V.C. Andrews Ruby przełożyła Mariola Żółkiewska Tytuł oryginału: Rtiby Przez pierwszych piętnaście lat życia moje narodziny i towarzyszące im okoliczności pozostawały dla mnie taką samą zagadką jak ilość gwiazd połyskujących nocą na niebie nad rozlewiskami, tam, gdzie srebrzysty zębacz skrywał się przed dziaduniem, który bezskutecznie usiłował go złowić. Matkę znałam jedynie z opowieści babuni Catherine i dziadunia Jacka oraz kilku wyblakłych fotografii oprawionych w cynowe ramki. Wydaje mi się, że odkąd pamiętam, zawsze czułam wyrzuty sumienia, stojąc nad jej skromnym grobem, na płycie którego wyryto napis: Gabrielle Landry ur. 1 maja 1927 roku zm. 27 października 1947 Daty moich urodzin i dnia, w którym ona pożegnała się ze światem, pokrywały się. Każdej nocy i każdego dnia dręczyło me serce tłumione poczucie winy, które wzmagało się w urodziny, bez względu na wysiłki, jakie czyniła babunia, by mnie wtedy uszczęśliwić. Wiedziałam, że i jej ciężko było się w tym dniu cieszyć. Ale poza niezwykle ponurym wydarzeniem, jakim stała się śmierć mojej matki w dniu, w którym przyszłam na świat, rozciągała się jeszcze sfera nie wyjaśnionych wątpliwości i pytań, których nigdy nie mogłam zadać. Obawiałam się, że twarz babuni, zwykle przyjazna i kochająca, przybierze znów ten tajemniczy, jakże odległy i obcy wyraz, który tak bardzo mnie przerażał... Bywały dni, kiedy siadała w swym bujanym fotelu i przyglądała mi się, a mnie wydawało się, że godziny wloką się w nieskończoność. Bez względu na to, jaką uzyskałabym odpowiedź, jedno było pewne: ta smutna prawda złamała mym dziadkom serce, a dziadunia wtłoczyła na całe życie w samotność szopy na grzęzawiskach. Od tamtego dnia babunia Catherine nie potrafiła nawet pomyśleć o nim inaczej, niż z odrazą emanującą z jej spojrzenia, albo z żalem trawiącym jej serce. Jakieś nieznane piętno odcisnęło się na tym domu na rozlewiskach, niczym pajęczyna zamieniająca w księżycową noc bagna w usiany klejnotami świat i oplatająca smukłe cyprysy na podobieństwo hiszpańskiego mchu. Szeleściło w szeptach gorącej, letniej bryzy albo w kroplach wody rozpryskujących się po glinianym podłożu. Czułam jego obecność w przeszywającym spojrzeniu błotniaka amerykańskiego, którego okolone żółtą obwódką oczy śledziły każdy mój ruch. Unikałam odpowiedzi na moje pytania z równą wytrwałością, z jaką pragnęłam je poznać. Słowa mające tak wielką wagę i moc, że sprawiły, iż dwoje ludzi, którzy powinni się kochać i szanować, odsunęło się od siebie, mogły mnie jedynie przejąć trwogą. W ciepłe wiosenne wieczory siadałam przy oknie mojego pokoju, wpatrując się w ciemność bagien. Pozwalałam bryzie nadlatującej przez moczary znad Zatoki Meksykańskiej muskać chłodem mą twarz i nasłuchiwałam pohukiwania sowy. Miast jednak dochodzących jakby nie z tego świata dźwięków „uhu, uhu, uhu" wydawało mi się, że nocny łowca pyta „Czemu, czemu, czemu?" i wtedy kuliłam się w sobie, próbując opanować drżenie i strach wkradający się bezlitośnie do mego zamierającego z trwogi serca. Moce babuni łośne i zdecydowane pukanie w szybę naszych frontowych drzwi rozległo się echem po całym domu i od razu wprawiło mnie w niepokój. Babunia Catherine również oderwała się od zajęć. Tego wieczora w pokoju, służącym za warsztat tkacki zamieniałyśmy bawełnianą przędzę w koce, które w weekendy, kiedy na rozlewiskach pojawiali się turyści, sprzedawałyśmy na straganie przed naszym domem. Wstrzymałam oddech. Pukanie powtórzyło się. Tym razem zabrzmiało głośniej i jeszcze bardziej niepokojąco. - Idź na dół zobaczyć, kto to, Ruby - poleciła babunia. -Szybko. A jeśli okaże się to ten twój dziadunio Jack, przesiąknięty bagienną whisky, to zatrzaśnij mu drzwi przed nosem najszybciej, jak tylko potrafisz - dodała, a jej rozszerzone oczy świadczyły, iż wie, że to ktoś inny i że czeka nas coś dalece bardziej przerażającego. Silny podmuch poderwał grubą warstwę ciemnych chmur, które otulały ziemię niczym całun, przesłaniając sierp księżyca i gwiazdy rozsiane na kwietniowym niebie Luizjany. Tego roku wiosna przypominała raczej lato. Dni i noce były tak gorące i parne, że rankiem często odkrywałam na butach delikatną rosę. W południe złociste promienie słońca wprawiały w stan euforii komary i muchy, które za wszelką cenę starały się znaleźć schronienie w chłodnym cieniu. W pogodne noce widywałam bagienne pająki - Złote Damy - które wychodziły z ukrycia i rozpinały gigantyczne sieci, by wieczorem zapolować na żuki i komary. W oknach rozwieszałyśmy siatki, które powstrzymywały owady, przepuszczając jednocześnie najdelikatniejszy nawet podmuch wiatru znad Zatoki. Zbiegłam po schodach i przemierzyłam wąski korytarz, prowadzący z tylnej części domu do frontowej. Widok twarzy Theresy Rodrigues z nosem przylepionym do szyby zatrzymał mnie w pół kroku. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Dziewczyna była blada jak lilia wodna, jej włosy koloru czarnej kawy falowały w dzikim nieładzie, a w oczach malowało się przerażenie. - Gdzie babunia? - krzyknęła rozpaczliwie. Zawołałam babcię i wycofałam się w głąb domu. Theresa była niską, otyłą dziewczyną o trzy lata starszą ode mnie. Miała osiemnaście lat, najwięcej z piątki dzieci w rodzinie. Wiedziałam, że jej matka spodziewa się kolejnego potomka. - Co się stało, Thereso? - zapytałam, zbliżając się do niej powoli. - Czy coś z twoją matką? Nagle dziewczyna zalała się łzami, a jej pokaźny biust opadał i wznosił się, wstrząsany łkaniem. Twarz zasłoniła rękami. Spojrzałam w głąb domu i dostrzegłam, że babunia Catherine schodzi już po schodach, wpatrując się bacznie w Theresę i przystaje, by się przeżegnać. - Mów szybko o co chodzi, dziecko - zniecierpliwiła się babunia i pospieszyła ku drzwiom. - Moja mama... urodziła... martwe dziecko... - szlochała Theresa. - Mon Dieu - wyszeptała babunia Catherine i znów się przeżegnała. - Przeczuwałam to - mruknęła i spojrzała na mnie znacząco. Przypomniałam sobie, jak w pewnej chwili, kiedy tkałyśmy, podniosła wzrok i zaczęła przysłuchiwać się odgłosom nocy. Pojękiwanie szopa brzmiało zupełnie jak płacz niemowlęcia... - Ojciec przysłał mnie, żebym panią przyprowadziła -wykrztusiła Theresa przez łzy. Babunia skinęła głową i pocieszająco uścisnęła dłoń Theresy. - Zaraz wychodzę. - Dziękuję, pani Łandry. Dziękuję - odetchnęła z ulgą Theresa i zeskoczyła z werandy prosto w ciemną noc, zostawiając mnie skamieniałą z przerażenia. Babunia przygotowywała już niezbędne rzeczy i wypełniała nimi pleciony dębowy koszyk. Pospiesznie weszłam do domu. - Czego chce od ciebie pan Rodrigues, babuniu? Co możesz dla nich teraz zrobić? Kiedy babunię wzywano w środku nocy, zwykle oznaczało to, że ktoś jest chory lub cierpiący. Bez względu na to, jakie były tego przyczyny, mój żołądek zachowywał się tak, jakby znalazło się w nim nagle tuzin połkniętych much. - Przynieś lampę butanową - poleciła, nie odpowiadając na pytanie. Natychmiast spełniłam jej prośbę. W przeciwieństwie do Theresy Rodrigues, której strach wystarczał za całe oświetlenie w ciemności, my potrzebowałyśmy lampy. Wiedziałam, że kiedy zejdziemy z werandy, przejdziemy pas wilgotnej trawy i dalej pójdziemy czarną jak smoła, żwirową ulicą. Kiedy wyruszyłyśmy w drogę, spojrzała w górę na zasnute chmurami nocne niebo, pokręciła głową i mruknęła: - To nie wróży nic dobrego. Za naszymi plecami i obok nas trzęsawiska zdawały się ożywać na dźwięk jej słów. Żaby rechotały, kwiliły nocne ptaki, a aligatory prześlizgiwały się po chłodnym błocie. W wieku piętnastu lat przewyższałam już o jakieś trzy centymetry babunię, która mierzyła niecały metr sześćdziesiąt i to w mokasynach. Ta niewysoka staruszka była jednak najsilniejszą kobietą, jaką znałam. Prócz mądrości i wytrzymałości miała bowiem znachorską moc traiteur. Uważana za duchową uzdrowicielkę, nie bała się walczyć ze złem i to bez względu na to, jak ponure i zdradzieckie ono było. Wydawało się, że babunia znajdzie wyjście z każdej sytuacji bez wyjścia. Kiedy trzeba, sięgnie do swej torby z lekami na wszelkie przypadłości, odczyni uroki i udzieli rad. Siła, którą została obdarowana, jest nie do opisania. Babunia była leworęczna, co dla wszystkich Cajunów stanowiło wystarczający dowód, że drzemią w niej nieby- wale moce duchowe. Ja jednak uważałam, że jej siła bierze się z ciemnych oczu koloru onyksu. Ta kobieta nigdy niczego się nie bała. Krążyła legenda, że pewnej nocy na bagnach stanęła twarzą w twarz z samą kostuchą i tak długo patrzyła jej prosto w oczy, aż tamta doszła do wniosku, że babunia nie jest osobą, z którą chciałaby już teraz mieć do czynienia. Ludzie z rozlewisk przychodzili do babuni, by pozbyć się brodawek czy reumatyzmu. Miała swoje sekretne sposoby na leczenie przeziębień i kaszlu. Mówili nawet, że ma receptę na powstrzymanie procesu starzenia się, lecz nie używa jej, ponieważ naruszyłaby tym naturalny porządek rzeczy. A natura była dla babuni Catherine święta. Wszystkie swoje medykamenty sporządzała z roślin, ziół, kory drzew oraz wnętrzności zwierząt, które żyły w pobliżu moczarów lub na samych grzęzawiskach. -Po co idziemy do domu Rodriguesów, babuniu? Czy nie jest już za późno? - Couchemal - wymamrotała i zaczęła powtarzać pod nosem jakąś modlitwę. Sposób, w jaki wypowiedziała to słowo, wywołał u mnie falę dreszczy. Mimo iż było parno, zrobiło mi się zimno. Zacisnęłam zęby najmocniej, jak tylko potrafiłam, żeby nie zaczęły dzwonić. Ogromnie pragnęłam być tak nieustraszona jak babunia i na ogół udawało mi się to. - Sądzę, że jesteś już dostatecznie duża, bym mogła ci to powiedzieć... - rzekła tak cicho, że musiałam wytężyć słuch. - Couchemal jest złym duchem, który ujawnia się, kiedy umiera nie ochrzczone dziecko. Jeśli się go nie przegna, będzie prześladował rodzinę i przynosił jej nieszczęście - dodała. - A oni powinni byli wezwać mnie, gdy tylko pani Rodrigues zaczęła rodzić. Zwłaszcza w taką noc... -zakończyła ponuro. Przed nami pobłyskiwał płomień. W świetle lampy buta-nowej czarne cienie tańczyły w rytm muzyki, którą dziadunio Jack nazywał „Pieśnią bagien". Składały się na nią nie tylko odgłosy zwierząt, lecz także charakterystyczny, niski świst, który chwilami, kiedy powiał wiatr, dobywał się z powykręcanych gałęzi i hiszpańskiego mchu, zwanego przez nasi Ćajunów^hiszpańską brodą. Starałam się trzymać jak najbliżej babuni, lecz nie dotykałam jej. Moje nogi musiały nieźle się natrudzić, by dotrzymać kroku staruszce. Babunia z determinacją podążała do celu, robiąc wrażenie osoby, która może wędrować bez odpoczynku w najczarniejszą nawet noc. W dębowym koszyku niosła pół tuzina niewielkich medalików z wizerunkiem Maryi Dziewicy, wraz z butelkami wody święconej oraz starannie dobranym zestawem ziół i roślin. Modlitwy i zaklęcia miała w głowie. - Babuniu - zaczęłam. Czułam potrzebę usłyszenia własnego głosu. - Qu'est-ce... - Po angielsku - poprawiła mnie od razu. - Mów tylko po angielsku. Babunia zawsze, a zwłaszcza kiedy wychodziłyśmy z domu, upierała się, żeby mówić po angielsku, choć ojczystym językiem Cajunów był francuski. - Któregoś dnia wyjedziesz z rozlewisk - przepowiedziała - i rozpoczniesz życie w świecie, który być może ma w pogardzie język i kulturę Cajunów. - Dlaczego miałabym wyjeżdżać z rozlewisk, babuniu? -zapytałam. - I po co miałabym przebywać wśród ludzi, którzy gardzą nami? - Po prostu tak będzie - odparła jak zwykle tajemniczo. - Po prostu tak się stanie. -Babuniu... A dlaczego ten duch miałby prześladować rodzinę Rodriguesów? Co oni takiego zrobili? - Nic nie zrobili. Dziecko urodziło się martwe. Duch wstąpił w ciało niemowlęcia, które nie zostało ochrzczone i nie ma dokąd pójść, będzie więc ich prześladował i przyniesie im nieszczęście. Obejrzałam się. Za nami noc zapadała niczym ołowiana zasłona, odcinając drogę powrotu. Kiedy skręciłyśmy, z ulgą dostrzegłam oświetlone okna u państwa Butę, naszych najbliższych sąsiadów. Widok ten pozwolił mi przynajmniej udawać, że się nie boję. - Jak często robiłaś to babuniu do tej pory? Wiedziałam, że moją babcię wzywano w różnych celach: od pobłogosławienia nowego domu, aż po zapewnię- nie śzczęsliwyćn połowów jakimś"'ryBaEbm żyjącym z krewetek albo ostryg. Matki młodych mężatek, niezdolnych powić dzieci, zapraszały ją do siebie, by pomogła ich córkom odzyskać płodność. W większości przypadków dziewczyny zachodziły w ciążę. Znałam wszystkie te opowieści, lecz nigdy wcześniej nie słyszałam o żadnym Couche-malu... - Na nasze nieszczęście czyniłam to wiele razy, zanim jeszcze opuściliśmy naszą starą ojczyznę - odparła. - Podobnie zresztą jak inne uzdrowicielki. -1 zawsze udawało ci się przegnać złego ducha, który przynosił zło? - Zawsze - odrzekła tak pewnym tonem, że nagle poczułam się całkowicie bezpieczna. Babunia mieszkała tylko ze mną w domku na palach w kształcie wykałaczek, z dachem pokrytym blachą ocynkowaną i cofniętą werandą. Żyłyśmy w Houmie, w Luizja-nie, w miejscowości należącej do parafii Terrebonne. Ludzie twierdzili, że nasza parafia jest odległa od Nowego Orleanu zaledwie o dwie godziny jazdy samochodem, co do mnie, nie wiedziałam, jak jest naprawdę, ponieważ nigdy nie byłam w Nowym Orleanie. Nigdy też nie wyjeżdżałam z rozlewisk. Dziadunio Jack zbudował ten dom własnoręcznie ponad trzydzieści lat temu, kiedy poślubił babunię Catherine. Jak większość chat zamieszkiwanych przez Cajunów i nasza stała na palach, co skutecznie izolowało od wszelkich zwierząt pełzających po ziemi i chroniło przed powodziami oraz wilgocią. Ściany zbudował dziadunio z drewna cyprysowego, a dach pokrył karbowaną blachą. W czasie deszczu krople uderzały w dom niczym w bęben. Gości, którzy nieczęsto pojawiali się pod naszym dachem, początkowo niepokoiły te odgłosy. Szybko jednak przyzwyczajali się do tego bębnienia, tak jak my przyzwyczaiłyśmy się do pokrzykiwania błotniaka amerykańskiego. - A dokąd odchodzi taki duch, kiedy się go już przegna? - nie dawałam spokoju. - Z powrotem w otchłań, gdzie nie będzie mógł wyrządzać krzywdy bogobojnym ludziom - odpowiedziała. My, Cajunowie, wywodzimy się od Akadyjeżyków*, którzy przybyli tu z Kanady w połowie osiemnastego wieku. Świat duchów jest nam bliski, a nasza religia stanowi teraz mieszankę katolicyzmu i przedchrześcijańskich wierzeń ludowych. Chodzimy do kościoła i modlimy się do świętych, takich jak na przykład św. Medard. Trzymamy się jednak swoich głęboko zakorzenionych przesądów i dawnych wierzeń. Niektórzy, jak na przykład dziadunio Jack, trwają przy nich wyjątkowo niewzruszenie. Do niedawna staruszek ciągle odprawiał jakieś obrzędy, które - jego zdaniem - miały zapobiegać nieszczęściom. Posiadał całą kolekcję talizmanów, jak zęby aligatora albo suszone uszy jelenia, które czasem zawieszał na szyi lub przy pasku. Babunia twierdziła, że nikt na rozlewiskach nie potrzebuje ich bardziej, niż on. Żwirowa droga zrobiła się coraz szersza i wyprowadziła nas wprost na dom Rodriguesów. Zbudowany z drewna cyprysowego dom połyskiwał białoszarą blachą i wkrótce ukazał się nam w całej okazałości. Usłyszałyśmy szloch dobiegający ze środka, a na werandzie od frontu dostrzegłyśmy pana Rodriguesa kołyszącego w ramionach czteroletniego braciszka Theresy. Mężczyzna siedział w dębowym bujaku i wpatrywał się w mrok, jakby chciał wypatrzeć w nim złego ducha. Wywołało to we mnie jeszcze silniejszy dreszcz trwogi, lecz podążałam naprzód, dotrzymując dzielnie kroku ba-Isuni. Pan Rodrigues spojrzał na moją babcię i na jego zatroskanej, zalęknionej twarzy pojawił się wyraz nadziei. Miło było widzieć, jak bardzo poważano tu babunię... *Akadia - region historyczny w Kanadzie obejmujący południowy obszar obecnych prowincji: Nowa Szkocja, Nowy Brunszwik i część Quebe-cu; w XVII wieku posiadłość Francji, przedmiot rywalizacji francusko--angielskiej, w 1713 roku przyznana ostatecznie Wielkiej Brytanii. W latach 1859-63 brytyjskie władze kolonialne deportowały około 75% francuskich osadników do innych kolonii brytyjskich w Ameryce Południowej. Część z nich deportowano na południe Stanów Zjednoczonych do Luizjany. Osiedlili się u ujścia Missisipi na terenach podmokłych, bagiennych. Przetrwali tam do dziś pod nazwą Cajun(owie) [zniekształcenie słowa Acadiens]. Akadyjczycy zachowali świadomość odrębności narodowej i kulturowej. -Dziękuję za rychłe przybycie, pani Landry. Dziękuję za przybycie - powtórzył i poderwał się pospiesznie. - The-resa! - zawołał. Dziewczyna wybiegła z domu, by odebrać z rąk ojca młodszego brata. Gospodarz otworzył babci drzwi, a ja postawiłam lampę i weszłam do środka. Babunia Catherine bywała tu już wcześniej, skierowała się więc od razu do sypialni pani Rodrigues. Leżąca w pokoju kobieta miała zamknięte oczy i poszarzałą twarz. Zmierzwione, czarne włosy rozsypały się na poduszce. Moja babcia ujęła jej dłoń, a chora podniosła na nią bezsilny wzrok. Babunia zatrzymała spojrzenie na twarzy pani Rodrigues i wpatrywała się w nią, jakby poszukiwała jakiegoś znaku. Chora spróbowała unieść się o własnych siłach. - Odpoczywaj, Delores - rzekła babunia. - Jestem tu, żeby pomóc... - To dobrze - wyszeptała pani Rodrigues. Nagle schwyciła babunię za przegub dłoni. - Ja to czułam, Catherine. Słyszałam, jak jego serduszko zaczyna bić i przestaje, a wtedy poczułam, jak Couchemal wyłazi z ukrycia. Czułam to... - Odpoczywaj, Delores. Zrobię wszystko, co do mnie należy - obiecała jej babunia. Poklepała ją po ręce i zwróciła się do mnie. Skinęła nieznacznie głową, a ja ruszyłam za nią na werandę, gdzie czekała już Theresa wraz z pozostałymi dzieciakami. Oczy wszystkich były szeroko rozwarte z przejęcia. Babunia sięgnęła do swego koszyka i wydobyła stamtąd jedną z zakorkowanych butelek, pełną wody święconej. Otworzyła ją ostrożnie i spojrzała na mnie. - Weź lampę i poprowadź mnie wokół domu - poleciła. -Każda stojąca tu beczka czy garnek z wodą potrzebują święconej kropli. Ruby, sprawdź, czy żadnego nie pominęłyśmy - poleciła mi. Kiwnęłam głową i na drżących nogach ruszyłam za nią w obchód. W ciemności zahuczała sowa, a kiedy dobrnęłyśmy do narożnika domu, usłyszałam, jak coś pełznie w trawie. Serce waliło mi tak mocno, że czułam wyraźnie, iż za chwilę upuszczę lampę. Czy zły duch będzie starał się uczynić coś, żeby powstrzymać nas? Jakby w odpowiedzi na moją niepewność, coś śliskiego i mokrego przemknęło obok mnie w mroku, tak że prawie musnęło mój policzek. Zaczęłam się dusić własnym oddechem i głośno dyszeć. Babunia Catherine odwróciła się, by mnie uspokoić. - Duch ukrywa się w beczce lub w garnku. Na pewno w wodzie. Nie bój się - próbowała dodać mi odwagi, po czym przystanęła obok jednej z beczek, do których spływała deszczówka z dachu domu Rodriguesów. Odkorkowała butelkę i przechyliła ją na tyle, by kapnęła z niej tylko jedna, może dwie krople, po czym zamknęła oczy i odmówiła modlitwę. Postąpiłyśmy dokładnie tak samo nad każdą beczką, każdym garnkiem, aż obeszłyśmy cały dom i wróciłyśmy do miejsca, w którym pan Rodrigues, Theresa i pozostałe dzieci czekały niecierpliwie. - Przepraszam, pani Landry, ale Theresa powiedziała mi, że dzieciaki trzymają jeszcze na tyłach domu stary garnek dla piżmaków. Pewno i on pełen jest deszczówki po ulewie, jaką tu mieliśmy dzisiaj późnym popołudniem. - Pokaż mi go - poleciła babunia Theresie. Dziewczyna kiwnęła głową i wskazała drogę. Była tak zdenerwowana, że nie potrafiła go od razu odnaleźć. - Musimy go odszukać - nalegała babunia. Theresa rozpłakała się. - Spokojnie, powoli, Thereso - odezwała się, dotykając jej ramienia. - Uspokój się... Wciągnęła głęboko powietrze przez zaciśnięte zęby i ponownie kiwnęła głową. Potem zagryzła dolną wargę, skupiła się, aż wreszcie przypomniała sobie dokładnie, gdzie stoi naczynie i zaprowadziła nas do niego. Babunia uklękła, wpuściła do garnka kroplę wody święconej, szepcząc jak zwykle słowa modlitwy. Może to sprawka mojej bujnej wyobraźni, a może nie, lecz wydawało mi się, że zobaczyłam coś bladoszarego, co przypominało jakby dziecko. To coś uniosło się i odleciało. Zdusiłam w sobie okrzyk, ponieważ bałam się, że przeraziłoby to Theresę jeszcze bardziej. Babunia podniosła się z klęczek i wróciłyśmy do domu Rodriguesów, by złożyć ro- 2. Ruby dzmie wyrazy współczucia.Babcia powiesiła meSalik z Maryją Dziewicą na frontowych drzwiach i powiedziała panu Rodriguesowi, że musi on tam pozostać przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Dała mu jeszcze jeden, kazała położyć w nogach łóżka żony i nie ruszać go stamtąd przez tyleż samo czasu. Dopiero wtedy udałyśmy się z powrotem do naszego domu. - Sądzisz, że go przegnałaś, babuniu? - zapytałam, kiedy znalazłyśmy się już w bezpiecznej odległości od domu Ro-driguesów i nikt z ich rodziny nie mógł nas usłyszeć. - Tak - odparła. Nagle odwróciła się do mnie i powiedziała. - Chciałabym mieć w sobie taką moc, która pozwoliłaby mi z równą łatwością przegnać złego ducha, który siedzi w twoim dziadku. Gdybym mogła mieć pewność, że odniesie to jakikolwiek skutek, wykąpałabym go całego w wodzie święconej. A zresztą, Bóg tylko wie, jak bardzo przydałaby mu się zwykła kąpiel... Uśmiechnęłam się, lecz za chwilę w moich oczach pojawiły się łzy. Dziadunio Jack mieszkał z dala od nas, w tra-perskiej chacie na grzęzawiskach. Na ogół babunia mówiła 0 nim tylko źle, odmawiając mu nawet przelotnego spojrzenia, kiedy czasem zdarzyło mu się przekroczyć nasz próg. Chwilami jednak jej głos stawał się mniej surowy, a oczy cieplejsze. Wtedy wyrażała zwykle życzenie, że dobrze by się stało, gdyby zmienił siebie i swoje przyzwyczajenia. Nie lubiła, kiedy brałam czółno i odpychając się tyczką przeprawiałam przez bagna, po to tylko, by go odwiedzić. - Niech Bóg strzeże, żeby się to marne czółno kiedyś wywróciło, a ty z niego wypadła. On z pewnością będzie zbyt pijany, żeby usłyszeć twoje wołanie o pomoc... A tam już węże i aligatory tylko czekają, żeby się z tobą zabawić. Ru-by, on nie jest wart wyrzeczeń, jakich wymaga ta wyprawa - marudziła. Lecz nigdy nie zatrzymywała mnie. I choć udawała, że nie zależy jej na nim, albo że nie chce go znać, zauważyłam, iż jednak słucha moich relacji z wypraw na bagna. Ileż to nocy spędziłam siedząc przy oknie i wpatrując się w księżyc, kiedy wyłaniał się zza chmur. Modliłam się 1 marzyłam, byśmy w jakiś cudowny sposób znów stali się rocEżiriąT."! Nie miałam ojca ani matki, jedynieHBabunię Ca-therine, która wciąż zastępowała mi mamę. Babunia twierdziła, że dziadunio nie bardzo potrafi zadbać o siebie, a co dopiero mówić o podjęciu się roli ojca. Ja jednak nadal marzyłam, że kiedyś znów będą razem... Wierzyłam, że gdybyśmy zamieszkali pod jednym dachem, mielibyśmy szansę stać się normalną rodziną. Może wtedy dziadunio Jack przestałby pić i uprawiać hazard... Moi szkolni przyjaciele mieli prawdziwe rodziny, braci, siostry, i dwoje kochających rodziców, do których mogli wrócić po szkole. Moja mama leżała pochowana na cmentarzu o pół mili stąd, a ojciec... Ojciec był białą plamą pozbawioną twarzy, kimś z zewnątrz, kto pojawił się na rozlewiskach, gdzie poznał moją matkę podczas fais dodo, tańców Cajunów - opowiadała mi babunia. Pokochali się od razu w sposób wręcz dziki i beztroski tak, że w wyniku owej nocy przyszłam na świat. Oprócz śmierci matki najbardziej bolała mnie świadomość, że gdzieś tam żyje człowiek, który nie wie, że ma córkę, ma mnie... Nigdy nie spojrzeliśmy sobie w oczy, nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Nie widzieliśmy nawet własnych cieni, które przemknęły obok siebie bezszelestnie niczym dwie łodzie w mroku nocy. Kiedy byłam małą dziewczynką, wymyśliłam pewną zabawę: Grę w Tatusia. Przyglądałam się sobie samej w lustrze i starałam wyobrazić własne rysy, ale w męskiej wersji. (Siadałam wtedy przy stoliku do rysowania i szkicowałam jego twarz. Z wyobrażeniem sobie reszty jego postaci miałam znacznie większe trudności. Czasami robiłam z niego mężczyznę wysokiego jak dziadunio Jack, a niekiedy tylko o kilka centymetrów wyższego ode mnie. Zawsze jednak był dobrze zbudowany i muskularny. Już dawno bowiem utwierdziłam się w przekonaniu, że musiał być przystojny i czarujący, skoro udało mu się zdobyć serce mojej matki w tak krótkim czasie. Niektóre szkice zamieniały się w obrazy malowane farbkami wodnymi. Na jednym z nich wymyślony przeze mnie ojciec znajdował się w sali balowej, gdzie tańczono fais dodo. Oparty o ścianę, uśmiechał się, ponieważ właśnie w tej chwili po raz pierwszy jego wzrok spoczął na mamie. Wy- giądał uwodzicielsko niebezpiecznie. Nalcolejriym obrazku namalowałam go jako odchodzącego drogą mężczyznę, który macha ręką na pożegnanie. Zawsze wydawało mi się, że na tym obrazku na jego twarzy rysuje się obietnica... Przyrzeczenie, że wróci. Większość z moich obrazów przedstawiała w tle człowieka, którego w wyobraźni uważałam za swego ojca. Albo stał na łodzi wypływającej na połów krewetek, albo popychał tyczką czółno przez kanały lub jakiś staw... Babunia doskonale wiedziała, dlaczego na moich rysunkach zawsze jest mężczyzna. Widziałam, jak bardzo ją to zasmucało, nie mogłam jednak nic na to poradzić. Gdy podrosłam, zachęcała mnie, żebym zaczęła malować zwierzęta lub ptaki zamieszkujące bagna, byle tylko nie ludzi. Pod koniec tygodnia wystawiałyśmy zwykle na sprzedaż kilka moich malowideł oraz utkane przez nas koce, prześcieradła i ręczniki. Obok leżały koszyki plecione z drewna dębowego i niewielkie kapelusiki z palmowych liści. Babunia wystawiała też słoiki ze sporządzonymi przez siebie lekami z ziół od bólu głowy, przeciwko bezsenności i kaszlowi. Czasami ustawiałyśmy na stoisku w słoju węża lub wielką ropuchę zalaną octem, po to, by przyciągnąć uwagę turystów, którzy przystawali i przyglądali się z ciekawością tym nietypowym akwariom. Wielu z nich z rozkoszą zajadało się babciną zupą gumbo zagęszczaną strąkami piżmia-nu albo daniem o nazwie jambalaya. Babunia nakładała je wielką chochlą do małych misek, a goście zasiadając na ławkach przy stole ustawionym przed naszym domem mieli okazję skosztować prawdziwego tradycyjnego obiadu Ca-junów. Mimo wszystko moje życie na rozlewiskach nie było aż tak straszne, jak los niektórych dzieci pozbawionych matek i ojców. Ani ja, ani babunia Catherine nie miałyśmy zbyt wiele dóbr na tym ziemskim padole, lecz mogłyśmy się cieszyć naszym małym, bezpiecznym schronieniem, jakim był dom, który dawało się utrzymać dzięki naszym wyrobom rękodzielniczym. Od czasu do czasu, choć nieczęsto, wpadał dziadunio Jack, by podrzucić nam część swej zdobyczy. Zastawiał sidła na piżmoszczury. W tamtych czasach stanowiło to zajęcie zapewniające mu utrzymanie. BaBunia Catherine była albo zbyt dumna, albo zbyt na niego zagniewana, by uprzejmie przyjąć te dary. Odbierałam je zwykle ja albo dziadunio zostawiał po prostu łup na stole kuchennym. - Nie potrzebuję jej wdzięczności - mamrotał do mnie. - Jedno musi przyznać: pojawiam się tu i zostawiam jej ten cholerny szmal zarobiony w pocie czoła. Bardzo ciężko zarobiony - dorzucał podniesionym głosem już na schodach werandy. Babunia nie odpowiadała na jego słowa. Zazwyczaj nie przerywała zajęcia, które ją akurat pochłaniało. - Dziękujemy ci, dziaduniu - mówiłam. - Eee, tam... Niepotrzebne mi wasze podziękowania. Nie o wdzięczność mi chodzi, Ruby. Chcę tylko, żeby ktoś wiedział, żem jeszcze nie umarł, nie leżę w grobie, że nie pożarł mnie aligator. Ktoś tu przynajmniej powinien mieć w sobie tyle przyzwoitości, by na mnie spojrzeć - żalił się przeważnie wystarczająco głośno, by usłyszała go babunia. Nieraz pojawiała się na te słowa w progu, jakby powiedział coś, co ją ubodło. - Przyzwoitości! - krzyczała zza oszklonych drzwi. - Czy ja dobrze słyszę: Jack Landry mówi coś o przyzwoitości!? - Eee, tam... Dziadunio Jack machał na to swoją długą ręką i odwracał się, by odejść w stronę moczarów. - Dziaduniu, poczekaj! - wołałam za nim. - Poczekać? A na co? Nie ma zawziętości większej, niż zawziętość cajuńskiej kobiety, która nie zejdzie z raz obranej drogi. Nie ma na co czekać - dodawał, nie zatrzymując się. Tylko jego rybackie buty sięgające bioder odpowiadały dźwiękiem ugniatanej, bagiennej trawy i podłoża nasączonego niczym gąbka. Zwykle nosił na sobie czerwony płaszcz z ogromnymi, ponaszywanymi kieszeniami biegnącymi wokół pleców, kamizelkę i przeciwdeszczowe strażackie okrycie. Kieszenie miały szczelinowe otwory, nazywane tutaj „szczurzymi pochewkami", ponieważ właśnie w nich dziadunio nosił upolowane piżmoszczury. Kiedy tylko ogarniał go przypływ wściekłości, jego długie, sztywne, siwe włosy unosiły się w górę i otaczały bia- łym płomieniem szyję. Był człowiekiem o ciemnej karnacji. Mówiono o Landrych, że w ich żyłach płynie indiańska krew. Dziadunio jednak miał szmaragdowozielone oczy, które szelmowsko pobłyskiwały, kiedy tylko był trzeźwy i w dobrym humorze. Wysoki, szczupły, dość silny, by zmierzyć się z aligatorem, stanowił na rozlewiskach coś w rodzaju żywej legendy. Niewielu mężczyzn umiałoby dać sobie tak dobrze radę żyjąc na bagnach jak on. Jednak babunia nie uznawała rodu Landrych i niejednokrotnie, kiedy przeklinała dzień, w którym wyszła za dziadunia, łzy napływały mi do oczu. - Niech to się stanie dla ciebie nauczką, Ruby - powiedziała mi któregoś dnia. - To lekcja, która pozwoli ci zrozumieć, jakie figle potrafi płatać serce. Serce pragnie tego, czego samo pragnie. Zanim oddasz się jakiemuś mężczyźnie, upewnij się, że naprawdę wiesz, dokąd cię to zaprowadzi. Czasem najlepszym sposobem, by dostrzec, co cię czeka, jest spojrzenie w przeszłość - doradzała babunia. -Powinnam była słuchać, co wszyscy wkoło mówili mi o Landrych. W ich żyłach płynie zła krew... Byli źli odkąd pierwszy Landry osiedlił się tutaj. Działo się to na długo przed tym, nim postawiono tu tablicę oznajmiającą: „Landrym wstęp wzbroniony". Widzisz, jak marnie się wychodzi idąc za głosem serca, zamiast słuchać starszych? - Ależ, babuniu, musiałaś kochać kiedyś dziadunia, widzieć w nim coś dobrego - nie dawałam za wygraną. - Widziałam to, co chciałam widzieć - obstawała przy swoim. Była niesamowicie uparta, gdy schodziło na jego temat, a ja ciągle nie znałam przyczyn tej zawziętości. Owego dnia jednak musiałam poczuć jakiś szczególny przypływ odwagi albo chęć sprzeciwienia się jej, ponieważ spróbowałam dowiedzieć się coś o ich przeszłości. - Babuniu, dlaczego on się wyprowadził? Czy tylko dlatego, że pił? Bo mnie się zdaje, że przestałby pić, gdyby z nami mieszkał... Milczała przez chwilę. - Samo pijaństwo jest już wystarczającym powodem -stwierdziła. - A może dlatego, że przegrywa wszystkie swoje pieniądze? - Hazard nie byłby tego wart - mruknęła w odpowiedzi, a ton jej głosu oznaczał, że nie życzy sobie więcej pytań. Ja jednak zaparłam się. - W takim razie co było przyczyną odejścia, babuniu? Co takiego strasznego zrobił, że musiał się wyprowadzić? Twarz jej spochmurniała, lecz po chwili rysy złagodniały. - To sprawa między nim a mną - oświadczyła. - Nic ci do tego, nie musisz wszystkiego wiedzieć... Jesteś jeszcze za młoda, by zrozumieć, Ruby. Aby dziadunio Jack mógł ponownie zamieszkać z nami... rzeczy musiałyby się potoczyć zupełnie inaczej - upierała się przy swoim, pozostawiając mnie zakłopotaną i zasmuconą. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że bez względu na to, co dziadunio Jack wygadywał do mnie i do innych ludzi, jak bardzo przeklinał, wściekał się i jakie wygłaszał tyrady, musi on czuć się bardzo samotny, żyjąc na bagnach z dala od ludzi. Tak niewielu znajomych go odwiedzało, a jego dom nie przypominał nawet szopy. Stał na palach jakieś półtora metra ponad moczarami. Dziadunio miał kadź, w której gromadził deszczówkę, a światła dostarczały mu lampy butanowe. Wewnątrz był niewielki piecyk, w którym palił odpadami. Wieczorami siadywał na werandzie i wygrywał żałosne melodie na harmonii. No i zapijał się tą swoją wypalającą trzewia whisky. Widać było, że nie jest naprawdę szczęśliwy, podobnie zresztą, jak babunia Cathe-rine. W głębi serca uważałam, że babunia jest po trosze takim szewcem, co to sam bez butów chodzi. Potrafi zdziałać wiele dobrego dla innych, a nie jest w stanie wykorzystać żadnej ze swych umiejętności dla siebie... Czy na taki los skazani są ludzie nazywani uzdrowicielami? Czy to cena, jaką musiała płacić za posiadanie swych mocy? Czy taki los stanie się w przyszłości i moim udziałem? Rozlewiska były światem, w którym działy się różne dziwne rzeczy. Każda wyprawa na bagna ujawniała coś za- skakującego. Największe jednak sekrety kryły nasze serca i je właśnie pragnęłam poznać najbardziej. Tuż przed wejściem do domu babunia Catherine rzekła: - Ktoś jest przed chatą. - Po czym z nutą dezaprobaty w głosie dodała: - To znów ten chłopak Tate'ów. Paul siedział na stopniach prowadzących na werandę i grał na harmonijce ustnej. Jego skuter stał oparty o pień cyprysa. W chwili gdy tylko zauważył światło naszej lampy, przestał grać i wstał, żeby się przywitać. Siedemnastoletni Paul był synem Octaviousa Tate'a, jednego z najbogatszych ludzi w Houmie. Państwo Tatę posiadali fabrykę konserw z krewetek i mieszkali w wielkim domu. Mogli pochwalić się jachtem i drogimi samochodami. Paul miał dwie siostry: Jeanne, która chodziła ze mną do jednej klasy i Tobby, o dwa lata młodszą. Znaliśmy się z Paulem dosłownie przez całe życie, ale dopiero od niedawna zaczęliśmy spędzać razem nieco więcej czasu. Wiedziałam, że jego rodzice nie są tym uszczęśliwieni. Ojciec Paula miał niejedno starcie z dziaduniem Jackiem i nie lubił Landrych. - Wszystko w porządku, Ruby? - zapytał pospiesznie Paul, kiedy zbliżyłyśmy się. Miał na sobie błękitną, bawełnianą koszulkę do gry w polo, spodnie koloru khaki i skryte częściowo pod nogawkami mocno zasznurowane, skórzane buty. Dziś wieczorem wydał mi się jakby wyższy, silniejszy, no i nieco starszy... - Byłyśmy z babunią u rodziny Rodriguesów. Niemowlę, które powiła pani Rodrigues, urodziło się martwe - poinformowałam go. - To straszne - odrzekł Paul współczująco. Ze wszystkich moich szkolnych kolegów .Paul wydawał mi się najbardziej uczciwy i dojrzały, choć także najbardziej nieśmiały. Z pewnością należał też do najprzystojniejszych, z tymi swoimi oczami koloru nieba w pogodny dzień i mocnymi, zdrowymi ciemnoblond włosami. - Dobry wieczór, pani Landry - przywitał się z babunią Catherine. Omiotła go tym swoim pełnym podejrzliwości spojrzeniem, które pojawiło się u niej po raz pierwszy, gdy zauważyła, że Paul zaczął odprowadzać mnie po szkole do domu. Teraz, ponieważ przychodził częściej, przyglądała mu się jeszcze bardziej dociekliwie, co wprawiało mnie w ogromne zakłopotanie. Paula trochę to bawiło, lecz i przerażało. Większość ludzi wierzyła bowiem w nadprzyrodzone zdolności babuni Catherine. - ...wieczór - rzekła powoli. - Możliwe, że dziś w nocy będzie ulewa - przepowiedziała. - Nie powinieneś tłuc się po okolicy na czymś takim... - Oczywiście, proszę pani - zgodził się Paul. Babunia Catherine przeniosła wzrok na mnie. - Musimy dokończyć przędzenia - przypomniała mi. - Dobrze, babuniu. Zaraz przyjdę. Popatrzyła raz jeszcze na Paula i weszła do środka. - Czy twoja babcia jest bardzo wstrząśnięta faktem, że Rodriguesowie stracili dziecko? - zapytał. - Nie została wezwana, by pomóc przy porodzie - odrzekłam. Opowiedziałam mu, dlaczego po nią posłano i co zrobiła. Słuchał z zainteresowaniem. - Mój ojciec nie wierzy w te rzeczy. Twierdzi, że zabobony i folklor hamują rozwój Cajunów i pozwalają innym sądzić, że ignorujemy współczesną wiedzę. Ale ja się z nim nie zgadzam - dodał pospiesznie. - Babunia Catherine nie jest ignorantką - oburzyłam się. - Na odwrót. Ignoranci to ci, którzy nie podejmują żadnych kroków, by zapobiec działaniu złych duchów i nieszczęściu. Paul przytaknął. - Czy ty coś... widziałaś? - zapytał. - Poczułam muśnięcie na twarzy, kiedy to coś przelatywało - powiedziałam, kładąc dłoń na policzku. - Dotknęło mnie tutaj. A potem zdawało mi się, że widziałam, jak znika. Paul gwizdnął przeciągle. - Jesteś bardzo odważna - pochwalił mnie. - Tylko dlatego, że byłam tam z babunią - przyznałam. - Szkoda, że nie przyjechałem wcześniej i nie poszedłem z tobą... Naturalnie, żeby mieć pewność, że nie przytrafi ci się nic złego - dokończył po chwili. Poczułam, że moja twarz oblewa się rumieńcem, gdyż oznaczało to, że Paul pragnie się mną opiekować. - Nic mi się nie stało, choć cieszę się, że już po wszystkim - wyznałam. Paul roześmiał się. W nikłym świetle lampy na werandzie rysy jego twarzy wydały mi się jeszcze łagodniejsze, a wzrok cieplejszy. Nie łączyło nas nic ponad to, że trzymaliśmy się za ręce i pocałowaliśmy się kilka razy, w tym tylko dwa, w usta. Jednak na samo wspomnienie owych pocałunków moje serce biło szybciej, zwłaszcza kiedy stałam blisko Paula i patrzyłam mu w oczy. Podmuch wiatru delikatnie rozrzucił na boki kilka kosmyków włosów, które opadły mu na czoło. Za domem woda na rozlewiskach zalewała brzegi, a jakiś nocny ptak zatrzepotał skrzydłami gdzieś na tle czarnego nieba. - Byłem rozczarowany, kiedy przyszedłem i nie zastałem cię - powiedział. - Miałem właśnie wracać do domu, ale spostrzegłem światło waszej lampy. - Cieszę się, że poczekałeś - odrzekłam i uśmiechnęłam się. - Niestety nie mogę cię zaprosić, bo babunia chce, żebyśmy dokończyły koce, które mają być wystawione jutro na sprzedaż. Uważa, że w ten weekend czeka nas dużo pracy, a ona zwykle ma rację - powiedziałam. - Nikt chyba nie ma lepszej od niej pamięci - dodałam. - Jutro cały dzień muszę pracować w fabryce ojca, ale wieczorem, po kolacji, chyba będę mógł wpaść. Zapraszam cię do miasta na szklaneczkę mrożonej lemoniady... - zaproponował Paul. - Chętnie skorzystam z zaproszenia - odrzekłam. Paul zrobił krok w moją stronę i spojrzał mi w twarz. Upajaliśmy się sobą wzajemnie przez jakiś czas, nim zebrał w sobie dość odwagi, by wykrztusić z siebie to, co zamierzał mi powiedzieć idąc tutaj. - Tak naprawdę, to chciałbym cię zabrać na tańce fais dodo w następną sobotę wieczorem - wyrzucił z siebie jednym tchem. Nigdy wcześniej nie byłam na prawdziwej randce. Na samą myśl o niej, ogarnęło mnie podniecenie. Większość dziewcząt w moim wieku chadzała już na fais dodo ze swoimi rodzicami. Tańczyły tam z chłopcami, których poznawały. Jednak myśl o tym, że zostałam zaproszona przez Paula, że zaprowadzi mnie tam i oczywiście będę się bawić tylko z nim przez cały wieczór, sprawiła, iż zakręciło mi się w głowie. - Będę musiała poprosić babunię - odrzekłam dodając szybko: - Ale bardzo bym chciała pójść. - Dobrze. W takim razie... - oznajmił ruszając w stronę swego skutera - teraz już pójdę, żeby zdążyć do domu, nim zacznie lać. Nie spuszczał ze mnie oczu. Odchodził tyłem i potknął się o wystający korzeń, co przypłacił twardym lądowaniem na wilgotnej trawie. - Nic ci się nie stało? - krzyknęłam, podbiegając. Roześmiał się zawstydzony. - Nic mi się nie stało, jeśli nie liczyć mokrej tylnej części ciała - zażartował. Podał mi rękę. Wstał, a wtedy znaleźliśmy się zaledwie o kilka centymetrów od siebie. Powoli centymetry zmieniały się w milimetry, nasze usta zbliżały się do siebie, aż wreszcie zetknęły się. Był to krótki pocałunek, lecz mocniejszy i bardziej gorący, niż jakikolwiek do tej pory. Wspięłam się na palce, by sięgnąć wargami jego ust, a moje* piersi wsparły się na jego torsie. To nieoczekiwane zbliżenie wywołało falę przyjemnego ciepła, które ogarnęło moje ciało. - Ruby - odezwał się Paul rozpalony emocjami ostatnich kilku sekund. - Jesteś najpiękniejszą i najmilszą dziewczyną na całych rozlewiskach. - Och nie, nie jestem, Paul. To niemożliwe. Jest tyle ładniejszych dziewcząt, panienek, które mają drogie ubrania, biżuterię i... - Nie dbam o ich największe nawet diamenty i sukienki z Paryża. Nic nie uczyni ich piękniejszymi od ciebie - zapewnił żarliwie. Wiedziałam, że nie miałby odwagi powiedzieć mi tego wszystkiego, gdybyśmy stali w pełnym świetle, a nie w cie- niu. Byłam pewna, że jego twarz przybrała teraz kolor pąsowej róży. - Ruby! - zawołała przez okno moja babcia. - Nie zamierzam siedzieć przez całą noc, żeby zdążyć z robotą. - Już idę, babuniu. Dobranoc, Paul - powiedziałam, po czym pochyliłam się do przodu, by wargami musnąć jego usta raz jeszcze. Potem odwróciłam się i zostawiłam go oszołomionego w ciemności. Usłyszałam tylko, że zapuszcza motor i odjeżdża, po czym natychmiast pobiegłam do domu, by pomagać babuni. Przez dłuższą chwilę'milczała, nie odrywając wzroku od krosien. Nagle przeniosła go na mnie i zacisnęła wargi, jak zwykła to robić, kiedy intensywnie myślała. - Ten chłopak Tate'ów pojawia się tu coraz częściej ostatnimi czasy. Tylko po to, żeby się z tobą zobaczyć, prawda? - Tak, babuniu. - A co na to jego rodzice? - Nie wiem, babuniu - odparłam spuszczając wzrok. - Myślę, że wiesz, Ruby. - Paul mnie lubi i ja go też - odezwałam się szybko. -To, co myślą jego rodzice, nie ma znaczenia. - Urósł znacznie w ciągu tego roku, jest już mężczyzną. A i ty nie jesteś już małą dziewczynką, Ruby. Ty także dorosłaś. Widzę, w jaki sposób na siebie patrzycie i wiem, do czego to prowadzi - zakończyła. - Na pewno nie doprowadzi do niczego złego. Paul jest najmilszym chłopcem w szkole - broniłam się. Pokiwała głową, lecz nie przestawała mi się przyglądać. - Przestań wzbudzać we mnie poczucie winy, że jestem bezwstydna, babuniu. Nie zrobiłam nic, co kazałoby ci się mnie wstydzić. - Jeszcze nie - odrzekła. - Płynie jednak w tobie krew Landrych, a to już jest zalążek deprawacji. Widziałam to u twojej matki i nie chciałabym zobaczyć u ciebie. Broda zaczęła mi drgać. - Nie mówię tego, by cię zranić, dziecinko. Ostrzegam cię tylko, bo pragnę zapobiec ciosom, które złamałyby twe serce - powiedziała, wyciągając rękę, by pogłaskać mnie po głowie. - Czy ja nie mam prawa nikogo pokochać tak słodko i czysto, babuniu? A może jestem przeklęta z powodu tego, że w moich żyłach płynie krew dziadunia? A co z tą częścią osobowości, którą odziedziczyłam po tobie? Czy nie da mi ona mądrości, która pomogłaby mi nie uwikłać się w tarapaty? - dowodziłam, nie ustępując. Uśmiechnęła się. - Sama nie byłam w stanie uchronić się od kłopotów. Wyszłam za niego i żyłam z nim kiedyś - rzekła z westchnieniem. - Ale może masz rację... Ty masz szansę być silniejsza i mądrzejsza w pewnym sensie. A już na pewno jesteś znacznie bystrzejsza, niż ja w twoim wieku, nie mówiąc już o tym, że o wiele bardziej utalentowana. Twoje rysunki i obrazy... - Ależ nie, babuniu. Ja tylko... - Jesteś utalentowana, jesteś. Któregoś dnia ktoś odkryje ten dar i zaproponuje ci zań duże pieniądze - przepowiedziała. - Ja po prostu nie chcę, żebyś zrobiła coś, co mogłoby ci zrujnować życie i przekreślić szansę wydostania się stąd. - Czy tu jest aż tak bardzo źle, babuniu? - Dla ciebie bardzo, dziecinko. - Ale dlaczego, babuniu? - Bo jest - odpowiedziała i powróciła do pracy, po raz kolejny pozostawiając mnie dryfującą po oceanie nie wyjaśnionych tajemnic. - Paul zaprosił mnie na fais dodo w przyszłą sobotę. Bardzo chciałabym z nim pójść, babuniu - dodałam. - A co na to jego rodzice? - zapytała po raz drugi. - Nie wiem. Ale Paul uważa, że się zgodzą. Czy możemy zaprosić go na kolację w niedzielę, babuniu? Możemy, prawda? - Nigdy nie odmówiłam nikomu gościny przy moim stole - odrzekła babunia. - Ale o wyprawie na tańce nawet nie marz. Znam rodzinę Tate'ów i nie chciałabym, by cię ktokolwiek skrzywdził. - Dobrze, babuniu - ucieszyłam się i aż podskoczyłam na krześle z radości. - Więc Paul może przyjść na kolację? - Powiedziałam przecież, że go nie wyrzucę - odrzekła. - Och, babuniu, dziękuję. Dziękuję ci! Rzuciłam się jej na szyję. - Jeśli dalej będziemy pracować w takim tempie, to nie skończymy do rana, Ruby - rzekła, całując mnie w policzek. - Moja mała Ruby, moja kochana dziewczynka, która wyrasta na kobietę tak szybko, że nie powinnam na chwilę nawet przymknąć oczu, bo przegapię ten ważny moment -zażartowała. Padłyśmy sobie w objęcia, po raz wtóry, po czym wróciłyśmy do naszych zajęć. Moje dłonie pracowały ze zdwojoną energią, a serce wypełniała nieznana dotąd radość. Landrym wstęp wzbroniony kuchni dobywał się rozkoszny zapach i wpełzał wprost do mojego pokoju, co sprawiło, że natychmiast otworzyłam oczy. Poczułam skurcz żołądka, który nie mógł się już doczekać owych pyszności. Po domu rozchodził się aromat mocnej, czarnej kawy i silna woń bulgoczących na piecu potraw z krewetek i kurczaka, które babunia Catherine warzyła w czarnych żeliwnych garnkach. Miałyśmy je potem sprzedawać na naszym ulicznym straganie. Usiadłam w pościeli i rozkoszowałam się tym cudownym zapachem. Światło słoneczne przedarło się przez liście cyprysów i krzewów ciernistych wokół domu i sączyło się przez zasłonki w oknie mojego pokoju, rozjaśniając go i grzejąc przyjemnie. Pokój był wystarczająco duży, by pomieścić białe, malowane łóżko, niewielki stolik pod lampkę nocną stojącą u wezgłowia oraz ogromną szafę na ubrania. Jak zwykle chórek ptaków rozpoczął swoje poranne serenady, co zawsze zachęcało mnie do wstania z łóżka, umycia się i ubrania, bym mogła wraz z naturą uczcić nadejście kolejnego dnia. Choć bardzo się starałam, rzadko udawało mi się wstać rano wcześniej niż babunia Catherine. Zwykle zrywała się, kiedy pierwsze promyki słońca zaczynały przenikać przez mroczną zasłonę ciemności. Poruszała się po domu tak bezszelestnie, że nigdy nie słyszałam jej kroków w korytarzu ani na schodach, które skrzypiały zawsze, kiedy ja po nich schodziłam. W weekendowe poranki babunia wstawała szczególnie wcześnie, by przygotować wszystko, czym później handlowałyśmy. Pospieszyłam pomóc jej trochę. - Dlaczego mnie nie obudziłaś? - zapytałam. - Obudziłabym cię, gdyby to było konieczne, nawet jeśli nie wstałabyś sama, Ruby - odpowiedziała jak zwykle. Ja jednak wiedziałam, że wolałaby wszystko zrobić sama, byle tylko nie wyrywać mnie ze snu. - Złożyłabym wszystkie nowe koce i przygotowałabym je do wyniesienia - powiedziałam. - Najpierw zjedz śniadanie. A roboty starczy jeszcze dla nas obu. Dobrze wiesz, że turyści nie pojawią się tu skoro świt... Jedynie rybacy wstają tak wcześnie, a im nie w głowie kupowanie czegokolwiek, a zwłaszcza tego, co my wystawiamy na sprzedaż. No, chodź, siadaj - zarządziła babunia Catherine. Miałyśmy prosty stół zrobiony z szerokich, cyprysowych desek i krzesła na rzeźbionych nogach. Stał tu jeszcze jeden mebel, z którego babunia była szczególnie dumna: dębowy kredens. Zrobił go jej ojciec. Poza tym wszystko, co posiadałyśmy, było raczej pospolite i nie różniło się od przedmiotów używanych przez inne cajuńskie rodziny mieszkające na rozlewiskach. - Pan Rodrigues przyniósł dziś rano kosz świeżych jaj — powiedziała babunia, wskazując głową na komodę stojącą w pobliżu okna. - To bardzo miło z jego strony, iż pamięta o nas, mimo że przeżywają trudne chwile. Nie oczekiwała nigdy żadnych innych przejawów wdzięczności, niż najzwyklejsze „dziękuję". Wierzyła, że została wysłana na ten ziemski padół, by służyć i pomagać tym, którzy mieli mniej szczęścia. Radość, że mogła pomagać innym, stanowiła dla niej wystarczającą nagrodę. Zaczęła smażyć dla mnie na śniadanie jajecznicę z dwóch jaj. - Nie zapomnij wystawić dzisiaj swoich nowych obrazów. Uwielbiam ten z czaplą, która wychodzi z wody - rzekła, uśmiechając się. - Jeśli tak ci się podoba, babuniu, to może nie powinnam go sprzedawać... Może powinnam go tobie podarować...? - Nie mów głupstw, moje dziecko. Pragnę, żeby wszyscy widzieli twoje obrazy, a zwłaszcza ludzie z Nowego Orleanu - stwierdziła. Nieraz to powtarzała. - Dlaczego? Dlaczego ci wszyscy ludzie są tak ważni? -zaciekawiłam się. - Są dziesiątki galerii sztuki oraz wielu sławnych artystów, którzy, gdy zobaczą twoje obrazy, nadadzą rozgłos twemu nazwisku, a wtedy wszyscy bogaci Kreole zapragną mieć jedno z twoich dzieł w domu - wyjaśniła. Zdziwiłam się. To nie było do niej podobne: żądza sławy i cały ten rozgłos, który zawitałby do naszego małego domku na rozlewiskach...? Wystawiałyśmy produkty i towary, aby sprzedawać je w weekendy, ponieważ to dawało nam możliwość uzyskania niezbędnych do życia środków, ale ja doskonale zdawałam sobie sprawę, że babunia Catherine nie czuje się dobrze w otoczeniu obcych i cudzoziemców, którzy pojawiali się w okolicy, chociaż niektórym bardzo smakowały jej potrawy i obsypywali ją komplementami. Istniał jakiś inny powód, dla którego babunia Catherine nakłaniała mnie do wystawiania moich obrazków, lecz ten ciągle pozostawał dla mnie tajemnicą. Obraz z czaplą był dla mnie czymś szczególnym. Któregoś dnia o zmierzchu, gdy stałam na brzegu stawu znajdującego się tuż za naszym domem, dostrzegłam czaplę wielkod^iobą, która uniosła się nad wodę tak nagle i nieoczekiwanie, że wydawało mi się, iż wyłoniła się z bagna. Poszybowała w powietrze na swych szerokich, ciemnofiole-towawych skrzydłach, a ja poczułam poetyckie wprost natchnienie nie mogąc się doczekać, by przelać swoją wizję na płótno. Kiedy babunia zatrzymała wzrok na ukończonym już dziele, zaniemówiła na chwilę, oczy zaszkliły się jej i wyznała, że moja matka kochała błękitną czaplę bardziej niż wszystkie inne bagienne ptaki. - Wobec tego tym bardziej powinnyśmy ten obraz zatrzymać - upierałam się. Babunia Catherine nie zgodziła się jednak i rzekła: - Jest wtęle przyczyn, dla których obraz ten powinien powędrować do Nowego Orleanu. 3. Ruby Zupełnie jakby za pośrednictwem mojej pracy chciała przesłać jakąś zaszyfrowaną wiadomość do samego Nowego Orleanu... Kiedy już zjadłam śniadanie, zaczęłam wynosić przedmioty, które miałyśmy sprzedawać tego dnia. Babunia Ca-therine kończyła właśnie przygotowywać zasmażkę. Zasmażka to jedna z pierwszych rzeczy, które cajuńska panienka uczy się przyrządzać. Jest to po prostu mąka przyrumieniona na maśle, oleju lub tłuszczu zwierzęcym, którą należy wysmażyć, aż przybierze orzechową barwę, nie dopuszczając do przypalenia. Kiedy zasmażka była gotowa, mieszało się z nią owoce morza albo kurczaka, czasami kaczkę, gęś albo też kurę, a od czasu do czasu nawet dziczyznę. Podczas Wielkiego Postu babunia robiła „zielone danie", składające się wyłącznie z warzyw, bez mięsa. Zaczęłyśmy obsługiwać klientów wcześniej, niż zazwyczaj. Niektórzy Cajunowie dowiedzieli się już o wygnaniu złego ducha i chcieli usłyszeć tę historię z ust samej babuni. Wspominano przy tym o podobnych przypadkach zasłyszanych od rodziców bądź dziadków. Tuż przed południem zaskoczył nas widok szarosrebrzy-stej limuzyny, nienaturalnie długiej, która przejeżdżała obok. Nagle pojazd zatrzymał się z piskiem opon i cofnął gwałtownie, hamując tuż przed naszym straganem. Tylne drzwi otworzyły się z rozmachem i na drodze pojawił się wysoki, kościsty jegomość o oliwkowej cerze i siwiejących, kasztanowych włosach. W ślad za nim biegł śmiech kobiety siedzącej w limuzynie. - Uspokój się - powiedział gość, po czym zwrócił się w moją stronę i uśmiechnął szeroko. Atrakcyjna blond dama z oczami mocno podkreślonymi makijażem, grubą warstwą różu i płatami szminki na ustach, wystawiła głowę z limuzyny. Jej dekolt zdobił długi naszyjnik. Miała na sobie bluzkę z jaskraworóżowego jedwabiu. Kilka pierwszych guzików pozostawało nie zapiętych, nie mogłam więc nic poradzić, że dostrzegłam jej nieco przesadnie odkryte piersi. - Pospiesz się, Dominique'u. Mam nadzieję, że uda nam się zjeść obiad u Arnauda jeszcze dziś po południu - zawołała. - Z całą pewnością. Mamy mnóstwo czasu - odpowiedział, nie oglądając się nawet na nią. Jego uwagę całkowicie zaprzątały moje obrazki. - Kto to malował? - zapytał apodyktycznie. - Ja, proszę pana - odpowiedziałam. Ubrany był bogato, w śnieżnobiałą koszulę, wyglądającą na najbardziej bawełnianą z bawełnianych, oraz doskonale skrojony garnitur w kolorze grafitowym. - Doprawdy?! Skinęłam głową na potwierdzenie i podeszłam bliżej, by podać mu obrazek z czaplą. Potrzymał go w wyciągniętych rękach i pokiwał głową. -Masz iskrę... - rzekł. - Naiwne, lecz jednak godne uwagi. Brałaś jakieś lekcje? - Trochę w szkole, no i trochę poduczyłam się, czytając jakieś stare czasopisma - odpowiedziałam. - Ciekawe. - Dominiąue! - dobiegło nas z auta. - Przestań wreszcie! Spojrzał na mnie, uśmiechając się, jakby chciał rzec: „Nie przejmuj się nią..." Potem rzucił jeszcze okiem na dwa kolejne obrazki. Wystawiłam pięć na sprzedaż. - Ile" żądasz za swoje obrazy? - zapytał. Spojrzałam na babunię, która stała z panią Thibodeau. Przerwały rozmowę, kiedy przy straganie zatrzymała się limuzyna. Oczy babuni Catherine nabrały dziwnego wyrazu. Wpatrywała się w tego zamożnego, obcego mężczyznę, jakby doszukując się w nim czegoś, co powiedziałoby jej, że to ktoś więcej niż przygodny turysta zainteresowany lokalnym kolorytem. - Biorę po pięć dolarów za sztukę - odrzekłam. - Po pięć dolarów?! Po pierwsze, nie powinnaś żądać tyle samo za każdy - pouczył mnie. - Ta czapla z pewnością wymagała więcej wysiłku. Ten obraz jest znacznie lepszy od pozostałych - dodał stanowczym głosem, zwracając się do babuni Catherine i pani Thibodeau, co najmniej jakby były jego studentkami. - Przypatrzmy się szczegółom. Sposób, w jaki ujęłaś wodę i ruch skrzydeł czapli... - Mrużył oczy, kiedy przyglądał się obrazkowi. - Dam ci pięćdziesiąt dolarów za wszystkie pięć sztuk, na razie - oświadczył. - Ależ... pięćdziesiąt dolarów... - Co pan ma na myśli mówiąc „na razie"? - zapytała babunia Catherine, podchodząc do nas. - Och, najmocniej przepraszam - rzekł dżentelmen. -Powinienem był wcześniej się przedstawić... Nazywam się Dominiąue LeGrand. Jestem właścicielem galerii sztuki we Francuskiej Dzielnicy. Nazywa się po prostu „U Dominiąue^" - przedstawił się wyjmując wizytówkę z tylnej kieszeni spodni. Babunia wzięła bilecik, przytrzymując go pomiędzy palcami, by móc się mu lepiej przyjrzeć. - A co w sprawie tego... „na razie"? - Zdaje mi się, że mogę dostać znacznie więcej za te obrazy. Zwykle bywa tak, że zabieram dzieła artysty nie płacąc mu nic, tym razem jednak chciałbym w jakiś sposób okazać swój podziw dla talentu tej młodej panienki. Czy to pani wnuczka? - zaciekawił się Dominiąue LeGrand. - Tak - odrzekła babunia. - Nazywa się Ruby Landry. A czy dopilnuje pan, by jej nazwisko znalazło się pod każdym z tym obrazów? Zaskoczyła mnie tym pytaniem. -Naturalnie... - obiecał Dominiąue LeGrand, uśmiechając się. - Widzę, że umieszcza w rogu każdego obrazu swoje inicjały. Na przyszłość - zwrócił się do mnie - wpisuj tam pełne imię i nazwisko, panno Ruby - poinstruował mnie. Wyjął plik banknotów i odliczył pięćdziesiąt dolarów, co stanowiło kwotę o wiele wyższą od uzyskanej za wszystkie moje dotąd sprzedane obrazy. Spojrzałam na babunię, która przyzwalająco skinęła głową i przyjęłam pieniądze. - Dominique'u - niecierpliwiła się kobieta. - Idę już, idę, Philip - odkrzyknął Dominiąue. Kierowca podszedł, żeby zabrać moje obrazy i włożył je do bagażnika limuzyny. - Tylko ostrożnie - nakazał LeGrand szoferowi. Stałyśmy z babunią i patrzyłyśmy, aż długi samochód zniknął za zakrętem. - Pięćdziesiąt dolarów, babuniu! - wykrzyknęłam, wymachując banknotami. Pani Thibodeau zaniemówiła, lecz babunia sprawiała wrażenie raczej zamyślonej niźli uszczęśliwionej... Wydało mi się nawet, że jest smutna. - Zaczęło się - wyszeptała nie odrywając wzroku od limuzyny, odjeżdżającej w nieznanym kierunku. - Co się zaczęło, babuniu? - Przyszłość. Twoja przyszłość, Ruby. Te pięćdziesiąt dolarów to dopiero początek. Pamiętaj, nie wolno ci pisnąć 0 nich ani słówka, gdyby dziadunio Jack raczył się tu przypadkiem pojawić - nakazała mi. Po tych słowach odwróciła się do pani Thibodeau, by dokończyć przerwanej rozmowy. Co do mnie, nie byłam w stanie opanować podniecenia. Pożerała mnie niecierpliwość i zaciekawienie, co jeszcze przyniesie ów dzień. Tak bardzo chciałam, by minął jak najszybciej, by nadeszła wreszcie chwila, kiedy zjawi się Paul. Chciałam go już zobaczyć i śmiałam się sama do siebie na myśl, że dziś wieczorem to ja będę mogła mu kupić mrożoną lemoniadę. Ja jemu, a nie on mnie, chociaż wiedziałam, że nie pozwoli mi zapłacić. Był na to zbyt ambitny... Sprzedałyśmy wszystkie nasze koce, prześcieradła 1 ręczniki, a babunia pozbyła się prawie tuzina słoików z lekami ziołowymi. Sprzedałyśmy nawet ropuchę w occie. Cały zapas gumbo, zupy babuni, został pochłonięty przez gości. Słońce zaszło za drzewa i nasz dzień pracy dobiegł końca. Babunia podśpiewywała z zadowoleniem, szykując nam obiad. - Chciałabym, żebyś wzięła te pieniądze, babuniu -zwróciłam się do niej. - Zarobiłyśmy dziś dosyć. Nie ma potrzeby, żebym brała twoje pieniądze za obrazy, Ruby - zaoponowała. - Ale daj mi je na przechowanie. Wiem, że zrobi ci się żal tego włóczęgi z bagien i któregoś dnia oddasz mu część, o ile nie całość tej sumy. Włożę je do skrzyni, w której przechowuję cenne pamiątki - zadecydowała. - Tam będą bezpieczne. On nigdy nie ośmieli się tam zajrzeć - dodała. Dębowa skrzynia babuni był to przedmiot traktowany z nabożną wręcz czcią. Nie musiała zamykać jej na zamek. Dziadunio Jack nigdy nie wykazał dość tupetu, by tknąć ją choćby palcem. Nawet ja nie odważyłam się podnieść pokrywy i poszperać w rzeczach, które w skrzyni leżały. Mebel krył najcenniejsze i najbardziej osobiste przedmioty, należące do mojej matki, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Babunia Catherine obiecywała, że wszystko, co znajduje się w tym kufrze, któregoś dnia ja otrzymam. Kiedy już zjadłyśmy i posprzątałyśmy, babunia usiadła w swoim bujaku na ganku, a ja przycupnęłam obok na schodach. Upał zelżał nieco, dmuchał lekki wiaterek. Po niebie płynęło kilka niewielkich chmurek. Rozlewiska oświetlało żółtawe światło księżyca. W jego poświacie konary drzew na bagnach wyglądały jak kości, a stojąca woda połyskiwała niczym szkło. W wieczór taki, jak ten, dźwięki niosły się po rozlewiskach z niezwykłą łatwością. Słyszałyśmy radosną piosenkę płynącą z akordeonu pana Butę oraz śmiech jego żony i dzieci. Gdzieś w oddali odezwał się dźwięk trąbki samochodowej, a za nami, w stawie, kumkały i rechotały żaby. Nie mówiłam babuni Catherine, że ma przyjść Paul, ale ona to wyczuła. - Kręcisz się, jakbyś siedziała na szpilkach, Ruby. Czekasz na coś? - zapytała. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, usłyszałyśmy warkot skutera. W chwilę później dostrzegłyśmy światło reflektora i Paul wjechał na podwórko. - Dobry wieczór, pani Landry - przywitał się, podchodząc do nas. - Cześć, Ruby. - Dobry wieczór - odpowiedziała babunia, lustrując gościa od stóp do głów. - Mamy, zdaje się, niewielką przerwę w upałach i wszechobecnej wilgoci - rzekł, a ona przytaknęła. - Jak minął dzień? - zwrócił się do mnie. - Wspaniale! Sprzedałam wszystkie pięć obrazów - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. - Wszystkie? To cudownie. Musimy zatem uczcić to wielkimi lodami, a nie tylko mrożoną lemoniadą! Jeśli nie masz nic przeciwko temu... Pani Landry, chciałbym zabrać Ruby do miasta - zwrócił się do babuni Catherine. Widziałam, jak bardzo ta prośba zakłopotała babunię. Uniosła brwi i odchyliła się na swym bujanym fotelu. Widząc jej wahanie Paul dodał: - Nie zabawimy długo. - Nie chcę, żebyś ją woził na tej swojej mechanicznej zabawce - powiedziała babunia, wskazując ruchem głowy skuter Paula. Chłopiec roześmiał się. - Co do mnie, w taki jak ten wieczór wolę się przejść a ty, Ruby? - O tak...! Dobrze, babuniu? - No, dobrze. Ale nie chodźcie nigdzie dalej, tylko do miasta i z powrotem. I nie rozmawiajcie z nieznajomymi! -ostrzegła. - Dobrze, babuniu. - Proszę się nie martwić. Nie dopuszczę, żeby się jej coś złego przytrafiło - uspokajał babunię Paul. Ona jednak mimo tych zapewnień nadal była pełna obaw. Ruszyliśmy w stronę miasta drogą skąpaną w jasnym świetle księżyca. Paul wziął mnie za rękę, dopiero gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku babuni. - Twoja babunia strasznie się o ciebie boi... - zauważył. -Widziała już w życiu wiele tragedii i zła... Miałyśmy jednak dzisiaj dobry dzień przy straganie. - Sprzedałaś wszystkie swoje obrazy i to jest cudowne. - Nie tyle sprzedałam, co oddałam do galerii w Nowym Orleanie - wyjaśniłam, po czym opowiedziałam mu o wszystkim, co zdarzyło się tego dnia i powtórzyłam słowa Dominique'a. Paul milczał przez dłuższą chwilę, potem odwrócił się do mnie, a na jego twarzy odmalował się dziwny smutek. - Któregoś dnia zostaniesz sławną artystką i wyprowadzisz się z rozlewisk. Zamieszkasz w wielkim domu w Nowym Orleanie, jestem tego pewien - przepowiedział. -1 zapomnisz o nas wszystkich, o Cajunach. - Och, Paul! Jak możesz! Pragnę zostać sławną artystką, to prawda, ale nigdy nie wyrzeknę się moich współziomków i... nigdy nie zapomnę o tobie. Nigdy! - Bezgranicznie wierzyłam w prawdziwość swoich słów. - Naprawdę, Ruby? Położyłam dłoń na sercu i zamknąwszy oczy powiedziałam: - Przysięgam na św. Medarda. A zresztą - dodałam - to raczej ty opuścisz rozlewiska, żeby wyjechać do jakiegoś college'u, gdzie spotkasz bogate panienki. - O, co to, to nie - zaprotestował. - Nie chcę poznawać żadnych innych dziewcząt. Jesteś jedyną, na której mi zależy. - Teraz tak mówisz, Paulu Marcusie Tatę, ale czas pokaże, czy nie zmienisz zdania. Wystarczy spojrzeć na moich dziadków. Oni też się kiedyś kochali... - To zupełnie co innego. Mój ojciec mówi, że nikt nie wytrzymałby z twoim dziadkiem. - Ale kiedyś babunia z nim żyła - odrzekłam. - Dopiero później wszystko się zmieniło. - Ja się nie zmienię - stwierdził kategorycznie Paul. Zamilkł na chwilę i podszedł bliżej, by wziąć mnie za rękę. - Pytałaś babunię o fais dodo? - Tak - odparłam. - Czy możesz przyjść na kolację jutro wieczorem? Wydaje mi się, że powinna cię lepiej poznać. Mógłbyś? Milczał przez dłuższą chwilę. - Rodzice ci nie pozwolą - domyśliłam się. - Przyjdę - odezwał się wreszcie. - Moi rodzice muszą przyzwyczaić się do tego, że się przyjaźnimy - dodał stanowczo. Nie odrywaliśmy od siebie wzroku. Pochylił się i pocałowaliśmy się w świetle księżyca. Rozdzielił nas warkot silnika zbliżającego się pojazdu. Ruszyliśmy szybszym krokiem w stronę miasta. Tego wieczoru ulica miasta sprawiała wrażenie bardziej ruchliwej niż zazwyczaj. Wielu miejscowych poławiaczy krewetek przyprowadziło swoje rodziny, by zabawić się w „Cajun Queen", restauracji, która oferowała szwedzki stół, potrawy z langusty i ziemniaków oraz piwo w dzbanach. Atmosfera panowała tu dziś odświętna. Z głębi sali dobiegały dźwięki akordeonu, skrzypiec i tary pralniczej w wykonaniu orkiestry „Cajun Swamp Trio". Wystawiono stoły na zewnątrz, a ludzie zasiadali na ławkach zrobionych z cyprysowych bali i przyglądali się paradzie płynącej niczym rzeka. Niektórzy spożywali tradycyjne cajuńskie potrawy i popijali z kubków kawę, inni kosztowali owoców morza, czyli suszonych krewetek, które czasami nazywa się tu cajuńskimi orzeszkami ziemnymi. Poszliśmy z Paulem najpierw do pijalni wody sodowej i do sklepu z odzieżą, potem usiedliśmy w kawiarni i zjedliśmy lody. Nie przypominam sobie, by lody kiedykolwiek smakowały tak wybornie. Bawiliśmy się doskonale i nie od razu usłyszeliśmy odgłosy zamieszania na ulicy. Dopiero gdy inni ludzie podbiegli do drzwi, by zobaczyć, co się dzieje, podążyliśmy za nimi. Serce podskoczyło mi do gardła; ujrzałam dziadunia Jacka, którego wyrzucono właśnie z „Cajun Queen". Wypchnięty siłą stanął jeszcze na schodach i wygrażał pięścią, pokrzykując coś o sprawiedliwości. - Może uda mi się go uspokoić i wyprawić do domu - powiedziałam i podbiegłam do dziadka. Paul ruszył za mną. Tłum gapiów zaczął się powoli rozchodzić. Pociągnęłam staruszka za rękaw. - Dziaduniu, dziaduniu... -Co... kto...? Odwrócił się, a z kącika jego ust, po pomarszczonej twarzy i nie ogolonej brodzie, wypłynęła strużka whisky. Przez chwilę niepewnie chwiał się na nogach i usiłował rozpoznać, kim jestem. Strąki zmierzwionych włosów sterczały mu na wszystkie strony. Ubranie miał poplamione błotem i resztkami jedzenia. Przysunął do mnie twarz. - Gabrielle? - zapytał wreszcie. - Nie, dziaduniu. To ja, Ruby. Ruby. Chodź, dziaduniu. Musisz iść do domu. No, chodź - prosiłam. Nie pierwszy raz widziałam go pijanego i musiałam nakłaniać, by wrócił do domu. I nie po raz pierwszy patrzył na mnie szklanym wzrokiem i nazywał imieniem mojej matki. - Co...? - Spoglądał to na mnie, to na Paula. - Ruby? - Tak, dziaduniu. Musisz iść do domu i przespać się. -Przespać? Przespać? Taaak... - bełkotał, odwracając się w stronę „Cajun Queen". - Nie ma z nich żadnego pożytku. Biorą twoje pieniądze, a kiedy im wreszcie wygarniesz, co o nich myślisz... Nic już nie jest jak dawniej, oj, nie... - Chodź, dziaduniu! Pociągnęłam go za rękaw. Niewiele brakowało, by schodząc ze schodów przewrócił się i upadł na twarz. Paul podbiegł i podtrzymał go z drugiej strony. - Moja łódź... - mamrotał dziadunio. - W basenie portowym... Potem nagle odwrócił się, wyszarpnął rękę z mojej dłoni i zaczął wygrażać pięścią w stronę „Cajun Queen". - Co wy tam wiecie! Nikt z was nie pamięta bagien takimi, jakimi były, zanim zjawiły się tu te cholerne typy od nafty. Słyszycie?! - Słyszeli cię, dziaduniu. A teraz już pora iść do domu. - Do domu. Nie mogę iść do domu - powtarzał. - Ona mi nie pozwoli. Przeniosłam wzrok na Paula, który sprawiał wrażenie bardzo zatroskanego o mnie. - Chodź z nami, dziaduniu - nalegałam. Ruszył chwiejnym krokiem w stronę basenu portowego. - Nie będzie w stanie poprowadzić łódki samodzielnie - stwierdził Paul. - Odwiozę go, a ty idź do domu, Ruby... - Nie ma mowy! Pojadę z wami. Znam drogę przez kanały lepiej od ciebie, Paul - nie ustępowałam. Zabraliśmy dziadunia Jacka i wsadziliśmy go na motorówkę. W pewnej chwili spadł z ławeczki. Paul pomógł mu ponownie się usadowić. Zapalił silnik i wypłynęliśmy z portu. Jacyś ludzie stali i patrzyli na nas, potrząsając głowami. Babunia Catherine wkrótce dowie się o tym wszystkim, pomyślałam. Kilka minut po tym, jak wydostaliśmy się z basenu, dziadunio Jack już chrapał. Wtedy przysunęłam się bliżej do Paula. - Przepraszam - szepnęłam. - A za co? - Jestem pewna, że twoi rodzice dowiedzą się o tym wydarzeniu już jutro i nie będą zadowoleni... - To nie ma znaczenia - zapewnił mnie. Ja jednak pamiętałam wzrok babuni Catherine, gdy pytała mnie, co rodzice Paula sądzą o tym, że ich syn widuje się ze mną. Teraz na pewno wykorzystają ten incydent, by przekonać go, żeby trzymał się z dala od Landrych. A co będzie, jeśli zaczną się pojawiać wszędzie tabliczki z napisem: „Landrym wstęp wzbroniony". Może naprawdę będę musiała wyjechać z rozlewisk, żeby znaleźć kogoś, kto mnie pokocha i pojmie za żonę... Płynęło nam się ciężko. Musieliśmy ciągle zwalniać, by wyminąć przeszkody na drodze. Gdy księżyc przedarł się przez chmury, widzieliśmy wokół lśniące łuski aligatorów. Jeden z nich machnął ogonem, rozbryzgując na nas wodę, jakby chciał powiedzieć: zabierajcie się stąd, jesteście tu obcy. Nieco dalej powitały nas błyszczące w świetle księżyca oczy jelenia bagiennego. Zobaczyliśmy, jak znika w ciemnościach. Wreszcie szopa dziadunia Jacka zaczęła się wyłaniać z moczarów. Ganek usłany był sieciami przeznaczonymi do łowienia ostryg i stosami hiszpańskiego mchu, który starzec zebrał, by sprzedać producentom mebli. Stał tam jeszcze bujany fotel, na którym leżał akordeon, wszędzie walały się puste butelki po piwie, a obok fotela zalegały flaszka po whisky i brudna miska po zupie. Kilka pułapek na piż-moszczury zwisało z dachu ganku, a przez balustradę przewieszono kilka skór. Czółno dziadunia, wraz z tyczką, która służyła mu także do zbierania hiszpańskiego mchu, stało przywiązane do niewielkiej przystani. Paul fachowo przybił do kei i wyłączył silnik. I wtedy zaczęła się gehenna z wyciąganiem dziadunia z łodzi. Nie można powiedzieć, żeby starał się nam w tym pomóc i niewiele brakowało, a potopilibyśmy się wszyscy w bagnie. I Paul zaskoczył mnie swoją siłą. Przeniósł dziadunia Jacka jak piórko przez ganek do chałupy. Zapaliłam lampę butanową i natychmiast tego pożałowałam. W całym domu leżały porozrzucane ubrania, a wszędzie pełno było pustych, lub na wpół pustych, butelek po taniej whisky. Łóżko nie zaścielone, koc zwisał zamiatając podłogę. Na stole kuchennym stały brudne garnki oraz miski i szklanki z zaschniętymi resztkami jedzenia. Obok walały się zaśniedziałe sztućce. Wyraz twarzy Paula powiedział mi, że chłopak czuje się przytłoczony brudem i bałaganem, jaki tu zastał. - Lepiej by było, gdyby się przespał na bagnie - mruknął tylko. Uprzątnęłam łóżko, by Paul mógł ułożyć dziadunia Jacka na pościeli. Potem oboje zaczęliśmy ściągać jego długie, sięgające ud rybackie buty. - Sam się tym zajmę - powiedział Paul. Skinęłam głową i wzięłam się za sprzątanie. Kiedy myłam naczynia, Paul obszedł dookoła chatę i zebrał wszystkie puste puszki i butelki. - Z nim jest coraz gorzej - żaliłam się, ocierając łzy z twarzy. Paul pogładził mnie po ręce. - Przyniosę trochę świeżej wody z beczki - rzekł. Gdy wyszedł, dziadunio Jack zaczął znów coś mamrotać. Wytarłam ręce i zbliżyłam się do niego. Oczy miał wciąż zamknięte. -To nie w porządku mnie winić... Nie w porządku. -chrypiał. - Kochała, no nie? A jeśli tak, to co za różnica? No, powiedz. No, już... - Kto kochał, dziaduniu? - dopytywałam się. -No, mów, co za różnica... Masz coś przeciwko pieniądzom, tak? No? Powiedz... - Kto kochał, dziaduniu? Jakim pieniądzom? Zamruczał coś i odwrócił się. - Co się dzieje? - zapytał Paul wróciwszy z wodą. - Gada coś przez sen, bez składu i ładu - mruknęłam. - Nic dziwnego. - Myślę, że... że to ma coś wspólnego z przyczyną rozstania jego i babuni. - Nie sądzę, by przyczyna ich rozstania była dla kogoś tajemnicą. Rozejrzyj się wokół, Ruby, zobacz, do czego on się doprowadził. Czy istnieje jakiś powód, dla którego miałaby go trzymać pod swoim dachem? - podsumował Paul. - Nie, Paul. To nie tylko o to chodzi. Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej - tłumaczyłam, klękając obok posłania. - Dziaduniu... - szarpnęłam go za rękaw. - Cholerne spółki naftowe - bełkotał. - Zniszczyły bagna i trójkątną trawę... a to zabiło piżmoszczury, bo nie miały czym się żywić. - Dziaduniu, kto kochał? Jakie pieniądze? - nie dawałam za wygraną. Mruknął coś i znów zaczął chrapać. - Nie ma sensu rozmawiać z nim, kiedy jest w takim stanie, Ruby - stwierdził Paul. Pokręciłam przecząco głową. - To jedyna okazja, by wyciągnąć z niego prawdę. Paul. Wstałam, nie odrywając wzroku od starca. - W innych okolicznościach ani on, ani babunia Catheri-ne nie pisną słówka. Paul zbliżył się do mnie. - Uprzątnąłem trochę obejście, ale doprowadzenie tego wszystkiego do porządku zajęłoby co najmniej kilka dni -oświadczył. - Wiem. Lepiej wracajmy. Zacumujemy jego łódź w pobliżu naszego domu. Podpłynie tam jutro czółnem i znajdzie ją. - Najpierw usłyszy w głowie perkusję - stwierdził. - To będzie pierwsza rzecz, którą poczuje po przebudzeniu. Wyszliśmy z domu i wsiedliśmy do łodzi. Całą drogę powrotną milczeliśmy. Paul objął mnie ramieniem. Nad nami pohukiwały sowy. Węże i aligatory prześlizgiwały się bezszelestnie przez błoto i moczary, żaby rechotały, a moje myśli krążyły przez cały czas wokół słów pijanego dziadunia. W pewnej chwili poczułam na czole wargi Paula. Zgasił motor. Dryfowaliśmy w stronę brzegu. - Ruby - wyszeptał. - To takie wspaniałe uczucie, trzymać cię w ramionach. Żałuję, że nie mogę robić tego ciągle. - Możesz, Paul - odrzekłam ciepłym głosem. Odwróciłam twarz, by mógł sięgnąć wargami mych ust. Całowaliśmy się delikatnie i bardzo długo. Poczuliśmy, jak łódź osiada na brzegu i zatrzymuje się, jednak żadne z nas nie uczyniło najmniejszego ruchu, by wysiąść. Miast tego Paul oplótł mnie jeszcze ciaśniej ramionami i przysunął się... Teraz jego usta muskały moje policzki i pieściły zamknięte powieki. - Co wieczór będę zasypiać ze wspomnieniem tego pocałunku - wyszeptał. - Ja również, Paul. Jego lewa dłoń przesunęła się nieznacznie po mojej piersi. Wzdrygnęłam się i zadrżałam z podniecenia. Poczułam jego palec na nabrzmiałym, twardym sutku ukrytym pod zwiewną bawełną bluzki i staniczkiem. Rozpiął pierwsze guziki. Pragnęłam, by mnie dotykał... Wręcz tęskniłam za tym, ale w chwili, gdy się to stało, moje elektryzujące podniecenie zalał chłodny strumień lęku. Czułam, jak bardzo pragnę, by zrobił więcej i posunął się dalej, pomimo jednak całej jego delikatności i czułości nie potrafiłam zapomnieć wzroku babuni Catherine spoglądającej na mnie posępnie i ostrzegawczo. - Przestań, Paul - skarciłam go. - Chyba za daleko się posunęliśmy. -Przepraszam - cofnął rękę. - Nie chciałem... Ja tylko... - W porządku. Gdybym cię nie powstrzymała, nie wiem jak daleko zabrnęlibyśmy. Wolę o tym nie myśleć - dodałam. Paul odsunął się ode mnie i wstał, po czym pomógł i mnie się podnieść. Rozprostował mi spódniczkę, zapiął dwa górne guziki bluzki. Wysadził mnie z łódki, a potem wciągnął ją na brzeg, by nie zabrał jej przypływ z Zatoki. Wzięłam go za rękę i ruszyliśmy wolnym krokiem w stronę domu. Babunia krzątała się po kuchni zajęta przygotowywaniem biszkoptów, które miała zanieść do kościoła następnego ranka. - Przykro mi, że nasze uroczyste wyjście zakończyło się w ten sposób - powiedziałam, zastanawiając się, ile to jesz- cze razy będę musiała przepraszać za postępki dziadunia Jacka. - Nie żałuję ani jednej chwili z całego wieczoru - odrzekł Paul. - Ani jednej spędzonej z tobą chwili, Ruby. - Czy twoja rodzina chodzi do kościoła rano? Potwierdził skinieniem głowy. - Nadal jeszcze masz ochotę przyjść na kolację jutro wieczorem? - No pewnie. Uśmiechnęłam się i pocałowaliśmy się jeszcze raz. Po czym odwróciłam się i weszłam na schodki werandy. Paul zaczekał, aż wejdę do środka, wsiadł na skuter i odjechał. Z twarzy babuni Catherine, która wyszła mi naprzeciw, wyczytałam, że wie już o incydencie z dziaduniem. Przyjaciółki nie mogły się pewnie doczekać chwili, kiedy przekażą jej tę wiadomość... - Czemu nie pozwoliłaś, żeby policjanci wtrącili go do więzienia? Tam jest jego miejsce - burknęła. - Co zrobiliście, ty i Paul, z tym pijakiem? - Zawieźliśmy go z powrotem do jego szopy, babuniu. Gdybyś tylko widziała, jaki tam panuje nieład. - Nie muszę tego oglądać. Dobrze wiem, jak wygląda chlew - dodała wracając do swoich biszkoptów. - Nazwał mnie Gabrielle, kiedy mnie zobaczył - rzekłam. - Ani trochę mnie to nie dziwi. Swojego własnego imienia też pewnie nie pamięta. - A w szopie bełkotał coś o... - O czym? Odwróciła się w moją stronę. - Mówił o kimś, kto kochał, i o j akichś pieniądzach. O co mu chodziło, babuniu? Teraz odwróciła się do mnie plecami. Jej oczy unikały mojego spojrzenia. Wiedziałam, że coś przede mną ukrywa. - Skąd ja mam wiedzieć, co znaczą słowa, które rodzi pijany mózg. Łatwiej byłoby chyba zwinąć pajęczynę i nie potargać jej - dorzuciła. ' . - Kto kochał, babuniu? Czy on miał na myśli mo$f matkę? Milczała. ~ Czy on stracił jej pieniądze w grach hazardowych? oję pieniądze? - nie dawałam za wygraną. ~ Przestań doszukiwać się sensu w pijackim bełkocie, by, jest już późno. Powinnaś pójść spać. Idziemy jutro na poranną mszę. I wiedz, że nie jestem uszczęśliwiona, że odtrąnspOrtowaiiście tego pijaka na bagna. Bagna nie są dla ciebie odpowiednim miejscem. Są piękne, ale z daleka, b° tąk naprawdę jest to nora szatana najeżona niebezpieczeństwami, o których nawet ci się nie śniło. Mam żal do Paul^? ze cję tam zabrał - oświadczyła. ~ Ależ, babuniu, Paul nie chciał, żebym z nim płynęła. Chciej odwieźć go sam, ale ja się uparłam. - Mimo to nie powinien był cię zabierać - stwierdziła i spojrzaja na mnie posępnie. - Nie możesz spędzać całego wolnegO czasu z chłopcem takim, jak on. Jesteś jeszcze za łd .a. ~ Babuniu, mam piętnaście lat. Niektóre dziewczęta ca-ńs^ie Są juz w tym wieku mężatkami. Kilka ma nawet dzieci. ~ No cóż, mam nadzieję, że tobie się to nie przytrafi. Tobie \v życiu powiedzie się lepiej, ty będziesz lepsza... W jej głosie wyczułam rozdrażnienie. ~ W porządku, babuniu, nie chciałam... - No, dobrze już dobrze - przerwała mi. - Mamy to już za se)bą. Nie psujmy tego szczególnego dnia, rozprawiając 0 dziadku. Idź spać, Ruby. No już... - poleciła. - Po kościele pomożesz mi przygotować niedzielną kolację. Mamy mieć przeciez gościa, czyż nie? - dodała, a w jej oczach pojawiła sie 1!skra sceptycyzmu. ~ Tak, babuniu. On przyjdzie. Na pewno. Zastawiłam ją samą. W głowie wirowały mi setki myśli. Moż^g babunia Catherine ma rację... Może lepiej nie rozdrapywać starych ran. Zwykle takie „pamiątki" mącą kryształową taflę wody, niszczą nowe, czyste i jasne wydarzeń ja Lepiej chyba żyć teraźniejszością. O* wiele przyjemniej było myśleć o moich obrazach, które w*iszą juz pewnie w galerii w Nowym Orleanie... Wspominać pieszczotę ust Paula. Marzyć o wspaniałej przyszło- ści, kiedy to będę malowała w moim pięknym atelier urządzonym w naszym wielkim domu na rozlewiskach. Z pewnością dobro ma moc zwyciężania zła. W przeciwnym razie wszyscy skończylibyśmy jak dziadunio Jack, zagubieni w bagnie swych własnych czynów, starając się zapomnieć o przeszłości i wyrzucić z pamięci przyszłość. 4. Ruby Szkoda, że nie jesteśmy rodziną czesnym rankiem nałożyłyśmy z babunią odświętne stroje. Uczesałam włosy, podpięłam je do góry i przewiązałam karmazynową wstążką. Udałyśmy się do kościoła. Babunia niosła podarek dla ojca Rush: pudełko biszkoptów domowej roboty. Był piękny, jasny poranek. Po turkusowym niebie wędrowały leniwie jedwabiste, białe chmurki. Westchnęłam głęboko i poczułam w płucach gorące powietrze przesycone, jak zwykle o tej porze roku, solą z Zatoki Meksykańskiej. Taki poranek zawsze wprawiał mnie w nastrój radości i ożywienia, uświadamiał, że na rozlewiskach jest tak pięknie... Gdy schodziłyśmy ze stopni ganku, dostrzegłam kątem oka szkarłatne pióra na grzbiecie kardynała, który wzlatywał do swego bezpiecznego gniazdka ukrytego wysoko wśród gałęzi. Obserwowałam kwiaty polne porastające rowy i śnieżnobiałe, maleńkie, delikatne pączki „naszyjnika królowej Anny". Nawet widok srokosza nie popsuł mi nastroju. Od wczesnej wiosny, przez lato i początek jesieni na kolcach krzewów ciernistych wisiały susząc się ofiary tego ptaka: jaszczurki i niewielkie węże. Dziadunio Jack mówił, że srokosz zjada swoje zasuszone ofiary tylko zimą. - Srokosze to jedyne ptaki na rozlewiskach, które nie mają partnerki życiowej - mawiał. - Żadnej kobiety, która zanudzałaby je na śmierć. Mądrale... - dodawał, po czym zwykle wypluwał przeżuty tytoń i wlewał sobie do ust kolejny łyk whisky. Co uczyniło go tak zgorzkniałym? - zaczęłam się znów zastanawiać. Szybko jednak przestałam o tym myśleć, ponieważ tuż przed nami wyłonił się kościół wraz z połyskującą iglicą, która wynosiła krzyż ponad wszystkie zabudowania. Każdy kamień, każda cegła, każda belka tego starego budynku została przyniesiona i z pieczołowitą czcią umieszczona w nim przez Cajunów, którzy modlili się na rozlewiskach już od blisko stu pięćdziesięciu lat, jeszcze zanim wystawiono kościół. Budowla tchnęła historią i tradycją. Gdy tylko skręciłyśmy w boczną alejkę i skierowałyśmy się do świątyni, babunia Catherine westchnęła i wyprostowała się. Na wprost kościoła stała gawędząc grupa zamożnych mieszkańców miasteczka. Na nasz widok przerwali rozmowę i zaczęli się nam przyglądać z wyrazem dezaprobaty na twarzach. To jednak kazało babuni unieść głowę jeszcze wyżej. - Jestem przekonana, że rozmawiają o tym, jakiego to głupca zrobił z siebie twój dziadek ubiegłego wieczoru -mruknęła babunia. - Ale ja nie pozwolę, by zachowanie tego pomyleńca zaszkodziło mojej reputacji! Sposób, w jaki spoglądała na zgromadzonych to właśnie miał wyrażać. Nadszedł czas rozpoczęcia nabożeństwa. Zobaczyłam rodziców Paula, Octaviousa i Gladys Tate'ów, stojących z boku. Gladys Tatę zerknęła w naszą stronę i obrzuciła mnie lodowatym spojrzeniem. Paul, który rozmawiał z kolegami szkolnymi, wypatrzył mnie i uśmiechnął się. Natychmiast jednak matka zmusiła go, by dołączył do rodziny. Weszli do kościoła. Państwo Tatę, podobnie jak inne bogate rodziny cajuń-skie, siadali z przodu, nie mogłam więc nawet przez chwilę porozmawiać z Paulem przed rozpoczęciem mszy. Po mszy wszyscy wierni podeszli do ojca Rush, a babunia ofiarowała mu pudełko biszkoptów. Podziękował z nieśmiałym uśmiechem. - Słyszałem, że znowu otrzymała pani jakieś zadanie do wykonania, pani Landry - odezwał się wysoki, szczupły ksiądz z nutką krytycyzmu w głosie. - Przeganiała pani złe duchy w ciemną noc... - Robię, co muszę - odparła stanowczo babunia. Usta miała zaciśnięte, patrzyła mu prosto w oczy. - Do czasu, kiedy raz na zawsze zamienimy zabobony i przesądy na modlitwy w kościele... - rzucił ostrzegawczo, po czym skoncentrował uwagę na państwu Tatę i kilku innych zamożnych członkach parafii. Podczas gdy tamci rozmawiali, Paul podszedł do mnie i babuni. Pomyślałam, że wygląda bardzo dorośle i że jest niezwykle przystojny w swoim granatowym garniturze, z włosami zaczesanymi schludnie do tyłu. - O której godzinie mam przyjść na kolację, pani Lan-dry? - zapytał. Babunia Catherine przeniosła wzrok na rodziców Paula, nim zdecydowała się odpowiedzieć. - Kolacja jest o szóstej - poinformowała go i podeszła do przyjaciółek, by z nimi pogawędzić. Paul zaczekał, aż oddali się na tyle, by nie mogła nas usłyszeć. - Wszyscy od rana rozmawiają tylko o dziaduniu Jacku -szepnął mi. - Wyczułyśmy to z babunią, kiedy nadchodziłyśmy. Czy twoi rodzice dowiedzieli się, że pomagałeś mi zawieźć go do domu? Wyraz jego twarzy nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. - Przepraszam, jeśli wplątałam cię w kłopoty. - Nie ma mowy o żadnych kłopotach - zaprzeczył. -Wszystko im wyjaśniłem. Uśmiechnął się przy tym pogodnie. Był niepoprawnym optymistą i w przeciwieństwie do mnie nigdy nie popadał w nastrój przygnębienia ani zwątpienia. - Paul! - zawołała jego matka. Omiotła nas chłodnym, pełnym niechęci spojrzeniem. Robiła wrażenie osoby, która z trudem usiłuje ukryć wzgardę. - Już idę - odkrzyknął Paul. Gladys Tatę pochyliła się, by szepnąć coś do ucha mężowi. Ten odwrócił się i zaczął dokładnie mi się przyglądać. Paul wyglądem przypominał ojca. Pan Tatę był wysokim, dystyngowanym mężczyzną, zawsze elegancko ubra- nym, o nienagannych manierach. Miał mocno zarysowane usta i szczękę oraz prosty, nie za długi i nie za szeroki, nos. - Wychodzimy stąd za chwilę - powiedziała z naciskiem pani Tatę. - Muszę lecieć. Jacyś krewni zapowiedzieli się do nas na obiad. Do zobaczenia później - rzucił z obietnicą w głosie i dołączył do rodziców. Ja tymczasem skierowałam się w stronę babuni i znalazłam się przy niej dokładnie w chwili, gdy zapraszała na kawę i ciasto z jagodami panią Livaudis i panią Thibodeau. Pospieszyłam przed nimi do domu obiecując przygotować kawę, nim się pojawią. Kiedy stanęłam na naszym podwórku, dostrzegłam przy przystani dziadka. Cumował właśnie czółno do rufy łodzi. - Dzień dobry, dziaduniu - zawołałam. Podniósł wzrok, zauważywszy, że się zbliżam. Staruszek wyglądał na zmizerowanego i wyczerpanego. Nie zmienił nawet odzieży, którą miał wczoraj na sobie, i w której spał. Bił od niego stęchły odór whisky i rumu. Babunia Catherine zwykła mawiać, że najlepszą rzeczą, jaka mogłaby go spotkać, gdy się upije, byłaby kąpiel w ba-gnisku. - To ty odwiozłaś mnie do chaty ubiegłego wieczora? -zapytał. - Tak, dziaduniu. Razem z Paulem. - Paulem? Jakim Paulem? - Paulem Tatę, dziaduniu. - Ach, synem tego bogacza, tak? Te typy od fabryki konserw nie są wcale lepsze od tych od ropy. Niszczą tylko bagna, żeby poszerzyć kanały dla ich przeklętych łodzi. Nie powinnaś zadawać się z nimi. Od takich, jak ty, oni chcą tylko jednego... - ostrzegł mnie. - Paul jest inny - przerwałam mu ostro. Burknął coś niezrozumiale w odpowiedzi i nadal wiązał czółno. - Wracacie z kościoła, no nie! - Zadał to pytanie, nie podnosząc wzroku. - Tak, dziaduniu. Przerwał na chwilę i zerknął w stronę drogi. - Twoja babunia nadal pewnie plotkuje z tymi wścibski-mi babami. Chodzą do kościoła tylko po to, żeby roznosić plotki! - To było bardzo uroczyste nabożeństwo, dziaduniu. Czemu nigdy nie przychodzisz? - Tutaj jest mój kościół - wskazał palcem w stronę bagien. - Tu przynajmniej nie ma księdza, który rzucałby na mnie klątwy i straszył piekłem. Wszedł do motorówki. - Może chciałbyś wypić filiżankę świeżej kawy, dziaduniu? Właśnie miałam zacząć ją przygotowywać... Babunia zaprosiła kilka swoich przyjaciółek na ciasto z jagodami i... - Co to, to nie! Chyba by mnie szlag trafił, gdybym miał usiąść do stołu z tymi babsztylami! - Spojrzał na mnie i z jego spojrzenia zniknął wyraz surowości. - Ładnie ci w tej sukience... - zmienił temat. - Jesteś śliczna, jak kiedyś twoja matka. - Dziękuję, dziaduniu. - Chyba posprzątaliście też w mojej szopie co nieco, tak...? Przytaknęłam ruchem głowy. - No cóż... Dziękuję. Sięgnął po sznurek, by zapalić motor. - Dziaduniu... - zaczęłam, zbliżając się do niego. - Mówiłeś coś wczoraj o kimś, kto kochał, i jeszcze o jakichś pieniądzach... Spojrzał na mnie surowo i natychmiast spochmurniał. - Co jeszcze powiedziałem? - Nic więcej. Ale co miałeś na myśli? Kto kochał...? Wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie przypomniałem sobie jakąś historię, którą opowiadał mi ojciec o swoim ojcu i dziadku. Wiesz przecież, że nasza rodzina wywodzi się od szulerów z łodzi rzecznych - wyrzucił z siebie z nie ukrywaną dumą. - Wiele pieniędzy przeszło przez ręce Landrych... - dodał, unosząc do góry zabłocone dłonie - a każdy z rodu Landrych stał się niezwykle romantyczną postacią w rzecznych opowieściach. Wiele kobiet kochało się w naszych mężczyznach, stąd do samego Nowego Orleanu. - Czy dlatego właśnie przegrywasz w kasynach wszystkie swoje pieniądze? Babunia mówi, że to krew Landrych -rzekłam. - No cóż, trzeba przyznać, że akurat w tym względzie ma rację. Chociaż ja nie jestem w tym tak dobry, jak niektórzy moi przodkowie. Pochylił się do przodu i uśmiechnął. Dostrzegłam ciemne, szerokie dziury po zębach, które sam sobie wyrywał, gdy ból stawał się nie do zniesienia. - Mój prapradziadek, Gib Landry, to dopiero był pewniak. Wiesz co to znaczy? - zapytał. Pokręciłam przecząco głową. - To gracz, który nigdy nie przegrywa, bo ma ze sobą znaczone karty. - Roześmiał się. - Nazywali go „narzędziem do ostatecznej rozgrywki". No cóż, z pewnością uczynił dla hazardu wiele dobrego... Znów się roześmiał. - Co się z nim stało, dziaduniu? - Zastrzelili go na Delta Queen. Kiedy żyje się pełnią życia, niebezpiecznie, uprawia się hazard, zawsze istnieje takie ryzyko... - stwierdził i pociągnął za sznurek silnika. Motor zawarczał, sypnął iskrami, lecz zgasł. - Któregoś dnia, kiedy będę miał czas, poopowiadam ci więcej historii z życia twoich przodków. Bez względu na to, co ona ci wciska... - dorzucił, wskazując ruchem głowy na nasz dom. - Powinnaś przecież coś o nich wiedzieć. - Znów pociągnął za sznurek. Tym razem silnik zapalił i zaczął pracować równomiernie. - No, muszę płynąć... Czeka na mnie jeszcze trochę nie złowionych ostryg. - Och, jak bym chciała, żebyś mógł przyjść do nas na kolację dziś wieczorem... Poznałbyś Paula - dodałam. Tak naprawdę jednak miałam na myśli głównie to, że pragnę, byśmy znów stali się rodziną. - O czym ty mówisz? Co znaczy poznałbyś Paula? Twoja babka zaprosiła go na kolację? - zapytał podejrzliwie. - Ja to zrobiłam, a ona zgodziła się, żeby przyszedł. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, po czym zajął się motorem. - Nie mam czasu na towarzyskie pogaduszki. Muszę zdobywać forsę na przeżycie. W tym momencie na drodze pojawiły się babunia Cathe-rine i jej przyjaciółki. Wzrok dziadunia zatrzymał się na nich przez chwilę, po czym staruszek pospiesznie usadowił się w łodzi, gotów do odpłynięcia. - Dziaduniu! - krzyknęłam za nim. On jednak już zapalił silnik i zawrócił czółno tak, by mogło wypłynąć w stronę płytkich, czarnych jezior, porozrzucanych tu i ówdzie na bagnach. Po chwili zniknął z mojego pola widzenia, słychać tylko było warkot motoru, kiedy prowadził łódź przez kanały. - Czego chciał? - zapytała od razu babunia Catherine. - Tylko odzyskać swoją łódź. Patrzyła za jego pojawiającą się i znikającą sylwetką, jakby najbardziej ze wszystkiego pragnęła, by bagna pochłonęły go na zawsze. Nieco później, tego samego dnia, kiedy przyjaciółki babuni już wyszły, a ja pomagałam przygotować kolację, chciałam zadać jej jeszcze wiele pytań dotyczących dziadunia Jacka, ale owe dyskusje zwykle wprowadzały ją w zły nastrój. Wieczorem miał przyjść Paul, wolałam więc nie ryzykować. - Nie będzie żadnych specjałów na kolację, Ruby - powiedziała do mnie babunia. - Mam nadzieję, że nie obiecywałaś chłopakowi Tate'ów żadnych przysmaków... - Ależ skąd, babuniu. Poza tym, Paul nie należy do tych, co chełpią się swoim bogactwem. On bardzo różni się pod tym względem od matki i sióstr... W szkole mówią, że tamci są bardzo zarozumiali, z wyjątkiem Paula. - A może ty po prostu wyidealizowałaś go sobie. Pamiętaj, im bardziej pochlebny obraz tego chłopca stworzysz, tym boleśniejszy będzie zawód, jakiego doznasz - ostrzegła mnie. - O to się nie lękam, babuniu. Powiedziałam to tak stanowczo, że aż przerwała pracę, by mi się przyjrzeć. - Jesteś dobrym dzieckiem, Ruby, prawda? - Staram się, babuniu. - Nie zapomnij więc nigdy, co przydarzyło się twojej rnatce - upomniała mnie. Przez chwilę obawiałam się, że babunia Catherine nie skończy na tym swoich przestróg, ale nie powiedziała już ani słowa na ten temat. Oddała się całkowicie kucharzeniu, co wprawiło ją w radosny nastrój. Przygotowywała jedno z najlepszych cajuńskich dań: jambalaya. Na deser zaś piekła szarlotkę. - Czy moja matka była dobrą kucharką, babuniu? - zapytałam. - O, tak - odrzekła, uśmiechając się do własnych wspomnień. - Umiała ugotować gumbo, nim skończyła dziewięć lat. A kiedy miała dwanaście, nikomu nie pozwoliła czyścić pudełka na lód, ani przyrządzić pysznego jambalaya... W czasach, gdy twój dziadek przypominał jeszcze istotę ludzką - ciągnęła - zabierał Gabrielle na wyprawy i pokazywał jej wszelkie jadalne stworzenia na bagnach. Wiesz przecież, co mówią o nas, Cajunach - dorzuciła. - Zjemy wszystko, co tylko nie zje nas pierwsze. Roześmiała się i zanuciła jedną ze swoich ulubionych, cajuńskich melodii. W niedzielę robiłyśmy zwykle generalne porządki. Tym razem z niezwykłą energią zabrałam się za sprzątanie. Umyłam okna i to tak dokładnie, że nie pozostała na nich ani jedna smuga. Podłogi wyszorowałam na wysoki połysk, odkurzałam i polerowałam wszystko, co tylko wpadło mi pod rękę. - Czy ty przypadkiem nie wyobrażasz sobie, że to król Francji ma nas dzisiaj odwiedzić? - droczyła się ze mną babunia. - Ostrzegam cię, Ruby, nie staraj się, by ten chłopiec pomyślał, że jesteśmy bogatsi niż jesteśmy. - Nie obawiaj się, babuniu - zapewniłam. Jednak w głębi mojego rozdygotanego serca łudziłam się, iż Paulowi spodoba się nasz dom i przedstawi nas swoim rodzicom w takim świetle, że przestaną mieć jakiekolwiek obiekcje, że się spotykamy. A wtedy mogłabym zostać jego dziewczyną... Późnym popołudniem nasz domek lśnił czystością i przesycony był rozkosznymi zapachami. Zegar tykając równo- miernie wskazywał już prawie godzinę szóstą, a we mnie wzbierało podniecenie. Miałam nadzieję, że Paul przyjdzie nieco wcześniej, usiadłam więc na zewnątrz i czekałam wpatrzona w stronę, z której miał nadejść. Stół był już nakryty, a ja miałam na sobie najlepszą sukienkę. Uszyła mi ją babunia Catherine: białą, z dużym szalowym kołnierzem i wypustką z przodu. Rękawy przypominały zwisające swobodnie dzwony i sięgały mi do łokci. W talii przepasana byłam błękitną szarfą. - Dobrze, że przymarszczyłam trochę tę górę - powiedziała babunia, kiedy zobaczyła mnie w sukience. - To tak pięknie uwypukla twoje piersi. Odwróć się - poleciła i rozprostowała tył spódnicy. - Muszę przyznać, że wyrastasz na prawdziwą piękność, Ruby. Jesteś nawet piękniejsza, niż twoja matka, kiedy miała tyle lat, co ty. - Chciałabym być tak piękna, jak ty, kiedy będę w twoim wieku, babuniu - odpowiedziałam. Uśmiechnęła się. - Dajżesz spokój. Teraz to ja mogę straszyć jastrzębie na bagnach - stwierdziła, śmiejąc się. Wtedy to po raz pierwszy udało mi się nakłonić babunię Catherine do opowieści o jej dawnych sympatiach i o tym, jak chadzała na fais dodo, kiedy miała tyle lat, co ja. Gdy zegar wybił siódmą, podniosłam zniecierpliwiony wzrok, w nadziei, że usłyszę zbliżający się skuter Paula. Nic jednak nie nadjeżdżało, na drodze panował niczym nie zmącony spokój. Po jakimś czasie babunia Catherine pojawiła się w drzwiach i sama wyjrzała na drogę. Popatrzyła na mnie ze smutkiem, po czym wróciła do kuchni, by coś tam jeszcze dokończyć. Serce zaczynało mi gwałtownie bić. Łagodny powiew wiatru przeradzał się w wichurę. Co się z nim dzieje? Gdy minęła siódma zaczęłam się coraz bardziej denerwować. Kiedy babunia pojawiła się w drzwiach po raz wtóry, jej twarz wyrażała ponurą akceptację losu. - To do niego niepodobne - stwierdziłam. - Żeby tylko coś złego mu się nie przytrafiło. Babunia nie odezwała się ni słowem. Nie musiała zresztą tego robić. Jej wzrok mówił za nią. - Może lepiej wejdziesz, Ruby, i usiądziesz do stołu, przygotowałyśmy posiłek i mimo wszystko warto z niego skorzystać. - On przyjedzie, babuniu. Jestem pewna, że przyjedzie. Musiało się stać coś nieprzewidzianego - rozpłakałam się. -pozwól mi poczekać jeszcze przez chwilę... - błagałam. Dała mi spokój, ale piętnaście minut po siódmej stanęła znów na progu. - Nie ma sensu dłużej czekać - stwierdziła. Byłam załamana. Całkowicie straciłam apetyt. Wstałam i weszłam do środka. Babunia w milczeniu postawiła talerze na stole i usiadła. -Udała mi się jak rzadko... - pochyliła się do mnie i uśmiechnęła babunia. -Jest naprawdę wspaniała, babuniu. Ja tylko... martwię się o Paula. - No cóż, lepiej ci będzie martwić się o niego o pełnym żołądku - zawyrokowała. Zmusiłam się jakoś do jedzenia i chociaż byłam rozgoryczona, szarlotka babuni bardzo mi smakowała. Po kolacji pomogłam pozmywać, a potem usiadłam znów na werandzie, żeby czekać, wyglądać, zastanawiać się, co takiego się wydarzyło, że zaprzepaściło nasz cudowny wieczór... Godzinę później usłyszałam skuter Paula. Pędził drogą jak oszalały. Zatrzymał się, rzucił niedbale motor i podbiegł w stronę domu. - Och, Ruby, tak cię przepraszam! To moi rodzice... Zabronili mi przyjść. Ojciec kazał mi iść do mojego pokoju, kiedy odmówiłem zjedzenia z nimi kolacji. W końcu postanowiłem uciec przez okno i przyjść tu mimo wszystko. Muszę przeprosić twoją babunię. Omal nie zapadłam się w ziemię. - Dlaczego nie pozwolili ci przyjść? - zapytałam. - Z powodu wczorajszego zajścia i w ogóle z powodu mojego dziadka? - Z tego też... i kilku innych rzeczy. Ale nie dbam o to, że są na mnie wściekli - powiedział i wszedł po schodkach, by usiąść przy mnie. - To tylko para niemądrych snobów. Kiwnęłam głową. - Babunia Catherine przewidywała, że coś takiego może się zdarzyć. - Nie pozwolę, żeby nas rozdzielili, Ruby. Nie mają prawa. Oni... - To twoi rodzice, Paul. Musisz robić to, co ci każą. Powinieneś wrócić do domu - rzuciłam oschle. Moje serce ogarnęło dziwne uczucie, jakby zamieniło się w grudę bagiennego błota. Zupełnie tak, jakby zły los zarzucił płachtę ponurej rozpaczy, którą pokrył całe rozlewiska. Babunia Catherine mawiała, że los to posępna kostucha, która nigdy nie okazuje serca i nie ma szacunku dla niczego, co kochamy i czego potrzebujemy. Paul siedział teraz zraniony i bezbronny, jak sześcio- albo siedmioletnie dziecko, które nie potrafi czegoś zrozumieć. - Nie zostawię cię, Ruby. Nie zostawię - przyrzekał. -Mogą sobie zabrać wszystko, co mi dali, a ja i tak nie będę ich słuchał. - Znienawidzą mnie tylko jeszcze bardziej, Paul -stwierdziłam. - To nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, byśmy my byli dla siebie dobrzy. Proszę, Ruby, powiedz, że mam rację. - Chciałabym, Paul - spuściłam wzrok. - Ale boję się. - Nie bój się - podszedł do mnie i wyciągnął rękę, by przytulić moją głowę do piersi. - Nie pozwolę, żeby cię ktokolwiek skrzywdził. Patrzyłam na niego szeroko otwartymi, pełnymi żalu oczami. Jak miałam mu wyjaśnić, że to nie o siebie się bałam, lecz o niego. Babunia zawsze mówiła mi, że wyzwanie losu na pojedynek zwykle oznaczało klęskę dla tych, którzy kochali. Zmaganie się z losem było równie daremne i bezowocne, jak próby powstrzymania przypływu. - No, już dobrze? - uspokajał mnie Paul. - Już dobrze...? -Och, Paul... - No to sprawa załatwiona. A teraz - rzekł wstając - idę przeprosić twoją babunię. Zaczekałam na niego na schodkach. Wrócił kilka minut później. - Wygląda na to, że ominęła mnie prawdziwa uczta. Chyba wpadnę w złość z tego powodu - stwierdził, spoglądając w stronę drogi wzrokiem tak pełnym nienawiści, jaki widywałam tylko u dziadunia Jacka. Nie czułam się usatysfakcjonowana, że nienawidzi swoich rodziców. Przynajmniej on miał dom, rodzinę... Powinien szanować te wartości i nie ryzykować ich utraty, tylko dlatego, że pragnął mnie adorować. Tak mi się przynajmniej zdawało. - Moi rodzice są nierozsądni - oświadczył stanowczo Paul. - Robią to, co uważają za najlepsze dla ciebie, Paul... -odrzekłam. - Ty jesteś tym, co dla mnie najlepsze, Ruby - zareagował natychmiast. -1 to właśnie będą musieli wkrótce zrozumieć. - W jego błękitnych oczach malowało się całkowite oddanie. - No cóż, lepiej będzie, jeśli wrócę - powiedział. -Jeszcze raz przepraszam, że zawiodłem cię w związku z tą kolacją, Ruby. - Nie przejmuj się, Paul. Wstałam. Patrzyliśmy sobie w oczy przez jakiś czas. Czego obawiali się państwo Tatę? Co mogło się stać, dlatego że Paul mnie pokochał? Czy naprawdę wierzyli, że płynąca w moich żyłach krew Landrych może doprowadzić go do zguby? Czy raczej chodziło o to, że woleliby widzieć, jak -spotyka się z pannami z bogatych rodzin? Wziął mnie za rękę. - Przysięgam - oświadczył - że nigdy nie pozwolę im zrobić niczego, co mogłoby cię ponownie zranić, Ruby. - Nie walcz ze swoimi rodzicami, Paul, proszę... - błagałam go. - Ja z nimi nie walczę, to oni walczą ze mną - odpowiedział. - Dobranoc, Ruby. - Pochylił się, by pocałować mnie przelotnie w usta. Potem zapalił motor i zniknął w ciemności. Patrzyłam, jak się oddala, a kiedy się odwróciłam, spostrzegłam babunię Catherine stojącą w progu. - To bardzo miły, młody człowiek - powiedziała. - Tyle że nie uda ci się oderwać cajuńskiego mężczyzny od matki i ojca. Rozedrze mu to tylko serce na dwie połowy. Nie wkładaj w to uczucie całej duszy, Ruby. Niektóre rzeczy po prostu nie mają prawa bytu - dodała. Stałam, a po twarzy płynęły mi strugi łez. Po raz pierwszy zrozumiałam, dlaczego dziadunio Jack woli życie na bagnach, z dala od ludzi... * * * Pomimo niedzielnych wydarzeń, nadal byłam pełna nadziei co do sobotnich, wieczornych tańców fais dodo. Kiedy jednak poruszałam ten temat przy babuni, odpowiadała jedynie: - Zobaczymy... W piątek rano natarłam na nią bardziej zdecydowanie. - Paul chciałby wiedzieć, czy może przyjść zabrać mnie na tańce, babuniu. Nie mogę go trzymać w niepewności, jak robaka na wędce - naciskałam. Takiego właśnie określenia użyłby dziadunio Jack. Byłam wystarczająco sfrustrowana i zniecierpliwiona, by posłużyć się jego słownictwem. - Ja tylko nie chcę, żebyś przeżyła kolejny zawód, Ruby - odpowiedziała mi. - Jego rodzice nie pozwolą mu zabrać cię na tańce, a jeśli to zrobi, doprowadzi ich do ostateczności swoim sprzeciwem. Do mnie też będą mieli pretensje. - Dlaczego, babuniu? Jak mogą winić ciebie? - Po prostu będą - odrzekła. - Każdy by tak zrobił. Ja cię tam zabiorę - oświadczyła. - Pani Bourdeaux też tam idzie. Możemy sobie posiedzieć obie i popatrzeć, jak bawią się młodzi ludzie. Poza tym, już od tak dawna nie słyszałam cajuńskiej muzyki... - Och, babuniu! - zawołałam. - Dziewczęta w moim wieku wychodzą już z chłopcami, niektóre nawet regularniej umawiają się na randki. To niesprawiedliwe. Mam piętnaście lat. Nie jestem już dzieckiem. - Nie powiedziałam, że jesteś, Ruby, ale... - Ale traktujesz mnie, jakbym nim była! Rozpłakałam się, pobiegłam na górę do swojego pokoju i rzuciłam się na łóżko. Rozgoryczona doszłam do wniosku, że nie wychodzi mi na dobre, iż mieszkam z babcią, która rozumie świat duchów, mamrocze zaklęcia, zapala świece i kładzie amulety na progach ludzkich domów... Może państwo Tatę uważają, że jesteśmy po prostu obłąkane, cała nasza rodzina... Może właśnie dlatego chcieli, żeby Paul trzymał się ode mnie z daleka? Dlaczego moja matka musiała umrzeć w tak młodym wieku? Dlaczego opuścił mnie ojciec? Miałam tylko dziadka, który żył jak zwierzę wśród bagien i babcię, która uważała mnie za małe dziecko... Smutek w mym sercu zaczął ustępować miejsca złości. Oto ja, piętnastolatka, której rówieśnice, o wiele mniej atrakcyjne, bawią się świetnie na randkach, mam iść na fais dodo za rączkę z babunią! Nigdy wcześniej nie miałam tak szczerej ochoty uciec z domu... Usłyszałam, jak babunia wchodzi po schodach. Jej kroki wydały mi się znacznie cięższe, niż zazwyczaj. Zastukała delikatnie do drzwi i zajrzała do środka. Nie odwróciłam się. -Ruby... - zaczęła. - Ja staram się tylko ciebie ochronić. - Nie chcę, żebyś mnie chroniła - burknęłam. - Potrafię ochronić się sama. Nie jestem już dzieckiem - powtarzałam. - Nie tylko dzieci potrzebują ochrony - odrzekła zmęczonym głosem. - Nieraz dorośli, silni mężczyźni płaczą za matkami. - Ja nie mam matki! - wybuchnęłam i natychmiast pożałowałam słów, które padły z mych ust. Oczy babuni posmutniały, ramiona opadły. Nagle wydała mi się bardzo stara. Położyła rękę na sercu i głęboko westchnęła. -Wiem o tym, dziecinko... Zdaję sobie sprawę, że nie mogę być twoją matką, ale przynajmniej staram się dać ci to, co matki dają córkom. Może to za mało, ale... - Nie miałam na myśli tego, że nie poświęcasz mi dość uwagi, babuniu. Przepraszam, ale ja tak bardzo chcę iść na tańce z Paulem! Pragnę być traktowana, jak młoda kobieta, a nie jak dziecko. Czy ty tego nie pragnęłaś, kiedy byłaś w moim wieku? - pytałam ją. J&tfgtt^^L^&; .' u* Z Przyglądała mi się przez chwilę, a potem westchnęła. - No dobrze... - rzekła. - Jeśli państwo Tatę pozwolą mu .. g zabrać, to możesz pójść... Ale musisz mi obiecać, że v /ócisz do domu zaraz po zabawie. - Wrócę, babuniu. Wrócę! Dziękuję ci... Uśmiechnęła się. - Kiedy jest się młodym - zaczęła - nie widzi się nie-;hronności pewnych rzeczy. Młodość daje siłę, by walczyć, fci walka nie zawsze prowadzi do zwycięstwa, Ruby. Znacznie częściej wiedzie do porażki. Kiedy staniesz twa-y/,ą w twarz z losem, nie szarżuj nań bez pamięci... On tyl-¦.p na to czeka. On się tym żywi, a ma nie zaspokojony ape-yt na uparte, młode duszyczki... ' - Nie rozumiem, babuniu - powiedziałam. -Zrozumiesz... - odrzekła tym swoim patetycznym to-t?m. - Zrozumiesz. - Potem wyprostowała się i dodała. -/Jiyba najlepiej będzie, jeśli pójdę wyprasować ci sukienkę. Otarłam łzy z policzków i uśmiechnęłam się. - Dziękuję, babuniu, dam sobie radę... -Wyprasuję, wyprasuję... Lubię mieć jakieś zajęcie - ^twierdziła i wyszła ze spuszczoną głową. W sobotę przez cały dzień rozmyślałam nad moimi wło-^mi. Czy powinnam je rozczesać i puścić luźno... A może ^wiązać z tyłu wstążką...? Chyba lepiej byłoby zapleść francuski warkocz. W końcu poprosiłam babunię, by pomo-jta mi rozwiązać problem fryzury. -Masz taką piękną twarz, Ruby... - powiedziała babu-tiia. - Powinnaś częściej nosić rozpuszczone włosy. Oczarujesz jeszcze niejednego miłego chłopca... - dodała, raczej t»y sprawić sobie przyjemność, niż zadowolić mnie. Przynajmniej tak mi się zdawało... -Pamiętaj tylko, byś nie oddała serca zbyt szybko... -lljęła moją dłoń w swoje ręce i spojrzała mi w oczy. - Obiecujesz...? - Tak, babuniu - odrzekłam. - Czy ty się dobrze czujesz? przez cały dzień wyglądałaś dziś, jakbyś była bardzo zmęczona. - To tylko stary ból w plecach i przyspieszony rytm serca... Nic mi nie jest - stwierdziła. 1 - Tak bym chciała, żebyś nie musiała pracować tak ciężko, babuniu... Dziadunio Jack nie powinien wszystkich swoich pieniędzy przepijać i przegrywać w kasynach. Mógłby zrobić coś dla nas - stwierdziłam stanowczo. - On nie potrafi zadbać o siebie, a ty chcesz, by dbał o nas... Poza tym, ja nie chcę od niego złamanego grosza. Jego pieniądze śmierdzą! - odrzekła twardo. - Dlaczego jego pieniądze śmierdzą bardziej, niż pieniądze jakiegokolwiek innego poławiacza na rozlewiskach, babuniu? - Śmierdzą i już! - upierała się przy swoim. - I nie rozmawiajmy już o tym. Jeśli istnieje coś, co powoduje przyspieszony rytm mego serca, to z pewnością ów temat. Przełknęłam moje następne pytania w obawie przed wywołaniem u niej silniejszych dolegliwości. Włożyłam sukienkę i wyczyściłam pantofle. Dzisiaj, ponieważ pogoda była niepewna, a przelotne deszcze i silny wiatr nawiedzały rozlewiska, Paul postanowił skorzystać z jednego z samochodów należących do jego rodziny. Powiedział mi, że ojciec zgodził się bez oporów. Ja jednak miałam przeczucie, że Paul nie wyjawił mu całej prawdy. Nie wnikałam w to głębiej, nie chcąc zaprzepaścić wyprawy na tańce. Kiedy usłyszałam, że nadjeżdża, podbiegłam do drzwi. Za mną podążyła babunia. Stanęła za moimi plecami. - Już jest! - prawie krzyknęłam. - Tylko mu powiedz, żeby jechał powoli i pamiętaj, że masz być w domu zaraz, jak tylko skończą się tańce! Paul podbiegł do ganku. Deszcz zaczął padać, otworzył więc dla mnie parasolkę. - O, rany, Ruby! Wyglądasz dziś wieczór szczególnie pięknie... - rzekł. Dostrzegł babunię, która wyłoniła się zza mnie. - Dobry wieczór, pani Landry. - Odwieź ją do domu o przyzwoitej porze - poleciła. - Ależ oczywiście, proszę pani. -1 prowadź ostrożnie! - Dobrze, proszę pani... - Babuniu, proszę cię...! - chciało mi się krzyczeć ze złości. 5. Ruby Ugryzła się w wargę, by nie powiedzieć już więcej ani słowa. Pochyliłam się i pocałowałam ją w policzek. - Bawcie się dobrze - mruknęła. Wybiegłam, by skryć się pod parasolką Paula. Ruszyliśmy szybko w stronę samochodu. Obejrzałam się, babunia nadal stała w progu i odprowadzała nas wzrokiem. Wydała mi się o wiele starsza i jakby mniejsza... Jakaś chmurka smutku przesłoniła w moim sercu radość, wprawiając je w drżenie na krótką chwilę. Ale gdy Paul uruchomił silnik samochodu, stłumiłam niepokój i widziałam przed sobą jedynie szczęście i zabawę. * * * Tańce fais dodo odbywały się na drugim krańcu miasta. Z ogromnej sali usunięto wszystkie meble z wyjątkiem ławek dla starszych ludzi. W mniejszym pomieszczeniu, które przylegało do dużego, na stołach rozstawiono wielkie misy z gumbo. Nie było estrady, ale dla muzyków ustawiono podesty. Grali na akordeonie, skrzypcach, trójkątach i gitarach. Jeden z nich śpiewał. Z całych rozlewisk nadciągali ludzie. Wiele rodzin przyprowadziło też swoje młodsze dzieci. Te najmniejsze kładziono spać w pomieszczeniu, które sąsiadowało z salą balową. Cajuń-ska muzyka grana podczas fais dodo* była pierwotnie wykorzystywana w kołysankach, które miały usypiać niemowlęta. Jacyś mężczyźni grali w karty w grę zwaną bourre, a ich żony i starsze dzieci bawiły się na parkiecie, tańcząc coś krokiem dwa-na-dwa. Ledwie weszliśmy z Paulem na salę, w której urządzano zabawę, usłyszałam szepty: co tu robi Paul Tatę z jedną z najbiedniejszych dziewcząt na rozlewiskach! Paul jednak sprawiał wrażenie, że zupełnie się tym nie przejmuje. Dotarliśmy na miejsce i natychmiast weszliśmy na parkiet. Dostrzegłam kilka moich koleżanek przyglądających się nam z zazdrością, bo każda z nich chciałaby, żeby to ją Paul Tatę zaprosił na fais dodo. *fais dodo (franc.) - spać Tańczyliśmy jeden taniec za drugim, oklaskując głośno orkiestrę i wykonawcę po zakończeniu każdego utworu. Czas mijał tak szybko, że zupełnie nie zauważyliśmy, iż upłynęła już godzina zabawy. Nagle poczuliśmy, że jesteśmy głodni i spragnieni. Rozbawieni, z uczuciem, jakby świat wokół do nas tylko należał, udaliśmy się w stronę stołów z jedzeniem. Zapatrzeni w siebie nie zwróciliśmy uwagi, że obok pojawiła się grupa chłopców, którzy nie odstępowali nas na kiok. Przewodził im jeden ze szkolnych osiłków i zabijaków, Turner Brown. Turner był grubym siedemnastolatkiem o byczym karku i twarzy ledwie widocznej spod szopy zmierzwionych ciemnobrązowych włosów. Mówiono, że jego rodzina pochodziła od nawigatorów łodzi płaskich prowadzonych za pomocą tyczek w dół Missisipi, kiedy jeszcze nie było parostatków. Ludzi, którzy wykonywali ten zawód uważano za surowych i gwałtownych, a ród Brownów dziedziczył te cechy po przodkach. W każdym razie Turner zachowaniem nie odbiegał od swoich protoplastów. Wplątywał się w szkole w jedną bójkę za drugą. - Ej, ty, Tatę! - zawołał Turner Brown, kiedy nałożyliśmy sobie gumbo do misek. - Czy twoja mamuśka wie, że przyprowadziłeś dzisiaj towar ze slumsów? Kumple Turnera zarechotali głośno. Twarz Paula stała się purpurowa. Podniósł się powoli. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli odwołasz to, co powiedziałeś, Turner, i na dodatek nas przeprosisz. Turner Brown wyszczerzył zęby w krzywym grymasie. - A bo co, Tatę? Poskarżysz się swojemu tatuśkowi? Przyjaciele Turnera znów ryknęli śmiechem. Wyciągnęłam rękę i szarpnęłam Paula za rękaw. Był tak rozwścieczony, jakim go nigdy dotąd nie widziałam. - Nie zwracaj na niego uwagi, Paul - błagałam. - To głupek, nie ma co się nim przejmować. - Stul pysk! - warknął na mnie Turner. - Ja przynajmniej wiem, kto jest moim ojcem. Na te słowa Paul skoczył na równe nogi, dopadł znacznie potężniejszego od siebie chłopaka i powalił go na łopatki. W jednej chwili kumple Turnera otoczyli walczących zwar- y kręgiem nie dopuszczając nikogo, kto chciałby zażegnać bójkę. Turner przycisnął sobą Paula, usiadł mu na brzuchu i walnął pięścią w prawy policzek, który natychmiast zaczął puchnąć. Paulowi udało się jakoś uniknąć kolejnego ciosu Turnera, a wtedy nadbiegli starsi mężczyźni i ściągnęli napastnika ze słabszego chłopaka. Kiedy Paul podniósł się z podłogi spostrzegłam, że jego dolna warga krwawi. - Co tu się dzieje? - wrzasnął pan Lafourche, którego zadaniem było pilnować porządku podczas zabawy. - Zaatakował mnie - oskarżył Paula Turner i wystawił w jego kierunku palec. - To niezupełnie tak - przerwałam. - On tylko... - No dobrze już, dobrze... - starał się załagodzić sprawę pan Lafourche. - Nie obchodzi mnie, kto tu zawinił. Ale to nie miejsce dla tego typu awantur. A teraz wynoście się stąd! Ty i cała ta twoja banda Brown, nim postaram się, żeby was zamknęli! Z głupim uśmieszkiem na twarzy Turner Brown odwrócił s{ę na pięcie i wyprowadził swoich kumpli na zewnątrz. Zmoczyłam chusteczkę i przetarłam nią delikatnie usta paiila. - Przepraszam - próbował się usprawiedliwić. - Chyba mnie poniosło. - Niepotrzebnie. On jest o wiele silniejszy. - Nie obchodzi mnie, czy jest silniejszy czy nie. Nie pozwolę, żeby odzywał się do ciebie w ten sposób! - odrzekł Paul bohatersko. Policzek miał zaczerwieniony i trochę spuchnięty. Chciało mi się płakać na ten widok. Wszystko szło tak dobrze... Tak świetnie się bawiliśmy... Dlaczego zjawia się zawsze ktoś taki, jak Turner...? Tylko po to, by zepsuć nastrój!? - Chodźmy już - powiedziałam. - Przecież możemy zostać i potańczyć jeszcze trochę... - Nie. Lepiej poszukajmy jakiegoś lekarstwa na twoje siniaki. Babunia na pewno opatrzy ci rany - stwierdziłam. - Będzie mi miała za złe moje zachowanie, nie spodoba jej się, że wdałem się w bójkę, kiedy byłem z tobą... - opiera! się Paul. - Do diabła z Turnerem Brownem! - Nie masz racji... Będzie z ciebie dumna. Dumna z tego, że mnie obroniłeś - zapewniłam go. - Tak sądzisz? - Oczywiście, że tak - odparłam. Ale tak naprawdę nie byłam wcale pewna, jak zareaguje babunia. - W każdym razie, jeśli uda jej się zrobić coś, by twoja twarz nie wyglądała tak fatalnie, to może twoi rodzice nie będą się na ciebie złościć, no nie? Przytaknął i roześmiał się. - Wyglądam okropnie, prawda? - Nie lepiej, niż ktoś, kto stoczył bój z aligatorem. Rozśmieszyło nas to porównanie. Wyszliśmy z sali. Turnera Browna i jego bandy już nie było. Poszli pewnie żło-pać piwo i szukać kolejnej zwady. Kiedy jechaliśmy z powrotem do domu padało jeszcze bardziej. Paul zatrzymał samochód, wysiedliśmy i biegiem ruszyliśmy do drzwi wejściowych. Gdy stanęliśmy w progu, babunia Catherine podniosła wzrok znad swej robótki ręcznej i tylko pokiwała głową. - To ten chuligan Turner Brown, babuniu. On... Wstała z krzesła i podeszła do lady, na której trzymała jakieś swoje medykamenty. Stały tam przygotowane, zupełnie jakby spodziewała się całej tej awantury i naszego przedwczesnego powrotu. Nawet Paul zaniemówił na ten widok. - Usiądź - pokazała mu krzesło. - Najpierw cię opatrzę, a potem opowiecie mi o waszej przygodzie. Paul patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczyma, a potem podszedł do krzesła i pozwolił, by babunia zaczęła czynić cuda, jakich tylko ona potrafiła dokonać. Jak uczyć si§ kłamać -i; ~ 1 rzymaj - poleciła Paulowi babunia Catherine. - Przyciskaj to do policzka jedną ręką, a to drugą do ust. Wręczyła mu dwie gorące, wilgotne szmatki nasycone substancją, której skład znała tylko ona. Paul wziął okłady. Wtedy dostrzegłam, że jego nadgarstki są równie posiniaczone i podrapane jak twarz. - Spójrz na jego ręce, babuniu - zawołałam. - To głupstwo... - przekonywał Paul. - To od tarzania się po ziemi... - Jedliśmy gumbo i... - Trzymaj mocno - nakazała. Kiedy przyciskał okład do warg, nie mógł mówić. Starałam się więc jak najszybciej wyjaśnić sprawę. - To przez Turnera Browna. Wygadywał jakieś ohydne rzeczy, tylko po to, żeby zrobić wrażenie na swoich znajom-kach... - Jakie ohydne rzeczy? - zapytała. - No wiesz, babuniu, same kłamstwa... Przyglądała się przez chwilę najpierw mnie, potem Paulowi. Nie było łatwo utrzymać cokolwiek w tajemnicy przed babunią, zawsze potrafiła zajrzeć prosto w ludzkie serca i dusze. - Jakieś dotyczące twojej matki? - zapytała po prostu. Spuściłam oczy na znak potwierdzenia. Westchnęła głęboko i położyła dłoń na sercu. -Nigdy już tego nie zrobią... Żerują na ludzkim nieszczęściu lgnąc do niego niczym ćmy do lampy. Potrząsnęła głową i cofnęła się szurając nogami. Popatrzyłam na Paula. Uśmiechnął się do mnie samym spojrzeniem, ponieważ nie mógł poruszać ustami. - Trzymaj kompres tak, jak kazała babunia - prosiłam. Przyglądała dę nam. Nie cofnęłam dłoni z jego ręki. Uśmiechnęłam się. - On był bardzo dzielny, babuniu. Sama wiesz, jak wielki jest Turner Brown, ale Paul wcale się tym nie przejął. - To widać - powiedziała, znowu potrząsając głową. -Twój dziadunio Jack wcale nie był lepszy, co mu zresztą do dziś zostało. Chciałabym mieć tylko marnego pensa za każdy dzień, kiedy musiałam szykować tę właśnie miksturę i leczyć rany, które odnosił w podobnych bójkach. Pewnego wieczora pojawił się z okiem całkowicie zamkniętym, kiedyś znów urwali mu kawałek ucha. I można by sądzić, że następnym razem zastanowi się dwukrotnie, zanim wplącze się w kolejne kłopoty... Ale gdzie tam! Nie on! Stał na końcu kolejki, kiedy rozdzielali rozsądek - zakończyła. Deszcz dzwonił o nasz blaszany dach. Potem bębnienie złagodniało nieco, słyszeliśmy tylko pojedyncze krople, a wiatr znacznie się uspokoił. Babunia otworzyła okiennice i wciągnęła głęboko powietrze w płuca. - Kocham zapach rozlewisk po ulewnym deszczu, który odświeża i oczyszcza wszystko wokół. Żeby tak mógł uczynić to samo z ludźmi... - rzekła, wzdychając. - Oczy miała przepełnione troską. Nigdy nie słyszałam, by jej głos brzmiał tak posępnie i bez nadziei. Nagle otrząsnęła się, jakby próbowała wziąć się w garść. - No i co? Lepiej już...? - podeszła do Paula. - Niech no się przyjrzę... Odjął kompres od ust i policzka. Zbadała mu twarz. Opuchlizna nieco stęchła, ale policzek nadal był zaczerwieniony w miejscu, w które trafiła pięść Turnera Browna. Babunia poszła do pudełka z lodem, odłamała kawałek i zawinęła go w kolejną szmatkę. - Masz - rzekła. - Przyłóż to teraz do policzka i trzymaj, aż poczujesz w tym miejscu zimno, wtedy przenieś okład na wargi. I tak na przemian, aż lód się stopi, rozumiesz? - Tak, proszę pani - odrzekł Paul. - I dziękuję. Przykro mi, że zdarzyło się to wszystko... nie powinienem był dać się wciągnąć w tę bójkę. Babunia Catherine badała go przenikliwym wzrokiem. Po chwili jej spojrzenie złagodniało. - Pewnych spraw nie da się uniknąć - powiedziała. -Czasem zło samo nie odejdzie. Nie oznacza to oczywiście, że pragnęłabym cię jeszcze kiedykolwiek zobaczyć poturbowanego. - Nie zobaczy pani - obiecał. - Hm... Chciałabym dostać po kolejnym pensie za to, ile razy mój mąż składał podobne obietnice! - Ale ja swojej dotrzymam - rzekł stanowczo Paul. Jego postawa spodobała się babuni i uśmiechnęła się wreszcie. - No, to się jeszcze okaże - rzekła. - To ja już chyba pójdę - stwierdził Paul, wstając. -Jeszcze raz bardzo pani dziękuję, pani Landry. Babunia Catherine skinęła głową. - Odprowadzę cię do samochodu, Paul - zaproponowałam. Kiedy zeszliśmy z ganku, spostrzegliśmy, że deszcz prawie przestał siąpić. Niebo nadal pokrywały chmury. Nie osłonięta żarówka rzucała strumień światła na samochód Paula. Przyciskając jedną ręką do policzka kompres z lodem, drugą Paul ujął moją dłoń. Stanęliśmy na drodze. - Naprawdę jest mi wstyd, że przeze mnie straciliśmy ten wieczór - powiedział. - Nie przez ciebie, lecz przez Turnera Browna. A poza tym zdążyliśmy sobie nieźle potańczyć, zanim wybuchła ta draka - dodałam. - Było wspaniale, prawda? -Wiesz... - zaczęłam. - To moja pierwsza prawdziwa randka... - Naprawdę?! A mnie się zawsze zdawało, że tłum wielbicieli tylko czeka, by zastukać do twych drzwi, i że nie zechcesz marnować ani chwili swego czasu dla kogoś takiego jak ja - wyznał. - Gdybyś wiedziała, ile odwagi wymagało podejście do ciebie, tamtego popołudnia, i zaproponowanie, że odniosę ci książki po szkole! Więcej, niż skok na Turnera Browna... -Wiem... - odrzekłam. - Pamiętam, jak drżały ci usta i pamiętam, iż pomyślałam wtedy, że mi to pochlebia. - Poważnie? Wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak nie przestawać być najbardziej nieśmiałym mężczyzną na świecie. - Obyś tylko nie był do tego stopnia nieśmiały, że nie odważysz się pocałować mnie od czasu do czasu... - odpowiedziałam. Uśmiechnął się i natychmiast grymas bólu wykrzywił mu usta. - Biedny Paul... - pochyliłam się, by pocałować jak najdelikatniej te poranione usta. Cofnęłam się, a on oczy miał nadal zamknięte. W końcu otworzył je i zażartował. - To najlepszy okład, jaki mogłaś mi przyłożyć, skuteczniejszy, niż magiczne mazidła babuni Catherine. Będę musiał pojawiać się tu co dnia i prosić o następny... - Ale to będzie kosztowało - ostrzegłam go. -Ile? - Tyle, ile warte jest nie przemijające oddanie - odparłam. Nie odrywał ode mnie wzroku. - Już je dostałaś, Ruby - wyszeptał. - Możesz je zachować dla siebie na zawsze. Pochylił się i, nie zwracając uwagi na ból, pocałował mnie gorąco w same usta. - To zabawne - stwierdził. - Chociaż wyszedłem z tej bójki cały posiniaczony, uważam, że był to jeden z najcudowniejszych wieczorów w moim życiu. Dobranoc, Ruby. - Dobranoc. Nie zapomnij przykładać lodu do warg, jak kazała babunia - poleciłam. - Nie zapomnę. I podziękuj jej ode mnie jeszcze raz. Do zobaczenia jutro - obiecał i zapalił silnik. Obserwowałam, jak wycofuje samochód. Pomachał mi jeszcze na pożegnanie i skrył się w ciemnościach. Stałam i wpatrywałam się w mrok, dopóki nie zniknęły zupełnie tylne światła auta. Potem odwróciłam się i skierowałam w stronę domu. Próbowałam uspokoić rozbiegane myśli. Nagle zobaczyłam babunię stojącą na skraju ganku. Od jak dawna tu jest? - zastanawiałam się. - Dlaczego przygląda mi się tak dziwnie...? -Babuniu... Czy wszystko w porządku? - zapytałam, podchodząc do niej. Twarz staruszki wyglądała, jakby całkiem opuściła ją nadzieja, albo jakby dostrzegła jakiegoś ducha, którego musiała przepędzić. Patrzyła na mnie wzrokiem pełnym smutku i niepewności. Poczułam w piersi ciężar, z lękiem oczekiwałam tego, co się za chwilę stanie. - Wejdź do środka - odezwała się. - Muszę ci coś powiedzieć, coś, co powinnaś była usłyszeć już dawno temu. Poczułam, że mam nogi jak z waty, i że zaczynają mi odmawiać posłuszeństwa. Moje serce zaczęło uderzać jeszcze szybciej, wręcz łomotało w piersi. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej widziała ten wyraz smutku i beznadziejności na twarzy babuni Catherine. Cóż za brzemię nosiła w sercu? O jakich potwornościach miała mi zamiar opowiedzieć...? Usiadła i zapatrzyła się przed siebie. Zupełnie, jakby zapomniała, że siedzę obok. Czekałam z rękami spoczywającymi nieruchomo na kolanach. - W twojej matce tkwiła jakaś dzika natura - zaczęła. - Może to krew Landrych, a może zasługa warunków, w jakich dorastała: bliskość dzikiej przyrody. W przeciwieństwie do swoich rówieśników nigdy nie bała się niczego na bagnach. Zbierała młode węże jak inne zbierały stokrotki. - Już od najmłodszych lat dziadunio Jack zabierał ją wszędzie, w każdy kąt rozlewisk, gdzie tylko sam mógł dotrzeć. Łowiła ryby, polowała z nim, popychała tyczką czółno, gdy urosła na tyle, że mogła już to robić. Uważałam, że wyrośnie z niej jakiś narwaniec, albo trzpiotka. Ale nie, żadne z tych określeń do niej nie pasowało. Może nawet lepiej by się stało, gdyby nie dojrzało w niej aż tyle kobiecości... - Dorastała szybko, rozkwitła niczym kwiat i stała się kobietą znacznie wcześniej, niż jej koleżanki. Te piękne, ciemne oczy, długie, falujące przy każdym ruchu włosy, niemniej bujne i kasztanowe, niż twoje, przyciągały uwagę zarówno mężczyzn, jak i młodych chłopców. Wydawało mi się nawet, że zachwycają się nią wszystkie ptaki i zwierzęta na bagnach. Bardzo często - rzekła uśmiechając się do swych myśli - obserwowałam, jak bagienny jastrząb wodzi za nią oczami w żółtych obwódkach, kiedy spacerowała brzegiem kanałów. - Była tak piękna i niewinna, tak chciała wszystkiego dotknąć, spróbować, zasmakować, wszystko zobaczyć, wszystkiego doświadczyć... Niestety nie potrafiła się oprzeć pokusom świata dorosłych. - Mając szesnaście lat była już bardzo popularna. Każdy niemal chłopiec na rozlewiskach zapraszał ją, gdzie tylko się dało. Niejeden oddałby wszystko, co miał, by zwróciła na niego uwagę. Widziałam, jak Gabrielle dręczy tych, którzy byli w niej zakochani bez pamięci i wyczekiwali na najmniejsze choćby słówko, najmniejszy gest zachęty z jej strony. - Wykorzystywała tych młodych ludzi. Wykonywali za nią wszelkie prace domowe, zmuszała ich nawet, by pomagali dziaduniowi Jackowi, który skwapliwie korzystał z ich usług. Wiedział doskonale, że w nadziei, iż zdobędą względy Gabrielle, wykonają dla niego najtrudniejsze nawet zadania, nakłaniał ich więc, by robili dla niego więcej, niż dla własnych ojców. Było to wręcz obrzydliwe, ale on nie słuchał, kiedy mu zwracałam uwagę. - Pewnego wieczoru, jakieś siedem miesięcy po swoich szesnastych urodzinach, Gabrielle przyszła do mnie, do tego pokoju. Usiadła dokładnie tam, gdzie ty teraz siedzisz. Kiedy na nią spojrzałam, wiedziałam od razu, co mi powie. Jej twarz była jak tablica, na której wypisano wszystko. Serce podskoczyło mi do gardła. „Mamo - zaczęła mówić łamiącym się głosem. - Myślę, że jestem w ciąży". - Zamknęłam oczy i wsunęłam się głębiej w fotel. Czułam, że nadeszło nieuniknione... Stało się to, co przeczuwałam, czego się obawiałam. - Odrzekłam: „Jak wiesz, jesteśmy katolikami i nie korzystamy z usług tych rzeźniczek, które przerywają ciążę". Zapytałam ją, kto jest ojcem, ale pokręciła tylko głową i wybiegła z pokoju. Kiedy dziadunio Jack wrócił do domu i dowiedział się o wszystkim, wpadł w szał. Zabiłby ją, gdybym go nie powstrzymała. Jemu jednak udało się wyciągnąć z niej, kto jest ojcem. Kiedy usłyszałam to nazwisko, poczułam, jakby strzelił we mnie grom z jasnego nieba. . . - Kto to był, babuniu? - zapytałam meswoim głosem, dławiąc się tym krótkim zdaniem. ' - To Octavious Tatę. To on ją uwiódł - odparła. Po raz kolejny naszym domem szarpnęło potężne trzęsienie ziemi, burząc podstawy mojego świata i krusząc delikatne ściany mego serca i duszy. Nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa, zadać następnego pytania. Babunia Ca-therine sama zadecydowała dokończyć swej opowieści. - Dziadunio Jack natychmiast udał się do Tate'ów. Zył jeszcze ojciec Octaviousa, on sam zaś był żonaty dopiero od niespełna roku. W tamtych czasach twój dziadunio uprawiał hazard z równym zapałem co dzisiaj. Nie przepuścił żadnej partyjki bourre, choć wtedy to jego zadaniem było dbać o to, byśmy mieli co do garnka włożyć. Kiedyś przegrał buty i wracał do domu boso. Innym razem zastawił przy stole hazardowym swój złoty ząb i wyrwano mu go na miejscu obcęgami. Był całkowicie nieobliczalny. Mimo to jednak udało mu się wyciągnąć od Tate'ów pieniądze w zamian za milczenie. Wymógł na nich również, ze Octa-vious weźmie dziecko i wychowa je jak swoje. Musiał powiedzieć o tym swojej dopiero co poślubionej żonie. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak udało im się przez to przebrnąć. Zresztą nie zależało nam na tym, by poznać szczegóły Starałam się jak mogłam ukryć ciążę twojej matki. Ściskałam ją pasem, kiedy zaczynała być widoczna. Było wtedy lato, więc Gabrielle nie musiała chodzić do szkoły. Staraliśmy się, by jak najrzadziej wychodziła z domu. W ciągu ostatnich trzech tygodni w ogóle się nie pokazywała, a my mówiliśmy wszystkim, że pojechała odwiedzie kuzynkę w Iberii. Dziecko, zdrowy chłopiec, urodzi! się i został oddany Octaviousowi Tatę. Dziadunio Jack dostał swoje pieniądze, które stracił w niecały tydzień, ale sekret nie ujrzał światła dziennego. Przynajmniej do dziś - dodała, opuszczając głowę. - Miałam cichą nadzieję, że nigdy nie będę zmuszona powiedzieć ci prawdy... Co dalej robiła twoja matka, już wiesz. Nie chciałam, żebyś znienawidziła ją, a przy okazji i siebie. Ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, że ty i Paul... staniecie się dla siebie kimś więcej niż przyjaciółmi. Kiedy jednak zobaczyłam, jak całujecie się przy samochodzie, wiedziałam, że nie mogę dłużej milczeć - stwierdziła. - Więc ja i Paul jesteśmy przyrodnim rodzeństwem? -wykrzyknęłam. Kiwnęła głową. - Ale on nic o tym nie wie? - Jak już ci powiedziałam, nie wiem, jak państwo Tatę rozwiązali tę sprawę... Skryłam twarz w dłoniach. Łzy, które rozsadzały mi powieki, zdawały się wypływać wprost ze środka mej duszy. Poczułam w żołądku przejmujący chłód. Drżałam na całym ciele. - O, Boże! Jakie to straszne... O, Boże... - łkałam. - Teraz już rozumiesz, dlaczego musiałam ci wyznać prawdę, kochanie, rozumiesz chyba... - powtarzała. Czułam, jak cierpi, widząc ból, jaki mi zadała. Przytaknęłam pospiesznie. - Nie możesz pozwolić, by sprawy między wami zaszły choćby o krok dalej. Nie do ciebie jednak należy powiedzieć mu to, co usłyszałaś ode mnie. To sprawy, o których powinien dowiedzieć się od swojego ojca. - Ale Paula zabije ta wiadomość - wybuchnęłam. - Rozerwie mu to serce na strzępy, tak, jak mnie. - Wobec tego nic mu nie mów, Ruby - poradziła babunia Catherine. - Postaraj się zerwać jakoś ten związek. - Ale jak, babuniu? Tak bardzo się lubimy. Paul jest delikatny, dobry... - Daj mu powód, żeby myślał, że ci już na nim nie zależy, Ruby. Pozwól mu odejść, a znajdzie sobie wkrótce nową dziewczynę. To przystojny chłopiec. Zresztą, jeśli ty tego nie zrobisz, jego rodzice zaczną mu robić jeszcze większe przykrości. Zwłaszcza ojciec. Jedyne, do czego udałoby ci się doprowadzić, to rozpad rodziny Tate'ów. - Ale jego ojciec to potwór, potwór! Jak mógł tak postąpić, skoro był już żonaty i to od tak niedawna!!! Nie mogłam się pogodzić z tym, co usłyszałam, ale przez chwilę złość wzięła górę nad moim smutkiem. - Nie staram się go usprawiedliwiać, ale był pełnym wigoru dojrzałym mężczyzną, a Gabrielle - młodą, piękną dziewczyną łatwo ulegającą pokusom. Złe duchy zawładnęły jego sercem i to sprawiło, że uwiódł twoją matkę. - Paul go znienawidzi! Znienawidzi swojego własnego ojca, gdy się o wszystkim dowie - powiedziałam z przerażeniem w głosie. Babunia Catherine przytaknęła. - Czyżbyś tego właśnie chciała, Ruby? Czy chciałabyś stać się tą, która posieje nienawiść w jego sercu i sprawi, że zacznie gardzić własnymi rodzicami? - zapytała z wyrzutem w głosie. - A co Paul poczuje do kobiety, o której myśli, że jest jego matką? Co uczynisz dla tej więzi? - Och, babuniu - płakałam. Wstałam z sofy, usiadłam u jej stóp i objęłam za nogi. Twarz położyłam na kolanach. Głaskała mnie delikatnie po włosach. - No już dobrze, moje maleństwo. Poradzisz sobie jakoś z tym bólem. Jesteś jeszcze taka młoda. Przed tobą całe życie. Zostaniesz wielką artystką i zdobędziesz sławę... Wzięła mnie pod brodę, uniosła nieznacznie moją głowę i zajrzała mi w oczy. - Teraz już wiesz, dlaczego marzę, byś wyjechała z rozlewisk - dodała. Po policzkach płynęły mi strumienie łez. - Tak, babuniu - powiedziałam. - Wiem. Ale ja nie chcę cię opuścić... - Któregoś dnia będziesz musiała, Ruby. Taka jest kolej rzeczy. A kiedy już nadejdzie ta pora, nie wahaj się ani przez chwilę. Zrób, co ci każe los. Przyrzeknij, że tak postąpisz... Przyrzeknij - oczekiwała mej odpowiedzi z taką niecierpliwością, że musiałam jakoś zareagować. - Przyrzekam, babuniu. - To dobrze - ucieszyła się. Oparła się na fotelu. Wyglądała, jakby z każdą minutą starzała się o rok. Otarłam łzy z oczu i wstałam. - Napijesz się czegoś, babuniu? Może przyniosę ci szklankę soku pomarańczowego? - Wystarczy kubek zimnej wody - rzekła, uśmiechając się. Poklepała mnie po ręce. - Tak mi przykro, kochanie -dodała. Przełknęłam ślinę i pochyliłam się, by pocałować ją w policzek. - To nie twoja wina, babuniu. Nie możesz czuć się winna. Uśmiechnęła się do mnie serdecznie. Przyniosłam jej szklankę wody i patrzyłam, jak pije. Zdawało mi się, że każdy łyk sprawia jej ból. Skończyła i podniosła się z krzesła. - Czuję się taka zmęczona... - powiedziała. - Chyba pójdę się położyć. - Dobrze, babuniu. Ja też niedługo pójdę do łóżka. Kiedy wyszła, podeszłam do drzwi frontowych i popatrzyłam na miejsce, gdzie Paul pocałował mnie na dobranoc. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o niczym... słyszeliśmy, jak ,biją nasze serca, czuliśmy, jak zapiera nam dech w piersiach. Zamknęłam drzwi. Miałam wrażenie, że ktoś, kogo kochałam całym swoim sercem właśnie umarł. W rzeczywistości niewiele odbiegało to od prawdy. Ten Paul Tatę, którego znałam i kochałam do dziś, zniknął tak, jak zniknęła bezpowrotnie Ruby Landry, którą kochał i całował. Grzech, który tchnął życie w Paula, podniósł pysk i pożarł jego miłość... Dni, które miały nadejść, jawiły się okryte zasłoną trwogi. Tej nocy rzucałam się, przewracałam na łóżku i wielokrotnie budziłam. Pragnęłam, by cały poprzedni dzień i ta noc okazały się tylko marą senną. Jednak wspomnienie I i ! pełnej smutku twarzy babuni Catherine było potwierdzeniem, że wszystko, co usłyszałam, jest prawdą. Nie sądzę, by babunia spała choć odrobinę lepiej, niż ja. Wyglądała na bardzo wyczerpaną. Po raz pierwszy od bardzo dawna wstała zaledwie kilka minut przede mną. Słyszałam, jak stąpa ciężko pod drzwiami mojego pokoju. Zbiegłam szybko na dół, do kuchni, by pomóc jej przygotować śniadanie. Chociaż ucichła już szalejąca w nocy burza, niebo Luizjany pokrywały nadal szare chmury, co sprawiało, że ranek wydawał się tak ponury, jak moja dusza. Nie słychać było śpiewu ptaków. Zupełnie, jakby całym rozlewiskom zrobiło się żal mnie i Paula. - Kto by pomyślał, że uzdrowicielka nie jest w stanie wyleczyć własnego artretyzmu - mruczała babunia. - Bolą mnie wszystkie kości, a leki zawodzą... Babunia Catherine nie miała zwyczaju użalać się nad sobą. Widywałam ją nieraz, jak wędrowała wiele mil w deszczu, by udzielić komuś pomocy, i nigdy nie uskarżała się na zmęczenie. Bez względu na to, ile niepewności czy nieszczęścia musiała dźwigać na swych barkach, zawsze mówiła, że wielu cierpi znacznie bardziej, niż ona. - Nie wyrzuca się ziemniaka tylko dlatego, że na drodze stoją góry i doliny - zwracała się do mnie tym cajuńskim porzekadłem, które oznaczało, że tak łatwo się człowiek nie poddaje. - Uginasz się pod ciężarem swojego brzemienia i podążasz dalej, przed siebie... Zawsze czułam, że w takich chwilach próbuje nauczyć mnie, żebym brała z niej przykład. Wiedziałam więc, jak bardzo musi cierpieć, skoro pozwala sobie przy mnie skarżyć się na swoje dolegliwości. - Może powinnyśmy zrobić sobie jeden wolny dzień i zrezygnować ze sprzedaży na straganie, babuniu - powiedziałam. - Zarobiłam przecież dużo pieniędzy za obrazy... - Nie - odrzekła. - Lepiej będzie, jeśli się czymś zajmiemy. Poza tym przyjechało teraz na rozlewiska mnóstwo turystów, a dobrze wiesz, ile jest tygodni i miesięcy w roku, kiedy nikt tu się nie pojawia. Nie muszę ci powtarzać, jak ciężko wtedy uciułać grosz na życie. i Nie powiedziałam tego głośno, bo wiedziałam, że ją to rozzłości, ale pomyślałam w duchu, że dziadunio powinien znacznie bardziej o nas dbać. Dlaczego tolerujemy to jego próżniacze życie na bagnach. Cajuński mężczyzna powinien czuć się bardziej odpowiedzialny za rodzinę. Postanowiłam, że popłynę później czółnem do jego szopy i powiem mu, co o nim myślę. Zaraz po śniadaniu zaczęłam ustawiać stragan, a babunia przygotowywała gumbo. Dostrzegałam napięcie na jej twarzy, kiedy pracowała, a potem wynosiła rzeczy. Jak najszybciej pobiegłam więc po krzesło dla niej. Pragnęłam, by zaczęło padać i to tak mocno, byśmy musiały wrócić do domu, żeby mogła odpocząć... Nie lunęło jednak i, jak przepowiadała, zaczęli się pojawiać turyści. Około jedenastej przyjechał Paul na swoim skuterze. Wymieniłyśmy z babunią przelotne spojrzenia. Paul podszedł do naszego straganu. - Witam, pani Landry - zaczął. - Policzek jest prawie zupełnie wyleczony, a usta w ogóle mnie nie bolą - dodał, rzucając porozumiewawcze spojrzenie w moją stronę. Siniak rzeczywiście zmalał. Na wysokości kości policzkowej widniało jedynie małe zaczerwienienie. - Dziękuję raz jeszcze - powiedział. - Nie ma za co - odrzekła babunia Catherine. - Tylko nie zapomnij o swojej obietnicy! - Nie zapomnę. Roześmiał się i zwrócił się do mnie. - Witaj, Ruby. - Cześć - rzuciłam pospiesznie, układając koce na półkach straganu, by wyglądały zachęcająco i elegancko. - Co się stało? Nie pracujesz dziś w fabryce konserw? - zapytałam, unikając jego wzroku. Podszedł bliżej, by nie słyszała nas babunia. - Powiedzieliśmy sobie z ojcem to, co mieliśmy do powiedzenia. Nie pracuję już dla niego, nie mogę też używać jego samochodu, dopóki sam mi nie zaproponuje, co pewnie nigdy nie nastąpi, chyba, że... - ... że przestaniesz się ze mną widywać! - dokończyłam za niego i odwróciłam się. 6. Ruby Jego oczy powiedziały mi, że mam rację. - Nie dbam o to, co mówi. Nie jest mi potrzebny samochód. Skuter kupiłem za własne pieniądze i mogę nim jeździć, kiedy zechcę. A wszystko, na czym mi zależy, to żebym w wolnych chwilach mógł tu przyjeżdżać, by się z tobą widywać. Nie ma dla mnie nic ważniejszego - oświadczył z przejęciem. - Nie, Paul. To nieprawda. Nie mogę pozwolić, byś odsunął się od rodziców. Może nie teraz, ale za kilka tygodni, miesięcy czy nawet lat, pożałowałbyś, że zraziłeś ich do siebie i utraciłeś ich miłość - odezwałam się nieco sztywno. Bolało mnie, że jestem taka oschła, ale nie miałam innego wyjścia. Musiałam znaleźć jakiś sposób, by przerwać to, co nigdy nie mogło stać się realne. - Co ty mówisz? - uśmiechnął się. - Wiesz przecież, że jedyną rzeczą, na której mi zależy, to być z tobą, Ruby. Muszą się z tym pogodzić. To oni są wszystkiemu winni. Są snobami i egoistami. - Nie są, Paul - przerwałam. - To zrozumiałe, że chcą dla ciebie jak najlepiej... Twarz mu spochmurniała. - Rozmawialiśmy już o tym, Ruby. Powiedziałem ci, że to ty jesteś tym, co dla mnie najlepsze - rzekł. Odwróciłam wzrok. Nie miałam siły znieść jego spojrzenia, kiedy przyszło mi wypowiedzieć te słowa. Ponieważ akurat nie było klientów, odeszłam na chwilę od straganu. Paul podążył za mną cicho i blisko, jak mój własny cień. Siadłam na jednej z naszych ławek z cyprysowych bali z twarzą zwróconą w stronę mokradeł. - Co się stało? - zapytał pełnym czułości głosem. - Wszystko przemyślałam... - odezwałam się. - Nie mam Pewności, czy jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. - Słucham? Gdzieś w oddali na moczarach usadowiła się na gałęzi drzewa stara bagienna sowa. Przypatrywała się nam, sprawiając wrażenie, że słyszy i rozumie słowa, które padały. Siedziała sztywno, jakby była wypchana. - Kiedy pożegnaliśmy się wczoraj wieczorem, postanowiłam wszystko jeszcze raz gruntownie przemyśleć. Wiem cTosTcónale, że na rozlewiskach żyje wiele dziewcząt w moim wieku, a także młodszych, które są już mężatkami. Ja jednak nie chcę być szczęśliwą żoną i matką na rozlewiskach. Chcę dokonać czegoś więcej. Chcę zostać artystką. - No to co? Nie mam zamiaru ci w tym przeszkadzać. Zrobię, co będę mógł, byś... - Artystką, prawdziwą artystką! A ktoś taki musi doświadczyć wielu rzeczy: podróżować, spotykać różnych ludzi, poszerzać horyzonty... - powiedziałam, odwracając się od niego. Odniosłam wrażenie, że się jakby skurczył pod wpływem moich słów. - Co ty mówisz? - Nie powinniśmy traktować się zbyt serio - brnęłam dalej. - To wszystko przez to, że zrobiłem z siebie głupca wczoraj wieczorem, tak? Twoja babunia jest na mnie o to zła. - Nie, to nie o nią chodzi. Ostatnia noc dała mi po prostu wiele do myślenia, to wszystko. - To moja wina... - powtórzył. - To nie jest niczyja wina. No, przynajmniej to nie jest nasza wina - dodałam. - Tak po prostu musi być... - Co mam zrobić? - zapytał. - Chciałabym, żebyś zrobił... to, co ja zamierzam zrobić: żebyś zaczął spotykać się z innymi. - To znaczy, że jest ktoś inny w twoim życiu? - Nie dawał za wygraną, nie dowierzając moim słowom. - Czy to możliwe, żebyś, będąc tak czuła wczorajszego wieczoru, i przedtem, miała równocześnie inną sympatię...? - Nie mam nikogo... Na razie - wybuchnęłam. - Masz! - nie ustępował. Podniosłam głowę i zerknęłam na niego. Nagle jego smutek zaczął zamieniać się w złość. Zniknęło ciepło spojrzenia, a pojawił się gniew. Ramiona uniosły się nieco, a twarz poczerwieniała jak po wymierzonym policzku. Usta pobielały w kącikach. Nienawidziłam tego, co zrobiłam. Gdybym tak mogła zapaść się pod ziemię... - Ojciec powiedział mi, że jestem głupcem, oddając duszę i serce takiej, takiej... - Landrysce... - dokończyłam ponurym głosem. -Właśnie tak...! Powiedział, że niedaleko pada jabłko od jabłoni... Zwiesiłam głowę. Pomyślałam o mojej matce, która pozwoliła się wykorzystać ojcu Paula i o dziaduniu Jacku, któremu bardziej zależało na pieniądzach, niż na losie własnej córki. -Miał rację... - Nie wierzę ci - wypalił Paul. Kiedy spojrzałam na niego po raz kolejny, dostrzegłam łzy, które napłynęły mu pod powieki, łzy bólu i złości, łzy, które zatrują jego myśli o mnie... Jakże pragnęłam paść mu w ramiona i przerwać tą komedię, byłam jednak zbyt przytłoczona i przerażona rzeczywistością. - Ty nie chcesz zostać artystką, ty chcesz zostać dziwką. - Paul! - A tak, dziwką! No już, idź i łajdacz się z kim tylko zechcesz, a przekonasz się, czy będę się tym przejmował! Byłem głupcem, poświęcając swój czas Landrysce - dodał i oddalił się, rozkopując obcasami trawę. Nie miałam siły płakać. Czułam się tak, jakby każda, najmniejsza nawet cząstka ciała przestała nagle działać, zamarzła, skamieniała... Stara bagienna sowa podniosła skrzydła i zatrzepotała nimi, ale nie odleciała. Pozostała na gałęzi, a w jej spojrzeniu czaiło się oskarżenie. Kiedy Paul odjechał sprzed naszego domu, wstałam. Nogi miałam jak z waty, ledwie udało mi się dojść do straganu. Po chwili pojawili się pierwsi klienci i turyści, roześmiani i zadowoleni. Mężczyznom najbardziej przypadły do gustu węże i jaszczurki w occie, kobiety podziwiały ręczniki i chusteczki utkane przez babunię. Kiedy już kupili wszystko, na co przyszła im ochota i zapakowali samochody po brzegi, jakiś młodzieniec podszedł do nas z aparatem fotograficznym. - Czy miałyby panie coś przeciwko, gdybym zrobił im zdjęcie? - zapytał. - Zapłacę za to każdej po dolarze - dodał. - Nie ma potrzeby, by płacił pan za zrobienie nam zdjęcia - odrzekła babunia. - Dlaczego nie...? - wtrąciłam. Babunia podniosła pełen zdziwienia wzrok. - W porządku - odrzekł młodzieniec i wydobył z kieszeni dwa dolary. Wzięłam je czym prędzej. - Czy możesz się uśmiechnąć? - zapytał mnie. Zmusiłam się do jakiegoś grymasu, a on pstryknął zdjęcie. - Dzięki - powiedział i wsiadł do samochodu. - Dlaczego kazałaś mu zapłacić te dwa dolary, Ruby? Nigdy dotąd nie brałyśmy za fotografowanie nas pieniędzy -zaciekawiła się babunia Catherine. - Bo świat pełen jest bólu i rozczarowań, babuniu, a ja zamierzam zrobić wszystko, by ten ból i rozczarowania w jak najmniejszym stopniu nas dotykały. Przyjrzała mi się ze smutkiem. - Pragnę, żebyś dorosła, ale nie pragnę, byś stała się kobietą o kamiennym sercu, Ruby - powiedziała. - Miękkie serce jest bardziej wrażliwe na zranienia i ukłucia, babuniu. A ja nie zamierzam skończyć jak moja matka. Nie zamierzam! - rozpłakałam się. Czułam jednak, że ten mur, który wokół siebie wybudowałam, zaczyna pękać. , - Co powiedziałaś Paulowi Tatę? - dopytywała się babunia. - Co spowodowało, że uciekł jak oparzony? - Nie powiedziałam mu prawdy, ale zraziłam go do siebie tak, jak mi radziłaś - wykrztusiłam przez łzy. - On mnie teraz nienawidzi. - Och, Ruby, jak żałuję... - On mnie nienawidzi! - krzyczałam. Odwróciłam się i uciekłam od niej. - Ruby! Nie zatrzymałam się. Pędziłam przez bagna, pozwalając, by cierniste krzewy targały moją sukienkę, drapały nogi i ramiona. Sprawiało mi to ból wprost nie do zniesienia. Nie zwracałam uwagi na ucisk w piersi oraz kałuże i błoto, w które nieustannie wpadałam. Po jakimś jednak czasie b'l rzon eacł* i dłucie w boku zmusiło mnie do zatrzymania nof już tylko iść wolnym krokiem przez niezmie- d śiki k il y n Sasie116' nie zalane wod3 ściezki' ktore ^fy aż k^nałów- Całym moim ciałem wstrząsał potężny *? i a szłam> szłam, mijałam wyschnięte kępy trawy, ,l- h g,iieździły się piżmoszczury i nutrie... Starałam w Któryś ^opływów, w których można było spotkać małe, *- sk«nana i wzburzona zatrzymałam się wreszcie ^łiuią^ złapać trochę tchu. j> ° wnVm CZasie m°J wzrok zatrzymał sie na niewielkich Puom<>rach' Początkowo nie dostrzegłam ich z uwagi na V (i r<'zmiar- Stopniowo jednak coraz wyraźniej zary i rzede mna wydaiac sie czymś w rodzaJu mary -le Vzede mna' wydaJac sie czymś w rodzaJu mary sen ¦ Zobaczyłam jelenia bagiennego, który przyglądał «, i ne3' 7flriekawieniem. Miał piękne, wielkie, choć smut-ne Stał bez ruchu niczym pomnik. KrCZ5ie z ^łuszy dobiegł potężny odgłos wystrzału z kara- bin 5użeg" kalibru. Kolana jelenia ugięły się. Zwierzę h sie jeszcze przez chwilę, starając się za wszelką ce- vma^ na bogach. Wkrótce na jego szyi zaczął się po- t ^ ^ kra* czerwieni, plama krwi, powiększająca się >ac ^ą. Jeleń padł. W kilka sekund po tym usłysza- «:ą.zd4 . radOsci. Spod ściany hiszpańskiego mchu wy- nh*1 » czó'110' ^ którym dostrzegłam dwóch mężczyzn na nr \ e i dziadtoia Jacka w tyle popychającego łódź. Wi- !L • wV"aJął się jakimś turystom i przywiózł ich py czółno zbliżyło się PQ Dziś rą znienawidziłam sam fakt, że tu jestem. sce Sdzie m°Zli zaJ y y ę d t*lie] lwiego jelenia, jeden z przybyszów wręczył dru-i US buł^lke whisky, by uczcić w ten sposób celny Dzjadunio Jack wpatrywał się chciwie w butelkę, i o'1 otr2ymał swoją porcję ognistego napoju. fatfm si? powoli po swoich śladach. t poiny^łam, bagna to piękne miejsce... Pełne cu-d Ta ch i interesujących zwierząt, fascynujących roślin, c Jtii ta.iemniczych i niezwykłych. Ale to także świat, rym silniejsi żywią się kosztem słabszych, świat, do k Yt0Z luJzie Przybywają, by rozkoszować się swym pano- ^ 1 * * * Gdy wróciłam, zaczął padać deszcz, pospieszyłam więc pomóc babuni zanieść do domu rzeczy ze straganu. Deszcz wzmagał się, toteż musiałyśmy zwijać się, by wszystko zabezpieczyć przed ulewą. Strugi wody zalewały blaszany dach, a wichura szalała nad rozlewiskami. Biegałyśmy wkoło domu i zamykałyśmy zbite z desek okiennice. - To prawdziwa nawałnica... - przekrzykiwała wiatr babunia. Słyszałyśmy, jak wicher gwiżdże i uderza o nasze ściany i roznosi miotły oraz inne pozostawione na zewnątrz rzeczy na cztery strony świata: na trawnik i na drogę. Świat za oknem stał się przerażająco ciemny. Waliły grzmoty, a błyskawice przeszywały niebo. Słyszałam, że z przepełnionych beczek przelewa się deszczówka. Krople deszczu były tak ciężkie, że wydawało nam się, iż blaszany dach rozpadnie się za chwilę. W końcu jednak deszcz powoli zaczął słabnąć, niebo rozjaśniło się, a w kilka chwil później przez dziury w chmurach przedarły się pierwsze promyki słońca. Babunia Catherine odetchnęła z ulgą. - Nigdy chyba nie przywyknę do tych gwałtownych opadów... - stwierdziła. - Kiedy byłam małą dziewczynką, zwykle wczołgiwałam się ze strachu pod łóżko. Uśmiechnęłam się do niej. - Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie ciebie jako małej dziewczynki, babuniu... - stwierdziłam. - No cóż, kochanie, kiedyś nią byłam. Nie urodziłam się przecież tak stara i z takimi obolałymi kośćmi, które przysparzają mi tylu cierpień. Położyła rękę na plecach i rozprostowała się. - Chyba zrobię herbaty. Napiłabym się czegoś ciepłego, a ty, Ruby? - Ja też, babuniu - odrzekłam. Usiadłam przy stole kuchennym, kiedy stawiała wodę na piecu. - Dziadunio Jack znów zarabia oprowadzając myśliwych. Widziałam go właśnie na bagnach z jakimiś dwoma mężczyznami. Zastrzelili jelenia. - Był niegdyś jednym z lepszych strzelców - rzekła. - Bogaci Kreole nie mogli mu w tym dorównać. Po takich łowach żaden z nich nie wracał z pustą sakwą... - Ale to był taki piękny jeleń, babuniu... a oni przecież nie potrzebują mięsa, są tylko żądni trofeów. Potrząsnęła głową ze zrozumieniem, po czym zmieniła temat. - Co powiedziałaś Paulowi? - zapytała. - Powiedziałam mu, że chcę zostać artystką i muszę spotykać się z różnymi ludźmi, nie tylko z nim, ale on i tak i w to nie uwierzył. Nie potrafię dobrze kłamać, babuniu -J skarżyłam się. - To chyba nie jest wadą, Ruby... - Owszem, jest, babuniu - stwierdziłam. - Ten świat zbudowany jest na kłamstwie... kłamstwie i oszustwie. Najsilniejsi, czyli ci, którym się powiodło, są w tym rzemiośle doskonali. Babunia pokręciła ze smutkiem głową. -Teraz tylko tak ci się wydaje, Ruby... Ale nie staraj się znienawidzić wszystkiego i wszystkich wkoło. Niektórzy I ludzie z twojego otoczenia są niewątpliwie silniejsi i bogat-1 si, ale z pewnością nie są szczęśliwi... Tkwi w ich sercach! ciemna plama, której nie umieją się pozbyć, a która wywo-j łuje w ich duszy ból, bo wiedzą, że właśnie ciemność jestj tym, z czym będą musieli się całe życie zmagać. - Widziałaś już tyle bólu i cierpienia... Jak to możliwe, że ciągle masz nadzieję? - zapytałam. Uśmiechnęła się. - Nadzieję przestajesz mieć wtedy, kiedy pozwolisz «łu zapanować nad sobą... Tylko co się wtedy stanie...? Nigdy nie trać nadziei, Ruby. Nigdy nie przestawaj o nią walczyć - poradziła mi. - Wiem, jak bardzo czujesz się zraniona i jak bardzo cierpi Paul... Ale zobaczysz, wszystko odmieni się niepostrzeżenie, tak jak szybko ucichła burza, po której znów wyszło słońce. - Ja zawsze marzyłam - ciągnęła, siadając obok i gładząc mnie po włosach - że będziesz miała magiczne wesele, takie, jak w cajuńskiej legendzie o pająkach. Pamiętasz? Stary Francuz sprowadził pająki z Francji i w dniu ślubu swojej córki wypuścił je pomiędzy konary drzew, by snuły pajęczyny. Wtedy rozsypał na nie złoty i srebrny pył, a potem zorganizował orszak weselny, który niósł świece. Noc lśniła tysiącem barw, obiecując młodej parze życie pełne nadziei i miłości... Któregoś dnia poślubisz przystojnego mężczyznę, kto wie, może nawet księcia, i będziesz miała wesele wśród gwiazd - obiecywała babunia. Pocałowała mnie, a ja rzuciłam się jej na szyję. Wtuliłam głowę w jej miękkie ramiona i płakałam, płakałam, a ona głaskała mnie po głowie i uspokajała. - Wypłacz się, kochanie - powtarzała. - Twoje łzy zamienią się wkrótce w radość. - Och, babuniu - żaliłam się. - Nie wiem, czy starczy mi sił... - Na pewno starczy - zapewniła mnie. Uniosła mój podbródek i zajrzała mi prosto w oczy. - Podołasz wszystkiemu - przepowiedziała. Zagwizdał czajnik. Babunia Catherine otarła łzy z moich policzków, pocałowała mnie po raz kolejny i wstała, by zaparzyć herbatę dla nas obu. Nieco później tego wieczora siedziałam przy oknie i obserwowałam rozjaśniające się niebo. Zastanawiałam się, czy babunia ma rację, czy to możliwe, bym miała wesele wśród gwiazd... Srebrny pył tańczył mi przed oczami, kiedy położyłam głowę na poduszce. Zanim jednak zasnęłam, przypomniałam sobie skrzywdzoną twarz Paula, a potem ujrzałam jelenia bagiennego, otwierającego pysk w niemym krzyku, gdy padał na ziemię... Xto jest t$ małą dziewczynką, jeśli ni^ja? 'Tydzień poprzedzający lato i goniec roku szkolnego ciągnął się przez całe wieki. Nienawidziłam każdego ranka, gdy musiałam pójść do szkoły, Vyiedziałam, że zawsze w ciągu dnia albo ja natknę się na P^tia, albo on na mnie. Przez kilka pierwszych dni po naszej ^atastrofalnej rozmowie patrzył na mnie wzrokiem pełnyr^ furii, kiedy tylko spotkaliśmy się. Jego piękne, błękitne 4,czy, które tyle razy spoglądały na mnie z miłością, tera^ stały się zimne, przybrały kolor granitu i wyzierała z ni c\ nienawiść i pogarda, za którymś razem, kiedy wpadliby na siebie na korytarzu, spróbowałam z nim porozmawia ^ _ - Paul... - powiedziałam. - Cv;tcę z tobą pomówić Zachował się, jakby mnie vV3góle nie słyszał i nie widział. Przeszedł po pr<>stu ob^L Chciałam, zęby się dowiedział, iż nie spotykam się ^ * żadnym innym chłopcem po cichu. Poczułam się okro^de i większość dnia spędziłam mając wrażenie, że sc^e zmienia mi się w bryłę ° °cLas nie chciał leczyć moic^ran, a im dłużej ze sobą nie rozmawialiśmy, tym bardziej r> ^się wydawało, ze Paul staje się coraz chłodniejmy i su^zy dla mnie. Żałowałam, że nie mogę tak po prostu pobiec do niego i wyjawić mu całej prawdy. Pragnęłam, by^ rozumiał, dlaczego powiedziałam mu te wszystlde przy'?* słowa. Za każdym razem, kiedy już byłam prawie zdec^owana z nim porozmawiać, powracały do mnie ponure s^a babuni Catherine: „Czy chcesz być tą, która zasieje n^eiawiść w jego sercu i spra- wi, że zacznie gardzić własnymi rodzicami?" Miała rację. W rezultacie zacząłby nienawidzić mnie jeszcze bardziej. Przynajmniej tak uważałam... Milczałam więc jak grób, a prawdę zatopiłam w sercu na samym dnie oceanu łez, którego głębię znałam tylko ja. Niejednokrotnie uzmysławiałam sobie, że mam żal do babuni Catherine i dziadunia Jacka za to, że nie ujawnili tajemnic, które kryły ich dusze i zrobili z historii mojej rodziny wielki sekret. Sekret, który powinnam już dawno poznać... Teraz znajdowałam się w podobnym położeniu jak oni. Musiałam dochować tajemnicy przed Paulem. A co gorsza, musiałam stać z boku i przyglądać się, jak obdarza uczuciem kogoś innego. Zawsze wiedziałam, że Suzzette Daisy, dziewczyna z mojej klasy, podkochuje się w Paulu. Nie trzeba było długo czekać. Udało się jej złowić go w swoje sidła. Gdy Paul spędzał coraz więcej czasu z Daisy, ja zaczęłam odczuwać pewną ulgę. Zużyje więcej energii na to, by myśleć o niej, a nie nienawidzić mnie... Tak mi się zdawało. Obserwowałam, jak siedzą przy stole i jedzą lunch. Widziałam, jak trzymają się za ręce, chodząc po szkolnych korytarzach. Rzecz jasna, jakaś cząstka mnie odczuwała zazdrość, druga zaś wołała z płaczem o sprawiedliwość, kiedy patrzyłam, jak śmieją się i żartują pod moim nosem. Potem usłyszałam, że dał jej pierścionek. Nosiła go dumnie na złotym łańcuszku. Spędziłam wtedy całą noc szlochając w poduszkę. Dziewczęta, które niegdyś zazdrościły mi sympatii Pau-la, teraz napawały się rozkoszą mojej porażki. Któregoś czerwcowego popołudnia Mariannę Bruster zwróciła się do mnie w damskiej toalecie w te słowa: - Sądzę, że nie uważasz się już za kogoś wyjątkowego, skoro rzucił cię dla Suzzette Daisy! Pozostałe dziewczęta wybuchnęły śmiechem i czekały na moją odpowiedź. -Nigdy nie uważałam się za kogoś wyjątkowego, Mariannę - odrzekłam. - Ale dziękuję, że ty miałaś mnie za taką - dodałam. Na chwilę zaniemówiła, po czym wzięła się pod boki i potrząsając głową w rytm każdego słowa wyskandowała: - To cała ty! Próbujesz się wykręcić sprytną odpowiedzią. Ale nie jesteś wcale lepsza, niż my wszystkie! - Nigdy nie uważałam się za lepszą, Mariannę - przerwałam jej. - Bo nie jesteś lepsza. Na odwrót, jesteś gorsza. Jesteś bękartem - zaśmiała się szyderczo. i Inne natychmiast zawtórowały jej, toteż zachęcona ich zachowaniem złapała mnie za ramię i wykrzykiwała dalej: - Paul Tatę poszedł wreszcie po rozum do głowy. Jego miejsce jest przy takich, jak Suzzette, a nie przy panienkach z niższej kasty Cajunów, jak Landrysi - zakończyła. Wyszarpnęłam rękę i zalałam się łzami. Wybiegłam płacząc z toalety. Mówiła prawdę... Wszyscy uważali, że Paul i Suzzette Daisy są doskonałą parą. Ona była piękną dziewczyną o długich, jasnych włosach i regularnych rysach twarzy, a co ważniejsze, jej ojciec był potentatem naftowym. Wiedziałam, że rodzice Paula całym sercem popierają nowy wybór syna. Teraz na pewno nie będzie miał żadnych problemów, jeśli zechce wziąć samochód, gdy zaprosi Suzzette na tańce. Jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że kiedy czasem spotykaliśmy się jego spojrzenie wyrażało tęsknotę. Wydawało mi się nawet, że pała chęcią rozmowy ze mną, lecz za każdym razem, kiedy kierował się w moją stronę, coś stawało mu na przeszkodzie. Wreszcie, ku mojej rozpaczy, rok szkolny dobiegł końca. A poza szkołą Paul i ja żyliśmy w dwóch odrębnych światach i praktycznie nie mieliśmy żadnych okazji do spotkań. Oczywiście widywaliśmy się w niedzielę w kościele, lecz przychodził tam z rodzicami i siostrami i nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Co jakiś czas wydawało mi się, że słyszę w pobliżu domu silnik jego skutera. Wybiegałam wtedy i stawałam w progu z sercem pełnym nadziei, że go zobaczę. Okazywało się jednak, że to przejeżdża jakiś motocykl albo stary samochód. Były to dla mnie mroczne dni... Czułam się tak smutna i zmęczona, że co ranka musiałam prowadzić istne batalie z samą sobą, by podnieść się z łóżka. Każda czynność wydawała mi się znacznie trudniejsza niż przedtem. Potęgowały to upał i wysoka wilgotność powietrza, które nastały na rozlewiskach wraz z nadejściem lata. Temperatura za dnia sięgała nieraz czterdziestu stopni, a w nocy nie spadała poniżej trzydziestu pięciu. Na bagnach panowały bezruch i cisza nie zakłócone przez najmniejszy nawet powiew wiatru znad zatoki. Upał dawał się we znaki i babuni Catherine. O wiele gorzej niż kiedyś znosiła również wzmagającą się wilgoć. Nienawidziłam chwil, kiedy szła leczyć kogoś, kogo bolała głowa lub ugryzł jadowity pająk. Wracała po takich wyprawach kompletnie wyczerpana; włosy kleiły się jej do czoła, a policzki przybierały kolor buraczkowy. Jednak wyprawy te owocowały skromnymi zapłatami i podarunkami w naturze, co miało dla nas niemałe znaczenie, bo o tej porze roku turyści prawie nie pojawiali się na rozlewiskach. W dziaduniu Jacku nie miałyśmy żadnego oparcia, zaprzestał nawet swoich i tak rzadkich odwiedzin. Dochodziły nas słuchy, że poluje na aligatory z jakimiś facetami z Nowego Orleanu. Widywałam go czasami z daleka, kiedy przepływał czółnem zadowolony, że może wszystkie zarobione pieniądze wydać na kolejną butelkę. Któregoś popołudnia babunia Catherine wróciła z jednej ze swoich uzdrowicielskich misji wyczerpana bardziej niż zwykle. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wybiegłam na ganek, by pomóc jej wspiąć się na schodki. Padła bez sił na łóżko. - Babuniu, drżą ci nogi... - niemal płakałam, zdejmując jej mokasyny. Stopy, zwłaszcza kostki, miała posiniaczone i opuchnięte. - Przejdzie mi - odezwała się nie swoim głosem. - Przejdzie... Tylko zrób mi zimny okład na głowę, Ruby. Pobiegłam po okład. - Polezę tutaj trochę, aż uspokoi mi się serce - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. - Babuniu, nie możesz więcej chodzić na tak dalekie wyprawy. Twój wiek już ci na to nie pozwala. Jest za gorąco -prosiłam z płaczem. Pokręciła głową. - Muszę to robić - odrzekła. - Po to mnie nasz Pan po- j słał na ziemię... Poczekałam, aż zaśnie i wyszłam z domu. Wzięłam czółno i popłynęłam do chaty dziadunia Jacka. Przez wiele dni nękały mnie rozpacz i tęsknota, ostatnio* jednak uczucia te przerodziły się w złość skierowaną przeciwko dziaduniowi Jackowi. Wiedział przecież, jak ciężko nam się żyło latem... Zamiast przepijać wszystkie pieniądze, mógł od czasu do czasu i o nas pomyśleć. Postanowiłam nie rozmawiać o moich zamiarach z babunią Catheri-ne, bo nie dopuściłaby do tego, żebym poprosiła go choćby o pensa. W środku lata bagna wyglądały zupełnie inaczej. Prócz przebudzonych aligatorów, których nieruchome sylwetki o grubych ogonach mroziły krew w żyłach, na moczarach żyły niezliczone tuziny węży prześlizgujących się po podmokłym terenie niczym zielono-brązowe nici. Roiło się tu także od moskitów i innych owadów, rechotały gromady ogromnych żab z wyłupiastymi oczami i nadętymi gardłami, śpiewających swe pieśni godowe. Nutrie i piżmoszczury 1 biegały wokół w szaleńczym pędzie. Zatrzymywały się tylko po to, by zmierzyć mnie pełnym podejrzeń wzrokiem. Owady i zwierzęta nieustannie zmieniały obraz mokradeł budując domy, które nagle wyrastały tam, gdzie ich uprzednio nie było. Pajęczyny łączyły rośliny i gałęzie drzew. Zdawało się, że wszystko tętni życiem, jakby bagno samo było wielkim zwierzęciem posiadającym zdolność ożywania, formowania się i regenerowania z każdą nadchodzącą porą roku. Wiedziałam, że babunia Catherine będzie zła, kiedy dowie się, że popłynęłam sama na bagna. Nie ucieszy jej także fakt, że zamierzałam rozmawiać z dziadunem Jackiem. Moja wściekłość jednak sięgnęła zenitu i nakazała mi niezwłocznie to uczynić. Po jakimś czasie dostrzegłam za zakrętem chatę dziadunia Jacka. Kiedy podpłynęłam, z domku poszybował w moją stronę jak rakieta jakiś przedmiot. Usłyszałam trzask patelni i pękających mebli oraz przekleństwa i wrzaski dziadunia. Jakieś krzesło wyfrunęło przez otwarte drzwi i plasnęło o wodę, po czym zatonęło w kilka sekund. Za nim poleciał garnek, potem jeszcze jeden... Zatrzymałam czółno i czekałam, co się jeszcze wydarzy. W chwilę później z chałupy wytoczył się dziadunio Jack i stanął na ganku. Był zupełnie nagi, włosy miał rozczochrane, a w ręku trzymał bat na byki. Widziałam wyraźnie jego przekrwione oczy... Ciało miał utytłane błotem, a nogi całe podrapane. Zadrapania dostrzegłam również na plecach. Strzelił z bata w powietrzu i wrzasnął, nim strzelił po raz kolejny. Natychmiast domyśliłam się, że zwiduje mu się, iż atakuje go jakieś zwierzę. Był w delirium alkoholowym. Babunia Catherine opisywała mi kiedyś, jak to wygląda. Mówiła, iż alkohol tak bardzo przesiąkł jego mózg, że powodował halucynacje. Niejednokrotnie miewał takie ataki, kiedy mieszkał jeszcze w domu, niszcząc przy tym wiele cennych rzeczy, które do niej należały. - Musiałam wtedy uciekać z domu i czekać, aż straci siły i zaśnie - opowiadała. - Inaczej mógłby mi zrobić krzywdę, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Pomna tych słów wycofałam swe czółno do niewielkiej przesieki, by nie zauważył, że go obserwuję. Strzelał ciągle z bata i wrzeszczał tak przeraźliwie, że wystąpiły mu żyły na szyi. Potem wsadził bat do jednej ze swych pułapek na piżmoszczury. Pułapka zatrzasnęła się i nie mógł go wyjąć. Dziadunio wziął pułapkę za potwora, który uwięził jego bat. Wywołało to u niego kolejny napad histerii; zaczął skamleć i wymachiwać rękami. Wyglądał przy tym jak skrzyżowanie człowieka i pająka. Wreszcie wyczerpany padł bez sił na podłogę ganku. Czekałam dłuższą chwilę, po czym domyślając się, że jest nieprzytomny, podepchnęłam czółno do ganku i zajrzałam przez balustradę. Zobaczyłam, że dziadunio śpi skurczony w dziwnej pozie, nieczuły na moskity, które urządziły sobie ucztę na jego nie osłoniętej skórze. Przycumowałam czółno i weszłam na ganek. Dziadunio sprawiał wrażenie na pół martwego. Jego klatka piersiowa z trudem unosiła się i opadała. Wiedziałam, że nie dam rady podnieść go i położyć w domu. Weszłam więc do środka po koc, by go przykryć. Potem wciągnęłam głęboko powietrze i szturchnęłam go. Nawet okiem nie mrugnął. Już chrapał. Odór, jaki się wokół niego roztaczał, sugerował, że chyba wykąpał się w tej swojej taniej whisky. Wszelkie nadzieje, jakie żywiłam w związku z tą wyprawą, rozwiały się bezpowrotnie. - Na wiele zdało mi się, że przyjechałam tu do ciebie -wybuchnęłam. - Jesteś kompletnym zerem, dziaduniu - | mamrotałam. - Co z ciebie za mężczyzna? Jak możesz po- " zwolić, byśmy musiały walczyć o każdy kęs chleba?! Żebyś wiedział, jak zmęczona jest babunia! Czy ty się w ogóle nie szanujesz?! Nienawidzę, że płynie we mnie krew Landrych. Nienawidzę tego! - wrzeszczałam, tłukąc się pięściami po biodrach. Mój głos niósł się echem wśród bagien. W ułamku sekundy dostrzegłam umykającą czaplę i aligatora, który wystawił łeb nad wodę i spoglądał w moją stronę. - Zostań sobie tutaj, na tych bagniskach! Zapij się tą obrzydliwą, zdradziecką whisky na śmierć! Jest mi to zu- % pełnie obojętne! - krzyczałam. \ Łzy płynęły mi po policzkach, gorące łzy wściekłości 1 i rozczarowania. 5 Wstrzymałam oddech i przyglądałam mu się przez chwilę. Mruknął coś, ale nie otworzył oczu. Rozgoryczona wróciłam do czółna i zaczęłam popychać je w stronę domu. Czułam się przytłoczona i pokonana tym wszystkim, co zobaczyłam. * * * W związku z tym, że turyści prawie nie pojawiali się na rozlewiskach, a ja nie musiałam chodzić do szkoły, mogłam więcej czasu poświęcić malarstwu. Babunia Catherine pierwsza zauważyła, że moje obrazy różnią się od poprzednich. Nic dziwnego... Często bywałam przygnębiona, używałam więc więcej ciemnych, ponurych barw, malując głównie krajobraz bagienny o zmierzchu, albo nocne, księżycowe pejzaże. Z moich obrazów spoglądały zwierzęta o połyskujących oczach, a węże wiły się, by znienacka dopaść ofiarę. Woda miała kolor atramentu, a nad nią zwisał hiszpański mech, niczym sieć zastawiona na nieostrożnych wędrowców. Pajęczyny wyglądały teraz jak pułapki, którymi zresztą zwykły być z natury. Przedstawiałam bagna jako przerażające, odpychające i przygnębiające miejsce. A jeśli umieszczałam mojego tajemniczego ojca na obrazie, twarz miał zawsze ukrytą w cieniu. - Nie sądzę, by komukolwiek spodobał się ten obraz, Ruby - rzekła babunia stanąwszy za mną któregoś dnia w chwili, gdy malowałam moją kolejną marę nocną. - Nie jest to rodzaj twórczości, który sprawi, że poczują się lepiej... Nie takie chcieliby powiesić na ścianach swoich pokojów gościnnych i salonów w Nowym Orleanie... - Ale to wyraża mój stan ducha, babuniu, i nic nie mogę na to poradzić - odparłam. Pokręciła ze smutkiem głową i westchnęła, po czym zasiadła w dębowym, bujanym fotelu i zdrzemnęła się. Nawet w tak pochmurny dzień, kiedy na dworze było odrobinę chłodniej, niż zwykle, nie sprawiały jej przyjemności spacery wzdłuż kanałów. Nie wychodziła już szukać kwiatów i ziół, nie odwiedzała przyjaciół. Zaproszenia zwykle odrzucała, tłumacząc się, że musi zrobić to czy tamto, lecz kończyło się na tym, że zasypiała w bujanym fotelu bądź na sofie. Kiedy sądziła, że na nią nie patrzę, łapała z trudem oddech, chwytając się przy tym za piersi. Najmniejszy wysiłek wyczerpywał ją całkowicie. Musiała często odpoczywać w trakcie pracy. Kiedy jednak pytałam, co jej dolega, zawsze miała gotową odpowiedź. Albo była zmęczona, bo zbyt długo nie kładła się spać poprzedniej nocy, albo dokuczało jej lekkie lumbago, albo wstała za wcześnie... Słowem wszystko, byle tylko nie wyznać smutnej prawdy, że od jakiegoś czasu nie czuje się najlepiej! Wreszcie którejś niedzieli sierpnia, kiedy wstałam i zeszłam na dół, stwierdziłam, że po raz pierwszy od bardzo dawna pojawiłam się w kuchni przed nią. - Nie mam pojęcia, co się ostatnio ze mną dzieje - tłumaczyła się potem. - Nie zdarzyło mi się tak zaspać od wielu lat... 7. Ruby - A może nie potrafisz się sama wyleczyć, babuniu. Może twoje zioła i wywary nie działają na ciebie i powinnaś pójść do prawdziwego lekarza... -zasugerowałam. - Głupstwa mówisz! Po prostu nie znalazłam jeszcze właściwego środka, ale jestem na dobrej drodze... Wrócę do siebie za dzień lub dwa... - obiecywała. Mijały jednak dni, a jej stan nie poprawiał się ani trochę. Nieraz rozmawiała ze mną, a po chwili zasypiała w bujanym fotelu, z szeroko otwartymi ustami, a piersi jej wznosiły się i opadały z trudem, jakby musiały walczyć o każdy następny oddech. Jeszcze tylko dwa wydarzenia podniosły ją z fotela i napełniły dawną energią, którą niegdyś tak się szczyciła. Pierwsze z nich to wizyta dziadunia Jacka w naszym domu, który przyszedł prosić o pieniądze... Siedziałyśmy właśnie z babunią na ganku i rozkoszowałyśmy się łagodnym chłodem, który dotarł wreszcie i nad Zatokę, gdy w ciemności dały się słyszeć kroki dziadunia Jacka. Babunia, która już prawie usypiała w swoim fotelu, natychmiast uniosła głowę. Oczy jej stały się podejrzliwe. - A tego po co tu niesie? - zastanowiła się głośno. Wpatrywałam się w ciemność, z której on wyłaniał się niczym zjawa z tamtego świata. Brudny i zaniedbany bardziej niż zwykle wyglądał, jakby tłukł się w tym stanie po okolicy przez wiele dni. Buty miał tak utytłane w błocie, że prawie nie było ich widać. - Nie zbliżaj się! - warknęła babunia. - Właśnie zjadłyśmy kolację i będzie co zwracać. - Oj, kobieto... - mruknął. Przystanął jednak o jakieś pięć metrów od ganku. Zdjął kapelusz i trzymał go w rękach. Z ronda zwisały haczyki na ryby. - Przyszedłem prosić o łaskę - powiedział. - Łaskę? Łaskę dla kogo? - zapytała babunia twardo. - Dla mnie - odparł. Wywołało to u niej paroksyzm śmiechu. Zakołysała się kilka razy w fotelu, potrząsając głową. - Przyszedłeś prosić o przebaczenie? - zapytała. - Przyszedłem pożyczyć trochę pieniędzy - odpowiedział. -Co?! ( Przestała się bujać. - Szlag trafił silnik w mojej łodzi, a Charlie McDermott, od którego chcę kupić następny, używany, nie udzieli mi już żadnego kredytu. Muszę mieć napęd w łodzi, bo inaczej nie zarobię na życie jako przewodnik dla myśliwych, ani jako poławiacz ostryg - tłumaczył. - Wiem, że udało ci się coś odłożyć i przysięgam, że... - A ile warte są twoje przysięgi, Jacku Landry? Jesteś przeklętym człowiekiem, skazanym na zatracenie przez los, człowiekiem, którego dusza ma już swoje miejsce zarezerwowane w najgorszej części piekła - wyrzuciła z siebie z taką energią, jakiej nie widziałam u niej od wielu dni. Przez chwilę dziadunio Jack milczał. - Kiedy zarobię coś, zwrócę ci to natychmiast, od ręki -wymamrotał w końcu. Babunia prychnęła. - Ledwie ci dam ostatni grosz, który nam pozostał, to odwrócisz się na pięcie i pobiegniesz zaraz wydać go na kolejną butelkę whisky. Poza tym - dodała - nie mamy już nic. Sam wiesz, jakie czasy nastały dla rozlewisk i dla nas. Nie mówię już, że to ty powinieneś o nas choć trochę zadbać... - zakończyła. - Robię, co mogę... - zaprotestował. - Dla siebie i tego twojego cholernego kaca! - wypaliła. Przeniosłam wzrok z babuni na dziadunia. Naprawdę wyglądał na skruszonego. Miałam odłożone pieniądze za obrazy, mogłabym mu je pożyczyć, jeśli naprawdę wpadł w tarapaty, bałam się jednak odezwać. -1 pozwolisz człowiekowi umrzeć tam, na bagnach, śmiercią głodową i stać się karmą dla sępów... - zaskomlił. Wstała powoli, prostując całą swoją półtorametrową postać jakby mierzyła co najmniej metr siedemdziesiąt. Głowę trzymała wysoko, ramiona ściągnęła do tyłu. Podniosła do góry palec i wycelowała go w dziadunia niczym pistolet. Ujrzałam lęk w jego oczach. Cofnął się o krok. - Ty już jesteś martwy, Jacku Landry - stwierdziła z autorytetem należnym biskupowi. - Już jesteś pożywką dla sępów. Wracaj na to swoje cmentarzysko i daj nam spokój! - rozkazała mu. - Ładna z ciebie chrześcijanka! - wołał, nie przestając jednak cofać się. - Piękny obraz miłosierdzia. Nie ma co. Nie jesteś lepsza ode mnie, Catherine. Wcale nie jesteś lepsza! Odwrócił się i zniknął w ciemności, z której się przedtem wyłonił. Zrobił to równie szybko, jak się pojawił. Babunia Catherine patrzyła za nim jeszcze przez chwilę, po czym usiadła. - Mogłyśmy mu przecież pożyczyć moje pieniądze za obrazy, babuniu... - odezwałam się. Pokręciła z nienawiścią głową. - On nie ma prawa nawet tknąć tych pieniędzy - rzekła stanowczo. - Będziesz ich potrzebowała któregoś dnia, Ru-by. A poza tym, jak już powiedziałam, od razu zamieniłby je na tę swoją tanią whisky! Milczałam. - Jak on śmie! - nie przerywała, przemawiając raczej do siebie, niż do mnie. - Jak on śmie przychodzić tu i prosić mnie o pożyczkę! Patrzyłam, jak powoli uspokaja się, aż wreszcie usiadła w fotelu. Pomyślałam, że to potworne, iż dwoje ludzi, którzy kiedyś kochali się i chcieli ze sobą przebywać, teraz zachowuje się jak dwa zbłąkane kocury, syczące i drapiące się pod osłoną nocy. Konfrontacja z moim dziadkiem wyczerpała babunię tak bardzo, że musiałam jej pomóc pójść do łóżka. Usiadłam przy niej na chwilę i patrzyłam, jak zasypia. Policzki miała nadal zaczerwienione, a czoło pokryte kropelkami potu. Lękałam się, że pod wpływem stresu po prostu pęknie jej serce. Tej nocy szłam do łóżka pełna obaw. Bałam się, ze kiedy wstanę, stwierdzę, że babuni Catherine już się to nie udało. Lecz dzięki Bogu sen na nowo tchnął w nią energię życiową i wczesnym rankiem obudził mnie odgłos jej kroków, kiedy schodziła do kuchni, by przygotować śniadanie. Pomimo braku nabywców nie przestawałyśmy tkać i wykonywać innych prac chałupniczych, kiedy tylko nadarzyła się P° temu okazja. Przygotowałyśmy sporo rzeczy do wystawienia w sezonie turystycznym. Babunia prowadziła handel wymienny z hodowcami bawełny i farmerami, którzy uprawiali palmetto - roślinę, z liści której wytwarzałyśmy kapelusze i wachlarze. Przehandlowała trochę gumbo za szczapy drewna, z którego robiłyśmy koszyki. Kiedy okazywało się, że nie mamy nic do zaoferowania w zamian za surowce, babunia sięgała głęboko do swego sekretnego schowka i wyciągała stamtąd coś wartościowego, co zostawiła na czarną godzinę. W tym tak trudnym dla nas okresie wydarzyło się coś, co przydało energii i wigoru jej ruchom i słowom. Listonosz przyniósł śmieszną, niebieską kopertę ze szlaczkiem, która okazała się zaadresowana do mnie. List nadszedł z Nowego Orleanu, a jako nadawca figurował Dominiąue. - Babuniu, dostałam list z galerii w Nowym Orleanie! -wołałam wbiegając do domu. Wstrzymała oddech. W jej oczach dostrzegłam błysk podniecenia. - Otwieraj szybko - zniecierpliwiła się. Usiadłam przy stole w kuchni i rozdarłam kopertę. Wypadł z niej czek na dwieście pięćdziesiąt dolarów. Był też i liścik. Gratulacje z powodu sprzedaży jednego z pani obrazów. Pozostałe również cieszą się zainteresowaniem, skontaktuję się z panią w najbliższym czasie, by rzucić okiem na obrazy, które namalowała pani po moim wyjeździe. Z uszanowaniem Dominiąue Wymieniłyśmy z babunią Catherine spojrzenia, a po chwili na jej twarzy zagościł uśmiech szczęścia, jakiego nie widziałam u niej od wielu miesięcy. Zamknęła oczy i zmówiła krótką modlitwę dziękczynną. Ja natomiast bez przerwy wpatrywałam się w czek. - Babuniu, dwieście pięćdziesiąt dolarów! Za jeden obraz! Czy to możliwe?! -Mówiłam ci, że to się kiedyś stanie. Mówiłam ci... -powtarzała. - Zastanawiam się, kto go kupił. Nie napisał tego? Przejrzałam jeszcze raz korespondencję i pokręciłam przecząco głową. - To i tak nie ma znaczenia - rzekła. - Zobaczą go teraz inni ludzie i Kreole zaczną przychodzić do galerii Domini-que'a w poszukiwaniu twoich prac, a on powie im, że te obrazy namalowała artystka o nazwisku Ruby Landry - dodała. - Babuniu, posłuchaj mnie - przerwałam jej. - Wykorzystamy te pieniądze na życie, nie będziemy ich chować na przyszłość. - No, może trochę... - zgodziła się. - Większość jednak odłożymy dla ciebie. Któregoś dnia potrzebne ci będą eleganckie ubrania i pieniądze na podróż - powiedziała z przekonaniem w głosie. - A dokąd to mam jechać? - dopytywałam się. -Wyjedziesz stąd. Wyjedziesz... - mruknęła. - Teraz jednak musimy to uczcić. Zrobimy gumbo z krewetek i jakiś deser. Już wiem! - zadecydowała. - Zrobimy pierścień z ciasta owsianego z kolorowym lukrem. I zaproszę panie Thibodeau i Livaudis, żeby opowiedzieć im o swojej wnuczce. Pękną z zazdrości. Ale najpierw pójdziemy do banku zrealizować twój czek. Radość babuni wypełniła i moje serce radością, jakiej nie odczuwałam od dawna. Żałowałam, że nie mam nikogo, z kim mogłabym świętować to radosne wydarzenie. Myślałam o Paulu. Tego lata widziałam go jeden jedyny raz w mieście. Siedział w samochodzie swojego ojca i czekał, aż ten wyjdzie z banku. On również mnie zobaczył i wydawało mi się nawet, że się do mnie uśmiechnął. Nie podszedł jednak, a po chwili odjechał z ojcem, nie oglądając się za siebie. Rozczarowało mnie to. Poszłyśmy z babunią do miasta zrealizować czek... Po drodze wstąpiłymy do pań Thibodeau i Livaudis, by zaprosić je na uroczystą kolację. Potem babunia zaczęła z wielkim zapałem gotować, co nie zdarzało jej się od miesięcy. Pomagałam jej w przygotowaniach i nakryłam do stołu. Na samym jego środku położyła spięte gumką banknoty dwu- dziestodolarowe, po to, by zrobić wrażenie na starych przyjaciółkach. Gdy dowiedziały się, jak je zarobiłam, nie mogły wyjść z podziwu. Żyli na rozlewiskach ludzie, którzy musieli pracować cały miesiąc na taką sumę. - No cóż, muszę przyznać, że nie jestem tym zbyt zaskoczona... - powiedziała babunia Catherine. - Zawsze wierzyłam, że ona któregoś dnia stanie się sławną artystką. Już teraz jesteś artystką, Ruby. A któregoś dnia będziesz sławna... Zobaczycz... - stwierdziła tonem wyroczni. Podałyśmy gumbo i kobiety wszczęły dyskusję na temat różnorodności przepisów. Na rozlewiskach istniało tyle mniej więcej przepisów na gumbo, ile mieszkało tu cajuń-skich rodzin. Rozmowa stała się jeszcze bardziej ożywiona, kiedy babunia Catherine przyniosła wino domowej roboty. Trzymała je na szczególne okazje. Wystarczył jeden kieliszek, by uderzyło mi ono do głowy. Czułam, jak moja twarz robi się purpurowa, tymczasem babunia i jej przyjaciółki nalewały sobie jeden kieliszek za drugim, zupełnie, jakby to była woda... Dobre jedzenie, wino i miły nastrój przypomniały mi czasy, kiedy babunia i ja chadzałyśmy na różne uroczystości organizowane przez miejscową społeczność. Jedną z moich ulubionych był tak zwany Kurczak dla Nowożeńców. Obyczaj nakazywał, by każda kobieta przyniosła nowożeńcom po żywym kurczaku na zaczątek stada, a przy tym podawano mnóstwo jedzenia i picia oraz organizowano zabawę taneczną przy cajuńskiej muzyce. Babunię Catherine