowadzono w obwodzie miasta Bołogoje. Akcję przeprowadziły organa bezpieczeństwa smoleńskiego zarządu NKWD, zaś zabezpieczały oddziały 129 pułku ochrony (Wielkie Łuki). Akcję zakończono 5 czerwca br. Przeprowadzenie trzeciej akcji likwidacyjnej obozu Starobielsk powierzono charkowskiemu zarządowi NKWD. Likwidacja nastąpiła dnia 5 czerwca w powiecie osiedla Dergacze, przy ściągnięciu oddziału wojsk jednostki bezpieczeństwa 68 ukraińskiego pułku ochrony. W tym przypadku odpowiedzialne kierownictwo przeprowadzenia tej akcji przeka- 340 zano pułkownikowi NKWD B. Kuczkowowi. Odpis niniejszego raportu przesyła się równocześnie do wiadomości generałów NKWD Rajchmana i Saburina1. Kierownik Zarządu NKWD, Obwód Mińsk (—) Tartaków Za zgodność: (podpis nieczytelny) Sekretarz oddziału: (podpis nieczytelny) W ten sposób zagadka Katynia została wyjaśniona2. Nie ma jednego Katynia, są aż trzy. Maszerujące w latach 1941/42 na wschód wojska niemieckie minęły miejsca, gdzie pogrzebani zostali jeńcy obozów Ostaszków i Starobielsk, nie odkrywając tych miejsc. Można mieć nadzieję, że w przyszłości i te białe plamy zostaną odkryte. ) Dokument ten został również przedrukowany w tłumaczeniu w wielu poblikacjach anglojęzycznych. Można tu wymienić pracę К Zawodnego pt. „Death in the Forest", Notre Damę 1962 (na str. 114-155) oraz książkę Louisa Fitz-Gibbona pt. „Unpitied and Unknown" (na str. 440-441), wydaną w Londynie w 1975 r. Książka ta nosi podtytuł: „Katyń... Bologoye... Dergachi". Są to miejsca kaźni polskich oficerów z obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku wymienione w raporcie NKWD. [«Tygodnik Powszechny» nr 27, 2 lipca 1989] ') Prawdopodobnie chodzi o gen. Zarubina (przyp. A.L. Szczęśniak). ) W grudniu 1974 r. Louis Fitz-Gibbon dotarł do fotokopii tajnego raportu dzięki pomocy ambasadora RFN w Londynie, Karla Gunthera von Hasc. Sprawdzono wiarygodność pieczęci na dokumencie. Według ekspertów dokument jest prawdziwy (podajemy za: „Gwiazdą Morza" nr. 13/89). Katyń — Jeszcze jeden dokument Janusz Kurtyka Niedostępność archiwów NKWD jest podobno główną przeszkodą w ostatecznym wyjaśnieniu tragicznej „zagadki" Katynia. Działania międzypartyjnej polsko-sowieckiej komisji historyków zdążyły tymczasem przerodzić się w farsę, zaś okoliczności zbrodni są „zagadką" już chyba tylko dla członków tego szacownego gremium. Niedawno L. Martini („Prawda o Katyniu w świetle dokumentu", „TP" 27/1989) przypomniał treść kluczowego dla sprawy źródła — raportu o likwidacji obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku z 10 VI 1940 г., podpisanego przez szefa (?) Zarządu NKWD w Mińsku, Tartakowa. Wiele przesłanek przemawia za autentycznością tego raportu, przede wszystkim zaś uwiarygodniają go okoliczności jego odnalezienia (do niedawna nieznane). Wydaje się, że nie jest to jedyny dokument NKWD, który można podsunąć do rozważenia wspomnianej komisji. Być może analiza wiarygodności jeszcze jednego, przytoczonego poniżej, raportu skróci nieco jej członkom czas oczekiwania na przekroczenie progów Archiwum MWD przy Zaułku Furkasowa w Moskwie. Dzięki błyskawicznym postępom letniej ofensywy w 1941 r. Niemcom udało się przejąć część archiwów NKWD w Mińsku (tutaj w pogestapowskich materiałach prokurator R. Martini znalazł w r. 1945 raport Tartakowa) i WKP(b) w Smoleńsku1, a także 342 smoleńskiego Zarządu NKWD. Opracowanie tych materiałów przez SD i Abwehrę musiało potrwać jakiś czas i chyba nigdy nie zostało ukończone, zaś archiwalia zostały najpewniej odzyskane w ciągu 1944 r. przez zwycięską Armię Czerwoną. Niektóre z dokumentów mogły jednak być wykorzystane przez Niemców w kampanii propagandowej po kwietniu 1943 r. Do obowiązków historyka należy ocena prawdziwości dokumentów, którymi posługiwał się wówczas hitlerowski Propaganda Amt. Fragmenty takiego dokumentu przytoczyła stołeczna „gadzino wka" „Nowy Kurier Warszawski" w nrze 153 z 30 czerwca 1943 r. (pod winietą błędna data 1945 г.!) w doniesieniu opatrzonym fałszywym tytułem: „Już w Kozielsku rozstrzeliwano oficerów polskich". Jest to raport Nr 39, z nagłówkiem „Ściśle poufne", datowany 20 sierpnia 1940 г., odszukany przez Niemców w aktach „głównego wydziału bezpieczeństwa państwowego (GPU) w Smoleńsku" (sformułowania NKW). Raport ten jest właściwie sprawozdaniem (zapewne okresowym). Sporządzony został przez kierownika oddziału specjalnego NKWD w obwodzie kozielskim, podporucznika (czyli zapewne młodszego lejtnanta w terminologii sowieckiej) Starykowicza, adresatem zaś był kierownik głównego wydziału NKWD na okręg smoleński, kapitan Kuprianow (terminologię administracyjną podaję za NKW). Oto fragmenty przytoczone przez „gadzinówkę" (pozostawiam