GILBERT KEITH CHESTERTON ŚWIĘTY FRANCISZEK Z ASYŻU Przełożył Artur Chojecki Przedmowę napisał Przemysław Mroczkowski INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1974 Spis treści W stulecie urodzin G. K. Chestertona 1. Zagadnienie świętego Franciszka 2. Świat, jaki znalazł święty Franciszek 3. Franciszek wojownik 4. Franciszek budowniczy 5. Le jongleur de Dieu 6. Biedaczyna 7. Trzy zakony 8. Zwierciadło Chrystusowe 9. Cuda i śmierć 10. Testament świętego Franciszka W stulecie urodzin G.K. Chestertona Zacznijmy od paru słów o Chestertonie człowieku. Jego powierzchowność, szeroko znana w krajach anglosaskich, to powierzchowność niezwykła. Potężny wzrost odpowiadał równie imponującej tuszy, co się stało tematem wielu anegdot (włącznie z historyjką o tym, jak znana rycerskość pobudziła pisarza do ustąpienia miejsca w autobusie trzem damom). Na tym monumentalnym korpusie osadzona była szlachetna głowa o lwiej grzywie,, o spojrzeniu już to rozbawionym, już to mocnym i przenikliwym; oczy spoglądały zza nieco staromodnych binokli, czuprynę przykrywał szerokoskrzydły kapelusz. Stylowy strój bohemy literackiej, narzucony na to cielsko lewiatana, nie wypływał jedynie z zamiłowania autora do epok, które styl ów posiadały; był to wynik przegranej walki, prowadzonej przez panią Chesterton z mężem o staranność w jego ubiorze. Widząc, że wszelkie wysiłki, by Gilbert oduczył się mięcia ubrania i pozbył nawyków, wynikających z roztargnienia, są daremne, pani Chesterton uznała za jedyne rozwiązanie udrapować pisarza w coś, czego wygląd najmniej cierpiał na nieumiejętnym noszeniu. Pod tą postacią krył się duch równie niepospolity. Wspomniane wyżej spojrzenie wyrażało dwie podstawowe cechy: dobroć i inteligencję. Pierwsza przejawiała się nie tylko w umiłowaniu ludzi małych i ubogich, lecz także (właśnie!) we wspaniałym humorze. Ponieważ angielski humor jest nie tylko aktem intelektu, ale postawą sympatii wobec rzeczy czy osoby zabawnej, humorysta angielski kocha człowieka, z którego się śmieje. Czy ktokolwiek wątpi, że Dickens miłował pana Pickwicka? Ale z drugiej strony, żeby możliwy był śmiech, potrzebne jest podejście do tematu z nieoczekiwanej strony, a więc, przy stosowaniu tego na większą skalę, umysł oryginalny i obdarzony, że tak powiem, poczuciem duchowej proporcji. To poczucie proporcji uważam za bardzo ważne, gdyż czyniłbym je także odpowiedzialnym za wspaniałą Chestertonowską pokorę. Mówiąc dalej o cechach umysłu należy podkreślić potężną logikę. Widać ją w błyskawicznych analizach błędów przeciwników, widać może jeszcze bardziej w syntetycznych konstrukcjach, z których największa doprowadziła go do podstawowej decyzji w jego życiu. Wśród dalszych cech nie wypada pominąć śmiałości konkluzji (związanej z logiką), rozmachu i szerokości spojrzenia historycznego oraz niezwykłej pamięci, która ułatwiała intensywną pracę umysłową. Prócz przebogatego wyposażenia w dziedzinie intelektualnej były wielkie złoża emocjonalne, uwidoczniające się w poezji i polemice; był nie przeszkadzający wielkiemu zdrowemu rozsądkowi znaczny podkład romantyzmu, barwiący dalekie ludzkie krajobrazy i otaczający je jakąś szczególną światłością. Było zamiłowanie do społecznej z ludźmi radości - zwłaszcza przy kielichu - prowadzące do podkreślenia momentu radości w katolicyzmie i niechęci do postawy purytańskiej. A teraz spróbujmy rzucić okiem na rozwój, aktualizujący te cechy, i dzieła czyniące z nich użytek. Dzieciństwo Gilberta upłynęło w interesującym, inteligentnym wiktoriańskim domu i było dzieciństwem normalnym i pogodnym. Ojciec był pośrednikiem sprzedaży nieruchomości, ale przy tym człowiekiem wykształconym, o wielu zainteresowaniach, które rozbudziły z kolei przyszłe nastawienia Gilberta. Choć można odkryć w młodości pisarza pewne elementy przyszłych działań i przekonań, nie należy temu przypisywać większej wagi niż ta, która przynależy materiałowi w dziele sztuki. Myślący i wolny artysta nadaje formę, która decyduje o istocie. Jednym,z takich podkładów, na których zbudowane zostały przyszłe przekonania, było zamiłowanie do granic, do oprawy, do poczucia ludzkiej skończoności. (Powie kiedyś, że najpiękniejszy krajobraz nie traci na ujęciu go w ramy.) Toteż jedno z silnych wspomnień dzieciństwa to oglądany fragment teatrzyku tekturowego wykonanego przez ojca. Fragment przedstawiał człowieka kroczącego przez most i niosącego klucz; zobaczymy, jaką ten obraz przybierze symbolikę w późniejszym rozwoju. W każdym razie zapiszmy, że według Chestertona dziecko w ogóle ma wrodzone upodobanie do rzeczy skończonych; i zapiszmy zarazem, że rozwój człowieka polega na możliwie wiernym zachowaniu dziecięcego nastawienia przez życie. 'Ale wróćmy do uwagi, że istota rzeczy zależy od świadomego kształtowania zyskanego materiału, a dodamy, że zachowanie nastawień jest też samodzielną pracą. Czasem trzeba wypracować rzeczy, dla których podkładów brakło prawie zupełnie. To odnosi się do religii. Dom państwa Chesterton nie traktował chrześcijaństwa z gorliwością, aczkolwiek do kościoła czasem się chodziło i to na bardzo dobre kazania. Ale wychowanie chłopców w atmosferze wielkiej uczciwości przyczyniło się zapewne do bezkompromisowego szukania (i znalezienia) przez nich Prawdy. Tymczasem jednak atmosfera domu nie jest jedyną, która otacza młodzieńca. Wdycha on też atmosferę Anglii ze schyłku dziewiętnastego wieku, a nie jest to zaiste czynnik pod każdym względem pozytywny. Gdybyśmy spróbowali wyobrazić sobie jakiś lot ponad epokami historii, w czasie którego obserwowalibyśmy ich różne style, okres późnowiktoriański wyróżniłby się. w zgoła specjalny sposób. Grecy uderzaliby nas harmonią i klasycznym umiarem, ludzie średniowieczni barwnością, bogactwem folkloru, przewagą i powagą sztuki i myśli religijnej. Ale jest bardzo możliwe, że jedyna rzecz, którą umielibyśmy powiedzieć o stylu epoki późno wiktoriańskiej, to stwierdzenie jego braku. Tak przynajmniej w znacznej mierze zdawał się tę epokę osądzać młody Chesterton. A pod estetyczną pustką kryła się pustka ideowa. Cóż z tego, że okres zawierał wiele wybitnych umysłów, kiedy ich wspólną konkluzją było zwątpienie o sensie świata i spraw ludzkich w nim zawartych, zwątpienie o ludzkim działaniu i ludzkiej myśli poznawczej, obojętność na najbardziej zasadnicze ludzkie przekonania, zwana indyferentyzmem, nieprzemyślany do końca pacyfizm i dekadentyzm. Wszystko to stawało się duszące do niemożliwości, ale zwłaszcza było takim dla gorącego serca i umysłu chłopca, spragnionego zachowania jakichś wartości, poszukującego sztandarów, na których mógłby wypisać swoją lojalność. Wszak już w gimnazjum koledzy zauważyli, że ich wyjątkowy przyjaciel z czymś się zmaga. "Widzieliśmy, że on szuka Boga" - pisze Lucjan Oldershaw. Ale nie od razu Go znalazł. Toteż pierwszy drukowany protest Chestertona przeciw jego współczesnym jest niemal desperacki, bo jest to protest za wszelką cenę. Nie widzi jeszcze wyraźnie, do czego się ma przywiązać, ale czuje, że nie wytrzyma kompletnego braku przywiązania. Nie wie jeszcze, jaki jest świat i skąd się wziął, ale koniecznie pragnie go kochać. I właśnie ten pierwszy, prowizoryczny punkt oparcia zawdzięczał w dużym stopniu Waltowi Whitmanowi. Na tle granitowego pesymizmu Hardy'ego i "cynizmu w dobrym guście" Oskara Wilde'a poezja wielkiego Amerykanina niosła w odświeżającym powiewie pochwałę wszechrzeczy i wiarę w człowieka, jakich jeszcze nie spotkał. Toteż pierwszy jego własny tomik poezji wyraża takie właśnie credo. Polscy czytelnicy znają je ze świetnego sprawozdania Wacława Borowego: każdy liść jest cenny, samo prawo do istnienia jest czymś niezasłużonym, czego by daremnie pragnęły potencjalne byty (By the Babę Unborri). Postawą właściwą wobec świata jest wdzięczne zdziwienie. W odbudowie układu wartości pomocna była w decydujący sposób Frances Blogg, z którą Chesterton dość wcześnie się zaręczył, a po iluzorycznym ustabilizowaniu egzystencji, w jakiś czas i ożenił. W przedmowie do Ballady o białym koniu poeta powie potem, że ona przyniosła mu chrześcijaństwo. Jest to już okres pracy dziennikarskiej, która przez całe życie będzie przeszkadzać z jednej strony prawdziwej, twórczości, z drugiej określać w pewnym stopniu jej kaliber. Do studiów uniwersyteckich nigdy nie doszło, był tylko pewien czas spędzony w szkole malarskiej. Jakie rozmiary osiągnął ten postulat lojalności wobec świata w pierwszej "powieści", zobaczymy zaraz. Jest to czas poznania Hilarego Belloca i odkrycia z radością, że jest ktoś myślący podobnie o wielu tematach. Ponieważ jest to zarazem czas wojny z Burami, wyłania się zagadnienie małych społeczności, ich prawa do życia i do własnej kultury. Obaj przyjaciele entuzjastycznie stają po stronie holenderskich osadników, nie potępiając mimo to wszelkiej wojny. W ten sposób otwiera się problem partykularyzmu, to jest wiary w małe organizmy społeczne, a przynależność do nich i walka o nie, zapał do własnego sztandaru, mimo że istnieje sto innych, oto zastosowanie tego, co nazwałem lojalnością wobec świata, do najbliższego jego wycinka. Lojalność ta obowiązuje nawet, jeżeli świat jest tylko żartem - oto ostateczna konkluzja Napoleona z Notting Hill, pokazująca raz jeszcze chęć uwierzenia w coś, choć się jeszcze nie wie, czym to coś będzie. Dobywa się równocześnie na powierzchnię w Napoleonie inna strona osobowości pisarza. Mam na myśli wspomnianą tęsknotę za barwą w życiu, za malowniczym rytuałem, których z jednej strony domagał się typ usposobienia, a z drugiej protest przeciw nowoczesnej brzydocie, monotonii i szarzyźnie, przeciw panom w nieodmiennie czarnych żakietach i "absurdalnych rurach na nogach". Toteż Notting Hill, walcząc o swoje prawa przeciw bezdusznej, kosmopolitycznej nowoczesnej tyranii, ubiera swoje bojowania w cały aparat średniowiecznych strojów i ceremonii. Trudność dla czytelnika zwiększa się, kiedy widzi on. że autor tym wszystkim równocześnie się bawi - i czytelnik wpada w jedno z wielkich niebezpieczeństw lektury Chestertona: pokusę brania wszystkiego za groteskę. Tymczasem jest jedną z podstawowych jego cech, że śmiech współżyje z miłością, bo w jego ujęciu, jak powiedzieliśmy, częściowo z niej wypływa. ..Śmiech i miłość są wszędzie; matka śmieje się z dziecka, mąż z żony, kochanek z kochanki, przyjaciel z przyjaciela. Epoki, które wybudowały Bogu najwznioślejsze katedry, pełne są groteskowych bluźnierstw przeciw Niemu" - wykłada (z przesadą i niedokładnością) głos w dialogu na końcu Napoleona. Trzeba sobie powiedzieć, że są osobowości, które takiego właśnie potrzebują wyrazu. Dlatego tak trudno nam stworzyć sobie sąd o Ra-belais'm, pozostawiającym potomności oblicze pełne zagadki. Niejedno podobieństwo łączy autora Gargantuy i autora Człowieka, który był Czwartkiem, ale w tym drugim przypadku znajomość dalszych dzieł nie pozostawia nam wątpliwości co do przekonań pisarza. Przekonania te rozwija między innymi Ortodoksja (1908). Sprawa "wierności światu" ulega tu komplikacji. W dalszym ciągu czytamy, że zachowanie się człowieka jak kogoś zupełnie obcego rzeczywistości, nie poczuwającego się do żadnych z nią więzów, jest irytujące. Ale to tylko jedna strona obrazu. Jest równocześnie prawdziwe, że czujemy się w świecie trochę zagubieni, i "że i my sami, którzy mamy w sobie pierwiastki ducha, też sami w sobie wzdychamy..." i wytłumaczeniem tego rozdwojonego stanu sumienia może być jedynie przyjęcie, że świat został stworzony. Że będąc odbiciem Ducha, jest zarazem czymś od tego Ducha różnym, albowiem właśnie przez sam fakt stworzenia został oddzielony od stwarzającego Podmiotu. Dlatego z pewnymi rzeczami duch nasz (będący odbiciem Bożego) czuje się w harmonii, a z pewnymi w kontraście. Można by powiedzieć, że ta chęć zachowania wartości, która w ten sposób zaczyna sobie zdobywać i obiektywne uzasadnienie, jest tak bardzo pędem ku życiu, że owe wartości ujmuje także jako motory. To będzie charakteryzować podejście Chestertona do chrześcijaństwa. Postawa moralna chrześcijanina dobywa, według niego, aktywne pierwiastki z człowieka. Widać to na przykład we właściwym ujęciu miłości bliźniego. Trzeba iść do najdalszych granic pobłażliwości i przebaczenia w traktowaniu grzesznika. Ale w stosunku do grzechu trzeba iść do najdalszych granic nienawiści i nieustępliwości. W ten sposób zostają wyzyskane potencjały uczuciowe, złożone w ludzkiej duszy. Widać to także w traktowaniu chrześcijaństwa jako fermentu rewolucyjnego, gotowego do rozsadzania wciąż na nowo ram ludzkich układów, jeżeli grożą one skostnieniem i zakuciem wolności ducha. Dużo mówiono o konformizmie Kościoła wobec mocy i władz istniejących. Tu rzucone zostaje światło na tę stronę Kościoła, co ze swej istoty musiała się przeciwstawiać zakusom takiej wszechwładzy państwa, która sięga do dyktowania spraw duchowych. Jest to krew tysięcy przelana tylko dlatego, żeby nie spełnić "takiego drobiazgu" jak spalenie kadzidła przed pomnikiem cesarza, jest to udręka, znoszona w imię walki z nadawaniem godności kościelnych przez spadkobierców tejże cesarskiej godności. Niedługo znajdziemy motyw fermentu, jako coś jeszcze bardziej pozytywnego, jako zaczyn kulturotwórczy. O tym przy Balladzie o białym koniu. Na razie zaznaczmy, że wartość życiowa (i tworząca życie) w chrystianizmie wychodzi tym jaskrawiej na tle "samobójstwa myśli" nowoczesnej, która (jak Chesterton szkicuje w pierwszym rozdziale książki), zakwestionowawszy wszystko możliwe, zakwestionowała też w nieunikniony sposób siebie samą i nie może w ogóle ruszyć z miejsca, nie zdradzając własnych wypowiedzi. Na tle tego wszystkiego coraz więcej uwagi przyciąga Kościół (już wtedy, myśląc o całej historii, Chesterton miał w dużym stopniu na myśli Kościół katolicki), który wśród sprzeczności i błędów świata zachowuje stale zdrowe rozwiązania. Co więcej, zachowuje stanowisko centralne, które pojęte jest w ten sposób: kiedy stale słyszę o jakimś człowieku przeciwstawne oskarżenia, zaczynam wreszcie podejrzewać samych oskarżających o jakieś wypaczenia. Jeżeli jeden znajomy mówi o panu X, że jest za chudy, a drugi znajomy, że jest on za gruby, budzi się myśl, że jest on może normalny, a właśnie jego oskarżyciele ujmują rzeczy skrajnie, zależnie od własnych mankamentów. Jeżeli purytanie oskarżają Kościół o zbytnią cielesność, a ludzie nowocześni o zbytnią ascezę, to może właśnie Kościół zachował właściwą doktrynę małżeńską. I tak dalej. A ponieważ, powiada Chesterton, upomnienia ze strony Kościoła o szkodliwości takich i innych skrajności okazywały się słuszne, zaczyna się wytwarzać podstawa zaufania do niego. Mniej więcej w tym samym czasie wychodzi Człowiek, który był Czwartkiem. Ogólnie znana jest jego fabuła o spisku anarchistów, którego wszyscy uczestnicy, włącznie z prezesem, okazują się zakonspirowanymi policjantami. Mniej może zwraca się uwagi na podszewkę filozoficzną, w myśl której cała ludzka historia jest jakby takim gigantycznym qui pro quo, gdzie wszyscy dążą do dobra, choć często przypisują bliźnim całkiem inne zamiary. Tę maskaradę urządził ktoś o olbrzymim poczuciu humoru - i tu Chestertonowska filozofia komizmu sięga rozmiarów kosmicznych. Zanotujmy to pokrótce, żeby raz jeszcze zdać sobie sprawę z wagi tego elementu u pisarza, ale nie mamy miejsca zatrzymywać się nad tym bliżej; zresztą nie byłoby to łatwe, bo autor poniekąd odmawia wszelkiej "zaskarżalności", dodając podtytuł: koszmar. Ale jest niewątpliwie charakterystyczne (i znów: trochę rabelaisowskie) wstawić takie idee w ramy awanturniczej powieści. Wydając Ortodoksją, Chesterton zrobił najbardziej irytującą rzecz, dającą się pomyśleć w warunkach ideowych tegoczesnej Anglii. Gdyby wyraził najfantastyczniejsze nowe teorie, najskrajniejsze herezje, wszystko by było przyjęte lub przynajmniej wybaczone. Ale odważyć się przyznać do całości (bez "prywatnych" odchyleń) jakiegoś tradycyjnego systemu - to już było za wiele. Po latach wspomni tę postawę publiczności w typowym i ściśle prawdziwym paradoksie: "Była tylko jedna naprawdę niewybaczalna herezja: przyznać się do braku wszelkiej herezji, do ortodoksyjności". Zgorszenie jest nie tylko wobec faktu, że wyznaje się chrześcijaństwo nieokrojone, ale także wobec nadania temu wyznaniu jakiegoś bardziej publicznego charakteru. Przekonania bliźniego, włącznie z jego najbardziej zasadniczymi przekonaniami światopoglądowymi, szanuje się oczywiście, ale broń Boże pozwolić im wyjść poza najściślej prywatne ramy. Oto temat następnej "powieści", Kula i krzyż. U ludzi, do których książka była skierowana, tolerancja (płynąca z jak najszlachetniejszych pobudek) zdawała się współmieszkać z rozmiękczeniem mózgu. Humanitaryzm pozwalał na wszelkie przekonania, pomimo że konsekwencje niektórych przekonań mogą między innymi prowadzić do likwidacji humanitaryzmu. To głębokie niezrozumienie, że w ostatniej instancji tyle rzeczy się sprowadza u człowieka do jego - choćby nieartykułowanego - obrazu świata, typu jego religii (w znaczeniu wartości, które od niego żądają najwyższych przy wiązań), jest o wiele bardziej drażniące niż otwarta walka. Stąd, choć wszyscy rozsądni ludzie wokół nich wzruszają znacząco ramionami, Maclan i Turnbull walczą ze sobą o swoje idee. Dobro religii jest równie zasadnicze dla pierwszego, jak jej zniszczenie dla drugiego, więc zgadzają się co do jednej rzeczy, że nie może być między nimi zgody. Toteż jest walka, ciągnąca się przez długi szereg rozdziałów. Tak by się z grubsza przedstawiał obraz najwyższych pięter światopoglądu Chestertona (przed przyjęciem katolicyzmu). Ale stwarza on też sobie i pozostałe jego kondygnacje. Siedzimy umysł wysoce oryginalny, ale zwarty i nie poczytujący za swój obowiązek przyjmowania w każdej nowej książce nowych założeń. Toteż koncepcja człowieka, podobnie jak na ogół koncepcja otaczającego go świata, utrzymuje się stale. Będzie to znów kamień obrazy dla tych, którzy mgliście pragnęliby, żeby nic nie pozostawało niezmiennym w pochodzie świata naprzód. Chesterton woli przypomnieć, że pochód musi się odbywać do jakiegoś celu, a określenie celu zmusza do zdania sobie sprawy, jakie są potrzeby i postulaty człowieka, które mają być w nim spełnione. Tylko przyjęcie stałego punktu dojścia może naprawdę pozwolić na stały postęp. Stąd szereg tez o naturze ludzkiej, które dla wielu będą się wydawać zbytecznymi komunałami, ale które są nieuniknione wobec zakwestionowania wszelkich nawet komunałów przez pewne odłamy nowoczesności. Tak na przykład afirmacja rozumu w człowieku staje się niezbędna wobec modnego już nie racjonalizmu, ale irracjonalizmu i zaprzeczania różnicy między myśleniem ludzkim a zwierzęcym. Rozum jest dla człowieka kryterium powszechnie ważnym; jest czymś, do czego wszyscy mogą apelować, płaszczyzną porozumienia między epokami i krajami, a nawet temperamentami. Rozumieli to doskonale na przykład scholastycy i sama suchość ich stylu jest poniekąd zabezpieczeniem przed wspaniałą, ale zrywającą wiąż między kulturami bujnością romantyków. Większe jeszcze rozmiary przyjmuje stwierdzenie ludzkiej wolności. Gdybyśmy naprawdę nie wierzyli, że człowiek odpowiada za swoje czyny, "nie moglibyśmy nawet powiedzieć »dziękuję za podanie musztardy przy stole, bo jak możemy wyrażać komuś pochwałę za zrobienie czegoś, za czego zaniedbanie nie mamy prawa go ganić". Taką samą zresztą logikę uprawiali też ci determiniści, którzy udowodniwszy starannie, że człowiek nie ma wpływu na swoje czyny, nagle wybuchnęli oburzeniem na okrucieństwa niemieckie w Belgii w roku 1915. Wolność (w wierszu Christmas Song for Three Guilds) jest przeto "przywilejem cechowym" nadanym rodowi ludzkiemu, podstawą jego godności, której nie wolno mu w żadnym wypadku zdradzić. Ustaliwszy w ten sposób warunki i podstawę ludzkiej osobowości, Chesterton może dopiero z pełną konsekwencją określić jej prawa, które będą wytycznymi każdego programu społecznego lub politycznego. Konsekwencją osobowości i godności człowieka jest demokracja. Nierówni w cechach drugorzędnych, ludzie są równi w tym, co zasadnicze, w posiadaniu boskiego pierwiastka rozumu. Demokracja polega na tych sprawach, które możemy przyjąć jako równie oczywiste dla nie znanego nam towarzystwa obiadu w klubie, jak dla nas. I to właśnie, "czego światu brakuje" (tytuł książki: Whafs Wrong with the World), to takie wyraźne linie wytyczne. Nie wystarczają wciąż nowe drobne poprawki, niezbędny jest (elastyczny, ale wyraźny) ideał. Trzeba wiedzieć, jak ma wyglądać stan. zdrowego organizmu, a nie tylko, jakie z kolei schorzenie trzeba będzie podleczyć. Nie należy pominąć uwagi, że to żądanie konkretnego planu jest u Chestertona przeciwne angielskiej tradycji. Co jakiś czas w historii tego kraju podnosiły się, głosy przypominające, że nie należy "obmyślać", tylko czekać na naukę, którą przyniesie sam bieg wydarzeń. Skrajnym ujęciem tej postawy było powiedzenie, szczególnie drażniące naszego pisarza, że Anglicy są życiowi, ponieważ (!) nie są logiczni. Czy ta podobna do francuskiej jasność myślenia wzięła się u niego z przymieszki krwi szkockiej w rodzinie, czy skądinąd, trudno wiedzieć. Ale niewątpliwie uzupełnia ona w cenny sposób jego pozostałe, bardziej czysto angielskie, cechy. Zresztą, jak Belloc zwrócił uwagę, logika nie jest zupełnie obca angielskiej umysłowości, jak to można zauważyć na przykład na rozprawach sądowych. Kończy się ona dopiero z chwilą wkroczenia na teren polityki lub religii. Bogata umysłowość myśliciela, obserwowana na odcinkach niedostatecznej długości, musiała dawać pole do niejednej fałszywej interpretacji. Między innymi posądzono go podobno o pragmatyzm, o poszukiwanie doktryn w miarę ich praktyczności czy przydatności społecznej. Dopiero wniknięcie w podstawy metafizyczne (wszystko jedno, że nie opracowane z metodą ścisłego filozofa) pozwala skorygować tę pomyłkę i docenić troskę o prawdę jako taką. Przejdźmy teraz do dalszych konkluzji z postulatów o człowieku. Tu właśnie zobaczymy, jak przy silnym umiłowaniu tradycji nie ma w Chestertonie nic z konserwatysty. Jeżeli ideałem jest dla każdego własność prywatna, to w takim razie stan rzeczy, w którym ziemia angielska skoncentrowana jest w rękach nielicznych ludzi bogatych, należy radykalnie zakończyć. Stąd żądanie parcelacji ziemi na wielką skalę i hasło "krowa i trzy akry dla każdego". Co najmniej równie fatalna, jak brak własnej ziemi u szerokich mas, jest w miastach ich zależność od kapitału. Tu znów program usamodzielnienia drobnego kupca i rozbicia wielkich firm, zatrudniających tysiące. Nie będziemy analizować bliżej tego programu, bronionego znowu z talentem w Zarysie zdrowej myśli, gdyż trzeba byłoby naszkicować myśl społeczną pisarza. Chcę zwrócić uwagę tylko na jedno: jak głuchy pozostawał Chesterton na wszelkie nawoływania, że na tym rozdrobnieniu przemysłu stracić może technika. Dla niego naprawdę istotną rzeczą jest typ cywilizacyjny, postawa zawarta w jakiejś strukturze społecznej czy politycznej. Jeżeli ta jest niezdrowa, to nie wolno się cofać przed żadnym poświęceniem, żeby uratować wartości duchowe. Przy tym nie ma procesów społecznych naprawdę nieodwracalnych dla człowieka wolnego. Sugerowanie, że procesu kapitalizacji nie da się zatrzymać, jest rozumowaniem fatalistycznym. W roku 1911 wychodzi wielki poemat historyczny, Ballada o białym koniu. Książka, ukochana przez Frances i jej dedykowana, zdobywa czytelnika dźwięcznym i potoczystym wierszem, głębokim spojrzeniem, na historię Anglii, którego jest wyrazem. Modnej wtedy historiografii, przypisującej główną zasługę w budowaniu wczesnej kultury angielskiej plemionom germańskim i ich instytucjom, przeciwstawia pogląd, że naczelnym czynnikiem było w tym procesie chrześcijaństwo. Jest ono ważne zwłaszcza dlatego, że jest religią nadziei, podczas gdy duszą barbarzyńskich najeźdźców, walczących z Alfredem Wielkim, włada rozpacz. Iż chociaż przez was chrześcijanin Jak zając jest pędzony, Zając ma ducha wśród ucieczki Więcej, niż wy w pogoni... Podobnie w zestawieniu z ludźmi czytającymi z gwiazd losy chrześcijanie, choć nie znają przyszłości, być może groźnej, kroczą ku niej triumfalnie: Mag wschodu szuka w księgach losu, Co sławę pewną wieści, Lecz ci, co krwią się karmią Boga, Mkną ku klęsce wśród pieśni. Charakter tej chrześcijańskiej nadziei jest zresztą czysto nadnaturalny. Toteż Matka Boska, ukazując się Alfredowi, nie daje mu żadnej pociechy doczesnej: owszem, każe mu być przygotowanym na dalsze ciosy w jego ciężkiej walce. Nie niosę-ć, co byś pragnął słyszeć, Nie skrzepię twej nadziei Krom: że się fala wyżej wzniesie I niebo znów ściemnieje. A mimo to król nie zaprzestaje wysiłków. Albowiem chrześcijaństwo jest właśnie tą wspomnianą religią życia, która przechowuje nawet osiągnięcia pogańskie: Pogańskich strzec nabytków - jedni Potrafią chrześcijanie. Chesterton ma prawdopodobnie na myśli częste postępowanie Kościoła, unikającego walki ze zwyczajami nawróconych ludów, a raczej skłonnego te zwyczaje włączać w porządek chrześcijański. Jednym z najciekawszych momentów poematu jest "proroctwo" króla Alfreda, że choć pokonani Duńczycy przestali być groźni, ich duch jeszcze kiedyś wróci. Nowi germańscy barbarzyńcy będą uzbrojeni w osiągnięcia naukowe, ale poznać ich będzie można po tym samym'zasadniczym piętnie wszelkiego barbarzyńcy: nienawiści do wolności. W tym samym roku fantastycznie płodny pisarz (wymieniamy tylko jego najważniejsze pozycje) wydaje pierwszy tom opowieści o popularnym księdzu detektywie, pod tytułem Niewinność ojca Browna. Należy on do "lżejszego kalibru" twórczości Chestertona, ale okoliczności powstania postaci ojca Browna są skądinąd dość ważne. Jak wiadomo, jest to literacka kopia Człowieka, który odegrał wielką rolę w dojściu wielkiego pisarza do katolicyzmu, księdza Johna O'Connor. Kapłan ten, o niepospolitym umyśle, z którym pisarz był w przyjaźni wiele lat przed nawróceniem, uderzył go przede wszystkim jedną rzeczą: nabytą w konfesjonale znajomością psychologii występku. Pisarz powiadał, że gotów był uwierzyć, iż Kościół wie więcej od niego o dobru: rewelacją było, że wie także więcej o złu. I stąd zrodziła się myśl, że ksiądz miałby pod pewnym względem lepsze przygotowanie na detektywa niż kto inny. Wydawało się jednak pożytecznym pomysłem literackim stworzyć kontrast między wielką bystrością i inteligencją takiego człowieka a jego zewnętrznym wyglądem. Tak się to stało, że ojciec Brown jest niezgrabnym, zakłopotanym, prowincjonalnym proboszczuniem, który, zdawałoby się, do trzech nie zliczy - ale niespodziewanie rozwiązuje najzawilsze zagadki. Projekty wprowadzenia prohibicji w Anglii rozbudziły w Chestertonie całą pasję antypurytańską i w roku 1914 ukazuje się Latająca gospoda, równie bogata w satyrę na likwidację alkoholu, co w świetną lirykę, kojarzącą się z atmosferą „Merry England". Motywem filozoficznym jest tu raz jeszcze obrona wolności, która doznaje zniewagi, gdy człowiek jest do cnoty wstrzemięźliwości zmuszony. (Christopher Hollis zwrócił jednak niedawno uwagę, że Chesterton zdawał się nie dostrzegać, jaką klęską społeczną jest alkoholizm.) Okres wielkiej wojny wiąże się w życiu Chestertona z ważnymi wypadkami: jego własna bardzo ciężka choroba, z której ledwie wychodzi z życiem, ochotnicze zgłoszenie się na front ukochanego, jedynego brata Cecila, który z tego frontu nie wróci, i objęcie po nim pisma oraz nadal żywa działalność literacka, której najważniejszym wynikiem jest poniekąd programowa Krótka historia Anglii (1917). Książka ta pisana była, trochę jak nasza Trylogia, "ku pokrzepieniu serc" ludzi walczących o Anglię przeciw Niemcom, ale oprócz ukazania im sensu tej walki daje wysoce oryginalny rzut oka na całe dzieje wyspy. Jest to historia pisana przez radykalnego demokratę, który zamiast się zachwycać tak chwalonym postępem parlamentaryzmu, widzi pod jego powierzchnią wzrost potęgi arystokracji; ona to parlamentarną maszyną potrafiła w praktyce kierować według własnych życzeń. Średniowiecze wychodzi na okres, w którym mimo ram feudalizmu doszło do powstania idei samorządu po miastach, a nadto na okres, w którym chłop, strząsnąwszy z siebie pomału pańszczyznę, był na drodze do właściwego rozwoju, podciętego jednak przez katastrofę szesnastego wieku. Upraszczając do pewnego stopnia dialektykę przemian społecznych, Chesterton widzi już w samym okresie likwidacji klasztorów i gruntów gromadzkich oraz początków gospodarki pastwiskowej śmiertelny cios, zadany drobnemu, wolnemu rolnikowi angielskiemu. Że rolnik ten w końcu znikł, zostawiając pole dla Anglii wielkiego przemysłu, miast i latyfundiów arystokracji, to fakt, ale zachodzą tu, jak mówiłem, duże uproszczenia. Po pierwsze, choć w Anglii rzeczywiście (inaczej niż na kontynencie) chłop uzyskał samodzielność pod koniec średniowiecza, nie przyszło mu to łatwo i niekoniecznie te czynniki, którym Chesterton to przypisuje, odegrały zasadniczą w tym rolę. Po drugie, wiek szesnasty obejmuje tylko część tych wielkich przemian, których dalsze stadia przypadają na wiek osiemnasty i dziewiętnasty, a ponadto wśród nowobogackich z okresu Tudorów nie znajdowali się sami parweniusze arystokracji, ale także ci sprytni chłopi, którzy mogli wyzyskać nową koniunkturę. Niemniej wiele tez na temat średniowiecza jest słusznych i świetnych. Na ogół uderza obrona roli cywilizacyjnej chrześcijaństwa (jak w Balladzie o białym koniu), a także więzów łączących Anglię z kontynentem. Jest budujące, jak żywo ten wielki Anglik czuł wspólną więź łączącą go z resztą Europy. Więź ta rozciąga się nie tylko przez przestrzeń, ale i czas. Dla jego spojrzenia korzenie teraźniejszości zawsze sięgają daleko wstecz poza renesans, kiedy Francja, Anglia, Hiszpania itd. były mimo wszystkich sporów członkami jednej rodziny, której więzy między innymi poszarpał nacjonalizm. Więcej może jeszcze niż w Krótkiej historii Anglii wyczujemy to silne, szczere poczucie dalekich tradycji w Nowej Jerozolimie albo w poemacie Lepanto. Tam po prostu widzimy, że dla niego duch rycerzy jeszcze nie umarł, i rozumiemy, dlaczego tak pokochał Polaków. Tyle, że obok wolnego rycerza marzył zawsze o wolnym chłopie (jak pod Crecy), że mimo całej nierówności społecznej wierzył, iż tendencja była zdrowa, tylko nie miała czasu się rozwinąć i że zwłaszcza w ludowej, prawdziwie popularnej sztuce średniowiecza, a nie w feudalizmie odbijał się jego autentyczny, głęboki nurt. Nie możemy tu wchodzić w rozpatrywanie tych poglądów. Zostają one naszkicowane jako ważna część Chestertonowskiego credo. Po zakończeniu wojny przypada okres kilku podróży, z których każda była okazją do nowej książki: Wrażenia z Irlandii, Co widziałem w Ameryce i Nowa Jerozolima. Poświęcimy trochę wagi tylko tej ostatniej, gdyż podróż do Ziemi Świętej ostatecznie skrystalizowała w pisarzu zamiar przyjęcia katolicyzmu. Ten reportaż, bogaty w refleksje historyczne, zawiera expose poglądów na wyprawy krzyżowe, które na tych ziemiach się toczyły. Jednym z ważniejszych śród nich jest ten, który w starciu islamu z chrześcijaństwem widzi walkę kalekiego uproszczenia światopoglądu z szeroką jego równowagą, jaką przedstawiał Kościół. Zawsze tak ważna była dla Chestertona ta szerokość, powszechność. Toteż, gdy w osobliwym wywiadzie, jaki z nim przeprowadził jego kolega po piórze, został zapytany o największą pokusę w swym życiu, odparł, że była nią pokusa założenia własnej "szkoły". Jakże łatwo byłoby mu to przyszło, gdyby był zechciał pociągnąć za sobą ławę publiczności, olśnionej jego oryginalnym umysłem, gdyby przełożył słowa "moja prawda" nad "nasza prawda", prawda dwóch tysięcy lat. Rozmowa ta nie dotyczyła może katolicyzmu, ale o takich zapewne rzeczach myślał z radością, kiedy w małym prowincjonalnym kościółku powtarzał w obecności księdza O'Connora, że wierzy w jeden powszechny Kościół. Albowiem w książce, poświęconej swojej konwersji, napisze, że "tylko Kościół katolicki oswobadza człowieka z tego upokarzającego niewolnictwa, które się nazywa »być synem swojej epoki". Wszystko teraz - jak miał napisać - stało się jego dziedzictwem: i katakumby, i gotyk, i święty Ludwik, i encykliki społeczne. Jeżeli chodzi o motywy całkiem osobiste, to ten świetny myśliciel powiada wyraźnie, że czuł potrzebę oczyszczenia moralnego, które by było czymś więcej niż ogólną zachętą. Kościół katolicki jest jedyną instytucją, która twierdzi konkretnie, że może człowiekowi odpuścić grzechy. To zatem właśnie, co tak gorszy wielu protestantów, co gorszyło żydów w Chrystusie, dla niego stało się magnesem. Wypada tu powiedzieć parę słów o "rodzaju" katolicyzmu Chestertona. Ta wielka równowaga prawd, jaką jest nauka Kościoła, jest oczywiście czymś obiektywnym i ponadjednostkowym, ale sposobów podejścia do niej jest tyle, ile jednostek, i dlatego "akcent" może być kładziony na różne jej strony. Kontrastowano więc już Chestertona z zaabsorbowanym psychologią grzechu Mauriakiem, zapewne słusznie. Powiedziano też, że religia Chestertona to jakby wieczne gody w Kanie Galilejskiej. Również ta przenośnia zawiera sporo prawdy, ale najlepiej niech będzie tylko preludium do pełniejszego ujęcia zagadnienia. Jako momenty zasadnicze wymieniłbym te same, które leżą u podstawy humanizmu Chestertonowskiego - bo zresztą filozofia jego jest dobrym przykładem na tezę Maritaina, że katolicyzm trzeba ujmować jako pełną i niespaczoną naukę o człowieku: zrozumienie i szacunek dla rozumu i wolności. Jeżeli człowiek jest rozumem obdarzony, to katolicyzm daje mu poszukiwany przez tę władzę przedmiot: prawdę. W szczególności dogmat, który tak ośmieszano jako śmierć intelektu, dla Chestertona jest raczej jego ostatecznym zaspokojeniem. Filozoficzna prawda istotna jest dla umysłu ludzkiego w tym prostym sensie, że odpowiada na pytania; teologiczna zaś jest "kluczem, który wszystkie drzwi otworzyć może" i w ten sposób postać człowieka niosącego złoty klucz przez most teatrzyku dziecinnego, która tkwiła we wspomnieniach pisarza, retrospektywnie nabiera symboliki, "albowiem ten, którego zowią Pontifex, Budowniczy Mostu, zwie się także Claviger, Człowiek Dzierżący Klucz, a klucze takie wręczone mu zostały, kiedy był jeszcze ubogim rybakiem w dalekiej prowincji, nad brzegami małego i nieledwie ukrytego morza", w Galilei. Wolność, podstawa ludzkiej godności, przeciwstawiona jest ponuremu determinizmowi kalwinizmu, tak jak w ogólniejszy sposób była przeciwstawiona determinizmowi ewolucyjnemu. Zresztą potężna afirmacja wolności nie zamyka oczu Chestertona na tę wielką przeszkodę, którą musi ona zwalczać, a którą Kościół nazywa grzechem pierworodnym. Dlatego z takim przekonaniem pisarz mówi o szkodliwości kultu czystej natury, który wobec jej wypaczenia musi się skończyć klęską. Dlatego gdzie indziej nazywa człowieka bóstwem spadłym z piedestału, które zawsze będzie jakoś odczuwać utraconą harmonię między sobą a naturą. Oto podobna do Pascalowskiej odpowiedź na zagadkę naszego rozdwojenia. Odpowiedź na o wiele większe zagadnienie cierpienia znajduje pisarz w dobrowolnym przyjęciu na siebie męki przez Zbawiciela. Na ogół, choć daleki od zamknięcia oczu na ten wielki problem, nie poświęca mu, w zgodności ze swymi predylekcjami, tyle miejsca co inni. Ale jest przejmujący ustęp w Autobiografii, w którym mówi o buncie Tomasza Hardy'ego wobec tej wielkiej zagadki i czyniąc aluzję do sławnego zakończenia jego powieści Tess z d'Urbervilles o żartach Prezydenta Nieśmiertelnych z ludzkością cytuje poemat o spotkaniu w tydzień po Zmartwychwstaniu: Gdybyż sięgnąć myślą do tej sceny (Jak daremny trud wyobraźni!); Bezlitosny Prezydent Nieśmiertelnych Ukazuje Tomaszowi znaki kaźni... Choć jest więcej niż jeden moment o takim niemal mistycznym napięciu w jego pismach, najczęstszym chyba motywem w pochwale katolicyzmu u Chestertona jest pokłon przed zdrowym rozsądkiem Kościoła. Wspomnieliśmy to już, omawiając Ortodoksję. Moglibyśmy dodać, że widać to bardzo dobrze na gloryfikacji małżeństwa chrześcijańskiego, jako normalnego powołania dla ludzkości. Znów ani śladu skrajności: gdzie indziej nie braknie gorącej obrony i pochwały czystości, ale teren jakby specjalny tego tak bardzo angielskiego Anglika to wzniosły program dla ludzi przeciętnych. Dość dużą rolę odgrywają argumenty historyczne, czasem podziw dla mądrości Rzymu lub dla jego mocy odradzania się (The Resurrection oj Rome), czasem niewytłumaczalność ludzkimi kalkulacjami powstania chrześcijaństwa lub jego mocy przechowania istotnej swojej treści poprzez wieki zmieniających się ustrojów i kultur. Zakończmy na tej wielkiej zdobyczy Chestertona, jaką jest radość. Mówię "zdobyczy" naturalnie w sensie względnym - nie jako czegoś, co było przed nim nieznane, ale jako czegoś, co przez angielskich literatów schyłku dziewiętnastego wieku zostało w znacznym stopniu zagubione. W tym miejscu zaś mam specjalnie na myśli fakt "wyczytania" jej w katolicyzmie. Nie chodzi tu już tylko o humor, ale o całą tę postawę, która wynika z faktu, że ludzie zamieszkują pogodny mimo wszystko w swoich założeniach i perspektywach wszechświat, w którym dano im nadzieję wielkiego szczęścia. Jest dla Chestertona aż nadto zrozumiałe, że radość chrześcijanina szuka ujścia zewnętrznego. Stąd świetność i barwność liturgii, stąd nastrój „Merry England" z tańcami na murawie i nie kończącą się niemal (na tym świecie) gawędą przy piwie. Nawet w dziedzinie zupełnie z tamtą niewspółmiernej zostaje ta sama postawa. W Kanie Galilejskiej Chrystus aprobował radość człowieka. Ale autor Ortodoksji sugeruje, że potężna musiała być Jego własna radość, ją to bowiem ukrywał przed ludźmi, gdy się od nich usuwał na modlitwę (r. IX). Niektóre z tych tez, często świadomie paradoksalnych, wzbudzić mogą w czytelniku niepewność. W takim razie można go tylko odesłać do samych dzieł, zostawiając mu ich przemyślenie. Dla nas jest tu ważne nakreślenie linii, po których ten wspaniały umysł i ten bujny temperament dochodziły do swego credo. Jedną z pierwszych prac literackich po nawróceniu był właśnie Święty Franciszek z Asyżu. Być może pisarz chciał się posłużyć postacią tego najpopularniejszego wśród niekatolików katolika, żeby zacząć rozpraszać ich niechęci. Jak do tego przystąpił, o tym osobno. Następnym ambitniejszym dziełem jest wydana w roku 1925 odpowiedź na Wellsowską' Historię świata. Książka o Wieczystym człowieku to właśnie odwrócenie horyzontów, narzucanych przez Wellsa. Zamiar mgławicowych wrażeń, które zostawiają w nas rozmaite przypuszczenia o psychologii człowieka pierwotnego. Chesterton kładzie nacisk na rzeczy bardziej pewne, uchwytne i dla nas ważne. Taką rzeczą jest wspólnota kultury śródziemnomorskiej, z której wszyscy w Europie wyrośliśmy. Taką rzeczą jest dziedzictwo Starego Testamentu, nie jednej z setek fal w oceanie religii, ale skały, która pośród tych fal zachowała swą arcyważną odrębność. Jako element przygotowania do chrześcijaństwa specjalną rolę odegrał Rzym - ongiś najzdrowsze z pogańskich społeczeństw. Nawet jednak najzdrowsze i najbardziej celowe przygotowania do chrześcijaństwa pozostają czymś od niego zasadniczo różnym. O ile pierwsza część książki ukazuje niewspółmierność "zwykłej" natury ze światem zjawisk ludzkich ("O stworzeniu zwanym człowiekiem"), o tyle część druga ("O człowieku, który zwał się Chrystus") mówi O niemożliwości całkowitego zmieszczenia Kościoła, jak i jego Założyciela, w ramach socjologicznych i historycznych praw. Z Chrystusem zabitym złożono do grobu cały stary świat. Ale z Chrystusem zmartwychwstałym wyszedł z grobu świat tak odrodzony, że odtąd już, pod postacią Kościoła, będzie zmartwychwstawał wciąż na nowo wbrew najbardziej przekonywającym zapowiedziom ostatecznego zgonu. Wiele z tych wszystkich punktów swojego obrazu świata osiągnął wielki pisarz