TAK BYŁO...
SYBIRACY
POWRÓCILI
Tadeusz Kaźmierczak Z Sybiru do Polski
Jan Kwiatkowski
Roman Matejek
Wspomnienia z Kazachstanu 1940 -1946
Skrócone notatki z pobytu w Rosji
Związek Sybiraków Oddział w Krakowie Kraków 2003
Wybór i opracowanie:
Zespół Komisji Historycznej Związku Sybiraków Oddział w Krakowie
Zespól redakcyjny:
Aleksandra Szemioth, Teodor Gąsiorowski, Anna Gęgotek, Stella
Goldgart, Małgorzata Kapłita, Anna Semkowicz, Hełena Szczerbińska,
Agnieszka Winiarska, Zofia Zemłak, Janusz Żuławski
Korekta i projekt okładki:
Komisja Historyczna
Na okładce plakat z mapą podziału Polski wg linii Ribentrop-Mołotow,
publikowany w wydawnictwach polonijnych na Zachodzie
Druk książki został dofinansowany przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa (Warszawa)
oraz SŚMotoi
Urząd Województwa Małopolskiego (Kraków
Wydanie I
Printed in Poland
tob^
© Copyright by Związek Sybiraków w Krakowie 2003 © Copyright by Drukarnia GS sp. z o.o., Kraków 2003
ISBN - 83-88879-16-2
Skład i łamanie:
PIKTOGRAF
Druk i oprawa:
Drukarnia GS sp. z o.o., Kraków
WPROWADZENIE
Losy Polaków na Syberii to temat rozległy, wielowątkowy i różnorodny. Ma on swą długą historię.
Represyjne zesłania Polaków, buntujących się przeciwko rosyjskiemu zaborcy, władze carskie rozpoczęły już w XVIII wieku, podczas Konfederacji Radomskiej. Nasilające się ilościowo fale zesłań znaczyły kolejne zrywy wolnościowe naszego Narodu - Konfederacja Barska, Insurekcja Kościuszkowska, Powstania: Listopadowe i Styczniowe, rewolucyjne ruchy w latach 1905-1906 - zaludniły polskimi patriotami bezkresne przestrzenie azjatyckich obszarów Imperium Rosyjskiego.
Ofiarami tych zsyłek byli głównie mężczyźni, uczestnicy walk zbrojnych lub działań konspiracyjnych.
Carskie metody walki z politycznymi przeciwnikami zostały przejęte i „udoskonalone" przez komunistyczne władze na Kremlu, których decyzjami wywożono na Sybir już nie grupy więźniów, lecz tysięczne rzesze ludności cywilnej - kobiety, starców, dzieci. Dotyczyło to mniejszości narodowych w Związku Radzieckim, podejrzewanych o nieprzychylność dla nowej władzy. Jako jedni z pierwszych represjom byli poddani Polacy pozostali na przedrozbiorowych Kresach Rzeczpospolitej, których kilkaset tysięcy wywieziono w latach 1936-37 do Kazachstanu, gdzie dotychczas przebywają w zwartych grupach osadniczych.
Po 17 września 1939 roku, kiedy to Armia Czerwona przekroczyła granice Rzeczpospolitej Polskiej, na zagarniętych przez nią terenach rozpoczęła się eksterminacja ludności
5
polskiej na niespotykaną dotychczas skalę. Zapoczątkowały ją aresztowania tysięcy osób cywilnych, głównie mężczyzn. Później nastąpiły masowe deportacje całych rodzin. Wywożono zarówno obywateli polskich zamieszkałych na tych terenach przed wybuchem II wojny światowej, jak też i wielkie grupy ludności przybyłej z Polski Centralnej - uciekinierów z terenów okupowanych przez Niemców.
W czterech głównych akcjach deportacyjnych wywieziono łącznie około miliona osób cywilnych. Deportacje były niezwykle sprawnie zorganizowane i realizowane według wcześniej sporządzonych imiennych spisów, opracowanych przez służby NKWD, przy współpracy miejscowych donosicieli.
Masowe deportacje miały miejsce 10 lutego, 13 kwietnia, na przełomie czerwca i lipca 1940 roku oraz w maju i czerwcu 1941 roku. Pomiędzy tymi głównymi akcjami wywózek trwał nieprzerwanie proces deportacji mniejszych, kilkusetosobowych, grup (m.in. w maju 1940 r.)
Dokładna liczba deportowanych jest trudna do ustalenia, wokół tego problemu trwają obecnie dyskusje historyków. Według polskich źródeł emigracyjnych w okresie od 17 września 1939 roku do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku ze wschodnich terenów Polski ubyło co najmniej milion siedemset tysięcy obywateli polskich, wliczając w to około 250 tysięcy aresztowanych, 230 tysięcy żołnierzy wziętych do niewoli we wrześniu 1939 r. i podobną ilość obywateli polskich wcielonych przymusowo w latach 1940-1941 do Armii Czerwonej. Ilości te podaję za Julianem Siedleckim (J. Siedlecki „Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986", Londyn 1988, wyd. II).
Kolejna fala represji, aresztowań i deportacji nastąpiła w latach 1944-1945, kiedy działania wojenne na froncie sowiecko-niemieckim przesunęły się na zachód. Armia Czerwona wkroczyła ponownie na tereny II Rzeczpospolitej, a wraz z nią służby i wojska NKWD. Aresztowania i zsyłki do łagrów dotyczyły w tym czasie głównie żołnierzy Armii Krajowej. Niemal
6
równocześnie wznowiono akcje deportacyjne ludności cywilnej z terenów Kresów Wschodnich. Dotychczas nie ustalono dokładnych ilości deportowanych. Niektóre źródła podają przybliżone dane, wg. których w latach 1944-45 wywożono 2 do 2,5 tysiąca osób miesięcznie.
W miarę przesuwania się frontu na zachód podążały za nim formacje NKWD. Kontynuowały one aresztowania żołnierzy AK również na terenach Polski centralnej i zachodniej. Proceder ten trwał do początku lat pięćdziesiątych. Aresztowani, po okrutnych śledztwach, trafiali do łagrów na terenie ZSRR, z wyrokami od 8 do 20 lat pozbawienia wolności.
Informacje te, z konieczności skrótowe, dają przybliżone pojęcie o rozmiarach problemu. Nie byłyby one kompletne bez wspomnienia o zbrodni katyńskiej - mordzie dokonanym na 15 tysiącach oficerów polskich, jeńcach wojennych z września 1939 roku, oraz 7 tysiącach cywilów, aresztowanych w tym samym czasie. Wyrokiem najwyższych władz sowieckich zostali oni straceni wiosną 1940 roku.
Ta najbardziej spektakularna zbrodnia nie wyczerpuje jednak całości strat polskich - w łagrach, w miejscach deportacji i w transportach zginęły setki tysięcy obywateli polskich.
Ci, którzy przeżyli, wydostawali się z ZSRR różnymi drogami: z Armią gen. W. Andersa w 1942 г., z I Armią Wojska Polskiego w 1943 г., w ramach akcji repatriacyjnej lat 1945-46 i po długiej przerwie w repatriacji 1955-1959. Nie wszyscy zdołali wrócić, tysiące pozostały tam i dotąd żyją bez szans na powrót do Ojczyzny. Do Kraju nie powróciły również tysiące osób, które, uratowane przez Armię gen. W. Andersa, ze względów politycznych wybrały życie na emigracji w krajach Zachodu.
Względy polityczne, a konkretnie działania reżimu uzależniającego Polskę powojenną od władz ZSRR, spowodowały również i to, że cały przedstawiony tu problem eksterminacji dokonywanej na obywatelach polskich przez władze sowieckie był tematem zakazanym w Polsce Ludowej.
7
Prawda na ten temat może być wypowiadana publicznie dopiero od czasu wielkich przemian politycznych w 1989 roku.
Do dziś jednak nikt z przedstawicieli władz Rosji nie wyraził wyrazów ubolewania, ani nie przeprosił Polski i Polaków, nie poprosił o przebaczenie za popełnione zbrodnie.
Na fali przemian mógł powstać Związek Sybiraków, skupiający żyjących jeszcze świadków tych ponurych wydarzeń. Związek nawiązał do tradycji przedwojennej organizacji o tej samej nazwie, w której działali dawni, jeszcze carscy, zesłańcy syberyjscy.
Jednym z głównych celów Związku jest dawanie świadectwa o przeżytych represjach, co winno przyczynić się do powstania wiarygodnych opracowań historycznych tego okresu i poszerzenia społecznej wiedzy na ten temat.
Celowi temu służy działalność Komisji Historycznej Oddziału Związku Sybiraków w Krakowie, w miarę jej ograniczonych możliwości.
W 1995 roku Komisja rozpoczęła skromną działalność wydawniczą, w oparciu o zgromadzone w jej Archiwum zbiory wspomnień i dokumentów.
Zapoczątkowano dwie serie wydawnictw książkowych -wspomnieniową, zatytułowaną „Tak było... Sybiracy" i dokumentacyjną p.t. „Materiały źródłowe do dziejów sybirackich".
W obydwu wypadkach są to publikacje zaledwie przyczynkowe, mamy jednak nadzieję, że chociaż w małym stopniu posłużą prawdzie historycznej.
Aleksandra Szemioth
(Tekst jest przedrukiem
Wstępu do 2 tomu serii „Tak było... Sybiracy"
powtarzanym w następnych tomach serii)
8
OD REDAKCJI
Obecny rok 2003 jest czasem sybirackich rocznic - 75-tej rocznicy powstania Związku Sybiraków w 1928 roku i 15-tej rocznicy jego reaktywowania w 1988 roku. Rocznice te są obchodzone przez wszystkie Oddziały Związku Sybiraków w całej Polsce.
Jako krakowski akcent rocznicowy, pragniemy dołączyć dorobek wydawniczy Komisji Historycznej Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków, a w szczególności wydane w roku jubileuszowym dwie pozycje książkowe, tom 9 i tom 10 z serii wspomnieniowej „TAK BYŁO... Sybiracy".
Prezentowany obecnie 10-ty tom naszej serii opatrzyliśmy tytułem „Powrócili". Tytuł ten można rozwinąć do pełnego zdania i pełnego znaczenia: „powrócili pomimo wszystko" lub też „powrócili cudem".
Publikujemy w tym tomie wspomnienia trzech Autorów; każdy był przymusowo przetrzymywany na terenie byłego ZSRR i każdy mógł tam pozostać na zawsze - żywy lub martwy. Dane im było powrócić i ten fakt jest wspólnym elementem w ich odmiennych biografiach.
Autorzy wspomnień to: Tadeusz Kaźmierczak, Jan Kwiatkowski i Roman Matejek.
Dwaj pierwsi mieli początkowo podobne losy. Obydwaj jako mali jeszcze chłopcy zostali wraz z rodzinami deportowani z Kresów do północnego Kazachstanu; wcześniej aresztowano ich ojców.
Wyrwani brutalnie z domów i wywożeni w nieznane 13 kwietnia 1940 roku, w drugiej masowej akcji deportacyjnej, nie wiedzieli, iż w tym samym czasie, wiosną 1940 roku, mordowani byli ich ojcowie - ofiary zbrodni katyńskiej.
Dalsze ich losy są już różne, różny też czas powrotu.
9
Jan Kwiatkowski utracił na zesłaniu matkę i babkę; wrócił do Polski z siostrami w 1946 roku, w ramach pierwszej umowy repatriacyjnej, po sześciu latach głodu i poniewierki.
Tadeusz Kaźmierczak wracał, razem z matką, w dwóch etapach - w 1945 roku z Kazachstanu do rodzinnego Borsz-czowa, już wówczas anektowanego przez Związek Radziecki. Drugi etap powrotu do Kraju mógł nastąpić dopiero dzięki kolejnej umowie repatriacyjnej, w ostatnich dniach jej działania - w końcu marca 1959 roku, zatem po 19 latach od deportowania do Kazachstanu.
Roman Matejek, żołnierz Armii Krajowej, uwięziony w 1944 roku, został wywieziony do ZSRR i przetrzymywany w złej sławy obozie filtracyjnym w Borowiczach, w obwodzie Nowogród. Przetrzymał okrutny reżim obozowy, doczekał dnia uwolnienia. Powrócił w marcu 1947 roku.
Po latach napisał, że powrót zawdzięcza Opatrzności Bożej.
Zespół Redakcyjny
10
Tadeusz KAŹMIERCZAK
Z Sybiru do Polski
І
1954 п
'■oP^P°dpC
%и-ап>-и
\9 roku рои
Ł^łstudu*
^Vnuversy
rJvPASUZ
naukouyobe.
, wychował me
rofesora. Zosi
toma nagród™
naukowe, dydai
roku jest żonat
,(łł Się w dzia.
iklurNSZ
zkiiwl98S
.alit Zuią
irządu O
u opóźnier
rdu katyń.
w spisie o
dalszy. St
wraca naukow
Kaźmi
mu m
Polak
■niejsz-
i n<
Tadeusz Walenty Kaźmierczak, syn
Michała i Franciszki z Zielińskich, urodził się 14 lutego 1932 roku w Borszczowie, w województwie tarnopolskim. Dzieciństwo spędził w miejscowości Horożanka w powiecie Podhajce, gdzie jego ojciec był komendantem posterunku policji.
Po wybuchu wojny, we wrześniu 1939 roku, rodzina przeniosła się do Borszczowa (bez ojca, który dalej pełnił służbę w Horożance, lecz wkrótce był aresztowany przez NKWD). W dniu 13 kwietnia 1940 roku, wraz z matką i dalszymi krewnymi, został deportowany przez władze radzieckie z Borszczowa do północnego Kazachstanu. Początkowo przebywał w rejonie kokpektyńskim, w obwodzie Siemipałatyńsk. Od 1942 roku, po nieudanej próbie datarcia do Armii gen. Andersa, wraz z innymi Polakami dostał się do południowego Kazachstanu.
Tadeusz Kaźmierczak i jego matka trafili do obwodu Dżam-buł, do kołchozu Embekszi, skąd w 1943 roku oboje uciekli do rejonowego miasta Czu.
We wrześniu 1945 roku, dzięki staraniom babki, wrócił wraz z matką do Borszczowa (który po wojnie znalazł się w obrębie ZSRR). Tam ukończył szkołę podstawową i liceum ogólnokształcące.
W1951 roku uzyskał świadectwo maturalne i zdał egzaminy wstępne na Politechnikę Lwowską. Na studia nie został przyjęty z powodów politycznych (m.in. za odmowę wstąpienia do komunistycznej organizacji młodzieżowej komsomoł). Wiatach 1951-1952 pracował w Instytucie Naukowo-Badawczym Epidemiologii, Mikrobiologii i Higieny we Lwowie, pod kierunkiem prof. dr Henryka Mosinga (przedwojenny Instytut prof. Rudolfa Weigla).
12
W okresie od 1952 do 1954 roku odbywał służbę wojskową w Armii Radzieckiej, w batalionie saperów, a następnie w pułku czołgistów; uzyskał stopień podporucznika. Wspomnienia z tego okresu opisał w przygotowanym do druku „Dzienniku żołnierza radzieckiego".
W roku akademickim 1955/56 rozpoczął studia zaoczne na Wydziale Biologii Uniwersytetu w Użgorodzie.
W kwietniu 1959 roku powrócił wraz z matką i z siostrą do Polski. Kontynuował studia w Krakowie, na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu fagiellońskiego i ukończył je w 1962 roku. Podjął pracę naukową, początkowo w Zakładzie Ochrony Przyrody PAN w Krakowie, a następnie w Akademii Rolniczej w Krakowie, na Wydziale leśnym.
Jego dorobek naukowy obejmuje ponad 100 prac z dziedziny nauk leśnych. Wychował wiele pokoleń leśników. W 1995 roku uzyskał tytuł profesora. Został uhonorowany Złotym Krzyżem Zasługi i wieloma nagrodami, odznaczeniami i medalami za osiągnięcia naukowe, dydaktyczne i organizacyjne.
Od 1965 roku jest żonaty, ma dwoje dorosłych dzieci.
Angażował się w działania społeczne - był współtwórcą uczelnianych struktur NSZZ „Solidarność" w 1980 roku i po reaktywacji Związku w 1989 r. Od 1990 roku jest członkiem Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków; przez jedną kadencję był członkiem Zarządu Oddziału.
Z wieloletnim opóźnieniem dowiedział się o tym, że jego ojciec padł ofiarą mordu katyńskiego. Nazwisko Michała Kaźmiercza-ka znajduje się w spisie ofiar przedstawionym w publikacji „Listy katyńskiej ciąg dalszy. Straceni na Ukrainie" (Warszawa, 1994).
Współpraca naukowa z Lnstytuem Leśnym we Lwowie pozwoliła Tadeuszowi Kaźmierczakowi na częste wyjazdy w rodzinne strony. Dzięki temu miał możność obserwacji warunków życia pozostałych tam Polaków. Relacje na ten temat są zamieszczone w aneksie do niniejszych wspomnień.
13
Wstęp
Na początku lipca 1939 r. moja Matka wyjechała z nami (sześciomiesięczną siostrą i ze mną) do znajomego kolonisty1-1, który w pobliskiej wiosce miał duży sad i las. Tak zalecił lekarz, ponieważ mieliśmy koklusz. 31 sierpnia przyjechał po nas posłaniec od mego Ojca i zabrał nas do Horożanki. Pierwszego września przez radio dowiedzieliśmy się o rozpętanej przez Niemców wojnie. Pamiętam przekazywane przez radio alarmy dla miasta Warszawy: „Uwaga, nadchodzi! Przeszedł".
W pierwszych dniach września 1939 r. pożegnaliśmy się z naszym Tatusiem, który nas wraz z całym dobytkiem zapakował na kilka drabiniastych wozów, pocałował Matkę, mnie i siostrę, mówiąc do Matki: „Dbaj o siebie i dzieci". Tak rozstaliśmy się i pojechaliśmy do rodzinnego Borszczowa, a On został na posterunku w Horożance, powiat Podhajce, w województwie tarnopolskim, dokąd cztery lata wcześniej przyjechaliśmy z Borszczowa.
Z żalem opuszczałem, małą wieś Horożankę, gdzie mając sześć lat poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej i uczestniczyłem w licznych przedstawieniach, odgrywając krasnala, biorąc udział w szopce betlejemskiej oraz deklamując wiersze. Recytowałem wiersz Władysława Bełzy „Kto ty jesteś? Polak mały", lub mniej znany wiersz pod tytułem „Ziemia rodzinna":
Kolonista - tu: osadnik na Kresach Wschodnich Polski międzywojennej
15
Całym mym sercem, duszą niewinną, Kocham tę świętą ziemię rodzinną, Na której moja kołyska stała, I której dawna karmi mię chwała.
Kocham te barwne kwiaty na łące, Kocham te łany kłosem szumiące, Które mnie żywią, które mnie stroją I które zdobią Ojczyznę moją.
Kocham te góry, lasy i gaje,
Potężne rzeki, ciche ruczaje;
Bo w tych potokach, w wodzie u zdroja,
Ty się przyglądasz, Ojczyzno moja,
Krwią użyźniona, we łzach skąpana,
Tak dla nas droga i tak kochana!
Recytowałem też wiersz nieznanego mi teraz poety:
Huczały armaty za lasami, Jechał pan Komendant z żołnierzami. Siwy mundur, siwy, pozłocony; Poszły w bój Legiony, hej Legiony!
Pod Krakowem słońce gaśnie w zorzy, Na Wawelu Wodza Naród złożył. Obok króli spoczął Wódz w Krakowie, Sam o wolnej Polsce im opowie".
Czy też z szopki: „Żydzie, Żydzie, Mesjasz się rodzi, więc Go tobie, więc Go tobie przywitać się godzi".
W Borszczowie poszedłem do drugiej klasy szkoły podstawowej. Stąd zapamiętałem powiedzonko: „Hitler bomba, nos jak trąba, oczy jak kartofle, uszy jak pantofle i cała figura po-
16
dobna do szczura". W domu zaciemnialiśmy okna kocami, odwiedzali nas znajomi, którzy wrócili z frontu z lżejszymi ranami (rąk, nóg).
Zapamiętałem wkroczenie do Borszczowa 17 września 1939 r. Sowietów (wojska radzieckiego), jak wówczas się mówiło. Z przodu jechał jeden czołg z czerwoną flagą, a za nim szła piechota. Jechały konne „taczanki" z armatkami i karabinami maszynowymi. Piechurzy szli z karabinami gotowymi do strzału; karabiny nosili często na sznurkach. Na głowie mieli czapki spiczaste z dużymi czerwonymi gwiazdami - „budionowki"2). Mówiliśmy, że ten szpic na czapce służy do rozrodu wszy. Na nogach - „obmotki"3) i półbuty. Z tyłu jechały zwykłe „tieleżki" (wozy). Nasi żołnierze stojący w koszarach borszczowskich „daliby im rady", ale otrzymali rozkaz: „Nie strzelać". Jeden z jadących na czołgu rzucał nawet dzieciom pojedyncze ruble i ciastka, a także z blachy skręcone w rurkę przybory do pisania. Na jednym końcu rurki było miejsce na stalówkę, a na drugim miejsce na ołówek. Podniosłem jedną taką blaszkę i ciastko. Gdy przyszedłem do domu, w ogrodzie siedziała Babcia z sąsiadką panią Turnerową. Powiedziały mi, abym tę obsadkę wyrzucił, bo może to być niebezpieczny zapalnik do miny.
Często widziałem, jak Rosjanki po zakupieniu różnych rzeczy na rynku szły przez miasto w kapeluszach, ale na bosaka, zajadając kiszone ogórki. Zjawiły się tu i ówdzie portrety Lenina i Stalina. Toteż w szkole, już w języku ukraińskim, mówiliśmy: „Ni korowy, ni swyni, tilky Stalin na stini" (Ani krowy, ani świni, tylko Stalin na ścianie). Moją Matkę i Ciocię często wzywało NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł4)) na przesłuchania.
Wł. Budionnowka (ros.) - czapka wojskowa; nazwa pochodzi od nazwiska
marszałka sowieckiego Siemiona Budionnego (1883-1973).
Obmotki (ros.) - onuce, owijacze.
Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw
Wewnętrznych. S%
if ..S Li/ i ^*
/x> г
\Z Ъ 17
Pewnego dnia otrzymaliśmy kartkę, w której ktoś nam nieznany pisał, że mój Tatuś jest w Stanisławowie u Jana Wojtunia. Mamusia więc wzięła bieliznę Ojca, przyszykowała jedzenie i pojechała wraz z Babcią do Stanisławowa. Niestety, ani Jana Wojtunia, ani mego Ojca nie znalazły. Miały szczęście, że wróciły całe i zdrowe.
10 lutego 1940 r. wywieziono pierwszy transport Polaków do Rosji. Większość skierowano do archangielskiej obłasti5), do karczowania lasów syberyjskich.
Przyszły też dwie kartki od Wuja Władzia Paska z Ostaszkowa, Kalininskaja obłast', pocztowyj jaszczik® 37, korpus I. Kartka pierwsza była pisana 14 stycznia 1940 r.
W szkole opowiadali nam na lekcjach o „raju radzieckim", o „bogatych" kołchozach7), uczyli młodzież nienawiści do „polskich panów i burżujów". Zaczęli od razu zwalczać religię, wykorzystując do tego nawet piękne słowa wiersza Marii Konopnickiej: „A kto tę choinkę wyhodował z ziarna? Wychowała ją mateńka ziemia nasza czarna. A kto tę choinkę poił w ciemnym gaju? Ranne ją poiły rosy i woda z ruczaju". W komentarzu komunistycznej nauczycielki usłyszeliśmy, że to przyroda jest wszechmocna i od niej wszystko zależy, a nie od Pana Boga.
Zsyłka
Na zawsze zapamiętałem szczekanie naszego psa, głośne tłuczenie się do okna i drzwi naszego rodzinnego domu w Borszczowie około godz. 3 nad ranem z 12 na 13 kwietnia
s Obłast' (ros.) - województwo. 6> Pocztowyj jaszczik (ros.) - skrzynka pocztowa.
7) Kochoz - kollektiwnoje choziajstwo (ros.) - rolnicza spółdzielnia produkcyjna.
18
1940 r. i wołanie „otkroj" (otwórz). Kiedy Babcia, Anna Zielińska, otworzyła drzwi, wpadli enkawudziści wraz z donosicielami, tymi, którzy nas sprzedali za trzydzieści srebrników razy dwa. Jak się później dowiedziałem, za głowę Polaka wysyłanego na Wschód taki sprzedawczyk otrzymywał 60 rubli. Był wśród enkawudzistów jeden Żyd o nazwisku Cukier - niedaleki nasz sąsiad i Ukrainiec Wandżura. Żołnierze byli uzbrojeni w karabiny z długimi bagnetami. Na głowie mieli spiczaste czapki z dużymi gwiazdami (obecnie już takich czapek nie noszą). Dom nasz obstawili enkawudziści, a w środku ustawiono nas wszystkich pod ścianą, zrobiono rewizję osobistą, a następnie rozpoczęto spisywanie wszystkich rzeczy. Nam oświadczyli: „sobirajtieś к wyjezdu" (zbierzcie się do wyjazdu). Ubrałem się, a gdy poszedłem do klozetu, pilnował mnie enkawudzista z karabinem; miałem wówczas osiem lat. Ze sobą zabrałem tylko „Modlitewnik żołnierza", wydany w 1939 r. Była to cienka książeczka o zielonych okładkach i zawierała podstawowe modlitwy, parę litanii i pieśni oraz psalm „Kto się w opiekę odda Panu swemu". Później nauczyłem się wszystkich modlitw zawartych w modlitewniku na pamięć.
Spisując wszystkie rzeczy co chwilę pytali: „A czto eto tako-je?" (A co to takiego?). Oficer zaś wykrzykiwał: „Skoriej, skoriej" (szybciej, szybciej). Pozwolili nam wziąć trochę pościeli, mniej ubrania i jeszcze mniej jedzenia. Z rodzinnego domu zabrali całą naszą rodzinę: Babcię, moją Matkę, mnie i siostrę 16-to miesięczną Zdzisławę, Ciocię Antoninę Pasek (siostrę mojej Matki) z dwiema córeczkami -Janiną (8 lat) i Anną (6 lat), wuja Józia - brata mojej Matki. Aresztowano także dwie moje kuzynki Janinę i Stasię, które przyjechały do nas na wakacje z Ostrowa Wielkopolskiego, ale one już prowadzone do furmanki wciąż wykrzykiwały, że nie są tutejsze, że przyjechały z Zachodu na krótko i muszą wrócić do siebie. Po sprawdzeniu w dokumentach i uzgodnieniu z dwoma cywilami zostawiono je. W domu pozostawiono służącą Ukrainkę Paranie Kuś i psa.
19
Załadowano nas na furmanki i przywieziono na dworzec kolejowy, a potem kazano nam wejść do towarowego (bydlęcego) wagonu, który już na nas czekał. Zauważyłem w nim tylko jedno małe zakratowane okienko, przez które - razem z dwoma synami borszczowskiego dziedzica Feltschuga - udawało mi się co jakiś czas popatrzeć. Pośrodku wagonu w podłodze był wycięty otwór, po prawej i lewej stronie półki-prycze. Do wagonu doładowali wielu Polaków, była wśród nich tylko jedna nasza znajoma - pani Marta Pawłowska, samotna, gdyż mąż jej poszedł na wojnę, a jedynemu synowi udało się uciec. Dopiero po dwudziestu latach dowiedzieliśmy się, że tym samym transportem co my jechała koleżanka Mamusi z trojgiem dzieci, żona policjanta, pani Zofia Górzyńska. Staliśmy na stacji kolejowej w Borszczowie dosyć długo. Po kilku godzinach wywołano Babcię Zielińską z synem. Wówczas Mamusia oddała Babci 16-to miesięczną Zdzisię. Babcia była od wielu lat wdową, ale wyglądała jeszcze młodo; oświadczyła, że to jej córeczka. Udało się. Wiedzieliśmy już częściowo, co stało się z małymi dziećmi, które wywieziono 10 lutego 1940 r. Większość zamarzła. Później dopiero dotarła do nas wiadomość, iż bratu Babci udało się kogoś przekonać o pomyłce, jaką popełnili biorąc wdowę, która straciła męża w 1914 r. na pierwszej wojnie światowej. Gdy wagon był już pełen ludzi tak, że nie dało się nikogo więcej wepchnąć, i nadszedł wieczór, ruszyliśmy w nieznane. Ktoś zawiesił naftową lampę i zaintonował pieśń: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród", a potem „Kto się w opiekę odda Panu swemu". Oczywiście ludzie płakali, bo nie wiedzieli, co ich czeka. Pierwsza noc na narach szybko minęła.
W Szepietówce przeładowano nas do pociągów, jadących po szerokich torach. Tu ścisk był jeszcze większy. Ludzie siedzieli albo leżeli na pryczach, walizkach lub pakunkach, nie zdejmując ubrań. Starsi w ogóle nie wstawali z nar. Wody nie było, więc nikt się nie mył. Matki małych dzieci usiłowały kupić mleko. Nie miały w czym wyprać pieluch. Po wyrzuceniu kału
20
przez otwór w podłodze w najlepszym przypadku polewały pieluszki „kipiatkom"8'. Niektórzy ludzie całymi dniami nie przyjmowali żadnego pokarmu. Jechaliśmy przez następujące większe miejscowości: Kijów, Charków, Penzę, Kujbyszew, Ufę, Czelabińsk, Pietropawłowsk, Nowosybirsk, Barnauł, Semi-pałatyńsk i Żangis-Tobe.
Gdy wjechaliśmy do Rosji, zobaczyłem przez okno pierwszych ludzi radzieckich - nędzarzy, prawie w łachmanach, małe biedne domki i dzieci proszące, aby cokolwiek im dać. Pomyślałem sobie: „Kiedy wrócę do domu, powiem tej naszej nauczycielce, jak ten raj naprawdę wygląda". Otwór w podłodze wagonu okazał się być ubikacją. Wkrótce otoczono go tekturami, prześcieradłami, a niekiedy ktoś zakrywał się kocem.
Zwykle w nocy otwierano zaryglowane drzwi wagonu i wywoływano jednego mężczyznę z wiadrem po „kipiatok", ostrzegając, że w razie próby ucieczki będą strzelać. Podawano nam żółty, często cuchnący, w niewystarczających ilościach, niekiedy zimny „kipiatok" (przegotowaną wodę) we wiadrze. Po kilku dniach podano nam przypaloną kaszę z prosa bez tłuszczu, też w nocy, kiedy wszyscy spali. Wzięliśmy ze sobą trochę cukru i to nas uratowało. Mogliśmy się podzielić z tymi, którzy nie mieli. Po kilku dniach podali też w nocy wodę pachnącą kiszonymi ogórkami bez tłuszczu. Najbliższą naszą sąsiadką na pryczy była pani Pawłowska, która nie miała nic przy sobie i w tej wspólnej niedoli stała się naszą Ciocią.
Dalsza droga przebiegała z dłuższymi postojami na bocznicach. Tu nawet można by kupić mleka, ale mieliśmy tylko nasze pieniądze polskie, bez wartości dla Rosjan. Starszy syn Feltschuga, Marek, nauczył mnie robić z papieru harmonijkę, łódkę i diabła. To były te najprzyjemniejsze chwile w tym smutnym okresie. Wszystko pozostałe było nieprzyjemne i kładło
Kipiatok (ros.) - wrzątek.
21
swój cień na całym przyszłym życiu. Jeszcze dziś słyszę, zwłaszcza nocą, przetaczanie wagonów i gwałtowne uderzanie przy podłączaniu parowozu. Cóż, motorniczy mógł nie wiedzieć, że wiezie ludzi, a jeżeli wiedział, to byli to dla niego wrogowie. Niekiedy przy takim przetaczaniu ludzie wylatywali z prycz. Marek z bratem, bo tylko ich samych zabrali, byli bardzo religijni. Przestrzegali postu i nie przyjmowali żadnych pokarmów, które im oferowali towarzysze niedoli; byli wkrótce bardzo wynędzniali, zwłaszcza starszy, pokryty na twarzy kilkutygodniowym nieogolonym zarostem.
Mniej więcej po dwóch tygodniach naszej jazdy jeden ze starszych panów umarł. Nie pozwolono rodzinie go pochować. Strażnicy-enkawudziści „prowodniki"9) zabrali ciało i po swojemu pochowali.
Zmaltretowani ludzie zaczęli pragnąć, aby jak najszybciej dojechać do celu i zapomnieć o tej okrutnej i nieludzkiej podróży.
Nowe miejsce zamieszkania
Jechaliśmy do 5 maja. Po 21 dniach jazdy w bydlęcych wagonach, prawie bez jedzenia i bez picia, na stacji Żangis-Tobe odryglowano drzwi i kazano nam wszystkim wyjść z wagonu. Zebrano nas w jednym miejscu, a następnie otoczono strażą.
Był wieczór, starszy enkawudzista chciał rozdzielić Ciocię Paskową od mojej Matki, ale tu wtrąciła się pani Borowiczowa, która miała jakieś względy u enkawudzistów. Dzięki jej interwencji zostaliśmy razem. Już w nocy kazano nam wejść do paki ciężarowego samochodu. Okazało się wkrótce, że było nas w tej pace pięć rodzin: państwo Adlerowie (cztery osoby), Bo-
9> Prowodnik (ros.) - konduktor. 22
rowiczowie (trzy osoby), Kaźmierczakowie (dwie), Paskowie (trzy) i pani Pawłowska. Kurz wciskał się do nozdrzy i zgrzytał w zębach. Po około dziewięciogodzinnej jeździe polnymi drogami przyjechaliśmy do Wozdwiżenki, poczta Bolszaja Bukoń, rejon10) kokpektyński, Semipałatinskaja obłast'.
Enkawudzista „prowodnik" krzyknął: „razgrużajś" (wyładować się). Tu nas zostawiono, mówiąc: „Zdychajtie s gołoda"n). Nie zmuszali nas do pracy w przeciwieństwie do innych miejsc zesłania, ponieważ z Wozdwiżenki miejscowi jeździli pracować do innych kołchozów. Zamieszkaliśmy w lepiance wraz z paniami Martą Pawłowską i Olgą Borowiczowa oraz jej córkami (razem 9 osób). Ostrzegli nas enkawudziści, że z lepianki nie wolno wychodzić, a przecież „ubornaja" (klozet) był poza lepianką w szczerym polu. Spaliśmy na ziemi. Na drugi dzień ustawiła się długa kolejka mieszkańców Wozdwiżenki, aby nas zobaczyć. Podobno miejscowym powiedzieli, że przyjechaliśmy do nich na roboty, aby coś zarobić. Więc zdziwieni mieszkańcy nas oglądali, nazywając „biełoruczki - Polaki"12).
Mamusia wyszywała, robiła ręcznie różne chustki, chusteczki dla Rosjanek, upiększała haftem koszule itp., Ciocia Paskowa szyła na maszynie pożyczanej od miejscowych, a przybrana Ciocia Marta pomagała im. My, dzieci poszliśmy do szkoły, gdyż był obowiązek uczenia się. W międzyczasie wśród miejscowych Rosjan już się „podszkoliłem" w niektórych rzeczach. Gdy tylko rozpoczęła się moja pierwsza lekcja w rosyjskiej szkole, nauczyciel zapytał uczniów, czy ktoś umie jakiś wierszyk po rosyjsku. Podniosłem rękę, więc nauczyciel powiedział: „Nu rasskaży"13). Wówczas wyrecytowałem:
Wl. Rajon (ros.) - powiat.
Wł. Podychajtie s gołoda (ros.) - zdychajcie z głodu.
Biełoruczki Polaki (ros.) - próżniaki Polacy.
Wł. Nu, rasskaży (ros.) - no, opowiedz.
23
,Ja krasnieńkij cwietoczek, Mamoczka udarnica,
Ja junyj pionier, Papoczka gieroj,
Ja leninskij synocziek Czietyrie dnia rabotajut,
Zaszczity SSSR. Na piatyj wychodnoj".
(Ja czerwony kwiatek, ja młody pionier, ja leninowski synek obrony ZSRR. Mama przodownica, ojczulek bohater, cztery dni pracują, a w piątym mają wolne). „Sadiś i bolsze nikomu nie rasskazywaj etogo stichotworienia"14) - powiedział oburzony nauczyciel. Bo co to za bohaterscy rodzice i przodownicy pracy, którzy co piąty dzień mają wolne, podczas gdy wolny był wówczas co ósmy dzień. Komuniści chcieli w latach 1929 - 1930 zmienić niedzielę na inny dzień wolny od pracy, więc robili różne próby, stąd ta pozostałość, ale woskriesienia15) (zmartwychwstania) nie udało im się w żaden sposób zmienić. Nie odważyłem się powiedzieć następnego wierszyka, który brzmiał:
„W woskriesienje rabotat' prikazali, w Paschu. Spasibo partii rodnoj za lubow', za łasku".
(W niedzielę pracować rozkazali, w dzień Zmartwychwstania. Dzięki kochanej partii za miłość, za łaskę16)). Na mocy leninowskiego dekretu (z 23 stycznia 1918 r. ), kolejnych Konstytucji ZSRR (1924, 1936, a potem 1977) i najbardziej w tej dziedzinie przestrzeganych przepisów wykonawczych, szkoła radziecka była skrajnie odseparowana od Kościoła i religii. Do 1989 r. żaden kapłan lub wierzący nie miał prawa katechizowa-nia dzieci - również poza szkołą. Rodzicom wolno było przekazywać swoim dzieciom wiarę w Boga, jeżeli to nie kolidowało
----------------
14> Sadis'... (ros.) - siadaj i nikomu więcej nie mów tego wiersza.
15) Woskriesienije (ros.) - niedziela, a także - zmartwychwstanie.
16) Wł. Łaska (ros.) - pieszczota.
24
z zadekretowanym dla rodziny radzieckiej „wychowaniem socjalistycznym".
Uczono nas różnych komunistycznych piosenek i wierszy. Bardzo często śpiewali na przykład taką piosenkę: „Oj da, wspomnim bratcy, my kubancy, dwadcat' pierwogo sentiabria, da, как dralisia my s Poliakom ot rasswieta dopozdna. Oj da, как dralisia my s Poliakom ot rasswieta dopozdna, da s nami muzyka igrała, barabany gromko biut. Oj da, signalisty zaigra-li, my w ataku poniesliś, da komandir był nie trusliwyj, szoł wsio wremia wpieriedi, da połucził tiażołuju ranu, ot Poliaka na grudi". (Oj, przypomnijmy, bracia z Kubani, 21 września, jak biliśmy się z Polakami od świtu do późna. Z nami muzyka grała, bębny głośno bębnią. Gdy na trąbkach zagrali, ruszyliśmy do ataku, a komendant był odważny, szedł cały czas z przodu i otrzymał od Polaka ciężką ranę w pierś). Inna z kolei kończyła się słowami: „Pomniat psy atamany, pomniat polskije pany krasnoarmiejskije naszy sztyki". (Pamiętają psy atamani, pamiętają polscy panowie czerwonoarmiejskie nasze bagnety). Czy taką: „Dieduszka Lenin smotrit s portrieta na nas, как my czitajem, как my risujem, как my igrajem siejczas. My jeszczo maleńki, my jeszczo zieloneńki, no nabirajemsia sił, dieduszka Lenin o nas pozabotiłsia, nas obiżat' zapretił". (Dziadek Lenin patrzy z portretu na nas, jak my czytamy, jak my rysujemy, jak się obecnie bawimy. Jesteśmy jeszcze mali i zieloni, ale nabieramy sił, dziadek Lenin postarał się, aby nas nie krzywdzono). A propos „obiżat'"17): siedzi Lenin u fryzjera i goli się. W tym momencie przebiega obok dziecko - chłopczyk. Lenin do niego: „Paszoł won"18). Po ogoleniu klienta, fryzjer opowiada następnym przybyszom, jaki to ten Lenin dobry, że raczył tylko krzyknąć, a nie rozkazał zarżnąć tego dziecka. Nawet filmy
Wł. Obiżat' (ros.) - krzywdzić, obrażać. Paszol won (ros.) - wynoś się.
25
nam w szkole pokazywali o walce Armii Czerwonej z „pańską Polską". W jednym z nich była między innymi scena, jak polski policjant, oczywiście bardzo gruby, zagląda do studni, i w tym momencie podbiega dojarka z kołchozu, uderza go wiadrem po głowie i wtrąca do studni. Dzieci rosyjskie reagowały na to śmiechem, a mnie się chciało płakać.
Często słowa ich pieśni przerabiano. Słowa piosenki „Tri tan-kista, tri wiesiołych druga"19), ktoś przerobił na:
„Tri tankisty ne mały szczo jisty, Taj dawaj maszynu pożyrat'"20).
Wiersze przeważnie dotyczyły Lenina lub Stalina. Niestety, utkwiły mi na zawsze w pamięci, ale wolę ich tu nie powtarzać. W szkole podstawowej chłopcy siedzieli z dziewczynkami, które musiały być krótko ostrzyżone, podobnie jak chłopcy. Kiedyś taka jedna Tatiana porządnie mnie nabrała. Opowiedziała mi historię o małych krówkach, które są zupełnie podobne do normalnych krów, tyle tylko, że bardzo maleńkie. Wyobraźnia mi przedstawiła takie stworzonka i zacząłem usilnie ją prosić, aby mi je pokazała. Ona zaś nie bardzo się z tym śpieszyła. Jednak dopiąłem swego i zobaczyłem. Do dziś pamiętam rozczarowanie: były to pluskwiaki, popularnie zwane „moskalikami".
Przysmakiem były „siemieczki" (ziarnka słonecznika). Miejscowi, gdy czas pozwalał, siadali gdziekolwiek w koło i, mając przed sobą zdobyty słonecznik, wrzucali poszczególne ziarna do ust, nawet z dużej odległości, a łuski wysuwali językiem na brodę. Po pewnym czasie wszyscy mieli „brody" z łusek słonecznika.
Tri tankista, tri wiesiołych druga (ros.) - Trzech tankistów, trzech wesołych
przyjaciół.
Tri tankisty ne mały szczo jisty... (ukr.) - Trzech tankistów nie miało co jeść
I zaczęli pożerać swój czołg.
26
Zobaczyliśmy długie kolejki po wszystkie rzeczy, które zresztą pojawiały się w sklepie bardzo rzadko. Krążyły różne zagadki i powiedzonka na temat kolejek. Zostałem kiedyś zapytany przez Griszkę Samochina: Jak myślisz, co to jest: „Ryba maleńkaja, a chwost bolszoj?" (Ryba maleńka, a ogon duży?). Wymieniałem różne ryby, które zdążyłem w tym czasie poznać, ale prawidłowa odpowiedź brzmiała: kolejka stoi po „tiulkę" (rybkę około 3-4 cm długości). Byłem świadkiem, jak w małej rzeczce dwóch chłopaków przy pomocy cienkiej dużej chustki, która przepuszczała wodę, złowili trochę „tiulki" i natychmiast ją zjedli. Rybki były żywe i podskakiwały, gdy chłopcy wyszli z wody. Nie przeszkadzało im to w konsumpcji.
W listach Babcia nas zapytywała czy może sprzedawać na paczki dla nas poszczególne przedmioty (futra, umeblowanie pokoi itp.). Po powrocie z Kazachstanu, dowiedziałem się od Zdzisi, czym był dla niej list od nas; była mała i nie umiała czytać, ale widziała w tym liście dużo zdań wykreślonych przez cenzurę. Niewiele Babcia mogła się z niego dowiedzieć o nas. Jak tylko znalazł się kupiec na wózek dziecinny, Zdzisia płakała i prosiła, aby go nie sprzedawać. Jednak gdy Babcia powiedziała jej, że to na chleb dla Mamusi, natychmiast wyraziła zgodę. Kiedyś zapytała Babcię, dlaczego jej koleżanki mają przy włosach kokardy jasne: białe, żółte lub różowe, a ona zawsze ciemne. Otrzymała odpowiedź, że po powrocie Mamusi z Rosji też będzie nosić wstążki jasnego, radosnego koloru.
Gdy nadeszło lato, nauczyłem się z przymusu chodzić boso, bo nogi urosły, a bucików nie można było kupić. Pamiętam doskonale próbę przejścia przez „koluczki", czyli rośliny podobne do malusieńkich okrągłych kaktusików, całe pokryte kłującymi kolcami. Miałem jeszcze wówczas delikatną skórę na stopie i mnóstwo tych „koluczek" wbiło mi się w podeszwy nóg. Było sporo pracy z wyjęciem tych kolców. Dopiero gdzieś w połowie lata podeszwy moich stóp na tyle stwardniały, że mogłem śmiało, bez obawy, że wbiją mi się kolce, przechodzić „kolucz-
27
kowymi" ścieżkami. Chodziłem często nad rzekę Tałmenkę, dopływ Obi, aby się w niej kąpać. Kilka razy się topiłem, ale w końcu nauczyłem się pływać. Podpatrzyłem, że tubylcy łowią pod kamieniami ryby „nalimy"21), więc i mnie niekiedy to się też udawało. Ponadto z agrafki lub ze szpilki robiłem haczyki, które przywiązywałem do silnej nici i do kija, i tak łowiłem ryby. Ześlizgiwały się one łatwo z takich haczyków, ale czasem złapałem, i była uciecha, że zje się rybkę. Chleb i sól były tu czarne (jeżeli były), jak święta ziemia. Jedliśmy przeważnie zacierkę i zupę z samych ziemniaków, bo na szczęście rosły tu ziemniaki, chociaż bardzo małe.
Moja Matka była zupełnie młoda i dość atrakcyjna dla tutejszych „panów na stanowiskach", toteż niejeden „priedsiedatiel" (prezes) kołchozu czy enkawudzista chciał się z nią ożenić, ale każdy dostał kosza i odszedł z niczym. Miała z tego powodu dużo nieprzyjemności, a gdy przymuszano nas do pracy, dostawała pracę gorszą i cięższą. Nie tylko w tym przypadku była prawdziwym bohaterem!
Staraliśmy się zawsze chodzić na pogrzeb Rosjan, gdyż po pogrzebie rozdawano po kawałeczku chleba. Była to pozostałość „panichidy" (żałobnej Mszy św. przy nieboszczyku). Parę razy obserwowałem, jak nasza sąsiadka wałkowała ciasto na makaron, a jej syn zjadał jeszcze nieugotowane surowe ciasto. Drewno przynosiliśmy z lasu - tak zwane „koweńki" - fragmenty drzew naniesione na wiosnę przez Tałmenkę. Gdy śnieg się topił, rzeka silnie wylewała. Podczas żniw, w kołchozie zbierałem kłosy zboża za kombajnem, za co otrzymywałem kawałek kawona. Przy tej okazji z korzeni kok-sagyzu22) zębami zgryzałem „gumę" do żucia, którą Rosjanie nazywali „siera". Znacznie więcej było ziemi, niż tej gumy, ale po całym dniu uzbierało się jej tyle, że można było żuć i zapomnieć o głodzie. Trzeba było dużo ziemi wypluć, aby
211 Nalim (ros.) - miętus.
22) Kok-sagyz - nazwa kazachska - bylina stepowa.
28
w końcu guma nie zgrzytała w zębach. Gdy kombajn się zepsuł, nie było części zamiennych, więc kołchoźnicy wyrywali kłosy zboża rękoma, bo sierpów też nie było; ja im pomagałem.
W pobliżu naszej lepianki była tak zwana Mołoczno-Towama-ja Ferma (Me-Te-Fe)23), ale wszystkie krowy były chore na brucelozę. Czasem udało nam się zdobyć mleko od kołchoźników, w zamian za chustkę lub jakąś rzecz. Po przegotowaniu piliśmy je.
Zima jest tam zwykle bardzo śnieżna z silnymi mrozami, dochodzącymi do 65 stopni, z „mietielami" i „purgami" (zamieciami). Zazwyczaj zaczyna się w październiku i trwa do kwietnia. Już pierwszej zimy naszą chatę tak zasypał śnieg, że przez parę dni nie mogliśmy otworzyć drzwi. Po paru dniach przyjechał gospodarz naszej chałupiny z pobliskiego kołchozu, gdzie pracował, i odkopał nas. Wówczas to zrobił w śniegu przejście takie, że wysoko jeszcze nad moją głową po obu stronach był śnieg; mogłem pójść do szkoły. A było niezbyt bezpiecznie, bo wilki we wsi bardzo często porywały jakieś zwierzę. Jak tylko zapadał zmierzch, psy-łajki wychodziły na dach i wyły, czując, że idą wilki. Często, idąc do szkoły na własnoręcznie zrobionych nartach, widziałem wilki z niewielkiej odległości. Zdarzało się, że ludzi, którym nie udało się dotrzeć w czasie zamieci do jakiejś kryjówki, dopadały i rozszarpywały.
Kochana Babcia przysyłała nam nie tylko listy, ale i paczki, które nas ratowały przede wszystkim przed kurzą ślepotą spowodowaną brakiem tłuszczu, przysyłała nici i włóczkę potrzebne do wyszywania i na swetry. Nauczyłem się i ja robić różne rzeczy szydełkiem i na drutach (na drutach było trudniej). Dowiedzieliśmy się od Babci, że gdy przyszła do swego domu z małą płaczącą Zdzisią, zastała tylko gołe ściany. Aż echo „Ma-ma"odbijało się od tych ścian. Rosjanie wszystko „sprzedali" i za to przysłali nam do Wozdwiżenki 200 rubli. Mogliśmy za nie kupić szklankę otrębów. Oczywiście Mamusia tych pienię-
Mołoczno-Towarnaja (ros.) - Mieczno-Towarowa.
29
dzy nie przyjęła. Część rzeczy udało się Babci odkupić, część sąsiedzi sami zwrócili. Ze sprzedaży tych rzeczy miała pieniądze na paczki dla nas - jak już wspomniałem.
Nękały tu nas różne choroby, jak malaria i świerzb, „świnka" (mumps), czerwonka, tyfus brzuszny i tyfus plamisty, a najbardziej biegunka i głód. Mieliśmy wszyscy silną anemię.
W maju 1941 r. pani Borowiczowa otrzymała od swego męża dokumenty, które umożliwiły jej i córkom powrót do rodzinnej Mielnicy Podolskiej. Ponieważ Mielnica Podolska leży na linii kolejowej przechodzącej przez Borszczów, Ciocia Paskowa zdecydowała się dać pani Boro wieżowej młodszą córkę Andzię, którą miała przekazać Babci. Oczywiście było to zrobione w wielkiej tajemnicy, tak że dopiero po 50 latach pani Adlerowa dowiedziała się ode mnie o tej „przesyłce". Rzeczywiście była to przesyłka, bo Andzia jechała w paczce, z której tylko niekiedy dyskretnie wychodziła. Nie była myta przez cały miesiąc. Dostała chorobę skóry, ale najważniejsze, że dotarła do Babci, która wzbogaciła się o drugą „córkę", i jeszcze musiała ją ukrywać!
W mieszkaniach Rosjan rzadko można było zobaczyć ikonę. W okresie prawie sześcioletniego pobytu w Kazachstanie widziałem tylko raz obraz Matki Boskiej, wiszący w kącie izby za ręcznikiem-kotarą.
Sprzedawaliśmy wszystko, co mieliśmy przy sobie. Znalazł się kupiec nawet na nocnik i spluwaczkę. Przypadkowo kiedyś widziałem, jak w tych „naczyniach" sąsiadka robiła w piekarniku „russkoj pieczki"24) jakąś zapiekankę.
W wyniku stałego terroru i walki z religią wszyscy się bali. W jakim stopniu - świadczy o tym następujące zdarzenie. W rodzinie rosyjskiej urodziło się dziecko. W wielkiej tajemnicy przed wszystkimi „babuszka" (babcia) dziecka przyniosła je do chrztu. Pop ochrzcił je. Po kilku dniach przyniosła do chrztu
1 Pieczka (ros.) - piec.
30
swoje ochrzczone dziecko matka. Pop ochrzcił je fikcyjnie, nie zdradzając matki przed córką.
Sytuacja nasza pogorszyła się, gdy wybuchła wojna nie-miecko-rosyjska. Paczki nie dochodziły, listy też. Prawie cztery lata nie mieliśmy z Babcią kontaktu. W miarę przybliżania się Niemców do Moskwy było coraz trudniej pod względem materialnym. Gdy 30 lipca 1941 r. generał Władysław Sikorski podpisał umowę między emigracyjnym Rządem Polskim i rządem ZSRR, została ogłoszona tak zwana „amnestia". Terminu tego używano niewłaściwie, gdyż ani deportowana ludność polska, ani zagarnięci do niewoli żołnierze i oficerowie nie popełnili żadnego przestępstwa. To Rosja po dokonanych zbrodniach powinna była zabiegać o amnestię dla siebie. Na podstawie tej umowy zaczęła się tworzyć Armia Polska na południu Związku Radzieckiego. Do Pani Adlerowej wrócił z obozu mąż.
Przez cały czas pobytu na zesłaniu mieliśmy nadzieję, że wkrótce wrócimy do swojej Ojczyzny, a w snach byliśmy u siebie w domu i jedliśmy zawsze najlepsze potrawy.
Codziennie, na jawie i w snach, marzyliśmy o powrocie do Polski, choć od początku nam mówili, że szybciej urosną nam włosy na dłoni, niż wrócimy do Kraju. Ale nadzieja nas nie opuszczała; modliliśmy się rano i wieczór o szczęśliwy powrót nas i naszych Tatusiów do rodzinnego domu.
W Wozdwiżence było dosyć dużo Polaków. Oprócz już wspomnianych zapamiętałem: państwa Arciszewskich, Błasz-czaków, panią Buczakową, Dziubińską i pana Jurewicza. Kiedy w lipcu 1942 r. do Wozdwiżenki dotarł ksiądz Tadeusz Fedorowicz, nas już tam nie było.
Ksiądz Tadeusz Fedorowicz (1907-2002), mgr praw, absolwent Szkoły Podchorążych, kapłan od 1936 r. W 1940 r. dobrowolnie wyjechał z deportowanymi Polakami do ZSRR. Był w obozie Maryjskiej ASRR, następnie był kapelanem w Armii gen. Andersa, potem w Kazachstanie jako duszpasterz rodzin wojskowych. ZSRR opuścił jako kapelan IV Dywizji I Armii WP. Po powrocie do Kraju, aż do śmierci, był duszpasterzem w Zakładzie Ociemniałych w Laskach.
31
Wyjazd do Armii gen. Andersa
Uderzenie Hitlera na ZSRR w czerwcu 1941 roku zmieniło sytuację Polaków. Najważniejszym wynikiem tych zmian była umowa Sikorski - Majski (z 30 lipca 1941 г.), na mocy której Rada Najwyższa ZSRR uchwaliła „amnestię" uwięzionym Polakom. Wiadomość o tym zaczęła docierać do zesłańców pod koniec sierpnia 1941 roku.
Drogi wszystkich zaczęły prowadzić teraz na południe, gdzie powstały pierwsze oddziały Wojska Polskiego. Podążały tam całe rodziny, którym udało się przeżyć. Ile pochłonęło to następnych istnień ludzkich? Ile rodzin zostało rozłączonych po
dziś dzień?
Do najbliższej stacji kolejowej mieliśmy ponad 160 km. Dotarliśmy do tej stacji, wynajmując różne środki lokomocji, a przeważnie woły, które ciągnęły coś w rodzaju furmanki na dwóch (arba) lub czterech kołach. Uzbieraliśmy jeszcze trochę pieniędzy, wykupiliśmy towarowy wagon i wyruszyliśmy w drogę do Armii gen. Władysława Andersa. Nie było to łatwe, gdyż władze robiły na każdym kroku trudności. Mężczyźni zdolni do wojska mieli sprawę nieco ułatwioną, bo twierdzili zgodnie z prawdą, że jadą do wojska, aby bić Niemców, ale kobiety z dziećmi prawie nie miały szans. Tylko przekupstwem i sprytem można było wyrwać się z miejsc, dokąd nas początkowo zawieźli. Wkrótce utworzył się cały transport jednakowo myślących Polaków. Ale krążyliśmy tam i z powrotem po południowej części Związku Radzieckiego, a do tworzącej się Armii Polskiej nas nie dowieziono. Krążyły wśród nas pogłoski, że takie było polecenie samego Stalina, aby nie dopuszczać już więcej kobiet i dzieci do tworzącej się Armii Polskiej. Po ponad miesięcznej tułaczce przez Żangiz-Tobe, Ajaguz, Lepsy, Usz-Tobe, Ałma-Atę, Dżambuł, Taszkient, Samarkandę cofnięto nas do Czu i kazano nam opuścić wagon na stacji Czu. Było to powiatowe miasteczko położone nad rzeką Czu w Dżambulskiej
32
obłasti. Ale tu nam nie pozwolono się osiedlić, tylko „telieżką", do której był zaprzężony wielbłąd, zawieziono nas do kołchozu Embekszi, odległego o ponad 40 km od Czu.