pisownię NKW): Kilka słów o konspiracji. W ostatnim ustępie nadesłanej nam przez Was kopii wskazówek dla komendy obozu, a pochodzącej z komisariatu ludowego spraw wewnętrznych ZSRR pod Nr 25/6909 z dnia 27.6.1940. Powiedziano: „należy zwrócić szczególną uwagę na najściślejsze utrzymywanie w tajemnicy odnośnych moich wskazówek". Muszę stwierdzić, że co się tyczy utrzymywania tajemnicy w naszym obozie, to od chwili nadejścia tej grupy internowanych do obozu zaistniały pewne przekroczenia. Jeśli obecnie — jak się dowiedziałem od kierownika obozu Korołiewa — zadanie polegać ma na ścisłym przestrzeganiu tajemnic, które nie powinny dojść do wiadomości nowej grupy internowanych, w szczególności zaś 343 co się tyczy nazwy miejsca pobytu, to z całą ścisłością mogę oświadczyć, że wszyscy internowani wiedzą o tym, iż znajdują się w Kozielsku, w obwodzie smoleńskim, oraz o tym, że w obozie tym przedtem byli internowani oficerowie polscy — jeńcy wojenni. Na potwierdzenie tego faktu mogę stwiedzić co następuje: 1) Transporty internowanych przybywające na dworzec mają możność przy opuszczaniu wagonów stwierdzić z napisów nazwę stacji, 2) W czasie przechodzenia ze stacji w Kozielsku do obozu droga przebiega przez miasto, gdzie internowani mają możność odczytania szyldów i tabliczek firm i organizacji oraz miejscowości, 3) Komenda obozu nie usunęła adnotacji i napisów na ścianach, wykonanych przez internowanych jeńców wojennych, którzy obóz ten opuścili, wobec czego nowa grupa internowanych jest w stanie odczytując te napisy, zorientować się, że poprzednio przebywali tam jeńcy wojenni. Przy tej okazji muszę zwrócić uwagę, że wśród personelu obozowego zachodziły wypadki nieprzestrzegania obowiązku tajemnicy obozowej. W lipcu zaszedł wypadek, że strażnik Andrusznik w rozmowie z jednym z internowanych został zapytany, kto w tym obozie poprzednio przebywał na co Andrusznik odpowiedział: — jeńcy wojenni. Internowani zainteresowali się szczególnie wieżą obok baraku Nr 15, w której poprzednio był areszt. Na ścianach tegoż aresztu internowani pozostawili różnej treści napisy i podpisy, z czego łatwo dowiedzieć się, iż poprzednio znajdowali się w obozie jeńcy wojenni, którzy czekali na zasądzenie. Na ścianach baraków zauważyli oni małe otwory od pocisków, z czego wywnioskowali, iż tam odbywały się ekzekucje. Należałoby uprzednio wymienić deski w ścianach, bowiem z napisów na nich nowi więźniowie dowiedzieli się o pobycie jeńców wojennych — oficerów polskich, którzy pozostawili tam ostania wolę. O powyższym doniósł mi wywiadowca Smirnow. O wszystkich tych faktach powiadomiłem komendę obozu". Spróbujmy wstępnie ocenić wartość powyższego dokumentu. 1. „Internowani jeńcy wojenni" — jak określa ich ni to w no- 344 womowie, ni w policyjnym żargonie autor raportu. Z dokumentu wynika, że w lipcu 1940 r. w obozie kozielskim nie było już oficerów polskich wziętych do niewoli po 17 września 1939 r. Dla mł. lejtnanta NKWD Starykowicza oczywiste jest, że jeńcy polscy czekali w obozie na zasądzenie, jak i fakt, że pozostawione napisy trzeba traktować jako ich ostatnią wolę. Sowiecki sposób prowadzenia wojny nie uznawał wówczas statusu jeńca — pojmanych do niewoli należało albo zmusić do współpracy, albo zlikwidować2. 2. Internowani. Grupa znajdująca się w obozie kozielskim w okresie sporządzania raportu określana jest w literaturze przedmiotu jako „obóz Kozielsk II". Stanowili ją oficerowie i żołnierze polscy internowani po wrześniu 1939 r. Na Litwie, Łotwie i w Estonii. Po zajęciu tych krajów przez ZSRR w czerwcu 1940 r. zostali oni przejęci przez NKWD i wywiezieni na wschód m.in. do Kozielska. 3. NKWD-yści. J.K. Zawodny zestawił, na podstawie wszystkich dostępnych relacji, źródeł i opracowań niepełną listę osób spośród personelu NKWD, które wiosną 1940 r. uczestniczyły w likwidacji obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku, lub musiały dysponować informacjami o okolicznościach tych wydarzeń3. Na liście tej figurują także oficerowie wymienieni w powyższym raporcie: „spec" mł. lejtnant Starykowicz, kapitan Ku-prianow, komendant obozu Koroliew (Zawodny: podporucznik Starikowicz, płk Kuprianow, Koralew). Niestety, Zawodny nie dokumentuje szczegółowo źródeł, z których zaczerpnął nazwiska do swojej listy. Ze względu na różnice w pisowni nazwisk i w szczegółach (stopień oficerski Kuprianowa) należy raczej wykluczyć, że korzystał on także (lub: wyłącznie) z NKW Nr 153 z 30 VI 1943 r. w przypadku wymienionych oficerów NKWD. Przemawiałby za tym także fakt' nieumieszczenia na liście Zawodnego: strażnika Andrusznika i agenta Smirnowa. 