własnym, dość amatorskim wysiłkiem. Raz jednak dostawszy się w krąg zdobyczy katolickich, nie jako gość, ale już jako domownik, zetknął się bliżej z systematyczną ich filozofią, to jest, oczywiście, z przeżywającym swój renesans tomizmem. W wyniku tego dodał do swoich poprzednich pozycji krótkie szkicowe i dość fragmentaryczne, lecz fenomenalnie wnikliwe studium roli świętego Tomasza w dziejach myśli ludzkiej i chrześcijańskiej. Do jakiego stopnia olśniewająca inteligencja i wybitne pióro potrafiły zapanować nad pośpiesznym i - jak się wydaje - niezbyt systematycznym przygotowaniem, niech wystarczy opinia takiego właśnie fachowca jak Gilson, który się wyraził, iż ten lekki esej zapędza w kąt opracowania będące wynikiem dziesiątków lat studiów. Chesterton wzbogaca w nim swój rynsztunek szermierza o idee, o całą tradycję wielkiej szkoły. Czy ta niemal kongenialna książka to projekcja własnej umysłowości na osobę największego ze scholastyków i zarazem pełniejsze odnalezienie siebie samego w historycznych głębiach chrześcijańskiej myśli, czy raczej obiektywnie trafne odszukanie istotnego tej myśli nerwu? Zapewne i jedno, i drugie, ale tego drugiego jest dość, żeby szerokim kołom kulturalnej publiczności dać nadzwyczajny wstęp do zaznajomienia się z decydującym zwrotem w dziejach myśli, który dał chrześcijaństwu jego wielowiekową armaturę filozoficzną. Ten decydujący zwrot, twierdzi Chesterton, to wydobycie z założeń doktrynalnych katolicyzmu pełnego poglądu na człowieka. Jeżeli się wmyśli należycie w tę zwięzłą formułkę, znajdzie się w niej wszystko, co istotne. Oczywistym szkopułem zwięzłych formuł jest, że wymagają niezwięzłych komentarzy. Tu ograniczamy się do podkreślenia naprzód wyrażenia "pełny pogląd na człowieka". Będzie to z jednej strony rehabilitacja rozumu i jego przyrodzonego światła wobec nieufności dawniejszych myślicieli, a z drugiej - roli, jaką w pracy tegoż rozumu odgrywa poznanie zmysłowe i jaka przypada ciału w ukształtowaniu osobowości. Drugi punkt do skomentowania to stwierdzenie, że takie postawienie sprawy to było wyciągnięcie właściwych wniosków z dogmatu o Wcieleniu, które ostatecznie uniemożliwiło pogardę dla materii i ciała, jeżeli posłużył się nimi celowo sam Stwórca. Zarysem dziejów całej tej niebywale żywej myśli i intensywnego żywota stała się Autobiografia Chestertona. Czy może ten typ książki napisać człowiek pokorny? Odpowiedź znajdujemy na jej kartach, obrazujących właśnie, jak Atman przedzierzga się w Brahmana - a jednak zachowuje po zachodniemu swoją odrębność - a więc jak rozwój osobowości schodzi się z jej udzieleniem się jakiejś wspólnocie nadosobowej, a zdobycie nowej filozofii z przyłączeniem się do filozofii znanej od wieków. Pokorne przekreślenie siebie samego przygotowuje rozkwit. Tak się złożyło, że to podsumowanie własnego bilansu zostało zrobione właśnie na czas. Zanim nawet Autobiografia zdążyła się ukazać, nagła śmierć pozbawiła ludzkość jednego z wielkich jej przyjaciół. Dorzućmy parę słów o sztuce, w którą ta myśl się wcielała; zacznijmy od poezji. Nosi ona tej myśli i oczywiście tej osobowości piętno. Porywa rozmachem, siłą przekonania, olśniewa czasem ironią. Przemawia dużo do intelektu, na którego język każda prawie strofa da się sparafrazować - a przecież jak jest daleka od pewnego typu wiersza klasycznego, który potrafi być niemal rymowanym traktatem. Nie, u Chestertona znać te warstwy rozwojowe, które jego pokolenie dzielą od epoki, kiedy pisano w rytmie sylogizmu. Słowa przy tym dźwięczą muzyką; w parze z tym idzie płynność znaczeń. Muzyki jest prawie aż za dużo (choć nie do tego stopnia co u Swinburne'a) i niejeden wyrafinowany krytyk ma może pokusę zarzucić poezji Chestertona brak powściągliwości, ale na to nie ma już rady. Tu i ówdzie "powieści" Chestertona przesiane są opisami podobnymi nieco w ujęciu do jego poezji. Ale w zasadzie pisane są one według własnych praw i to, jak wiemy, bardzo dalekich od kanonów. Częściowa żywość akcji okupuje nieco długie myślowe spory bohaterów, ale na ogół lepiej się z góry wyrzec oczekiwania "normalnej" fabuły i postaci. W istocie idzie zawsze o postawienie problemów, o dramatyczne rozbudowanie ich dialektyki przez starcie ich przedstawicieli, a przy okazji dużo zabawy z ich przygód (jak u Dickensa). A że przy tym postacie wypadają papierowo lub symbolicznie (tu wielka różnica z Dickensem), że przepisy tworzenia w tym gatunku ucierpią, to dla Chestertona rzecz drugorzędna. Macie tu te fantazje-groteski, te dramatyczno-ideowe opowiadania i bierzcie je, jeśli chcecie. Gdzie odnoszę wrażenie, że Chestertonowi łatwiej przychodziło przestrzegać "zasad gry", to przy eseju. Choć często przewlekły w dojściu do pointy, choć pełny dygresji może za swobodnych, jakże często jest jednak cięty w szczegółach, jak mistrzowski w wydobyciu jakiejś prawdy, w końcowym zabłyśnięciu nią (według jego własnego skądinąd zresztą wziętego obrazu) jak obnażoną szpadą w słońcu. Wielką swoją wrażliwość na postawy duchowe przenosił też w dziedzinę krytyki. Nie dbając o szczegóły omawianego dzieła ani o zdobycze nauki o literaturze, sięgał za to od razu do tych wartości, które określają oblicze pisarzy, zanim oni sami je uwidocznią. Choć odmawiał "skalania się" erudycją w szczegółach (umiejąc skądinąd wagę szczegółu docenić), obficie wypełniał zyskaną tak przestrzeń dziesiątkami marginesowych uwag o duchu epoki, popełnianych (lub tylko kuszących) na jego temat błędach itd. Na ogół, jeżeli się pominie omawiany brak precyzji czy naukowego aparatu oraz manieryzmy stylu, to i w tej dziedzinie pracy piórem, jak w każdej prawie, której się tknął, zdobywał się bez trudu na orli lot. Styl, wspólny tym dziedzinom, sławny styl Chestertonowski, źródło rozkoszy dla jednych, irytacji dla drugich, pracujący niezliczonymi paradoksami, grą na słowach, efektami przenośni i porównań, to nie tylko wynik jego bogatej i oryginalnej umysłowości, ale także może wynik umysłowości jego czytelników. Nie łudźmy się jednak, że w tym sensie, by cechował ją nadmiar bogactwa czy oryginalności, ale w tym sensie, że jest ona w dzisiejszych warunkach cała najeżona przeszkodami do przyjęcia prostych prawd. Długotrwałe rozkruszanie samych fundamentów myślenia, podważanie najbardziej niewzruszalnych pewników z równoczesną próbą posypywania gruzów starych dogmatów cementem nowych mitów i posiania chwastów nowych przesądów na przekopanych grządkach kwiatów starych tradycji, wszystko to stworzyło zamieszanie chyba bezprzykładne. Żeby w tym stanie rzeczy prawda, choć z natury rzeczy (znów tradycyjne określenie!) "pochłanialna" dla umysłu ludzkiego, mogła być przyjęta, musi zrezygnować nieco z majestatu i nie zmieniając swej istoty, narzucić nową szatę. Oto wytłumaczenie znanego powiedzenia, że Chesterton dla zwrócenia uwagi "stawia prawdę na głowie". Oto wytłumaczenie, dlaczego dodaje jej towarzystwo trefnisia, które tak dziwi pewien typ czytelników. A jeżeli uzyskany tak wynik jest zdrowotny, któż będzie pytał o wygląd czy składniki lekarstwa? Jeżeli rozgorączkowane dziecko nie umiało wyrazić swego pragnienia, ale sięgnęło ręką po flaszkę, bo była ona bajecznie kolorowa, to z nie mniejszą radością i korzyścią wysączy ożywczą wodę: „Haurietis aąuas in gaudio de fontibus salva-toris". A teraz powróćmy do szkicu o świętym Franciszku z Asyżu. Z jakim zamysłem został on napisany? Już wspomniałem, że mogło chodzić o skorzystanie z przyjaźni, jaką darzy Biedaczynę cały świat bez różnicy przekonań - skorzystanie z niej, aby podsunąć, zwłaszcza w zgodności z własnym świeżo ustalonym przekonaniem, że to, co w nim najpiękniejsze, to też tkwi korzeniami w glebie chrześcijaństwa i, owszem, katolicyzmu. Stąd jedną z nut przewodnich będzie ujęcie misji Franciszka jako wierności specjalnemu powołaniu, powołaniu odnowy w Kościele. Stąd jako motor w tej wielkiej misji będzie występować miłość Boga i bliźniego, a nie ,,prerenesansowe" ukochanie świata. W ustępach rozdziału ,,Le jongleur de Dieu" lub rozdziału "Franciszek wojownik" zobaczymy, jak wspaniale autor cel ten osiągnął. Natomiast pewna krytyka należy się innym stronom książki, nawet jeśli w stosunku do głównego celu były one drugorzędne. Przede wszystkim więc kilka błędów w chronologii wydarzeń. Nie są to jakieś grube błędy - a w ogóle szereg punktów w biografii Świętego jest tak zawiłych, że pomyłki łatwo wybaczyć, ale trzeba na nie zwrócić uwagę. Z kolei, jeżeli chodzi o rysunek charakteru Poverella, na ogół świetny, nie uwzględnia on, mimo całe humanistyczne i rozsądne podejście Chestertona, tej bardzo ludzkiej cechy usposobienia Franciszka, jaką była jego gwałtowność. Jak wszelkie cechy wrodzone, mogła być jednym więcej budulcem w gmachu jego świetności albo jego pokusą. Niestety, o pokusach również ani słowa później, choć wcześniej niejedno powiedziano słusznie o okresie próżności. Ale oczywiście i to, co jest, porywa, a porywa między innymi pięknem. Wplecione w rozważania i dyskursy przebłyskują coraz perły stylu i uczucia, a najbardziej przemawiają liryczne zakończenia tych rozdziałów, w których kulminuje się gromadzona przez nie treść. W podobnym procesie sugeruje autor pod koniec rozdziału ostatniego tę najbardziej oczywistą wobec świętego Franciszka postawę, jaką jest postawa wdzięczności za to, co uczynił. Na pewno zasługuje na nią również i Chesterton. Przemysław Mroczkowski ROZDZIAŁ I Zagadnienie świętego Franciszka Szkic o świętym Franciszku z Asyżu można nakreślić we współczesnej angielszczyźnie na trzy sposoby. Między tymi sposobami pisarz musi dokonać wyboru, a trzeci, tutaj zastosowany, jest pod pewnymi względami najtrudniejszy. Albo przynajmniej byłby może najtrudniejszy, gdyby dwa pozostałe nie były w ogóle niemożliwe. Najpierw autor mógłby się zająć tym wielkim i bardzo niezwykłym człowiekiem jako wybitną postacią z historii świeckiej i wzorem cnót społecznych. Mógłby opisać tego boskiego demagoga jako jedynego na świecie całkowicie szczerego demokratę, którym on prawdopodobnie był. Mógłby powiedzieć (co znaczy bardzo mało), że święty Franciszek wyprzedził swoją epokę. Mógłby powiedzieć (co jest zupełnie prawdą), że święty Franciszek przeczuł wszystko, co najbardziej liberalne i sympatyczne w nowoczesnym sposobie myślenia: miłość przyrody, miłość zwierząt, poczucie więzi społecznej i niebezpieczeństw duchowych tkwiących w zamożności, a nawet we własności. Wszystkie te sprawy, których nikt przed Wordsworthem1 nie rozumiał, były dla świętego Franciszka swojskie. Wszystkie te sprawy, które odkrył dopiero Tołstoj, były uznane przez świętego Franciszka za oczywistość. Można by go przedstawić nie tylko jako bohatera pełnego ludzkości, ale jako bohatera humanitaryzmu; ba, jako pierwszego bohatera humanizmu. Opisywano go jako rodzaj gwiazdy zarannej epoki odrodzenia. A wobec tego wszystkiego jego teologię ascetyczną można by zignorować albo odrzucić niby jakieś ówczesne akcesorium, które na szczęście nie zwichnęło życia Świętego. Jego religię można by uważać za przesąd, ale za przesąd nieunikniony, od którego nawet geniusz nie mógł się całkowicie uwolnić, wobec czego byłoby niesprawiedliwością potępiać świętego Franciszka za jego zaparcie się siebie albo nadmiernie ganić za czystość. Prawda, że nawet gdybyśmy spojrzeli nań z tak oddalonego stanowiska, jego postawa jeszcze by się wydawała heroiczna. Zostałoby jeszcze dużo do powiedzenia o człowieku, co chciał zakończyć wojny krzyżowe rozmową z Saracenami albo wstawiał się do cesarza za ptakami. Autor mógłby opisać w duchu czysto historycznym pełnię inspiracji franciszkańskiej, która dała się odczuć w malarstwie Giotta, w poezji Dantego, w misteriach, które umożliwiły powstanie nowoczesnego dramatu, i w tylu innych rzeczach, już docenionych przez kulturę współczesną. Mógłby spróbować to zrobić, jak zrobili to inni, nie poruszając prawie przy tym kwestii religijnej. Słowem, mógłby spróbować opowiedzieć dzieje Świętego nie mówiąc o Bogu; tak jakby komuś zaproponowano opisać życie Nansena zabraniając nawet wzmianki o Biegunie Północnym. Po wtóre autor może się przerzucić w inną skrajność i być - jeżeli tak wolno się wyrazić - wyzywająco religijnym. Może entuzjazm religijny uczynić tematem tak wyłącznym, jakim był dla pierwszych franciszkanów. Może traktować religię jako rzecz tak żywą, jaką była dla prawdziwego Franciszka z Asyżu. Może znajdować - że tak powiem - surową radość w podkreślaniu paradoksów ascetyzmu i całego świętego szaleństwa pokory. Może odcisnąć na całej historii pieczęć stygmatów, a posty przedstawić jako walki ze smokiem, tak że w niektórych mętnych umysłach święty Franciszek stanie się postacią równie ciemną jak święty Dominik. Słowem, może ów autor sporządzić coś, co dla wielu z naszych współczesnych będzie wyglądało jak negatyw fotograficzny, jak odwrócenie wszystkich świateł i cieni; co dla głupców będzie równie nieprzenikliwe jak ciemność, a nawet dla wielu ludzi mądrych będzie prawie tak niewidzialne jak srebrne pismo na białym tle. Takie studium o świętym Franciszku byłoby niezrozumiałe dla kogoś, kto nie wyznaje jego religii, a może tylko częściowo zrozumiałe dla kogoś, kto nie podziela jego powołania. Zależnie od punktu widzenia byłoby ono uważane za coś zbyt złego lub zbyt "dobrego dla świata. Jedyna trudność wykonania zadania w taki sposób polega na tym, że wykonać go niepodobna. Trzeba by naprawdę być świętym, aby napisać żywot świętego. W niniejszym przypadku przeszkody do takiego przedsięwzięcia są nie do przezwyciężenia. Po trzecie autor może spróbować uczynić to, co ja tu uczynić spróbowałem, i - jak już nadmieniłem - takie przedsięwzięcie stwarza pewne własne, a osobliwe problemy. Autor może stanąć na stanowisku zwykłego współczesnego profana i badacza, jakim rzeczywiście piszący te słowa w znacznej mierze pozostał, a jakim niegdyś był w zupełności. Może wyjść ze stanowiska człowieka, który już podziwia św. Franciszka, ale tylko za to, co sam uważa za podziwu godne. Innymi słowy, może przyjąć, że czytelnik jest co najmniej tak oświecony jak Renan2 albo Matthew Arnold, ale w blasku tego oświecenia może spróbować oświetlić to, co Renan i Arnold zostawili w ciemności. Może spróbować użyć rzeczy już zrozumiałych do wyjaśnienia rzeczy jeszcze niezrozumiałych. Może powiedzieć współczesnemu czytelnikowi angielskiemu: "Oto postać historyczna, niewątpliwie dla wielu z nas pociągająca swoją wesołością, wyobraźnią romantyczną, duchową wytrwałością i towarzyskością, ale zawierająca również w sobie cechy (oczywiście, równie szczere i wyraźne), które wydają ci się całkiem obce i odrażające. Ale ostatecznie ten człowiek był jednym człowiekiem, a nie pół tuzinem ludzi. To, co ci się wydaje niekonsekwencją, w jego oczach niekonsekwencją nie było. Zobaczmy, czy możemy pojąć z pomocą rzeczy już zrozumiałych te inne rzeczy, które się nam obecnie wydają podwójnie ciemne wskutek ich własnej ciemności i wskutek ich ironicznego z tamtymi kontrastu". Oczywiście, nie twierdzę, że mogę osiągnąć naprawdę taką pełnię psychologiczną w tym surowym i krótkim zarysie. Ale twierdzę, iż jest to jedyny warunek dyskusyjny, który tu zakładam: ten, że mam do czynienia z profanem-sympatykiem. Nie żądam ani mniej, ani więcej. Materialista może nie dbać o to, czy niekonsekwencje zostały pogodzone, czy nie. Katolik może nie widzieć żadnych niekonsekwencji do pogodzenia. Ale ja zwracam się tu do zwykłego współczesnego człowieka, sympatycznego, choć sceptycznego, i mogę mieć jedynie niewyraźną nadzieję, że ujmując dzieje wielkiego Świętego ze strony malowniczej i popularnej będę mógł przynajmniej wyjaśnić czytelnikowi nieco więcej, niż przedtem wiedział o jednolitości jego charakteru. Zbliżając się do św. Franciszka na tej drodze uzyskamy choćby przebłysk zrozumienia, dlaczego poeta, który sławił swego Pana Słońce, często się krył do ciemnej jaskini; dlaczego Święty, który był tak uprzejmy dla Brata Wilka, był tak surowy dla Brata Osła (jak przezywał własne ciało);- dlaczego trubadur, -który mówił, że miłość rozpłomienia mu serce, odłączył się od kobiet; dlaczego śpiewak, który lubił siłę i wesołość ognia, rozmyślnie tarzał się w śniegu; dlaczego nawet pieśń, która woła z iście pogańską namiętnością: "Pochwalony niech będzie Bóg za naszą Siostrę, Matkę Ziemię, co rodzi różne owoce i trawy, i wspaniałe kwiaty" - kończy się niemal słowami: "Pochwalony niech będzie Bóg za naszą Siostrę, Śmierć Ciała". Renan i Arnold zupełnie nie wytrzymywali tej próby. Poprzestali na towarzyszeniu Franciszkowi z pochwałami aż do miejsca, gdzie ich zatrzymały własne przesądy; uparte przesądy sceptyków. Z chwilą gdy Franciszek zaczynał robić coś takiego, czego nie rozumieli albo co im się nie podobało, nie starali się tego pojąć, a tym mniej polubić; po prostu odwracali się od całej sprawy i "więcej się z nim nie bawili". Nikt w ten sposób daleko nie zajdzie na drodze badania historycznego. Ci sceptycy są naprawdę zmuszeni wyrzec się w rozpaczy całego przedmiotu i porzucić najprostszą i najszczerszą z postaci historycznych jako zespół sprzeczności, który trzeba chwalić, tak jak proboszcz chwalił jajko . Arnold wzmiankuje o ascetyzmie Alverna niemal w pośpiechu, jak o nieszczęsnej, ale niezaprzeczonej plamie na pięknej tej opowieści albo raczej jak o smutnym załamaniu się i upadku na jej końcu. Otóż równa się to zupełnej ślepocie na punkt kulminacyjny wszelkiego opowiadania. Przedstawiać górę Alverno jako zwykłe załamanie się Franciszka jest to dokładnie to samo, co przedstawiać górę Kalwarię jako zwykłe załamanie się Chrystusa. Te góry są bądź co bądź górami - podobnie jak to jest w przypadku Czerwonej Królowej - i byłoby absurdem twierdzić, że są one raczej względnymi czy też negatywnymi wklęsłościami. Ich oczywiste przeznaczenie to być wzniesieniami i drogowskazami. Traktować stygmaty jako skandal, którego należy dotykać z tkliwością, ale zarazem i z bólem, jest to dokładnie to samo, co traktować ich pierwowzór, pięć ran Chrystusa, jako pięć plam na jego charakterze. Można nie znosić idei ascetyzmu, można również nie znosić idei męczeństwa, słowem, można mieć szczery i naturalny wstręt do całego pojęcia ofiary symbolizowanej przez krzyż. Ale jeśli to jest wstręt racjonalny, nie traci się przy tym zdolności do spostrzegania głównego punktu jakiejś historii; nawet historii męczennika czy mnicha. Nie da się rozsądnie czytać Ewangelii, a zarazem uważać ukrzyżowania za jakiś zbyteczny szczegół albo za załamanie się czy też przypadek w życiu Chrystusa; jest to oczywiście ostrze całej sprawy, niby ostrze owego miecza, który przeszył serce Matki Bożej. Podobnie nie można rozsądnie czytać historii człowieka uważanego za zwierciadło Chrystusa, nie rozumiejąc ostatniej fazy jego życia jako męża boleści; albo przynajmniej ze stanowiska artystycznego nie oceniając, jak właściwe było dla niego otrzymanie w chmurze tajemnicy i samotności nie ręką ludzką zadanych, nieuleczalnych, wiecznych ran, które leczą świat. Niech sama historia świętego Franciszka pouczy, jak w praktyce można pogodzić wesołość z surowością. Ale skoro wspomniałem o Arnoldzie, o Renanie i racjonalistycznych wielbicielach Świętego, to wskażę tu, o czym, moim zdaniem, czytelnicy powinni przede wszystkim pamiętać. Ci wybitni pisarze uważali takie rzeczy jak stygmaty za kamień obrazy, ponieważ dla nich religia była filozofią. Była dla nich jakąś sprawą nieosobistą, a przecież tylko najbardziej osobista namiętność może tu nam dostarczyć przybliżonego ziemskiego porównania. Człowiek nie będzie się tarzał po śniegu wskutek odczucia jakiegoś systemu, według którego wszystko na świecie spełnia prawo swego bytu. Nie będzie się powstrzymywał od jedzenia w imię jakiejś zasady, która jest czymś od niego odrębnym, a która prowadzi do sprawiedliwości. Będzie czynił takie lub bardzo podobne rzeczy pod zgoła innym impulsem. Będzie je czynił, kiedy będzie zakochany. Pierwsza rzecz, z jakiej trzeba zdać sobie sprawę, jeśli chodzi o świętego Franciszka, zawiera się w fakcie, od którego zaczyna się jego historia; w tym mianowicie, że nazywając siebie od początku trubadurem, a później trubadurem nowej i szlachetnej pieśni, nie używał jedynie metafory, ale rozumiał siebie znacznie lepiej, niż go rozumieją uczeni. Był do ostatniej udręki ascezy Trubadurem. Był Kochankiem. Był kochankiem Boga i był prawdziwym kochankiem ludzi, co jest zapewne znacznie rzadszym powołaniem mistycznym. Kochanek ludzi jest prawie zupełnym przeciwieństwem filantropa; istotnie, pedantyzm tego greckiego wyrazu ma w sobie coś satyrycznego. Można by powiedzieć, że filantrop kocha antropoidów. Ale tak jak święty Franciszek nie kochał ludzkości, lecz ludzi, tak samo nie kochał chrześcijaństwa, lecz Chrystusa. Można - jeśli kto chce - powiedzieć, że był to szaleniec zakochany w wyobrażonej przez siebie osobie; ale zawsze w wyobrażonej osobie, a nie w wyobrażonej idei. A najlepszy klucz do ascezy i innych spraw niezrozumiałych znajdzie współczesny czytelnik w historiach miłosnych; tam, gdzie kochankowie wydają się nam niemal szaleńcami. Przedstawmy historię świętego Franciszka jak opowieść o trubadurze i o różnych szaleństwach, które popełniał dla swej damy, a całe nowoczesne zdumienie zniknie. W takim romansie nie będzie sprzeczności między poetą, który zrywa kwiaty w słońcu, a tym, który marznie czuwając na śniegu; między tym, który wychwala wszelkie ziemskie i cielesne piękno, a potem odmawia sobie jedzenia; który sławi złoto i purpurę, a przekornie chodzi w łachmanach; który namiętnie łaknie życia szczęśliwego, a pragnie bohaterskiej śmierci. Wszystkie te zagadki dałyby się łatwo rozwiązać w prostocie wszelkiej szlachetnej miłości; tylko ta jego miłość była tak szlachetna, że dziewięć dziesiątych ludzi mogło zaledwie o niej słyszeć. Zobaczymy dalej, że porównanie z ziemskim kochankiem daje się doskonale zastosować do problemów jego życia, do stosunków z ojcem, z przyjaciółmi oraz z ich rodzinami. Czytelnik współczesny prawie zawsze uzna, że gdyby tylko mógł rzeczywiście odczuć ten rodzaj miłości, potrafiłby odczuć w tej przesadzie poezję. Ale tutaj zaznaczam to jedynie jako punkt wyjścia, ponieważ - choć to nie jest ostateczna prawda w tej sprawie - jest to przecież najlepsze do niej przybliżenie. Czytelnik nawet nie zacznie dopatrywać się sensu w tej historii, która może mu się wydawać całkiem wariacka, zanim nie zrozumie, że dla tego wielkiego mistyka jego religia nie była czymś w rodzaju teorii, ale czymś w rodzaju miłosnego doznania. I jedynym zadaniem wstępnego rozdziału jest wykreślenie granic niniejszej książki zwracającej się tylko do tej części dzisiejszego świata, która znajduje w zrozumieniu świętego Franciszka pewną współczesną trudność; która może się nim zachwycać, ale zaledwie nań się godzić, albo która może oceniać Świętego pominąwszy jego świętość. A moim jedynym prawem do pokuszenia się na to przedsięwzięcie jest, że sam długo przechodziłem rozmaite stadia takiego stanu duchowego. Tysiące spraw, które teraz częściowo pojmuję, byłbym uważał za zupełnie niezrozumiałe; wiele rzeczy, które teraz uznaję za święte, byłbym odrzucił jako czysty zabobon; wiele spraw, które wydają mi się teraz jasne i przejrzyste, gdy na nie patrzę od wewnątrz, byłbym szczerze nazywał ciemnotą i barbarzyństwem patrząc na nie z zewnątrz - w tych dawnych dniach mego chłopięctwa, gdy po raz pierwszy moja wyobraźnia rozpłomieniła się sławą świętego Franciszka z Asyżu. I ja także żyłem w Arkadii, ale nawet w Arkadii spotkałem kogoś w brunatnym habicie, kto kochał lasy bardziej niż bożek Pan. Ta postać w brunatnym habicie stoi nad kominkiem w pokoju, gdzie piszę; i ona jedna wśród tylu innych w żadnym okresie mego pielgrzymowania nie wydała mi się nigdy obca. Istnieje jakby harmonia między ogniskiem kominka a przyjemnością, którą pierwszy raz mi sprawiły słowa Franciszka o Bracie Ogniu, gdyż zamieszkuje on tak dawno w mojej pamięci, że się łączy ze wszystkimi bardziej domowymi marzeniami tych wczesnych dni. Nawet fantastyczne cienie rzucane przez ogień tworzą jakąś pantomimę cieni odpowiednią do pokoju dziecinnego; jednak i te cienie były wówczas cieniami ulubionych jego zwierząt i ptaków - takich, jakie były w jego pojęciu: pocieszne, ale opromienione aureolą miłości Boga. Jego Brat Wilk i Brat Jagnię wydawali mi się wtedy niemal podobni do Brata Lisa i Brata Królika z bajki jakiegoś bardziej chrześcijańskiego wuja Remusa . Powoli zacząłem dostrzegać wiele innych cudowniejszych obrazów w tym człowieku, ale tego pierwszego nigdy nie straciłem z oczu. Jego postać stoi jakby na moście łączącym moje chłopięce lata z moim nawróceniem, albowiem poezja jego religii przeniknęła nawet racjonalizm mglistej epoki wiktoriańskiej. O tyle, o ile mi pozwala moje w tym względzie doświadczenie, będę mógł poprowadzić innych nieco dalej po tej drodze, ale tylko nieco dalej. Nikt nie wie lepiej niż ja obecnie, że jest to droga, po której aniołowie lękaliby się kroczyć; ale choć jestem pewien niepowodzenia, nie jestem całkowicie opanowany trwogą; bez-rozumnych bowiem Franciszek chętnie znosił. Por. 2 Kor. 11, 19. 1 Wiliam Wordsworth (1770Ś1850). pionier poezji romantycznej, "odkrył" światu na nowo poczucie wspólnoty z przyrodą i z prostymi ludźmi, żyjącymi na jej łonie. 2 Wielki racjonalista francuski, znany głównie jako autor Życia Jezusa, zajmował się również świętym Franciszkiem w Nouvelles Etudes d'Histoire Religieuse (1884). Rzecz godna uwagi, że to Renan naprowadził swojego ucznia, Pawła Sabatier, na tor badań franciszkanizmu, których wynikiem był żywot, napisany przez tego znakomitego protestanckiego badacza, otwierający nową wielką fazę studiów nad minorytami (por. John R. H. Moorman The Sources for the Iife of St. Francis of Assisi, Manchester Univ. Press, 1940, s. 9). ROZDZIAŁ II Świat, jaki znalazł święty Franciszek Współczesna innowacja, która dziennikarstwem zastąpiła historię czy też tę tradycję, która jest plotką historii, dała przynajmniej jeden określony wynik. Zagwarantowała, że każdy będzie słyszał tylko koniec każdej opowieści. Dziennikarze często drukują nad ostatnimi rozdziałami seryjnych powieści (kiedy bohater i bohaterka w ostatnim rozdziale mają paść sobie w objęcia - jak gdyby tylko jakaś niezgłębiona przewrotność nie pozwalała im tego zrobić już w pierwszym) te dość wprowadzające w błąd słowa: "Tę powieść można zacząć od tego miejsca". Ale nawet i to porównanie nie jest dokładne, gdyż dzienniki dają coś w rodzaju streszczenia powieści, a nie dają czegoś choćby trochę podobnego do streszczenia historii. Nie tylko traktują o nowościach, ale zajmują się każdą rzeczą jak zupełną nowością. Tutanchamon, na przykład, był zupełną nowością. Dokładnie w ten sam sposób czytamy w dziennikach, że admirał Bombardziński został zastrzelony, z czego po raz pierwszy się dowiadujemy, że się w ogóle urodził. Jest coś osobliwie znamiennego w sposobie, w jaki redakcje użytkują posiadany zapas biografii. Nigdy nie przychodzi im na myśl dać życiorysu jakiegoś człowieka, zanim nie zawiadomią o jego śmierci. I jak postępują z jednostkami, tak samo postępują z instytucjami i ideami. Po wielkiej wojnie zaczęto opowiadać publiczności o wyzwoleniu różnych narodów. Ale nigdy przedtem nie mówiło się ani słowa o ich niewoli. Kazano nam sądzić o słuszności układów, ale nigdy nam nie mówiono nawet o istnieniu zatargów. Ludzie uważaliby za pedanterię rozprawianie o eposie serbskim i wolą w prostym codziennym współczesnym języku mówić o nowej dyplomacji jugosłowiańskiej; bardzo się też przejmują czymś, co nazywają Czechosłowacją, choć widać, że nigdy przedtem nie słyszeli o Czechach. Rzeczy stare jak Europa uważa się za nowsze od ostatniej koncesji terytorialnych w preriach amerykańskich. Jest to nader ekscytujące: niczym ostatni akt jakiejś sztuki dla ludzi, którzy przyszli do teatru przed samym spuszczeniem kurtyny. Ale to właściwie nie prowadzi do zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi. Widzom, których zadowala sam fakt strzelania z pistoletu albo namiętnego uścisku, można polecić taki wygodny sposób popierania dramatu. Ale dla tych, których dręczy czysto intelektualna ciekawość, kto kogo całuje albo kto kogo zabija i dlaczego, będzie on niezadowalający. Przeważająca część historiografii współczesnej, szczególnie w Anglii, cierpi na te same braki co dziennikarstwo. W najlepszym razie opowiada połowę dziejów chrześcijaństwa, i to drugą połowę, bez pierwszej. Ludzie, dla których dzieje rozumu zaczynają się od odrodzenia, ludzie, dla których dzieje religii zaczynają się od Reformacji, nigdy nie zdołają dać całkowitego obrazu czegokolwiek, ponieważ muszą brać za punkt wyjścia instytucje, których pochodzenia nie mogą zrozumieć, a nawet na ogół nie mogą sobie wyobrazić. Tak jak słyszymy o zastrzeleniu admirała, o którego przyjściu na świat nigdyśmy nie słyszeli, tak samo wszyscyśmy wiele słyszeli o upadku klasztorów, choć prawie niceśmy nie słyszeli o ich tworzeniu. Otóż tego rodzaju historia byłaby rozpaczliwie niewystarczająca nawet dla inteligentnego człowieka nienawidzącego klasztorów. Jest ona rozpaczliwie niewystarczająca, jeżeli chodzi o instytucje, do których wielu inteligentnych ludzi żywi nienawiść w całkiem zdrowym sensie. Na przykład możliwe jest, że niektórzy z nas czytali przypadkowo w pismach naszych czołowych publicystów jakąś wzmiankę o ciemnej instytucji zwanei inkwizycją hiszpańską. Otóż jest to rzeczywiście ciemna instytucja, według nich i według tych historii, które czytali. Jest ona ciemna, gdyż pochodzenie jej jest ciemne. Historia protestancka zaczyna po prostu od samej tej okropności w trakcie jej funkcjonowania - niby pantomima, w której od razu na początku widzimy króla diabłów w kuchni upiorów. Jest bardzo prawdopodobne, że była to - szczególnie pod koniec - okropna rzecz, którą mogły nawiedzać demony; ale jeśli poprzestaniemy na tym stwierdzeniu, nie będziemy mieli wcale pojęcia, dlaczego tak było. Aby zrozumieć inkwizycję hiszpańską, trzeba by odkryć dwie rzeczy, o które nigdy się nam nie śniło troszczyć: czym była Hiszpania i czym była inkwizycja. Pierwsze pytanie doprowadziłoby do wielkiego zagadnienia wojny krzyżowej przeciw Maurom i bohaterskiego rycerstwa, które uwolniło naród europejski od obcej władzy przybyłej z Afryki. Drugie pytanie poruszyłoby sprawę innej wojny krzyżowej, przeciw albigensom, oraz powodów miłości i nienawiści ludzkiej do tego nihilistycznego widziadła przybyłego z Azji. Jeżeli nie zrozumiemy, że w tych sprawach był pierwotnie zapał i poezja krucjaty, nie będziemy mogli pojąć, w jaki sposób zdołały one zawieść ludzi i popchnąć ich do złego. Krzyżowcy niewątpliwie nadużyli swego zwycięstwa, ale bo też i było to zwycięstwo, którego można było nadużyć. A tam, gdzie jest zwycięstwo, jest i waleczność na polu bitwy, i popularność wśród tłumu. Istnieje pewien rodzaj zapału, który zachęca do wybryków lub pokrywa winy. Na przykład ja ze swej strony od najmłodszych lat utrzymywałem, że Anglicy są odpowiedzialni za okrutne postępowanie z Irlandczykami. Byłoby jednak czymś zgoła nielojalnym względem Anglików opisywać nawet diabelstwa z roku 1798 zupełnie nie wspominając o wojnie z Napoleonem. Byłoby rzeczą niesłuszną dawać do zrozumienia, że opinia publiczna Anglii domagała się tylko śmierci Emmetta,1 podczas gdy bardziej prawdopodobnie była ona przepełniona chwałą śmierci Nelsona. Niestety, rok 1798 nie był bynajmniej ostatnią datą tej brudnej działalności i jeszcze niedawno nasi politycy próbowali rządzić w Irlandii przy pomocy popełnionych na chybił trafił morderstw i grabieży czyniąc zarazem delikatne wymówki mieszkańcom tego kraju za to, że przechowują w pamięci wspomnienia tych nieszczęsnych odległych spraw i dawnych bitew. Ale choćbyśmy nie wiedzieć jak źle sądzili o działalności Black-and-Tanów,2 byłoby niesprawiedliwą rzeczą zapominać, że większość z nas nie myślała o tych barwach, lecz o kolorze khaki, i że ten właśnie kolor symbolizował wówczas szlachetne i narodowe uczucia pokrywające wiele rzeczy. Opisywać wojnę irlandzką nie mówiąc o wojnie z Prusami i o szczerym ustosunkowaniu się do niej Anglików byłoby niesprawiedliwie względem Anglików. Podobnie byłoby niesprawiedliwie względem Hiszpanów mówić o torturach jako o ohydnej zabawie. To nam nie tłumaczy w rozsądny sposób, co zrobili Hiszpanie i dlaczego zrobili. Możemy przyznać naszym współczesnym, że w każdym razie nie jest to historia, co się dobrze kończy. Nie nalegamy na to, aby się w wersji przez nich przyjętej dobrze zaczynała. Ale mamy pretensję, że się u nich w ogóle nie zaczyna. Przybywają oni dopiero na samą śmierć albo nawet - jak lord Tom za późno na powieszenie. Prawda, że było to czasem straszniejsze od wszelkiego wieszania; ale oni - że tak powiem - zbierają tylko popiół z popiołów, ostatnie resztki stosu. Sprawę inkwizycji wzięliśmy tu jako pierwszy z brzegu spośród tylu innych przykład, ilustrujący tę samą rzecz, a nie dlatego, żeby była specjalnie związana ze świętym Franciszkiem, choć w pewnym sensie mogłaby pozostawać w związku ze świętym Dominikiem. Istotnie, można by podkreślić, że świętego Franciszka podobnie jak świętego Dominika nie da się pojąć, zanim się choć trochę nie pojmie, co wiek trzynasty rozumiał przez herezję i wojnę krzyżową. Ale na razie biorę inkwizycję jako drobny przykład, ilustrujący znacznie większe zagadnienie. Chodzi mi o wykazanie, że kto by rozpoczął historię świętego Franciszka od jego przyjścia na świat, ten nie tylko by nie trafił w sedno rzeczy, ale w ogóle nie mógłby tej historii opowiedzieć. I chodzi mi o przekonanie czytelnika, że obecny dziennikarski sposób opowiadania dziejów od końca stale nas zawodzi. Dowiadujemy się o reformatorach, ale nie wiemy, co mieli reformować; o powstańcach - bez najmniejszego pojęcia, przeciwko czemu powstawali; o pomnikach nie związanych z żadnym wspomnieniem i o odbudowywaniu rzeczy, o których powstaniu niceśmy nie wiedzieli. Nawet kosztem nieproporcjonalnego przedłużenia niniejszego rozdziału trzeba coś powiedzieć o wielkich sprawach dziejowych, które poprzedziły zjawienie się założyciela zakonu franciszkanów. Może to się wyda opisywaniem świata czy nawet wszechświata po to, aby opisać człowieka. Dany świat czy wszechświat będzie musiał być naszkicowany przy pomocy kilku rozpaczliwych uogólnień w paru pospiesznych zdaniach. Ale nie ma to bynajmniej znaczyć, że zobaczymy malutką postać pod ogromnym niebem; przeciwnie, to znaczy, że musimy wpierw zmierzyć niebo, zanim zaczniemy mierzyć niebotyczną postać człowieka. Ostatnie zdanie prowadzi mnie do wstępnych uwag, które mi się wydają konieczne przed próbą najlżejszego nawet naszkicowania żywota świętego Franciszka. Należy zdać sobie sprawę choć z grubsza i powierzchownie, jakiego rodzaju był to świat w chwili, gdy zjawił się na nim Franciszek, i jakie były dzieje tego świata - przynajmniej o tyle, o ile one nań wpłynęły. Trzeba choć w kilku słowach dać tu rodzaj przedmowy według wzoru jakiejś historii świata - jeśli wolno zapożyczyć nazwę u Wel-Isa. Co się tyczy samego Wellsa, to oczywista rzecz, że ten wybitny powieściopisarz tworząc swoje dzieło musiał walczyć z takimi samymi trudnościami, jak gdyby miał napisać powieść, której bohatera by nienawidził. Pisać bowiem historię i nienawidzić Rzymu, zarówno pogańskiego, jak i papieskiego, to w rzeczywistości nienawidzić prawie wszystkiego, co się stało. Jest to niemal to samo, co nienawidzić ludzkości z czysto humanitarnych powodów. Nie darzyć sympatią zarówno kapłana, jak i żołnierza, zarówno laurów wojownika, jak i lilii świętego - to skazać się na takie odcięcie od wielkiej masy ludzkości, którego nie może skompensować największa zręczność najsubtelniejszego i najbardziej giętkiego ze współczesnych umysłów. Trzeba objąć sympatią znacznie szerszy zakres spraw, jeśli się chce ustawić w perspektywie dziejowej postać Franciszka, żołnierza i świętego w jednej osobie. Zamknę przeto ten rozdział kilkoma uogólnieniami o świecie, jaki znalazł święty Franciszek. Ludzie nie chcą wierzyć, ponieważ nie chcą rozszerzyć swych umysłów. Zgodnie z własnym wierzeniem mógłbym to oczywiście wyrazić w ten sposób, że nie są oni dostatecznie katoliccy, to znaczy powszechni, aby być katolikami. Nie zamierzam tu jednak dyskutować o prawdach nauki chrześcijańskiej, ale chcę mówić po prostu o fakcie historycznym chrześcijaństwa - takim, jakim by się on mógł przedstawić człowiekowi rzeczywiście oświeconemu i obdarzonemu wyobraźnią, choćby nawet nie był on chrześcijaninem. Chcę tu zaznaczyć, że większa część wątpliwości dotyczy szczegółów. W trakcie przypadkowej lektury człowiek trafia na opisy jakiegoś pogańskiego obyczaju, który go uderzy malowniczością, albo na jakiś chrześcijański czyn, który go uderzy okrucieństwem; ale nie rozszerza swego myślenia, aby pojąć ogólną prawdę co do obyczaju pogańskiego i chrześcijańskiej przeciwko niemu reakcji. Dopóki nie zrozumiemy - niekoniecznie w szczegółach, ale w ogólnych zarysach i proporcjach - tego pogańskiego czynu i tej chrześcijańskiej reakcji, dopóty nie możemy naprawdę zrozumieć tej chwili dziejowej, w której zjawia się święty Franciszek, ani na czym polegało jego wielkie posłannictwo do nas. Otóż każdy chyba wie, że wieki dwunasty i trzynasty były przebudzeniem się świata. Był to czas nowego rozkwitu kultury i twórczości po długim okresie znacznie surowszych, a nawet bardziej jałowych doświadczeń, któremu dajemy miano "wieków ciemnych". Można by nazwać te czasy wyzwoleniem; były one z pewnością końcem pewnej epoki, która może się nam wydawać bardziej szorstka i bardziej nieludzka. Ale co właściwie się skończyło? Od czego ludzie zostali wyzwoleni? Tu właśnie następuje konflikt między spornymi poglądami różnych historiozofii. Ze stanowiska często zewnętrznego i świeckiego słusznie mówiono, że ludzie się obudzili ze snu; ale w owym mistycznym, a czasem potwornym śnie były marzenia. Zgodnie z rutyną racjonalistyczną, w którą popadła większość współczesnych historyków, wystarcza, gdy się powie, że ludzie zostali wyzwoleni z dzikich przesądów i postąpili ku bardziej cywilizowanemu oświeceniu. Tymczasem to właśnie jest grubą pomyłką, która na samym początku naszej historii stanowi kamień obrazy. Każdy, kto mniema, że wieki ciemne były tylko ciemnością i niczym więcej, a jutrzenka wieku trzynastego była tylko światłem dziennym i niczym więcej, nie zdoła nic a nic zrozumieć z historii ludzkiej świętego Franciszka z Asyżu. Prawda jest taka, że radość świętego Franciszka i jego jongleurs de Dieu 4 nie była jedynie obudzeniem się. Było to coś, czego niepodobna zrozumieć, jeśli się nie rozumie ich wiary mistycznej. Koniec wieków ciemnych nie był jedynie końcem snu czy niewoli przesądów. Był końcem czegoś, co należało do zupełnie określonego, ale zgoła innego porządku ideowego. Był to koniec pokuty lub - jeśli kto woli - oczyszczenia. Oznaczał chwilę, kiedy pewna ekspiacja duchowa została ostatecznie dopełniona i pewne choroby duchowe zostały ostatecznie usunięte z organizmu. A były one usunięte przez okres ascetyzmu, który stanowił jedyny środek do ich usunięcia. Chrześcijaństwo przyszło na świat, aby go uleczyć i uleczyło go w jedyny sposób, w jaki mógł być uleczony. Jeżeli spojrzymy na całość wysokiej cywilizacji starożytnej ze stanowiska czysto zewnętrznego i doświadczalnego, spostrzeżemy, że kończy się ona nauczeniem się pewnej lekcji, to znaczy nawróceniem się na chrześcijaństwo. Ale ta lekcja była i pewnym faktem psychologicznym, teologiczną wiarą. Cywilizacja pogańska była istotnie bardzo wysoką cywilizacją. Nie osłabi to naszej tezy - być może nawet ją wzmocni - jeśli powiemy, że była to najwyższa cywilizacja, do jakiej ludzkość kiedykolwiek doszła. Odkryła ona kunszty poezji i sztuk plastycznych, którym