W Embekszi i Czu
W Embekszi zamieszkaliśmy w „ziemiankach" - jamach wykopanych w ziemi i przykrytych trzciną pokrytą gliną, z małym jednym okienkiem. Podłogę (klepisko), aby się zbytnio nie kurzyło, smarowaliśmy rozcieńczonymi we wodzie krowimi ekskrementami. Tu dorosłych zmuszano do pracy od świtu do późnej nocy za jedyne 500 gr chleba. Niepracujący i dzieci otrzymywali 300 gr chleba. Jeszcze słyszę krzyk Kazaszki-bry-gadzistki, codziennie, i w niedziele, i święta: „Ej, marża, dawaj na rabotu"25). W Embekszi zamieszkaliśmy z rodziną państwa Antonów z Brodów: panią Zofią, jej mężem Antonim oraz ich 20-letnią córką Leną. Natychmiast odwiedziła nas Kazaszka, mówiąc do mojej Matki: „Aman, marża, senyki bachar bar". Nie rozumieliśmy jeszcze tego języka, ale pokazała na migi, że chce pożyczyć wiadro. Później wiedzieliśmy już, że „Aman" to skrót „Assałau-malikum" - dzień dobry, na co odpowiadało się „Ma-gałajkum-assałam", a „marża" to kobieta.
Do Embekszi zaczęli napływać ranni żołnierze, już podleczeni, i nasi byli zesłańcy: pan Adam Mickiewicz, który był z zawodu nauczycielem, pan Ryszard Rozumek - pracownik administracyjny, pan Jan Kornafel - radca prawny i pan Weinberg. Wszyscy oni zamieszkali razem z nami. Nie na długo, bo kto się nadawał do noszenia karabinu - szedł do wojska. Ja też chciałem iść, ale nie puściła mnie Mamusia; miałem jedenaście lat. Została razem z nami rodzina państwa Antonów i pan Kornafel,
Dawaj na rabotu (ros.) - ruszaj do roboty.
33
gdyż był już w podeszłym wieku. On pokazał mi sposób układania kalendarza, ponieważ nawet najprostszego nie mieliśmy. Nauczył jak obliczyć, kiedy przypadają święta Wielkanocne.
Rosyjscy inwalidzi wojenni często upijali się. Niektórzy z nich robili straszne awantury i bijatyki. Kiedyś taki jeden pijany inwalida przyszedł wieczorem do nas z dużym nożem i groził, że nas wszystkich zabije. Wówczas bardzo się przestraszyłem. Dzięki Kazachom udało się nam uciec do nich i tam spędzić noc.
W Embekszi było dużo różnych narodowości, w tym: Cze-czeni, Białorusini, Estończycy, Japończycy, Karaczaje, Kazachowie, Kirgizi, Koreańczycy, Litwini, Niemcy, Ormianie, Polacy, Rosjanie, Tatarzy, Ujgurowie, Uzbecy, Żydzi26) i wielu innych. Dzieci bawiły się razem, każde dziecko mówiło swoim językiem i wszyscy się rozumieli. Do dnia dzisiejszego pozostało mi w pamięci sporo słów z tych języków.
Jeden z Kazachów postanowił wziąć, to znaczy kupić (taki u nich zwyczaj) sobie za żonę córkę państwa Antonów, Lenę. Początkowo prosił, aby mu ją sprzedali, a potem usiłował wykraść. Było z tym kłopotów co niemiara.
Z panią Zofią chodziłem codziennie w step po opał, chyba że z powodu zamieci nie mogliśmy wyjść. Zbieraliśmy „wier-blużji koluczki"27) - wysoką kłującą roślinę, która była przysmakiem wielbłądzim; tak zwany przez nas słodki korzeń - karaga-nę, który ścinaliśmy sierpem, lub koliste kłujące rośliny, gnane wiatrem przez step, niby duże, o średnicy około jednego metra, balony. Do worka zbieraliśmy kiziaki - nawóz krowi, koński lub wielbłądzi wyschnięty na słońcu. Tu, na stepie, pani Anto-
Karaczaje - lud zamieszkujący Kaukaz Północny, Ungurowie - lud mieszkający w Chinach oraz na wschodnich terenach Kazachstanu, Kirgizji i Uzbekistanu. Wierblużji koluczki (ros.) - wielbłądzie ciernie.
34
nowa śpiewała pieśni: „Pójdź do Jezusa", „Serdeczna Matko", Z tej biednej ziemi" i wiele innych. Ja jej wtórowałem.
Pewnego razu podczas zbierania kiziaków została ugryziona w palec przez skorpiona moja kuzynka Jancia. Okazało się, że skorpion siedział pod kiziakiem. Dowiedziałem się o tym, gdyż biegła ze stepu i bardzo głośno płakała, wiedząc, czym to może grozić. Ukąszenia karakurtów i skorpionów w tych warunkach kończyły się nawet śmiercią. Skorpiony były czarne i żółte, znacznie większe od poprzednich, nazywane tu falangami. W pewne upalne popołudnie przyniosłem na karku wiązkę karagany do naszej izby, aby rozpalić ogień pod „czugunem" (garnkiem żeliwnym). Rozwiązałem wiązkę i po chwili zobaczyłem wypełzającą z niej z sykiem żmiję. Tereny te były i są znane z obfitości różnych węży, w tym jadowitych. Nieraz też obserwowałem, jak do gniazd małych ptaszków, które uwiły gniazda na karaganie, wpełzały węże, aby zjeść jajeczka lub pisklęta. Wówczas wypędzałem intruzów. Starałem się nie zabijać węży, ale koledzy-Kazachowie miażdżyli im głowy. Step, gdzie zbierałem opał, obfitował w węże, w tym jadowite, a także skorpiony. Chodziłem przez całe lato boso i nie zostałem ukąszony. Przypominają się słowa Pisma Św. : „Dałem wam władzę stąpania po wężach i skorpionach, a nic wam nie zaszkodzi" (Łk 10,19).
Gdy do aułu (wioski) przychodziła wiadomość o zmarłym lub poległym na wojnie Kazachu, wówczas Kazach lub Ka-zaszka głośno krzyczeli, biegli do najbliższej jurty lub lepianki z rozłożonymi rękoma, obejmowali spotkanego Kazacha, który też zaczynał krzyczeć. Wkrótce cały auł krzyczał, opłakując nieboszczyka. Nieboszczyka nieśli na drabinie, a następnie w kalesonach i koszuli, jeżeli miał, zakopywano do piasku bez trumny, gdyż nie było desek. Kazachowie robili groby w kształcie kopca.
Ponieważ chcieliśmy być blisko kolei, postanowiliśmy uciec z Embekszi do Czu. Wynajęliśmy od znajomej Kazaszki dwu-
35
kołową „arbę" i byka, załadowaliśmy wszystkie nasze manatki (trzech rodzin) i w ciągu jednej nocy przenieśliśmy się w pobliże stacji, przy ul. Sowietskiej 6 w Czu. Pamiętam, chyba ze dwa tygodnie bolały mnie nogi od tego marszu.
Tu Mamusia i Ciocia w lecie pracowały na polach kołchozu Mujum-Kum przy burakach cukrowych, a w zimie robiły sztuczny lód. Praca polegała na tym, że stało się z sikawką strażacką w jednym prawie miejscu i lało wodę, która przy silnnym mrozie zamarzała. Stanie od świtu do nocy było niełatwe.
W zakładzie pracy trzeba było podać nazwisko głównego żywiciela rodziny oraz dzieci i ich wiek, a także starszych będących na utrzymaniu z podaniem stanu zdrowia (świadectwo lekarskie) i zdolności do pracy. Kto skończył 16 lat, musiał pracować. Do jakiej kto się pracy nadawał - orzekał brygadzista. Osoby od 60 roku życia i dzieci do 16 lat byli „iżdi-wiencami" (na utrzymaniu) głównego żywiciela. Chleba nadal dostawaliśmy niezmienione porcje: 500 gr pracujący i 300 gr tak zwany „iżdiwieniec" - niepracujący. Była to jedna dobra kromka chleba na cały dzień i nic więcej. Chleb tu był jeszcze ciemniejszy i cięższy niż w Wozdwiżence. Po nastaniu się w codziennej przedługiej kolejce, przynosiłem na cztery osoby kilogram i sześćset gramów czarnego chleba. Zrobiłem z kawałka sznurka i dwóch okładek jakiejś kazachskiej starej książki wagę, która wisiała na stałe w pośrodku sufitu, tam gdzie u nas wiszą lampy. Codziennie rozważałem ten chleb na równe dwie części dla Cioci Paskowej i Janci oraz dla mojej Matki i mnie. Czasem dochodziło do sprzeczek, chociaż obydwie szalki były na jednym poziomie. Kilogram chleba na kartki kosztował 95 kopiejek, a na czarnym rynku sto rubli. Często 15-letnie dzieci dodawały sobie lat i pracowały aby otrzymać trochę więcej tego czarnego chleba.
Doszło tu nowe danie: „żmych", po polsku makuch, z wielkim trudem zdobywany. Zrobiony był z wyciśniętych nasion bawełny, która rośnie na tych terenach. Ponieważ jest on bar-
36
dzo twardy, więc przypiekałem go na ogniu lub „skoworodce" - patelni bez rączki. Przypieczoną powierzchnię zgryzałem i tak powoli zjadałem kawałki. Żółwie stepowe też często zmniejszały nasz głód. Robiliśmy z nich zupę, gotując w „czugunie". Często piekliśmy je na miejscu, w stepie, i po rozbiciu pancerza konsumowaliśmy. Przy pomocy sideł „polowałem" na wróble, wrony, dudki. Jadałem psie mięso, a ze szczególnym smakiem końskie i wielbłądzie - oczywiście tylko rzucone czasem przez tubylca części wnętrzności. Na stepie zbierałem dziki czosnek, a najczęściej lebiodę, do której dodawałem przywiezione z pustyni tak zwane dzikie kartofle. Była to bardzo ciekawa roślina. Nie udało mi się zdobyć jej botanicznej nazwy. Dopiero od Jana Bilskiego po 50 latach, przy pierwszym spotkaniu wszystkich ocalałych z Czu, dowiedziałem się, że z tej rośliny robią narkotyki. Nie wykluczone, że to właśnie po zjedzeniu jej mieliśmy niesamowite sny, których opowiadaniom nie było końca. Roślina ta miała nad ziemią liście, a w ziemi bulwy wydłużone niby palce ludzkie. Te „kartofle" zdobywałem wskakując poza stacją Czu do jadącego pociągu, ponieważ na stacji do wagonu zwykle nie można było podchodzić. Transportu przy stacji pilnowali strażnicy z bronią w ręku, którzy strzelali do ludzi kręcących się przy wagonach. Po dzikie kartofle wybierałem się sam lub z kolegą. Z pociągu przejeżdżającego przez step wyskakiwaliśmy w pobliżu miejsca występowania tych dzikich kartofli. Tu rozpalaliśmy ognisko, wrzucali do niego żółwie stepowe i wykopane w piasku dzikie kartofle, a następnie przystępowaliśmy do uczty. Trudniejszy był powrót ze zdobyczą, gdyż trzeba było najpierw wskoczyć z ciężarem do pędzącego pociągu, a potem przed stacją wyskoczyć, wyrzucając najpierw bagaż. Często cierpiały na tym kolana, łokcie, dłonie. Ale to nie miało znaczenia. Po powrocie te wykopane w piachu ziemniaki gotowałem, robił się z nich wówczas silny klej, wtedy dodawałem otręby i lebiodę, i piekłem placki.
Jadłem wszystko, co się ruszało i latało oraz co tam, w pu-
37
styni, na piachu rosło. W Wozdwiżence rosła czeremcha, której czarnymi owocami, wraz z jej pestkami, dożywialiśmy się. Tu jej nie było. Doszły jednak inne nadziemne czarne owoce rośliny z rodziny psiankowatych, które nazywaliśmy „poslon" (później dowiedziałem się, że jest to roślina trująca). Dlatego, mimo kurzej ślepoty i spuchlizny głodowej, przeżyłem. Moja Matka również cudem przeżyła, choć była już umierająca. Po silnym spuchnięciu z głodu, przyszła malaria i szereg innych chorób, jak tyfus plamisty, biegunka i różyczka. Nie było żadnych leków, nawet podstawowych - nic tylko woda i 300 gr chleba, które dostawała jako niepracująca. Przyszedł kryzys i dłuższy czas nie dawała żadnych oznak życia. Ja tylko modliłem się o to, by wyżyła. Miałem szczególne nabożeństwo do Św. Antoniego z Padwy. Obiecałem dosyć dużą kwotę pieniędzy dać Mu do puszki w borszczowskim kościele za ocalenie Matki, gdy wrócimy. Moja Matka do dziś żyje!
Za cały miesiąc pracy, wyjątkowo, można było otrzymać „pud" (16 kilogramów) pszenicy, częściej połowę tego. Wówczas mieliśmy wielkie święto. Na dżermenie mełłem pszenicę, z mąki robiłem ciasto, które wkładałem do „skoworodki" i przykrywałem drugą „skoworodką". Na podwórku rozpalałem ognisko, w którym piekłem „lepioszki" (placki).
W Czu było mnóstwo oszustów, którzy wyciągali pieniądze od ludzi naiwnych różnymi sztuczkami. Byłem świadkiem jak pan Tabaczek przegrał u Kazacha, który robił dwie pętle ze sznurka. Kazach mógł ułożyć jedną pętlę pustą i jedną pełną, dwie pełne lub dwie puste. Wygrywał więc lub przegrywał kiedy chciał. Tak się zainteresowałem tą grą, że opanowałem ją i pamiętam do dziś.
W lecie panowały silne upały, dlatego cały wolny czas starałem się spędzać w tak zwanym „głównym aryku" (kanale), który doprowadzał wodę z rzeki Czu do podlewania ogrodów. Był on bardzo głęboki, więc pływałem w nim i wychodziłem na brzeg, aby odpocząć. Rzeka Czu była bardzo niebezpiecz-
38
na z licznymi wirami i nie widziałem, aby w niej się kto kąpał, jak to było w Tałmence. Tu, jeszcze przed wschodem słońca, szedłem też na ryby, wracając dopiero, gdy się ściemniało. Idąc wzdłuż rzeki, niejednokrotnie widziałem na piasku odbite ślady po bardzo dużych stopach, znacznie przekraczających stopy ludzkie. Myślałem wówczas, że to ślady jakiegoś zwierzęcia Yeti", ale nie wykluczone, że były to stopy spuchniętego z głodu człowieka, który, podobnie jak ja, starał się złowić rybkę, aby zaspokoić głód.
Chyba ze dwa razy spotkałem się ze zjawiskiem fatamorgany. Na horyzoncie widziałem pasące się stada wielbłądów i koni oraz wioskę. Usiłowałem dojść do nich, gdyż wydawały się być blisko, ale po pewnym czasie znikały.
Częstym zjawiskiem były tu trąby powietrzne. Po kąpieli w aryku, gdy się suszyłem na słońcu, obserwowałem, jak raptem powstawało bardzo silne zawirowanie powietrza, które porywało ze sobą wszystko, co w miejscu wiru się znajdowało. Najczęściej był to piasek. Powstawała więc bardzo długa trąba, niosąca piasek, prawie pionowo, hen wysoko. Kiedyś taka trąba zahaczyła o pobliski ogród i wyrwała rosnącą kukurydzę z korzeniami, przenosząc ją bardzo daleko.
Pewnego razu, gdy zbierałem kiziaki na stepie, zauważyłem bardzo dużego węża. Takiego jeszcze nie widziałem w życiu. Był częściowo zwinięty w kłębek i głowę miał podniesioną do góry. U góry śpiewał ptaszek, podobny do skowronka. Po chwili ptak jakby zahipnotyzowany zaczął obniżać swój lot w kierunku węża, aż został przez niego schwytany. Obserwowałem, jak wąż go połknął.
Kazachowie piekli pszenicę i kukurydzę w dużych kotłach, po czym zjadali przypieczone ziarna, zręcznie wrzucając każde ziarnko do ust i popijając herbatą z „piałki" (filiżanki). Piekli też proso i, aby pozbyć się łusek, obrabiali je w stępach kil-kukilogramowymi wałkami. Podpieczone proso wsypywali do dużego pnia, którego środek był wydrążony, i uderzali ciężkim
39
wałkiem. Najczęściej robiła to jedna kobieta, ale zdarzało się, że dwie: jedna z lewej strony, druga z prawej strony tej stępy. Kobiety na zmianę równomiernie uderzały w proso. Słychać było w czasie tych uderzeń sapanie, a na twarze występował pot, który coraz to bardziej czynił je wilgotnymi, aż wreszcie kroplami zlewał się na ziemię. Następnie, przy niedużym wietrze, kobiety wywiewały odstałe z prosa łuski i proso było gotowe do pieczenia - tak jak kukurydza czy pszenica.
Kiedyś widziałem w jaki sposób Kazaszka robiła opatrunek owcy. Były tam owce, które na miejscu ogona miały duży „kuper". Z kupra Kazaszka wyjmowała larwy, prawdopodobnie jakiejś muchówki, a następnie w dość duży otwór, który pozostał po larwach, włożyła świeże, pocięte liście tytoniu. Podobnie, gdy na moich oczach wioząca saksauł28) wąskotorówka zahaczyła tył wielbłąda, inna Kazaszka ranę wysmarowała świeżymi krowimi ekskrementami.
Z kolegami bawiłem się w kości wypreparowane z kolana tylnej nogi owcy lub w lambdę. Kilka takich kości ustawiało się w prostokąt i z pewnej odległości rzucało się podobną kością tak, aby pojedyncze kości rozleciały się w różne strony. Następnie swoją kością należało ustawić każdą inną kość na „czik". Tam, gdzie była strona „czik", wierciło się otwory i zalewało ołowiem. W taki sposób była znacznie większa możliwość zdobywania prowadzenia. Przeciwnik też miał tak przygotowaną kość. Lambdą nazywaliśmy monetę albo kawałek ołowiu w kształcie monety, pośrodku której wkładaliśmy kępkę włosów końskich, kozich lub z ogona krowy, nieco skróconych. Lambdę odbijaliśmy prawą i lewą nogą koło wewnętrznej kostki przy stopie.
Do wielbłąda, aby wstał lub usiadł, mówiło się „czu". Wielbłądy nie lubiły, aby powtarzać wydawane przez nie dźwięki. Wówczas pluły przeżuwaną zieloną masą. Podobnie młode,
28) Saksauł - słonolubne niskie drzewo lub krzew.
40
za przedrzeźnianie potrafiły biegać za mną wkoło stogu siana. Do dziesięciu dni wielbłąd może żyć bez wody. Potrafi też pić słoną wodę. Są przystosowane do leżenia na silnie rozpalonym piasku. Tylko raz na dwa lata rodzą się młode. W stepach, gdzie nie ma nic prócz słonych jezior, wystarczy domieszać trochę wielbłądziego mleka do słonej wody i wówczas człowiek nie umrze z pragnienia. Z wielbłądziej wełny robiono „рішу" (walonki)29*. Pracujący otrzymywał jedną parę walonek na trzy lata. Musiała ona zadowolić całą rodzinę. Tu przypomniała mi się piosenka śpiewana tam przez młodzież: „Czem podaroczki nosit', łuczsze walenki podszyt'; walenki, walenki, nie podszyty, starieńki" (Zamiast nosić prezenty, lepiej naprawić walonki; walonki, walonki nie naprawione, stare).
Kiedyś udało mi się wymienić u kolegi Isabeka nasiona buraków cukrowych za kawałek niewyprawionej końskiej skóry. Przypaliłem tę skórę na ogniu, a gdy zwinęła się prawie w rurkę i niemal zwęgliła, skonsumowałem ją. Marzyło się o zdobyciu czegokolwiek, co można by wziąć do ust. Toteż żułem na przykład wosk. Na ten pomysł wpadłem, szyjąc komuś kalosze czy buty, bo kleju nie było. W ten sposób nawet zarabiałem. Do dratwy, aby bardziej się ślizgała, używałem wosku ze świecy. Wosk ten był już aż czarny i miał mnóstwo drobnych niteczek. Wziąłem go do ust i żułem, aby tak zapomnieć o głodzie.
W Czu przeżyliśmy największy głód. Tu zmarło z głodu bardzo wielu Polaków. Zapamiętałem nielicznych. Cała rodzina państwa Opielów - aż pięcioro dzieci z rodzicami. Z Antkiem Opielą chodziłem do jednej klasy. Podobnie jak ja, najpierw miał kurzą ślepotę, potem był bardzo słaby. Z gardła mógł wydusić tylko pojedyncze słowa. Ciche, krótkie, chrypiące i bardzo nieśmiałe, ale zawsze z uśmiechem. Zaczął puchnąć z głodu, potem spuchlizna głodowa sklęsła i w niedługim czasie umarł. Właści-
Wałonki (ros.) - filcowe obuwie z cholewkami.
41
wie prawie wszystkie dzieci wyglądały jednakowo: kościotrupy powleczone skórą. Niektóre, spuchnięte, były pulchne. Obydwoje państwo Tabaczkowie i państwo Antonowie też umarli z głodu. Nie zapamiętałem około dziesięciu osób, z którymi się żegnałem przed śmiercią. Panu Janowi Szostakowi, który umarł 24 stycznia 1943 г., już po śmierci, przed pochówkiem, szczur odgryzł kawałek wargi. Były przypadki kanibalizmu. Milicja wykrywała, że z ludzi robiono szaszłyki i sprzedawano.
A jakie były straszne kolejki do „pirożkow" (placuszków), gdy ktoś czasem wyniósł na sprzedaż. Zdarzało się to bardzo rzadko, bo nawet śpiewano: „Kogda konczitsia wojna, wsio staniet ina-cze, i torgowki zakriczat: pirożki goriaczije". (Kiedy skończy się wojna, wszystko będzie inaczej, handlarki zakrzykną: placuszki gorące). Pewnego razu byłem na bazarze, gdy ktoś wyniósł placuszki. Natychmiast utworzyła się bezładna kolejka. Większość chętnych do zakupienia ich wyjęła pieniądze i, trzymając w garści, ale częściowo wysunięte, ponad głowami stojących przed nimi, usiłowała wepchnąć pieniądze sprzedającemu. Na moich oczach podszedł z tyłu „błatnoj" (bandzior-złodziej) i szybkim ruchem wyrwał stojącej przed nim kobiecie pieniądze, tak, że ona nie zauważyła złodzieja, który te pieniądze trzymał nad jej głową i krzyczał, aby mu sprzedać „pirożki". Z chwilą, gdy jakiś chłopak wskazał poszkodowanej złodzieja, ten ostatni żyletką przeciągnął po oczach chłopca, pozbawiając go wzroku.
W kołchozach czy sowchozach30) nigdy w porę nie udało się zebrać z pola wszystkich buraków cukrowych, ziemniaków czy zboża, ale każdy, kto usiłował to zrobić dla siebie, dostawał 5-Ю lat ciężkich robót za kradzież płodów państwowych. Dopiero na wiosnę, zmarznięte i gnijące, mogły być używane przez ludność.
Ponieważ do stacji kolejowej mieliśmy parę kroków, więc
30) Sowchoz - sowietskoje choziajstwo (ros.) - państwowe gospodarstwo rolne.
42
często dochodziły do nas okrzyki: „Raz dwa wziali, put' podnia-H raz dwa drużno, rabotat' nużno"31). Rosjanie często śpiewali czastuszki"32), ale nie tylko chwalące ustrój radziecki, jak na przykład te: „I w kołchoz idiosz ty priamo, a s kołchoza ko-siakom, i w kołchoz idiosz obutyj, a s kołchoza bosikom" (Do kołchozu idziesz prosto, a z kołchozu zgarbiony, do kołchozu idziesz w butach, a z kołchozu boso), „Как był Nikołaszka, byli sztany i rubaszka. Priszoł sowiet, niczego niet" (Kiedy był car Mikołaj, były spodnie i koszula, przyszli sowieci, nie ma nic). Kirgizi śpiewali: „Как ja był Kirgiz, jeł ja miaso, pił kumys33). Как ja stał Kazach, oj baj, propał korsak" (Kiedy byłem Kirgizem, jadłem mięso, piłem kumys. Kiedy stałem się Kazachem, oj, Boże, pusty brzuch"). Było też więcej - niecenzuralnych.
Kilka kilometrów od Czu były „bachczi" (plantacje) „arbuzów" (kawonów). Pewnego razu z dorosłymi poszedłem w nocy kraść kawony i melony. Wiele to nas kosztowało, ręce się trzęsły, aby nie schwycił pies lub „karaulszczik" (pilnujący). Nam wszystkim się udało naładować do worków dużo małych „dyń" (melonów) i dużych kawonów. Po ucieczce na bezpieczną odległość, przystąpiliśmy do konsumpcji. Na kolanie rozbijałem kawon, wypijałem wodę, która była w środku, a następnie obgryzałem miękisz. Szczególnie smaczne, bo bardzo słodkie, były melony. Potrafiliśmy zjeść bardzo dużo, aż brzuchy nam pęczniały, ale było ich już mniej do niesienia.
Na stepie, oprócz karagany, rosły różnego rodzaju rośliny: słonorośle (solanki), mietliki, komosowate, zapalniczniki, kapary cierniste, wiechlina stepowa, stokłosy, „pieriekatipole" (biegacze stepowi) i inne. Żyły tu najrozmaitsze zwierzęta, również bardzo rzadkie, takie jak gazela dżejran, kułan (kozioł dziki),
' Raz dwa wziali... (ros.) - raz dwa bierzmy, szynę podnieśmy, raz dwa zgodnie, pracować trzeba. 1 Czastuszka (ros.) - rodzaj piosenki ludowe] o charakterze żartobliwym. " Kumys (ros.) - sfermentowane mleko kobyle.
43
karlikowaty skoczek, którego długość ciała wynosi 4-5 cm. Spośród ptaków dropie, stepówki, sójki. Hubara wschodnia, o wielkości kury domowej, wierzch ciała miała o barwie piasku, skąpo nakrapiany, na głowie prawie czarny czub, a na szyi kołnierz. Bardzo rzadko widywało się największą jaszczurkę - szarego warana o długości ponad półtora metra. Dość sporo natomias było susłów żółtych, które miejscowi odławiali przy pomocy „kapkanów" (potrzasków). Niestety, ja nie miałem tej pułapki. Na dachy lepianek zaglądały dudki, wydając specyficzne „du du du". Wówczas przesądni mówili, że przyjdzie jakaś wiadomość. Wysoko krążyły jastrzębie.
Później w Czu udało nam się dostać działkę na ogród, gdzie uprawialiśmy kukurydzę (koński ząb), gdyż tam rośnie tylko biała kukurydza. Niewiele jej urosło, bo tam prawie nigdy deszcz nie pada i wodę trzeba wywalczyć albo wystać w prze-długiej kolejce, w której stoi się kilka lub kilkanaście dni, aby z głównego aryku przyprowadzić małymi kanałami aż do swojej działki. W dzień cała woda była przeznaczona dla kołchozowych pól, a w nocy mogli otrzymać kołchoźnicy. Po otrzymaniu wody, „czekmenem" (szeroką motyką) niszczyłem tamę w aryku sąsiada, który już podlał swój ogród, i wpuszczałem wodę na swoją działkę. Trzeba było dobrze ją nawodnić, aby ziemia wchłonęła jak najwięcej wilgoci na dłuższy czas. Woda była na szczęście ciepła. Brnąłem w niej, idąc arykiem; sięgała mi do kolan lub nawet do pasa.
Noce tam były zawsze księżycowe, a niebo pełne gwiazd. Wówczas napatrzyłem się na mnóstwo spadających co chwilę meteorytów.
Lata 1942-1945 były bardzo trudne, zwłaszcza w zimie. Sporo Polaków umierało z głodu. Niemal codziennie szedłem do kogoś, aby się pożegnać na zawsze. Kto nie ukradł - umarł z głodu, a kradzież była szczególnie surowo karana. Pewnego razu, w lecie 1944 г., do naszej sąsiadki - żony enkawudzisty o nazwisku Nikitiuk, przyszło dwóch Karaczajów - zesłańców
44
krymskich. Jeden z nich wyrwał na jej działce jednego buraka. Sąsiadka ze strzelby myśliwskiej tak silnie ich postrzeliła, że nie mogli uciec. Katowani przez tubylców do wieczora, obydwaj zmarli. Chcąc nie chcąc, razem z Jancią byłem świadkiem tej przeokropnej zbrodni na dwóch wysokich i przystojnych młodych mężczyznach. Nasz gospodarz wrzucił ciała na „powoz-ku"34) i w pobliżu w piasku zakopał. Ich rodziny też zostały skazane na śmierć głodową.
Nie wiem, co się stało z Leną po głodowej śmierci państwa Antonów. Być może żyje w Kazachstanie, jak tysiące tych Polaków, którzy nie mogli z różnych względów wydostać się z zesłania.
Rodzinę państwa Romejków, składającą się z trzech osób, zamordowano podobno za kradzież krowy.
Chodziliśmy w łachmanach. Zwłaszcza z obuwiem było krucho. Nasze nogi tak urosły, że w bucikach, które przywieźliśmy, już mocno podartych, nadciąłem trochę przód i wystające palce zawijaliśmy szmatami. O wszelkie płótno i papier było bardzo trudno. W szkole pisaliśmy na kazachskich książkach i gazetach, między wierszami. Przywieźliśmy parę takich „zeszytów". Zostały tylko nieliczne, między innymi, podanie pisane w imieniu Cioci Paskowej do dyrektora magazynu buraków cukrowych. Podanie napisałem na druczku, który służył mi jako zeszyt do geografii. Na jednej stronie była narysowana półkula zachodnia, a na drugiej stronie właśnie napisałem to podanie. Zachowało się ono, gdyż się pomyliłem i zabrakło miejsca na umieszczenie całej prośby. Musiałem przepisać na nowo. Ciocia prosiła w tym podaniu dyrektora, aby zezwolił magazynierowi na wydanie dwóch worków, z których mogłaby sobie uszyć okrycie, gdyż nie ma w czym chodzić do pracy. Podanie zostało załatwione negatywnie.
Powozka (ros.) - wehikuł.
45
Pewnego przedpołudnia, kiedy niosłem wodę, zauważyłem człowieka-olbrzyma, ubranego w nieznany mi dotąd mundur wojskowy, z polskim orzełkiem na furażerce. Wkrótce ten oficer podszedł do mnie i zapytał, czy tu mieszka Marta Pawłowska. Okazało się, że był to mąż naszej przybranej Cioci, Władysław Pawłowski, w amerykańskim wojskowym mundurze z polskimi dystynkcjami. Miał prawie dwa metry wzrostu; gdy się chciał położyć, aby chwilę odpocząć po znojnej i upalnej podróży, wyciągnął się w poprzek naszych „łóżek", gdyż leżąc normalnie niemal całe nogi musiał przerzucić przez murek, zrobiony z gliny, który oddzielał część podłogi od reszty powierzchni użytkowej. Ziemię przykrywaliśmy matami zrobionymi z trzciny, na które kładliśmy piołun przeciwko pchłom, gdyż zawsze było ich mnóstwo. Tak wyglądały nasze łóżka. „Stół" zrobiliśmy z cegieł ulepionych z gliny. Przy nim stały dwie cegły dla Janci i dla mnie do odrabiania lekcji. Uciążliwe to było, w tych warunkach, zwłaszcza w okresie zimowym, przy własnego wyrobu lampie - „koptiłce". Wykonałem ją z flaszki, do której nalewałem benzynę otrzymaną z wymiany za coś od kolegi Aszymgana, gdyż nie było nafty. Aby nie wybuchała (zapalała się) co chwila, wsypywałem do benzyny soli kuchennej. Z bawełny skręcałem knot, którego dłuższy koniec wpuszczałem do flaszki z benzyną, a krótszy wkładałem do otworu zrobionego w blaszce z konserwy. Blaszkę wyginałem tak, aby tworzyła przykrywkę tej flaszki-lampy. Kopciło to niesamowicie, stąd „koptiłka". Na glinianym suficie było pełno sadzy, a i w moim nosie też. Atrament robiliśmy z chemicznego ołówka lub jakiejś farby. Stalówki przysłała nam Babcia, a obsadkę robiłem z kawałka blachy od puszki konserwowej. Nie było ani jednego krzesła. Siadaliśmy na murku łóżkowym. W Czu nie było drewna. Na tych terenach rośnie tylko saksauł - krzew z lancetowatymi liśćmi, które nie dają cienia. Saksauł ma bardzo twarde drewno. Wykorzystywany jest na opał przez zamożniejszych Kazachów, gdyż przeciętni śmiertelnicy
46
palą wspomnianymi kiziakami i stepowymi roślinami. Otóż po króciutkim odpoczynku i zamienieniu kilkunastu zdań, pan Pawłowski zabrał swoją żonę w jedynej sukienczynie, tej, w której została zabrana przez enkawudzistów z Borszczowa, i odjechał. Pytaliśmy go o naszych Ojców, ale nie spotkał nikogo. Tłumaczył nam, że nas nie może zabrać ze sobą, gdyż mu zabroniono. Mógł wziąć tylko żonę.
Pana Józefa Mroza po raz pierwszy spotkałem w Nowom Puti35) - miejscowości odległej od Czu o 5 km. Później pan Józef przeniósł się do Czu i zorganizował w Mujum Kumie sierociniec dla polskich dzieci, których rodzice umarli z głodu. Do sierocińca napływały dzieci z dwóch rejonów: koktiorewskiego i nowotroickiego30.
Ponad 5 km od Czu, w miejscowości Koskuduk, była polska szkoła. W zimie chodziłem do niej co drugi dzień, gdyż mieliśmy z Jancią tylko jedne buciki. Szliśmy do szkoły nawet w największe, 50-stopniowe mrozy, a niekiedy większe, ponieważ dostawaliśmy tam wówczas zacierkę okraszoną tranem. W taki mróz, gdy się splunęło, ślina natychmiast zamarzała w powietrzu i do śniegu wpadała w postaci kawałeczka lodu. Ciocia Paskowa uszyła mi z cienkiej flanelki czapkę z nausznikami, na wzór radzieckiej „szapki-uszanki". Dzięki temu nie odmroziłem uszu. W lecie chodziliśmy do szkoły na bosaka obydwoje codziennie. Panowały tu często silne upały i mgły, tak że z trudnością trafiało się do szkoły. Nie było stałych dróg. W zimie zasypywał drogi śnieg, a w lecie piasek. Niekiedy spotykałem w tej gęstej mgle nauczycieli i uczniów szukających szkoły. W lecie temperatura dochodziła do 50 stopni, a ziemia, spękana i wyprażona do białości, z dużymi plamami soli, piekła w gołe stopy. Rozpalone powietrze drgało. Wówczas to gotowałem w piasku jaja dzikich kaczek, jeżeli udało mi się je wybrać z gniazda.
Nowyj Put' (ros.) - Nowa Droga.
Więcej szczegółów oj. Mrozie - patrz. Aneks I (red.).
47
Języka polskiego i śpiewu uczyła pani Zawistowieżowa. Tych podstawowych polskich piosenek żołnierskich, jak na przykład: „Idzie żołnierz borem lasem, przymierając z głodu czasem", „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani", „Rozkwitały pęki białych róż", Jak to na wojence ładnie". Też „cywilnych": „Góralu, czy ci nie żal?", „Matulu, moja matulu, piękną córę masz. Oj, nie wydawaj za byle jakiego, jej urody żal", „Hej, tam pod lasem" i in. Dyrektorem szkoły był pan Goldstein. Siedziałem w drugiej ławce razem z Rysiem Zalewskim, którego odnalazłem dopiero w 1992 г., prawie po 50 latach! Dużo dzieci było narodowości żydowskiej. Pamiętam nazwiska: Birimbaum, Bromberg, Goldstein, Goldwasser, Koenig, Tajkelbaum, Weinberg. Stosunek Rosjan do Żydów bywał różny. Zwykle nazywano ich Jewriejami. Gdy Rosjanin mówił: Żyd, wówczas otrzymywał odpowiedź: Ja Żyd, budu dołgo żyt', ty Jewriej, sdochniesz poskoriej" (Ja Żyd, będę długo żył, tyjewriej, zdechniesz szybciej)37-1.
W 1942 r. Rosjanie zmienili Kazachom alfabet łaciński na cyrylicę, dodając parę nowych liter, aby Kazachowie poprawnie mogli zapisać swoje słowa. Dłuższy czas starsi piśmienni Kazachowie pisali alfabetem łacińskim, gdyż trudno im było zaczynać naukę pisania od początku. Zostało mi parę dyktand z trzeciej klasy szkoły podstawowej w Kazachstanie.
Miejscowi Kazachowie mieszkali w jurtach. Niektórzy jeszcze wtedy, gdy myśmy tam byli, mieli po kilka żon. Według ich zwyczaju, jeden Kazach mógł mieć cztery żony. Radzieckie prawo tego zabraniało. Zwykle gospodarz siedział przed jurtą i grał na dombrze. Wszystkie inne czynności wykonywała żona lub żony. Śpiewał przy tym piosenki. Najbardziej popularną była „Kamażaj". Pamiętam do dziś jej melodię i słowa:
Jewriej (ros.) - Żyd; Żyd (ros.) - obraźliwe określenie Żyda.
48
„Oj erłyp kamażajdym Bertautym kieliedy, Bołdym kukym kamażajdym, Kamażajdym".
Bicie żon uważali za rzecz normalną. „Czynność" tę „wykonywali" najczęściej w godzinach rannych.
Bardzo rzadko zapraszali nas do siebie z okazji jakiegoś ich święta lub kradzieży w kołchozie barana, konia lub wielbłąda, którego potrafili w ciągu jednej nocy zabić i zatrzeć wszelkie ślady. Może z obawy, że mogliśmy usłyszeć lub zobaczyć, jak oni prowadzili zdobycz, czy też jak jedli mięso, częstowali także nas. Wówczas siadało się na ziemi zakładając nogi na krzyż, u bogatszych wokół niskiego stoliczka, na którym stała miska przypominająca naszą miednicę. W tej misce była narodowa potrawa kazachska - „bies-basmark" (potrawa z barana) lub „kul-czytaj", czyli ugotowane jakieś mięso (jako mahometanie nigdy nie jedli wieprzowiny) z makaronem, nie pokrojonym w paski, tylko ciastem rozwałkowanym i wrzuconym do wrzącej wody. Marża - kobieta i baj - gospodarz zachęcali do jedzenia, dając przykład. Brali ręką kawałki ciasta i mięsa, i jedli. Wyjątkowo zdarzało się, że mieli łyżkę, która krążyła dookoła i wszyscy po kolei z niej korzystali, biorąc też do ust. Częstowali herbatą lub „kumysem" - skwaszonym kobylim mlekiem. Mleko wielbłądzie szczególnie mi smakowało. Dojono je do dużej miski. Podchodziła kobieta, pociągała za sutek, a mleko lało się niby woda z kranu, tylko cieniutkim strumyczkiem. Co chwilę trzeba było pociągać za sutki i miska napełniała się.
Deszcz padał tu raz lub dwa razy w roku, ale krople nie zawsze dochodziły do ziemi, gdyż w suchym rozgrzanym powietrzu, jeszcze dwa do trzech metrów nad powierzchnią ziemi, przekształcały się w parę.
Kazachowie w lecie golili głowy do gołej skóry. Golący nabierał do ust wody i spryskiwał głowę, a następnie golił ją
49
- używając zwykłego noża, tylko tak silnie naostrzonego, że stawał się ostry jak brzytwa.
Niektórzy Kazachowie palili papierosy. Czasem wypalali skręcony w gazetę papieros włożony do dziurki od nosa. Inni natomiast wkładali tytoń między zęby i dolną wargę.
Kichanie i dłubanie w zębach u Kazachów należało do dobrych manier i oznaczało zdrowie i zadowolenie.
Kazachowie i Kirgizi zachowywali się tak, jak gdyby lubili wszy. Panował wśród nich przesąd, że jeśli wszy się rozmnażają, to rozmnożą się i stada owiec. Nie zabijali wszy paznokciami, tylko zębami. Byłem świadkiem, jak pewnego razu w Embekszi „priedsiedatiel" (prezes) kołchozu (kobieta, gdyż wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni byli na froncie) zwołała zebranie pracowników. Czekając w kontorze38) na kołchoźników, siedziała pośrodku izby. Była ubrana w płaszcz i miała nawet koszulę, której rąbek oglądała, następnie brała do ust i zabijała zębami znalezione tam wszy i gnidy, co chwilę spluwając przez zęby wokół siebie.
Również i my, codziennie rano po przebudzeniu się, jeszcze przed modlitwą, musieliśmy zabijać gnidy i wszy, i zawsze było ich pełno. Zwłaszcza panie musiały codziennie gęstym grzebieniem skrzętnie wyczesywać z włosów te obficie mnożące się stworzenia. Cóż, mydła nie było, środków dezynfekujących też, nasze łachmany były szare, wszy miały doskonałe warunki. Szalał więc i tyfus plamisty, zbierając obfite plony. Pluskwy też nas gryzły niemiłosiernie. Ich ugryzienia były dotkliwsze i dokuczliwsze.
Na początku wiosny 1943 r. Wanda Wasilewska, A. Lampe i A. Zawadzki39) utworzyli w ZSRR Związek Patriotów Polskich.
Kontora (ros.) - biuro.
Lampe Alfred (1901-1943) - polski działacz komunistyczny; Wasilewska Wanda (1905-1964) - polska pisarka i działaczka komunistyczna; Zawadzki Aleksander (1899-1964) - polski działacz partyjny i państwowy.
50
Czego można się było spodziewać po tym związku, skoro twórcami jego byli ludzie Stalina? Oni też wystąpili do rządu radzieckiego z inicjatywą utworzenia na terenie ZSRR polskiej jednostki wojskowej. Werbowano więc zesłańców, nazywanych uchodźcami", do tworzącej się za zgodą rządu radzieckiego polskiej dywizji piechoty im. Tadeusza Kościuszki.
Z okazji pierwszego maja i innych radzieckich świąt, dawano nam - w trzeciej klasie szkoły podstawowej - karabiny i kazano maszerować. Miałem wówczas 11 lat. Gdy przechodziliśmy obok trybuny, starszy z oficerów rosyjskich witał nas okrzykiem: „Da zdrawstwujet pierwaja polskaja piechotnaja diwizija imieni Tadeusza Kostiuszko"40), odpowiadaliśmy: „Ura, ura, ura".
Aktywiści Związku Patriotów Polskich zbierali od nas pieniądze na budowę pomnika oficerów polskich zamordowanych w Katyniu. Z naszych wdowich groszy wznieśli pomnik, na którym napisali po rosyjsku i łamaną polszczyzną z licznymi błędami: „Ś. P. Tu są pogrzebani niewolnicy oficerowie wojska polskiego w straszych meczeniach (sic!) zamordowanych przez niemiecko-faszystskich okupantów jesienią 1941 roku". Tak fałszowano historię. Doszła do nas tylko gorzka prawda o Oświęcimiu.
Wiosną 1943 r. zmuszano nas, abyśmy przyjęli na pięć lat rosyjskie paszporty. W związku z tym wszyscy starsi ukrywali się w stepie przez cały dzień, gdyż nieposłusznych aresztowano. Kiedyś na noc wróciła do naszej lepianki pani Antonowa, położyła się na ziemi do swego łóżka, a gdy usnęła, zaczęła mówić przez sen. Dowiedzieliśmy się wówczas, że została znaleziona w stepie przez enkawudzistów, którzy ją najpierw prosili o przyjęcie paszportu, potem grozili aresztem i w końcu, gdy ona odmówiła przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego i paszportu, chcieli ją rozstrzelać. W ostatnim słowie krzyczała bardzo gło-
Da zdrawstwujet (ros.) - niech żyje!
51
śno: Jestem i zostanę Polką, niech żyje Polska!". Tu obudziła się. Szczególnie silnie przeżyłem ten „mówiony sen" pani Antenowej i zapamiętałem go na zawsze. To Ona nauczyła mnie pieśni, którą śpiewaliśmy na stepie, zbierając opał, na melodię „Boże coś Polskę":
Jedno Twe słowo, wielki niebios Panie,
Z prochów nas podnieść znowu będzie zdolne,
A gdy zasłużym na Twe ukaranie,
Obróć nas w prochy, ale prochy wolne".
Bogatsi znajomi Rosjanie mieli „banie" (łaźnie) - małe pomieszczenia, w których był kocioł. Pod kotłem paliło się kizia-kami lub saksaułem. Z kotła parowała gotująca się woda, tak że tworzyło się bardzo dużo pary. Aby zszedł brud, uderzało się po ciele miotłą. Z braku mydła używaliśmy rosnącą tam roślinę, która przy pocieraniu wydzielała pianę. Z takiej łaźni korzystaliśmy częściej w Wozdwiżence. W Czu trzeba było płacić w „bani" państwowej. Niekiedy mi ją fundował sąsiad - dziadek z ul. Sowieckiej 4.
W niedziele i zwykłe szare dni, poza szkołą, gotowałem zupę z nasion cukrowych buraków, późną wiosną - barszcz z liści buraków cukrowych, gdyż Mamusia z Ciocią pracowały przy nich w kołchozie i czasem udało im się ukraść kilka liści. Skradzione nasiona cukrowych buraków mełłem na „dżerme-nie" (żarnach), przysmażałem na blaszce i wsypywałem na gorącą wodę. Zupa była gorzka, jak piołun, ale człowiek, gdy jest głodny, wszystko zje. Późnym latem i w jesieni było wielkie święto, gdy udało się ukraść buraka cukrowego; najczęściej jednak się nie udawało, gdyż pilnujących było dużo. Z buraka robiłem, oprócz zupy - „pochlobki"41), karmelki. Tak długo
41> Wł. pochlobka (ros.) - polewka.
52
gotowałem plastry buraka, aż powstawała gęsta ciemna masa. Bardzo niewiele jej było, ponieważ zanim dochodziłem do karmelkowego stanu, większość była zjedzona. Karagana służyła nam jako opał, a jej słodkawe korzenie łagodziły naszą gorycz. (Poza zdobytą sacharyną, cukru i masła nie widzieliśmy prawie przez sześć lat). Wysokość tej rośliny dochodziła do jednego metra, a średnica gałęzi do 8 mm. Na wiosnę step zielenił się od tej rośliny, potem żółkł, gdy kwitła, aby wczesną jesienią przybrać brunatną barwę od gołych łodyg karagany, z której opadły liście. Jak później opowiadał mi pan Józef Mróz, w listopadzie 1942 r. za Czu, w stepie, zbierając kiziaki na opał natknął się on na maszyny z Tarnopola! Zabrano je z cukrowni w Tarnopolu. Odczytał to z metalowych metek. Było to urządzenie duże: 40 m x 40 m. Przykryte matami z „kamysza" (trzciny). Nikt tego nie pilnował - stał w stepie samotny obiekt zrabowany i porzucony na niszczenie.
Niekiedy, przechodząc przez tory kolejowe, udało się znaleźć kawałek marglu, który spadł z wagonu przejeżdżającego transportu. Nazywaliśmy go morską gliną. Była okazja do zaspokojenia tym na chwilę głodu. Trzeba było mieć dobre zęby, a szkorbut (nazywany tu cyngą) już nam dłuższy czas dokuczał. Za poradą sąsiadki następująco leczyłem szkorbut. Z dawnej carskiej miedzianej monety, którą w jakiś sposób zdobyłem od Kazachów (ich panny nosiły takie monety przypięte do włosów), przy pomocy pilnika uzyskałem drobne opiłki, które zmieszałem ze startym jakimś zielonym kamieniem. To przykładałem do prawie nie istniejących dziąseł i ruszających się zębów. Ta mieszanka piekła. Po kilkunastu takich zabiegach dziąsła się wzmocniły, a zęby pokryły się czarnym nalotem. Czarne zęby pozostały długo. Na wiosnę ratowały nas witaminy z różnych roślin na stepie.
Ogień zdobywaliśmy przy pomocy krzesiwa. Łatwiej było przynieść od sąsiada. Dlatego wypatrywało się po całej ulicy, czy czasem nie widać dymu. Prawie zawsze była idealna pogoda
53
i niebo bez najmniejszej chmurki. Jeżeli gdzieś palił się ogień, to dym unosił się do góry i był widoczny z daleka. Wówczas brałem kawałek swego kiziaka i udawałem się do tego miejsca, skąd szedł dym. Najczęściej ognisko było rozpalone na podwórku przed lepianką. Podpalałem kiziak i wracałem do siebie, aby rozniecić ogień. Część pilnika, kawałek krzemienia i skręcona w gruby sznur bawełna pozwalały wykrzesać ogień, aby coś ugotować, bo o ogrzewaniu wnętrza naszego locum w zimie nie było mowy. Jeżeli były mrozy, to na ścianach tworzyła się gruba warstwa lodu. Pamiętam też takie Boże Narodzenie w Embekszi, kiedy to spadł w nocy deszcz. Lało się więc nam na głowy i podstawialiśmy nasze naczynia, aby zabezpieczyć pomieszczenie.
Od braci Zalewskich dostałem treść „Syberyjskiej kolędy". Autorami byli: Ignacy Zalewski i Kazimierz Tobiasz Wierszycki. Śpiewaliśmy na melodię kolędy „Wśród nocnej ciszy".
Wśród nocnej ciszy w archangielskiej głuszy, Polak - wygnaniec w śniegu po uszy. To Polacy - osadnicy, których porwali bolszewicy. Z własnej Ojczyzny (bis).
Rok naszej męki dobiega końca,
Przez ten czas cały nie widzim słońca.
Bo tu lasu całe morze, wyzwól nas stąd, Mocny Boże,
Do naszej ziemi (bis). Wejrzyj Ty na nas, Dziecino Boża, Wyrwij nas z tej męki wśród tego morza... Z nędzy, głodu, trudu, znoju, daj nam Polskę, by żyć I Ciebie chwalić! (bis).
Rodzina Zalewskich do Czu przyjechała z Archangielskiej obłasti, i stąd ta kolęda.
Pewnego ranka zapowiadał się upalny dzień, szedłem jak zwykle do szkoły i po drodze zauważyłem, jak młody mężczyzna, trzymając w rękach coś w rodzaju dyszla od wozu, stojąc
54
na ziemi, zburzył komin na jednej lepiance. Po chwili wybiegł Kazach z „pejczem" (biczem) w ręku. Bicze tu miały krótką rękojeść i bardzo długie, plecione ze skóry, biczysko. Kazach zaczął kląć: „O jeken basen segejn, It tym bałase" (Ty taki..., psi chłopcze) i smagać tego młodzieńca biczem po gołych plecach. Widziałem, jak po każdym uderzeniu występowała krwista pręga. O dziwo, bity nie uciekał i nie bronił się. Odniosłem wrażenie, że jest nienormalny.
Kazachski należy do grupy języków tureckich; podobnie jak Kirgizi, Tadżycy i Uzbecy Kazachowie są narodem muzułmańskim. Tadżycy i Uzbecy są pobożniejsi od Kazachów, toteż młodzież kazachska zna słabo swoją wiarę, znaczna jej część wcale się nie modli. Jednak wszyscy oni wierzą w jednego Boga, Allacha, którego największym, ostatnim i nieprześcignionym prorokiem jest Mahomet. Zakwefionych kobiet coraz mniej. Na wspólnych cmentarzach nagrobki z półksiężycem stoją obok innych z wypłowiałą czerwoną gwiazdą lub prawosławnym czy katolickim krzyżem.
Już nie pamiętam od kogo nauczyłem się takiej piosenki „młodej zakochanej pary":
„Miłyj, kupi mnie szliapu. W szliape ja budu chodit'. Jeśli nie kupisz mnie szlapy, broszu, nie stanu liubit'. Wsio dla tiebia, dorogaja, wsio dlia tiebia ja kupliu, tolko nie szliapu, rodnaja, sam bez botinok chożu". (Miły, kup mi kapelusz. W kapeluszu będę chodzić. Jeśli mi nie kupisz kapelusza, rzucę, nie będę cię kochać. Wszystko dla ciebie droga, wszystko ci kupię. Tylko nie kapelusz. Sam chodzę bez butów).
Powrót do rodzinnego domu
Natychmiast po zakończeniu wojny, Babcia rozpoczęła starania o nasz powrót do Polski. Po pięciu miesiącach starania te zaowocowały otrzymanym przez nas „wyzowom" (wezwa-
55
niem). Kosztowało to Babcię 10 000 rubli, które trzeba było „dać w łapę" pierwszemu sekretarzowi partii w Borszczowie. Dołączyła do nas rodzina Państwa Łozińskich z córką. Nie wiem w jaki sposób oni wpisali się do naszego „wyzowa"42), ale za pieniądze wówczas wszystko dało się zrobić. Przyszykowaliśmy worek sucharów na drogę, kupiliśmy bilety. Pościel i nasz cały „majątek" wysłaliśmy pocztą, a dokumenty, fotografie, obrączki ślubne Mamusi i Cioci oraz złoty zegarek, a na pamiątkę także łyżkę kazachską z drewna i skorupę żółwia, schowaliśmy do walizki.
Z Czu wyjechaliśmy z końcem lipca 1945 r. Wagon był po wyładowanym węglu, tak że na drugi dzień już wszyscy byliśmy jak kominiarze lub górnicy wydobywający węgiel. Step wyglądał podobnie jak preria w Teksasie. Tylko klimat surowszy. W oddali na wzgórzach widać już pierwszy śnieg. Kazachstan to nie tylko płaska, wzdęta bąblami niewielkich wzgórz równina, to także „przedmurze Pamiru" - majestatycznego masywu gór Ałtaj. To również zbudowane niewolniczą pracą pokoleń zesłańców miasta bez stylu, domy-slumsy, szpetne bloki, dziurawe ulice, zamiast chodników błoto i gdzieś obok na anemicznej trawie pasąca się krowa. To „buran" - silny wiatr dmuchający w twarz deszczem. To rzucający się w oczy brak kolorów, może poza jednym - najbrzydszym z odcieni niebieskiego, którym pomalowane są płoty i nagrobki na cmentarzach, a który przypomina barwę ścian dworcowej toalety.
Panowały upały niesamowite, a o wodę na tych terenach było bardzo trudno. Pragnienie często gasiliśmy żuciem listków piołunu. Jechaliśmy w otwartych wagonach. Pomimo tego, że nas wszystkich dręczyła jeszcze malaria, cieszyliśmy się niezmiernie, że wracamy po pięciu latach i niemal pięciu miesiącach do domu, do którego tak pragnęliśmy wrócić. Jechaliśmy przez następują-
Wyzow (ros.) - oficjalne zaproszenie.
56
ce ważniejsze miasta: Dżambuł, Czimkient, Kzył-Orda, Gurjew, Stalingrad (tu przejeżdżaliśmy przez Wołgę), Rostow-Na-Donu, Dniepropietrowsk, Winnicę, Żmerynkę, Stanisławów i Czortków. Był to cały skład towarowy, i pociąg wlókł się, przepuszczając transporty jadące z wojskiem. Żołnierze jechali też w wagonach towarowych, siedząc w otwartych drzwiach z wypuszczonymi na zewnątrz nogami. Ci z tyłu klęczeli albo stali, aby zobaczyć, co dzieje się na stacji. Zapamiętałem, jak na obu rękach i często na nogach żołnierze mieli zegarki. Krążył już wówczas taki dowcip: „Ciężkie czasy43), powiedział żołnierz radziecki znosząc po schodach zegar z wieży kościelnej". Wówczas dla Rosjanina zegarek był marzeniem. Mówiono: „Czasy dla krasy, a wriemia po sołn-cu". (Zegarek dla ozdoby, a czas według słońca). Jakieś cztery tygodnie jechaliśmy przez azjatycką część ZSRR, zanim dotarliśmy do części europejskiej, gdzie widoczne były skutki wojny. Jadąc nad brzegiem morza Aralskiego, za pięć rubli kupiliśmy wiadro soli, ponieważ nie mieliśmy jej w ogóle i wydawało się nam, że i w Borszczowie jej nie będzie. Tu, na brzegu, miejscowa ludność po prostu nabierała do wiadra sól i sprzedawała. Pewnego dnia zatrzymaliśmy się w Stalingradzie. Dookoła olbrzymia masa żelastwa: czołgi, samoloty, armaty, samochody ciężarowe i osobowe. Większość poniszczona, ale chyba były też i całe. Z pociągu wysypała się młodzież, nie zważając na leżące w niektórych miejscach dosłownie grubymi warstwami pociski i niewypały. Niektórzy wydłubywali proch z naboi, inni wsiadali do różnych pojazdów i wymontowywali, co się dało. Na szczęście nie słyszałem, aby ktoś został rozerwany na jakiejś minie, granacie czy pocisku. Mnóstwo było różnej broni rosyjskiej i niemieckiej.