4. Transporty. Z raportu wynika, że transporty internowanych wyładowywano w czerwcu i lipcu 1940 r. na stacji kolejowej w Kozielsku, tu formowano ich w kolumny i prowadzono do obozu przez miasto. Identycznie postępowano z pierwszą grupą 345 jeńców polskich z 1939 r. (obóz Kozielsk I): oficerowie maszerowali do obozu z dworca, przy czym „znaczna część drogi prowadziła przez ulice miasta" (S. Swianiewicz). Zupełnie inaczej postępowano podczas likwidacji obozu Kozielsk I wiosną 1940 r. — NKWD czyniło wszystko, by fakt ten nie był zauważalny dla miejscowej ludności, zaś jeńcy byli ładowani do wagonów na bocznym torze poza miastem i drobnymi grupami W sprawozdaniu Starykowicza zwracają uwagę nakazane przez moskiewską centralę próby utajenia przed więzionymi nie tylko informacji o poprzednio przebywających tu jeńcach polskich, ale nawet nazwy samego miasta i obozu. Kopia odpowiedniej dyrektywy MWD musiała pozostać w resortowym archiwum — w jej odszukaniu (jeśli nie została zniszczona) pomocne mogą się okazać wymienione w raporcie: numer dziennika i data wystawienia 27 VI 1940. W okresie listopad 1939 — wiosna 1940 NKWD nie przeprowadzało egzekucji w obozie. Otwory po pociskach, o których wspomina raport, musiały pochodzić sprzed 1939 r. Obóz w klasztorze kozielskim funkcjonował już w okresie Wielkiej Czystki lat 30-tych, jeśli nie wcześniej. Czy Niemcy mogli spreparować ten dokument (a także raport Tartakowa)? Teoretycznie jest to oczywiście możliwe i na pewno było wówczas wykonalne. Jednak oba raporty doskonale wpisują się w teczkę innych przesłanek i dowodów winy sowieckiej. Można też wątpić, czy Niemcy posiadali na tyle dokładne informacje o funkcjonowaniu obozu Kozielsk II, by uczynić z nich oś mistyfikacji. Sprawa tego obozu przez pewien czas była niejasna nawet dla władz polskich, zaś bolszewicy wykorzystywali fakt jego istnienia w przetargach w 1941—2 r. Na polskie żądania zwolnienia jeńców z Kozielska odpowiadano wówczas, że przecież wszyscy oficerowie z tego obozu znaleźli się w armii gen. Andersa. Była to prawda — ale w odniesieniu do obozu Kozielsk II. W okresie gdy NKW zamieścił fragmenty raportu Starykowicza, trwały wciąż prace przy ekshumacji pomordowanych w Katyniu. Każdy dzień mógł przynieść zaprzeczenie tezom spreparowanego dokumentu. Wastarczyłoby znalezienie przy zwłokach gazet sowieckich z lipca 1940 r. — a mistyfikacja zo- 346 stałaby natychmiast zdemaskowana. Obecność w Katyniu polskiej ekipy PCK i komisji międzynarodowej uwiarygodnia także dokument ogłoszony przez hitlerowską „gadzinowkę". W tych dniach Niemcy mogli robić najbardziej skuteczną propagandę — mogli posługiwać się prawdą. Z kolei za prawdziwością raportu Tartakowa przemawiają losy jego odkrywcy oraz wszystko, co wiadomo o sprawcach jego śmierci. Raport ten ogłoszono drukiem w RFN dopiero w roku 1957. Nie było wówczas wiadomo, w jaki sposób redakcja pisma „7 Tage" weszła w jego posiadanie. J.K. Zawodny (s. 49) nie miał pewności, czy dokument ten jest prawdziwy. Dopuszczał jednak taką ewentualność jako najbardziej prawdopodobną ze względu na dowody przedstawione przez Józefa Mackiewicza. Sądził, że raport Tartakowa został odnaleziony w nieznanym bliżej pogesta-powskim archiwum na terenie RFN, ewakuowanym z Mińska przez wojska niemieckie. Ostatnio pogląd ten podtrzymała redakcja „Moskiewskich Nowosti", twierdząc, że raport pochodzi z przejętego przez Niemców archiwum mińskiego NKWD, wywiezionego na Zachód5. Prawda okazała się jeszcze bardziej skomplikowana. Dopiero L. Martini ujawnił rzeczywiste okoliczności odszukania tego dokumentu, co pozwala anulować ostatecznie zarzuty jakoby został on spreparowany w RFN ok. 1957 r. Prokurator dr Roman Martini był człowiekiem, do którego komuniści musieli mieć głębokie zaufanie — inaczej nie mógłby absolutnie prowadzić śledztwa w sprawie Katynia i nie zostałby dopuszczony przez NKWD do nie uporządkowanych materiałów, porzuconych w panice przez gestapo w Mińsku, Smoleńsku i Charkowie. Został zamordowany 30 marca 1946 r. w Krakowie. Już wówczas S. Korboński rejestrował plotki, jakoby powodem śmierci Martiniego był zaskakujący dla protektorów kierunek jego śledztwa. (W imienu Kremla, Inst, Lit., Paryż 1956, zapis z 30 IV 1946 г.). Mordercami prokuratora byli: 20-letni Stanisław Lubicz-Wrób-lewski i jego 17-letnia przyjaciółka Jolanta Słapianka, znajomi Martiniego. Uwagę zwraca zwłaszcza dość enigmatyczna osoba Wróblewskiego. Żołnierz AK w 1944 r. (16 kompania Zgrupowa- 347 nia „Żelbet"), w 1945 r. funkcjonariusz MO, pod koniec 1945 r. został zwerbowany (według późniejszych własnych zeznań) do WiN-u przez nieznanego sobie mężczyznę w krakowskiej kawiarni „Cristal". Zadziwiające, jest że „bezpieka" zadowoliła się takim wyjaśnieniem. Być może Wróblewski był już wówczas