dotąd nie dorównano; odkryła własne trwałe ideały polityczne, odkryła własny klarowny system logiki i języka. Ale przede wszystkim odkryła własny błąd. ów błąd był zbyt głęboki, aby można go idealnie określić; nazwijmy go w stenograficznym skrócie błędem kultu natury. Można by go z równą słusznością nazwać błędem zbyt naturalnego obcowania z przyrodą; był to więc błąd bardzo naturalny. Grecy - ci wielcy przewodnicy i pionierzy starożytności pogańskiej - wyszli z poglądu wspaniale oczywistego i prostego, z poglądu, że jeśli człowiek będzie kroczył prosto przed siebie po drodze rozsądku i natury, nic złego mu się stać nie może; szczególnie, jeżeli będzie - jak był Grek - wybitnie oświeconym i inteligentnym człowiekiem. Powiedzmy żartobliwie, że człowiek miał po prostu iść za końcem swego nosa, dopóki to był nos grecki. Ale przypadki samych Greków dobrze ilustrują tę dziwną a nieuniknioną fatalność, do której to złudzenie prowadzi. Skoro tylko sami Grecy zaczęli iść kierując się swymi nosami i własnymi pojęciami naturalności, wydarzyła się im - jak się zdaje - najdziwaczniejsza rzecz w historii. Była to rzecz zbyt dziwaczna, aby można było o niej łatwo mówić. Można zaznaczyć, że nasi najwstrętniejsi realiści nigdy nam nie dają korzystać w pełni z dobrodziejstwa swego realizmu. Ich studia nad obrzydliwymi tematami nigdy nie wzmiankują o świadectwie, które te tematy dają prawdom moralności tradycyjnej. Ale gdybyśmy się w takich rzeczach lubowali, moglibyśmy przytoczyć ich tysiące na poparcie etyki chrześcijańskiej. Nikt, na przykład, w tym sensie nie napisał prawdziwej historii moralnej Greków. Nikt nie dostrzegł doniosłości ani dziwaczności tej sprawy. Najmądrzejsi ludzie świata postanowili być naturalnymi i pierwsza rzecz, którą zrobili, była najbardziej na świecie nienaturalna. Bezpośrednim wynikiem oddawania czci słońcu i słonecznemu zdrowiu natury była jakaś perwersja, szerząca się niby zaraza morowa. Najwięksi i nawet najczystsi filozofowie nie mogli się widocznie uchronić od tego niskiego rodzaju obłąkania. Dlaczego? Zdawałoby się, że to takie proste dla narodu, którego poeci stworzyli Helenę Trojańską, a rzeźbiarze Wenus z Milo, zachować zdrowie w tym względzie. A jednak prawdą jest, że ludzie, którzy czczą zdrowie, nie mogą pozostać zdrowymi. Kiedy człowiek idzie prosto, sam się skrzywia. Kiedy idzie za końcem swego nosa, sam siebie niejako za nos wodzi albo nawet rozbija go sobie o latarnię ośmieszając się,5 i to w zgodzie z czymś tkwiącym w naturze ludzkiej znacznie głębiej, niż czciciele natury mogliby kiedykolwiek zrozumieć. Odkrycie tej głębszej rzeczy - mówiąc po ludzku - było nawróceniem się na chrześcijaństwo. Jest w człowieku wrodzone skrzywienie, jak skrzywienie w pewnym rodzaju kuli do gry, a chrześcijaństwo było odkryciem, jak należy skorygować to skrzywienie, aby trafić do celu.6 Wielu czytelników będzie się śmiało z tego, co powiem, ale jest to głęboka prawda, że wesołą, dobrą nowiną przyniesioną przez Ewangelię była nowina o grzechu pierworodnym. Rzym wzrósł kosztem swych greckich nauczycieli głównie dlatego, że nie całkiem się zgodził na przyjęcie oszukańczych nauk. Miał on znacznie godziwszą tradycję domową, ale ostatecznie ucierpiał od tego samego złudzenia w swej tradycji religijnej, która w wielkim stopniu była z konieczności pogańską tradycją kultu natury. Niedomaganiem całej cywilizacji pogańskiej było to, że nie dawała ona ludziom jako masie innego pokarmu mistycznego poza tajemnicą nieznanych sił przyrody - takich jak płeć, rozwój i śmierć. Tak samo w cesarstwie rzymskim - na długo przed jego końcem - znajdujemy kult natury wywołujący z konieczności rzeczy przeciwne naturze. Historia Nerona stała się przysłowiowa; widzieliśmy wówczas sadyzm bezczelnie rozsiadły na tronie w jasny dzień. Ale ta prawda, o której myślę, jest czymś znacznie subtelniejszym i powszechniejszym niż konwencjonalny katalog okropności z okresu cezarów. Zdarzyło się bowiem wyobraźni ludzkiej wziętej jako całość, że cały świat zabarwił się niebezpiecznymi i wyniszczającymi namiętnościami; namiętnościami naturalnymi, które stawały się przeciwne naturze. I tak wynikiem uważania płci jedynie za coś niewinnego i naturalnego było to, że każda inna niewinna i naturalna rzecz nasiąkała i przesycała się płcią. Albowiem płci nie można stawiać na równi z takimi elementarnymi doznaniami, jak jedzenie i spanie. Z chwilą gdy płeć przestaje być sługą, staje się tyranem. Jest coś niebezpiecznego i nieproporcjonalnego w miejscu zajmowanym przez nią w naturze ludzkiej - jakakolwiek by tego była przyczyna - i potrzebuje ona naprawdę specjalnego oczyszczenia i poświęcenia. Współczesne opowiadanie o tym, że płeć jest tak samo wolna jak inne zmysły, o ciele ludzkim, że jest tak samo piękne jak każde drzewo czy kwiat, jest albo opisem rajskiego ogrodu, albo próbką tej kiepskiej psychologii, której świat miał już dosyć dwa tysiące lat temu. Nie trzeba tego mieszać ze zwykłym zgorszeniem na widok zepsucia świata pogańskiego, okazywanym w poczuciu własnego zdrowia moralnego. Nie w tym rzecz, że świat pogański był zepsuty, ale w tym, że był na tyle dobry, aby zrozumieć, iż pogaństwo się psuło, albo raczej, iż było na prostej drodze logicznie wiodącej do zepsucia. Sądzę, że "magia naturalna" nie miała przed sobą przyszłości; wszelkie jej pogłębianie prowadziło tylko do jej pociemnienia, to znaczy do czarnej magii. Nie miała przed sobą przyszłości, gdyż w przeszłości tylko dlatego była niewinna, że była młoda. Rzec by można, że tylko dlatego była niewinna, iż była płytka. Poganie byli mądrzejsi niż pogaństwo; dlatego też stali się chrześcijanami. Tysiące pogan miało i filozofię, i cnoty rodzinne, i honor wojskowy, które ich podtrzymywały; ale wtedy już rzecz całkiem powszechnego użytku, zwana religią, niewątpliwie ciągnęła ich w dół. Jeżeli pamiętamy, że taka psychologiczna reakcja, jaką opisaliśmy, rozpoczęła się przeciwko temu złu, nie zdziwi nas powtórzenie, że było to zło, które istniało wszędzie. W innym i bardziej dosłownym sensie niż imię bożka nazwa jego była Pan. To bynajmniej nie przenośnia, że ci ludzie potrzebowali nowych niebios i nowej ziemi, splugawili bowiem rzeczywiście własną ziemię i nawet własne niebo. Jakżeby mogli szukać rozwiązania swych spraw podnosząc wzrok ku niebu, skoro na nim wypisane były gwiazdami legendy erotyczne; jakżeby mogli nauczyć się czegoś od miłości do ptaków i kwiatów, skoro opowiadali o nich takie sprośne historie miłosne? Niepodobna tu mnożyć przykładów, ale jeden drobny wystarczy za wszystkie. Wiemy wszyscy, jakie sentymentalne skojarzenia wywołuje w nas słowo "ogród"; jakie przywołujemy wówczas na pamięć melancholijne i niewinne sceny; będzie to albo wdzięczny obraz młodego dziewczęcia albo postać poczciwego starego proboszcza przy cisowym żywopłocie - może na tle wieży wiejskiego kościółka. A teraz, kto zna nieco poezję łacińską, niech sobie przypomni, co by to było w ogrodzie na miejscu zegara słonecznego czy fontanny, jaka by tam stała w słońcu sprośna i potworna figura i jakiego to rodzaju był bóg ogrodów pogan.7 Od tego opętania mogłaby ich uwolnić tylko religia dosłownie nieziemska. Na nic by się nie przydało radzić tym ludziom, aby mieli naturalną religię pełną gwiazd i kwiatów; nie było tam bowiem nie splamionego kwiatu ani nawet nie splamionej gwiazdy. Musieliby iść na pustynię, gdzie nie było kwiatów, albo nawet do pieczary, gdzie nie mogli widzieć gwiazd. Na tę pustynię i do tej pieczary najwyższa kultura ludzka poszła na kilka stuleci, i to było najmądrzejsze, co potrafiła uczynić. Tylko zupełna nadprzyrodzoność mogła jej dać zbawienie; jeżeliby Bóg nie mógł jej zbawić, to bogowie nie mogliby na pewno. Pierwotny Kościół nazywał bogów pogaństwa diabłami i pierwotny Kościół miał słuszność. Jakikolwiek niegdyś był udział religii naturalnej przy powstawaniu ołtarzy, obecnie stały się puste i tylko zło je zamieszkiwało. Bożek Pan był jedynie paniką. Wenus była tylko rozpustą weneryczną. Oczywiście, nie twierdzą ani przez chwilę, że wszyscy poszczególni poganie byli tego typu - nawet pod koniec pogaństwa; ale różnili się odeń tylko jako jednostki. Nic tak jasno nie odróżnia pogaństwa od chrześcijaństwa jak fakt, że sprawa indywidualna zwana filozofią nie miała nic wspólnego - albo bardzo mało - ze sprawą społeczną zwaną religią. Tak czy owak na nic by się nie zdało głosić religii naturalnej ludziom, dla których natura stała się tak samo nienaturalna, jak nienaturalna się wydać mogła wszelka religia. Oni sami wiedzieli znacznie lepiej od nas, co im dolega, i jakie to diabły ich kuszą i dręczą zarazem; toteż umieścili na tym długim okresie historii tekst: "A ten rodzaj nie wypędza się inaczej jak przez modlitwę i post". Otóż doniosłość historyczna świętego Franciszka i przejście z wieku dwunastego w trzynasty polega na tym, że wtedy nastąpił kres tej ekspiacji. Ludzie pod koniec wieków ciemnych byli zapewne i nieokrzesani, i nieoświeceni, i mało co umieli z wyjątkiem wojowania przeciwko plemionom pogańskim, bardziej od nich barbarzyńskim; ale za to byli czyści. Byli jak dzieci; początki ich pełnej surowości sztuki miały w sobie coś z niewinnej dziecięcej radości. Trzeba ich sobie wyobrazić na tle Europy jako całości, żyjących pod małymi lokalnymi rządami feudalnymi, które stanowiły przeżytek z okresu dzikich wojen z barbarzyńcami. Rządy te były często przepojone duchem klasztornym, były ojcowskie i przyjacielsko usposobione, chociaż wciąż jeszcze imperialne - o tyle, o ile trwał wielki mit panowania Rzymu. Ale w Italii pozostało coś bardziej typowego dla subtelniejszych osiągnięć starożytnego ducha, mianowicie republika. Italia składała się z małych państewek o demokratycznych w dużej części ideałach. Zamieszkiwali je często prawdziwi obywatele. Ale miasto nie stało już otworem jak za czasów pokoju rzymskiego, lecz kryło się za wysokie mury: dla obrony w razie wojny feudalnej; a każdy jego mieszkaniec musiał być żołnierzem. Jedno z takich miast stało groźnie na urwistym zboczu lesistego wzgórza w Umbrii i zwało się Asyżem. Z jego głębokiej bramy otwierającej się pod wysokimi wieżyczkami miało wyjść na świat wezwanie będące tej doby ewangelią: "Bojowanie wasze jest skończone i nieprawość wasza jest odpuszczona". Ale właśnie z tych wszystkich ułamków feudalizmu i wolności, i prawa rzymskiego miała powstać - u progu trzynastego stulecia - ogromna i niemal powszechna, potężna cywilizacja wieków średnich. Jest przesadą przypisywać jej powstanie natchnieniu jednego człowieka, choćby był najbardziej oryginalnym geniuszem tych czasów. Jej podstawowa etyka braterstwa i dobrej woli nigdy nie była całkowicie zagubiona, a chrześcijaństwo nigdy nie przestawało być chrześcijańskim. Wielkie oczywiste prawdy o sprawiedliwości i litości można znaleźć w najprymitywniejszych zapiskach klasztornych z czasów przejściowego okresu barbarzyństwa albo w najbardziej skostniałych maksymach z epoki upadku Bizancjum. A już wcześniej, w wiekach jedenastym i dwunastym, wyraźnie zarysowuje się szerszy ruch moralny. Ale można z pewnością powiedzieć, że w tych wszystkich ruchach moralnych było coś z dawnej surowości pochodzącej z długiego okresu pokuty. Było to świtanie poranka, lecz świtanie jeszcze szare. Aby dać ilustrację tego, wystarczy wskazać na parę reform życia zakonnego, które poprzedziły reformę franciszkańską. Sama instytucja życia zakonnego była, oczywiście, starsza od tych wszystkich rzeczy; naprawdę była prawie tak stara jak chrześcijaństwo. Chrześcijańskie rady doskonałości zawsze przybierały formy ślubów czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Przy pomocy tych pozaświatowych dążeń chrześcijaństwo od dawna ucywilizowało wielką część świata. Mnisi nauczyli ludzi zarówno orać i siać, jak czytać i pisać; nauczyli ludzi niemal wszystkiego, czego ci nie umieli. Ale też trzeba przyznać, że mnisi byli surowo praktyczni, co znaczy, że byli nie tylko praktyczni, ale i surowi; choć na ogół byli surowi dla siebie, a praktyczni dla innych. Cały ten wczesny ruch zakonny od dawna się ustalił i niewątpliwie w wielu wypadkach także spaczył, ale gdy przechodzimy do pierwszych ruchów średniowiecznych, to ten surowy charakter jest jeszcze w nich widoczny. Oto trzy przykłady na poparcie tego twierdzenia. Przede wszystkim starożytna forma społeczna niewolnictwa już poczynała się kruszyć. Niewolnik stawał się nie tylko poddanym chłopem, który - jeśli chodzi o własne gospodarstwo i życie rodzinne - był w praktyce wolnym człowiekiem, ale oprócz tego wielu panów obdarzało pełną wolnością zarówno niewolników, jak i poddanych. Działo się to pod wpływem kapłanów, ale właściwie wynikało z ducha pokuty. W pewnym sensie jest rzeczą oczywistą, że wszelka społeczność katolicka musi żyć w klimacie pokuty, ale tutaj mówię o tym surowym duchu pokuty, który był ekspiacją za ekscesy pogaństwa. W podobnych zadośćuczynieniach panowała atmosfera taka jak przy łożu śmierci i niewątpliwie wiele z nich miało charakter skruchy na łożu śmierci. Pewien bardzo uczciwy ateusz, z którym niegdyś dyskutowałem, wypowiedział zdanie, że ludzi utrzymywał w niewolnictwie tylko strach przed piekłem. "Gdyby pan powiedział - odrzekłem - że tylko strach przed piekłem wyswobodził ludzi z niewolnictwa, to byłby pan przynajmniej w zgodzie z niewątpliwym faktem historycznym." Innym przykładem będzie gruntowna reforma dyscypliny kościelnej dokonana przez papieża Grzegorza VII. Była to rzeczywiście reforma podjęta z najpodnioślejszych pobudek i dała wielce zbawienne wyniki; przeprowadziła dokładne dochodzenie w sprawie symonii, czyli finansowego zepsucia duchowieństwa; narzuciła wyższy i bardziej bezinteresowny wzór życia kierownikom parafii. Ale sam fakt, że wyraziła się głównie w powszechnym przymusie celibatu, potrąca o pewną nutę, która choć dźwięczy szlachetnie, jednak dla wielu wydaje brzmienie raczej głuche. Trzeci wreszcie przykład jest w pewnym sensie najsilniejszy. Albowiem tym przykładem była wojna, wojna bohaterska i dla wielu z nas święta, niemniej jednak połączona ze wszystkimi wielkimi i strasznymi odpowiedzialnościami wojny. Brak tu miejsca, aby powiedzieć wszystko, co by należało, o prawdziwym charakterze wojen krzyżowych. Każdy wie, że w najciemniejszej godzinie wieków ciemnych powstał w Arabii pewien rodzaj herezji i stał się nową religią o charakterze wojennym i koczowniczym przywołującą imię Mahometa. Jej istotny charakter da się odnaleźć w wielu herezjach począwszy od samych muzułmanów aż do monistów. Heretycy widzieli w niej zdrowe uproszczenie religii, podczas gdy katolikom wydawała się ona chorobliwym jej uproszczeniem, ponieważ sprowadzała wszystko do jednej idei i zatracała tym samym rozległość i równowagę katolicyzmu. Jednakże obiektywnie przedstawiała ona niebezpieczeństwo wojenne dla chrześcijaństwa, toteż chrześcijaństwo dążąc do odzyskania miejsc świętych ugodziło ją w samo serce. Szlachetny książę Gotfryd i pierwsi rycerze chrześcijańscy, którzy zdobywali Jerozolimę, zasłużyli bez wątpienia na miano bohaterów, ale byli to bohaterzy tragedii. Wziąłem tych parę przykładów z dziejów wczesnego średniowiecza, aby uwypuklić na nich pewną wspólną cechę odnoszącą się do pokuty, która nastąpiła po pogaństwie. Jest w tych sprawach coś ożywczego, choć jeszcze mroźnego zarazem, niby wiatr wiejący wśród rozpadlin górskich. Ten wiatr surowy i czysty, o którym mówi poeta, jest naprawdę duchem tej epoki, gdyż jest to tchnienie świata nareszcie oczyszczonego. Dla kogoś wrażliwego na różnice atmosfery cywilizowanej jest coś jasnego i czystego w atmosferze tego surowego i często szorstkiego społeczeństwa. Nawet jego pożądania są czyste, bo straciły już woń perwersji. Nawet jego okrucieństwa są czyste, gdyż nie są to zmysłowe okrucieństwa igrzysk cyrkowych. Pochodzą bądź z bardzo zwykłego przerażenia wobec bluźnierstwa, bądź z bardzo zwykłej wściekłości wobec zniewagi. Stopniowo na tym szarym tle zaczyna ukazywać się piękno jako coś istotnie świeżego i delikatnego, a nade wszystko zdumiewającego. Powracająca znów miłość nie jest już tym, co się dawniej zwało miłością platoniczną, ale tym, co dziś jeszcze nazywamy miłością rycerską. Kwiaty i gwiazdy odzyskały pierwotną niewinność. Ogień i woda stają się godne być bratem i siostrą świętego. Oczyszczenie pogaństwa nareszcie się dokonało. Albowiem i sama woda została umyta. Sam ogień został jakby w ogniu oczyszczony. Woda nie jest już tą wodą, do której wrzucano niewolników na pożywienie rybom. Ogień nie jest już tym ogniem, który pożerał dzieci ofiarowywane Molochowi. Kwiaty straciły zapach zapomnianych wieńców uwitych w ogrodzie Priama; gwiazdy przestały być znakami dalekiego chłodu bóstw tak chłodnych, jak te chłodne ognie. Wszystko to jest niby świeżo utworzone rzeczy, które czekają na nowe imiona od kogoś, kto ma przyjść, aby je ponazywać. Ani wszechświat, ani ziemia nie mają już teraz dawnej ponurości świata. Czekają na nowe pogodzenie się z człowiekiem, ale są już zdolne do takiej zgody. Człowiek zdarł ze swojej duszy ostatni strzęp kultu natury i może do natury powrócić. A o szarym jeszcze świtaniu jakaś postać zjawiła się cicho i nagle na małym pagórku królującym nad miastem i zarysowała się ciemnym kształtem na tle ginącej ciemności. Był to bowiem koniec długiej i ciężkiej nocy, nocy czuwania, ale odwiedzanej przez gwiazdy. Postać wzniosła ręce w górę, tak jak na wielu posągach i obrazach; wokoło buchnęła wrzawa śpiewających ptaków, a za nią wstawał dzień. 1 Robert Emmett, patriota i powstaniec irlandzki, stracony przez Anglików w 1803 r., po daremnych próbach Irlandczyków, aby z pomocą Francji wydostać się spod despotyzmu nielicznych angielskich właścicieli ziemskich i wybieranego przez nich protestanckiego parlamentu. W książce The Cri-mes of England (1915) Chesterton dał o wiele gwałtowniejszy wyraz swojemu oburzeniu na politykę Anglii w tych sprawach i swojej stałej sympatii dla dzisiejszego „Irish Free State". 2 Black-and-Tan (Czarno-Brązowi), policjanci, powołani do służby pomocniczej w Irlandii w r. 1920, ubrani w czarne czapki i mundury brązowe, a właściwie barwy kory garbarskiej (tan). Oddziały te użyte były do walki z partią skrajnych republikanów irlandzkich, tzw. Sinn Fein; walką toczono w sposób okrutny, a w tym czasie już projekty ugody anglo-irlandzkiej były i tak skompromitowane, toteż bardzo niedługo potem przyszła decyzja pełnego usamodzielnienia Irlandii. 4 Po francusku w oryginale. Co do znaczenia wyrazu „jongleor" (łac. „ioculator") w terminologii średniowiecznej zob. przyp. 1 do rozdz. V. Po polsku można by mówić o igrcach, co do samego Franciszka mamy termin "Wesołek Boży. 5 Próba przełożenia gry słów i przysłów angielskich, w oryginale: „When he follows his nose he manages somehow to put his nose out of joint, or even to cut off his nose to spite his face". 6 Pewne kule do gry zwanej „bowls" robione są w Anglii tak, że gdyby je pchnąć prosto w jakimś kierunku, zboczyłyby z niego i trzeba pchnięcie inaczej obliczyć. Oryg.: „There is a bias in man like the bias in the bowl". 7 Odkrywanie straszliwej pomyłki na temat człowieka pod grecką przykrywką pogody i naturalności jest nawet mniej stanowcze czy zaskakujące niż zdania innych rewizjonistów. I tak polski filolog, prof. Jerzy Kowalski, mówi o głębokim smutku, skrytym pod sławną słonecznością Hellady (por. przypisy do Wyznań świętego Augustyna, „Biblioteka Narodowa", s. 3>i8). 8 Całą tę głęboką myśl o "ciemnych wiekach" jako pokucie należy rozważyć z paru ostrożnościami: z jednej strony niejeden pisarz wczesnochrześcijański znał i spożytkował mądrość starożytną (Bo-ecjusz); z drugiej strony noc "ciemnych wieków", wiemy to dziś, nie była pozbawiona poważnych nieraz osiągnięć kulturalnych (renesans karoliński, Northumbria). W końcu jednak był to przecież mrok - ale nie trzeba sobie stwarzać jednolitego wrażenia, jak gdyby zejście weń było tylko świadomą decyzją Europy, którą wszak wepchnęły w tę pokutę najazdy barbarzyńców. Interesującą paralelą do tezy Chestertona jest zdanie Bierdiajewa w Nowym średniowieczu: "Ascetyzm średniowiecznego świata katolickiego był doskonałym przygotowaniem do twórczości" oraz tamże: "Chrystianizm wyzwolił człowieka od demonów natury, które rozrywały go we wszechświecie pogańskiej rzeczywistości". Wreszcie sprawa obyczajności świata starożytnego. Rzecz jasna, że było w nim wielkie zepsucie i że chrześcijaństwo wniosło tu jaskrawy kontrast. Ale jeżeli chodzi o rozmiary i czas tego zjawiska, to, mimo zastrzeżeń, Chesterton może zbyt rzecz uprościł. W cytowanym wyżej cennym opracowaniu prof. Kowalski (Wstęp do Wyznań świętego Augustyna, s. XXIII) mówi np. o niezłym poziomie moralnym u schyłku starożytności. Ataki nań, uważa, powinny być odnoszone do wcześniejszych czasów cesarstwa; zło zaś tkwiło nie zawsze w jaskrawych występkach, a raczej w błędnej i najtrudniej uleczalnej postawie duchowej (to znów zgodnie z Chestertonem). Z ROZDZIAŁ III Franciszek wojownik Według jednego z opowiadań - choćby nawet nieprawdziwego, to jednak charakterystycznego - imię świętego Franciszka było nie tyle imieniem, co przezwiskiem.1 Godziłoby się to z jego upodobaniami (zgodnymi z popularnym wtedy zwyczajem), że przezywano go niby chłopaka w szkole "Francuzem". Zgodnie z tą wersją, na imię nie miał wcale Franciszek, ale Jan; a jego towarzysze nazywali go "Francesco", albo "Francuzik", z powodu jego namiętności do francuskiej poezji trubadurów. Prawdopodobnie było tak, że matka nazwała go Janem zaraz po urodzeniu w czasie nieobecności ojca, który wkrótce potem wrócił z podróży po Francji, a którego powodzenie handlowe takim napełniło zachwytem do francuskiego gustu i obyczaju, że nadał synowi nowe imię mające znaczyć Frank czy też Francuz. Tak czy owak to imię ma pewne znaczenie, gdyż od samego początku łączyło Franciszka z tym, co było dlań romantyczną, czarowną krainą trubadurów. Ojciec jego nazywał się Piotr Bernardone i był zamożnym członkiem cechu kupców sukiennych w Asyżu. Trudno opisać pozycję społeczną takiego człowieka nie oceniając stosunków panujących w takim cechu, a nawet w takim mieście. Nie jest ona dokładnym odpowiednikiem pozycji, jaką zajmuje kupiec czy handlowiec w dzisiejszym rozumieniu, w warunkach ustroju kapitalistycznego. Bernardone mógł mieć podwładnych, ale to nie był "pryncypał", to znaczy nie należał do klasy pracodawców odrębnej od klasy pracowników. Człowiekiem, o którym konkretnie słyszymy, że był u niego zatrudniony, był jego syn Franciszek, a więc ostatni człowiek, jakiego by jakiś człowiek interesu u siebie zatrudnił, gdyby mógł dać to zatrudnienie komu innemu.2 Bernardone był bogaty jak chłop wzbogacony pracą własnej rodziny; ale przy tym spodziewał się oczywiście, że jego rodzina będzie niemal tak ciężko pracować jak rodzina chłopska. Był to wybitny obywatel, ale należał do instytucji społecznej, istniejącej po to, aby zapobiec jego zbytecznemu wybijaniu się ponad stan. Utrzymywała ona wszystkich takich ludzi na właściwym im, zwykłym poziomie; bogactwo nie oznaczało ucieczki od osobistego harowania, która dzisiaj sprawia, że chłopak udaje wielkiego pana, wytwornego szlachcica czy jeszcze kogoś innego, byle nie syna kupca sukiennego. Jest to zasada ogólna, której dowodem jest nawet wyjątek. Franciszek był jednym z tych ludzi, którzy się cieszą popularnością u wszystkich i w każdej okoliczności, a jego niewinne pysznienie się rolą trubadura albo koryfeusza mód francuskich czyniło zeń jak gdyby romantycznego przywódcę młodzieży miasta. Wyrzucał pieniądze i na fantazje, i na dobre uczynki w sposób właściwy człowiekowi, który przez całe życie nie rozumiał dokładnie, co to są pieniądze. To doprowadzało jego matkę do pomieszanych uczuć radości i gniewu; mówiła ona to, co każda żona kupca w każdym kraju mogłaby powiedzieć: "On bardziej wygląda na księcia niż na naszego syna".3 Ale już w najwcześniejszym momencie spotkania z nim widzimy go po prostu przy sprzedawaniu beli sukna w kramie na rynku, co według jego matki mogło być czy też nie być zajęciem wykonywanym zwykle przez książąt. To pierwsze spotkanie z naszym młodzieńcem na rynku jest pod wielu względami symboliczne. Zdarzyło się wtedy coś, co może najlepiej i najkrócej streszcza pewne ciekawe strony jego charakteru na długo przedtem, zanim wiara transcendentalna go przemieniła. Podczas kiedy sprzedawał welwet i piękne hafty pewnemu poważnemu kupcowi z rodzinnego miasta, przyszedł żebrak i prosił o jałmużnę, zapewne nie dość taktownie. Ludzie byli wtedy szorstcy i prości, i nie było ustaw karzących zgłodniałego człowieka za wyrażanie swej potrzeby pożywienia, ustaw, jakie zostały ustanowione w czasach bardziej humanitarnych, a brak wszelkiej zorganizowanej policji pozwalał takim osobom napastować bogaczy bez narażania się na większą przykrość. Jednakże - jak sądzę - istniał w wielu miejscowościach obyczaj cechowy zabraniający przeszkadzać przy zawieraniu transakcji i jest możliwe, że niezastosowanie się doń naraziło żebraka na znalezienie się w większych, niż zwykle bywał, opałach. Franciszek przez całe życie miał wielką słabość do ludzi, którzy się znajdowali w beznadziejnych opałach. W tym przypadku zdaje się prowadził rozmowę na dwie strony z uwagą nieco rozproszoną, na pewno z roztargnieniem, możliwe, że z irytacją. Być może było mu tym bardziej nieswojo, że z natury miał maniery aż do przesady poprawne. Wszyscy przyznawali, iż od zarania jego lat grzeczność biła zeń niby z fontanny publicznej na jakimś słonecznym włoskim rynku. Mógłby do własnych utworów wybrać jako motto fragment poematu Belloca: Znacznie mniej ceni się dar uprzejmości Niźli odwagi albo też świętości, Ale w wędrówkach moich błysła mi, Że w uprzejmości łaska Boża tkwi.4 Nikt nigdy nie wątpił, że Franciszek Bernardone miał w sercu odwagę, nawet tę najzwyczajniejszą męską i wojskową odwagę; a z czasem równie niewątpliwa stała się jego świętość i istnienie łaski Bożej nad nim. Ale myślę, że jeśli było coś, w czym był pedantyczny, to była to drobiazgowa grzeczność. Jeśli można o tak pokornym człowieku powiedzieć, że był z czegoś dumny, to był on dumny ze swych pięknych manier. Tylko że za tą całkiem wrodzoną wytwornością kryły się szersze i bardziej szalone możliwości, których pierwszy przebłysk mamy w tym pospolitym zdarzeniu. Franciszek był rzeczywiście rozrywany na dwie strony przez swych dokuczliwych rozmówców, ale skończył targ z kupcem i wówczas spostrzegł, że żebraka już nie ma. Franciszek wyskoczył z kramu, zostawiając bez opieki bele welwetu i hafty, i pognał przez rynek jak wypuszczona z łuku strzała. W tym samym tempie przebiegł labirynt ciasnych i krętych uliczek mieściny szukając żebraka, aż go odnalazł i ku jego zdumieniu obsypał pieniędzmi. A potem jakby sprężył się wewnętrznie i przysiągł Bogu, że nigdy w życiu nie odmówi pomocy ubogiemu. Radykalna prostota tego zobowiązania jest nader charakterystyczna. Nie było człowieka, który by tak mało się lękał własnych obietnic. Jego życie było jednym szaleństwem nagłych ślubów; nagłych ślubów, które wyszły na dobre. Pierwsi biografowie Franciszka, pod zrozumiałym wrażeniem wielkiej rewolucji religijnej przez niego dokonanej, zwrócili się - co jest również bardzo zrozumiałe - do młodych lat jego życia w poszukiwaniu przepowiedni i oznak tego duchowego trzęsienia ziemi. Pisząc jednak z większego oddalenia czasowego nie zmniejszymy tu efektu dramatycznego, ale go raczej powiększymy stwierdzeniem, że w owym czasie nasz młodzieniec nie ujawniał żadnych zewnętrznych cech jakiegoś szczególnie mistycznego usposobienia. Nie miał bynajmniej jak niektórzy święci wczesnego poczucia swego powołania.5 Jego główną ambicją było zdobycie sławy francuskiego poety, a oprócz tego dążył - jak się zdaje - do zdobycia sławy wojennej. Był dobry z urodzenia, był dzielny jak każdy normalny chłopak w tym wieku, ale granice zarówno swej dobroci, jak i dzielności zakreślał mniej więcej tam, gdzie zakreśliliby je inni chłopcy; tak na przykład miał do trądu całkiem ludzki wstręt, którego niewielu ludzi normalnych uważało za potrzebne się wstydzić. Lubił wesołe i błyskotliwe stroje - zgodnie z heraldycznym upodobaniem epoki średniowiecznej -- i zdaje się był w ogóle młodzieńcem skłonnym do zabaw. Jeżeli nie pomalował swego miasta na czerwono, to byłby może wolał pomalować je na wszystkie kolory tęczy, jak na średniowiecznym obrazie. Ale w tej historii o młodzieńcu w barwnej odzieży, goniącym żebraka w łachmanach, widzimy już pewne rysy jego charakteru, które odnajdujemy w całym ciągu jego życia. Na przykład widzimy tu już ducha szybkości. Pod pewnym względem biegł on przez całe życie tak, jak biegł za żebrakiem. A ponieważ prawie wszystkie sprawy, za którymi biegł, dotyczyły miłosierdzia, w obrazie jego występuje rys łagodności, która była na wskroś prawdziwa, ale łatwo mogła być źle zrozumiana. Raczej pewna raptowność stanowiła istotę jego duszy. Powinno się go przedstawiać pośród innych świętych tak, jak się czasem przedstawia aniołów na obrazach: ze stopami w powietrzu albo nawet skrzydłami - zgodnie z duchem tego fragmentu Pisma świętego, który przyrównywa aniołów do wichru, a posłańców do ognia płomienistego. Jest ciekawostką językową, że śmiałość jest bliska śmigłości," a niektórzy z naszych sceptyków bez wątpienia wykażą, że śmiałość naprawdę znaczy "śmigłe gonienie" w sensie uciekania. Ale jego odwaga nie była ucieczką, lecz pędem naprzód. Przy całej łagodności Franciszka jego raptowność miała w sobie pierwotnie coś niecierpliwego. Jej analiza psychologiczna ujawnia doskonale to nieporozumienie, które słowo "praktyczny" wywołuje w umysłach współczesnych. Jeżeli praktycznym nazywamy to, co się od razu da zrobić, to mamy po prostu na myśli to, co jest najłatwiejsze. W tym znaczeniu święty Franciszek był bardzo niepraktyczny, a jego ostateczne cele były zgoła nieziemskie. Ale jeżeli przez praktyczność rozumiemy przekładanie szybkiego wysiłku i energii nad wahanie czy zwłokę, to był on naprawdę bardzo praktyczny. Niektórzy mogliby go nazwać szaleńcem, ale był zupełnym przeciwieństwem marzyciela. Nikt chyba nie nazwałby go "człowiekiem interesu", ale był on w całym znaczeniu tego wyrazu człowiekiem czynu. "W niektórych swoich dawniejszych posunięciach może zanadto człowiekiem czynu; działał za pośpiesznie i był za praktyczny, aby być ostrożnym. Ale na każdym zakręcie jego niezwykłej kariery widzimy, jak "zarzuca sobą" wokół narożników w najbardziej nieoczekiwany sposób, podobnie jak wtedy, kiedy gonił za żebrakiem po krętych uliczkach.7 Drugi pierwiastek zawarty w tej opowieści, będący częściowo instynktem przyrodzonym, zanim się stał ideałem nadprzyrodzonym, był pierwiastkiem, który nigdy całkowicie nie zanikł w małych republikach włoskiego średniowiecza. Było to coś bardzo niezrozumiałego dla niektórych ludzi, coś, co na ogół na Południu łatwiej rozumieją niż na Północy, a katolicy - wydaje mi się - łatwiej niż protestanci; mianowicie całkiem naturalne przyjmowanie równości wszystkich ludzi. Nie jest ono z konieczności związane z franciszkańską miłością do ludzi; przeciwnie, jednym z jego czysto praktycznych sprawdzianów jest równość w pojedynku. Być może, że ten czy ów pan nigdy nie będzie zupełnym wyznawcą równości, dopóki nie będzie mógł pokłócić się naprawdę ze swoim służącym. Ale to poczucie równości było warunkiem poprzedzającym braterstwo franciszkańskie i wyczuwamy je w tym dawnym i świeckim wydarzeniu. Wyobrażam sobie, że Franciszek wahał się naprawdę, komu ma najpierw usłużyć: kupcowi czy żebrakowi, i usłużywszy pierwszemu pobiegł usłużyć drugiemu; obydwóch bowiem uważał za ludzi. Jest to poczucie, które bardzo trudno opisać w społeczeństwie, gdzie go całkowicie braknie, ale to fundament całej sprawy i przyczyna, dlaczego ten ruch ludowy począł się właśnie w takim miejscu i w takim człowieku. Powiązana z wyobraźnią wielkoduszność Franciszka urosła potem niby wieża ku gwiezdnym wysokościom, które mogłyby zapewne wydawać się zawrotne, a nawet szalone; ale zbudowana była właśnie na tym płaskowyżu równości ludzkiej. Wybrałem na początek tę oto historyjkę z młodości świętego Franciszka i zatrzymałem się nieco nad jej znaczeniem, ponieważ zanim nie nauczymy się upatrywać w setkach jej podobnych historyjek znaczenia, będziemy przypisywali im jedynie wartości lekko uczuciowe. Święty Franciszek nie nadaje się na bohatera jedynie "ładnych" opowieści. Jest ich bardzo wiele, ale uważa się je zbyt często za sentymentalną pozostałość epoki średniowiecza zamiast za wyzwanie rzucone współczesnemu światu, którym to właśnie wyzwaniem jest sam Święty. Musimy trochę poważniej zdać sobie sprawę z jego rozwoju jako człowieka, a następne opowiadanie, które daje nam rzeczywisty obraz tego rozwoju, ma zgoła inne tło. Jednakowoż pozwala w podobny sposób i jakby przypadkiem zajrzeć w pewne przepaście ducha, a może i podświadomości. Franciszek ciągle jeszcze wygląda mniej więcej na zwyczajnego młodzieńca i tylko wtedy, gdy patrzymy nań jak na zwyczajnego młodzieńca, uświadamiamy sobie, jaki musiał być nadzwyczajny. Wybuchła wojna między Asyżem a Perugią.8 Według modnego dziś a żartobliwego zapatrywania takie wojny właściwie nie wybuchały, lecz ciągnęły się bez końca między miastami--państwami Italii średniowiecznej. Wystarczy tu nadmienić, że gdyby jedna z takich wojen średniowiecznych trwała rzeczywiście bez przerwy przez całe stulecia, to może liczba ludzi w niej zabitych zbliżyłaby się nieco do tej, jaką osiągają w ciągu jednego roku wielkie naukowe wojny prowadzone między wielkimi przemysłowymi państwami współczesnymi. Ale wówczas ograniczano się do wzywania obywateli rzeczy-pospolitych średniowiecznych, aby umierali tylko za rzeczy, z którymi ciągle żyli, za domy, w których mieszkali, za ołtarze, które czcili, oraz za wodzów i przedstawicieli, których znali; a nie ukazywano im szerszych ideałów wzywających do umierania za ostatnie pogłoski rozsiewane przez anonimowe dzienniki o odległych koloniach. A jeśli z własnego doświadczenia wiemy, że wojna paraliżuje cywilizację, to musimy co najmniej wyznać, że te wojujące miasta wydały pewną liczbę paralityków znanych jako Dante i Michał Anioł, Ariosto i Tycjan, Leonardo i Kolumb, nie mówiąc już o Katarzynie Sieneńskiej i bohaterze niniejszej książki. Litujemy się nad tym całym patriotyzmem lokalnym niby nad jakimś przykładem hałaśliwego zamieszania panującego w wiekach ciemnych, ale jednocześnie może się wydać zastanawiającym fakt, że niemal trzy czwarte największych ludzi świata pochodziło z tych małych mieścin i często brało udział w tych małych wojnach. Zobaczymy jeszcze, co ostatecznie wyjdzie z naszych wielkich miast, ale jak dotychczas na nic podobnego się nie zanosi od czasu, gdy te miasta tak się rozrosły, toteż niekiedy nachodzi mnie fantazja mojej młodości, że takich rzeczy jak osiągnięcia średniowiecznych Włoch nie zobaczymy dopóty, dopóki wał miejski nie otoczy dzielnicy Clapham, a dzwon alarmowy nie będzie wzywał nocą do broni obywateli dzielnicy Wimbledon.9 Tak czy owak dzwon dzwonił w Asyżu, obywatele się zbroili, a wśród nich Franciszek, syn kupca sukiennego. Wyprawił się on z kompanią kopijników i w jakiejś potyczce czy też wpadłszy w jakąś zasadzkę, czy w jakiś inny sposób dostał się do niewoli wraz ze swym oddziałkiem. Co do mnie wydaje mi się rzeczą prawdopodobną, że przyczyną tej klęski była jakaś zdrada czy tchórzostwo, bo wiemy, że z jednym z jeńców towarzysze jego stanowczo nie chcieli utrzymywać stosunków nawet w więzieniu; a jeśli taka rzecz się zdarza w podobnych okolicznościach, to zwykle dlatego, że winę niepowodzenia wojennego zwala się na pewne jednostki.10 Ktoś zauważył przy tym drobny, ale ciekawy szczegół, który wszakże mógłby się raczej wydać negatywny niż pozytywny. Franciszek obracał się między współwięźniami z całą właściwą sobie grzecznością, a nawet jowialnością, hojną i wesołą - jak ktoś o nim powiedział - i starał się podtrzymywać na duchu towarzyszy i siebie. A spotykając tajemniczego wyrzutka, zdrajcę, tchórza czy jak go tam nazywano, traktował go dokładnie tak samo jak i resztę towarzyszy, bez chłodu i współczucia, z taką samą niewymuszoną wesołością i koleżeństwem. Ale gdyby w tym więzieniu znajdował się ktoś obdarzony zdolnością jasnowidzenia prawdy i celu rzeczy duchowych, może by zrozumiał, że stoi wobec czegoś nowego i na pozór niemal anarchicznego; wobec głębokiego nurtu płynącego ku oceanom miłosierdzia, których nie ma na mapach. Albowiem w tym znaczeniu istotnie czegoś nie dostawało Franciszkowi z Asyżu, czegoś, na co był ślepy, aby mógł widzieć lepsze i piękniejsze rzeczy. Wszystkie normy koleżeństwa i przyzwoitości, wszystkie kopce graniczne życia społecznego, które dzielą rzeczy dopuszczalne od niedopuszczalnych, wszystkie skrupuły społeczne i warunki umowne, które są normalne, a nawet szlachetne u zwykłych ludzi, to wszystko, co utrzymuje w spójni wiele przyzwoitych społeczeństw, nigdy nie miało władzy nad tym człowiekiem. Lubił po swojemu, zda się, że lubił wszystkich, ale głównie tych, których lubiąc narażał się wszystkim. Coś bardzo obszernego i uniwersalnego znajdowało się już w tym ciasnym więzieniu i jasnowidz mógłby w jego ciemności ujrzeć tę czerwoną aureolę caritas caritatum, która wyróżnia jedynego świętego zarówno między świętymi, jak i między ludźmi. Mógłby on usłyszeć pierwszy szept tego oszałamiającego błogosławieństwa, które przybrało później formę bluźnierstwa: "On słucha nawet tych, których sam Bóg nie chce słuchać". Ale choć jasnowidz mógłby dostrzec taką prawdę, jest nader wątpliwe, czy Franciszek ją dostrzegał. Działał on na zasadzie jakiejś bezwiednej hojności, tego, co średniowiecze nazywało largesse, na zasadzie uczucia, które byłoby niemal bezprawne, gdyby się nie wznosiło ku bardziej boskiemu prawu; ale jest wątpliwe, czy Franciszek wiedział już, że to prawo jest boskie. Jest rzeczą oczywistą, że nie miał wówczas najmniejszego zamiaru porzucić służby wojskowej, a tym mniej poświęcić się życiu zakonnemu. Wbrew temu, co sobie wyobrażają pacyfiści i pedanci, nie ma naprawdę najmniejszej sprzeczności między miłowaniem ludzi a walczeniem z nimi, jeśli się walczy uczciwie i dla dobrej sprawy. Zdaje mi się jednak, że tutaj nie tylko o to chodziło i że usposobienie naszego młodzieńca popychało go na ogół do życia wojskowego. W tym mniej więcej czasie spotkało go pierwsze nieszczęście w postaci choroby, która miała go nawiedzać wieloma nawrotami i krępować gwałtowność rozpędu życiowego. Spoważniał pod wpływem choroby, ale można przypuszczać, iż zrobiła ona zeń tylko poważniejszego żołnierza, albo nawet sprawiła, że poważniej myślał o żołnierskim rzemiośle. A podczas gdy powracał do zdrowia, pewne wydarzenie, donioślejsze niż drobne zatargi i najazdy między włoskimi miastami, otworzyło przed nim szeroką drogę do przygód i sławy. Niejaki Gauthier de Brienne zgłosił - jak się zdaje - pretensje do korony Sycylii, która stanowiła w owym czasie poważny przedmiot sporów. Sprawa papieska, na której poparcie wezwany był Gauthier, wznieciła zapał wśród wielu młodych asyżan, łącznie z Franciszkiem, który wystąpił z projektem marszu na Apulię za przewodem hrabiego. Może w tej ochoczości francuskie jego imię odegrało jakąś rolę. Albowiem nie trzeba zapominać, że choć świat ówczesny był światem małych rzeczy, był to świat małych rzeczy odnoszących się do rzeczy wielkich. Było więcej międzynarodowości w tych krajach usianych drobnymi państewkami niż w ogromnych jednolitych i nieprzeniknionych podziałach narodowych epoki dzisiejszej. Władza legalna urzędów asyskich mogła nie sięgać dalej niż strzał z łuku z wysokich murów miasta. Ale ich sympatie mogły towarzyszyć wyprawie Normanów na Sycylię, mogły iść ku