zawsze traktowano jako gościa honorowego. Kiedy podałyśmy już ciasto i mocną, cajuńską kawę, zaproponowałam babuni, żeby poprosiła panie Thibodeau i Livaudis na ganek, a ja tymczasem sprzątnę ze stołu i pozmywam. - Nie powinno się zaganiać do zmywania osoby, na cześć której urządzono uroczystą kolację - oświadczyła pani Thibodeau. Ja jednak nie ustępowałam. Kiedy już posprzątałam, zauważyłam, że na stole nadal leży zwitek pieniędzy. Poszłam więc do babuni, by zapytać, co mam z nimi zrobić. - Wrzuć je do mojej skrzyni, Ruby - powiedziała. Oniemiałam ze zdziwienia. Babunia nigdy nie pozwalała mi nawet otworzyć skrzyni, czy choćby rzucić okiem do jej wnętrza. Od czasu do czasu ukradkiem udawało mi się zajrzeć jej przez ramię, kiedy otwierała skrzynię. Widziałam wtedy piękne, lniane serwety i chusteczki, srebrne sztućce i sznury korali. Pamiętam, jak bardzo pragnęłam poszperać w tych skarbach, jednak babunia zawsze przeganiała mnie od kufra. Omal mi serce nie pękło, gdy zobaczyłam, ile z tych skarbów przepadło bezpowrotnie. A przecież doskonale wiedziałam, że każdy z tych drobiazgów miał dla niej wartość emocjonalną, nie tylko materialną. Uklękłam i patrzyłam, co pozostało: jeden sznurek paciorków, bransoletka, kilka haftowanych szalików i stosik dokumentów oraz obrazków związanych gumową taśmą. W papierach znalazłam moje dowody szczepień, świadectwo ukończenia szkoły babuni i kilka starych listów pisanych atramentem, który wyblakł już tak bardzo, że właściwie nie można ich było odczytać. Przerzuciłam zdjęcia. Nadal przechowywała podobizny dziadunia Jacka jako młodego mężczyzny. Ależ był przystojny, kiedy miał trochę ponad dwadzieścia lat! Wysoki, śniady, ramiona szerokie, wąska talia... Czarujący uśmiech zdobił twarz na fotografii, na której dziadunio stał wyprostowany i dumny. Nietrudno było zgadnąć, dlaczego babunia zakochała się w nim. Znalazłam również zdjęcie, które przedstawiało jej matkę i ojca. Było bardzo wyblakłe, ale na tyle jeszcze wyraźne, by dostrzec, że matka babuni, a moja prababka, była piękną kobietą o słodkim, delikatnym uśmiechu i subtelnych rysach twarzy. Jej ojciec natomiast wyglądał na człowieka dystyngowanego i silnego, miał wąskie usta, które dodawały mu powagi. Odłożyłam plik dokumentów, stare rodzinne portrety i fotografie. Zanim jednak włożyłam moje pieniądze do skrzyni, zauważyłam brzeżek jeszcze jakiegoś zdjęcia wystający spośród kartek oprawnej w skórę Biblii. Ostrożnie wzięłam księgę do ręki, starając się nie uszkodzić i tak już postrzępionych okładek i delikatnie rozchyliłam rozsypują- ce się strony. Z ciekawością zaczęłam się przyglądać starej fotografii. Była to podobizna niezwykle przystojnego mężczyzny stojącego przed okazałą budowlą przypominającą ogromny dwór. Trzymał za rękę małą dziewczynkę, która wyglądała identycznie, jak ja w jej wieku. Podobieństwo było tak uderzające, że pobiegłam do swojego pokoju, by odnaleźć swoje zdjęcie z tego okresu i porównać obie fotografie. Po dokładnych oględzinach uznałam, że to chyba jestem ja. To naprawdę musiałam być ja. Tylko kim był ten mężczyzna, i gdzie zrobiono to zdjęcie? Byłam wówczas na tyle duża, że zapamiętałabym dom taki, jak ten... Tak mi się przynajmniej zdawało. Musiałam mieć więcej niż sześć, siedem lat. Na odwrocie zdjęcia ktoś skreślił kilka słów. Droga Gabrielle! Pomyślałem, że może zechcesz ją zobaczyć w siódme urodziny. Włosy ma identyczne, jak ty, i jest dokładnie taka, jaką sobie wymarzyłem. Kochający Pierre Pierre? Kto to jest Pierre? A to zdjęcie? Przysłano je mojej matce... Kim jest mężczyzna na zdjęciu? Czy to mój ojciec? Czy ja gdzieś z nim podróżowałam? Ale dlaczego pisałby do mojej matki? Przecież ona już wtedy nie żyła. Czy -to możliwe, że o tym nie wiedział? Nie, to nie miało żadnego sensu, bo niby skąd mogłam się znaleźć w takim miejscu. I czy to możliwe, żebym była gdzieś z nim i tego nie pamiętała? Zagadka pochłonęła mnie całkowicie. Czułam skurcze żołądka, ciekawość dosłownie rozsadzała mnie. Po raz kolejny przyjrzałam się dziewczynce na zdjęciu i porównałam obie fotografie. Podobieństwo było niezaprzeczalne. To ja stałam na zdjęciu z tym mężczyzną... Wzięłam głęboki oddech, próbując się nieco uspokoić. Musiałam przecież zejść na ganek, gdzie czekały na mnie babunia Catherine i jej przyjaciółki. Nie mogą zorientować się, że coś mną do tego stopnia wstrząsnęło. Wiedziałam, jak trudno mi będzie ukryć to przed babunią, o ile w ogóle mi się to uda. Na szczęście była tak zajęta rozmo-1 wą o potrawach z krabów, że me zauważyła, co się ze mną j dzieje. W końcu jei przyjaciołki doszły do wniosku, ze czas juz iść do domu. Po raz kolejny zostałam obsypana pocałunka-1 mi i gratulacjami, a babunia stojąc z boku przyglądała się temu z dumą. odprowadziłyśmy obie panie wzrokiem, po czym weszłyśmy do środka. -Nie bawiłam się tak świetnie chyba od wieków! -stwierdziła babunia- ' A ty, Ruby, jak pięknie posprzątałaś - zauważyła. - Jestem z ciebie taka dumna, kochanie... Nagle umilkła Całe podniecenie wywołane listem, winem i wizytą przyjaciółek znikło w ułamku sekundy. Wyczuła, że coś jest nie tak i podeszła do mnie. - Co się stało, Luby? " zaPyta*a z niepokojem. - Czemu jesteś tak podekscytowana? . , - Babuniu - zaczęłam. - Wysłałaś mnie na gorę, żebym i włożyła pieniądze do twojej skrzyni F -Tak - odrzekł, po czym westchnęła głęboko. - A tyj przeglądałaś moje rzeczy? -Nie chciałam myszkować, babuniu, ale zaciekawiły mnie stare zdjęcia, na których jesteście razem z dziaduniem Jackiem. I zdjęcia waszych rodziców. A wtedy zobaczyłam, że coś wystaje spośród kartek twojej starej Biblii i znalazłam to - powiedziałam, podając jej kartonik. Opuściła wzrok, jakby w przeczuciu katastrofy, po czym wzięła ode mnie fotografię i z trudem osunęła się na fotel. - Kim jest ten mężczyzna, babuniu? A ta mała dziewczynka to ja, nieprawdaż? - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. . . Spochmurniała Pod wpływem smutku, jaki ją nagle ogarnął. Pokręciła głową. - Nie Ruby - oświadczyła. - To nie jesteś ty. - Ależ ona wyglada zupełnie tak jak ja, babuniu. Spójrz tylko - prosiłam, przykładając swoje zdjęcie do podobizny Pierre'a i małej dziewczynki. - No, popatrz, proszę. Babunia skinęła g^wą twierdząco. . -Tak, podobieństwo jest łudzące... - odezwała się wreszcie - ale to nie jesteś ty. Wahała się. Ja starałam się nie okazywać zniecierpliwienia, ale ciekawość wprost rozpierała mnie. Moim ciałem wstrząsały dreszcze. Wstrzymałam oddech. - Nie byłam chyba zbyt trzeźwa, kiedy kazałam ci iść na górę i włożyć pieniądze do mojej skrzyni - zaczęła. - Ale może to Opatrzność dała znak, że nadszedł czas... - Czas na co, babuniu? - Żebyś dowiedziała się wszystkiego - odrzekła. Siedziała w fotelu nieruchoma, jakby poraził ją paraliż. Na jej twarzy znów pojawiły się znane mi dobrze oznaki wyczerpania. - Żebyś dowiedziała się, dlaczego wygnałam twojego dziadka na bagna, by mieszkał tam jak zwierzę, którym zresztą jest. Przymknęła oczy i szeptała coś do siebie. Moja cierpliwość jednak już się wyczerpała. - Kim więc jest ta mała dziewczynka, skoro to nie jestem ja, babuniu? - naciskałam. Babunia popatrzyła mi prosto w oczy, z twarzy jej znikł rumieniec wywołany winem i ożywieniem i pokryła się bladością. - To twoja siostra - wyjąkała z trudem. - Moja siostra?! Kiwnęła głową. Zamknęła oczy i nie otwierała ich tak długo, iż myślałam, że nigdy nie dokończy wyjaśnień. -A człowiek, który trzyma ją za rękę... - dorzuciła wreszcie. Nie musiała tego mówić. Wiedziałam dobrze, co usłyszę. - ...to twój prawdziwy ojciec. Miejs ce w moim sercu ~7eśli przez cały czas wiedziałaś, kto jest moim prawdziwym ojcem, babuniu, to dlaczego mi tego dotąd nie powiedziałaś? Gdzie on mieszka? Jak to się stało, że mam siostrę? Dlaczego trzymałaś to w tak wielkiej tajemnicy? I dlaczego stało się to przyczyną wypędzenia dziadunia Jacka na bagna? - zasypywałam ją pytaniami. Głos drżał mi z niecierpliwości. Babunia Catherine otworzyła oczy. Widziałam, że próbuje zebrać siły. Zupełnie, jakby sięgała w głąb siebie i dobywała stamtąd energię. Serce waliło mi jak młotem - ciężko, powoli. Poczułam, że kręci mi się w głowie. Tymczasem świat wkoło nas zdawał się być zadziwiająco spokojny. Zupełnie, jakby każda sowa, każdy owad, a nawet wiatr wstrzymały oddech w oczekiwaniu na ujawnienie prawdy. Po jakimś czasie babunia Catherine zaczęła mówić. Głos jej pełen był smutku i rezygnacji. - Bałam się tego dnia jak ognia - oświadczyła. - Bałam się, bo kiedy dowiesz się wszystkiego, przekonasz się, jak bardzo stoczył się twój dziadek i jak tragiczne było krótkie życie twojej matki... Bałam się, że kiedy już to usłyszysz, poczujesz żal, że tyle czasu ukrywałam przed tobą losy twojej rodziny. Wybacz mi to, proszę, Ruby - błagała. - Starałam się robić to, co uważałam za najlepsze dla ciebie. Ale muszę wyznać, że byłam też egoistką, ponieważ pragnęłam cię zatrzymać przy sobie. Pragnęłam zachować dla siebie coś, co jest częścią mojej biednej, utraconej córki. - Spoj- rzała na mnie. - Jeśli zgrzeszyłam, to przebacz mi, Boże... Nie miałam złych zamiarów. Starałam ci się przychylić nieba, Ruby. Choć wiem, że powodziłoby ci się o wiele lepiej, gdybym cię oddała w dniu twoich narodzin... Westchnęła ciężko po raz kolejny, jakby z jej serca i ramion powoli spadał jakiś ogromny ciężar, który musiała dotychczas nosić. - Babuniu, bez względu na to, co zrobiłaś, i co mi teraz powiesz, zawsze będę cię kochała - zapewniłam ją gorąco. Uśmiechnęła się ciepło, a potem znów spoważniała i zamyśliła się. - Prawda jest taka, Ruby, że nie dałabym sobie rady, nigdy nie uzyskałabym siły, nawet tej duchowej, którą zostałam obdarzona, gdyby nie było cię przy mnie przez te wszystkie lata. Byłaś moim zbawieniem i nadzieją, i nadal tak jest. Jednakże teraz, kiedy stoję nad grobem, musisz wyjechać z rozlewisk i udać się tam, gdzie jest twoje miejsce. - A gdzie jest moje miejsce, babuniu? - W Nowym Orleanie. - Z powodu moich obrazów? - zdziwiłam się. - Nie, nie z powodu twoich obrazów - odrzekła, po czym wyprostowała się w fotelu i kontynuowała opowieść. - Po tym, jak Gabrielle wplątała się w kłopoty z ojcem Paula Tatę, stała się bardzo nieufna. Zaczęła stronić od otoczenia. Nie chciała już chodzić do szkoły, choć bardzo ją o to prosiłam. Oprócz ludzi, którzy przychodzili tutaj, nie widywała nikogo. Stała się częścią dzikiej natury. Żyła według praw przyrody i kochała tylko to, co z niej czerpała. A Matka Natura przyjęła ją z otwartymi ramionami. Piękne ptaki, które uwielbiała, odwzajemniały jej uczucia. Często podpatrywałam, jakim wzrokiem spogląda na nią bagienny jastrząb, towarzyszący jej w wędrówce wzdłuż kanałów. Wracała zwykle, mając wpięte we włosy piękne, dzikie orchidee. Gabrielle mogła siedzieć godzinami nad wodą i wpatrywać się w ruchy fal, zahipnotyzowana śpiewem ptaków. Wyglądało, że nawet żaby, które zwykle przypływały do jej stóp, porozumiewają się z nią jakoś... Żadne stworzenie nie robiło jej krzywdy. Nawet aligatory zachowywały dystans, jakby z szacunku do niej, i wystawiały tylko ślepia ponad wodę, by popatrzeć, jak przechodzi brzegiem moczarów. Zupełnie, jakby bagna i cała dzika przyroda je zamieszkująca uznały ją za jedną ze swoich. Brała czółno i pchała je przez kanały sprawniej od dziadunia Jacka. Miało się pewność, że nie ugrzęźnie i nie zahaczy o nic. Docierała do miejsc, po których rzadko stąpał człowiek. Gdyby tylko zechciała, mogłaby zostać lepszym przewodnikiem po bagnach, niż twój dziadek. Czas płynął, a Gabrielle piękniała z każdym dniem. Jej buzia kwitła niczym kwiat. Cerę miała delikatną jak płatek róży, oczy jasne i bystre niczym światło południowego słońca odbijające się w złotodajnym potoku. Poruszała się z większą gracją niż jelenie bagienne, które nie bały się podchodzić do jej ręki. Sama widziałam, jak głaskała je po głowie -ciągnęła babunia Catherine, uśmiechając się ciepło do odżywających wspomnień. - Nie było dla mnie większej radości, niż radość Gabrielle, ani jaśniejszego klejnotu nad jej śliczny uśmiech. Kiedy byłam małą dziewczynką, znacznie młodszą od ciebie, moja babcia opowiadała mi bajki o wróżkach bagiennych, czyli nimfach, które mieszkały w głębi rozlewisk i ukazywały się tylko ludziom o najczystszych sercach. Bardzo pragnęłam ujrzeć taką wróżkę... Nigdy mi się to nie udało, ale kiedy patrzyłam na moją kochaną Gabrielle, wydawało mi się, że jest jedną z nich. Babunia otarła łzę, która płynęła po jej policzku i opowiadała dalej. - Minęły dwa lata od incydentu z panem Tatę i na rozlewiska przyjechał młody, przystojny Kreol z Nowego Orleanu. Jego ojciec chciał na bagnach zapolować na kaczki. W mieście natychmiast polecono mu twojego dziadunia, który bez wątpienia był najlepszym przewodnikiem po rozlewiskach. Ów młody człowiek, nazwiskiem Pierre Dumas, zakochał się w twojej matce w chwili, kiedy zobaczył, jak wyłania się z gąszczu z pisklęciem ryżowca na ramieniu. Gabrielle miała długie, kasztanowe włosy sięgające połowy pleców, czarne oczy, śniadą cerę i zęby bielsze od klawiszy nowego akordeonu. Niejeden młodzieniec, który trafił w te okolice i ujrzał ją, zakochiwał się bez pamięci, ale Gabrielle odnosiła się teraz do mężczyzn z wielką rezerwą. Kiedy tyl- ko ktoś zatrzymywał się, by z nią porozmawiać, rzucała w jego stronę przelotny uśmiech i znikała tak szybko, że prawdopodobnie myślał, iż spotkał zjawę bagienną, wróżkę z opowieści mojej babci - opowiadała babunia, uśmiechając się. - Z jakiegoś jednak powodu od Pierre'a Dumasa nie uciekła. Och, jakiż on był wysoki i przystojny w tych swoich eleganckich ubraniach... Powiedziała mi tylko, że dostrzega niebywałą delikatność i uczucie w jego twarzy i nie czuje się zagrożona. A ja nigdy dotąd nie widziałam, żeby jakiś młody człowiek stracił głowę tak szybko, jak Pierre Dumas. Gdyby tylko mógł, zostawiłby swoje miejskie życie i zaszyłby się na bagnach, by żyć tam wraz z Gabrielle. Niestety, od ponad roku był żonaty. Rodzina Dumasów jest jednym z najstarszym rodów w Nowym Orleanie - ciągnęła babunia - a w tych sferach nie łamie się raz danych przyrzeczeń. Żona Pierre'a również pochodziła z zamożnej, szanowanej, starej kreolskiej rodziny. Jednakże ku wielkiemu rozczarowaniu ojca Pierre'a, Charlesa Dumasa, jego synowa nie mogła zajść w ciążę. Brak potomstwa stanowił dla nich dotkliwy cios. Byli jednak dobrymi katolikami, rozwód więc nie wchodził w rachubę. Podobnie nie wchodziła w grę adopcja, bo Charles Dumas chciał, by w żyłach jego wnuków płynęła krew rodu Dumas. W każdy weekend Pierre Dumas wraz z ojcem przyjeżdżał do Houmy polować na kaczki. Młodzieniec zaczął spędzać więcej czasu z Gabrielle, niż z dziaduniem Jackiem. Ja odchodziłam od zmysłów ze zmartwienia, bo nawet gdyby Pierre nie był już żonaty, jego ojciec nie dopuściłby do tego, by syn sprowadził mu do domu dziką, cajuńską dziewczynę, nie pochodzącą z żadnego szlachetnego rodu. Ostrzegałam Gabrielle, lecz ona tylko uśmiechała się i patrzyła na mnie, jakbym próbowała zatrzymać wiatr. „Pierre nie zrobiłby mi krzywdy" - twierdziła. Wkrótce zaczął przyjeżdżać do nas, nie udając nawet, że chce wynająć dziadunia Jacka, jako przewodnika. Zabierali z Gabrielle lunch i znikali wraz z czółnem w głębi mokradeł, płynąc w miejsca, które znała tylko ona. Babunia przerwała na chwilę i patrzyła przez dłuższą chwilę na swe ręce. Kiedy podniosła wzrok, w jej oczach malowały się ból i cierpienie. s - Tym razem Gabrielle nie wyznała mi, że jest w ciąży. Nie musiała zresztą. Sama zauważyłam to od razu. Kiedy zagadnęłam ją w tej sprawie, powiedziała tylko, że chce mieć dziecko Pierre'a i że wychowa je tu, na rozlewiskach, by nauczyło się miłości do bagien, które ona tak kocha. Wymusiła na mnie obietnicę, że bez względu na to, co się stanie, zadbam, by jej dziecko mieszkało tutaj i nauczyło się kochać to, co ona darzy taką miłością. Boże, przebacz, ale w końcu złożyłam tę obietnicę. Serce mi omal nie pękło, kiedy patrzyłam na nią brzemienną i myślałam o tym, jaką zyska reputację wśród tutejszej ludności. Staraliśmy się ukryć prawdę, opowiadając o nieznajomym z fais dodo. Niektórzy ludzie przyjęli tę historyjkę za prawdziwą, innych niewiele to obchodziło. Ot, mieli jeszcze jeden powód, by spoglądać z pogardą na Landrych. Kiedy szłam, za plecami słyszałam szepty. Nawet ci, których całe rodziny leczyłam, dołączali do grona plotkarzy. Babunia westchnęła głęboko i opowiadała dalej. Robiła wrażenie, że stara się zaczerpnąć siły z powietrza. - Nie miałam pojęcia o tym, że twój dziadek i ojciec Pierre'a spotkali się, by omówić kwestie związane ze zbliżającym się porodem. Dziadunio Jack miał już doświadczenie w sprzedawaniu dzieci z nieprawego łoża, które powiła Gabrielle. Jego zamiłowanie do hazardu nie pozwoliło mu przepuścić żadnej okazji. Stracił już dokładnie wszystko, co miał i czego nie miał. Długi prześladowały go, gdzie się tylko obrócił- Na dwa tygodnie przed rozwiązaniem Charles Dumas zaoferował piętnaście tysięcy dolarów za dziecko Pierre'a. Oczywiście dziadunio natychmiast na to przystał. Po powrocie do Nowego Orleanu państwo Dumas mieli tak wszystko przygotować, by nikt nie mógł mieć wątpliwości, że maleństwo powiła żona Pierre'a. Dziadunio Jack tymczasem zakomunikował Gabrielle, jaka jest jego decyzja, nie pytając, co ona o tym sądzi i złamał jej serce. Ja również nie mogłam mu wybaczyć tego okrutnego postępku, lecz najgorsze mieliśmy jeszcze przed sobą. Zagryzła dolną wargę. Oczy jej zaszkliły się łzami. Szybko jednak opanowała się, ponieważ chciała dokończyć opowieści. Wstałam szybko i przyniosłam jej szklankę wody. - Dziękuję, skarbie - powiedziała. Wypiła parę łyków. -Już mi lepiej... Usiadłam i cała zamieniłam się w słuch. - Biedna Gabrielle zaczęła niknąć z rozpaczy. Czuła się zdradzona i to nie tylko przez dziadunia Jacka. Dotąd akceptowała jego wady i słabości i nie buntowała się przeciwko okrucieństwu i złu, z jakim się stykała. Ułomności charakteru dziadunia Jacka były częścią świata, w jakim żyła. Pierre jednak miał inne plany co do dziecka niż jego ojciec. Zamierzał przysyłać Gabrielle pieniądze na utrzymanie swego potomka. Obiecywał, że będzie przyjeżdżać do niej częściej. Mówił nawet, że pragnie, by dziecko wychowywało się na rozlewiskach, stając się w ten sposób częścią świata Gabrielle, świata, który, jak twierdził, pokochał bardziej, niż ten, w którym przyszło mu żyć. Kiedy jednak dziadunio Jack przyszedł i oświadczył, że sprzedał dziecko, relacjonując przy tym, jak obie strony doszły do porozumienia, coś się w Gabrielle załamało. Nawet nie stawiała oporu. Spędzała długie godziny siedząc pod cyprysem lub sykomorą. Wpatrywała się w rozległe bagna, wierząc w ich magiczną moc, sławiła ich piękno. Uważała, że Pierre także uległ jego czarowi. Teraz dowiedziała się, że lojalność wobec własnej rodziny miała dla Pierre'a większą wagę, niż obietnice, które sobie składali. Prawie nic .nie jadła, choć ją o to błagałam. Przygotowywałam najróżniejsze ziołowe mikstury, które miały dostarczyć jej organizmowi odżywki. Jednak depresja, w jaką wpadła, przekreślała wszystkie moje wysiłki. Zamiast rozkwitać w ostatnich tygodniach ciąży, stawała się coraz bardziej obolała. Wokół oczu pojawiły się ciemne obwódki, brakowało jej sił witalnych, energii. Przesypiała większość dnia. Widziałam, jak bardzo powiększa się jej brzuch i oczywiście wiedziałam, dlaczego. - Wiedziałaś? - zdziwiłam się. - Co wiedziałaś? - A to, że Gabrielle urodzi bliźnięta. Na chwilę serce zamarło mi w piersiach. Jej słowa uderzyły we mnie, jak grom z jasnego nieba. - Bliźnięta? Ja mam siostrę bliźniaczkę? ;- Ruby Nigdy nie brałam pod uwagę takiej ewentualności, nawet wtedy, gdy stwierdziłam, że jestem bardzo podobna do dziewczynki stojącej na zdjęciu obok Pierre'a Dumasa. - Tak. Ona pierwsza przyszła na świat i to ją oddałam dziaduniowi Jackowi tej nocy. Nigdy tych chwil nie zapomnę - ciągnęła babunia. - Dziadunio poinformował państwa Dumas, że Gabrielle rodzi. Podjechali tu swoją limuzyną i czekali długie godziny w ciemności. Przywieźli ze sobą akuszerkę, ale ja nie pozwoliłam jej przekroczyć progu domu. Widziałam drogie cygaro żarzące się w ustach starego Dumasa, który z niecierpliwością wyglądał przez okno samochodu. Gdy tylko urodziła się twoja siostra, wymyłam ją i wyniosłam na zewnątrz, a tam już wyczekiwał dziadunio, który schwycił ją i popędził natychmiast do oczekującego samochodu wziąć swoje brudne pieniądze. Kiedy wrócił do domu, zdążyłam cię już umyć i włożyć w ramiona twej osłabionej matki. Gdy tylko dziadunio Jack ujrzał cię, natychmiast wpadł w szał. Wykrzykiwał, że wyrzuciłam w błoto piętnaście tysięcy dolarów! Że dobrze o wszystkim wiedziałam, że zrobiłam to celowo. W końcu wrzasnął, że jeszcze nic straconego i podbiegł, by wyrwać cię z rąk Gabrielle i próbować dogonić auto. Ja jednak uderzyłam go z całej siły w głowę patelnią, którą już wcześniej w tym celu przygotowałam, tak że od razu stracił przytomność. Nim się ocknął, zdążyłam wrzucić wszystkie jego rzeczy do dwóch worków i wygnałam go z domu grożąc, że jeśli nie zostawi nas w spokoju, rozpowiem wszystkim, jakiego czynu się dopuścił. Wyrzuciłam wszystkie jego rzeczy z domu. Wziął je i poszedł mieszkać do swej traperskiej chaty, gdzie mieszka do dziś - dodała. - Jest to najlepsze miejsce dla niego... - A co stało się z moją matką? - dopytywałam się drżącym szeptem, tak cicho, że sama nie byłam pewna, czy cokolwiek mówię. - Podwójny poród okazał się dla niej zabójstwem. Nim jednak zamknęła oczy po raz ostatni, zdążyła jeszcze spojrzeć na ciebie i uśmiechnąć się. Przyrzekłam, że zatrzymam cię na rozlewiskach przy sobie, że będziesz dorastała tak, jak ona. Poznasz nasz świat i nasze życie, a któregoś dnia, kiedy nadejdzie właściwy czas, opowiem ci wszystko o twoich narodzinach. Ostatnie słowa Gabrielle brzmiały: „Dziękuję ci, moja mamuniu, moja kochana mamuniu..." Babunia opuściła głowę. Ciałem jej wstrząsały łkania. Wstałam czym prędzej i podbiegłam, by ją objąć. Płakałam razem z nią za matką, której nigdy nie widziałam, nie dotykałam, z ust której nigdy nie usłyszałam mojego imienia. Cóż ja o niej wiedziałam? Nigdy nie poznałam brzmienia jej głosu, ani miękkości łona, do którego by mnie tuliła. Nigdy nie skryłam twarzy w jej włosach, nie poczułam dotyku jej ust na dziecięcych policzkach, nie usłyszałam tego cudownego śmiechu, o którym tyle opowiadała babunia. I czy w tej sytuacji mogłam pokochać mężczyznę, który jest moim prawdziwym ojcem, skoro zawiódł i zdradził moją matkę, odrzucił jej miłość i zaufanie, złamał jej serce w sposób tak okrutny, że odeszła z tego świata? Babunia Catherine otarła łzy i wyprostowała się na krześle. - Czy wybaczysz mi, że utrzymywałam to wszystko w tajemnicy aż do tej chwili, Ruby? - zapytała. - Tak, babuniu. Wiem, że zrobiłaś to z miłości dla mnie, po to, by mnie chronić. A czy mój prawdziwy ojciec dowiedział się kiedykolwiek, co stało się z moją matką? Czy wie 0 moim istnieniu? - Nie - odparła babunia Catherine, kręcąc głową. - To jedna z przyczyn, dla których zachęcałam cię do malowania 1 pragnęłam, byś wystawiała swe prace w galeriach Nowego Orleanu. Miałam i mam nadal nadzieję, że któregoś dnia Pierre Dumas dowie się o istnieniu Ruby Landry i zastanowi go to. To, że nigdy nie poznałaś ojca ani siostry, zawsze mnie nękało. Czuję w głębi serca, że powinnaś ich spotkać, i że wkrótce to nastąpi. Jeśli coś mi się stanie, Ruby, przyrzeknij mi, przysięgnij, że pojedziesz do Pierre'a Dumasa i powiesz mu, kim jesteś. - Nic ci się nie stanie, babuniu - uspokajałam ją. - Mimo to przyrzeknij mi, Ruby. Nie chcę, żebyś tu została i mieszkała z tym... włóczęgą. Przyrzeknij - domagała się. - Przyrzekam, babuniu. A teraz dość już opowiadania.! Jesteś zmęczona, musisz odpocząć. Uśmiechnęła się do mnie i pogłaskała mnie po głowie. - Moja piękna Ruby, podobizna mojej Gabrielle. Jesteś! dokładnie taka, jaką wymarzyła sobie twoja matka - po-l wiedziała. Pocałowałam ją w policzek i pomogłam podnieść si^ z krzesła. Babunia Catherine nigdy nie wyglądała starzej niż teraz, kiedy szłyśmy po schodach do jej sypialni. Pomogłam jej położyć się do łóżka. Potem przykryłam ją dokładnie kocem i uklękłam, by pocałować na dobranoc. - Ruby - odezwała się, chwytając mnie za rękę, kiedy podniosłam się, by wyjść. - Skrzywdził twoją matkę, to prawda, ale musi mieć w sercu coś dobrego, co sprawiło, że pokochał Gabrielle. Spróbuj odnaleźć w nim tylko tę dobroć. A w swoim sercu zrób miejsce na miłość dla niego. Doznasz któregoś dnia ukojenia i radości - przepowiedziała. - Postaram się, babuniu - przyrzekłam. Nie wyobrażałam sobie jednak, że mogę żywić do ojca jakiekolwiek inne uczucie prócz nienawiści. Zgasiłam światło i stąpając na palcach w ciemności, opuściłam jej sypialnię otoczona duchami przeszłości. * * * Wyszłam na ganek i usiadłam w bujanym fotelu, by przemyśleć wszystko, czego dowiedziałam się od babuni. Mam siostrę bliźniaczkę... Mieszka gdzieś w Nowym Orleanie i może patrzy teraz na te same gwiazdy... Tyle że ona nic o mnie nie wie. Co się stanie, kiedy się wreszcie dowie? Jak to przyjmie? Czy będzie tak szczęśliwa, gdy mnie pozna, jak ja na samą myśl o spotkaniu z nią? Została wychowana na Kreolkę w bogatym, kreolskim świecie w Nowym Orleanie. Jak bardzo różnimy się od siebie? Myśli te napawały mnie niemałą trwogą. A mój ojciec? Jak on zareaguje? Czy okaże mi wzgardę i nie uzna mnie? A może będzie mu wstyd? Jak mam mu to wszystko wyjawić? Na co liczy babunia Catherine? Przecież sama moja obecność skomplikuje mu życie do tego stopnia, że może mnie znienawidzić. Z drugiej strony... nie mogę nic poradzić na to, że zżera mnie ciekawość. Jaki jest człowiek, który zdobył serce mojej pięknej matki? Mój ojciec... Tajemniczy mężczyzna z moich obrazów. Westchnęłam głęboko. Rzuciłam okiem na rozlewiska skąpane w bladym świetle księżyca. Zawsze przeczuwałam tajemnicę, którą owiane jest moje życie tutaj... Zawsze słyszałam szept cieni... Zdawało mi się, że zwierzęta, ptaki, a zwłaszcza jastrzębie bagienne pragną tylko tego, bym dowiedziała się, kim jestem i co się tutaj zdarzyło. Warunki, w jakich żyłam, wieczny spór pomiędzy dziaduniem Jackiem a babunią Catherine sprawiły, że stałam się dorosłą znacznie wcześniej, niż sama tego pragnęłam. Chwilami tak bardzo chciałam być taka, jak inne piętnastoletnie dziewczęta, które znałam. Ale troski, wypełniające nasze życie spowodowały, że czułam się o wiele starsza. Tego samego doświadczyła moja biedna matka. Jakże szybko minęło jej życie. Jakie to niesprawiedliwe! Jeśli istnieje niebo bądź piekło, to jest tu, na ziemi... Nie musimy umierać, żeby poznać smak jednego czy drugiego! Poczułam się całkowicie wyczerpana. Wstałam z bujaka i udałam się czym prędzej do łóżka. Zostawiałam za sobą świat demonów żerujących łapczywie na wrażliwych sercach. Biedna babunia Catherine, pomyślałam. Zmówiłam za .nią krótką modlitwę. Przeżyła tyle tragedii, miała tyle trosk, a mimo to nie stała się zgorzkniałą i cyniczną staruszką. Chyba nigdy nie darzyłam jej taką miłością, jak dziś. Leżałam płacząc z tęsknoty za moją zmarłą matką... Matką, której nigdy nie znałam. Płakałam też na myśl o swojej przyszłości. Następnego ranka babunia podniosła się z pościeli z wielkim trudem i udała się, jak zwykle, do kuchni. Słyszałam jej powolne, ociężałe kroki i natychmiast postanowiłam zrobić, co w mojej mocy, by ją rozweselić i dodać jej otuchy. Przy śniadaniu nie wspomniałam słowem o naszej nocnej rozmowie, nie zadawałam też więcej pytań dotyczących przeszłości. Paplałam bez przerwy o naszej pracy, a zwłaszcza o obrazach, które planowałam namalować. - Mam na myśli twój portret, babuniu -powiedziałam. - Mój? Ależ nie, kochanie. Jaki tam ze mnie model. Jestem stara i mam mnóstwo zmarszczek... - Jesteś wspaniała, babuniu. I dla mnie najważniejsza... Chcę cię uchwycić, jak siedzisz w bujanym fotelu. Postaram się namalować także kawałek domu, ale ty będziesz tematem przewodnim. A poza tym, czy istnieją jeszcze jakieś portrety cajuńskich uzdrowicieli? Jestem pewna, że jeśli się postaram, to ludzie w Nowym Orleauie zapłacą duże pieniądze za taki obraz - użyłam argumentu, który powinien ją przekonać do mojego zamiaru. - Ale to do mnie niepodobne, żeby siedzieć przez cały dzień i pozować do jakiegoś portretu - nie dawała za wy- graną. Uważałam jednak, że odpoczynek dobrze jej zrobi i zaczęłam malowanie jeszcze tego popołudnia. _ Czy to znaczy, że będę musiała mieć na sobie ciągle to samo ubranie, do czasu aż skończysz malowanie, Ruby? -zapytała mnie. _ Nie, babuniu. Kiedy już naszkicuję cię w jakiejś sukience, nie muszę co dnia jej oglądać. Treść obrazu zawarta jest tutaj... - powiedziałam, wskazując na swoją głowę. Pracowałam ciężko, najszybciej, jak tylko potrafiłam. Starałam się uchwycić babunię najdokładniej. Każdego dnia, kiedy przystępowałam do pracy, zasypiała w fotelu mniej więcej w połowie pozowania. Wokół niej roztaczała się aura spokoju. Usiłowałam oddać tę atmosferę na obrazie. Któregoś dnia postanowiłam namalować ryżowca siedzącego na balustradzie ganku i wtedy przyszło mi również do głowy, że w oknie umieszczę twarz mojej matki. Jako wzorca użyłam starych zdjęć. Nie powiedziałam o tym babuni. Bardzo chciałam ją tym zaskoczyć. Wreszcie oznajmiłam jej, że skończyłam pracę. Nie mogła się doczekać, by obejrzeć dzieło. Wniosłam je i odkryłam przed nią. Przez dłuższą chwilę milczała. Pomyślałam, że obraz me spodobał się jej. Po chwili jednak spojrzała na mnie, tak jakby patrzyła na ducha. - Otrzymałaś po mnie ten dar... - wyszeptała. - Jaki dar, babuniu? -Mocy... Nadziemskiej mocy... Tą mocą jest twój talent. Kiedy malujesz, widzisz więcej niż inni ludzie. Patrzysz w głąb. Zawsze czułam obecność ducha Gabrielle w tym domu - powiedziała, rozglądając się wkoło. - Wiesz, Ruby, ona wyglądała dokładnie tak, jak ją tu przedstawiłaś. Kiedy ją malowałaś, ukazała się i tobie. Miałaś wizję -wyszeptała. - Miałaś ją przed oczyma. Boże, dzięki ci! Wyciągnęła ramiona, by mnie przytulić i ucałować. - To piękny obraz, Ruby. Nie sprzedawaj go - poprosiła. - Nie zrobię tego, babuniu. Odetchnęła głęboko i otarła kropelki łez, które zgromadziły się w kącikach jej oczu, po czym weszła do pokoju gościnnego, by zadecydować, gdzie ma wisieć portret. * * * Kalendarzowe lato dobiegało końca, ale upał wciąż zdawał się wibrować w powietrzu, przytłaczając nas i czyniąc kolejne dni dłuższymi, niż zwykle, a każdą czynność trudniejszą, niż normalnie. Jesienią i zimą babunia Catherine odbywała swoje uzdrowicielskie wizyty. Leczyła ziołami i wykorzystując swoje siły duchowe. Rozumiała cierpienia innych, ponieważ i ją nękały już różne choroby. -' Któregoś dnia z początkiem lutego, kiedy niebo lśniło przyćmionym błękitem, a kłębiaste chmury przepływały jak dym z jednej strony horyzontu na drugą, na naszej drodze pojawił się wóz terenowy, turkocząc po kamieniach. Trąbił co sił. Właśnie jadłyśmy z babunią lunch w kuchni. - O, ktoś ma kłopoty - stwierdziła. Czym prędzej poderwała się z krzesła i podeszła do frontowych drzwi. Był to Raul Balzac, rybak i poławiacz krewetek, który mieszkał o jakieś dziesięć mil od rozlewisk. Babunia darzyła wielką sympatią jego żonę, Bernardine, a jego matkę leczyła z lumbago przez wiele lat, zanim biedaczka odeszła z tego świata. - Chodzi o mojego chłopaka, pani Landry! - zawołał Raul nie wychodząc z ciężarówki. - Pięciolatka. Dotknęła 1 go jakaś straszna choroba. 1 - Nie ugryzł go jakiś owad? - zasugerowałam od razu. - Zobaczymy. Zostań i zrób kolację - dodała i poszła do samochodu Kaula. Pomógł jej wsiąść i czym prędzej odjechali. Poczułam dumę, że to właśnie do babuni Catherine zwrócił się o pomoc, że w niej pokładał nadzieję... Nieco później tego samego dnia, kiedy zajęta byłam przygotowywaniem kolacji, w radiu zapowiedziano burzę z grzmotami i błyskawicami. I rzeczywiście po chwili niebo zmieniło kolor na ciemnofioletowy. Martwiłam się o babunię. Zamknęłam szczelnie wszystkie okna i stanęłam w drzwiach, czekając na ciężarówkę Raula. Deszcz jednak nadszedł, zanim pojawił się samochód. Padał grad. Strumienie wody uderzały o dach, jakby chciały wybić w nim dziury. Wiatr szalał w koronach cyprysów i sykotfior. Wyginał i wykręcał gałęzie, wyrywał liście i całe konary- Pioruny waliły wokół domu, a błyskawice rozjaśniały niebo żywym ogniem. Jastrzębie nawoływały się wzajemnie, a wszystko, co żyło, szukało jakiejś nory, która mogłaby posłużyć za bezpieczne i suche schronienie. Poręcze werandy skrzypiały. Cały dom zdawał się przewracać i zwijać na wietrze. Nie przypominałam sobie, bym kiedykolwiek przeżyła równie gwałtowną burzę. Potwornie się bałam. W końcu deszcz przestał padać, stawał się coraz to łagodniejszy, aż przerodził się w delikatną mżawkę. Wkrótce potem zapadła noc- Przypuszczałam, że Raul czeka, aż minie burza, by przywieźć babunię Catherine do domu. Tymczasem godziny płynęły jedna za drugą, burza ucichła, a ciężarówka nadal nie pojawiała się. Denerwowałam się coraz bardziej i żałowałam, że nie mamy telefonu, chociaż podczas takiej burzy linia i tak zostałaby przerwana, więc aparat okazałby się bezużyteczny. Kolacja dawno była gotowa, stała na piecu w garnku. Ale ze zdenerwowania nie mogłam przełknąć ani kęsa. Babunia ciągle nie wracała. Spędziłam kilka godzin stojąc na ganku, wypatrując w ciemności świateł ciężarówki Raula. Wreszcie w naszą dróżkę skręcił jakiś samochód. Dostrzegłam Raula. Widziałam też wyraźnie jego najstarszego syna, nie zauważyłam jednak babuni. Zbiegłam po schodkach. - Gdzie babunia? - zawołałam, gdy tylko samochód się zatrzymał. - Z tyłu - wyjaśnił. - Odpoczywa. -Co?! Podbiegłam do samochodu i zobaczyłam babunię Catherine leżącą na starym materacu, przykrytą kocem. -Babuniu! - zawołałam. - Co jej jest? - dopytywałam się, kiedy Raul podszedł do nas. - Zasłabła z wyczerpania kilka godzin temu. Chcieliśmy, by została u nas na noc, ale uparła się, że mamy ją odwieźć do domu, więc postanowiliśmy spełnić jej wolę. Zbiła gorączkę u mojego chłopaka. Przejdzie jej - pocieszał mnie Raul. - To dobrze, że udało jej się pomóc pana synowi, ale co z nią? - Pomożemy ci wnieść ją do domu i położyć do łóżka -oświadczył i skinął na Jeana. Opuścili tylną klapę i we dwójkę wynieśli babunię Catherine z ciężarówki. Przenoszenie obudziło ją. Otworzyła oczy. - Babuniu - powiedziałam biorąc ją za rękę. - Co ci Jest? -Jestem tylko trochę zmęczona... Taka zmęczona... -jęknęła. - Przejdzie mi to - dodała natychmiast. Powieki jej opadły ciężko, a mnie ogarnęło przerażenie. - Szybko! - zawołałam i pobiegłam otworzyć im drzwi. Wnieśli ją do sypialni i ułożyli na łóżku. - Czy możemy coś dla ciebie zrobić, Ruby? - zapytał Raul. - Nie. Poradzę sobie sama. -1 podziękuj jej w naszym imieniu raz jeszcze, gdy się obudzi - rzekł Raul. - Żona podeśle coś rano, a my wstąpimy zobaczyć, jak ona się czuje... Skinęłam głową. Wyszli. Zdjęłam babuni buty i sukienkę. Wyglądała jak odurzona narkotykami, prawie nie otwierała oczu, nie poruszała nogami ani rękami. Wydawało mi się, że nie czuje, iż pomagam jej się rozebrać. Siedziałam przy niej przez całą noc. Mamrotała coś i postękiwała, lecz zbudziła się dopiero rano. Poczułam, jak trąca mnie w nogę. Zasnęłam na krześle obok niej. - Babuniu! - zawołałam. - Jak się czujesz? - Dobrze, Ruby. Jestem tylko trochę osłabiona i zmęczona. Nie pamiętam, jak znalazłam się we własnym łóżku? - Pan Balzac i jego syn Jean przywieźli cię tutaj i wnieśli na górę. - A ty siedziałaś przez całą noc i czuwałaś przy mnie? - zapytała. -Tak. - Biedactwo. - Zdobyła się na słaby uśmiech. - Straciłam twoje jambalaya. Smaczne wyszło? - Tak, babuniu, czeka na ciebie. Ale co ci się stało? - Podejrzewam, że to napięcie. Tego biednego malca ugryzł jadowity wąż wodny i to w stopę, co niełatwo było odkryć. Chłopak biegał na bosaka po trawie bagiennej i zakłócił spokój jakiemuś gadowi - odrzekła. - Babuniu, nigdy nie wracałaś tak wyczerpana po żadnej ze swych uzdrowicielskich wypraw... - Przejdzie mi, Ruby. Tylko, proszę, przynieś mi trochę zimnej wody. Zrobiłam to, o co prosiła. Piła powoli, po czym znów opadły jej powieki. - Odpocznę jeszcze trochę i zaraz wstanę, kochanie. Nie denerwuj się... No, idź już - poleciła. Zrobiłam to bardzo niechętnie, po czym zaraz wróciłam, by do niej zajrzeć. Znów spała. Przed lunchem obudziła się. Cera jej przybrała kolor wosku, a usta pośmiały. Nie mogła sama podnieść się na łóżku. Musiałam jej pomóc ubrać się. - Chciałabym usiąść na ganku - poprosiła. - Najpierw przyniosę ci coś do jedzenia. - Nie, nie. Chcę tylko usiąść na ganku... Wspierając się na mnie wstała i z trudem posuwała się do przodu. Nigdy w życiu tak się o nią nie bałam... Kiedy usiadła już w fotelu, robiła wrażenie, jakby znów straciła przytomność. Jednak w chwilę później otworzyła oczy i obdarzyła mnie słabym uśmiechem. - Czy mogłabyś mi przynieść trochę gorącej wody z miodem, kochanie? Przyniosłam napój najszybciej, jak mogłam. Popijała powoli, kołysząc się delikatnie w fotelu. - Ruby, nie powinno cię to przerazić, ale chciałabym, żebyś coś dla mnie zjrobiła... - rzekła, biorąc mnie za rękę. Dłonie miała chłodne i jakby obce. - O co chodzi, babuniu? Czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Rozsadzały mi powieki. Czułam skurcz w gardle, a nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. - Chciałabym, żebyś poszła po ojca Rush - oświadczyła. - Po ojca Rush? - Krew odpłynęła mi z twarzy. - Ale dlaczego, babuniu? Dlaczego? - Na wszelki wypadek, kochanie. Muszę pogodzić się z Bogiem. Proszę, kochanie. Bądź silna - błagała mnie. Kiwnęłam głową i pospiesznie przełknęłam łzy. Nie chciałam się rozpłakać przy niej. Zanim odwróciłam się, by pobiec do kościoła, chwyciła mnie za rękę i przyciągnęła do siebie. - Ruby, pamiętaj, co mi przyrzekłaś. Jeśli coś złego mi się przydarzy, nie zostaniesz na rozlewiskach. Pamiętaj! - Nic się z tobą nie stanie, babuniu... -Wiem, kochanie, ale to tak na wszelki wypadek... Przyrzeknij mi to raz jeszcze. Przyrzeknij! - Przyrzekam, babuniu. - Dziękuję - powiedziała, zamykając oczy. - Dziękuję... Przyglądałam się jej przez chwilę, po czym pobiegłam do kościoła. Po drodze zalewałam się łzami. Płakałam tak bardzo, że aż poczułam ból w piersiach. Do kościoła dotarłam w błyskawicznym tempie. Nie wiedziałam, kiedy przebyłam tę drogę. Nacisnęłam na dzwonek. Drzwi otworzyła gospodyni ojca Rush. Nazywała się Addie Cochran i pracowała u niego od tak dawna, że nikt nie pamiętał, kiedy tu nastała. - Moja babcia potrzebuje ojca Rush - wyszeptałam łamiącym się głosem. - Co się stało? - Ona jest... Jest bardzo... Ona jest bardzo... - Ale on właśnie wyszedł do fryzjera. Pobiegnę po niegoj i zaraz wyślę go do was. - Dziękuję - odrzekłam. Całą drogę do domu biegłam. Myślałam, że serce wyskc czy mi z piersi i poleci przede mną. Kiedy wreszcie dotarłam do domu, babunia wciąż sie-' działa na ganku w swoim bujanym fotelu. Oczy miała na wpół przymknięte, a na jej ustach gościł delikatny uśmiech. Przeraził mnie. Taki dziwny uśmiech uszczęśliwienia... - Babuniu - wyszeptałam ostrożnie. - Nic ci nie jest? Nie odpowiedziała. Nie odwróciła głowy w moją stronę. Dotknęłam jej twarzy i poczułam, że jest zimna... Wtedy padłam na kolana i objęłam ją za nogi. Trwałam tak, dopóki nie pojawił się ojciec Rush. Prawda wyjdzie . na jaw /ikt nie miał wątpliwości, że wiadomość o odejściu babuni Catherine została chyba uniesiona z wiatrem, który przekazał ją wielu ludziom mieszkającym na rozlewiskach. Jakże bowiem inaczej dowiedzieliby się o jej śmierci w tak zadziwiająco krótkim czasie? Strata ich mistycznej uzdrowicielki, cieszącej się taką reputacją, stanowiła niezwykle ważne wydarzenie dla społeczności Cajunów. Już późnym rankiem zaczęli ściągać do naszego domu przyjaciele babuni i nasi sąsiedzi. Wczesnym popołudniem przed domem stały dziesiątki samochodów. Coraz więcej ludzi pragnęło oddać ostatnią posługę babuni. Kobiety przynosiły w wielkich żeliwnych garnkach gumbo i jambalaya, mnóstwo innych dań oraz całe blachy ciast, nie mówiąc o deserach. Panie Thibodeau i Livaudis zajęły się organizacją stypy, a ojciec Rush miał dopełnić uroczystości pogrzebowych. Gęste chmury nadciągały z południowego zachodu, powodując, że światło słoneczne stało się zamglone i niewyraźne. Duszne, ciężkie powietrze zdawało się pasować do dnia tak smutnego, jak ten. Ptaki przelatywały co jakiś czas popiskując, jastrzębie bagienne oraz czaple tkwiły nieruchome przez cały dzień, przypatrując się zbiorowisku ludzkiemu. Nikt nie widział jednak dziadunia Jacka, więc Thaddeus Butę wziął czółno i popłynął do chaty dziadunia, by przekazać mu tę smutną wiadomość. Wrócił bez dziadka, mruknął do żałobników coś, co sprawiło, że pokręcili tylko głowami, a moje serce wypełniło się żalem. Dziadunio Jack dotarł wreszcie w porze kolacji. Jak zwykle przypominał człowieka, który wytarzał się w błocie. Miał na sobie coś, co najprawdopodobniej uważał za swoją najlepszą parę spodni i koszulę... Portki dawno juz podziurawił na kolanach, a bluzę musiał chyba zmiękczać uderzeniami o skałę, by mógł ją nałożyć. Zwłaszcza rękawy... Zapięta była tylko w tych miejscach, gdzie zostały jeszcze jakieś guziki. Na nogach miał gumiaki wysmarowane mazią i błotem zmieszanym z bagienną trawą. Nie znalazł czasu, by uczesać swą zmierzwioną czuprynę czy przystrzyc brodę, choć musiał zdawać sobie sprawę, ze spotka tu mnóstwo ludzi. Z nosa i uszu wyrastały mu gęste kępki kłaczków. Krzaczaste brwi opadały groźnym łukiem na skronie spalonej słońcem, ogorzałej twarzy Brud w zmarszczkach zdawał się gościć tam od miesięcy. Bił od niego stęchły odór whisky, moczarów, ryb i tytoniu Zapach ten wniknął w progi domu wraz z wejściem dziadunia do Uśmiechnęłam się do niego i pomyślałam, jak głośno krzyknęłaby babunia Catherine, by go wypędzić. Ona jednak nigdy już na niego nie krzyknie... Położono ją w pokoju gościnnym. Nigdy nie widziałam jej twarzy tak spokojnej i łagodnej, jak teraz. Usiadłam z prawej strony trumny z rękami złożonymi na kolanach. Nadal czułam się oszołomiona tym, co działo się wokół mnie. Wciąż miałam nadzieję, że to tylko jakiś zły sen, z którego wkrótce się obudzę. . Przyciszone rozmowy umilkły nagle, kiedy w pokoju pojawił się dziadunio Jack. Gdy tylko wszedł, ludzie stojący przy drzwiach rozstąpili się i ucichli, zupełnie jakby obawiali się, że ich zarazi. Żaden mężczyzna nie podał mu ręki. Dziadunio nie prosił ich też o to... Kobiety uśmiechały się złośliwie, kiedy PrZWzhrokZdziadunia prześlizgiwał się kolejno po wszystkich twarzach. Wreszcie wszedł do pokoju gościnnego i zastygł na widok babuni Catherine leżącej w trumnie. Spojrzał na mnie surowo, po czym podobnym spojrzeniem obrzucił ojca Rush. Przez jakiś czas sprawiał wraże- nie, że nie wierzy własnym oczom. Co robią tu ci wszyscy ludzie? Wydawało się, jakby te właśnie słowa miał na końcu języka i za moment zapyta: czy ona naprawdę umarła, czy to jeszcze jedna z jej sztuczek. Z tym sceptycznym wyrazem twarzy podszedł do trumny babuni, powoli, z kapeluszem w dłoni. Jakieś pół metra przed trumną przystanął i spojrzał. Czekał... Nie wstała i nie zaczęła na niego pokrzykiwać, odprężył się więc i odwrócił w mojg stronę. - Jak się masz, Ruby? - zagadnął. - W porządku, dziaduniu - odrzekłam. Oczy miałam suche. Wypłakałam już wszystkie łzy... Pokiwał głową i odwrócił się, by popatrzeć na kobiety, które przyglądały mu się z nie ukrywaną pogardą. - No co?! Co się tak gapicie? Człowiek nie może pożałować swej zmarłej żony, żeby zaraz nie wlepiały w niego ślepi i nie szeptały za plecami jakieś wścibskie plotkary. Zajmijcie się sobą i zostawcie mnie w spokoju - zawołał. Zaskoczeni i zakłopotani przyjaciele babuni odwrócili się zgodnie na pięcie i tłocząc się wychodzili na ganek. Wyglądali, jak przestraszone stado piskląt uciekające przed niebezpieczeństwem. Jedynie pani Thibodeau, pani Livau-dis i ojciec Rush pozostali w pokoju wraz ze mną i dziadu-nem Jackiem. - Co się z nią stało? - zażądał wyjaśnień dziadunio, a jego zielone oczy ciągle płonęły nienawiścią. - Serce nie wytrzymało - odrzekł ojciec Rush, spoglądając serdecznie na zmarłą. - Całą swoją energię zużyła, pomagając innym, lecząc ich rany i cierpienia, i w końcu obróciło się to przeciwko niej. Niech ją Bóg przyjmie do swego królestwa... - dodał. - Mówiłem jej setki razy - żeby to raz! - że powinna przestać paradować po rozlewiskach i troszczyć się o innych, a zacząć w końcu dbać o siebie. Ale ona słuchać nawet nie chciała. Wiadomo, Cajunka! Uparta aż do śmierci - zakończył, wbijając wzrok w panie Thibodeau i Livau-dis. Kobiety wzruszyły ramionami i napuszyły się jak dwa dumne pawie. -Co też pan opowiada! - przerwał mu ojciec Rush, uśmiechając się łagodnie. - Nie można powstrzymać tak szlachetnej duszy, jak pani Landry, od działania na rzecz potrzebujących. Działalność charytatywna i współczucie innym zawsze towarzyszyło jej na drodze życia... - dodał. Dziadunio Jack odchrząknął. r . -Działalność charytatywna powinna zaczynać się od własnego domu, zawsze jej to powtarzałem, ale ona mnie nigdy nie słuchała. Cóż, żałuję, że nie ma jej już wsrod nas. Kto teraz będzie rzucał na mnie przekleństwa, i kto będzie mnie karcił za to, że zrobiłem to, czy tamto... - zastanawiał się głośno dziadunio. . . , - Och, nie mam wątpliwości, że zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie cię przeklinał, Jacku Landry - zauważyła złośliwie pani Thibodeau. -Że co...? Dziadunio spojrzał na nią, jakby chciał ją zasztyletować. Pani Thibodeau zbyt długo jednak przebywała z babunią Catherine, żeby nie wiedzieć, jak poradzić sobie z dziaduniem. Zmierzyła go od stóp do głów groźnym wzrokiem, a on przetarł wierzchem dłoni usta i odwrócił się zmieszany, pokrzykując. -Taaak... Ja też tak sądzę. Jego uwagę zwróciły nagle zapachy dobiegające z kuchni. - No cóż, mam nadzieję, że paniusie przygotowały cos niecoś do jedzenia...? - zmienił temat. - Jest potraw pod dostatkiem: gumbo i czajnik pełen gorącej kawy na piecu - odpowiedziała z nie ukrywaną niechęcią pani Livaudis. - Przyszykuję ci posiłek, dziaduniu - zaproponowałam, wstając. , . , Musiałam coś robić, po prostu znaleźć sobie jakieś zajęcie, poruszać się trochę. - O! Dziękuję ci, Ruby. To moja kochana wnusia, wie ojciec...? - zwrócił się do ojca Rush. Odwróciłam głowę i popatrzyłam na dziadunia. Przez chwilę w jego oku błysnęła szelmowska iskra, po czym uśmiechnął się i spojrzał w drugą stronę. Zupełnie, jakby było mu wszystko jedno, że ja wiedziałam... - Ona jest wszystkim, co mi zostało teraz na tym świecie _ nie przerywał. - Jedyną rodziną... Będę musiał się nią zaopiekować. - A niby jak zamierzasz to uczynić, Jacku Landry? - zapytała stanowczym głosem pani Livaudis. - Z trudem sam sobie dajesz«radę! - Wiem, co potrafię, a czego nie. Człowiek może się zmienić, czyż nie? Jeśli zdarzy się coś tragicznego, to może się zmienić. Prawda, ojcze? - W sercu każdego, nawet najbardziej zatwardziałego grzesznika leży zdolność do skruchy za grzechy... - odrzekł ojciec Rush, przymykając oczy i składając ręce, jakby miał zamiar zmówić modlitwę za powodzenie tych zamiarów. - Słyszycie? Powiedział to ksiądz, a nie jakiś tam plotkarki pysk! - rzucił dziadunio Jack, wymachując długim i brudnym paluchem w stronę pani Livaudis. - Jestem teraz za coś odpowiedzialny... Mam miejsce, gdzie możemy razem mieszkać, wnuczkę, o którą muszę się zatroszczyć. I zrobię to, co postanowiłem. Jeśli powiedziałem, że tak się stanie, to się stanie. - Jeśli w ogóle będziesz pamiętał, co mówiłeś... - mruknęła pani Thibodeau. Nie ufała mu ani za grosz. Dziadunio uśmiechnął się pod nosem. - Taak. Będę... Będę pamiętał. Będę pamiętał - powtarzał. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie w stronę babuni, zupełnie jakby chciał się upewnić, że nie zacznie na niego krzyczeć, a potem ruszył za mną do kuchni po coś do jedzenia. Wcisnął swe długie, wychudłe ciało do pomieszczenia kuchennego i usiadł. Kapelusz rzucił na podłogę. Rozglądał się wokół, kiedy mieszałam gumbo i nakładałam mu na talerz. - Jak ja dawno nie byłem w tej chacie... Wydaje mi się zupełnie obca - odezwał się do mnie. - A przecież sam ją zbudowałem. Nalałam mu filiżankę kawy i odsunęłam się nieco. Skrzyżowałam ręce na piersiach i patrzyłam, jak pochłania gumbo, łyżka po łyżce, nie przeżuwając ni kęsa... Ryż i zupa spływały mu po brodzie. 9. Ruby - Kiedy jadłeś po raz ostatni, dziaduniu? - zapytałai nagle. Przerwał na chwilę posiłek i zastanowił się. - Nie wiem... Może jakieś dwa dni temu... Jadłem kre-| wetki. A może to były ostrygi...? Wzruszył ramionami i łapczywie rzucił się znów na jej dzenie. - Ja to zbudowałem własnymi rękami! Postawiłam przed nim filiżankę z kawą. -Ale teraz wszystko się zmieni... - powtarzał, kiwając głową między jednym łykiem kawy a drugim. - Umyję siej wprowadzę do tego domu i poproszę moją wnuczkę, by i^ mną zaopiekowała jak trzeba, a ja spróbuję zaopiekować się nią... - przyrzekł. - Nie mogę uwierzyć, że babunia naprawdę odeszła, dziaduniu... - wykrztusiłam, rozpacz ścisnęła mnie za gardło. Przełknął jedzenie i dodał: -A wiesz, że ja też nie... Byłbym gotów założyć siej o ciężką forsę, że ja pójdę pierwszy. Sądziłem, że ta kobieta przeżyje większość istot mieszkających na tym świecie. Miała w sobie tyle zapału... Była jak korzeń starego drzewa: trzymała się tego, w co wierzyła... Nie mógłbym poruszyć jej ani o cal i zmusić, by zboczyła z raz obranej drogi... - Ona także nie potrafiła cię do tego zmusić, dziaduniu... - odparłam jego zarzuty. Wzruszył ramionami. - No cóż, jestem tylko starym, głupim cajuńskim traperem, zbyt tępym, by zrozumieć, co dobre, a co złe. A jednak udaje mi się jakoś przeżyć. Ale powtarzam ci raz jeszcze, Ruby: zamierzam zmienić się i zatroszczyć, by ci było dobrze. Przysięgam - powiedział unosząc nie mytą chyba od lat prawą dłoń o palcach pożółkłych od tytoniu. Jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Czy możesz mi dać jeszcze jedną miskę tych pyszności? Czegoś takiego nie jadłem od wieków. Niech mnie piekło pochłonie, jeśli na bagnach podają takie dania - zarechotał. Dołożyłam mu jeszcze, a potem przeprosiłam i wyszłam, by czuwać przy zwłokach. Źle się czułam, odchodząc od babuni na dłużej. Przed wieczorem przy wlekli się jacyś kumple dziadunia z mokradeł, by złożyć wyrazy współczucia. Nie trzeba było długo czekać, a wyszli z nim za dom, gdzie nie krępując się zaczęli popijać whisky i palić własnoręcznie przygotowane skręty z czarnego tytoniu. Ojciec Rush, pani Thibodeau i pani Livaudis zostały tak długo, jak tylko mogły, obiecując, że wrócą zaraz rano. - Spróbuj odpocząć, Ruby - radziła mi pani Thibodeau. - Musisz mieć siłę na dni, które cię czekają. - Twoja babunia byłaby z ciebie bardzo dumna, Ruby -dodała pani Livaudis, obejmując mnie serdecznie. - Uważaj na siebie... Pani Thibodeau podniosła nagle wzrok i wyjrzała za dom, skąd dobiegał z minuty na minutę głośniejszy pijacki rechot. - Gdybyś nas potrzebowała, daj znać... - rzekła. - Zawsze będziesz mile widziana w moim domu - dodała pani Livaudis wychodząc. Przyjaciółki babuni i kilka sąsiadek posprzątały wszystko i udały się do swoich domów. Nie pozostało mi nic innego, jak pocałować babunię i też udać się spać. Słyszałam, jak dziadunio Jack ze swoimi kumplami-traperami ryczał ze śmiechu do późnej nocy. W pewnym sensie byłam im wdzięczna za ten hałas. Leżałam długie godziny i zastanawiałam się, czy istniało coś, czego nie zrobiłam, a co mogłam zrobić dla babuni... Potem jednak pomyślałam, że skoro ona sama nie potrafiła sobie pomóc, to co ja mogłam poradzić...? W końcu powieki tak zaczęły mi ciążyć, że musiałam pozwolić im się zamknąć. Ktoś śmiał się w ciemności. Słyszałam porykiwania dziadunia Jacka, a potem wszystko ucichło, nawet ból w moim sercu... Kiedy obudziłam się nad ranem, poczułam się jakby opadło ze mnie brzemię rozpaczy. Przez chwilę zdawało mi się, że to wszystko, co zdarzyło się tutaj, to tylko jakaś potworna mara senna. Spodziewałam się za chwilę usłyszeć kroki babuni zmierzającej do kuchni, by przygotować śniadanie dla nas obu. Do moich uszu dobiegł jednak tylko poranny śpiew ptaków. Powoli zaczęłam oswajać się z rzeczywistością. Usiadłam na łóżku. Zastanawiałam się, gdzie spał dziadunio Jack, kiedy wreszcie skończył biesiadować ze swoimi kolesiami. Kiedy stwierdziłam, że nie ma go w pokoju babuni, przyszło mi do głowy, że może wrócił do siebie, na bagna. Zszedłszy jednak na dół znalazłam go rozwalonego na ganku. Jedna noga zwisała mu z podłogi, pod głową miał zwiniętą marynarkę, a w prawej ręce ciągle ściskał pustą butelkę po whisky. -Dziaduniu... - zaczęłam, poszturchując go. - Dziaduniu, obudź się. -Że co...? Zamrugał oczami i zamknął je natychmiast. Potrząsnęłam nim mocniej. - Dziaduniu, obudź się! W każdej chwili mogą zacząć tu się schodzić ludzie. Dziaduniu! - Co? Co jest? Tym razem otworzył oczy szerzej, popatrzył na mnie i jęknął, po czym skulił się i przybrał pozycję półsiedzącą. - Co u dia... Rozejrzał się wkoło i widząc przykrość malującą się na mej twarzy, pokręcił głową. - Musiałem chyba stracić przytomność pod wpływem rozpaczy - zaczął się tłumaczyć. - Rozpacz może do tego doprowadzić, Ruby... Zdaje się człowiekowi, że sobie z nią poradzi, lecz ona wkrada się prosto w serce i ogarnia cię całego... Właśnie to stało się ze mną - dodał potrząsając głową, jakby starał się przekonać nie tylko mnie, ale także i siebie samego. - Po prostu nie potrafię otrząsnąć się z tej tragedii. Przepraszam - ciągnął trąc policzki rękami. - Pójdę ochlapać się wodą z beczki, a potem przyjdę na śniadanie. - Dobrze, dziaduniu - odrzekłam. - A przyniosłeś ze sobą jakieś ubranie? - Ubranie? Nie. Przypomniałam sobie, że w skrzyni stojącej w pokoju babuni znajdowały się jakieś jego stare rzeczy. - Jest tu jeszcze jakaś stara odzież, która może będzie na ciebie pasowała - stwierdziłam. - Pójdę jej poszukać. - No cóż, to bardzo miło z twojej strony, skarbie. Bardzo miło, naprawdę... Widzę, że będzie się nam razem doskonale układało. Ty zatroszczysz się o mnie i o dom, a ja będę polował, zakładał sidła i oprowadzał bogatych turystów z miasta po moczarach. Zarobię dla nas więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek dotąd. Naprawię wszystko, co jest popsute. Wyremontuję ten dom i będzie wyglądał tak świeżo i elegancko, jak w dniu, w którym skończyłem go budować. Przyrzekam, że zmienię się w okamgnieniu! - Ale w międzyczasie, dziaduniu, idź lepiej i umyj się, jak obiecałeś. Smród, który wydzielało jego ciało i ubranie wzmógł się znacznie. - Za chwilę zaczną tu przychodzić ludzie - przypomniałam. - Prawda, prawda... Wstał i rzucił okiem na pustą butelkę po whisky, która nadal leżała na podłodze ganku. - Nie mam pojęcia, skąd się to wzięło. To widocznie Teddy Turner, albo ktoś inny... Położyli mi to dla kawału. -Wyrzucę to, dziaduniu - zaproponowałam podnosząc pospiesznie butelkę. - Dziękuję, skarbie. Dziękuję ci. Wystawił do góry palec wskazujący i trzymał go tak przez jakiś czas, jakby czekając, aż wrócą do niego poprzednie plany. - Umyć się! To na początek... Zszedł niepewnym krokiem z ganku i udał się na tyły domu, gdzie stały beczki z wodą. Weszłam na górę i znalazłam pudło starych rzeczy. Była tam para spodni i kilka koszul, a nawet skarpety schowane pod starym kocem. Wyjęłam wszystko i położyłam na łóżku babuni, żeby mógł się ubrać. - Zrobię to, co Catherine kazałaby mi zrobić z tymi starymi łachami, które mam na sobie: spalę je! - dobiegł mnie z dołu głos dziadunia. Roześmiał się. Kazałam mu pójść na górę i włożyć ubranie, które znalazłam. Zanim ponownie pojawił się w kuchni, ja zdążyłam przygotować śniadanie. Przyszły panie Thibodeau i Livau-dis, by przyszykować strawę dla żałobników. Obie udawały, że nie dostrzegają dziadunia Jacka, choć ten umyty i wystrojony w czystą odzież, wyglądał jak normalny człowiek. - Powinienem przystrzyc sobie włosy, Ruby - odezwał się do mnie dziadunio. - Czy mogłabyś podciąć mi je trochę? Usiądę na odwróconej do góry dnem beczce, tam na zewnątrz... - Dobrze, dziaduniu - zgodziłam się. - Zrobię to, kiedy tylko zjesz śniadanie. - Dziękuję ci - ucieszył się. - Będzie nam tu razem dobrze... - Wyrzekł te słowa bardziej dla informacji pań Thibodeau i Livaudis, niż mojej. Tak to przynajmniej wyglądało. - Na pewno będzie... Jeśli tylko ludzie zostawią nas w spokoju - dodał, spoglądając znacząco w kierunku przyjaciółek babuni. Gdy tylko skończył jeść, wzięłam do ręki nożyce krawieckie i obcięłam tyle jego długich, szczurzych włosów, ile się dało. Skołtunione, stanowiły znakomite mieszkanie dla insektów, musiałam więc potraktować je jedną z mikstur babuni służącą do likwidacji wszy, kleszczy i innych owadów. Siedział posłusznie z zamkniętymi oczami, gdy trudziłam się, by poprawić jego wygląd. Na ustach błąkał mu się uśmiech wdzięczności. Przycięłam mu brodę i zlikwidowałam kłaczki wystające z nosa. Potem ukształtowałam brwi. Kiedy skończyłam, odsunęłam się o kilka kroków, by podziwiać swoje dzieło. Pękałam z dumy, że się tak dobrze spisałam. Teraz dopiero stało się jasne, dlaczego babunia Catherine czuła do niego pociąg w czasach młodości. Oczy staruszka nadal pełne były blasku i zapału, a wydatne kości policzkowe sprawiały, że jego twarz wydawała się pociągająca. Przyjrzał się swemu odbiciu w kawałku zbitego lustra. - No cóż... Może być... O rany, spójrzcie na mnie! Kto to taki? Założę się, że nie wiedziałaś, że twój dziadek jest gwiazdorem filmowym... - powiedział. - Dziękuję, Ruby -klasnął w dłonie. - No cóż, właściwie to powinienem pójść powitać żałobników, jak uczyniłby to każdy gospodarz... -oświadczył. Wszedł na ganek i rozsiadł się w jednym z bujanych foteli tam stojących. Grał rolę osieroconego małżonka, choć wszyscy dobrze wiedzieli, że nie żył z babunią od wielu lat. Nawet ja zaczęłam zastanawiać się, że może uda mi się go zmienić. W uszach zabrzmiały mi słowa babuni Catherine: „Czasem człowiek ma niebywałą okazję, by przeobrazić żabę w pięknego księcia..." A może dziadunio Jack potrzebował jeszcze jednej szansy... Obcięłam mu już te szczurze włosy - pomyślałam. -Leżą gdzieś tam, koło beczki... Jest przecież moją jedyną cajuńską rodziną, czy mi się to podoba czy nie. Drugiego dnia przyszło tyle