agentem UB, któremu nakazano wstąpić do WiN-u, albo też przez takiegoż agenta został zwerbowany. Znając ówczesną taktykę UB, można przypuszczać, że cała komórka WiN-u, do której należał Wróblewski, została „założona" przez „organy". Ciekawe, że Kor-boński (a za nim Zawodny) uważa Wróblewskiego i Słapiankę za „młodych, zapalczywych komunistów". Od 1946 r. losy młodego zabójcy są nader niejasne i można je zrekonstruować tylko w wielkim przybliżeniu. W tym okresie widywał się często z Martinim; podczas jednego ze spotkań, publicznie i w obecności świadków, zażądał od prokuratora wydania nakazu aresztowania wskazanej mu osoby. Czy doświadczony konspirator z WiN-u mógłby pozwolić sobie na tak ostentacyjne żądanie wobec urzędnika sądowego (prokuratora! w 1946 roku!), na dodatek cieszącego się szczególnym zaufaniem PPR-u? Czy możliwe było tego typu żądanie ze strony pewnego bezkarności funkcjonariusza UB, pobłażliwie uznającego służebną rolę prokuratury w tych latach? Czy Martini mógł zadenuncjować go przed WiN-em? Zapewne UB zadbało o rozpowszechnienie wieści o zamordowaniu Martiniego przez podziemie oraz o dodatkowe uwiarygodnienie swego agenta w jego środowisku. Sprawców mordu ujęto po tygodniu, osadzono w więzieniu Sw. Michała w Krakowie (dziś Muzeum Archeologiczne) i niezwłocznie postarano się o umożliwienie im ucieczki: Wróblewski „przypadkowo" został umieszczony w celi z nieczynnym przewodem kominowym, zasłoniętym zwykłą dyktą. Oczywiście wykorzystał ten „przypadek". Gra „bezpieki" warta była świeczki. Po udanej ucieczce Wróblewski trafił do oddziałów partyzanckich Mieczysława Wądolnego „Mściciela", operującego w rejonie Wadowic i dysponującego szeroko rozbudowaną siatką w terenie oraz kontaktem z organizacją miejską w Krakowie (Armia Polska w Kraju, przeszpic-lowana zresztą częściowo przez UB). Znalazł się w bezpośrednim 348 otoczeniu „Mściciela". Brał udział w akcjach oddziału, także w Krakowie. I zaczął myśleć. Był dla UB chwilowo cennym agentem, ale jednocześnie został wmieszany w wydarzenia, które świadków mieć nie powinny. Zapewne zdawał sobie sprawę, że zetknięcie ze sprawą Katynia jest śmiercionośne, i że nie przeżyje likwidacji oddziałów „Mściciela". Uciekł na Ziemie Odzyskane, gdzie usiłował ogranizować podziemie — tylko w tych środowiskach był wtedy bezpieczny. Został ujęty w Legnicy w grudniu 1946 r. Sądzono go w Krakowie z oskarżenia o zabójstwo Martiniego, bandytyzm i działalność przeciwko państwu. Wyrok mógł być tylk jeden: kara śmierci. Ludowa sprawiedliwość zwyciężyła raz jeszcze6. Historia obu dokumentów „katyńskich" NKWD jest chyba równie ciekawa, jak ich treść. Na koniec jednak, zamiast podkreślać ponury absurd tych papierzysk i tragedię ludzi, zatrzymajmy się przy jednym tylko człowieku, wymienionym w raporcie Starykowicza: ciekawe, jakie były dalsze losy kozielskiego strażnika Andrusznika, sowieckiego człowieka, który miał chwilę słabości. Czy „spec" Starykowicz wysłał go do łagru, czy też uczynił z niego kolejnego swego „wywiadowcę"? Skwapliwy donos „seksota" Smirnowa na swego kolegę (z patrolu? z wieżyczki strażniczej? z warty?) tchnie autentyzmem życia codziennego tak dużym, że sam w sobie jest argumentem za prawdziwością raportu Starykowicza. '. J.K. Zawodny, Death in the Forest, University of Notre Damę Press, 1962; wydanie polskie: J.K. Zawodny, Śmierć w lesie, tł. C. Mularczyk, Agencja Wydawnicza SW, Wrocław 1988, s. 48, 92. 2. A.L. Szczęśniak, Katyń. Tło historyczne, fakty, dokumenty, Warszawa 1989, s. 48. 3. Zawodny, s. 98. "• S. Swianiewicz, W cieniu Katynia, Inst. Lit., Paryż, 1983, s. 94—5. 5. Moskowskije Nowosti, nr 21, 1989; przedruk polski: Potwierdzić albo zaprzeczyć, Tygodnik Demokratyczny 23 (1868) z 4 VI 1989. 6- Losy Wróblewskiego zrekonstruowano głównie w oparciu o szkice J- Bratki, drukowane w Gazecie Krakowskiej w okresie 8 X — 12 XI 1984 r. Ich autor miał swobodny dostęp do archiwów MO i UB. Rzecz jasna, jobił wszystko by zaciemnić najbardziej tajemnicze momenty w życiu Wróblewskiego. [«Tygodnik Powszechny» nr 30, 30 lipca 1987] Katyń: potwierdzić, czy zaprzeczyć? Aleksander Akuliczew A lek siej Pamiatnych № końcu maja „Moskowskije Nowosti" opublikowały artykuł, który po raz pierwszy w ZSRR w sposób tak obszerny i szczegółowy przedstawia okoliczności i fakty związane ze zbrodnią katyńską. Prezentujemy ten tekst z niewielkimi skrótami. 