pałacowi Trubadurów w Tuluzie, ku cesarzowi panującemu w lasach germańskich lub ku wielkiemu papieżowi umierającemu na wygnaniu w Salerno. Trzeba przede wszystkim pamiętać, że gdy w jakiejś epoce zainteresowania są głównie natury religijnej, to muszą mieć charakter powszechności. Nic bowiem nie może być bardziej powszechne niż wszechświat. A w sytuacji religijnej tej określonej chwili dziejowej tkwiły pewne problemy, z których współcześni ludzie nie mogą, rzecz zrozumiała, zdawać sobie sprawy. Tak więc ludzie współcześni myślą oczywiście o tych tak odległych bliźnich jak o kimś dawnym, a nawet bardzo wczesnym. Mamy niejasne poczucie, że te sprawy wydarzyły się w pierwszych latach dziejów Kościoła. Tymczasem Kościół miał już znacznie więcej niż tysiąc lat istnienia poza sobą, to znaczy, że był trochę starszy od dzisiejszej Francji, a znacznie starszy niż dzisiejsza Anglia. A wyglądał przy tym staro, prawie tak staro jak dzisiaj, a może starzej. Wyglądał jak stary Karol Wielki z długą siwą brodą, który walczył już w setkach bitew z poganami i któremu, według legendy, anioł kazał jeszcze raz w bój wyruszyć, mimo iż miał on już lat dwieście. Kościół przekroczył próg tysiąclecia i wkroczył w drugie tysiąclecie, wyszedł już z wieków ciemnych, w których nic innego nie było do roboty, jak walczyć rozpaczliwie przeciw barbarzyńcom i powtarzać uporczywie Credo. Powtarzano więc Credo nadal po zwycięstwie lub po wyzwoleniu, ale można przypuszczać, że to powtarzanie stawało się nieco monotonne. Kościół wydawał się wówczas tak stary jak dzisiaj, a byli tacy, co mniemali wówczas tak jak dzisiaj, że już umiera. Naprawdę ortodoksja nie umarła, ale mogła stracić świeżość; a z pewnością niektórzy ludzie zaczynali uważać ją za obumarłą. Trubadurzy z ruchu prowansalskiego już zaczęli zwracać się czy skręcać ku wschodnim fantazjom i paradoksowi pesymizmu, które zawsze wydają się Europejczykom czymś świeżym, kiedy własne ich zdrowie wydaje się im czymś stęchłym. Jest rzeczą dość prawdopodobną, że po tych wszystkich latach beznadziejnych wojen na zewnątrz i bezwzględnego ascetyzmu wewnątrz prawowierność urzędowa wydawała się czymś stęchłym. Świeżość i wolność pierwszych chrześcijan wydawały się wówczas wiekiem złotym. Rzym był zawsze rozsądniejszy od innych. Kościół był rzeczywiście mądrzejszy od świata, choć mógł się wydawać bardziej od niego znużony. Było może coś bardziej awanturniczego i podniecającego w szalonej metafizyce, którą wichry przywiały z Azji. Marzenia gromadziły się niby ciemne chmury nad słonecznym Południem i miał z nich wybuchnąć grom klątwy i wojny domowej.11 Tyle że światłość kładła się nad wielką równiną w krąg Rzymu, ale światło było blade, a równina płaska i nie było drgnienia w spokojnym powietrzu ani w odwiecznej ciszy świętego miasta. Wysoko w ciemnym domu asyskim Franciszek Bernardone spał i śnił o orężu. W ciemnościach ukazały mu się we wspaniałym widzeniu miecze krzyżo-kształtne, takie, jakich używano na krucjatach, kopie i tarcze, i hełmy rozwieszone w wysokiej zbrojowni, a wszystkie miały na sobie święty znak.12 Obudziwszy się uznał sen za pobudkę wzywającą go na pole bitwy i pobiegł, aby wziąć konia i broń. Lubował się we wszelkich ćwiczeniach rycerskich i był oczywiście doskonałym jeźdźcem i wojakiem doświadczonym w turnieju i w obozie. Niewątpliwie w każdym czasie byłby wolał jakiś chrześcijański rodzaj rycerstwa, ale oczywiście także pragnął sławy, choć dla niego sława znaczyła zawsze to samo co honor. Nie zapominał więc o wieńcu laurowym, który wszyscy Latynowie otrzymali w spuściźnie po Cezarze. A gdy wyjeżdżał na wojnę, wielka brama miejska Asyżu rozbrzmiewała jego ostatnią przechwałką: "Powrócę jako wielki książę". Niedaleko w drodze napadła go znów choroba i obaliła. Wydaje się bardzo prawdopodobne, wobec ponoszącego go temperamentu, że dosiadł konia znacznie wcześniej, nim stan zdrowia mu na to pozwalał. A w ciemnościach tej drugiej i o wiele okropniejszej przerwy miał podobno znowu sen, w którym usłyszał głos mówiący doń: "Omyliłeś się co do znaczenia twojej wizji. Wracaj do miasta". I chory Franciszek powlókł się do Asyżu jak człowiek bardzo smutny i zawiedziony, może i witany drwinami, któremu nic nie pozostało, jak tylko czekać, co będzie dalej. Było to jego pierwsze zejście, w ciemny wąwóz zwany doliną upokorzenia, który mu się wydał bardzo kamienisty i pustynny, lecz w którym miał później znaleźć wiele kwiatów. Ale był on nie tylko zawiedziony i upokorzony, był również bardzo zaskoczony i oszołomiony. Nie przestawał wciąż mocno wierzyć, że jego oba sny coś znaczyły, a nie mógł pojąć, co by miały znaczyć. I podczas gdy się przechadzał tu i tam, można nawet rzec, gdy się wałęsał po ulicach Asyżu i po okolicznych polach, wydarzyło się coś, czego nie łączy się zawsze ze sprawą snów, ale co mi się wydaje ich oczywistym punktem kulminacyjnym. Jadąc konno bez celu gdzieś poza miastem Franciszek ujrzał zbliżającą się ku niemu jakąś postać i zatrzymał się, gdyż spostrzegł, że był to trędowaty. I naraz zrozumiał, że było to wyzwanie rzucone jego odwadze, nie takie, jakie rzuca świat, ale wyzwanie, jakie by rzucił ktoś, kto zna tajniki serca ludzkiego. To, co szło naprzeciwko niego, nie było sztandarem ani lancami Perugii, przed którymi nie myślałby się nigdy cofnąć, nie było wojskami walczącymi o koronę Sycylii, które były dla niego zawsze tym, czym dla odważnego człowieka zwykłe niebezpieczeństwo. Franciszek Bernardone zobaczył swój strach idący ku niemu drogą, strach, co przychodzi z wewnątrz, a nie z zewnątrz, choć stał przed nim biały i okropny w świetle słońca. Ten jedyny raz w ciągu długiej gonitwy życia dusza Franciszka jakby zamarła. A potem zeskoczył z konia i jak zwykle przechodząc bezpośrednio od bezruchu do impetu rzucił się ku trędowatemu, objął go i uścisnął. Był to początek długiego powołania do służby dla wielu trędowatych, którym miał oddać tyle usług. Temu pierwszemu oddał wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, wsiadł na konia i odjechał. Nie wiemy, jak daleko pojechał ani z jakim poczuciem tego, co się wokoło niego działo, ale mówią, że kiedy się odwrócił i spojrzał za siebie, na drodze nie było nikogo. 1 Przegląd teorii co do pochodzenia imienia Franciszek można znaleźć u Joergensena (Vie de St, Francois d'Assise, tłum. Wyzewy, I, 2). 2 Humorystyczna ta aluzja jest słuszna, jeżeli ma się odnosić do swobody, z jaką święty Franciszek, jeszcze w okresie przed radykalnym ubóstwem, traktował wydatkowanie nabytych kupiecką pracą pieniędzy. Jeśli chodzi natomiast o ich zarabianie, to (dopóki w sklepie ojca w ogóle pracował) wykazywał spryt południowca (por. Tomasz de Celano Vita Prima, I, 2: „...cautus negotiator..."). Wszystko to naturalnie później spłonęło w ogniu entuzjazmu dla zupełnego odarcia się z posiadania. 3 Szkoda, że ani tu, ani później Chesterton nie wspomniał choć w paru słowach o roli wychowawczej matki, którą można było skontrastować z ojcem. Zresztą nie chodzi tylko o wychowanie moralne, ale i wpływ kulturalny: Joergensen mówi mianowicie o prowansalskim pochodzeniu matki Świętego, co by tłumaczyło niejedno z jego sympatii (które zresztą Porębowicz kieruje raczej ku Francji północnej, zob. przyp. 1 do rozdz. V.) Por. Joergensen op. cit, I, 2 i Cuthbert Żywot św. Franciszka z Asyżu; przekład A. Szotkowej, I, 1,18. 4 Jak trafnie zacytowany jest tu ten wyjątek: z Belloca (tytuł poematu Courtesy, w zbiorze Duck-wortha, 1910), świadczyć może średniowieczny franciszkański tekst źródłowy, który mówi o uprzejmości: "Dworność jest jedną z cech Boga, który swoje słońce i swój deszcz, i wszystko dwornie przydziela sprawiedliwym i niesprawiedliwym. Dworność jest bowiem siostrą miłości bliźniego, gasi nienawiść..." (Por. Conformitates w: Actus Beati Fran-cisci et Sodorum eius, wyd. Sabatier, 1902, s. 205; cyt. przez ks. dr. Falkowskiego w zbiorowym tomie Ojcu Serafickiemu w hołdzie, Warszawa 1927.) 5 Aczkolwiek święty Bonawentura uważa nieco inaczej; por. Legenda maior, cap. I. 7 Że w tym święty Franciszek okazywał (w wyższym stopniu zapewne niż inni) cechę ogólniejszą swego nie tylko narodu, ale i czasu, zdaje się świadczyć uderzające zdanie Edwarda Porębowicza: "Należy zwrócić uwagę na wspólną ludziom średniowiecznym łatwość nagłych, popędliwych czynów, aktów woli i energii niezwalczonej. Za myślą szło zachcenie, za zachceniem - wykonanie; raz powzięty zamiar, wzniosły, zuchwały czy szalony, musiał być dopełniony - a nie tylko dopełniony rzeczywiście, lecz i w kształt symbolu ujęty, wyrażony znakiem widomym, zmysłowi przystępnym. W tym jest pierwotna pełnia wrażliwości i pierwotna jedność życia i sztuki: każdy tam człowiek jest równocześnie artystą i poematem" {Sw. Franciszek z Asyżu, wyd. B. Natanson, Warszawa 1899, s. 26). 8 Wojna miała tło społeczne: oto Perugia ujmowała się za pokonaną przez powstanie ludowe w Asyżu szlachtą. Wypuszczenie jeńców stronnictwa ludowego, wśród których znajdował się Franciszek, nastąpiło po dojściu do ugody między walczącymi w Asyżu partiami (por. Edward Porębowicz op). 9 Chesterton przypomina tu pierwszą swoją powieść, Napoleon z Notting Hill (1904), w której zagadnienie patriotyzmu lokalnego małych ośrodków rzucone jest na tło Wizji fantastycznej przyszłej wojny między dzielnicami Londynu, w których się odezwała partykularna duma. 10 Inny biograf mówi tylko o zgorzkniałym usposobieniu owego unikanego przez towarzyszy Asyża-nina (por. Cuthbert op. cit., I, 1,20). 11 Tu może miejsce uzupełnić to tło socjologiczne i psychologiczne, na którym skrystalizowało się powołanie życiowe świętego Franciszka, choć wzmianką o tym, co Chesterton w tej książce pomija, mianowicie jak ruchom heretyckim Południa towarzyszyły ruchy społeczne. Katarzy, waldensi, ubodzy z Lyonu, wszystko to dąży do skrajnego ubóstwa albo do programowego komunizmu. Prowansja i Włochy były pełne tych nastrojów już przed Franciszkiem; ale on oderwał je od manichejskiego potępienia tego, co naturalne, i związał ze służbą Kościołowi. 12. Według obszerniejszej, źródłowej wersji Franciszkowi śniła się tejże nocy jakaś fikcyjna narzeczona, jako może uosobienie marzeń o życiu świeckim. Por. Cuthbert op. cit., I, 2, 23. ROZDZIAŁ IV Franciszek budowniczy Doszliśmy więc do wielkiego przełomu w życiu Franciszka z Asyżu, do punktu, w którym wydarzyło mu się coś, co musi pozostać ciemne dla większości nas, ludzi zwyczajnych i samolubów, których Bóg nie przełamał, aby uczynić na nowo. Zajmując się tą trudną sprawą, a zamierzając uczynić rzecz dość łatwą do przyjęcia dla bardziej świeckiego sympatyka, wahałem się co do najwłaściwszego sposobu postępowania i ostatecznie postanowiłem zrelacjonować przede wszystkim to, co się stało, ograniczając się niemal tylko do napomknięcia o tym, jakie moim zdaniem było znaczenie tych faktów. Głębsze ich znaczenie łatwiej będzie przedyskutować później, kiedy zostanie ono ujawnione w pełni franciszkańskiego życia. Tak czy owak, oto co się stało. Cała historia toczy się przeważnie wokoło ruin kościoła Świętego Damiana, starej świątyni asyskiej, w sposób widoczny zaniedbanej i zrujnowanej. Tu właśnie Franciszek miał zwyczaj modlić się przed krucyfiksem podczas tych ciemnych i bezczynnych dni, które nastąpiły po tragicznym załamaniu się jego ambicji wojskowych, a które prawdopodobnie były dla niego tym cięższe, że widział upadek swego prestiżu społecznego, co było okropne dla jego wrażliwej duszy. I gdy się modlił, usłyszał głos mówiący doń: "Franciszku, czy nie widzisz, że mój dom jest w ruinie? Idź i napraw go dla mnie". Franciszek zerwał się z klęczek i poszedł. Pójść i coś zrobić było jedną z najżywszych potrzeb jego natury; prawdopodobnie poszedł i uczynił coś, zanim w ogóle dokładniej przemyślał, co ma zrobić. W każdym razie rzecz, którą uczynił, była czymś decydującym i bezpośrednio katastrofalnym dla jego własnej kariery społecznej. Użyjmy tu zwyczajnego szorstkiego języka tego tępego świata; po prostu ukradł. Ze swego entuzjastycznego punktu widzenia pojmował rzecz tak, że rozciąga na swego czcigodnego ojca, Piotra Bernardone, niezwykłą przyjemność i nieoszacowany przywilej mniej lub więcej świadomego współdziałania przy odbudowie kościoła Świętego Damiana. Faktem jest, że przede wszystkim sprzedał własnego wierzchowca, a następnie kilka beli ojcowskiego sukna, przeżegnawszy je znakiem krzyża świętego, aby tym wskazać ich pobożne i charytatywne przeznaczenie.1 Piotr Bernardone nie zobaczył tych rzeczy w tym samym świetle. Prawdę mówiąc, nie rozporządzał w ogóle dostatecznie wielkim światłem, aby dostrzec geniusz i temperament swego niezwykłego syna. Zamiast zrozumieć, w jakim wichrze i w jakim ogniu pożądań duchowych żył jego chłopak, zamiast powiedzieć mu po prostu (jak właściwie powiedział mu później ksiądz), że w najlepszej intencji zrobił rzecz niedopuszczalną, stary Bernardone ujął sprawę jak najgrubiej, w sposób prawny i literalny. Skorzystał ze swej władzy absolutnej jak ojciec pogański i sam wsadził syna pod klucz niby pospolitego złodzieja. Zdaje się, że przy tym wielu dawnych przyjaciół Franciszka obrzuciło go obelgami; słowem, chcąc zbudować dom Bogu zburzył tylko swój własny i leżał pod jego gruzami. Kłótnia ciągnęła się smętnie dalej, wchodząc w różne stadia; zdaje się, że w pewnej chwili nieszczęsny młodzian jakby zapadł się pod ziemię, osadzono go bowiem w jaskini czy lochu, gdzie siedział beznadziejnie ukryty w ciemnościach. Tak czy inaczej była to najczarniejsza chwila w jego życiu; cały świat się przewrócił, cały świat się nad nim zawalił. Kiedy stamtąd wyszedł, nie od razu wszyscy zrozumieli, że coś się stało. Wraz z ojcem wezwano go do stawienia się przed sądem biskupim, gdyż Franciszek odmówił uznania jakichkolwiek trybunałów świeckich.2 Biskup zwrócił się doń z upomnieniem, pełnym tego zdrowego rozsądku, który Kościół katolicki zachowuje zawsze jako tło płomiennych wystąpień swoich świętych. Powiedział Franciszkowi, że musi bezwarunkowo zwrócić pieniądze ojcu; że nawet dobra sprawa, jeśli nieprawymi metodami realizowana, nie wywołuje błogosławieństwa; i wreszcie, że (mówiąc trywialnie) jeśli młody fanatyk odda pieniądze staremu głupcowi, to cały incydent' na tym się zakończy. Ale w postawie Franciszka było coś nowego. Już nie był przybity, a tym mniej błagający, przynajmniej wobec ojca; a jednak, moim zdaniem, w jego słowach nie ma ani słusznego oburzenia, ani niepotrzebnej obelgi, słowem, nic zgoła, co by wyglądało na dalszy ciąg kłótni. Znajdujemy w nich raczej odległe podobieństwo do tych tajemniczych wyrażeń jego wielkiego Wzoru: "Co mnie i tobie?" albo nawet strasznego: "Nie dotykaj mnie". Franciszek stanął przed wszystkimi i powiedział: "Dotychczas nazywałem Piotra Bernardone ojcem, ale teraz jestem sługą Bożym. Zwrócę mojemu ojcu nie tylko pieniądze, ale wszystko, co może być nazwane jego własnością, nawet to ubranie, które mi dał".3 I zrzucił z siebie całe odzienie z wyjątkiem jednej rzeczy; i zobaczono, że była to włosiennica. Ułożył ubranie na podłodze, a na wierzch rzucił pieniądze. Potem zwrócił się do biskupa, otrzymał od niego błogosławieństwo, jak człowiek, który odwraca się od społeczeństwa; i - według relacji - poszedł tak jak stał w mroźny świat. Rzeczywiście świat był wówczas dosłownie mroźny i śnieg leżał na ziemi. W tej opowieści o wielkim przełomie w życiu Franciszka znajdujemy pewien ciekawy szczegół, który według mnie ma głębokie znaczenie. Na wpół nagi człowiek we włosiennicy poszedł po zmarzniętej ziemi między drzewami okrytymi szronem;4 człowiek bez ojca. Nie miał pieniędzy, nie miał rodziców, najprawdopodobniej nie miał na świecie żadnego zajęcia, żadnego planu ani żadnej nadziei na przyszłość; i gdy tak szedł pod oszronionymi drzewami, zaczął nagle śpiewać. Zauważono widocznie jako coś szczególnego, że język, w którym śpiewał, był językiem francuskim lub prowansalskim, nazwanym dla uproszczenia francuskim.5 Nie był to język ojczysty Franciszka, ale w tym języku - właśnie jako ojczystym - zyskał on później sławę poety; w samej rzeczy był jednym z najdawniejszych poetów, tworzących w czysto narodowych językach Europy. Ten język był związany ze wszystkimi najwcześniejszymi zapałami i ambicjami chłopięcego wieku Franciszka; był to dlań wybitnie język poetycki. Na pierwszy rzut oka wydaje mi się bardzo dziwne, a w ostatecznej analizie bardzo znaczące, że właśnie ta mowa buchnęła z jego ust, w tej nadzwyczajnej krańcowej sytuacji. Co to znaczyło albo co to mogło znaczyć, postaram się wskazać w następnym rozdziale; tutaj wspomnę tylko, że cała filozofia świętego Franciszka obracała się dokoła pojęcia nowego nadprzyrodzonego światła, oświecającego rzeczy przyrodzone, co oznacza ostateczne zdobycie na nowo rzeczy przyrodzonych, a nie ostateczne ich odrzucenie. A ze względów czysto narracyjnych wystarczy tu zaznaczyć, że podczas gdy Franciszek wędrował we włosiennicy po zimowym lesie niby najdzikszy z pustelników, śpiewał w języku trubadurów. Tymczasem opowieść całkiem naturalnie powraca do zagadnienia zrujnowanego, a co najmniej opuszczonego kościoła, co było punktem wyjścia niewinnego przestępstwa i błogosławionej kary naszego Świętego. Ten problem nie przestawał go niepokoić i pobudzać do nienasyconej działalności; ale była to działalność nowego rodzaju; nie próbował on już wchodzić w kolizję z kupiecką moralnością miasta Asyżu. Olśnił go wtedy jeden z tych wielkich paradoksów, które są zarazem banałami. Zrozumiał, że droga do budowania kościoła nie polega na wikłaniu się w przetargi i w różne przerażające go kwestie prawne. Drogą do budowania kościoła nie jest płacenie za budowę, a tym mniej płacenie cudzymi pieniędzmi. Drogą do budowania kościoła nie jest nawet płacenie za budowę własnymi pieniędzmi. Drogą do budowania kościoła jest budowanie go. Zaczął tedy sam zbierać kamienie. Każdego, kogo spotkał, prosił o kamienie. W rzeczy samej stał się żebrakiem nowego rodzaju, odwracając przypowieść; żebrakiem, który prosi nie o chleb, lecz o kamień. Prawdopodobnie - jak to mu się nieraz zdarzało w ciągu niezwykłego żywota - sama cudaczność prośby zyskała jej pewną popularność. Różne próżniaki i lekkoduchy zapaliły się do tego dobroczynnego dzieła, jakby chodziło o wygranie zakładu. Franciszek pracował własnoręcznie przy odbudowie kościoła dźwigając materiały jak zwierzę pociągowe i ucząc się najcięższych i najniższych lekcji znoju. Powstało dużo opowieści o tym okresie jego życia, jak zresztą i o innych, ale dla naszego zadania, którym jest upraszczanie, najlepiej będzie zatrzymać się na tym powrocie Świętego do świata przez niską furtę ręcznej pracy. Całemu życiu Franciszka towarzyszy jakieś podwójne znaczenie niby cień na murze biegnący za człowiekiem. Cała jego działalność ma w sobie coś alegorycznego i jest całkiem prawdopodobne, że pewnego dnia jakiś uczony historyk bez polotu będzie próbował dowieść, iż był on tylko alegorią. W tym sensie jest zupełnie prawdziwe, że pracował on nad podwójnym zadaniem i że oprócz kościoła Świętego Damiana podnosił z upadku jeszcze inny gmach. Odkrywał nie tylko tę naukę ogólną, że jego chwałą ma być nie obalanie ludzi na polu bitwy, ale stawianie pozytywnych i twórczych pomników pokoju. Wznosił istotnie inny gmach, czy też zaczynał go wznosić; ten gmach, który często popadał w ruinę, lecz nigdy tak zupełnie, aby nie dało się go odbudować; Kościół, który zawsze można było odbudowywać na nowo, choćby był zmurszały aż do fundamentów, ten Kościół, którego bramy piekielne nie przemogą. Drugi etap na drodze rozwoju Franciszka wyraża się prawdopodobnie przeniesieniem tego samego zapału budowlanego na kościółek Matki Boskiej Anielskiej w Porcjunkuli. Czegoś podobnego dokonał on już z kościołem pod wezwaniem Świętego Piotra, a wymienione wyżej cechy jego życia, które czynią je podobnym do jakiegoś dramatu symbolicznego, każą wielu jego najpobożniejszym biografom podkreślać ów liczbowy symbolizm trzech kościołów. W każdym razie istnieje pewien historyczny i faktyczny symbolizm, jeśli chodzi o kościoły. Albowiem pierwszy kościół, Świętego Damiana, stał się potem miejscem czystego i duchowego romansu świętej Klary oraz siedzibą zakonu żeńskiego, który był zaskakującym eksperymentem Franciszka. A kościół w Porcjunkuli pozostanie na zawsze jedną z wielkich historycznych budowli świata, ponieważ tutaj skupił Franciszek małe grono swych przyjaciół i entuzjastów; tu był dom wielu bezdomnych ludzi. Nie jest jednak pewne, czy w tym czasie Franciszek miał jakiekolwiek określone zamiary co do zakonów. Oczywiście niepodobna powiedzieć, kiedy taki plan powstał w jego umyśle, ale faktem jest, że kilku jego przyjaciół przyłączyło się kolejno do niego, ponieważ podzielali jego namiętne upodobanie do prostoty. Według przekazanej nam opowieści forma ich przyjęcia była niezmiernie charakterystyczna, gdyż było to wezwanie do uproszczenia życia w myśl wskazań Nowego Testamentu. Cześć dla Chrystusa tkwiła od dawna w namiętnej naturze Franciszka. Ale naśladowanie Chrystusa jako pewien plan czy pewna ścisła reguła życia zaczyna się, rzec można, dopiero tutaj. Dwaj ludzie, którzy, jak się zdaje, mają tę zasługę, iż pierwsi dostrzegli coś z tego, co się działo w świecie duszy, to poważny i bogaty kupiec imieniem Bernard z Quintavalle oraz kanonik z pobliskiego kościoła, Piotr. Zasługa ta jest tym większa, że Franciszek - jeśli można się tak wyrazić - tarzał się w tym czasie w ubóstwie i w towarzystwie trędowatych i obdartych żebraków, a ci dwaj ludzie mieli wiele rzeczy do porzucenia; jeden z wygód tego świata, drugi z kariery kościelnej. Bernard, bogaty mieszczanin, dosłownie i ostatecznie sprzedał wszystko, co miał, i rozdał ubogim. Piotr uczynił jeszcze więcej, gdyż zrezygnował z władzy duchownej będąc już zapewne w wieku dojrzałym i, co za tym idzie, mając ustalone zwyczaje umysłowe, aby pójść za młodym dziwakiem, którego większość ludzi miała prawdopodobnie za maniaka. W jakim przebłysku ci dwaj dostrzegli coś z tego, co Franciszek oglądał w całej chwale, można będzie wspomnieć później - jeżeli w ogóle potrafi się o tym wspomnieć. Tymczasem trzeba wyznać, że nie widzimy w tym nic więcej, niż widział cały Asyż, a jest to coś, co jednak trochę zasługuje na uwagę. Obywatele Asyżu widzieli tylko wielbłąda, przechodzącego triumfalnie przez ucho igielne, i Boga, czyniącego rzeczy niemożliwe, ponieważ dla Niego wszystkie rzeczy są możliwe, tylko księdza, rozdzierającego swe szaty jak celnik, a nie jak faryzeusz, oraz człowieka bogatego, który odszedł radosny, albowiem nie miał już majętności. Czytamy, że te trzy dziwne postacie zbudowały sobie coś w rodzaju chaty czy też nory obok szpitala trędowatych. Tam rozmawiali ze sobą w przerwach między harowaniem a niebezpieczeństwem (gdyż trzeba było dziesięć razy tyle odwagi do pielęgnowania trędowatego niż do wojowania o koronę sycylijską), używając słów związanych z nowym życiem niby dzieci porozumiewające się sekretnym językiem. O pierwiastkach osobistych ich pierwszej przyjaźni niewiele pewnego wiemy; to jednak jest pewne, że pozostali przyjaciółmi aż do końca. Bernard z Quintavalle zajmuje w legendzie mniej więcej to samo stanowisko, co sir Bedivere, "pierwszy pasowany i ostatni pozostały z rycerzy Artura", albowiem zjawia się on znowu po prawicy Świętego u jego łoża śmierci i otrzymuje tam rodzaj specjalnego błogosławieństwa. Ale wszystkie te sprawy należą do innego świata historycznego i są bardzo dalekie od tej obdartej i fantastycznej trójki w rozwalonej budzie. Nie byli oni mnichami, chyba w najbardziej dosłownym i archaicznym znaczeniu, to jest pustelnikami. Byli - że tak powiem - trzema samotnikami żyjącymi społecznie, ale nie jako społeczność. Cała sprawa miała, zdaje się, charakter wybitnie indywidualny, a widziana z zewnątrz niewątpliwie indywidualny, aż do granicy szaleństwa. Drgnienie czegoś, co było w niej zapowiedzią jakiegoś ruchu czy misji, da się najpierw odczuć - jak to już mówiłem - w odwołaniu się do Nowego Testamentu. Była to jakby sors virgiliana, zastosowana do Biblii; zwyczaj znany i u protestantów, choć w świetle ich krytyki powinien by być raczej uważany za zabobon pogański. W każdym razie zdaje mi się, że zupełnym niemal przeciwieństwem badania Pisma świętego jest otwieranie ją na chybił trafił, ale święty Franciszek z pewnością otworzył je na chybił trafił. Według jednej opowieści przeżegnał tylko Księgę Ewangelii, otworzył ją w trzech miejscach i przeczytał z niej trzy teksty. Pierwszym była przypowieść o bogatym młodzieńcu, którego odmowa sprzedania majętności stała się okazją do wielkiego paradoksu o wielbłądzie i uchu igielnym. Drugim był nakaz dla uczniów, aby nie brali nic ze sobą do podróży: ani torby, ani laski, ani pieniędzy. Trzecim było powiedzenie, dosłowne experimentum crucis, o tym, że uczeń Chrystusowy powinien również nieść swój krzyż. Inna nieco podobna historia głosi, że Franciszek znalazł jeden z tych tekstów również niemal przypadkowo, słuchając po prostu Ewangelii na dany dzień. Ale z poprzedniej wersji wynikałoby co najmniej, że fakt ten zdarzył się istotnie bardzo wcześnie w jego nowym życiu, może wkrótce po zerwaniu z ojcem, ponieważ po tej to wyroczni - jak się zdaje - Bernard, pierwszy jego uczeń, pospieszył rozdać wszystkie swe majętności ubogim. Jeżeli tak jest, to zdaje się, że na razie nic więcej potem nie nastąpiło oprócz indywidualnego życia ascetycznego w budzie jako pustelni. Musiała to być, oczywiście, jakaś pustelnia dość dostępna ludziom, niemniej jednak bardzo istotnie oddalona od świata. Święty Szymon Słupnik na szczycie swego słupa był pod pewnym względem osobą wybitnie publiczną, ale mimo to było coś osobliwego w jego położeniu. Można przypuszczać, że wielu ludzi uważało położenie Franciszka za osobliwe, a niektórzy nawet za zbyt osobliwe. Był niewątpliwie w każdym społeczeństwie katolickim jakiś pierwiastek podstawowy, a nawet podświadomy, który pozwalał przynajmniej zrozumieć to położenie lepiej, niżby je mogło zrozumieć społeczeństwo pogańskie lub purytańskie. Ale sądzę, że w tym okresie nie należy przeceniać tej domniemanej sympatii publicznej. Jak wspomniałem, Kościół i wszystkie jego instytucje miały już wygląd rzeczy starych, ustalonych i rozsądnych, a dotyczyło to również instytucji zakonnych. Zdrowy rozsądek był powszechniejszy w wiekach średnich niż w naszym wieku gorączkowego dziennikarstwa, ale takich ludzi jak Franciszek w żadnym wieku nie spotyka się zbyt często; trudno ich zrozumieć kierując się jedynie zdrowym rozsądkiem. Wiek trzynasty był z pewnością okresem postępowym; może jedynym okresem rzeczywiście postępowym w dziejach ludzkości.6 Ale właśnie dlatego można go słusznie nazwać postępowym, że jego postęp był bardzo zgodny z ładem. Jest to rzeczywiście i naprawdę przykład epoki reform bez rewolucji. Ale te reformy były nie tylko postępowe, lecz i praktyczne i bardzo korzystne dla wysoce praktycznych instytucji: magistratów, gildii kupieckich i cechów rzemieślniczych. Otóż solidni ludzie z magistratu i gildii za czasów Franciszka z Asyżu byli prawdopodobnie bardzo solidni. Pod względem ekonomicznym byli znacznie równiejsi, rządzili się znacznie sprawiedliwiej w swym środowisku ekonomicznym niż ludzie współcześni, którzy szarpią się szaleńczo między śmiercią głodową a wyzyskiem kapitalizmu; ale jest dość prawdopodobne, że na ogół ci obywatele mieli twarde chłopskie łby. Z pewnością zachowanie się czcigodnego Piotra Bernardone nie wykazuje delikatnej sympatii ku pięknym i niemal fantastycznym subtelnościom ducha franciszkańskiego. A nie możemy zmierzyć piękna i oryginalności tej dziwnej przygody duchowej, jeśli nie mamy dość humoru i wyczucia, aby ją móc wyrazić prostymi słowami w ten sposób, jak się przedstawiała w danej chwili komuś tak źle usposobionemu jak ojciec Franciszka. W następnym rozdziale spróbuję - w sposób niewątpliwie nieudolny - wyrazić wewnętrzną stronę tej historii o zbudowaniu trzech kościołów i budki. W niniejszym rozdziale naszkicowałem ją tylko z zewnątrz. A kończąc ten rozdział, proszę czytelnika, aby sobie przypomniał i wyobraził, jak się to wszystko rzeczywiście przedstawiało komuś patrzącemu z boku. Weźmy jakiegoś krytyka ze zdrowym rozsądkiem w dość grubym gatunku, którego cała ta sprawa tylko by nudziła; jak też ona by wyglądała w jego opisie? Młodego narwańca czy też urwisa schwytano na okradaniu swego ojca i sprzedawaniu towarów, których miał pilnować, a ten za całe tłumaczenie podaje, że jakiś donośny głos znikąd przemówił do niego i kazał ponaprawiać szczeliny i dziury w pewnym murze. Następnie oświadcza, że nie uznaje żadnej władzy, odpowiadającej policji czy sądom, i chroni się pod opiekę poczciwego biskupa, który jednak musi go zganić i powiedzieć mu, że nie ma słuszności. Wówczas chłopak zaczyna się rozbierać wobec wszystkich i niemal rzuca ubranie ojcu w twarz oznajmiając zarazem, że jego ojciec nie jest już jego ojcem. Następnie biega po mieście i prosi wszystkich, kogo tylko spotka, aby mu dawali materiały z rozbiórki budynków albo też materiały budowlane; oczywiście pozostaje to w związku z jego starą monomanią naprawienia muru. Jest zapewne doskonałą rzeczą pozatykać szczeliny w murze, ale lepiej by to zrobił ktoś, kto sam nie ma szczelin w głowie, a restaurowanie architektoniczne - jak zresztą wszelkie roboty budowlane - nie najlepiej wykonują ci budowniczowie, którzy mają klepki nie w porządku. Na zakończenie młody nieszczęśnik znajduje upodobanie w gałganach i brudzie i dosłownie tarza się w rynsztoku. Takie jest widowisko, jakie Franciszek zapewne dawał bardzo wielu swoim sąsiadom i przyjaciołom. Z czego on w ogóle żył? - takie sobie musieli zadawać pytania, ale prawdopodobnie żebrał tak samo o chleb, jak o budulec. Jednakowoż zawsze pilnie prosił o najczarniejszy czy najgorszy chleb, jaki tylko mógł dostać, o najczerstwiejsze skórki lub o coś jeszcze mniej wykwintnego niż okruchy spadające ze stołu bogacza, które jedzą psy. Toteż żywił się przypuszczalnie gorzej niż zwykły żebrak, gdyż żebrak jada, co może dostać najlepszego, a Święty jadł to, co mógł najgorszego. Po prostu gotów był żywić się odpadkami, a było to prawdopodobnie znacznie okropniejsze doświadczenie niż ta wyrafinowana prostota, którą jarosze i wodopijcy nazywają prostym życiem. Tak samo jak kwestię pożywienia traktował on i kwestię odzieży. To znaczy traktował ją w ten sposób, że brał to, co mógł dostać, a na pewno nie najlepsze z tego, co mógł dostać. Powiadają, że zamienił się na ubrania z żebrakiem,7 a niewątpliwie zadowoliłby się zamianą ze strachem na wróble. Według innej wersji przywdział grubą brązową sukmanę chłopską, ale stało się to prawdopodobnie dlatego, że chłop dał mu swoją najstarszą sukmanę, która istotnie musiała być bardzo stara. Chłopi na ogół nie mają wielu ubrań na zmianę, aby je mogli rozdawać, a przeważnie nie są skłonni ich darowywać, chyba że coś nadaje się tylko do wyrzucenia. Mówią, że zamiast pasa, który Franciszek odrzucił (może z pogardą tym bardziej symboliczną, że przy nim znajdowała się ówczesną modą sakiewka czy trzos), podniósł z ziemi przypadkowo znaleziony sznur i przewiązał się nim. Uważał to niewątpliwie za nędzną namiastkę; mniej więcej tak jak najmarniejszy włóczęga, który czasem kawałkiem sznurka wiąże swoje ubranie. Chciał zaznaczyć, że znajduje swoje odzienie przypadkowo jak szmaty w śmietnikach. W dziesięć lat później to przypadkowe ubranie było mundurem pięciu tysięcy ludzi, a w sto lat później w tym stroju, niby w pontyfikalnej zbroi, złożono do grobu wielkiego Dantego. 1 Według Tomasza de Celano całe to zdobycie w ten ryzykowny sposób pieniędzy posłużyło wsparciu pewnego ubogiego księdza, wezwanie zaś do odbudowy kościoła nastąpiło potem (Vita Prima, cap. V i VI). 2 To odrzucenie kompetencji sądów świeckich podawane jest przez jednego z badaczy (Beaufre-ton) w wątpliwość; w takim razie wezwanie przed biskupa mogłoby nastąpić od razu. (Zob. I Cel., 10Ś14). 3 Tekst nieco inny u świętego Bonawentury, gdzie bardziej przechodzi w modlitwę. Por. Legenda ma-ior, II. 4 Chesterton ma w ten sposób wyraźnie na myśli zimę. Gdzie indziej mowa o wczesnej wiośnie. Por. Cuthbert op. cit., I, 4, 142. 5 Porębowicz (por. przyp. 1 do rozdz. V) powiedziałby tu właśnie, że chodziło nie o co innego, jak o język północnej Francji, język truwerów. 7 Ale jest wątpliwe, czy ta chwilowa zamiana (Cuthbert op. cit., I, 2, 29) prowadziła do późniejszego pomysłu habitu. ROZDZIAŁ V Le jongleur de Dieu Wielu różnych znaków i symbolów można by użyć, aby dać pojęcie o tym, co rzeczywiście zaszło w umyśle młodego poety z Asyżu. Zaiste zbyt duża jest ich liczba do wyboru, a zarazem są zbyt nikłe w stosunku do przedmiotu, żeby mogły być zadowalające. Rolę jednego z nich może częściowo odegrać ów drobny i na pozór przypadkowy fakt, że kiedy Franciszek i jego świeccy towarzysze ciągnęli w poetyckim korowodzie przez miasto, nazywali siebie trubadurami. Ale kiedy tenże Franciszek i jego towarzysze wyruszyli na swoją duchową misję na świecie, zostali nazwani przez swego przywódcę jongleurs de Dieu - igrcami Bożymi. Wspomnieliśmy tu zaledwie o wielkiej kulturze trubadurów powstałej w Prowansji i Langwedocji, choć wywarli oni wielki wpływ na dzieje i na świętego Franciszka. Można będzie coś niecoś więcej o nich powiedzieć, gdy przystąpimy do podsumowania stosunku Świętego do dziejów; wystarczy tu w kilku słowach zanotować te fakty z ich historii, które go dotyczyły, a w szczególności jej aspekt obecnie rozważany, który go dotyczył najbardziej. Każdy wie, kto to byli trubadurowie; każdy wie, że w bardzo wczesnym średniowieczu, w dwunastym i na początku trzynastego stulecia, powstała w południowej Francji odrębna cywilizacja, która mogła stać się rywalką rodzącej się tradycji paryskiej albo zgoła ją zaćmić. Głównym jej wytworem była szkoła poetycka czy też raczej szkoła poetów. Byli to przede wszystkim poeci miłości, choć wśród nich pojawiali się też satyrycy i krytycy wszelkich w ogóle spraw. Malowniczą swą pozycję w historii zawdzięczają w znacznej mierze temu, że śpiewali własne poematy i często sami sobie akompaniowali na lekkich ówczesnych instrumentach muzycznych; byli zarazem i minstrelami, i literatami. Z ich poezją miłosną związane były pewne instytucje, dotyczące tego samego przedmiotu, a będące jakby bajkowym ornamentem w życiu. I tak coś, co się zwało "wiedzą radosną", było próbą usystematyzowania subtelnych odcieni flirtu i zalotów. Były tak zwane "trybunały miłości", na których te same delikatne przedmioty były traktowane z prawniczą pompą i pedanterią. Jest pewien punkt w tej sprawie, którego nie należy przeoczyć w związku ze świętym Franciszkiem. W całym tym wspaniałym sentymentalizmie istniały oczywiste niebezpieczeństwa moralne, ale mylilibyśmy się mniemając, że jedyne niebezpieczeństwo polegało na przesadzie w kierunku zmysłowości. W tej południowej romancy było też dążenie do przesady w duchowości; tak samo jak była pewna przesada duchowości w powstałej zeń pesymistycznej herezji. Miłość nie zawsze była cielesna, czasem była tak eteryczna, że stawała się niemal alegorią. Czytelnik jest przekonany, że opiewana w poezji pani jest najpiękniejszą istotą, jaka kiedykolwiek mogłaby istnieć; ma tylko czasem wątpliwości, czy ona w ogóle istniała. Dante zawdzięczał coś niecoś trubadurom, a dyskusje krytyczne na temat jego kobiety idealnej są doskonałym przykładem tych wątpliwości. Wiemy, że Beatrycze nie była jego żoną, możemy jednak być równie pewni, że nie była jego kochanką, a niektórzy krytycy mniemali nawet, że w ogóle nie była niczym - jeśli tak rzec można - jak tylko jego muzą. Taki pogląd na Beatrycze jako postać alegoryczną jest, moim zdaniem, niesłuszny i wyda się niesłuszny każdemu, kto czytał Vita nuova i był zakochany. Jednak sam fakt, że można było wystąpić z takim poglądem, wskazuje na istnienie czegoś abstrakcyjnego i scholastycznego w tych namiętnościach średniowiecznych. Ale choć były to namiętności abstrakcyjne, były zarazem pełne pasji. Ci ludzie mogli żywić uczucia niemal kochanków nawet ku alegoriom i abstrakcjom. Trzeba o tym pamiętać chcąc sobie zdać sprawę z tego, że święty Franciszek mówił prawdziwym językiem trubadura, kiedy powiadał, że on również ma bardzo sławną i wdzięczną panią, której na imię Bieda. Jednakowoż ten szczególny moment, który tu należy podkreślić, nie dotyczy w tym stopniu słowa "trubadur", co słowa "jongleur" - igrzec. Dotyczy on zwłaszcza przejścia od jednego pojęcia do drugiego, a w tym celu trzeba uprzytomnić sobie inny jeszcze szczegół związany z poetami wiedzy radosnej. Igrzec nie był tym samym co trubadur, choćby nawet ten sam człowiek był zarazem i trubadurem, i igrcem. Sądzę, że częściej byli to zarówno różni ludzie, jak i różne zawody. W wielu wypadkach oczywiście, obaj mogli iść razem przez świat jak towarzysze broni, a raczej towarzysze sztuki. Igrzec był właściwie żartownisiem czy błaznem; czasem był tym, co nazywamy kuglarzem. W takim, jak miemam, znaczeniu opowieść o bitwie pod Hastings nazywa igrcem Taille-fera, który opiewał śmierć Rolanda podrzucając i chwytając w powietrzu miecz, jak kuglarz chwyta kule. Czasem mógł on być nawet skoczkiem, jak ów akrobata ze znanej pięknej legendy, przezwany Kuglarzem Matki Boskiej, ponieważ wywracał kozły i stawał na głowie przed obrazem Najświętszej Panny, za co Ona i cała kompania niebieska wspaniale mu podziękowała i pokrzepiła na duchu. Zazwyczaj, jak to sobie wyobrażamy, trubadur poruszał zebranych żarliwymi i wzniosłymi pieśniami miłosnymi, po czym przychodziła kolej na występ igrca, jakby pewien rodzaj odprężenia komicznego. Pozostaje do napisania wspaniały romans w stylu średniowiecznym o dwóch takich towarzyszach wędrujących przez świat. W każdym razie, jeśli można gdzie znaleźć ducha franciszkańskiego poza prawdziwą historią franciszkańską, to w legendzie o Kuglarzu Matki Boskiej. Toteż kiedy święty Franciszek nazywał swych uczniów jongleurs de Dieu, miał na myśli coś w rodzaju Kuglarzy Pana Jezusa.1 Gdzieś w przejściu od poetyckich ambicji trubadura do błazeństw skoczka kryje się jak w przypowieści prawda o świętym Franciszku. Z dwóch minstreli czy rybałtów błazen był prawdopodobnie sługą, a przynajmniej postacią drugorzędną. Święty Franciszek myślał naprawdę to, co mówił, kiedy powiedział, że odkrył tajemnicę stając się sługą i postacią drugorzędną. Ostatecznie w takiej służbie można było znaleźć wolność zbliżoną niemal do swawoli. Właśnie dlatego była to służba podobna do stanowiska igrca. Błazen mógł być swobodny, podczas kiedy rycerz był sztywny; i można było być błaznem w służbie, która jest doskonałą wolnością. Ta paralela dwóch poetów czy minstreli jest może najlepszym wstępnym i zewnętrznym przedstawieniem franciszkańskiej przemiany serca, ponieważ zamyka się w obrazie, ku któremu wyobraźnia współczesnego świata odczuwa pewną sympatię. Była to, oczywiście, znacznie głębsza sprawa i musimy, choć nieudolnie, spróbować przeniknąć poprzez obraz do idei. A jest ona tak dalece akrobatyczna i bliska popisów skoczków, że wielu ludziom wydaje się odwrócona do góry nogami. Franciszek w tym czasie albo około tego czasu, kiedy zniknął w więzieniu czy też w ciemnej jaskini, uległ pewnemu odwróceniu psychologicznemu, które było rzeczywiście podobne do odwrócenia w jakimś salto mortale przez to, że zakreśliwszy pełne koło stało się powrotem rzeczywistym czy pozornym do początkowej postawy moralnej. Trzeba tu użyć tego śmiesznego porównania ze sztuką akrobatyczną, gdyż trudno znaleźć obraz, który by lepiej wyjaśnił tę sprawę. Ale w znaczeniu wewnętrznym była to głęboka rewolucja duchowa. Człowiek, który wszedł do jaskini, nie był tym samym człowiekiem, który z niej wyszedł; w tym znaczeniu był on tak zupełnie