samo żałobników, co poprzedniego. Nieprzerwany strumień Cajunów ciągnął z daleka, by złożyć ostatni hołd babuni. Wieść o jej śmierci rozeszła się daleko poza granice parafii Terrebonne. Nigdy nie sądziłam, że była znana aż tak daleko. Niektórzy ludzie, którzy przyszli na pogrzeb, opowiadali różne historie i anegdoty o jej nadprzyrodzonej mądrości, cudownym dotyku, niezawodnych lekach i miksturach, a przede wszystkim, o jej silnej i zawsze pełnej nadziei wierze... - Twoja babunia, Ruby, wchodziła do pokoju, w którym siedzieli przerażeni, zatroskani ludzie, przepełnieni obawą o życie kogoś, kogo kochali i wyglądała, jakby ją coś od wewnątrz rozświetlało... Wierz mi, Ruby... - powiedziała do mnie pani Allard z Lafayette - będzie nam jej strasznie brakowało... Ludzie składali mi kondolencje, a ja dziękowałam im za wyrazy współczucia, podawałam coś do picia i jakieś przekąski. Nigdy nie przypuszczałam, że siedzenie przy trumnie i podejmowanie żałobników może okazać się tak wyczerpujące. Dziadunio Jack wprawdzie nie pił, ale perorował na ganku przed domem, starając się zrobić wrażenie na słuchaczach. - Te cholerne szyby naftowe, które wystają z bagien, zmieniają zupełnie ich wygląd. Moczary nie będą już takie, jak kiedyś... A na co to komu? Tylko po to, żeby jeszcze bardziej napchać kieszeń jakiemuś tłustemu, bogatemu Kreolowi z Nowego Orleanu. Powiadam wam, powinniśmy ich stąd przegonić. Powiadam wam... Wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi. To miłe, że ci wszyscy ludzie przyszli tu, by okazać swój szacunek i złożyć kon-dolencje, wszystko to jednak zaczynało być dla mnie zbyt przytłaczające. Czułam ściskanie w gardle i rozsadzający ból w piersiach, który uniemożliwiał oddychanie. Każdy mięsień mojego ciała był napięty pod wpływem szoku, jakim stała się dla mnie śmierć babuni. Wyszłam na chwilę, by ochłonąć i przejść się wzdłuż kanałów i nagle poczułam, że kręci mi się w głowie. - O, Boże... - jęknęłam, przykładając dłoń do czoła. Nim jednak zdążyłam upaść, schwyciła mnie para silnych ramion i przytrzymała. -Spokojnie... - dobiegł do mnie jak przez mgłę czyjś znajomy głos. Pozwoliłam ciału oprzeć się na moim wybawicielu. W chwilę później otworzyłam oczy i ujrzałam przed sobą Paula. - Chyba lepiej będzie, jeśli usiądziesz tu, pod tą skałą... - powiedział podprowadzając mnie do kamienia. Siadywaliśmy niejednokrotnie razem w tym miejscu i puszczaliśmy „kaczki" na wodę. - Dziękuję ci - wyszeptałam. Pozwoliłam mu się prowadzić. Usiadł koło mnie, żując w ustach źdźbło trawy bagiennej. - Przepraszam, że nie przyszedłem wczoraj, ale pomyślałem, że wkoło ciebie jest tak wielu ludzi... - uśmiechnął się. - Nie sądziłem, że i dziś zjawi się aż tylu... Twoja babunia była bardzo znana i kochana na całych rozlewiskach. - Tak. Zawsze to wiedziałam, ale nigdy nie przypuszczałam, że aż tak bardzo. Nie miałam dotąd pojęcia, jak ją szanowano - stwierdziłam. - Zwykle tak bywa. Nie rozumiemy, jak bardzo ktoś jest dla nas ważny, dopóki go nie stracimy - powiedział Paul. - Och, Paul... Ona odeszła. Nie ma już babuni Catheri- ne... Wtuliłam się w jego ramiona i rozszlochałam na dobre. Gładził mnie po włosach, a w jego oczach również zalśniły łzy, zupełnie jakby moje cierpienie stało się jego cierpieniem. - Żałuję, że nie było mnie przy tobie, kiedy to się stało... - próbował usprawiedliwić się. - Bardzo żałuję... Przełknęłam dwukrotnie ślinę, zanim zapytałam. - A dlaczegóż to miałbyś tu być? Nie odpowiedział. - Nigdy nie chciałam, żebyś ode mnie odszedł, Paul. Nie chciałam zrazić cię do siebie. Serce rwało mi się na strzępy, kiedy mówiłam ci te wszystkie rzeczy... - To po co je mówiłaś...? - zapytał łagodnie. W jego oczach dostrzegłam tyle cierpienia! Czułam, jak ciężko musiało mu być przez ten czas. - Po co? - dopytywał się z goryczą. Widziałam, jak cierpi. Wyrażały to jego łzy. To niesprawiedliwe! Dlaczego my dwoje musimy cierpieć tak strasznie za grzechy naszych rodziców? - myślałam. - Po co to zrobiłaś, Ruby? Po co? - zapytał raz jeszcze. Rozumiałam jego gorycz. Nie miałam innego wyjścia, jak wyznać mu całą prawdę. Uciekłam spojrzeniem w bok. Czułam, że muszę uwolnić się od winy, która na mnie ciążyła. - Nie chodziło o to, że cię nie kocham. Paul... - zaczęłam powoli. -1 nadal tak nie jest... - W takim razie co spowodowało to całe nieporozumienie? - przerwał mi. Moje serce, rozdarte rozpaczą i udręczone smutkiem, zaczęło walić jak perkusja podczas uroczystości żałobnych: ciężko, przytłaczająco, powoli, niczym okropne bębny w kondukcie pogrzebowym. Co jest teraz najważniejsze? - zadawałam sobie pytanie. Najważniejsze było to, że mnie i Paula odgradzała prawda. Miłość, która nas łączyła, wymagała szczerości. W przeciwnym razie rozdzieliłoby nas na zawsze kłamstwo, które nie pozwoliłoby poznać Paulowi grzechów jego ojca. Ocalałby w ten sposób jedynie spokój jego rodziny. - O co ci więc chodziło? - nalegał. - Pozwól mi zastanowić się przez chwilę, Paul - poprosiłam i odwróciłam wzrok. Czekał drżąc ze zniecierpliwienia. Serce biło mu równie I szybko jak mnie. Pragnęłam wyznać Paulowi całą prawdę, ale co się stanie, jeśli okaże się, że babunia Catherine miała rację? Co będzie, jeśli Paul znienawidzi mnie za to, że j wyjawiłam mu te tak druzgocące wieści...? Och, babuniu, pomyślałam. Czyż nie jest to właściwy I moment, by ujawnić prawdę, by wywlec na światło dzienne kłamstwa i oszustwa? Wiem, że kiedy człowiek jest jeszcze dzieckiem, należy go trzymać w świecie fantazji. Może to nawet konieczne. Gdyby opowiedziano nam te wszystkie straszne prawdy o życiu, zniszczono by nas, nim zdołalibyśmy wytworzyć skorupę ochronną, która chroni nas przed ciosami. Ale musimy też wiedzieć, że świat nie jest wypełniony jedynie słodko grającymi dzwonkami, cudownymi rzeczami, pysznymi zapachami, wspaniałą muzyką i wiecznie spełnianymi obietnicami. Jest także' pełen burz, trudności, goryczy i nie dochowanych przysiąg- Z pewnością jesteśmy z Paulem na tyle dorośli, pomyślałam, że możemy stanąć twarzą w twarz z prawdą. -Dawno temu coś się tutaj wydarzyło... - zaczęłam. -Coś, co nakazało mi wyrzec słowa, które napełniły cię taką goryczą. - Tutaj?! - Na rozlewiskach. W naszym małym, cajuńskim świecie - przytaknęłam skinieniem głowy. - Prawda o tym wydarzeniu została szybko zatarta, ponieważ przyniosłaby zbyt wiele cierpienia różnym osobom. Czasami jednak prawda musi kiedyś wyjść na jaw... - To znaczy, że ty i ja... - ciągnęłam. - Właśnie my dwoje jesteśmy tą prawdą, która została pogrzebana, a która ma teraz ujrzeć światło dzienne... - Nie rozumiem, Ruby. Jakie kłamstwa? Jaka prawda? - Nikt w tamtych czasach nie przewidział, nie śnił nawet o tym, że my się kiedyś pokochamy - mówiłam. - Nadal nic nie rozumiem, Ruby. Dlaczego ktoś kiedyś miałby przewidywać, że my się kiedyś pokochamy i dlaczego miałoby to mieć jakiekolwiek znaczenie - zastanawiał się głośno, robiąc zeza ze zdenerwowania. Nie było łatwo tak po prostu wyrzucić to wszystko z siebie i opowiedzieć w kilku słowach. Podświadomie czułam jednak, że Paul mnie zrozumie. - W dniu, w którym straciłam matkę, ty także ją straciłeś... - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Słowa paliły mnie niczym rozżarzone węgle. Jednak w chwili, gdy je wypowiedziałam poczułam się tak, jakby mi ktoś wlał za koszulę szklankę mrożonej lemoniady. W oczach Paula odmalowało się bezgraniczne zdumienie. Spostrzegłam, że wreszcie coś zaczyna do niego docierać. - Moja matka... Umarła razem z twoją...? Wbił we mnie wzrok, a jego twarz stała się purpurowa. - Co to znaczy! Że niby ja i ty... Że jesteśmy spokrewnieni?! Że jesteśmy bratem i siostrą?! - wyrzucał z siebie niezliczone pytania. Przytaknęłam ruchem głowy. - Babunia Catherine zdecydowała się powiedzieć mi o tym, gdy zauważyła, co zaczyna nas łączyć - powiedziałam. Potrząsnął głową. Widziałam, że podchodzi sceptycznie do całej tej opowieści. - Bardzo cierpiała wiedząc, że musi to zrobić. Teraz, kiedy patrzę wstecz, widzę, że od tego momentu starość wpełzła do jej serca, głosu, kroków... Dawne cierpienia żądlą boleśniej po latach, niż za młodu. - To jakaś pomyłka... Jakaś stara, cajuńska bajda, jakaś plotka wydumana dla rozrywki przez intrygantki - przerwał Paul, usiłując się uśmiechnąć. - Babunia Catherine nigdy nie plotkowała. Wiesz doskonale, że była osobą nie znoszącą kłamstwa. Zmusiła mnie, bym zerwała z tobą, choć wiedziała, że złamie mi to serce. Nie mogę jednak dłużej znieść myśli, że mógłbyś mnie znienawidzić, że mną gardzisz. Nie chcę ciągle ranić cię, Paul. Umierałam za każdym razem, kiedy patrzyłeś na mnie z nienawiścią na korytarzu szkolnym... Co noc kładąc się do łóżka płakałam z tęsknoty za tobą. To prawda, nie możemy rozniecać naszej miłości... Nie zniosę jednak dłużej twojej wrogości. - Nigdy nie uważałem cię za wroga, Ruby. Ja tylko... - Nienawidziłeś mnie. Tak było. Teraz możesz mi to wyznać. Teraz te słowa mnie nie zabolą, nawet jeśli je usłyszę. Wycierpiałam już dość z tego powodu - powiedziałam uśmiechając się przez łzy. - Ruby... - zaczął Paul. - Nie chcę przyjąć do wiadomości tego, co mi powiedziałaś. Nie mogę uwierzyć, że mój ojciec i twoja matka... - Jesteś wystarczająco dorosły, by poznać prawdę, Paul. Może to trochę egoistyczne z mojej strony, że opowiedziałam ci o wszystkim. Babunia ostrzegała mnie, bym tego nie robiła. Mówiła, że w końcu mnie znienawidzisz za to, że wywołałam niesnaski w twojej rodzinie, ja jednak nie potrafię znieść kłamstw, które nas dzielą, zwłaszcza teraz, kiedy ją straciłam i nie mam już na tym świecie nikogo... Paul wpatrywał się we mnie przez chwilę, po czym wstał i zbliżył się do krawędzi wody. Patrzyłam, jak stoi tam i kopie jakieś kamyczki. Myślał. Oswajał się z nową sytuacją. Wiedziałam, jakie spustoszenie zasiałam w jego sercu. Podobny zamęt panuje też w jego umyśle... Potrząsnął po raz kolejny głową, tym razem nieco energiczniej, i odwrócił się w moją stronę. - Ale przecież są zdjęcia mojej matki, kiedy była ze mną w ciąży, fotografie, na których jestem tuż po urodzeniu i... -Kłamstwa... - stwierdziłam. - To wszystko kamuflaż, by grzeszne sprawy nie wyszły na jaw. - Nie masz racji! To jakaś straszliwa pomyłka, nie czujesz tego? - wykrzykiwał, zaciskając pięści. - A my musimy przez to cierpieć. Jestem pewien, że to nie może być prawda! Mam całkowitą pewność, że tak nie jest - utwierdzał sam siebie w przekonaniu. - Babunia Catherine nie okłamałaby mnie, Paul. - Może babuni Catherine wydawało się, że jeśli opowie ci tę historię, powstrzyma cię to od związania się ze mną. Sądziła, że moja rodzina byłaby temu związkowi przeciwna i napsułaby nam dość krwi. Że stałoby się to powodem naszych cierpień. Tak właśnie musiało być! - przekonywał zadowolony z własnej teorii. - Dowiodę tego. Jeszcze nie wiem jak, ale dowiodę, a wtedy... wtedy nic już nas nie rozdzieli, będziemy razem, jak marzyliśmy. - Och, Paul... Sam nie wiesz, jak bardzo bym chciała, żebyś miał rację... - stwierdziłam. - Mam rację - rzekł z ufnością Paul. - Jeszcze się przekonasz. I zedrzesz zelówki na następnym fais dodo... - dodał, śmiejąc się. Uśmiechnęłam się i ja. - A co z Suzzette? - wypaliłam. - Nie kocham Suzzette. Nigdy nie kochałem. Po prostu musiałem mieć kogoś, kto... kto by... - Wywołał we mnie uczucie zazdrości? - zapytałam, przyglądając mu się dociekliwie. - Tak - przyznał. -Nie winie cię, że to uczyniłeś... Przykro mi tylko, że robiłeś to z takim przekonaniem - skarciłam go z uśmiechem. - No cóż... Jestem w tym niezły... Roześmieliśmy się. Spoważniałam w jednej chwili i ujęłam go za rękę. Pomógł mi wstać. Staliśmy naprzeciwko siebie. Twarzą w twarz... - Nie chcę cię ranić, Paul. Nie pokładaj jednak zbyt wiele nadziei w tym, że zdołasz mi udowodnić, iż to, co przekazała mi babunia Catherine jest kłamstwem... Obiecaj mi, że kiedy dowiesz się, co wydarzyło się naprawdę... - Jestem pewien, że nie odkryję nic niewłaściwego... -upierał się. - Obiecaj mi - nie dawałam za wygraną. - Przyrzeknij, że jeśli stwierdzisz, że to, co powiedziała babunia Catherine, jest prawdą, przyjmiesz to do wiadomości i pokochasz kogoś innego. Przyrzeknij! - Nie mogę - oświadczył. - Nie potrafię nigdy pokochać kogoś innego tak bardzo, jak ciebie, Ruby. To niemożliwe. Przytulił mnie. Czułam, jak bije mu serce. Potem jego usta musnęły moje włosy. Zamknęłam oczy. Marzyłam, że znaleźliśmy się gdzieś daleko, w świecie pozbawionym kłamstw i oszustw, gdzie zawsze panuje wiosna, gdzie słońce dotyka naszych serc i twarzy, czyniąc je wiecznie młodymi. Pisk jastrzębia bagiennego kazał mi natychmiast unieść głowę. Drapieżnik okazał się pisklęciem. Może nawet dopiero niedawno nauczył się latać i wyskoczył z gniazda zadowolony z szansy, którą daje mu życie. Nie dbał o to, że pozostawia matkę, samotną i zatroskaną... - Czasem nienawidzę rozlewisk - powiedziałam. - Chwilami wydaje mi się, że nie tu jest moje miejsce... Paul spojrzał na mnie zdziwiony. - Ależ oczywiście, że należysz do rozlewisk - stwierdził. Na końcu języka miałam dalszą część swojej historii. Pragnęłam opowiedzieć mu o siostrze bliźniaczce, o swoim ojcu, który mieszka w jakimś wielkim domu w Nowym Orleanie... Nie ujawniłam jednak całej prawdy. Jak na jeden dzień dowiedział się dość. - Lepiej będzie, jeśli wrócę do domu i powitam kolejnych żałobników - powiedziałam, kierując się w stronę domu. - Przyjdę tam i pozostanę z tobą tak długo, jak tylko będę mógł - obiecał. - Moi rodzice przysłali trochę żywności -dałem ją pani Livaudis - i prosili, by ci złożyć kondolencje. Przyszliby osobiście, ale... - zatrzymał się w pół zdania. -Nie staram się ich usprawiedliwiać. M<3j ojciec nie toleruje twojego dziadka - dokończył. Jak bardzo pragnęłam wyjawić mu., dlaczego tak jest... Jak bardzo chciałam się zwierzyć, porozmawiać o wszystkich szczegółach, które przekazała mi babunia Catherine. Pomyślałam jednak, że co za dużo, t(o niezdrowo. Prawda jest nieraz zbyt jaskrawym światłem, w które niełatwo jest spojrzeć... Kiwnęłam więc tylko głową na znakc, że rozumiem. Podbiegł i ujął mnie pod rękę, tak jakby ciągle nie zdawał sobie sprawy albo nie chciał tuwierzyć, że przecież zmarła jest i jego babcią... W brudno to zmienić ogrzeb babuni Catherine był jedną z największych uroczystości żałobnych, jakie kiedykolwiek odbyły się w parafii Terrebonne. Dziadunio Jack zachowywał się nadzwyczaj poprawnie. Odziany w najlepsze ubranie, jakie można było zdobyć w ostatniej chwili, z uczesanymi włosami, przystrzyżoną brodą, z wyczyszczonymi i wyglansowanymi butami wyglądał, jak jeden z najbardziej szanowanych przedstawicieli społeczności Houmy. Przyznał mi się, że nie był w kościele od śmierci mojej matki. Usiadł jednak obok mnie, śpiewał psalmy, odmawiał modlitwy. Stał u mego boku także i na cmentarzu. Wydawało się, że jeśli tylko w jego żyłach nie płynie whisky, dziadunio staje się cichym, powszechnie szanowanym obywatelem. , Rodzice Paula zjawili się w kościele, lecz nie przyszli na cmentarz. Paul jednak przybył i stanął po drugiej stronie grobu. Nie trzymaliśmy się za ręce, lecz jego obecność pomogła mi przetrwać te trudne chwile... Ojciec Rush udzielił ostatniego błogosławieństwa i wtedy opuszczono trumnę. Poczułam, jak rozpacz wdziera się w głąb mej duszy. Pomyślałam, że nic nie mogłoby bardziej rozszarpać mi serca. Kiedy babunia leżała martwa w domu, obecna ciałem i duchem, nie rozumiałam jeszcze, jak bardzo ostateczna jest śmierć. Teraz jednak, widząc, jak trumnę z jej ciałem spuszczają do grobu, nie potrafiłam pogodzić się z faktem, że nie będzie jej już, że nie powita mnie o poranku i nie utuli wieczorem do snu... Nie chciałam przyjąć do wiadomości, że nie będziemy już razem praco- wać, by zapewnić sobie skromne środki do życia. Nie ceptowałam faktu, że nie usłyszę już, jak śpiewa, stojąc przy piecu, ani nie zobaczę, jak wyrusza w którąś z kolejnych misji uzdrowicielskich. Siły opuściły mnie całkowicie... Nogi, jak z waty, uginały się pode mną. Ani Paulowi, ani dziaduniowi nie udało się podtrzymać mnie, nim osunęłam się na ziemię. Ocknęłam się na przednim siedzeniu samochodu, który przywiózł nas na cmentarz. Ktoś poszedł do pobliskiego stawu i zmoczył chusteczkę w wodzie... Teraz ta chłodna, orzeźwiająca wilgoć pomagała mi przyjść do siebie. Zobaczyłam panią Livaudis pochylającą się nade mną. Gładziła mnie po włosach. Dostrzegłam Paula z zatroskaną twarzą, który stał tuż obok niej. - Co się stało? - Po prostu zemdlałaś, kochanie. Zanieśliśmy cię do samochodu. Jak się czujesz? - zapytała pani Livaudis. - Nic mi nie jest - odparłam. - Gdzie dziadunio Jack? -zapytałam. Próbowałam usiąść, ale zaczęło mi się kręcić w głowie i z powrotem opadłam na siedzenie samochodu. -Polazł już... Ze swoimi starymi kumplami z bagien -rzuciła zjadliwie pani Livaudis. - Ale nie przejmuj się. Odpoczywaj sobie tutaj, kochanie. Zabierzemy cię zaraz do domu. Odpoczywaj... - Będę siedział tuż za tobą - powiedział Paul, pochylając się nade mną. Kiedy dojechaliśmy do domu, poczułam się na tyle silna, że mogłam wstać i wejść po schodkach na werandę. Pani Thibodeau kazała mnie zaprowadzić do mego pokoju. Zdjęto mi buty. Położyłam się, czując się bardziej zakłopotana, niż słaba. - Już mi dobrze... - tłumaczyłam wszystkim. - Wszystko w porządku. Powinnam zejść na dół i... - Poleź chwileczkę, kochanie - nalegała pani Livaudis. -Przyniesiemy ci coś zimnego do picia. - Ale ja powinnam pójść na dół... Ludzie... - Nad wszystkim czuwamy. Odpocznij jeszcze trochę -prosiła pani Thibodeau. Zrobiłam, jak kazały. Pani Livaudis wróciła ze szklanką chłodnej lemoniady. Poczułam się znacznie lepiej po jej wypiciu i zaraz jej to zakomunikowałam. - Jeśli pozwolisz, to chłopak Tate'ów chciałby zobaczyć, jak się czujesz. Obgryza paznokcie i łazi tam i z powrotem wokół domu, niczym ojciec spodziewający się narodzin potomka - rzekła pani Livaudis, uśmiechając się. - Tak, proszę go wpuścić na górę - zgodziłam się. Pozwoliła Paulowi wejść do mojego pokoju. - Jak się czujesz? - zapytał natychmiast. - Już dobrze. Przepraszam za kłopot - zrobiłam zawstydzoną minę. - Tak bardzo chciałam, żeby wszystko poszło gładko. -I poszło. To był najbardziej... najbardziej uroczysty pogrzeb, jaki kiedykolwiek widziałem. Nikt nie pamięta takich tłumów na czyimkolwiek pogrzebie, a ty zachowałaś się doskonale. To, że zrobiło ci się słabo, każdy zrozumie. - Gdzie jest dziadunio Jack? - dopytywałam się. - Dokąd poszedł tak nagle? - Nie wiem, ale zjawił się jakąś chwilę temu. Jest na dole i podejmuje ludzi na ganku. -Pił? - Odrobinę - skłamał Paul. , - Paulu Tatę! Musisz jeszcze sporo poćwiczyć, żeby mnie oszukać - skarciłam go. - Nietrudno cię przejrzeć. Całą prawdę masz wymalowaną na twarzy. Roześmiał się. - Nic mu nie będzie, za dużo tam ludzi - zapewnił mnie Paul. Nie zdążył jeszcze zamknąć ust, a usłyszeliśmy dobiegający z dołu wrzask. - Nikt nie będzie mi mówić, co mam robić we własnym domu! - wrzeszczał dziadunio Jack. - Możecie sobie obdzierać ze skóry swoich własnych facetów we własnych domach, ale mnie zostawcie w spokoju! A teraz zabierać dupy i żebym was tu więcej nie widział! No już, wynocha! Po tych słowach nastąpiły dalsze wrzaski i pogróżki. 10. Ruby - Pomóż mi zejść na dół, Paul. Muszę zobaczyć, co on tam wyprawia - poprosiłam. Wstałam z łóżka, włożyłam buty i ruszyłam do kuchni, gdzie siedział dziadunio Jack z butelką whisky w ręku. Kiwał się na stołku, przyglądając tłumkowi żałobników stłoczonych w progu. -N... co ś...ę g...pić, he? Nie widz...liście czł...wieka w żałob...? Nie widz...liście faceta, co pochował ż...nę? Dość gapień... ś...? Zajmijć... się sobą! - bełkotał. Pociągnął kolejny łyk z butelki. Zachwiał się i wytarł usta wierzchem dłoni. - N... już w...s nie ma! - wrzasnął znów, widząc, że nikt nie poruszył się. - Dziaduniu! - zawołałam. Spojrzał na mnie mętnym wzrokiem, po czym rąbnął kubkiem o zlew, aż ten roztrzaskał się na kawałki, a jego zawartość rozlała po całej kuchni. Kobiety zapiszczały ze strachu, a on dalej ryczał. Był przerażający w tych swoich napadach wściekłości. Szalał po domu z energią, jakiej trudno się było po nim spodziewać. Paul objął mnie i wciągnął z powrotem na schody. - Poczekajmy, aż się uspokoi - nakazał. Usłyszeliśmy kolejny wrzask dziadunia Jacka, a potem kroki żałobników uciekających w pośpiechu z domu. Kobiety chwytały dzieci i pędziły do samochodów i ciężarówek, a za nimi umykali ich mężowie. Dziadunio szalał jeszcze przez chwilę i rozbijał wszystko, co miał pod ręką. Paul usiadł na łóżku i ujął mnie za rękę. Słuchaliśmy przez moment, co się dzieje na dole. Po chwili wszystko ucichło. - Przeszło mu - odezwałam się. - Pójdę tam i zacznę sprzątać... - Pomogę ci - zaofiarował się Paul. Dziadunia znaleźliśmy rozwalonego bezsilnie w bujanym fotelu. Chrapał. Posprzątałam w kuchni i zmiotłam kawałki rozbitego garnuszka, a Paul wytarł stół i ustawił poprzesuwane meble. - Idź lepiej do domu, Paul - poradziłam mu, jak tylko skończyliśmy sprzątanie. - Rodzice pewnie zastanawiają się, co się z tobą dzieje. -Nienawidzę myśli, że muszę cię tu zostawić z tym... tym pijakiem! Powinni go zamknąć, choćby za to, co dziś tu narozrabiał. To nie w porządku, że babunia Catherine odeszła, a on nadal żyje! Uważam, że przebywanie z nim jest dla ciebie niebezpieczne. - Jakoś sobie z nim poradzę. Po takich napadach szału robi się potulny jak baranek. Wyśpi się, a potem obudzi się głodny i zawstydzony tym, co wyczyniał. Paul wyciągnął rękę, by pogłaskać mnie po policzku. Jego wzrok był ciepły i przyjazny. •¦ - Moja Ruby... Zawsze pełna optymizmu... - Nie zawsze, Paul. Już nie... - Wpadnę rano zobaczyć, jak się sprawy mają - obiecał. Pokiwałam głową. -Ruby, ja... - Idź już, proszę, Paul - przerwałam mu. - Nie chcę już dziś żadnych niemiłych scen... - Jak sobie życzysz. Pocałował mnie w policzek i wstał. - Postanowiłem porozmawiać z ojcem - oświadczył. -Muszę z niego wydobyć całą prawdę... Starałam się uśmiechnąć, lecz moja twarz była niczym martwa, krucha porcelana, zastygła w skorupie łez, które po niej płynęły. Bałam się, że rozpadnę się na kawałki na jego oczach. - Zrobię to na pewno - zarzekał się Paul, stojąc w progu. Wyszedł. Westchnęłam głęboko, odstawiłam na miejsce jakieś resztki jedzenia i weszłam na górę, by znów położyć się do łóżka. Chyba nigdy nie czułam się tak zmęczona. Przespałam większą część dnia. Jeśli nawet ktokolwiek zaglądał do domu, ja tego nie słyszałam. Wczesnym wieczorem jednak dobiegł mnie brzęk naczyń i odgłos mebli przesuwanych po podłodze. Usiadłam na łóżku i nasłuchiwałam przez chwilę, po czym ubrałam się i zeszłam na dół. Dziadunio Jack pełzając na czworakach wyrywał deski z podłogi. Wszystkie drzwiczki szafek były pootwierane, a wokół leżały porozrzucane garnki i patelnie. - Dziaduniu! Co robisz? - zdziwiłam się. Odwrócił się i zmroził mnie spojrzeniem pełnym złości, jakiego nigdy przedtem u niego nie widziałam. - Wiem, że chowała to gdzieś tutaj - powtarzał. - Nie znalazłem u niej w pokoju, ale wiem, że gdzieś musi to być. Gdzie to jest, Ruby? Potrzebne mi to - bełkotał. - Co ci jest potrzebne, dziaduniu? - Jej forsa! Pieniądze! Zawsze miała jakiś zwitek odłożony na czarną godzinę. A moja czarna godzina właśnie nadeszła. Potrzebna mi forsa na remont silnika i na zakup sprzętu. - Przykucnął obok szafek. - Muszę teraz więcej pracować, żebyśmy mieli co jeść, Ruby. Ty i ja. Gdzie one są? - Nie ma żadnych pieniędzy, dziaduniu. My też z trudem wiązałyśmy koniec z końcem. Ledwie starczało nam na przeżycie. Pokręcił głową z niedowierzaniem. Oczy zabłysły mu dziko. - Może nigdy ci tego nie mówiła. Była skąpa nawet dla siebie. Ale gdzieś tu musi być ten szmal! - powtarzał w kółko, rozglądając się zawzięcie po kuchni. - Zajmie mi to trochę czasu, ale go w końcu znajdę! Jeśli nie ma w domu, to znaczy, że musiała go gdzieś zakopać. Nie widziałaś, albo nie słyszałaś, jak kopie w pobliżu? - Nie ma pieniędzy, dziaduniu. Niepotrzebnie tracisz czas. Już chciałam powiedzieć mu o moich pieniądzach za obrazy, ale poczułam nagle, jakby babunia Catherine stanęła obok mnie i zabraniała pisnąć o nich choć słówko. Na wszelki wypadek, gdyby przyszło mu do głowy zajrzeć do jej skrzyni z cennymi pamiątkami, postanowiłam schować pieniądze pod materac. - Jesteś głodny? - zapytałam. - Nie. Idę za dom porozglądać się trochę, nim zrobi się ciemno - burknął. Kiedy wyszedł, poustawiałam z powrotem wszystkie garnki i odgrzałam trochę jedzenia dla siebie. Jadłam mechanicznie, prawie nie czując smaku. Wiedziałam, że muszę zachować siły. Potem weszłam na górę. Słyszałam, jak dziadunio Jack niestrudzenie przekopuje ziemię za domem, klnąc przy tym jak szewc. Przewrócił do góry nogami drewutnię, przeszukał szopę. Wreszcie ogarnęło go zmęczenie i wrócił do domu. Sądząc z odgłosów, jakie dobiegały z kuchni, można się było domyślić, że bierze sobie coś do jedzenia. Ni stąd, ni zowąd zaczął zawodzić, jak cielę, które straciło matkę. Po chwili rozmawiał już z duchami. - Gdzie schowałaś pieniądze, Catherine? Przecież muszę mieć forsę, żeby zatroszczyć się o naszą wnuczkę, no nie? Gdzie ona jest, no gadaj! W końcu zamilkł. Podeszłam na palcach do poręczy schodów i wychyliłam się, by sprawdzić, co robi. Siedział przy stole kuchennym z głową wtuloną w ramiona. Wróciłam do pokoju i usiadłam przy oknie. Patrzyłam na srebrzysty sierp księżyca skryty częściowo za ciemnymi chmurami. Pomyślałam, że to ten sam księżyc, który płynie po niebie wysoko nad Nowym Orleanem. Starałam się wyobrazić swoją przyszłość. Czy będę bogata i sławna? Czy zamieszkam któregoś dnia w wielkim domu, jak to przepowiedziała babunia? A może to tylko złudne marzenie? Kolejna pajęczyna pobłyskująca w świetle księżyca? Ułuda? Chyba nigdy jeszcze czas nie płynął dla mnie tak powoli, jak w ciągu pierwszych dni po pogrzebie babuni. Za każdym razem, kiedy spoglądałam na stary zegar z brązu, który stał na parapecie w pokoju gościnnym, widziałam, że upłynęło zaledwie dziesięć minut zamiast godziny... Czułam się wtedy rozczarowana i zawiedziona. Starałam się wypełnić każdą chwilę, zająć czymś ręce i umysł, by nie rozpamiętywać przeszłości i nie rozpaczać. Bez względu jednak na to, ile miałam pracy i jak intensywnie ją wykonywałam, zawsze nadchodził moment, kiedy opadały mnie wspomnienia. Jedno wspomnienie wracało niczym natrętna mucha: obietnica dana babuni w dniu jej śmierci. Przyrzekłam wtedy, że jeśli jej się coś złego stanie, nie zostanę tutaj i nie będę mieszkać z dziadunem Jackiem. Babunia chciała, żebym pojechała do Nowego Orleanu i odnalazła moje- go ojca i siostrę... Sama jednak myśl o tym, że miałabym' opuścić rozlewiska, wsiąść do autobusu i udać się na drugi koniec świata, jak sądziłam, do miasta, które było dla mnie obce, niczym jakaś nieznana, odległa planeta, napawała mnie przerażeniem. Obawiałam się, że będę do tego innego świata pasowała, jak krewetka do gumbo z kaczki. Każdy, kto mnie w Nowym Orleanie zobaczy od razu sobie pomyśli: „Oto młoda, zacofana cajuńska dziewczyna, której zachciało się podróżować na własną rękę". Będą się ze mnie śmiali i szydzili. Nigdy nie wyjeżdżałam zbyt daleko. Nie podróży jednak obawiałam się najbardziej, ani też wielkiego miasta. Nie... Znacznie większym przerażeniem napawała mnie myśl o spotkaniu z ojcem, to, jak zareaguje, kiedy powiem mu, kim jestem. Co zrobi? A co ja uczynię, jeśli zatrzaśnie przede mną drzwi? Co się ze mną stanie, jeśli odejdę oc dziadunia, a ojciec mnie nie przyjmie? Naczytałam się dość o niebezpieczeństwach i zagrożę' niach wielkiego miasta. Wiem o okropnościach, jakimi jeżone są slumsy i ciężkim losie, jaki spotyka dziewczyn takie, jak ja. Czy stałabym się jedną z kobiet, o których ty le się nasłuchałam? Kobiet, które kończą w domach pu blicznych. Kto zatrudni młodą, słabo wykształconą cajuń ską panienkę, która potrafi wykonywać jedynie drobne! prace chałupnicze? Wyobraziłam sobie siebie śpiącą I w rynsztoku razem z innymi porzuconymi i gnębionymi przez los ludźmi. O nie! Znacznie łatwiej było odsuwać od siebie realizację obietnicy i zamknąć się na górze, gdzie przez większość dnia mogłam oddawać się haftowaniu obrusów i ręczników. Łatwiej było udawać, że muszę skończyć coś, co zaczęła babunia. Łatwiej było wierzyć, że nic się nie stało. Oczywiście jakąś część dnia zajmowało mi obieganie dziadunia Jacka - przygotowywanie mu posiłków i sprzątanie po nim. Była to nie kończąca się harówka. Co rano robiłam mu śniadanie, po czym wypływał na bagna, by łowić ryby, albo zbierać hiszpański mech. Ciągle marudził, że musi znaleźć pieniądze babuni Catherine i każdą wolną chwilę spędzał na grzebaniu i kopaniu wokół domu. Im dłu- żej szukał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ja coś przed nim ukrywam. - Catherine nie pozwoliłaby sobie na to, by zakopać coś i umrzeć nie powiedziawszy przedtem komuś, gdzie to jest - oznajmił któregoś wieczoru, siadając do kolacji. Oczy pociemniały mu, gdy podejrzliwie mi się przyglądał. - Mam nadzieję, że sama nie wykopałaś czegoś i nie schowałaś w miejsce już przeze mnie przeszukane, co, Ruby? - Nie, dziaduniu. Tyle razy już ci mówiłam, że nie było żadnych pieniędzy. Wydawałyśmy na życie każdy grosz, mając do dyspozycji głównie to, co ofiarowano babuni, a wiesz dobrze, jak ona nie lubiła przyjmować zapłaty za pomoc udzielaną ludziom. Wyraz moich oczu przekonał go, że mówię prawdę, po chwili jednak powrócił do sprawy. - Tak to już jest - odezwał się przeżuwając powoli strawę. - Ludzie dawali jej różne rzeczy, dawali i pieniądze, ręczę za to. Zastanawiam się, czy nie zostawiła ich u jednej z tych plotkar, najpewniej u tej Thibodeau. Któregoś wieczoru złożę jej wizytę - oznajmił złowieszczo. - Nie robiłabym tego na twoim miejscu, dziaduniu -ostrzegłam go. - Dlaczego nie? Te pieniądze nie są przecież jej, należą do mnie... no, do nas. - Pani Thibodeau wezwie policję i wyśle cię do więzienia, jeśli tylko przekroczysz próg jej domu - odradzałam mu wyprawę. - Sama mi to powiedziała... Po raz kolejny zmierzył mnie tym mrożącym krew w żyłach spojrzeniem i wrócił do.jedzenia. - Wszystkie baby to diablice - mruczał pod nosem. -Człowiek robi, co może, żeby było co do garnka włożyć, żeby utrzymać rodzinę... A kobiety uważają, że tak ma być i już. Szczególnie Cajunki - mamrotał. - Babom się wydaje, że to się im należy, a wcale tak nie jest. Mężczyznę należy traktować z szacunkiem, zwłaszcza gdy mieszka się w jego domu. Jeśli odkryję, że te pieniądze rzeczywiście zostały przede mną schowane... Dyskusja z nim nie miała najmniejszego sensu. Zrozumiałam, dlaczego babunia nawet nie starała się zmienić je- 4 go sposobu myślenia, miałam jednak nadzieję, że z czasem dziadunio zaniecha tych obłąkańczych poszukiwań nie istniejących pieniędzy i zacznie się wreszcie zmieniać, jak mi to obiecał. No i zacznie naprawdę ciężko pracować, by zapewnić nam przyzwoitą egzystencję. Zdarzały się popołudnia, kiedy wracał z bagien z pokaźnym połowem i kilkoma kaczkami na gumbo. Większość jednak poranków spędzał na przepychaniu czółna z jednego stawu na drugi, mamrocząc coś do siebie. Potem rozsiadał się w łodzi i upijał do nieprzytomności. W dni, kiedy wracał z pustymi rękami, zgorzkniały, musiałam szykować posiłek dosłownie z niczego, najczęściej było to skromne jambalaya. Dziadunio Jack naprawił kilka drobiazgów w gospodarstwie, większości jednak obietnic danych mi w dniu śmierci babuni nie spełnił. Nie załatał dachu, który przeciekał, nie wymienił połamanych desek w podłodze. A nawet mimo moich częstych, nie nazbyt subtelnych aluzji, nie zmienił swoich przyzwyczajeń w kwestii higieny osobistej. Nieraz upływał tydzień, nim wziął mydło do ręki i zanurzył ciało w wodzie, a jeśli już zdecydował się na ów wysiłek, cały zabieg odbywał się błyskawicznie i z niewielkim efektem dla brudnej skóry. Nie trzeba było długo czekać, a we . włosach znów pojawiły się wszy, skołtuniła zaniedbana broda, a za paznokciami zgromadziły się pokłady brudu. Za każdym razem, kiedy jedliśmy przy jednym stole, usiłowałam nie patrzeć na niego, by nie stracić apetytu. Wystarczył mi fetor, jaki wydzielały jego ciało i ubranie. Jak człowiek mógł być takim abnegatem i nawet tego nie zauważać? Sądziłam, że bierze się to z jego pijaństwa. Za każdym razem, gdy patrzyłam na portret babuni, który namalowałam, zastanawiałam się, czy nie zająć się na powrót sztuką. Kiedy jednak rozkładałam sztalugi, kończyło się na tym, że wlepiałam otępiały wzrok w biały papier i nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani jednej myśli twórczej. Parę razy próbowałam nawet zacząć; zrobiłam kilka kresek, usiłując namalować najzwyklejszą w świecie gałąź porośniętą hiszpańskim mchem. Wydało mi się jednak, że mój talent umarł wraz z babunią. Wiedziałam, że babcia byłaby bardzo niezadowolona z tego, co pomyślałam. Prawda jednak wyglądała tak, że wszystko na rozlewiskach: ptaki, rośliny, drzewa, każdy fragment krajobrazu sprawiały, że zaczynałam rozpamiętywać śmierć babuni i to powodowało, że nie mogłam malować. Tak bardzo mi jej brakowało... Paul przychodził do mnie prawie codziennie. Czasem po to tylko, by po prostu posiedzieć i popatrzeć, jak tkam na krosnach. Często pomagał mi w pracach domowych, zwłaszcza tych, które zaniedbywał dziadunio Jack. - Co ten chłopak Tate'ów kręci się tu tak często? - zapytał mnie któregoś wieczoru dziadunio. Wrócił do domu w chwili, gdy Paul wychodził. - Paul jest moim przyjacielem. Odwiedza mnie, by dowiedzieć się, czy mi czegoś nie trzeba, dziaduniu - wyjaśniłam. Nie miałam odwagi wyjawić dziadkowi, że znam całą prawdę o naszych narodzinach i wiem o podłości, jakiej się dopuścił. Znałam temperament dziadunia i wiedziałam, że może to wywołać jeden z jego straszniejszych ataków szału. - Tym całym Tate'om zdaje się, że są lepsi, bo zbijają kupę szmalu. Uważaj na takich, jak oni. Lepiej uważaj -ostrzegał mnie. Udawałam, że nie słyszę co mówi i poszłam przygotować kolację. Codziennie przed wyjściem Paul składał mi solenne obietnice, że porozmawia z ojcem o przeszłości. Jednak za każdym razem, kiedy znów przychodził od razu wiedziałam, że nie zebrał w sobie jeszcze dość odwagi. Wreszcie, którejś soboty, stwierdził, że następnego dnia płynie z ojcem na ryby zaraz po kościele. - Będziemy sam na sam - dorzucił. - Tak czy siak, przedyskutujemy tę sprawę - przyrzekł. Tego ranka starałam się nakłonić dziadunia Jacka, by poszedł ze mną do kościoła, nie byłam jednak w stanie do-budzić go. Im mocniej nim potrząsałam, tym głośniej chrapał. Po raz pierwszy miałam udać się do kościoła sama, bez babuni. Kiedy zjawiłam się w kościele, wszystkie przyjaciółki babuni Catherine powitały mnie serdecznie. Zadawały mnóstwo pytań, jak sobie radzę, i jak układa mi się współżycie pod jednym dachem z dziaduniem Jackiem. Starałam się przedstawić rzeczywistość lepiej niż wyglądała. Pani Livaudis słuchając mnie pokręciła z niedowierzaniem głową i zacisnęła usta. - Nikogo nie można skazywać na mieszkanie z takim wykolej eńcem, a zwłaszcza takiej młodej dziewczyny jak ty, Ruby - oświadczyła. - Usiądź z nami, kochanie - zaproponowała pani Thibo- deau. Siadłam więc obok nich w ławce i śpiewałyśmy razem psalmy. Paul z rodziną przyjechał dość późno, nie mieliśmy więc czasu, by porozmawiać. Po nabożeństwie szybko pojechali do domu po łódź i wypłynęli na rozlewiska. Nie mogłam przestać o nim myśleć przez cały dzień. Bez przerwy zastanawiałam się, czy udało mu się pomówić z ojcem o przeszłości, czy też nie. Spodziewałam się, że wpadnie do mnie po kolacji, lecz nie pojawił się. Siedziałam na ganku i czekałam, kołysząc się w bujanym fotelu. Dziadunio buszował po kuchni. Słuchał jakiejś cajuńskiej muzyki z radia i co jakiś czas pociągał z butelki. Zrobiło się późno. Dziadunio Jack zdążył już doprowadzić się do stanu półprzytomności, a ja znudziłam się czekaniem. Na niebie nie było księżyca. Panowała całkowita ciemność, co sprawiało, że liczne gwiazdy połyskujące tu i ówdzie wydawały się jeszcze jaśniejsze. Starałam się nie pozwolić powiekom opaść, ale mi się to nie udało i zdrzemnęłam się na krótką chwilkę. Zbudziło mnie pohukiwanie sowy. Wreszcze poddałam się i poszłam na górę położyć się do łóżka. Zaledwie zdążyłam ułożyć głowę na poduszce i zamknąć oczy, gdy usłyszałam, że drzwi frontowe otwierają się i zamykają, a w chwilę potem na schodach rozległo się czyjeś ciche stąpanie. Serce zaczęło mi łomotać ze strachu. W domu prócz mnie był tylko pijany dziadunio Jack. Każdy więc mógł wejść do środka i zrobić, co mu się żywnie spodoba. Usiadłam na łóżku i czekałam, wstrzymując oddech. Najpierw na ścianie pojawił się długi cień, a potem w progu i mojego pokoju stanęła ciemna postać. - Paul? - Przepraszam, że cię budzę, Ruby. Miałem nie przychodzić dziś wieczorem, ale nie mogłem zasnąć - rzekł. - Pukałem, ale chyba nie usłyszałaś. Kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że twój dziadek leży rozwalony na sofie w pokoju gościnnym i chrapie tak głośno, że aż ściany drżą. Zapaliłam światło. Wystarczyło jedno spojrzenie, by domyślić się, że Paul poznał prawdę. - Co się stało, Paul? Czekałam na ciebie tak długo, aż się zmęczyłam - robiłam mu wymówki. • Usiadłam i otuliłam się kocem, by zakryć moją zwiewną koszulę nocną. Podszedł bliżej ze spuszczoną głową i zatrzymał się w nogach łóżka. - Rozmawiałeś z ojcem? Przytaknął ruchem głowy. - Kiedy wróciłem z ryb do domu, pobiegłem do swojego pokoju i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Nie zszedłem na kolację, nie mogłem dłużej znieść kłamstw, które mnie otaczają. Pragnąłem zakryć sobie twarz poduszką i przyciskać ją dopóty, dopóki nie stracę tchu - mówił. - Próbowałem dwukrotnie! - Och, Paul... Co on ci powiedział? - zapytałam. Paul usiadł na łóżku i przyglądał mi się przez chwilę w milczeniu. Zgarbił się, nim zaczął mówić dalej. - Mój ojciec nie chciał o tym rozmawiać! Zaskoczyło go moje pytanie i przez dłuższy czas po prostu siedział i gapił się w wodę, nie odzywając ani słowem. Nalegałem, że muszę poznać prawdę, że to dla mnie bardzo ważne, ważniejsze, niż wszystko inne. Wreszcie stwierdził, że i tak miał mi to w swoim czasie powiedzieć, tylko nie sądził, że ten czas już nadszedł. Słuchałam. - Powtórzyłem więc, iż to dla mnie niezwykle istotne. Początkowo był niezadowolony, że w ogóle się o tym dowiedziałem. Myślał, że to dziadunio Jack się wygadał. On mówi, że twój dziadek... Chyba będę musiał do tego przywyknąć, choć na samą myśl o tym robi mi się niedobrze: nasz dziadek... - poprawił się, wymawiając wyraźnie te słowa i robiąc przy tym minę, jakby napił się nafty. - Otóż nasz dziadek Jack szantażował go i próbował znaleźć sposób, by wycisnąć z niego pieniądze jeszcze raz. Wyjaśniłem mu natychmiast, że to babunia Catherine odkryła tę tajemnicę i to w dodatku tobie, a nie mnie. Wytłumaczyłem mu też, dlaczego to zrobiła. Przyznał jej rację. -Cieszę się, Paul... Cieszę się, że wyznał ci prawdę. A teraz... - Tylko że... - nie dał mi skończyć Paul - wersja mojego ojca różni się znacznie od tej, jaką przedstawiła ci babunia Catherine. - To znaczy? - Według niego to twoja matka go uwiodła, a nie on ją wykorzystał. Twierdzi, że była dziką, młodą kobietą, która już przed nim miała innych mężczyzn. Mówi, że go prześladowała, łaziła za nim krok w krok, zaczepiała go ciągle, aż pewnego dnia, kiedy sam łowił ryby na rozlewiskach, podpłynęła do niego swoim czółnem, zrzuciła z siebie ubranie, wskoczyła do jego łodzi i wtedy to się stało. Tak oto wyglądało moje poczęcie - zakończył z goryczą. Milczałam. Moje milczenie wprawiło go w zakłopotanie. Nie mogłam jednak wydusić z siebie ani słowa. Coś kazało mi śmiać się, krzyczeć i wyszydzić tę historię. Córka babuni Catherine nie mogła przecież być takim potworem... Druga część mojego „ja", ta bardziej sceptyczna, podpowiadała mi, że niewykluczone, iż słowa ojca Paula są prawdziwe... - Ja mu oczywiście nie wierzę - usprawiedliwiał się Paul pospiesznie. - Uważam, że było tak, jak ci to opowiadała babunia. Z pewnością to on uwiódł twoją matkę, bo w przeciwnym razie, dlaczegóż by chciał tak szybko sprawę zatuszować. Dlaczego, kiedy tylko dziadunio Jack zażądał od niego pieniędzy, natychmiast mu je dał. Westchnęłam ciężko. - Powiedziałeś o tym ojcu? - zapytałam. - Nie. Wtedy nie przyszły mi do głowy te argumenty. - Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek poznali całą prawdę... - stwierdziłam. - A jakie to ma znaczenie - wybuchnął Paul. - Naszej sy- tuacji i tak to nie zmieni. Mój ojciec żalił się jeszcze, że dziadunio Jack szantażował go, i zmusił do zapłacenia ciężkich tysięcy dolarów, żeby tajemnica nie ujrzała światła dziennego. Powiedział, że dziadunio Jack jest najpodlejszą z podłych istot żyjących na bagnach. Rozwodził się jeszcze, jak to moja matka mu współczuła i zgodziła się udawać, że jest w ciąży. Ponoć pragnęła, żeby nikt nie wątpił, iż przyszedłem na świat jako prawowity potomek rodziny Tatę. I jeszcze wymusił na mnie przyrzeczenie, że nie powiem o naszej rozmowie matce. Stwierdził, że to by jej złamało serce. - Z pewnością by się załamała - przytaknęłam. - Twój ojciec ma rację, Paul. Po co ranić ją jeszcze bardziej? I tak już sporo wycierpiała. - A ja?! - wykrzyknął. - A co z... nami? - My jesteśmy młodzi - powtórzyłam pełne mądrości słowa babuni Catherine. - To wcale nie znaczy, że nas to mniej rani - jęknął. -No... nie. Tylko że naprawdę nie wiem, jak powinniśmy się zachować w tej sytuacji prócz tego, że musimy żyć dalej i próbować znaleźć sobie kogoś innego, komu moglibyśmy zaufać i obdarzyć go swoją miłością. - Ja nie potrafię... Ja tego nie zrobię! - stwierdził kategorycznie. - A co innego możemy zrobić, Paul? Wbił we mnie wzrok. Na jego twarzy malowały się bunt, wściekłość i ból. - Będziemy udawać, że to wszystko nieprawda - powiedział i ujął mnie za rękę. Serce zadrżało mi z emocji, krew zaczęła płynąć w żyłach jak rwący potok, wypełniając żarem całe moje ciało, brzuch i nogi. Nagle wszystko, co nas dotyczyło stało się zakazane, nawet to, że po prostu siedział na moim łóżku i trzymał mnie za rękę... I jak każdy zakazany owoc wywołało w nas od razu podniecenie. Poczułam nagle, jakbyśmy rzucili wyzwanie losowi, zaczęli droczyć się z przeznaczeniem. - Nie możemy tego zrobić, Paul - wyszeptałam tak cicho, że mnie ledwo usłyszał. - A dlaczego nie? Nie po raz pierwszy zdarzy się na tym świecie coś takiego, zwłaszcza tu, na rozlewiskach - przekonywał. Ściskał moją dłoń w przegubie, a jego palce delikatnie muskały moją skórę. Przysuwał się coraz bliżej. Pokręciłam głową na znak, że się z nim nie zgadzam. - Paul, jesteś teraz podenerwowany i zły. Nie zastanawiasz się nad tym, co mówisz - usiłowałam go powstrzymać. Serce biło mi tak mocno, że bałam się, iż zabraknie mi tchu. - Właśnie, że się zastanowiłem. Pomyśl tylko, kto wie o całej tej sprawie? Tylko twój dziadek Jack, a jemu i tak nikt nie uwierzy, nawet jeśli przyszłoby mu do głowy to rozgłosić. Oczywiście wiedzą moi rodzice, ale im najmniej zależy na tym, by ktoś poznał prawdę. Jak więc widzisz, nie ma to żadnego znaczenia. - Doskonale wiesz, że ma znaczenie, dla nas... - Nie ma, jeśli nie będziemy się tym przejmowali - upierał się Paul. Pochylił się, by pocałować mnie w czoło. Teraz, kiedy już oboje poznaliśmy sekret jego poczęcia, pocałunek palił niczym rozżarzone żelazo. Cofnęłam się zdecydowanym ruchem, by przerwać jego umizgi i nie dać się owładnąć podnieceniu. Koc opadł, a koszula nocna obsunęła się tak nisko, że widać mi było część piersi. Paul ogarnął pełnym pożądania spojrzeniem mą szyję, ramiona i twarz. - A kiedy już to się stanie, kiedy raz przełamiemy tę barierę, za każdym następnym razem będzie nam coraz łatwiej, Ruby - mówił. - Dlaczego mielibyśmy odmawiać sobie prawa do miłości. Nie zostaliśmy wychowani jako brat i siostra... Nigdy nie myśleliśmy o sobie jako o członkach 1 jednej rodziny. Zamknij tylko oczy i zapomnij, pozwól, by 1 moje usta dotknęły twoich - prosił, przysuwając się coraz bliżej. Zamknęłam oczy i cofnęłam się na ile mogłam, jednak | jego usta zetknęły się z moimi. Starałam się go odepchnąć, i odsunąć jak najdalej od siebie, ale on nie ustępował i sta- i wał się coraz bardziej natarczywy. Jego dłoń odnalazła mo- i ją odkrytą pierś i palcami zaczął pieścić sutek... -Paul, nie!... - krzyknęłam. - Proszę cię, przestań. Będziemy tego żałować... - błagałam. Czułam jednak, jak moje ciało poddaje się fali gorącego pożądania. Po tym wszystkim, co wycierpiałam, pragnęłam zostać utulona przez Paula, marzyłam o jego ciepłych ramionach bez względu na to, czy było to zakazane, czy też nie...! - Nie będziemy żałowali - zapewniał Paul. Jego usta pieściły moje czoło, po czym przesunęły się w dół po skroni. Dłoń wślizgnęła się pod koszulę i poczułam, jak obejmuje moją pierś. Uniosła ją lekko, by podsunąć sutek do ust. Wtedy nadeszła fala osłabienia. Nie byłam w stanie otworzyć oczu. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Tylko wsunęłam się pod niego... On zaś pragnął namiętnie, bezwstydnie, uparcie przezwyciężyć nie tylko mój nikły opór, ale także pogwałcić wszelkie zasady moralne i prawa boskie. - Ruby... - dyszał mi prosto do ucha. - Kocham cię... Na dźwięk jego głosu zawirowało mi w głowie, a serce podskoczyło radośnie do gardła. - Co u wszystkich diabłów dzieje się w tym pokoju! -usłyszeliśmy nagle. Paul odskoczył, a ja przez chwilę nie mogłam złapać tchu. W progu stał dziadunio Jack i przyglądał się nam drwiąco. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, oczy nabiegły krwią. Chwiał się, tak jakby przez środek domu przetaczał się huragan. - Nic - odrzekł Paul i wstał poprawiając ubranie. - Nic! I ty to nazywasz niczym! Dziadunio Jack zmarszczył brwi i przestąpił próg. Ciągle był pijany, lecz po chwili rozpoznał Paula. - Ktoś ty u diabła... A! Chłopak Tate'ów, czyż nie? Ten, co to się tu wiecznie kręci. Paul spojrzał na mnie, po czym przeniósł wzrok na dziadunia Jacka i spuścił głowę. - Wygląda na to, że wdarłeś się do tego domu, by dostać się do pokoju mojej wnuczki! To rodzinne. Krew Tate'ów! -w jego głosie zabrzmiało szyderstwo. - To nieprawda - zaprzeczył Paul dość agresywnie, jak na niego. - Hmm! - mruknął dziadunio Jack i przeczesał długimi palcami zmierzwione włosy. - No cóż... Nie powiesz chyba, że masz jakiś interes w łóżku mojej wnuczki o tak późnej porze. Radzę ci chłopcze podwinąć ogon i zmykać, gdzie pieprz rośnie! - Idź, Paul - zaczęłam błagalnie. - Lepiej będzie, jeśli sobie stąd pójdziesz. Spojrzał na mnie. W jego oczach błyszczały łzy. - Proszę... - wyszeptałam. Zagryzł dolną wargę i wybiegł przez drzwi omal nie przewróciwszy stojącego w progu dziadunia Jacka. Jego kroki zadudniły na schodach i werandzie. -A teraz... - zaczął dziadunio Jack, zwracając się do mnie - ponieważ okazuje się, że jesteś znacznie starsza, niż mi się zdawało, czas znaleźć ci właściwego kandydata na męża. - Nie ma potrzeby, by ktokolwiek szukał mi kandydata na męża, dziaduniu. Nie dojrzałam do tego, by poślubić mężczyznę. Paul nie robił nic złego... Rozmawialiśmy tylko i... - Rozmawialiście...?! Bezgłośny rechot wstrząsnął jego ramionami. - Na bagnach z takiego rozmawiania rodzą się zwierzęta - stwierdził. - O, tak! Ty już jesteś dostatecznie dojrzała... Aż dziw, że dotąd tego nie zauważyłem - dodał, spoglądając na moje nie osłonięte ciało. Czym prędzej zasłoniłam się kocem. - Nie masz się czego wstydzić - mruknął. Po czym chwiejnym krokiem udał się do pokoju babuni Catherine, gdzie teraz sypiał, jeśli tylko był w stanie wspiąć się po schodach. Usiadłam opierając się o poręcz łóżka. Serce waliło mi niemiłosiernie. Bałam się, że pęknie. Biedny Paul, pomyślałam. Był taki zmieszany, taki zdenerwowany. Nieoczekiwane pojawienie się dziadunia Jacka nie rozwiązało sprawy, powstrzymało nas tylko od zrobienia czegoś, czegal potem żałowalibyśmy. '• Zgasiłam światło i położyłam się. Musiałam sama przed sobą przyznać, że w momencie, kiedy Paul tak nalegał, jakaś część mnie chciała mu ulec i przystać na to, co proponował: wyzwać na pojedynek los i przekroczyć granice, które ustalił świat... Tylko jak miałam potem znieść to, że w sercu noszę tak ponury sekret? Jak powstrzymać przed zniszczeniem i zatruciem to, co stworzyłam w życiu? Jak zapobiec splamieniu miłości, która może rozwinąć się pomiędzy dwojgiem ludzi...? „To nie miało prawa się zdarzyć, nie miało prawa!", myślałam. Cokolwiek przyniesie przyszłość, nie mogę pozwolić, by Paul zbliżył się do mnie w ten sposób, choćby raz jeszcze. Kiedy zamknęłam oczy i próbowałam zasnąć, zdałam sobie sprawę, że to właśnie jest najważniejszy powód, by znaleźć w sobie siłę i odwagę, i uciec stąd... 11. Ruby ^Trudne lekcje widziałam się z Paulem przez resztę tygodnia. Kiedy w poniedziałek poszłam do szko-ły, dowiedziałam się od jego siostry Jeanne tyle tylko, że brat nie czuje się dobrze. Wyglądała na urażoną, że zadałam jej to pytanie przy koleżankach i wykręciła się na pięcie bez słowa. Po powrocie ze szkoły postanowiłam przejść się trochę wzdłuż kanałów, zanim zaczn# przygotowywać kolację. Szłam ścieżką biegnącą obok naszego podwórka, które mieniło się purpurą dzikiej róży i błękitem hortensji. Czułam się, jakby sama natura chciała mnie ukoić... Jednak me zbłąkane i pełne rozterki myśli były niczym pszczoły zamknięte w słoiku. Słyszałam tyle rozmaitych głosów, które mówiły mi, co mam zrobić. Uciekaj, Ruby! Uciekaj! - zachęcał jeden z nich- - Uciekaj od Paula i dziadunia Jacka tak daleko, jak tylko się da! Nie uciekaj, staw im czoło! - wołał drugi. - Kochasz przecież Paula. Dobrze wiesz, że tak jest. Oddaj się we władanie uczuciom i zapomnij o tym, czego się dowiedziałaś. Zrób to, co proponuje Paul: żyj tak, jakby wszystko, co usłyszałaś, było jednym wielkim kłamstwem. Pamiętaj, co przyrzekłaś babuni, Ruby - usłyszałam kolejny głos. - Przyrzekłaś, pamiętaj! Ciepła bryza znad Zatoki rozwiewała kosmyki mych włosów i kazała im tańczyć po całym czole. Ten sam powiew rozczesywał kłęby martwego hiszpańskiego mchu na gałęziach drzew cyprysowych, wyrastających pośród bagien. Gałęzie wyglądały teraz jak jakieś niesamowite zielone stwory, które wypełzły na powierzchnię. Kołysały się, próbując przyciągnąć moją uwagę. Na długim piaszczystym wzniesieniu dostrzegłam jadowitego węża wodnego owiniętego wokół dryfującej kłody skąpanej w promieniach słońca. Głowę miał trójkątną, kolorem przypominającą jednopensówkę. Dwie kaczki i czapla wystartowały z wody na mój widok i przeleciały ponad groblami. I wtedy właśnie usłyszałam odległy warkot łodzi motorowej, która płynęła po zalewie zbliżając się coraz bardziej, aż wreszcie wyłoniła się zza zakrętu. To był Paul. Dostrzegłszy mnie pomachał ręką na powitanie, przyspieszył i przybił łódką do brzegu. - Wskakuj na łajbę - zawołał i zaprosił mnie gestem. Podpłynął łódką najbliżej, jak tylko się dało. - Gdzie byłeś dzisiaj przez cały dzień? Dlaczego nie przyszedłeś do szkoły? - zapytałam. Oczywiście, nie chorował... - Byłem bardzo zajęty rozmyślaniem i planowaniem. No, wchodź do łódki. Chcę ci coś pokazać - zaproponował. Pokręciłam głową przecząco. - Muszę iść przygotować kolację dla dziadunia Jacka, Paul. - Cofnęłam się o krok. - Masz jeszcze dużo czasu, zresztą dobrze wiesz, że kiedy przyjdzie, będzie zbyt pijany, by zauważyć, czy coś dla niego przyszykowałaś. Wejdź, proszę cię, Ruby... - błagał. - Paul, nie chcę, żeby zdarzyło się coś takiego, jak wtedy... - powiedziałam stanowczo. - Nic się nie zdarzy. Nie zbliżę się do ciebie. Chcę ci tylko coś pokazać i zaraz odwiozę cię do domu - obiecywał. Podniósł dwa palce w górę. - Przysięgam! - Że nie zbliżysz się do mnie i zaraz odwieziesz? - Właśnie tak - odrzekł. Pochylił się i przytrzymał mnie za rękę, żebym się nie przewróciła, wsiadając do łodzi. - Usiądź z tyłu - polecił. Ponownie zapalił silnik. Obrócił łódź zadzierzystym ruchem i przyspieszył z pewnością siebie godną starego, ca-juńskiego poławiacza krewetek i ryb. Krzyknęłam przera- 2 ona. Nawet najlepsi rybacy często wpadali na aligatory al-\?o na mielizny. Paul roześmiał się i zwolnił. - Dokąd mnie zabierasz, Paulu Tatę? Prowadził łódź wśród cieni rzucanych przez wierzby płaczące Zagłębiał się w moczary coraz bardziej i bardziej. Wreszcie przeprowadził łódź przez wąski przesmyk i skierował ją w stronę brzegu, za którym rozciągały się łą-l^i i torfowiska. Zgasił silnik pozwalając łodzi swobodnie taryfować na fali. - Gdzie jesteśmy? - Na mojej ziemi... - odrzekł. - Nie na ziemi mojego oj-c?a> lecz na mojej! - podkreślił. ~ Na twojej ziemi?! ~ Tak jest - stwierdził dumnie i oparł się o burtę. - Wszystko, co widzisz, jest moje: sześćdziesiąt akrów. Wszystko moje. •fo ziemia, którą odziedziczyłem. - Nigdy mi nie mówiłeś, że masz ziemię... - odezwałam LiC> widząc przed sobą coś, co wyglądało jak najlepszej kla-i^y grUnty na rozlewiskach. - dostawił mi to mój dziadek Tatę. Na razie jest pod j^ontrolą spółki, ale stanie się moją własnością, gdy tylko ^kończę osiemnaście lat... To jeszcze nie wszystko... - do-j^zuci}, uśmiechając się. - Co jeszcze chcesz mi pokazać? - zapytałam. - Przestań uśmiechać się niczym przebiegły lis i powiedz mi, o co ci chodzi, Paulu Tatę! - Co będę mówił, pokażę ci! - oświadczył. Wsiał wiosło i pchnął łódź powoli przez bagna, aż dotar- * j,iśmy do zacienionych rejonów. Spojrzałam przed siebie i zobaczyłam wypływające 2 wody bąbelki. - Co to? - pęcherzyki gazu - wyszeptał. - Czy wiesz, co to oznacza? Zaprzeczyłam. - To znaczy, że gdzieś tu, pod nami, jest ropa. Na mojej ^iemi jest ropa! Będę bogaty, Ruby, bardzo bogaty! - wołał. - Och Paul, to wspaniale. - ^ie ma w tym nic wspaniałego, jeśli nie będzie ciebie przy mnie. Musimy dzielić tę własność! - dodał pospiesz- nie. - Przywiozłem cię tu, bo pragnąłem, byś poznała moje marzenia. Zamierzam zbudować wielki dom na tej ziemi. To będzie potężna plantacja, Ruby. Twoja plantacja... - Paul, proszę cię... Przestań torturować mnie i siebie -błagałam. - Ani mi w głowie tortury. Pomyśl tylko o ropie. Pieniądze i władza uczynią wszystko możliwym. Kupię milczenie i błogosławieństwo dziadunia Jacka. Staniemy się jedną z bardziej szanowanych i zamożnych par na rozlewiskach, a nasza rodzina... - Nie możemy mieć dzieci, Paul. - Zaadoptujemy dziecko w tajemnicy przed światem. Możesz nawet zrobić to, co zrobiła moja matka: udawać, że dziecko jest twoje, a potem... - Ależ, Paul, nasze życie stanie się koszmarem. Kłamstwa nie opuszczą nas nigdy i będą straszyć do końca dni naszych... - rzekłam. - Nie będą, jeśli im na to nie pozwolimy. Jeżeli będziemy się kochać i szanować wzajemnie tak, jak zawsze o tym marzyliśmy... - przekonywał mnie. Odwróciłam od niego wzrok i zobaczyłam ogromną bagienną żabę, która zeskakiwała z kłody. Na powierzchni pojawiły się niewielkie kręgi fal, które zniknęły mniej więcej tak szybko, jak powstały. W zakolu stawu ujrzałam leszcza polującego wśród lilii wodnych i żółcieni na owady i małe rybki. Wzmagał się wiatr, a hiszpański mech powiewał, zwisając z gałęzi cyprysu. Ponad głowami przeleciało stado gęsi i znikło ponad wierzchołkami drzew, zupełnie jakby rozpłynęło się w chmurach. - Pięknie tu, Paul. Szkoda, że to miejsce nie może stać się kiedyś naszym domem. Niestety, nic na to nie poradzimy. Zadajesz mi wielki ból, przywożąc mnie tutaj i pokazując to wszystko - powiedziałam, starając się delikatnie ostudzić jego zapał. -Ale, Ruby... - Nie myśl, że nie pragnęłabym, by to wszystko się spełniło... Marzę o tym tak samo jak ty... - usiłowałam go przekonać, ale ogarniała mnie coraz większa złość. - Te same uczucia, które targają tobą, rozdzierają i moje serce. A my jedynie wzmagamy to cierpienie, nurzając się w takich mrzonkach. - To nie są żadne mrzonki. To plan! - oświadczył zdecydowanie. - Myślałem o tym przez cały weekend. Kiedy skończę osiemnaście lat... Machnęłam ręką. - Odwieź mnie, Paul. Proszę cię... Przyglądał mi się przez chwilę. - Może przynajmniej przemyślisz to, co ci powiedziałem - powiedział błagalnie. - Zrób to dla mnie... - Postaram się - obiecałam. - To dobrze. - Zapalił silnik i odwiózł mnie prosto do przystani przy moim domu. - Zobaczymy się jutro w szkole... - rzekł, pomagając mi wydostać się z łodzi. - Będziemy rozmawiać o tym codziennie i dokładnie sobie wszystko zaplanujemy, dobrze? - Dobrze, Paul - zgodziłam się. Wierzyłam, iż pewnego ranka obudzi się i stwierdzi, że cały ten jego plan to jedna wielka fantazja, która nie ma najmniejszych szans, by stać się rzeczywistością. - Ruby! - zawołał, kiedy ruszyłam w stronę domu. - Nie potrafię przestać cię kochać! Nie możesz mnie za to nienawidzić! Przygryzłam dolną wargę. Serce tonęło mi we łzach, które nie wypłynęły spod powiek... Przyglądałam się, jak odpływa, czekając, aż jego motorówka zniknie w oddali. Potem westchnęłam głęboko i weszłam do domu. Powitał mnie hałas i śmiech dziadunia Jacka, po którym nastąpił głośny rechot jakiegoś gościa. Weszłam do kuchni i zobaczyłam, że dziadunio Jack siedzi przy stole razem z mężczyzną, w którym rozpoznałam Bustera Trahawa, syna bogatego właściciela plantacji trzciny cukrowej. Gawędzili nad wielką michą krewetek. Na stole walało się przynajmniej pół tuzina pustych butelek po piwie, którego cała skrzynka stała u ich stóp. Buster Trahaw był facetem po trzydziestce, wysokim i otyłym, z pokaźną podkładką sadła na brzuchu i na biodrach. Wyglądał, jakby nosił zimową kamizelkę pod koszulą. Wszelkie rysy twarzy zanikły pod warstwą tłuszczu. Miał gruby nos i rozdęte nozdrza, mocno zarysowane szczęki, zaokrągloną brodę. Czoło tworzyło niemal baldachim ponad ciemnymi jak jaskinie oczami, a ogromne małżowiny uszne odstawały od głowy. Wyglądem przypominał nietoperza. Jego brązowe włosy o nieciekawym odcieniu zmatowiały teraz pod wpływem potu, a pozlepiane strąki opadały na czoło. Kiedy weszłam do pomieszczenia, w którym siedzieli, uśmiechnął się szeroko, wystawiając na pokaz szpaler wielkich zębów. W szparach między nimi tkwiły kawałki krewetek. Przystawił do ust szyjkę butelki z piwem i zaczął sączyć je z taką energią, że aż wessał policzki, po czym z powrotem je nadął niczym ropucha. Dziadunio Jack odwrócił się na krześle, widząc uśmiech na twarzy Bustera. - No, gdzieś ty się włóczyła, dziewczyno? - zapytał ojcowskim tonem. - Byłam na spacerze - odrzekłam. - Czekamy tu na ciebie z Busterem... - oznajmił