Wszędzie widzieliśmy pola kołchozów porośnięte rachityczną kukurydzą lub bardzo kiepskim zbożem z dużymi „łysinami" (miejscami nieobsianymi). Przy szosach duże gwiazdy, pomniki
Czasy (ros.) - zegar, zegarek.
57
„pobiedy"44), Lenina, Stalina lub sierp i młot, plakaty z różnymi napisami w rodzaju „Sława trudu" (chwała pracy). Niekiedy widzieliśmy kobiety w kufajkach jadące na platformie ciężarowego samochodu, za którym wznosiły się tumany kurzu.
Wieczorem byliśmy w Żmerynce, a więc na terenie obecnej Ukrainy. Gdy pociąg zatrzymał się, niemal wszyscy wyszli, aby coś zdobyć do jedzenia. Zostałem z panem Łozińskim, pilnując naszych nielicznych rzeczy. Walizkę naszą trzymałem w ręce, gdy nagle ktoś silnym szarpnięciem wyrwał mi ją. Zacząłem razem ж panem Łozińskim biec za uciekającym mężczyzną. Nagle zatrzymał nas milicjant i zapytał: „Zaczem bieżytie?" (po co biegniecie?) Pokazałem uciekającego złodzieja, któremu przez to zatrzymanie nas udało się skryć za masą różnych wagonów. Tak straciliśmy wszystkie nasze najdrogocenniejsze pamiątki, nie tylko przedwojenne, ale i te papiery „syberyjsko-kazachstańskie" z nieludzkiej ziemi. Wysłany przez nas bagaż z Czu nigdy nie doszedł do nas.
W Borszczowie
Do Borszczowa przyjechaliśmy 9 września 1945 r. wczesnym rankiem. Babcia była już zawiadomiona przez kogoś z rodziny państwa Duchów. Właśnie z tej rodziny pochodził generał Bolesław Bronisław Duch45), urodzony w Borszczowie.
Babcia przyszykowała nam jajecznicę na kiełbasie. Smak jej pamiętam do dziś. Po niemal sześciu latach głodu była ona niewymownie smaczna. Wiedzieliśmy, że od razu nie można jeść dużo, gdyż może się to skończyć tragicznie. Po umyciu się i przespaniu nocy, radości nie było końca. Zobaczyliśmy się
Pobieda (ros.) - zwycięstwo.
Duch Bronisław (1896-1980) - generał, od 1919 r. w Wojsku Polskim. Dowódca III Dywizji Strzelców Karpackich w latach 1943-1946. Prezez Rady Stowarzyszenia Polskich Kombatantów - Federacja Światowa.
58
po pięciu latach i pięciu miesiącach rozłąki. Patrzyliśmy na siebie, zwłaszcza Zdzisia, która zobaczyła po raz pierwszy swoją Mamę. Długo do jej świadomości nie mogło dojść, że to jest jej Matka, piękna i elegancka pani, o której opowiadała jej Parania i przybrana ciocia Honorcia. Teraz widziała spuchniętą z głodu, grubą kobietę i powtarzała do siebie: „To jest moja Mama". Na całe życie pozostał nieuleczalny syndrom. Zawsze dla Zdzisi Babcia była bliższą osobą niż Matka.
Wkrótce uświadomiliśmy sobie, że wróciliśmy nie do Polski, tylko do ukraińskiej części Związku Radzieckiego. Babci powiedziałem o moim przyrzeczeniu danym Św. Antoniemu i o doznanej łasce. Mój dług natychmiast został uregulowany.
Dzięki Babci wyrwaliśmy się z Kazachstanu o dziewięć miesięcy szybciej, niż pozostali Polacy w czujskim rejonie. W Czu naszym opiekunem był Pan inż. Józef Mróz. Załatwiał różnego rodzaju sprawy. Jak się później dowiedziałem, po zebraniu odpowiedniej ilości złotych zegarków, obrączek i pierścionków od Polaków, szczególnie Żydów polskiego pochodzenia, oraz przekazaniu kosztowności naczelnikowi NKWD, otrzymał towarowe wagony dla 1560 osób, w tym 15 dzieci z sierocińca w Majunku-mie. 13 kwietnia 1946 r. 110 transport wyjechał z Czu w kierunku Polski. Cały czas Pan Mróz troszczył się o wyżywienie i zdrowie dzieci. Zadbał, aby lekarka Maria Ciumska* opiekowała się chorymi. Z niewiadomych powodów w Czu zostali: Niwiarow-ska, Borysiewicz, Darenko, Rent (dwie osoby), Baka, Weronika Czupich, Chudzikowa, Osiejewskie (dwie osoby), Tędyna (dwie osoby), Kliger (trzy osoby) i Mieczysław Kościelniak.
Po kilku miesiącach sąsiadka-Rosjanka, nam, dzieciom, zrobiła zdjęcie fotograficzne, które tu przedstawiam. Dowiedziałem się, że Andzia, o rok młodsza ode mnie, chodzi do piątej klasy,
Pani Maria Ciumska, córka zesłańca z 1863 г., urodziła się na Syberii i miała obywatelstwo radzieckie. W 1946 г., w Czu wzięła cywilny ślub z Polakiem i w taki sposób wydostała się z „raju" sowieckiego. (Przypis autora).
59
a my z Jancią skończyliśmy w Kazachstanie w okresie pięciu i pół roku zaledwie jedną klasę, mimo obowiązkowego nauczania dzieci w szkołach. W Borszczowie postanowiłem pójść do piątej klasy. Na pierwszej lekcji, a była to matematyka, nauczycielka poprosiła mnie do tablicy, aby sprawdzić moją wiedzę w tej dziedzinie. Po rozwiązaniu kilku prostych zadań i odpowiedzi na parę pytań, zostałem w piątej klasie. Wkrótce dowiedziałem się, że jest to Natalia Kiriłłowna - wychowawczyni piątej klasy, żona dyrektora szkoły, w starszych klasach ucząca również fizyki. Na początku największe trudności miałem z językiem ukraińskim, którego zupełnie nie znałem, a przeszkodą w jego opanowaniu była znajomość języka rosyjskiego. Ołena Samojliwna, nauczycielka ukraińskiego, na pierwszej lekcji zadała mi między innymi pytanie: „A de twij bat'ko?" (A gdzie twój ojciec?). Aby się upewnić, czy dobrze zrozumiałem, zapytałem ją: „oteć?", (z rosyjska „otiec"), ale zmiękczyłem, aby brzmiało to po ukraińsku. Cała klasa ryknęła śmiechem. Stałem czerwony, nie wiedząc, o co chodzi. Po lekcji dopiero dowiedziałem się, że po ukraińsku „oteć" znaczy ksiądz. Pierwsze dyktando z ukraińskiego napisałem na „0". W każdym słowie było kilka błędów. I znów język rosyjski był mi na przeszkodzie. Na przykład: po ukraińsku „zeszyt z fizyki", pisze się: „zoszyt z fyzyky", ja początkowo nie wyczuwałem tego i pisałem z rosyjska: „zoszyt z fiziky", nie odróżniając liter „i" oraz „y".
Chodziłem z Jancią do naszego proboszcza, księdza Józefa Adamczyka, na lekcje religii. Potajemnie przygotowywał on nas do pierwszej Komunii świętej, którą przyjęliśmy 8 grudnia 1945 r. Po pierwszej spowiedzi otrzymałem jako pokutę odmówienie krótkiego wezwania do Matki Boskiej:
„O Pani moja, o Matko moja, Pomnij, iż jestem Twój. Strzeż mnie i chroń mnie, Jako rzeczy i własności swojej. Amen.
60
Ksiądz Adamczyk to jeden z tych bohaterskich księży, którzy zostali na posterunku z wiernymi parafianami do końca tam, dokąd ich posłał biskup ordynariusz. Dzięki księdzu Adamczykowi, kościół parafialny w Borszczowie, od chwili oderwania go od Polski w następstwie paktu Ribbentrop-Mołotow46), nigdy nie przestał pełnić roli świątyni katolickiej. Nawet w najcięższych czasach stalinowskich w niedziele i święta tam przyjeżdżali Polacy, zarówno z prawej jak i z lewej strony Zbrucza 7. Wiedziałem o tym, gdyż niemal wszyscy przyjezdni nocowali u nas - w domu, a także w dwóch stodołach na sianie. Po naszym wyjeździe do Polski ksiądz Adamczyk został wyeksmitowany z probostwa i mieszkał w naszym domu aż do śmierci. W okresie całego naszego pobytu w Kazachstanie nie dotarł do nas żaden kapłan katolicki, chociaż w 1942 r. zjawił się ksiądz Tadeusz Fedorowicz, który za zgodą arcybiskupa B. Twardowskiego dotarł do rejonu Kokpekty. Podobnie zresztą było z lekarzami. Dopiero w 1945 г., przed naszym wyjazdem z Czu, zjawił się lekarz polski, który przebadał nas wszystkich, dając nam chininę przeciwko malarii, która nas dręczyła nieustannie. Lekarze rosyjscy nie mieli żadnych leków. W Czu dentysta mógł tylko usunąć bolący ząb. Tak pozbyłem się dwóch zębów.
Na wszystkich lekcjach wychowawczych wciąż mówiono o komsomole48), o komunistycznej partii, konstytucji radzieckiej, o dobrobycie, krytykując i wyśmiewając religijne przekonania każdego ucznia oraz zohydzając duchowieństwo celem zniechęcenia młodzieży do Kościoła. Mówiono, że księża posługują się oszustwem dla wywołania zabobonów w masach ludności.
Pakt Ribbentrop-Mototow - zawarty 23 sierpnia 1939 r. pakt pomiędzy Niemcami a ZSRR; rezultatem był m.in. podział terytorium Polski między tymi państwami.
Zbrucz - do r. 1939 rzeka graniczna pomiędzy Polską a ZSRR. Komsomoł - Kommunisticzeskij Sojuz Mołodioży (ros.) - Związek Młodzieży Komunistycznej.
61
Ja natomiast byłem gorliwym ministrantem i niekiedy służyłem do kilku Mszy św. dziennie. Toteż wkrótce w szkolnej gazetce ściennej narysowano moją karykaturę w komeżce i z kadzidłem. Szkolne lata wspominam ze smutkiem. Szedłem zawsze „pod prąd". Twórczość pisarzy i poetów, których przerabialiśmy, przedstawiano tendencyjnie. Wszyscy byli „rewolucjonistami", „ateistami" i nawoływali do walki z „polskymy panamy". Nie wiedzieliśmy, że często było odwrotnie. Jak w przypadku Tarasa Szewczenki49), który w jednym ze swych wierszy pisał:
„Podaj rękę Kozakowi I serce swoje daj mu czyste, Aby z imieniem Chrystusowym Nasz dawny, cichy raj zmartwychwstał".
W starszych klasach szkoły średniej wszyscy uczniowie, mimo początkowo silnego oporu ze strony Ukraińców, zapisali się do komsomołu (kommunisticzeskij sojuz mołodioży - komunistyczny związek młodzieży), wszyscy, oprócz trojga nas, Polaków. Przed rozpoczęciem lekcji w szkole, aktywiści z komsomołu - akurat w mojej klasie był syn pierwszego sekretarza partii w Borszczowie Władimir Tiereszczenko i syn zastępcy tego sekretarza Władimir Czistikow - w tym czasie „uświadamiali" nas, niekomsomolców. Pomagali im w tym nacjonaliści ukraińscy, jak na przykład Bohdan Ochitwa, który starał się podtrzymywać nutę antypolską, gdy tylko była po temu okazja. W całej szkole średniej w Borszczowie tylko w jednej klasie, i to najlepszej, trzech Polaków nie należało do komsomołu; byli to: moja kuzynka Andzia Pasek, Michał Adamowski, który pochodził z Łanowiec koło Borszczowa, i ja. Bardzo często wzywano mnie do „komsorga" (komunistycznego organizatora) L. Panczenki, do
49) Szewczenko Taras (1814-1861) - poeta i malarz ukraiński. 62
pokoju nauczycielskiego, gdzie podsuwano ankietę do wypełnienia i nakłaniano do wpisania się do komsomołu. Zadawano przy tym pytania, dlaczego nie chcę się wpisać i dlaczego chodzę do kościoła. Odpowiadałem, że jestem wierzący. Mówiłem, że konstytucja radziecka gwarantuje wolność sumienia i wyznania. Dochodziło nawet do tego, iż jeden z nauczycieli powiedział wprost: „Konstytucja mówi jedno, a my wymagamy czego innego". Wówczas ja byłem górą. Gdy to nie skutkowało, przychodzili nauczyciele-aktywiści do domu, aby namawiać moją Matkę i Babcię, by skłoniły mnie, abym wpisał się do tej organizacji. Na jednej z godzin wychowawczych, przed zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia, komsorg wyśmiewała zwyczaje i wierzenia religijne, mówiąc między innymi: „Wasze mamy i babcie głupie i stare, niedługo umrą, więc nie słuchajcie ich". Było to w dniu wigilijnym. Oświadczyłem, że jutro nie przyjdę z Andzią do szkoły, bo są święta Bożego Narodzenia. Wiadomo, jaka była reakcja, że to nie do pomyślenia, w szkole musimy być. W domu, siedząc przy stole wigilijnym, słyszymy pukanie do okna; gdy wyskoczyłem na zewnątrz, okazało się, że jest to Natalia Kiriłłowna - nasza wychowawczyni. Przyszła powiedzieć, iż możemy nie przyjść do szkoły, ale nikomu nie mówić, że ona o tym nam powiedziała. Zresztą ona doskonale wiedziała, że my nie przyjdziemy do szkoły w żadne nasze religijne święto.
W domu czytałem „Krzyżaków" i „Trylogię" Sienkiewicza, a następnie utwory Orzeszkowej, Rodziewiczówny, Prusa, Mickiewicza, Norwida. Należeliśmy wszyscy.do chóru kościelnego. Znaleźli się też soliści. Michał Adamowski śpiewał wspaniałe pieśni Moniuszki, jak na przykład: „Na skrzydłach pieśni duszy czcią przejętej", czy: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej, do Ciebie Panie bije ten głos". W domu nauczyłem się wiersza:
Wśród stepu kibitka gnana. Pędzi kibitka w zawiei świat.
63
I smutnie dzwonek dźwięczy co rana,
Jakby umarłym grobowy znak.
W kibitce widać postać młodzieńca, Dumne, choć smutne spojrzenie miał. Na twarzy widać ślady rumieńca, Lecz i ten wkrótce już zgasnąć miał.
Na przodzie siedzi Moskal na straży,
Kajdany brzęczą u więźnia nóg,
Więzień był młodzian z Polski porwany
Za co i dokąd, wie tylko Bóg.
Wyjrzał z kibitki, potrząsnął głową; Nie dba, czy wzbudzi w Moskalu gniew, Zwrócił twarz swą w stronę zachodnią I taki tęskny zanucił śpiew:
Darmo, ach, darmo zwracam swe oczy,
Próżną nadzieją łudzę się sam,
Gdzie Kraj mój ginie w czarnej pomroce,
I już na zawsze stracić go mam.
Nigdy nie ujrzę swojej rodziny, Ni Ojca mego, ni Matki mej, Ani mej drogiej lubej dziewczyny Nigdy, ach, nigdy nie ujrzę jej.
Łotry mi skuli w kajdany dłonie,
Lecz serca mego nie zdolni skuć,
Zdejmcie kajdany, dajcie mi bronie,
Ja was nauczę, jak wolność czuć.
Oczywiście nad szkołą czuwało wszystkowiedzące NKWD, które swoich donosicieli (wtyczki) miało wszędzie. Dlatego pewnego popołudnia, gdy wróciliśmy ze szkoły, przyszedł do naszego domu sam pułkownik NKWD W. Zawarygin (gdy obalono kult Stalina, zastrzelił się) wraz z nauczycielem gimnastyki A. Gryszczyszynem (pijakiem). Zrobili dokładną rewizję. Znaleźli, między innymi, grubą książkę o Józefie Pił-
64
sudskim50) oraz książki z historii Polski, które zabrali, a pozostałe, nawet wydane w Związku Radzieckim, jak na przykład podręczniki szkolne z poprzednich klas, kazali spalić. Sporo strachu mieliśmy z ukryciem detektora - radia na kryształek, do którego zrobiłem bardzo długą antenę. Udało się ukryć radio, a antenę urwać w mieszkaniu. Odbierałem na to radyjko „Londyn" i „Głos Ameryki"50. Właśnie z „Głosu Ameryki" dowiedziałem się kiedyś, że nasz starszy kolega z chóru kościelnego jest kapusiem-donosicielem. Wszystko się zgadzało: i imię, i nazwisko oraz jego zachowanie się. Zresztą w końcu kiedyś, niby chwaląc się, przyznał się sam, że pracuje w milicji.
Młodzież polską brano do różnych ciężkich robót, przeważnie do kopalni. Z moich najbliższych kolegów z Borszczowa Zbyszek Symoński pracował w kopalni węgla w Donbasie52). Po kilku latach dostał pylicy i w wieku 21 lat umarł. Rysiek Golan był zatrudniony za Uralem. Przyjeżdżał co parę lat do swego domu i wówczas widziałem, że długo nie pożyje. Nie wiem nawet, gdzie jest pochowany. Staszka Karpińskiego spotkałem przed wyjazdem do Polski. Był w wojskowym szpitalu przy ul. Łyczakowskiej we Lwowie. Leczył skutki choroby popromiennej. Staszek Turkiewicz, po odbyciu służby wojskowej nad mongolską granicą, umarł młodo w Borszczowie. Żaden nie przekroczył dwudziestu kilku lat.
W naszej klasie krążył, w języku rosyjskim, wiersz pod tytułem „Oświadczyny chemika". Oto on:
Piłdudski Józef (1867-1935) - działacz niepodległościowy, polityk, marszałek Polski.
„Głos Ameryki" - agencja informacyjna założona w r. 1942 w Waszyngtonie, nadawała audycje dla byłych państw bloku komunistycznego; „Londyn" - podobna agencja w Anglii.
Donbas - Donieckij Bassiejn (ros.) - zagłębie węglowe w dorzeczu rzeki Doniec.
65
Moja lubow' к tiebie wpierwyje Wo wriemia reakcji idiot. I как Н2 S04 Ona mnie serdce żżot.
Dusza, tieriaja elektrony,
Gorit, как natrij na wodie.
I otricatielnyje jony
Niesutsia ot mienia к tiebie. Klianuś ja fosforom i chlorom, Czto ty doroże mnie wsiego. Polna, polna dusza rastwora, Probirka sierdca mojego.
(Moja miłość do ciebie podczas reacji zachodzi i jak H2 S04 serce mi pali. Dusza, gubiąc elektrony, jak sód na wodzie się pali i ujemne jony niosą się ode mnie do ciebie. Przysięgam na fosfor i chlor, że jesteś dla mnie droższa ponad wszystko. Pełna, pełna dusza roztworu, probówka mego serca).
W szkole grożono mi, że jeśli nie zapiszę się do komsomo-łu, nie dojdę do matury, chociaż byłem jednym z najlepszych uczniów. Wkrótce, w maju 1951 r. przyszła i ona. Finisz był piękny. Wszystkie dwanaście egzaminów: z matematyki (ustny i pisemny), chemii, fizyki, języków francuskiego, rosyjskiego (ustny i pisemny), ukraińskiego (ustny i pisemny), biologii, historii ZSRR oraz historii obcych państw zdałem na dobrze lub bardzo dobrze. Pamiętam, jak po napisaniu wypracowania z języka ukraińskiego na 5, nauczycielka tego przedmiotu powiedziała do Andzi i kilku kolegów: „Niech Kaźmierczak się nie stara bardzo dobrze zdawać egzaminy, bo narobi nieprzyjemności i sobie, i nam". Ponieważ nie byłem pionierem53) ani komsomolcem, nie było do pomyśle-
Pionier (ros.) - tu: członek dziecięcej organizacji komunistycznej.
66
Ilia, abym mógł dostać srebrny lub złoty medal za wyniki w nauce, ale było to niezgodne z prawem, ponieważ w nim o obowiązku należenia do komsomołu nie było wzmianki.
Przyszedł komers. Jeszcze tu usiłowano mi przeszkodzić w otrzymaniu świadectwa dojrzałości. Nauczyciel języka rosyjskiego, którego przezywaliśmy „Busłajew", przysiadł się raptem do naszego stolika. Po krótkiej chwili, bez żadnego powodu, uderzył mnie w twarz. Sądzę, iż spodziewał się natychmiastowej odruchowej reakcji. Popatrzyłem na niego z litością, gdyż przypuszczałem, że nie była to jego inicjatywa lecz polecenie z góry, i wyszedłem. Bawiłem się pierwszy raz w życiu do rana. Świadectwo dojrzałości (dwujęzyczne, po rosyjsku i ukraińsku) otrzymałem.
Gdy nasza trójka zdała maturę, w szkole w Borszczowie tylko Zdzisia nie należała do komsomołu. Już w klasie maturalnej miała wziąć udział z kolegą w przedstawieniu. Siostra miała grać rolę najzdolniejszej uczennicy w klasie. Już prawie przed samym spektaklem ktoś zauważył, że ona nie ma przypiętego komsomolskiego znaczka. Zdzisia zdecydowanie powiedziała, że znaczka nie przypnie, ponieważ nie jest komsomołką. Wahały się losy tego przedstawienia, ale jednak odbyło się ono bez komsomolskiego znaczka na piersi mojej siostry.
Wyjazd do Lwowa
Kiedy nadszedł okres wstępnych egzaminów na wyższe uczelnie, musiałem uzyskać najpierw zgodę „rajwojenkoma" (rejonowego wojskowego komendanta) na ich zdawanie. W myśl śpiewanej wówczas piosenki: „Mołodym wiezdie u nas doroga, starikam wiezdie u nas pocziot" (młodym wszystkie drogi otwarte, dla starych wszędzie u nas szacunek), zezwolono mi zdawać egzaminy. Zdałem więc na Politechnikę Lwowską, Wydział Naftowy, i to bardzo dobrze, lepiej od moich kolegów, na przykład Łucuka. Oni zostali przyjęci, a ja nie. Był taki zwyczaj, że po
67
egzaminach z każdym przyjętym lub nieprzyjętym kandydatem na studia osobiście rozmawiał rektor. Był nim W. Jampolski, który oznajmił mi: „Wy ne pryniati do Politechnicznoho Instytutu" (wy nie jesteście przyjęci na Politechnikę). Zapytałem, dlaczego. „Ne maju czasu z warny rozmowliaty. Takych, jak wy, nam tut ne treba" (Nie mam czasu na rozmowy z wami. Takich, jak wy, nam tu nie trzeba) - brzmiała odpowiedź. Byłem załamany. Dyrekcja szkoły w ślad za moim wyjazdem na wstępne egzaminy na Politechnikę wysłała obszerny formularz, w którym bardzo dokładnie opisano mój życiorys z podaniem zsyłki, a także „brak politycznej aktywności", nienależenie do komsomołu i „dawanie złego przykładu" innym. To było przyczyną, że nie dostałem się na studia. Wówczas to krążył wśród nas taki „wiersz":
Pytali raz ptaka co bujał w lazurze, Czy on z lewa czy też z prawa, Bo to bardzo ważna sprawa. A on na to: jestem w górze.
Odebrałem dokumenty i, wracając do tymczasowego locum, zatrzymałem się przy ulicy Łyczakowskiej 2, gdzie od przedwojennych czasów mieściło się (i nadal jest) Technikum Drogowo-Mechaniczne. Odczuwałem pragnienie uczenia się i niemarno-wania czasu. Właśnie tam zostałem przyjęty na trzeci rok nauki.
W ostatnich dniach sierpnia 1951 г., razem z kolegą Michałem Adamowskim, który został przyjęty na Politechnikę, wyjechaliśmy do Lwowa. Zakonnica z Borszczowa, siostra Irena Roga, która mnie znała jeszcze z ochronki, do której chodziłem przed wojną, dała mi list do jezuity brata Wincentego Króla (w czasie wojny zmienił on swoje nazwisko na Moszkowicz). Brat Wincenty załatwił nam mieszkanie u pani Otkowej przy ul. Leśnej 2. Należeliśmy do parafii Św. Antoniego. W każdy wtorek była Msza do Św. Antoniego, podczas której śpiewano m. in. następującą pieśń:
„Tu we Lwowie każdy powie, Że ma ufność do Świętego, Bo kto pozna Padewczyka, Nie pomstuje, nie narzeka, Lecz podzięki śle mu słowa".
Na początku września Michał rozpoczął studia na Politechnice Lwowskiej, a ja naukę w Technikum. Nauka szła mi bardzo dobrze, zdawałem wszystkie egzaminy na bieżąco. Podczas sesji letniej, kiedy zdawałem egzaminy, wezwano mnie do „wojenko-matu" (wojskowej komendy) we Lwowie, gdzie mi oświadczono, abym wycofał z Technikum dokumenty, ponieważ biorą mnie do wojska. Po przedłożeniu tych dokumentów wojskowemu komendantowi, po dość długim okresie czasu, otrzymałem zawiadomienie, że na razie do wojska nie pójdę. Sesja egzaminacyjna w międzyczasie się skończyła. W Technikum mi oświadczono, że skoro nie zdałem wszystkich egzaminów, mogę w przyszłym roku przyjść ponownie na trzeci rok. Nie miałem zdanych trzech egzaminów. Mając dokumenty w garści (świadectwo dojrzałości, wyniki wstępnych egzaminów na Politechnikę i zdanych egzaminów w Technikum Drogowo-Mechanicznym), za poradą mego przyjaciela, Mariana Kłapkowskiego, wysłałem te dokumenty do Nowej Wilejki na Litwie. Tam mieściła się filia Wileńskiego Uniwersytetu, Wydział Fizyko-Matematyczny.
Oczekując na odpowiedź z Nowej Wilejki, musiałem z czegoś żyć, a nie otrzymywałem już stypendium. Dzięki bratu Moszko-wiczowi, dostałem się do pracy w charakterze karmiciela wszy, do byłego Instytutu profesora Rudolfa Weigla54), słynnego pogromcy zarazka tyfusu plamistego. Teraz nazwa Instytutu brzmiała: Lwowskij Nauczno-Issledowatielskij Institut Epidiemiołogii,
Weigl Rudolf (1883-1957) - wybitny bakteriolog, profesor m.in. Uniwersytetu Lwowskiego.
69
Mikrobiołogii i Higijeny (Lwowski Naukowo-Badawczy Instytut Epidemiologii, Mikrobiologii i Higieny). Kierownikiem „Sypno-tifoznogo Otdieła" (Oddziału Tyfusu Plamistego) był dr Henryk Mosing - znany uczeń prof. R. Weigla, lekarz mikrobiolog i epidemiolog. Po krótkim okresie próbnym zostałem przyjęty na laboranta, równocześnie karmiąc wszy. Tu zaznajomiłem się z biologią wszy dokładniej, chociaż nie była mi obca z Kazachstanu. Zobaczyłem, jak riketsje55) rozwijają się w jelicie wszy i w jaki sposób przygotowuje się szczepionki przeciwko durowi plamistemu. Zdążyłem jednak się zakazić. Tyfus miał przebieg dosyć ostry, ale wyszedłem obronną ręką z tej choroby.
Moim obowiązkiem jest, aby parę słów bodaj poświęcić prof. R. Weiglowi, który przed wojną 1939 г., а zwłaszcza w czasie wojny, ratował miliony ludzi wyprodukowaną przez siebie szczepionką przeciwko durowi plamistemu. Za zasługi na tym polu otrzymał w latach 30-tych od papieża Piusa XI56) order Komandorski Zakonu Św. Grzegorza Wielkiego, od Króla Belgów - order Leopolda, a od Prezydenta Rzeczypospolitej - Komandorię Polonia Restituta. Już przed wojną zaliczał się do światowej czołówki uczonych i cieszył się wysokim uznaniem Instytutu Pasteura57), był członkiem belgijskiej Królewskiej Akademii Nauk i honorowym dożywotnim członkiem Nowojorskiej Akademii Nauk. Znaczenie prac Weigla zostało bardzo szybko ocenione i wykorzystane przez obu okupantów Lwowa.
W lutym 1940 r. pracownię Weigla odwiedził Nikita Chrusz-czow58), I sekretarz USSR59). Profesor nie skorzystał z propozycji
Riketsje - rodzina bakterii. Pius XI (1857-1939) - od r. 1922 papież.
Pasteur Ludwik (1822-1895) - wybitny francuski chemik i mikrobiolog. Chruszczow Nikita (1894-1971) - radziecki działacz partyjny i państwowy, w latach 1958-1964 premier ZSRR.
USSR - Ukrainskaja Sowietskaja Socjalisticzeskaja Riespublika (ros.) - Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka.
70
przyjęcia tytułu akademika we Wszechzwiązkowej Akademii jsfauk w Moskwie i dyrektury w Instytucie.
W czasie okupacji Lwowa Niemcy chcieli skłonić Weigla do podpisania Reichslisty6*». Obiecywali mu kierownictwo instytutu w Berlinie, dobra w Bawarii, będące kiedyś własnością jego babki oraz nagrodę Nobla. Gdy Weigl odmówił, zagrozili mu perspektywą losu jego uniwersyteckich kolegów. Wówczas Weigl powiedział im, że wyboru swojej Ojczyzny dokonał w 1918 r. i nie opuści jej teraz w chwili klęski. Powiedział też, że patrząc na to, co się dzieje, najchętniej popełniłby samobójstwo, ale nie może tego zrobić, ponieważ jest to rzecz zła. Natomiast, jeśli oni to zrobią, to zasłużą sobie na jego wdzięczność. I wtedy dali mu spokój. Wojskowe władze Instytutu zostawiły Weiglowi wolną rękę w sprawach przyjęć i kierowania ludźmi. Wszyscy przyjęci otrzymali dodatkowe przydziały żywności, a co najważniejsze, zaświadczenia pracy. Weigl ocalił w ten sposób około 180 ówczesnych i przyszłych polskich profesorów! W Instytucie pracowało kilka tysięcy młodzieży. Duża część pracowników Instytutu należała do Armii Krajowej. Była to elita składająca się z dziesiątków profesorów i docentów, kilkuset studentów przedwojennych uczelni Lwowa i innych miast Polski oraz absolwentów lwowskich gimnazjów; wielu z nich działało w ruchu oporu, wielu uczyło się na tajnych kompletach.
Wśród licznej rzeszy karmicieli wszy i „strzykaczy" były nazwiska znakomite np. Andrzej Aleksiewicz, Stefan Banach, Zbigniew Herbert, Ludwik Fleck, Bronisław Knaster, Jerzy Ku-ryłowicz, Eugeniusz Romer, Kazimierz Sembrat, Stanisław Skro-waczewski, Stefania Skwarczyńska.
Front wschodni wymagał masowych szczepień. Przy masowej produkcji szczepionki jej partie, mimo kontroli niemieckiej,
Reichslista (niem.) - w czasie okupacji niemieckiej w Polsce lista osób uznanych za Niemców.
71
przedostawały się do zgrupowań AK w lasach, do lwowskiego i warszawskiego getta, a nawet do Oświęcimia i Majdanka. Na początku 1942 r. Weigl wysłał do przebywającego w getcie warszawskim prof. Ludwika Hirszfelda61} swego najbliższego współpracownika - dra H. Mosinga pod pozorem przewiezienia do Instytutu nowych szczepów zarazka tyfusu od chorych Żydów. Mosing zawiózł wówczas szczepionkę, którą Hirszfeld zaaplikował towarzyszom niedoli w getcie.
We Lwowie Weigl uzyskał zgodę na zatrudnienie u siebie kolegi - Żyda - bakteriologa Henryka Meisla. Weigl podjął również starania o ratowanie wybitnego krakowskiego bakteriologa prof. UJ Filipa Eisenberga proponując mu schronienie u siebie w Instytucie.
Dr H. Mosing dostarczał szczepionkę również do obozu pracy dla Żydów na ul. Janowskiej we Lwowie.
Dr Henryk Mosing, pod pretekstem wypróbowania szczepionki, uodpornił nią kilka tysięcy osób najbardziej zagrożo-l nych więzieniem lub obozem. Ta niezwykle humanitarna i patriotyczna rola Weigla i jego ucznia dra Mosinga w okresie II wojny światowej jest prawie nieznana szerszemu społeczeństwu.
Prof. Rudolf Weigl zmarł 11 sierpnia 1957 r. i został pochowany na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. U trumny zmarłego przemawiał jego długoletni uczeń, asystent i przyjaciel, prof. H. Mosing. Powiedział między innymi: Weigl był jednym z tych, którzy w latach zawieruchy dziejowej umieli zachować wielkie serce i godność. W zmarłym straciliśmy nie tylko wielkiego uczonego, lecz i wielkiego Człowieka.
Wierność wobec przybranej Ojczyzny nie przyniosła Mu sa-1 tysfakcji po wojnie. Wyrządzono Mu krzywdę i zrobiły to nie tylko władze PRL, utrącając Mu szansę otrzymania w 1948 r. nagrody Nobla. Również jego dwaj pracownicy, po wojnie pro- j
61) Hirszfeld Ludwik (1884-1954) - polski lekarz - serolog i immunolog.
72
fesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, pomówili Go o kolaborację z Niemcami. Pośmiertnie nadano temu wielkiemu uczonemu Komandorię Orderu Odrodzenia Polski, czego nie uczyniono za jego życia, jako zdecydowanemu przeciwnikowi ustroju komunistycznego w Polsce.
18 czerwca 1952 r. doktor Mosing powiedział mi w tajemnicy, że otrzymał od generała Matiuka - dowódcy wojsko-wo-medycznego zarządu Zakarpackiego Wojskowego Okręgu - rozkaz natychmiastowego wyjazdu do Użhorodu. Wybuchła tam jakaś nowa, dotąd nie znana zakaźna choroba, na którą masowo umierają żołnierze. Ja miałem być laborantem doktora i towarzyszyć mu nie tylko w podróży, ale i w pracy w Użho-rodzie. Pierwszy raz napisałem testament. Andzi ofiarowałem aparat fotograficzny, a Jankowi Iwanickiemu radio lampowe „Moskwicz". To był mój cały majątek.
W Użhorodzie rozlokowano nas w „sanbatie" (sanitarnym batalionie). Zjechali się tu specjaliści z całego Związku Ra-dzickiego. Już w pierwszym dniu po przyjeździe byłem przy chorym Iwanowie, który pod wieczór przeniósł się do wieczności. Wbrew przepisom, natychmiast zrobiono sekcję. Ważyłem mózg Iwanowa i poszczególne organy. Wyciąłem kawałeczek przysadki mózgowej. Po roztarciu jej w płynie fizjologicznym zakażałem tą zawiesiną wszy. Obok mnie leżał nieboszczyk Iwanow, a ja do 2 w nocy zakażałem częścią jego mózgu wszy. Nie było to miłe, gdyż byłem w tym laboratorium sam. W dzień panowały bardzo silne upały. Karmiłem zakażone wszy, ale niestety ten zarazek nie rozwijał się w ich jelitach. Może dlatego żyję? Po miesiącu badań zapadł werdykt, że jest to „infiekcjon-nyj nefrozonefrit"57). Rzeczywiście atakowane były nerki przy bardzo silnej gorączce. Poznałem sporo sympatycznych osób,
Infiekcjonnyj nefrozonefrit (ros.) - zapalenie nerek na skutek choroby zakaźnej.
73
w tym miejscowych Węgrów. Delegowano nas na siedem dni, a byliśmy tam ponad miesiąc. Wróciliśmy cali i zdrowi.
Tu dowiedziałem się o wydrukowanym przez polskich akademików wierszu w gazecie za zezwoleniem władzy radzieckiej, ponieważ cenzura nie wpadła na to, że czytanie poszczególnych linijek w zmienionej kolejności jest przeciwieństwem tego, co wynika z treści normalnie czytanego wiersza. Oto on:
Runą w łunach, spłoną w pożarach Krzyże kościołów, krzyże ofiarne I w bezpowrotnym zgubi się szlaku Z Lechickiej Ziemi Orzeł Polaków
Na ziemskim globie flagi czerwone Będą na chwałę grały jak dzwony. Czerwona Armia i wódz jej Stalin Odwiecznych wrogów swoich obali.
O słońce jasne, wodzu Stalinie, Zmieniasz się rychło w wieku godziny
Niech słowo twoje nigdy nie zginie. Polsko, Twoje Córy i Syny
Niech jako orłów prowadzi do gniazda Wiara i hardy krzyż na mogile
Rosji i Kremla płonąca gwiazda U stóp nam legnie w prochu i w pyle.®
A oto brzmienie wiersza w zmienionej kolejności:
Runą w łunach, spłoną w pożarach Na ziemskim globie flagi czerwone. Krzyże kościołów, krzyże ofiarne Będą na chwałę grały jak dzwony. I w bezpowrotnym zgubi się szlaku Czerwona Armia i wódz jej Stalin Z Lechickiej Ziemi Orzeł Polaków Odwiecznych wrogów swoich obali.
O słońce jasne, wodzu Stalinie, Zmieniasz się rychło w wieku godziny Niech słowo twoje nigdy nie zginie. Polsko, Twoje Córy i Syny
Niech jako orłów prowadzi do gniazda Wiara i hardy krzyż na mogile Rosji i Kremla płonąca gwiazda U stóp nam legnie w prochu i w pyle.
74
W listopadzie 1952 r. otrzymałem zawiadomienie z Nowej Wilejki, że zostałem przyjęty na Wydział Fizyko-Matematyczny i żeby przyjechać na sesję, która miała rozpocząć się za kilka dni. jednak niedługo tym się cieszyłem. 24 grudnia 1952 r. wezwano mnie ponownie do „wojenkomatu", gdzie otrzymałem rozkaz odjazdu do niewiadomej jednostki i w niewiadomym kierunku nazajutrz, w sam dzień Bożego Narodzenia. Michał Adamowski został usunięty z Politechniki i razem spotkaliśmy się w punkcie zbornym. Jechaliśmy jednym transportem do armii radzieckiej.
Służba w wojsku radzieckim
Michał Adamowski, jak się później okazało, został skierowany do piechoty w Nadwornej, a ja do Doliny w województwie stanisławowskim, do 77 batalionu saperów. Służba w wojsku radzieckim to osobna karta w mym życiu, chyba częściowo stracony czas, ale i duże doświadczenie. W wojsku postawiono wszystkim rekrutom z ukończoną maturą taki warunek: jeżeli zdacie wszystkie przewidziane egzaminy, nie będziecie służyli trzy lata, tylko dwa.
Przez sześć miesięcy trwał „karantin" (okres kwarantanny). Nie można było nigdzie wychodzić poza koszary, otoczone wysokim murem i drutem kolczastym. Pobudka była o godz. 6.00 czasu moskiewskiego, do godz. 7.00 toaleta i gimnastyka, poranne sprawdzenie obecności i śniadanie. Zajęcia zaczynały się „politin-formacją" w tak zwanej „Lenkomnatie" (pokoju leninowskim), w czasie której wszyscy prawie spali. Rekruci nie przyzwyczaili się do czasu moskiewskiego, aż dwie godziny przesuniętego do przodu. Prowadzący te zajęcia politrucy6*, widząc co się dzieje na ich lekcjach, od czasu do czasu wykrzykiwali: „Wstat', kto spit" (wstać, kto śpi). Wówczas, rzeczywiście, wstawali prawie wszyscy, którzy
Politruk - politiczeskij rukowoditiel (ros.) - oficer polityczny.
75
spali, i otrzymywali odpowiednią reprymendę. Musztra, przedmioty inżynieryjne, minowanie, nauka o regulaminie, o broni trwały do 17.00. Następnie szliśmy do stołówki na obiad w „gimnastior-kach" (koszulach) w lecie i w zimie, bez względu czy temperatura była dodatnia, czy wynosiła minus 25 stopni Celsjusza. Bywały tu i większe mrozy. Jak na przykład w 1953 г., kiedy rzeki pozamarzały tak, że stanęły elektrownie. Po obiedzie „miortwyj czas" (martwa godzina) - obowiązkowy sen, którego nie przestrzegano, później zajęcia do godz. 22.00. Od 22.00 do 23.00 „licznoje wrie-mia" (własny czas), a następnie „wieczierniaja prowierka" (wieczorne sprawdzenie) obecności wszystkich i „otboj"65). Dowódcą batalionu saperów był podpułkownik Szulżenko.
Szynel (płaszcz żołnierski) był początkowo jedynym okryciem cieplejszym. Toteż krążyły o nim piosenki i wiersze. Oto jeden z wierszy:
Ty s lubowju sszytaja, puliami probitaja, U kostrow prożżonnaja w chołod i mietiel, Wriemienno potriopana, bierieżno zasztopana, S pożełtiewszym worotom - sieraja szynel. W nocz' głuchuju dlinnuju służyt mnie pierinoju, Bojewaja sputnica frontowych niediel".
(Ty z miłością uszyty, kulami przebity, przy ogniskach przypalony w chłód i zamieć. Czasem poszarpany, troskliwie zacerowany, z pożółkłym kołnierzem - szary szynelu. Podczas nocy głuchej, długiej służy mi za pierzynę, bojowy kompan frontowych tygodni).
U dołu szynel nie był zaobrębiony. Co jakiś czas trzeba było ucinać wychodzące nici. Po trzecim roku szynel stawał się niekiedy zbyt krótki.
651 Otboj (ros.) - tu: zakończenie zajęć.
76
Wyżywienie było kiepskie. Na śniadanie podawano herbatę i jedną kostką cukru i kromkę chleba z marmoladą albo ziemniaki z „podliwoj" (sosem), prawie zawsze pomidorowym, lub kaszę, w myśl przysłowia: „Szczi da kasza piszczą nasza"66). Obiad składał się z dwóch dań, przeważnie „szczi" (kapuśniaku) _ wody z niewielką ilością kapusty, i drugiego dania: kawałeczka, przeważnie twardego, mięsa, z „piure"- ziemniakami, polanymi sosem pomidorowym. Na kolację przeważnie była „sie-lodka"67) (kawałek słonej ryby) z herbatą, kostka cukru i chleb. Każdy żołnierz miał własną łyżkę, którą nosił w cholewie buta. Innych sztućców nie było. W każdą wolną chwilę biegli żołnierze do sklepiku, aby kupić kawałek chleba. W związku z tym Ukrańcy śpiewali: „Kuda jdesz, kuda jdesz, kuda szkandybajesz? U rajkom za pajkom, chiba ty ne znajesz". (Dokąd idziesz, dokąd idziesz, dokąd kuśtykasz? Do rejonowego komitetu po przydział, czyż ty nie wiesz). Żołnierski żołd wynosił trzydzieści rubli miesięcznie. Początkowo każdy musiał zakupić za to szczoteczkę i płyn do czyszczenia guzików, plastikowy biały kołnierzyk do „gimnastiorki" (koszuli zewnętrznej, niby bluzy), szczoteczkę do zębów, jeżeli jeszcze nie uważał, że to kapitalistyczny przeżytek, „trojnoj odiekołon" (wodę kolońską), którą niektórzy w tajemnicy używali do picia jako alkohol, i inne „licznyje prinadlieżnosti" (przedmioty osobiste). Po tych dużych zakupach w pierwszych dwóch miesiącach, cały żołd był wydawany na chleb, gdyż wszyscy byli głodni. W dniu święta Armii Radzieckiej na obiad podawano nam po kawałku kiełbasy, a wieczorem, zamiast herbaty, czarną zbożową kawę z kostką cukru.
Po przejściu okresu „kwarantanny", złożyliśmy przysięgę, której uczyliśmy się na pamięć. Uważam, że ona mnie nie obowiązywała z wielu przyczyn. Zaczynała się słowami: Ja, grażdanin
Szczi da kasza piszczą nasza (ros.) - kapuśniak i kasza to nasze jedzenie. Sielodka (ros.) - śledź.
77
Sojuza Sowietskich Socjalisticzieskich Respublik"68), co nie było prawdą, gdyż nie uważałem się za obywatela ZSRR. Oni zabra li mi Ojczyznę i sami wpisali mi, wbrew mojej woli, radziecki obywatelstwo. Na pierwszej komisji wojskowej chcieli mi wpisać, wbrew moim protestom, narodowość ukraińską lub rosyjską! Gdybym nie miał przy sobie metryki chrztu, nie wpisaliby mi narodowości polskiej do paszportu. Dalej przysięgało się swoim kolegom-współtowarzyszom, że jeżeli nie dochowam przysięgi, niech mnie dosięgnie sroga kara prawa radzieckiego. Po przysiędze pierwszy raz poszedłem zwiedzić Dolinę - małe miasteczko, w którym było ok. 6000 mieszkańców, stacja kolejowa, tartak! przedsiębiorstwo przeróbki drewna i in. Kościół był zamknięty.
Podczas jednych ćwiczeń saperskich z „podrywnogo dieła"69), po praktycznych zajęciach zostało trochę zapalników do min. Prowadzący odszedł na bezpieczną odległość od plutonu, aby je zniszczyć. Podczas tej czynności był nieostrożny, został ranny i przewieziony do szpitala. Po kilku miesiącach wrócił do nas z niebieskimi bliznami na całej twarzy i uszkodzonym wzrokiem. Koszary były przeładowane. W Kołomyi w jednej sali spało nas ponad stu żołnierzy. Jedyny piec na noc był obłożony onucami, ponieważ skarpet w wojsku radzieckim nie używano. Przeważnie buty były przemoknięte, a onuce mokre. Według regulaminu cholewa każdego buta miała być owinięta onucą częściowo zagiętą do środka buta. W ten sposób miały schnąć do rana. Odór był niesamowity. Ponieważ nie zawsze w taki sposób onuce wysychały, brało się je pod siebie.
Na początku marca 1953 г., w wolnej chwili po obiedzie, wybiegłem na plac sportowy, aby poćwiczyć na przyrządach, nucąc jakąś piosenkę. Jak tylko usłyszał Praczuk, zabronił mi śpiewać. Wówczas zacząłem gwizdać, a on na to: „Przestań gwizdać, bo Stalin zachorował". Wówczas to partyjni żołnierze prosili mnie,
й Ja, grażdanin... (ros.) - ja, obywatel ZSRR. > Podrywnoje dieto (ros.) - roboty saperskie.
78
już nie po raz pierwszy, abym chociaż raz „zamatieriłsia" (zaklął), a dostanę dodatkowy obiad do zjedzenia. Dziwiło ich to, że nie kląłem tak, jak oni na każdym kroku, tym częściej i bardziej, im było trudniej. Tu przypomniał mi się jeden uczeń ze Lwowa, któremu udzielałem korepetycji. Korzystając z nieświadomości domowników, używał często jednego brzydkiego rosyjskiego słowa. Przed lekcją pani M. mówi do mnie: „Panie Tadziu, dlaczego ten W. uczepił się tego blatu? Blat przedwojenny, jeszcze zupełnie jak nowy, a on bez przerwy tylko: „blat" i „blat"". Chodziło o brzydkie słowo trochę inne, ale o podobnym brzmieniu. Najdłużej cały batalion stał na mrozie w marcu 1953 г., w czasie pogrzebu Stalina.
Słuchając przemówień Berii, Malenkowa, Bułganina70) i innych, musieliśmy stać na baczność około czterech godzin.
Nie wszyscy żołnierze wytrzymywali ten reżim, który panował w wojsku radzieckim. Łudzili się, że uratuje ich ucieczka. Dlatego pewnego razu, w żołnierskiej stołówce, zrobiono pokazowy sąd nad dezerterem D. Iwanczenko. Został schwytany po kilku dniach. Za ucieczkę i zerwanie patek z munduru oraz gwiazdy z czapki dostał 10 lat więzienia.
Zaczęły się roboty saperskie, podczas których zrobiliśmy strzelnicę. Tu spotkałem rekruta narodowości ormiańskiej, który uwierzył propagandzie komunistycznej we Francji, że w Związku Radzieckim jest raj na ziemi, i w 1953 r. razem z rodzicami przyjechał do ZSRR. Nie znał innego języka, poza francuskim. Ponieważ ze szkoły znałem ten język, więc z nim rozmawiałem. Rozczarowaniom i narzekaniom nie było końca. Ale powrócić do Francji już nie mógł ani on, ani jego rodzice, gdyż ze Związku Radzieckiego nikogo nie wypuszczali. Nosiłem z nim ziemię na nosidłach, gdyż taka była
Beria Ławrientij (1899-1953) - szef aparatu bezpieczeństwa w ZSRR, odpowiedzialny za masowe represje i zbrodnie, po śmierci Stalina stracony; Malen-kow Grigorij (1902-1988) i Bułganin Nikołaj (1895-1975) - radzieccy działacze partyjni i państwowi.
79
najnowocześniejsza technika radziecka. To nic, że całymi dniami padał deszcz i przemoczył nas do suchej nitki, że wiał zimny wiatr, że chodziło się po strasznym błocie. Potem niektórzy skarżyli się, że są chorzy, lecz aby mogli pójść do felczera, musieli mieć wysoką gorączkę. Felczer dawał im jakiś proszek i odsyłał do dowódcy.
Stawialiśmy początkowo drewniane mosty na rzekach z gotowych elementów, przenosząc je po dwóch na plecach na duże dosyć odległości (ok. kilometra). Pewnego razu wyszliśmy na ćwiczenia poza Dolinę. Przeszliśmy ponad 30 km i rozlokowaliśmy się w terenie górzystym. Był bardzo silny mróz. Mimo ciemnej nocy kazano nam wykopać w śniegu, a potem w zamarzniętej ziemi, miejsce na namiot, nanieść świeżych gałęzi świerkowych i w temperaturze około -30 stopni spać. Nikt oka nie zmrużył. Może nad ranem kogoś zmożył sen, lecz wówczas usłyszeliśmy serię z automatu i alarm. Powiedziano nam, że ktoś chciał wejść na teren obozu. Wartownik ostrzegł go, ale ponieważ intruz był nieposłuszny, zgodnie z regulaminem użył broni. Wszczęto pościg, ale bez powodzenia. Do godziny 6 rano już nikt oka nie zmrużył. Po pobudce i gimnastyce, kazano nam do połowy się rozebrać i myć się w przerębli na rzeczce. Woda zamarzała na twarzy. Uważałem takie postępowanie z żołnierzami za idiotyczne. Zamiast zahartować się, większość chorowała. Tym bardziej, że później przez wiele godzin staliśmy na mrozie, słuchając wykładów. Oficerowie mieli w namiotach piecyki i przynajmniej ciepłą herbatę, a żołnierze tylko suchy prowiant i wodę z rzeczki lub żadnego jedzenia. Tak realizowano hasło Stalina: „Uczit' wojska togo, czto nieobcho-dimo na wojnie" (uczyć wojska tego, co jest niezbędne na wojnie). Stwarzali więc warunki, które doprowadzały do choroby lub kalectwa, chociaż można było tego uniknąć.
Zima 1953 r. przyszła z dużym śniegiem i silnym mrozem. Zamarzły rzeki. Na rzece Prut stanęła elektrownia, a w związku z tym tartak i fabryki korzystające z prądu elektrycznego. Dowódca naszego plutonu otrzymał rozkaz, aby wybuchami trotylu zniszczyć gruby lód na rzece. Do każdej przygotowanej wcześniej przerę-
80
bli wkładaliśmy około kilograma trotylu i podpalali „Bikfordow sznur" (lont). Każdy saper miał do włożenia i podpalenia po kilka ładunków i natychmiast przebiegał do bezpiecznego miejsca na prawy brzeg. Tymczasem poszczególne ładunki, podpalone, eksplodowały. Zapaliłem na lewym brzegu ostatni lont i biegłem do prawego brzegu rzeki, przeskakując z kry na krę. Jedna kra była zbyt mała, aby mnie utrzymać, i wpadłem do rzeki w pobliżu założonego ładunku. Na szczęście w ostatniej chwili oddaliłem się na bezpieczną odległość. W krótkim czasie ponad 30-stopniowy mróz usztywnił moje ubranie. Intensywna praca przy zakładaniu trotylu do późnego wieczora broniła mnie przed zmarznięciem. Mimo, iż w pobliskich domach wyleciały z okien szyby, otrzymaliśmy „błagodarnost'"71), gdyż elektrownia ruszyła pełną parą.
Służbę wartowniczą zniekształcali oficerowie „frontowiki" (ci, którzy brali udział w drugiej wojnie światowej). Według regulaminu wartownik w ciągu całej doby dwie godziny miał stać na warcie, dwie godziny „bodrstwowat"' (czuwać) i dwie godziny spać. Z tym robiono różne modyfikacje, chociaż niektórzy bardzo przestrzegali regulaminu. Jeżeli batalion wyjeżdżał na miesięczne manewry, pozostający na warcie przez okres całego miesiąca miał rozregulowany cykl dobowy. Od tego czasu codziennie budzę się o godzinie drugiej w nocy. Wśród żołnierzy krążyło takie powiedzonko: „Bog wydumał łubów' i drużbu, a czort karaulnuju służbu" (Bóg wymyślił miłość i przyjaźń, a diabeł służbę wartowniczą).
Każdy żołnierz otrzymywał przydział machorki. Niektórzy palili ją, zawijając w gazetę, zamiast papierosów, których nie było. Ja natomiast używałem jej do odstraszania komarów podczas pełnienia warty. Także i ta czynność była ostro zabroniona regulaminem, ale trzeba się było bronić przed chmarami komarów.
Na moją prośbę, kolega Leszek Stawicki (późniejszy szablista, trener kadry polskiej) przysyłał w listach fragmenty „Pana
Błagodarnost' (ros.) - tu: podziękowanie.
81
Tadeusza", „Odę do młodości", wiersze Asnyka. Uczyłem się ich, stojąc na warcie - całkowicie wbrew regulaminowi.
Pewnego razu podszedł do mnie „półkowoj pisar'" (pisarz pułku) i oświadczył, że w wojsku radzieckim nie wolno pisać pamiętników, że wszystko, co tu się dzieje, jest tajemnicą państwową. Zapytałem, skąd on może wiedzieć, że ja piszę pamiętniki, tym bardziej, że pisałem je w języku polskim. Powiedział mi, że jest Litwinem i chodził do polskiej szkoły. Przeszedłem więc na stenografię, której tu się nauczyłem w czasie wolnej godziny, wieczorami przed snem.
W lecie wyjeżdżaliśmy do Niżniowa, gdzie na Dniestrze stawialiśmy mosty pontonowe. Przenosiliśmy pontony z samochodów w ośmiu, zamiast w szesnastu, łączyliśmy je razem i ustawiali w linię mostu, używając wioseł i kotwic, w poprzek Dniestru. Bardzo miło wspominam poranną gimnastykę na pontonach. Płynęliśmy wzdłuż rzeki, a potem wracali. Pojawiały się na dłoniach pęcherze od wiosłowania, ale za to oglądałem bardzo piękne brzegi Dniestru i tamtejsze okolice. Mając aparat fotograficzny marki „Komsomolec", zrobiłem parę zdjęć. Odbitki eksponowałem światłem od zapałki w namiocie; nawet się udały.
W upalne letnie dni stawialiśmy most na Dniestrze. Zawsze chodziło o to, aby jak najszybciej go postawić. Wszystkie czynności wykonywaliśmy w biegu. Początkowo stawialiśmy przystań, która opierała się o brzeg na kilku szynach. Każda żelazna szyna ważyła 75 kg. Jeden żołnierz ciągnął dwie takie szyny, jedną w prawej ręce, drugą w lewej. Z szynami wbiegało się do wody, aby tylko jeden koniec szyny zostawić na brzegu. Wówczas do butów z cholewami nalewało się pełno wody, która utrudniała bieg. Żeby ją wylać kładliśmy się szybko na plecy, podnosząc nogi do góry. Przy skręcaniu poszczególnych elementów pot tak obficie lał się z czoła, że utrudniał pracę. Po ustawieniu mostu, gdy słońce nas trochę podsuszyło, na plecach naszych „gimnastiorek" były białe wykwity soli, która wykrystalizowała się z naszego potu.