różny, jakby umarł, jakby był widmem czy też zjawą niebiańską. A wpływ tej przemiany duchowej na jego postawę wobec świata był rzeczywiście tak dziwaczny, jak to wyrazić może tylko najdziwaczniejsze porównanie. Patrzał on na świat tak inaczej od innych ludzi, jak gdyby wyszedł ze swej ciemnej jamy idąc na rękach. Jeżeli zastosujemy przypowieść o Kuglarzu Matki Boskiej do tego przypadku, będziemy bardzo bliscy jego wyjaśnienia. Otóż faktem jest, że jakiś widok, na przykład jakiś krajobraz, można czasem jaśniej i żywiej zobaczyć, jeżeli się nań spojrzy głową na dół. Byli pejzażyści, którzy przybierali najdziwaczniejsze postawy pantomimiczne, aby spojrzeć przez chwilę w ten sposób na krajobraz. Tak więc takie odwrócone widzenie jest o tyle jaśniejsze, dziwniejsze i wnikliwsze, że przedstawia pewne podobieństwo do świata, jakim go widział co dzień taki mistyk jak święty Franciszek. Ale oto istotna część paraboli. Kuglarz Matki Boskiej nie stawał na głowie po to, aby zobaczyć kwiaty i drzewa w bardziej jasny i osobliwy sposób. Nie czynił tego w tym celu i nigdy mu na myśl nie przychodziło czynić tego w tym celu. Kuglarz Matki Boskiej stawał na głowie, aby się podobać Matce Boskiej. Gdyby święty Franciszek uczynił to samo, do czego był całkiem zdolny, stałoby się to w zasadzie z tej samej pobudki, pobudki czysto nadprzyrodzonej. Dopiero potem entuzjazm jego byłby się rozszerzył i otoczył jakąś aureolą zarysy wszystkich ziemskich rzeczy. Dlatego też nie jest słuszne przedstawiać świętego Franciszka tylko jako jakiegoś romantycznego zwiastuna odrodzenia i powrotu do przyjemności naturalnych dla nich samych. Cały sens w tym, że według niego tajemnica odkrywania przyjemności naturalnych polega na oglądaniu ich w świetle przyjemności nadnaturalnej. Innymi słowy, powtórzył on w swojej osobie ten proces dziejowy, o którym mówiliśmy w rozdziale wstępnym: czuwanie ascetyzmu, które się kończy wizją odnowionego świata przyrody. Ale w jego osobistym przypadku zachodzi coś więcej: są tam pierwiastki, które czynią porównanie z igrcem czy kuglarzem jeszcze właściwsze. Można przypuszczać, że w ciemnej komórce czy jamie Franciszek spędził najczarniejsze godziny swego życia. Z natury był człowiekiem mającym w sobie ten rodzaj próżności, który jest przeciwieństwem pychy, tej próżności, która jest bardzo zbliżona do pokory. Nigdy nie gardził bliźnimi, a przeto nie gardził ich opinią ani podziwem. Cała ta część jego natury ludzkiej doznała najcięższych i najbardziej druzgocących ciosów. Jest możliwe, że po jego upokarzającym powrocie z nieudanej wyprawy wojennej nazywano go tchórzem. Jest pewne, że po kłótni z ojcem o bele sukna nazywano go złodziejem. A nawet ci, którzy z nim najbardziej sympatyzowali: ksiądz, któremu odrestaurował kościół, biskup, od którego otrzymał błogosławieństwo, potraktowali go z dość żartobliwym pobłażaniem, z którego jasno wynikał ostateczny wniosek w całej tej sprawie. Franciszek zbłaźnił się. Każdy, kto był młody, kto dosiadał konia lub wybierał się na wojnę, kto miał się za trubadura i poddawał prawom koleżeństwa, oceni druzgocące znaczenie tego prostego zdania. Święty Franciszek w swym nawróceniu podobnie jak święty Paweł został w pewnym sensie nagle zrzucony z konia; ale tu był chyba gorszy upadek, bo tym koniem był rumak bojowy. Tak czy owak był Franciszek doszczętnie okryty śmiesznością. Każdy wiedział, że w najlepszym razie zbłaźnił się. Był to fakt namacalny i oczywisty jak kamienie na drodze, że się zbłaźnił. Zobaczył siebie jako przedmiot bardzo drobny i wyraźny, niby muchę spacerującą po czystej szybie; a ten, kogo widział, był niewątpliwie błaznem. I kiedy się tak wpatrywał w słowo "błazen", jawiące się przed nim świecącymi literami, zaczęło lśnić się i przemieniać. Mówiono nam w dzieciństwie, że gdyby jakiś człowiek przewiercił na wylot ziemię i schodził coraz niżej i niżej, to po dojściu do środka zaczęłoby mu się zdawać, że się wspina coraz wyżej i wyżej. Nie wiem, czy to prawda. A dlatego nie wiem, czy to prawda, że nigdy mi się nie zdarzyło wywiercić otworu przez środek ziemi, a tym bardziej pełznąć przez ten otwór. Jeżeli nie wiem, jak wygląda takie odwrócenie czy odmiana, to dlatego, że nigdy w takim położeniu nie byłem. A to jest również alegoria. Jest pewne, że autor, jest nawet możliwe, że i czytelnik są zwykłymi osobami, które tego nigdy nie robiły. Nie możemy iść za świętym Franciszkiem aż do tego duchowego przewrotu, gdzie zupełne upokorzenie staje się zupełną świętością czy szczęściem, bośmy nigdy w takim stanie nie byli. Osobiście nie twierdzę, że mógłbym towarzyszyć mu dalej niż do owego pierwszego przełamania romantycznych barykad młodzieńczej próżności, o którym wspomniałem w poprzednim rozdziale. A nawet ów rozdział oparty jest oczywiście wyłącznie na domysłach; jest indywidualnym przypuszczeniem o tym, co on mógł odczuwać, bo przecież mógł odczuwać coś całkiem innego. Ale tak czy inaczej była tu zawsze analogia do historii człowieka wiercącego tunel w ziemi, chodziło bowiem o człowieka schodzącego coraz niżej i niżej aż do pewnego tajemniczego momentu, od którego zaczyna iść coraz wyżej i wyżej. Nigdyśmy nie szli w ten sposób w górę, gdyż nigdyśmy w ten sposób nie schodzili w dół; nie możemy zatem oczywiście powiedzieć, że to się nie zdarza, a im bezstronniej i spokojniej czytamy dzieje ludzkie, a w szczególności dzieje najmądrzejszych ludzi, tym bardziej przychodzimy do przekonania, że to się zdarza. Nie kuszę się w ogóle o opisanie wewnętrznej treści duchowej tego doznania. Ale zewnętrzny jego skutek, dla celów niniejszej opowieści, da się wyrazić w ten sposób, że kiedy Franciszek wyszedł olśniony ze swej ciemnicy wizji, nosił słowo "błazen" jak piórko przy kapeluszu, jak pióropusz na hełmie, a nawet jak koronę. Będzie nadal błaznem, będzie się stawał coraz bardziej błaznem, będzie nadwornym błaznem Króla Niebios. Ten stan da się przedstawić tylko symbolicznie, ale symbol odwrócenia jest poza tym prawdziwy w innym jeszcze znaczeniu. Jeżeli ktoś widzi świat odwrócony, ze wszystkimi drzewami i wieżami wiszącymi głową na dół jakby w jeziorze, to jednym ze skutków tego będzie podkreślenie idei zawisłości. W języku łacińskim 2 zachodzi tu dosłowny związek, gdyż wyraz "dependere" znaczy po prostu "wisieć". Byłoby to ilustracją do tekstu Pisma świętego, gdzie jest powiedziane, że Bóg zawiesił świat na niczym.3 Gdyby święty Franciszek w jednym ze swych dziwnych snów ujrzał miasto Asyż odwrócone głową na dół, to nie różniłoby się ono niczym od prawdziwego - z wyjątkiem tego, że byłoby całkowicie odwrócone. Ale oto rzecz najważniejsza: podczas kiedy przy normalnym patrzeniu szerokość murów oraz masywność fundamentów wież strażniczych i wysokiej cytadeli sprawiałyby wrażenie mocy i trwałości, to po odwróceniu ten sam ich ciężar zdawałby się świadczyć o ich słabości i o grożącym im niebezpieczeństwie. Jest to tylko symbol, ale zgodny z faktem psychologicznym. Święty Franciszek mógł kochać swoje miasteczko tak samo jak wprzódy albo i jeszcze więcej, ale sam charakter tej miłości, nawet powiększonej, byłby odmienny. Mógł on widzieć i kochać każdą dachówkę na spadzistych dachach czy każdego ptaka na wałach, ale widziałby je w nowym i boskim świetle wiecznego niebezpieczeństwa i zawisłości. Zamiast być tylko dumnym ze swego silnego miasta, iż nie da się poruszyć z miejsca, dziękowałby Bogu Wszechmogącemu, że nie zostało upuszczone i nie spadło; dziękowałby Bogu, że nie upuszcza z rąk całego wszechświata niby wielkiej kryształowej kuli roztrzaskującej się w spadające gwiazdy. Być może święty Piotr widział świat w ten sposób, kiedy go ukrzyżowano głową na dół. Ludzie zwykle w sensie dość cynicznym powiadają: "Błogosławiony ten, co się niczego nie spodziewa, bo nie będzie zawiedziony". Święty Franciszek mawiał w radosnym i entuzjastycznym sensie: "Błogosławiony ten, co się niczego nie spodziewa, bo będzie się cieszył wszystkim". Właśnie dzięki niezbitemu przekonaniu, że należy rozpoczynać od zera, od czarnej nicości własnych zasług, doszedł on do radowania się nawet rzeczami ziemskimi tak, jak mało kto się radował, a są one same w sobie najlepszą tej myśli egzemplifikacją. Albowiem człowiek nie ma żadnego sposobu, aby zarobić sobie gwiazdę albo zasłużyć na zachód słońca. Ale jest w tym jeszcze coś więcej, naprawdę więcej, niż można z łatwością wyrazić słowami. Nie tylko jest prawdą, że im mniej człowiek myśli o sobie, tym więcej myśli o szczęściu, które go spotyka, i o "wszystkich darach Bożych. Jest także prawdą, że tym lepiej się widzi same rzeczy, im lepiej się widzi ich początek, gdyż ich początek jest ich częścią, i to naprawdę najważniejszą. W ten sposób rzeczy wytłumaczone stają się bardziej niezwykłe. Człowiek bardziej się im dziwi, ale mniej się ich lęka, ponieważ jakaś rzecz jest wtedy prawdziwie zadziwiająca, kiedy coś znaczy, nie wtedy, kiedy nic nie znaczy; toteż jakiś potwór bezkształtny czy niemy, czy po prostu niszczycielski, może być większy niż góry, a jednak w literalnym sensie tego słowa będzie nieznaczny. Dla mistyka takiego jak święty Franciszek potwory miały znaczenie, to znaczy, że wyraziły swoje posłannictwo. Nie mówiły już w nieznanym języku. Takie jest znaczenie wszystkich tych opowieści - czy to legendarnych, czy historycznych - w których on występuje jako czarodziej mówiący językiem zwierząt i ptaków. Mistyk nie ma nic do czynienia z "czystą" tajemnicą: "czysta" tajemnica jest na ogół tajemnicą nieprawości. Przemiana człowieka dobrego w świętego jest pewnego rodzaju .rewolucją, sprawiającą, że człowiek, któremu wszystko świadczy o Bogu i oświetla Go, staje się człowiekiem, któremu Bóg o wszystkim świadczy i wszystko oświetla. Jest to przewrót podobny trochę do tego, gdy kochanek najpierw mówi o swej ukochanej, że jest podobna do kwiatu, a potem mówi, że wszystkie kwiaty przypominają mu ukochaną. Święty i poeta stojąc wobec tego samego kwiatu mogliby na pozór mówić to samo, ale w rzeczywistości choć każdy z nich mówiłby prawdę, mówiliby prawdy różne. Dla jednego radość życia jest przyczyną wiary, dla drugiego jest raczej wynikiem wiary. Ale jednym ze skutków tej różnicy jest to, że owo poczucie zależności od Boga, które dla artysty jest jakby olśnieniem błyskawicy, staje się dla świętego jasnym światłem dziennym. Będąc w znaczeniu mistycznym po drugiej stronie rzeczy, widzi on, jak rzeczy wychodzą z bóstwa, niby dzieci wychodzące ze znanego i bliskiego domu, zamiast spotykać je i oglądać na drogach tego świata, jak to większość z nas czyni. I w tym leży paradoks, że dzięki temu przywilejowi jest on poufalszy, swobodniejszy, bardziej braterski i bardziej beztrosko gościnny niż my. Dla nas żywioły są jakby heroldami, których trąby i liberie oznajmiają o zbliżaniu się do stolicy wielkiego króla, podczas gdy on wita je poufale i niemal żartobliwie jak starych znajomych. Nazywa je Bratem Ogniem i Siostrą Wodą. Tak tedy z przepaści, która jest niemal nicością, powstaje wspaniała rzecz, którą nazywamy pochwałą, a tej nigdy nikt nie zrozumie, póki będzie ją utożsamiał z kultem przyrody czy panteistycznym optymizmem. Gdy mówimy, że jakiś poeta chwali całe stworzenie, zwykle myślimy przy tym tylko, że chwali cały wszechświat. Ale ten rodzaj poety chwali rzeczywiście stworzenie w sensie aktu stwarzania. Chwali przejście czy przeskok niebytu w byt; i tu pada jakby cień tego prastarego Obrazu mostu, który nadał kapłanowi jego archaiczne i tajemnicze miano. Mistyk, który przechodzi stan, w którym nie ma nic prócz Boga, ogląda w pewnym znaczeniu ten początek bez początku, w którym rzeczywiście nic innego nie było. Widzi on i ocenia nie tylko wszystko, ale i to nic, z którego wszystko zostało uczynione. W pewnej mierze znosi on nawet druzgocącą ironię Księgi Hioba i odpowiada na nią; w pewnym znaczeniu był on obecny, gdy zakładane były fundamenty ziemi, chwaląc Boga wespół z gwiazdami zarannymi i śpiewając ze wszystkimi synami Bożymi.4 To jest tylko niedokładne przedstawienie przyczyny, dla której franciszkanin w łachmanach, bez grosza, bez domu i pozornie bez nadziei Z- szedł rzeczywiście chwaląc Boga wespół z gwiazdami zarannymi i śpiewając jako syn Boży. To doznawanie wielkiej wdzięczności i wspaniałej zależności nie było frazesem ani nawet jakimś stanem uczuciowym; cała rzecz w tym, że to była sama opoka rzeczywistości. To nie był wytwór wyobraźni, ale fakt; można powiedzieć raczej, że wobec niego wszystkie inne fakty były wyobrażeniami. To, że zależymy w każdym szczególe, w każdym momencie od Boga, jak powiedziałby chrześcijanin, albo nawet Z- jak by powiedział agnostyk - od istnienia i natury rzeczy, nie jest jakimś złudzeniem wyobraźni; przeciwnie, jest to fakt zasadniczy, który pokrywamy jak zasłonami złudzeniem życia codziennego. To życie codzienne jest samo w sobie przedziwną rzeczą, tak jak wyobraźnia jest sama w sobie rzeczą przedziwną. Ale właśnie to życie codzienne jest bardziej wytworem wyobraźni niż życie kontemplacyjne. Kto ujrzał cały świat wiszący na włosku Miłosierdzia Boskiego, ten właśnie dojrzał prawdę; moglibyśmy nawet powiedzieć: zimną prawdę. Kto miał widzenie swego rodzinnego miasta odwróconego górą na dół, ten widział je we właściwy sposób. Rossetti zauważył gdzieś z goryczą, ale bardzo słusznie, że najgorszą chwilą dla ateisty musi być ta, gdy odczuwa rzeczywistą wdzięczność, a nie ma komu dziękować. Odwrotność tego zdania jest również prawdziwa i jest rzeczą pewną, że ta wdzięczność wywoływała w takich ludziach, jakich tu rozpatrujemy, chwile najczystszej radości kiedykolwiek znanej ludziom. Ten wielki malarz szczycił się, że wszystkie swoje farby mieszał z myślami, a o naszym wielkim Świętym można powiedzieć, że wszystkie swoje myśli mieszał z dziękczynieniem. Wszelkie dobra wyglądają lepiej, kiedy wyglądają jak dary. W tym znaczeniu jest rzeczą pewną, że metoda mistyczna stwarza bardzo zdrowy stosunek zewnętrzny do wszystkiego, co istnieje. Ale trzeba stale przy tym pamiętać, że to wszystko spada na zawsze na drugie miejsce wobec prostego faktu zależności od rzeczywistości Bożej. O ile zwykłe stosunki społeczne mają w sobie coś na pozór trwałego, co samo siebie utrzymuje w należytym stanie, oraz dają poczucie mocnego a miękkiego oparcia; o ile zapewniają zdrowotność w sensie bezpieczeństwa, a bezpieczeństwo w sensie samowystarczalności - o tyle człowiekowi, który widział świat wiszący na włosku, jest nieco trudno brać je aż tak serio. O ile nawet świeckie autorytety i hierarchie, nawet najbardziej naturalne władze i najkonieczniejsze poddaństwa dążą do postawienia człowieka na miejscu mu przeznaczonym i do zabezpieczenia mu tego stanowiska - o tyle człowiek, który widział hierarchię ludzką odwróconą do góry nogami, będzie zawsze miał lekki uśmiech wobec jej prerogatyw. W tym znaczeniu bezpośrednie oglądanie rzeczywistości Bożej zakłóca pewne uroczyste sprawy, choć same przez się są one dość rozsądne. Mistyk może i przydał łokieć do swego wzrostu, ale na ogół traci on coś ze swej postawy. Nie może już dłużej brać swego istnienia za coś samo przez się zrozumiałego dlatego tylko, że może je sprawdzić w rejestrach parafialnych albo w zapiskach swojej rodzinnej Biblii. Taki człowiek ma coś z wyglądu obłąkańca, który stracił swoje imię zachowując jednak swą naturę, który po prostu zapomina, kim jest. "Dotychczas nazywałem Piotra Bernardone ojcem, ale teraz jestem sługą Bożym." O wszystkich tych głębokich sprawach można tylko napomknąć w krótkich i niedoskonałych słowach; a chcąc najkrócej przedstawić jedną ze stron tego olśnienia powiemy, że jest to odkrycie nieskończonego długu. Może to wygląda na paradoks, jeśli oświadczymy, że jakiś człowiek niezmiernie się ucieszył dowiedziawszy się, iż jest zadłużony. Ale to tylko dlatego, że w stosunkach handlowych wierzyciel zwykle nie dzieli takich wybuchów radości; w szczególności kiedy dług, jak założyliśmy, jest nieskończony, a tym samym nieuiszczalny. Ale tutaj znowu porównanie ze sprawą miłosną szlachetniejszego rodzaju rozwiązuje tę trudność w jednym mgnieniu oka. Taki nieskończony wierzyciel dzieli radość z nieskończonym dłużnikiem, ponieważ obaj są zarazem dłużnikami i wierzycielami. Innymi słowy, dług i zależność stają się przyjemnościami w obliczu doskonałej miłości; daje się temu słowu zbyt szerokie i zbyt nieścisłe znaczenie w popularnych uproszczeniach w rodzaju niniejszego, ale tutaj to słowo jest rzeczywiście kluczem. Jest ono kluczem do wszystkich zagadnień moralności franciszkańskiej, które wprowadzają w zakłopotanie umysł czysto nowoczesny; a przede wszystkim jest kluczem do ascetyzmu. Jest to najwyższy i najświętszy paradoks, że człowiek, który rzeczywiście wie, iż nie może długu zapłacić, będzie go stale spłacał. Będzie wciąż oddawał to, czego oddać nie może, czego nikt się po nim nie może spodziewać. Będzie stale rzucał swe dobra w bezdenną przepaść dziękczynień bez miary. Ludzie, którzy mniemają, iż są zbyt nowocześni, aby to zrozumieć, są w rzeczywistości zbyt nędzni, aby to zrozumieć; jesteśmy przeważnie zbyt nędzni, aby to wcielać w życie. Jesteśmy za mało hojni, aby być ascetami; można by niemal powiedzieć - za mało weseli, aby być ascetami. Człowiek powinien mieć wspaniałomyślność poddania się drugiemu, a widzi zaledwie przebłysk tego uczucia w swej pierwszej miłości, niby przebłysk raju utraconego. Ale czy widzi go, czy nie, prawda leży w tej zagadce, że cały świat ma jedną tylko dobrą rzecz, czy też jest tylko jedną dobrą rzeczą, a tą jest zły dług. Jeżeli ten rzadszy rodzaj miłości romantycznej, który dla trubadurów był prawdą dającą im natchnienie, wyjdzie kiedy z mody i będzie uważany za fikcję, to zobaczymy może, że ludzie tak samo nie będą rozumieli miłości, jak dziś nie rozumieją ascetyzmu. Można bowiem sobie wyobrazić, że jacyś barbarzyńcy zechcą spróbować zniszczyć rycerskość w miłości, jak barbarzyńcy rządzący w Berlinie zniszczyli rycerskość w wojnie. Gdyby tak kiedykolwiek się stało, widzielibyśmy takie same nieinteligentne szydercze uśmiechy i słyszelibyśmy takie same pytania wskazujące na brak wyobraźni. Ludzie pytaliby, jaka samolubna była kobieta, że się tak bezwzględnie domagała daniny w postaci kwiatów, albo jaka chciwa musiała być istota, która żądała masywnego złota w postaci obrączki; tak samo, jak pytają, jaki to okrutny Bóg mógł żądać ofiary i wyrzeczenia się. Ludzie straciliby klucz do tego wszystkiego, co kochankowie nazywali miłością, i nie rozumieliby, że takie rzeczy były robione właśnie dlatego, że ich nie wymagano. Ale bez względu na to, czy takie drobniejsze rzeczy rzucają światło na większe, czy też nie, nie warto absolutnie zajmować się tak wielką rzeczą jak ruch franciszkański, jeżeli będziemy pozostawali we współczesnym nastroju szemrania przeciw ponurości ascetyzmu. Cała rzecz w tym, że święty Franciszek był z pewnością ascetą, ale z pewnością nie był ponury. Skoro tylko został wysadzony z siodła przez chwalebne upokorzenie wynikające z ujrzenia swej zależności od miłości Bożej, natychmiast rzucił się do postów i czuwań, tak jak uprzednio rzucił się wściekle do bitwy. Musiał zawrócić rumaka na miejscu, ale nie było ani zatrzymania się, ani zwolnienia w błyskawicznym impecie jego ataku. Nie było w tym nic negatywnego; nie było to ani stoickim uproszczeniem życia, ani takimż jego trybem. Nie było to wyrzeczeniem się jedynie w znaczeniu panowania nad sobą. Było to tak pozytywne jak namiętność, wyglądało to tak pozytywnie jak przyjemność.5 On lubował się w poście, jak inni ludzie lubują się w pożywieniu. On gonił za ubóstwem, jak ludzie gonią szaleńczo za złotem. I właśnie ta pozytywna i namiętna cecha tej części jego osobowości jest wyzwaniem rzuconym umysłowi współczesnemu w całym zagadnieniu pogoni za przyjemnością. Ten fakt historyczny jest niezaprzeczalny, związany z równie niezaprzeczalnym faktem moralności. Jest rzeczą pewną, że wiódł Franciszek swój bohaterski czy nienaturalny żywot od chwili, kiedy wyszedł we włosiennicy na mróz do lasu, aż do chwili, kiedy zapragnął nawet w śmiertelnej agonii leżeć nago na gołej ziemi, aby dowieść, że nic nie miał i że był niczym. I możemy powiedzieć z równą niemal pewnością, że gwiazdy, które przesuwały się wówczas nad tym wychudłym i zniszczonym ciałem, wyprężonym na skalistej ziemi, raz przynajmniej, podczas swych świecących obrotów nad tym światem uznojonej ludzkości, oglądały szczęśliwego człowieka. 1 Tu miejsce na podanie zdania Porębowicza, który odrzuca i wpływy prowansalskie, i sam termin "trubadur", jeśli chodzi o świętego Franciszka. Przypomina on podział literacki, według którego na Francję północną przypadała epika (gdy na południową liryka) i sądzi, że ta właśnie epika, a więc Chanson de Gęste i romanse z cyklu króla Artura zapalały młodzieńczą wyobraźnią świętego Franciszka. Co do terminu, jakim Biedaczyna określał swoich towarzyszy i siebie, to znakomity romanista cytuje słowa włoskie: "giullari di Dio", co tłumaczy "śpiewacy Boży", zwąc je tytułem pokor nie jszym od trubadurów. 4 Job, 38, 4 i 7. Postąpiono tu swobodnie w stosunku do tekstu angielskiego, aby silniej dźwięcza-ła aluzja do słów Pisma świętego, które trzymają się pamięci najbardziej w wersji Wujka. Tak więc u Chestertona: "in some sense he is there when the foundations of the world are laid, with the morning stars together and the sons of God shou-ting for joy". Odnośne wersety u Wujka brzmią: "Gdzieś był, gdym zakładał fundamenty ziemi (...) gdy mię chwaliły wespół gwiazdy poranne i śpiewali wszyscy synowie Boży?" 6 Znowuż tu nietrudno zacytować ustęp źródłowy, dowodzący, jak Chesterton się wczuwa w temat: „Nemo tam auri quam ipse cupidus pauper-tatis, nec thesauri custodiendi sollicitior ullus guam iste huius evangelicae margaritae" (Tomasz de Ce-lano Vita Secunda, p. II, cap. ROZDZIAŁ VI Biedaczyna Z tej jaskini, która była piecem ognistym wdzięczności i pokory, wyszła jedna z najsilniejszych i najdziwniejszych, i najbardziej oryginalnych osobowości, jakie kiedykolwiek znały dzieje ludzkie. Święty Franciszek był między innymi wybitnie tym, co nazywamy charakterem - mniej więcej tak, jak się mówi o jakimś charakterze w dobrej powieści czy sztuce teatralnej. Był on nie tylko humanistą, ale i humorystą; humorystą szczególnie w starym angielskim znaczeniu wyrazu, to znaczy człowiekiem postępującym zawsze według swego humoru, idącym własną drogą i robiącym to, czego nikt inny nie byłby robił. Anegdoty opowiadane o nim cechuje ten rodzaj biografizmu, którego najbardziej znanym przykładem jest doktor Samuel Johnson 1 i którego wzory w innej formie odnajdujemy u Williama Blake'a2 lub Charlesa Lamba.3 Tę atmosferę można określić jedynie przy pomocy pewnego rodzaju przeciwstawienia: czyn jest zawsze nieoczekiwany, a nigdy niewłaściwy. Nie można z góry nawet przypuścić, co Święty powie, czy też zrobi, ale gdy się to stało, czujemy, że było po prostu charakterystyczne dla jego osoby. Że jest to rzecz zdumiewająca, a przecież niezawodnie indywidualna. Ta cecha nagłej stosowności i oszałamiającej jednolitości należy do świętego Franciszka w sposób, który go odróżnia od większości ludzi jego czasu. Ludzie coraz więcej się dowiadują o solidnych cnotach społecznych cywilizacji średniowiecznej, ale jest to wciąż raczej wrażenie czegoś społecznego niż indywidualnego. Świat średniowieczny daleko wyprzedził świat współczesny w rzeczach, co do których wszyscy ludzie są zgodni ze sobą, a takimi są: śmierć i światło oczywistości rozumu, i wspólna świadomość wiążąca społeczność w całość. Uogólnienia tej epoki były zdrowsze i rozsądniejsze niż dzisiejsze teorie; nikt by nie tolerował jakiegoś Schopenhauera gardzącego życiem albo Nie-tzschego żyjącego tylko dla pogardy. Ale świat współczesny jest za to subtelniejszy w swoim poczuciu rzeczy, co do których ludzie nie są ze sobą zgodni: jak różnolitość usposobień i te odmiany, które stwarzają indywidualne zagadnienia życiowe. Wszyscy ludzie zdolni do samodzielnego myślenia uświadamiają sobie, że wielcy scholastycy mieli typ myśli przedziwnie jasny, ale przy tym jakby umyślnie bezbarwny.4 Wszyscy zgadzają się już teraz, że największą sztuką owych czasów było stawianie budowli publicznych: popularna i społeczna sztuka architektury. Ale to nie były czasy malowania portretów. A jednak przyjaciele świętego Franciszka zdołali rzeczywiście zostawić po sobie jego portret, coś, co wygląda prawie na pełną oddania i uczucia karykaturę. Są w nim rysy i barwy tak osobiste, że graniczą niemal z przewrotnością - jeśli można tak nazwać odwrócenie, które było zarazem nawróceniem się. Nawet między świętymi wygląda on nieco na ekscentryka - jeśli można tak nazwać człowieka, którego ekscentryczność polegała na stałym zwracaniu się do centrum. Zanim podejmiemy na nowo opowieść o jego pierwszych przygodach i utworzeniu wielkiego bractwa, które zapoczątkowało tę tak miłosierną rewolucję, sądzę, że dobrze będzie uzupełnić tutaj ten niedoskonały wizerunek jego osoby i dodać w rozdziale niniejszym kilka uwag dla przedstawienia wyniku wypadków, których przebieg spróbowałem opisać w rozdziale poprzednim. Przez wynik rozumiem człowieka rzeczywistego, jakim Franciszek stał się po pierwszych kształtujących go doświadczeniach, człowieka, którego spotykano wędrującego po drogach Włoch w brunatnej opończy przepasanej sznurem. Albowiem ten człowiek jest - abstrahując od łaski Bożej - wytłumaczeniem wszystkiego, co się potem stało; ludzie postępowali w sposób zgoła odmienny zależnie od tego, czy go spotkali, czy też nie. Jeśli widzimy następnie wielki zgiełk na świecie, odwoływanie się do papieża, tłumy ludzi w brązowych habitach oblegające trony, papieskie wyroki, zebrania heretyckie, sądy i ich triumfalne orzeczenia, świat wypełniony jakimś nowym ruchem, słowa "brat mniejszy" popularne w każdym zakątku Europy, i jeżeli zapytamy, dlaczego to wszystko się stało - będziemy mogli dać przybliżoną odpowiedź tylko wtedy, gdy zdołamy choć słabo i niewyraźnie wyobrazić sobie głos pewnego człowieka czy też jego twarz wyłaniającą się spod kaptura. Nie ma innej odpowiedzi niż ta, że istniał Franciszek Bernardone, i musimy spróbować wyobrazić sobie, co byśmy zobaczyli, gdyby pojawił się pośród nas. Innymi słowy, po kilku nieśmiałych próbach wniknięcia w jego życie od wewnątrz musimy znowu spojrzeć na nie z zewnątrz, tak jakby on był obcym przechodniem idącym ku nam drogą między pagórkami Umbrii wśród drzew oliwnych i winnic. Franciszek z Asyżu był postaci szczupłej, tą szczupłością, która w połączeniu z żywością sprawiała wrażenie niskiego wzrostu. Był w rzeczywistości prawdopodobnie wyższy, niż wyglądał; średniego wzrostu - mówią jego biografowie; był z pewnością bardzo czynny i jeśli weźmiemy pod uwagę, co przeszedł, musiał być dość wytrzymały. Miał śniadą cerę południowca i ciemną, rzadką a spiczastą brodę - taką, jaką widzimy na obrazkach pod kapturami krasnoludków - a z oczu jego tryskał ogień, który w nim gorzał dzień i noc. W opisach tego, co mówił i robił, jest coś, co pozwala mniemać, że nawet bardziej od większości Włochów był z natury skłonny do namiętnej gestykulacji. Jeśli tak było, to jest rzeczą pewną, że te jego gesty - bardziej jeszcze niż u większości Włochów - były wszystkie gestami uprzejmości czy gościnności. A obydwie te cechy żywości i dworności są zewnętrzną oznaką czegoś, co go bardzo wyraźnie odróżnia od wielu innych, pozornie do niego podobnych. Słusznie mówią, że Franciszek z Asyżu był jednym z twórców dramatu średniowiecznego, a tym samym dramatu współczesnego. Był zupełnym przeciwieństwem osoby teatralnej w egoistycznym tego słowa znaczeniu; mimo to jednak był osobą wybitnie dramatyczną. Tę stronę charakteru Świętego można najlepiej uwypuklić biorąc pod uwagę pewną cechę powszechnie uważaną za zupełnie obojętną, którą się pospolicie określa jako miłość przyrody. Jesteśmy zmuszeni użyć tej nazwy, a jest ona całkiem niewłaściwa. Święty Franciszek nie był miłośnikiem przyrody. Ściśle rzecz ujmując, miłośnik przyrody jest właśnie tym, czym on nie był. Ta nazwa zawiera w sobie przyjmowanie świata materialnego za mgliste otoczenie w sensie jakiegoś sentymentalnego panteizmu. "W romantycznym okresie literatury, w czasach Byrona i Scotta, łatwo było sobie wyobrazić jakiegoś pustelnika, który w ruinach kaplicy (najlepiej przy świetle księżyca) znajduje spokój i łagodną przyjemność w harmonii wzniosłych lasów i milczących gwiazd, medytując zarazem nad jakimś starym zwojem pergaminu czy nad iluminowaną księgą, co do której liturgicznego charakteru autor wyrażał się nieco niepewnie. Słowem, pustelnik mógł lubić przyrodę jako pewne tło, jako drugi plan. Tymczasem dla świętego Franciszka nic nigdy nie było na drugim planie. Moglibyśmy powiedzieć, że jego umysł nie miał żadnego tła, chyba może te ciemności Boskie, z których miłość Boża wywiodła kolejno wszystkie barwne stworzenia. Franciszek widział każdą rzecz dramatycznie, oddzielnie od jej oprawy, nie w całości, jak obraz, lecz w działaniu, jak sztukę teatralną. Ptak mijał go jak strzała: był czymś, co miało swoje dzieje i swój cel, i był to cel życia, a nie śmierci. Krzak jakiś mógł go zatrzymać niby rozbójnik i w rzeczy samej był on skłonny powitać równie życzliwie rozbójnika, jak i krzak. Słowem, mówimy o człowieku, który nie mógł widzieć lasu spoza drzew. Święty Franciszek był człowiekiem, który nie życzył sobie widzieć lasu spoza drzew. Pragnął widzieć każde drzewo jako osobną i niemal świętą rzecz będącą Bożym dziecięciem, a przeto bratem lub siostrą człowieka. Wcale zaś nie pragnął stać przed fragmentem scenicznego krajobrazu ustawionym wyłącznie jako tło, z ogólnikowym napisem: "Scena przedstawia las". W tym znaczeniu rzec by można, że był on zbyt dramatyczny do dramatu. Dekoracje ożywiłyby się w jego komediach, mury przemówiłyby naprawdę jak kotlarz Ryjek ,a drzewa rzeczywiście podeszłyby do Dunzynanu. Wszystko byłoby na pierwszym planie, a tym samym w świetle rampy. Każdy przedmiot byłby w każdym tego słowa znaczeniu postacią. To jest cecha, która czyni Franciszka jako poetę prawdziwym przeciwieństwem panteisty. On nie nazywał przyrody matką, ale poszczególnego osła nazywał bratem albo poszczególną jaskółkę - siostrą. Gdyby nazwał żyrafę ciotką, a słonia wujem - jak to mógłby uczynić - zaznaczyłby tym jeszcze, że były to poszczególne stworzenia, przypisane przez Stworzyciela do poszczególnych miejsc, a nie po prostu wyrazy ewolucyjnej energii rzeczy. W ten sposób mistycyzm Franciszka tak bardzo się zbliża do zdrowego rozsądku dziecka. Dziecku nietrudno pojąć, że Pan Bóg zrobił psa i kota, choć dobrze ono rozumie, że robienie psów i kotów z niczego jest tajemniczą sprawą przekraczającą jego wyobraźnię. Ale żadne dziecko by nie zrozumiało, o co chodzi, gdybyśmy pomieszali razem psa i kota oraz wszystkie inne rzeczy, uczynili z tego jakiegoś jednego potwora z milionem łap i nazwali to przyrodą. Dziecko stanowczo nie doszukałoby się ani głowy, ani ogona w żadnym takim zwierzęciu. Święty Franciszek był mistykiem, ale wierzył w mistycyzm, a nie w mistyfikację. Jako mistyk zaś był śmiertelnym wrogiem wszystkich tych mistyków, którzy zacierają kontury przedmiotów i roztapiają wszelką istotę w otoczeniu. Był mistykiem jasnego dnia i czarnej nocy, a nie mistykiem zmroku. Był prawdziwym przeciwieństwem takiego wizjonera wschodniego, który tylko dlatego jest mistykiem, że jest zbyt wielkim sceptykiem, aby być materialistą. Święty Franciszek był wybitnie realistą - aby użyć tu wyrazu "realista" w jego znacznie bardziej realnym sensie średniowiecznym. Pod tym względem zbliżał się rzeczywiście do najlepszego kierunku umysłowego swojej epoki, który właśnie odniósł zwycięstwo nad nominalizmem dwunastego wieku.5 Było naprawdę coś symbolicznego w sztuce i zdobnictwie jego czasów - jak zresztą również w sztuce heraldycznej. Ptaki i zwierzęta franciszkańskie były rzeczywiście dość podobne do ptaków i zwierząt heraldycznych, nie iżby były stworzeniami bajecznymi, ale dlatego, że były traktowane jak fakty, wyraźne i pozytywne, nie podlegające złudzeniom atmosfery i perspektywy. W tym znaczeniu widział on czarnego ptaka w polu błękitnym albo srebrną owcę w polu zielonym. Ale heraldyka pokory była bogatsza od heraldyki pychy, ponieważ dla niej wszystkie te rzeczy, które Bóg darował, były czymś cenniejszym i bardziej jedynym niż herby, które książęta i panowie sami sobie ponadawali. Istotnie, z głębokości swego wyrzeczenia się heraldyka pokory wzniosła się wyżej niż najwyższe tytuły czasów feudalnych, wyżej niż laury Cezara lub Żelazna Korona Longobardzka. Jest to przykład spotkania się krańców, gdy widzimy, jak Biedaczyna, który sam siebie odarł ze wszystkiego i nazwał niczym, przybiera tytuł, jakim się dziko pysznił wspaniały autokrata azjatycki, i nazywa siebie Bratem Słońca i Księżyca. Ta skłonność świętego Franciszka do widzenia w rzeczach czegoś, co je przekracza, czegoś zdumiewającego, jest tu ważna jako pewien rys własnego jego życia. Podobnie jak widział wszystkie rzeczy dramatycznie, tak i sam był zawsze dramatyczny. Musimy, rzecz jasna, przyjąć i do końca pamiętać, że był on poetą i że może być zrozumiany jedynie jako poeta. Ale cieszył się jeszcze jednym przywilejem poetyckim, którego większość poetów jest pozbawiona. Pod tym względem można go nazwać jedynym szczęśliwym wśród wszystkich szczęśliwych poetów na świecie. Był poetą, którego całe życie było poematem. Był nie tyle minstrelem śpiewającym po prostu swoje własne pieśni, co dramaturgiem mogącym odegrać całość własnej sztuki. To, co mówił, działało na wyobraźnię bardziej niż to, co pisał. To, co czynił, działało na wyobraźnią bardziej niż to, co mówił. Cały przebieg jego życia był szeregiem scen, w których dzięki jakiemuś stałemu powodzeniu doprowadzał zawsze akcję do wspaniałego punktu kulminacyjnego. Mówienie o sztuce życia wywołuje w dzisiejszych czasach echo sztuczności raczej niż sztuki. Ale święty Franciszek w pewnym określonym znaczeniu zrobił z akcji życia sztukę, choć była to sztuka zgoła bez premedytacji. Liczne jego czyny będą się wydawać śmieszne i niezrozumiałe dla kogoś o racjonalistycznych gustach. Ale zawsze to były czyny, a nie wyjaśnienia, i zawsze znaczyły to, co on chciał, aby znaczyły. Przedziwna żywość, z jaką Święty wyrył się w pamięci i wyobraźni ludzkiej, pochodzi w znacznej mierze stąd, że ciągle się go widuje w okolicznościach dramatycznych. Od chwili, kiedy zerwał z siebie ubranie i rzucił je do stóp ojca, do chwili, kiedy umierając wyciągnął się rozkrzyżowany na gołej ziemi, życie jego składa się z tych nieświadomych postaw i zdecydowanych gestów. Łatwo byłoby zapełnić przykładami całe stronice, będę się tu jednak trzymał metody, którą zastosowałem wszędzie w tym krótkim szkicu, i wziąwszy jeden przykład typowy omówię go nieco szczegółowiej, niżby to można było zrobić przy prostym wyliczaniu - w nadziei, że się tym sposobem sprawa lepiej wyjaśni. Przypadek tu przytoczony zdarzył się w ostatnich latach życia, ale w dość ciekawy sposób odnosi się do pierwszych lat i zaokrągla przedziwną jedność tego romansu o religii. Zwrot o braterstwie ze słońcem i księżycem oraz z wodą i ogniem znajduje się oczywiście w jego słynnym poemacie zwanym Pieśnią stworzeń czy też Hymnem do słońca. A śpiewał go wędrując po łąkach w najbardziej słonecznej porze swej kariery, kiedy kierował w niebo przepełniające go uczucia poetyckie. Jest to utwór nader charakterystyczny i z niego samego można by odtworzyć dużo z postaci świętego Franciszka. Choć jest to utwór pod pewnymi względami tak prosty i bezpośredni jak ballada, widzimy w nim jakiś subtelny instynkt odróżniania. Zauważmy na przykład odczucie płci w rzeczach nieożywionych, znacznie wykraczające poza arbitralne rodzaje gramatyczne. To nie bez powodu nazywał on ogień swym dzielnym, wesołym i mocnym bratem, a wodę swoją czystą, jasną i nienaruszoną siostrą. Pamiętajmy, że świętego Franciszka nie obciążał ani nie wspomagał cały ten grecki i rzymski politeizm przekształcony w alegorię, który bywał dla poezji europejskiej często natchnieniem, a zbyt często konwencją. Nie jest istotne, czy Franciszek stracił na swym lekceważeniu uczoności, w każdym razie nigdy mu nie przyszło na myśl łączyć Neptuna i nimfy z wodą, a Wulkana czy cyklopów z płomieniem. Ten szczegół doskonale ilustruje moje powiedzenie, że odrodzenie franciszkańskie nie było bynajmniej wskrzeszeniem pogaństwa, ale jakimś nowym poczęciem, pierwszym przebudzeniem się po zapomnieniu pogaństwa. Tym się zapewne tłumaczy pewna świeżość w tym odrodzeniu. Tak czy owak święty Franciszek był pod pewnym względem twórcą nowego folkloru, ale umiał odróżniać syreny od sylenów i czarownice od czarodziejów. Słowem, musiał stworzyć własną mitologię, ale jednym rzutem oka odróżniał boginie od bogów. Ów instynkt poetycki odróżniania płci nie jest jedynym przykładem tego rodzaju wyobraźni. Widzimy ten sam niezwykły zmysł literackiej ekspresji w fakcie, że zwraca się on do słońca z tytułem nieco bardziej dwornym niż miano brata, zowiąc go tak jak czyni to król, gdy pisze do drugiego króla: "Monsieur notre frere". Jest to jakby lekki, na wpół ironiczny cień tego olśniewającego pierwszeństwa, jakie mu przysługiwało w niebiosach pogańskich. Pewien biskup - jak opowiadają - skarżył się, że jakiś nonkonformista6 nazywał świętego Pawła po prostu Pawłem; przy tym dodał: "Mógł go przynajmniej nazwać panem Pawłem". Tak samo święty Franciszek nie czuje się bynajmniej obowiązany do wzywania w hołdzie czy w strachu boskiego władcy Apollina, ale w swych nowych niebiosach dla dzieci wita go jako Pana Słońce. To są t(? rzeczy, w których ujawnia jakieś natchnienie dziecięce, któremu równe można odnaleźć tylko w bajkach dla dzieci. Z podobnym mglistym, ale zdrowym szacunkiem powiastka o Bracie Lisie i Bracie Króliku mówi grzecznie o Panu Człowieku. Ten poemat, pełny młodzieńczej radości i wspomnień dziecinnych, towarzyszy całemu jego życiu jak przyśpiew, a jego urywki ciągle powracają w toku mowy codziennej Franciszka. Być może, że specjalny język tego poematu zabrzmiał po raz ostatni w pewnym przypadku, który zawsze robił na mnie głębokie wrażenie, a który w każdym razie jest doskonałym przykładem tej wielkości w sposobie bycia i w postawie, o jakiej tu mówię. Wrażenia tego rodzaju zależą od wyobraźni i w tym znaczeniu od smaku. Próżno się o nie spierać; cała rzecz w tym, że przekraczają one treść słów, a nawet gdy posiłkują się słowami, wydają się uzupełniane jakimś gestem rytualnym, podobnym do błogosławieństwa albo do ciosu. Tak więc w pewnym najwyższym przykładzie jest coś, co przekracza wszelkie wyjaśnienie, coś, co przypomina szeroki i stanowczy gest i potężny cień ręki zaciemniający nawet ciemności getsemańskie: "Spijcie już i odpoczywajcie..." A jednak są ludzie, którzy próbowali parafrazować i rozwijać historię Męki Pańskiej. Święty Franciszek był umierający. Moglibyśmy powiedzieć, że był już stary, w czasie kiedy wydarzył się ten charakterystyczny incydent; ale w rzeczywistości był on tylko przedwcześnie postarzały, gdyż w chwili śmierci nie miał jeszcze pięćdziesiątki - tak go zniszczyło życie spędzone na walkach i postach. Ale kiedy zszedł z Alverna po strasznym okresie ascetyzmu i jeszcze straszniejszym objawieniu, był człowiekiem złamanym. Jak to zobaczymy w swoim czasie, nie tylko choroba i zniszczenie fizyczne mogły zachmurzyć mu życie, ale doznał zawodu w głównym swym przedsięwzięciu: w zakończeniu wojen krzyżowych nawróceniem islamu Z- a jeszcze srożej zawiodły go oznaki kompromisu i ducha bardziej politycznego czy też praktycznego objawiające się we własnym jego zakonie; ostatnie siły zużył na protestowanie. A w tym momencie powiedziano mu, że grozi mu ślepota. Jeżeli zdołałem dać tu najsłabsze pojęcie