31 października 1939 roku ludowy komisarz spraw zagranicznych ZSRR Wiaczesław Mołotow, podsumowując rezultaty pierwszej kampanii drugiej wojny światowej, oświadczył Radzie Najwyższej ZSRR: „Wystarczyło jedno krótkie uderzenie najpierw ze strony armii niemieckiej, a następnie Armii Czerwonej, aby nic nie pozostało z tego pokracznego tworu Traktatu Wersalskiego". A wkrótce — w końcu grudnia 1939 roku — Józef Stalin dziękuje niernieckiemu ministrowi Ribbentropowi za życzenia z okazji 60-lecia urodzin i w swoim telegramie zauważa: „Umocniona krwią przyjaźń narodów Niemiec i Związku Radzieckiego ma wszelkie szanse stać się długotrwała i niezachwiana". O jakiej krwi mówił? Kiedy 17 września 1939 roku Armia Czerwona przekroczyła granice Polski, polski wódz naczelny, marszałek Edward Rydz--Śmigły, pragnąc uniknąć ofiar, zdążył wydać rozkaz: nie stawiać 350 oporu Armii Czerwonej. Nie do wszystkich ten rozkaz dotarł i me wszyscy mu się podporządkowali, ale dla wielu zadecydował o ich losie: 250 tysięcy Polaków zostało wziętych do niewoli przez Armię Czerwone. Do 1 października walki w Polsce wschodniej ustały; część jeńców wypuszczono na wolność, a część wywieziono do ZSRR. W listopadzie 1939 roku wszystkich wziętych do niewoli oficerów umieszczono w trzech specjalnych obozach — w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Według wspomnień pułkownika Berlinga początkowo sytuacja w obozach była spokojna. Na Boże Narodzenie 1939 roku zezwolono uwięzionym napisać do rodzin: listy zostały wysłane zarówno do wschodniej Polski, znajdującej się już na terytorium radzieckim, jak i za Bug, gdzie władały niemieckie siły okupacyjne. Po kilku miesiącach, w kwietniu 1940 roku, wymiana korespondencji z obozami została gwałtownie przerwana. Tylko z obozu w Griazowcu pod Wołogdą w listopadzie ponownie wyszły listy do krewnych 448 umieszczonych tam więźniów. Pozostali zamilkli na zawsze. 30 lipca 1941 roku Majski, ambasador ZSRR w Wielkiej Brytanii, podpisał w Londynie z szefem rządu polskiego na emigracji, generałem Władysławem Sikorskim, układ o ustanowieniu stosunków dyplomatycznych, wzajemnej pomocy w wojnie z hitlerowskimi Niemcami i utworzeniu na terytorium ZSRR polskiej armii. 4 sierpnia 1941 roku polskiego generała Władysława Andersa prosto z celi więzienia wewnętrznego na Łubiance doprowadzono na spotkanie z ludowym komisarzem spraw wewnętrznych Ławrientijem Berią, po czym bezpośrednio przystąpił do formowania polskich oddziałów wojskowych, stanowiących „armię Andersa". Latem 1942 roku armia ta, podporządkowując się rządowi Sikorskiego, przejdzie do Iranu, w 1944 roku wyląduje we Włoszech i pod nazwą II Korpusu Polskiego dokona sławnego szturmu na wzgórze Monte Cassino, otwierając wojskom sojuszniczym drogę na Rzym. Rotmistrz Józef Czapski, który otrzymał polecenie zorganizowania w Kujbyszewie punktu werbunkowego przyszłej armii, spo- 351 rządził latem 1941 roku pierwszą listę 4000 oficerów „zaginionych bez wieści w ZSRR" i przekazał ją władzom radzieckim. Władze milczały. 3 grudnia 1941 roku podczas spotkania u Stalina generał Anders zapytał wprost o losy 10 tysięcy wziętych do niewoli oficerów. Stalin odpowiedział: „Zbiegli". Anders: „Dokąd?" Stalin: „Być może do Mandżurii...". 18 marca 1942 roku generał Anders powtórzył Stalinowi swoje pytanie w obecności pułkownika Okulickiego. Stalin: „Być może znajdują się na terytorium zajętym przez Niemców... Wszyscy zostali już uwolnieni". W 1943 roku pułkownik Zygmunt Berling, formując I Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, przyjechał do Moskwy z listą 600 rekomendowanych przez siebie oficerów. W obecności polskich pułkowników — Gorczyńskiego, Bukojemskiego i Tyczyńskiego — zastępca Berii Mierkułow przejrzał listę i powiedział: „Nie, ci to nie. Zrobiliśmy z nimi wielką pomyłkę". Obecny przy tym Beria poprawił go: „Tych ludzi nie ma w Związku Radzieckim, wyjechali za granicę". W swoich pamiętnikach Berling dodaje: „Nie zdziwiło nas to. Wiedzieliśmy, że obozy zostały rozwiązane, że koledzy się rozjechali i że my, zgodnie z życzeniem, zostaliśmy w Związku Radzieckim. Później zaczęły się nasuwać krytyczne uwagi na ten temat...". W 1942 roku pracujący w niemieckich brygadach kolejowych Polacy dowiedzieli się od miejscowej ludności, że w lasach katyńskich, na zachód od Smoleńska, w miejscu, gdzie zdążył już wyrosnąć sosnowy młodniak, przed wojną rozstrzelano wielu ich rodaków. Już pierwsze prace ziemne pozwoliły ujawnić zwłoki polskich oficerów. Mogiłę zasypano, postawiono brzozowy krzyż i do prac ziemnych powrócono później. Po wojnie domowej lasy katyńskie znalazły się pod zarządem OGPU, a potem NKWD. W 1931 roku zostały ogrodzone i wpro- 352 wadzono zakaz wstępu dla osób postronnych. Dziś cały ten obszar podobnie jak wcześniej jest ogrodzony i uznany za „państwowy rezerwat", do którego dostęp jest zamknięty. Do pomnika polskich oficerów — wysokiego katolickiego krzyża — można dojść korytarzem między ogrodzeniami. Wiosną 1943 roku na podstawie rozporządzenia władz niemieckich eksperci niemieccy pod kierownictwem Gerharda Buhtza odsłonili pod trzyletnim młodniakiem sosnowym i brzozowym 8 zbiorowych mogił. 