Gdy opanowaliśmy sztukę szybkiego stawiania mostu, bijąc
82
rekordy zapisane w kronice batalionu, wówczas w dzień mogliśmy spać, a ćwiczenia odbywały się w nocy, w całkowitych ciemnościach, czasem przy świetle księżyca, lub chrząszczy świetlików. Każdy z zamkniętymi oczami wiedział dokładnie, w jaki sposób łączyć poszczególne elementy i skręcać je śrubami. Podczas takich ćwiczeń jeden z kolegów, rzucając 90-kilogramową kotwicę, stanął na „buchtie" (zwoju sznura, do którego kotwica była przymocowana). Rozwijający się sznur pociągnął tego żołnierza do wody. Mimo natychmiastowych poszukiwań, dopiero po 40 minutach udało się wyciągnąć biedaka z wody. Robienie sztucznego oddychania nie przywróciło mu życia.
Idąc na posiłki do stołówki zawsze śpiewaliśmy. Bardzo często byłem „zapiewałoj" (rozpoczynającym piosenkę). Najczęstszą piosenką była saperska.
Duli wietry, zakaliaja skały, Skowywał i obżygał moroz. A snariady wojut, как szakały, Prygibaja wietki u bierioz.
Idti wpieriod wielieł naród
I tam, gdie nie projdut motory,
Tam, gdie piechota nie projdiot,
Projdut otważnyje sapioiy. I tiepier', gdie stroczat puliemioty, Gdie puli s świstom rassiekali liod, Tam bojcy lichoj sapiornoj roty, Szli oni bez ustali wpieriod.
(Wiały wiatry, hartując skały. Mróz skuwał i parzył. A pociski wyją, jak szakale, naginając gałęzie brzóz. Iść naprzód nakazał naród, i tam, gdzie nie przejdą motory, tam, gdzie piechota nie przejdzie, przejdą odważni saperzy. I teraz, gdzie terkoczą karabiny maszynowe, gdzie kule z gwizdem pruły lód, tam
83
żołnierze chwackiej saperskiej kompanii szli niezmordowani naprzód). Nie wolno jednak było śpiewać piosenek carskiej armii w rodzaju:
Oj nie raz mnie prichodiłoś Pod otkrytym niebom spat'. Oj nie raz mnie prichodiłoś, Suchari s wodoj głotat'.
(Oj, nieraz musiałem spać pod gołym niebem. Oj, nieraz łykałem suchary z wodą). Czy też:
Machorka, machorka
Ja za toboju w boj pojdu72).
Po roku służby zdałem pozytywnie wszystkie przewidziane egzaminy dla oficerów rezerwy i otrzymałem stopień „mładsze-go sierżanta". Akurat przyszło ogłoszenie o rekrutacji na studia do Wojskowej Akademii Medycznej. Natychmiast się zgłosiłem, a za mną jeszcze kilku kolegów. Wszyscy pojechali i już nie wrócili, gdyż dostali się na studia. Mnie nie pozwolono wyjechać na egzaminy i przeniesiono do Kołomyi. Drugi rok służby odbywałem w 104 pułku czołgów, w plutonie saperów. Dowódcą tego pułku był początkowo pułkownik Zubków - „fron-towik".
Dużo rekrutów przyszło z Azji Środkowej. Była taka tendencja, aby tych ze Wschodu brać na Zachód i odwrotnie. Większość z nich nie umiała ani słowa po rosyjsku. Dlatego ja miałem ich uczyć podstawowych słów języka wojskowego. Gdy powiedziałem parę słów po kazachsku, uznali mnie za „ziemlaka" (swojaka). Zaprowadziłem ich na pierwszy obiad;
72) Ja za toboju w boj pojdu (ros.) - ja za tobą pójdę do walki.
84
żaden nie ruszył drugiego dania, bo akurat był kawałek słoniny z ziemniakami. Wówczas „stara gwardia" miała wyżerkę! Wszyscy Kazachowie i Uzbecy byli ubrani w swoje narodowe ubrania. Na głowach mieli „tiubietiejki", długie płaszcze sięgające niemal kostek u stóp. Otrzymali nowe mundury. Rano budziłem ich na gimnastykę. Pewnego razu po obudzeniu niektórzy podchodzą do mnie, tylko w kalesonach, mówiąc: „Towariszcz sierżant, moja niczego niet"73). Okazało się, że zniknęły im nowe „gimnastiorki", spodnie, pasy, buty i czapki zimowe. Zdarzało się też, gdy po obiedzie żołnierze siedzieli nad otworami w „WC", mając zarzucone pasy (początkowo były one ze skóry) na szyi, od tyłu przebiegał taki „stariczok w czemodannom nastrojenji" (starszy żołnierz w walizkowym nastroju) i ściągał z głowy nową czapkę oraz zarzucony na szyję pas. Po trzecim lub czwartym roku służby, starsi żołnierze starali się jeszcze przed zwolnieniem do cywila „zdobyć" nowe rzeczy. Właśnie w taki sposób to robili, że kradli je nowo umundurowanym rekrutom. Zmuszono mnie, abym z psem chodził po bazarze i szukał skradzionych rzeczy. Wiedziałem, że są one już w walizkach starych żołnierzy, w domu „sympatii" każdego z nich, ale nie wiedziałem, gdzie te „sympatie" mieszkają. Wielu żołnierzy po 3 lub 4 latach służby miało „sympatie", które wierzyły, że po skończonej służbie pozostaną z nimi. Przy każdym odjeździe zwolnionych do cywila, na stacji kolejowej rozlegał się głośny płacz zawiedzionych kobiet.
Wśród dwóch rekrutów Czeczeńców, w czasie mojej służby w wojsku, miał miejsce pojedynek. Skończył się on przebiciem kinżałem (nożem) skórzanego pasa i jelit jednego Czeczeńca, którego odwieziono do szpitala.
Towariszcz sierżant, moja nieczego niet (łamany ros.) - towarzyszu sierżancie, moja nic nie mieć.
85
W naszym plutonie był jeden Rosjanin, który miał na piersiach wytatuowany krzyż, a na krzyżu Pana Jezusa. Po bokach były pięcioramienne gwiazdki.
Otrzymałem ręczny karabin maszynowy „Diechtieriowa" i żołd w wysokości 100 rubli. Pewnego razu przyszedł do mnie pułkownik Zubków i prosił, bym mu pożyczył 100 rubli. Nie pamiętam, czy mi oddał. Na początku maja wyjeżdżaliśmy z koszar „w łagier"74), do lasu koło stacji Otynia. Był to dębowy las, w którym stacjonowała cała dywizja. Tu, raz w tygodniu, w sobotę, spotykałem Michała Adamowskiego i Adama Dyląga. Wówczas mogliśmy mówić po polsku; byliśmy jedynymi Polakami w całej dywizji.
Po śmierci Stalina, przed rozstrzelaniem Ł. Berii, w nocy zrobiono nam alarm bojowy. Czekaliśmy parę godzin, stojąc obok koszar, zupełnie zdezorientowani, nie wiedząc co się dzieje. Stojąc tak pomyślałem, gdyby tak rzucili nas na Zachód i zmusili do walki bratobójczej, jak to bywało, jak ktoś napisał w tym wierszu:
Rozdzielił nas, mój bracie,
Zły los i trzyma straż —
W dwóch wrogich sobie szańcach
Patrzymy sobie w twarz (...).
Zaledwie wczesnym rankiem
Armaty zaczną grać,
Ty świstem kul morderczym
O sobie dajesz znać (...). Las płacze, ziemia płacze, W pożarach stoi świat, Ty wołasz mnie i mówisz: To ja, twój brat, twój brat!
74' Łagier' (ros.) - tu: obóz wojskowy.
86
A gdy mnie z dala ujrzysz,
Od razu bierz na cel
I do polskiego serca
Moskiewską kulą strzel! Bo wciąż na jawie widzę I nocą mi się śni, Że Ta, co NIE ZGINĘŁA, wyrośnie z naszej krwi.
Z końcem 1953 r. brałem udział w dużych manewrach wojskowych całego okręgu lwowskiego. Jako saper kopałem z kolegami dla komendanta dywizji punkt obserwacyjny w ziemi bardzo kamienistej przez kilka dni, dzień i noc, niemal bez jedzenia. Schron miał się oprzeć atakowi atomowemu. W październiku było już zimno w nocy. Padał silny deszcz. Byliśmy kompletnie przemoczeni i nie można było przerwać pracy, gdyż robiło się bardzo zimno. Kopaliśmy też schrony dla czołgów i ich załóg. Naszą gigantyczną pracę sprawdzał marszałek Żukow75), ten sam, przed którym Niemcy podpisali niegdyś kapitulację. Widziałem go wówczas z bliska, gdy składał „błago-darnost'" (podziękowanie) naszej dywizji.
Spanie na gołej ziemi przez cały miesiąc manewrów, w ubraniu przemokniętym i w kasku, a także na zamarzniętej ziemi podczas innych ćwiczeń, odczuwa się przez całe życie.
W Kołomyi, oprócz batalionu saperów stacjonowali również „krasnopogonszcziki" (mieli czerwone patki), coś w rodzaju naszego KBW76). Na przepustce doszło do bitki pomiędzy saperami a „krasnopogonszczikami". Było kilku zabitych po obu stronach. W bijatyce brał udział również mój bezpośredni prze-
Żukow Gieorgij (1896-1974) - marszałek sowiecki w czasie drugiej wojny
światowej.
KBW - Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
87
łożony. Nie dowiedziałem się, ile dostał lat więzienia. Po tym wydarzeniu zwiększono jeszcze liczbę godzin na „politproswiet-rabotu" (polityczno-oświatową pracę) wśród żołnierzy.
Po drugim roku służby zdałem wszystkie egzaminy wymagane od nas. Pewnej nocy, około godziny trzeciej, obudził mnie „dniewalnyj" (dużurny), mówiąc, że mam się ubrać i wyjść na zewnątrz. Pełnił wówczas dyżur Praczuk - członek partii, który specjalnie mną się „opiekował". Obserwował, czy się nie modlę, i zawsze udzielał różnych nauczek. Ponieważ wyraźnie zabraniali modlitwy, więc początkowo modliłem się, idąc w marszu na posiłki. Gdy Praczuk się zorientował, szedł przy mnie i kazał mi głośno śpiewać. Wówczas poranną modlitwę odmawiałem w czasie gimnastyki, a wieczorną podczas wolnej godziny popołudniowej. Po wyjściu na zewnątrz, Praczuk oświadczył, żebym szedł za nim. Pytałem, o co chodzi. Zaraz się dowiesz - powiedział - i weszliśmy do pokoju, gdzie siedział oficer z kontrwywiadu. Podziękował Praczukowi i pożegnał go. Mnie posadził na wygodnym fotelu i zaczął wypytywać o wszystko od urodzenia, o cały życiorys. Gdy zadał mi pytanie, co się działo ze mną 13 kwietnia 1940 г., używając ich nomenklatury powiedziałem, że „emigrowałem" do Kazachstanu. Wszystkie radzieckie encyklopedie nazywały nas „emigrantami". On jednak na to: „Wy byli prosto sosłany" (byliście po prostu zesłani). Gdy w opowiadaniu doszedłem do Czu, zapytał, czy wiem z czego znana jest ta rzeka, i dodał, że znika w piaskach. Po bardzo szczegółowym przesłuchaniu powiedział: „Człowiek bez zsyłki, jak żołnierz bez karabinu". Na tym się skończyła moja wizyta u oficera kontrwywiadu.
24 grudnia 1953 r. otrzymałem rozkaz pobrania suchego prowiantu na dwa dni, aparatu do poszukiwania min i zameldowania się u podpułkownika Mołczanowa. Po chwili jechałem z podpułkownikiem i kierowcą „Willisa" w kierunku Stryja. Ponieważ był dosyć silny mróz, podpułkownik zdjął buty i przebrał się w walonki. Po półgodzinnej jeździe samochód stanął. W ciemnościach nie udało się wykryć usterki i wkrótce
kierowca oświadczył, że dalej nie pojedzie. Podpułkownik włożył swoje buty do futerału minoposzukiwacza na moje plecy i idąc drogą wypatrywaliśmy „okazji". Przechodząc przez most, zauważyliśmy w słabym odblasku lamp naftowych, w rzece, przewrócony do góry kołami samochód ciężarowy. Dowiedzieliśmy się, że kierowca tego samochodu doznał tylko nieznacznych obrażeń ciała. Zauważyłem, że most, przez który szliśmy, po obu stronach nie miał barier. Za osiedlem zatrzymaliśmy samochód ciężarowy należący do NKWD. Podpułkownik wszedł do kabiny kierowcy, a ja do skrzyni samochodu. Ponieważ wiał dość silny wiatr, oparłem się o kabinę kierowcy, nie zdejmując minoposzukiwacza, i tak jechaliśmy około godziny do najbliższej stacji kolejowej w Dolinie. Ledwo zeskoczyłem ze skrzyni, samochód pojechał. Podpułkownik nie chciał jechać w pociągu w walonkach, więc sięgnął do futerału minoposzukiwacza po swoje buty. Okazało się, że jeden but wypadł po drodze do skrzyni samochodu. Wówczas zażądał moich butów w zamian za walonki. Ze stacji zatelefonował do NKWD w sprawie buta. Kupiliśmy bilety i pojechali do Stryja. Noc spędziłem na stacji kolejowej, śpiąc na ławce. Rano, w dzień Bożego Narodzenia, wyruszyliśmy w okolice Stryja, gdzie, jak mi wyjaśnił podpułkownik, podczas zderzenia się pojazdów wojskowych on zgubił pistolet. Miałem znaleźć ten pistolet. Pokazał miejsce, w którym należało go szukać, i poszedł. Śniegu było sporo, odgarniałem walonkami i szukałem zguby. Owszem, znalazłem sporo różnych rzeczy z żelaza, ale rewolweru nie było. Gdy już się ściemniło, zjawił się podpułkownik. Drogę powrotną odbyliśmy pociągiem. Po drodze dowiedziałem się, że swoje buty otrzymam później, gdyż podpułkownik musi pójść do dowódcy dywizji i zawiadomić o wynikach wyprawy. W walonkach nie mógł tego zrobić. Mnie natomiast czasem było aż za ciepło, a gdy przyszła odwilż, nie mogłem iść na wszystkie zajęcia, szczególnie na musztrę. Dni mijały, a butów nie było. Dowiedziałem się, gdzie mieszka podpułkownik, i poszedłem
89
pod wskazany adres. Na moje szczęście, był to dom polskiej rodziny. Opowiedziałem częściowo o moich perypetiach. Pani Wiśniewska obiecała odebrać buty i prosiła, abym za parę dni przyszedł. Kilkakrotnie odwiedzałem państwa Wiśniewskich, zanim odebrałem swoje „kirzowyje sapogi" (buty z impregnowanego płótna) od podpułkownika.
W wojsku ostatnie dni nie należą do miłych. Oczekiwanie na niewiadomy dzień zwolnienia bardzo się dłuży. Po nocach jestem w domu, już wolny, a na jawie - nie. Wciąż zjawiają się jakieś przeszkody. Kogoś brak, nie mogą mi wydać potrzebnych dokumentów, biurokracja, i nie tylko, dokucza okropnie. Ostatm' list w wojsku był od Janka Iwanickiego. Pisał w nim, że czeka mnie po przyjeździe do Lwowa wielka niespodzianka. Prawie że byłem pewny, kiedy zostanę zwolniony, i nie pomyliłem się!
Na wolności
8 grudnia 1954 r. wypuszczono mnie z wojska. Wychodząc przez „Kontrolno-Propusknoj Punkt"77) i bramę koszar, nie wierzyłem, że jestem wolny. Oglądałem się, czy ktoś za mną nie idzie lub nie zawoła: „w tył zwrot". Byłem w mundurze żołnierza radzieckiego i w szynelu. Na głowie miałem czapkę, a na nogach „kirzowyje sapogi" na gumowej podeszwie. Ubranie i buty miały już 3 lata. Jadąc do wojska wziąłem ze sobą specjalnie zakupioną fufajkę i ubranie, ale powiedziano mi, że moje ubranie przepadło.
Najbliżej miałem Stanisławów. Pojechałem tam, aby odwiedzić księdza Pawilonisa z Wilna, którego poznałem we Lwowie, gdyż jakiś czas był w parafii Św. Antoniego, oraz
тп K0ntrolno-propusknoj punkt (ros.) - punkt kontrolny, propusk (ros.) - przepustka.
90
zakonnice, które też były przez długi czas w Borszczowie. Sff Stanisławowie, aby nie szukać długo ulicy Kwitky Osno-wianenka 4, zapytałem o nią pierwszego spotkanego przechodnia. Okazało się, że jest to Rosjanin, który szedł właśnie w tym kierunku. Zapytał mnie: „A ty, synok, nawierno iz-pod Moskwy?"7®. Nie chciałem się zdradzać i odpowiedziałem, że tak. Zamieniliśmy jeszcze parę słów i byłem u sióstr. Potem w kościele spotkałem się z księdzem. Na drugi dzień odwiedziłem Borszczów. Tu dowiedziałem się, że Andzia też nie została przyjęta na studia medyczne, ani we Lwowie, ani w Stanisławowie, natomiast dostała się na studia muzyczne. Wkrótce byłem ponownie we Lwowie, w Instytucie u doktora H. Mosinga. Do tego Instytutu ściągnąłem Matkę i Andzię. Oprócz pracy laboranckiej zapisałem się na kursy instruktorów higieny. W godzinach popołudniowych z Leszkiem Sko-blińskim i Michałem Adamowskim, który też wrócił z wojska wcześniej, po zdanych egzaminach, przerabialiśmy H. Noldina „Summa theologiae moralis"79), Pismo święte i inne. Raz w tygodniu albo w zakrystii katedry lwowskiej, albo w „Osobo Opasnom Otdiele"80), jak nazywał się nasz oddział, zdawaliśmy u księdza Rafała Kiernickiego (obecnego biskupa) opanowany materiał. Nasz oddział był rzeczywiście bardzo niebezpieczny - zakaźny, gdyż przeszczepialiśmy (robiliśmy pasaże) na białych myszkach różnego rodzaju sarkomy, szczepiliśmy wszy zarazkami nie tylko tyfusu plamistego, ale na przykład febry „Q" i in.
W tym czasie dowiedzieliśmy się, że Adam Dyląg, który służył w piechocie z Michałem, nie zdał egzaminów na oficera rezerwy i odbywał służbę wojskową trzeci rok. Podczas służby
1 A ty synok, nawierno iz - pod Moskwy? (ros.) - A ty, synku, jesteś pewnie
spod Moskwy? !> Summa theologiae moralis (łac.) - całokształt teologii moralnej. " Osobo Opasnyj Otdieł (ros.) - Oddział Szczególnie Niebezpieczny.
91
wartowniczej w okolicach Worochty, w nocy, został napadnięty przez wilki. Po wystrzeleniu całego magazynka z automatu, usiłował się wdrapać na drzewo, ale zanim to uczynił, jeden z wilków pogryzł go. Pisał do nas list ze szpitala.
W 1955 г., gdy nadszedł czas egzaminów, pojechałem do Użhorodu, gdzie po zdaniu wstępnych egzaminów zostałem przyjęty na Wydział Biologii tamtejszego uniwersytetu, na studia zaoczne. Trzy razy w roku jeździłem do Użhorodu na sesję egzaminacyjną, biorąc w pracy urlop. Jako niemal jedyny zdawałem egzaminy w terminie. Na pierwszym roku było nas 135 studentów, na drugim - 43, na trzecim - 27. Sytuacja materialna studentów była nienajlepsza. O tym świadczy wiersz:
„Moroz i sołnce, dień chołodnyj, Studient bieżyt, как wołk gołodnyj, A na spinie w jego palto WJewropu probito okno".
(Mróz i słońce, dzień chłodny, student biegnie, jak wilk głodny, a na plecach w jego płaszczu przebite okno do Europy).
Podczas sesji, dzięki poleceniu znajomych księży, mieszkałem u Węgierki, wdowy po nauczycielu gimnazjalnym, pani Różiko Fólep. Nazywałem ją „Różiko nyny" (ciocią Różą). Mieszkał w tym dużym domu również pan Antoni, przez którego mogłem się porozumiewać z Różiko nyny i jej służącą, które mówiły tylko po węgiersku. Odwiedzałem kolegów z roku, którzy przeważnie mieszkali w jednym z hoteli Użhorodu. Wieczorem, zmęczeni nauką, Ukraińcy śpiewali te bardziej znane pieśni: „Oj, ne chody Hryciu, taj na weczor-nyciu, bo na weczornyci diwky czariwnyci", „Oj, diwczyno, szumyt' haj", „Misiać na nebi zirońky, siajut'", „Ne pytaj, czoho w mene zapłakani oczi", „Wijut' witry", „Handzia", „Oj, kazała meni maty", Jichaw kozak na wijnońku", „Rospriahajte chłopci
92
koni"81), „Rewę ta stohne Dnipr szyrokyj" i wiele innych. Tę ostatnią piosenkę, której słowa napisał T Szewczenko, znam ze szkoły na pamięć, słyszałem ją w wykonaniu dobrego zespołu ukraińskiego. Bardzo mi się podobała. Dlatego jej słowa tu przytaczam.
Rewę ta stohne Dnipr szyrokyj
Serdytyj witer zawywa,
Do dołu werby hne wysoki,
Horamy chwyli pidijma.
A blidyj misiać na tu poru 2-za chmary de-de wyhliadaw, Nenacze czowen w synim mori, To wyrynaw, to potopaw.
Szcze treti piwni ne spiwały,
Nichto nide ne homoniw.
Syczi w haju perekłykałyś,
Ta jasen raz, u raz, skrypiw.
(Ryczy i jęczy Dniepr szeroki, gniewny wiatr wyje. Do dołu wierzby zgina wysokie, fale podnosi jak góry. A blady księżyc o tej porze zza chmury gdzieniegdzie wyglądał. Niby czółno na
Tytuły pieśni ukraińskich:
„Oj nie hodź, Hryciu, na wieczornicę,
Bo na -wieczornicy dziewczyny czarownice";
„Oj, dziewczyno, szumi gaj";
„Miesiąc na niebie, gwiazdki błyszczą";
„Nie pytaj, czemu mam zapłakane oczy";
„Wieją -wichry";
„Handzia";
„Oj , mówiła mi matka";
.Jechał Kozak na wojenkę";
„Wyprzęgajcie, chłopcy, konie";
„Ryczy i jęczy Dniepr szeroki".
93
niebieskim morzu, to wypływał, to tonął. Jeszcze trzecie koguty nie piały, nikt nigdzie nie hałasował. Puszczyki w gaju nawoływały się, a jesion raz po raz skrzypiał).
Pan Antoni znał wiele języków i pracował w restauracji największego hotelu w Użhorodzie. Pewnego razu zaprosił mnie na obiad do tej restauracji. W lokalu było mało osób. Zaledwie usiadłem przy stole, zobaczyłem wchodzącego pułkownika Zubkowa. Mimo, że minęły dwa lata, jak się nie widzieliśmy, poznał mnie i zapytał: „Otkuda, synok, ty zdieś wziałsia?" (Skąd, synu, się tu wziąłeś?). Przysiadł się do mnie i trochę porozmawialiśmy, po czym on poszedł do następnej sali. Ja go nie wypytywałem szczegółowo, dlaczego tu jest, bo wiedziałem, że wraca z rozprawy z Węgrami. W 1956 roku dywizja, w której służyłem dwa lata, tłumiła powstanie węgierskie. Dowiedziałem się, że protestując przeciwko tej interwencji kilku wyższych radzieckich oficerów odebrało sobie życie.
Po wojsku zostało mi chyba tylko jedno przyzwyczajenie: poranna gimnastyka, do której dodałem polskie przysłowie: „Zdrowie konia, siłę byka, daje ranna gimnastyka".
U doktora Mosinga pracowałem z panem Jerzym Chodorowskim, Tadeuszem Garlińskim, Lenartowiczem, Helą Krzemińską, panią Julią Polak, Jadzią Skoblińską, Kazikiem Dylągiem, Romkiem Kowalskim, Leszkiem Stawickim, Tolą Byczkowem i wielu innymi. Doktorat (kandidatskuju) wówczas robił dr D. Siniak. Z Polski, jako Ukrainiec, przyjechał wówczas dr B. Choma. Pracowała tu przez krótki czas również moja kuzynka Andzia, która dwukrotnie zdawała na wyższe uczelnie: w 1951 r. na ekonomię we Lwowie i w 1952 r. na medycynę w Stanisławowie. Z powodu pobytu na Wschodzie i nienależenia do komsomolu uniemożliwiono jej studia. W latach 1953-1957 uczęszczała do Lwowskiej Szkoły Muzycznej we Lwowie. Po jej pomyślnym ukończeniu, otrzymała nakaz pracy do Dżambułu (Kazachstan). W ramach trwającej repatriacji, z ogromnymi trudnościa-
94
mi, w marcu 1958 r. udało się jej wyjechać razem z matką do Wschowy, do wuja Zielińskiego.
Warunki, w których żyliśmy, były takie, że wszędzie panował strach. Tym strachem niszczono ludzi moralnie, kaleczono psychikę. Strach był tak silny, że czyny człowieka były nie zawsze poczytalne. Uważano, że gdzie jest trzech, jeden z nich musi być donosicielem. Do kościoła nie wolno było chodzić dzieciom i każdemu, kto miał państwową posadę, szczególnie nauczycielom. Kto chodził do kościoła, był szykanowany. Otrzymywał niższą zapłatę, gorszą posadę i w każdej chwili mógł być zwolniony z pracy. Przed kościołem, zwłaszcza przed świętami, stały pikiety komsomolców-aktywistów i wybranych studentów. Na Boże Narodzenie i następne trzy dni cała świątynia była otoczona milicją, nauczycielami i różnego rodzaju urzędnikami. Pilnowali oni, aby dzieci nie przedostawały się do środka. Uczniowie i studenci byli prześladowani i wyszydzani za uczęszczania na Msze św. Kto mimo wszystko chodził do kościoła, przez swoich uważany był za bohatera. Księża byli prześladowani, poniżani i upokarzani w oczach społeczeństwa. Zakonników zmuszano do porzucenia klasztorów i zamieszkania z rodzinami lub przyjaciółmi. Zabroniono duchownym noszenia innych ubrań niż cywilne.
Usilnie kontynuowaliśmy studiowanie teologii moralnej wypróbowanego autora H. Noldina, naukę łaciny i greki. Dzięki takim nauczycielom, jak ks. dr H. Mosing, ks. mgr R. Kiernicki, ks. Jan Olszański i inni, nie zabrakło na Kresach Wschodnich kapłanów. Trójkami, w głębokiej tajemnicy, przygotowani klerycy byli wyświęcani w Kownie lub Wilnie. Był okres, kiedy nawet katedra lwowska była zamknięta. Pod pretekstem, że ktoś sprzedawał różańce przy katedrze, zabroniono księdzu Kiernic-kiemu spełniania posługi kapłańskiej. Pracował wówczas jako stróż, spowiadając ludzi nadal.
My, Polacy, w Instytucie przy ul. Zielonej 12 we Lwowie, założyliśmy „Krużok chudożestwiennoj samodiejatielnosti" (Kółko
95
twórczości amatorskiej). Chodziliśmy na próby, a później występowaliśmy z polskimi piosenkami. Śpiewaliśmy je po polsku i po rosyjsku. Niestety, nie pozwolono nam śpiewać naszych patriotycznych piosenek, tylko te aktualne w rodzaju „O, Marianno", „Katiusza" itp.
*
Uważam za swój obowiązek wspomnieć o rzymsko-katolickich kapłanach, z którymi zetknąłem się na Kresach. Większość z nich posługę kapłańską przypłaciła więzieniem, łagrem lub zesłaniem na długoletnią zsyłkę.
Ksiądz Józef Adamczyk - długoletni katecheta, a potem, kiedy wszyscy wyjechali do Polski na zachód, do 1962 r. proboszcz kościoła parafialnego w Borszczowie. To dzięki Niemu już 8 grudnia 1945 r. przystąpiłem do Pierwszej Komunii Św., nie należałem do komsomołu. W kościele odprawiane były Msze Św., bez przerwy, w najczarniejsze godziny terroru stalinowskiego, kiedy komuniści głosili miłość bez miłości, przyjaźń bez przyjaźni. Tu był chór kościelny i śpiewano pieśni, jakich nigdzie potem nie słyszałem. Choćby ta, patriotyczna i taka polska: „Błogosław, Matko, naszej biednej ziemi, tej przebogatej w nieszczęścia i łzy". Uleciały mi niektóre słowa, ale pamiętam te: „Błogosław dalej i te łany żyzne, mogiły, sioła, cały polski kraj" i dalej „Błogosław mężów, którzy silnie bronią ojczystej wiary i ojczystych słów, co wśród nieszczęścia zwątpień łez nie ronią, a gdy upadną, powstawają znów".
Ksiądz Władysław Bukowiński w latach 1931-1936 pracował w Rabce i w Suchej. Od listopada 1939 r. był proboszczem katedry w Łucku. W sierpniu 1940 r. został uwięziony. Po dziesięciu miesiącach został zwolniony i nadal pracował jako proboszcz. Od stycznia 1945 r. do sierpnia 1954 r. trwało jego drugie uwięzienie. Przebywał w więzieniach Łucka i Kijowa, w obozach pracy Czelabińska i Dżezkazganu. Od września 1954 r. do 3 grudnia 1958 r. prowadził pracę duszpasterską
96
xv Karagandzie (do 1956 r. jako zesłaniec). Trzecie uwięzienie trwało dokładnie trzy lata. W sumie ks. Bukowiński przeżył xv więzieniach i obozach prawie 13 i pół roku. W 1957 r. wpadł Oi. in. do Borszczowa. Wówczas go poznałem. Zmarł 3 grudnia 1974 r. Grób jego znajduje się w Karagandzie.
Ksiądz prałat Ignacy Chwirut, sekretarz arcybiskupa Bilczewskiego, wrócił z zesłania w 1952 r. Na Syberii spędził osiem lat. Był bardzo schorowany. Pełnił funkcję proboszcza w parafii Św. Antoniego we Lwowie. Z nim mieszkałem u pani Marii Pokiziak82) na Sobieszczyźnie (obecnie ul. Werchowińska 15). Codziennie rano szliśmy we troje (ksiądz, pani Marysia i ja) do kościoła. Przechodząc obok siedziby „Sokoła" przy ul. Kurkowej zatrzymywaliśmy się na chwilę, aby odmówić „wieczny odpoczynek" za spokój duszy śp. ks. Pokiziaka, zastrzelonego w tym miejscu przez ukraińskiego nacjonalistę. W ostatnich latach życia podprowadzano ks. Chwiruta do ołtarza i podtrzymywano, bowiem już nie mógł stać o własnych siłach. Odprawiał jednak Msze Św., gdyż w przeciwnym razie kościół by zamknięto. Umarł w opinii świętości.
Ksiądz biskup Jan Cieński, urodzony 5 stycznia 1905 r. w majątku Pieniaki, był najmłodszym z ośmiorga dzieci Marii z Dzieduszyckich i Tadeusza Cieńskich. Wychowany w patriotycznej i katolickiej rodzinie (drugi brat, Władysław, był także kapłanem, szefem duszpasterstwa w Armii gen. Andersa), pracę kapłańską rozpoczął w 1938 r. w Złoczowie. W czasie pierwszej okupacji sowieckiej ziem wschodnich, nie mogąc prowadzić pracy duszpasterskiej, ukrywał swoje kapłaństwo, pracując jako robotnik. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, uratował rannego oficera sowieckiego ukrywającego się w lesie. Po powrocie władzy sowieckiej uratowany oficer okazał się wysokiej rangi enkawudzistą, który spowodował, że ks. Cień-
Pokiziak Maria - nauczycielka matematyki i rysunków w szkołach lwowskich, malarka, prześladowana za działalność patriotyczną.
97
ski mógł zostać w Złoczowie „jak długo zechce" i pełnić obowiązki duszpasterskie dla nielicznych Polaków pozostałych na ziemi złoczowskiej. Dobrocią i umiejętnością współżycia zyskał przychylność i poważanie duchowieństwa grecko-katolickiego i prawosławnego. W 1967 r. ks. kard. Stefan Wyszyński konsekrował zasłużonego kapłana na biskupa. Bp Jan Cieński zmarł 26 grudnia 1992 r. Był jednym z bardzo nielicznych kapłanów nie aresztowanych przez władze sowieckie. Pogrzeb zgromadził na złoczowskim cmentarzu tłumy okolicznych mieszkańców, którzy z żalem żegnali swego kapłana. Jego ostatniej drodze towarzyszyli także duchowni ukraińscy, którym - jak powiedzieli nad mogiłą - również służył wielką pomocą we wspólnym wielkim zadaniu, jakim jest odradzanie wiary na tych terenach.
Ojca Martyniana Darzyckiego, bernardyna, powszechnie znanego jako „Ojca Jubilata", który spędził 7 lat na Kołymie, a trzy lata w innych obozach, poznałem później. Zorganizował silną wspólnotę franciszkańską, dziś kustodię św. Michała Archanioła na Ukrainie, będącą zaczątkiem prowincji zakonnej. Liczy ona w diecezjach żytomierskiej, kamienieckiej i lwowskiej 42 zakonników, w tym kilku z Polski. „Ojciec Jubilat" pracuje na terenie Winnickiego województwa. O nim jeszcze usłyszymy.
Ksiądz kanclerz Haloniewicz wrócił z więzienia mocno schorowany. Przez pewien czas dawałem mu domięśniowo zastrzyki. Pełnił posługę kapłańską w kościele pod wezwaniem św. Marii Magdaleny, aż do zamknięcia tego kościoła przez władze sowieckie.
Ksiądz kanonik Karol Jastrzębski przez cały czas był w katedrze lwowskiej, aż do swojej śmierci w 1966 r. Z kolegą Jankiem Iwanickim często odwiedzaliśmy ks. kanonika. Prosił wówczas, aby mu wyciąć sterczące włosy w uchu, przygadując: „Nie obetnij mi przy tej okazji ucha. Powiesz przepraszam, a ja zostanę bez ucha".
Po śmierci ks. Jastrzębskiego, po długich staraniach, na pracę w katedrze lwowskiej pozwolono ks. Rafałowi Kiernickie-
98
tnu (obecnemu biskupowi), który wrócił z obozu wojskowego. Był oficerem łączności Armii Krajowej w stopniu pułkownika. Uwięziony przez NKWD, wyskoczył przez okno pędzącego pociągu tak nieszczęśliwie, że pokaleczył się i ponownie został schwytany. Dzięki ks. Kiernickiemu katedra lwowska do dziś jest czynna.
Ksiądz Józef Kuczyński przesiedział w radzieckich więzieniach 17 lat!
Ksiądz Hieronim Kwiatkowki wrócił z Norylska po ośmiu latach zsyłki. Natychmiast rozpoczął pracę z młodzieżą polską. Chodziliśmy z nim na wycieczki, czytali zakazane książki z historii Polski. Wkrótce musiał opuścić Lwów i wyjechać do Kraju. Od dłuższego czasu przebywa w Rzymie.
Ksiądz Bronisław Mirecki do końca pracował w parafii Ha-łuszczyńce. Jako szesnastoletni młodzieniec walczył w 1918 r. o Lwów. Często przyjeżdżał do Lwowa i wówczas mu służyłem do Mszy św. Odprawiał ją albo w zakrystii, żeby nikt nie widział, albo na górze, w pokoiku br. Moszkowicza. Brat Wincenty Moszkowicz po powrocie ze zsyłki pełnił funkcję kościelnego w parafii Św. Antoniego. Ks. Mirecki pewnego razu leciał samolotem w okolice Władywostoku z posługą kapłańską. Raptem pasażerowie odczuli silne wstrząsy samolotu. Stewardessa oświadczyła pasażerom, że jest bardzo poważna awaria silników i samolot spada w dół. Ks. Mirecki wówczas krzyknął: „Na kolieni, pomolimsia!" (Na kolana, pomódlmy się!). Wszyscy jak jeden mąż uklękli. Po odmówionej przez ks. Mireckiego modlitwie samolot kontynuował lot normalnie i pomyślnie wylądował na planowanym lotnisku. W listopadzie 1983 r. ks. Mirecki obchodził pięćdziesięciolecie kapłaństwa. Umarł w sierpniu 1986 r. i został pochowany w Hałuszczyńcach.
Ksiądz doktor Henryk Mosing. Mimo licznych prac o światowej sławie, nie otrzymał tytułu profesora nie tylko przez to, że nie był partyjny. Przygarniał polską młodzież i starszych. We Lwowie wszyscy, bez wyjątku, wiedzą, że
99
к
jako lekarz leczył za darmo przeważnie tych, którym już nikt pomóc nie może, często nieuleczalnie chorych. W godzinach wieczornych po pracy, jak mawiał, odprawiał swą „drogę krzyżową". Odwiedzał najbiedniejszych i każdemu zawsze ulżył w cierpieniu lekiem, fachowym zabiegiem, dodając otuchy słowami lub zostawioną sumą pieniężną. Często odwiedzałem z Nim chorych. Uczył kleryków teologii moralnej. Wychował, wraz z innymi, wielu kapłanów. Przed przejściem na emeryturę, w dyskrecji, został wyświęcony na kapłana przez prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego. Po 30 niemal latach odwiedziłem ks. dra Mosinga. Mimo swych 80 lat, był pełen energii, w ciągłych rozjazdach po olbrzymich terenach Wschodu, a szczególnie Winnickiej obłasti (obwodu). Wracał na chwilę do Lwowa, aby pomóc potrzebującym. Drzwi przy ulicy Kochanowskiego (dziś Lewyćkoho) 82 prawie nie zamykały się. Chorzy i ubodzy prosili o wsparcie.
W tym miejscu zamieszczam przemówienie wygłoszone przez dra H. Mosinga w dniu 5. IX. 1984 r. na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie nad grobem prof. Mieczysława Gęba-rowicza83).
„Z wielkim bólem, głęboką zadumą i żalem serdecznym stajemy u grobu Twojego czcigodny Profesorze. Żegnamy bowiem wybitnego uczonego, znanego historyka, wielkiego znawcę sztuki, autora licznych prac naukowych, który długie lata, bo od 1921 г., pracował na Uniwersytecie Lwowskim, gdzie uzyskał doktorat, był asystentem w katedrze historii, potem docentem, a następnie profesorem historii sztuki na wydziale architektury Politechniki Lwowskiej pracując równocześnie w zakładzie Narodowym im. Ossolińskich jako kustosz Muzeum Lubomirskich, potem dyrektor Biblioteki Ossolineum.
W latach powojennych aż do roku 1963 pełnił różne funkcje
Gębarowicz Mieczysław (1893-1984) - historyk sztuki, profesor uczelni lwowskich, zasłużony dla sprawy ratowania zabytków sztuki polskiej we Lwowie.
100
w Bibliotece Akademii Nauk w katedrze historii Sztuki UJK84) we Lwowie w Muzeum Etnografii. Nie moją jest rzeczą prezentować tu pełną biografię Zmarłego, ani oceniać liczne prace naukowe i książki, wydane w ciągu przeszło 60 lat przez tego nestora nauki, wybitnego znawcę sztuki i historii zwłaszcza średniowiecznej. Znalazły one swą chlubną ocenę w licznych recenzjach, wyróżnieniach naukowych i wydawnictwach z racji 50-cio- i 60-ciolecia pracy naukowej.
Jego głębokie wypowiedzi o celach i zadaniach sztuki, wnikliwe analizy dzieł sztuki i pseudo-sztuki znajdowały szeroki oddźwięk w sercach młodzieży, artystów, adeptów i miłośników sztuki, choć i nierzadko wywoływały uszczypliwe docinki zawistnych. Dorobek naukowy Zmarłego znajdzie zawsze kompetentną ocenę. Dla mnie i dla tych wszystkich niespecjalistów, którzy w ciągu ostatnich 30 lat byli z Nim w bliskim kontakcie, z czcią i podziwem odnosili się do osoby Zmarłego, była to postać symboliczna, dziś już niespotykany wzór prawdziwego człowieka nauki, w całej pełni jej oddanego, który całe swe życie poświęcił nauce i szukaniu prawdy.
A prawdziwej nauce tak bardzo dziś potrzeba nie tyle „wykładających", co wnikliwych badaczy, budujących gmach wiedzy nie na pięknych słowach i na nieumotywowanych hipotezach, a na fundamencie źródłowych badań.
Szukał Zmarły prawdy w przeszłości, w dziedzinie historii i sztuki ubiegłych stuleci. Wszystkie Jego prace, oceny dzieł czy wypadków dalekiej przeszłości oparte były na żmudnych długoletnich badaniach źródeł historycznych, aktów i dokumentów średniowiecza, pisanych glossą i skrótami łaciny.
Miał przy tym Zmarły ten szczególny a tak niezwykły talent, aby każdą przebadaną sprawę przedstawić potem źródłowo, a jednak tak przystępnie, że każdy ją czyta z najżywszym za-
UJK - Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie.
101
interesowaniem, zarówno ten, kto umie ocenić co to jest źródłowa praca badawcza, jak i ten, kto czytając pracę Zmarłego, zaczyna rozumieć, czym jest prawdziwa praca naukowa: szukaniem prawdy rzeczowej czy historycznej.
Duch Zmarłego wyznawał zasadę: „nulla dies sine linea"85) — ani jednego dnia nie zmarnować.
Toteż godzinami pracował w bibliotekach i archiwach, nie tylko w czasie czynnej służby, ale i w czasie 20-tu lat na emeryturze, co dzień każdego dnia aż do ostatniej chwili swego życia. Zmarł jak żołnierz na posterunku.
Zmarły, którego żegnamy, to nie tylko wybitny uczony, ale symbol - może ostatnia dziś już postać człowieka nauki poprzedniego stulecia. Fanatyk i „mól książkowy", powie może z przekąsem niejeden zajmujący posadę „naukowca".
Profesor Gębarowicz budził nie tylko u specjalistów, ale i u wszystkich, którzy z Nim się stykali, szczery podziw dla rozległych horyzontów swej wiedzy, szerokich wszechstronnych zainteresowań. Umiał, mimo podeszłego wieku, ogarnąć i syntetycznie ujmować obszerną dziedzinę działalności ducha ludzkiego - historii, twórczości artystycznej i kultury, a przy tym posiadał tak rzadką dziś odpowiedzialność za wypowiadane słowa.
Mimo rozległej swej wiedzy nie unosił się pychą, był człowiekiem niezwykle przystępnym, chętnie dzielił się swą olbrzymią wiedzą i oczytaniem zarówno z młodymi, jak i ze starszymi pracownikami nauki, służąc radą i zawsze rzeczowymi uwagami, wskazując na interesujące tematy, nierozwiązane zagadnienia, podając odpowiednią literaturę i ukazując źródła historyczne czy archiwalne. Ilu młodych adeptów wprowadził na tory prawdziwej nauki czy sztuki!
Budził profesor podziw dla swej naukowej odwagi, bez-
Nulla dies sine linea (łac.) - ani dnia bez napisanej linii.
102
kompromisowości w realizowaniu stawianych zadań oraz wyznawanych poglądów, bez względu na interes osobisty. Nie zabiegał o karierę, nie nadstawiał piersi na ordery. Szukał prawdy.
Naukę traktował jako wytrwałe i konsekwentne, choć niekiedy trudne i bolesne, szukanie prawdy historycznej, prawdy w wypowiedziach i stosunkach międzyludzkich.
Szukał też prawdy w stosunku ludzi do Boga i w swoim do Niego stosunku, wchodził w nią coraz głębiej.
Oby Chrystus, który powiedział: Jam jest Prawdą", wynagrodził Mu w niebie to wytrwałe, pracowite i żmudne szukanie prawdy tu na ziemi".
Ksiądz Jan Olszański (od stycznia 1991 roku biskup ordynariusz diecezji Kamieniecko-Podolskiej). Urodził się pod Lwowem. Gimnazjum skończył w Brodach, a następnie wstąpił do seminarium duchownego we Lwowie. W seminarium poznał obecnego abpa Ignacego Tokarczuka. Pracę duszpasterską na Kresach rozpoczął w 1944 r. Do 1948 r. pracował w katedrze lwowskiej ze starszymi kapłanami - Janem Piwińskim i ks. Karolem Jastrzębskim. Kiedy wrócił z więzienia o. Rafał Kiernicki, ks. Olszański pojechał do Gródka, gdzie pracował 12 lat. Większość (80 %) mieszkańców Gródka stanowili Polacy. Od końca lat 50-tych ks. Olszański pracował w Manikowcach, gdzie nie było księdza od 1925 r. Tylko od czasu do czasu przyjeżdżał tu ksiądz z Połonnego, położonego 200 km od Manikowiec. Bywało tak, że dojeżdżający kapłan błogosławił kilkadziesiąt związków małżeńskich. W czasach ucisku i prześladowań dzielił z wiernymi cierpienia i zmagania. W latach 50-tych, za duszpasterską pracę wśród dzieci i młodzieży w Gródku Podolskim, został wyrzucony przez władze sowieckie do zapadłej wsi Ma-nikowce, w której przez kilka lat nie było proboszcza. Mimo szykan, nie zaprzestał posługi duszpasterskiej. Jak sam się wyraził, „diecezję krwią i zdrowaśkami budował" i buduje nadal.
8 kwietnia 1990 r. odbył się ingres nowo konsekrowanego
103
biskupa Jana Olszańskiego, ordynariusza diecezji kamieniecko-podolskiej, do kościoła katedralnego w Kamieńcu Podolskim. Bp Jan Olszański MIC warunki pracy ma nader skromne. Z katedry oddanej do użytku wiernych 8 września 1990 r. nie zabrano wówczas eksponatów mieszczącego się tam dawniej muzeum ateizmu. Nowy biskup zajmuje dwa niewielkie pokoiki bez łazienki i bieżącej wody. Z tego „pałacu biskupiego" wyszedł w procesji do swojej katedry w towarzystwie nuncjusza apostolskiego w Moskwie abpa Francesco Colasuonno, ordynariusza żytomierskiego bpa Jana Purwińskiego i sufragana lwowskiego bpa Marcjana Trofimiaka oraz dziesiątków kapłanów i tysięcy wiernych. Po przybyciu na miejsce odczytano tekst nominacji, a następnie nowy biskup odebrał homagium od zgromadzonego duchowieństwa. Po liturgii słowa abp F. Colasuonno przemawiając w języku polskim przedstawił trudną drogę przebytą przez nowo konsekrowanego biskupa oraz podkreślił jego pokorę i posłuszeństwo wobec Stolicy Apostolskiej. Po powitaniu nowego ordynariusza przez młodzież i dzieci przemówił sam bp Olszański. Mówił o dramatycznych dziejach swej duszpasterskiej pracy na Ukrainie przy nieustannej inwigilacji KGB87). W 1946 r. otrzymał od funkcjonariusza ds. wyznaniowych we Lwowie nakaz opuszczenia miasta i osiedlenia się za Zbruczem. Przyjechał na obszary, gdzie nie było żadnego kapłana. Ludzie na spowiedź czekali w kolejkach po trzy dni. Do chorych jeździł furmanką, pokonując dziesiątki kilometrów. Po Mszy św. dwaj przedstawiciele Demokratycznego Ruchu Ukraińskiego złożyli mu życzenia pomyślności w pełnieniu odpowiedzialnych zadań Władyki8®.
Ojciec Ludwik Seweryn, jezuita. Pracował przez pewien
___________
86> KGB - Komitiet Gosudarstwiennoj Biezopasnosti (ros.) - Komitet bezpieczeństwa publicznego. 871 Władyka - w cerkwi prawosławnej biskup.
104
czas w Szczercu, po powrocie z obozu na Wschodzie, a potem we Lwowie. Poznałem go w parafii Św. Antoniego we Lwowie, gdzie pomagał chorującemu ks. prałatowi Chwirutowi.
Ksiądz Władysław Wyczesany był długoletnim proboszczem w Koralowce koło Borszczowa. Odwiedzałem go często z ks. J. Adamczykiem i dr H. Mosingiem. W czasie okupacji niemieckiej uratował około 300 dzieci żydowskich.
Po powrocie do Polski, z Krakowa niektórym z wymienionych księży wysyłałem kalendarz liturgiczny. Ponieważ wysłany w całości pocztą prawie nigdy nie dochodził, więc dzieliłem go na poszczególne kartki i wysyłałem w listach.
Wszyscy wymienieni księża byli misjonarzami na olbrzymich przestrzeniach Związku Radzieckiego. Większość z nich - to kandydaci na ołtarze, bohaterowie, którzy wbrew zakazowi władz, pozbawieni prawa do pracy, przez długie lata podtrzymywali wiarę ludu, umacniali nadzieję na lepsze czasy.
*
W wolne dni od pracy chodziliśmy na cmentarz Łyczakowski, cmentarz Obrońców Lwowa i w okolice miasta na wycieczki. Zbieraliśmy opieńki wokół Czartowskiej Skały. Tu śpiewaliśmy piosenkę:
Budionny, Budionny,
Lichy generale,
Jeszcze będziesz wisiał
Na Czartowskiej Skale.
W polskie święta narodowe świeciliśmy znicze na grobach Nieznanego Żołnierza, Jurka Bitschana, powstańców 1863 r. i innych. Często wyjeżdżaliśmy do Szczerca, gdzie odwiedzaliśmy o. Ludwika Seweryna. Towarzyszył nam wówczas br. Wincenty Moszkowicz. O nim to się mówiło: „Każdy święty ma swoje wykręty, a ten kręci, jak wszyscy święci". Często bywałem u br. Wincentego w jego pokoiku nad zakrystią kościoła
105
Św. Antoniego przy ul. łyczakowskiej. Pomagałem mu piec opłatki, wycinać komunikanty i hostie. Z obrzynków opłatkowych, również przypalonych na gazie, robiłem zupę. Była ona znacznie smaczniejsza, niż z przysmażonych nasion buraków cukrowych w Kazachstanie. Pewnego razu br. Wincenty zamówił w Mukaczewie na Zakarpaciu, u znajomych Węgrów, wino mszalne. Po załatwieniu wszystkich formalności, legalnie, wino wysłano w beczce na platformie pociągiem towarowym do stacji Lwów. Br. Moszkowicz polecił nam odebranie tego wina na Podzamczu, nie dając żadnego upoważnienia. Po beczkę z winem poszliśmy we trójkę: Antek Piękosz, Zbyszek Winiarski i ja. Wkrótce zatrzymała nas milicja. Antek i Zbyszek uciekli. Ja natomiast byłem bardzo szczegółowo przesłuchiwany. Kiedy powiedziałem, że jest to wino mszalne legalnie zakupione, milicjant zapytał: „Czy to możliwe, że ty jesteś oficerem radzieckim i wierzysz w Boga?" Odpowiedziałem: tak. Po kilku godzinach sprawa się wyjaśniła, gdy przyszedł br. Wincenty zaalarmowany przez Antka i Zbyszka.
U pani Zosi Pankówny zbieraliśmy się "wieczorem, zasłaniali kocami okna i śpiewali patriotyczne piosenki oraz deklamowaliśmy wiersze o Jurku, Hubercie i Adasiu.
Nikt Was nie wołał, żaden wódz naczelny,
Ni wzniosłym hymnem głośny wieszcz natchniony.
Byliście jako bez matki rój pszczelny,
Mrowiem szerszeni nagle osaczony.
Cześć Wam, Obrońcy bohaterscy Lwowa! Dopóki Polski i dziejów Jej stanie, Naród Was w drogiej pamięci zachowa, Czcząc Wasze dzieło i sławiąc Was za nie.
Śpiewaliśmy często o czternastoletnim Jurku Bitschanie, jednym z najmłodszych ochotników w walkach o Lwów, które toczyły się od 1 do 22 listopada 1918 r.
106
Mamo najdroższa, bądź zdrowa, Do braci idę w bój. Twoje uczyły mnie słowa, Nauczał przykład Twój. Pisząc to Jurek drżał cały, Już w mieście walczył wróg. Huczą armaty, grzmią strzały, Lecz Jurek nie zna trwóg.
Wymknął się z domu, biegł śmiało, Gdzie bratni szereg stał, Chwycił karabin w dłoń małą, Wymierzył celny strzał.
Bije się Jurek w szeregu, Cmentarnych broni wzgórz, Krew się czerwieni na śniegu, Lecz cóż tam krew, ach cóż! Jurek na chwilę upada I znów podnosi się. Wtem pędzi wrogów gromada. Do swoich znów się rwie.
Rwie się, lecz pada na nowo. O, Mamo, nie płacz, nie! Niebios przeczysta Królowo, Ty dalej prowadź mnie.
Toczy się walka zacięta, Obfity śmierci plon, Biją się polskie Orlęta88)
Orlęta lwowskie - młodociani obrońcy Lwowa w listopadzie 1918 r.
107
Ze wszystkich Lwowa stron. O, Mamo, otrzyj oczy, Z uśmiechem do mnie mów. Ta krew, co z piersi broczy, Ta krew to za nasz Lwów.
Z prawdziwym karabinem U pierwszych stałem czat. O nie płacz za swym synem, Co za Ojczyznę padł!
Jesteś, Mamo, ze mną, Nie słyszę Twoich słów. W oczach mi trochę ciemno. Obroniliśmy Lwów.
Żywi walczyli do rana, Do złotych słońca zórz, Ale bez Jurka Bitschana, Bo Jurek spoczął już. Ja biłem się tak samo, Jak starsi, Mamo, chwal. Tylko mi Ciebie, Mamo, Tylko mi Polski żal.
Z krwawą na piersi plamą, Odchodzę dumny w dal. Tylko mi Ciebie, Mamo, Tylko mi Polski żal. Zostaniesz biedna sama. Baczność! Za Lwów, cel, pal! Tylko mi Ciebie, Mamo, Tylko mi Polski żal.
108
Шш-
Nazwisko Jurka pozostało w naszej pamięci jako symbol patriotyzmu i bohaterstwa. Wśród patriotycznych wzruszeń nie brakowało „Wstąp, bracie, między strzelcy" i sławnego „Marsza":
W dzień deszczowy i ponury Z cytadeli idą z góry Szeregami lwowskie dzieci. Idą tułać się po świecie...
Chodziliśmy zwykle całą „paczką" na imieniny kolegów i koleżanek. Wówczas grzmiały piosenki lwowskie Janusza Wa-sylkowskiego: „Lwowska młodzież niechaj żyje", „Marsz batia-rów89) lwowskich", „Na rogu Bema", „Idzie se Akademicką":
„Kiedy hajdamaka90) na nasz Lwów napadał, To mu lwowski batiar zaraz odpowiadał: To i roi, roi-roi-ra! Taki nasz Lwów będzie, Jak nam Pan Bóg da!".
Śpiewaliśmy piosenki Emanuela Szlechtera: „Serce batiara", „My dwaj - oba cwaj", i wiele innych.
Jancia, po skończeniu dziesięciu klas szkoły średniej w Borszczowie, z powodu złego stanu zdrowia, poszukiwała lżejszej pracy. Po jej znalezieniu, wkrótce została z niej usunięta. Jak doszło do zwolnienia? Pracowała w sklepie w Borszczowie. Kierownik sklepu od czasu do czasu kazał jej schować pod ladę sztukę materiału i nie sprzedawać do końca dnia. Pewnego razu przyszła kontrola i znaleźli kawałek materiału. Był pretekst, aby ją zwolnić. To tylko przykład szykan. Nie mogła już nigdzie dostać pracy. Po długich staraniach, w ramach repatriacji, 13 grudnia 1956 r. udało się jej wyjechać do Polski.
Batiar - ulicznik lwowski.
Hajdamaka (ukr.) - tu: pogardliwe określenie Ukraińca.
109
Ten sam Wandżura, który przyszedł z enkawudzistami, aby nas' zabrać do Kazachstanu, miał czelność przychodzić do Janci i prosić o parę rubli. Tak się rozpił, że chodził na żebry. Cała rodzina Cukra (sześć osób) została podczas jednej nocy zamordowana przez ukraińskich nacjonalistów. Teraz walczyli oni z Rosjanami. Ponieważ Cukier był po stronie Rosjan, wymierzyli mu swoją karę. Wojska NKWD wciąż jeździły na „obławy", prowadząc z Ukraińcami normalne bitwy. „Łup" (zabitych) przywozili i w pobliskich miejscowościach, skąd pochodzili zabici, wystawiali na widok publiczny. Schodzili się krewni i opłakiwali zmarłego. W taki m. in. sposób wyłapywali całe rodziny i wywozili na Wschód.