dziadunio. - Zaprosiłem Bustera na kolację. Skinęłam głową i skierowałam się w stronę spiżarki. - Nie przywitasz się z nim? - Dzień dobry - burknęłam, zaglądając do skrzynki z zapasami. - Przyniosłeś jakieś ryby, kaczki lub cokolwiek, co nadawałoby się na gumbo, dziaduniu? - zapytałam, nie patrząc w jego stronę. - Wyjęłam jarzyny. - Stos krewetek czeka w zlewie na to, by ktoś je wreszcie oczyścił - odpowiedział. - To całkiem niezła kucharka, Buster. Jej gumbo i jambalaya mogą spokojnie konkurować z najlepszymi na rozlewiskach, a etouffee nie ma sobie równego - chwalił mnie przed Busterem. - Doprawdy? - odezwał się Buster. - Zaraz się przekonasz. Tak, mój kochany, zaraz sam zobaczysz! I spójrz, w jakim porządku utrzymuje dom, nawet mając na karku takiego brudasa, jak ja - dodał dziadunio Jack. Odwróciłam się i popatrzyłam na niego podejrzliwie. Wydało mi się, że zachwala coś, co stara się sprzedać. Jednak mój podejrzliwy wzrok nie zbił go z tropu. - Buster dużo o tobie wie, Ruby - ciągnął dziadunio. -Mówił mi, że obserwował cię, jak chodziłaś drogą do szkoły, jak pracowałaś przy straganie. Widział cię też wiele razy w mieście. Mam rację, Buster? - Tak jest, zgadza się. I zawsze po.dobało mi się to, co widziałem - przytaknął gość. - Dziękuję - odrzekłam uprzejmie. Odwróciłam się od nich. Serce zaczęło mi łomotać w piersi. - Powiedziałem Busterowi, że mam wnuczkę, która dojrzała już do momentu, kiedy powinno się zacząć myśleć o znalezieniu sobie miejsca w życiu, o swojej własnej kuchni i stadku, o które trzeba zadbać - kontynuował dziadunio Jack. Zaczęłam czyścić krewetki. - Większość kobiet na rozlewiskach zwykle kończy nie lepiej, niż zaczynało, ale mamy tutaj Bustera, a on ma plantację... -Jedną z największych i najlepszych... - podchwycił Buster. - Ja jeszcze chodzę do szkoły, dziaduniu - przypomniałam mu. Stałam zwrócona plecami do niego i Bustera, żaden więc z nich nie mógł dostrzec trwogi, jaka odmalowała się na mej twarzy. Ani łez, które zaczęły płynąć mi po policzkach wielkimi strumieniami, umykając wbrew mej woli spod zaciśniętych powiek. - E, tam... Szkoła nie jest znowu taka ważna dla panny w twoim wieku. I tak już chodzisz do niej dłużej, niż ja chodziłem - stwierdził dziadunio Jack. -1 założę się, że dłużej, niż ty chodziłeś, Buster? - Oj, to na pewno - przyświadczył gość i roześmiał się. - Wszystko, czego Buster musiał się nauczyć to to, jak liczyć pieniądze, które wpływają do jego kieszeni. Mam rację, Buster? Zaśmiali się oboje. - Ojciec Bustera jest śmiertelnie chory. Jego dni są policzone, a Buster odziedziczy wszystko po nim. Mam rację, Buster? Tak...? - Święta prawda. Zasługuję na to - potakiwał grubas siedzący przy stole. - Słyszysz to, Ruby? - zapytał dziadunio Jack. Milczałam. - Mówię do ciebie, dziecko! - Słyszę, dziaduniu - odezwałam się. Otarłam łzy wierzchem dłoni i odwróciłam się do nich. - Mówiłam ci już jednak, że nie jestem jeszcze gotowa do zamążpójścia i chodzę nadal do szkoły. A poza tym chcę zostać artystką - oświadczyłam. - Do diabła, artystką możesz sobie być! Ten tu oto Buster kupi ci wszelkie farby i pędzle, jakich tylko zażądasz i starczy ci ich na sto lat. Mam rację, Buster? - Na dwieście - poprawił tamten i zarechotał. - No, widzisz? -Dziaduniu, przestań... - prosiłam. - Wprawiasz mnie w zakłopotanie. - Że co? Nie udawaj niewiniątka, Ruby. A poza tym dobrze wiesz, że nie mogę tu kiblować całymi dniami i pilnować cię, no nie? Twojej babuni już nie ma. Czas dorosnąć. - Jak na mój gust, to wygląda na całkiem dorosłą -wtrącił Buster. Jego grubaśny język przesunął się po wargach, by zagarnąć kawałek krewetki, która przywarła do kącika ust na nie ogolonej twarzy. - Słyszałaś, Ruby? - Nie chcę tego słyszeć! I nie chcę o tym rozmawiać! Nie mam na razie zamiaru wychodzić za kogokolwiek za mąż. -Rozpłakałam się i odsunęłam od zlewu. - A już na pewno nie wyjdę za Bustera! - dodałam i uciekłam z kuchni, po czym wbiegłam po schodach na górę. - Ruby! - zawołał za mną dziadunio Jack. Zatrzymałam się na ostatnim stopniu, by złapać oddech. Usłyszałam, jak Buster żali się. -1 to ma być ta prosta sprawa, Jack? Przyprowadziłeś mnie tu, kazałeś kupić skrzynkę piwa, a ona wcale nie jest taką posłuszną małą dziewczynką, jak zapewniałeś. -Będzie... - uspokajał go dziadunio Jack. - Dopilnuję tego. -Zobaczymy... Szczęściarz z ciebie, bo lubię panienki, które mają w sobie trochę zawziętości. To tak, jakby ujeżdżało się dzikiego konia - stwierdził Buster. Dziadunio Jack roześmiał się. - Powiem ci coś... - odezwał się znów Buster. - Podniosę stawkę, którą uzgodniliśmy, o następne pięćset, jeśli najpierw uda mi się wypróbować ten towar. - O co ci chodzi? - zapytał dziadunio. - Nie muszę ci wykładać kawy na ławę, Jack. Doskonale wiesz, o co chodzi. Rżniesz głupa, bo chcesz podbić cenę. No dobrze, przyznaję, że ona jest nadzwyczajna. Jutro dam ci tysiąc za noc z nią, a resztę w dniu ślubu. Kobietę i tak trzeba najpierw ujarzmić, więc czemuż nie miałbym zrobić tego z moją przyszłą żoną już teraz... - Tysiąc dolarów! - Masz je. Co ty na to? Wstrzymałam oddech. - Powiedz mu, żeby sobie poszedł do diabła, dziaduniu -wyszeptałam. - Graba! - zamiast tego odezwał się dziadunio. Widziałam jeszcze, jak podają sobie ręce i otwierają kolejną butelkę z piwem. Pobiegłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi. Jeśli kiedykolwiek pomyślałam, że potrzebny mi jakiś dowód na to wszystko, co opowiadała mi o dziadku babunia, właśnie go otrzymałam. Bez względu na to, jak bardzo się upijał i w jakie popadał długi, powinien mieć w sobie choć trochę uczucia dla kogoś, kto miał w sobie jego krew. A ja widziałam jak na dłoni wstrętne, parszywe, samolubne zwierzę, które nazywałam dziaduniem; takie, jak opisywała babunia Catherine. Dlaczego nie miałam dość odwagi, żeby od razu dotrzymać obietnicy, jaką jej dałam? Dlaczego zawsze starałam się doszukiwać w ludziach czegoś dobrego, nawet kiedy nie istniały najmniejsze przesłanki, że to dobro istnieje? W niecałą godzinę później usłyszałam, jak dziadunio Jack idzie po schodach. Nawet nie zapukał do drzwi. Pchnął je brutalnie i stanął w progu, przyglądając mi się zaczepnie. Był rozwścieczony. - Buster poszedł sobie - powiedział. - Stracił apetyt p0 tym, jak się zachowałaś. - Tym lepiej. - Nie będziesz dla niego taka, Ruby - zagroził wyciąg^, jąc w moją stronę palec wskazujący. - Babunia rozbałam^. ciła cię bzdurami o tej twojej całej sztuce i wmówiła ci, że staniesz się jakąś tam śmieszną damulką z miasta. A ty j^_ steś tylko zwykłą cajuńską dziewką, tyle że ładniejszą, nj^ większość z nich, to muszę przyznać. Mimo to jesteś tylk0 Cajunką, która powinna być wdzięczna swojej szczęśliwy gwieździe za to, że taki bogacz, jak Buster Trahaw, raczyj się nią zainteresować. A ty, zamiast okazać wdzięczność, tq. bisz ze mnie głupca. - Ty jesteś głupcem, dziaduniu - wypaliłam. Poczerwieniał na twarzy. Usiadłam na łóżku. - A co gorsza jesteś samolubem, który sprzedałby włg. sne ciało i krew, żeby tylko mieć na whisky i hazard! - Przeprosisz mnie za to, Ruby! Słyszysz! - Nie przeproszę, dziaduniu. To ty powinieneś mni6 przeprosić za to wszystko, co zrobiłeś. Ty masz przeprosi^ za to, że szantażowałeś pana Tatę i sprzedałeś mu Paula! - Co?! Kto ci to powiedział? - To ty masz przeprosić za to, że sprzedałeś moją siostry jakimś Kreolom z Nowego Orleanu! Złamałeś serce mojej matce i babuni Catherine - oskarżałam go. Stał oniemiały przez chwilę. - To kłamstwa! Wierutne kłamstwa! Chciałem tylkt, chronić dobre imię rodziny, a przy okazji zdobyć trochę środków na jej utrzymanie - bronił się. - Catherine urobiła cię przeciwko mnie, opowiadając jakieś bzdury. - Takie same kłamstwa jak to, że sprzedajesz mnie tera* Busterowi i umawiasz się z nim, że przyjdzie do mnie na gó. rę jutro w nocy... - rozpłakałam się. - Ty, mój dziadek, którj powinien mnie bronić i opiekować się mną. Nie jesteś ni czym więcej, jak tylko najpodlejszym zwierzęciem z bagien właśnie takim, jak opisywała cię babunia - krzyczałam. Wyglądał, jakby za chwilę miał dostać ataku apopleksji Uniósł ramiona i wyprostował się dumnie. Jego czerwona twarz stawała się coraz bardziej purpurowa. Oczy płonęły nienawiścią. - Widzę, że te plotkary nabuntowały cię i nastawiły przeciwko mnie. No cóż, robię to, co uważam za najlepsze dla ciebie, staram się nakłonić mężczyznę tak zamożnego jak Buster, by się tobą zainteresował. A jeśli i mnie przy okazji też coś skapnie, powinno cię to tylko cieszyć. - Nie cieszę się i nie wyjdę za Bustera Trahawa! - wy-buchnęłam. - Owszem, wyjdziesz - oświadczył dziadunio Jack. -I jeszcze mi za to podziękujesz. Po tych słowach odwrócił się na pięcie i opuścił mój pokój. Chwilę później usłyszałam, jak włącza radio i tłucze butelki po piwie. Znów wpadł w szał. Postanowiłam poczekać, aż się upije do nieprzytomności i natychmiast uciekać. Zaczęłam pakować do podręcznej torby najpotrzebniejsze rzeczy. Brałam możliwie jak najmniej, bo nie chciałam być nazbyt obciążona bagażem w podróży. Pod materacem miałam ukryte pieniądze za obrazy, ale zdecydowałam się ich nie wyjmować aż do momentu wyjścia. Wezmę oczywiście zdjęcie matki i tę jedyną fotografię, na której jest mój ojciec i siostra. Kiedy rozważałam, co by tu jeszcze zapakować, słyszałam, jak dziadunio Jack miota się po kuchni jak oszalały. Dobiegał mnie brzęk rozbijanego szkła, łamanych krzeseł... Wkrótce potem usłyszałam trzask, po którym rozległ się odgłos ciężkich i chwiejnych kroków dziadunia na schodach. Przykryłam torbę pościelą i czekałam z bijącym sercem. Drzwi do mojego pokoju otworzyły się z hukiem. Stanął w nich, patrząc na mnie. Błysk wściekłości w jego oku potęgowały whisky i piwo, które w siebie wlał. Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł torbę w kącie łóżka. - Wybierasz się gdzieś, hę? - zapytał z uśmieszkiem. Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Tak właśnie sobie pomyślałem, że zechcesz to zrobić... Że będziesz chciała zrobić ze mnie głupca w oczach Bustera. - Dziaduniu, proszę... - zaczęłam. On jednak zbliżył się do mnie, zachowując niebywałą równowagę i złapał mnie za lewą kostkę. Wrzeszczałam, kiedy okręcał mi wokół niej coś, co przypominało łańcuch rowerowy. Drugi koniec przymocował do nogi łóżka. Usłyszałam tylko dźwięk zamykanej kłódki i zobaczyłam, jak dziadunio się podnosi. - Teraz się stąd nie ruszysz! - stwierdził z satysfakcją. -To powinno pomóc ci odzyskać zdrowy rozsądek. - Dziaduniu... uwolnij mnie! Odwrócił się ode mnie. - Jeszcze mi za to podziękujesz - bełkotał. - Po-dzię-ku-jesz! Ruszył chwiejnym krokiem w stronę drzwi, zostawiając mnie przykutą do łóżka. Ogarnęło mnie przerażenie. Wstrząsały mną histeryczne spazmy. - Dziaduniu! - wrzeszczałam co sił w płucach. Bolało mnie z wysiłku gardło. Zalewałam się łzami. W pewnej chwili zamikłam i zaczęłam nasłuchiwać. Rozległ się taki dźwięk, jakby dziadek potknął się i spadł ze schodów... Potem usłyszałam tylko, że klnie i znów łamie meble. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Byłam tak zaskoczona tym, co zrobił, że mogłam jedynie leżeć i szlochać, dopóki nie poczułam się tak, jakby ktoś napełnił mi płuca kamieniami. Dziadunio okazał się czymś o wiele gorszym, niż zwierzęta z bagien... Był potworem, bo żadne zwierzę żyjące na moczarach nie potraktowałoby aż tak okrutnie swoich dzieci, pomyślałam. Wyczerpana i przestraszona zasnęłam wreszcie. Z chęcią poddałam się ogarniającej mnie senności. Była dla mnie ucieczką od koszmaru, którego doświadczyłam. * * * Po przebudzeniu czułam się, jakbym przespała długie godziny, choć nie minęły nawet dwie. Niestety nic nie wskazywało na to, że wszystko, co mi się przydarzyło, to koszmarny sen. Poruszyłam stopą i usłyszałam brzęk łańcucha. Usiadłam na łóżku, starając się wydobyć nogę z potrzasku. Jednak im mocnej szarpałam, tym głębiej i boleśniej łańcuch wbijał mi się w skórę. Jęknęłam i skryłam twarz w dłoniach. Trwałam przez jakiś czas w bezruchu. Jeśli dziadunio zostawi mnie tak przez cały dzień, to Buster Trahaw przyjdzie wieczorem i zastanie mnie całkowicie bezbronną... Lodowaty chłód wkradł się do mojego serca. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek czuła się tak zagrożona. Nasłuchiwałam. W domu panowała cisza. Od czasu do czasu skrzypiały tylko od wiatru deski w ścianach. Zupełnie, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Czułam się, jakby zawisła nade mną straszliwa burza. Odetchnęłam głęboko i postarałam się uspokoić na tyle, by zacząć myśleć logicznie. Przyjrzałam się łańcuchowi na stopie, po czym przeniosłam wzrok na jego część przywiązaną do nogi łóżka. Nagle odetchnęłam z ulgą: zdałam sobie sprawę, że pijany dziadunio Jack po prostu oplatał łańcuch wokół nogi i zamknął go na kłódkę. Nie przyszło mu jednak do głowy, że mogę podnieść łóżko i obsunąć pęta w dół. Pokręciłam się trochę na pościeli, aż udało mi się opuścić nie spętaną nogę, po czym ześliznęłam się z łóżka, przybierając przy tym dziwne i bolesne pozycje. Wreszcie, z wielkim trudem uniosłam nieznacznie łóżko i zaczęłam obsuwać łańcuch w dół, aż spadł z żelaznej nogi. Odwijałam go, dopóki nie oswobodziłam spętanej stopy, pełnej ran i sińców. Najciszej, jak tylko potrafiłam, położyłam łańcuch na podłodze i chwyciłam moją niewielką torbę z ubraniem i paroma cennymi drobiazgami. Wyciągnęłam pieniądze spod materaca i podeszłam do drzwi. Kiedy otwierałam je, zaskrzypiały. Zamarłam i cała zamieniłam się w słuch. Panowała jednak cisza. Płomień lampy butanowej chwiał się leniwie, rozjaśniając lekko mrok pomieszczeń i rzucając niewyraźne cienie, które tańczyły na schodach i ścianach. Postanowiłam nie sprawdzać, czy dziadunio Jack śpi w pokoju babuni Catherine. Wyśliznęłam się z sypialni i zbliżyłam na palcach do schodów. Bez względu na to, jak bezszelestnie starałam się poruszać, drewniane deski i tak skrzypiały... Czułam się, jakby dom chciał mnie wydać. Stanęłam i nasłuchiwałam, po czym ostrożnie zaczęłam schodzić w dół po schodach. Kiedy dotarłam do ostatniego stopnia, znów przystanęłam i próbowałam się rozejrzeć. Potem zrobiłam kilka kroków do przodu i zobaczyłam dziadunia rozwalonego na podłodze tuż przy wyjściu. Chrapał głośno. Nie chciałam ryzykować i przestępować go wychodząc frontowymi drzwiami, skierowałam się więc do tylnego wyjścia. Zatrzymałam się jednak w połowie drogi. Musiałam spojrzeć po raz ostatni na portret babuni, który wisiał w przedpokoju. Cofnęłam się i stanęłam w progu. Światło księżyca wdzierało się przez nie zasłonięte okno i rozjaśniało obraz. Przez chwilę wydawało mi się, że babunia uśmiechnęła się do mnie, a jej oczy wypełnia szczęście, ponieważ zdecydowałam się dotrzymać obietnicy. - Do widzenia, babuniu - wyszeptałam. - Któregoś dnia wrócę na rozlewiska i zabiorę ten obraz ze sobą tam, gdzie będzie mój dom. Jak bardzo pragnęłam ją przytulić i ucałować, choć raz jeszcze... Zamknęłam oczy i próbowałam przypomnieć sobie, kiedy po raz ostatni tuliła mnie w ramionach. W tym momencie jednak dziadunio Jack zamruczał coś i przekręcił się na drugi bok na podłodze. Zastygłam w bezruchu. Dziadek otworzył oczy i zaraz je zamknął. Nawet jeśli mnie dostrzegł, uznał widocznie, że to tylko sen i chrapał dalej. Nie tracąc już ani sekundy więcej, odwróciłam się i wyszłam jak najszybciej. Stąpając na palcach przeszłam przez kuchnię do tylnych drzwi. Potem okrążyłam dom i znalazłam się przed werandą. Kiedy wydostałam się wreszcie na drogę, przystanęłam i spojrzałam za siebie. W gardle poczułam dziwny, kwaśno-słodkawy smak. Mimo koszmaru, jaki przeżyłam, bolało mnie, że muszę opuścić ten pełen prostoty dom, w którym stawiałam pierwsze kroki. W tych czterech surowych, starych ścianach przygotowywałyśmy z babunią niejeden posiłek, wspólnie śpiewałyśmy i śmiałyśmy się... Na tym ganku ona zwykle kołysała się w fotelu i opowiadała jedną historię za drugą, o swych młodzieńczych latach... Na górze, w sypialni, pielęgnowała mnie, kiedy przechodziłam wszystkie dziecięce choroby i opowiadała mi do poduszki bajki, przy których smacznie zasypiałam. Zawsze czułam się bezpieczna w tym kokonie obietnic, którym mnie otaczała. I ten jej ciepły głos, te pełne wyrozumiałości oczy... Nieraz, kiedy w gorącą, letnią noc siedziałam przy oknie w swoim pokoju, starałam się wymarzyć sobie przyszłość: pięknego księcia, który przyjeżdża do mnie i wesele wśród pokrytych złotym pyłem pajęczyn i dźwięków muzyki. Nie, to coś więcej, niż stary dom stojący wśród bagien. To moja cała przeszłość, lata, kiedy dorastałam i rozwijałam się, moje radości i smutki, rozpacz i euforia, śmiech i łzy... Jakże trudno było teraz odwrócić się do tego wszystkiego plecami i pozwolić ciemności zamknąć za sobą ponure wrota... A bagna? Czy będę w stanie żyć z dala od ptaków, kwiatów, ryb, a nawet aligatorów, które przyglądały mi się zawsze z takim zainteresowaniem? W świetle księżyca na gałęzi sykomory siedział jastrząb błotniak, a jego dumna, czarna sylwetka odcinała się od białej poświaty. Rozwinął skrzydła, jakby chciał mi powiedzieć „do widzenia" w imieniu wszystkich zwierząt i ryb zamieszkujących bagna, po czym złożył je i trwał w bezruchu. Odwróciłam się i pospiesznie ruszyłam w drogę, a postać jastrzębia długo jeszcze stała mi przed oczyma. Po drodze do Houmy mijałam wiele domów, w których mieszkali moi znajomi, ludzie, których być może nie zobaczę już nigdy... Niewiele brakowało, a wstąpiłabym do pani Thibodeau, by się pożegnać. Ona i pani Livaudis były bliskimi przyjaciółkami babuni Catherine i moimi. Bałam się jednak, że zaczną wybijać mi z głowy ucieczkę i namawiać do pozostania u którejś z nich. Przyrzekłam sobie, że pewnego dnia, kiedy już jakoś ułożę sobie życie, napiszę do nich obu. Kiedy znalazłam się w mieście, spostrzegłam, że kilka lokali i sklepów jest ciągle czynnych. Udałam się bezpośrednio na dworzec autobusowy i kupiłam bilet do Nowego Orleanu. Miałam prawie godzinę do odjazdu. Spędziłam ten czas na plaży, kryjąc się w zaroślach w obawie, że ktoś mógłby mnie zauważyć. Z pewnością próbowano by mnie zatrzymać bądź dać znać dziaduniowi Jackowi, że wyjeżdżam. Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do Paula, ale lękałam się rozmowy z nim. Gdybym opowiedziała mu, czego dopuścił się dziadunio, z pewnością straciłby panowanie nad sobą i mógłby zrobić coś strasznego. Zamiast tego postanowiłam napisać do niego list pożegnalny. Kupiłam kopertę i znaczek na dworcu, wyrwałam kartkę papieru z notatnika. Drogi Paulu! Musiałabym ci długo wyjaśniać, dlaczego postanowiłam opuścić Houmę bez pożegnania. Sądzę, że głównym powodem jest to, iż doskonale zdaję sobie sprawę, jak bardzo złamałoby mi serce ostatnie spojrzenie na ciebie, po którym musiałabym odejść. Sam fakt, że piszę te słowa, rani mnie boleśnie. Pozwól mi tylko wyjaśnić, że w przeszłości zdarzyło się o wiele więcej rzeczy, niż ujawniłam ci tamtego dnia... I te właśnie wydarzenia zmuszają mnie do wyjazdu z Houmy. Chcę odnaleźć mojego prawdziwego ojca i sposób na nowe życie. Nie ma chyba nic, czego pragnęłabym bardziej, niż spędzić resztę mych dni u twego boku... Wygląda to tak, jakby natura zakpiła sobie z nas, pozwalając, byśmy się w sobie zakochali do szaleństwa, a potem nagle, jak gromem z jasnego nieba poraziła nas gorzką prawdą. Teraz jednak widzę, że jeśli nie wyjadę natychmiast, ty się nie poddasz. A wtedy stanie się to wszystko dla nas jeszcze większym cierpieniem. Zapamiętaj mnie taką, jaką byłam, zanim poznaliśmy prawdę. A ja zachowam w pamięci ciebie z tamtych dni. Może miałeś rację, może rzeczywiście nigdy nie pokochamy już nikogo innego tak, jak kochaliśmy siebie, ale musimy przynajmniej spróbować. Będę o tobie często myślała i postaram się wyobrazić sobie twój piękny dom na plantacji. Zawsze kochająca Ruby Wrzuciłam list do skrzynki znajdującej się naprzeciw dworca autobusowego. Potem usiadłam przełykając łzy i czekałam. Wreszcie pojawił się autobus. Przyjechał z St Martinville. Zatrzymał się, by zabrać pasażerów z Nowej Iberii, Franklinu i Morgan City, nim dotarł do Houmy. Był więc niemal całkowicie wypełniony. Wsiadłam i podałam 12. Ruby kierowcy bilet. Potem skierowałam się na tył autobusu, gdzie było wolne miejsce obok pięknej kobiety o karmelowej skórze. Miała czarne włosy i turkusowe oczy. Kiedy siadłam obok niej uśmiechnęła się, ukazując śnieżnobiałe zęby. Ubrana była w różowobłękitną spódnicę, czarne sandały i różową bluzkę. Na obu nadgarstkach nosiła mnóstwo bransoletek. Włosy miała upięte w kok i związane białą tasiemką. - Witam - pozdrowiła mnie. - Wyruszamy do grobowca wilgoci, co? - Grobowca wilgoci? Poprawiłam się w fotelu. - Do Nowego Orleanu, kochanie. Tak nazywała to miasto moja babcia, bo tam nie ma możliwości pochowania kogoś w ziemi. Za dużo wody... - Naprawdę? - Naprawdę. Wszystkich chowają w grobowcach, kryptach, sarkofagach nad ziemią. Nie wiedziałaś o tym? - zapytała, nie przestając się uśmiechać. Pokręciłam przecząco głową. - Pierwszy raz w Nowym Orleanie, co? -Tak. - Wybrałaś najlepszy czas na zwiedzanie, wiesz? - stwierdziła. Widziałam, jak jej oczy zabłysły podnieceniem. - Dlaczego? -Dlaczego? Jak to dlaczego...? Kochanie, przecież to Mardi Gras!* - O, nie! - zawołałam. W tym momencie uświadomiłam sobie, że to najgorszy czas na moją wyprawę, a nie najlepszy... Powinnam była się domyślić, dlaczego jest taka wystrojona... W całym mieście panuje odświętna atmosfera. Nie jest to najlepszy moment, by stanąć w progu domu mojego prawdziwego ojca... - Zachowujesz się, jakbyś dopiero co wynurzyła się z bagien, kochanie. *Mardi Gras (franc.) - ostatki, zapusty Zaczerpnęłam powietrza i przytaknęłam. Roześmiała się. - Nazywam się Annie Gray - przedstawiła się. Podała mi szczupłą, gładką dłoń. Uścisnęłam ją. Na wszystkich palcach miała śliczne pierścionki, jeden z nich zrobiony był z kości i miał kształt czaszki. - Jestem Ruby. Ruby Landry. - Miło mi cię poznać. Masz jakichś krewnych w Nowym Orleanie? - zapytała. - Tak - odrzekłam. - Ale nie widziałam ich... nigdy. - O! To ciekawe. Kierowca zamknął drzwi i wyprowadził autobus z dworca. Serce napełniło mi się dziwnym uczuciem na widok sklepów i domów, które znałam przez całe życie. Minęliśmy kościół, szkołę, potem wjechaliśmy w drogę, którą przez wiele lat przemierzałam prawie co dnia. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu i autobus skręcił w ulicę wiodącą do Nowego Orleanu. Widziałam ten drogowskaz setki razy i niejednokrotnie marzyłam, by udać się w tę stronę. Teraz spełniało się to marzenie. Już po chwili pędziliśmy autostradą, a miasteczko Houma pozostało daleko z tyłu. Nie mogłam się powstrzymać, by się nie obejrzeć. - Nie oglądaj się za siebie - powiedziała nagle Annie Gray. - Słucham? Dlaczego? - Pech - wyjaśniła. Odwróciłam się twarzą w kierunku jazdy. - Co takiego? - To przynosi pecha. Szybko, przeżegnaj się trzy razy! -poleciła. Widziałam, że mówi to jak najbardziej poważnie, wykonałam więc polecenie. - Wystarczy mi tyle pecha, ile już miałam - rzekłam. To ją rozbawiło. Pochyliła się do przodu i sięgnęła po swoją torbę z odzieżą. Potem pogrzebała w niej trochę i wydobyła jakiś przedmiot, który włożyła mi w dłoń. Spojrzałam nań zdziwiona. - Co to jest? - zapytałam. - Kawałek kości z szyi czarnego kota. Taki talizman... -oświadczyła. Widząc, że jestem nadal zdziwiona, dodała po chwili: - To magiczny talizman, który przyniesie ci szczęście. Babcia mi go podarowała. Voodoo* - dodała szeptem. - Ach... Nie, nie mogę zabierać ci talizmanu, który przynosi szczęście - stwierdziłam, oddając jej kostkę. Pokręciła głową. - Jeślibym wzięła go teraz z powrotem, oznaczałoby to dla mnie nieszczęście, a dla ciebie jeszcze większego pecha - rzekła. - Mam mnóstwo takich kostek, kochanie. Nie martw się o to. No, weź... - powiedziała zaciskając moje palce na kociej kości. - Schowaj ją w bezpiecznym miejscu, ale noś zawsze przy sobie. - Dziękuję - powiedziałam. Wrzuciłam talizman do torby. - Założę się, że twoi krewni są podekscytowani na samą myśl, że się z tobą zobaczą, nie? - Nie - powiedziałam. Przyjrzała mi się pytająco. - Nie? Nie wiedzą, że przyjedziesz? Patrzyłam na nią przez chwilę, po czym wyprostowałam się w fotelu. - Nie - powiedziałam. - Oni nie wiedzą, że ja w ogóle istnieję... - dodałam. Autobus pędził przed siebie. Wiózł mnie w stronę przyszłości. Przyszłości mrocznej, tajemniczej i przerażającej. Zupełnie, jak nie oświetlona część autostrady. *Voodoo (czyt. wudu) - jedna z religii ludów z Afryki Zachodniej rozpowszechniona wśród Murzynów na Haiti, a także w południowych stanach USA, której rytualne obrzędy, czary mają na celu nawiązanie łączności z przodkami i bóstwami animistycznymi. U podstaw voodoo leży wiara, że w ciele każdego człowieka może zamieszkać bóstwo. Niespodziewana przyjaźń mie Gray była tak podniecona faktem, że jedzie do Nowego Orleanu na Mardi Gras, że gadała przez resztę podróży jak nakręcona. Wysłuchałam więc opisu poprzedniego balu ostatkowego, w którym brała udział. Siedziałam sztywno, z rękami ułożonymi na kolanach. Nie miałam wiele czasu na to, by się nad sobą użalać. Nie zdążyłam też zamartwiać się tym, co mnie czeka po wyjściu z autobusu. Byłam jej wdzięczna za to, że mówiła. Annie przyjechała z Nowej Iberii, ale była już w Nowym Orleanie jakieś sześć czy siedem razy. Jeździła w odwiedziny do swojej ciotki, która śpiewała w kabarecie jednego ze słynnych nocnych klubów we Francuskiej Dzielnicy. Zwierzyła mi się, że zamierza zamieszkać z ciotką w Nowym Orleanie. - Będę piosenkarką, jak ona - chwaliła się. - Moja ciotka postarała się o przesłuchanie dla mnie w Klubie na Bourbon Street. Znasz Francuską Dzielnicę, prawda, kochanie? - zapytała. - Wiem tylko, że to najstarsza część miasta, w której zwykle słyszy się wiele muzyki i ludzie przez cały czas bawią się na przyjęciach - powiedziałam. - Racja, kochanie. A prócz tego są tam najlepsze restauracje i niezliczone sklepy. A poza tym mnóstwo antykwariatów i galerii sztuki... - Galerii sztuki?! -No! - A słyszałaś kiedyś o galerii Dominique'a? * iMIa^jrfppBiilpSSiiSisBWIHwBHfciii^. Wzruszyła ramionami. - Nie byłabym w stanie odróżnić jednej od drugiej. A czemu pytasz? - Bo w niej są wystawione moje obrazy - stwierdziłam dumnie. - Naprawdę? To wspaniale! Jesteś artystką. Wyglądało na to, że zrobiło to na niej wrażenie. - Ale przecież mówiłaś, że nie byłaś nigdy wcześniej w Nowym Orleanie...? Potwierdziłam. - O, rany! - zapiszczała i ścisnęła mnie za rękę. - Ale cię czeka zabawa! Musisz mi powiedzieć, gdzie się zatrzymasz. Natychmiast wyślę ci zaproszenie na mój pierwszy występ! Nie masz nic przeciwko temu? -Nie wiem jeszcze, gdzie się zatrzymam... - musiałam się przyznać. To stwierdzenie wprawiło ją w osłupienie. Podsunęła się nieco na fotelu i wpatrywała się we mnie z zaciekawieniem. Po chwili uśmiechnęła się. - Co ty powiesz...? Mówiłaś przecież, że jedziesz do jakichś krewnych... - indagowała. - Bo tak jest. Tylko... Tyle że nie wiem, gdzie oni mieszkają... Odwróciłam głowę. Wzrok mój pobiegł ku krajobrazowi przemykającemu za oknem. Widziałam jedynie kontury drzew, krzewów i zabudowań. Ciemności rozjaśniało czasami światełko w oknie samotnego domu. - No cóż, jakby to powiedzieć, kochanie... Nowy Orlean jest odrobinę większy niż ta twoja Houma - stwierdziła śmiejąc się. - Nie masz przynajmniej ich numeru telefonu? Pokręciłam głową przecząco. Poczułam, że drętwieją mi palce, tak mocno je zaciskałam. Dziewczyna zmrużyła podejrzliwie swoje turkusowe oczy, przeniosła wzrok na moją niewielką torbą podróżną, po czym spojrzała na mnie z miną, że już wszystko rozumie. - Uciekasz z domu, tak? - zapytała. Zagryzłam dolną wargę. Nie mogłam powstrzymać łez, które napłynęły mi do oczu. Przytaknęłam. - Ej, możesz przecież wyznać wszystko Annie Gray, kochanie. Annie Gray potrafi strzec tajemnic lepiej, niż sejf bankowy. Przełknęłam łzy. Próbowałam wydobyć z siebie głos, by móc opowiedzieć o babuni Catherine i jej śmierci. Potem o dziaduniu Jacku, który od razu się wprowadził... O tym, jak szybko starał się zaaranżować moje małżeństwo z Bu-sterem... Słuchała uważnie ze współczuciem, dopóki nie skończyłam. W jej oczach nagle pojawiły się iskierki gniewu. - A to stary potwór! To chyba sam Papa La Bas! -Kto? - Diabeł we własnej osobie - oświadczyła. - Masz przy sobie coś, co należało do niego? - Nie - odparłam. - A po co? - Czary... - rzekła ze złością w głosie. - Rzuciłabym na niego urok w twoim imieniu. Moja prababka została tu wprawdzie przywieziona jako niewolnica, ale była Mamuś-ką, czyli królową voodoo. Przekazała mi w spadku wiele swych sekretów - wyszeptała, przybliżając twarz do mojej skroni. - Ya ye ye li konin tou gris-gris - zanuciła. Serce zaczęło mi przyspieszać. - Co to znaczy? - To fragment modlitwy voodoo. Gdybym miała choć włos twojego dziadunia Jacka albo jakiś skrawek jego ubrania, lub chociażby starą skarpetę... Nigdy już by cię nie niepokoił! - zapewniła mnie szeptem. - Nic mi się nie stanie, jakoś dam sobie radę - odrzekłam równie cicho. Patrzyła na mnie przez chwilę. Białka jej oczu stały się jeszcze jaśniejsze, niż przedtem. Zupełnie, jakby za każdym z nich zapłonęły dwa miniaturowe ogniki. Wreszcie pogłaskała mnie uspokajająco po ręku. - Nic ci się nie stanie, tylko nie zgub tej kości czarnego kota, którą ci ofiarowałam - nakazała. - Postaram się nie zgubić... Odetchnęłam z ulgą. Autobus podskoczył i znów skręcił na autostradę. Droga stawała się jaśniejsza, kiedy zbliżaliśmy się do lepiej oświetlonych i zaludnionych obszarów. Światła jawiły mi się niczym senne marzenia, wymykające się spod powiek. - Powiem ci, co zrobisz, kiedy już przyjedziemy na miejsce... - rzekła Annie. - Pójdziesz od razu do budki i w książce telefonicznej poszukasz nazwiska swoich krewnych. Ich numer telefonu i adres jest tam na pewno. Jak się nazywają? - Dumas - odparłam. -Dumas...? Oj, kochanie, będzie co najmniej setka ludzi o tym nazwisku w książce telefonicznej. Znasz jakieś imiona? - Pierre Dumas. - Takich też się pewnie z tuzin znajdzie - dodała. - Czy Pierre Dumas ma jakiś inicjał po imieniu? - Nie mam pojęcia - odpowiedziałam. Pomyślała przez chwilę. - Co jeszcze wiesz o swoich krewnych, kochanie? - Tylko tyle, że mieszkają w wielkim domu, raczej rezydencji... - mówiłam. Oczy jej zabłysły. - O! To może być w Garden District w takim razie... Nie wiesz, czym się zajmują? Potwierdziłam, że nie wiem. W jej oczach znów pojawił się błysk podejrzliwości, a jedna brew uniosła się o kilka milimetrów. - Kim jest dla ciebie Pierre Dumas? Kuzynem? A może wujkiem? - Nie. To mój ojciec - oświadczyłam. Otworzyła usta ze zdziwienia. - Twoim ojcem? I nigdy wcześniej nie widział cię na oczy? Pokręciłam głową. Nie chciałam wywlekać całej historii, a Annie na szczęście nie wypytywała o szczegóły. Przeżegnała się tylko i mamrotała coś pod nosem. - Zajrzę razem z tobą do książki telefonicznej. Babcia zawsze mówiła mi, że mam zdolności, jakimi obdarzone są matki voodoo i potrafię dostrzec światło w ciemności. Pomogę ci... - dodała klepiąc mnie po dłoni. - Powinnyśmy mieć jeszcze jedną rzecz, by się to wszystko powiodło... -zakończyła. - To znaczy co? - Musisz mi dać jakiś znak, coś cennego, by uchylić drzwi. Nie bój się, nie zabiorę ci tego... - dodała czym prędzej. - To tylko upominek dla świętych. Wdzięczność za to, że pozwolili dopełnić gris-gris. Zostawię to przy kościele. Masz coś? - Nie mam nic cennego - powiedziałam. - A jakieś pieniądze? - zapytała. - Niewiele. Tyle tylko, ile zarobiłam, sprzedając moje obrazy - zwierzyłam jej się. - To wystarczy - stwierdziła. - Dasz mi banknot dziesię-ciodolarowy przy budce telefonicznej, a wtedy otrzymam moc. Masz szczęście, że na mnie trafiłaś, kochanie. W przeciwnym razie błądziłabyś po mieście dzień i noc. To przeznaczenie. Jestem twoją dobrą gris-gris. Na tym skończyła. Potem zaczęła znów opowiadać, jak cudowne jest życie w Nowym Orleanie i jak wspaniale będzie, kiedy ciotka załatwi jej kontrakt w kabarecie. Gdy dostrzegłam na horyzoncie światła miasta, ogarnęło mnie uczucie radości. Czułam się, jakbym została rzucona w gwiaździste niebo. Ruch uliczny i ludzie, labirynt ulic... Wszystko to przytłaczało mnie i przerażało. Gdzie nie spojrzałam, widziałam tłum obcych przemierzający ulice, a każdy z nich miał na sobie jaskrawy kostium, maskę, kapelusz z kolorowymi piórami. A w ręku trzymał barwną parasolkę. Zamiast masek niektórzy, nawet kobiety, byli przesadnie wymalowani. Powodowało to, że ich twarze przypominały twarze klownów cyrkowych. Ludzie grali na trąbkach i innych instrumentach dętych, fletach i na perkusji. Kierowca autobusu musiał wielokrotnie zwalniać, by przepuścić tłumy, które tarasowały drogę. Kiedy wreszcie dotarł do dworca, autobus został otoczony przez uczestników zabawy ulicznej i muzykantów. Chcieli powitać nowych przybyszów. Niektórym rozdawano maski, inni dostawali plastikową biżuterię. Zarzucano korale na szyje, rozdawano papierowe parasolki. Czuło się, że jeśli ktoś nie chce uczestniczyć w Mardi Gras, nie jest mile widziany w Nowym Orleanie. - Pospiesz się - zawołała Annie, kiedy schodziłyśmy po stopniach autobusu. Gdy wysiadłam, ktoś złapał mnie za lewą rękę, a do prawej wcisnął parasolkę z papieru. Zostałam wciągnięta w tłum kolorowo ubranych ludzi i musiałam okrążyć wraz z nimi autobus. Annie śmiała się. Podniosła ręce do góry. Zaczęła tańczyć i kołysać się w rytm muzyki. Tańczyliśmy wkoło autobusu, a kierowca najspokojniej w świecie wyładowywał bagaże. Annie odebrała swój i wyciągnęła mnie z korowodu. Ruszyłam za nią do hali dworcowej. Wszędzie wokół tańczyli ludzie. Gdzie nie spojrzałam, grupy muzykujących raczyły tłumy jazzem z Dixieland. - Jest budka telefoniczna! - zawołała Annie, wskazując ją palcem. Podbiegłyśmy tam. Annie otworzyła drzwi obszernej kabiny. Nigdy nie przypuszczałam, że tak wielu ludzi mieszka w Nowym Orleanie. - Dumas... Dumas... - podśpiewywała, przebiegając palcem po stronie pełnej nazwisk. - Dobra, mamy listę... Szybko! - rzekła zwracając się do mnie. Zwiń dziesięciodo-larowy banknot tak mocno, jak tylko się da. No, już... Otworzyła portmonetkę i trzymała ją w dłoni zamknąwszy oczy. Wyglądała jak ktoś, kto wpadł w trans. Słyszałam, jak mamrocze jakieś niezrozumiałe słowa. Potem zobaczyłam, że kładzie wskazujący palec na stronie i przesuwa go powoli w dół kartki. Nagle znieruchomiała. Całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Zacisnęła powieki, po czym otworzyła je szeroko. - To on! - zawołała. Pochyliła się do mnie i powiedziała. - Rzeczywiście mieszka w Garden District. Duży, bogaty dom... Oderwała skrawek strony i zapisała na nim adres: St Charles Avenue. - Jesteś pewna? - niecierpliwiłam się. - Nie widziałaś, jak palec zatrzymał mi się na tej pozycji? To nie ja go zatrzymałam. On został zatrzymany! Pokiwałam głową. - Dziękuję ci - powiedziałam. - Nie ma za co, kochanie. Wszystko będzie dobrze - odrzekła podnosząc walizkę. - No, czas już na mnie. Na pewno ci się uda. Annie Gray ci to mówi! Dam znać, kiedy zacznę gdzieś śpiewać - rzuciła na odchodnym. Nie zdążyłam odpowiedzieć, zawołała jeszcze: - Annie nie zapomni o tobie! Ty też nie zapomnij o Annie! Potem okręciła się na pięcie, podnosząc do góry prawą rękę obwieszoną kolorowymi bransoletkami. Rzuciła mi jeszcze szeroki uśmiech i odeszła tanecznym krokiem. Niemal natychmiast została wciągnięta przez tłum przebierańców, którzy wyszli z jakiejś bramy. Rzuciłam okiem na adres zapisany na niewielkim karte-luszku, który ściskałam w dłoni. Czy naprawdę była obdarzona wizjonerską mocą, czy się myliła...? Adres ze spisu spowodował, że poczułam się jeszcze bardziej zagubiona. Spojrzałam ponownie na otwartą książkę telefoniczną, zastanawiając się, czy powinnam wypisać adresy innych ludzi 0 nazwisku Pierre Dumas. Doznałam jednak szoku, kiedy stwierdziłam, że jest tylko jeden Pierre Dumas! Cóż za czarów wymagało odnalezienie go w spisie? Nie mogłam wyjść z podziwu, mimo iż wierzyłam w rzeczy nadprzyrodzone. Musiałam, przecież moja babcia była cajuńską uzdrowicielką. W końcu opuściłam dworzec. Na chwilę przystanęłam 1 przyglądałam się miastu. Jakaś cząstka mnie marzyła, by wsiąść z powrotem do autobusu. Może lepiej na tym wyjdę, jeśli zamieszkam z panią Thibodeau albo panią Livaudis, pomyślałam. Ale następna grupa balowiczów, którzy ze śmiechem i muzyką wysiedli z kolejnego autobusu, przerwała tok mojego myślenia. Kiedy zbliżyli się do mnie, jakiś człowiek - wysoki mężczyzna z twarzą ukrytą pod maską wilka - zatrzymał się przede mną. - Jesteś sama? - zapytał. Kiwnęłam głową, że tak. - Właśnie przyjechałam. Był wysoki, miał szerokie ramiona, ciemnobrązowe włosy i młodzieńczy głos. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. -Ja też... Ale w taką noc nie można być samotnym -stwierdził. - Jesteś śliczna, a to jest Mardi Gras. Nie masz maski pasującej do tej parasolki? - Nie - odparłam. - Parasolkę ktoś mi wetknął w rękę, ledwie zdążyłam wysiąść z autobusu. Nie przyjechałam tu na Mardi Gras. Przyjechałam... - Ależ oczywiście, że przyjechałaś na Mardi Gras! -przerwał mi w pół zdania. Trzymaj! - zawołał, sięgając do torby i wydobywając z niej jeszcze jedną maskę. Czarną, ozdobioną sztucznymi diamencikami. - Włóż to i chodź się bawić z nami. - Dziękuję, ale muszę odnaleźć ten adres... - opierałam się. Spojrzał na karteluszek. - O! Wiem, gdzie to jest! Będziemy w pobliżu tego miejsca. Chodź z nami... Przecież możesz równie dobrze bawić się po drodze - dodał. - No... włóż maskę. Dziś wieczorem każdy musi mieć maskę. No, już... - nalegał. Nie mogłam oprzeć się tym namowom i w końcu włożyłam maskę. - No, teraz wyglądasz jak należy - stwierdził. - Naprawdę wiesz, gdzie to jest? - zapytałam. - Oczywiście, że tak. Chodź! - zawołał, chwytając mnie za rękę. Może już zaczyna działać magia voodoo Annie Gray, pomyślałam. Oto spotkałam nieznajomego, który zaprowadzi mnie prosto do ojca. Trzymając się za ręce dołączyliśmy do grupy. Wszędzie słychać było dźwięki muzyki, ludzie wymieniali między sobą maski, kostiumy i częstowali się łakociami. Całe miasto wyglądało tak, jakby odbywało się w nim jedno wielkie fais dodo. Ponad nami, z udekorowanych balkonów, rzucano konfetti. Jedna kolumna świętujących za drugą przelewała się dosłownie przez każdy róg ulicy. Kobiety w skąpych kostiumach kąpielowych odkrywały swoje wdzięki. Chłonęłam wszystko, czerpiąc radość z tętniącego karnawału. Ludzie całowali się i padali sobie w objęcia. Żonglerzy żonglowali kolorowymi piłkami, płonącymi głowniami, a nawet nożami! Tańcząc mijaliśmy ulicę za ulicą. Zauważyłam, że tłum rozrasta się. Mój nowo poznany przewodnik okręcił mnie wokół siebie kilkakrotnie. Potem kupił dla nas obojga poncz i kanapkę z owocami morza, którą podzieliliśmy się. Pełno w niej było ostryg, krewetek, plasterków pomidora, sałaty i jakiegoś pikantnego sosu. Smakowała wybornie. Na chwilę przestałam myśleć, że przyjechałam do Nowego Orleanu, by poznać swoją rodzinę, i dałam się ponieść zabawie. - Mam na imię Ruby... - krzyknęłam poprzez wrzawę do swego nowego znajomego. Musiałam krzyczeć, bo hałas, muzyka, okrzyki i śmiech rozbawionych ludzi zagłuszały każde słowo. Nachylił się i odkrzyknął mi wprost do ucha. - Żadnych imion. Dziś wieczorem wszyscy jesteśmy zagadką... Potem szybko pocałował mnie w szyję... Cofnęłam się zaskoczona, gdy poczułam jego wilgotne usta, on zaś zarechotał grubiańsko. Ten śmiech zmroził mnie na chwilę. Odsunęłam się jeszcze bardziej i powiedziałam chłodno. - Dziękuję za drinka i kanapkę, ale muszę już iść szukać tego adresu. Kiwnął głową dopijając resztkę ponczu z plastikowego kubka. - A nie chciałabyś najpierw obejrzeć parady...? - zapytał zdziwiony. - Nie mogę. Muszę odnaleźć tego człowieka... - upierałam się. - W porządku. Chodźmy. Nim zdążyłam zaprotestować, schwycił mnie za rękę i wyprowadził z tłumu wiwatującego na cześć Mardi Gras. Skręciliśmy w jedną ulicę, potem w drugą. Mój towarzysz objaśnił, że pójdziemy na skróty. - Chodźmy tą alejką, w ten sposób zaoszczędzimy przynajmniej dwadzieścia minut - zaproponował. Alejka robiła wrażenie ciemnej i długiej. Na ścieżce walały się porozrzucane popielniczki, puszki i jakieś połamane meble. Wokół roztaczał się kwaśny odór śmieci i uryny. Stanęłam i oznajmiłam stanowczo, że dalej nie idę. - No, chodź... - zachęcał mnie. Ciągnął mnie za sobą, mimo iż stawiałam opór. r Miałam nadzieję, że szybko przejdziemy alejkę, ale nie osiągnęliśmy nawet połowy drogi, kiedy on ni stąd, ni zowąd odwrócił się do mnie... - Co się stało? - zapytałam. Poczułam nagle taki chłód w żołądku, jakbym połknęła całą kostkę lodu. - Może nie powinniśmy się tak spieszyć... Właściwie tracimy najlepszą część nocy... Nie chcesz się zabawić? - na-stawał podchodząc coraz to bliżej. Położył mi dłoń na ramieniu. Cofnęłam się natychmiast. - Muszę odnaleźć krewnych - powtórzyłam. Zdałam sobie teraz sprawę, jaka byłam naiwna, pozwalając się wciągnąć w tę ciemną alejkę jakiemuś obcemu mężczyźnie, który nie miał nawet zamiaru pokazać mi twarzy, ani powiedzieć, jak się nazywa. Jak mogłam być tak łatwowierna? - Jestem pewien, że nie spodziewają się ciebie tak wcześnie w ostatki... To magiczna noc... Wszystko jest dozwolone - powiedział. - A ty jesteś piękną, młodą damą... Uniósł maskę i ukazał twarz. Nie dostrzegłam jednak jego rysów w ciemności. Nim zdołałam uciec, schwycił mnie i przyciągnął do siebie. -Proszę... - mówiłam, wyrywając się. - Muszę iść... Puść mnie. Nie chcę... - Oczywiście, że chcesz. Przecież to Mardi Gras. Odpręż się, zapomnij o codzienności... - bełkotał. Przywarł ustami do mych warg, przyciskając mnie do siebie tak mocno, że nie mogłam oddychać. Poczułam, jak jego ręka sunie po moich plecach i zaczyna podnosić mi spódnicę. Wzdrygnęłam się z obrzydzenia, usiłując wyrwać się za wszelką cenę. Ale jego długie ramiona zakleszczyły me wątłe łokcie. Zaczęłam krzyczeć, lecz stłumił dźwięk mojego głosu przyciskając usta do mych warg. Kiedy poczułam, jak wysuwa język szukając mojego, zaczęłam dławić się. Jego ręka odnalazła moje majtki, zaczął ściągać je, kołysząc przy tym mną wprzód i w tył. Miałam wrażenie, że za moment zemdleję. Nie mogłam złapać tchu. Wreszcie odrzucił głowę do tyłu i pozwolił mi zaczerpnąć powietrza, po czym pchnął mnie brutalnie na jakiś dziurawy materac porzucony w alejce parkowej. - Zostaw mnie! - wrzeszczałam. Starałam się wywinąć z jego uścisku. - Puść mnie! - Przecież to święto, czas na zabawę! - bełkotał. Znowu roześmiał się niczym zachrypnięta ropucha, przysuwając twarz do mojej twarzy. Udało mi się wyrwać prawą rękę z jego uchwytu. Wbiłam mu paznokcie w policzek i nos. Wrzasnął i odepchnął mnie, wyjąc z bólu. - Ty suko! - zawołał, ocierając twarz. Skuliłam się w ciemności, zastanawiając gorączkowo, jak mu się wymknąć. Czy po to uciekłam od Bustera Traha-wa, żeby wpaść w jeszcze gorsze tarapaty? To tak chroni mnie magiczny talizman Annie Gray? - pomyślałam, widząc że nieznajomy znów zaczyna się do mnie zbliżać. Na szczęście, nim zdążył przyciągnąć mnie do siebie, w alejkę skręciła jakaś rozbawiona grupa. Muzyka wydobywająca się z ich instrumentów niemal rozsadzała mury. Mój napastnik, zobaczywszy, że nadchodzą, opuścił maskę na twarz i uciekł w przeciwną stronę. Zniknął w ciemności, jakby wrócił do świata ponurych snów. Nie traciłam ani chwili. Porwałam torbę i pobiegłam w stronę roztańczonego tłumu, który usiłował wciągnąć mnie do zabawy. Nie chciałam już w niej uczestniczyć. - NIE! - krzyknęłam z całych sił. Wyrwałam im się i wybiegłam z alejki. Kiedy znalazłam się na ulicy, zaczęłam biec przed siebie jak oszalała. Pragnęłam znaleźć się jak najdalej od tego przerażającego miejsca. Wreszcie przystanęłam. Podniosłam wzrok i ku mojej najwyższej radości ujrzałam policjanta... -Proszę pana... - zawołałam, podbiegając do niego. -Zgubiłam się. Przyjechałam tu dziś wieczorem i nie mogę znaleźć tego adresu... - Dobra noc na przyjazd do Nowego Orleanu, nie ma co... - zażartował. 13. Ruby Rzucił okiem na adres. -Dojedzie tam pani tramwajem. Proszę za mną -rzekł. Pokazał mi, gdzie jest przystanek. - Dziękuję - rzuciłam na pożegnanie. Wkrótce potem nadjechał tramwaj. Pokazałam motorniczemu kartkę z adresem. Obiecał poinformować mnie, gdzie mam wysiąść. Czym prędzej zajęłam miejsce. Otarłam chusteczką spoconą twarz i zamknęłam oczy. Miałam nadzieję, że serce nieco zwolni szalony rytm, nim stanę u drzwi ojca... W przeciwnym razie, wstrząśnięta wydarzeniami wieczoru, mogłabym stracić przytomność. * * * Tramwaj wjechał na teren Nowego Orleanu zwany Garden District. Minęliśmy po drodze ścianę zieleni utworzoną przez wiekowe dęby i wielusetmetrowe żywopłoty z krzewów kamelii i magnolii. Po drodze widziałam eleganckie rezydencje, oddzielone od siebie murem żywopłotu, zza którego wyglądały drzewa bananowe i gęsto pokryta kiść-mi winogron winorośl. Na każdym rogu stał słupek z tabliczką informującą o nazwie ulicy. Niektóre fragmenty chodnika zostały wykruszone przez korzenie starych dębów. Był to niebywały widok. Ulice, po których jechaliśmy, robiły wrażenie cichych i spokojnych, prawie nie widziało się na nich rozbawionych tłumów. - St Charles Avenue! - zawołał konduktor. Elektryzujący dreszcz przebiegł moje ciało, poczułam, że nogi mam jak z waty. Emocje dosłownie przykuły mnie do siedzenia. Znajdowałam się w jego posiadłości, stałam niemal twarzą w twarz z moim prawdziwym ojcem. Serce waliło jak młotem. Tramwaj zaczął hamować. Z trudem podniosłam się. Boczne drzwi otworzyły się z impetem i wreszcie znalazłam się na ulicy. Drzwi za mną zamknęły się szybko. Tramwaj odjechał. Stałam na chodniku. Czułam się bardziej zagubiona, niż kiedykolwiek do tej pory. Przytuliłam do siebie torbę podróżną. Słyszałam odgłosy karnawału dobiegające z oddali. Obok mnie przejechał autobus z rozbawionymi ludźmi. Grali na trąbkach i rzucali we mnie serpentynami. Ja stałam jak sparaliżowana, wrośnięta w ziemię niczym korzeń starego dębu. Był parny, letni wieczór, a jednak tu w mieście, gdzie paliło się tysiące lamp, znacznie trudniej było dostrzec gwiazdy. Na rozlewiskach spoglądanie w gwiaździste niebo przynosiło mi zawsze ukojenie. Nabrałam powietrza w płuca i skręciłam w St Charles Avenue. Musiałam dojść do miejsca, którego adres wypisany na skrawku papieru nadal kurczowo ściskałam w dłoni. Jak różyczki w piąstce dziecka... St Charles Avenue była taka cicha w porównaniu z hałaśliwym, ogarniętym ostatkowym szaleństwem centrum miasta, że aż wydała mi się trochę przerażająca. Czułam się tak, jakbym weszła w sam środek sennego marzenia przez jakieś magiczne wrota, oddzielające rzeczywistość od iluzji. Czyżbym znalazła się u boku czarownika Oz...? Nic tu nie wyglądało na prawdziwe. Ani wysokie palmy, ani piękne latarnie uliczne, ani chodnik, ani ulice, a już na pewno nie te ogromne domy, które przypominały raczej pałace - własność książąt i księżniczek, królowych i ich małżonków... Te pałace, nierzadko otoczone grubymi murami, zostały usytuowane w samym środku rozległych terenów. .Było tam mnóstwo pięknych ogrodów z cudowną roślinnością. Królowały w nich krzewy różane i inne egzotyczne rośliny, o jakich można tylko zamarzyć. Szłam powoli, upajając się wszechobecnym bogactwem i zastanawiając, jak jedna rodzina może mieć do dyspozycji tak ogromny dom. I po co jej te niezmierzone przestrzenie...? Jak to możliwe, że ktoś jest tak bogaty...? Byłam do tego stopnia oczarowana, że omal nie minęłam domu, którego adres miałam zapisany. Stanęłam i zaczęłam się gapić na rezydencję państwa Dumas ogłupiałym wzrokiem! Większość terenu zajmował ogród i stajnie. A wszystko to otaczało żelazne ogrodzenie wykute w kształcie liści kukurydzy. To był dom mojego ojca. Ów pałac w kolorze kości słoniowej, który wyłaniał się przede mną, przypominał świątynię wzniesioną na cześć któregoś z bogów greckich. Był to dwupoziomowy budynek z wysokimi kolumnami, których górny fragment wyglądał jak odwrócony, udekorowany liśćmi dzwon. Dostrzegłam dwa tarasy: ogromny tuż przed głównym wejściem i mniejszy, nad nim. Każdy miał inaczej rzeźbioną, ozdobną balustradę: dolna przedstawiała kwiaty, górna zaś owoce. Ruszyłam ścieżką, która okrążała dom i posiadłość. Zobaczyłam basen i kort tenisowy. Wpatrywałam się w ten przepych z otwartymi ustami. Czułam się, jakbym wstąpiła w krainę marzeń o wiecznej wiośnie. Dwie szare wiewiórki przebiegły drogę i przyjrzały mi się, raczej zaskoczone niż przerażone. W powietrzu roztaczał się zapach krzewów bambusowych i gardenii. Na klombach kwitły azalie i róże, żółte i czerwone. Krzewy dzikiej róży rosły wszędzie, gdzie spojrzałam. Kraty i balkony pokrywała winorośl oraz pnącze fioletowej glicynii. Na barierkach i parapetach ustawiono skrzynki z czerwonego drewna, w których kwitły gęsto posadzone petunie. Cały dom był oświetlony. Nie spiesząc się okrążyłam go dookoła, po czym zatrzymałam się przed frontową bramą. Kiedy jednak tak stałam i przyglądałam się tej rezydencji, upajając jej elegancją i przepychem, zaczęłam się zastanawiać, czego ja tu w ogóle szukam. Po co odbyłam tę daleką podróż i stanęłam u wrót tego domu... Przecież ludzie mieszkający w takim pałacu różnią się ode mnie tak bardzo, że pewnie łatwiej by mi było znaleźć się w innym kraju, gdzie mówi się obcym językiem. Co ja tu robię?! Ja, taki nikt, zwykła cajuńska sierota, która dała się zwieść marzeniom, że gdzieś jest tęcza, która czeka, by zalśnić na niebie, kiedy skończą się wreszcie kłopoty... Nagle doszłam do wniosku, że powinnam wsiąść w autobus i wrócić do Houmy... Od tych ponurych myśli rozbolała mnie głowa. W końcu odwróciłam się i już zaczęłam odchodzić od rezydencji, gdy nagle, wynurzywszy się jakby z otchłani, stanął przed bramą niewielki sportowy kabriolet w kolorze wozów straży pożarnej. Ostro zapiszczały hamulce, i w sekundę później wyskoczył z niego kierowca. Był to młody, wysoki mężczyzna z rozwichrzoną, złotą czupryną, opadającą na gładkie czoło. Miał jasne włosy, lecz ciemną cerę, co podkreślało jeszcze bardziej błękit oczu, które lśniły teraz w świetle lamp ulicznych. Był we fraku... Ramiona miał proste, tors zgrabny... Stanął przede mną niczym książę: przystojny, elegancki, silny... Rysy jego twarzy wydały mi się wprost królewskie. Z mocno zarysowanym podbródkiem, rzymskim nosem, doskonale wykrojonymi ustami i tymi oszałamiająco błękitnymi oczami, wyglądał jak gwiazdor filmowy. Na chwilę zaparło mi dech w piersiach. - A ty dokąd się wybierasz? - zapytał zdumiony. -1 co to za strój...? Odgrywasz dziewczynkę z zapałkami, czy co? -dorzucił. Otaksował mnie wzrokiem jak modelkę na pokazie. - Słucham...? Moje pytanie przyprawiło go o napad histerycznego śmiechu. - „Słucham?!" Świetnie! Nawet mi się to podoba! „Słucham...?!" - na jego twarzy odmalowało się jeszcze większe zdumienie. - Nie sądzę, by było w tym coś zabawnego - przerwałam urażona. . On znów roześmiał się. - Nie spodziewałem się, że wybierzesz taki kostium -stwierdził, podając mi z wdziękiem dłoń. - A skąd wytrzasnęłaś taką torbę, ze sklepu z antykami? Co w niej masz? Jeszcze jakieś szmaty? Przycisnęłam moją torbę mocniej do siebie. - To nie są szmaty! - zaprotestowałam. Wyglądał na bardzo rozbawionego. Każde moje słowo, każdy gest wywoływały w nim kolejny atak śmiechu. - Co w tym takiego śmiesznego? Tak się składa, że to cały mój majątek... - podkreśliłam. Potrząsnął głową i na chwilę przestał się uśmiechać. - Doprawdy Gisselle, jesteś rewelacyjna! - powiedział, podnosząc prawą dłoń, jak do przysięgi. - To chyba !>TVłvnn . najlepsza kreacja. Zdobędziesz pierwszą nagrodę, tem pewien! Twoje koleżanki umrą z zazdrości. Rewe- lac a! No i udało ci się mnie zaskoczyć jak nigdy. Uwiel- popierwsze, to nie nazywam się Gisselle. I 0! - na Je§° twarzy pojawił się ironiczny uśmieszek. -Wiec iakie imię sobie wybrałaś? Mam na imię Ruby* - oświadczyłam. " Ruby? Nawet mi się podoba - odrzekł. - Jak rubin, ti^inot jak twoje włosy... No cóż, fryzura zawsze była two-•n!Tnaiwiększym atutem. Nie licząc prawdziwych diamen-~7 rUbinów, szmaragdów i pereł, oraz... ubrań i butów, które posiadasz - szydził- - A więc... - dodał prostując się i poważniejąc - mam przedstawiać cię znajomym jako pan-*!, Ruby? Czy tak..? Nie obchodzi mnie to zupełnie - stwierdziłam. - Nie ależv mi na tym, byś mnie komukolwiek przedstawiał -burknęłam i zaczęłam odchodzić w swoją stronę. _ Co takiego?!-zawołał- Zaczęłam właśnie przechodzić przez ulicę, gdy podbiegł i schwycił mnie za łokieć. _ Co robisz? Dokąd idziesz? Na jego twarzy odmalowało się zmieszanie. _ po domu - odparłam. Do domu? A gdzie jest twój dom? Wracam do Houmy, jeśli już chcesz koniecznie wiedzieć _ Udałam- - A teraz bądź tak miły i puść mój łokieć... Uouma? A gdzie to jest? przyglądał mi się, po czym zamiast mnie puścić, chwycił oia drugą rękę i okręcił mnie, by przyjrzeć mi się dokładniej w świetle lampy ulicznej. Jego oczy przedtem pełne uczucia wyrażały teraz zakłopotanie. -Rzeczywiście wyglądasz... jakoś inaczej, Gisselle... -wymamrotał.-Nic nie rozumiem... _ Mówiłam ci już: że nie nazywam się Gisselle i nigdy się tak nie nazywałam- Mam na imię Ruby i przyjechałam z Houmy- *Ruby(ang.)