13 kwietnia radio berlińskie zakomunikowało o odkrytych mogiłach, zaznaczając, że rozstrzelania zostały dokonane przez organa NKWD wiosną 1940 r. W odpowiedzi Radzieckie Biuro Informacyjne obwiniło za wszystko Berlin, oświadczając, że polscy jeńcy wojenni pracowali pod Smoleńskiem, gdzie dostali się do niewoli niemieckiej. 15 kwietnia polski rząd Sikorskiego zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o przeprowadzenie śledztwa. 20 kwietnia rząd polski zwrócił się z taką samą prośbą do strony radzieckiej, zauważając, że faszystowska propaganda wykorzystuje historię katyńską dla ukrycia zbrodni w niemieckich obozach koncentracyjnych. W odpowiedzi 21 kwietnia rząd radziecki oskarżył rząd polski o współpracę z Hitlerem, a 25 kwietnia 1943 roku zerwał z nim stosunki dyplomatyczne. Polski Czerwony Krzyż skierował do Katynia doktora medycyny sądowej Mariana Wodzińskiego z grupą ekspertów technicznych. Niemal wszyscy członkowie komisji, łącznie z Wodzińskim, należeli do podziemnej Armii Krajowej. Władze niemieckie domyślały się tego, ale nie przeszkadzały w pracach komisji. Jednocześnie z komisją Wodzińskiego hitlerowcy powołali własną, zapraszając do niej ekspertów z dwunastu zaprzyjaźnionych i okupowanych krajów. Komisje dokonały ekshumacji ponad 5 tysięcy zwłok. Zeznania złożyli świadkowie: 73-letni kołchoźnik Parfenij Kozłów, który pierwszy wskazał miejsce rozstrzeliwań (nie poczuwając się do 353 JaKleJkolwiek winy, po wycofaniu się Niemców nigdzie się nie У^аі, ale został natychmiast aresztowany przez NKWD, „zło-2У oclwołanie" poprzednich zeznań, a później zaginął) oraz kowal wan Krowożercow1 (wyjechał do Włoch, gdzie pod przysięgą powtorZyj swoje zeznania sojusznikom, następnie zmienił nazwiska na Michała Łobodę i zamieszkał w Anglii, gdzie w y^7 roku znaleziono go martwego — został powieszony lub P°wiesił się sam). W • Swoich konstatacjach obie komisje wyraziły opinię, że na P°dstąwie wyników sekcji zwłok, datowania znalezionych przy zam°*4iowanych listów i gazet (razem 3184 dokumentów), kształ- u Tat\ postrzałowych i innych danych sądzić należy, iż zbrodni dokor,ano wjosną 1940 roku. atychmiast po wycofaniu się wojsk niemieckich na miejsce Pocnawku przybyła radziecka komisja z akademikiem N. Burden-o ną cze]e w krótkim czasie dokonała ona ekshumacji licznych ^je rozpoznanych zwłok i wyciągnęła wniosek: w Katyniu spocz^,wa jo tysięcy oficerów, którzy zostali zabici w okresie o sierpnia do października 1941 roku przez oddział inżynieryj- ПУ ~^ 537 armii niemieckiej dowodzony przez pułkownika Ahrertsa *utym 1946 roku na procesie norymberskim faszystowskim PrzyWr>clcorn przedstawiono następujący punkt oskarżenia: roz-s rzeląme we wrześniu 1941 roku w lasach katyńskich 11 tysięcy polskie oficerów. sl^arżenie zostało wniesione przez stronę radziecką. ozP^.trywano je od 1 do 3 lipca 1946 roku. Przed sądem s anął pułkownik Ahrens, który oświadczył: latem 1941 roku nie OWoc3lził oddziałem inżynieryjnym 537, latem i jesienią oddział en w ogóle nie znajdował się na Smoleńszczyźnie (był tam Pljłk łączności pod dowództwem pułkownika Bedencka). Po rozpat;rzenm Sprawy w wyroku międzynarodowego trybunału, od- С2Уаі>ут зо września i 1 października, tragedia katyńska nie została wspomniana. lte ratura poświęcona Katyniowi jest niezwykle obszerna. Na-ezY w ymienić publikacje, jakie w ostatnich miesiącach ukazały się 354 w tygodnikach „Polityka", „Odrodzenie", „Tygodnik Powszechny" oraz innych polskich gazetach i czasopismach. Z potoku zachodnich publikacji wymienić należy zbiór „Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów", który ukazał się w 1948 roku w Londynie pod redakcją generała Władysława Andersa i doczekał się ponad dziesięciu wydań. W maju 1945 roku został przesłuchany przez generała-majora wywiadu K. Bissela pułkownik armii USA John H. van Vliet, któremu w czasie pobytu w faszystowskiej niewoli dowództwo niemieckie zademonstrowało otwarte mogiły katyńskie. Zeznania van Vlieta opublikowano we wrześniu 1951 roku. Kongres USA powołał komisję do zbadania sprawy katyńskiej. Po przesłuchaniu 82 świadków, rozpatrzeniu 183 dokumentów i 100 zeznań na piśmie 22 grudnia 1952 roku wydano orzeczenie: wina za rozstrzelania spoczywa na stronie radzieckiej. W badaniach wymienia się opublikowany w zachodnioniemiec-kim piśmie „7 Tage" (7 lipca 1957 roku) dokument, który został przechwycony przez wojska niemieckie2 razem z pozostałościami archiwum w gmachu NKWD w Mińsku. Jest to raport z 10 maja 1940 roku z podpisem Tartakowa, naczelnika