W lutym 1958 r. wezwano mnie na przeszkolenie wojskowe. Na szczęście odbywało się ono we Lwowie, jedynie z wyjazdami na poligon. Kurs ten miał długą nazwę LMKUPOS - „Lwowskije mie-żokrużnyje kursy usowierszenstwowanja i podgotowki oficerskogo sostawa"91). Kiedyś w wolnej chwili, przed zajęciami, na kartce papieru napisałem po grecku „Eis to Onoma"92) i zapytałem jednego z oficerów, siedzących przy mnie, co to może być. Po zastanowieniu się odpowiedział: „Kakaja-to formuła, j.t. mat'"93). Mimo licznych zajęć, w czasie tych kursów przerobiłem całą chemię organiczną i biochemię. Kursy skończyły się po dwóch miesiącach.
Likwidacja polskości na Kresach Wschodnich
Lwów, założony około 1240 r. przez księcia halickiego Daniela z dynastii Rurykowiczów, pozostawał w rękach ruskich przez sto lat, wszedł w granice Polski w 1340 r. Panowanie polskie rozpoczął we Lwowie król Kazimierz Wielki, zajmując
?" Lwowskije mieżokrużnyje kursy... (ros.) - Lwowskie Międzyokręgowe Kursy
Doskonalenia i Przygotowania Kadry Oficerskiej. ?2) Eis to Onoma (gr.) - w Imię Ojca. '3) Kakaja-to formuła (ros.) - jakiś wzór.
110
w 1340 r. Ruś Halicką po śmierci ostatniego z miejscowych książąt. Władztwo polskie przetrwało do 1772 г., czyli 432 lata.
W granicach monarchii habsburskiej, pod panowaniem austriackim pozostawał Lwów od 1772 r. do 1918 г., z krótką przerwą między wrześniem 1914 r. i czerwcem 1915 г., kiedy podczas wojny światowej pierwszy raz miasto opanowali Rosjanie.
Parodniowy epizod z początkiem listopada 1918 г., kiedy Lwów stać się miał stolicą „Republiki Zachodniej Ukrainy", przerwany został przez powstanie polskie. Starcy i młodzież (mężczyźni powołani byli od dawna do armii austriackiej) zdobyli miasto i bronili je, ciasno otoczone przez wojska ukraińskie, do kwietnia 1919 г., kiedy pękła obręcz oblężnicza. Od listopada 1918 r. do września 1939 г., przez 21 lat Lwów pozostawał w ręku polskim. W sumie jest to 453 lata polskości.
Proces likwidacji polszczyzny zaczął się od 17 września 1939 r. i trwa właściwie do dziś. Od lata 1944 r. rusyfikowano oświatę, usuwano polskie instytucje, zmieniano nazwy ulic, pomniki i wszelkie polskie napisy. We Lwowie wyjątkiem jest tylko pomnik Adama Mickiewicza. Prawie 'wszystkie świątynie splądrowano, zabierając dzwony, metalowe krucyfiksy i srebrne naczynia liturgiczne. Obrazy, modlitewniki i inne cenne przedmioty spalono i zniszczono, a następnie przekształcono kościoły na muzea ateizmu, magazyny, składy, sale gimnastyczne lub świetlicowe, kasy sprzedaży biletów, kina, domy kultury, biura, a nawet stajnie. W Borszczowie wybudowano wysoki mur oddzielający kościół od centrum miasta i postawiono pomnik K. Marksa przy samym kościele. Lwów posiadał 40 kościołów. W przeważającej większości zmieniły one swoje przeznaczenie. Bazylikę Matki Boskiej Ostrobramskiej przy ulicy Łyczakowskiej przekształcono na magazyn książek. Na samym dole ulicy Łyczakowskiej, w kościele Sióstr Klarysek, była galeria obrazów. Kościół OO. Bernardynów był zamknięty. W świątyni OO. Karmelitów znajdował się skład gumowego obuwia. W kościele Marii Magdaleny odbywały się koncerty muzyki organowej. Kościół
111
i klasztor Sióstr Benedyktynek były magazynami. U OO. Francisz-1 kanów była stołówka, a w klasztorze - internat. U Karmelitów Bosych kościół zajęto na halę produkcyjną fabryki autobusów. ] W zabytkowym wnętrzu kościoła Sióstr Sakramentek zrobiono salę gimnastyczną. W XTV-wiecznym kościele Najświętszej Marii Panny Śnieżnej eksponowano fotografie. W kościele OO. Misjonarzy był pałac sportów, a u Św. Marcina - baza samochodowa, i U OO. Reformatów - klub. W Pałacu Arcybiskupów rzymskokatolickich - Instytut Miar i Wag. U Szarytek - zakład resocjalizacji. Katedra Ormiańska zamknięta. Kościół Św. Elżbiety zamknięty. W kościele OO. Jezuitów przy dawnym placu Trybunalskim zgromadzono książki i czasopisma ze zbiorów dawnego Ossolineum. Właśnie w Kolegium Jezuickim odbywały się pierwsze wykłady i zainstalowana została pierwsza siedziba Uniwersytetu im. Jana Kazimierza (dziś Iwana Franki)94). Uniwersytet wychował wielu czołowych przedstawicieli nauki polskiej. W kościele Św. Mikołaja założono magazyn książek, a u OO. Dominikanów zrobiono muzeum ateizmu.
Wrogość okazywana religii i duchowieństwu powodowała, że Polacy jednoczyli się w poparciu dla Kościoła. Praca dla Kościoła stała się ważnym sposobem przeciwdziałania efektom radzieckiej polityki okupacyjnej. Gdy język polski usunięto ze szkół i urzędów, a starano się go wyrugować z domów rodzinnych, gdy zniknęły polskie nazwy ulic, gazety i książki, dla większości ludzi kościół był jedynym miejscem, gdzie mogli słyszeć polską mowę. Kościół stał się bastionem kultury polskiej na Kresach Wschodnich.
Proces likwidacji polszczyzny dotknął również cmentarzy polskich. Zamiast krzyży pojawiły się drewniane piramidy metrowej wysokości z czerwoną gwiazdą. Fala zniszczeń dotknęła również jednego z najładniejszych cmentarzy w Europie - cmen-
94) Franko Iwan (1856-1916) - ukraiński pisarz i działacz społeczny.
112
tarza Łyczakowskiego. Przewracano nagrobki i krzyże, strzelano do zdjęć na grobowcach, otwierano je i plądrowano, a następnie chowano swoich zmarłych, umieszczając w miejscu polskich rosyjskie lub ukraińskie napisy. Szczególnie znęcali się Rosjanie i Ukraińcy nad Cmentarzem Orląt. Zerwano marmurowe płyty z Grobu Nieznanego Żołnierza, z Katakumb, zniszczono schody, zacierano napisy polskie, pisząc: „My Polaków bili, bjom, i budiem bit'"95). Staraliśmy się te napisy ścierać. Już w 1951 r. na Cmentarzu Orląt Lwowskich zniknęły wszystkie krzyże. W 1952 r. na grobach powstańców 1863 r. wygięto wszystkie żelazne krzyże do ziemi. Nie oparł się barbarzyńcom grób Jurka Bitschana. Kaplicę należącą do Cmentarza Orląt kompletnie zdemolowano, wyniesiono wszystko, co się dało, wybito szyby, zostawiono napisy obrażające Polaków. Z każdym rokiem cmentarz stawał się coraz większą ruiną. Kaplicę od Cmentarza Orląt oddzielono murem, wybudowano barak, w którym mieszkają ludzie i mieści się baza naprawcza, otoczona złomem. Wszystkie groby Orląt zasypano warstwą śmieci ponad metrowej grubości. Czołgami usiłowano całkowicie zniszczyć łuk tryumfalny, na którym widniał napis: „Mortui sunt ut liberi vivamus" (umarliśmy, abyście żyli wolni), ale nie potrafili do końca tego dokonać. Zostały dwie kolumny, bez dwóch lwów, z których jeden trzymał tarczę Lwowa z napisem „Zawsze wierny", drugi - tarczę z herbem Polski oraz napisem „Tobie, Polsko".
Tu zacytuję wiersz Jerzego Michotka „Póki żyjemy" dedykowany pamięci Autorki „Roty"96):
My, miłośnicy bliskich sercu ziem, Kraju rodzinnych naszych lat,
My Polaków bili, bijom i budiem bit' (ros.) - My Polaków biliśmy, bijemy i będziemy bić.
Autorka „Roty" - poetka polska - Maria Konopnicka (1842-1910) pochowana na cmentarzu Łyczakowskim.
113
Z kłamstwem, oszustwem i ze złem,
Z tajeniem zbrodni, rzezi, zdrad,
Póki żyjemy, póki żyjemy - walczyć będziemy.
Refren:
Obiecujemy, pani Mario z Cmentarza
Łyczakowskiego, spłacać dług.
Nie krzywdzić, lecz walcząc o prawdę powtarzać: Tak nam dopomóż Bóg! Tak nam dopomóż Bóg!
My, z Góteborga, z różnych świata stron,
Z Melbourne, Chicago albo z Lund,
Choć tu rodzina, tu nasz dom,
By nie zapomnieć, skąd nasz ród,
Póki żyjemy, póki żyjemy - walczyć będziemy.
(Refren) By tak, jak walczył pradziad, z całych sił Walczył i wnuk, by zmienić świat. By dla człowieka człowiek był Nie jako wilk, lecz jako brat, Póki żyjemy, póki żyjemy - walczyć będziemy.
(Refren)
Na cmentarzu Łyczakowskim wyeksponowano natomiast pomnik poety ukraińskiego Iwana Franki. Pomnik przedstawia kamieniarza, druzgocącego kilofem bryłę, której kształt przypomina granice Polski międzywojennej.
Ze wspaniałej Panoramy Racławickiej Jana Styki pozostały uszkodzone schody i mury.
Na cmentarzu w Tarnopolu również bezczeszczone były polskie groby i grobowce, porozbijane płyty, połamane krzyże, porozrzucane na ścieżkach kości ludzkie.
Do miast, w których tylko niewielki procent ludności stanowili Ukraińcy, dopływała ukraińska ludność ze wsi, a także Rosjanie z głębi Związku Radzieckiego.
114
W 1959 r. ludność polską we Lwowie szacowano na około 30 tysięcy obywateli. Służyły im tylko dwa kościoły rzymskokatolickie: katedralny w śródmieściu i kościół Św. Antoniego przy ulicy Łyczakowskiej oraz dwie szkoły polskie. Jeszcze w latach 50-tych funkcjonowało we Lwowie pięć szkół, następnie cztery, potem trzy, a na początku lat 60-tych tylko dwie. Szkołę numer 10 przekształcono w ośmioletnią. Dłuższy czas mówiono o połączeniu dwóch szkół w jedną. Tylko dzięki usilnym interwencjom rodziców do tego nie doszło.
W miarę swoich możliwości i w niezwykle skromnych ramach ludność polska strzeże niektórych zabytków.
Dla nowej ludności napływowej obca była szlachecka tradycja polska: tradycja Lwowa, który był „Semper fidelis"97), w którym ogłoszono Matkę Boską Królową Korony Polskiej, w którym usypano kopiec Unii Lubelskiej.
Od 1994 r. także w świątyniach jest eliminowany język polski, chociaż przetrwały one wraz z Kościołem dzięki ludności polskiej. Polskie organizacje społeczne, z trudem utrzymujące się przy życiu - napotykają na rozliczne przeszkody i szykany.
Niszczone są i zawłaszczane polskie pamiątki, cmentarze, pomniki naszej kultury, niejednokrotnie o ogólnoeuropejskim znaczeniu.
Jeszcze w 2003 r. archidiecezji lwowskiej nie zwrócono budynków Seminarium, Kurii i rezydencji Arcybiskupów Lwowskich. Brak na to zgody i dobrej woli miejscowych władz politycznych. Podobnie przedstawia się sprawa zwrotu często pustych kościołów i kaplic. Najgorzej jest z odzyskiwaniem plebanii dla duszpasterzy, którzy często mieszkają w bardzo ciężkich warunkach.
Pomimo różnych szykan, Kościół łaciński rozwija się jak za pierwszych wieków chrześcijaństwa. Stopniowo prowadzi się
Semper fidelis (lac.) - zawsze wierny.
115
katechizację dzieci, młodzieży i dorosłych, przypominając podstawowe prawdy wiary, aby odrodzić duchowo wiernych.
Wszyscy, którzy orientują się, ile kościołów i cerkwi zostało zniszczonych w czasie komunizmu, mogą teraz ocenić wkład duchowieństwa w ratowanie i uratowanie bezcennych zabytków kultury i sztuki sakralnej o wartości ogólnoświatowej. W ciągu trzech lat niektóre świątynie odzyskały pierwotny wygląd dzięki pracy kapłanów, którzy niejednokrotnie w ostatniej chwili uratowali kościoły, będące chlubą tych ziem.
Repatriacja i dalsze losy
Kiedy dowiedziałem się o ostatniej repatriacji Polaków do Polski, zaraz rozpocząłem starania o wyjazd. Pisałem do konsulatów Polski w Kijowie i w Moskwie. Okazało się, że aby móc wyjechać musimy najpierw udowodnić, że jesteśmy Polakami, że na terenie ZSRR nie ma mego Ojca oraz że nazwiska: Kaźmierczak (w moim dowodzie), Kazimierczak (w dowodzie Matki) i Kazimirczak (w dowodzie siostry) to nazwisko jednej rodziny. Szukałem swego Ojca dając ogłoszenia do gazet na terenie ZSRR- Co zaś do nazwiska, to winna była urzędniczka stanu cywilnego w Borszczowie, która nie znając języka polskiego i rosyjskiego, z metryk kościelnych każdemu z nas inaczej wpisała nazwisko. Chcieliśmy wziąć ze sobą Babcię, ale Babcia powiedziała: Jedźcie, jak tam będzie źle, to wrócicie do mnie, a jak będzie dobrze, to ja przyjadę do was". Oczywiście propaganda radziecka mówiła, że w Polsce pod każdym względem jest gorzej, niż w „Sojuzie"98). Krążyło powiedzonko „Kto nie chce jeść chleba i bułki, niech jedzie do Gomułki". Rosły sterty papierów, dokumentów. Prawie wszystko już było gotowe,
Sojuz (ros.) - związek, tu: Związek Radziecki.
116
oprócz dowodów osobistych. Na zmianę dowodów osobistych mieliśmy czekać trzy miesiące. Po trzech miesiącach Mamusia poszła do naczelnika „pasportnogo stoła"99). Tam się dowiedziała, że paszporty jeszcze nie są gotowe, a ich wystawienie będzie kosztowało 300 rubli. Od obu ambasad polskich otrzymałem wiadomość, że terminu wyjazdu nie przedłużą w żadnym wypadku. Na drugi dzień poszedłem do głównego naczelnika „pasportnogo stoła", a ponieważ ostateczny termin wyjazdu 31 marca 1959 r. się zbliżał, oświadczyłem mu, że przez niego nie możemy wyjechać do Polski. Wówczas główny szef przy mnie zatelefonował do wydającego dokumenty i zażądał natychmiastowego wydania paszportów. Bez żadnych opłat otrzymałem nasze trzy paszporty.
Wuj Szałacki, którym Mamusia opiekowała się do końca życia, zapisał Mamusi swój dom. Sprzedałem ten dom za 60 rys. rubli. Z tych pieniędzy połowę wysłałem do Kanady, gdzie do dziś mieszka syn wuja Szałackiego - Izydor. Po przyjeździe do Polski znalazłem osobę, jadącą na Zachód, która mu je doręczyła. Pierwszy raz miałem przy sobie taką ilość pieniędzy. Jadąc z Borszczowa do Lwowa, wstąpiłem do Czortkowa do księdza Macyszyna, ponieważ miałem mu przekazać pewne informacje i list od księdza Adamczyka. Przechodząc przez most, usłyszałem za sobą kroki młodzieńców, którzy śpiewali po polsku piosenkę „Wojenko, wojenko". Przyjemnie mi się zrobiło i poczułem się bezpiecznie.
Przed ostatnią repatriacją Polaków z ZSRR w 1959 r. wystąpiły trudności w zakupieniu wszelkich towarów. We Lwowie nie mogłem kupić nawet zwykłego zegarka. Zdecydowałem się jednak za posiadane pieniądze kupić samochód. Kupno samochodu drogą legalną trwało kilka, a nawet kilkanaście lat. Chętnego do sprzedaży znalazłem w Stalino (Donbas). Kupiłem
Pasportnyj stół (ros.) - biuro paszportowe
117
samochód „Moskwicz 402". Dopiero po zakupieniu samochodu spostrzegłem się, że był on po wypadku i posiadał koło zapasowe kompletnie zniszczone. Sprzedawca skorzystał z tego, że nie miałem czasu dokładnie oglądnąć auta.
27 marca 1959 r. wyruszyłem w Moskwiczu na platformie do Polski. Zanuciłem wówczas mimo woli piosenkę:
Już nawet nie wolno cię wspomnieć, Lecz nikt nie zabroni nam śnić, I wierzyć z dniem każdym ogromnie, I tęsknić po nocach niezłomnie, Że chociaż w niewoli i pętach, Lwów zerwie się, znów będzie nasz.
Bo Ziemia twych progów jest święta,
A straż tam trzymają Orlęta.
To będzie zwycięstwa dzień!
Salwy, zaszczyty tylko nie dla Tych,
Co śpią tam cicho,
Wśród wzgórz Kajzerwaldu. Nie dla nich są krzyże Grunwaldu. Im krzyże złamano sosnowe. Mogiły zbeszcześcił zły wróg, Lecz wiemy, do Lwowa Da wrócić nam Bóg, Bóg wróci nas jeszcze do Lwowa!
Mamusia ze Zdzisią pojechały pociągiem osobowym. Ja wlokłem się pociągiem towarowym wraz z innymi repatriantami. Na granicy zrobili mi niesamowitą rewizję. Kazali się rozebrać do naga i robić przysiady. Oglądali wszystkie papiery pod światło, zaglądali do ust. Rozkręcili chińskie pióro wieczne, zaglądając do środka. Po rewizji wszystkich kieszeni w ubraniu, przeszli do Moskwicza. Szukali wszędzie, w środku, w bagażniku, o dziwo, nie zdejmowali kół, jak robili to innym. W bagażniku miałem
118
filmy, na których m. in. były uwidocznione działa przeciwlotnicze i sprzęt wojskowy, znajdujący się na Piaskowej Górze we Lwowie. Zrobiłem to zdjęcie nie celowo, tylko przypadkiem. Na szczęście tego nie zauważyli. Gdyby znaleźli, uznaliby mnie za szpiega. Kończąc rewizję rewidujący powiedzieli: „Zachciało ci się wyjazdu do Polski, to masz".
Wreszcie wzięli się do tortu czekoladowego, który mi dała pani Halmanowa aż z Borszczowa dla swojej córki. Tu zadrżałem, bo nie wiedziałem, co tam może być. Jeden z wojskowych ostrożnie wbił nóż. Tort pękł, ale niczego w nim nie było. "Wreszcie podpisałem kawałek papieru, że znaleziono przy mnie 25 rubli, których nie mogłem wziąć do Polski. Oddałem je przechodzącemu biedakowi. Gdy wreszcie po dwudziestu latach wjechałem do Polski, zdziwiłem się, że wszystkie małe dzieci mówią po polsku. Nie byłem nigdy w takiej sytuacji. Po drodze sprzedałem kilka paczek papierosów, kupiłem coś do zjedzenia i napisałem list do Wschowy, gdzie mieszkał wuj Józio - brat Matki. U wuja mieszkała Ciocia Paskowa z kuzynkami. Wreszcie dojechałem do Czerwieńska. Tu, w wojskowych koszarach, był pukt repatriacyjny. Już na mnie czekały kuzynki: Andzia i Jancia. Wkrótce przyjechała Mamusia ze Zdzisią z Pszczyny. Odnaleźliśmy się w Polsce.
W Czerwieńsku prosiłem kierownika Punktu Repatriacyjnego o skierowanie na stałe miejsce zamieszkania gdzieś w pobliżu wyższej uczelni, abyśmy mogli skończyć studia. Zdzisia była na czwartym roku chemii, a ja na czwartym biologii. Kierownik wydał mi bilet do Warszawy, do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. W Warszawie byłem przed godz. 8 rano, zastałem tylko sprzątaczki, ale powoli nadchodzili różni ludzie. Otrzymałem Informator dla ubiegających się na studia wyższe. Poszedłem do Dziekanatu Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Nie zdejmowałem płaszcza. Studenci przyglądali mi się, gdyż mój płaszcz był nieco przydługi. Dziekan zgodził się, abym kontynuował studia. Następnie poszedłem na Wydział Chemii, aby załatwić
119
miejsce dla Zdzisi. W trakcie tego załatwiania spraw zastanawiałem się, co zrobimy z Mamusią, gdy obydwoje będziemy kontynuowali studia w Warszawie. Już nie pamiętam, gdzie się dowiedziałem, że w Warszawie jest Biuro Pełnomocnika Rządu do spraw Repatriacji Polaków z ZSRR. Zastałem tam bardzo długą kolejkę. Tym przedstawicielem okazała się starsza siwa pani, która zaproponowała naszej trójce mieszkanie w Andrychowie, koło Wadowic, w województwie krakowskim. Wskazała na możliwość codziennego dojazdu z Andrychowa do Krakowa na zajęcia na Uniwersytecie. Nie miałem wyboru, gdyż oświadczyła, że to jedyna możliwość. Pojechałem najpierw do Krakowa, aby tu uzyskać odpowiedni dokument u władz wojewódzkich, a następnie do Andrychowa. Pokój z kuchnią i łazienką przyjąłem z wielką radością. Sam Andrychów zrobił na mnie miłe wrażenie. Zamknąłem mieszkanie na klucz i pojechałem do Czerwieńska po Mamusię i Zdzisię. Właśnie wówczas mijało dziewiętnaście lat od naszego przyjazdu do Wozdwiżenki, miejsca głodu, męki i poniżenia. Dręczyła mnie myśl, że na terenie całego Związku Radzieckiego zostało jeszcze około 2 milionów Polaków. Ci ludzie, tak odizolowani od świata, cierpieli, a często nawet byli w okrutny sposób mordowani tylko za to, że ich nazwisko brzmiało po polsku lub mieszkali na tym terenie. I nie ma w nich chęci odwetu. Oni są wzorem do naśladowania i bardziej przeżywają swoją polskość niż wielu z nas. Może dlatego, że tyle ich ona kosztowała. Są bardzo otwarci i szczerzy. Dziesiątki lat programowej ateizacji poczyniło ogromne spustoszenia. Mimo to Polacy mają ogromną wolę przetrwania, w czym pomagał Kościół, który istniał tu nieprzerwanie, choć był to czas jego milczenia.
W Kraju Polacy nazywali nas Ukraińcami. Było to dla nas bardzo bolesne. Ukrainiec nas wydał enkawudzistom. Z rąk ukraińskich nacjonalistów zginął mój wuj Franciszek Ochocki, zostawiając młodą żonę z trojgiem dzieci.
My, młodzi, znacznie łatwiej niż starsi, wtopiliśmy się
120
w nowe środowisko, chociaż na studiach raziły mnie, między innymi, studentki palące papierosy na przerwach. Kiedy w akademiku w Krakowie, przy al. 3 Maja spotkałem studenta, który nie wiedział, że Lwów był polskim miastem, prysnął wyśniony przeze mnie ideał polskiej młodzieży. Koledzy z roku ujawniali swój stosunek do mnie nazywając mnie „Aloszą". Być może związane to było z wyświetlanym wówczas radzieckim filmem „Dwa bojca" (dwaj żołnierze). Ale też spotkałem bardzo wartościowych młodych ludzi.
Starsi adaptację do nowego środowiska mieli bardziej utrudnioną niż młodzi.
Mamusia rozpoczęła pracę w andrychowskiej restauracji, gdyż miała ukończone odpowiednie kursy, a ja ze Zdzisią pojechałem do Krakowa. W krótkim czasie załatwiliśmy wpis na trzeci rok, siostra na Wydział Matematyczno-Fizyczny, ja na Wydział Biologii i Nauk o Ziemi. Po pewnym czasie otrzymaliśmy też miejsca w domach studenckich. Był koniec maja 1959 r. Najtrudniej było przyzwyczaić się do nowych - lepszych warunków Mamusi. Wyrwana ze swoich korzeni, w zupełnie innym środowisku, nie mogła się zaadaptować. Myśmy wpadali na niedziele i święta, ale to wciąż było mało. Mamusia zawsze narzekała, że jest sama i nie może z nikim szczerze porozmawiać. Sama też była Babcia w dalekim Borszczowie. Chorowaliśmy wszyscy. Mamusia na bóle głowy, migrenę, nerwicę i chorobę stawów. Zdzisia chorowała na płuca (po sanatorium w Zakopanem, mieszkała w akademiku przy ul. Sikorskiego 1100)), a potem na zakaźną żółtaczkę. Ja miałem dolegliwości ischiasowe i bóle stawów.
Gdy przyszły wakacje, kierownik Studium Wojskowego UJ pułkownik Mokrzycki zaproponował, abym oprowadzał po Polsce wycieczki radzieckie. Pilotowałem więc grupy ze
Przy ulicy Sikorskiego 1 w Krakowie znajdowało sie półsanatorium dla studentów chorych na płuca.
121
Związku Radzieckiego na trasie Warszawa - Kraków - Zakopane - Kudowa. Rozmowy z Rosjanami kończyły się zwykle nieprzyjemnym akcentem, zwłaszcza, gdy dowiadywali się, że znam ich kraj.
Michał Adamowski po przyjeździe do Polski rozpoczął studia medyczne. W 1962 r. będąc na trzecim roku napisał list do swego przyjaciela księdza. W liście tym opisał sytuację Kościoła Katolickiego na terenie Związku Radzieckiego. Jak się wkrótce okazało, w PRL cenzura czuwała. Michał został wydalony ze studiów i aresztowany. Za napisanie listu spędził w więzieniu dwa lata.
Wakacje spędzałem w Andrychowie, zwiedzając Beskidy. Po czwartym roku byłem na wakacjach w Starej Wsi u OO. Jezuitów z br. Moszkowiczem. Tu poznałem życie zakonne. Podobało mi się. Przypominało trochę wojsko. O nic człowiek nie dba, tylko o duszę. Podobały mi się wspólne modlitwy, rozmyślanie, śpiew. Jednak wydawało mi się, że w obecnych czasach człowiek świecki, głęboko wierzący, może więcej zrobić dobrego niż zakonnik czy ksiądz.
Kolegiata św. Anny w Krakowie była naszym kościołem. Zwłaszcza lubiłem kazania ks. Jana Pietraszki.
Kazania ks. Pietraszki tak mi się podobały, że zapragnąłem zostać w Krakowie. Miałem szczęście słuchać kazań później, już biskupa J. Pietraszki, przez 29 lat! Były to kazania bardzo dobrze przygotowane, zawsze świeże i wygłaszane z pamięci. W tych kazaniach zwykle miałem wrażenie, jakby On do mnie mówił. Nie myślałem, że będę nawet na Jego pogrzebie 2 marca 1988 r. w kościele Św. Anny w Krakowie.
Studia wyższe skończyłem w roku akademickim 1961/1962. Wszystkie egzaminy zdałem przed terminem, tak że odebrano mi stypendium, gdyż nie byłem już studentem! Egzamin magisterski złożyłem 17 maja 1962 r. przed komisją, która była postrachem Wydziału: prof. S. Smreczyński, prof. Z. Grodziński i prof. A. Gaweł.
122
Egzamin trwał godzinę z wynikiem: ustny dobry, praca bardzo dobry. Zdzisia przyszła i złożyła mi gratulacje, wręczając bukiet kwiatów.
Pracę rozpocząłem w Lidze Ochrony Przyrody. We wszystkich szkołach Krakowa wygłaszałem pogadanki dotyczącei ochrony przyrody. Po trzech miesiącach docent Bronisław Ferens zaproponował mi pracę w Zakładzie Ochrony Przyrody w charakterze asystenta. Podjąłem więc pracę od 1 grudnia 1962 r. w ZOP PAN.
Rozpocząłem starania w celu sprowadzenia Babci do nas. Starania te trwały od 8 grudnia 1962 r. do 2 lipca 1964 г., kiedy to przywiozłem Babcię do Krakowa.
Od 19б7 r. do dnia dzisiejszego jestem pracownikiem wyższej uczelni. Tu dwa razy byłem współzałożycielem Niezależnego Samodzielnego Związku Zawodowego „Solidarność". Brałem udział w strajkach i przeżywałem powodzenia i niepowodzenia naszego Związku. Kiedy drugi raz przyszedł do mnie prof. B. Rutkowski i zapytał czy wejdę do Komitetu Organizacyjnego NSZZ „S", odpowiedziałem: tak. Gdy dowiedział się o tym mój szef, powiedział: „Co ten Kaźmierczak zrobił, przecież go natychmiast zaaresztują". Gdy powiesiłem przy drzwiach wejściowych do gmachu naszego Wydziału w gablocie „Solidarności" listę Członków - Założycieli Związku, mimo iż gablota była zamykana na klucz, a na liście byli niemal sami profesorowie, ktoś pod spodem dopisał: „gnoje". Sam dał o sobie świadectwo.
Ożeniłem się w 1965 roku; w 1965 roku przyszła na świat nasza córka Marta, a 15 grudnia 1969 r. urodził się nasz syn Jan Łukasz. Nie wiedzieliśmy, że zostanie lekarzem.
13.VI.1978 r. pochowaliśmy naszą Babcię. Szkoda, że nie doczekała chwili, aby się cieszyć papieżem-Polakiem. Nie doczekała również, aby osobiście odebrać z rąk ambasadora Izraela medal i dyplom „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata" przyznany jej i3.XII.i994 r. Uważała, że wykonuje zwykły chrze-
123
ścijański obowiązek miłości bliźniego, troszcząc się o czteroosobową rodzinę żydowską naszych sąsiadów przez cały okres hitlerowskiej okupacji. Kiedyś po rozstrzelaniu naszej sąsiadki u której byli Żydzi, Gestapo przyszło do Babci, gdy oni byli. To był cud, że ich nie znaleźli wówczas! Gdy natomiast przyszli Rosjanie, też musiała kombinować, gdy ją pytano, co to za dwie dziewczynki ma przy sobie. Jedną była moja siostra wyniesiona z bydlęcego wagonu, którym pojechaliśmy do Kazachstanu a drugą moja kuzynka Andzia, przysłana ze stepów kazachstańskich, w najgłębszej tajemnicy, wraz z powracającą ze zsyłki jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej w 1941 r. naszą znajomą p. Olgą Borowiczową.
26 grudnia 1993 r. wydaliśmy córkę za mąż.
2.ІХ.1996 r. umarła moja jedyna siostra Zdzisława, młodsza ode mnie o siedem lat. Nie dożyła zaledwie 20 dni, aby zobaczyć i cieszyć się swym wnuczkiem Michałkiem, który urodził się 22. IX. 1996 r.
5-Х. 1996 r. urodziła się nam wnuczka Basia. Zostaliśmy dziadkami.
Dziękujemy Panu Bogu, że czuwa nad nami i zsyła nam zdroje łask nieustannie.
Tadeusz Każmierczak
Kraków, 1990 r.
(zpóźniejszymi zmianami)
124
ANEKS
I. Garść wspomnień o losach pana Józefa Mroza
Z 9 na 10 lutego 1940 r. około godz. 23 do leśniczówki Jesionów koło Komarna przyjechało na furmance dwóch enkawudzistów i dwóch cywili pod pretekstem sprawdzenia kasy. Pan Józef Mróz poszedł więc do pokoju, otworzył szufladę z utargiem z tego dnia. Jeden wojskowy został z panem Józefem i zapytał o broń, na co otrzymał odpowiedź, że parę miesięcy temu posiadaną broń zabrano mu. Wkrótce okazało się, wspomina Pan Józef, że kazano jego żonie z trzymiesięcznym dzieckiem, bratu Franiowi i jemu ubrać się oraz wyść bez niczego. Nie pozwolono zabrać ciepłych futer ani jedzenia. Na furmankę załadowano Pana Józefa z bratem i zawieziono do Komarna. Sąsiad - Ukrainiec, pan Wygnański, gdy zobaczył ich na furmance z enkawudzistami, wrzucił na furmankę bańkę denaturatu. Ten denaturat potem uratował Martusię przed zamarznięciem. Furmanką zawieźli ich do stacji kolejowej Komarno-Buczały. Tu załadowali ich do wagonów, gdzie Pan Mróz odnalazł swoją żonę i sporo rodzin polskich z Komarna i Klicka: kolonistów, wojskowych, osadników, nauczycieli - całe rodziny. Wieczorem byli już we Lwowie na dworcu towarowym, gdzie zostali przeładowani do towarowych wagonów z narami (półkami) i otworem w podłodze (WC) oraz żelaznym piecykiem. Ostrzeżono wszystkich, aby nikt nie wyglądał przez rozsuwane drzwi, gdyż będą strzelać. W Wołoczyskach zatrzymał się transport na dłużej, ale nikt nie mógł się zbliżyć do wagonów, gdyż strażnicy nie pozwalali. Głód zaczął doskwierać, a rodzina cała była bez okruszyny chleba. Dobrzy towarzysze niedoli dzielili się czym mogli. W pożyczonym garnuszku z łyżki mąki zrobiono kleik dla malutkiej Martusi. Gdy wjechali na teren Rosji, po-
125
dawano w nocy trochę „kipiatku" i jakiejś kaszy. Wreszcie p0 zatrzymaniu się na stacji Kuczerowka odczepiono parę wagonów z naszymi zesłańcami, a reszta transportu pojechała dalej w tajgę. Z Kuczerowki przewieziono ich ciężarówkami do miejscowości Lebiazy (około 650 km na północ od jeziora Bajkał). Tu rozdzielono wszystkich do baraków. W transporcie Pana Józefa było kilku zmarłych z głodu i zimna. W jednym baraku mieszkało 7 osób. Wielkość baraku wynosiła 6 x 3,5 m. Ostrzeżono wszystkich, że poza barak nie wolno nigdzie wychodzić. Można tylko trochę opału przynieść, nic poza tym.
Po dwóch dniach przyjechał brygadzista i powiedział, że wszyscy starsi i młodzi od 16 lat muszą pracować. Kto przekroczy normę, będzie lepiej żył, a „kto nie rabotajet, tot nie jest"". Do pracy można było iść tylko na nartach, bo wszędzie śnieg był bardzo głęboki. Przydzielono różne roboty, ale wszystkie ciężkie: korowanie do żywicowania lub ścinanie drzew. Zarobek dla wykonujących normę wynosił 50-60 rb., za które nie było co kupić. Pracujący otrzymywali po 600 gr chleba, a dzieci i niepracujący („iżdiwiency" po 300 gr). Robota była bardzo ciężka, bo wykonywana na nartach, które były własnego wyrobu i z których się łatwo było ześlizgnąć i wpaść głęboko do śniegu, z którego trzeba było niekiedy parę godzin się wygrzebywać. A brygadzista poganiał wciąż, aby szybciej i efektywniej. Aby dostać więcej chleba, często rodzice brali dzieci, które nie skończyły l6 roku życia. Dano wszystkim pracującym ubrania robocze - fufajki i watowane spodnie oraz walonki. Ponieważ mrozy były bardzo silne, więc spało się w tym, w czym się pracowało.
Na jednym z zebrań naczelnik powiedział zebranym, że sta-chanowiec2) nawet krowę może otrzymać za dobrą pracę. Tu
Kto nie rabotajet, tot nie jest (ros.) - kto nie pracuje, ten nie je. Stachanowiec (ros.) - pracownik przekraczający normy.
126
zapytał Pana Józefa, jak mu idzie praca. Gdy Pan Mróz odpowiedział, że dobrze, że są zadowoleni z pracy skoro za dobrą robotę nawet krowę można dostać, wówczas ten naczelnik uderzył go w policzek tak silnie, że Pan Józef się przewrócił.
W maju 1940 r. Pan Józef rozchorował się na mumpsa. Nazywano tu tę dolegliwość „świnką" lub „prostudoj limfy"3). Były w tej dolegliwości częste przypadki śmiertelne. Zmuszony był więc Pan Józef udać się do naczelnika po skierowanie do szpitala w Tinsku. Dwukrotnie był w tym szpitalu, ale nie zdecydował się na pozostanie tam, gdyż za każdym razem widział tylko duże ilości zmarłych, którzy byli nadzy i niesamowicie wynędzniali. Zdecydował się wreszcie, aby na miejscu, w baraku, przyjaciel Jan Szydełko przedziurawił mu spuchniętą niesamowicie szyję. Po wycieku ropy spadła gorączka i Pan Józef usnął tak mocnym snem, że spał przez dwie noce i dwa dni. Po obudzeniu się poprosił żonę o picie. Ropa sączyła się z szyi bardzo długo. Aby żyć, musiał nasz bohater pracować zimą 1940-1941 г., przy znakowaniu dłużyc sosnowych i świerkowych nie sabotując, bo skrupulatnie „opiekował" się Panem Józefem enkawudzista Żabiński, podobno z pochodzenia Polak. O tym Żabińskim brygadzista, który w obozie był ponad 11 lat, mówił, że „takiego sobaki4) nie widział nigdzie".
30 VII 1941 r. w Londynie gen. W. Sikorski podpisał układ między emigracyjnym rządem polskim, a rządem Związku Radzieckiego. Układ dotyczył wznowienia stosunków dyplomatycznych i amnestii dla Polaków wywiezionych do ZSRR. O tej amnestii nie wiedzieliśmy długo, mówi Pan Józef, ale w sierpniu zjawili się Żydzi z Berezowego Klucza5), aby dowiedzieć się ilu jest Polaków w okolicy. Przy tej okazji zrobili zdjęcie całej rodzince Pana Józefa i bratu Franciszkowi. Mimo nienajlep-
Prostuda (ros.) - przeziębienie.
Sobaka (ros.) - pies.
Bieriozowyj Klucz (ros.) - Źródło Brzozowe.
127
szych zdjęć widać wiszące łachmany, szczególnie spodnie Pana Franciszka mają łatę na łacie.
W związku z chorobą Pan Józef marzył o tym, aby dostać się gdzieś na południe Kazachstanu, gdzie przynajmniej można uniknąć zamarznięcia i ciągłego niemal zimna panującego w Krasnojarskim Kraju, gdzie często było i 50°C mrozu.
W końcu po amnestii wszyscy Polacy otrzymali tzw. „udo-stowierenja licznosti" (zaświadczenia tożsamości) na okres trzech miesięcy. Dotarła również wiadomość o organizowaniu Armii Polskiej przez gen. Wł. Andersa. Pan Józef zdecydował się pojechać z bratem Franiem do tworzącej się Armii. Udało im się przekonać naczelnika stacji kolejowej, że jadą bić „giermanca"6). Małżonkę z Martusią postanowił zostawić w cieplejszym klimacie na południu Kazachstanu. Z Lebiazy wyruszyło ok. 150 osób i ponad 100 z Miżgranki w kierunku Ałma-Aty - stolicy Kazachstanu. Dojechali 25 km od Topek i wysiedli w sowchozie. Tu pracowali przy zbiorze pszenicy i remoncie żłobów w oborach. Mieszkał Pan Józef z rodziną u Rosjanina-zesłańca. Jako dobry pracownik został wezwany do priedsiedatiela sowchozu, gdzie zauważył siedzącego w drugim pokoju enkawudzistę, który chciał zwerbować Pana Józefa do pracy. Opowiedział o tym gospodarzowi, który poradził Panu Józefowi, aby natychmiast uciekał, bo jak wpadnie w ich ręce, to przepadnie. I tak wylądował Pan Józef z rodziną w Topkach. Tu było kilka rodzin z Komarna umieszczonych wcześniej. Z Topek po dłuższych trudnościach, gdyż bez „komandirowki" (delegacji) w kasie dworcowej nie sprzedawano biletów kolejowych, wyruszyli na południe. Sporo stali na różnych stacjach, a szczególnie w Taszkiencie, potem w Samarkandzie, skąd zawrócono transport ponownie do Taszkientu. Wreszcie z Taszkientu zajechali do stacji Czu. Z Czu rodzina Pana Józefa dostała się do Nowogo Puti.
6) Giermaniec (ros.) - Niemiec. 128
podróż ta trwała od sierpnia do 7 listopada 1941 r. W Nowom puti zatrzymali się pod lepianką, w przedsionku której, jak się później okazało, spał Leon Osika - góral, kuzyn sławnego artysty Brodzisza. Tu mieszkali też p. Kułek z żoną, dwoje Czechów, lekarki - panie Maria Szulakowska i Zofia Hatkowska, wywiezione z Wileńszczyzny w trakcie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r.
W Dżambule wysiadło kilka rodzin, część została w Kokte-reku i w Czu. Tu starsi zbierali bawełnę jeszcze w listopadzie, a w grudniu kopali aryki7). Niektóre zimy bywały ostre, ale nie takie jak na północy. Żyli bez kalendarza, dokuczały wszy i panował tyfus. Ale jedno było dobre: cieplejszy klimat, rosła lebioda i buraki cukrowe.
Podczas podróży zapadła na zdrowiu córeczka Państwa Mrozów - Martusią. Choroba rozwijała się i z końcem listopada dziewczynka umarła, mimo tego ciepła.
Bardzo rozpaczała p. Mrozowa, leżała na grobie Martusi, całymi dniami i rozchorowała się z tej rozpaczy. Uratowały ją lekarki-Polki, panie Maria i Zofia z wielką pomocą Bożą.
Z Nowego Puti, aby zapomnieć choć trochę o Martusi, Państwo Mrozowie przenoszą się do Czu. Tu władze wymagają aby udostowierenje, na którym u dołu widniał dopisek „po isteczenji trioch miesiacew podleżyt zamiene na pasport"80, (wymienić na paszport), wówczas otrzymają pracę. Dużo z tym było kłopotów.
Po wielu dniach strachu i zgryzoty, okazało się, że przyjmować będą do pracy na „swiekłobazie"9), niezależnie od tego, czy kto ma „bumagu"10) (paszport)". Tu pracowali razem
Aryk (turec.) - kanał irygacyjny.
Po istieczeniji trioch miesiacew... (ros.) - po.upływie trzech miesięcy podlega
wymianie na paszport.
9) Swiekłobaza (ros.) - skład buraków.
10) Bumaga (ros.) - papier; tu: oficjalny dokument.
129
z P. Mrozem: Zalewski Ignacy, Glinka, J. Krawiec i Sławecki. Praca trwała 8 godzin przy kopaniu czekmenami (dużymi motykami) aryków (rowów nawadniających). Była to trudna praca i wymagała sporo sił. Potem p. Józef wyzdrowiał wreszcie trochę i otrzymał „posadę mołotobojca"n) w kuźni. Pan Glinka remontował wozy przy torach kolejowych, pozostali kopali aryki.
W sierpniu 1942 r. p. Józef zgłosił się do pracy w Delegaturze Rządu Londyńskiego13 w Nowotroicku, u p. Alojzego Poloczka, delegata na rejon Czu i Kokterek. Pan Poloczek oświadczył, żel na południe przyjeżdża dużo Polaków i Żydów. Polacy mężczyźni masowo idą do wojska, a Żydów nie biorą, tylko lekarzy. Jest więc dużo pracy biurowej. I tu zaczęła się następna praca p. Józefa. Z racji swojej działalności spotkał się z p. Janem Kornaflem - bardzo uczynnym starszym człowiekiem, który pozostał w stepach Kazachstanu na zawsze.
10.VI.1943 r. powstał Związek Patriotów Polskich, utworzono statut i zarząd. Do prezydium Zarządu Głównego ZPP weszli: Wanda Wasilewska, Zygmunt Berling, Stefan Jędrychowski, Włodzimierz Sokorski, Andrzej Witos, Aleksander Zawadzki i Jerzy Sztachelski13).
Pan J. Mróz pracował przez pewien czas w rejonowym zarządzie ZPP wraz z sekretarką p. Eugenią Wieczyńską, Szmu-lewiczem, Henrykiem Holendrem, Karolem Węgrzynem. Przewodniczącym był p. A. Poloczek. Tu często bywali p. Władysław Żwaczko i p. Warszawski.
Mimo niby lepszych warunków na południu zmarło ponad
Moiotobojec (ros.) - kowal młotowy. Rząd Londyński - Rząd Polski na emigracji.
Berling Zygmunt (1896-1980) - generał, dowódca I Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki; Jędrychowski Stefan (1910-1996) - działacz komunistyczny; Witos Andrzej (1878-1973) - działacz ruchu ludowego.
130
250 osób naszych zesłańców z głodu i chłodu oraz różnych chorób, a szczególnie z powodu malarii i tyfusu plamistego.
W 1943 r. po wykryciu zbrodni katyńskiej i zerwaniu stosunków dyplomatycznych z rządem w Londynie naszych mężczyzn zabierała milicja do „trudarmii"14), czyli do ciężkiej pracy.
Pan Józef Mróz był w Czu naszym opiekunem. Załatwiał różnego rodzaju sprawy. Jak się później dowiedziałem, po zebraniu informacji o rozrzuconych po stepach Polakach, sporządził wraz z kolegami i chętnymi jak Zofia i Zygmunt Zalewscy (byli tu z całą rodziną), Jan i Tadeusz Bilscy (też), Zofia Krawiec-Kol-czyńska, której umarł mąż, oraz wieloma innymi, imienne listy, które zostały starannie sprawdzone przez pracownika NKWD. Dopiero 6 lipca 1945 r. „Wierchownyj Sowiet"15) ZSRR wydał odpowiednie zarządzenie i wydano Polakom zaświadczenia repatriacyjne. Na tej podstawie pracownicy ZPP otrzymali 56 towarowych wagonów dla 1598 osób, w tym 15 dzieci z sierocińca w Majunkumie. 13 kwietnia 1946 r. 110 transport wyjechał z Czu w kierunku Polski. Cały czas Pan Mróz troszczył się o wyżywienie i zdrowie dzieci. Zadbał, aby lekarka Maria Ciumska opiekowała się chorymi. Z niewiadomych powodów w Czu zostali: Niwiarowska, Borysiewicz, Darenko, Rent (dwie osoby), Baka, Weronika Czupich, Chudzikowa, Osiejewskie (dwie osoby), Tędyna (dwie osoby), Kliger (trzy osoby) i Mieczysław Kościelniak. Jedna wyszła za mąż za Turka, inna za Kazacha.
Prawdopodobnie wyjechały również osoby, których dotychczas nie wymieniłem, a były w Czu: Marianna i Kazimierz Gałą-zowscy i siostra z dzieckiem zmarłego p. Szostaka.
Do niektórych samotnych osób i rodzin przyjechali jeszcze
Trudarmia - trudowaja armia (ros.) - armia pracy - w czasie wojny niemiec-ko-radzieckiej oddziały zmobilizowanych i skoszarowanych robotników zatrudnionych na tyłach frontu. Wierchownyj Sowiet (ros.) - Rada Najwyższa.
131
w latach 1941-42 mężowie lub synowie i zabrali je ze sobą do Armii gen. Andersa. Niestety wielu z nich zmarło w drodze lub w Iranie, a najwięcej zginęło później w bitwie pod Monte Cassino. Niestety taki los spotkał brata Pana Mroza - Franciszka. Leży on na cmentarzu u stóp góry, na szczycie której stoi klasztor zdobyty przez naszych, przeważnie tych zebranych ze stepów Kazachstanu.
Innym udało się wyjechać i powrócić na obecną Ukrainę we wrześniu 1945 r. na tak zwany „wyzow" (wezwanie) najbliższych.
Od 1991 r. w drugą niedzielę maja spotykają się Sybiracy na Jasnej Górze, aby podziękować Czarnej Madonnie za ocalenie i przetrwanie na nieludzkiej ziemi. Pan Józef Mróz mimo sędziwego wieku zawsze aktywnie uczestniczy w tych spotkaniach i wspomina te straszne czasy. Zna dużo szczegółów, o których nikt nie wiedział, a jeżeli wiedział - zapomniał. Dlatego wdzięczni jesteśmy Panu Józefowi Mrozowi za to, co zrobił nie tylko dla nas, ale i dla przyszłych pokoleń Polaków. Oby ich ominęło to nieszczęście, które było naszym udziałem w latach 1940-1946.
П. Polacy i Kościół Katolicki na byłych Kresach Wschodnich po „pieriestrojce"l6)
Na terenie wschodniej Ukrainy rozpoczęło działalność duszpasterską 90 księży. W Gródku Podolskim powstało seminarium, które kształci 40 alumnów. Rektorem jest ks. Jan Ślepowroński. Tu do niedawna każdy ksiądz był sobie biskupem, wszyscy żyli raczej w pojedynkę ponieważ dojazd był
Pieriestrojka (ros.) - przebudowa - okres reform w ZSRR w latach 1985-1991.
132
utrudniony ze względu na duże odległości. Władze usiłowały księży poróżnić ze sobą, aby kontakty ograniczyć. Kuria w Kamieńcu Podolskim wydaje czasopismo „Ave Marija" w języku ukraińskim i rosyjskim. Redakcja mieści się w Winnicy. Katolicy świeccy wydają czasopismo „Credo"17).
W Kamieńcu Podolskim nie oddano żadnego kościoła oprócz katedry, mimo że wierni napisali około tysiąca podań do administracji różnego szczebla. Ostatnio podpalono kościół Dominikanów w Kamieńcu Podolskim. Kościół ten był wyremontowany i przykryty blachą.
Bar zawsze należał, tak jak i dziś, do diecezji kamienieckiej, do jej dekanatu z siedzibą w Mohylowie nad Dniestrem. Wierni tutejszej parafii, podobnie jak innych w diecezji kamienieckiej czy żytomierskiej, to przede wszystkim Polacy. Od ponad dwustu już lat żyją poza granicami Rzeczypospolitej a pozostają niezmiennie wierni polskiej mowie, obyczajowi, wierze katolickiej obrządku łacińskiego. Przetrwali rusyfikację czasu carskiego zaboru, przetrwali represje bolszewickie, wśród nich straszliwe deportacje w dalekie, puste stepy Kazachstanu. Polska zaś tak niewiele im pomaga.
Kościół w Barze tylko przez parę lat był nieczynny. Tutejsi wierni umieli się mężnie przeciwstawiać polityce ateizacji i domagać się otwarcia świątyni, a także przybycia duszpasterza. Opiekowali się nimi różni kapłani rzymskokatoliccy działający jawnie i w ukryciu. Byli wśród nich również: sam patriarcha z Murafy ks. A. Chomicki, znany ze swych wspomnień zatytułowanych „Między parafią a łagrem", ks. Józef Kuczyński, kapucyn, o. Hilary Wilk, a od 1972 r. pracuje tu bez przerwy ks. B. Biernacki. Jak nas poinformował, do parafii jego należą obecnie 24 wioski. Niektóre z nich, jak położone blisko Baru Okładne, zamieszkują prawie sami Polacy. Do bardziej odda-
Credo (łac.) - wierzę.
133
lonych miejscowości, jak Jałtuszów, Koziarówka, Czemeskie, Metki czy Zatoki, dojeżdża on lub wspierający go w pracy od niedawna ks. Kazimierz Dudek, przybyły z Polski. Wszędzie tam brak świątyń, będą one, jak w Kopajgrodzie, z wielkim trudem i poświęceniem, w warunkach ogólnego zubożenia społeczeństwa, odbudowane.
Miasto Bar jest nam, Polakom, bliskie za sprawą konfederacji barskiej i Sienkiewiczowskiego „Ogniem i mieczem" - to dzięki niemu prawie w przysłowie weszło powiedzenie „Bar wzięty". Miasto zawdzięcza swe imię królowej Bonie, która grodowi dała swój herb i nazwę od rodowego księstwa Bari we Włoszech (wcześniej Bar nazywał się Rowem, jak rzeka koło niego płynąca). Zdobyte w czasie wojen kozackich przez Krzywono-sa18) miasto zostało - jak się wtedy mówiło - wycięte w pień. Przeszło jeszcze wiele tragicznych kolei losu - zdobywali je Turcy, Rosjanie, Niemcy, bolszewicy.
Te ostatnie doświadczenia, zły i dobry los tutejszej ludności, w przeważające] liczbie Ukraińców, dzielili i Polacy. Zgodniejsze niż na zachodniej Ukrainie jest tu wzajemne ich współżycie. Nie obciążają tych stosunków straszliwe pogromy, jakich względem Polaków dopuścili się po zachodniej stronie Zbrucza ukraińscy nacjonaliści. Wymownym świadectwem obecności mieszkających tu od pokoleń Polaków są rzymskokatolickie świątynie, odradzające się do nowego życia oraz prowadzona przez Kościół katolicki obrządku łacińskiego działalność służąca nie tylko społeczności polskiej. Jej przykładem jest posługa katechetyczna i charytatywna sióstr Benedyktynek-misjonarek z Baru.
Kościół greckokatolicki na Ukrainie był zepchnięty do katakumb. Księża, którzy nie przeszli na prawosławie, musieli
Krzywonos Maksym - jeden z przywódców powstania kozackiego przeciwko Polsce w latach 1648-1654.
134
pracować w podziemiu. Byłem świadkiem, jak księża katoliccy im pomagali pod każdym względem. Znam przypadek, kiedy ksiądz greckokatolickiego obrządku przeszedł na obrządek rzymskokatolicki. Przekazywałem intencje mszalne księżom greckokatolickim itp. Mimo to, po odzyskaniu wolności na Ukrainie19) zaczęły ukazywać się niektóre książki, jak na przykład wydana przez ojca Kost' Panasa w 1992 r. we Lwowie pt. Jstoria ukrain'skoji cerkwy"20). Książka zieje nienawiścią do Polaków (głównie), Rosjan i Węgrów, wychwala zaś Niemców. Autor tej książki jest daleki od prawdy i ideałów Chrystusowej Ewangelii. Katolicki kapłan wytyka „błędy" Stolicy Apostolskiej, jak to, że Litwę ochrzczono w obrządku łacińskim, a nie „ukraińskim". O. Panas pisze, że Polacy to „dzieci gorszego Boga", a on odziedziczył „prawdziwą ukraińską wiarę", a nie „łaciński śmietnik". Król Kazimierz Wielki według autora książki był największym „ukrainożercą", bo skasował metropolię halicką, aby na jej miejsce wprowadzić polską metropolię łacińską, „co wywołało oburzenie ukraińskiego duchowieństwa"! A przecież, gdy król Kazimierz został gospodarzem Grodów Czerwieńskich20, nie było w nich metropolii, bo ostatni metropolita Makary uciekł w 1300 r. do Włodzimierza nad Klaźmą.
We wrześniu 1990 r. w Grodnie powstało Wyższe Seminarium Duchowne. Jego rektorem został ks. Lucjan Radomski. Wciąż brak tam kapłanów. Do Seminarium w ciągu ostatnich 2 lat przyszło 30 kandydatów do kapłaństwa. Seminarium mieści się w dawnym klasztorze bernardyńskim, skasowanym w XIX w.
Polacy znajdowali się w ciężkim położeniu. Było ono gorsze niż Rosjan, ponieważ system zabraniał krzewienia jakiejkolwiek
19> Ukraina stalą się państwem niepodległym w 1990 r. " Istoria ukrain'skoji cerkwy (ukr.) - Historia cerkwii ukraińskiej. 21> Grody Czerwieńskie - terytorium pomiędzy Bugiem a Wieprzem, przyłączone do Polski przez Kazimierza Wielkiego w XIV w.