tego, co odczuwał święty Franciszek na widok chwały i wspaniałości ziemi i nieba, wobec heraldycznych kształtów, barw i symbolizmu ptaków, zwierząt i kwiatów, to można będzie choć w części zrozumieć, co dla niego znaczyło oślepnąć. Ale lekarstwo wyglądało chyba jeszcze gorzej niż choroba. To lekarstwo - wiadomo, że niepewne - polegało na kauteryzacji oka, i to bez żadnego znieczulenia. Innymi słowy, miano przypalić jego gałki oczne rozżarzonym do czerwoności żelazem. Różne tortury, których zazdrościł męczennikom i szukał na próżno w Syrii, nie mogły być chyba gorsze. Kiedy wyjęto żelazo z ogniska, święty Franciszek wstał z grzecznym gestem i przemówił jak do niewidzialnej osoby. ,.Bracie Ogniu, Bóg cię uczynił pięknym i silnym, i pożytecznym; proszę cię, bądź dla mnie uprzejmy". Jeżeli istnieje sztuka życia, to zdaje mi się, że taka chwila jest jednym z jej arcydzieł. Niewielu poetom dane było pamiętać o swej własnej poezji w takiej chwili, a jeszcze mniejszej ich liczbie - przeżyć jeden z własnych poematów. Nawet William Blake byłby zdetonowany, gdyby wówczas, gdy odczytywał swoje piękne wiersze: "Tygrysie, tygrysie jasno gorejący" 7 - prawdziwy, wielki, żywy tygrys bengalski wsadził łeb w okno jego willi w Felpham z najwidoczniejszym zamiarem odgryzienia mu głowy. Być może zawahałby się przed uprzejmym powitaniem gościa, a przede wszystkim przed spokojnym dokończeniem recytacji poematu zwierzęciu, któremu był on poświęcony. Shelley, choć pragnął być obłokiem albo liściem gnanym przez wicher,8 może by się nieco zdziwił, gdyby się raptem znalazł jako liść wirujący wolno w powietrzu na wysokości tysiąca stóp nad morzem. Nawet Keats,9 choć wiedział, że tylko słaba nić wiąże go z życiem, byłby przecież poruszony stwierdzeniem, że ta czysta, dziewicza Hipokrene, z której pił właśnie pełnymi haustami, zawierała w rzeczy samej jakiś narkotyk, który by o północy przeniósł go bez bólu do wieczności. Dla świętego Franciszka nie było narkotyku, a było wiele bólu. Ale pierwszą jego myślą było wspomnienie jednej z pierwszych pieśni z młodych lat. Przypomniał sobie czas, kiedy płomień był kwiatem, po prostu najwspanialszym i najweselej barwnym kwiatem z Bożego ogrodu; a kiedy ten kwiat wrócił do niego w postaci narzędzia tortury, powitał go z daleka jak starego przyjaciela, wołając nań przezwiskiem, które bardzo słusznie może być nazwane jego chrzestnym imieniem.10 To jest tylko jeden spośród wielu faktów tego życia, a wybrałem go częściowo dlatego, że wyjaśnia, co mam na myśli mówiąc o gestach zawierających się we wszystkich jego słowach, o dramatycznej gestykulacji południa, a częściowo dlatego, że można go ogólnie związać z kwestią uprzejmości, a tym samym połączyć ze zdarzeniem, które poniżej zanotujemy. Nie będziemy zgoła rozumieli instynktu demokratycznego świętego Franciszka ani jego stałego interesowania się ideą braterstwa, jeśli je będziemy rozumieli w sensie tego, co się często nazywa koleżeństwem, a co polega na klepaniu po plecach. Często od wrogów, a zbyt często od przyjaciół ideału demokratycznego pochodzi pojęcie, że ta cecha jest od niego nieodłączna. Przyjmuje się, że równość oznacza jednakowy u wszystkich brak uprzejmości, podczas gdy oczywiście powinna ona oznaczać jednakową u wszystkich uprzejmość. Ci, co tak opacznie myślą, zapomnieli o prawdziwym znaczeniu i pochodzeniu wyrazu "grzeczność" (civility), jeśli nie rozumieją, że być niegrzecznym, czyli niecywilizowanym (uncivil), jest to być nieobywatelskim (uncivic). W każdym razie równość, jaką święty Franciszek z Asyżu popierał, była zupełnie przeciwnego rodzaju; była to koleżeńskość mocno oparta na uprzejmości. Nawet w bajecznym świecie marzeń o kwiatach i zwierzętach, czy o rzeczach martwych, zawsze zachowywał on pewnego rodzaju uprzejmą ustępliwość. Jeden z moich przyjaciół powiedział o kimś, że był to taki człowiek, co przeprasza kota. Święty Franciszek byłby rzeczywiście przepraszał kota. Kiedy miał kazać w gaju pełnym świergotu ptaków, zwrócił się do nich z łagodnym gestem i rzekł: "Siostrzyczki, jeżeliście już sobie wszystko powiedziały, to pozwólcie, żeby i mnie teraz posłuchano". I wszystkie ptaki zamilkły - w co ja pierwszy łatwo mogę uwierzyć. Zgodnie ze swym szczególnym zamiarem przedstawienia rzeczy w sposób zrozumiały dla przeciętnej umysłowości współczesnej, potraktowałem osobno sprawę sił cudownych, jakie święty Franciszek z całą pewnością posiadał. Ale nawet niezależnie od sił cudownych ludzie takiego magnetycznego rodzaju, tak głęboko interesujący się zwierzętami, często mają nad nimi nadzwyczajną władzę. Święty Franciszek sprawował zawsze tę władzę ze zwykłą sobie wyszukaną uprzejmością. Dużo w tym niewątpliwie było jakiejś symbolicznej żartobliwości, jakiejś pobożnej pantomimy mającej na celu podkreślenie tego arcyważnego rozróżnienia w jego boskim posłannictwie, że on nie tylko miłował, ale i czcił Boga we wszystkich Jego stworzeniach. W tym znaczeniu zdawało się, że on nie tylko przeprasza kota albo ptaki, ale że przeprasza także krzesło za to, że na nim siedzi, albo stół za to, że siedzi przy nim. Ktoś, kto by szedł za nim przez życie wyłącznie po to, aby się z niego śmiać jak z przemiłego wariata, mógłby łatwo wytworzyć sobie o nim wyobrażenie jako o tego rodzaju wariacie, który się kłania przed każdym słupem i zdejmuje kapelusz przed każdym drzewem. To wszystko było częścią jego skłonności do poetycznych gestów. Znaczną część swej lekcji podał on światu przy pomocy jakiegoś boskiego alfabetu niemego. Ale jeśli pierwiastek ceremonialny występował nawet w rzeczach mniejszej wagi czy w sprawach drugorzędnych, to jego znaczenie staje się o wiele poważniejsze w wielkim dziele życia Świętego, dziele, którym było wezwanie do ludzkości, a raczej do istot ludzkich. Mówiłem już, że święty Franciszek świadomie nie widział lasu spoza drzew. Można z jeszcze większą słusznością powiedzieć, że świadomie nie widział tłumu spoza ludzi. To właśnie odróżnia tego prawdziwego demokratę od zwykłego demagoga, że nigdy nie oszukiwał innych ani sam nie był oszukany złudzeniem sugestii zbiorowej. Pomimo swego upodobania do potworów nigdy nie widział przed sobą wielogłowej bestii. Widział tylko obraz Boga rozmnożony, lecz nigdy monotonny. Dla niego człowiek był zawsze człowiekiem i w gęstym tłumie nie ginął mu łatwiej niż na pustyni. Czcił wszystkich ludzi, to znaczy, że nie tylko ich kochał, ale i szanował. Jego wpływ osobisty pochodził stąd, że od papieża do żebraka, od sułtana syryjskiego w jego namiocie do obszarpanych rozbójników wyłażących z boru nie było człowieka, który by spojrzawszy w te palące ciemne oczy nie był przekonany, że Franciszek Bernardone rzeczywiście nim się interesuje, jego własnym wewnętrznym życiem osobistym od kolebki do grobu, że on sam we własnej osobie jest oceniany i brany na serio, a nie tylko jako dodatek do łupów jakiejś polityki społecznej czy nazwisk na urzędowym spisie. Otóż takiego moralnego i religijnego pojęcia nie można uzewnętrznić inaczej niż tylko przez uprzejmość. Głoszenie mów go nie wyraża, gdyż nie jest ono tylko jakimś ogólnym oderwanym entuzjazmem; dobroczynność także go nie wyraża, gdyż nie jest ono tylko litością. Można je tylko uzmysłowić jako pewną wielką manierę opartą na dobrym wychowaniu. Możemy powiedzieć, że święty Franciszek w całej nagiej i suchej prostocie swego życia przywarł kurczowo do ostatniego łachmana zbytku: do dworskich obyczajów. Ale podczas gdy na dworze jest tylko jeden król i setka dworaków, to w tej historii widzimy jednego dworaka obracającego się między setką królów. Albowiem traktował on cały tłum jako tłum królów. I to była rzeczywiście i naprawdę jedyna postawa mogąca poruszyć tę stronę człowieka, którą chciał poruszyć. Tego nie można zrobić dając złoto ani nawet chleb, gdyż - jak mówi przysłowie - każdy hulaka może być dobroczynny z samej pogardy. Nie można tego zrobić nawet przez poświęcenie czasu i uwagi, bo wielu filantropów i honorowych pracowników w biurach dobroczynnych wykonuje swe czynności mając w sercach jeszcze chłodniejszą i okropniejszą od hulaków pogardę. Ani żadne plany czy propozycje, czy reorganizacje nie przywrócą złamanemu człowiekowi jego szacunku dla samego siebie ani poczucia, że rozmawia z równym sobie. A jeden gest może to uczynić. Z takim gestem Franciszek z Asyżu obracał się między ludźmi; i niebawem stwierdzono, że ten gest miał w sobie coś magicznego i że działał w podwójnym tego słowa znaczeniu jak czar. Ale zawsze trzeba pamiętać, że był to gest zupełnie naturalny, bo był to zaiste niemal gest przepraszający. Trzeba sobie wyobrazić świętego Franciszka poruszającego się szybko po świecie z jakąś impetyczną grzecznością, ruchem człowieka, który przyklęka na jedno kolano, na wpół z pośpiechu, na wpół na znak hołdu. Płomienna twarz pod brązowym kapturem była twarzą człowieka ciągle dokąś śpieszącego - jak gdyby dążył za ptakami, których lot śledził. I to poczucie ruchu wyjaśnia naprawdę cały dokonany przez niego przewrót, gdyż dzieło, które mamy teraz opisać, było czymś w rodzaju trzęsienia ziemi czy wybuchu wulkanu: wybuchu, który wyrzucił na zewnątrz z jakąś dynamiczną energią zapasy sił przechowanych od dziesięciu stuleci w klasztornych fortecach czy arsenałach i rozproszył ich bogactwa szczodrze aż po krańce ziemi. W sensie głębszym niż zwykłej antytezy jest prawdą, że co święty Benedykt zebrał, to święty Franciszek rozproszył; ale w świecie rzeczy duchowych można rzec, że co było zebrane w gumnach jako ziarno, zostało rozrzucone po świecie jako nasienie. Słudzy Boga, którzy byli oblężonym garnizonem, stali się maszerującą naprzód armią; na drogach świata zatętnił tupot ich stóp niby grzmot, a daleko przed tym coraz rosnącym wojskiem szedł człowiek śpiewając tak prosto, jak śpiewał tego zimowego ranka, kiedy szedł samotnie wśród lasu. 1 Dr Samuel Johnson (1709Ś1784), znakomity krytyk angielski, jeden z pionierów krytyki szekspirowskiej, autor Żywotów poetów i sławnego Słownika języka angielskiego, więcej jeszcze działał siłą swojej osobowości w bezpośrednim obcowaniu niż swymi pismami. Stąd ważność mnóstwa charakterystycznych anegdot, ilustrujących tę osobowość. Dla przykładu przypomnieć można jedną z najbardziej znanych, jak Johnson, zawsze pełny zdrowego rozsądku, zareagował na filozoficzne zwątpienie o poznawaniu przez nas świata zewnętrznego. "Oto jak wykazuję niesłuszność jego" (tego filozofa) - rzekł, kopiąc przydrożny kamień (mając na myśli: nikt, kogo noga porządnie zaboli przy kopnięciu twardego kamienia, nie będzie na serio wątpił o jego istnieniu). 2 William Blake (1757Ś1827), poeta-mistyk, wizjoner, malarz i sztycharz angielski, jedna z najdziwaczniejszych osobowości w historii kultury. 3 Charles Lamb (1775Ś1834), autor Essays of EUa, od którego, po współpracownikach „Spectatora", zaczyna się nowoczesny esej. W wysokim stopniu postać, jaką Anglicy określają mianem "a character" - jednostka, która uderza swoim zachowaniem, przy czym to zachowanie nie jest pozbawione pewnej linii wewnętrznej. U Lamba taką linią była m. in. dobrotliwość, którą obrazuje następująca anegdota: na pewien obiad mają być z Lambem zaproszeni państwo X. "Ach, jakże ja ich nie cierpię!" - woła pisarz. "Ależ pan ich nie zna!" - odpowiada rozmówca. "Istotnie, nie" - przyznaje Lamb - "dlatego ich nie cierpię. Nie potrafię nienawidzić nikogo, kogo raz zobaczyłem." (Por. wstęp do wyd. Essays of EUa u Methuena przez E. V. Lu-casa). 4 W wydanej w dziesięć lat po Świętym Franciszku z Asyżu książce o świętym Tomaszu z Akwinu Chesterton poświęci więcej uwagi tej sprawie suchości scholastyków. (Por. Święty Tomasz z Akwinu, pocz. rozdz. VIII). 5 Nie jest rzeczą pewną, czy realizm na początku wieku trzynastego zatriumfował tak wyraźnie. W ogóle zaś według niektórych autentyczny nomi-nalizrn w średniowieczu nie zdołał się wykształcić. Trzymając się terminów podręcznikowych, można jednak ogólnie przyjąć, że nadejście bogatszego arystotelizmu to danie silniejszej podstawy przeświadczeniu o rzeczywistości pojęć ogólnych. 6 Ogólna nazwa dla sekt, które się odłączyły od anglikańskiego Kościoła państwowego. Ich cechą będzie z reguły mniejsza ortodoksyjność. 7 Poemat zaczynający się od tych często cytowanych słów znajduje się w zbiorze Songs of Expe-rience Blake'a, wydanym w r. 1794. 8 Por. Ode to the West Wind. 9. ? Por. Ode to a Nightingale. Poeta wyraża w utworze życzenie, aby po napiciu się ze źródła muz mógł opuścić świat bezboleśnie. 10 Chodzi po prostu o imię własne, które, jako otrzymane na chrzcie, Anglik nazywa, dla odróżnienia od nazwiska, "Christian name", ROZDZIAŁ VII Trzy zakony W pewnym sensie dwie osoby są towarzystwem, a trzy nie; w innym znów znaczeniu trzy osoby stanowią towarzystwo, a cztery nim nie są, czego dowodem jest pochód historycznych i powieściowych postaci idących trójkami i słynne tria w rodzaju trzech muszkieterów lub trzech żołnierzy Kiplinga. Ale w innym jeszcze i odmiennym znaczeniu czwórka jest towarzystwem, a trójka nim nie jest - jeśli użyjemy tu wyrazu "towarzystwo" w szerszym znaczeniu zbiorowiska czy masy. Z czwartą osobą wchodzi cień tłumu, grupa przestaje składać się z trzech jednostek rozważanych tylko indywidualnie. Ten cień czwartej osoby padł na małą pustelnię Porcjunkuli z chwilą, kiedy pewien człowiek imieniem Idzi - jak się zdaje, biedny robotnik Z-? wszedł do niej na zaproszenie świętego Franciszka. Z łatwością zżył się on z kupcem i z kanonikiem, którzy dawniej już byli towarzyszami Świętego, ale z jego przybyciem została przekroczona jakaś niewidzialna linia, albowiem dało się wtedy zapewne odczuć, że ta grupka może się nieskończenie rozrastać, a przynajmniej, że jej granice stały się odtąd na zawsze nieokreślone. Może to właśnie w tym okresie przejściowym przyśnił się świętemu Franciszkowi nowy sen pełen głosów; ale teraz te głosy rozbrzmiewały mowami wszystkich narodów: Francuzów i Włochów, i Anglików, i Hiszpanów, i Niemców - głoszących chwałę Bożą we własnych językach; nowe Zesłanie Ducha Świętego i szczęśliwsza Wieża Babel. Zanim opiszemy pierwsze kroki przedsięwzięte przez świętego Franciszka dla ujęcia w karby wzrastającej grupy, dobrze będzie zdać sobie z grubsza sprawę z tego, czym według jego pojęć była ta grupa. Nie nazywał swych towarzyszy mnichami i nie wiadomo - przynajmniej w tym czasie - czy w ogóle uważał ich za mnichów. Dał im nazwę, którą się zwykle oddaje mianem braci mniejszych, ale będziemy bardziej w zgodzie z jego myślą, jeżeli nazwiemy ich niemal dosłownie braciszkami. Prawdopodobnie Święty był już zdecydowany na to, że mają oni złożyć trzy śluby - ubóstwa, czystości i posłuszeństwa - które zawsze znamionowały mnichów. Ale zdawałoby się, że nie tyle obawiał się pojęcia "mnich", co pojęcia "opat". Lękał się, że wielkie godności duchowne, które budziły nawet w najświętszych ich posiadaczach pewną chociażby bezosobową i stanową dumę, wniosłyby pierwiastek okazałości mogący zepsuć krańcowo prosty, a nawet przesadnie prosty tryb życia pełnego pokory. Ale najważniejsza różnica między jego dyscypliną a dyscypliną starych zakonów polegała oczywiście na tym, że mnisi mieli się stać wędrowcami czy niemal koczownikami zamiast - jak dotychczas - pędzić życie osiadłe. Mieli się mieszać ze światem, na co bardziej staroświecki mnich zareagowałby pytaniem, jak się to mają mieszać ze światem, a nie dać się weń uwikłać. Była w tym trudność bardziej istotna, niżby ludzie powierzchownie znający się na religii mogli to sobie wyobrazić, ale święty Franciszek miał dla niej swoje własne rozwiązanie, a doniosłość całego zagadnienia polega na tej wysoce indywidualnej odpowiedzi. Zacny biskup asyski wyraził coś w rodzaju przerażenia wobec tak surowego życia, jakie braciszkowie wiedli w Porcjunkuli - bez wygód, bez własności, jedząc, co się dało użebrać, i śpiąc byle gdzie na gołej ziemi. Święty Franciszek odpowiedział mu z tą dziwną ,i niemal oszałamiającą przenikliwością, którą ludzie oderwani od świata władają czasem jak maczugą. Powiedział: "Gdybyśmy mieli jakieś dobra, potrzebowalibyśmy oręża i praw do ich obrony". Ta uwaga jest kluczem do całego jego sposobu postępowania. Opierała się ona na rzeczywistym rozumowaniu logicznym, a on na tym punkcie był też zawsze tylko logiczny. Był gotów uznać swój błąd w każdym innym punkcie, ale był całkiem pewien co do słuszności tej specjalnej reguły. Raz tylko widziano go w gniewie1 i to właśnie wtedy, kiedy była mowa o jakimś wyjątku z tej reguły. Jego rozumowanie było następujące: zakonnik może iść wszędzie, między wszelkiego rodzaju ludzi, nawet najgorszych, dopóty, dopóki nie ma w sobie nic takiego, za co mogliby go "uchwycić". Gdyby zakonnik miał jakieś więzy czy potrzeby jak zwyczajni ludzie, wówczas stałby się do nich podobny. Święty Franciszek był ostatnim człowiekiem na świecie, który by myślał o zwyczajnych ludziach choć trochę gorzej za ich zwyczajność. Kochał ich i podziwiał bardziej, niż ktokolwiek inny czynił to przed nim lub po nim. Ale chcąc wykonać swój specjalny zamiar porwania świata ku nowemu duchowemu zapałowi, widział z jasnością logiczną będącą zupełnym przeciwieństwem fanatyzmu czy czułostkowości, że bracia nie powinni się upodabniać do ludzi zwyczajnych, że sól nie powinna tracić swego smaku, nawet choćby się miała przemienić w powszednie pożywienie człowieka. A rzeczywista różnica między bratem a zwykłym człowiekiem była ta, że brat był wolniejszy od zwykłego człowieka. Powinien być wolny od więzów klasztornych, ale daleko ważniejsze jest, by był wolny od świata. Pospolity zdrowy rozsądek powiada, że w pewnym znaczeniu zwyczajny człowiek nie może być wolny od świata. W szczególności świat feudalny był układem powikłanych zależności; ale ani świat feudalny nie był wyłącznym składnikiem świata średniowiecznego, ani świat średniowieczny wyłącznym składnikiem całego świata; to cały świat jest pełen tych zależności. Życie rodzinne, tak samo jak życie feudalne, jest w swej istocie układem zależności. Współczesne związki zawodowe, podobnie jak średniowieczne cechy, są nawzajem od siebie zależne, choćby po to, aby się uniezależnić od innych. W życiu średniowiecznym, jak i we współczesnym, nawet tam, gdzie istnieją ograniczenia dla dobra wolności, mają one w sobie znaczny element przypadkowości. Są częściowo dziełem okoliczności, a czasem prawie nieuniknionym ich wynikiem. Tak więc dwunaste stulecie było wiekiem ślubów; w feudalnym geście ślubu było coś ze względnej wolności, ponieważ nikt nie żąda ślubowania od niewolnika, tak jak go nie żąda od kołka. Co prawda w praktyce ktoś jechał na wojnę w obronie starego rodu Kolumny albo za Wielkim Psem ze Schodów 2 głównie dlatego, że się urodził w pewnym mieście albo w pewnej okolicy. Ale nikt nie potrzebował być posłuszny małemu Franciszkowi w starej brązowej sukni - chyba że taka była jego dobra wola. Nawet w stosunku do tego wybranego przez siebie wodza franciszkanin był w porównaniu z otaczającym go światem względnie wolny. Był posłuszny, ale nie był zależny. A był przy tym wolny jak wiatr, niemal dziko wolny wobec otaczającego go świata, który - jak to mówiliśmy - był jakby siecią feudalnych, rodzinnych i innych zależności. Idea świętego Franciszka polegała na tym, że braciszkowie powinni być jak ryby mogące się przemykać tam i z powrotem przez tę sieć. A mogli się przemykać właśnie dlatego, że byli małymi rybami, a nawet w tym znaczeniu nieuchwytnymi rybami. Nie mieli nic takiego, za co świat mógłby ich "uchwycić", a świat chwyta nas przeważnie za rąbek naszych szat, za zewnętrzne błahostki naszego życia. Pewien franciszkanin mawiał później: "Zakonnik nic nie powinien posiadać oprócz swej harfy",3 mając - jak sądzę - na myśli, że o nic dbać nie powinien poza swoją pieśnią, tą pieśnią, którą jako minstrel miał weselić zamki i chaty, pieśnią opiewającą radość Stwórcy w stworzeniu i piękno braterstwa ludzi. Wyobrażając sobie życie takiego wizjonera-włóczęgi możemy jako tako zrozumieć praktyczną stronę tego ascetyzmu, tak zdumiewającą dla ludzi, którzy uważają siebie za praktycznych. Taki człowiek musiał być cienki, aby mógł zawsze przeciskać się między prętami klatki; musiał być lekki, aby podróżować szybko i daleko. Całe - że tak powiem - wyrachowanie tej niewinnej chytrości polegało na zaszachowaniu i oszołomieniu świata, by ten nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Nie można było grozić zagłodzeniem człowiekowi, który sam ciągle tylko starał się pościć. Nie można go było zrujnować i puścić z torbami, bo on już był żebrakiem. Nawet bijąc go kijem znajdowało się bardzo mało satysfakcji, skoro on przy tym podskakiwał i pokrzykiwał sobie wesoło, uważając zniewagę za jedyną rzecz, której był godzien. Nie można było narzucić mu stryczka na głowę, gdyż mógł stać się dla niego aureolą. Ale między dawnymi mnichami a nowymi braćmi zachodziła pewna różnica, zarówno w sprawach praktycznych, jak pod względem gotowości do działania. Dawne bractwa zakonników ze swoimi stałymi siedzibami i życiem zamkniętym podlegały ograniczeniom zwyczajnych gospodarstw domowych. Przy najprostszym nawet życiu potrzeba było pewnej liczby cel, pewnej liczby łóżek, albo przynajmniej pewnej przestrzeni dla określonej liczby braci; liczba ich zatem zależała od posiadanego gruntu i materiału budowlanego. Ale skoro ktoś mógł zostać franciszkaninem, jedynie obiecując, że będzie się żywił, jak się zdarzy, jagodami leśnymi czy skórkami chleba użebranymi w jakiejś kuchni, że będzie spał pod płotem, że będzie cierpliwie wysiadywał na progach, to nie było żadnej gospodarczej przeszkody do powstania dowolnej liczby tych ekscentrycznych entuzjastów w dowolnie krótkim czasie. Trzeba jeszcze pamiętać, że cały ten szybki rozwój był pełen jakiegoś demokratycznego optymizmu, który stanowił cechę charakteru świętego Franciszka. Jego ascetyzm był w pewnym sensie szczytem optymizmu. Święty wymagał bardzo wiele od natury ludzkiej nie dlatego, że nią gardził, ale raczej dlatego, że jej ufał. Bardzo wiele się spodziewał po niezwykłych ludziach, którzy za nim poszli, ale spodziewał się również dużo po tych zwykłych ludziach, do których tamtych posyłał. Prosił ludzi świeckich o pożywienie z taką samą ufnością, z jaką prosił swoje bractwo o poszczenie. Ale liczył na gościnność ludzką dlatego, że uważał rzeczywiście każdy dom za dom przyjaciela. Naprawdę kochał i poważał zwyczajnych ludzi i zwyczajne rzeczy; można powiedzieć, że posyłał ludzi niezwyczajnych dla zachęcania ludzi, aby byli zwyczajni. Ten paradoks sformułujemy, czy też wyjaśnimy dokładniej wtedy, gdy będzie mowa o bardzo interesującej sprawie "trzeciego zakonu" przeznaczonego do pomagania zwyczajnym ludziom być zwyczajnymi z nadzwyczajną wesołością. Obecnie zajmuje nas śmiałość i prostota planu Franciszka, który umieszczał swych żołnierzy duchowych u mieszkańców nie siłą, lecz przekonywaniem, i to przekonywaniem o swej bezsilności. Był to akt zaufania, a zatem komplement. Udał się doskonale. Był to przykład cechy zawsze znamionującej świętego Franciszka: jakiegoś taktu, który wyglądał na przypadkowy, ponieważ był tak prosty i bezpośredni jak piorun. W jego stosunkach osobistych mamy liczne przykłady takiego nietaktownego taktu; takiej niespodzianki wynikającej z utrafienia w samo sedno rzeczy. Tak więc opowiadają, że pewien młody brat gryzł się w cichości, wahając się między chorobliwą dumą a pokorą, co się często zdarza w młodości przy kulcie dla jakiegoś bohatera; wbił on sobie w głowę, że jego bohater nienawidzi go, czy też gardzi nim. Można sobie wyobrazić, z jakim taktem dyplomaci społeczni w takich okolicznościach staraliby się unikać wszelkich scen i zadrażnień, z jaką ostrożnością psychologowie obserwowaliby i rozwiązywaliby takie delikatne przypadki. Franciszek podszedł nagle do młodzieńca, który był oczywiście skryty i milczący jak grób, i rzekł mu: "Nie trap się swoimi myślami, bo jesteś mi drogi, a nawet należysz do tych, których za najdroższych uważam. Wiesz, że jesteś wart mojej przyjaźni i mego towarzystwa, a przeto przychodź do mnie z ufnością, ilekroć zechcesz, i od przyjaźni ucz się wiary". Zupełnie tak samo jak do tego chorobliwie nastrojonego młodzieńca mówił on do całej ludzkości. Zawsze szedł prosto do celu; zawsze zdawało się, że ma więcej słuszności i zarazem więcej prostoty niż osoba, do której mówił. Sprawiał wrażenie, że porzuca postawę obronną, a jednak zarazem zadaje pchnięcie w serce. Było coś w jego postawie, co rozbrajało świat, tak, jak już nigdy później go nie rozbrajało. Święty był lepszy od innych ludzi, był ich dobroczyńcą, a jednak nie był znienawidzony. Świat wchodził do Kościoła nowymi i bliższymi drzwiami i przez przyjaźń uczył się wiary. W tym czasie, kiedy gromadka zebrana w Porcjunkuli mogła się jeszcze zmieścić w jednym niewielkim pokoju, święty Franciszek zdecydował się na swój pierwszy doniosły, a nawet sensacyjny krok. Powiadają, że było wówczas zaledwie dwunastu franciszkanów, kiedy postanowił- że tak powiem - maszerować na Rzym i założyć zakon franciszkański. Zdaje się, że to odwołanie się do odległej kwatery głównej nie było powszechnie uznawane za niezbędne; może dałoby się coś zrobić w drugiej, nie najwyższej instancji, przez biskupa asyskiego i miejscowe duchowieństwo. Wydaje się jeszcze prawdopodobniejsze, że uważano trochę za zbyteczne niepokoić najwyższy trybunał chrześcijaństwa sprawą nazwy, jaką chciał przybrać tuzin ludzi przygodnie zgromadzonych. Ale Franciszek był uparty i jakby ślepy na tym punkcie, a ta jego wspaniała ślepota jest dla niego nader charakterystyczna. On, co zawsze zadowalał się małymi rzeczami, a nawet kochał się w małych rzeczach, nigdy nie odczuwał tak jak my dysproporcji między małymi rzeczami a wielkimi. Nigdy nie widział rzeczy w takiej skali jak my, ale w zawrotnej dysproporcji, od której kręci się w głowie. Czasem wydaje się, że jest to tylko nieścisłość rysunku jak na jakiejś średniowiecznej, jaskrawo pomalowanej mapie, a czasem znów, że jest to wymknięcie się z wszelkich więzów niby olbrzymi skrót w czwartym wymiarze. Opowieść głosi, że Franciszek odbył podróż do cesarza przewodzącego swym wojskiem pod znakiem orła świętego cesarstwa rzymskiego, aby się przed nim wstawić za życiem pewnych ptaszków. Był on całkiem zdolny stanąć przed pięćdziesięcioma cesarzami, aby się wstawić za jednym ptaszkiem. Z dwoma towarzyszami wyruszył nawracać świat muzułmański. Z jedenastoma poszedł prosić papieża, aby utworzył nowy świat zakonny. Innocenty III, wielki papież, przechadzał się wówczas (według świętego Bonawentury) po tarasie świątyni Świętego Jana Laterańskiego ważąc niewątpliwie w myśli wielkie zagadnienia polityczne, niepokojące jego pontyfikat, kiedy nagle ukazał się człowiek w ubraniu wieśniaczym, którego wziął za jakiegoś pastucha. Prawdopodobnie pozbył się go z całym stosownym po temu pośpiechem; możliwe, że uznał go za szaleńca. W każdym razie przestał o nim myśleć - jak powiada wielki biograf franciszkański - aż do chwili, gdy mu się w nocy przyśnił dziwny sen. Zdawało mu się, że widzi, jak ogromna, stara świątynia Świętego Jana Laterańskiego, po której wysokich tarasach tak spokojnie się przechadzał, okropnie się pochyla i skręca na tle nieba, jak gdyby wszystkie jej kopuły i wieżyczki uginały się na skutek trzęsienia ziemi. Znów spojrzał i zobaczył, że jakaś postać człowiecza, jak żywa kariatyda, podtrzymuje świątynię i że ową postacią jest obdarty pastuch lub wieśniak, od którego odwrócił się na tarasie. Ten fakt czy też ta alegoria doskonale obrazuje gwałtowną prostotę, z jaką Franciszek zdobył przychylność i uwagę Rzymu. Pierwszym jego przyjacielem był, zdaje się, kardynał Jan di San Paolo, który bronił idei franciszkańskiej przed zebraniem kardynałów zwołanym w tym celu. Warto zaznaczyć, że podnoszone wątpliwości zawierały się głównie w pytaniu, czy zamierzona reguła nie będzie zbyt surowa dla natury ludzkiej, ponieważ Kościół katolicki zawsze się wystrzega nadmiernego ascetyzmu i jego złych skutków. Zapewne mówiąc, iż jest zbyt surowa, mieli na myśli, że jest zbyt niebezpieczna. Albowiem pewien pierwiastek, który można jedynie nazwać niebezpieczeństwem, jest tym, co odróżnia tę innowację zakonną od starszych instytucji tego rodzaju. W pewnym sensie brat był niemal przeciwieństwem mnicha. Wartość starego życia zakonnego polegała nie tylko na spokoju w sensie moralnym, ale i na spokoju ekonomicznym. Wynikiem tego były dzieła, za które świat nie będzie mógł być nigdy dostatecznie wdzięczny: przechowanie arcydzieł klasycznych, początek sztuki gotyckiej, systemy naukowe i filozoficzne, iluminowane rękopisy i barwne witraże. Najważniejszą rzeczą w życiu mnicha było to, że jego sprawy ekonomiczne były raz na zawsze ustalone; zawsze wiedział, gdzie otrzyma wieczerzę, choć była ona bardzo skromna. Ale najważniejszą rzeczą - gdy chodzi o brata - było to, że nigdy nie wiedział, gdzie otrzyma wieczerzę. Zawsze zachodziła możliwość, że wcale jej nie otrzyma. Był w tym jakiś pierwiastek, który by można nazwać romantycznym, jak u cygana czy poszukiwacza przygód. Ale był tam również i pierwiastek potencjalnej tragedii, jak w życiu włóczęgi czy przypadkowego wyrobnika. Toteż kardynałowie trzynastego wieku byli przejęci litością widząc, jak tych kilku ludzi z własnej woli obiera sobie te warunki życia, do których w wieku dwudziestym popycha ubogich codziennie nieubłagany przymus i wtrąca policja. Wydaje się, że kardynał San Paolo argumentował w sposób mniej więcej następujący: może to być surowe życie, ale bądź co bądź jest to życie przedstawione w Ewangelii jako ideał; wejdźcie z tym ideałem w kompromis, jaki będziecie uważali za stosowny z punktu widzenia rozsądku czy z czysto ludzkiego aspektu, ale jak możecie decydować się na otwarte twierdzenie, że ludzie nie będą spełniali tego ideału, jeżeli stworzą sami takie warunki, w których będą mogli to uczynić. Zobaczymy doniosłość tego argumentu, kiedy dojdziemy do całej wyższej strony życia świętego Franciszka, którą można nazwać naśladowaniem Chrystusa. Dyskusję zamknął papież aprobując ustnie projekt i obiecując bardziej definitywne potwierdzenie, jeśli ruch przybierze znaczniejsze rozmiary. Jest rzeczą możliwą, że Innocenty, który sam był człowiekiem niezwykłego umysłu, niie miał co do tego wielkich wątpliwości; w każdym razie nie miał ich długo. Dalszym ciągiem historii zakonu jest po prostu opowieść o coraz to większym gromadzeniu się ludzi pod jego sztandarem, a - jakeśmy to już zauważyli - z chwilą gdy zaczął wzrastać, mógł dzięki swej naturze rozrastać się znacznie szybciej niż wszelkie zwyczajne stowarzyszenia potrzebujące zwykle funduszów i gmachów publicznych. Powrót dwunastu pionierów z audiencji u papieża był, zdaje się, jakimś pochodem triumfalnym. Opowiadają, że szczególnie w jednym mieście cała ludność - mężczyźni, kobiety i dzieci, porzucając tak jak stali pracę, majątki i domy rodzinne, wyszli za nimi prosząc, aby ich bezzwłocznie przyjęto do wojska Bożego. Według tej opowieści, zabłysła wtedy świętemu Franciszkowi myśl u-tworzenia "trzeciego zakonu", który by pozwalał ludziom brać udział w ruchu bez porzucania domów i zwyczajów zwykłych ludzi. Na razie należy uważać tę historię głównie za przykład tego szału nawróceń, który począł już ogarniać wszystkie drogi włoskie. Napełniły się one wędrowcami; bracia krążyli teraz po wszystkich gościńcach i ścieżkach dążąc do tego, aby każdy, kto by jednego z nich przypadkiem napotkał, miał możność duchowej przygody. Tak wszedł do historii "pierwszy zakon" świętego Franciszka. Ten surowy szkic najlepiej tu nieco zaokrąglić pobieżnym opisem "drugiego" i "trzeciego" zakonu, chociaż zostały one założone później i w różnych czasach. "Drugi zakon" był zgromadzeniem żeńskim i zawdzięczał swe powstanie pięknej przyjaźni świętego Franciszka i świętej Klary. Nie ma historii, co do której byłoby więcej nieporozumień i błędnych ocen wśród innowierczych krytyków, najbardziej nawet życzliwie usposobionych. Albowiem nie ma historii, do której wyraźniej by się stosował ten prosty test, który uważałem za kluczowy w toku tej pracy. Mam na myśli to, że ci krytycy nie wierzą, iż miłość niebiańska może być równie rzeczywista jak miłość ziemska. Z chwilą gdy się ją uważa za równie rzeczywistą jak miłość ziemską, cała zagadka łatwo się rozwiązuje. Siedemnastoletnia dziewczyna o imieniu Klara, należąca do jednej ze szlacheckich rodzin Asyżu, wzdychała gorąco do życia zakonnego; Franciszek pomógł jej uciec z domu rodzinnego i poślubić to życie zakonne. Powiedzmy - jeśli się nam tak podoba - że porwał ją do klasztoru rzucając tym wyzwanie jej rodzicom, tak jak w swoim czasie rzucił je swemu ojcu. Istotnie, ta scena zawiera w sobie wiele pierwiastków regularnego porwania romantycznego, gdyż Klara wymknęła się przez dziurę w murze, uciekała przez las i została przyjęta w klasztorze o północy przy świetle pochodni. Nawet pani Oliphant w swym pięknym i subtelnym studium o świętym Franciszku nazywa to "incydentem, który trudno zanotować z przyjemnością". Otóż co do tego incydentu chcę tylko to powiedzieć, że gdyby to było rzeczywiście porwanie romantyczne i gdyby dziewczyna poszła za mąż zamiast do klasztoru, z pewnością cały świat nowoczesny byłby z niej zrobił bohaterkę. Gdyby pomoc udzielona Klarze przez Brata była taka sama jak pomoc udzielona Julii przez brata Wawrzyńca, to każdy by sympatyzował z Klarą tak samo jak z Julią. Nic to nie znaczy, że Klara miała tylko siedemnaście lat. Julia miała lat czternaście. W wiekach średnich dziewczęta wychodziły za mąż, a chłopcy walczyli w bitwach w tak młodych latach, i dziewczyna siedemnastoletnia była w trzynastym wieku z pewnością dość dorosła, aby wiedzieć, czego chce. Dla każdego zdrowo patrzącego na dalszy przebieg wypadków nie może być ani cienia wątpliwości, że święta Klara wiedziała, czego chce. Ale tutaj cała rzecz w tym, że współczesny romantyzm całkowicie aprobuje takie nieposłuszeństwo wobec rodziców, skoro zachodzi ono w imię miłości romantycznej, ponieważ wie, że miłość romantyczna jest rzeczywistością, a nie wie, że jest nią miłość Boża. Można by było coś powiedzieć na korzyść rodziców Klary, można by też było coś powiedzieć na korzyść Piotra Bernardone. Podobnie zapewne dałoby się też dużo powiedzieć na korzyść Montecchich czy Capuletich, ale świat współczesny nie chce tego mówić i nie mówi. Faktem jest, że skoro przyjmiemy na chwilę jako hipotezę, co święty Franciszek i święta Klara przyjmowali przez cały czas za absolutną prawdę, a mianowicie, że istnieje bezpośredni stosunek z Bóstwem bardziej wspaniały od wszelkiego romansu, to historia porwania świętej Klary staje się po prostu romansem, który dobrze się kończy, a święty Franciszek - świętym Jerzym czy błędnym rycerzem, który doprowadza rzecz do pomyślnego końca. A jeśli zważymy, że miliony mężczyzn i kobiet żyły i umarły w przeświadczeniu o rzeczywistości tego stosunku, marny to będzie filozof, który nie zdoła przyjąć go nawet za hipotezę. Poza tym możemy co najmniej przypuszczać, że żaden zwolennik tego, co nazywamy emancypacją kobiet, nie będzie żałował buntu świętej Klary. Zrobiła dokładnie to, co się we współczesnym żargonie nazywa "żyć własnym życiem", takim, jakie sama chciała wieść - w odróżnieniu od życia, do jakiego byłyby ją zmusiły nakazy rodziców i konwenanse. Stała się twórczynią wielkiego ruchu kobiecego, który wciąż wywiera głęboki wpływ na świat. Zajęła miejsce pośród mocnych kobiet w historii. Wątpić można, czy byłaby tak wielka albo tak użyteczna, gdyby została porwana przez swego przyszłego męża albo nawet pozostawszy w domu rodzinnym zawarła un mariage de convenance. Tyle o tej sprawie mógłby powiedzieć każdy rozsądny człowiek patrzący na nią tylko z zewnątrz, a ja nie zamierzam próbować rozpatrywać jej od wewnątrz. Jeżeli kto słusznie wątpi, czy jest godzien napisać choć jedno słowo o świętym Franciszku, to z pewnością będzie potrzebował słów lepszych niż własne do mówienia o przyjaźni Franciszka i Klary. Nieraz już zaznaczałem, że tajemnice tej opowieści najlepiej dają się wyrazić pewnymi milczącymi postawami i czynami. A nie znam trafniejszego symbolu tej przyjaźni niż ten, który nam przechowała legenda ludowa, mówiąca, że mieszkańcy Asyżu mniemając pewnej nocy, iż płoną drzewa i święte domostwo, rzucili się gasić pożar. Ale kiedy przybiegli, wszystko było w porządku w domu, gdzie święty Franciszek i święta Klara w czasie jednego ze swych rzadkich spotkań łamali wspólnie chleb i rozmawiali o miłości Boga. Trudno by znaleźć wyrazistszy obraz dla takiego zupełnie czystego i bezcielesnego uczucia niż ta czerwona łuna na wzgórzu wokoło dwojga nie wiedzących o tym osób; płomień niczym nie podsycany, a zapalający nawet powietrze. Ale jeśli "drugi zakon" był pomnikiem takiej nieziemskiej miłości, to "trzeci zakon" był również trwałym pomnikiem bardzo potężnego współczucia z miłościami ziemskimi i żywotami ziemskimi. Ta cała strona życia katolickiego, stosunku zakonów świeckich do zakonów duchownych, jest bardzo mało rozumiana w krajach protestanckich i bardzo mało uwzględniana w historii protestanckiej. Ów ideał, którego tak słabe pojęcie dałem w niniejszej książce, nigdy się nie ograniczał do mnichów, a nawet do braci. Był on natchnieniem dla niezliczonych tłumów ludzi zwyczajnych, żonatych mężczyzn i zamężnych kobiet żyjących takim życiem jak nasze, tylko że całkowicie różnym. Wspaniała jutrzenka, którą święty Franciszek rozniecił nad ziemią i niebem, przetrwała jako utajona jasność słoneczna pod mnóstwem dachów i w mnóstwie mieszkań. W społeczeństwach takich jak angielskie nic się nie wie o tych franciszkańskich naśladowcach. Nic się nie wie o takich nieznanych zwolennikach, a - jeśli to możliwe - jeszcze mniej się wie o dobrze znanych zwolennikach. Wyobraźmy sobie, że spotkaliśmy przechodzący ulicą pochód "trzeciego zakonu"; sławne w nim osoby bardziej by nas zadziwiły niż nieznane. Byłoby to dla nas jakby zdemaskowanie jakiegoś potężnego tajnego stowarzyszenia. Oto jedzie konno święty Ludwik, wielki król, sędzia najwyższego trybunału, którego waga była skrzywiona na korzyść ubogich. Oto kroczy Dante w wieńcu laurowym - poeta, który w swym życiu pełnym namiętności głosił chwałę Pani Biedy - w szarej sukni oblamowanej purpurą, a światłością podszytej. Objawiłyby się nam przeróżne wielkie imiona z najnowszych i najbardziej racjonalistycznych wieków; na przykład wielki Galvani, ojciec wszelkiej elektryczności, czarodziej - twórca tylu nowoczesnych układów gwiazd i dźwięków. Taka różnorodność uczestników pochodu sama by wystarczyła na dowód, że świętemu Franciszkowi nie brakło sympatii wśród ludzi normalnych, gdyby całe jego życie nie było tego dowodem. Ale w rzeczy samej życie jego było tego dowodem i - jeśli to możliwe - dowodem w bardziej subtelnym znaczeniu. Jest, sądzę, trochę prawdy w myśli rzuconej przez jednego z nowoczesnych biografów Świętego, że naturalne jego namiętności były szczególnie normalne, a nawet szlachetne - w tym znaczeniu, że się zwracały ku rzeczom nie zabronionym samym przez się, ale ku rzeczom, których sam sobie zabronił. Do nikogo na świecie nie da się gorzej zastosować wyrazu "żal" niż do świętego Franciszka. Choć był on z natury dosyć romantyczny, nie był bynajmniej sentymentalny. Był na to za mało melancholijny. Miał zbyt żywe i gwałtowne usposobienie, aby się trapić wątpliwościami i rozmyślaniami na temat właściwości swego biegu, chociaż często sobie wyrzucał, że nie biegnie szybciej. Ale, co prawda, można przypuszczać, że kiedy się potykał z diabłem - jak to powinien czynić każdy człowiek godny miana człowieka - pokusy odnosiły się przeważnie do tych zdrowych instynktów, które byłby aprobował u innych; nie były one wcale podobne do tego przeraźliwie wymalowanego pogaństwa, które posyłało demoniczne kurtyzany ku trapieniu świętego Antoniego na pustyni. Gdyby święty Franciszek chciał sobie dogodzić, wybrałby prostsze przyjemności. Pociągała go bardziej miłość niż zmysłowość, a największą dlań pokusą były dzwony weselne. Tak wynika z dziwnej opowieści o tym, jak rzucił wyzwanie diabłu lepiąc kukły ze śniegu i krzycząc, że mu one wystarczą za żonę i dzieci. Tak wynika z jego słów, którymi się odrzekał jakiejkolwiek pewności, że grzech mu nie grozi: "Mogę jeszcze mieć dzieci" - jak gdyby to o dzieciach bardziej marzył niż o kobiecie. I ten rys -Z jeśli jest prawdziwy - uzupełnia prawdziwy jego wizerunek. Było w nim tyle świeżości poranku, tyle przedziwnej młodości i czystości, że nawet to, co w nim było złego, było dobre. Jak o innych powiedziano, że światło w ich ciele było ciemnością, tak o tym jasnym duchu można powiedzieć, że nawet cienie w jego duszy były światłem. Nawet zło mogło przyjść do niego tylko w postaci zabronionego dobra, a kusić mógł go jedynie sakrament.4& ..