mińskiego NKWD, skierowany do generałów Zarubina i Rajchmana o likwidacji obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Wymienia się w nim odpowiedzialnego za akcję Burianowa. Według dokumentu likwidacja obozu w Kozielsku została przeprowadzona przez oddziały mińskiego NKWD pod osłoną 190 pułku piechoty3;, obozu w Ostaszkowie (w rejonie miejscowości Bołogoje) przez oddziały smoleńskiego NKWD pod osłoną 129 pułku piechoty, obozu w Starobielsku (w rejonie miejscowości Dergacze) przez oddziały NKWD z Charkowa pod osłoną 68 pułku piechoty. Likwidacja trzech obozów zakończyła się 2—6 lipca 1940 roku. Odpowiedzialny — pułkownik B. Kużow4. O Katyniu przygotowuje własny film polski reżyser Andrzej Wajda, wśród rozstrzelanych tam Polaków spoczywa także jego ojciec... O Katyniu napisano dużo. Ale najważniejsze wciąż oczekuje wyjaśnienia. Przed radzieckimi historykami stoi zadanie potwier- 355 dzenia lub obalenia znanych dziś danych. Stoi przed nimi zadanie poznania i nazwania przyczyny unicestwienia w katyńskim lesie tysięcy ludzi. Fakty, które pojawiły się w druku, nie są na razie potwierdzone przez poważne badania. Tym niemniej uważamy za konieczne opublikowanie tego materiału. Tłum. i oprać: WKK [»Fakty« nr 22, 3 czerwca 1989] 1 W innych publikacjach podaje się nazwisko Kriwoziercow (przyp. A.L. Szczęśniak) 2 W rzeczywistości dokument ten odnalazł w Mińsku prokurator polski Roman Martini już po wojnie (przyp. A.L. Szczęśniak) 3 W dokumencie wymienia się pułki ochrony wchodzące w skład wojsk terytorialnych (przyp. A.L. Szczęśniak) 4 W dokumencie jest B. Kuczkow (przyp. A.L. Szczęśniak) Katyń Zbrodnia nieprzedawniona Stanisław Podemski Podjęta przed dwoma tygodniami jednomyślnie uchwała Senatu Uniwersytetu Warszawskiego zwróciła raz jeszcze uwagę na mord katyński i skutki moralne, społeczne i polityczne, przeciągających się w tej sprawie ponad miarę prac naukowej komisji polsko-radzieckiej. Jednakże, trzeba to powiedzieć zupełnie wyraźnie, ta zbrodnia, popełniona na tysiącach oficerów polskich, jest nie tylko faktem, wywołującym po dziś dzień trwające skutki prawne. Bowiem zarówno prawo międzynarodowe (konwencja z 1969 г., ratyfikowana także przez ZSRR), jak i wewnętrzne, krajowe ustawodawstwo radzieckie (podobnie zresztą jak i polski kodeks karny) nie uznają przedawnienia tzw. zbrodni przeciwko ludzkości i zbrodni wojennych, z którymi mamy tu do czynienia. W konwencji tej Zgromadzenie Ogólne NZ wyraża „przeświadczenie, że skuteczne karanie zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości stanowi ważny czynnik w zapobieganiu takim zbrodniom, ochronie człowieka i podstawowych swobód, w zwiększaniu zaufania, rozwoju współpracy między narodami i popieraniu międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa". Jako przyczynę konwencji podaje się poważne zaniepokojenie światowej opinii publicznej „tym, że dochodzi już do przedawnienia tych zbrodni w niektórych krajach". Oznacza to wszystko, że mimo upływu najdłuższego nawet czasu, każdy sprawca zbrodni wojennych i pomocnik do nich stanąć powinien przed sądem, być skazanym i ponieść karę. 357 Sądzę, że Prokurator Gneralny PRL powinien zwrócić się do radzieckich władz prokuratorskich o wszczęcie śledztwa wobec nieokreślonej z imienia i nazwiska grupy zbrodniarzy, odpowiedzialnych za zbrodnię katyńską. Archiwa, tak szczelne wobec uczonych, mogą okazać się bardziej dostępne dla urzędników śledczych. Zastanawiam się czy M. Gorbaczow zrozumiałby należycie krok prokuratorskich władz polskich i nie mam wątpliwości, że tak. Jego poczucie prawa (nie tylko posiadany dyplom prawniczy), szczere i usilne dążenie do budowy państwa praworządnego, nie dają tu pola do innych przypuszczeń czy domysłów. Czy dochodzenie zbrodni po tylu latach jest możliwe? Tak, skoro co czas jakiś w prasie radzieckiej czytamy o surowych wyrokach wydawanych na niemieckich kolaborantów i pomocników hitlerowskich okrucieństw. Czy ludzie odpowiedzialni za Katyń żyją? W znacznej części być może już nie, ale to właśnie też musi być prawnie ustalone. Jednocześnie trzeba zdawać sobie sprawę, że aparat użyty do takiej zbrodni składać się musiał z setek, jeżeli nie tysięcy wykonawców, którzy nie tylko strzelali, lecz i przygotowali organizacyjnie to, co się stało w lesie katyńskim. Masowe zabójstwa obywateli radzieckich w czasach stalinowskich są pasmem strasznych zbrodni, ale stanowią jednak wewnętrzną sprawę ZSRR. Morderstwo oficerów, obywateli polskich jest sprawą polską i prawno-międzynarodową. Dopóki żyje choć jeden z ich zabójców prawo nie może pozostać bezczynne i nie jest to żądanie zemsty, ale sprawiedliwości. Tak też zrozumie je, jestem tego pewien światła radziecka opinia publiczna. Spis treści Wstęp — Andrzej Leszek Szczęśniak...................... 