135
v
»V,ł
4h\
■ ^v Чи
■ Ш
|.ЛЛЧ'
Г'л"^
V w"
[л
1 У,
Ч,
V
:■:<■;
W
"w podziemiu. Byłem świadkiem, jak księża katoliccy /лаіі pod każdym względem. Znam przypadek, kiedy f ^^eckokatolickiego obrządku przeszedł na obrządek F^ktolicki. Przekazywałem intencje mszalne księżom polickim itp. Mimo to, po odzyskaniu wolności na W //f zaczęły ukazywać się niektóre książki, jak na przy-W.j лпа przez: ojca Kost' Panasa w 1992 r. we Lwowie pt. / ,*/ia"airi'skc>ji cerkwy"20). Książka zieje nienawiścią do Ы Jf główniej, Rosjan i Węgrów, wychwala zaś Niemców. ii //^csiążki jest daleki od prawdy i ideałów Chrystusowej #' j/. Katolicki kapłan wytyka „błędy" Stolicy Apostolskiej, /[. /Litwę ocłirzczono w obrządku łacińskim, a nie „ukra-:,j,f у O. Panas pisze, że Polacy to „dzieci gorszego Boga", W (yjediziczyl „prawdziwą ukraińską wiarę", a nie „łaciński
.f Król KCazimierz Wielki według autora książki był Wf rym „ukrainożercą", bo skasował metropolię halicką, W Jf miejsce wprowadzić polską metropolię łacińską, „co oburzenie ukraińskiego duchowieństwa"! A przecież, Kazimierz został gospodarzem Grodów Czerwienne było w nich metropolii, bo ostatni metropolita Ma-J/cł w 130O r. do Włodzimierza nad Klaźmą. P'j^ześniu 1C>90 r. w Grodnie powstało Wyższe Semina-W Ahowne. Jego rektorem został ks. Lucjan Radomski. * J//ik tam k:apłanów. Do Seminarium w ciągu ostatnich ЗО kandydatów do kapłaństwa. Seminarium At w dawnym klasztorze bernardyńskim, skasowanym
znajdov4^ałi się w ciężkim położeniu. Było ono gorsze fi, ponieważ system zabraniał krzewienia jakiejkolwiek
stała się państwem niepodległym w 1990 r. /icrain'skoji cerkwy (ukr.) - Historia cerkwii ukraińskiej, rf/zzerwieńskie — terytorium pomiędzy Bugiem a Wieprzem, przyłączone
przez Kazimierza Wielkiego w XIV w.
135
lonych miejscowości, jak Jałtuszów, Koziarówka, Czemeskie Metki czy Zatoki, dojeżdża on lub wspierający go w pracy od niedawna ks. Kazimierz Dudek, przybyły z Polski. Wszędzie tam brak świątyń, będą one, jak w Kopajgrodzie, z wielkim trudem i poświęceniem, w warunkach ogólnego zubożenia społeczeństwa, odbudowane.
Miasto Bar jest nam, Polakom, bliskie za sprawą konfederacji barskiej i Sienkiewiczowskiego „Ogniem i mieczem" - to dzięki niemu prawie w przysłowie weszło powiedzenie „Bar wzięty". Miasto zawdzięcza swe imię królowej Bonie, która grodowi dała swój herb i nazwę od rodowego księstwa Bari we Włoszech (wcześniej Bar nazywał się Rowem, jak rzeka koło niego płynąca). Zdobyte w czasie wojen kozackich przez Krzywono-sa18) miasto zostało - jak się wtedy mówiło - wycięte w pień. Przeszło jeszcze wiele tragicznych kolei losu - zdobywali je Turcy, Rosjanie, Niemcy, bolszewicy.
Te ostatnie doświadczenia, zły i dobry los tutejszej ludności, w przeważającej liczbie Ukraińców, dzielili i Polacy. Zgodniejsze niż na zachodniej Ukrainie jest tu wzajemne ich współżycie. Nie obciążają tych stosunków straszliwe pogromy, jakich względem Polaków dopuścili się po zachodniej stronie Zbrucza ukraińscy nacjonaliści. Wymownym świadectwem obecności mieszkających tu od pokoleń Polaków są rzymskokatolickie świątynie, odradzające się do nowego życia oraz prowadzona przez Kościół katolicki obrządku łacińskiego działalność służąca nie tylko społeczności polskiej. Jej przykładem jest posługa katechetyczna i charytatywna sióstr Benedyktynek-misjonarek z Baru.
Kościół greckokatolicki na Ukrainie był zepchnięty do katakumb. Księża, którzy nie przeszli na prawosławie, musieli
Krzywonos Maksym - jeden z przywódców powstania kozackiego przeciwko Polsce w latach 1648-1654.
134
pracować w podziemiu. Byłem świadkiem, jak księża katoliccy irn pomagali pod każdym względem. Znam przypadek, kiedy jcsiądz greckokatolickiego obrządku przeszedł na obrządek rzymskokatolicki. Przekazywałem intencje mszalne księżom greckokatolickim itp. Mimo to, po odzyskaniu wolności na Ukrainie19) zaczęły ukazywać się niektóre książki, jak na przykład wydana przez ojca Kost' Panasa w 1992 r. we Lwowie pt. Istoria ukrain'skoji cerkwy"20). Książka zieje nienawiścią do Polaków (głównie), Rosjan i Węgrów, wychwala zaś Niemców. Autor tej książki jest daleki od prawdy i ideałów Chrystusowej Ewangelii. Katolicki kapłan wytyka „błędy" Stolicy Apostolskiej, jak to, że Litwę ochrzczono w obrządku łacińskim, a nie „ukraińskim". O. Panas pisze, że Polacy to „dzieci gorszego Boga", a on odziedziczył „prawdziwą ukraińską wiarę", a nie „łaciński śmietnik". Król Kazimierz Wielki według autora książki był największym „ukrainożercą", bo skasował metropolię halicką, aby na jej miejsce wprowadzić polską metropolię łacińską, „co wywołało oburzenie ukraińskiego duchowieństwa"! A przecież, gdy król Kazimierz został gospodarzem Grodów Czerwieńskich20, nie było w nich metropolii, bo ostatni metropolita Makary uciekł w 1300 r. do Włodzimierza nad Klaźmą.
We wrześniu 1990 r. w Grodnie powstało Wyższe Seminarium Duchowne. Jego rektorem został ks. Lucjan Radomski. Wciąż brak tam kapłanów. Do Seminarium w ciągu ostatnich 2 lat przyszło 30 kandydatów do kapłaństwa. Seminarium mieści się w dawnym klasztorze bernardyńskim, skasowanym w XIX w.
Polacy znajdowali się w ciężkim położeniu. Było ono gorsze niż Rosjan, ponieważ system zabraniał krzewienia jakiejkolwiek
Ukraina stała się państwem niepodległym w 1990 r.
Istoria ukrain'skoji cerkwy (ukr.) - Historia cerkwii ukraińskiej.
Grody Czerwieńskie - terytorium pomiędzy Bugiem a Wieprzem, przyłączone
do Polski przez Kazimierza Wielkiego w XIV w.
135
kultury narodowej i języka. Odcięci od korzeni, nie mieli czym się żywić duchowo, groziła im pustka (zwłaszcza tym w głębi Rosji, w miastach nad Wołgą, na Kołymie, w Kazachstanie). Młodzież często nie zna języka polskiego i nie słyszała nic o Polsce. Sytuację Polaków na tych ziemiach doskonale oddaje wypowiedź zawarta w książce ks. W. Bukowińskiego22): „Polacy w Kazachstanie mówili: Wywieziono nas, zostawiono i wszyscy o nas zapomnieli. Biedne my sieroty".
Lwowskie kamienice żyją od pierwszego piętra. Ich dół jest martwy. Głowę zadziera się do góry nie tylko, by zobaczyć ozdobne balkony. Także dlatego, aby nie dać sie owionąć pustce parteru. Nie ma kawiarni, barów, restauracji. Zresztą jak miałyby być bez wody. Część Lwowa, w tym centrum, ma wodę tylko od godz. 6 do 9 i od 18 do 19. Gdy odwiedzałem prof. H. Mosinga w latach 1992-1993, przekonałem się o tym na własnej skórze. Brakuje też żywności. We Lwowie widziałem zapałki sprzedawane tylko „z ręki". Kobiety wiejskie wynoszą na „bazar" karłowate pietruszki i suszone rybki. Średnia lwowska pensja równa się 10 dolarom. Słynne lwowskie corso - dawna ul. Akademicka, obecnie - bulwar Tarasa Szewczenki. Tu w zabytkowej kamienicy mieści się knajpa, której szyld głosi: „Kuchnia domowa". Między godz. 13 a 14 ta knajpa zamienia się w „kawiarnię" intelektualistów, którzy piją piwo wprost z butelek. Obok można kupić piwo z beczki, ale pić trzeba je ze słoika - na dokładkę z własnego.
W mieście pozostał smutek zasiedziałej biedy i smutek ludzi biegnących do domu, aby zdążyć, zanim wyłączą wodę lub gaz.
Liczba Polaków na Ukrainie jest trudna do oszacowania. Ostatni spis powszechny z 1989 r. wykazał, że jest ich tylko 268 tys., jednak znawcy zagadnienia mówią, że są to dane znacznie zaniżone. Organizacje polskie przez źródła kościelne szacują,
Ks. Bukowiński Władysław: „Wspomnienia z Kazachstanu".
136
że jest ich sporo ponad milion. Od 1989 r. mniejszość polska ma prawo tworzenia towarzystw polskich i obecnie w ramach Federacji Organizacji Polskich na Ukrainie działają 22 organizacje i kilkadziesiąt ich oddziałów terenowych. Ich pierwszy zjazd, zwany Sejmikiem, odbył się w dniach 16-17.ІХ.1993 r. pod hasłami „W jedności siła". Ukraińcy i Polacy doszli do wniosku, że wspólne działania mogą dopomóc w zachowaniu tożsamości narodowej w sytuacji, gdy Ukraina przeżywa olbrzymie trudności gospodarcze i polityczne. Właśnie problemy ekonomiczne mogą doprowadzić do podziału Ukrainy wzdłuż jej granic etnicznych. Zrusyfikowany wschód będzie dążył do oddzielenia się lub przyłączenia do Rosji, podczas gdy zachodnia część kraju będzie próbowała zachować jego integralność. Wschodnie regiony Ukrainy, takie jak obwód doniecki, chcą podobnie jak Krym całkowitej niezależności gospodarczej od reszty kraju i bliższych związków z Moskwą.
1 listopada 1992 r. na Cmentarzu Obrońców Lwowa, przed kaplicą, jeszcze niedawno tak zdewastowaną, ks. Janusz Popławski, kapelan Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, przewodniczył pierwszej po 54 latach Mszy św. A już niektórym zdawało się, że polskie cmentarze na Kresach znikną.
Dlatego to Paweł Waszak napisał wiersz pod tytułem „Cmentarz na Kresach"
Umarli, umarli, czy macie nadzieję, Że ktoś wasze dusze modlitwą owieje, Że zapali świecę, poustawia krzyże, Poda bukiet kwiatów, a zielsko postrzyże?
Byliśmy kochani, aż pewnego roku
Nagle się zrobiło bardzo cicho wokół.
Odeszli stąd żywi, odeszli stąd nasi:
Poschły chryzantemy, znicze wiatr pogasił.
137
Ścieżki poginęły pomiędzy trawami. Umarli nie żyją nawet modlitwami... Kość się w proch obraca, trumny pomurszały, Deszcze wypłukują kamień pociemniały.
Śmierć nocą z nas szydzi:
Wy bezdomne śmiecie,
Próżnoście tu żyły,
Próżno też gnijecie! Śmierć nam prawdę mówi, bo coraz mniej modlitw. W niepamięć odchodzą waleczni i godni. Nam coraz śmiertelniej, gdy lży i pomiata, Bo wiemy, że bliscy po światach, zaświatach...
Nikt nie poda kwiatów, zielska nie postrzyże. Lecz choć obca przemoc starła Ją z tej ziemi, Polska tu nie zmarła, póki nie żyjemy.
W ostatnich kilku latach we Lwowie zmieniono nazwy 555 ulic, numeracja wielu z nich w 1994 r. odpowiada przedwojennej. Ul. Akademicka jest nadal reprezentacyjną aleją - prospektem Tarasa Szewczenki, ulubionym miejscem spotkań. Topole wycięto, bo zagrażały bezpieczeństwu przechodniów. Remontowana jest właśnie fasada „Georga"23), ale do dawnej świetności daleko jeszcze. Tu z zup można zjeść tylko barszcz i solankę24), a na drugie wołowinę w trzech postaciach. Jadłodajni pani Ty-liczkowej niestety nie ma. Właścicielka, wycieńczona katorżniczą pracą w Kazachstanie, zmarła ewakuowana do Iranu i leży na tamtejszym cmentarzu. Przydałby się jej „pokój do śniadań". W ogóle lwowskie knajpy podupadły. Schabowego podają na jednym talerzu z pierogami.
23-
„George" - słynny hotel i restauracja we Lwowie. Solanka (ros.) - rodzaj zupy.
138
Z Wysokiego Zamku w pogodny dzień widać, że stare miasto to ułamek zaledwie dzisiejszego Lwowa. Mieszka tu dziś prawie 900 tys. ludzi.
Na dworcu lwowskim jest poczekalnia ostatniej klasy, dworzec w nocy jest noclegownią biedaków. Dla gromady brudnych dzieci jest domem. Pociągi się spóźniają.
Kard. Mirosław Lubacziwski powiedział:
„Na sąsiedztwo i współpracę jesteśmy wszak skazani. Żyjemy tu razem już tyle lat i nikt nigdzie ani Polaków ani Ukraińców stąd nie przeniesie. Można by rzec, że na tę zgodną tutaj obecność »skazał« nas sam Pan Bóg. Tego od nas wymaga".
Trzeba jedynie z mocą i konsekwentnie powtarzać - kto pierwszy i na kogo oraz na jaką skalę podniósł kainową rękę, rozpoczynając obłędną czystkę etniczną. Bo wszystko to, co nastąpiło lawinowo potem, a więc eskalacja mordów, polska samoobrona i polski odwet, aż po „Akcję Wisła"25) i obóz w Jaworznie (w którym obok Ukraińców siedzieli też Polacy i akowcy oraz Niemcy i folksdojcze26)) było tylko tragiczną konsekwencją zbrodniczego początku27). Na Wołyniu w latach 1943-1944 akcja odwetowa na wsie ukraińskie była niczym innym niż samoobroną, powstrzymującą na kilka cennych tygodni kolejne ataki UPA w danym rejonie (Henryk Cybulski: „Czerwone noce").
Na Pokuciu w 1943 r. zamordowany został znany i powszechnie ceniony lekarz Kaliniewicz. Była to pierwsza polska ofiara ukraińskiego terroru na tym obszarze. Za nią poszły następne. Z całego powiatu ocalały tylko te wsie, które zdążyły
25) Akcja „Wisła" - przymusowe przesiedlenie ludności ukraińskiej z południowego wschodu Polski na ziemie zachodnie i północne w r. 1947.
2Ć) Folksdojcz - w czasie okupacji niemieckiej w Polsce osoba przyznająca się do pochodzenia niemieckiego.
27) Zbrodniczy początek - masowe mordy Polaków na Wołyniu dokonane w r. 1943 przez Ukraińską Armię Powstańczą (UPA).
139
zorganizować samoobronę: Berezów, Święty Józef, Święty Stanisław.
Część inteligencji ukraińskiej w Polsce uważa, że komunistyczna partyzantka usiłowała poróżnić oba pobratymcze narody, aby tym łatwiej je ujarzmić w przyszłości. Podobno cały czas komuniści mordowali ludność polską. Trzeba zatem tę sprawę zbadać wszechstronnie i jest to jedno z pilnych zadań dla historyków polskich, rosyjskich i ukraińskich.
W latach 1944 -1945 w Obertyńskiem pod Kamionką Wielką - według zeznań staruszki-Ukrainki, wszystkich Polaków - nazywanych tu Mazurami, i zabili „naszi z UPA"28).
Niektórzy twierdzą, że nie trzeba mówić o przyszłości, że z przeszłością i jej oceną należy poczekać, aż wymrze pokolenie tych, co tamten czas przeżyli i pamiętają. Ale historia to nie drażnienie i jątrzenie. Od przeszłości nie można uciec, ani jej zapomnieć lub wymazać. Przyszłości nie można budować bez przeszłości. To zadanie przede wszystkim dla badaczy, dla historyków, ale też dla świadków, którzy widzieli i przeżyli.
Może okaże się, że w imię nowych czasów i nowych wzajemnych stosunków, po chrześcijańsku ktoś komuś powinien powiedzieć: „pereproszujem"29), a może też trzeba będzie odpowiedzieć: „przepraszam", jak napisał kiedyś pan Ryszard Brykowski.
Na Żytomierszczyźnie czynnych jest 50 parafii, obsługiwanych przez 77 księży, w tym 15 pochodzących z tych terenów. Im dalej na Wschód, tym większy ich brak.
Koszty renowacji świątyń i kaplic są ogromne. Pieniądze na ten ceł płyną tylko z ofiar. Liczba ludności wzrasta, trzeba więc budować nowe świątynie. Brakuje mszałów, kielichów, monstrancji, paramentów. Dary pochodzące z Polski nie wystarczają.
m> Naszi z UPA (ukr.) - nasi z UPA.
29) Pereproszujem (ukr.) - przepraszamy.
140
Mają już swój dom siostry Benedyktynki z założonego przed pierwszą wojną światową zgromadzenia w Białej Cerkwi i bez-habitowe, do niedawna pracujące w ukryciu.
W Borszczowie został odrestaurowany kościół od wewnątrz i na zewnątrz. Ostatnio proboszczem był ks. Kazimierz Żak (ÓSMA). Siostry Michalitki prowadziły katechizację dzieci. Obok kościoła planowano wybudowanie salek katechetycznych, ponieważ w dawnym probostwie mieszkają „kombatanci".
W czterdziestotysięcznym Czortkowie, jednym z najbardziej malowniczych miasteczek Podola, pięknie położonym w jarze nad Seretem, od kilku lat remontowany jest przez garstkę Polaków i katolików pochodzących z rodzin mieszanych dominikański kościół pw. św. Stanisława, odzyskany w wyniku zdecydowanych i długotrwałych starań wiernych w maju 1990 r. Mury tego kościoła stoją w miejscu, gdzie w 1610 r. fundator S. Golski sprowadził Dominikanów, a w 1663 r. król Jan Kazimierz, udając się na Smoleńsk, zatrzymał się i podarował kościołowi obraz Matki Boskiej Czortkowskiej, zwanej niegdyś Strażniczką Rzeczypospolitej bądź Zwycięską Hetmanką. Obraz ten, znajdujący się obecnie w kościele OO. Dominikanów pw. św. Jacka w Warszawie, gromadzi rokrocznie w pierwszą niedzielę września dawnych i nowych czcicieli patronki Czort-kowa. Do kościoła w Czortkowie przychodzi coraz więcej dzieci i młodzieży. Są to zarówno Polacy, jak i Ukraińcy, bowiem teraz wyróżnikiem jest wyznanie i obrządek, a nie narodowość, którą nieraz w mieszanych rodzinach trudno ustalić.
Fakt ten sprawia, że coraz bardziej aktualne staje się pytanie, czy odprawiać Mszę św. jak dotychczas - po polsku, ale z modlitwą „Ojcze Nasz", Ewangelią i niektórymi pieśniami w obu językach. Dopóki to możliwe należy utrzymać stan obecny. Przemawia za tym zarówno to, że ludzie są przyzwyczajeni do Liturgii w języku polskim i wielu z nich czekało dziesiątki lat na jej powrót, jak to, że teraz modląc się razem Ukraińcy i Polacy czują, że stanowią wspólnotę. Gdyby więc wprowadzić odręb-
141
ne Msze św. dla obu narodowości, musiałyby nastąpić nowe podziały przechodzące czasem i przez rodziny. Wreszcie ważnym argumentem przeciwko zbyt pośpiesznie wprowadzanym zmianom jest fakt, iż grekokatolicy nie tają, że bardzo negatywnie oceniliby wprowadzenie liturgii ukraińskiej do Kościoła rzymskokatolickiego.
Dzięki staraniom Polsko-Ukraińskiego Towarzystwa Kulturalnego im. A. Mickiewicza w Czortkowie, konsula generalnego RP we Lwowie dra H. Litwina i poszczególnych osób - pomnik żołnierzy z 1914 i 1920 r. wystawiony przez społeczeństwo Czortkowa w 1934 r. zostanie odrestaurowany.
Jeszcze w 1920 r. Żytomierz był ważnym ośrodkiem polskiego życia umysłowego na Kresach. Dziś miasto nad jarem Teterewu jest podobne do większości miast byłego ZSRR. Nic nie pozostało z atmosfery dawnego wielonarodowego miasta. Prawie zupełnie zniknęła parterowa drewniana zabudowa, a murowaną architekturę z przełomu stuleci spotkać można na dwóch czy trzech bocznych ulicach.
W katedrze rzymskokatolickiej (zbudowanej w 1746 г., za czasów biskupa Samuela Jana Ozgi de Ossa) przez 20 lat proboszczem katedralnym był ks. Jan Purwiński, niedawno mianowany przez Jana Pawła II biskupem łucko-żytomierskim. Razem z biskupem Janem Olszańskim z Kamieńca Podolskiego jeszcze parę lat temu musieli pełnić posługę kapłańską w ukryciu.
Podczas świąt i niedziel katedra jest pełna ludzi, gdy odprawia się Msza Św. Poza Polakami do kościoła przychodzą Ukraińcy. W Żytomierzu i okolicy Polaków jest dziś około 84000 na ogólną liczbę 350000 mieszkańców. Częściowo dlatego, że działania antypolskie koncentrowały się głównie na ziemiach Małopolski Wschodniej, a Polacy żytomierscy, w większość wywiezieni w latach trzydziestych do Kazachstanu i na Syberię w czasie wojny lub też po jej zakończeniu po cichu wrócili na swoją ziemię.
Obok katedry mieści się pałac biskupi, ale bez biskupa.
142
Władze dotychczas nie oddały pałacu biskupowi Purwińskie-mu. Twierdzą, że nie mają odpowiedniego pomieszczenia na galerię obrazów, głównie polskiego malarstwa. Biskup mieszka w garsonierze, która niedawno była pralnią.
Biskup przyzwyczaił się do spartańskiego życia. W obejściu jest prosty i ujmujący. Na co dzień chodzi po cywilnemu. Każdy może z nim porozmawiać. Pochodzi z Łotwy i tam wyświęcony był na kapłana.
Polacy odwiedzający obecnie Żytomierz idą również na cmentarz, jeden z największych i stosunkowo najlepiej zachowanych na przedrozbiorowych Kresach. Przetrwało tam wiele nagrobków znanych na Wołyniu rodzin, żyjących na tych terenach przed rewolucją bolszewicką. Są tam groby Cywińskich, Czeczelów, Ossowskich, Paprockich, Urbanowskich, Woroniczów. Uwagę zwracają grobowce ziemianina-powstańca Jana Miaskowskiego (1834-1867), biskupa łucko-żytomierskiego Karola Niedziałkowskiego (1844-1911) oraz urodzonego w Żytomierzu kompozytora Juliusza Zarębskiego (1844-1885). Niektóre wierszowane epitafia mogłyby być perłami każdej antologii poezji cmentarnej.
Niestety, prawie pod wszystkimi grobowcami są podkopy i ślady działalności rabusiów. Z wielu grobów strącono krzyże. Cmentarz żytomierski znajduje się pod opieką miejscowych Polaków, ale wandale pustoszą grobowce w nocy.
W Krzemieńcu powstało Towarzystwo Odrodzenia Kultury Polskiej. Największe zasługi ma tu pani Irena Sandecka, absolwentka UJ. W Krzemieńcu przebywa od 1923 r. Po matce Marii zaczęła uczyć i uczy do dziś. Pani Irena „zbierała Polaków jak kamienie, by nie poprzepadały". Poświęciła swoje życie, by ratować polskość w Krzemieńcu; jej zdanie wiele tu waży. Nie ma rodziny, ale wszyscy Polacy są jej rodziną. Uczyła nie tylko języka, ale i religii, zorganizowała chór, jest organistką w kościele. Polskość w Krzemieńcu to Irena Sandecka.
W 1989 r. pani Jadwiga Gusławska opracowała statut To-
143
warzystwa i powstało ono w 180 rocznicę urodzin Juliusza Słowackiego. Działalność rozpoczęło od nauki języka polskiego, prowadzonej przez p. Gusławską, a potem przez Emilię Szulgan. Języka polskiego uczą się dzieci polskie i ukraińskie. Towarzystwo usiłuje ratować dworek Słowackich, zawilgocony i zagrzybiony. Pomaga w tym „Energopol".
Informacje o „Miesiącu Juliuszowym" dotarły do radia ukraińskiego. Były audycje w radiu lokalnym i prasie. Inaczej teraz patrzą na Polaków, przychylnie. Widzą, że 300-osobowa grupa Polaków w 25-tysięcznym mieście dobrze służy Krzemieńcowi.
Ksiądz Eugeniusz Józefiw został przysłany do Krzemieńca przez ks. biskupa Marcjana Trofimiaka. Jest nie tylko proboszczem, uczy języka polskiego i pełni funkcję prezesa Towarzystwa, do którego obecnie należy 70 członków. Ks. Józefiw odprawia Msze św. również w okolicznych wioskach: w Szumsku i Dubnie, odległych od Krzemieńca odpowiednio o 35 i 50 km. Gdzie się nie zjawi, wszędzie są potrzebujący kapłana.
Przez ostatnie 1,5 wieku na ziemiach należących najpierw do Imperium Romanowów30', a później do ZSRR, nie istniały jakiekolwiek instytucje polskie i jedyną możliwość identyfikacji z polskością stanowiło uczestnictwo w życiu Kościoła rzymskokatolickiego. W języku polskim odprawiano Msze i nabożeństwa, odmawiano modlitwy i różaniec, śpiewano pieśni. Z kazaniami natomiast było już różnie (przeważnie zależało to od miejscowego proboszcza) - głoszono je albo po polsku albo po ukraińsku, albo w obu tych językach.
Obecność języka polskiego w liturgii wynikała nie tyle z chęci polonizowania, ale przede wszystkim z nieistnienia mszału w języku ukraińskim. Bowiem język liturgiczny jest najtrudniejszy do przekładu, ze względu na dogmatyczną i filozoficzną treść używanych w nim terminów. Współczesny przekład mszału
Romanowowie - ostatnia dynastia carska panująca w Rosji.
144
na język polski, który ma wyrobioną terminologię teologiczną, miał kilka wersji i powstawał przez kilkanaście lat. W językach: rosyjskim, białoruskim i ukraińskim, należących do innego kręgu kulturowego niż polski, trudności przekładu są ogromne, gdyż terminologia ta dopiero się tworzy. W tworzeniu mszału w języku ukraińskim przydatna może okazać się terminologia teologiczna, wypracowana przed II wojną światową przez Cerkiew greckokatolicką. Do przekładu mszału i jego zatwierdzenia przez Stolicę Apostolską jest jeszcze bardzo daleko. Mimo to na Ukrainie od szeregu już lat Msze są odprawiane w języku ukraińskim. Używany w nich język ukraiński jest niedoskonały i kaleki, ale z ewangelizacją nie można czekać.
Zmiany te często odbywają się wbrew samym wiernym, którzy nie wyobrażają sobie liturgii w innym języku niż polski. W Smotryczu, przykładowo, doszło do buntu parafian, którzy nie zgodzili się na Msze po ukraińsku. W większości kościołów znaleziono rozwiązanie polubowne i w chwili obecnej odprawiane są dwie Msze: w języku polskim i w ukraińskim (w parafii św. Aleksandra w Kijowie jeszcze po czesku i angielsku, a u św. Mikołaja - po rosyjsku i hiszpańsku). Wszystkie niemal publikacje katolickie na Ukrainie: diecezjalne i parafialne, ukazują się w języku ukraińskim lub rosyjskim.
Biskupi Kamieńca i Żytomierza, Jan Olszański i Jan Purwiń-ski, bezustannie kładą nacisk na uniwersalny wymiar Kościoła, dodając, że słowo „katolicki" znaczy „powszechny", a więc nie ograniczony do jednej tylko tradycji czy języka; powtarzają, że ich misją nie jest polonizować, ale ewangelizować.
Stanowisko takie budzi gorycz niektórych księży, zwłaszcza starszej daty, którzy w trudnych czasach komunistycznych pielęgnowali polskość i nie dali jej zaginąć. Księża ci mają o to pretensje do swoich hierarchów, którzy twierdzą, że o polskość powinny dbać organizacje mniejszościowe, a nie parafie rzymskokatolickie.
Między księżmi przyjeżdżającymi z Polski a starszymi pa-
145
niami, mieszkającymi całe życie w miastach ukraińskich czy białoruskich i poświęcającymi się uczeniu dzieci języka polskiego, dochodzi do sprzeczek. Mówią one: Jak ksiądz może odprawiać Mszę po ukraińsku czy po rosyjsku? Przecież w ten sposób ksiądz mi wytrąca najlepszy argument o potrzebie języka polskiego. Po co te dzieci mają się uczyć po polsku, skoro w kościele katolickim będą się mogły modlić po białorusku lub ukraińsku?"
Przyczyną konfliktów, nieporozumień i oskarżeń o poloniza-cję nie jest polityka Kościoła, a raczej brak taktu u poszczególnych księży. Może to być brak taktu zarówno wobec Ukraińców, jak i Polaków. W Kijowie pewien mężczyzna, który wiele lat spędził w łagrach tylko za to, że był Polakiem, przyszedł po Mszy w kościele św. Mikołaja do zakrystii i rozpoczął z ówczesnym proboszczem rozmowę w języku polskim. Ksiądz, sam przyjezdny z Polski, odpowiadał mu po ukraińsku, a wszelkie próby dialogu po polsku ignorował. Mężczyzna poczuł się takim traktowaniem do żywego dotknięty.
Wydarzenia po 1946 r.31) tak dalece zbliżyły katolików obu obrządków, że - jak twierdzi Iwan Hreczko - „dziś pochodzenie ukraińskie może nie kłócić się z katolicką świadomością, na dodatek w łacińskim obrządku". Grekokatolicy i rzymsko-katolicy, którzy sądzą inaczej, popełniają - jego zdaniem - dwa błędy w myśleniu. Pierwsi uważają, że niemożliwe jest istnienie szczerego Ukraińca łacińskiego obrządku; drudzy klasyfikują automatycznie katolików rzymskich jako Polaków. Aczkolwiek to ostatnie twierdzenie opiera się na historycznym doświadczeniu od XV w. do 1939 г., to - według Hreczki - po Soborze Watykańskim II musi ulec zmianie.
Wydarzenia po roku 1946 - w roku 1946 grekokatolików na Ukrainie Zachodniej zmuszono do przejścia na prawosławie. Pod wpływem wspólnie znoszonych represji ze strony władz zbliżyli się do siebie katolicy obrządku greckiego (głównie Ukraińcy) i rzymskiego (głównie Polacy).
146
Przewodniczący lwowskiego klubu inteligencji greckokatolickiej konkluduje, że „obrządku łacińskiego na Ukrainie nie można utożsamiać z przynależnością wyłącznie do narodowości polskiej". Czas więc porzucić stereotyp o Kościele katolickim jako pasie transmisyjnym polonizacji na Wschodzie, jak twierdzi Grzegorz Górny, który przez dwa lata był korespondentem „Życia Warszawy" na Ukrainie.
Ш. Zwyczaje Wielkanocne na Kresach
W miejscowościach leżących nad rzeką Seret jeszcze w latach 1945-1946 na Wielkanoc tradycyjnym pokarmem była „pascha" (okrągła pszeniczna bułka) oraz barwione jajka, zwane pisankami (jednobarwne) lub kraszankami (wielobarwne). Po rezurekcji gospodarz wchodził do chaty z „paschą", którą poprzednio trzykroć obniósł dookoła chaty. W chacie stawiał ją po środku stołu. Przed uroczystym śniadaniem gospodarz dzielił święcone jajko na tyle części, ilu było członków rodziny. Dzieląc się jajkiem, życzono sobie wzajemnie szczęścia. Rodziców i dziadków całowano w rękę.
Skorupy święconego jajka wiejskie kobiety, polskie i ruskie, wrzucały do Seretu, by dopłynęły do krainy zmarłych, zwiastując Wielkanoc. W wierzeniu tym zmieszano podania o tzw. Rachmanach. Opowiadano, że gdzieś daleko za górami i morzami mieszkają ludzie zwani Rachmanami. Bóg ich miłuje i są szczęśliwi, ponieważ posty ściśle zachowują i jedzą mięso tylko raz w roku.
Bywał alkohol i przejedzenie po 40-dniowym poście. W czasie postu byli tacy, którzy nawet mleka nie pili, żywiąc się tzw. „łymiszką"32) lub „prażuchą" z mąki hreczanej i „suszeniną",
Łymiszka (ukr.) - potrawa z mąki.
147
czyli kompotem z suszonych owoców. Palacze rzucali palenie, a pijacy przestawali pić.
W świąteczne popołudnia na dziedzińcu kościelnym i cerkiewnym odbywały się zabawy ludowe (jahiłky). W poniedziałek wielkanocny chłopcy oblewali dziewczęta wodą. Dziewczęta opierały się temu tylko pozornie, ponieważ oblanie wróżyło, że w tym roku wyjdą za mąż. Czasami dziewczęta wykupywały się od „kąpieli" kraszankami.
Rezurekcja tradycyjnie odbywała się w sobotnie późne popołudnie, a najczęściej o godz. 23.00. Przy Grobie Chrystusa, urządzonym w bocznym ołtarzu, przystrojonym żywymi kwiatami doniczkowymi, stała zbrojna straż. Zaraz po wojnie w 1945 r. z ust kapłanów ocalałych płynęły słowa nowej litanii:
- Jezu, Ojcze kapłanów piłami porzniętych - zmiłuj się nad nami...
- Jezu, Ojcze dzieci polskich przez banderowców33' porozdzieranych - zmiłuj się nad nami...
-Jezu, Ojcze zesłańców na Sybir i stepy Kazachstanu...
- Jezu, obrońco polskich dzieci przez rizunów pohańbionych...
-Jezu, pociecho wygnańców i pogorzelców ...
Kapłani potem byli wzywani do NKWD, gdzie im grożono, że jeżeli nie opuszczą Kresów Wschodnich, to podzielą los Sybiraków lub tych, pociętych na pół piłą dwuręczną. W latach 1945-1946 w to piękne święto wiosenne nie było niestety objawów radości. Wygnańcy z okolicznych wsi czekali na transport, aby na zawsze opuścić swoją ojczyznę i ojcowiznę, dorobek pokoleń oraz groby praojców. A nadto - wciąż czyhała śmierć z rąk ukraińskich nacjonalistów, zaś ociąganie się z wyjazdem niecierpliwiło bolszewików, którzy czekali na opuszczone
Banderowcy - nacjonaliści ukraińscy.
148
domy, aby je zająć, i szykowali Polakom niespodzianki w postaci „uroków" Sybiru.
W 1972 r. w jednej wsi na Wschodzie staruszek ksiądz katolicki wyczuł, że nadchodzi śmierć, więc powiedział do swej gosposi aby przyniosła bochen chleba na chuście i podczas Mszy św. zakonsekrował go, po czym powiedział parafianom: „To ja już odchodzę, zostańcie z Bogiem, chleb schowajcie, bo nie wiadomo, kiedy do was zagości kapłan. Przyjmujcie kiedy sumienie pozwoli". Kapłan umarł. Przyszła Wielkanoc. Księdza nie ma, spowiedzi nie ma, a brać Komunię św. z duszą nieumy-tą strasznie. I stanął przy ołtarzu staruszek, wziął krzyż, wstawił krzyż do konfesjonału i powiedział ludziom: „Dumaj, nie du-maj34), umarł ksiądz, spowiadaj się, tak spowiadaj się narodzie, Bogu samemu". I stanęli po obu stronach konfesjonału, gdzie krzyż był ustawiony, i spowiadali się, i każdy sobie pokutę wyznaczał, niemałą wedle sumienia, a potem chustę odwinęli i brali Komunię i tak cicho było w kościele.
Na Białorusi władze państwowe są raczej nieprzychylne wobec Kościoła katolickiego. Związane jest to ze skojarzeniami, jakie wywołuje nazwa; „Polski Kościół". Z pewnością zaważyła tu historia - ta dawniejsza, głównie przedwojenna, której rany do dziś nie są zaleczone. Trwa pamięć spichlerza czy folwarku „polskich panów". Taki obraz był kreowany przez wiele lat i wykorzystywany przez propagandę sowiecką, a co smutniejsze - zadomowił się w umysłowości wielu Białorusinów. Kościół jawi się więc jako narzędzie polonizacji. W trudnej sytuacji znajduje się również cerkiew prawosławna, której pamięta się uległość wobec dawnego ustroju.
W większości czynnych kościołów liturgię sprawuje się w języku polskim. Wynika to z kilku przyczyn. Po pierwsze, dużą
Dumaj, ne dumaj (ukr.) - myśl, nie myśl.
149
grupę katolików na Białorusi stanowią Polacy i głównie w tym języku Kościół przetrwał: w języku ich codziennych modlitw i pieśni. Natomiast ci, którzy przyłączyli się do Kościoła, przyjęli jego liturgię wraz z całą jej polskością. I skoro przez wiele lat modlili się po polsku, trudno teraz dziwić się, że nie chcą odmawiać po białorusku „Ojcze nasz". Zresztą z tą białoruską ojczystą mową, podobnie jak z ukraińską, także mają problem. Właściwie jest mało znana, dopiero od niedawna białoruski stał się językiem nauczanym obowiązkowo w szkołach. W obliczu gwałtownego poszukiwania własnych białoruskich tradycji, sa-mookreślania się tożsamości narodowej problem języka w liturgii jest trudny do rozwiązania. W momencie, kiedy Białorusini po raz pierwszy mogą cieszyć się własną państwowością, nie dziwi fakt niechęci do języka przedwojennych „zaborców".
Ks. Tomasz Zamorski wspomina, jak zatrzymał się z pielgrzymką przy krzyżu, stojącym u wejścia do wioski, by się pomodlić. Wkrótce dołączyły miejscowe kobiety. Była wśród nich staruszka stojąca boso, ze łzami wzruszenia w oczach, przy wspólnym szeptaniu Modlitwy Pańskiej.
„Wy s nieba priszli?"35). Tak przywitał ich mały chłopiec zdziwiony bielą habitów i niesionym na czele grupy krzyżem.
Wołkowysk dla jego mieszkańców jest nie tylko historycznym miastem bogatym w wydarzenia, ale i symbolem patriotyzmu żołnierza polskiego. Do września 1939 r. stacjonował tu w koszarach 3 Pułk Strzelców Konnych im. Hetmana Polnego Koronnego Stefana Czarnieckiego, o którym śpiewano żurawiejkę: „Tędzy w szabli, mocni w pysku - to są strzelcy w Wołkowysku".
Z tego garnizonu w 1919 r. ruszyła pomoc, by wesprzeć walkę kawalerii o zdobycie Wilna i złożyć je w darze Komen-dantowi36).
35) Wy s nieba priszli? (ros.) - wyście z nieba przyszli?
36) Komendant Józef Piłsudski.
150
Z tych koszar razem z 3 PSK37) wyjechały konno pułki 101, 102, 103 bronić Ojczyzny w pierwszych dniach września.
Z tego wspaniałego garnizonu pojechał na zachód bronić Ojczyzny wraz z innymi - mjr Henryk Dobrzański („Hubal"3®), a na wschód straceńczy szwadron ppłk. J. Dąbrowskiego (zamordowany w Mińsku jeszcze przed Katyniem).
Należy być dumnym także z tego, że 3 PSK zapisał się w historii zmagań z przeważającymi siłami dwóch wrogich państw, które zaatakowały naszą Ojczyznę, bo zszedł jako ostatni z pola bitwy 12 października 1939 г., kiedy to cofając się dotarł do m. Traszki koło Śniadowa (woj łomżyńskie), gdzie 9 października stoczył ostatnią walkę z napierającymi oddziałami nieprzyjaciela.
W 1980 r. weterani z 3 PSK odszukali sztandar swojego pułku zakopany w lesie pod Pławami i zorganizowali „Koło Żołnierzy 3 PSK" pod przewodnictwem najstarszego rangą oficera - płk dr Bronisława Lubienieckiego, mieszkającego w Krakowie; od tego czasu każdego roku spotykają się na zjazdach.
W Wołkowysku jako pamięć po stacjonowaniu 3 Pułku Strzelców Konnych zostały nadal czynne koszary, kościół garnizonowy, zmieniony na cerkiew, i cmentarz żołnierzy polskich poległych w latach 1918-1920, który był garnizonowym cmentarzem do 1939 г., liczącym ok. 200 mogił. W latach władzy komunistycznej cmentarz został zdewastowany, rozbito krzyże i część pomników, przestało istnieć ogrodzenie.
Dzisiaj cmentarz jest uporządkowany i odrestaurowany przez miejscowych Polaków. Zostały zrobione nowe nagrobki i krzyże, odrestaurowane pomniki, na nagrobkach kwitną kwiaty.
Ale okazało się, że nie wszystkim mieszkańcom Wołkowyska
PSK - Pułk Strzelców Konnych.
„Hubal" - major Dobrzański Henryk (1896-1940) - dowódca oddziału żołnierzy Wojska Polskiego walczących z Niemcami na Kielecczyźnie.
151
to się podoba. Pod osłoną nocy dopuszczają się oni aktów wa dalizmu, przewracając krzyże. Gdy Polacy zrobili podmurówk na której umieścili Orła Białego, nocą wandale go zniszczyli.
Tadeusz Kaźmierczak Kraków, 2002 r.
152
Fot. 2. Wszystkie osoby na fotografii zostały wywiezione 13-TV. 1940 r. do Kazachstanu. Pierwsza od lewej F. Kaźmierczakowa z synem Tadeuszem. Zdjęcie zrobione w Borszczowie w 1939 r.
153
Fot. 3- Michał Kaźmierczak z żoną Franciszką i z dziećmi- Tadeuszem i Zdzisławą. Ostania fotografia rodziny, Horożanka, sierpień 1939 r
154
155
Ul
ON
a g- Чз
■ N К
Cl hj
-л' §
II
a S'
г- S
а a
ы о
S iS)
'l
о
а s
о I
2
а. а
ч>
►w О
Ig.
2 vi
tu З
ts- а
Рч а
с а
2. 3
& 4
2s i'
tu o,
g |
p a S"
з
к
к
2
Рч
as-3
I
ч5-
a
>5.
a
Ї
s
S'
8-
p
Зч
I
s
"O
P
l'
з
*ч
*4
Fot. 6. Lwowski Instytut Epidemiologii i Mikrobiologii (dawny Instytut prof. R. Weigla), w którym Tadeusz Kaźmierczak pracował w latach 1951-1952 i 1955-1959.
Fot. 7. Tadeusz Kaźmierczak - pierwsze dni służby w Armii Razieckiej Dolina, 15.IV. 1953 r.
■ . ■
Fot. 8. Młodszy sierżant Tadeusz Kaźmierczak na poligonie w Niż-niowie nad Dniestrem, 1953 r.
158
Fot. 9. Karta repatriacyjna Franciszki Kaźmierczakowej, nwydana 29 marca 1959 roku.
Jan KWIATKOWSKI
Wspomnienia z Kazachstanu 1940 -1946
Jan Kwiatkowski, syn Stanisława i Jadwigi z Liebichów, urodził się 30 stycznia 1930 roku w Przemyślu. Przed wybuchem II wojny światowej mieszkał w miejscowości Pnikut w powiecie Mościska, gdzie jego ojciec był nauczycielem i kierownikiem szkoły powszechnej.
Po agresji sowieckiej na Polskę i po aresztowaniu ojca przez NKWD (f&sr.eń 1939), został w dniu 13 kwietnia 1940 roku deportowany do północnego Kazachstanu wraz matką, babką i dwiema siostrami - Urszulą i Zofią. Przez sześć lat przebywał w obwodzie Kustanaj, w rejonie Urick, kolejno w kilku małych miejscowościach - wszędzie w skrajnie trudnych warunkach.
W1943 roku umarła jego matka, a w 1944 roku zmarła również babka. W tym samym okresie, w maju 1943 roku, aresztowano jego starszą siostrę Urszulę; skazano ją na półtora roku pobytu w łagrze w Czelabińsku. Pozostał ze starszą o trzy lata siostrą Zofią; aby przeżyć podejmował różnorakie ciężkie prace.
Razem a obydwiema siostrami powrócił do Polski na wiosnę 1946 roku. Zamieszkał początkowo u krewnych matki w Krakowie, a od 1948 roku przebywał w Kłodzku, u kuzynostwa ojca. W Kłodzku kontynuował naukę w liceum ogólnokształcącym dla dorosłych. Równocześnie pracował — najpierw jako sekretarz kancelarii w swoim liceum, a następnie w Banku Rolnym w Kłodzku.
W1951 roku zdał maturę, po czym powrócił do Krakowa i rozpoczął studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej, które ukończył w 1956 roku, uzyskując dyplom z tytułem magistra. Po studiach podjął pracę w spółdzielczości, a od 1964 roku do czasu przejścia na emeryturę pracował w przedsiębiorstwach budowlanych, na różnych stanowiskach; w końcowym okresie był zastępcą dyrektora do spraw środków produkcji.
Po wielu latach domysłów i poszukiwań, dopiero w 1994 roku, uzyskał pewną informację o tym, że jego ojciec padł ofiarą mordu katyńskiego - nazwisko Stanisława Kwiatkowskiego znajduje się na liście zamordowanych Polaków, dostarczonej przez władze w Kijowie („Listy Katyńskiej ciąg dalszy- straceni na Ukrainie", Warszawa 1994 г.).
Od 190^roku jest aktywnym członkiem Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków - przez dwie kadencje pełnił funkcję przewodniczącego Komisji Rewizyjnej, a aktualnie jest członkiem Zarządu Oddziału. Wspomnienia z lat przymusowego pobytu w Kazachstanie napisał w 2001 roku.
Шш
162
1. Kresowe korzenie mojej rodziny
Pokucie, a konkretnie Stanisławów to gniazdo rodzinne mojego Ojca, Stanisława. Tam też wszyscy z rodzeństwa, a więc pięciu braci i siostra razem z Ojcem otrzymali średnie wykształcenie. Czterech braci kontynuowało studia na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, przerywane przez starszych braci potrzebą włożenia munduru (Ojciec legionista).
Dziadek Jan Chryzostom jeszcze przed ślubem zamieszkał w Stanisławowie, dokąd przybył ze Lwowa. Cały okres pracy Dziadka to służba w kolejnictwie.
Babcia Paulina z domu Jakubczyńska urodziła się w Stanisławowie, jej rodzina od kilku pokoleń związana była z Pokuciem.
Lwów to miejsce urodzenia mojej Mamy, tam też urodziły się jej dwie siostry i czterej bracia.
Dziadek Teofil Liebich, właściciel firmy handlowo - usługowej w zakresie maszyn i kotłów parowych we Lwowie. Babcia Zofia z domu Zajdel, wcześnie owdowiała, a w roku 1940 z córką Jadwigą - moją Mamą - i jej dziećmi została zesłana do Kazachstanu.
Po sowieckiej agresji w 1939 roku Polacy na Kresach Wschodnich poddani zostali dotkliwym represjom bolszewickiej machiny.
Nie ominęło to też rodziny mego Ojca i Mamy. Napomknę tylko, że w rodzinie Ojca nie brak ofiar zbrodni katyńskiej (Katyń, Charków), a jeden z braci został przez NKWD" zamordowany w lwowskim więzieniu Brygidki przy ul. Kazimierzowskiej.
NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutriennich Diei (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych.
163
2. Lata dzieciństwa przed zesłaniem
Przemyśl - tam w takiej oto kolejności urodziliśmy się: Urszula 1924 г., Zofia 1926 г., Eugeniusz 1928 г., zmarł mając niespełna trzy lata - i Jan, czyli ja, urodzony 22 grudnia 1929 r. jako prezent świąteczny dla rodzeństwa. Żebym jednak przedwcześnie nie został w przyszłości powołany do wojska, przepisano mnie na styczeń 1930 roku.
Ojciec, nauczyciel, w 1932 roku objął kierownictwo szkoły powszechnej w Trzcieńcu powiat Mościska i z kolei w 1934 roku przeniesiono go na taką samą funkcję do miejscowości Pnikut w tymże samym powiecie. W Pnikucie - zaczynając wcześniej naukę - ukończyłem w 1939 roku czwartą klasę, Urszula miała za sobą dwie klasy gimnazjalne, Zofia sześć klas szkoły powszechnej.
Moje niezapomniane wakacje w 1939 roku spędziłem na miesięcznym obozie Orląt2) w Krukienicach w powiecie mościckim.
1 września 1939 roku Ojciec, podporucznik rezerwy 5 Pułku Strzelców Podhalańskich, został zmobilizowany, mając już za sobą udział w Legionach i w wojnie polsko - bolszewickiej.
Po wybuchu wojny Babcia Zofia Liebich przyjechała z Przemyśla do nas, chcąc uniknąć działań wojennych, które w mieście stwarzały większe zagrożenie.
Po powrocie z wojny Ojciec zostaje aresztowany przez NKWD i początkowo osadzony w więzieniu w Mościskach, po czym wywieziony na Wschód.
Dziś już wiadomo, że w oparciu o decyzję Stalina i kierownictwa sowieckiej partii bolszewików z 5 marca 1940 roku znalazł się na liście zbiorowej akcji ludobójczej, określanej mianem zbrodni katyńskiej. „Ukraiński ślad Katynia", MSW, W-wa 1995 r. lista dyspozycyjna 56/3).
Orlęta lwowskie - tradycyjna nazwa młodocianych obrońców Lwowa w listopadzie 1918 r.
164
3. Druga „wizyta" NKWD - 13 kwietnia 1940 r.
'W bogatej już literaturze wspomnień z zsyłek na Syberię, opis pierwszych godzin po zjawieniu się w nocy funkcjonariuszy NKWD w naszych domostwach jest bardzo podobny. Działali wszak jednolicie, według ściśle ustalonego schematu. Ograniczę się zatem do krótkiej relacji.
Już po północy usłyszeliśmy stukanie, a raczej łomot do drzwi i weszli: dwóch w mundurach, uzbrojonych w karabiny, jeden cywil i p. Stanisław Kosowski - nasz znajomy, pełniący tymczasowo funkcję „hołowy3) komitetu" (wójt gminy). „Przesiedlamy was do miejscowości, gdzie czeka na was mąż" - oświadczyli Mamie.
Była to kolejna deportacja po 10. lutego, kiedy to wywieźli sąsiednią rodzinę leśniczego, i kłamstwo o przesiedleniu do nieodległej miejscowości było oczywiste, tak też odebrała to Mama.
Byłem najmłodszym w rodzinie, ale przed pół rokiem bardzo przeżyłem aresztowanie Ojca - po długotrwałej skrupulatnej rewizji całego mieszkania - ponowne więc zjawienie się NKWD niezwykle mnie przeraziło, powiało straszliwą grozą.
Babcia tej nocy uzmysłowiła sobie jak niefortunnie postąpiła zostawiając mieszkanie w Przemyślu w przekonaniu, że u nas na wsi będzie bezpieczniej. Wspominała o tym wielokrotnie w Kazachstanie. Miała wtedy 75 lat i potraktowana została bez żadnej taryfy ulgowej. Mieszkanie wszak musieli wszyscy opuścić, by można było zagrabić pozostawiony dorobek naszej rodziny.
Przy pakowaniu rzeczy pokrzykiwali, ale zbytnio nawet nie pospieszali, brakło jednak roztropności wobec doznanego szoku i już w wagonie Mama spostrzegła ilu niezbędnych rzeczy nie zabraliśmy.
Miało to późniejsze przykre konsekwencje. Babcia nie zapomniała oczywiście by zabrać ze sobą różaniec i poważnego
Hołowa (ukr.) - głowa.
165
formatu książeczkę do modlenia. Zosi i moja książeczka do modlenia - pamiątki z Pierwszej Komunii - powróciły z nami do Polski po sześciu latach.
Świtało jak ruszyliśmy furmanką pod eskortą do Mościsk, gdzie stały wagony - straszydła, do których wpychano rodziny z nadjeżdżających co chwilę furmanek.
Zajęliśmy miejsca na górnej pryczy przy zakratowanym okienku, wagon stopniowo zapełniał się nieznanymi nam rodzinami. Z dobrodziejstw sanitarnych jedynym „urządzeniem" był otwór w podłodze. Pominę w opisie co to oznaczało dla ponad 50-ciu osób w wagonie.
4. Jedziemy na Wschód
Późnym wieczorem pociąg ruszył i rano zatrzymał się we Lwowie na głównym dworcu. Mimo obstawy sowieckich żołnierzy jakimś przebiegłym sposobem Babcia nieznanej osobie rzuciła kartkę z adresem do syna, który mieszkał we Lwowie przy ul. Obertyńskiej. Wuj Tadeusz z córką Zosią odnalazł nasz wagon i po dłuższych pertraktacjach przekazał nam przez żołnierza paczkę żywnościową. Przez kratę okienka w wagonie odbyła się rozmowa, która chyba jeszcze bardziej pogrążyła obie strony w beznadziejnej rozpaczy.
Opuszczamy Lwów przed wieczorem. W dzień, gdy pociąg znalazł się na łuku toru kolejowego, spostrzegliśmy, że na zewnątrz między wagonami również w czasie jazdy pociągu pilnowali nas uzbrojeni żołnierze. Przejeżdżając przez te łuki, liczyliśmy wagony, dziś dokładnej liczby nie pamiętam, ale było ich około 60.
Chyba po dwóch dniach na którejś stacji armiejcy* odryglo-
Armiejec (ros.) - żołnierz.
166
wali wagon i zawołali: „dwa czełowieka za kipiatkom!"5) Tak już było do końca podróży, dwie osoby z wagonu przynosiły ze stacji kolejowej dwa wiadra wrzątku. Równolegle lub na przemian w tym samym trybie przynoszono jedzenie, przeważnie zupę z pęcakiem i dwa bochenki chleba na wagon.
Pierwszy raz opuściliśmy wagon na dłuższą chwilę w Charkowie na bocznym torze kolejowym, oczywiście obstawieni wokół naszymi uzbrojonymi stróżami. Wtedy też siostra Urszula spotkała swoją wychowawczynię z internatu s.s. Felicjanek w Przemyślu z czasów gimnazjalnych, panią Józefę Naporę. Pani Józefa Napora jechała z rodziną w sąsiednim wagonie.
Wyraziście utrwalone w mojej pamięci etapy naszej zsyłko-wej podróży to przejazd przez Wołgę i przez Ural. O ile przejazd przez Wołgę może w jakimś sensie nas zauroczył, to góry Uralu wywołały u mnie uczucie grozy i przygnębienia. Poczułem jakbym przekraczał bramy do innego świata, całkowicie odgrodzonego od świata mego dzieciństwa.
Pociąg zmierzał w krainę kazachstańskich stepów, a lokomotywa co jakiś czas oznajmiała swym przeraźliwym wyciem, że zbliżamy się do docelowej stacji.
Kustanaj, miasto obwodowe6-1 na północy Kazachstanu, tu kończy się nasz etap 15 - dniowej podróży drogą kolejową. Wszyscy z naszego wagonu dojechali w komplecie, niektórzy mocno przeziębieni. W innych wagonach były niestety przypadki ciężkich zachorowań, a nawet zgonów. Trudy podróży zniosła nawet nasza Babcia, najstarsza osoba w wagonie. Podstawiono na stację samochody ciężarowe. Widok dzieci i starców wdrapujących się na skrzynie samochodów był wstrząsający. Dziś mogę sobie tylko uzmysłowić w jakim szoku, zwłaszcza dla matek, rozpoczynał się kolejny etap zsyłkowej podróży.
Dwa czełowieka za kipiatkom! (ros.) - Dwoje łudzi po wrzątek! Obwód (ros. obłast') - województwo.
167
Przejechaliśmy rzekę Tobół, minęliśmy trzy, może cztery małe osady i po przebyciu około 150 kilometrów samochód zatrzymał się w posiołku (wiosce) Niekrasowka, należącej wraz z Lermontowką i Militopolem do kołchozu7) im. Dymitrowa®. Militopol był siedzibą sielsowietu9) (gminy) i administracyjnie należał do rejonu (powiatu) Urick.
Zdjęliśmy nasze toboły z samochodu na środku wsi, bezskutecznie czekając na wskazanie miejsca zakwaterowania. Otoczyły nas miejscowe dzieci i kilka kobiet, nieufnie ale z wyraźnym zainteresowaniem przyglądając się nam.
Niezwykłe wrażenie zrobiły na mnie, a pewnie i na wszystkich, kazachskie, skośnookie dzieci.
Stoimy przy naszych bagażach nie widząc wyjścia z powstałej sytuacji. Było z nami samotne małżeństwo w podeszłym wieku, państwo Nowosielscy ze Stryja. Przedstawiali sobą żałosny widok i pamiętam, że ratowano ich kroplami i pastylkami z zapasów przywiezionych z kraju.
Miejscowe władze całkowicie nie były przygotowane do przyjęcia nas i nikt z ich przedstawicieli nie zainteresował się nami.