-...: - - ------ 1 Trzeba by to zdanie zrewidować. Ujmująca łagodność świętego Franciszka i stopień panowania nad sobą, który jako asceta musiał osiągnąć, to jedna strona sprawy. Z drugiej jednak strony Święty był człowiekiem czynu, wodzem olbrzymiej akcji, założycielem wielotysięcznego zakonu i w tym charakterze oraz dla ratowania spraw, które uważał za najważniejsze, czasem stosował środki bardzo ostre i dawał wyraz oburzeniu bardzo namiętnemu; toteż myli się Chesterton uważając wydarzenie w Bolonii (zob. rozdz. VIII), które tu ma na myśli, za jedyne w swoim rodzaju. Umiał więc Franciszek grozić karą (II Cel., II, XII, 41; II Cel., II, VII, 35-36), nawet przekląć (święty Bonawentura op. cit., cap. VIII). Jako wychowawca materiału nieraz zapewne bardzo surowego nie cofnął się przed zastosowaniem najsurowszej kary (II Cel., II, CLVI, 206; święty Bonawentura ibidem); umiał bardzo gwałtownie narzekać na zmiany w jego koncepcji wprowadzone (II, Cel., II, c. CXLI, 188). Można by tu zresztą za Mauriakiem dopatrywać się w gniewie, jak u Chrystusa, pewnego rodzaju znaku nadludzkiej miłości (por. przedmowę do Życia Jezusa). 2 Chodzi o nazwiska sławnych rodów włoskich, które oryginał książki również zmienia na angielskie: Colonna i Can Grandę delia Scala. Są one przykładami haseł, za jakie szli w bój przedstawiciele średniowiecznych państewek. 3 WeUiug Porębowicza (op. cit., s. 47) powiedzenie to pochodzi raczej od sławnego marzyciela o trzeciej wielkiej epoce ludzkości pod znakiem Ducha Świętego, Joachima de Fiori. 4 Czy Franciszek należał do typu świętych nieskażonych nigdy niczym poważniejszym nawet przed podstawowym nawróceniem, czy też oderwało go ono od zapędów nie tylko światowych, ale i grzesznych? Pierwsze stanowisko zajmuje Joergensen op. cit., I, 2, zob. tamże jego powołanie się na Juliana ze Spiry {Acta Sanctorum, 2.IX.II. p. 563) i święty Bonawentura (op. cit., cap. I). Drugie np. Beaufreton (Saint Francois d'Assise, Plon, 1926, p. 6-7; por. też, według powołania się Beau-fretona, I Cel., 1 i 2). ROZDZIAŁ VIII Zwierciadło Chrystusowe Nikt, komu została dana wolność wiary, nie popadnie zapewne w ekscentryczne dziwactwa zwyrodniałych franciszkanów, a raczej tak zwanych fraticelli, którzy chcieli związać się wyłącznie z postacią świętego Franciszka jako nowego Chrystusa, twórcy nowej Ewangelii. Faktycznie wszelki tego rodzaju pomysł sprowadza do absurdu każdą pobudkę w życiu Świętego, gdyż nikt ze czcią nie wywyższałby idei, z którą chciałby współzawodniczyć, ani nawet nie głosiłby, że naśladuje kogoś, kto żyje po to, aby go zastąpić. Przeciwnie - jak się później okaże i co niniejsze skromne studium chciałoby specjalnie podkreślić - jest zasługą mądrości papieskiej, że wielki ruch franciszkański został uratowany dla całego świata i dla Kościoła powszechnego, a nie spalił na panewce niby jakaś stęchła i drugorzędna sekta, którą ludzie nazywają nową religią. Cały ruch tutaj opisany należy rozumieć nie tylko jako coś odrębnego od bałwochwalstwa fraticellów, ale jako coś diametralnie mu przeciwnego. Różnica między Chrystusem a świętym Franciszkiem była różnicą między Stwórcą a stworzeniem i z pewnością żadne stworzenie nigdy tak jasno nie uświadamiało sobie tego przerażającego kontrastu jak sam święty Franciszek. Ale z tym zastrzeżeniem jest zupełną prawdą i nader ważną rzeczą, że Chrystus był wzorem, do którego święty Franciszek starał się być podobny i że pod wielu względami ich ludzkie i historyczne żywoty dziwnie się zbiegają, a nade wszystko, że w porównaniu z większością nas święty Franciszek jest najwznioślejszym podobieństwem swego Mistrza i że choć jest tylko pośrednikiem i odbiciem, jest wspaniałym, a przecież miłosiernym Zwierciadłem Chrystusowym. A ta prawda nasuwa nam na myśl inną, na którą, jak sądzę, nie zwrócono niemal uwagi, a która jest przecież wysoce przekonującym dowodem ciągłości Chrystusa w Kościele katolickim. Kardynał Newman napisał w swym najżywszym dziele polemicznym pewne zdanie, które możemy wziąć za przykład ilustrujący, co mamy na myśli twierdząc, iż jego wiara zdąża do jasności i odwagi logicznej. Mówiąc o łatwości, z jaką prawda może być przekształcona we własny swój cień albo falsyfikat, powiedział: "A jeżeli Antychryst jest podobny do Chrystusa, to Chrystus, jak sądzę, jest podobny do Antychrysta". Zakończenie tego zdania mogłoby łatwo urazić czyjeś uczucia religijne, ale nikt nie mógłby mu zarzucić nieścisłości; chyba ten logik, który mówił, że Cezar i Pompejusz byli do siebie bardzo podobni, szczególnie Pompejusz. Wywołam znacznie mniejsze zgorszenie, gdy powiem to, o czym większość z nas zapomniała: że jeżeli święty Franciszek był podobny do Chrystusa, to Chrystus w tymże stopniu był podobny do świętego Franciszka. I twierdzę, iż bardzo wiele rzeczy nam się wyjaśni, gdy sobie uprzytomnimy, że Chrystus był podobny do świętego Franciszka. Chcę powiedzieć, że jeśli znajdujemy pewne zagadki i pewne trudne do zrozumienia rzeczy w historii galilejskiej, a odpowiedzi na te zagadki znajdujemy w historii asyskiej, będzie to naprawdę dowodem, iż pewna tajemnica została nam przekazana w tej właśnie tradycji religijnej, a nie w żadnej innej. Dowodzi to, że szkatuła zamknięta w Palestynie może być otwarta w Umbrii; albowiem Kościół jest stróżem kluczy. Otóż, co prawda, choć zawsze uważano za rzecz naturalną wyjaśnianie postaci świętego Franciszka w świetle Chrystusa, prawie nikomu nie przyszło na myśl wyjaśniać Chrystusa w świetle świętego Franciszka. Być może wyraz "światło" nie jest tu właściwą przenośnią, ale tę samą prawdę zawiera przyjęta przenośnia zwierciadła. Święty Franciszek jest zwierciadłem Chrystusa mniej więcej tak, jak księżyc jest zwierciadłem słońca. Księżyc jest znacznie mniejszy od słońca, ale jest także o wiele bliżej nas, a mając blask mniej żywy jest lepiej widzialny. Zupełnie w tym samym znaczeniu święty Franciszek jest bliżej nas, a ponieważ jest tylko człowiekiem jak my, możemy go sobie łatwiej wyobrażać. Mając z konieczności mniej w sobie tajemnicy przemawia do nas mniej tajemniczo. Wiele drobiazgów, które wydają się nam tajemnicami w ustach Chrystusa, wydałoby się tylko charakterystycznymi paradoksami w ustach świętego Franciszka. Wydaje się rzeczą naturalną odczytywać wcześniejsze wydarzenia przy pomocy późniejszych. Jest truizmem powiedzenie, że Chrystus żył przed chrześcijaństwem, skąd wynika, że jako postać historyczna jest On postacią z dziejów pogańskich. Chcę przez to powiedzieć, że środowisko, w którym się obracał, nie było środowiskiem chrześcijańskim, ale starego pogańskiego cesarstwa, i już to samo Z- nie mówiąc o odległości w czasie - sprawia, że okoliczności Jego życia są dla nas bardziej obce niż życie włoskiego zakonnika, jakiego moglibyśmy spotkać choćby dzisiaj. Sądzę, że nawet najpoważniejszy komentarz nie może być zupełnie pewien tego, jaką potocznie wagę przypisywano wszystkim Jego słowom i zwrotom, które z nich odczuwano wówczas jako zwykłą aluzję do rzeczy znanych, a które jako przedziwny pomysł. Na tym archaicznym tle niektóre z tych powiedzeń wyglądają jak hieroglify i nadają się do różnych indywidualnych interpretacji. A jednak to prawda - prawie w każdym takim przypadku - że jeśli dane powiedzenie po prostu przetłumaczymy na dialekt umbryjski pierwszych franciszkanów, to większość z nich wyda nam się podobna do jakiejkolwiek innej części franciszkańskiej historii; w pewnym sensie niewątpliwie fantastycznej, ale zupełnie swojskiej. Szeroko dyskutowano na temat fragmentu, w którym zaleca się ludziom patrzeć na lilie polne i naśladować je w beztrosce o jutro. Sceptyk albo każe nam być prawdziwymi chrześcijanami i tak postępować, albo znów tłumaczy, że tak postępować niepodobna. A kiedy krytyk jest wyraźnym ateuszem, na ogół nie wie, czy ma nas ganić za głoszenie rzeczy niewykonalnych, czy za to, że nie wprowadzamy ich natychmiast w czyn. Nie zamierzam rozważać tutaj tego zagadnienia ze stanowiska etyki i ekonomii; zaznaczam po prostu, że ci, których wprawia w zakłopotanie to powiedzenie Chrystusa, przyjęliby je niemal bez wahania jako powiedzenie świętego Franciszka. Nikt by się nie zdziwił dowiedziawszy się, że to on powiedział: "Błagam was, braciszkowie, abyście byli tacy mądrzy jak Siostra Stokrotka i Brat Dmuchawiec, albowiem nigdy im snu nie odbiera troska o jutro, a przecież mają złote korony jak królowie i cesarzowie albo jak Karol Wielki w całej swojej chwale". Jeszcze więcej rozgoryczenia i zamieszania powstało dokoła przykazania, aby nadstawiać drugi policzek i oddawać suknię złodziejowi, który wziął płaszcz. Często wyciąga się z tego wniosek potępiający wojnę między narodami, o czym tu właśnie nie ma chyba ani słówka. Wzięte dosłownie i ogólnie, to przykazanie potępia raczej wszelkie prawo i wszelki rząd. A jednak jest wielu dobrze się mających "pokojoczyńców", których znacznie bardziej oburza używanie brutalnej siły przeciw obcej potędze niż używanie brutalnej siły policji przeciw biednemu rodakowi. Tutaj znów zadowalam się podkreśleniem, że ten paradoks staje się całkiem ludzki i prawdopodobny w ustach świętego Franciszka zwracającego się do franciszkanów. Nikt by się nie zdziwił przeczytawszy, że Brat Jałowiec pobiegł za złodziejem, który mu ukradł kaptur, prosząc go, aby mu zabrał również suknię, gdyż święty Franciszek tak mu kazał. Nikt by się nie zdziwił, gdyby święty Franciszek powiedział młodemu szlachcicowi przed przyjęciem go do swego towarzystwa, że nie tylko nie powinien biec za rabusiem, aby mu odebrać skradzione trzewiki, ale powinien pobiec za nim, aby mu oddać jeszcze i pończochy. Może się nam podobać albo nie podobać atmosfera, w której takie rzeczy się dzieją, ale wiemy przecież, w jakiej atmosferze się one dzieją. Rozpoznajemy pewien ton, tak naturalny i czysty jak ton ptaszęcego śpiewu: ton świętego Franciszka. Brzmi w nim jakby lekka drwina z samej myśli posiadania, jakby nadzieja rozbrojenia wroga hojnością, jakby pełna humoru chęć oszołomienia świata niespodzianką, jakby radość doprowadzenia entuzjastycznego przekonania do logicznego krańca. Tak czy inaczej nietrudno nam ten ton rozpoznać, jeżeli jesteśmy trochę obeznani z literaturą dotyczącą braci mniejszych i ruchu powstałego w Asyżu. Możemy, zda się, słusznie zatem wnioskować, że jeśli ten duch umożliwił dzianie się takich dziwnych rzeczy w Umbrii, to był to ten sam duch, dzięki któremu działy się one w Palestynie. Jeżeli słyszymy nieomylnie ten sam ton i czujemy ten sam nieopisany posmak w dwóch rzeczach tak od siebie odległych, to słuszne wydaje się przypuszczenie, że dalszy od naszego doświadczenia przypadek był podobny do bliższego przypadku. A skoro rzecz da się wyjaśnić założeniem, że święty Franciszek mówił do franciszkanów, wówczas trafnie można przypuszczać, że Chrystus również mówił do pewnej poświęconej grupy mającej niemal te same zadania co franciszkanie. Innymi słowy, zdaje się po prostu rzeczą naturalną utrzymywać - jak to utrzymywał Kościół katolicki - że te rady doskonałości były częścią pewnego szczególnego powołania tej grupy mającej zadziwić i przebudzić świat. W każdym razie należy zaznaczyć, że ilekroć napotykamy te osobliwe cechy z ich fantastyczną na pozór trafnością, zjawiające się po przeszło tysiącu lat, stwierdzamy, że są one wytworem tego samego systemu religijnego opierającego swoją ciągłość i swoją władzę na wydarzeniach, w których po raz pierwszy się ukazały.1 Przeróżne filozofie będą powtarzały prawdy chrystianizmu. Ale tylko starożytny Kościół może znów zadziwić świat paradoksami chrystianizmu. Ubi Petrus, ibi Franciscus. Ale jeśli zrozumiemy, że to naprawdę pod natchnieniem swego Boskiego Mistrza święty Franciszek spełniał te dziwaczne czy ekscentryczne czyny miłosierdzia, musimy zrozumieć, że z tego samego natchnienia spełniał on czyny samowyrzeczenia i umartwienia. Jest rzeczą jasną, że te mniej lub więcej żartobliwe przypowieści o miłości do ludzi były poczęte po dokładnym przestudiowaniu Kazania na Górze. Ale jest także rzeczą oczywistą, że jeszcze dokładniej przestudiował on milczące kazanie na innej górze, na górze zwanej Golgotą. I tu znowu głosił Święty ścisłą prawdę historyczną, kiedy mówił, że poszcząc i cierpiąc upokorzenie próbował tylko czynić cośkolwiek z tego, co czynił Chrystus; i tutaj znowu jest rzeczą prawdopodobną, że skoro ta sama prawda zjawia się na dwóch końcach łańcucha jakiejś tradycji, to właśnie ta tradycja prawdę przechowała. Ale doniosłość tego faktu ujawnia się szczególnie w następnym okresie osobistych dziejów Świętego. Albowiem w miarę, jak się wyjaśnia, że jego wielki plan wspólnego życia stał się faktem dokonanym i że nie grozi mu rychłe załamanie się, w miarę jak się staje czymś oczywistym, że już istnieje taka rzecz jak zakon braci mniejszych, ta bardziej osobista i intensywna ambicja świętego Franciszka zarysowuje się coraz silniej. Z chwilą, kiedy niewątpliwie ma uczniów, nie porównuje siebie do nich, wobec których mógłby wyglądać na mistrza, ale porównuje siebie do swego Mistrza, wobec którego wygląda tylko na sługę. To jest, nawiasem mówiąc, jedna z korzyści moralnych, a nawet praktycznych ascetycznego przywileju. Wszelki inny rodzaj wyższości może być zarozumiałością. Ale święty nigdy nie jest zarozumiały, albowiem z samego założenia jest on zawsze w obecności wyższego od siebie. Tylko arystokracji chyba można zarzucić, że jest to kapłaństwo bez Boga. Ale w każdym razie święty Franciszek tę służbę jakby kapłańską, której się poświęcił, pojmował w tej epoce coraz bardziej w postaci ofiary i ukrzyżowania. Miał poczucie, że wycierpiał za mało, aby był godny zostać choć odległym uczniem swego cierpiącego Boga. A ten wstęp do jego dziejów może być z grubsza streszczony pod nazwą "poszukiwania męczeństwa". Taka była zasadnicza myśl jego niezwykłej wyprawy do Saracenów syryjskich. Były oczywiście i inne składniki w tym pomyśle, nad którymi warto by się głębiej zastanowić, niż to czyniono dotychczas. Franciszek zamierzał, rzecz jasna, zakończyć wyprawy krzyżowe w podwójnym tego słowa znaczeniu, to znaczy doprowadzić je do końca i do osiągnięcia ich celu. Pragnął jednak dokonać tego przy pomocy nawrócenia, a nie w oparciu o zwycięstwo, to znaczy środkami duchowymi, a nie materialnymi. Trudno dogodzić umysłowości nowoczesnej: na ogół sposób postępowania Gotfryda de Bouillon nazywa ona dzikim, a sposób świętego Franciszka - fanatycznym. To znaczy, że wszelką metodę moralną określa się jako niepraktyczną, podczas gdy wszelką metodę praktyczną jako niemoralną. Ale pomysł świętego Franciszka był daleki od fanatyczności albo nawet niepraktyczności, choć może patrzał on zbyt prosto na to zagadnienie, jako że brakło mu uczoności jego wielkiego spadkobiercy, Rajmunda Lullusa,2 który rozumiał więcej, ale był również mało rozumiany. Sposób, w jaki Franciszek ujmował tę sprawę, był naprawdę bardzo osobisty i osobliwy, ale tak samo rzecz się miała ze wszystkim, co czynił. Była to w pewnym sensie prosta myśl - jak większość jego myśli. Ale nie była niedowarzona; dużo można na jej korzyść powiedzieć i rzecz mogła się udać. Myśl po prostu była ta, że lepiej tworzyć chrześcijan niż niszczyć muzułmanów. Gdyby się dało nawrócić islam, świat byłby nieporównanie bardziej zjednoczony i szczęśliwy; a przede wszystkim trzy czwarte wojen w historii współczesnej nigdy by się nie wydarzyło. Można było bez absurdu myśleć, że dałoby się tego dokonać bez użycia siły zbrojnej, przy pomocy misjonarzy, którzy by byli zarazem męczennikami. W ten sposób Kościół podbił Europę i może jeszcze w ten sposób podbić Azję czy Afrykę. Jednakowoż poza tym wszystkim święty Franciszek nie myślał o męczeństwie jako o środku do celu, ale niemal jako o celu samym dla siebie - w tym znaczeniu, że najwyższym dla niego celem było zbliżyć się jak najbardziej do wzoru Chrystusa. Poprzez wszystkie jego nieustraszone i bez wytchnienia pędzone dni biegnie refren: "Nie cierpiałem dostatecznie, nie złożyłem dostatecznej ofiary, nie jestem godzien nawet cienia korony cierniowej". Wędrował dolinami tego świata szukając wzgórza, które ma kształt trupiej głowy. Na krótko przed ostatecznym odjazdem Franciszka na Wschód odbyło się wielkie i triumfalne zebranie całego zakonu w pobliżu Porcjunkuli, nazwane "kapitułą słomianych bud" od sposobu obozowania w polu tej potężnej armii. Tradycja powiada, że to właśnie przy tej sposobności święty Franciszek spotkał świętego Dominika - po raz pierwszy i ostatni w życiu.3 Powiada również - co jest dość prawdopodobne - że Hiszpan o praktycznym umyśle był niemal przerażony pobożną niefrasobliwością Włocha, który zgromadził takie tłumy nie zorganizowawszy intendentury. Hiszpan Dominik był, jak prawie każdy Hiszpan, człowiekiem o mentalności żołnierza. Jego dobroczynność przybierała praktyczną formę aprowizacji i organizacji. Ale poza dyskusjami o wierze, wynikłymi z podobnych incydentów, prawdopodobnie nie zrozumiał w tym przypadku siły popularności wywołanej samą tylko osobowością. We wszystkich swych skokach w ciemność Franciszek miał nadzwyczajną zdolność upadania zawsze na nogi. Cała okolica zwaliła się jak lawina znosząc jedzenie i picie na tę pobożną majówkę. Chłopi zwozili wozami wino i zwierzynę; wielmoże krążyli między zgromadzonymi służąc im. Było to prawdziwe zwycięstwo franciszkańskiego ducha śmiałej wiary nie tylko w Boga, ale i w ludzi. Dużo jest oczywiście komentarzy i dyskusji dokoła tej całej sprawy i w ogóle dokoła stosunków między świętym Franciszkiem a świętym Dominikiem; a całą historię "kapituły słomianych bud" znamy tylko ze strony franciszkańskiej. Ale warto się było zatrzymać nad tym rzekomym spotkaniem właśnie dlatego, że to bezpośrednio przed swoją bezkrwawą krucjatą święty Franciszek -- jak powiadają Z- spotkał się ze świętym Dominikiem, którego bardzo krytykowano "za to, że wziął udział w krwawszej jednak krucjacie. Brak miejsca w tej książeczce nie pozwala wytłumaczyć, jak to święty Franciszek - nie mniej niż święty Dominik - byłby ostatecznie bronił idei o jedności chrześcijaństwa ubezpieczonej orężem. Trzeba by naprawdę wielkiej księgi, a nie tej książeczki, aby rozwinąć choćby to jedno zagadnienie od samych jego założeń. Albowiem umysł współczesny przedstawia zupełną tabula rasa w sprawie filozofii tolerancji, toteż przeciętny agnostyk lat ostatnich nie ma rzeczywiście pojęcia o tym, co sam rozumie przez wolność i równość religijną. Przyjmuje własną swoją moralność za oczywistą i chce narzucać ją innym, jak na przykład skromność albo błąd herezji adamitów4. Jest okropnie zgorszony słysząc, że kto inny, muzułmanin czy chrześcijanin, uważa swoją moralność za oczywistą i pragnie narzucać ją innym, jak na przykład oddawanie czci albo błędne poglądy ateistów. Wreszcie cały ten nielogiczny splot, w którym nieświadomość spotyka się z nieznajomością rzeczy, określa jako liberalizm własnego umysłu. Ludzie średniowieczni myśleli, że jeśli jakiś układ społeczny jest zbudowany na pewnej idei, to musi walczyć za nią bez względu na to, czy jest ona tak prosta jak islam, czy tak starannie zrównoważona jak katolicyzm. Ale jeżeli jest rzeczą prawdopodobną, że święty Franciszek byłby się, choć niechętnie, zgodził ze świętym Dominikiem, iż wojna za prawdę jest słuszna jako ostateczność, to jest rzeczą pewną, że święty Dominik zgadzał się z entuzjazmem ze świętym Franciszkiem, że znacznie lepiej zwyciężać przekonywaniem i nauczaniem - jeśliby to się dało zrobić. Święty Dominik znacznie więcej się poświęcał przekonywaniu niż prześladowaniu; ale była przy tym różnica w metodach, ponieważ była różnica między obu ludźmi. We wszystkim, co święty Franciszek czynił, było coś dziecinnego w dobrym tego słowa znaczeniu, a nawet - w dobrym słowa znaczeniu Z- coś krnąbrnego. Rzucał się w sprawy raptownie, jak gdyby dopiero co mu się ukazały. Rzucił się w swoją wyprawę śródziemnomorską niby chłopak, który uciekł ze szkoły na statek. W pierwszym akcie tego przedsięwzięcia Święty odznaczał się tym, że stał się patronem "pasażerów na gapę". Ani nie pomyślał starać się o polecenie czy tanie okazje, czy o jakieś poparcie, które już miał u ludzi bogatych i wpływowych. Po prostu zobaczył statek i rzucił się weń tak, jak się rzucał we wszystko inne; z pośpiechem, który całe jego życie czyni podobne do eskapady czy nawet dosłownie do ucieczki. Leżał jak bagaż między ładunkiem okrętu wraz z jednym towarzyszem, którego zagarnął ze sobą; ale podróż miała, zdaje się, przebieg niefortunny i chaotyczny, a zakończyła przymusowym powrotem do Włoch. Prawdopodobnie właśnie po tej pierwszej nieudanej wyprawie odbyło się owo wielkie zgromadzenie w Porcjunkuli i w czasie między nim a ostateczną wyprawą do Syrii Franciszek próbował też stawić czoło niebezpieczeństwu muzułmańskiemu głosząc słowo Boże Maurom w Hiszpanii. Kilku pierwszych franciszkanów znalazło już w Hiszpanii chwalebną śmierć męczeńską. Ale wielki Franciszek ciągle na próżno wyciągał ramiona ku męczarniom i daremnie tęsknił za taką śmiercią. Nikt prędzej od niego nie był gotów oświadczyć, że był on zapewne mniej podobny do Chrystusa niż ci, którzy już znaleźli swoją Kalwarię; ale ta rzecz była jego sekretem: najdziwniejszy smutek, jakiego doznawać może człowiek. Druga jego podróż była pomyślniejsza - przynajmniej co do przyjazdu na teren działania. Przybywszy do kwatery głównej krzyżowców, która się znajdowała na froncie obleganej Damiety, udał się swoim zwyczajem szybko i samotnie na poszukiwanie kwatery głównej Saracenów. Udało mu się uzyskać widzenie z sułtanem i wtedy to zapewne zaproponował mu, że w czasie sądu Bożego rzuci się w ogień, czy też - jak niektórzy mówią - naprawdę się rzucił, wzywając duchownych muzułmańskich, aby zrobili to samo. Istotnie, rzucenie się w ogień było już rzeczą mało co ryzykowniejszą niż rzucenie się między oręże i narzędzia tortur hordy fanatycznych mahometan i wzywanie ich, aby się wyrzekli Mahometa. Powiadają jeszcze, że muftowie mahometańscy dość chłodno przyjęli propozycję tego konkursu i że jeden z nich po cichu wycofał się podczas dyskusji, w co również dość łatwo uwierzyć. Franciszek - czymkolwiek się to tłumaczy - powrócił tak samo swobodnie, jak przyszedł. Jest może coś z prawdy w tym, co opowiadają o wrażeniu, jakie jego osoba sprawiła na sułtanie, a co przedstawiają jako pewien rodzaj tajemnego nawrócenia. Jest może coś i w przypuszczeniu, że świętego człowieka wobec tych wschodnich półbarbarzyncow broniła ta aureola świętości, o której w takich otoczeniach panuje mniemanie, że wieńczy głowy szaleńców. Jest prawdopodobnie tyleż, a może i więcej słuszności w szlachetniejszym wyjaśnieniu tej łaskawej, choć kapryśnej grzeczności i współczucia, które łączą się jakoś z bardziej dzikimi pierwiastkami w duszach wspaniałych władców Wschodu, typu i tradycji Saladyna. Jest wreszcie może trochę słuszności i w tym pomyśle, że historię świętego Franciszka dałoby się opowiedzieć w formie jakiejś ironicznej tragikomedii pod tytułem: "Człowiek, który nie zdołał dać się zabić". Ludzie lubili zanadto jego samego, aby mu pozwolić umrzeć za wiarę, i przyjmowano człowieka zamiast głoszonej przez niego wieści. Ale te wszystkie różne przypuszczenia krążą tylko dokoła tego wielkiego przedsięwzięcia, które trudno ocenić, ponieważ zawaliło się ono niby fundamenty jakiegoś wielkiego mostu, co mógłby połączyć Wschód z Zachodem, a które pozostaje jednym z wielkich "gdyby było" historii.5 Tymczasem wielki ruch franciszkański postępował w Italii olbrzymimi krokami. Poparty teraz zarówno powagą papieską, jak i powszechnym entuzjazmem, i tworząc jakąś atmosferę koleżeństwa między wszystkimi warstwami społecznymi, ruch ten wzniecił wielki zapał do odbudowy na wszystkich polach życia religijnego i społecznego, a w szczególności do budowania we właściwym tego słowa znaczeniu, co jest tak znamienne dla wszystkich odrodzeń Europy zachodniej. Wystawiono więc w Bolonii wspaniały dom misyjny braci mniejszych, a wielka ich liczba wraz z grupą zwolenników otaczała ów dom wyrażając chóralnie aplauz. Ich jednomyślność została dziwnie przerwana. Ujrzano w tłumie człowieka, który nagle zaczął potępiać budowlę niby jakąś świątynię babilońską i zapytywać z oburzeniem, dlaczego tak ubliżono Pani Biedzie przepychem pałaców. Był to Franciszek, dziko wyglądający po powrocie ze swej wschodniej krucjaty; pierwszy to i ostatni raz w życiu mówił z gniewem do swoich dziatek. Powróćmy jeszcze do tej poważnej sprzeczności między uczuciami a planowym postępowaniem, z powodu której wielu franciszkanów, a w pewnej mierze i sam Franciszek, porzucili tę bardziej umiarkowaną regułę, która ostatecznie wzięła górę. Tutaj zaznaczymy tylko tę sprzeczność jako nowy cień, który omroczył duszę Świętego po pierwszym jego rozczarowaniu w samotności, i jako w pewnym sensie preludium do następnej fazy jego kariery -- najbardziej samotnej i tajemniczej. Wszystko, co prawda, w tym wydarzeniu zdaje się być osłonięte jakąś chmurą dyskusyjności, nawet sama jego data; niektórzy pisarze umieszczają je znacznie wcześniej w toku dziejów Franciszka. Ale czy było ono, czy też nie punktem kulminacyjnym historii ze stanowiska chronologicznego, było nim z pewnością z punktu widzenia logicznego i najwłaściwiej będzie tutaj o nim wspomnieć. Powiedziałem: wspomnieć, gdyż nic więcej w tej sprawie uczynić nie można; jest ona bowiem tajemnicą zarówno w wyższym, moralnym, jak i w zwykłym, historycznym tego słowa znaczeniu. W każdym razie zdaje się, że okoliczności jej były następujące: Franciszek oraz pewien jego młody towarzysz przybyli pewnego razu w trakcie wspólnego wędrowania do wielkiego zamku rzęsiście oświetlonego z powodu uroczystości pasowania syna domu na rycerza. Do tego arystokratycznego dworu, który swą nazwę zapożyczył od Monte Feltro, weszli na swój pełen wdzięku i prostoty sposób i zaczęli głosić dobrą nowinę. Niektórzy z obecnych słuchali Świętego, "jakby to był anioł Boży", między innymi pewien szlachetny pan, Orland z Chiusi, który posiadał wielkie dobra w Toskanii i który zwrócił się do świętego Franciszka z gestem osobliwej i zarazem nieco malowniczej uprzejmości. Mianowicie podarował mu górę - rzecz chyba jedyną w swoim rodzaju wśród darów tego świata. Reguła franciszkańska, która zabraniała braciom przyjmować pieniądze, nie przewidywała widocznie szczegółowego zakazu przyjęcia góry. Ale też Franciszek przyjął ją tak samo, jak przyjmował wszystko - raczej do chwilowego użytkowania niż na stałą własność osobistą - i obrócił ją na coś w rodzaju schroniska przeznaczonego bardziej na życie pustelnicze niż klasztorne; chronił się tam, gdy zamierzał oddawać się modlitwom i postom, do których nie namawiał nawet swych najbliższych przyjaciół. Była to góra Alverno w Apeninach, a jej szczyt na zawsze został uwieńczony ciemną chmurą z rąbkiem czy aureolą chwały.6 Nigdy zapewne nie będziemy wiedzieli, co się tam właściwie wydarzyło. Ta sprawa była, jak sądzę, przedmiotem dyskusji między najpobożniejszymi komentatorami świętego żywota, jak również między nimi a badaczami bardziej świeckiego pokroju. Być może, że święty Franciszek nigdy do nikogo o tym nie mówił; byłoby to bardzo charakterystyczne; a jest rzeczą w każdym razie pewną, że mówił o tym bardzo mało; zdaje się, że tylko do jednej osoby. Choć więc ostateczne sformułowanie prawdy zawisło od rozstrzygnięcia takich, zaprawdę świętych wątpliwości, wyznam, że dla mnie osobiście to jedyne samotne i pośrednio tylko przekazane sprawozdanie brzmi jak sprawozdanie o czymś realnym, o jednej z tych rzeczy bardziej rzeczywistych od tego, co nazywamy codzienną rzeczywistością. Nawet coś, co się wydaje niejednoznaczne i oszałamiające w tym obrazie, sprawia wrażenie doznania obrażającego zmysły - tak jak to czyni ów ustęp Apokalipsy o zwierzętach nadprzyrodzonych pokrytych oczami. Można by sądzić, że święty Franciszek ujrzał nad sobą niebiosa wypełnione jakimś wielkim skrzydlatym tworem, podobnym do serafina rozpostartego na kształt krzyża. Pozostaje tajemnicą, czy ta skrzydlata postać sama była ukrzyżowana, czy przybrała postać Ukrzyżowanego, czy też tylko między jej skrzydłami ukazał się krucyfiks. Jednak wydaje się rzeczą jasną, że było coś z tego pierwszego wrażenia, gdyż święty Bonawentura 7 wyraźnie mówi, że święty Franciszek zastanawiał się, czy serafin mógł być ukrzyżowany, skoro te straszne a pradawne Panowania nie podlegały słabości Męki. Święty Bonawentura podsuwa myśl, że ta pozorna sprzeczność mogła oznaczać, iż święty Franciszek miał być ukrzyżowany duchowo, skoro nie mógł być ukrzyżowany jako człowiek; ale jakiekolwiek znaczenie miała ta wizja, to, co wyrażała, było bardzo żywe i przemożne. Święty Franciszek ujrzał nad sobą jakąś wypełniającą całe niebiosa ogromną, nie dającą się objąć myślą ani pamięcią potęgę, przedwieczną jak Ojciec Przedwieczny, której spokój ludzie wyobrażali sobie w postaci skrzydlatych byków czy potwornych cherubów, a cały ten dziw skrzydlaty cierpiał od bólu jak zraniony ptak. Ta boleść seraficka Z- jak mówią - przebodła go mieczem bólu i żałości; można stąd wnosić, że jakaś wzmagająca się agonia towarzyszyła tej ekstazie. W końcu wizja apokaliptyczna rozwiała się na niebie, a wewnętrzna agonia ucichła; cisza i zwyczajne powietrze wypełniły brzask poranny i wolno spłynęły w fioletowe szczeliny i rozwarte przepaści Apeninów. Głowa samotnika opadła wśród całego tego odprężenia i spokoju, w których czas może przepływać dając wrażenie czegoś zakończonego i dopełnionego; a kiedy Święty spojrzał w dół, ujrzał na swych rękach znaki gwoździ. 1 Rzecz w wysokim stopniu godna uwagi, że nawet Renan rozumuje bardzo podobnie: "Franciszek z Asyżu był zawsze jedną z najmocniejszych racji skłaniających mnie do przekonania, że Jezus był prawie dokładnie taki, jakim go nam malują ewangelie synoptyczne" (Nouvelles Etudes d'Histoire Religieuse, p. 326, cyt. przez John R. H. Moorman op. cit., s. 9). 2 Raimundus Lullus (1235Ś1315), tercjarz franciszkański, słynny w historii scholastyki jako autor swoistej maszyny do wnioskowania dedukcyjnego, uznawał też potrzebę indukcji, a to mianowicie przy nawracaniu Arabów. Idei tego nawrócenia poświęcił wiele pracy, projektował z tej racji stworzenie Akademii języków orientalnych. 3 Niektórzy historycy uważają natomiast, że jeżeli w ogóle do spotkania doszło, to nastąpiło ono nie wtedy, tylko prawdopodobnie w zimie r. 1217/18, w Rzymie, gdzie był też wówczas kardynał Ugolino. (Por. II Cel., 148Ś150 i Cuthbert op. cit.) Inaczej Sabatier oraz Joergensen (op. cit., s. 292), którzy wierzą w spotkanie dwóch wielkich świętych w Porcjunkuli. 4 Dziwaczna sekta adamitów, powracająca szereg razy w historii Europy, dążąca do odtworzenia bytowania ludzkiego w raju ziemskim; jej członkowie uprawiali nudyzm. 5 Całe to opowiadanie u Chestertona, jakkolwiek równie świetnie podane jak cała książka, zostawia w umyśle czytelnika niezbyt jasny obraz kolejności wydarzeń. Otóż najwcześniejsza była nieudana wyprawa do Syrii w r. 1212 (I. Cel., XX, 55) z tak bezceremonialną jazdą okrętem, choć ta jazda niekoniecznie wypadła na początku podróży (Joergen-sen op. cit., III, 2). Potem przypada równie nieudany (bo sparaliżowany przez chorobę) zamiar podróży do Maroka (i tam raczej, niż w Hiszpanii, nastąpiło męczeństwo pięciu franciszkanów). Na trzecim miejscu, wydaje się, należy umieścić Kapitułę Namiotów (chyba bez obecności świętego Dominika?) która wypada na r. 1218 lub 1219, a na czwartym wyprawę, już doprowadzoną do skutku, do Sułtana (również 1219 lub 1221). Nie wszystkie daty są pewne, ale ten porządek wydaje się naj-prawdopodobniejszy. (Por. II Cel,, II c, CIX, 148; Cuthbert op. cit., 168, 234, n. 2.) 6 Z tekstu nie widać tu dostatecznie jasno, że „otrzymanie góry w podarku" przez świętego Franciszka było, jak wiadomo, o szereg lat wcześniejsze od stygmatyzacji. Z dokumentów wynika, że darowizna nastąpiła formalnie już w r. 1213, wizję zaś Franciszek przeżył w r. 1224. W dniu wizyty Braci Mniejszych pasowany był raczej krewniak pana domu (Cuthbert op. cit., II, 5, 167Ś8). Skrywanie stygmatów przez Biedaczynę jest faktem, niemniej wymienieni są co najmniej dwaj bracia, którzy rany widzieli (I Cel., pars 2, cap. III, 95; II Cel., II, cap. C, 138; II Cel., II, cap. XCIX, 137). 7 Święty Bonawentura, oprócz swych pism filozoficznych, napisał żywot świętego Franciszka pt. Legenda maior. 182 ROZDZIAŁ IX Cuda i śmierć Wstrząsająca historia stygmatów świętego Franciszka, o której mówiliśmy w zakończeniu ostatniego rozdziału, była w pewnym sensie zakończeniem jego życia. W sensie logicznym byłaby ona zakończeniem, choćby się wydarzyła na początku. Ale wierniejsze tradycje odnoszą ją do późniejszej daty i nasuwają wrażenie, że pozostałe dni pobytu Franciszka na ziemi były jakby epilogem granym przez cień. Czy domysły świętego Bonawentury były słuszne, że święty Franciszek ujrzał w tym widzeniu serafickim niby wielkie zwierciadło własnej duszy, która mogła cierpieć przynajmniej podobnie do anioła, jeżeli nie podobnie do Boga, czy też to widzenie wyraziło w obrazie bardziej prymitywnym i gigantycznym niż w pospolitej sztuce chrześcijańskiej podstawowy paradoks śmierci Boga - jest w każdym razie rzeczą oczywistą wobec przekazanych przez tradycję jego następstw, że miało ono znaczenie korony i pieczęci. Zdaje się, że właśnie po tej wizji święty Franciszek począł ślepnąć. Ale to wydarzenie zajmuje jeszcze inne i znacznie mniej ważne miejsce w tym z grubsza naszkicowanym zarysie. Daje ono właściwą sposobność do rozważenia w sposób zwięzły i zbiorowy wszystkich faktów czy baśni odnoszących się do innej strony życia świętego Franciszka, strony - nie powiem - bardziej podlegającej dyskusji, ale niewątpliwie bardziej dyskutowanej. Mam na myśli owo mnóstwo świadectw i tradycji dotyczących jego cudownych sił i nadprzyrodzonych czynów, którymi łatwo bym mógł usiać i ozdobić każdą stronicę tej opowieści, gdyby nie to, że dla pewnych względów związanych z jej tokiem lepiej będzie zebrać, choć pośpiesznie, wszystkie takie klejnoty na jeden stos. Przyjąłem taki sposób postępowania, aby nie urazić pewnego przesądu. Jest to zaiste w znacznej mierze przesąd należący już do przeszłości, przesąd, który wyraźnie zanika w naszych czasach dzięki większemu oświeceniu, a w szczególności dzięki szerszemu zakresowi doświadczenia naukowego i wiedzy. Jednakże przechowuje się on jeszcze uporczywie u wielu przedstawicieli starszego pokolenia, a także silnie jest zakorzeniony u wielu ludzi młodego pokolenia. Mam tu na myśli mniemanie, że "na świecie cudów nie ma" - jak to mawiał zdaje się Mathew Arnold wyrażając w ten sposób pogląd tylu naszych wujów i dziadów z epoki wiktoriańskiej. Innymi słowy, jest to pozostałość tego sceptycznego uproszczenia, przy pomocy którego niektórzy filozofowie początku osiemnastego wieku rozpowszechnili wtedy (na krótko) przekonanie, żeśmy odkryli prawa wszechświata niby mechanizm zegara - zegara tak bardzo prostego, iż można w nim na pierwszy rzut oka odróżnić, co mogło, a co nie mogło się zdarzyć w zakresie ludzkiego doświadczenia. Trzeba sobie przypomnieć, że ci prawdziwi sceptycy ze złotego wieku sceptycyzmu tak samo drwili z pierwszych pomysłów naukowych, jak i z przebrzmiałych legend religijnych. Voltaire, gdy mu powiedziano, że znaleziono skamieniałą rybę na jakimś szczycie alpejskim, wprost to wyśmiał i oznajmił, że to zapewne jakiś poszczący mnich czy pustelnik porzucił tam ości zjedzonej ryby - zapewne dla jakiegoś nowego mniszego szalbierstwa. Każdemu obecnie wiadomo, że nauka miała swój rewanż nad sceptycyzmem. Linia graniczna między wiarogodnymi i niewiarogodnymi rzeczami nie tylko stała się znów tak płynna jak w czasach jakiegoś barbarzyńskiego półmroku, ale prócz tego liczba rzeczy wiarogodnych najwidoczniej wzrasta, a niewiarogodnych maleje. W czasach wolterowskich nie wiadomo było, jaki cud trzeba będzie z kolei odrzucić. Dzisiaj nie wiadomo, jaki cud trzeba będzie z kolei przyjąć. Ale dawno już, w dniach mego dzieciństwa, gdym po raz pierwszy ujrzał postać świętego Franciszka bardzo ode mnie odległą i pociągającą mnie ku sobie nawet z tej odległości, w owej epoce wiktoriańskiej, która całkowicie oddzielała cnoty świętych od ich cudów - nawet wówczas nie mogłem się wyzbyć pewnej wątpliwości co do tego, jak tę metodę dałoby się stosować w historii. Nawet wówczas dobrze nie rozumiałem, a i dzisiaj nie całkiem rozumiem, na jakiej podstawie mielibyśmy dokonywać wyboru w starych kronikach, które sprawiają wrażenie jednolitej całości. Nasza wiedza o pewnych okresach historycznych, a w szczególności o całym okresie średniowiecza, opiera się na pewnym zespole kronik napisanych przez ludzi, z których pewni są bezimienni, a wszyscy już nie żyją, i których świadectw w żadnym razie nie możemy ze sobą skonfrontować, a w wielu razach potwierdzić. Nigdy jasno nie zdawałem sobie sprawy, jakim prawem historycy to przyjmowali mnóstwo szczegółów kronikarskich za stanowczo prawdziwe, to nagle zaprzeczali ich prawdziwości, skoro jeden z tych szczegółów był nadprzyrodzony. Nie robię im zarzutu z tego, że są sceptykami, dziwię się tylko, dlaczego ci sceptycy nie są bardziej sceptyczni. Mogę ich rozumieć, gdy powiadają, że tylko szaleńcy czy kłamcy mogli umieszczać w kronice takie szczegóły; ale w takim razie wynika z tego jedynie wniosek, że kronika była napisana przez kłamców czy szaleńców. Tak więc na przykład piszą: "Fanatyzmowi mniszemu nietrudno było rozgłosić, że nad grobem Tomasza Becketa poczynały już dziać się cuda". Dlaczego równie dobrze nie napiszą: "Fanatyzmowi mniszemu nietrudno było rozgłosić, że czterej rycerze z dworu króla Henryka zamordowali Tomasza Becketa w katedrze"? Piszą oni coś w tym rodzaju: ,,W tej bezkrytycznej epoce z łatwością wierzono, że Joanna d'Arc z natchnienia Bożego rozpoznała Delfina, mimo że był w przebraniu". Dlaczego na tej samej zasadzie nie napiszą: "Bezkrytyczność tej epoki była tak wielka, że przypuszczano, iż jakaś nieznana młoda chłopka mogła uzyskać audiencję na dworze Delfina"? Tak samo i w obecnym przypadku, skoro nazywają szaloną historią opis tego, jak święty Franciszek rzucił się w ogień i wyszedł cało, to na jakiej podstawie nie nazywają szaloną historii o tym, jak święty Franciszek rzucił się do obozu okrutnych muzułmanów i powrócił zeń cało? Proszę tylko o informację, bo sam nie znajduję racjonalnego wyjaśnienia takiego postępowania. Śmiem twierdzić, że każde słówko napisane o świętym Franciszku przez współczesnych pochodzi od ludzi, którzy sami byli zdolni uwierzyć w jakąś cudowną historię i ją opisać. A może wszystko to tylko mnisze bajki i nigdy nie było żadnego świętego Franciszka ani żadnego świętego Tomasza Becketa, ani żadnej Joanny