5 Sprawa katyńska po II wojnie światowej — Andrzej Leszek Szczęśniak................................................ 8 Część I RELACJE I WSPOMNIENIA Z POBYTU W OBOZACH............................................. 15 Kozielsk — Witold Ogniewicz ............................ 16 W Kozielsku — Stanisław Lubodziecki .................... 23 Druga strona Kozielska — Tadeusz Felsztyn ............... 28 Na katyńskiej drodze — Z Henrykiem Gorzechowskim, ocalałym więźniem Kozielska, rozmawia Marek Hołubicki .......... 34 Rozmowa o Starobielsku — Józef Czapski ................ 67 Jeden z wielu tysięcy. Korespondencja mjr. Henryka Dyducha ze Starobielska (XI 1939 — III 1940) — Marek Hołubicki . 74 Notatnik wojenny — Zygmunt Bohusz-Szyszko ............. 86 Z Wierzbnika do Ostaszkowa. Relacja Tadeusza Bilskiego, ocalałego jeńca Ostaszkowa .................................. 96 С zęś ć II Z MIEJSCA ZBRODNI ............................... 101 Widziałem na własne oczy — Józef Mackiewicz ........... 102 Castrum doloris — Zygmunt Nowakowski ................. 115 Katyńskie notatniki. Odpisy z notatników znalezionych przy ciałach polskich oficerów — Maciej Kozłowski ............ 121 Raport z Katynia. Sprawozdanie poufne Polskiego Czerwonego Krzyża — Kazimierz Skarżyński ....................... 131 Klucz do „Parku Kultury i Odpoczynku" — Józef Mackiewicz 144 Na wiosnę 1940 roku... Wywiad z duńskim doktorem Helgę Tran- senem przeprowadzony przez Wojciecha Trojanowskiego ... 158 Znak Pogoni na mogile katyńskiej — Jerzy Lebiedziewski .. 170 W Katyniu zginął kwiat inteligencji — Stanisław Zadrożny . 179 Byłem w Katyniu — Z Hieronimem Bartoszewskim rozmawia He^ leną Wojtas .......................................... 183 Część III ECHA KATYNIA..................................... 193 Masakra katyńska (raporty z lat 1943 i 1944) — Owen О'Маїїеу 194 Musimy ujawnić przed światem... Przedmowa do: Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów — Władysław Anders ..... 218 W lesie katyńskim. Nad mogiłą ofiar zbrodni niemieckiej — Gustaw Butlow .......................................... 223 Zachód i Katyń — Ferdynand Goetel ..................... 229 Tajemnica śmierci Iwana Kriwoziercowa, głównego świadka zbrodni katyńskiej — Józef Mackiewicz ................ 234 Lagrowe echa Katynia — Światosław Karawanski .......... 243 Część IV SPRAWA KATYŃSKA STALE AKTUALNA ......... 247 Katyń i odwilż — Józef Czapski ......................... 248 Zanim padło słowo „Katyń" — Krystyna Kersten.......... 255 Katyń — fakty i znaki zapytania — Jerzy Marek Nowakowski 270 W lesie katyńskim — Tadeusz Pióro ...................... 277 Sprawa katyńska — Z Józefem Buszką rozmawia Marian Szulc 290 Katyń — Marek Hołubicki ............................... 297 Katyń — Janusz K. Zawodny ............................ 302 Stygmat katyński — Jacek Trznadel ...................... 326 Prawda o Katyniu w świetle dokumentu — Leszek Martini ■ 338 Katyń — Jeszcze jeden dokument — Janusz Kurtyka ...... 342 Katyń: potwierdzić czy zaprzeczyć? — Aleksander Akuliczew, Aleksiej Pamiatnych ................................... 350 Katyń, zbrodnia nieprzedawniona — Stanisław Podemski ... 357 V Zabezpieczanie przedmiotów i dokumentów mogących służyć do identyfikacji ofiar Dobrze zachowane naramienniki z dystynkcjami oficerskimi i banknoty znalezione przy zwłokach Fotografia znaleziona w kieszeni munduru zamordowanego oficera Kartka wysłana do obozu w Kozielsku przez Bronisławę Zielińską do męża, kpt. Antoniego Zielińskiego, znaleziona przy jego zwłokach 0Y%2*~ ■ Wyniki obdukcji udostępnione komisji złożonej z jeńców wojennych — oficerów z Anglii, Kanady i USA Świadectwo szczepienia kpt. dr med. Ludwika Antoniego Cho-mickiego, syna Adolfa, z 6 grudnia 1939 г., wystawione w obozie w Kozielsku ?.w\ 4*5;|ЛМ4<* 4t Ші*- li. „Sądzę, że Prokurator Generalny PRL powinien zwrócić się do radzieckich władz prokuratorskich o wszczęcie śledztwa wobec nieokreślonej z imienia i nazwiska grupy zbrodniarzy, odpowiedzialnych za zbrodnię katyńską. Archiwa, tak szczelne wobec uczonych mogą okazać się bardziej dostępne dla urzędników śledczych. (...) Masowe zabójstwa obywateli radzieckich w czasach stalinowskich są pasmem strasznych zbrodni, ale stanowią jednak wewnętrzną sprawę ZSRR. Morderstwo oficerów, obywateli poiskich jest sprawą polską i prawno-międzynarodową. Dopóki żyje choć jeden z ich zabójców prawo nie może pozostać bezczynne i nie jest to żądanie zemsty, ale sprawiedliwości. Tak też zrozumie je, jestem tego pewien, światła radziecka opinia publiczna". St. Podemski «Polityka», 29 lipca 1989