5. Niekrasowka
Zajęliśmy opuszczoną, zdewastowaną ziemiankę, czyli chatę z darni. Kiedyś były w niej okna i drzwi, pozostały tylko otwory, ale było to jednak jakieś schronienie.
Początki maja, z dnia na dzień było cieplej, w nocy chłodno, ale w wagonie było jeszcze zimniej. Mamusia, fizycznie najsłab-
Kołchoz - kollektiwnoje choziajstwo (ros.) - rolnicza spółdzielnia produkcyjna. Dymitrow Gieorgi (1882-1949) bułgarski komunista, działacz międzynarodowego ruchu komunistycznego. Sielsowiet - Sielskij Sowiet (ros.) - Rada Wiejska.
168
sza w rodzinie, tam właśnie już zachorowała, prawdopodobnie na zapalenie płuc.
Rzeczy osobiste, pościelowe stanowiły tam atrakcyjny towar wymienny za mąkę, kartofle, chleb. Sympatyczną i uczciwą w tej wymianie handlowej okazała się sąsiadka Kuriepina. Po krótkim czasie kontakty z nią stały się na tyle przyjazne, że przyjęła nas do swojej chaty, odstępując jedną z dwóch izb. Cała rodzina odnosiła się do nas przyjaźnie - syn Wania lat 20, córki Raja (16) i Tania (15). Jak w większości tamtejszych rodzin, ojca nie było i na ten temat nic się nie mówiło.
Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że represje zwłaszcza lat trzydziestych1® dotknęły szczególnie mężczyzn w bardzo wielu tamtejszych rodzinach, w większości deportowanych z Ukrainy.
Łagry olbrzymiej machiny sowieckiego Gułaguu) były wszak systematycznie zapełniane.
Obok chaty była bania, czyli łaźnia. W bani można było nie tylko umyć się w ciepłej wodzie, ale i wygrzać się w gorącej parze.
W tej części bani, gdzie podgrzewano kamienie, po ich skropieniu wodą wytwarzała się para, która nie tylko ułatwiała gruntowniejsze umycie się, ale wykorzystywana była do dezynfekowania zawszonej odzieży.
O ile pamiętam, nikt więcej w Niekrasowce nie miał bani.
W soboty, kiedy uruchamiano banię, naprzód dziewczęta odświeżały w izbie mieszkalnej glinianą podłogę. Czynność ta - powszechnie tam stosowana - polegała na wysmarowaniu podłogi rzadką mieszaniną kiziaku, czyli łajna krowiego z domieszką gliny.
Rodzina Kuriepinych wzbudzała u nas szacunek przestrzega-
10) Represje w latach 30-tych - chodzi o tzw. czystki polityczne (prowadzone przez aparat bezpieczeństwa masowe represje w ZSRR) oraz o przymusową kolektywizację wsi.
ш Gułag - Gławnoje Uprawlenije Łagieriej (ros.) - Główny Zarząd Obozów w ZSRR.
169
niem dobrych obyczajów. Nikt z dzieci nie śmiał usiąść pierwszy do posiłku, dopóki nie usiadła matka. Nie słyszeliśmy również, by ktoś z ich domowników używał wulgarnych słów.
Raja z Tanią chodziły do szkoły w Militopolu, Wania po kilku miesiącach powołany został do wojska.
Przyjazna dla Polaków okazała się też inna sąsiednia rodzina, nazwiska nie pamiętam. Nie można jednak ich pominąć, zasłużyli na pamięć. Ojciec inwalida, rodzina kompletna, trzech synów w wieku od 12 do 20 lat: Pietia, Grisza, Kola. W ich domu już po kilku dniach od przyjazdu gromadziliśmy się codziennie na śpiewach i modlitwach majowych.
Nie chcąc narażać ich na kłopoty, bo głośne śpiewy i modlitwy około dwudziestu Polaków były wokół zauważalne, zaprzestaliśmy po pewnym czasie gromadnego spotykania się. W mniejszym już gronie spotkania modlitewne odbywały się co jakiś czas u naszej choziajki (gospodyni).
Rzecz godna podkreślenia, że w obu tych rodzinach młodzież zachowywała się z powagą w czasie spotkań modlitewnych i darzyła nas wyraźną sympatią.
Niestety spotykały nas w tym posiołku przykrości ze strony wielu młodych, zwłaszcza chłopców, wyśmiewających naszą religijność i okazujących to w sposób grubiański.
W lecie Urszula, najstarsza z rodzeństwa, pierwsza doświadczyła „uroków" pracy w kołchozie. W tym czasie jedzenie dla pracujących w brygadzie było jeszcze w miarę dobre i dzienna racja chleba wynosiła 700 gramów.
Jeszcze przed jesienią w odstępie kilkunastodniowym pożegnaliśmy na zawsze pp. Nowosielskich. Z całą pewnością udręki podróży, bezbronność wobec niezwykłych przeciwności, które przerastały ich siły, spowodowały tak prędką śmierć. Babcia nasza bardzo to przeżyła.
Zbliżała się pierwsza zima, a nasza izba nie była ogrzewana i tak mała, że oprócz jednej pryczy nie było miejsca na wstawienie jakiegokolwiek piecyka.
170
Najbliższa sąsiadka, Czochlenko z synem Wasią (Wasylem), przygarnęła nas na zimę do swej jednoizbowej ziemianki. Z synem spali na piecu, my znowu zmontowaliśmy tym razem dwie prycze.
Tej zimy nie wzywano Polaków do pracy, w samej Niekra-sowce oprócz owczarni nie było więcej obiektów kołchozowych. Cała - jakbyśmy to dziś określili - infrastruktura kołchozowa była w Militopolu.
Zima nastała znienacka, od razu silne mrozy i nieprzebrane masy śniegu.
Co pewien czas wzmagały się burany czyli zamiecie śnieżne i całkowicie zasypywały domostwa. W przerwach między bura-nami odkopywano od wewnątrz wyjścia z ziemianek. Zapałek nie było, więc wzniecano ogień krzesiwem lub biegało się po żar do sąsiadów.
Wodę uzyskiwano tylko z topionego śniegu. Paliwem był uformowany w kostki i wysuszony w lecie kiziak.
Pierwsze syberyjskie Święta Bożego Narodzenia.
Ziemianka całkowicie zasypana śniegiem, w izbie kopciłka12) ledwie rozjaśnia mrok.
Babcia zainicjowała modlitwę, potem wyjęła ze swej przepastnej torebki kawałek smażonej skórki pomarańczowej i każdy dostał okruszynę.
Nie pamiętam, by składano sobie życzenia, bo trudno chyba było Mamusi i Babci wydobyć z siebie jakieś słowa. Ledwie ktoś z nas napomknął o Ojcu, ale nie potrafiliśmy o Nim wspominać w rozmowie. Z tego wieczoru dobrze zapamiętałem, że już wtedy z siostrami obiecywaliśmy sobie, że po przyjeździe do Polski naprzód najemy się do syta chleba. Te marzenia miały trwać sześć lat.
Wysprzedaliśmy, a raczej zamieniliśmy na prowiant wiele
Koptiłka (ros.) - kaganek.
171
rzeczy, nawet niezbędnych do własnego użytku. Nastały g}0_ dowe miesiące. Ciepła odzież, wystarczająca w warunkach polskich, tu nie stanowiła ochrony przed czterdziestostopniowym mrozem. Bez szuby, czyli kożucha, i bez walonek13) trudno tu egzystować, a jednak przez cały sześcioletni pobyt w Kazachstanie nie stać nas było, by zdobyć choć jedną parę używanych walonek, nie mówiąc już o kożuchu.
Przetrwaliśmy pierwszą, ciężką zimę. Następne zimy - jak się później okazało - były jeszcze bardziej uciążliwe, czyniąc dotkliwe rany w naszym życiu.
6. Militopol
Wiosną 1941 roku przenieśliśmy się, już z mniejszymi tobołkami, do Militopola.
Militopol - siedziba sielsowietu, czyli gminy, i zarządu kołchozu z podległym mu zapleczem gospodarczym oraz szkoły. Przez kilka tygodni otwarty był jeszcze sklep. Raz byłem w tym sklepie po sól, niestety daremnie i chyba oprócz drewnianych łyżek nic tam nie widziałem.
W Militopolu mieszkała większa grupa Polaków. Pamiętam tych, z którymi byliśmy w bliskich kontaktach, a więc:
Józefa Napora z rodziną siostry, mieszkali w Polsce w powiecie mościckim, Julia Pociecha z Drohobycza z córką Janką, Maria Winczurowa z Sądowej Wiszni z córkami Milą, Stasia i Janką oraz synem Adamem, Żdżarska z Przemyśla z córką Krysią i synem Bogdanem.
Po powrocie do Polski serdeczne kontakty utrzymywaliśmy z p. Józią Napora - Polańską zamieszkałą w Przemyślu i tam zmarłą oraz z Janką Pociecha - Wojnarową zamieszkałą w Kra-
Walonki (ros.) - wysokie obuwie filcowe..
172
kowie. Janka zmarła w 1995 roku zaledwie po dwóch latach od śmierci swej matki.
Z nami i rodziną Winczurów zaprzyjaźnili się nauczyciele miejscowej szkoły. Był to Wiktor Kirsanow, dużej kultury, prawy człowiek, skierowany do pracy tutaj z centralnej części Rosji. Uzdolniony plastycznie, dwóm starszym córkom p. Winczu-rowej, Mili i Stasi, oraz mojej siostrze Urszuli wykonał piękne portreciki. Portrecik Urszuli do dziś zdobi jej mieszkanie w Krakowie. Przyjaźniły się też z nami dwie nauczycielki, Zinaida Ni-kołajewna i Katierina Kondratiewna14), też z daleka skierowane
tu do pracy.
To one spowodowały, że jesienią znalazłem się w rosyjskiej szkole. Do szkoły chodziłem nieregularnie i chyba po dwóch miesiącach zakończyłem edukację. Po prostu w zimie nie miałem ciepłej odzieży, a głód też wcale nie usposabiał mnie do
nauki.
Uprawne pola kołchozowe były bardzo rozległe. Mniejszy areał przylegał niemal do Militopola i potocznie był nazywany „sto sorok", co oznaczało sto czterdzieści hektarów. Drugi areał uprawny usytuowany był za posiołkiem Lermontowka, około 12 kilometrów od Militopola, był nazywany „piafsot" (500 hektarów). Wyłączną produkcją rolną kołchozu było zboże, w większości pszenica oraz pozyskiwanie siana z pól stepowych.
Dla nas początkowo niezrozumiałe było to, że w kołchozie nie uprawiano ziemniaków. Otóż przy tak małej ilości mieszkańców z trudem można było uporać się z uprawą zbóż i siana na tak wielkim areale.
Nawet do tych prac angażowano okresowo dzieci szkolne. Kołchoźnicy uprawiali ziemniaki dla siebie przy swoich domostwach w ilościach skromnych. Nie było łatwo od nich zdobyć
Nikołajewna i Kondratiewna - otczestwa (ros.) - patronimiki czyli imiona odojcowskie (córka Nikołaja, córka Kondrata).
173
choćby wiadra kartofli nawet za atrakcyjną bluzkę czy inną rzecz na wymianę.
Priedsiedatielem czyli przewodniczącym kołchozu był Orli-czenko, niestety będzie jeszcze okazja wspomnieć o nim.
W Militopolu nie było łatwo o jakiś kąt dla pięciu osób naszej rodziny. Znowu za jakąś koszulę czy szlafrok odstąpiono nam izbę, ale tylko na okres lata.
W lecie siostry pracowały w najbliżej od wsi położonej brygadzie polowej czyli na „sto sorok", mając kontakt z nami czyli z Mamą, Babcią i ze mną. Oprócz strawy z kotła pracującym w brygadzie wydawano dziennie 700 gramów chleba. Jednak od połowy roku racje chleba zmniejszono do 500 gramów i stopniowo zmniejszano aż do 200 gramów, w dodatku nie był to już ten sam chleb, ale z podłej mąki w większości jęczmiennej.
Czasem, gdy poszedłem do brygady, byłem zadowolony, gdy wykorzystano mnie jako gońca czy też w lżejszej pracy typu przynieś - podaj. Dostawałem wtedy posiłek z kotła i kawałek chleba. Obserwowałem przy okazji pracę innych w brygadzie, nie przypuszczając, że już w następnym roku będę ze swymi rówieśnikami uzupełniał braki kadrowe z powodu wysłania na front wszystkich mężczyzn dorosłych i bardzo młodych.
Na początku naszego pobytu w Kazachstanie, po częściowym otrząśnięciu się z szoku spowodowanego nagłym zetknięciem się z przerażającą nową rzeczywistością, podtrzymywała nas nadzieja, że oto niebawem wrócimy do Kraju. Przekazywano sobie z tak zwanych „pewnych źródeł" wiadomości o rychłym naszym powrocie, za sprawą amerykańskiego wstawiennictwa. Te wiadomości, zawsze ubarwiane ku pokrzepieniu serc, podtrzymywały nas na duchu. W tymże początkowym okresie każda rodzina uszczuplając swoje potrzeby z konieczności wyzbywała się różnych rzeczy, zwłaszcza z ubioru, pościeli, w handlu wymiennym uzyskując za to produkty żywnościowe, jak mąka, ziemniaki, czasem mleko, rzadziej tłuszcz barani.
Szybko jednak topniały nasze nadzieje, narastało zwątpienie
174
i tylko podtrzymywała nas na duchu wiara, że może stać się
cud.
Jesienią kołchoz wypłacał kołchoźnikom wynagrodzenie w oparciu o ilość wypracowanych trudodni, czyli dniówek obrachunkowych. Wypłata winna była nastąpić w naturze i w gotówce. Za pieniądze niewiele można było kupić i może dlatego były to kwoty symboliczne. Natomiast najważniejszym składnikiem wynagrodzenia była pszenica, ewentualnie mąka.
Wynagrodzenie dla Polaków, którzy, jak wiadomo, nie byli kołchoźnikami, miało być ustalone według uznania. Uznano więc w zarządzie kołchozu, że w zasadzie wszystko przejedliśmy w lecie z kotła brygady kołchozowej. Potraktowano Polaków z wyraźną dyskryminacją, o czym zapewne zadecydował Orliczenko, który wobec Polaków był wręcz wrogo nastawiony.
Rozpaczliwa postawa polskiej grupy spowodowała, że wydano kwity do magazynu po odbiór pszenicy w żenująco skromnych ilościach.
Byliśmy już nędzarzami i ta jałmużna miała jeszcze bardziej
nas pognębić.
Nasz kwit opiewał na dwa pudy15) czyli około 33 kilogramów pszenicy i to był nasz cały zapas na zimę trwającą pół roku.
7. Zima 1941/42
Zbliżająca się zima napawała grozą, zwłaszcza Mamę i Babcię. Na domiar złego wypowiedziano nam zajmowaną izbę.
Stała naprzeciw szkoły opustoszała, zdewastowana lepianka z dwoma niezależnymi wejściami do każdej izby. Winczurowie wcześniej zajęli lepszą połowę chaty, nawet z czynnym piecem;
15) Pud (ros.) - 16 kg.
175
w zimie każdy marzył, by jak najdłużej się na nim ogrzewać. Nasza połowa była w opłakanym stanie, z resztką połamanych drzwi, wyrwaną ościeżnicą, otworem po byłym oknie i zrujnowanym piecem. Uprzątnęliśmy izbę, okno zaślepiono, zmontowaliśmy prycze do spania, ale drzwi były tak zdeformowane, że nie zamykały się. Zdobyć jakąś deskę czy zawiasy by je domknąć nie było łatwo i nim temu zaradziliśmy, znienacka niemal nastała zima. Szczelina w drzwiach, przez którą można było przejść, została zasypana śniegiem razem zresztą z całą chatą i tak już pozostało przez całą zimę. Ilekroć zasypywało nas ponownie, odkopywaliśmy te nieszczęsne drzwi i na dzień przechodziliśmy do izby Winczurów. Niejednokrotnie oni też pomagali nam, by wydostać się na zewnątrz. Spaliśmy w naszej izbie w ubraniach, płaszczach, przy temperaturze prawie takiej jak na zewnątrz, choć otulający naszą chatę śnieg nieco ją ocieplał. Babcię wkrótce udało się ulokować u sąsiadki z naprzeciwka, Ukrainki przesiedlonej z Donbasu1®.
Naszą Babcię można było podziwiać z jaką godnością znosiła te dotkliwe katusze zsyłki i pewnie znajdowała pocieszenie w nieustannych modlitwach, bo niemal zawsze miała w ręku różaniec. Gorzej było z zaspokojeniem głodu. Mamusia i Urszula dostawały czasem do zrobienia na drutach jakiś sweter miejscowym choziajkom17) za trochę kartofli czy miskę pszenicy. Pszenicę męliśmy ręcznie na żarnach, powszechnie tam stosowanych.
Lepiej wiodło się pani Winczurowej, wróżyła z kart miejscowym kobietom, które ciekawe były losów swych najbliższych, zwłaszcza mężów i synów walczących na froncie wojny sowiecko - niemieckiej lub przebywających w łagrach. Zawsze przynosiły w zawiniętej chuście jakieś produkty żywnościowe. W czasie wróżenia na piecu zostawała tylko p. Winczurowa
Donbas - Doniecki) Bassiejn - zagłębie węglowe w dorzeczu rzeki Doniec. Choziajka (ros.) - gospodyni.
176
i tam też wdrapywała się przybyła kobieta, a my na dole słuchaliśmy barwnych i pocieszających wróżb.
W izbie Winczurów zawsze coś się działo, co urozmaicało monotonię zimowych dni. Przychodziły też na długie rozmowy dwie miejscowe nauczycielki wspomniane wcześniej. Do dziś trudno mi pojąć jak w tak małej izbie mogło przebywać dość często kilkanaście osób.
W któryś dzień tej zimy, gdy zelżał mróz, wybraliśmy się z Zosią i Janką Winczurówną do odległej o sześć kilometrów wioski Soroczenka.
Większa wioska od Militopola, siedziba innego kołchozu i według naszego rozeznania chyba zasobniejsza. Mieliśmy nadzieję przynieść stamtąd wyproszone od tamtejszych ludzi jakieś choćby skromne ilości chleba czy kartofli. Okazało się, że zawiedliśmy się na hojności tamtejszych mieszkańców i zmarznięci powróciliśmy z plonem nikłym, bo zaledwie po kilkanaście kartofli, a na dodatek przynieśliśmy je całkowicie zamarznięte.
W pobliżu mieszkała samotna Kazaszka, wdowa, syn na wojnie. Kiedyś w lecie pomogłem jej kilkakrotnie w różnych pracach przy chacie. Czasem i w zimie zaglądnąłem do niej witając się po kazach-sku: „aman" (dzień dobry) i zawsze poczęstowała mnie kawałkiem pyszki (placka) i gorącym czajem18). Na ogół Kazachowie niechętnie wpuszczali kogoś do swej chaty, ona też nie była rozmowna, raczej podejrzliwa i tajemnicza, ale ja zyskałem u niej jakieś względy.
Przetrwaliśmy tę najcięższą dla nas zimę z całą pewnością tylko dzięki Bożej Opatrzności, a w dodatku nikt z nas nawet się nie przeziębił!
Czy można nie wierzyć w cuda?
Przetrwaliśmy zimę - te dwa słowa to wielki skrót wspomnień, bo każdy dzień tej straszliwej i długiej zimy jest trudny do opisania.
18) Czaj (ros.) - herbata.
177
8. Kazachowie
Rodzin kazachskich w całej okolicy było mało, a przewagę zdecydowaną stanowili przymusowo przesiedleni Ukraińcy. W domach kazachskich posługiwano się wyłącznie językiem kazachskim, natomiast w powszechnym użyciu był język rosyjski, z dużymi naleciałościami języka ukraińskiego.
Starsze pokolenie Kazachów z trudem posługiwało się ograniczoną i zniekształconą ilością słów rosyjskich, stąd często dochodziło do nieporozumień i humorystycznych sytuacji w trakcie handlu wymiennego z nimi, zwłaszcza, że Polacy w początkowym okresie też właściwie nie znali języka rosyjskiego.
W szkole językiem wykładowym był język rosyjski i dopiero w wyższych klasach w skromnym wymiarze była też nauka języka kazachskiego.
W urzędach niepodzielnie panował język rosyjski, ale pozory zachowywano. Tak na przykład urzędowe zaświadczenia miały równolegle z rosyjskim nadruk w języku kazachskim, ale już rubryki takiego dokumentu wypełniano w języku rosyjskim.
Rusyfikacja tamtejszych ziem była daleko już posunięta. Nazwy miejscowości nadawane za czasów władzy sowieckiej nie miały nic wspólnego z Kazachstanem. Oto znane mi nazwy miejscowości z rejonu Urick:
Niekrasowka, Lermontowka, Soroczenka, Jermakowka, Szew-czenka, Militopol, Dubinka, Zołotarowka, Filinka, Bondarow-ka19). Również nazwa siedziby rejonu Urick to uczczenie miejscowości nazwiskiem rosyjskiego działacza komunistycznego.
Tak oto Kazachowie na swojej ziemi zepchnięci zostali do roli pariasów.
Niekrasow Nikołaj (1821-1878) - poeta rosyjski; Lermontow Michaił (1814-1841) - poeta rosyjski; Szewczenko Taras (1814-1861) - poeta i malarz ukraiński; Jermak Timofiejewicz (P-1585) - ataman kozacki, w roku 1581 zdobył dla Rosji większą część Syberii.
178
Władza sowiecka pozbawiła Kazachów prawa do własnej hodowli koni i owiec, która kiedyś była podstawą ich bytu.
Teraz najwyżej można było zobaczyć Kazacha na koniu, jak pasał kołchozowe stada owiec i koni i chyba tylko tak mogła się tęsknie ożywiać pasterska dusza Kazacha.
9. Święta Wielkanocne w Militopolu
Starsze pokolenie Ukraińców i Rosjan, choć w ukryciu, trwało w wierze chrześcijańskiej. Odnosili się do Polaków z pewną sympatią, obserwując naszą nieskrywaną, głęboką wiarę i praktyki religijne. W wielu tamtejszych chatach starsze kobiety nie ukrywały przed nami swoich przekonań religijnych, z dumą i wzruszeniem wyjmowały z zawiniątek i pokazywały nam przechowywane ikony, a w niektórych domostwach ikony wisiały w izbach.
W Święto Wielkanocne w wielu chatach panował wyczuwalny nastrój świąteczny z zachowaniem oczywiście ostrożności. Nie odbywały się żadne wspólne modły, młodzież wszak była niewierząca, ale seniorki rodzin nadawały świąteczny ton w tym dniu i to było przez młodych uszanowane. Stół świąteczny różnił się wtedy od powszedniego dnia na miarę tamtejszych możliwości.
W tym świątecznym dniu było w zwyczaju odwiedzać domy, byle tylko nie trafić do domu na wskroś ateistycznego. Wchodziło się z pozdrowieniem: „Christos Woskries" (Chrystus zmartwychwstał) i wtedy zazwyczaj starsza kobieta, babcia w tym domu odpowiadała: „Woistinu Woskries" (prawdziwie zmartwychwstał).
Korzystaliśmy z tej okazji odwiedzając wtedy niektóre chaty, bo po tym świątecznym pozdrowieniu częstowano przybysza kawałkiem chleba lub czymkolwiek innym.
179
10. Kołchozowe życie w brygadzie
W kołchozie brakowało rąk do pracy. Na stanowisku pozostał priedsiedatiel Orliczenko i brygadzista Wojtenko. Wojna20) pochłaniała ofiary i wiele rodzin dostawało zawiadomienia o poległych mężach, synach. Wracali też inwalidzi wojenni niezdolni do służby wojskowej.
Podstawową siłą roboczą były więc kobiety i młodzież, nie zawsze zdolna jeszcze do pracy, czasem ponad swe siły.
Latem 1942 roku zaciągnąłem się jeszcze dobrowolnie do brygady polowej, mając przede wszystkim na względzie możliwość korzystania z posiłków i ani się spostrzegłem jak zaczęła mnie obowiązywać dyscyplina.
Całe lato przepracowałem w brygadzie na „piafsot" razem z Urszulą. Zosia dorywczo podejmowała pracę bliżej Militopola, opiekując się podupadającą na zdrowiu Mamą i Babcią.
Jedną z lżejszych prac, którą wolałem od innych, było grabienie siana grabką w jednokonnym zaprzęgu. Siedząc na grabce, w równych odstępach naciskałem nogą pedał, równocześnie podnosiłem ręką dźwignię i zwalniałem zagrabione siano.
Bardziej uciążliwa była praca przy kombajnie. Do uprzęży konia, na którym siedziałem, przymocowany był długi łańcuch, podjeżdżałem do kombajnu i zatrzymywałem się. Z rynny kombajnu wypychana była słoma, którą należało na bieżąco usuwać. Współpracująca ze mną kobieta zamykała łańcuch wokół nagromadzonej słomy, odjeżdżałem na niedaleką odległość, ta sama kobieta zwalniała łańcuch i ja znowu zawracałem pod kombajn. Należało się spieszyć, bo pod kombajnem nie mogło nagromadzić się zbyt dużo słomy.
Najtrudniej było przetrzymać czas postoju pod kombajnem,
Chodzi o wojnę niemiecko-radziecką (1941-1945).
180
który w obłokach kurzu „wypluwał" zmierzwioną słomę; praktycznie nie dało się wtedy oddychać.
Po skończonej pracy trudno było mnie rozpoznać, bo w upale na spocone moje ciało przylgnęła warstwa zakurzonych plew.
Nie było łatwo, z niecierpliwością spoglądałem w kierunku barakowozu, przy którym była kuchnia polowa, czy aby nie wystawiono już wyszkę, czyli zawieszoną na wysokim drągu szmatę, oznajmiając przerwę na posiłek.
Najciężej znosiłem pracę w charakterze poganiacza zaprzęgu trzech par wołów przy wieloskibowym pługu. Wół wypoczęty i nakarmiony posłusznie reagował na okrzyk poganiacza: cob! - wtedy skręcał w lewo, cobe! - w prawo. Wystarczyło knutem czyli biczem „strzelić" obok wołów i bez oporu szły w zaprzęgu. Woły wycieńczone nadmierną ich eksploatacją często stawały, a nawet kładły się. Wtedy usiłowałem zmusić je do posłuszeństwa smagając biedaki knutem. Skóra wołów była często popękana od uderzeń tym batem i tworzyły się rany. Jeśli woły nie reagowały już na bicie knutem wtedy - o zgrozo! - stosowano ostateczny środek przymusu, a mianowicie podpalano wołom pod ogonem słomę, by zerwały się do pracy.
Aby ulżyć wołom sterujący pługiem nieco podnosił pług i cienka skiba przykrywała pole, ale nie przynosiło to zapewne pożytku przy zbiorach plonu. Większe połacie takiej „orki" mogły być zauważone przez brygadzistę, trzeba więc było korzystać z tego z rozwagą.
Wół miał rany na ciele, a moje nogi też były zakrwawione i zaropiałe od ukłuć ścierniska. Nie miałem już nawet szmat, by owijać nogi.
Któregoś dnia nie wytrzymałem i uciekłem z brygady. Pamiętam dobrze z jaką ulgą stąpałem po stepie, wydawało mi się, że nic więcej nie jest mi potrzebne do szczęścia. Moja kochana Mama, gdy zobaczyła w jakim stanie są moje nogi, rozpłakała
181
się i po doprowadzeniu do jako takiej czystości owinęła mi je różnymi szmatkami.
Mama okazała mi w tym dniu jakąś szczególną czułość. Nastała niezwyczajna, dłuższa chwila błogiego spokoju i wymiany wielu ciepłych słów. Byłem Mamy pupilkiem, a tak mało było okazji do wyciszenia się i przekazywania sobie wzajemnych gestów serdeczności. Ta straszliwa gonitwa by utrzymać się przy życiu przytłumiała tkwiące przecież w nas pokłady miłości. Tylko z oczu mojej Mamy można było odczytywać Jej troskę o nas, ból i bezsilność.
Czyjś donos o mojej ucieczce dotarł do Orliczenki. Zbeształ mnie i podwodą, która wiozła prowiant, musiałem wrócić do brygady. Orliczenko nie był lubiany w kołchozie, a w stosunku do Polaków był wręcz wrogo nastawiony.
Pewnego razu koło jego domostwa rozmawiałem z jego synem, moim rówieśnikiem. Wyszedł z chaty, przegonił mnie, wyzywając plugawymi słowami.
Dość znośną pracą był dowóz zboża z brygady do kołchozowych ambarów czyli spichrzów. Udało mi się tylko kilka razy dostać takie zlecenie, częściej była przy tym zatrudniana Urszula. Sam załadunek i rozładunek zboża był ciężki, czasem mi ktoś pomógł, ale za to przez dłuższy czas jechało się poganiając powolnie stąpające woły. Zwykle jechało kilka zaprzęgów równocześnie. Przy okazji udawało się zanieść kilka garści zboża Mamie.
Ustawianie i formowanie skirdy20 siana było już ponad moje siły i do tej pracy mnie nie angażowano. Trzeba było widłami podrzucać siano na dużą wysokość, a inni na górze udeptywali i formowali właściwy kształt skirdy. Uformowana skirda to potężna bryła z dwoma spadzistymi jakby dachami, chroniącymi siano przed zamoknięciem. Siostry moje często pracowały przy skirdzie i bardzo narzekały na uciążliwość tego zajęcia.
Skirda (ros.) - sterta.
182
W brygadzie spało się gdzie kto mógł, z reguły w najbliższej kopie siana. Barakowóz nie był przestronny, gromadziliśmy się tam tylko w przypadku deszczu, co było tu w lecie rzadkością, i pod koniec lata, gdy nastawały chłodne noce. Ciasnota nie do opisania, ale o ile wiem, nikt nie cierpiał na bezsenność po trudach dnia.
Dzień pracy zaczynał się skoro świt, na posiłek ranny zjawialiśmy się już zmęczeni. Zachód słońca oznaczał koniec pracy.
W okresie, kiedy brygadzistą był Wojtenko, zdarzyło się, że przed zachodem słońca zjechaliśmy z pługiem na początek zagonu w pobliżu barakowozu i wyprzęgliśmy woły. Oburzony Wojtenko kazał wznowić orkę, a zagon miał dobre 2 kilometry długości. Wyjechaliśmy kawałek, zapadał zmrok, jakiś czas odczekaliśmy i zawróciliśmy. Brygadzista też dobrze wiedział, że nie byliśmy w stanie dojechać do końca zagonu, bezmyślnie jednak egzekwował swoje reguły dyscypliny.
Wojtenko później też został powołany do wojska, zastąpił go dobry człowiek, Bondarenko, który wrócił już z wojny, niestety bez jednej nogi.
Urszulę tego lata dopadła w brygadzie tak zwana kurza ślepota. W dzień widziała dobrze, jednak już przed zbliżającym się zmrokiem całkowicie traciła wzrok. Na szczęście byłem przy niej, pełniąc rolę przewodnika. Trwało to kilka tygodni i bez pomocy lekarskiej - bo takiej zresztą w Militopolu nie było - ustała ta dolegliwość.
Władza brygadzisty była niemal nieograniczona. Mógł pochwalić, co było w cenie, bo nic gorszego jak podpaść brygadziście i mieć opinię nieudacznika. W dalekim stepie, gdzie przebywało się pięć miesięcy, chyba trudniej przeżywa się porażki, upokorzenia i krzywdy. Ale gdy brygadzista pochwalił choćby tylko dwoma słowami: „wot mołodiec!'22) - a słyszała to
22) Wot mołodiec! (ros.) - oto zuch!
183
przypadkiem kucharka, to miało to jeszcze dodatkowe przełożenie na zawartość miski obiadowej.
A jeśli ktoś podpadł?
Pamiętam jak pewnego razu brygadzista Wojtenko dotkliwie pobił i skopał pastucha brygadowego, któremu w stepie w nocy zginął jeden koń. Po długotrwałych poszukiwaniach konia odnaleziono, ale gdyby konia wilki rozszarpały, to los pastucha byłby nie do pozazdroszczenia. Pastuchem był Niemiec, co pewnie dodatkowo wyzwoliło złość brygadzisty.
Jak wiadomo, już w 1941 roku deportowano Niemców Nad-wołżańskich i kilka rodzin znalazło się w Militopolu.
Drugą osobą po brygadziście był uczotczik23'. Uczotczik dokonywał obmiarów wykonania robót, co stanowiło podstawę do obliczenia wykonania normy. Z kolei normy, a raczej stopień ich wykonania przeliczano na trudodni24). Na koniec roku obrachunkowego wypracowane trudodni były podstawą do wyliczenia wynagrodzenia dla kołchoźników. Głównym składnikiem wynagrodzenia było zboże, ewentualnie jeszcze wełna owcza, mięso przeważnie baranie i siano, jeśli ktoś posiadał krowę.
W miarę przedłużającej się wojny wartość trudodnia drastycznie malała i kołchoźnicy też ubożeli. Polacy i inni „przybysze" nie byli wszak kołchoźnikami i na wniosek brygadzisty, a z łaski priedsiedatiela wydawano nam z magazynu na tak zwaną wypiskę, czyli na pisemne zlecenie, skromny deputat. Zdarzyło się to chyba dwa lub trzy razy.
Bliskim współpracownikiem brygadzisty był też woźnica podwody, który przywoził prowiant z Militopola oraz beczkowozem dowoził wodę. Wreszcie ze zrozumiałych względów liczącą się osobą była kucharka.
Wracam jednak do roli uczotczika. Zabiegano o jego względy, by nie skrzywdził przy obmiarze robót, a czasem można
23) Ucziotczik (ros.) - rachmistrz.
24) Trudodzień (ros.) - dniówka robocza.
184
nawet było wyjednać u niego dopisanie dodatkowych punktów podwyższających wykonanie normy, co liczyło się w opinii brygadzisty. Do obowiązków uczotczika należało też przekazywanie brygadzie wiadomości z prasy. Organizowanie tych prasówek odbywało się w przerwie po obiedzie, w obecności brygadzisty.
Indoktrynacja polityczna docierała więc do dalekich zakątków stepowych.
11. Spotkanie z wilczą rodziną
Pod koniec lata 1942 roku Urszula została delegowana na kilka tygodni do pracy w podsobnym choziajstwie czyli w gospodarstwie pomocniczym, kilkanaście kilometrów od Militopola, za Soroczenką. Profil rolnictwa tego gospodarstwa był całkowicie odmienny od naszego kołchozu, uprawiano tam wyłącznie ziemniaki i warzywa. Produkcja tego gospodarstwa oficjalnie przeznaczona była na zaopatrzenie bolnicy czyli szpitala w Uricku. Przypuszczam, że zaopatrywani byli także funkcjonariusze tamtejszej władzy.
Wyjednałem u brygadzisty Bondarenki kilka dni wolnego i postanowiłem odwiedzić Urszulę, z nadzieją, że coś przyniosę stamtąd dla Mamy i Babci.
Drogę odbyłem piechotą i trudu podróży nie pożałowałem. Zaspokoiłem głód zupełnie innym jadłem i napełniłem torbę dla Mamy i Babci.
Po krótkim pobycie musiałem wracać do brygady, a ponadto nie mogłem też narażać siostry na kłopoty, bo pobyt mój był tam nielegalny.
Znowu kilkanaście kilometrów drogi przede mną, choć wcale nie myślałem, że miałoby to być uciążliwe.
W drodze powrotnej przeżyłem niezwykłą przygodę, która zakończyła się szczęśliwie.
185
Nieopodal drogi rozłożyła się para wilków z potomstwem. Zatrzymałem się w niedalekiej odległości i pomny przestrogi, że nie należy uciekać, stałem w napięciu i w bezruchu, nie wiem jak długo, może godzinę lub więcej. W takiej sytuacji czas trudno było nawet orientacyjnie odmierzać, każda chwila wydawała się nieskończenie długa.
. Podsumowałem cały swój krótki żywot i modliłem się stojąc jak słup, bez najmniejszego ruchu.
Rodzina wilcza wstała, powolnymi krokami oddalając się ode mnie.
Po dłuższej chwili ruszyłem i ja w dalszą podróż.
12. Mój czyn zagroził Związkowi Sowieckiemu
W lecie 1943 roku pracując w brygadzie na „piat'sot", podczas jednej prasówki odbywającej się w barakowozie miało miejsce niefortunne dla mnie wydarzenie. Siedziałem na podłodze, czapka na głowie, a pod czapką ukryłem kilka garści pszenicy.
W dogodnym miejscu i czasie miałem tę pszenicę wyprażyć na kawałku blachy, którą gdzieś tam już schowałem. Sięgnąłem ręką, by poskrobać się w głowę, i wtedy na drewnianą podłogę, w czasie politycznych komentarzy prasowych uczot-czika, sypnęło ziarno. Zostałem skarcony przez brygadzistę i sądziłem, że było to ostateczne wymierzenie kary. Niestety, wydarzenie dotarło do Orliczenki, priedsiedatiela kołchozu. Nie posądzam, by doniósł na mnie brygadzista, darzył mnie powściągliwą sympatią. Chyba po 2 - 3 dniach brygadzista Bondarenko powiedział do mnie mniej więcej tak: Jasza, zabierz się jutro podwodą do Militopola i masz zgłosić się do Orliczenki". Orliczenko zrugał mnie nie przebierając w słowach, kwalifikując mój czyn do rangi zagrażającej zwycięstwu Armii Czerwonej nad hitlerowskimi „zachwatczykami"
186
(agresorami). Potem podszedł do telefonu, pokręcił korbką i rozmawiał z NKWD. Czy była to autentyczna rozmowa czy zamarkowana, tego nie wiem. Trzymając słuchawkę powtarzał wydawane polecenia swego rozmówcy, że ma mnie przywiązać do ogona konia i przywlec do Uricka do NKWD.
Wypędził mnie z krzykiem i kazał natychmiast wracać do brygady.
Nie miałem wtedy jeszcze 14 lat, za sobą już wiele mocnych doświadczeń, a był to dopiero półmetek kazachstańskiej „przygody" sześcioletniej.
Wstąpiłem do Mamy i Babci, przedstawiłem powody mego niespodziewanego zjawienia się, ale w relacji złagodziłem przebieg całego wydarzenia. Mamusia była już bardzo osłabiona, w lepszej formie była Babcia, mimo że miała już 78 lat. Zosia była razem z Mamusią i Babcią, wyrwała się z brygady i jak mogła roztaczała nad Nimi opiekę. Warunki mieszkaniowe miały lepsze, bo jedną izbę udostępniła żona brygadzisty Bondarenki.
Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że mojej Mamusi grozi najgorsze.
13. Moje przygody z końmi
Koni w kołchozie było niewiele, jeszcze mniej wielbłądów, podstawową siłą pociągową były woły. Niektóre prace polowe wymagały jednak konnego zaprzęgu, nie w każdym bowiem przypadku można było użyć wołów.
Koniem dowożono też prowiant dla brygady polowej, wodę w beczkowozach, wreszcie pastuch w brygadzie pilnował na koniu wypasu wołów i koni.
Dla brygadzisty koń był też niezbędny do przemieszczania się w różne rejony uprawianych pól. Najładniejszym koniem, zaprzęgniętym do dwukołowej taczanki, jeździł priedsiedatiel kołchozu Orliczenko.
187
Praca przy użyciu wołów była bardziej męcząca, kosztowało to czasem wiele trudu, by zmusić woły do posłuszeństwa, dlatego wolałem mieć do czynienia z końmi.
Polubiłem konie, ale dwa razy okazały mi swoją niewdzięczność.
W lecie 1943 roku w brygadzie polowej na „piafsot" podjechałem z grabkami na przerwę obiadową i wyprzęgałem konia, zazwyczaj bardzo spokojnego. Tym razem, chyba z radości, że go zwalniam wierzgnął i kopytem dosięgnął mojej klatki piersiowej. Upadłem i leżałem na plecach, w oczach ciemno, duszę się, nie mogłem złapać oddechu. Trwało to jakiś czas, mnie wydawało się, że bardzo długo. Miałem w tym czasie najgorsze przypuszczenia o moim losie, wszak nie oddychałem.
Wreszcie złapałem oddech, ból w klatce nie ustawał. W tym dniu nie byłem już zdolny do pracy, zresztą przez dłuższy okres odczuwałem skutki tej kontuzji, a ślady złamanego żebra w okolicy serca pozostały do dziś.
Następnego dnia z trudem dźwignąłem się z legowiska i zostałem na kilka dni skierowany do lżejszej pracy, jako pomocnik pastucha.
Druga przygoda z końmi przytrafiła mi się też tego lata. Dostałem polecenie zaprowadzić trzy konie z „piat'sot" do Milito-pola.
Wsiadłem na jednego konia, poganiając przed sobą pozostałe dwa. Ujechałem około 8 kilometrów; tuż przed posioł-kiem Lermontowka był wodopój, konie to wyczuły i uznałem, że trzeba je napoić. Nieopatrznie zeskoczyłem z mego konia, a potem, gdy chciałem ponownie wsiąść, łobuz nie pozwolił.
Z trudem wyprowadziłem konie z rejonu wodopoju na drogę. Niestety, jak tylko normalnym krokiem chciałem za nimi iść, rozbiegały się na różne strony. Dużym wysiłkiem znowu zebrałem konie w jedną grupę, ale już tylko biegiem za nimi
188
mogłem utrzymać je razem na drodze. Tak biegłem z końmi około 4 kilometrów i dosłownie padłem w Militopolu prawie nieprzytomny ze zmęczenia.
Uratowałem jednak konie, które w stepie mogły gdzieś zaginąć lub stać się ofiarą wilków, a także uratowałem siebie od niechybnej kary i to pewnie srogiej.
14. Nie tylko zsyłka, jeszcze łagier
Pod koniec maja 1943 roku Urszula i Stasia Winczurówna dostały polecenie od brygadzisty, by zgłosiły się w sielsowiecie w Militopolu.
Podwodą z Militopola zawieziono je do NKWD w Uricku, tam bez żadnego przewodu sądowego odczytano im wyrok - półtora roku łagru - i po kilku dniach znalazły się w Czelabińsku.
Nikt z nas nie przypuszczał, że taki będzie finał wydarzenia, jakie miało miejsce w zimie.
Otóż koło ziemianki, którą współużytkowaliśmy z Winczu-rami, stała zdewastowana budowla, której wznoszenia zaniechano przed wielu laty. 2 tego obiektu Urszula i Stasia któregoś dnia odgrzebały w śniegu i przyniosły kilka kawałków drzewa na podpałkę. Widział to jeden z mieszkańców, ale nie przypuszczaliśmy, że wynikną z tego jakiekolwiek konsekwencje.
Orliczenko Polakowi nie przepuściłby żadnej okazji, by udowodnić swój wrogi stosunek do nas, i zakwalifikował ten przypadek jako przestępstwo.
Marnotrawstwem, jeśli nie przestępstwem, było raczej to, że belki i deski od lat butwiały na zaniechanej budowie.
Najstarsza w rodzeństwie siostra zostawiła nas w bardzo trudnym okresie. Mama coraz bardziej niedomagała, Babcia też wymagała opieki.
189
15- Pożegnałem Mamę na zawsze
Lato 1943 roku, ostatni rok w Militopolu. Mamusia z Babcią pod opieką Zosi w Militopolu, Urszula w łagrze w Czelabińsku, ja w brygadzie kołchozowej na „piat'sot".
Zosia załatwiła przeniesienie do Uricka, większego skupiska ludzi, w tym i Polaków, a ja na razie pozostałem, pracując jeszcze w brygadzie.
W tym czasie wiele polskich rodzin przemieszczało się z małych posiołków do większych miejscowości, przede wszystkim do Uricka. Pani Pociecha z córką Janką przeniosły się nawet do Kustanaju, potem z Kustanaju uzyskały zgodę na przesiedlenie się na Ukrainę. Nieliczne tylko rodziny takimi etapami przybliżały się do Polski.
W pierwszych dniach sierpnia dostałem zgodę, by odwiedzić rodzinę w Uricku.
W Militopolu, a właściwie w tamtejszych polach kołchozowych, poczułem się bardzo osamotniony, w dodatku trawił mnie niepokój o zdrowie Mamy. Ciekaw też byłem jak tam w Uricku urządzili się moi najbliżsi. Podwodą do Militopola, stamtąd piechotą około 10 kilometrów do Uricka.
Wcześniej nigdy nie byłem w Uricku i znaleźć kogoś nie mając adresu nie było łatwo. Rozpytywałem, ale daremnie. Wreszcie po dłuższym czasie spotkałem Zosię. Mamusia wyglądała bardzo źle, nogi opuchnięte, na twarzy bardzo zmieniona, przeraziłem się. Babcię zawsze podziwialiśmy, że znosiła nieco lepiej udręki tej nędzy, ale oznaki podeszłego wieku i wycieńczenie były coraz bardziej widoczne.
Obiecałem Mamusi, że jak najprędzej wrócę, podejmę jakąś pracę w Uricku i razem z Zosią będzie nam łatwiej zapewnie minimum środków egzystencji. Chyba zaraz następnego dni pożegnałem się, nie przypuszczając, że ostatni raz widziałe moją Kochaną Mamę.
190
Nie chcąc narażać się, by posądzono mnie o ucieczkę, powróciłem do kołchozowej brygady i zgłosiłem brygadziście, że legalnie jesteśmy zarejestrowani w Uricku i chciałbym jak najszybciej dołączyć do rodziny. Nie stawiano mi przeszkód, ale jeszcze na krótki czas musiałem zostać w brygadzie.
Może za tydzień, półtora w porze obiadowej kucharka powiadomiła mnie, że woźnica wrócił z Militopola i tam przekazano mu wiadomość o śmierci mojej Matki.
Po południu jeszcze wyjechałem konnymi grabkami grabić siano. Byłem w polu sam i wtedy właśnie pełniej uświadomiłem sobie jak wielkie spotkało mnie nieszczęście. Na głos wybeczałem się w stepie i wykrzykiwałem swój żal i ból, aż nieco uspokojony długo i głośno modliłem się wypowiadając własnym słowami modlitewne wezwania i prośby.
Mamusia zmarła 21 sierpnia mając zaledwie 43 lata, ja już na pogrzeb nie zdążyłem.
Biedna Zosia sama musiała zorganizować pochówek. Nasz kolega, Rysiek Rodzynkiewicz z Drohobycza, z pomocą Arka Kołodzieja z Borysławia wykopali grób i w obecności grupki Polaków odbył się ten skromny pogrzeb.
Niestety nawet najskromniejsza trumna była nieosiągalna, czas w upalny dzień sierpnia naglił, sukienka i resztka odzieży zastąpiły trumnę.
Babcia w tym czasie też leżała w bolnicy25), nawet widziała ze swojej sali jak przez korytarz wynoszono już martwą Jej córkę.
Na świadectwie zgonu Mamusi napisano: wycieńczenie z głodu. Do dziś w moim posiadaniu jest ten dokument - oskarżenie.
Babcia jeszcze opuściła na kilka tygodni szpital i niestety ponownie tam znalazła się. Po krótkim pobycie w szpitalu została przewieziona do zakładu opiekuńczego w Bondarowce, około
Bolnica (ros.) - szpital.
191
30 kilometrów od Uricka. Tam, w godniejszych warunkach niż moglibyśmy Jej zapewnić, w kwietniu 1944 roku zmarła. Po otrzymaniu wiadomości o Jej śmierci byliśmy z Zosią w Bonda-rowce na cmentarzu, gdzie została pochowana przed naszym przybyciem.
Przeżyła w Kazachstanie cztery lata niezwykłej poniewierki, zmarła mając 79 lat.
W zakładzie opiekuńczym oddano nam różaniec i dużą książeczkę do modlenia.
Zostaliśmy z Zosią sami, czekając na powrót Urszuli z łagru.
16. Urick
Urick, siedziba rajonu (powiatu). Cztery ulice, każda około 300 metrów, poprzecinane pierieułkami, czyli przecznicami. Wprawdzie ulic i domostw nie oznakowano, ale każdy wiedział gdzie jest Woroszyłowska, Leninska, Puszkina i najbliżej jeziora Nabereżna26).
Większość domostw to identyczne ziemianki jak w posioł-kach. Elektryfikacja jeszcze tam nie dotarła. Większe budynki to dwie szkoły, bolnica, rajispołkom (urząd powiatowy27*), wojen-komat28), diet - dom29) i w samym centrum NKWD.
Zakłady produkcyjno - usługowe to warsztaty naprawcze samochodów i traktorów (MTS - maszyno-traktornaja stancja), artel, czyli zakład różnorodnej produkcji pomocniczej, suszarnia ziemniaków, zakład produkujący walonki (pimokatnia), ambary czyli spichrze zbożowe. Z wyjątkiem MTS pozostałe
Nabierieżnaja (ros.) - nadbrzeże, bulwar.
Rajispołkom - Rajonnyj Ispołnitielnyj Komitiet (ros.) - Powiatowy Komitet
Wykonawczy (partii).
Wojenkomat - Wojennyj Komissariat (ros.) - Komisariat Wojskowy.
Dietdom - Dietskij Dom (ros.) - Dom Dziecka
192
zakłady mieściły się w bardzo skromnych barakach. Był też i sklep, który służył w zasadzie tylko do wydawania na kartki prowiantu osobom uprawnionym.
W centrum na płoszczadi czyli na głównym i jedynym placu stała pokaźna, bardzo zdewastowana budowla. Była to cerkiew zamieniona na klub. Żadnej działalności klub za naszych czasów nie prowadził, a otwierano go tylko na odbycie okolicznościowego mityngu.
W Uricku była też siedziba kołchozu, w którym uprawiano oprócz zboża i siana także ziemniaki i niektóre warzywa. Pola warzywne uprawiane były w rejonie jeziora i były pilnie strzeżone.
Do Uricka z pobliskich posiołków ściągnęło dużo Polaków, w przybliżeniu było tu około czterdziestu rodzin polskich.
17. Zimowa wyprawa po siano
Po śmierci Mamy zamieszkaliśmy w Uricku z Zosią u dobrych ludzi, o swojsko dla nas brzmiącym nazwisku Pilawski. Było to małżeństwo z dwoma synami jeszcze w przedszkolnym wieku.
Mąż był urzędnikiem w rajispołkomie, czyli w urzędzie powiatowym, ona - z zawodu nauczycielka - zajmowała się wychowywaniem dzieci, wzorowo jak na tamte warunki utrzymując czystość i porządek domowy.
Chata była dwuizbowa, nie była ich własnością, a różniła się tym od innych ziemianek, że podłogi były z desek.
Ulokowano nas w przechodniej izbie, która była zarazem kuchnią, było więc nam ciepło i z radością zajęliśmy miejsce w kącie. Wspominaliśmy potem wielokrotnie, że nigdzie tak wygodnie i schludnie nie było dane nam potem mieszkać. Dobroć Pilawskiej nie była manifestowana, jednak wyczuwało się jej szczerą sympatię wobec nas. Pilawsy posiadali krowę, trzy-
193
mana w oborze u sąsiadów, bardzo dbali o tę swoją żywicielkę. W środku zimy zabrakło jednak paszy i trzeba było wyprawić się kilka kilometrów po siano. Samemu w taką wyprawę nikt w zimie się nie udaje, więc zgodziłem się oczywiście towarzyszyć Pilawskiemu.
Ustalono, że udamy się po siano w najbliższym dniu, kiedy będzie stabilna, słoneczna pogoda, bo nie daj Boże, żeby zastał nas w stepie buran (zawieja śnieżna). Tylko w taką pogodę łatwiej będzie stąpać w stepie nam i wołom, tym bardziej że droga nie będzie wiodła wyraźnie utartym szlakiem.
Przygotowywaliśmy się do wyprawy, wypożyczono od kogoś dla mnie salonki, kożuch niestety był nieosiągalny.
W dniu wyjazdu mróz był tęgi, słońce wyraziste, bezwietrznie. Na kufajkę30) nałożyłem różne łachmany, z zazdrością spoglądając na kożuch, w którym był ubrany Pilawski.
Ruszyliśmy kołchozowymi saniami, przed nami około sześć kilometrów stepowej podróży. Cały czas idziemy piechotą, bo w silny mróz usadowienie się na saniach mogłoby zakończyć się pozostaniem w stepie...
Cisza w stepie ma swój urok latem, w zimie natomiast znalezienie się w stepie z dala od ludzkiej osady może i jest urokliwe, ale wzmaga uczucie niesamowitej grozy.
Wreszcie dotarliśmy do skirdy siana. Byłem tak zmarznięty, że z trudem uchwyciłem w ręce widły. Wydobywanie, wręcz wyskubywanie zbitego siana okazało się bardzo uciążliwe nie tylko dla mnie.
Po kilku godzinach załadowaliśmy zaledwie połowę sań i musieliśmy zawracać, by przed wieczorem dojechać do domu. Byliśmy zresztą obydwaj zmęczeni, ja pewnie bardziej, Pilawski też, bo widocznie nieczęsto trzymał widły w rękach. Każdy kołchoźnik na pewno wracałby z pełnymi saniami, a my
Wł. Fufajka (ros.) - watowana kurtka.
194
wracaliśmy jak z nieudanej wyprawy i to, widziałem, dręczyło Pilawskiego.
Nasz wygląd trochę przeraził domowników. Białe, zaśnieżone postacie, obwieszone soplami lodu, który nagromadził się przy wydychaniu resztek ciepłoty, nie należały zresztą tam do rzadkich widoków.
Przez całe sześć lat tak bardzo nie zmarzłem, ale za to zwycięsko zmierzyłem się w stepie ze srogą zimą, mróz na pewno sięgał czterdziestu stopni.
Jak wytłumaczyć to, że nie przeziębiłem się i chyba nawet nie kichnąłem, czy był to kolejny cud z całej serii cudów, które przydarzyły mi się w ciągu tych sześciu lat?
18. Kresowa solidarność i dobroć
Ciasnota i pewnie niezręczna sytuacja jaką sprawialiśmy urzędnikowi rajispołkomu, w którego domu mieszkali Polacy - to prawdopodobnie przyczyny przyjaznego zresztą rozstania się w połowie zimy z Pilawskimi.
Zosia zamieszkała w jednoizbowej chacie samotnej tutejszej wdowy. Pomagała jej w czym tylko było to potrzebne, a chyba wypełniała jej też pustkę po niedawnej utracie na wojnie jedynego syna.
Mnie natomiast przygarnęła na resztę zimy pani Lechowa z Mościsk, dysponując jedną izbą z osobnym jednak wejściem z pola.
Pani Lechowa mieszkała tam z matką i z przybraną córką Marysią, starszą ode mnie. Marysia pracowała w kołchozowych oborach.
Ta trzyosobowa rodzina mogłaby być wzorem wzajemnego szacunku, umiejętności zachowania własnej godności, mimo przecież tylu ciężkich przeżyć i przeciwności losu. Głęboka ufność w Opatrzność Bożą emanowała z ich postawy, a dziś
195
wiem, że obdarzyli mnie wiarą w ludzką dobroć i radość dzielenia się z bliźnim.
Wiele zawdzięczam pani Lechowej i zawsze zostanie w mojej wdzięcznej pamięci. Z własnej inicjatywy udostępniła mi ciepły kąt w swojej jedynej izbie, dzieląc się jak z członkiem rodziny tym, co skromnego mogła włożyć do garnka, a ja w tym czasie niewiele mogłem się dołożyć.
Bardzo żałuję, że po wojnie nie odnalazłem pani Lechowej i jej rodziny.
Na wiosnę dołączyłem do Zosi i tam razem walczyliśmy z okrutną inwazją pluskiew, jakie obiegły wszystkie zakamarki izby w tej chacie. Oczywiście nie te pluskwy przesądziły o pewnej mojej decyzji. Otóż gospodyni, po utracie na wojnie jedynego syna, zabiegała o to, bym zgodził się pozostać na stałe u niej. Byłem rzekomo podobny do syna i namawiając mnie pokazywała kożuch i walonki, jakie pozostawił jej syn, a mogłyby być moje.
Nie dziwię się kobiecie, bo byłbym pomocnym w jej gospodarstwie, a i ból po stracie syna może łatwiej by znosiła.
Oczywiście nie przystałem na tę propozycję, ale załóżmy, że uległbym, to teraz przyjeżdżałbym z Kazachstanu odwiedzać swój Kraj i wreszcie w swoich walonkach i kożuchu.
19. Parobek aptekarza
Wiosną 1944 roku zostałem zatrudniony w aptece. Aptekarz, Żyd z Ukrainy, mieszkał w aptece z żoną. Posiadali własną krowę, a na zapotrzebowanie aptekarza do dyspozycji był też koń utrzymywany w gospodarstwie pomocniczym bolnicy.