d'Arc? Jest to niewątpliwie reductio ad absurdum, ale reductio ad absurdum poglądu, który uważał wszelkie cuda za absurd. I w logice formalnej taka metoda wyboru doprowadziłaby do najbardziej szalonych absurdów. Z jakiejś samej w sobie niewiarogodnej historii możemy wywnioskować tylko tyle, że jej autor nie jest godny wiary. Nie wynika z niej bynajmniej, że pewne jej części można przyjąć z całkowitą dobrą wiarą. Jeżeli ktoś powie, że widział człowieka w żółtych spodniach wskakującego do wnętrza własnego gardła, nie będziemy przysięgali na Biblię ani nie damy się spalić na stosie za twierdzenie, że miał on istotnie na sobie żółte spodnie. Gdyby kto twierdził, że poleciał błękitnym balonem w górę i ujrzał księżyc zrobiony z zielonego sera, to nie złożymy zaprzysiężonego zeznania ani co do barwy balonu, ani co do barwy księżyca. A zatem jedynie logicznym wnioskiem z wątpienia o wszystkich takich opowieściach na temat cudów świętego Franciszka jest zwątpienie o istnieniu takich ludzi jak święty Franciszek. Istotnie, był okres myśli współczesnej stanowiący jakby kres powodzi obłąkanego sceptycyzmu, w którym naprawdę tak mówiono i czyniono. Mówiono, że święty Patryk wcale nie istniał, co jest w każdym calu takim samym głupstwem - po ludzku i historycznie rzecz biorąc - jak powiedzenie, że nie istniał święty Franciszek. Był, na przykład, czas, kiedy szaleństwo tłumaczenia mitologicznego rozpuściło znaczną część solidnej historii pod wszechogarniającym działaniem gorących promieni Mitu Słonecznego. Sądzę, że to określone słońce już zaszło, ale któż wie, ile księżyców i meteorów pojawiło się na jego miejsce. Święty Franciszek, oczywiście, wspaniale by się nadawał na Mit Słoneczny. Jakżeby mógł stracić sposobność zostania Mitem Słonecznym ktoś, kogo najlepiej znamy z pieśni zwanej Hymnem do słońca? Zbyteczną rzeczą będzie podkreślać, że ogień w Syrii był jutrzenką na Wschodzie, a krwawe rany w Toskanii - gaś-nięciem słońca na Zachodzie. Mógłbym tę teorię rozwinąć szeroko i długo, tylko że - jak to się często zdarza takim subtelnym teoretykom - inna i bardziej obiecująca teoria przychodzi mi na myśl. Nie rozumiem, jakim sposobem wszyscy ze mną włącznie mogli przeoczyć fakt, że cała historia świętego Franciszka jest pochodzenia totemicznego. Jest to niewątpliwie historia, w której wprost aż się roi od totemów. Tak pełno ich w gajach franciszkańskich jak w pierwszej lepszej baśni o czerwonoskórych. Franciszek, według opowiadania, nazywa siebie osłem, gdyż w pierwotnym micie Franciszek było to po prostu imię dawane rzeczywistemu czworonogiemu osłu, który następnie przekształcił się w nieokreślony sposób w na poły człowieczego boga czy bohatera. I to niewątpliwie jest powodem, dlaczego miałem uczucie, że Brat Wilk i Siostra Jaskółka świętego Franciszka byli trochę podobni do Brata Lisa i Siostry Krowy w opowiastkach wuja Remusa. Niektórzy powiadają, że jest pewne niewinne stadium dziecięctwa, w którym naprawdę wierzymy, że krowa mówiła, a lis zrobił dziecko ze smoły. W każdym razie jest pewien niewinny okres rozwoju umysłowego, w którym czasem naprawdę wierzymy, że święty Patryk był Mitem Słonecznym, a święty Franciszek - totemem. Ale dla większości z nas obydwie te fazy życia rajskiego są już przeszłością. Jak to powiem za chwilę, możemy dla praktycznych celów odróżniać rzeczy prawdopodobne i nieprawdopodobne w takiej historii. Nie tyle chodzi tutaj o krytykę "kosmiczną" samego wydarzenia, ile o krytykę literacką opowiadania. Niektóre historie opowiada się znacznie poważniej niż inne. Ale poza tym nie będę się tutaj kusił o dokładne między nimi rozróżnienie. Nie będę tego czynił dla racji praktycznej, bo czyż byłby trwały z tego pożytek? Mam na myśli to, że w praktyce cała ta sprawa przetapia się na nowo w tyglu krytycznym, skąd może wyjść na świat dużo rzeczy, które racjonalizm nazwałby potworami. Ustalone stanowiska wiary i filozofii pozostają naprawdę wciąż te same. Czy człowiek wierzy, że ogień w pewnym przypadku może nie palić, zależy od jego zapatrywania na to, dlaczego w ogóle ogień pali. Jeżeli ogień spali dziewięć drewienek z dziesięciu dlatego, że taka jest jego natura czy przeznaczenie, to spali równie dobrze i dziesiąte. Jeżeli zaś spali dziewięć drewienek dlatego, że taka jest wola Boga, to może być wolą Boga, iżby dziesiąte drewienko pozostało nie spalone. Nikt nie może wyjść poza tę zasadniczą różnicę w przyczynach rzeczy; i dla teisty wierzenie w cuda jest tak samo racjonalne, jak dla ateisty niewierzenie. Innymi słowy, istnieje tylko jeden rozsądny powód, aby nie wierzyć w cuda, a tym jest wiara w co innego. Ale te ustalone stanowiska wiary i filozofii są przedmiotem rozważań teoretycznych i nie ma w tej książce dla nich osobnego miejsca. W sprawach zaś historii i biografii, które mają w tej książce miejsce, nic w ogóle nie ma ustalonego. Świat jest mieszaniną możliwości i niemożliwości i nikt nie wie, jaka będzie następna hipoteza naukowa na poparcie jakiegoś starego przesądu. Trzy czwarte cudów przypisywanych świętemu Franciszkowi wytłumaczyliby dziś psychologowie nie tak oczywiście, jak tłumaczy je katolik, ale w sposób, który materialista z konieczności musi odrzucić. Jest cały osobny dział cudów świętego Franciszka: cudowne uzdrowienia. Cóż z tego, że jakiś sceptyk "wyższy ponad to" odrzuca je jako rzeczy nie do pomyślenia, skoro uzdrowienia przez wiarę stanowią dziś wielki jankesowski business, głośny niczym cyrk Barnuma? Jest znów inny dział cudów, analogiczny do opowieści o Chrystusie, który "czytał w myślach ludzkich". Po co je cenzurować i wykreślać za to, że są oznaczone jako "cuda", skoro odgadywanie myśli jest obecnie grą towarzyską równie popularną jak zgadywanie przysłów? Jest inny cały dział, który należałoby zbadać osobno, gdyby takie studia naukowe były możliwe - cudów dobrze stwierdzonych, zdziałanych relikwiami świętego Franciszka lub szczątkami należących doń przedmiotów. Cóż pomoże odrzucanie ich jako rzeczy nie do pojęcia, skoro najpospolitsze salonowe doświadczenia metapsychiczne zawsze polegają na dotykaniu jakiegoś przedmiotu związanego z pewną osobą albo na trzymaniu w ręku jakiejś należącej do niej rzeczy. Oczywiście, nie sądzę, że te sztuczki są tego samego rodzaju co dobroczynne dzieła Świętego; chyba że w sensie diabolus simius Dei. Ale nie idzie o to, w co wierzę i dlaczego, ale o to, w co sceptyk nie wierzy i dlaczego. A dla praktycznego biografa i historyka płynie stąd taki morał, że powinien poczekać, aż się rzeczy trochę bardziej wyjaśnią, zanim zacznie twierdzić, że w coś nie wierzy. Wobec takiego stanu rzeczy ma on do wyboru dwie drogi - i nie bez pewnego wahania wybrałem tu jedną z nich. Najlepiej i najśmielej byłoby opowiedzieć po prostu całą historię ze wszystkimi cudami - jak to uczynili pierwsi historycy. I do tej zdrowej i prostej metody będą zapewne musieli nawrócić i nowi historycy. Ale nie zapominajmy, że książka niniejsza jest - jak się wyraźnie zapowiedziało - tylko wstępem do świętego Franciszka czy też do studiowania świętego Franciszka. Ci, co potrzebują wstępu czy też wprowadzenia, to są z natury swojej ludzie obcy. Naszym zadaniem jest doprowadzić ich do przyjrzenia się świętemu Franciszkowi, a w tym celu mamy zupełne prawo ułożyć fakty w takim porządku, aby zwyczajne szły przed nadzwyczajnymi, a te, które można od razu zrozumieć, przed tymi, które dadzą się zrozumieć z trudnością. Byłbym niezmiernie rad, gdyby ten skromny i niezręczny szkic zawierał choć jeden czy dwa wiersze mogące zachęcić ludzi, aby zajęli się studiowaniem świętego Franciszka; a jeżeli to będą robić, przekonają się wkrótce, że nadprzyrodzona część jego historii wydaje się równie naturalna jak cała jej reszta. Ale było rzeczą konieczną, by mój zarys był czysto ludzki, wobec tego, że przedstawiałem wezwanie świętego Franciszka do wszystkich ludzi, łącznie ze sceptykami. Toteż wybrałem tu drugą drogę; postanowiłem mianowicie wykazać, że tylko ktoś obłąkany od urodzenia mógłby wątpić, iż Franciszek z Asyżu był bardzo rzeczywistą historyczną istotą ludzką, a następnie przedstawić pokrótce w niniejszym rozdziale te siły nadludzkie, które niewątpliwie stanowiły część tej historii i tej ludzkości. Pozostaje tylko jeszcze powiedzieć kilka słów o pewnych rozsądnych rozróżnieniach, które należałoby w tej sprawie poczynić bez względu na wyznawane poglądy, aby nie pomieszać rzeczy istotnych i decydujących w życiu Świętego z baśniami i pogłoskami będącymi naprawdę tylko rąbkiem jego sławy. Istnieje takie mnóstwo legend i anegdot o świętym Franciszku z Asyżu i tyle doskonałych zbiorów, które obejmują prawie wszystkie z nich, że byłem zmuszony zastosować w tych ograniczonych ramach także ograniczoną taktykę polegającą na trzymaniu się jednego sposobu wyjaśniania, a tylko cytowaniu tu i ówdzie jakiejś anegdoty ilustrującej to wyjaśnienie. Jeżeli ta metoda jest słuszna w odniesieniu do wszystkich legend i opowieści, to będzie ona szczególnie słuszna w odniesieniu do legend o cudach i zjawiskach nadprzyrodzonych. Gdybyśmy brali niektóre opowieści tak, jak nam je podają, moglibyśmy stworzyć sobie dość dziwne wrażenie, że biografia Świętego zawiera więcej wydarzeń nadprzyrodzonych niż przyrodzonych. Otóż wyraźnie sprzeczne z tradycją katolicką, która w tylu punktach zbiega się ze zdrowym rozsądkiem, jest przypuszczenie, że taka jest normalna proporcja tych rzeczy w życiu ludzkim. Co więcej, nawet jako opowieści o rzeczach nadprzyrodzonych czy niezgodnych z przyrodą dzielą się one na dwie różne klasy na podstawie naszej znajomości nie tyle cudów, co opowieści. Niektóre z nich mają charakter czarodziejskich baśni bardziej nawet w formie niż w treści. Są to najwyraźniej baśnie opowiadane przy kominku wieśniakom lub wiejskim dzieciom, w okolicznościach, w jakich nikomu na myśl nie przyjdzie podawać do wierzenia nauki religijnej, którą by można przyjąć albo odrzucić, ale w jakich układa się jakąś historię w najbardziej symetryczne kształty zgodnie ze schematem czy wzorem dekoracyjnym przyjętym dla wszystkich czarodziejskich baśni. Inne znów mają formę wyraźnych świadectw, to znaczy są zeznaniami o prawdzie lub fałszu; a trudno będzie komukolwiek, kto trafnie osądza naturę ludzką, uznać je za kłamstwa. Jest rzeczą jasną, że opowieść o stygmatach nie jest legendą, a może być najwyżej kłamstwem. Chcę powiedzieć, że nie jest to na pewno późniejszy narost legendarny dodany do sławy świętego Franciszka, ale coś, co się zjawia niemal od razu u najwcześniejszych jego biografów. Należy zatem koniecznie przypuścić, że była to zmowa; byli istotnie ludzie skłonni widzieć w tym oszustwo nieszczęsnego Eliasza, którego z tylu stron chciano traktować jako użytecznego a uniwersalnego łotra. Mówiono istotnie, że pierwsi biografowie: święty Bonawentura, Tomasz z Celano' i Trzej Towarzysze 2, mimo iż oświadczają, że święty Franciszek otrzymał mistyczne stygmaty, nie mówią, że sami je widzieli. Nie uważam tego argumentu za decydujący, ponieważ wypływa jedynie z rodzaju opowiadania. Trzej Towarzysze bynajmniej nie składają tu zeznania i - co za tym idzie - żadna także z uznanych części ich opowiadania nie ma takiego charakteru. Piszą oni kronikę stosunkowo nieosobistą i bardzo obiektywną w tonie. Nie mówią: "Widzieliśmy stygmaty świętego Franciszka", lecz: "Święty Franciszek otrzymał stygmaty". Ale tak samo nie mówią: "Widzieliśmy, że święty Franciszek poszedł do Porcjunkuli", lecz: "Święty Franciszek poszedł do Porcjunkuli". I tak ciągle jeszcze nie rozumiem, dlaczego mamy im wierzyć jako naocznym świadkom w jednym przypadku, a nie wierzyć jako naocznym świadkom w drugim przypadku. Ich opowiadanie stanowi całość i byłoby z ich strony całkiem niewczesnym i niezwykłym przerwaniem jego toku, gdyby raptem zaczęli zaklinać się, wzywać Boga na świadka, podawać swoje nazwiska i adresy i zeznawać pod przysięgą, że sami widzieli i sprawdzili dane fakty fizyczne.3 Zdaje mi się zatem, że ta szczegółowa dyskusja sprowadza się do zagadnienia ogólnego, o którym już wspomniałem, mianowicie, dlaczego mamy w ogóle wierzyć tym kronikom, jeśli wierzymy, że obfitują w rzeczy niewiarogodne. Ale i to znowu da się prawdopodobnie sprowadzić w ostatecznej instancji do prostego faktu, że niektórzy ludzie nie mogą wierzyć w cuda, ponieważ są materialistami. To jest dość logiczne; ale w takim razie powinni oni negować rzeczy przeciwne naturze zarówno w oświadczeniach współczesnego uczonego profesora, jak i w oświadczeniach średniowiecznego zakonnego kronikarza. A w takim razie będą dzisiaj musieli być w sprzeczności z wieloma profesorami. Ale cokolwiek byśmy myśleli o nadprzyrodzoności tkwiącej w czynach materialnych i zwykłych, nie pojmiemy ducha świętego Franciszka - a szczególnie po jego wizji na górze Alverno - jeśli nie uprzytomnimy sobie, że żył on życiem nadprzyrodzonym. I w życiu jego jest coraz więcej i więcej takiej nadprzyrodzoności, w miarę jak zbliża się ku śmierci. Pierwiastek nadprzyrodzony nie oddzielał go od natury, całą bowiem osobliwością sytuacji Franciszka było to, że łączył go doskonalej z naturą. Nie czynił go ponurym czy też odczłowieczonym, całe bowiem znaczenie posłannictwa Świętego polegało na tym, że mistycyzm czyni człowieka pogodnym i ludzkim. Ale też odwrotnie: cała osobliwość jego sytuacji i całe znaczenie jego posłannictwa polegało na tym, że moc, która je sprawiała, była mocą nadprzyrodzoną. Jeżeli owo proste rozróżnienie nie było widoczne w ciągu jego życia, byłoby rzeczą trudną nie zauważyć go czytając opowieść o jego śmierci. Można w pewnym sensie powiedzieć, że błądził po świecie jako człowiek umierający; zupełnie tak samo, jak błądził za życia. Kiedy stawało się rzeczą coraz bardziej widoczną, że podupada na zdrowiu, zaczęto, zdaje się, wozić go z miejsca na miejsce, czyniąc jakby widowisko choroby, a raczej widowisko śmierci. Tak było w Rieti, w Nursji, być może w Neapolu, a z pewnością w Cortonie nad jeziorem Perugia. Ale jest coś głęboko patetycznego i pełnego wielkich zagadnień w fakcie, że pod koniec płomień życia Franciszka jakby rozbłysnął, a serce jego się rozradowało, gdy ukazały się w dali na wzgórzu asyskim uroczyste kolumny Porcjunkuli. On, co stał się włóczęgą, gdyż umiłował wizję, on, co odmówił sobie wszelkiego przywiązania do miejsca i własności, on, którego ewangelią i chlubą była bezdomność, odczuł niby strzałę Parta, oścień natury - tęsknotę za domem. On także przeżywał maladie du clo- nostalgię za dzwonnicą rodzinnej wsi, choć jego dzwonnica była wyższa od naszej. "Nigdy - wykrzyknął z nagłą energią charakterystyczną dla mocnych duchów w chwili śmierci - nigdy nie porzucajcie tego domostwa. Gdziekolwiek pójdziecie, na jakąkolwiek pielgrzymkę się udacie, wracajcie zawsze do domu, bo to jest święty dom Boży." Procesja przeszła pod sklepieniami jego domu, a on położył się na posłaniu i bracia zgromadzili się dokoła na ostatnie długie czuwanie. Nie zdaje mi się ta chwila odpowiednia do roztrząsania dyskusji wynikłych później co do tego, których pobłogosławił następców, w jakiej formie i z jakim znaczeniem. W tej jedynej chwili pobłogosławił nas wszystkich. Ale kiedy się pożegnał z kilkoma najbliższymi, a zwłaszcza najstarszymi przyjaciółmi, zdjęto go na jego własne żądanie z twardego łoża i położono na gołej ziemi, odzianego - jak niektórzy mówią - tylko we włosiennicę; tak jak niegdyś, gdy uciekł od ojca zimą do lasu. Było to ostateczne potwierdzenie jego wielkiej uporczywej idei: że pochwała i dziękczynienie wybuchają najwyżej i najwspanialej z nagości i nicości. Kiedy tak leżał, możemy być pewni, że jego spalone i oślepłe oczy nie widziały nic prócz swego celu i swego początku. Możemy być pewni, że jego dusza w tym ostatnim niepojętym osamotnieniu widziała twarzą w twarz tylko wcielonego Boga i ukrzyżowanego Chrystusa. Ale ludziom stojącym dokoła niego inne myśli mieszały się z tamtymi i liczne musiały napływać wspomnienia niby widma o zmroku. kiedy gasł ów dzień, a zstępowała wielka ciemność, w której wszyscy utraciliśmy przyjaciela. Albowiem ten, co umierał, to nie był Dominik od Psów Bożych, przywódca w wojnach logicznych i kontrowersyjnych, które można by wprowadzić do jakiegoś planu i według planu przekazywać; nie był to mistrz władający maszynerią dyscypliny demokratycznej przy pomocy której inni mogliby sami siebie organizować. Ten, który opuszczał ten świat, był osobą; to był poeta, to było spojrzenie na świat niby światło, jakiego nigdy nie było później ani na morzu, ani na ziemi, coś, czego nic nie zastąpi, co się nigdy nie powtórzy, dopóki trwać będzie ziemia. Ktoś powiedział, że był tylko jeden Chrześcijanin, który umarł na krzyżu; słuszniej byłoby w tym znaczeniu powiedzieć, że był tylko jeden Franciszkanin, a imię jego było Franciszek. Jakkolwiek ogromne i udatne było dzieło popularne, które po sobie zostawił, było jednak coś, czego nie mógł po sobie zostawić, tak jak malarz pejzażysta nie może nikomu przekazać w testamencie swych oczu. Był to artysta w życiu, który został tutaj powołany, aby być artystą w śmierci; i miał on więcej prawa niż Neron, jego antytyp, powiedzieć: „Qualis artifex pereo". Albowiem życie Nerona było szeregiem póz aktorskich zależnych od okoliczności, podczas gdy Umbryjczyk miał w sobie naturalny i nieprzerwany wdzięk jakby atlety. Ale święty Franciszek miał coś lepszego do mówienia i myślenia, a myśli jego porwane zostały w górę, gdzie iść za nimi nie możemy: na te boskie i zawrotne wyżyny, na które sama tylko śmierć nas podnieść może. Dokoła niego stali bracia w brązowych habitach, ci, którzy go kochali - jeśli nawet później spierali się ze sobą. Był tu Bernard, jego pierwszy przyjaciel, i Anioł, który mu sekretarzował, i Eliasz, jego następca, z którego tradycja chciała zrobić jakiegoś Judasza, ale który, zdaje się, był czymś mało co gorszym od urzędnika na niewłaściwym miejscu. Tragedią jego było, że miał habit franciszkański bez franciszkańskiego serca, a w każdym razie z bardzo niefranciszkańską głową. Ale choć był złym franciszkaninem, mógłby być z niego przyzwoity dominikanin. Bądź co bądź nie mamy powodu wątpić, że kochał Franciszka; wszak kochali go i ludzie dzicy, i gbury. W każdym razie stał on wraz z innymi, gdy upływały godziny i przedłużały się cienie w domu Porcjunkuli; i nikt nie powinien tak źle o nim sądzić przypuszczając, że jego myśli kierowały się wówczas ku burzliwej przyszłości, ku późniejszym ambicjom i sporom. Można sobie wyobrazić, że ptaki musiały wiedzieć, kiedy to się stało, i uczyniły jakiś ruch na wieczornym niebie. Jak niegdyś, według opowiadania, rozleciały się na znak Franciszka w cztery strony świata, kreśląc obraz krzyża, tak teraz znowu mogły takimi kropkowanymi liniami nakreślić w tym kształcie jeszcze straszliwszą wróżbę na niebie. Może były ukryte w lasach małe zalęknione stworzonka, których nikt już nie miał tak zauważać i rozumieć; a powiadają, że zwierzęta bywają czasem świadome rzeczy, na które człowiek, duchowo od nich wyższy, jest w danej chwili ślepy. Nie wiemy, Czy dreszcz jakiś przeszedł wszystkich złodziei i wyrzutków, i wyjętych spod prawa, aby im powiedzieć, co się stało z tym, który nigdy nie znał uczucia pogardy. Ale przynajmniej w korytarzach i krużgankach Porcjunkuli nastąpiła nagła cichość, w której stały bez ruchu brunatne postacie niby posągi z brązu; albowiem w chwili tej przestało bić to wielkie serce, które pękło dopiero wtedy, gdy zawarło w sobie cały świat. 1 Tomasz de Celano, wybitny franciszkanin, otrzymał od papieża zlecenie napisania żywota świętego Franciszka w r, 1228. Jest to tzw. Vita Prima, w odróżnieniu od napisanej w blisko dwadzieścia lat potem Vita Secunda, która uzupełnia pierwszą wersję. Na ogół uważane są obie za jedno z najpoważniejszych źródeł. 2 Tzw. Legenda Triura Sociorum, tj. braci Anioła, Leona i Rufina, różnie oceniana przez krytyków, również jeden z najwcześniejszych dokumentów (przed poł. XIII w.) 3 A jednak święty Bonawentura (op. cit., cap. XIII) czuje, że stygmaty są czymś na tyle niezwykłym, że właśnie umacnia swoje sprawozdanie powołaniem się na świadków szczególnie wiarogodnych. Rzecz tę "...widziało bowiem za życia Świętego wielu braci, którzy, chociaż byli mężami przez swą szczególną świętość we wszystkim godnymi wiary, jednak, dla usunięcia wszelkiej wątpliwości, potwierdzili swe zeznania przysięgą..."; w tym samym rozdziale dodaje też, że papież Aleksander IV mówił mu o oglądaniu stygmatów Franciszkowych, a opowiedzenie o tym miało miejsce "wobec ludu". ROZDZIAŁ X Testament świętego Franciszka Jest niewątpliwie smutna ironia w tym, że święty Franciszek, który całe życie pragnął doprowadzić ludzi do zgody, miał umrzeć pośród coraz to wzmagających się niesnasek. Nie powinniśmy wszelako przeceniać owej niezgody - jak to czynili pewni ludzie Z- i widzieć w niej porażki wszystkich jego ideałów. Niektórzy wykazują, że jego dzieło zostało po prostu zniweczone przez złość ludzką czy też przez jeszcze większą - jak to oni zawsze przyjmują - złość Kościoła. Niniejsza książeczka jest szkicem o świętym Franciszku, a nie o zakonie franciszkańskim, a tym mniej o Kościele katolickim czy o papiestwie albo o polityce wobec krańcowych franciszkanów, czyli fraticellów. Trzeba zatem zaznaczyć tylko w kilku słowach ogólny charakter sporu, który rozgorzał po śmierci Świętego i do pewnego stopnia zakłócił ostatnie dni jego życia. Głównym szczegółem tego sporu była interpretacja ślubu ubóstwa, czyli wyrzeczenia się wszelkiej własności. Nikt - jak mi wiadomo - nigdy nie zamierzał sprzeciwiać się składaniu przez poszczególnych braci ślubów, że nigdy nie będą mieli żadnej własności osobistej. To znaczy nikt nie zamierzał sprzeciwiać się ich negowaniu własności prywatnej. Ale niektórzy franciszkanie powołując się na autorytet świętego Franciszka poszli jeszcze dalej i - jak sądzę - dalej, niż ktokolwiek poszedł kiedy w tym kierunku. Powzięli zamiar zniesienia nie tylko własności prywatnej, ale własności w ogóle. Inaczej mówiąc, nie chcieli odpowiadać zbiorowo za nic: ani za budynki, ani za zapasy, ani za narzędzia; nie chcieli posiadać ich zbiorowo, nawet gdy zbiorowo ich używali. Jest to zupełna prawda, że wielu z nich - szczególnie spośród pierwszych zwolenników tego poglądu - było ludźmi wspaniałego i bezinteresownego ducha, całkowicie oddanymi ideałowi wielkiego Świętego. Jest również zupełną prawdą, że papież i władze kościelne nie uważali, jakoby ta koncepcja była możliwa do przeprowadzenia i przy jej modyfikacji posunęli się do usunięcia pewnych fragmentów testamentu Świętego. Ale trudno widzieć w tej koncepcji jakieś urządzenie wykonalne czy nawet w ogóle jakieś urządzenie, gdyż rzeczywiście było to odrzucenie urządzania czegokolwiek. Każdy wiedział, rzecz jasna, że franciszkanie byli komunistami, ale to już był nie tyle komunizm, co anarchizm. Z pewnością, bez względu na wszelkie argumenty przeciwne, ktoś czy coś musi odpowiadać za pewną liczbę budowli historycznych oraz zwykłych dóbr i ruchomości. Wielu socjalizujących idealistów, mianowicie ze szkoły pana Shawa czy pana Wellsa, potraktowało ten spór tak, jakby po prostu chodziło o tyranię bogatych i zepsutych papieży, dławiącą prawdziwego ducha chrześcijańskiego chrześcijańskich socjalistów. Ale naprawdę ten krańcowy ideał był w pewnym sensie zupełnym przeciwieństwem ideału socjalistycznego czy nawet społecznego. Właśnie to, co odrzucali ci zapaleńcy, było ową własnością społeczną, na której opiera się socjalizm; to, czego z zasady nie chcieli robić, było tym, co stanowi cel socjalistów: posiadanie legalne jako zbiorowość. Nie jest również prawdą, że ton, w jakim papież zwracał się do tych zapaleńców, był wyłącznie surowy i wrogi. Papież przez długi czas przestrzegał pewnego kompromisu, specjalnie pomyślanego dla uspokojenia wątpliwości ich sumienia: kompromisu, w myśl którego papiestwo obejmowało posiadanie w charakterze depozytu w zastępstwie właścicieli, którzy nie chcieli dotykać odnośnych rzeczy. Faktem jest, że zdarzenie to dowodzi dwóch rzeczy, dość pospolitych w dziejach katolicyzmu, ale bardzo mało rozumianych przez dziennikarską historię cywilizacji przemysłowej. Wykazuje ono, że święci byli czasem wielkimi ludźmi, gdy papieże byli małymi. Ale wykazuje również, że wielcy ludzie nie mają czasem słuszności, podczas gdy mali ludzie ją mają. I ostatecznie trudno będzie bezstronnemu i jasno myślącemu badaczowi nie przyznać, że to papież miał słuszność twierdząc z naciskiem, iż świat nie jest przeznaczony wyłącznie dla franciszkanów. Albowiem to właśnie było istotą sporu. Poza tą szczegółową kwestią praktyczną kryło się coś znacznie większego i ważniejszego, czego ruch i podmuch czujemy czytając o tej kontrowersji. Można by posunąć się daleko, żeby przedstawić ostateczną prawdę w sposób następujący: święty Franciszek był tak wielkim i oryginalnym człowiekiem, iż miał w sobie coś z tego zaczynu, który znajdujemy u założycieli nowej religii. Wielu z jego zwolenników było mniej lub więcej gotowych w duchu do uważania go za założyciela jakiejś nowej religii. Chętnie pozwoliliby duchowi franciszkańskiemu wyjść z ram chrześcijaństwa, tak jak duch chrześcijański wyszedł z ram Izraela. Byliby chętnie pozwolili, aby franciszkanizm zaćmił chrześcijaństwo, tak jak ono zaćmiło Izraela. Franciszek - ten płomień, co przebiegał drogami Italii - miał się stać początkiem pożaru, w którym spłonęłaby stara cywilizacja chrześcijańska. Papież miał właśnie rozstrzygnąć, czy chrześcijaństwo ma wchłonąć Franciszka, czy Franciszek chrześcijaństwo. I decyzja jego była słuszna - mniejsza z tym, że zarazem zgodna z obowiązkami jego stanowiska - gdyż Kościół mógł objąć wszystko, co było dobre we franciszkanach, a franciszkanie nie mogli objąć wszystkiego, co było dobre w Kościele. Jest pewien wzgląd dość jasno widoczny w całej historii świętego Franciszka, ale niedostatecznie może brany pod uwagę, szczególnie przez tych, którym w tym przypadku brak pewnego katolickiego zdrowego rozsądku, jeszcze szerszego niż entuzjazm franciszkański. A przecież ten wzgląd wynika z samych zasług tego człowieka, którego tak słusznie podziwiają. Franciszek z Asyżu - jak to się ciągle mówiło i powtarzało - był poetą, to znaczy osobą, która umiała wyrazić swoją osobowość. Otóż zawsze i wszędzie cechą takiego człowieka jest to, że nawet jego ograniczenia czynią go większym. On jest tym, kim jest, nie tylko przez to, co w nim jest, ale do pewnego stopnia i przez to, czego w nim nie ma. Ale granice, które zakreślają kontury takiego portretu osobistego, nie mogą się stać granicami dla całej ludzkości. Święty Franciszek jest bardzo wybitnym przykładem tej osobliwości właściwej geniuszowi: nawet jego cechy negatywne są pozytywnymi, ponieważ stanowią część jego osobowości. Doskonały przykład tego, o czym mówię, można znaleźć w jego stosunku do wykształcenia i uczoności. Ignorował on książki i nauki, a w pewnej mierze i odstręczał od nich; i ze swego punktu widzenia oraz z punktu widzenia swojej pracy na świecie miał zupełną słuszność. Cały sens jego posłannictwa miał być tak prosty, aby mógł je zrozumieć nieokrzesany prostak. Cały sens jego stanowiska polegał na tym, że patrzało się zeń świeżym okiem na świeży świat jakby dopiero stworzony tego ranka. Z wyjątkiem wielkich podstawowych faktów: stworzenia i historii o raju, pierwszego Bożego Narodzenia i pierwszej Wielkanocy - świat nie miał historii. Ale czy żąda się i czy jest to pożądanie, aby cały Kościół katolicki nie miał wcale historii? Główna myśl niniejszej książki jest może ta, że święty Franciszek przeszedł przez świat niby Odpuszczenie Boże. Chcę przez to powiedzieć, że z jego ukazaniem się nastąpiła chwila, kiedy ludzie mogli się pogodzić nie tylko z Bogiem, ale i z przyrodą, i - co ze wszystkiego najtrudniejsze - z samymi sobą. Albowiem nastąpiła chwila, kiedy całe stęchłe pogaństwo, które zatruwało świat starożytny, zostało wreszcie z organizmu społecznego usunięte. Święty Franciszek otworzył wrota ciemnych wieków, jakby czyśćcowego więzienia, w którym ludzie oczyścili się bądź jako pustelnicy na pustyni, bądź jako bohaterzy w wojnach z barbarzyńcami. Istotnie, całym jego zadaniem było powiedzieć ludziom, aby rozpoczęli życie na nowo, a zatem kazać im zapomnieć. Skoro mieli odwrócić kartę i zacząć nową stronicę od pierwszych wielkich liter alfabetu, naiwnie nakreślonych i jaskrawo pomalowanych według zwyczaju wczesnego średniowiecza, było rzeczą jasną, że dla całkowitego zadowolenia swej dziecięcej wesołości powinni byli zamazać starą kartę, czarną i krwawą od okropności, które się na niej znajdowały. Tak więc już zauważyłem, że w poezji tego pierwszego włoskiego poety nie ma ani śladu całej owej mitologii pogańskiej, która trwała jeszcze długo po pogaństwie. Ten pierwszy poeta włoski był, zdaje się, jedynym na świecie człowiekiem, który nigdy nie słyszał o Wergiliuszu. I to było całkiem słuszne w tym specjalnym znaczeniu, w jakim był on pierwszym poetą włoskim. Jest całkiem słuszne, że mógł nazywać słowika słowikiem, a nie psuć czy nie zasmucać sobie pieśni strasznymi historiami o Itylusie czy Prokne Słowem, jest to rzeczywiście słuszna i pożądana rzecz, że święty Franciszek nigdy nie słyszał o Wergilim. Ale czy naprawdę pragnęlibyśmy, żeby Dante nigdy nie słyszał o Wergilim? Czy naprawdę pragnęlibyśmy, aby Dante nigdy nic nie czytał z mitologii pogańskiej? Słusznie powiedziano, że użytek, jaki czyni Dante z takich baśni, stanowi część składową jakiejś głębszej ortodoksji, że jego wielkie fragmenty pogańskie, olbrzymie postacie Minosa czy Charona napomykają jakby tylko o istnieniu jakiejś ogromnej religii przyrodzonej poza wszelką historią, będącej od samego początku zapowiedzią Wiary. Dobrze jest, że mamy w Dies irae zarówno Sybillę, jak i Dawida. Że święty Franciszek byłby spalił wszystkie karty wszystkich ksiąg Sybilli w zamian za jeden świeży liść pierwszego z brzegu drzewa - to jest zupełnie pewne i zupełnie właściwe dla świętego Franciszka. Ale dobrze jest, że mamy zarówno Dies irae, jak i Hymn do słońca. Słowem, według naszej tezy, przyjście świętego Franciszka na świat było jakby narodzeniem się w jakimś ciemnym domu dziecka zdejmującego zeń klątwę; dziecka, które rośnie nieświadome tragedii i triumfuje nad nią dzięki swej niewinności. Dziecko takie powinno być nie tylko niewinne, ale i nieświadome. Cały sens tej historii polega na tym, żeby mogło ono rwać zieloną trawę nie wiedząc, iż rośnie na grobie zamordowanego człowieka, albo piąć się na jabłoń nie wiedząc, że była ona szubienicą samobójcy. Taka była amnestia i pojednanie, jaką świeżość ducha franciszkańskiego przyniosła całemu światu. Ale z tego nie wynika, aby ów duch miał narzucać całemu światu swoją niewiedzę. Otóż sądzę, że byłby się starał narzucić ją całemu światu. Niektórym franciszkanom wydałoby się słuszną rzeczą, by poezja franciszkańska wygnała prozę benedyktyńską. Dla owego symbolicznego dziecka było to zupełnie racjonalne. Było dość słuszne, aby dla takiego dziecka świat był dużym, nowym pokojem dziecinnym, ze świeżo wybielonymi ścianami, na których mogłoby sobie pacykować kredą własne malunki, naiwne w rysunku i wesołe w kolorze: początki wszelkiej naszej sztuki. Było dość słuszne, aby taki pokój dziecinny wydawał mu się najwspanialszym mieszkaniem, jakie sobie tylko człowiek może wyobrazić. Ale w Kościele Bożym jest mieszkań wiele. Każda herezja dążyła do zawężenia wpływów Kościoła. Gdyby ruch franciszkański stał się jakąś nową religią, byłaby to mimo wszystko ciasna religia. Jeżeliby tu i ówdzie stał się jakąś herezją, byłaby to ciasna herezja. Sprawił to, co sprawia wszelka herezja: przeciwstawił duchowi nastrój. Ten nastrój był naprawdę pierwotnie pięknym i wspaniałym nastrojem wielkiego świętego Franciszka, ale nie był całością ducha Bożego czy nawet człowieczego. I faktem jest, że ten nastrój sam zwyrodniał, gdyż z nastroju stał się monomanią. Sekciarze, których nazwano fraticellami, ogłosili o sobie, że są prawdziwymi synami świętego Franciszka, i zerwali kompromis z Rzymem na korzyść kierunku, który chętnie by nazwali "całkowitym programem asyskim". Niezadługo ci odłączeni franciszkanie poczęli wyglądać równie dziko jak biczownicy. Zaczęli rzucać nowe a gwałtowne anatemy: wyklęli małżeństwo, to znaczy wyklęli ludzkość. W imię najbardziej ludzkiego ze świętych wypowiedzieli wojnę ludzkości. Nie wyginęli oni na skutek jakiegoś specjalnego prześladowania; wielu z nich dało się w końcu przekonać, że trzon ich, który pozostał nieugięty, nie wytworzył nic, co by w najmniejszym stopniu mogło komu przypominać świętego Franciszka. Wadą ich było, że byli mistykami i tylko mistykami, mistykami, a nie katolikami, mistykami, a nie chrześcijanami, mistykami a nie ludźmi. Odpadli dlatego, że po prostu nie chcieli słuchać głosu rozsądku. A święty Franciszek, choć jego zwroty ideowe mogły się wielu wydawać szalone i romantyczne, był jednak przywiązany do rozsądku jednym niewidzialnym i niezniszczalnym włoskiem. Ten wielki Święty był zdrów, a z samym dźwiękiem wyrazu "zdrowie" jak z głębszym, z harfy wydobytym tonem wracamy do czegoś naprawdę głębszego niż to wszystko, co w nim wyglądało na jakąś niemal chochlikową ekscentryczność. Nie był zwykłym ekscentrykiem, gdyż zwracał się zawsze do centrum i do samego serca labiryntu; skracał sobie drogę przez las w najdziwaczniejszy sposób, najbardziej łamanymi ścieżkami, ale zawsze szedł do domu. Był nie tylko zbyt pokorny, aby być herezjarchą, ale i zbyt ludzki, aby być krańcowym w znaczeniu wygnańca na krańce świata. Samo poczucie humoru; które dodaje specjalnego smaku wszystkim opowieściom o jego przygodach, wystarczało, aby go ustrzec od zesztywnienia w uroczystej postawie sekciarskiej apodyktyczności. Z natury swej był skłonny przyznawać, że nie ma racji, a jeśli jego zwolennicy musieli w pewnych kwestiach praktycznych przyznawać, że on nie miał racji, to tylko po to, aby dowieść, że zasadniczo miał rację. Albowiem oni właśnie, jego prawdziwi uczniowie, rzeczywiście dowiedli, że miał rację, a nawet przekraczając niektóre z jego negacji rozwinęli triumfalnie i wytłumaczyli po swojemu jego prawdę. Zakon franciszkański nie skamieniał ani nagle się nie skończył jak coś, czego istotny cel został udaremniony przez oficjalną tyranię lub wewnętrzną zdradę. Jego centralny i prawowierny pień przyniósł później owoce światu. Zaliczał on do swych synów Bonawenturę, wielkiego mistyka, i Bernardyna, popularnego kaznodzieję, który napełnił Italię rozgłosem swych bardzo pobożnych błazeństw igrca Bożego. Zaliczał Rajmunda Lullusa z jego dziwną nauką i jego szerokimi i śmiałymi planami nawrócenia świata; człowieka intensywnie indywidualnego, tak właśnie jak święty Franciszek był intensywnie indywidualny. Zaliczał Rogera Bacona, pierwszego przyrodnika, którego doświadczenia nad światłem i wodą miały w sobie cały ten jasny i osobliwy urok cechujący początki przyrodoznawstwa, a któremu nawet najbardziej materialistyczni uczeni składali hołd jako ojcu nauki. Jest nie tylko prawdą, że byli to wielcy ludzie, którzy dokonali wielkiego dzieła dla świata, ale jest również prawdą, że byli to ludzie przechowujący ducha i styl pewnego rodzaju człowieka, że możemy u nich łatwo rozpoznać ślady i oddźwięk śmiałości i prostoty oraz uznać ich za synów świętego Franciszka. Oto bowiem, w jakim ostatecznie duchu powinniśmy się zwracać do świętego Franciszka: w duchu podziękowania za to, co zrobił. Ponad wszystko był on wielkim dawcą i ze wszystkich rodzajów dawania najlepiej lubił oddawanie należnej podzięki. Jeżeli inny wielki człowiek napisał gramatykę przyzwolenia,1 to o Franciszku można powiedzieć, że napisał gramatykę przyjmowania, gramatykę wdzięczności. Pojmował do głębi teorię dziękczynienia, a ta głębia jest bezdenną przepaścią. Wiedział, że uwielbienie Boga spoczywa na najtrwalszym fundamencie wtedy, kiedy jest bezinteresowne. Wiedział, że najlepiej możemy zmierzyć wzniosłość cudu samego faktu istnienia, jeśli uprzytomnimy sobie, że bez jakiejś dziwnej łaski nie istnielibyśmy wcale. A coś z tej większej prawdy odnajdujemy na mniejszą skalę w naszych własnych stosunkach z tym tak potężnym twórcą dziejów. On również jest dawcą rzeczy, o których sami nawet byśmy nie pomyśleli, on również jest zbyt wielki, by zasługiwał na inne uczucie z naszej strony niż wdzięczność. Od niego przyszło jakieś całkowite przebudzenie świata i jakaś jutrzenka, w której świetle wszelkie kształty i wszelkie barwy zostały dla nas odnowione. Potężni geniusze, którzy byli twórcami znanej nam cywilizacji chrześcijańskiej, ukazują się w historii jako jego słudzy i naśladowcy. Zanim się zjawił Dante - on już dał poezję Włochom; zanim święty Ludwik zaczął rządzić - on już wystąpił jako trybun ubogich; zanim Giotto namalował swe obrazy - on już odegrał ich sceny. Ten wielki malarz, który natchnął duchem ludzkości malarstwo europejskie, sam chodził po natchnienie do świętego Franciszka. Opowiadają, że kiedy święty Franciszek wystawił na swój prosty sposób jasełka betlejemskie, z królami i aniołami w sztywnych i wesołych szatach średniowiecznych, w złotych perukach zamiast aureoli, stał się cud pełny franciszkańskiej chwały. Święte Dzieciątko było drewnianą kukiełką, bambino; mówią, że święty Franciszek ucałował je, a ono w jego objęciach ożyło. Z pewnością nie myślał wtedy o rzeczach mniejszej wagi, ale my możemy w każdym razie powiedzieć, że jedna rzecz ożyła w jego objęciu, a było nią to, co nazywamy dramatem. Poza wielkim indywidualnym upodobaniem do pieśni on sam nie wcielił może swego ducha w żadną z tych sztuk. On sam był duchem w nie wcielonym. Był istnością i substancją duchową chodzącą po świecie, zanim ktokolwiek widział jej widome wcielenie: błędnym, jakby znikąd wytryskującym ogniem, od którego bardziej materialni ludzie mogli zapalać zarówno pochodnie, jak i łojówki. Był duszą cywilizacji średniowiecznej, zanim ta zdołała przybrać swój kształt. Inny jeszcze, zgoła różny strumień natchnienia duchowego płynie w wielkiej mierze z tego samego źródła: cała energia reformatorska średnich i nowych wieków działająca pod hasłem: "Deus est Deus pauperum". Franciszkowe nieziemskie umiłowanie istot ludzkich odnajdujemy w wielu sprawiedliwych prawach średniowiecznych skierowanych przeciwko pysze i okrucieństwu bogaczy; a dzisiaj znowu jest w znacznym stopniu natchnieniem kierunku, który w przybliżeniu nazywa się socjalizmem chrześcijańskim, a który słuszniej może być nazwany demokracją katolicką. Ani co do artystycznej, ani co do społecznej strony tych rzeczy nikt nie będzie twierdził, że bez Franciszka one by nie istniały, a jednak całkiem słusznie rzec można, że nie potrafimy sobie ich teraz bez niego wyobrazić, skoro on żył i przemienił świat. A coś z poczucia bezsilności, które stanowiło więcej niż połowę jego siły, zstąpi na każdego, kto wie, czym to natchnienie było w dziejach, a może z tego zdać sprawę jedynie w szeregu nędznych i niepowiązanych zdań. Taki człowiek zrozumie coś z tego, co miał na myśli święty Franciszek mówiąc o wielkim i dobrym długu, którego nie można spłacić. Poczuje zarazem i pragnienie zrobienia nieskończenie więcej, i błahość zrobienia czegokolwiek. Pojmie, co to znaczy tonąć pod takim potopem wspaniałości zmarłego człowieka i nie mieć nic, co można by postawić naprzeciw; nie mieć do postawienia pod zwisającymi i przygniatającymi sklepieniami takiej świątyni czasu i wieczności nic więcej jak tylko tę cienką świeczkę spaloną tak szybko przed jego ołtarzem. 1 Chodzi o dzieło Newmana "a Essay in Aid of a Gramar of Assent, zajmujące się psychologią i logiką aktu wiary, czyli odpowiedzią na zagadnienie, jak dochodzi w człowieku do całkowitego "przytaknięcia", "przyzwolenia" (assent) wobec bodźców religijnych.