Przeważnie dwa razy w tygodniu dowoziłem w beczkowozie wodę ze studni znajdującej się w bolnicy, bo tylko stamtąd woda nadawała się do celów aptecznych, a przy okazji zużywano ją do własnych potrzeb.
196
Wozem, w zaprzęgu konnym dowoziłem też siano z kołchozowej skirdy w stepie, na bieżące potrzeby i na zapas zimowy.
Tak więc koło krowy i konia miałem co robić, zwłaszcza że aptekarz zwracał też baczną uwagę na porządek w oborze i wokół apteki.
Prócz tych podstawowych obowiązków wykonywałem różne drobne zlecenia.
Widocznie dobrze spisywałem się, bo oboje wyraźnie darzyli mnie sympatią, a ja też okazywałem im szacunek. Na tle siermiężnej i rubasznej otaczającej rzeczywistości, obyczaje w aptece stanowiły oazę kulturalnych ludzkich stosunków.
Zapłatą za moją pracę było dość dobre jedzenie. Pewnego razu, po wieczornym posiłku, jak zwykle skłoniłem się na dobranoc, ale jeszcze podszedłem i pocałowałem aptekarzową w rękę. Była tym mile zaskoczona. Odtąd ten salonowy gest powtarzałem wraz z pozdrowieniem na dobranoc.
Aptekarzowie mieli syna, oficera, który odbywał służbę gdzieś daleko w jakimś większym ośrodku. Czasem odwiedzał rodziców i podczas któregoś przyjazdu mile mnie zaskoczył. Zwrócił się do mnie przyjaźnie i powiedział: Jasza, przywiozłem ci letni mundur wojskowy". Aptekarz komuś zlecił przerobienie tego munduru dostosowując go do mojej sylwetki i paradowałem w tym ubraniu wzbudzając zazdrość wielu kolegów.
Jeszcze nie tak dawno odwiedził mnie kolega mieszkający teraz w Gliwicach, Janusz Didluch, i wspomniał jak bardzo zazdrościł mi tego ubrania, sam chodząc wtedy w łachmanach, w jakich ja przedtem chodziłem.
Niestety przy różnorakiej pracy ubranie zdarło się na podobieństwo normalnych łachów i łata na łacie przykryła niebawem świetność tego ubioru.
Jeszcze przed zimą zakończyłem służbę w aptece, aptekarz z żoną wkrótce wyjechali z Uricka.
197
20. Niezwykłe spotkanie
Któregoś dnia przechodziłem w Uricku przez płoszczad', czyli przez plac, wyznaczający tam skromne centrum. Miałem na sobie niedawno sprezentowane mi przez aptekarza ubranie. Bluza miała rosyjski krój, to znaczy była długa, jak koszula, wyłożona na zewnątrz spodni. Syn aptekarza dał mi też pasek, wyglądałem więc nieomal jak wojskowy, tylko że nie miałem butów. Byłem wyraźnie zauważany przez przechodniów, nie miałem wtedy na pewno kompleksu nędzarza, a wręcz przeciwnie - stąpałem pewnie i w dobrym nastroju.
Wejście do NKWD było z płoszczadi, a z tyłu przyległy do budynku plac był ogrodzony deskami.
W jednym miejscu ogrodzenia była szczelina, przed którą zatrzymałem się i nie po raz pierwszy zresztą zobaczyłem spacerujących w kółko aresztantów pod nadzorem umundurowanych funkcjonariuszy NKWD. Oczom nie wierzyłem, gdy okazało się, że jednym z aresztantów był Orliczenko, priedsiedatiel kołchozu z Militopola. Poczekałem, aż po następnym okrążeniu ponownie będzie najbliżej mnie, i wtedy nasze spojrzenia najwyraźniej spotkały się. Byłem przekonany, że mnie rozpoznał. Z pewnym zażenowaniem przyznaję, że jeszcze bardziej poprawiło mi się samopoczucie. Boże, przebacz mi!
Dziś skomentowałbym to zdarzenie tak: ludzie dzielili się tam na tych co siedzieli i na tych co siedzieć będą, bez względu na zajmowaną pozycję w hierarchii społecznej.
21. Daremna wyprawa
Jedna z sąsiadek w Uricku namówiła mnie i mego kolegę, rówieśnika, Bolka Pietruszkę, by podjąć się pracy przy wycinaniu wikliny. Był to krzewiasty gatunek grubej wikliny, który rośnie na mokradłach, z przeznaczeniem między innymi na tak zwaną
198
faszynę. Pracę mieliśmy wykonywać u jej krewnej w dość odległym posiołku, bo około 40 kilometrów od Uricka. Zapewniano nam wyżywienie, a na koniec jakąś zapłatę w naturze.
Okazyjnym przejazdem konną furmanką pod wieczór zajechaliśmy na miejsce.
Wczesnym rankiem w następnym dniu dostaliśmy narzędzia pracy, które podobne były do dużych, ciężkich motyk, z dość szerokim ostrzem.
Córka gospodyni zaprowadziła nas w rejon rosnącej wikliny i po krótkim instruktażu odeszła, zapowiadając uprzednio, że jak słońce osiągnie mniej więcej wysokość, którą wskazała na nieboskłonie, mamy przyjść na śniadanie. Praca okazała się ponad nasze siły, wiklina była twarda i gruba, tak że z trudem wycięliśmy po kilka czy kilkanaście sztuk i już byliśmy okrutnie zmęczeni. Pracy tej mógłby podołać silny dorosły mężczyzna, a nie wycieńczeni z głodu chłopcy. Oceniliśmy, że przekracza to nasze możliwości; zastanawialiśmy się jak wybrnąć z tej sytuacji. Wybraliśmy chyba wariant nienajlepszy, po prostu zostawiliśmy narzędzia i chyłkiem udaliśmy się w drogę powrotną, oczywiście na piechotę.
Przed nami sporo kilometrów marszu, doskwierał upał, nic nie jedliśmy, o wodzie w stepie można było tylko pomarzyć.
Mniej więcej w połowie drogi natknęliśmy się na auł. Auł, to mała, kilkurodzinna osada Kazachów, którzy zamieszkiwali w domostwach w większej części skrytych w ziemi. Kazachowie, kiedyś koczowniczo - pasterski lud, do tej chyba pory tęsknili za czasami kiedy to posiadali własne stada koni i owiec. Teraz pozostali jednak w swoich domostwach w aule, bardzo ceniąc sobie swobodę wyłącznie w swoim gronie, bez obcych im nacji.
Spojrzenia Kazachów najwyraźniej świadczyły, że byliśmy tam intruzami, ogarnął nas łęk, przyspieszyliśmy kroku.
Z ulgą minęliśmy auł i późnym wieczorem zmęczeni i głodni, bo jeszcze o pustym żołądku, dotarliśmy do Uricka.
199
22. Wykopki
Jesienią 1944 i 1945 r. jeździliśmy z Zosią na kopanie ziemniaków. Kołchozowe pole kartoflane usytuowane było kilka kilometrów za Urickiem. Utworzono brygadę w całości z Polaków, wyznaczając р. К. Chudzianową na brygadzistkę. Codziennie dowoziły nas do pracy woły lub wielbłąd zaprzęgnięty do wozu w kształcie otwartej dużej skrzyni. Kołchozowy woźnica jeździł z nami w obie strony. Przewagę liczebną w brygadzie stanowiła młodzież. Do dziś, przy okazji spotkań, wspominamy z Janką Purą-Pankiewicz nasze przygody z tych kołchozowych wykopek ziemniaczanych. Jeździł z nami też - wspomniany wcześniej - mój kolega Janusz Didluch.
To był już szósty rok naszego zesłania, wszyscy byliśmy więc w niezwykle nędznych ubiorach. Zima zbliżała się, nastały dokuczliwe chłodne poranki i wieczory. Kilka minionych głodnych lat wycisnęło głębokie ślady na zdrowiu i wyglądzie każdego z nas. Dziś jeszcze bardziej to sobie uświadamiam.
Wielbłąd dostojnym krokiem wiózł nas wśród ciszy stepu i z dala na pewno był to urokliwy widok. Ciszę przerywaliśmy śpiewem, przeważnie pieśniami nabożnymi, a młodzież potrafiła też różnymi pomysłami rozweselać całe towarzystwo. W rozmowach pojawiał się temat powrotu do Kraju; pewne sygnały takiej możliwości zaczęły już do nas docierać, choć przyjmowaliśmy te wiadomości z niedowierzaniem. Była więc okazja do wymiany poglądów w większym gronie na ten temat.
Kiedy jeździliśmy na wykopki, nie do pomyślenia było wrócić bez przemycenia choćby najmniejszej ilości ziemniaków dla siebie. W drodze powrotnej z wykopek zjawiał się czasem kontroler na koniu i dopóki kontrole jego nie były zbyt szczegółowe, w nasze skromne schowki coraz śmielej wpychaliśmy dla siebie trochę ziemniaków. Zdarzały się też sytuacje dramatyczne, jednak dzięki p. K. Chudzianowej i jej umiejętności pro-
200
wadzenia dialogu z kołchozowym kontrolerem udawało nam się dowieźć nasze ukryte skarby ziemniaczane.
Niestety już wkrótce po zakończeniu wykopek nasze zasoby ziemniaczane skończyły się i zaczęła się kolejna głodowa zima, na szczęście na przełomie lat 1945/46 była to nasza ostatnia zima w Kazachstanie.
23. Tyfus
W roku 1944 deportowano z Północnego Kaukazu Czeczenów i Inguszów. Spora ich grupa trafiła do Uricka.
W encyklopedii PWN w haśle dotyczącym Czeczeńsko - In-guskiej Republiki czytamy m. in.: „1944 republika została zlikwidowana, reaktywowano ją \ЭЪТ'}.
Zlikwidowano republikę! W tych dwóch słowach mieści się tragedia masowych deportacji ludności od wieków zamieszkującej Północny Kaukaz.
Rodziny, zwłaszcza czeczeńskie, były bardzo liczne i po pewnym czasie najpierw wśród Czeczenów pojawiły się zachorowania na tyfus. Chorowali też Polacy, między innymi nasi sąsiedzi, p. Leona Wiater i jej dwunastoletni syn Czesław. Matkę i syna zabrano do szpitala, a siedmioletnią córkę Krysię przygarnęła p. Irena Dynasiewicz z Drohobycza. Z Krysią do dziś utrzymujemy przyjazne kontakty.
W bolnicy z braku miejsc lokowano w różnych, przepełnionych pomieszczeniach bez łóżek i w tych samych salach kobiety i mężczyzn. Czesiek z braku miejsc leżał jakiś czas w starej wannie.
Zmarło kilka osób z polskich rodzin, wśród nich p. Helena Chmielewska, żona sędziego z Sądowej Wiszni, ofiary zbrodni katyńskiej.
•> Encyklopedia PWN 1973 r. t. 1, s. 530. - przyp. autora.
201
24. Pimokatnia
Urszula po powrocie z łagru początkowo pracowała razem z Zosią w suszarni ziemniaków. Praca miała charakter sezonowy, do wyczerpania zapasów ziemniaków. Z oczywistych powodów było to zajęcie atrakcyjne, można wszak było, co prawda ukradkiem, zaspokoić głód.
Z kolei skierowano Urszulę do pracy w pimokatni czyli w zakładzie, gdzie produkowano walonki czyli inaczej pimy. W niczym to jednak nie ułatwiało zdobycia dla siebie pary walonek, bo tak zboże i suszone ziemniaki, jak i walonki też ekspediowano na front. Pod Stalingradem i nie tylko tam były, jak wiadomo, srogie mrozy.
Wszedłem raz do tej pimokatni w zimie i zdumiony stanąłem tuż za drzwiami nic kompletnie nie widząc. Gęsta, wilgotna para całkowicie uniemożliwiała poruszanie się, a ponadto utrudniała oddech. Nie wiem jak można było tam wytrzymać podczas pracy i w dodatku za 120 rubli miesięcznie - równowartość trzech wiader ziemniaków.
25. Zima 1944/45 - moi dobrodzieje
Przetrwanie kolejnej zimy w Uricku znowu przerażało beznadzieją. Każdy kolejny rok zdzierał z nas reszki łachmanów, o zapasach żywności na zimę nie było mowy. Urszuli praca w suszarni czy potem w pimokatni była bardzo mizernie wynagradzana, chętnie więc w wolnym czasie robiła na drutach swetry, jeśli ktoś sporadycznie zlecił. Do dziś wspominamy przyjazną nam zleceniodawczynię, niejaką Łuczkową, której pyszki czy kartofle ratowały nas czasem w trudnych chwilach. Nauczyłem się tam naprawiać walonki, dratwą przyszywałem podeszwy z nieużytecznych już walonek, zleceń nie było jednak dużo, bo miałem konkurentów. Razem z Zosią chętnie
202
podejmowaliśmy w zimie dorywczą pracę w ambarach przy oczyszczaniu zboża wiejałką, czyli wialnią. Praca nie była lekka, ręczna korba wiejałki stawiała duży opór jak na naszą osłabioną kondycję. Nadarzała się jednak okazja przemycenia drobnych ilości zboża, mimo że kontrola była dość czujna.
Wszystko to nie wystarczało jednak na codzienne zapewnienie nam posiłków, coraz częściej zdarzały się dni bez jedzenia. Czasem jedynym posiłkiem w ciągu dnia były przypiekane łupiny ziemniaków. Może łatwiej byłoby je zjeść, gdyby były choć trochę posolone, niestety sól stała się tam towarem trudnym do zdobycia.
Pod koniec roku spotkałem Pilawską, zaprosiła mnie do siebie i dokładnie pamiętam jak wyciągnęła z pieca czugun31), nałożyła do miski prażonych ziemniaków i położyła obok kawałek pyszki.
Takie smakołyki po tych łupinach ziemniaczanych pamięta się całe życie.
Chyba po raz pierwszy długo ze mną rozmawiała, wypytując o moich rodziców i o Polskę. Przyszedł mąż, podała mu takie samo danie jak mnie i po chwili zwróciła się do mnie: Jasza, zostań jakiś czas u nas" - i zostałem kilka tygodni.
Tak oto drugi raz Pilawscy okazali mi swoją dobroć, czym zasłużyli sobie na stałe miejsce w mojej pamięci jako dobrodzieje, którzy być może, jeśli nie na pewno, uratowali mi życie.
26. Dietdom
Z każdym rokiem w wielu polskich rodzinach, zwłaszcza gdy rodzinę stanowiła matka z małymi dziećmi, głód i nędzny ubiór zagrażały życiu, szczególnie w zimie.
31> Czugun (ros.) - garnek żeliwny.
203
Nie pamiętam nazwiska takiej właśnie polskiej rodziny, w której wycieńczona z głodu matka nie zdolna już była podjąć walki o byt swój i swoich dwóch synów małoletnich. Mieszkali w przylegającym do izby pomieszczeniu, które kiedyś było stajenką. Ciepło z izby gospodyni przemieszczało się do ich pomieszczenia, a od piecyka, tak zwanej kozy32), mogli dodatkowo ogrzewać się, ale wiem że brakowało im opału czyli ki-ziaku, powszechnie tu używanego.
Bardziej jednak doskwierał im głód.
Któregoś ranka, wczesną wiosną 1945 roku matkę znaleziono przed ziemianką w zamarzniętej kałuży stopniałego w ciągu dnia śniegu.
Chłopców zabrano do Dietdomu czyli do sierocińca. Mieszkańcy tego Dietdomu to sieroty lub dzieci rodziców odsiadujących wyroki w łagrach albo dzieci pozbawione opieki rodzicielskiej.
Zabrano ich zapewne z ulicy i starsi z nich zdążyli już chyba przejść chuligańską, złodziejską szkołę życia. Miałem okazję zobaczyć jak funkcjonuje taki sierociniec i odniosłem jak najgorsze wrażenie.
Odwiedziłem naszych chłopców - jedynych tam Polaków. Bardzo narzekali na wyżywienie, a w dodatku silniejsi, zdemoralizowani pensjonariusze często odbierali im przydziałowe porcje chleba. Panujące tam stosunki świadczyły o tym, że personel nadzorujący był chyba bezsilny wobec chuligaństwa tamtejszych małolatów lub świadomie tolerowano taki stan rzeczy.
Uciekałem stamtąd z duszą na ramieniu, agresja małolatów już była na mnie skierowana.
Koza (ros.) - piecyk żelazny.
204
27. Polska szkoła w Uricku
W 1944 roku powołano do życia polską szkołę w Uricku. Nazwa „szkoła" to trochę przesadne określenie, bo w istocie przekazano jedną izbę w szkole, a nadzór dyrektorski nad naszą placówką sprawował - przychylny nam zresztą - dyrektor tamtejszej szkoły Zbitinow, inwalida z trwającej jeszcze wojny.
Jedyną nauczycielką była p. Kazimiera Chudzianowa, dobry człowiek, wspaniała nauczycielka.
Trzy grupy wiekowe tworzyły odpowiednie klasy. Grupę najstarszą (15-17 lat) zakwalifikowano do IV klasy, mimo że wszyscy w tej grupie mieliśmy przedwojenną IV klasę za sobą, jednak kilkuletnia przerwa legła u podstaw takiej decyzji.
Absencja w naszej klasie była duża. Większość z nas pracowała dopóki nie było mrozów, również w zimie, jak tylko nadarzyła się okazja dorywczej pracy, wtedy szkoła musiała ustąpić miejsca pracy, od której zależał nasz byt. Frekwencja na zajęciach w szkole malała też w dniu tęższych mrozów, nasz ubiór - wiadomo - był delikatnie określając lichy.
Jak tylko mogłem, spieszyłem jednak do szkoły, była to również okazja do przyjaznych kontaktów i dzielenia się radością z coraz bardziej realnej możliwości powrotu do Ojczyzny.
W naszej najstarszej grupie zawiązały się przyjazne więzi i miłe koleżeńskie kontakty. Wtedy dopiero uświadomiliśmy sobie, że poza zmaganiem się z nieustannymi zagrożeniami, bardzo nam tego brakowało.
Wspominam ten krąg przyjaciół jak najmilej, a zarazem z żalem, że z wieloma nie doszło do spotkania po powrocie do Polski.
Niektóre przyjaźnie udało się podtrzymać do dziś. Bliskie, niemal rodzinne więzi utrzymujemy z Janką Purówną, obecnie Pankiewicz, zamieszkałą w Przemyślu, a wcześniej też ze zmarłym jej bratem Zbyszkiem.
Tak samo w serdecznym kontakcie jesteśmy z Zosią Didluch,
205
obecnie Chmielewską, zamieszkałą w Gliwicach, i jej bratem Januszem.
Łączą nas nie tylko wspomnienia z zesłania, ale i katyńskie losy naszych Ojców.
28. Nadzieja na powrót do Polski
Każda zmiana sytuacji na froncie wojny czy wynikająca stąd modyfikacja polityki zagranicznej Rosji zmieniały traktowanie nas przez tamtejszą władzę. Czasem bywało to zaskakujące podejście do naszej diaspory, ale czy mógł funkcjonariusz szczebla sielsowietu czy nawet rejonu zrozumieć coraz to nowsze dyrektywy wobec Polaków?
Naprzód byliśmy wrogami Związku Sowieckiego, wyzyskiwaczami ludu pracującego w pańskiej Polsce. Potem, przy każdym przejawie nieposłuszeństwa - pomocnikami Hitlera i niebawem przyjaciółmi zwalnianymi dzięki Sikorskiemu33) z obozów każni i łagrów. Wreszcie staliśmy się prowokatorami, nie wierząc, że Katyń był zbrodnią niemiecką. Na koniec Stalin skupił wokół siebie służalczych, spolegliwych mu polskich komunistów - w dużej zresztą części niepolskiego pochodzenia - i powstał Związek Patriotów Polskich.
Jakby to nie oceniać, to dla nas sybiraków powstanie ZPP stwarzało wówczas jedyną szansę powrotu do Kraju.
Powstały struktury organizacyjne ZPP.
Przewodniczącą ZPP w Kustanaju była p. Michałowska, sekretarzem p. Diatłowicki.
W Uricku mężem zaufania był p. Władysław Wawnikiewicz, sekretarzem p. Agata Katz.
Dochodzące do nas informacje o przygotowaniach do powrotu do Kraju były na przemian optymistyczne lub niepokojące nas.
33) Chodzi o tzw. układ Sikorski-Majski z lipca 1941 г.; min. jego skutkiem była tzw. „Amnestia" dla Polaków deportowanych do ZSRR.
206
Na początku roku 1946 mimo srogiej zimy udała się do Kustanaju grupka młodych koleżanek i kolegów, wraz z panem Wawnikiewiczem, by zasięgnąć wiarygodnych informacji. Wśród odważnych była w tej grupie Janka Рига, która niejednokrotnie opowiadała o przygodach w tej podróży, które nadawałyby się na osobne wspomnienia.
Podróż odbyli samochodami ciężarowymi, które jechały do Kustanaju po paliwo dla MTS. Wrócili po przeszło miesiącu, z dobrymi wiadomościami: widzieli listy osób, sporządzone i zatwierdzone, na wyjazd do Polski.
Wiara wstąpiła w nas na nowo, radość przeplatała się z bólem, bo zabrakło Najbliższych, z którymi moglibyśmy razem marzyć o wielkich dniach powrotu.
29. Mój udział w „zwycięstwie" wyborów
Skrzypce w tamtych stronach Kazachstanu nie były w ogóle znane. Najbardziej powszechne były bałałajka34) i mandolina. Rzadziej spotykana, ale bardzo lubiana była harmoszka. To wręcz nieprawdopodobne, ale prawdziwe, że przywiezione z Polski skrzypce, latami tam nie używane, dotrwały z nami do końca pobytu w Kazachstanie.
Urszula przed wojną pobierała lekcje gry na skrzypcach, ale podczas całego pobytu w Kazachstanie nie użyła ich ani razu. Moje umiejętności gry były o wiele mniejsze, ale i wymogi tamtejszego audytorium były nieduże, przede wszystkim same skrzypce budziły tam duże zainteresowanie.
10 lutego 1946 roku odbywały się wybory do Rady Najwyższej Związku Sowieckiego. Sąsiad Griszka, uczeń chyba ostatniej, dziesią-
34) Bałałajka (ros.) - ludowy rosyjski instrument muzyczny.
207
tej klasy, namówił mnie bym przygrywał na skrzypcach w tym dniu podczas wyborów. Dołączyłem do zaimprowizowanego zespołu składającego się z uczniów starszych klas, kilku chłopców grało na bałałajkach i mandolinach, jeden starszy mężczyzna na akordeonie.
Wybory odbywały się w szkole. Po wrzuceniu kartki do urny ludzie przechodzili do klasy obok, a tam trwała nieprzerwanie potańcówka. Wzbudzałem swoim instrumentem duże zainteresowanie. Tańczące pary przybliżały się w moim kierunku, by usłyszeć dźwięk skrzypiec. Liczyłem się z tym, że dostanę jakiś posiłek, byłem na czczo i jak zawsze głodny. Po południu zmęczony, zły i głodny opuściłem ten „cyrk" wyborczy.
30. Byłem pacjentem „szpitala"
Ująłem w cudzysłów nazwę tego przybytku, a dlaczego, potwierdzę w dalszej części.
Znalazłem się w bolnicy w marcu 1946 roku z powodu dużego osłabienia. Żadnej diagnozy nie postawiono i chyba była ona oczywista dla personelu i dla mnie. Najlepszym lekarstwem dla mnie w bolnicy byłoby jako takie wyżywienie, a tymczasem jeśli ktoś z domowników nie doniósłby czegoś do zjedzenia, to nie wiem czy kuracja miałaby tam jakiś sens.
W tym czasie, gdy tam leżałem, Zosia pracowała na zapleczu bolnicy, w charakterze sprzątaczki w kwaterach mieszkalnych tamtejszego personelu medycznego. Dzięki temu, że mogła mi czasem przynieść coś do jedzenia od tamtych dobrych ludzi, dotrwałem do końca dwutygodniowej „kuracji", podczas której żadnych leków nie otrzymywałem, ale za to leżałem w ciepłej sali. Raz jednak zmarzłem w nocy i rano odkryłem tego przyczyny. Otóż wieczorem, z braku miejsca położono do mego łóżka „na waleta" chłopca przywiezionego z Dietdomu.
W nocy chłopiec zmarł, a jego zimne ciało najwyraźniej mnie chłodziło.
208
31. Niurka Rewucka
Od połowy 1944 roku aż do wyjazdu do Polski mieszkaliśmy przy ulicy Puszkina u Niurki Rewuckiej. Mąż jej był na wojnie, ona została z dwojgiem bardzo małych dzieci, z synem Tolą i córką Mają.
Niurce zawdzięczaliśmy wiele, bo za udostępnioną nam jedną z dwóch izb mogliśmy odwdzięczyć się tylko przypilnowaniem dzieci.
Przez kilka początkowych miesięcy mieszkaliśmy w tej izbie z panią L. Wiatrową i jej dziećmi, synem Czesławem i córką Krysią.
Teściowa Niurki mieszkała z rodziną naprzeciw, przynosiła zawsze dzieciom mleko i czym tylko mogła pomagała Niurce, bo ona oprócz chaty nic jeszcze nie miała.
Mąż Niurki wrócił z wojska dopiero na początku 1946 roku, zastał niestety powiększoną rodzinę, przybył Niurce syn Szura. Mąż nie zamieszkał już z Niurką, dzieci stale odwiedzał, a nam przy okazji opowiadał wiele ciekawych wydarzeń z przemarszu przez Polskę w czasie wojny, wymieniając konkretne miejscowości.
Kilka lat Niurka bardzo tęskniła za mężem, często nam opowiadała o nim i oto mogłaby być szczęśliwa, bo mąż wrócił z wojny i nawet nie był ranny.
Przeżywała bardzo gorycz swej nierozważnej przygody miłosnej.
32. Wracamy do Polski
Nie podejmuję się opisać naszej radości w chwili naszego odjazdu do Polski, w ostatnim dniu kwietnia 1946 roku.
Pożegnaliśmy się z Niurką, jej dziećmi i skierowaliśmy się do miejsca zbiórki, skąd już z daleka dochodził radosny gwar jednej z kilku grup Polaków.
209
Nie wiem czy ktoś wtedy przywoływał w myślach chwile z 1940 roku, gdy dowieźli nas do miejsca zsyłki.
Dwie kwietniowe daty zamykające równe sześć lat, a jakże inne.
Teraz do samochodów ciężarowych wsiadali obdarci nędzarze. W wielu też rodzinach łzy radości mieszały się ze łzami bólu i tęsknoty za pozostawionymi tu na zawsze matkami i najbliższymi z rodziny. Ten smutek dopadł i nas, zwłaszcza gdy na rogatkach Uricka mijaliśmy w oddali cmentarz. Patrzyłem cały czas w tym kierunku, szeptem żegnając kochaną Mamę, aż znikł z pola widzenia ten kawałek stepu, na którym usytuowany był cmentarz.
Mijaliśmy też obrzeżem Bondarowkę i znowu z oddali ostatnie pożegnanie Babci, która została na tym kazachskim skrawku ziemi.
Tak na dobre ocknąłem się dopiero przed Kustanajem, jak przejeżdżaliśmy rzekę Tobół.
W Kustanaju zakwaterowali nas w centrum, w salach szkoły i naprawdę dopiero teraz, w tej dużej gromadzie nastąpił przypływ niezwykłej radości.
Obok szkoły nazajutrz odbywał się jakiś piknik pierwszomajowy, niestety ktoś mnie „zadenuncjował" i musiałem wesprzeć swoimi skrzypcami zespół przygrywający do tańca.
Moje umiejętności wcale nie mogły komuś zaimponować, ale poruszałem smyczkiem przy zagłuszających mnie bałałajkach i harmoszkach. Widocznie sam ten widok wzbudzał zainteresowanie.
Tak więc był to drugi mój grzeszny występ, którym wsparłem propagandę otumaniania i utrwalania władzy sowieckiej.
Zosia miała zawsze oryginalne pomysły i zamiast kupić w Kustanaju lepioszki35), zaprowadziła mnie do ulicznego foto-
Lepioszki (ros.) - placuszki.
210
grafa. Mamy więc oboje pamiątkę z Kustanaju. Szkoda tylko, że przykryliśmy swoje łachy bluzą moriaka (marynarza), ale za to jest napis: Kustanaj - 1946.
Odjeżdżamy z Kustanaju. To nic, że standard wagonów taki sam jak przed laty, ale już bez pilnujących nas bojców36), bez krat i zaryglowanych drzwi.
Inny też jest odbiór wrażeń, kiedy przejeżdżamy przez Ural i Wołgę.
Zbliżamy się do Polski!
Maj, piękna wiosna, kiedy przejeżdżaliśmy przez nasze Kresy Wschodnie, zauroczyły nas kwieciste sady.
Granica? ! Czy można było to pojąć, że w Terespolu polskie napisy na stacji kolejowej informowały nas, że dopiero teraz dotarliśmy do Polski.
Z Terespola skierowano nas do Szczecina. Niektórzy tam zostali, a kto chciał mógł jeszcze jednorazowo skorzystać z bezpłatnego przejazdu pociągiem do dowolnej miejscowości.
Przyjechaliśmy do Krakowa. Tutaj od wielu lat mieszkał brat Mamy, a pozostali trzej bracia w 1940 roku przyjechali do Krakowa z sowieckiej strefy okupacyjnej, ze Lwowa i z Przemyśla.
W początkowym okresie w rodzinach wujów znaleźliśmy bezcenne oparcie.
Pomoc okazali nam też bracia Ojca, którzy zamieszkali w Katowicach i Wrocławiu.
Bóg zapłać im za to.
36:1 Bojec (ros.) - żołnierz.
211
33. Posłowie
Zacząłem wspomnienia krótkim rysem losów mojej kresowej rodziny.
Sybir, Kazachstan oraz obozy, łagry i więzienia sowieckie wchłonęły przede wszystkim ludność Kresów, od wieków tam zamieszkałą.
Związek Sowiecki przeznaczył całe dywizje wojsk oraz funkcjonariuszy NKWD do aresztowań, konwojowania wywózek do obozów, łagrów, na Sybir i do Kazachstanu.
Takimi zbrodniczymi metodami Sowieci wyrywali polskie korzenie z naszych Kresów Wschodnich.
Przystępując do napisania tych wspomnień miałem przed sobą od lat gromadzone luźne notatki, utrwalające w zarysie różne wydarzenia przeżywane samotnie, z rodziną lub wspólnie z przebywającymi tam w Kazachstanie Polakami.
Tak się szczęśliwie złożyło, że do dziś utrzymujemy kontakty z wieloma współuczestnikami tamtych wydarzeń z czasów zesłania.
Przywołuję ich tu we wspomnieniach, bo są mi bardzo bliscy. Łączyły nas i dalej łączą serdeczne więzi, a ponadto oni potwierdzają jakby wiarygodność tego pamiętnika.
O tę wiarygodność, autentyczność - wydaje mi się - szczególnie starałem się zadbać, nie przejaskrawiając jak i nie ubarwiając wspomnień z tamtych lat.
Rodziny, z którymi po powrocie do Polski kontynuowaliśmy przyjazne kontakty do dziś utrzymywane. Niestety, niektórzy z tego grona już nie żyją.
Zosia Didluch - Chmielewska z bratem Januszem mieszkają w Gliwicach - matka Józefa zmarła
212
Grażyna Kołodziej - Jaros
mieszka w Sosnowcu - matka Zofia i brat Arek nie żyją
Józefa Napora - Polańska - zmarła w Przemyślu
Klima Pietruszka z bratem Marianem
mieszkają w Krakowie - matka Zofia i brat Bolek nie żyją
Janka Pociecha-Wojnar z matką Julią zmarły w Krakowie
Janka Рига - Pankiewicz
mieszka w Przemyślu - matka Melania i brat Zbyszek nie żyją
Rodzynkiewiczowie - matka Stefania, córka Mięcia, syn Rysiek - zmarli w Krakowie
Krysia Wiater - Gara mieszka w Nowej Rudzie, brat Czesław mieszka w Wałbrzychu - matka Leona zmarła
Uczniowie najstarszej grupy szkoły polskiej w Uricku w latach 1944 - 1946:
Stasia Bukowska Zosia Didluch Lusia Feldman Arek Kołodziej Jan Kwiatkowski Wacław Łuczko Józia Orlecka Janka Purówna Zbyszek Рига Heniek Rezulak Ala Schmer Danusia Żukówna
Jan Kwiatkowski, Kraków 2001
213
Fot. 1. Stanisław Kwiatkowski z córką Zofią i synem Janem, Pnikut, pow. Mościska, 29W. 1939 r.
214
SSSRtCKl ISTER
Azamattbą qal
m
QALbQ KOMESSERETl
aąti> Belimt
ССАРИАТ ВНУТРЕННИХ ДЕЛ СССР Гражданского Состояния
-T&lgeni tuvralb ^ kyvalik h
№}.еаидетельБтво о смерти і
tf fi <"> 0 "
'jj-tK^i
Ujm!, ckl*, c»z4rt« njpur
lf£.C tŚiŁ......
tm,
ііь ZAGStbii elgenderdi tirkeJtinlWfy*,
гражданского состояния о смерти за''N *г.
<іааь tlrkev кМавьпа tijisii qattav cazbląan
роизведена coc
СНИР.
Ц?; , U г ".:c:>U,ltr -, ,-, ~^
Fot. 2. Zaświadczenie o śmierci Jadwigi Kwiatkowskiej w dniu 21 sierpnia 1943 roku iv Uricku, obwód Kustanaj. Jako przyczynę śmierci podano: wycieńczenie głodowe. Formularz w językach kazachskim i rosyjskim.
215
Fot. 3- Jan Kwiatkowski z siostrą Zofią w rosyjskich mundurkach marynarskich, które były własnością fotograf a, Kustanaj, 1946 r.
Fot
Jan Kwiatkowski w ubraniu podarowanym przez PUR w Terespolu, Kraków, czerwiec 1946 r.
216
mmmm ^^SKS^mmssmmm
KOMITET DO SPRAW DZIECI POLSKICH W ZSRK PRZY LUDOWYM KOMBARJACIE OŚWIATY RFSRR
ŚWIADECTWO SZKOLNE
J) (U—bh»i _«) rf .,*•«. —к. "ч
щ <ЙЩ^ШІ"Р . powintu , ...łnfemyArt-Op.. «koiScayl............justay
korę czteroklasowej śaiksły polskiej w „ ^'^/^'с^4..-____.,.-„..:.._.....'....:
, 7 r-™^ -o a? « ««-li
МіЙ^.ШіЖви^л obwodu /Лша" t/ Co „SRH
b« oaoln i I . ^ _ . іміїжм,: oras
Jfl гфе ggl 'fis/............___
łp п/ю ,M^f'>y
.„£&f£0S.-:.......€if'u,'"Ł.........
i'v~) \ą,„,___
, ftґ/к,
194>S~Taku
шфсШг; (" /?€fi,ŁUjtl
Fot. 5. Świadectwo szkolne Jana Kwiatkowskiego o ukończeniu czteroklasowej szkoły polskiej w Urycku, 4,06,1945 r (na odwrocie ten sam tekst po rosyjsku). Oryginał w formacie A4.
217
Roman MATEJEK
Skrócone notatki z pobytu w Rosji
~w\
Roman Matejek, syn Macieja i Ludwiki ze Skowrońskich, urodził się 7października 1922 roku w Kolbuszowej na Rzeszowsz-czyźnie. Przed wojną skończył tamtejszą szkołę i uczył się krawiectwa.
W czasie okupacji niemieckiej, od 1943 roku, należał do Armii Krajowej i brał czynny udział w zbrojnych akcjach partyzanckich.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej na teren Polski, został w listopadzie 1944 roku uwięziony wraz z grupą innych żołnierzy AK i wywieziony do ZSRR, do obwodu Nowogród. Był przetrzymywany w obozie Borowicze (podobóz Jogła), w ekstremalnie trudnych warunkach.
Zwolniony w marcu 1947 roku, powrócił do rodziców, do Kolbuszowej, gdzie odbywał wielomiesięczną rekonwalescencję-
W latach następnych kilkakrotnie zmieniał miejsca pobytu
(Krzeszowice, Kokotów koło Wieliczki), a od 1970 roku zamieszkał na stale w Krakowie. Pracował w dziedzinie poligrafii w krakowskich drukarniach, następnie przez wiele lat w zawodzie krawca i kaletnika - krojczego w Spółdzielni Inwalidów im. Komuny Paryskiej w Krakowie. W 1981 roku przeszedł na emeryturę.
W lutym 1989 roku zapisał się do powstającego wówczas Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków. W czerwcu tegoż roku napisał relację ze swego pobytu w obozie w Borowiczach i przekazał ją do zbiorów Związku.
Roman Matejek zmarł 8 sierpnia 2000 roku w Krakowie.
220
W okresie okupacji niemieckiej byłem żołnierzem Armii Krajowej w latach 1943-1944 na terenie ziemi rzeszowskiej.
Wstąpiłem do konspiracji w roku 1943-cim i byłem w niej do października 1944 r. W tym okresie złożyłem przysięgę jako żołnierz AK i brałem czynny udział w akcjach bojowych przeciw Niemcom pod dowództwem „Boryny" (pseudo).
Miejscem naszego działania były okolice Rzeszowa, lotnisko w Jasionce oraz główna linia kolejowa z zachodu na wschód, którą Niemcy przewozili ciężki sprzęt wojskowy i amunicję na front wschodni.
Gdy nadszedł dzień wyzwolenia przez wojska radzieckie i polskie", wówczas złożyliśmy broń i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Niedługo potem zostaliśmy ujęci przez wojsko polskie i ruskie i zatrzymani w Przemyślu, w Bakończycach, w stajniach dawnej kawalerii polskiej sprzed wojny. Pilnowani byliśmy przez ruskich żołnierzy, którzy traktowali nas bardzo źle, bili nas i nazywali faszystami.
W tym czasie Rosjanie gromadzili bardzo dużo innych ludzi, a gdy mieli już nas tyle by zapełnić cały transport, zaczęli nas wywozić. Był to grudzień 1944 roku. Wczesnym rankiem przyjechały samochody ciężarowe i zaczęli wywozić nas na dworzec kolejowy w Przemyślu. Ładowali nas po kilkudziesięciu tak ciasno, że nie można było się ruszyć, wieźli nas w pozycji siedzącej, w dodatku powiązanych sznurem, przykryli nas plandeką, ażeby nas nikt nie mógł widzieć, w ten sposób wieziono nas na dworzec, a tam załadowano do wagonów. Trwało to cały dzień, już ciemno było, gdy pociąg z nami ruszył w kierunku Rosji.
W wagonach było nas po 100 osób, było bardzo zimno, szpary były wokół ścian, zimny wiatr i mróz dokuczał przez całą drogę. Już w pierwszych dniach ludzie umierali z zimna,
Wojsko Dywizji im. T. Kościuszki.
221
nikt się nami nie interesował, przez kilka dni nie otrzymaliśmy ani picia, ani jedzenia. Pociąg jechał prawie bez przerwy, a jeżeli się zatrzymywał, to na bardzo krótko.
W naszym wagonie mieliśmy nieboszczyków już na początku jazdy, których utkaliśmy u drzwi, gdzie najgorzej wiało. Po kilku dniach Rosjanie otworzyli nam wagon i podali 1 wiadro ciepłej wody i nic więcej. Znów upłynęło kilka dni, podali nam 1 wiadro gęstej kaszy jaglanej. Jedna łyżka kaszy przypadała na jedną osobę, a ci, którzy byli ostatni, musieli wyskrobywać dno wiadra. Był przy tym żołnierz ruski do pilnowania porządku, a byli wśród nas tacy, którzy próbowali wziąć 2 łyżki kaszy, otrzymywali wtedy od żołnierza ruskiego ogromne bicie. Jechaliśmy 13 dni i nocy razem z wieloma nieboszczykami, bo pod koniec podróży było ich coraz więcej. Nocą dojechaliśmy do stacji kolejowej Borowicze, wyładowano nas z pociągu, ale trwało to bardzo długo, każdy, kto wychodził z wagonu, musiał siadać na lodowatej ziemi i tak trwało całą noc.
O świcie wyruszyliśmy w drogę piechotą, do łagru, było to 20 km drogi ciężkiej, zawianej śniegiem, szliśmy po pięciu w rzędzie, po drodze dużo padało z wyczerpania, ich nikt już nie próbował podnosić, ani ich nikt nie zabierał. Rosjanie nie pozwalali nam pomagać sobie w marszu, szliśmy bardzo szybkim krokiem, pędzili nas, a który upadł, to już więcej nie powstał. Była ogromna śnieżyca, mroźny wiatr zacinał, drętwiały nam ręce i nogi choć szliśmy prawie że biegiem, a kiedy już doszliśmy do bramy łagru, musieliśmy stać i czekać. Trwało to bardzo długo zanim wpuszczono nas do wewnątrz ogrodzenia. Wtedy to już skostnieliśmy zupełnie, już wtedy niewielu z nas pozostało żywych.
Rosjanie ubrani byli w kożuchy i ciepłe buty, a my byliśmy ubrani cienko, bez ciepłej odzieży i w letnich butach. Dostaliśmy już wtedy silnych odmrożeń ciała, najgorzej rąk i nóg, więc już w pierwszym dniu do łagru weszło nas niewielu, gdyż dużo zamarzło w marszu.
222
Miejscowość, gdzie mieścił się łagier, nazywała się Jegolsk, powiat Borowicze. Łagier też nazywał się Borowicze2.
W czasie pobytu warunki sanitarne były bardzo złe, trudno to ująć w słowa, to trzeba samemu przeżyć. Były to bardzo ciemne i cuchnące ziemianki, dachy były bardzo niskie, reszta była w ziemi. Powietrze było zgniłe, wszy trapiły nas aż do krwawienia i różnych wrzodów.
Wyżywienie mieliśmy bardzo jałowe: bardzo mała porcja chleba, 15 dkg na osobę na dobę, cierpieliśmy głód. Najgorzej było na codziennym apelu rano i wieczór: długie stanie na zbiórce pod gołym niebem, byliśmy bardzo przeziębieni, mokro było w butach i spodniach również, bo ludzie nie mieli czucia. Mocz i kał cuchnął, trapiły nas choroby: tyfus, czerwonka, a najwięcej gruźlica, to wszystko było z powodu zimna i niedożywienia.
Co dzień chodziliśmy do pracy przy karczowaniu drzew w lesie, albo odśnieżaniu dróg i budowaniu zapór przeciwśnie-gowych.
W łagrze umierało nas bardzo dużo. W zimie pogrzeb robiliśmy zbiorowy, woziliśmy saniami zmarłych, a Rosjanie konwojowali nas przed napaścią wilków. Grzebanie zmarłych odbywało się w otoczonym lasem terenie, ziemia była zmarznięta, nie można było wykopać dołu ażeby pochować ciała zmarłych,
Borowicze - obóz NKWD nr 270 z siedzibą władz obozowych w rejonowym mieście Borowicze w obwodzie Nowogród, na północ od Moskwy; w końcu 1944 roku składał się z 8 podobozów, w tym podobóz Jogła; był tzw. obozem filtracyjnym przeznaczonym dla jeńców wojennych (Niemców, Włochów i innych) oraz dla „internowanych" (tj. uwięzionych bez sądu) żołnierzy Armii Krajowj; Polacy przebywali w nim w latach 1944-1949, najliczniej od 1944-1946, dokładna ich ilość nie jest znana; jest sporządzony imienny wykaz 5795 obywateli polskich, głównie żołnierzy AK więzionych w Borowiczach. Dane powyższe podano za publikacją: Indeks Represjonowanych tom IV - „Uwięzieni w Borowiczach", Ośrodek KARTA w Warszawie, „Memoriał" w Moskwie i in., Warszawa, 1997. Z publikacji tej pochodzi również schemat przemieszczeń internowanych w Borowiczach zamieszczony na str. 227.
223
ani łom, ani łopata nic nie pomagały. Grzebaliśmy ciała tuż pod śniegiem, a stada wilków rzucały się na naszych zmarłych, zaraz po naszym odejściu. Rozszarpane ciała przez wilki stwarzały ogromnie przykry dla nas obraz, a Rosjanie śmiali się z tego. Dla nich była to zabawa, kiedy rozwścieczone wilki rzucały się na nas, były wypadki, że i zagryzły któregoś na śmierć. Rosjanie mieli broń palną, więc oni nie mieli obawy przed napaścią wilków.
Zanim przyszliśmy po raz drugi w to samo miejsce grzebać następnych nieboszczyków, to już z tych pierwszych nie było nawet śladu.
Sanie ciągnęliśmy sami, nie mieliśmy koni, toteż ażeby jak najwięcej pomieścić do sań ciał zmarłych, Rosjanie kazali nam odrąbywać im ręce i nogi i układać w saniach jak najciaśniej. To była prawdziwa katorga. Tak też nas nazywano - byliśmy katorżnikami.
Rosjanie wciąż nam mówili, że jesteśmy tu po to, abyśmy wszyscy wyzdychali jak sobaki3) i to odbierało nam wszelką nadzieję powrotu do Polski.
Pisanie listów do rodzin w Polsce było absolutnie zabronione i nie mogliśmy dać znać, że tu jesteśmy. Rozumieliśmy, że nas czeka niechybna śmierć i powolne konanie.
Łagier, w którym byliśmy, był ogrodzony parkanem z drutu kolczastego i pilnowany przez straż, którą pełnili ruscy żołnierze.
Byłem wraz z innymi pozbawiony wszelkich praw ludzkich z utratą wolności na zawsze.
Powrót do Polski! Uznajemy, że była to Opatrzność Boża, że modlitwy nasze zastały wysłuchane przez Pana Boga. A u Boga nie ma nic niemożliwego.
Sobaka (ros.) - pies.
224
Od tamtych wydarzeń mija 45 lat. Dotychczas o tym milczałem, gdyż mieliśmy zakazane przez Rosjan mówienie o tym, co przeżyliśmy w łagrze. Jak nas wypuszczano z łagru usłyszeliśmy groźbę, cytuję: „jeżeli kto z was powie jedno słowo o tym gdzie był i co widział, znajdzie się z powrotem w tym samym miejscu".
Obecnie, gdy powstał Związek Sybiraków w naszym kraju, cieszę się bardzo, że mam komu zaufać i podzielić się tym, jakie okrucieństwa przeżywałem, ja i wielu moich rodaków, na zesłaniu w Rosji. Pod tym zeznaniem podpisuję się z całą odpowiedzialnością .
Ostatnią stacją kolejową, gdzie nas wypuszczono z pociągu, już na terenie Polski, była Biała Podlaska. Był to rok 1947, miesiąc marzec.
W Białej Podlaskiej wykąpano nas i ostrzyżono, łachmany jakie mieliśmy na sobie zabrali nam i dali inne, ale czyste i nie podarte. Obmyci, wykąpani i ogoleni, zaczęliśmy być znowu podobni do normalnych ludzi. W mieście tym byliśmy 3 dni, dawali nam dobre wyżywienie, spaliśmy pod kocami na słomie w jednym budynku, który należał do jednostki wojskowej. W czasie tych trzech dni wydali nam dowody osobiste i bezpłatny bilet na czas jednego miesiąca. Bilet ten ważny był na wszystkie środki lokomocji w całym kraju.
Po powrocie do swych rodziców nie zostałem rozpoznany - byłem ostrzyżony i bardzo chudy. Na początku rodzice obawiali się, że nie przeżyję, gdyż zacząłem puchnąć, a mój żołądek nie przyjmował żadnego pokarmu. Co zjadłem, to zaraz dostawałem silnych boleści i wymiotów. Ponieważ miałem dobrą opiekę, przeżyłem to wszystko, lecz trwało to blisko rok, zanim uzyskałem siły i zdrowie.
Przepracowałem zawodowo 31 lat w Polsce Ludowej, byłem pilnym i zdyscyplinowanym pracownikiem, nie korzystałem ze zwolnień lekarskich w pracy, a jeżeli tak, to tylko minimalnie,
225
.....................!
to to
o 3
oT i-i
N
PT
Cu N
P
43 (Tl
5- P
ora
o
*i a cV
43 5
3 -fi
гЧ
o,
та o та а
o
с
o
tr
o
a
fi
£*
I
3 3
3
N.
o
PT
с
Cu
N
а а
a a
sd и
о Ё
З о ч
SO N
i— P
n- g
o s« а
■3
a
N
ci' o
fi
ел
a 3
o
PV
■o
2Ґ C' r5*
-n> n- а
fi С
ag 2.
3 S -
oo 3 PV
O 3 З- з
o
П) tz>
N
fi
* з В
p 11
O» C\ n
Pn fc}
PV fi
O °2
Cu c/>
В ^'
D 0.12 ?5 Pf o
-i O з
43 a 3. & І з
O) O
43 p p f* к,
Si S <т>
■ 3464 osoby 6 11 946 ......
896osób- 26X1.1944 Obóz nr 270 Borowicze Obw. nowgorodzki 12ЯИЭД 28 11 1946 DO KRAM
22 II1946 2 Ш 1946
12.»om1>~-4,XU1<>44
15«>(?)o»ób — 11X111944 ,
8Wosób~J VII 1946 11 osób do obozu nr 284 .....- i 2 XII 1948
1 ......: i
W7am~\ vi47 Obóz nr 531 Wierchniaja Pysznią obw. swierdlowski 770 osób do obozu nr 2S4— 16Х 19^
37 osób 1Х1946ЧП947
PFLnr0331 Kuteisi Gruzja 5 osób- -3 XII 1947 Obóz nr 523 Artiomowskij obw. swierdlowski
1001 osób do obozu nr 284 — 13X1947
i 14 osób ......Xl 1946
32osobv-tX-X119-
Więzienie Swierdlowsk
1
Obóz nr 454 obw. riazański
ЗЯ osób— 7X1947
Więzienie Irkuck вийЬ— VI1948 181 иоЬ-ХП) 947-П 1948
«So8t>b~UHVIS>4S
7 osób— VII 948
lOosób —VH- VIII 1948
Więzienie łosoby XI1948
61«»» XII 1948
Boi owcze l<4n.»bv 11 I1U949
to to \l
Przemieszczenia internowanych Polaków, którzy przeszli przez obóz nr 270 w Borowiczach w lutach 1944-49. Liczby odjeżdżających do kraju z obozów nr 531 i nr 523 obejmują lakZe tych Potoków, którzy nie byli w Borowiczach. Począwszy od grudnia 1947 oznaczenie DO KRAJU obejmuje nie tylko repatriację do Polski przez obóz nr 284 w Brześciu, lecz także odjazdy z obozu nr 270 do miejsc zamieszkanie na terenie ZSRR. Nie odzwierciedlono zgonów, ucieczek i przeniesień do szpitali oraz przemieszczeń pojedynczych osób.
0\u*dc
ии^асшлс
&4LH ** !****& HM *?£.*****
In.tyful f,io
m«t>lu) fifofooii Pil",'
Fot. 1. Oświadczenie potwierdzające pobyt Romana Matejka w łagrze Borowicze, przedłożone przez współwięźnia, prof. Włodzimierza Maciąga, Kraków, 10.X. 1989 r.
228
Fot. 2. Roman Matejek, u dołu po prawej, z kolegami, Kolbuszowa, ok. 1950 r.
Fot. 2. Roman Matejek, 1959 r Fot. 3- Roman Matejek, ok. 1988 r.
229
Spis treści
Wprowadzenie ...........................................................................5
Od Redakcji ................................................................................9
Tadeusz KAŹMIERCZAK
Z Sybiru do Polski....................................................................11
Jan KWIATKOWSKI
Wspomnienia z Kazachstanu 1940 - 1946 ..........................161
Roman MATEJEK
Skrócone notatki z pobytu w Rosji .......................................219
230
Staraniem Komisji Historycznej Związku Sybiraków Oddział w Krakowie wydano dotychczas:
„Tak było... Sybiracy" - Kraków 1995, s. 144. Książka jest rodzajem antologii wspomnień, zawiera 11 fragmentów wspomnień różnych autorów (ze zbiorów Komisji Historycznej Związku Sybiraków).
„Tak było... Sybiracy" t.2. Dzieciństwo na Syberii - Kraków 1997, s. 273 - wspomnienia trzech autorów (Romuald Bartoszewicz, Marian Gurdak i Eugeniusz Wojnar), którzy wraz z rodzinami byli deportowani w 1940 roku z Kresów Wschodnich.
„Tak było... Sybiracy" L3. Polki na Syberii - Kraków 1997, s. 333
- wspomnienia trzech autorek (Maria Aulich, Michalina Habaj i Wanda „Nowakowska" Drozdowa) obrazują odmienne doświadczenia każdej z nich.
„Tak było... Sybiracy" t.4. Eugeniusz Wojtysiak, Wspomnienia skazańca z Kofymy - Kraków 1998, s. 188 + wkładka fotograficzna
- relacja obejmuje udział w akcjach zbrojnych i konspiracji AK na Kresach (1939-1949) oraz 8 lat pobytu w więzieniach i łagrach sowieckich do 1956 roku.
„Tak było... Sybiracy" t.5. Różne losy zesłańców - Kraków 1999, s. 1б0 - wspomnienia trzech autorów:
- Jerzy Koziński - deportowany jako młody chłopiec (1940-1946)
- Bohdan Thugutt - żołnierz AK, aresztowany przez NKWD w 1945 r. w Krakowie i wywieziony do ZSRR, gdzie przebywał jako internowany do 1948 r.
- Konrad Zajączkowski - więzień łagrów, po amnestii w Armii W. Andersa.
„Tak było... Sybiracy" t.6. Ludwika Kuczewską Biali niewolnicy,
Kraków 2000, s. 397 - aresztowana w 1939 r. w Wilejce, więziona w łagrach k. Karagandy, uwolniona w 1941 г., była w obw. Aktiubińskim i w Aszchabadzie, od 1943 r. ponownie 2 lata w łagrach, wróciła do Kraju w końcu w 1945 r.
„Tak było... Sybiracy" t.7, Wywiezione do Kazachstanu (1940-1946), Kraków 2001, s. 350 - wspomnienia Wieńczysławy #Vstrzyckiej-Kozera, Anny Strzępka i Jadwigi Tuczyńskiej, deportowanych do Kazachstanu 13 kwietnia 1940 roku.
„Tak było... Sybiracy" t.8, Wyszli z Andersem, Kraków 2002, s. 245 + wkładki zdjęciowe. Książka zawiera wspomnienia dwoją autorów: Bronisława Dowgiałły, oficera WP, więźnia łagrów oraz Janiny Soleckiej, która z rodziną była wywieziona do Kazachstanu. Oboje zdołali wydostać się z Armią Polską do Iranu w 1942 roku.
„Tak było... Sybiracy" t.9, W tundrze, w tajdze i na stepach, Kraków 2003, s. 352. Książka zawiera wspomnienia czterech autorek: Stefanii Borst, Mirosławy Chomów, Wandy Ciuman i Zofii Siuzdak. Były one deportowane do różnych części ZSRR w latach 1940-1947.
„Materiały źródłowe do dziejów sybirackich" - Kraków 1995, s. 1б9, kopie dokumentów, fotografie. Książka jest wyborem oryginalnych dokumentów, dotyczących losów polskich zesłańców w latach 1917-1956, ze zbiorów Komisji Historycznej.
„Materiały źródłowe do dziejów sybirackich" Listy z Sybiru
— Kraków 1996, s. 182, kopie dokumentów. Książka jest wyborem oryginalnej korespondencji urzędowej i osobistej dotyczącej losów polskich zesłańców w latach 1939-1962 (ze zbiorów Komisji).
Józef Emil Dumański Opowieści Dziadka Jo-jo - Kraków 1996, s. 259- Książka stanowi zbeletryzowane wspomnienia (przeznaczone w zamyśle Autora dla własnych wnuków), które obejmują jego losy od aresztowania na granicy polsko-węgierskiej, poprzez więzienie i łagier sowiecki, z którego dotarł do Armii gen. Andersa, do udziału w walkach w polskim batalionie myśliwskim RAF-u.
Antoni Katyński Sybiracy, zesłańcy carscy... - Kraków 1999, s. 120. Książka stanowi zbiór biogramów i fotografii Sybiraków (oraz ich grobów), zesłanych przez rosyjskich carów w głąb Imperium, którzy swoimi losami związali się z Krakowem.
Wszystkie książki są do nabycia:
w siedzibie Komisji Historycznej, Kraków ul. Rzeźnicza 2 (czwartki, godz. 16-18) tel./fax (12) 294 32 07
x6IS