-rubin Nie przestawał mi się przyglądać. Nie wypuszczał również z rąk mych łokci. Potem potrząsnął głową i znów się uśmiechnął. - No, chodź, Gisselle. Przepraszam, że się trochę spóźniłem... Chyba jednak ciągniesz tę grę trochę zbyt długo. Przyznaję, że to doskonałe przebranie, ale skończ już z tą maskaradą, proszę - powiedział błagalnym tonem. - Chciałabym, żebyś puścił moje ręce! - rozkazałam. Zrobił to, o co go prosiłam. Jego zmieszanie przerodziło się teraz w złość. - O co tu chodzi? - zażądał wyjaśnień. - Jeśli nie jesteś Gisselle, to co w takim razie robiłaś przed tym domem? I dlaczego stoisz na ulicy? - Miałam zamiar zastukać do drzwi Pierre'a Duma-sa i przedstawić mu się, ale zmieniłam zdanie - wyznałam. - Przedstawić mu się...? Podszedł do mnie bliżej. -Mogę rzucić okiem na twą lewą dłoń...? - zapytał. -Mogę? - powtórzył i sięgnął po moją lewą rękę. Wyciągnęłam ją do niego. Przyglądał się przez chwilę moim palcom. Potem podniósł wzrok i popatrzył na mnie. Wyraz jego twarzy świadczył, że młody mężczyzna doznał szoku. - Nie zdejmowałaś nigdy dotąd tego pierścionka, nigdy! -^ rzekł raczej do siebie, niż do mnie. - I te palce... Dłoń jest bardziej szorstka! Puścił moją rękę tak szybko, jakby była kawałkiem rozżarzonego węgla. - Kim ty jesteś? - Mówiłam ci już. Mam na imię Ruby. -Ale wyglądasz całkiem jak... Jesteś lustrzanym odbiciem Gisselle! - stwierdził. - Ach! Więc ona nazywa się Gisselle - powiedziałam raczej do siebie niż do niego. - Kim ty jesteś? - zapytał wpatrując się we mnie, jakbym była duchem. - To znaczy: kim jesteś dla rodziny Du-mas? Kuzynką? Co? Odpowiadaj natychmiast albo zawołam policję - stwierdził stanowczo. - Jestem siostrą Gisselle - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. - Siostrą Gisselle? Gisselle nie ma siostry! Przynajmniej takiej, o której ja bym wiedział... - dodał. - Jestem święcie przekonana, że Gisselle też o mnie nie wie - oświadczyłam. - Naprawdę...? - To zbyt długa historia, by ci ją teraz opowiedzieć, a poza tym dlaczego w ogóle miałabym ci cokolwiek opowiadać - prychnęłam gniewnie. - Jednak, jeśli rzeczywiście jesteś siostrą Gisselle, dlaczego chciałaś zawrócić? Dlaczego zamierzałaś odjechać do tej - jak jej tam? - Houmy? - Bo wydawało mi się najpierw, że chcę się przedstawić mojej rodzinie, ale teraz doszłam do wniosku, że to nie ma sensu. - Chcesz powiedzieć, że państwo Dumas nie wiedzą o twoim przyjeździe. Przytaknęłam. - Wobec tego uważam, że nie powinnaś wyjechać z Nowego Orleanu nie powiedziawszy im, że się tu znalazłaś. Chodź ze mną! - zaproponował. - Wprowadzę cię do tego domu osobiście. Pokręciłam przecząco głową i zatrzymałam się wpół kroku. Nagle ogarnął mnie lęk. - No chodź... - przekonywał młodzieniec. - Posłuchaj... Nazywam się Beau Andreas. Jestem bliskim przyjacielem rodziny. Gisselle jest moją dziewczyną, a moi rodzice znają się z państwem Dumas od wieków. Traktują mnie tu jak członka rodziny. Właśnie dlatego ujrzawszy cię doznałem takiego szoku. - Zmieniłam zdanie - oświadczyłam. - To nie był dobry pomysł... Choć przedtem w swojej naiwności tak uważałam. - A co w tym złego? - przerwał mi, po czym zaczął mówić sam do siebie. - To niesamowite! Gisselle nie ma pojęcia, że istnieje jej siostra bliźniaczka. Państwo Dumas nie wiedzą, że masz przyjechać! A ty przebyłaś taki szmat drogi po to, by odwrócić się na pięcie i uciec spod ich drzwi. - Ja tylko... - Boisz się, prawda? - domyślił się. - Nie przejmuj się aż tak bardzo. Pierre Dumas to niezwykle miły człowiek, a Daphne... ona też jest miła. No, a Gisselle - uśmiechnął się szelmowsko. - Prawdę mówiąc, nie mogę się już doczekać chwili, gdy ujrzę wyraz jej oczu, kiedy staniecie obie twarzą w twarz. - Co do mnie, wcale mi się do tego nie spieszy - mruknęłam. - Naprawdę chcę wracać do Houmy. - Wybij to sobie z głowy. Natychmiast pobiegnę do nich i powiem, że tu jesteś i że zamierzasz uciekać - zagroził. -Będą próbowali cię zatrzymać i sytuacja stanie się o wiele bardziej kłopotliwa. - Nie zrobisz tego - rzekłam. - Oczywiście, że zrobię - odparł, uśmiechając się. - Jeśli ty nie zrobisz tego, co powinnaś. Wziął mnie za rękę. Popatrzyłam na dom, potem na niego. Miał przyjazne, odrobinę figlarne oczy. Niechętnie ruszyłam przed siebie. Pomyślałam, że chyba zemdleję, zanim stanę w progu tego domu. Trzymał mnie za rękę, a ja pozwoliłam mu zaprowadzić się do bramy. Potem przeszliśmy alejką aż do wielkiego ganku. - Czym przyjechałaś do Nowego Orleanu? -' - Autobusem - odrzekłam. Uniósł kołatkę i zastukał. Nasze stukanie odbiło się głośnym echem, w ogromnym - jak mi się wydało - hallu. Kilka chwil później drzwi otworzyły się i stanął w nich Mulat w stroju lokaja. Nie był ani niski, ani wysoki. Miał okrągłą twarz, wielkie, ciemne oczy i nieco rozdęty nos. W ciemnobrązowych włosach pełno było siwych kosmyków. Na jego policzkach i czole widniały plamy wielkości ćwierćdolarów-ki. Usta miał lekko pomarańczowawe. - Dobry wieczór, monsieur Andreas - powiedział, po czym przeniósł wzrok na mnie. W tym momencie najwyraźniej w świecie osłupiał. -Panienka Gisselle...? Przecież widziałem panienkę przed chwilą na... Odwrócił się i spojrzał za siebie. Beau Andreas parsknął śmiechem. - To nie jest panienka Gisselle, Edgarze. Chciałbym, żebyś poznał Ruby. Ruby, to Edgar Farrar, lokaj państwa Du-mas. Czy pan i pani Dumas są w domu, Edgarze? - zapytał. - Och nie, proszę pana. Wyszli na bal jakąś godzinę temu - odparł służący, nie odrywając ode mnie oczu. - Cóż, w takim razie nie pozostaje nam nic innego do roboty, jak czekać, aż wrócą. Do tego czasu możesz odwiedzić Gisselle - rzekł do mnie Beau. Poprowadził mnie w głąb wielkiego domu. Podłoga w hallu wyłożona była brzoskwiniowym marmurem, a na suficie, który wznosił się przynajmniej trzy metry nad moją głową, znajdowały się malowidła przedstawiające nimfy i anioły, oraz błękitne niebo i latające po nim gołębice. Obrazy i rzeźby znajdowały się dosłownie wszędzie, gdzie spojrzałam, a ścianę z prawej pokrywała gigantyczna fototapeta przedstawiająca pałac w stylu francuskim wraz z ogrodami. - Gdzie jest panienka Gisselle, Edgarze? - zapytał Beau. - Ciągle na górze - odrzekł Edgar. - Tak przypuszczałem, że będzie stroiła się całe wieki... Nigdy nie jestem spóźniony, gdy przychodzę po moją Gisselle - zwrócił się do mnie Beau. - Zwłaszcza w Mardi Gras. Dla Gisselle zdążyć na czas, to spóźnić się o godzinę. Spóźnianie się jest teraz w modzie - dodał. - Może jesteś głodna albo spragniona...? - Nie, dziękuję. Niedawno zjadłam połowę kanapki -powiedziałam wzdragając się z obrzydzenia na samo wspomnienie tego, co mnie spotkało. - Nie smakowała ci? - zapytał. - Och, nie, nie o to chodzi. Ktoś... Nieznajomy, któremu nazbyt zaufałam, zaatakował mnie w ciemnej alejce, kiedy tu szłam - wyznałam. - Nic ci się nie stało? - zapytał z niepokojem. - Na szczęście udało mi się uciec, nim zdarzyło się coś okropnego. Ale było to przerażające doświadczenie... - Nie wątpię. Boczne uliczki Nowego Orleanu mogą oka- zać się dość niebezpieczne w Mardi Gras. Nie powinnaś była chodzić po nich sama. Odwrócił się do Edgara. - Gdzie jest Nina, Edgarze? - zapytał. - Robi coś w kuchni. - Dziękuję. Ruby, chodź, zaprowadzę cię do kuchni - zaproponował. - Nina da ci coś do picia. Edgarze, bądź tak miły i zechciej poinformować panienkę Gisselle, że przyszedłem i przyprowadziłem ze sobą niespodziewanego gościa. - Tak, proszę pana - powiedział Edgar i skierował się w stronę szerokich schodów, o prześlicznie rzeźbionej poręczy, pokrytych miękkim dywanem. - Tędy - wskazał mi drogę Beau. Prowadził mnie przez piękne pokoje pełne antyków i drogich, francuskich mebli. Wszędzie wisiały obrazy. Wnętrze przypominało raczej muzeum, niż dom. Kuchnia była wielka. Stały w niej wysokie lady i stoły, ogromne kredensy. Był tu też wielki marmurowy zlew. Wszystko lśniło czystością. Niska, otyła kobieta w brązowej, bawełnianej sukni przykrytej wielkim, białym fartuchem odwrócona do nas plecami zawijała w celofan resztki z kolacji. Jej kruczoczarne włosy spięte były w potężny kok, wymykający się spod chustki w kolorze fartucha, jaką nosiła na głowie. Nuciła coś przy pracy. Beau zastukał we framugę drzwi. Odwróciła się spłoszona. - Nie chciałem cię przestraszyć, Nino - usprawiedliwiał się. - W taki dzień można przestraszyć nawet Ninę Jackson, monsieur Andreas - powiedziała. Miała niewielkie, ciemne oczy osadzone blisko nosa. Małe usta prawie gubiły się w tłustych policzkach. W uszach nosiła kolczyki z kości słoniowej w kształcie muszelek. - Panienka znów zmieniła przebranie? - zapytała. Beau roześmiał się. - To nie jest Gisselle - sprostował. Nina przechyliła na bok głowę. - Proszę przestać, paniczu. Nawet w przebraniu nikomu nie uda się oszukać Niny Jackson... - Mówię poważnie, Nino. To nie jest Gisselle - nie poddawał się Beau. - Ona ma na imię Ruby. Przyjrzyj się jej dokładniej... Jeśli ktokolwiek będzie w stanie je rozróżnić, to właśnie ty, Nino. Przecież wychowałaś Gisselle - stwierdził. Wytarła ręce o fartuch i podeszła do nas. Zauważyłam, że na czarnej tasiemce zawieszonej na szyi nosi niewielki woreczek... Przez chwilę kucharka bacznie wpatrywała się we mnie, po czym włożyła woreczek pomiędzy kciuk i palec wskazujący prawej ręki. - Coś ty za jedna, dziewczyno? - zapytała nie znoszącym sprzeciwu głosem. -Mam na imię Ruby - odparłam, patrząc jej prosto w oczy i natychmiast przeniosłam wzrok na Beau stojącego z miną niewiniątka. - Nina potrafi odegnać wszelkie zło za pomocą potęgi voo-doo, która mieści się w tej sakiewce, prawda, Nino? - zwrócił się do kucharki, szukając potwierdzenia swoich słów. Spojrzała na niego, potem na mnie, po czym skryła woreczek pod ubraniem. - To pięciolistna koniczyna - wyjaśniła. - Potrafi odegnać wszelkie zło. Słyszałaś, dziewczyno? Kiwnęłam głową. - Kto to taki? - ponowiła pytanie Nina. - To nieznana siostra Gisselle - oznajmił Beau. - I nie ma co do tego wątpliwości, że to siostra bliźniaczka - dodał. Nina przyjrzała mi się jeszcze dokładniej. - Skąd to wiesz? - zadała mi pytanie, cofając się o krok. - Moja babcia opowiadała mi raz o zombi, który potrafił sprawić, że wyglądał jak kobieta. Każdy, kto wbił igły w tę kobietę-zombi, wył z bólu i w końcu umierał. Beau pękał ze śmiechu. - Nie jestem lalką zombi - żachnęłam się. Nina nadal przyglądała mi się podejrzliwie. - Głowę daję, że jeśli spróbowałabyś ją nakłuć igłą, to krzyknęłaby Ruby, nie Gisselle... Po chwili jednak chłopak spoważniał. - Ona przyjechała z Houmy, Nino. W drodze do tego do- mu spotkał ją niemiły incydent. Ktoś próbował napaść ją w ciemnej alejce... Jest, prawdę mówiąc, trochę zdenerwowana i zmęczona... - poinformował Beau. - Usiądź, dziewczyno - powiedziała Nina, wskazując mi krzesło przy stole. - Przygotuję coś, co zaspokoi twój żołądek. Jesteś głodna, co? Skinęłam głową. - Wiedziałaś, że Gisselle ma siostrę? - zapytał Beau kucharkę, kiedy zaczęła przygotowywać mi coś do picia. - Nie - odparła po chwili zastanowienia. - Nic nie wiedziałam i nie powinnam wiedzieć - dodała. Beau uniósł brwi. Widziałam, jak Nina miesza w garnku coś, co wyglądało jak łyżka melasy rozpuszczonej w szklance mleka, potem dodaje surowe jajko i jakiś proszek. Potrząsnęła energicznie miksturą i podała mi szklankę. - Wypij jednym haustem - poleciła. Spojrzałam na płyn. - Nina leczy tu wszystkich z wszelkich chorób - poinformował mnie Beau. - Nie bój się. - Moja babunia też to robiła - pochwaliłam się. - Była uzdrowicielką. - Twoja babcia była uzdrowicielką? - zdziwiła się Nina. Przytaknęłam ruchem głowy. » -W takim razie była świętą... Cajuńska uzdrowicielka potrafi ugasić najgorszy nawet pożar i zatamować krwotok dotknięciem ręki - wyjaśniła Nina zaciekawionemu Beau. - A więc ona nie jest dziewczyną-zombi? - zapytał Beau z uśmiechem. Nina zamilkła. - Może i nie... - mruknęła pod nosem. Patrzyła na mnie jednak wciąż podejrzliwie. - Wypij! - rozkazała. Wykonałam jej polecenie, choć nie powiem, że napój mi smakował. Poczułam, jak buzuje w żołądku, po chwili jednak zaczął działać uspokajająco. - Dziękuję - powiedziałam. W tym momencie Beau i ja odwróciliśmy się w stronę drzwi, skąd dobiegł nas odgłos kroków. W chwilę później r Gisselle Dumas pojawiła się w progu wystrojona w prześliczną, satynową czerwoną suknię bez ramiączek... Włosy miała rozpuszczone i wyszczotkowane aż lśniły. Była mniej więcej mojego wzrostu. Nosiła wiszące diamentowe kolczyki i diamentowy naszyjnik oprawiony w złoto. - Beau... - zaczęła. - Czy mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego się spóźniłeś i co to za niespodziewany gość, o którym poinformował mnie Edgar? Jeszcze nie zdążyła się odwrócić w moją stronę, a ja poczułam się jak ktoś, kto wie, że za chwilę zobaczy swoją twarz w obliczu innej osoby. Gisselle Dumas, łapiąc z trudem oddech, uniosła dłoń do szyi. W piętnaście lat i kilka miesięcy po naszym urodzeniu spotkałyśmy się ponownie... ITT'1 Zupełnie jak. Xopaus2xk... dm ona jest? - odzyskała wreszcie mowę Gisselle. Na mój widok oczy omal nie wyszły jej z orbit. Jej wzrok pełen był podejrzliwości. - Chyba każdy z łatwością pozna, że to twoja siostra bliźniaczka - odrzekł Beau. - Ma na imię Ruby. Gisselle skrzywiła się i pokręciła głową. - Świetny żart wymyśliłeś, panie Beau Andreasie - wycedziła. Podeszła do mnie. Stanęłyśmy twarzą w twarz. Zauważyłam, że robi dokładnie to, co ja: próbuje doszukać się różnic... Jednak na pierwszy rzut oka trudno było je znaleźć. Byłyśmy zupełnie identyczne. Nasze włosy miały ten sam odcień, oczy - ten sam szmaragdowy kolor, nawet brwi miały ten sam kształt. Ani jej, ani moja twarz nie nosiła najdrobniejszych nawet blizn lub innych znaków szczególnych. Słowem, nie było nic, co ułatwiłoby odróżnienie jednej od drugiej. Jej policzki, broda, usta były dokładnie takie same, jak moje. I nie tylko twarze okazały się identyczne jak dwie krople porannej rosy... Byłyśmy dokładnie tego samego wzrostu. I nasze ciała zostały ukształtowane niczym z jednej bryły, jakby dorastały w tych samych warunkach. Jednak bardziej wnikliwy obserwator zauważyłby pewne różnice, przede wszystkim w zachowaniu. Gisselle trzymała się prosto, znacznie pewniej, niż ja. Nie było w niej tak dobrze mi znanej nieśmiałości. To ona odziedziczyła stalowy kręgosłup po babuni Catherine, pomyślałam. Jej wzrok nie obawiał się kontaktu z obcymi. Miała dziwny zwyczaj cofać prawy kącik ust, jakby z pogardą... - Kim jesteś?! - zapytała ostro. - Mam na imię Ruby. Ruby Landry. Chyba jednak powinno być Ruby Dumas... - przedstawiłam się. Gisselle, nadal niedowierzając, jakby czekała na jakieś logiczne wyjaśnienie, odwróciła się do Niny Jackson, która przeżegnała się pospiesznie. - Chyba zapalę czarną świecę... - wymamrotała kucharka i zaczęła zbierać się do wyjścia, mrucząc po drodze jakieś zaklęcia voodoo. - Beau! - krzyknęła Gisselle, tupiąc nogą. Roześmiał się i rozłożył ręce. - Przysięgam, że nie widziałem jej nigdy wcześniej. Znalazłem ją dziś wieczorem przed frontową bramą. Stała tam, kiedy zaparkowałem samochód. Przyjechała z... Skąd to przyjechałaś? - Z Houmy - odrzekłam. - To na rozlewiskach. - Cajunka. - Przecież widzę, Beau. Tylko nic z tego nie rozumiem... - oświadczyła oszołomiona. Popatrzyła na mnie. Oczy wypełniły jej łzy wywołane irytacją. - Jestem pewien, że istnieje jakieś logiczne wyjaśnienie - stwierdził Beau. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pojadę i sprowadzą tu twoich rodziców. Gisselle nie przestawała mi się przyglądać. - Czy to możliwe, żebym miała siostrę bliźniaczkę?! - zastanawiała się głośno. Pragnęłam powiedzieć jej o wszystkim, lecz pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli zrobi to nasz ojciec. - Dokąd idziesz, Beau? - zawołała, widząc swego ukochanego wychodzącego z kuchni. - Po twojego ojca i matkę, jak mówiłem. - A co...? - Spojrzała na niego, a potem na mnie. - A co z balem? - Z balem? Jak możesz myśleć teraz o balu? - zdziwił się. - Ależ ja przecież kupiłam nową sukienkę, specjalnie na tę okazję. A moja cudowna maska i... - Skrzyżowała rę- ce na piersi i spojrzała na mnie ze złością. - Jak coś takiego mogło się wydarzyć?! - krzyknęła. Łzy spływały jej po policzkach. Zacisnęła pięści. -1 to w taki wieczór, w tę jedną jedyną noc inną niż wszystkie. - Przepraszam... - powiedziałam. - Nie pamiętałam, że to akurat Mardi Gras, kiedy wyjeżdżałam do Nowego Orleanu, lecz... - Nie pamiętała, że to Mardi Gras, Beau! - zaśmiała się szyderczo. - Och, Beau! - Uspokój się, Gisselle - powiedział, obejmując ją. Ukryła twarz na krótką chwilę w jego ramionach. Pogładził ją po głowie, a ona popatrzyła znów na mnie. - Uspokój się... - koił jej nerwy. - Nie potrafię się uspokoić - wybuchnęła Gisselle. Cofnęła się i znów zaczęła tupać nogami. Jej wściekłość rosła z każdą minutą. - To tylko zbieg okoliczności... Jakiś głupi zbieg okoliczności, który ktoś odkrył i wykorzystał! Ona została tu wysłana, żeby... żeby wyłudzić od nas pieniądze! O to chodzi, prawda? - zawołała oskarżycielsko. Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Raczej trudno to uznać za zbieg okoliczności, Gisselle. Kiedy tak patrzę na was obie... - nie poddawał się Beau. - Są różnice! Ona ma dłuższy nos, usta węższe, a poza tym jej uszy odstają o wiele bardziej, niż moje! ,< Beau roześmiał się. - Ktoś przysłał cię tu, żebyś nas okradła? Nie mylę się? Prawda? Stanęła w rozkroku i ujęła się pod boki. Nie dawała za wygraną. - Nie. Przyjechałam sama. Z powodu obietnicy, jaką złożyłam babuni Catherine. - A któż to taki babunia Catherine? - zapytała Gisselle z miną kogoś, kto właśnie napił się soku z cytryny. - Czy to ktoś ze Storyville?* - Nie, to ktoś z Houmy - odrzekłam. - Uzdrowicielka... - dodał Beau. *Storyville - dzielnica domów publicznych w Nowym Orleanie 14. Ruby Zauważyłam, że bawiło go zdenerwowanie Gisselle. Rozkoszował się faktem, że może się z nią droczyć. - Nie zamierzam tracić zabawy w ostatki z powodu jakiejś cajuńskiej dziewki, która jest trochę do mnie podobna i dlatego twierdzi, że jest moją siostrą bliźniaczką -warknęła z wściekłością. -Naprawdę uważasz, że tylko trochę... Kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem, wziąłem ją za ciebie - wtrącił Beau. - Za mnie?! Jak mogłeś pomyśleć, że ta... ta... - syczała, wskazując na mnie - ta... osoba to ja! Spójrz tylko, jak jest ubrana... Przyjrzyj się jej butom! - Pomyślałem, że to twój kostium karnawałowy - tłumaczył się. - Co jest niewłaściwego w moim stroju? - zapytałam urażona, tonem, który mnie samej wydał się imperty-nencki. - Wygląda, jakby ktoś to ręcznie uszył w domu - stwierdziła Gisselle rzuciwszy jeszcze jedno pogardliwe spojrzenie na moją spódnicę i bluzkę. - Bo to zostało uszyte w domu. Babunia Catherine uszyła zarówno tę spódnicę, jak i bluzkę. - To widać! - skrzywiła się. Odwróciła się do Beau. Widział, jak się zaczerwieniłam. - Lepiej będzie, jeśli pójdę po twoich rodziców... - Ani się waż, Beau Andreasie! Jeśli wyjdziesz z tego domu i nie zabierzesz mnie na bal...! - Przyrzekam, że pójdziemy, kiedy tylko ta sprawa się wyjaśni - obiecał. - To się nigdy nie wyjaśni! To jakiś koszmarny żart! Dlaczego ona sobie po prostu stąd nie pójdzie! - wrzasnęła na mnie. - Jak możesz ją odsyłać w takiej chwili? - sprzeciwił się Beau. - Jesteś potworem, Beau Andreasie! Jesteś potworem... - wrzeszczała. Pobiegła z powrotem na schody. - Gisselle! - Przepraszam - powiedziałam. - Mówiłam ci, że nie powinnam tu wchodzić. Nie miałam zamiaru zepsuć wam wieczoru. Spojrzał na mnie. - Jak ona może mieć do mnie pretensje?! Posłuchaj, idź do salonu i rozgość się tam. Czuj się jak u siebie w domu. Wiem, gdzie są Pierre i Daphne. To nie potrwa dłużej, niż kilka minut. Zjawię się tu niebawem, żeby się tobą zająć. I nie przejmuj się Gisselle... - rzucił na odchodnym. - Poczekaj sobie najspokojniej w świecie w salonie. Odwrócił się i wybiegł, zostawiając mnie samą. Chyba nigdzie nie czułam się bardziej obco. Czy będę kiedykolwiek w stanie nazwać ten dom moim własnym? -zastanawiałam się, kierując w stronę salonu. Bałam się dotykać czegokolwiek, a nawet iść po wielkim, owalnym, perskim dywanie, który rozpościerał się na podłodze od samych drzwi salonu aż po dwie ogromne sofy. Wysokie okna zasłaniały szkarłatne, aksamitne kotary, związane złotym sznurem. Ściany zdobiła tapeta w delikatny wzór kwiatowy, której odcień doskonale pasował do koloru miękkich poduszek, wysokich obitych tkaniną krzeseł i sof. Na samym środku pokoju stał duży, mahoniowy stół, a na nim dwa kryształowe wazony. Lampy na stolikach ustawionych obok foteli sprawiały wrażenie starych i bardzo cennych. Na ścianach wisiały obrazy. Niektóre z nich przedstawiały plantacje, inne ulice z Dzielnicy Francuskiej. Nad marmurowym kominkiem wisiał portret dystyngowanie wyglądającego, starszego mężczyzny z siwą brodą i takąż czupryną. Usiadłam nieśmiało na brzeżku sofy. Przycisnęłam do siebie moją niewielką torbę i zaczęłam rozglądać się po pokoju. Patrzyłam na posągi, figurki i obrazy na ścianach. Bałam się spojrzeć w stronę mężczyzny z portretu nad kominkiem... Jego wzrok był taki oskarżycielski... Zegar pradziadka wyrzeźbiony w drewnie amerykańskiego białego orzecha wydawał się stary, jak sam czas. Tykał cichutko w rogu pokoju. Godziny na tarczy oznaczono cyframi rzymskimi. Gdyby nie on, wielki dom wypełniałaby nieznośna cisza. Od czasu do czasu zdawało mi się, że słyszę tupanie nad głową i zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie Gisselle, która miota się jak burza po swoim pokoju. Moje serce, które waliło niczym perkusja od chwili, kiedy pozwoliłam Beau wprowadzić się do tego domu, uspokoiło się nieco. Odetchnęłam głęboko i zamknęłam oczy. Czy nie zrobiłam czegoś niewłaściwego przychodząc tu...? A może niszczyłam czyjeś życie...? Dlaczego babunia Ca-therine była tak pewna, że to właśnie powinnam uczynić...? Moją siostrę bliźniaczkę poraził fakt, że ja w ogóle istnieję. Cóż może powstrzymać mojego ojca od podobnej reakcji? Czułam, że serce mi pęknie, jeśli on wejdzie do tego domu i nie uzna mnie... Wkrótce usłyszałam ogłoś kroków Edgara Farrara. Zbiegał po schodach, by otworzyć drzwi frontowe. Usłyszałam też inne głosy. Ktoś spieszył na górę... - W salonie, proszę pana... - informował Beau Andreas. W chwilę później mój wzrok zatrzymał się na twarzy ojca... Ileż to razy siadałam w pokoiku przed lustrem, próbując go sobie wyobrazić. Długo jednak ta twarz pozostawała dla mnie pustą kartą. Stojący przede mną mężczyzna miał ciepłe, zielone oczy, zaczesane do tyłu lekko falujące włosy koloru orzecha, ale jego twarz była znacznie szczuplejsza od tej, jaką sobie po wielekroć wyobrażałam. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły, lecz zgrabny tors, sylwetkę tenisisty, co łatwo dało się zauważyć pod kostiumem średniowiecznego rycerza - jego karnawałowym przebraniem. Przyłbicę trzymał w dłoni. Zmierzył mnie badawczo. W jego spojrzeniu odmalowały się na przemian zaskoczenie, zdziwienie i radość z tego tak nieoczekiwanego spotkania. Nim padło nawet jedno słowo, Daphne Dumas wysunęła się przed niego. Miała na sobie błękitną suknię, którą zdobił długi tren ze złotymi frędzlami. Na suknię narzucony płaszcz z niskim kołnierzem, zapięty na wysokości piersi. Wyglądała niczym królewna z bajki. Mierzyła blisko metr siedemdziesiąt i trzymała się prosto jak modelka. Ze swoją urodą i figurą z łatwością mogła- by zostać jedną z nich. Bladorudawe włosy opadały łagodnie na ramiona, żaden kosmyk nie odważył się wymknąć spod kontroli. Miała wielkie, jasnobłękitne oczy i usta, które nie mogłyby chyba zostać zarysowane w bardziej doskonały sposób. Ona pierwsza odezwała się, kiedy już przyjrzała mi się dość dobrze. - To jakiś żart, Beau? Wymyśliliście to z okazji Mardi Gras? - Nie, proszę pani... - zaprzeczył Beau. - To nie jest żart - powiedział mój ojciec. Nie spuszczał ze mnie wzroku ani na chwilę. - To nie jest Gisselle. Witaj... - odezwał się do mnie. - Dzień dobry. Nie przestawaliśmy obserwować się wzajemnie. Żadne z nas nie mogło oderwać wzroku od drugiego. - Znalazłeś ją u naszych wrót? - zapytała Daphne, zwracając się do Beau. - Tak, proszę pani - odrzekł. - Właśnie zamierzała odejść, bo zabrakło jej śmiałości, by zastukać do drzwi i przedstawić się państwu. Spojrzałam na Daphne, wyraz jej twarzy świadczył, że gorąco żałuje, iż tego nie zrobiłam. - Cieszę się, że zjawiłeś się w porę i wprowadziłeś gościa, Beau - powiedział Pierre. - Postąpiłeś słusznie. Dziękuję ci... Pochwała uradowała Beau. Widać było, że aprobata mojego ojca ma dla niego niemałe znaczenie. - Przyjechałaś z Houmy? - zapytał mnie. Kiwnęłam głową twierdząco. Daphne Dumas westchnęła, wymienili z ojcem spojrzenia, po czym zwróciła się do Beau. - Może zechciałbyś pójść i zobaczyć, co porabia Gisselle, Beau? - zasugerowała. - Dobrze, proszę pani - zgodził się Beau. Ojciec zbliżył się do mnie i usiadł na sofie. Daphne zamknęła za Beau solidne drzwi, odwróciła się i patrzyła w moją stronę wyczekująco. - Mówiłaś, że nazywasz się Landry... - zaczął mój ojciec. Skinęłam głową. - Mon Dieu! - westchnęła znów Daphne. Przełknęła głośno ślinę i przytrzymała się oparcia wielkiego, wyściełanego aksamitem krzesła, by nie stracić równowagi. -Spokojnie... - zwrócił się do niej mąż. Podniósł się z sofy pospiesznie, schwycił ją i podprowadził do krzesła. - Lepiej ci? - zapytał. Pokiwała głową, lecz nie wyrzekła ani słowa. Wtedy odwrócił się znów do mnie. - A twój dziadek... ma na imię Jack? -Tak. - Jest traperem, przewodnikiem po bagnach? - Jak oni mogli to zrobić, Pierre? - załkała Daphne żałośnie. - To przerażające! Przez tyle lat... - Wiem, wiem... - przerwał jej mój ojciec. - Ale pozwól mi dowiedzieć się bliższych szczegółów, Daphne. Zwrócił się znów do mnie. Jego wzrok nadal pozostawał ciepły, choć teraz widniała w nim troska. - Ruby... Tak masz na imię, prawda? Kiwnęłam głową. - Powiedz nam, co wiesz o całej tej sprawie i dlaczego dopiero teraz zdradzasz nam swoją tajemnicę... Prosimy cię o to - dodał. -Babunia Catherine opowiedziała mi o mojej matce... O tym, jak zaszła w ciążę i jak dziadunio Jack zorganizował... oddanie mojej siostry... - Chciałam powiedzieć: sprzedaż, ale pomyślałam, że zabrzmiałoby to zbyt okrutnie. - Powiedziała mi jeszcze, że moja siostra zamieszkała z państwem. Babunia Catherine cierpiała z powodu takiego obrotu rzeczy i od tamtego czasu nie żyła już z dziaduniem Jackiem. Mój ojciec skierował wzrok na żonę, lecz po chwili znów zwrócił się do mnie. - Mów dalej. Co z twoją matką? - usłyszałam. - Moja matka zmarła zaraz po tym, jak Gisselle i ja przyszłyśmy na świat - wykrztusiłam przez łzy. Na wspomnienie jej śmierci oczy zalały mi się łzami i nie byłam w stanie wydobyć z siebie słowa. Twarz mojego ojca pobladła. Widziałam, że on także z trudem łapie oddech i stara się powstrzymać łzy napływa- jące mu do oczu. Szybko jednak opanował się. Spojrzał na Daphne, po czym znów na mnie. -Jest mi bardzo przykro... - powiedział łamiącym się głosem. - Jakiś czas temu zmarła moja babunia Catherine. Wymogła na mnie wcześniej obietnicę, że jeśli coś jej się stanie, pojadę do Nowego Orleanu i odkryję wam, kim jestem. Nie chciała, żebym mieszkała z dziadunem Jackiem -ciągnęłam. Mój ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem. - Nie znałem go dobrze, ale jestem w stanie pojąć, dlaczego twoja babcia nie chciała, żebyś z nim zamieszkała... - stwierdził. - Nie masz żadnych innych krewnych... Ciotki? Wujka? - dopytywała się natarczywie Daphne. - Nie, proszę pani - odrzekłam. - Przynajmniej nie w Houmie. Babunia napomykała coś o krewnych, którzy mieszkają w innej części rozlewisk, lecz nigdy nie zabiegała o to, by utrzymywać z nimi kontakty. - Wielka szkoda... - wyrwało się Daphne. Nie wiedziałam, czy mówiąc to, ma na myśli mnie czy siebie. - To niebywałe! Mam dwie córki! - zawołał Pierre, uśmiechając się. Miał niezwykle ujmujący uśmiech. Zaczęłam się rozluźniać. Pod wpływem jego pełnego ciepła spojrzenia poczułam, jak napięcie powoli znika. Miałam przed sobą ojca, o którym zawsze marzyłam. Jednak Daphne natychmiast ostudziła jego uczucia jednym lodowatym spojrzeniem. -1 dwa kłopoty... - przypomniała mu. - Co? Ach tak, to oczywiste... Jestem jednak szczęśliwy, że się w końcu ujawniłaś - zwrócił się do mnie. - To jednak stawia przed nami niemały problem... - Niemały? Myślę, że więcej niż niemały - wykrzyknęła Daphne. Broda jej drżała z przejęcia. - No cóż... Nie ulega kwestii...! Ojciec usiadł i zamyślił się. - Nie chciałabym stać się dla kogokolwiek ciężarem -odezwałam się, wstając z sofy. - Wrócę do Houmy. Mieszkają tam przyjaciółki mojej babci i... - To niezły pomysł - zareagowała natychmiast Daphne. -Zorganizujemy ci przejazd, damy trochę pieniędzy... Możemy nawet wysyłać ci jakieś sumy od czasu do czasu, prawda Pierre? Możesz powiedzieć przyjaciółkom twojej babci, że... - Nie! - przerwał Pierre, nie spuszczając ze mnie oczu. Czułam się, jakby swe myśli przekazywał mi za pomocą spojrzenia i to wprost do serca. - Nie mogę tak po prostu odesłać własnej córki... - Ale przecież ona tak naprawdę nie jest twoją córką, Pierre... Nie wiedziałeś nic o jej narodzinach... Została wychowana w innym świecie - nie dawała za wygraną Daphne. Mój ojciec jednak zdawał się nie słyszeć jej słów. Nie odrywając ode mnie wzroku powiedział: - Twoją babcię znałem znacznie lepiej, niż dziadka. Była wyjątkową kobietą, obdarzoną niezwykłymi zdolnościami -stwierdził. - Naprawdę, Pierre? - zainteresowała się Daphne. - Tak, Daphne. Była obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami. Była, jak to nazywają Cajunowie... uzdrowicielką. Tak? - zwrócił się do mnie. Przytaknęłam. - Jeżeli więc uznała, że najlepiej dla ciebie będzie, jeśli tu przyjedziesz, musiała mieć jakąś wizję... - ciągnął dalej. - Nie mówisz chyba poważnie, Pierre... - przerwała mu Daphne. - Przecież nigdy nie dawałeś wiary tym pogańskim banialukom. Następną rzeczą, jaką usłyszę od ciebie będzie to, że uwierzyłeś w czary Niny... - drwiła. - Są na świecie zagadki, których ani rozum, ani logika, ani tym bardziej nauka nie są w stanie rozwikłać - odpowiedział jej. Zamknęła oczy i westchnęła głęboko. -Więc jak zamierzasz rozwiązać tę... tę sytuację, Pierre? Jak przedstawimy ją naszym znajomym? Jak pokażemy w naszych sferach? - naciskała. Ja nadal stałam, bojąc się zrobić krok w którąkolwiek stronę. Obawiałam się też usiąść. Trzymałam tylko kurczowo torbę z całym moim dobytkiem, aż posiniały mi kostki rąk. Mój ojciec długo zastanawiał się. - Niny nie było z nami, kiedy Gisselle się jakoby tu rodziła... -zaczął. - Cóż z tego? - Była ta kobieta, Mulatka, Tituba. Pamiętasz...? - Pamiętam. Pamiętam, jak jej nie cierpiałam. Była ślamazarna i leniwa, a poza tym doprowadzała mnie do rozpaczy swoimi zabobonami. - Daphne przywoływała stare wspomnienia. - Wszędzie rozrzucała kupki soli, paliła ubrania w beczce razem z kurzymi odchodami... Ale przynajmniej zachowywała te swoje wierzenia dla siebie! -1 odprawiliśmy Titubę zaraz po tym, jak Gisselle niby przyszła tu na świat, pamiętasz? Przynajmniej tak opowiadaliśmy wszystkim wkoło. -Do czego ty zmierzasz, Pierre? Co to ma wspólnego z naszą obecną sytuacją? - dopytywała się nie rozumiejąc. - Nigdy nie ujawniliśmy prawdy... - wymyślił wreszcie. - Jakiej prawdy? O czym ty mówisz? - O tym, że zatrudniając detektywów staraliśmy się odzyskać ukradzione niemowlę. Bliźniaczkę Gisselle, która została porwana ze szpitala w dniu urodzin. Wiesz dobrze, ilu ludzi uważa, że zaginione dzieci stają się ofiarami mordów rytualnych wyznawców voodoo i jak często oskarża się królowe voodoo o porywanie niemowląt... - zwrócił się do niej. - Sama niejednokrotnie podejrzewałam, że te rzeczy mają miejsce - przyznała Daphne. - Jednak nikt dotąd nie udowodnił im tego. Zawsze istniały obawy, że wywoła to masową histerię i sprowokuje szaleńców do samosądów. Dlatego też... - kończył - zachowaliśmy w tajemnicy naszą tragedię i nie informowaliśmy nikogo o poszukiwaniach, aż do dzisiejszego dnia, ma się rozumieć - dodał, uśmiechając się do mnie. - Chcesz przez to powiedzieć, że została porwana piętnaście lat temu i dopiero dziś do nas wróciła...? - zapytała Daphne. - Czy taką właśnie historyjkę mamy opowiadać naszym przyjaciołom? Kiwnął głową. - Zupełnie, jak syn marnotrawny, tyle, że w tym przypadku jest to córka marnotrawna, której przybrana babka na łożu śmierci poczuła wyrzuty sumienia i wyznała całą prawdę. Cud nad cudy! Ruby odnalazła drogę do domu... - Ależ, Pierre... - Całe miasto będzie o tobie mówiło, Daphne. Każdy zapragnie poznać tę historię. Nie będziesz w stanie przyjąć wszystkich zaproszeń, jakie nadejdą - zapewniał. - Spójrz, czy to nie zadziwiające, że są tak do siebie podobne... Daphne wpatrywała się w niego szeroko otwartymi ocza- mi. - Ale ona jest taka... taka niewyrobiona - jęknęła. -Weźmiesz ją pod swoje skrzydła, jak wzięłaś Gissel- le... - przekonywał mój ojciec. - Nauczysz ją tego, co właściwe, a co nie. Staniecie się niczym Pigmalion i Galatea -stwierdził. - Wszyscy będą cię podziwiali - przekonywał. - No, nie wiem... - odezwała się wreszcie. Przyjrzała mi się dokładniej. Opór, jaki dotąd stawiała, zaczynał słabnąć. - Może jeśli się ją doszoruje i ubierze stosownie... - Ja jestem stosownie ubrana! - burknęłam. Miałam już dość tego, że wszyscy wkoło krytykowali moje ubranie. - Te rzeczy uszyła własnoręcznie babunia Catherine, a wszystko, co wyszło spod jej igły, bardzo się podobało na rozlewiskach. - Z pewnością... - powiedziała Daphne, omiatając mnie lodowatym spojrzeniem. - Tyle że to już nie są rozlewiska, kochanie... To Nowy Orlean! Przyjechałaś, ponieważ postanowiłaś tu zamieszkać... Zamieszkać z twoim ojcem. Czyż nie tak? - dodała, spojrzawszy na Pierre'a. Ja również na niego spojrzałam. - Tak - odrzekłam. - A poza tym wierzę w to, w co wierzyła babunia i w jej przepowiednie. - No cóż, w takim razie, trzeba będzie przymknąć oko na niejedno... Wcisnęła się głębiej w fotel i zamyśliła przez chwilę. - Może się to okazać wielkim wyzwaniem... - powiedziała nagle. - Nie mówiąc już o tym, że całkiem interesującym przeżyciem... - Co do tego nie mam wątpliwości - oświadczył zadowolony Pierre. -1 sądzisz, że uda mi się doprowadzić ją do takiego stanu, że ludzie nie będą potrafili ich rozróżnić...? - zapytała Daphne mojego ojca. Nie byłam tak zupełnie pewna, czy podoba mi się jej ton. Czułam się, jakbym była jakąś prymitywną Aborygen-ką, dzikim zwierzęciem, które należy ujarzmić i przystosować do życia w domu. -Oczywiście, że ci się uda... - zapewnił mój ojciec. -Przypomnij sobie tylko, jak łatwo ci poszło z Gisselle. A oboje dobrze wiemy, że płynie w niej dzika krew -stwierdził z uśmiechem. - O tak! Udało mi się okiełznać cajuńską część jej osobowości - stwierdziła Daphne z satysfakcją. -Nie jestem dzikuską, proszę pani... - rzuciłam jej w twarz. - Babunia uczyła mnie właściwego zachowania, chodziłyśmy regularnie do kościoła... - Nie chodzi o to, czego ludzie mogą się nauczyć sami z siebie... - odrzekła. - Myślę o tym, co wysysa się z mlekiem matki, wynosi jako dziedzictwo. Krew Pierre'a i moja praca wystarczyły, by ujarzmić dziką część osobowości Gis-sełle. A jeśli mi pomożesz, jeśli naprawdę chcesz zostać członkiem rodziny, może uda mi się dokonać cudu i w twoim przypadku... - Na chwilę umilkła. - Podejmę się tego zadania, choć musisz pamiętać, Pierre, że przez tak wiele lat wychowywano ją w nędzy - zwróciła się na koniec do męża. - Oczywiście, Daphne - spojrzał na nią ciepło. - Nikt nie spodziewa się cudów w przeciągu jednej nocy. A poza tym, jak powiedziałaś przed chwilą: to wyzwanie... -Uśmiechnął się. - Nie prosiłbym cię o to, gdybym nie uważał, że jesteś w stanie tego dokonać, kochanie... Zadowolona pochwałą, Daphne zarumieniła się. Pomimo gorzkich słów, które padły z jej ust, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, jakie zrobiła na mnie jej uroda i niena- ganne maniery. Czy naprawdę tak trudno nauczyć się zachowywać i wyglądać, jak ta kobieta? - zastanawiałam się w duchu. - Czy nie warto stać się taką księżniczką z bajki...? Jakaś część mojej osobowości namawiała mnie wręcz: Proszę, proszę cię... Postaraj się współdziałać! -No cóż... Beau wie już o jej istnieniu... - stwierdziła Daphne. - To prawda - przyznał mój ojciec. - Oczywiście mógłbym go prosić o dochowanie tajemnicy i jestem pewien, że prędzej dałby się zabić w pojedynku, niż zdradził ją komuś... Tyle że pewne rzeczy wychodzą na jaw zupełnie przypadkowo... Co zrobilibyśmy wtedy...? Daphne pokiwała głową. - A co zamierzasz powiedzieć Gisselle? - dopytywała się żałośnie. - Za chwilę dowie się prawdy, że nie jestem jej prawdziwą matką... Otarła oczy jasnobłękitną jedwabną chusteczką do nosa. - Ależ jesteś jej matką... Nie znała innej. Opowiemy jej historię, którą właśnie wymyśliliśmy dla otoczenia. Po początkowym szoku zaakceptuje siostrę bliźniaczkę i - mam nadzieję - pomoże ci... Nic się nie zmieni, kochanie, prócz tego, że nasze życie zostanie po stokroć pobłogosławione -stwierdził, patrząc z uczuciem na mnie. Czy właśnie stąd czerpałam swój ślepy optymizm? - zastanawiałam się. Może i on był marzycielem...? - Jeśli oczywiście - dodał po chwili - Ruby zgodzi się pójść na taki układ. Nie chciałbym cię namawiać do kłamstw, ale w tym przypadku to nieszkodliwe kłamstwo, kłamstwo, dzięki któremu nikt nie zostanie zraniony. Pomyślałam przez chwilę. Będę musiała udawać, przynajmniej przed Gisselle... Będę musiała twierdzić, że babunia Catherine należała do jakiegoś spisku. Było mi to nie w smak, ale wiedziałam, że babunia pragnęłaby, bym zrobiła wszystko, czego ode mnie zażądają, bylebym tylko znalazła się jak najdalej od dziadunia Jacka... - W porządku... Przynajmniej jeśli chodzi o mnie... Daphne odetchnęła z ulgą. - Poproszę Ninę, by przygotowała jedną z sypialń dla gości - powiedziała. -O, nie... Chcę, by zamieszkała w pokoju przylegającym do pokoju Gisselle. Muszą stać się siostrami od pierwszej chwili - podkreślił mój ojciec. Daphne zgodziła się. - Każę go natychmiast przygotować. Dzisiejszej nocy musisz skorzystać z jakiejś koszuli Gisselle. Na szczęście -wygląda na to, że ty i twoja siostra nosicie ten sam rozmiar. - Rzuciła okiem na moje buty. - Wasze stopy też są chyba jednakowe. - Jutro jednak będziesz musiała z nią odbyć rundkę po sklepach, kochanie. Wiesz przecież, jak Gisselle nie znosi pożyczać komukolwiek ubrań - wtrącił ojciec. - I tak być powinno! Kobieta ma być dumna ze swej garderoby, a nie, jak jakiś marny studencina, dzielić każde majtki z osobą, z którą mieszka. Wstała z gracją z fotela i spojrzawszy na mnie raz jeszcze, rzuciła gniewnie. - Co za okropne ostatki, kto by się spodziewał! - Odwróciła się do Pierre'a. - Jesteś pewien, że właśnie tak chcesz postąpić? - Całkowicie pewien, kochanie. I liczę na ciebie -stwierdził całując ją w policzek. - Myślę, że będę się musiał solidnie napracować, by wszystko było jak dawniej... -dodał jeszcze. Spojrzała mu w oczy i obdarowała nieśmiałym uśmiechem. - Telefon dzwoni bez przerwy co najmniej od pięciu minut - powiedziała i roześmiała się. Potem on pocałował ją ciepło w usta. Ze sposobu, w jaki na nią patrzył, domyśliłam się, jak ważne dla niego jest, by jej nie urazić. Zdawała się topić w cieple jego spojrzenia. Po chwili odwróciła się i skierowała do drzwi. Nagle zatrzymała się. - Ale ty powiesz o wszystkim Gisselle - poprosiła. - Za kilka minut - odparł. - Idę do łóżka. To wszystko było zbyt wyczerpujące -użaliła się. - A chciałabym mieć siłę rano ze względu na Gisselle. - Naturalnie... - zgodził się z nią mój ojciec. Po jej wyjściu ojciec zwrócił się do mnie. - Usiądź, proszę... - zaproponował. Ponownie zajęłam miejsce na sofie, a on siadł przy mnie. -Chcesz się czegoś napić...? A może coś zjeść? - zapytał. - Nie, dziękuję. Nina poczęstowała mnie czymś. - Jakąś swoją tajemniczą miksturą? - zauważył. - Tak. I podziałała. - Zawsze działa. Właśnie to miałem na myśli mówiąc, że szanuję tę jej duchowość i tajemniczość. Musisz mi opowiedzieć coś więcej o babuni Catherine. - Bardzo chętnie. Odetchnął głęboko, próbując rozluźnić się. -Tak mi przykro z powodu Gabrielle... Była piękną, młodą kobietą. Nigdy wcześniej ani później nie spotkałem nikogo podobnego. Była taka niewinna i wolna... - Babunia Catherine uważała, że jest podobna do wróżki z bagien - powiedziałam uśmiechając się. - O tak... Z powodzeniem mogłaby nią zostać, -t- Nagle spoważniał. - Zdaję sobie sprawę, jak trudne i stresujące musi to wszystko być dla ciebie... Za jakiś czas ja i ty poznamy się lepiej i wtedy postaram się wyjaśnić ci różne sprawy. Nie mam zamiaru usprawiedliwiać się ani usiłować odwracać zła, które zaćmiło dobro... Nie mogę zmienić wydarzeń z przeszłości, ani spowodować, że błędy zostaną zatarte. Mam jednak nadzieję, że zrozumiesz, dlaczego wszystko stało się tak, jak się stało - powiedział z przejęciem. - Więc Gisselle o niczym nie wie? - zapytałam. - Nie. Zupełnie o niczym. Musiałem mieć na względzie Daphne. I tak już wystarczająco ją zraniłem. Należało ją chronić, a nie było innego sposobu, niż udawać, że Gisselle jest jej dzieckiem. Zamilkł na chwilę, by po sekundzie znów zwrócić się do mnie. - Tymczasem jedno kłamstwo pociąga za sobą następne i zanim się człowiek zorientuje, przędzie już nić oszustwa, otaczając się nią całkowicie. Jak widzisz, nadal muszę ją snuć... Nadal muszę chronić Daphne. Prawdę mówiąc, jestem szczęściarzem, że mam przy sobie kobietą taką jak Daphne. Prócz tego, że jest piękna nosi w sobie jeszcze niezmierzony potencjał miłości. Kochała mojego ojca i sądzę, że przystała na to wszystko ze względu na niego i przez wzgląd na uczucie, jakim mnie darzyła. W gruncie rzeczy wzięła na swoje barki straszliwy ciężar i odpowiedzialność. Opuścił głowę i skrył twarz w dłoniach. - Dlatego, że sama nie mogła mieć dzieci? - zapytałam go. Podniósł wzrok. - Tak - odparł. - Widzę, że jesteś już dorosłą panienką, może nawet bardziej dorosłą, niż Gisselle. A jednak po tych wszystkich przejściach Daphne zachowała godność i twarz. Właśnie dlatego uważam, że możesz się od niej wiele nauczyć, a może z czasem - kto wie? - zaakceptujesz ją jako matkę. Rzecz jasna - dodał uśmiechając się - najpierw będę musiał postarać się, byś zaakceptowała mnie jako ojca... Każdy zdrowy mężczyzna może spłodzić dziecko, nie każdy jednak może być ojcem - podkreślił. Dostrzegłam łzy w jego oczach, kiedy wypowiadał te słowa. Ugryzłam się w język, by nie zacząć wypytywać go od raziło tysiące spraw. - Co masz w tej torbie? - zapytał. - Kilka swoich rzeczy i zdjęcia. „i- Zdjęcia? - Uniósł z zainteresowaniem brwi. - Tak - potwierdziłam. Otworzyłam torbę i wydobyłam z niej jedną z fotografii mojej matki. Wziął ją do ręki powoli i przyglądał się przez dłuższy czas. - Ona rzeczywiście wygląda tu jak wróżka z bagien. Tamte dni jawią mi się teraz jak sen. Słowa i obrazy przebiegają mi przed oczami niczym bańki mydlane gotowe w każdej chwili pęknąć i zniknąć. Jesteście z Gisselle obie bardzo do niej podobne, wiesz o tym. Wielkie dzięki losowi, że zesłał mi tu ciebie. - To babuni Catherine należy dziękować - powiedziałam. Pokiwał głową. - Będę spędzał z tobą cały mój wolny czas. Pokażę ci cały Nowy Orlean i opowiem o naszej rodzinie. - Z czego się utrzymujecie? - zapytałam, zdając sobie sprawę, że nie wiem nawet tego. Sposób, w jaki zadałam to pytanie wywołał u niego rozbawienie. - Obecnie czerpię dochód z inwestycji budowlanych. Jesteśmy właścicielami kilku budynków mieszkalnych i biurowców. Prościej mówiąc, zajmuję się handlem nieruchomościami. Moje biura mieszczą się w centrum. Rodzina Dumas jest rodziną z tradycjami. Korzenie jej sięgają pierwszych założycieli Missisipi Trading Company, przedsiębiorstwa, będącego spółką kolonialną. Mój ojciec opracował nasze drzewo genealogiczne, pokażę ci je niebawem - dodał uśmiechając się. - I udowodnił, że wywodzimy się od jednej ze stu Filles a la cassette, czyli dziewcząt z kuferkami. - Któż to taki? - zapytałam. -Kobiety, które we Francji starannie selekcjonowano spośród dobrych rodzin klasy średniej, po czym wysyłano je tutaj, by wychodziły za mężczyzn zasiedlających te tereny. Każdej z nich pozwalano wziąć ze sobą tylko niewielki kuferek rzeczy osobistych. Nie miały więcej rzeczy, niż ty masz w swojej maleńkiej torbie - dodał. - Ale - ciągnął dalej - historia rodziny Dumas nie składa się jedynie z chwalebnych i godnych szacunku czynów. Niektórzy nasi przodkowie zarabiali, prowadząc eleganckie domy gry, a nawet czerpali dochody z domów publicznych w Storyville. Rodzina Daphne ma zresztą podobną przeszłość, choć ona niechętnie o tym mówi. Zatarł dłonie i wstał. - No cóż, będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby o tym wszystkim porozmawiać... Przyrzekam ci. A teraz chyba już jesteś zmęczona. Pewnie chciałabyś się wykąpać, odpocząć trochę i pójść spać. Od rana możesz zacząć nowe życie, które, mam nadzieję, okaże się dla ciebie wspaniałe. Czy mogę cię pocałować i powitać w tym domu, i w tej rodzinie. - Oczywiście - zgodziłam się. Zamknęłam oczy, kiedy zbliżał usta do mego policzka. Pierwszy pocałunek mojego ojca... Ileż razy marzyłam o nim... Ileż razy widziałam w snach, jak podchodzi do mojego łóżka i pochyla się, by pocałować mnie na dobranoc... Otworzyłam oczy i zajrzałam w jego źrenice... Dostrzegłam w nich łzy. Widać było, że cierpi. Zdawało mi się, że postarzał się nieco, kiedy tak mi się przyglądał. - Cieszę się, że cię odnalazłam - wyszeptałam. W jednej chwili z jego oczu znikł ból, a twarz rozjaśnił mu uśmiech. -Jesteś cudowna... Sam nie wiem, dlaczego zostałem obdarowany takim szczęściem. Wziął mnie za rękę i wyprowadził z salonu. Skierowaliśmy się ku krętym schodom wiodącym na piętro. Kiedy weszliśmy na górę, drzwi otworzyły się z trzaskiem i w progu stanęła Gisselle, a za nią Beau Andreas. - Co ty z nią tu robisz?! - otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. - Uspokój się, Gisselle - zwrócił się do niej nasz ojciec. - Za chwilę wszystko ci wyjaśnię. - Dajesz jej pokój obok mnie?! - zawołała z gniewem. -Tak. - To straszne, straszne! - nie mogła się opanować. Odwróciła się i weszła z powrotem do swego pokoju, trzaskając głośno drzwiami. Beau Andreas nie ukrywał zakłopotania. « - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli sobie pójdę - stwierdził. - Ja też tak myślę... - powiedział mój ojciec. Beau skierował się w stronę schodów, gdy nagle Gisselle gwałtownie otworzyła drzwi. - Beau Andreasie, jak śmiesz opuszczać ten dom, nie zabierając mnie ze sobą!? - wrzasnęła. Beau spojrzał na mojego ojca, a potem na nią. - Sądziłem, że ty i twoja rodzina macie teraz sporo spraw do omówienia, więc... - Te sprawy mogą poczekać do jutra. Są ostatki - wy-buchnęła Gisselle i spojrzała na ojca. - Czekałam tyle czasu, żeby wziąć udział w tym balu. Wszyscy moi przyjaciele już tam są - jęknęła. 15. Ruby - Proszę pana? - zwrócił się Beau do ojca. Ojciec skinął przyzwalająco głową. - Rzeczywiście mogą poczekać do rana - orzekł. Gisselle odrzuciła do tyłu włosy, które pod wpływem gniewu opadły jej na ramiona i plecy. Wymaszerowała z pokoju. Przechodząc obok spojrzała na mnie triumfująco i podeszła do Beau Andreasa. Chłopak wyglądał na zakłopotanego, lecz pozwolił jej wziąć się pod rękę. Zeszli razem po schodach. - Od tak dawna cieszyła się na ten bal... - tłumaczył ją ojciec. Skinęłam głową ze zrozumieniem. On jednak uważał, że powinien wyjaśnić jej zachowanie. - Nic nie zyskalibyśmy zmuszając ją do pozostania w domu. Nie chciałaby ani słuchać, ani zrozumieć. Poza tym, kiedy tak się zachowuje Daphne radzi sobie z nią znacznie lepiej - dodał. - Zbyt długo była jedynaczką -usprawiedliwiał ją. - Jest trochę rozpieszczona. Teraz za to - uśmiechnął się - mam jeszcze jedną pannę do rozpieszczania. W chwili, w której przestąpiłam próg mojego nowego pokoju, poczułam, że to rozpieszczanie właśnie się zaczęło. Stało w nim ciemnozielone, królewskie łoże pokryte jedwabną perłową narzutą z frędzlami. Poduszki, kołdra i jaś-ki - w perkalowych powłoczkach aż lśniły czystością. Tapeta na ścianie odpowiadała kwiecistym wzorem obrusom. Nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający młodą kobietę w ogrodzie karmiącą papugę. Śliczny, czarno-biały szczeniak ciągnął ją za rąbek spódnicy. Po obu stronach łóżka stały szafki nocne, a na każdej z nich - lampa przypominająca kształtem kielich kwiatu. Obok miękkie pufy. W pokoju stała też toaletka z wielkim, owalnym lustrem oprawnym w ramę z kości słoniowej, ręcznie malowaną w czerwone i żółte róże. W rogu wisiała klatka dla ptaków w stylu francuskim. - Mam własną łazienkę? - zapytałam olśniona, spoglądając w stronę otwartych drzwi po prawej. W eleganckiej łazience znajdowały się: potężna wanna, umywalka i komoda, a wszystko to ozdobione okuciami z brązu. Wanna i umywalka były ręcznie malowane w kwiaty i ptaki. - Oczywiście. Choć to twoja siostra bliźniaczka, ale Gisselle nie jest typem dziewczyny, z którą można dzielić łazienkę - stwierdził ojciec, uśmiechając się. - Te drzwi... -dodał wskazując ruchem głowy w lewo - łączą oba pokoje. Mam nadzieję, że nadejdzie taki dzień, kiedy obie chętnie będziecie przez nie przechodzić. - Ja też mam taką nadzieję - powiedziałam. Podeszłam do okien i wyjrzałam na teren posiadłości. Miałam przed sobą basen i kort tenisowy. Przez otwarte okno doleciał mnie zapach krzewów bambusowych, gardenii i kwitnących rumianków. - Podoba ci się twój pokój? - zapytał mnie ojciec. - Czy mi się podoba? Uwielbiam go! To najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam - wykrzyknęłam. Roześmiał się, widząc mój zachwyt. - Ktoś, kto potrafi docenić to, co posiada, bardzo ożywi atmosferę tego domu. Tak często uważamy, że to, co mamy, po prostu nam się należy... - dodał. - Nigdy nie będę uważała niczego za pewne - obiecałam. - To się jeszcze okaże, gdy Gisselle nad tobą popracuje. O, widzę, że już przyniesiono ci koszulę nocną, a przy łóżku stoi para rannych pantofli. Otworzył szafę, w której wisiał różowy, jedwabny szlafrok. -Jest i szlafrok... Wszystko, czego potrzebujesz, znajdziesz w łazience: nową szczoteczkę do zębów, mydła... Jeśli ci czegoś zabraknie, po prostu powiedz. Chciałbym, byś jak najprędzej poczuła się tu jak u siebie w domu - dodał. - Dziękuję. - W takim razie rozgość się i miłych snów. Gdybyś wstała wcześniej, nim nam wszystkim to się uda, co jest całkiem możliwe, po prostu zejdź na dół do kuchni, a Nina zrobi ci śniadanie. Kiwnęłam głową. Życzył mi dobrej nocy i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Przez dłuższą chwilę stałam i przyglądałam się wszystkiemu. Czy naprawdę to ja tu jestem, niczym ktoś przeniesiony w czasie i przestrzeni do nowego świata? Świata, w którym będę miała prawdziwych rodziców i - jeśli tylko mnie uzna - prawdziwą siostrę...? Weszłam do łazienki. Znalazłam tam mydła o zapachu gardenii oraz butelki z płynem do kąpieli. Zaaplikowałam sobie gorącą kąpiel i rozkoszowałam się delikatną pianą, roztaczającą słodką woń. Potem włożyłam równie pięknie pachnącą koszulę nocną Gisselle i wśliznęłam się pod mięciu tką kołdrę. Czułam się jak Kopciuszek. I tak, jak Kopciuszka, ogarnął mnie lęk. Nie mogłam przestać się bać zegara tykającego na ścianie. Złożył swe wskazówki niczym ręce na godzinie dwunastej, godzinie powrotu do rzeczywistości. Czy o północy pryśnie zaklęcie, a wraz z nim szczęście? Czy mój powóz zmieni się w dynię? A może zegar będzie sobie tak tykał bez przerwy, z minuty na minutę, czyniąc moje życie coraz bezpieczniejszym. Och, babuniu, pomyślałam, kiedy zaczęły mi ciążyć powieki. Jestem u ojca. Mam nadzieję, że wiedząc o tym odpoczywasz w pokoju. ^Powitanie błęfatnej krwi o, 'budził mnie słodki śpiew ptaków. W pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem. Podróż do Nowego Orleanu oraz wszystko to, co potem nastąpiło, teraz jeszcze bardziej wydawało się snem. W nocy musiało padać przez jakiś czas, bo choć słońce zaglądało do pokoju przez okno, powiew wiatru przynosił zapach deszczu, wilgotnej trawy i liści, nie mówiąc o odurzającej wprost woni kwiatów i drzew otaczających dom. Usiadłam powoli na łóżku. Upajałam się widokiem mojego pięknego pokoju. Teraz mogłam obejrzeć go w świetle dziennym. Prezentował się jeszcze wspanialej niż wczoraj, wprost cudownie. Choć meble, wykończenia i każdy szczegół od szkatułki na biżuterię po toaletkę były bez wątpienia antykami, wyglądały jak nowe. Zupełnie, jakby pokój został dopiero niedawno urządzony, a wszystko wysprzątane i wypolerowane na mój przyjazd. Wstałam z łóżka i podeszłam do okna. Niebo przypominało jasnobłękitne płótno połatane białymi, waniliowymi chmurkami. W dole ludzie energicznie pracowali, przycinając żywopłot, pieląc klomby, kosząc trawniki. Ktoś stał na korcie tenisowym i zmiatał liście mirtu oraz niewielkie gałązki, przyniesione tu przez wiatr i deszcz. Inny człowiek wyławiał z basenu liście dębu i bananowca. Pomyślałam, że dzień jest nawet zbyt piękny, jak na rozpoczęcie nowego życia. Z sercem pełnym radości poszłam do łazienki, uczesałam włosy, nałożyłam szarą spódnicę i bluzkę, które ze sobą przywiozłam. Wszystkie moje cenne rzeczy schowałam do szuflady szafki nocnej, włożyłam mokasyny i zeszłam na dół na śniadanie. W domu panowała absolutna cisza. Wejście do drugiej sypialni było szczelnie zamknięte, lecz kiedy stanęłam na pierwszym stopniu schodów usłyszałam, że frontowe drzwi otwierają się i zatrzaskują z hukiem, i zobaczyłam Gisselle wpadającą do domu niczym burza z piorunami. Zupełnie nie przejmowała się tym, że robi tyle hałasu i może kogoś obudzić. Zrzuciła płaszcz i nakrycie głowy z jaskrawych piór, ciskając je na stolik przy wejściu. Skierowała się w stronę schodów. Przyglądałam się, jak wchodzi ze spuszczoną głową na półpiętro. Kiedy podniosła wzrok i dostrzegła mnie, zatrzymała się wpół kroku. - Teraz dopiero wracasz z balu? - zapytałam zdziwiona. - O! Zupełnie o tobie zapomniałam - burknęła. Zareagowała głupim, płytkim śmiechem. Jej ruchy wskazywały na to, że piła alkohol. - Ale się wybawiłam - powiedziała, machając ręką. -I Beau okazał się na tyle miły, że przez całą noc nie wspomniał o twoim szokującym przybyciu. Moje pytanie dopiero teraz do niej dotarło. - Oczywiście, że wracam z balu. Mardi Gras trwa do białego rana. Taki jest zwyczaj. I niech ci się nie wydaje, że wygadasz moim rodzicom, o której wróciłam i wpędzisz mnie w kłopoty - ostrzegła mnie. - Nie mam zamiaru wpędzać cię w kłopoty. Zdziwiłam się tylko... Nigdy nie byłam na takim balu. - Nie chodziliście na tańce, nie bawiliście się? A może na rozlewiskach nie znają takich rzeczy? - zapytała z pogardą. - Owszem. Nazywa się to fais dodo - powiedziałam jej. -Tylko że my nie zostajemy do samego rana. -Fais dodo? Też coś! Kojarzy się z podrygiwaniem dwa na dwa w rytm akordeonu i tarki do prania bielizny, jak za dawnych dobrych czasów - prychnęła i ruszyła w górę schodami. - To są na ogół bardzo miłe zabawy taneczne z mnóstwem jedzenia. Czy wasz bal też był miły? - zapytałam. - Miły? - zatrzymała się o stopień niżej ode mnie i znów prychnęła z pogardą. - Miły? „Miły" to dobre określenie dla zabawy szkolnej albo herbatki w ogrodzie. Ale żeby mówić tak o Mardi Gras! Był więcej, niż miły, był szałowy! Wszyscy przyszli - chełpiła się, wchodząc wyżej. -1 wszyscy przyglądali się mnie i Beau, zieleniejąc z zazdrości. Jesteśmy uważani za najprzystojniejszą parę kreolską w okolicy, wiesz? Nie masz pojęcia, ile moich koleżanek błagało mnie, żebym pozwoliła im zatańczyć choć jeden taniec z Beau. I wszystkie chciały wiedzieć, skąd mam tę śliczną sukienkę, ale im nie powiedziałam. - To rzeczywiście bardzo ładna kreacja - przyznałam. - Nie licz, że ci ją pożyczę, tylko dlatego, że wtargnęłaś w nasze życie - burknęła, zbierając w sobie całą złość. - Ja nadal nie rozumiem, skąd się wzięłaś i kim jesteś... - dodała lodowatym tonem. -Twój ojciec... nasz ojciec ci to wyjaśni - powiedziałam. Omiotła mnie kolejnym, pełnym wzgardy spojrzeniem i odrzuciła włosy do tyłu. - Wątpię, czy ktokolwiek potrafi mi to wytłumaczyć. Jednego jestem pewna: nie mam ochoty słuchać o tym teraz. Jestem zmęczona. Muszę się przespać i nikt mnie nie .zmusi do wysłuchiwania opowieści o tobie. Zaczęła się już odwracać, lecz przystanęła wpół kroku, by przyjrzeć mi się raz jeszcze od stóp do głów. - Skąd ty wzięłaś te ciuchy? Czy wszystko, co masz, jest szyte ręcznie? - zapytała z pogardą. - Nie wszystko. - Dzięki Bogu i za to... - ziewnęła. - Muszę się przespać. Beau ma przyjść wieczorem na herbatę. Z przyjemnością powspominamy wczorajszą noc, nie pozostawiając na nikim suchej nitki. Jeśli w ogóle będziesz jeszcze tutaj, możesz przy nas usiąść i posłuchać. Przynajmniej się czegoś nauczysz. - Oczywiście, że nadal tutaj będę - oświadczyłam. - Teraz to także mój dom. -Proszę, przestań... Zaczyna mnie od tego boleć głowa - skrzywiła się, przykładając ręce do skroni. Po chwili jednak przyjrzała mi się badawczo. - Nie używasz szminki, kiedy wychodzisz? - zapytała zdumiona. - Nie. Nie mam szminki - odrzekłam. - I Beau uważa, że my jesteśmy bliźniaczkami! Nie wytrzymałam tym razem i ofuknęłam ją. - Bo jesteśmy! - Chyba w twoich snach - odcięła się, po czym zniknęła za drzwiami swojego pokoju. Gdy już zamknęła je za sobą, zeszłam na dół i zatrzymałam się, by przyjrzeć się jej wspaniałemu płaszczowi. Dlaczego zostawiła go tutaj? Kto zbiera rzeczy, które rozrzuca? - zastanawiałam się. Zupełnie jakby w odpowiedzi na moje zadane w myślach pytanie z salonu wyszła pokojówka i udała się do przedpokoju, by zebrać odzież Gisselle. Była młodą czarną dziewczyną o pięknych, ogromnych piwnych oczach. Nie miała więcej lat niż ja. - Dzień dobry - pozdrowiłam ją. - Dzień dobry. Ty jesteś tą nową dziewczyną, która wygląda zupełnie jak Gisselle? - zapytała. - Tak. Mam na imię Ruby. - Ja jestem Wendy Williams - przedstawiła się. Sięgnęła po rzeczy Gisselle, nie odrywając ode mnie wzroku. Po chwili odeszła. Ruszyłam korytarzem prowadzącym do kuchni. Kiedy jednak znalazłam się na wysokości jadalni, zauważyłam, że ojciec siedzi już za długim stołem, popija kawę i przegląda gazetę na stronach z informacjami handlowymi. Gdy mnie dostrzegł, podniósł wzrok i uśmiechnął się. - Dzień dobry. Wejdź i usiądź - zaprosił mnie. Jadalnia była ogromna, prawie tak wielka jak sala spotkań towarzyskich Cajunów. Nad długim stołem wisiał wielki wachlarz. Miał za zadanie odstraszać muchy, choć wyglądało, jakby powieszono go tam tylko dla dekoracji. - Proszę, usiądź tutaj - powiedział ojciec, wskazując mi miejsce po swojej lewej stronie. - Od tej chwili to będzie twoje miejsce. Gisselle siedzi po mojej prawicy, a Daphne na przeciwległym końcu stołu. - Tak daleko... - zdziwiłam się. Przyjrzałam się jeszcze raz długości tego bogato zdobionego mebla z drzewa wiśniowego. Blat lśnił tak, że mogłam się w nim przejrzeć jak w lustrze. Ojciec roześmiał się. - Tak... Daphne lubi ten sposób zasiadania do stołu. Jak spałaś? - zapytał. Usiadłam na swoim miejscu. - Cudownie. To chyba najwygodniejsze łóżko, w jakim kiedykolwiek leżałam. Czułam się, jakbym spała w chmurach. Uśmiechnął się. - Gisselle chce, żebym kupił jej nowy materac. Twierdzi, że ten, na którym śpi jest za twardy... Tyle że, jeśli położy się tam bardziej miękki, to zapadnie się w nim i będzie spała na podłodze - dodał. Roześmialiśmy się oboje. Zastanawiałam się, czy słyszał, jak wchodziła, i czy wie, że dopiero niedawno wróciła z balu... - Głodna? - Tak - odrzekłam. Burczało mi w brzuchu. Ojciec nacisnął przycisk dzwonka i w drzwiach do kuch-,ni pojawił się Edgar. - Poznałaś już Edgara, prawda? - zapytał mnie. - O, tak... Dzień dobry, Edgarze - przywitałam lokaja. Skłonił się lekko. - Dzień dobry, panienko. - Edgarze, poproś Ninę, żeby przygotowała kilka naleśników z jagodami dla panienki Ruby. Lubisz je, mam nadzieję? - Tak, bardzo. Dziękuję - odrzekłam. Ojciec dał znak głową Edgarowi. - Dobrze, proszę pana - rzekł Edgar i uśmiechnął się do mnie. - Może trochę soku pomarańczowego? Świeżo wyciśnięty... - zaproponował ojciec, sięgając po dzbanek. r - Tak, proszę. - Nie sądzę, by Daphne musiała się szczególnie natrudzić ucząc cię dobrych manier. Babunia Catherine spisała się świetnie - przyznał z zadowoleniem. Nie mogłam nic na to poradzić, że odwróciłam głowę, kiedy wspomniał o babuni. - Jestem pewien, że bardzo ci jej brak. -Och, tak... - Nic nie może zastąpić ukochanej osoby, lecz mam nadzieję, że uda mi się zapełnić choć odrobinę pustki w twoim sercu - powiedział. - No cóż... - ciągnął, opierając się na krześle. - Daphne poleży pewnie dłużej dziś rano. - Puścił do mnie oko. - Wiemy również, że i Gisselle prześpi większość dnia. Daphne zapowiedziała, że zabierze cię na zakupy dopiero wczesnym popołudniem. W takim razie możemy tylko we dwoje rozkoszować się porankiem i lunchem. Co byś powiedziała, gdybym pokazał ci trochę miasto? - Bardzo bym się ucieszyła. Dziękuję - odrzekłam. Po śniadaniu wsiedliśmy do rolls royce'a i ruszyliśmy długą ulicą. Nigdy wcześniej nie jechałam tak luksusowym samochodem. Przesunęłam dłonią po miękkich, skórzanych obiciach. - Potrafisz prowadzić? - zapytał. - Och, nie... Nieczęsto zdarzało mi się jeździć samochodami. Na rozlewiskach zwykle chodziliśmy piechotą lub pływaliśmy czółnem. - Tak, pamiętam. Gisselle też nie prowadzi. Nie chce się jej uczyć, bo to wymaga pracy. Uwielbia być wożona. Jeśli jednak chciałabyś nauczyć się prowadzić samochód, to z chęcią służę ci pomocą - zaproponował z uśmiechem. - Z przyjemnością skorzystam. Dziękuję. Przejechał przez całą Garden District, mijając wiele przepięknych domów otoczonych ogrodami nie mniej malowniczymi, niż nasz. - Niektóre z tych budynków powstały jeszcze w latach czterdziestych osiemnastego wieku - zaczął mój ojciec i pochylił się, by wskazać dom po prawej. - W tym na przykład zmarł w 1899 roku Jefferson Davis, przywódca Konfederatów. Wszędzie tu mnóstwo historii... - stwierdził z dumą. Za zakrętem przystanęliśmy, by przepuścić oliwkowozie-lony tramwaj. Potem wjechaliśmy w St Charles, by wrócić do centrum miasta. - Cieszę się, że mamy sposobność pobyć trochę sam na sam - rzekł. - Prócz tego, że pokażę ci miasto, daje mi to szansę poznania cię bliżej, a tobie - poznania mnie. Wykazałaś wiele odwagi, decydując się na przyjazd do mnie -stwierdził. Odchrząknął i zaczął mówić dalej. - Będzie mi trudno rozmawiać z tobą o twej matce, kiedy ktoś z rodziny, zwłaszcza Daphne, znajdzie się w pobliżu. Myślę, że to zrozumiesz... Kiwnęłam głową. - Przypuszczam również, że trudno ci pojąć, jak to wszystko mogło się stać. Czasami - dodał - i mnie się wydaje, że to był tylko sen... Ja tymczasem miałam wrażenie, że nasza rozmowa to sen. - Muszę ci opowiedzieć o moim młodszym bracie, Jea-nie. Zawsze bardzo się różniliśmy. On był o wiele bardziej otwarty w stosunkach międzyludzkich, bardziej energiczny. Taki Don Juan, jeśli ktoś taki w ogóle istniał - dodał żartobliwie. - Ja natomiast zwykle nieśmiały, zwłaszcza w obecności przedstawicielek płci pięknej. Jean był atle-tycznym młodzieńcem i doskonałym żeglarzem. Potrafił nawet w bezwietrzny dzień mknąć naszą żaglówką po Lakę Pontchartrain zrywając witki wierzbowe z brzegu. Nie muszę dodawać, że był ulubieńcem mojego ojca, a matka nie mówiła o nim inaczej jak „moje dziecko". Ja jednak nie czułem zazdrości - dorzucił czym prędzej. - Zawsze miałem głowę do interesów, lepiej dawałem sobie radę z prowadzeniem biura i buchalterią, załatwianiem spraw przez telefon i zawieraniem umów. Gorzej za to czułem się na polu golfowym, czy na jachcie w otoczeniu pięknych kobiet. Jeanowi przypadł cały urok. Nie musiał zabiegać o nowych przyjaciół, łatwo zawierał znajomości. W tym okresie dom nasz zawsze pełen był młodych ludzi. Przesiadywali w naszym salonie, jadali przy naszym stole, pływali w naszym basenie. - O ile lat był młodszy? - zapytałam. - O cztery. Kiedy skończyłem college, Jean był na pierwszym roku i od razu zasłynął na uczelni jako gwiazda torów wyścigowych. Potem został starostą roku i najpopularniejszym młodzieńcem w towarzystwie. Nietrudno było domyślić się, dlaczego nasz ojciec na niego stawia... Wiązał z nim tak ogromne nadzieje - opowiadał. W międzyczasie skręcił kilka razy. Zagłębialiśmy się w Nowy Orlean, jego ruchliwe dzielnice i kręte uliczki. Mnie jednak nie interesowały zbytnio mijane domy, ruch uliczny, tłumy i niezliczone sklepy. Wolałam słuchać opowieści ojca. Zatrzymaliśmy się na światłach. - Nie byłem jeszcze wtedy żonaty. Dopiero od niedawna spotykaliśmy się z Daphne. Gdzieś w zakamarkach swego umysłu ojciec zaczynał już planować małżeństwo Jeana z córką jednego ze swoich wspólników. Była młodą, atrakcyjną kobietą, a jej ojciec - bogatym przedsiębiorcą. Ślub miał odbyć się w Heaven. - Co na to Jean? - zapytałam. - Jean? Ojciec był dla niego idolem. Jean spełniłby każde jego życzenie. Poza tym uważał, że tak być musi. Polubiłabyś go bardzo, a może nawet pokochałabyś. Nigdy nie bywał przygnębiony, a w czasie burzy zawsze myślał o tęczy, która się po niej ukaże. - Co się z nim stało? - zapytałam wreszcie, nie mogąc ukryć ciekawości. - Wypadek na łodzi, na Lakę Pontchartrain. Rzadko pływałem z nim, ale tym razem dałem się namówić. Próbował mnie do siebie upodobnić. Ciągle nakłaniał mnie, żebym częściej korzystał z życia. Według niego byłem zbyt poważny, zbyt zasadniczy. Zwykle nie przejmowałem się tymi jego uwagami, ale wtedy poddałem się. Obaj wypiliśmy trochę za dużo. Nadszedł sztorm. Ja chciałem natychmiast zawrócić, ale on zdecydował, że zabawnie będzie zmierzyć się z żywiołem. Łódź wywróciła się. Jeanowi nic by się nie stało, jestem pewien. Był znacznie lepszym pływakiem, niż ja, ale maszt uderzył go w skroń... - Och! - jęknęłam. - Pozostawał w stanie śpiączki przez wiele czasu. Mój ojciec nie szczędził środków, zatrudniał najlepszych lekarzy, żaden z nich jednak nie potrafił mu pomóc. Jean stał się rośliną. - To okropne. - Myślałem, że moi rodzice nigdy się z tym nie pogodzą, zwłaszcza ojciec. Okazało się jednak, że to matka wpadła w większą depresję. W niecały rok po wypadku dostała pierwszego ataku serca. Przeżyła, lecz nigdy już nie wróciła do zdrowia. Jechaliśmy przed siebie zagłębiając się w rejony handlowe miasta. Ojciec skręcił raz, potem drugi, po czym zwolnił i zatrzymał pojazd na parkingu. Nie wyłączył jednak silnika. Patrzył przed siebie i wspominał dalej. - Pewnego dnia przyszedł do mojego biura ojciec. Bardzo postarzał się od czasu wypadku brata i choroby mamy... Kiedyś silny, dumny mężczyzna, teraz chodził przygarbiony, z opuszczoną głową i opadniętymi ramionami. Był wiecznie blady. Jego oczy ziały pustką. Stracił entuzjazm do pracy. „Pierre - powiedział. - Nie sądzę, żeby matka pożyła jeszcze długo, a szczerze mówiąc i moje dni są policzone. Jednego tylko jeszcze chciałbym doczekać w życiu: twojego małżeństwa i potomków naszej rodziny..." I tak zamierzaliśmy pobrać się z Daphne, lecz po rozmowie z nim postanowiłem przyspieszyć ślub. Chciałem postarać .się od razu o dzieci. Zrozumiała. Mijał jednak miesiąc za miesiącem i nie było żadnych oznak, by zaszła w ciążę. Zaczęliśmy się martwić. Wysyłaliśmy ją do wielu specjalistów. Orzeczenie ich brzmiało zgodnie: nie może mieć dzieci. Jej ciało po prostu nie wytwarzało jakiegoś tam hormonu. Nie pamiętam już, jak brzmiała dokładnie diagnoza. Była to druzgocąca wiadomość dla mojego ojca. Zdawał się żyć tylko perspektywą dnia, w którym ujrzy na własne oczy wnuka. Niedługo potem zmarła moja matka. - To okropne - wtrąciłam. Pokiwał głową i wyłączył silnik. - Ojciec wpadł w głęboką depresję. Rzadko przychodził do pracy, spędzał długie godziny, patrząc w przestrzeń. Coraz mniej dbał o siebie. Daphne troszczyła się o niego naj- ¦¦„¦Ai.W '¦*¦*&::? lepiej, jak umiała, winiąc siebie za ten stan rzeczy. Wiem, że tak było, choć ona do dziś dnia nie przyznaje się do tego. Wreszcie udało mi się zainteresować ojca wyprawami na polowania. Jeździliśmy na rozlewiska polować na dzikie kaczki i gęsi, wynajmując twojego dziadka jako przewodnika. Właśnie wtedy poznałem Gabrielle. - Wiem - powiedziałam. - Musisz zrozumieć, jak ponure i beznadziejne wydawało mi się wtedy życie. Wspaniała przyszłość mojego przystojnego, czarującego brata brutalnie legła w gruzach, zmarła mi matka, żona nie mogła mieć dzieci, a ojciec odpływał w niebyt z dnia na dzień. Nagle... - tej chwili nie zapomnę nigdy - odwróciłem się w trakcie rozładowywania samochodu i zobaczyłem Gabrielle, która spacerowała brzegiem wzdłuż kanału. Podmuch wiatru rozwiewał jej kasztanowe - jak twoje - włosy. Uśmiechnęła się do mnie anielskim uśmiechem. Serce dosłownie zamarło mi w piersiach, a krew napłynęła do głowy. Poczułem, jak policzki oblewają się purpurą. Na jej ramieniu siedział ryżowiec, a kiedy wyciągnęła rękę, podskoczył i usiadł na jej palcu. Nie odleciał. Nadal słyszę jej srebrzysty, dziecinny śmiech, który przyniósł do mych uszu powiew bryzy. „Kto to?" - zapytałem twojego dziadka. „To tylko moja córka" - odparł. „Tylko pana córka?! A ja myślałem, że wróżka, która wyłoniła się z trzęsawisk... Tylko pana córka?" Nie mogłem się jej oprzeć... Nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Korzystałem z każdej chwili, kiedy mogłem być z nią bądź blisko niej, rozmawiać... Wkrótce poczułem, że ona to odwzajemnia, że cieszy się na mój przyjazd. Nie byłem w stanie ukryć mych uczuć przed ojcem, a on nie stawał mi na drodze. W rzeczywistości, teraz to widzę, nawet chętniej wybierał się na rozlewiska, widząc, że moja znajomość z Gabrielle zacieśnia się. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, dlaczego popiera nasz związek. Domyśliłem się tego w dniu, kiedy przyszedłem oznajmić mu, że Gabrielle spodziewa się mojego dziecka. - I za twoimi plecami wszedł w układ z dziaduniem Jackiem? - zapytałam. - Tak. Nie chciałem, by do tego doszło. Miałem już plany, jak utrzymam Gabrielle i dziecko, a ona była szczęśli- wa. Jednak mój ojciec opętany obsesją wnuka oszalał na punkcie swego pomysłu. Odetchnął głęboko, nim odezwał się ponownie. - Dopuścił się nawet tego, że powiedział o wszystkim Daphne... - A ty co zrobiłeś? - zapytałam. - Nie zaprzeczyłem. Przyznałem się do wszystkiego. - Wpadła w gniew? - Bardzo się zdenerwowała, ale Daphne to kobieta z klasą - dodał z uśmiechem. - Powiedziała mi tylko, że chce wychować moje dziecko tak jakby sama je powiła i zrobi to, o co prosił ją mój ojciec. Zmusił ją, by mu to przyrzekła - jak się zapewne domyślasz. Jednak nadal istniała Gabrielle, o której nie można było tak po prostu zapomnieć. Należało mieć na względzie jej uczucia i pragnienia. Wiedziałem, czego pragnie Gabrielle dla swego dziecka. Bez względu na umowę, jaką zawarł mój ojciec z twoim dziadkiem, Gabrielle sprzeciwiłaby się na pewno, by jej dziecko opuściło rozlewiska. - Babunia Catherine mówiła mi, co przeżywała moja matka. Nie mogłam jednak zrozumieć, dlaczego pozwoliła to zrobić dziaduniowi Jackowi, dlaczego oddała Gisselle... - To nie dziadunio Jack przekonał ją, by na to przystała. W rzeczywistości... - wyjaśnił - zrobiła to Daphne. - Przerwał i odwrócił się do mnie. - Widzę po twojej twarzy, że o. tym nie wiedziałaś... - Nie... - odezwałam się. - Może nawet i twoja babcia o tym nie wiedziała. Ale dość już... Resztę znasz. Chciałabyś się przejść po Francuskiej Dzielnicy? Przed nami Bourbon Street... - rzekł, wskazując ulicę nieznacznym ruchem głowy. -Tak. Wysiedliśmy. Wziął mnie za rękę i skierowaliśmy się w tamtą stronę. Kiedy tylko skręciliśmy w przecznicę, choć było to przedpołudnie, dobiegły nas dźwięki muzyki płynącej z różnych klubów, barów i restauracji. - Francuska Dzielnica jest sercem miasta - wyjaśnił mi ojciec. - Nigdy nie przestaje tętnić życiem. Tak naprawdę -jak zapewne wiesz - nie ma ona nic wspólnego z Francją. Raczej z Hiszpanią. Miały tu miejsce dwa katastrofalne pożary, jeden w 1788 roku, drugi 1794. Zniszczyły większość miasta i oryginalnej, francuskiej architektury - kontynuował. Widziałam, jaką przyjemność sprawia mu opowiadanie 0 Nowym Orleanie i zastanawiałam się, czy kiedykolwiek zacznę podziwiać to miasto tak, jak on. Szliśmy dalej. Minęliśmy barokowe spiralne kolumny 1 kute żelazne bramy przed gmachem sądu. Usłyszałam nad głową śmiech, a uniósłszy wzrok w górę dostrzegłam kobiety i mężczyzn wychylających się z balkonów. Niektórzy nawoływali ludzi z ulicy. W bramie zwieńczonej półkolistym portalem jakiś czarny mężczyzna grał na gitarze. Robił wrażenie, że brzdąka dla własnej przyjemności, nie zważał na przechodniów, którzy zatrzymywali się, by go posłuchać. - To miasto to kawał historii - mówił ojciec, wskazując na kolejne budynki. - Jean Laffite, sławny pirat wraz ze swym bratem Pierre'em utrzymywali tu dom dla swych kamratów od kontrabandy. Wielu rzezimieszków i wędrowców omawiało tu, na tych podwórcach, swe mordercze kampanie. Starałam się czerpać wiedzę ze wszystkiego: z widoku restauracji, straganów, na których sprzedawano kawę, sklepów z pamiątkami i z antykami. Doszliśmy aż do Jackson Sąuare i Katedry St Louis. - Właśnie tu dawni mieszkańcy Nowego Orleanu witali bohaterów. Tu odbywały się publiczne spotkania i manifestacje, w Katedrze St Louis... - rzekł mój ojciec. Zatrzymaliśmy się, by obejrzeć odlany z brązu pomnik Andrew Jacksona na koniu. Potem weszliśmy do katedry. Zapaliłam świeczkę za babunię Catherine i pomodliłam się w jej intencji. Opuściwszy to święte miejsce, spacerowaliśmy po obrzeżach placu, gdzie artyści sprzedawali swe dopiero co stworzone dzieła. - Zatrzymamy się tu, napijemy kawy ze śmietanką i przekąsimy coś niecoś - zaproponował ojciec. Uwielbiałam ciasto orzechowe posypane cukrem pudrem... Jedząc i popijając kawę przyglądaliśmy się artystom szkicującym portrety turystów. - Znasz może galerię sztuki U Dominique'a? - zapytałam. - U Dominique'a? Tak. Mieści się niedaleko stąd, dosłownie kilka kroków w prawo. A czemu o nią pytasz? - Jest tam wystawionych kilka moich obrazów - pochwaliłam się. - Co?! - Ojciec aż oparł się na krześle. - Wystawione twoje obrazy! - Tak. Jeden nawet został sprzedany. Dzięki temu zdobyłam pieniądze na podróż. - Nie wierzę! - zawołał. - Jesteś artystką i nic nie mówisz? Opowiedziałam mu o moim malowaniu i o tym, jak Do-miniąue zatrzymał się kiedyś w pobliżu i zobaczył moje obrazy na straganie babuni Catherine. - Musimy tam natychmiast pójść! - zadecydował. - Nigdy dotąd nie spotkałem się z taką skromnością. Gisselle powinna się wiele od ciebie uczyć. Poczułam się nieswojo, kiedy zjawiliśmy się w galerii. Mój obraz przedstawiający czaplę wynurzającą się z wody wystawiono w największej frontowej witrynie. Domini-que'a jednak nie było. Obsługiwała piękna, młoda kobieta, a kiedy ojciec wyjaśnił jej, kim jestem, ogarnęło ją podniecenie. - Ile kosztuje ten obraz z wystawy? - zapytał. - Pięćset pięćdziesiąt dolarów, proszę pana - odrzekła. Pięćset pięćdziesiąt dolarów! - nie mogłam wprost uwierzyć. Za coś, co ja zrobiłam?! Nie wahając się ani chwili, wyjął portfel i podał jej pieniądze. - To piękny obraz - powiedział, przyglądając mu się. -Tyle że będziesz musiała zmienić podpis na Ruby Dumas. Chcę, żeby nasze rodowe nazwisko firmowało twój talent -dodał, uśmiechając się. Zastanawiałam się, czy domyślił się, iż obraz ten przedstawia ulubionego ptaka mojej matki, przynajmniej zgodnie z tym, co mówiła mi kiedyś babunia. 16. Ruby Obraz zapakowano. Wyszliśmy z galerii. Ojciec robił wrażenie bardzo podekscytowanego tym odkryciem. - Ciekaw jestem, co powie Daphne, gdy go zobaczy! Musisz dalej malować. Postaram się o wszystkie niezbędne przybory i materiały i urządzimy ci w domu atelier. Znajdę ci też najlepszego nauczyciela w Nowym Orleanie, u którego będziesz brała prywatne lekcje rysunku - dodał. Zaniemówiłam z wrażenia. Milcząc szłam obok ojca. Serce waliło mi z podniecenia jak młotem. Włożyliśmy obraz do samochodu. - Chciałbym ci pokazać kilka muzeów, przejechać obok dwóch lub trzech sławnych cmentarzy, a potem zaprosić cię na lunch do mojej ulubionej restauracji portowej. A tak na marginesie... - dodał - nie uważasz, że to bajeczna wyprawa! Rzeczywiście była to wspaniała wyprawa. Śmialiśmy się i żartowaliśmy, a restauracja, którą wybrał, okazała się wprost cudowna. Dach jej stanowiła szklana kopuła, mogliśmy więc obserwować parostatki i barki, które nadpływały, bądź podążały w górę Missisipi. Podczas lunchu ojciec wypytywał mnie o życie na rozlewiskach. Opowiadałam mu o wyrobach pamiątkarskich i płótnie, które sprzedawałyśmy z babunią na straganie. Zadawał mi mnóstwo pytań o szkołę. Potem zainteresował się, czy miałam kiedykolwiek sympatię. Zaczęłam mu opowiadać o Paulu, ale przerwałam. Nie tylko dlatego, że rozmowa o tym napełniała mnie smutkiem, lecz wstyd mi było wyciągać na światło dzienne jeszcze jeden rodzinny skandal. Ojciec wyczuł, że coś mnie zasmuca. - Jestem pewien, że spodoba ci się jeszcze niejeden chłopiec - starał się mnie pocieszyć. - Jak tylko Gisselle wprowadzi cię do szkoły... - Do szkoły? O szkole zupełnie zapomniałam. - Oczywiście. Pierwsza rzecz, jaką zrobimy w przyszłym tygodniu, to zapiszemy cię do szkoły. Przeszedł mnie dreszcz na samą myśl o tym. Czy wszystkie dziewczęta w szkole są takie, jak Gisselle? I czego będą tam ode mnie oczekiwać? - No, no... - rzekł ojciec, gładząc mnie uspokajająco po ręce. - Jestem pewien, że wszystko się jakoś ułoży. A teraz - spojrzał na zegarek - nasze panie już z pewnością wstały. Wracajmy do domu. Muszę przecież wytłumaczyć Gisselle twoje pojawienie się - dodał na koniec. Powiedział to tak, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. Babunia Catherine mawiała jednak: „Snucie jednej nici kłamstwa bywa znacznie trudniejsze, niż przędzenie całunu prawdy". * * * Daphne odpoczywała w ogrodzie przy stole ukrytym w cieniu parasola. Siedziała na wyściełanym poduszkami, giętym krześle ogrodowym. Choć nadal miała na sobie ja-snobłękitny, jedwabny szlafrok i ranne pantofle, twarz jej zdobił makijaż. W cieniu starannie upięte włosy wydawały się mieć kolor miodu. Przeglądała „Vogue", czytając fragmenty niektórych artykułów. Odłożyła czasopismo, widząc że podchodzimy się z nią przywitać. Pocałował ją w policzek. - Powinienem powiedzieć „dzień dobry", czy „dobry wieczór"? - zapytał. - Patrząc na was można by sądzić, że to popołudnie... -odparła, nie spuszczając ze mnie oczu. - Dobrze się bawiłaś? - Wprost wspaniale - stwierdziłam. ,' - To miło. Widzę, że przyniosłeś nowy obraz, Pierre... - To nie tylko nowy obraz, Daphne. To nowa Ruby Du-mas! - rzekł, uśmiechając się do mnie konspiracyjnie. Daphne uniosła brwi. - Jak mam to rozumieć? Ojciec rozpakował obraz i zaprezentował go jej. - Czyż nie piękny? - zapytał. - O, tak... - powiedziała zaciekawiona. - Nadal jednak nie rozumiem... - Nie uwierzysz, Daphne! - zaczął, siadając naprzeciwko niej. Opowiedział jej całą historię. Gdy tak słuchała, widziałam, jak powiększają się jej źrenice. Przenosiła wzrok to na niego, to na mnie. - To interesujące... - stwierdziła, kiedy skończył. - Sądząc po sposobie, w jaki wyeksponowano jej prace w galerii ma wielki talent artystyczny, który warto rozwijać! - Doprawdy, Pierre - powiedziała. - Nie widziałam, żebyś był czymś tak zafascynowany od lat... - No cóż, mam po temu niemały powód - odrzekł. - Wprawdzie nie znoszę być tą, co wpuszcza kroplę dziegciu w garniec miodu, ale czy zdajesz sobie sprawę, że nie rozmawiałeś jeszcze z Gisselle i nie przedstawiłeś jej historii Ruby... - zauważyła. W jednej chwili opuścił go cały entuzjazm. Potrząsnął głową. - Masz rację, kochanie, jak zwykle zresztą. Czas już obudzić księżniczkę i porozmawiać z nią - przytaknął. Wstał i wziął do ręki mój obraz. - Gdzie powinniśmy go powiesić? W salonie? - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli powiesisz go w swoim gabinecie, Pierre - zadecydowała Daphne. Zabrzmiało to tak, jakby życzyła sobie, by powieszono go tam, gdzie będzie jak najrzadziej oglądany. - Tak. To całkiem niezły pomysł. Właśnie tam będę miał okazję oglądać go najczęściej. W takim razie idę. Życz mi szczęścia... - zwrócił się do mnie z uśmiechem. Wszedł do domu, żeby odbyć rozmowę z Gisselle. Patrzyłyśmy na siebie z Daphne przez jakiś czas, po czym ona odstawiła filiżankę po kawie na stół. - Cóż, widzę, że zawarłaś już znajomość ze swoim ojcem... -rzekła. - To bardzo miły człowiek - potwierdziłam. Patrzyła na mnie przez chwilę w milczeniu. - Od dawna nie widziałam go tak szczęśliwym. Muszę ci to powiedzieć, ponieważ stałaś się prawowitym członkiem rodziny, że Pierre, twój ojciec, cierpi na okresowe ataki melancholii. Wiesz co to jest? Pokręciłam przecząco głową. - Od czasu do czasu, zupełnie niespodziewanie, wpada w depresję. - Depresję? - Tak. Potrafi zamykać się u siebie godzinami, a nawet dniami. Nie chce wtedy nikogo widzieć, ani rozmawiać z kimkolwiek z rodziny. W trakcie najżywszej rozmowy potrafi przyjąć nagle ten nieobecny wyraz twarzy i zostawić cię wpół słowa. Po jakimś czasie w ogóle nie pamięta, że to zrobił - wyjaśniała. Słuchałam zdumiona. Wydawało mi się wprost niemożliwe, by ten mężczyzna, z którym spędziłam kilka tak szczęśliwych godzin, mógł mieć tego rodzaju problemy. - Czasem zamyka się w swoim gabinecie i słucha posępnej, żałobnej muzyki. Rozmawiałam z lekarzami, przepisali mu leki, lecz on nie lubi przyjmować leków. - Jego matka cierpiała na to samo - ciągnęła. - Historia rodziny Dumas jest pełna takich nieszczęśliwych przypadków. - Wiem. Opowiedział mi o swoim młodszym bracie -wtrąciłam. Spojrzała na mnie ostro. - Już ci opowiedział? To cały on! - wzruszyła ramionami. - Nie może się oprzeć pokusie ciągłego mówienia o tych okropnościach. Wprowadza przygnębiającą atmosferę w towarzystwie! - Nie przygnębiła mnie ta historia, choć muszę przyznać, iż jest bardzo smutna. Zacisnęła usta i zmrużyła oczy. Nie lubiła, kiedy się jej sprzeciwiano. -' - Podejrzewam, że przedstawił ci to jako wypadek na łodzi... - zaciekawiła się. - Tak. A czy to nie jest prawda? - Nie chcę teraz o tym mówić. I mnie to wpędza w depresję - dodała. - Mimo wszystko, zawsze starałam się i staram nadal robić co tylko mogę, by Pierre czuł się szczęśliwy. Musisz zapamiętać, jeśli chcesz mieszkać w tym domu, że w tych murach powinna panować harmonia. Kłótnie o drobiazgi, intrygi i knowania, zazdrość i zdrada nie mają prawa bytu w domu państwa Dumas. Kiwnęłam głową. - Pierre jest taki szczęśliwy z powodu twojego przyjazdu i samego faktu, że istniejesz, iż nie dostrzega problemów, z jakimi będziemy musieli się uporać. Wypowiedziała te słowa tak stanowczym i nie znoszącym sprzeciwu tonem, że nie byłam w stanie zrobić nic innego, | jak po prostu słuchać. Patrzyłam jej w oczy. - On nie rozumie powagi zadania, jakie postawił przed I nim los. Ja natomiast doskonale wiem, jak inny jest świat, z którego przybyłaś, i do którego przywykłaś. Ty sama nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie życie prowadziłaś do tej pory. Wiem, że rodziny cajuńskie uznają inny rodzaj morał- j ności i inne kanony zachowania... - To nieprawda, proszę pani - przerwałam jej, lecz ona| nie zwracała uwagi na moje słowa. -Nie potrafisz tego zrozumieć, dopóki nie przejdziesz| odpowiedniej edukacji. Milczałam. -Ponieważ jednak twoje przybycie jest tak ważne dla! Pierre'a, zrobię, co w mojej mocy, by nauczyć cię właściwego zachowania. Liczę na twoją współpracę i całkowite posłuszeństwo. Jeśli napotkasz jakieś problemy, a jestem! pewna, że pojawią się one już na początku, przychodź bez-1 pośrednio do mnie. Nie zaprzątaj nimi niepotrzebnie uwa-j gi Pierre'a. - Tego tylko brakowało... - dodała raczej do siebie, niż I do mnie - by coś go ostatecznie przygnębiło. Skończy wte-| dy jak jego młodszy brat... - Nie rozumiem... - odezwałam się. - Nieważne - rzuciła pospiesznie. Po chwili podniosła się. - Pójdę się ubrać i zabiorę cię na zakupy - oświadczyła. - Proszę, za dwadzieścia minut czekaj na mnie w hallu. - Dobrze, proszę pani. - Mam nadzieję - powiedziała, zatrzymując się przede mną i odgarniając mi pasemko włosów z czoła - że z czasem nie będziesz się czuła dziwnie, zwracając się do mnie „Mamo"... - Ja też mam taką nadzieję - odrzekłam niepewnie. Odsunęła się nieco, mrużąc oczy. Po chwili jednak uśmiechnęła się i poszła przygotować się do wyprawy na zakupy. * * * Czekając na nią oglądałam pozostałą część domu. Zatrzymałam się, by zajrzeć do pomieszczenia nazywanego gabinetem mojego ojca. Zauważyłam, że postawił moje dzieło na podłodze i oparł o biurko, nim poszedł porozmawiać z Gisselle. W pokoju znajdował się inny obraz, przedstawiający jego ojca, czyli mojego dziadka. Na tym portrecie mój przodek nie wyglądał już tak groźnie. Ojciec miał biurko wykonane z drzewa orzecha, sekreta-rzyk w stylu francuskim i krzesło z oparciem przypominającym drabinkę. Przy bocznych ścianach gabinetu stały półki z książkami. Podłogę wyłożono cyklinowanym drewnem. Leżał na niej niewielki, gęsto utkany, beżowy, owalny dywan. W kącie po lewej stronie stał globus. W pomieszczeniu panował idealny porządek. Wydawało się, że nie ma tu ani pyłku kurzu. Zupełnie, jakby mieszkańcy tego domu poruszali się na paluszkach, i w białych rękawiczkach. Wszystkie te meble, nieskazitelne podłogi i ściany, boazerie, półki, antyki i posążki sprawiały, że czułam się tu jak słoń w składzie porcelany. Bałam się wykonać jakiś gwałtowniejszy ruch, odwrócić nagle, a zwłaszcza dotknąć czegokolwiek. Weszłam głębiej do gabinetu, by przyjrzeć się zdjęciom na biurku. Stały tu oprawione w srebrne ramki zdjęcia Daphne i Gisselle. Znajdowało się zdjęcie przedstawiające prawdopodobnie rodziców ojca, czyli moich dziadków. Moja babka, pani Dumas, była niewielką, uroczą kobietką o drobnych rysach twarzy. W jej oczach i ustach krył się jednak jakiś smutek. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie jest zdjęcie młodszego brata ojca, Jeana... Z gabinetu drzwi prowadziły do biblioteki, w której stały obite czerwoną skórą sofy i krzesła z wysokimi oparciami oraz rzeźbione stoły i lampy z brązu. W oszklonej szafce znajdowały się drogocenne, ręcznie dmuchane, czerwone, zielone i fioletowe czary oraz kielichy. Na ścianach, podobnie jak w gabinecie ojca, wisiały niezliczone obrazy olejne. Podeszłam do półki, by przejrzeć woluminy. - Tu jesteś... - usłyszałam za plecami głos ojca. Odwróciłam się i spostrzegłam, że stoi w progu wraz z Gisselle. Siostra miała na sobie różowy, jedwabny szła- frok i mięciutkie ranne pantofle w tym samym kolorze. Włosy wyglądały, jakby tylko pospiesznie je przyczesała. Była blada, a oczy miała zaspane. Stała ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. ^ - Szukaliśmy cię. - Tak tylko się rozglądałam... - zaczęłam się tłumaczyć. - Nic się nie stało. To twój dom. Możesz wchodzić, gdzie tylko zechcesz. Widzisz, teraz Gisselle rozumie już wszystko i chce się z tobą przywitać, jakby zobaczyła cię po raz pierwszy - poinformował z uśmiechem. Spojrzałam na Gisselle, która wydała z siebie westchnienie i ruszyła w moją stronę. - Przepraszam za dotychczasowe zachowanie - zaczęła. -Nie wiedziałam o niczym. Nikt wcześniej nie wspomniał mi o tej historii ani słowem - dodała, przenosząc wzrok na naszego ojca, który miał dość skruszoną minę. - Teraz wiem, że jesteś moją prawdziwą siostrą i że przeszłaś ciężką szkołę życia... - Nie musisz za nic przepraszać. Rozumiem twoją irytację, kiedy pojawiłam się nagle w twoim domu. Starała się robić wrażenie zadowolonej. Rzuciła ojcu przelotne spojrzenie, po czym znów przeniosła wzrok na mnie. - Chciałabym cię powitać w naszej rodzinie. Nie mogę się już doczekać, kiedy poznam cię bliżej - dodała. Zabrzmiało to jak echo czegoś, co sobie przypomniała, ja jednak poczułam się szczęśliwa, słysząc te słowa. -1 nie martw się szkołą. Tata powiedział mi, że się denerwujesz z tego powodu, ale nie musisz... Nikt nie ma prawa dokuczyć mojej siostrze! - stwierdziła kategorycznie. - Gisselle jest autorytetem w klasie - wyjaśnił nasz ojciec i uśmiechnął się. - Nie jestem żadnym autorytetem, ale nie pozwolę tym maminsynkom zrobić z ciebie popychadła - obiecała. - Jeśli chcesz, możesz później przyjść do mnie do pokoju. Powinnyśmy się bliżej poznać. - Bardzo chętnie. - A może poszłabyś z Ruby i Daphne na zakupy, po nowe ubrania dla siostry? - zaproponował ojciec. - Nie mogę. Ma przyjść Beau... - obdarzyła mnie przelotnym uśmiechem. - Och, przepraszam - usprawiedliwiła się. - Mogłabym zadzwonić do niego i odłożyć tę wizytę, ale on tak bardzo cieszy się, kiedy może być ze mną... A poza tym, zanim ja zdążyłabym się przygotować, dawno już wy-szłybyście z mamą... Przyjdź na basen, kiedy tylko wrócisz - zaproponowała. - Przyjdę. -1 nie pozwól, żeby mama nakupowała ci tych okropnych długich spódnic, sięgających kostek. W dzisiejszych czasach nosi się krótsze - poradziła. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym sugerować Daphne, co ma mi kupić, a czego nie. Udałam jednak, że będę to miała na względzie. Gisselle zauważyła jednak moje wahanie. - Nie przejmuj się - dodała. - Jeśli nie kupicie jakichś modnych rzeczy, pożyczę ci coś na pierwszy dzień w szkole. - To bardzo miło z twojej strony... - ucieszył się nasz ojciec. - Dziękuję, że okazałaś się tak wielkoduszna. - Nie ma za co, tato - odparła i pocałowała go w policzek. Roześmiał się i zatarł ręce. - Mam bliźniaczki! - zawołał. - Obie prawie dorosłe i śliczne. Czy można być szczęśliwszym!? Miałam nadzieję, że się nie myli. .' Gisselle przeprosiła nas i poszła na górę ubrać się. Ja podeszłam wraz z ojcem do wyjścia, by czekać cierpliwie na Daphne. - Jestem pewien, że zaprzyjaźnicie się z Gisselle -stwierdził. - Jednak jeśli pojawią się jakieś problemy, zwróć się z tym do mnie. Nie zawracaj nimi głowy Daphne - poradził. - Była i jest nadal doskonałą matką dla Gisselle. Jestem pewien, że i dla ciebie okaże się nadzwyczajna. Czuję jednak, że to głównie ja powinienem przejąć na siebie odpowiedzialność za twoją aklimatyzację. Sądzę, że to rozumiesz. Zdajesz się być niezwykle dojrzała, o wiele bardziej dojrzała, niż Gisselle - dodał, uśmiechając się. Ładne rzeczy - pomyślałam. Daphne chce, żebym zwracała się z problemami do niej, a ojciec mówi, żeby przycho- dzić do niego... I każde z nich, mówiąc to, ma niewątpliwie swoje powody. Mam nadzieję, że nie będę musiała zawracać głowy ani jej, ani jemu. Usłyszawszy kroki Daphne na schodach, podniosłam wzrok. Miała na sobie zwiewną, czarną spódnicę, białą aksamitną bluzkę, czarne czółenka na niskim obcasie, a na szyi sznur prawdziwych pereł. Błękitne oczy lśniły, w uśmiechu pokazała śnieżnobiałe zęby. Trzymała się z taką elegancją... - Niewiele jest na tym świecie rzeczy, które lubię bardziej, niż chodzić na zakupy - oświadczyła. Pocałowała ojca w policzek. - Nic bardziej mnie nie uszczęśliwia, niż widok ciebie i Gisselle w radosnych nastrojach - zwrócił się do niej. -A teraz mogę jeszcze dodać do kolekcji Ruby. - Idź do pracy, kochanie, i zarabiaj pieniążki. Zamierzam właśnie pokazać twojej nowej córce, jak się je wydaje! - odpowiedziała mu. - Trudno o lepszego nauczyciela w tym przedmiocie -stwierdził z przekąsem. Otworzył nam drzwi i wyszłyśmy na zewnątrz. A ja nadal miałam wrażenie, że to wszystko jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe i że w każdej chwili mogę się obudzić w moim łóżku, w niewielkim pokoiku na rozlewiskach. Uszczypnęłam się i z ogromną radością poczułam lekki ból, który upewnił mnie, że to nie sen. CHie mogę być tobą ,yviedy moja przybrana matka wyszła ze mną na zakupy, miałam wrażenie, że porwała mnie trąba powietrzna. Ledwie wychodziłyśmy z jednego sklepu z odzieżą, Daphne już ciągnęła mnie do następnego. Jeśli tylko uznałyśmy, że w czymś wyglądam dobrze, albo, że to dla mnie odpowiednia kreacja, natychmiast kazała ją zapakować. Czasami kupowałyśmy dwie, trzy, a nawet cztery takie same bluzki, spódnice, albo takie same pary butów, tyle że w innym kolorze. Bagażnik i tylne siedzenie samochodu szybko się zapełniały. Każdy nowy zakup zapierał mi dech w piersi, bo' ona wcale nie przejmowała się cenami! Wszędzie dokądkolwiek tylko wchodziłyśmy, sprzedawcy zachowywali się tak, jakby znali Daphne, okazując jej należny szacunek. Traktowano nas niczym członkinie rodziny królewskiej, a niektórzy ekspedienci rzucali wszystko i podbiegali do nas, gdy wkraczałyśmy do ich sklepu. Większość z nich sądziła, że jestem Gisselle. Daphne nawet nie zadawała sobie trudu wyjaśniania im czegokolwiek. - Nie jest istotne, co wiedzą ci ludzie - powiedziała mi, kiedy któraś z ekspedientek zwróciła się do mnie imieniem Gisselle. - Jeśli nazwą cię Gisselle, nie zaprzeczaj, przynajmniej na razie. Tym, którzy się liczą, opowiemy twoją historię. Choć Daphne nie traktowała z szacunkiem ludzi pracujących w sklepach, zauważyłam, jak oni ważą słowa proponując wybór i jak przejmują się tym, że mogłaby czegoś nie zaakceptować. Gdy tylko pochwaliła kolor lub wzór jakiegoś towaru, wszyscy podzielali jej opinię. Robiła wrażenie, że jest doskonale zorientowana w sprawach mody. Znała najnowsze trendy, nazwiska projektantów i modele, prezentowane w magazynach specjalistycznych. Wiedziała o niektórych kreacjach to, czego nie zdążyli się jeszcze dowiedzieć sami sprzedawcy i właściciele sklepów. Być en vogue w dziedzinie mody stanowiło z pewnością dla mojej przybranej matki punkt honoru. Okazywała niezadowolenie, jeśli ekspedient podał jej jakąś rzecz w niewłaściwym kolorze, lub jeśli zauważyła, że rękaw bądź mankiet został nieodpowiednio skrojony. Przez cały czas, kiedy tak wędrowałyśmy od sklepu do sklepu, wykładała mi podstawy współczesnej mody. Mówiła też, jak istotną sprawą jest prezencja i dlaczego należy ubierać się tak, by wszystko do siebie pasowało, a każdy detal harmonizował z całością. - Za każdym razem, kiedy wychodzisz z domu i masz pokazać się w towarzystwie, przekazujesz swoim wyglądem informację o sobie samej - pouczała mnie. - A to, jak cię postrzegają, ta właśnie informacja, odbija się na opinii o twojej rodzinie. Milczałam. - Wiem, że mieszkając na rozlewiskach przywykłaś do prostych, praktycznych ubrań. Kobiecość w ubiorze nie odgrywała tam aż tak dużej roli. Niektóre cajuńskie kobiety, pracujące na równi z mężczyznami, wyglądają tak, że trudno byłoby je nawet od nich odróżnić, gdyby nie miały piersi. - Nie masz racji, Daphne - przerwałam jej. - Kobiety na rozlewiskach też potrafią ubrać się pięknie na tańce lub na przyjęcia. Brak im może cennej biżuterii, ale i one kochają eleganckie stroje, choć nie ma tam tych wszystkich drogich sklepów. Zresztą wcale ich nie potrzebują - dowodziłam rozwijając cajuńską dumę jak sztandar nad głową. - Moja babunia uszyła niejedną cudowną sukienkę, a poza tym... - Musisz z tym skończyć, Ruby, a już szczególnie nie zapominać się w obecności Gisselle - upomniała mnie Daphne. Spojrzałam na nią zalękniona. - Z czym mam skończyć? - Musisz przestać wyrażać się o swojej babci w samych superlatywach - wyjaśniła. - Ależ ona była niezwykłą kobietą! - Nie w wersji, którą obmyśliliśmy dla Gisselle i opowiemy w towarzystwie. Oficjalna wersja brzmi, że staruszka Catherine wiedziała, że zostałaś porwana i sprzedana jej rodzinie, ale dopiero na łożu śmierci poczuła wyrzuty sumienia i wyznała ci całą prawdę, byś mogła powrócić do swej prawdziwej rodziny. Spróbuj nie okazywać, jak bardzo ją kochałaś - nakazała. - Nie okazywać, jak bardzo kochałam babunię?! Ależ to niemożliwe! - Osiągnęłabyś tym jedynie to, że wyszlibyśmy na ostatnich głupców, zwłaszcza twój ojciec - stwierdziła i zaraz dodała. - Jeśli nie możesz mówić o niej źle, to staraj się nie mówić wcale. Wcisnęłam się głębiej w oparcie fotela. Zbyt wysoką cenę musiałam płacić... Nawet wiedząc, iż babunia kazałaby mi tak właśnie uczynić. Ugryzłam się w język, żeby ostro nie zaprotestować. - Kłamstwo nie jest grzechem śmiertelnym, wiesz? -kontynuowała wykład. - Wszyscy dopuszczają się małych kłamstewek, Ruby. Jestem pewna, że ty też to praktykowałaś... « Małe kłamstewka? Czy w ten sposób określa naszą historię i jej następtwa? Nazywa to „małymi kłamstewkami"? - Wszyscy pozwalamy sobie na małe mistyfikacje - powiedziała, rzucając mi pełne przebiegłości spojrzenie. -Zwłaszcza mężczyźni oczekują tego od nas - dodała. O jakich mężczyznach mówiła? - zastanawiałam się. Mężczyzna oczekuje, żeby kobieta kłamała, fantazjowała? Czy to możliwe, by ci tutaj tak bardzo różnili się od tamtych na rozlewiskach? - Właśnie po to stroimy się i malujemy. Żeby ich zadowolić. O! Przy okazji przypomniało mi się, że nie masz żadnych kosmetyków - wykrzyknęła. Zdecydowała, że następnym sklepem, do którego wejdziemy, będzie perfumeria, w której ona zaopatruje się w kosmetyki. Kupi mi tam wszystko, co powinna mieć młoda panienka. Kiedy powiedziałam jej, że się nigdy nie malowałam, nawet nie używałam szminki, poprosiła wizażyst-kę o pokaz makijażu. Wreszcie musiała wyjawić, że nie jestem Gisselle. Skróciła historię, opowiadając ją tak, jakby nie było w niej nic niezwykłego. Mimo to, opowieść obiegła wielki dom towarowy lotem błyskawicy i wkrótce wszyscy już o nas mówili. Posadzono mnie przed lustrem i pokazano, jak używać różu, jak dopasować kolor szminki do odcienia cery i jak regulować brwi. - Gisselle używa również konturówki - powiedziała Daphne. - Ja jednak nie sądzę, żeby to było konieczne. Zaczęłyśmy wybierać perfumy. Tym razem Daphne pozwoliła mnie samej zadecydować o wyborze. Upodobałam sobie szczególnie te, które przypominały zapachem pola na rozlewiskach po letnim deszczu. Nie powiedziałam jednak Daphne, co zaważyło na wyborze. Zaakceptowała moją decyzję i przyniosła mi talk kosmetyczny, płyn do kąpieli, pachnący szampon. Prócz tego dostałam nowe szczotki, grzebienie, szpilki do włosów, wstążki, pilniki do paznokci i inne akcesoria do manikiuru. Potem kupiła mi skórzaną kosmetyczkę, bym mogła włożyć do niej moje nowe kosmetyki. Ponadto uznała, że musimy jeszcze nabyć wiosenne i zimowe okrycie dla mnie, płaszcz przeciwdeszczowy i kilka kapeluszy. Przymierzyłam ich chyba z tuzin i to w dwóch różnych sklepach, nim zaakceptowała kilka, w których było mi najbardziej do twarzy. Odczuwałam zmęczenie. Zastanawiałam się, czy zachowywała się podobnie, kiedy robiły zakupy z Gisselle. Chyba dostrzegła moją skrzywioną minę, gdy odrzuciła już szósty płaszcz z rzędu. - Staram się zaopatrzyć cię w rzeczy, które są podobne, ale i nieco różne od tych, które nosi twoja siostra. Wszystko to po to, żeby podkreślić różnice między wami. Oczywiście miło byłoby, gdybyście miały kilka identycznych strojów, lecz nie sądzę, by Gisselle poparła ten projekt. Więc Gisselle miała już swój styl. Ile czasu zajmie mi wypracowanie mojego? Nigdy nie sądziłam, że robienie zakupów może okazać się do tego stopnia wyczerpujące. Kiedy opuściłyśmy ostatni dom towarowy, w którym Daphne kupiła dla mnie tuziny kompletów bielizny, odetchnęłam z ulgą, usłyszawszy, że na dziś dość krążenia po sklepach. - Wybiorę ci jeszcze kilka drobiazgów, kiedy będę robiła zakupy dla siebie - obiecała. Rzuciła okiem na stos rzeczy piętrzących sią z tyłu samochodu. Był tak imponujący, że zasłonił całą tylną szybę. Nie umiałam sobie nawet wyobrazić, ile to wszystko kosztowało, lecz byłam pewna, że suma ta przyprawiłaby babunię Catherine o zawrót głowy. - Mam nadzieję, że jesteś zadowolona z zakupów... - zapytała Daphne. - O, tak - odrzekłam. - Czuję się jak... jak księżniczka. Uniosła brwi i spojrzała na mnie drwiąco. - No cóż, jesteś małą księżniczką swojego ojca, Ruby. Musisz szybko przyzwyczaić się do tego, że będziesz rozpieszczana. Wielu mężczyzn, zwłaszcza Kreole, uważają, że najprościej jest kupować miłość otaczających ich kobiet. A niejedna kobieta, na przykład taka jak ja, bardzo im to ułatwia - powiedziała z rozbrajającą miną. -Ale to nie jest prawdziwa miłość, jeśli ktoś za nią płaci, czyż nie? - zaprotestowałam. - Naturalnie, że jest - odrzekła. - A według ciebie, czym jest miłość? Dzwonki dzwonią, z dala dobiegają dźwięki muzyki, a jakiś przystojny młodzieniec pada ci do stóp, składając obietnice, których tak naprawdę nie jest w stanie dotrzymać? Zdawało mi się, że wy, Cajunowie, myślicie bardziej praktycznie... - stwierdziła z ironią. Poczułam, że się czerwienię. Ze złości i ze zmieszania. Kiedy tylko miała mi do powiedzenia coś nieprzyjemnego, stawałam się Cajunką, ale gdy chciała mnie pochwalić, byłam Kreolką czystej krwi. W jej ustach słowa o Cajunach, a zwłaszcza o cajuńskich kobietach, brzmiały jak najgorsze przekleństwo... - Gotowa jestem założyć się, że do tej pory miałaś jedynie biednych chłopców. Najdroższy prezent, jaki mogli ci ofiarować, to porcja krewetek. Młodzieńcy, którzy będą cię otaczali teraz, jeżdżą drogimi samochodami, noszą kosztowne ubrania, a od czasu do czasu dają prezenty, na widok których twoje cajuńskie oczy wyjdą na wierzch - roześmiała się. - Spójrz na pierścionki, które mam na ręce! - powiedziała, podnosząc prawą rękę. Każdy palec jej ręki zdobiły klejnoty: diamenty, szmaragd, rubin, szafir, osadzone w złocie i platynie. Jej ręka przypominała wystawę sklepu jubilerskiego. - No cóż, z pewnością za pieniądze, które noszę na ręce, można kupić dom i żywność, która wystarczyłaby na utrzymanie co najmniej przez rok kilku rodzin mieszkających na rozlewiskach. - Z pewnością tak - potwierdziłam. Chciałam jeszcze dodać, że to nie w porządku, ale przemilczałam tę uwagę. - Ojciec chce ci sam kupić kilka ładnych bransoletek i pierścionków, a poza tym zauważył, że nie masz zegarka. W pięknej biżuterii, elegancko ubrana, z dyskretnym makijażem, będziesz prezentowała się, jakbyś należała do rodziny Dumas przez całe swoje życie. Następna rzecz, jaką muszę się zająć, to nauka kilku podstawowych zasad etykiety. Pokażę ci, jak zachowywać się przy stole i nauczę prowadzenia konwersacji. - Co jest niewłaściwego w tym, jak jem i co mówię? -zastanawiałam się na głos. - Ojciec nie wydawał się tym zbulwersowany w czasie śniadania i lunchu... - Nic niewłaściwego dla kogoś, kto zamierza spędzić resztę życia na bagnach. Teraz jednak mieszkasz w Nowym Orleanie i należysz do wyższych sfer. Będziesz uczestniczyła w oficjalnych obiadach i przyjęciach. Chcesz chyba stać się wykształconą i atrakcyjną panną, czyż nie? Pragnęłam stać się taką, jak ona - elegancką i pewną siebie. Jednak za każdym razem, kiedy potwierdzałam jej opinie lub godziłam się na coś, czego ode mnie wymagała, czułam się tak, jakbym pogardzała ludem cajuńskim, jakbym uważała go za mniej ważny. Postanowiłam jednak nie sprzeciwiać się. Tylko po to, by uszczęśliwić mojego ojca. Zdecydowałam wtopić się w ten świat, unikając jednak wszelkich uczuć wyższości. W głębi duszy bałam się, że upodobnię się do Gisselle i to wcześniej, niż ona upodobni się do mnie. - Chcesz zostać członkiem rodziny Dumas, tak? - naciskała Daphne. - Taak - odrzekłam. Nie byłam jednak do końca o tym przekonana. Cień wahania, jaki zabrzmiał w moim głosie, wzbudził jej podejrzliwość. Spochmurniała. Spojrzenie jej stało się nagle surowe. - Wierzę, że odpowiesz na każdy zew twej kreolskiej krwi, twego rzeczywistego dziedzictwa i odrzucisz świat Ca-junów, do którego zostałaś niesprawiedliwie wtrącona. Pomyśl tylko... - rzekła nieco łagodniej. - To czysty przypadek, że Gisselle dostało się lepsze życie. Gdybyś to ty wydostała się na świat pierwsza z łona matki, Gisselle pozostałaby biedną, cajuńską dziewczyną. Ta myśl ogromnie ją rozbawiła. - Muszę jej powiedzieć, że to ona mogła być tą porwaną dziewczynką zmuszoną do życia na bagnach, choćby po to, by zobaczyć jej minę, gdy to usłyszy... - zaśmiewała się. Jak miałam jej wytłumaczyć, że pomimo tych wszystkich trudności, jakie musiałyśmy pokonywać z babunią Ca-therine, mój cajuński świat miał dla mnie nieodparty urok,1..? Według niej coś, czego nie kupowało się w drogim magazynie, nie miało wartości. Ja jednak w głębi serca czułam, że niezależnie od tego, co usiłowała mi wmówić, miłości nie można kupić w sklepie. To jedna z tych cajuńskich zasad, których nigdy nie uda się jej zmienić niezależnie od tego, jak eleganckie i bogate życie kładłaby na przeciwległej szali. Kiedy podjechałyśmy pod dom, zawołała Edgara, by zaniósł pakunki do mojego pokoju. Chciałam mu pomóc, lecz Daphne zmroziła mnie spojrzeniem, gdy wystąpiłam z tą propozycją. - Pomóc mu!? - oburzyła się, jakby usłyszała, że chcę podpalić dom. - Ani mi się waż! On jest tu po to, żeby po- W\ 17. Ruby magać tobie! W tym celu właśnie utrzymuje się służących, moje kochane dziecko. Dopilnuję, by Wendy umieściła wszystko w twoich szafach i poukładała na półkach. Resztę położy na toaletce i w szafce nocnej. A ty odpocznij teraz i zajmij się sobą - poleciła z uśmiechem. Fakt, że miałam służących, który wyręczali mnie w najprostszych czynnościach, stanowił jeden z najtrudniejszych elementów życia w tym świecie. Czy ja się przez to nie rozleniwię? - pomyślałam. Nikt jednak nie przejmował się lenistwem w tym domu. Oczekiwano go ode mnie, wręcz wymagano... Przypomniałam sobie, że Gisselle powiedziała, iż będzie odpoczywać na basenie razem z Beau Andreasem. Rzeczywiście, byli tam. Opalali się na wyściełanych poduszkami, beżowych leżakach. Popijali ze szklaneczek różową lemoniadę. Beau usiadł w chwili, kiedy tylko spostrzegł, że się zbliżam, i obdarzył mnie ciepłym uśmiechem. Miał na sobie biało-niebieską koszulkę i szorty, a Gisselle - dwuczęściowy, granatowy kostium kąpielowy. Twarz jej przysłaniały tak ogromne okulary przeciwsłoneczne, że można by je nazwać maską. - Cześć - odezwał się Beau. Gisselle podniosła się i opuściła okulary. Znalazły się na czubku nosa, zupełnie, jakby siostra miała ochotę poczytać. - Czy matka zostawiła coś w sklepach dla innych klientów? - zapytała. - Niewiele - odrzekłam. - Nigdy w życiu nie byłam w tylu domach towarowych i nie widziałam takiego wyboru ubrań, butów... Beau roześmiał się entuzjastycznie. - Jestem pewna, że wstąpiła do Diany i Rudolpha Vi-te'a... I jeszcze do Moulin Rouge, mam rację? - zapytała Gisselle. Przytaknęłam. - Prawdę mówiąc, to wchodziłyśmy do tylu sklepów i domów towarowych, i to w takim tempie, że nie zapamiętałam połowy ich nazw - stwierdziłam. Beau znów się roześmiał i klepnął się po udach. Podciągnął nogi. - Usiądź. Odpocznij sobie po tej wyprawie - zaproponował. - Dzięki. Zajęłam miejsce obok niego i poczułam słodki zapach kremu do opalania, którym posmarowali twarze. - Gisselle opowiedziała mi twoją historię - rzekł. - To niesamowite! Jacy byli ci Cajunowie? Czy zamienili cię w dziecko-niewolnika, albo coś w tym rodzaju? - Och, nie! - zaprzeczyłam, lecz szybko powściągnęłam swój entuzjazm. - Musiałam tylko wykonywać różne prace domowe... - Prace domowe! - jęknęła Gisselle. - Nauczono mnie chałupnictwa, wytwarzałam przedmioty, które sprzedawałyśmy turystom na straganie ulicznym, trochę sprzątałam, gotowałam... - Umiesz gotować? - zapytała Gisselle, przypatrując mi się znad okularów. - Gisselle nie potrafi ugotować wody, żeby jej nie przypalić - droczył się Beau. - A jakie to ma znacznie? Nie zamierzam gotować dla nikogo... Nigdy! - oświadczyła kategorycznie. Zdjęła okulary i spojrzała na niego przeciągle. Beau uśmiechnął się i zwrócił do mnie. -¦'Podobno jesteś też artystką... - zagadnął. - I wystawiasz obrazy w galerii we Francuskiej Dzielnicy, tak? - Byłam zaskoczona nie mniej od ciebie, że właściciel galerii chce je sprzedawać - przyznałam. Jego uśmiech stał się jeszcze cieplejszy, a błękitne oczy łagodniejsze. - I mój ojciec, jak dotąd, jest jedyną osobą, która coś z tego kupiła, nieprawdaż? - dopytywała się zazdrośnie Gisselle. - Nie. Wcześniej ktoś już jeden kupił. Właśnie w ten sposób zdobyłam pieniądze na podróż tutaj - poinformowałam ich. Gisselle wyglądała na rozczarowaną. Kiedy Beau spojrzał na nią, założyła z powrotem okulary i wyciągnęła się na leżaku. - Gdzie jest ten obraz, który kupił twój ojciec? - zapytał Beau. - Bardzo chciałbym go zobaczyć. - W jego gabinecie. - Leży na podłodze - wtrąciła Gisselle. - Prawdopodobnie poleży tak długie miesiące. - Mimo to chciałbym go zobaczyć - domagał się Beau. - Idź, zobacz! - zgodziła się niechętnie Gisselle. - To tylko wizerunek jakiegoś ptaka. - Czapli - odezwałam się. - Na bagnach... - Byłem na rozlewiskach kilkakrotnie na rybach. Tam rzeczywiście są piękne miejsca... - rzekł Beau. - Bagna... Okropność! - jęknęła Gisselle. - Jest tam szczególnie pięknie wiosną i jesienią - powiedziałam. - Z pewnością! Aligatory, węże i komary dosłownie wszędzie, nie mówiąc już o wszechobecnym błocie, które czepia się dosłownie wszystkiego... Rzeczywiście bardzo pięknie! - szydziła Gisselle. - Nie przejmuj się nią. Ona nie chce wejść nawet na mój jacht na Lakę Pontchartrain, bo woda mogłaby opryskać jej włosy. Nie chodzi na plażę, bo nie znosi, gdy piasek wciska się jej pod kostium. - I cóż w tym złego. Dlaczego miałabym znosić to wszystko, skoro mogę popływać tutaj, w czystym basenie z filtrowaną wodą? - odcięła się Gisselle. - Nie lubisz tak po prostu iść gdzieś i odkrywać nowych miejsc? - zapytałam zdziwiona. - Nie, jeśli nie może tam zanieść na plecach swojej toaletki - zakpił Beau. Gisselle usiadła tak gwałtownie, jak wypchnięta sprężyną. - Popatrz, popatrz! Nagle stałeś się wielkim miłośnikiem przyrody: rybakiem, żeglarzem, wędrowcem... Tymczasem nienawidzisz robić większości z tych rzeczy nie mniej niż ja! Odstawiasz cyrk przed moją siostrą - rzuciła mu prosto w twarz. Beau poczerwieniał. - Lubię łowić ryby i żeglować... - zaprotestował. - Jak często to robisz? Dwa razy do roku? Nie więcej! - To zależy - burknął. - Niby od czego? Od twojego kalendarza spotkań towarzyskich czy od wizyty u fryzjera? - zareagowała ostro Gisselle. W czasie tej wymiany zdań przenosiłam wzrok z niego na nią. W spojrzeniu Gisselle kryło się tyle złości, że trudno było uwierzyć, iż uważa go za swego chłopaka. - Wiesz, że on zatrudnia kobietę, która obcina mu włosy w domu? - nie dawała spokoju Gisselle. Twarz Beau spurpurowiała. - To wizażystka jego matki. Robi mu nawet manikiur co dwa tygodnie. - Chodzi o to, że mojej matce podoba się sposób, w jaki ona strzyże - bronił się Beau. - Ja tylko... - Masz ładną fryzurkę - pochwaliłam go. - Nie uważam, by było coś niestosownego w tym, że kobieta przycina włosy mężczyźnie. Ja sama raz kiedyś ostrzygłam mojego dziadka. To znaczy... mężczyznę, którego nazywałam dziaduniem. - Umiesz także obcinać włosy?! - zapytał Beau, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. - A może łowisz też ryby i polujesz...? - zapytała Gisselle z sarkazmem w głosie. - Łowiłam ryby, pomagałam zbierać ostrygi, ale nigdy nie polowałam. Nie mogę znieść widoku zastrzelonego ptaka czy jelenia. Nienawidzę nawet, kiedy strzela się do aligatorów - odparłam. - Zbierać ostrygi?! - zdziwiła się Gisselle. - Poznajcie moją siostrę, jest rybaczką... - dodała udając, że mnie przedstawia. - Kiedy po raz pierwszy usłyszałaś, co ci się przydarzyło w niemowlęctwie? - zapytał Beau. - Tuż przed śmiercią mojej babci - odrzekłam. - Masz na myśli kobietę, którą uważałaś za swoją babcię... - upomniała mnie Gisselle. - Tak, ale trudno nagle zacząć myśleć o niej inaczej po tylu latach... - wyjaśniłam, mając przede wszystkim Beau na względzie. Skinął ze zrozumieniem głową. - Miałaś matkę i ojca? - Powiedziano mi, że moja matka zmarła przy porodzie, a ojciec uciekł. - Więc mieszkałaś z tymi dziadkami? - Tylko z babcią. Dziadek jest traperem i mieszkał na bagnach z dala od nas. -1 tuż przed śmiercią staruszka wyjawiła ci prawdę? -dopytywał się Beau. Kiwnęłam głową. - To potworne, że utrzymywali tajemnicę przez tak wiele lat - odezwała się Gisselle. Wpatrywała się we mnie, czekając, jak zareaguję. - Masz szczęście, że twoja przybrana babcia zdecydowała się w ogóle powiedzieć ci prawdę, inaczej nigdy nie poznałabyś prawdziwej rodziny - rzekł Beau. To rozwścieczyło Gisselle. - Ludzie, z którymi ona spędziła taki szmat życia, nie różnią się wcale od zwierząt, skoro potrafią ukraść niemowlę i przetrzymywać je tak długo! Claudine Montaigne opowiadała mi o tych... Cajunach. Mieszkają w jednoizbowych domach, gdzie wspólnie sypiają. Dla nich kazirodztwo to tyle co kradzież jabłka! - To nieprawda - przerwałam jej. - Claudine nie kłamałaby - upierała się Gisselle. - Na rozlewiskach, podobnie jak tu, bywają też i źli ludzie. Ale nie można osądzać wszystkich jednakowo. Nic takiego nie działo się w moim otoczeniu. - Po prostu miałaś szczęście - nie dawała za wygraną Gisselle. - Niespecjalnie... - Kupili porwane dziecko, tak? - nie ustępowała. - Czy to nie jest wystarczająco podłe? Spojrzałam na Beau. Ze wzrokiem utkwionym we mnie czekał na moją odpowiedź. Co miałam zrobić? Odsunąć na bok uczucia i myśli? Prawda była przecież zakazana... Musiałam pogrążać się w kłamstwach. - Tak - szepnęłam. Opuściłam wzrok na swe splecione dłonie. Gisselle oparła się na leżaku w pełni usatysfakcjonowana moją reakcją. Zapadła chwila ciszy, którą przerwał Beau. - Chyba zdajecie sobie prawe, że w poniedziałek w szkole obie znajdziecie się w centrum zainteresowania - powiedział. - Cały czas się tym martwię - przyznałam się. - Nie przejmuj się. Przyjadę po was rano i będę wam towarzyszył przez resztę dnia - przyrzekł. - Będą cię traktować jak ciekawostkę przez jakiś czas, po czym wszystko wróci do normy. - Nie sądzę - zaoponowała Gisselle. - Zwłaszcza kiedy dowiedzą się, że ona wiodła życie Cajunów przez tyle lat... Że gotowała, łowiła ryby, zajmowała się chałupnictwem i sprzedawała swoje wyroby na straganie ulicznym! - Nie słuchaj, co ona mówi. - Zaczną się z niej wyśmiewać, kiedy tylko nie będzie mnie w pobliżu, by jej bronić - upierała się Gisselle. - W razie potrzeby, zastąpię cię - zaoferował się Beau. -Nie chciałabym sprawiać wam kłopotu... - wtrąciłam. - Nie sprawisz - zapewnił mnie Beau. - Mam rację, Gisselle? - zwrócił się do niej. Zawahała się. - Gisselle? - A przyprowadzisz Martina? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Rzucił mi przelotne spojrzenie, po czym odwrócił się .w jej stronę. - Uważasz, że powinienem? - Tak, uważam. Zamilkła na chwilę, po czym zwróciła się do mnie. - Chciałabyś poznać jednego z przyjaciół Beau dziś wieczorem, prawda, Ruby? Sądzę, że skoro już przestałaś łowić ryby, zbierać ostrygi, straszyć krokodyle i aligatory, to... Jestem przekonana, że miałaś chłopaka, tak? Spojrzałam na Beau. Na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie. - Tak - odrzekłam. - Więc nie ma problemu, Beau, ona chce poznać Martina - stwierdziła Gisselle. - Kto to jest Martin? - zapytałam. - Najprzystojniejszy z przyjaciół Beau. Podoba się większości dziewczyn. Jestem pewna, że i ty dołączysz do grona jego wielbicielek - stwierdziła. - Mam rację, Beau? Wzruszył ramionami i wstał. - Na pewno ci się spodoba - nie ustępowała Gisselle. -Spotkamy się z wami tu, przed bramą, o dziewiątej trzydzieści wieczorem - nalegała Gisselle. - Postarajcie się nie spóźnić. - Tak jest, szefie! Spotkałaś na rozlewiskach kogoś równie apodyktycznego? - zwrócił się do mnie. Rzuciłam okiem na Gisselle. Uśmiechnęła się przebiegle. - Tylko aligatora - odparłam spokojnie. Beau parsknął śmiechem. - To wcale nie śmieszne! - nadąsała się Gisselle. - Do zobaczenia, aligatorku - odgryzł się Beau i puścił do mnie oko, zbierając się do wyjścia. - Przepraszam - odezwałam się do Gisselle. - Nie chciałam cię ośmieszyć. Siedziała naburmuszona przez chwilę, po czym rozchmurzyła się. - Nie powinnaś stwarzać mu okazji - stwierdziła. - On potrafi się tak okropnie droczyć ze mną... - Wydaje się całkiem miły. - To tylko jeszcze jeden zepsuty, bogaty chłopak -stwierdziła Gisselle. - Ale wystarczy mi... Przynajmniej na razie. - Co masz na myśli mówiąc „na razie"? - A jak ci się wydaje? Nie mów mi, że obiecywałaś małżeństwo każdemu chłopcu na rozlewiskach czy na bagnach! - Jej wzrok zabłysnął podejrzeniem. - Ilu miałaś chłopaków? - zapytała. - Niezbyt wielu. - Ilu?! - Nie przestawała mnie drążyć. - Jeśli mamy być siostrami, to musimy sobie ufać i to w najintymniejszych sprawach. A jeśli nie masz ochoty stać się właśnie taką siostrą... - dodała. - Ależ nie... Oczywiście, że chcę tego. - Więc? Ilu? - Tak naprawdę, to tylko jednego - wyznałam niepewnie. - Jednego?! Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę. - No cóż, w takim razie, musiał to być bardzo romantyczny i gorący związek. Czy tak? - Zależało nam na sobie wzajemnie i to bardzo... - przyznałam. - Ile to jest „bardzo"? - męczyła mnie. - Tyle, ile tylko byliśmy w stanie z siebie dać. - W takim razie zrobiłaś „to" z nim? Poszłaś na całość? - Co zrobiłam? - No wiesz... Oddałaś mu się? -Och, nie... - powiedziałam. - Nigdy nie posunęliśmy się aż tak daleko... Gisselle przekrzywiła na bok głowę i przyglądała mi się sceptycznie. - Myślałam, że wszystkie Cajunki tracą cnotę, zanim skończą trzynaście lat - stwierdziła. - Co? Kto ci naopowiadał takich bredni? - rozzłościłam się. Cofnęła się, jakbym wymierzyła jej policzek. - To nie są brednie. Słyszałam o tym od wielu osób - odrzekła. - W takim razie możesz je wszystkie nazwać kłamcami -Stwierdziłam z przekonaniem. - Przyznaję, że wśród Caju-nów zawiera się wiele wczesnych małżeństw, a dziewczęta nie idą zbyt często do college'ów, ani do pracy, ale... - A więc to prawda! Możesz sobie darować obronę Caju-nów. W końcu kupili cię, kiedy miałaś zaledwie dzień, prawda? - zakończyła zadowolona z siebie Gisselle. Odwróciłam wzrok, by nie mogła dostrzec łzy, która zakręciła mi się w oku. Co za ironia losu! Przecież to ją właśnie kupiono. I zrobiła to rodzina kreolska, a nie cajuńska! Nie mogłam jednak wspomnieć o tym ani słowa. Musiałam zachować prawdę dla siebie. - Mimo wszystko - kontynuowała Gisselle już nieco spokojniejszym tonem - chłopcy będą oczekiwali od ciebie większego wyrafinowania, niż to, jakim możesz się wykazać. Spojrzałam na nią z przerażeniem. - Co masz na myśli? - Co robiłaś z tym swoim jedynym, porzuconym chłopakiem? Całowaliście się przynajmniej, albo pieścili? Kiwnęłam głową. - Rozbieraliście się, choćby częściowo? Zaprzeczyłam ruchem głowy. Skrzywiła się. - Całowaliście się kiedykolwiek po francusku? No wiesz... - dodała szybko - z języczkiem? Chwila wahania z mojej strony upewniła ją, że nie miało to miejsca. - Pozwoliłaś kiedyś, by zrobił ci malinkę? -Nie. - To dobrze. Ja tego też nienawidzę. Oni wsysają się w nas, aż się zaspokoją, a my potem musimy chodzić z tymi obrzydliwymi plamami na szyjach i piersiach! - Na piersiach? - Nie przejmuj się. Nauczę cię, co masz robić. A na razie, jeśli Martin, albo którykolwiek inny, stałby się zbyt natarczywy, to powiedz mu, że masz miesiączkę, rozumiesz? Nic ich tak szybko nie zniechęca - uśmiechnęła się szelmowsko. - A teraz chodź, rzucimy okiem na rzeczy, które kupiła ci matka. Pomogę ci wybrać to, co powinnaś założyć dziś wieczorem. Poszłam za nią w stronę domu, lecz moje kroki odbijające się echem na dziedzińcu brzmiały znacznie bardziej niepewnie. Byłyśmy z Gisselle tak bardzo do siebie podobne, że patrząc na siebie mogłyśmy myśleć, że widzimy swoje odbicia w lustrze. Jednak nasze dusze różniły się całkowicie. Zastanawiałam się, co odnajdziemy w sobie wspólnego. Co sprawi, że staniemy się siostrami, czego od nas tak gorąco oczekiwano. Gisselle zaskoczyły ubrania, które kupiła dla mnie Da-phne. Po chwili jednak, kiedy zastanowiła się nad jej wyborem, zdziwienie ustąpiło zazdrości i zdenerwowaniu. - Ona nigdy nie kupuje mi tak krótkich spódnic, chyba że wpadnę w histerię! A te kolory są według niej zbyt ja- skrawe. Szalenie podoba mi się ta bluzka! To nie w porządku... - jęczała. - Ja też muszę mieć nowe rzeczy. - Daphne powiedziała, że pragnie, bym nosiła ubrania, które odróżniają nas od siebie. Uważała, że nie byłabyś zadowolona, gdybyśmy nosiły takie same rzeczy, skoro mamy takie same twarze - wyjaśniłam jej. Wciąż niezadowolona Gisselle przyłożyła jedną z bluzek do siebie. Przejrzała się w lustrze. Po chwili rzuciła ją na łóżko i zaczęła przeglądać moją nową bieliznę. - Kiedy kupiłam taki komplet, stwierdziła, że jest nazbyt wyzywający - zawołała, biorąc do ręki skąpe, delikatne majteczki. - Nigdy w życiu nie nosiłam na sobie czegoś takiego -wyznałam. - No cóż... Pożyczam sobie tę bieliznę, tę spódnicę i tę bluzkę na dzisiejszy wieczór - oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Nie mam nic przeciwko temu - odparłam. - Tyle że... - Tyle że, co? Siostry dzielą się między sobą rzeczami, czyż nie? Chciałam jej wypomnieć wszystkie nieprzyjemne słowa, które padły z jej ust na schodach dziś rano, kiedy natknęłam się na nią wracającą prosto z balu. Chciałam jej wygarnąć, jak to zarzekała się, że nigdy mi nic nie pożyczy, zwłaszcza swej pięknej, czerwonej, balowej sukienki... Pomyślałam sobie jednak, że miało to miejsce przed jej rozmową z ojcem, po której jej stosunek do mnie uległ przecież zmianie... Potem przypomniałam sobie, co powiedziała Daphne. - Daphne sprzeciwia się temu, żeby dziewczęta pożyczały sobie nawzajem odzież. Nawet siostry. Tak mi przynajmniej mówiła. - Wybacz, ale nie mam zamiaru przejmować się tym, co mówi. Z jej ust pada wiele opinii, które nie są potem potwierdzone w praktyce. Mówiąc te słowa Gisselle nie przestawała przeglądać moich bluzek, zupełnie jakby miała zamiar pożyczyć jeszcze kilka. Doszło do tego, że na pierwszej rodzinnej kolacji obie z Gisselle miałyśmy wystąpić ubrane dokładnie w tym sa- fynjrrT mym stylu. Nałożyłyśmy podobnie skrojone bluzki i spódnice. Ubierałyśmy się w moim pokoju i przy mojej toaletce. -Masz! - rzuciła raptem, zdejmując złoty pierścionek z różowym oczkiem i wręczając mi go. - Ponoś go dziś wieczorem, a ja nie nałożę żadnej biżuterii, skoro ty jej nie nosisz... - Po co mam go nałożyć? - zapytałam. Dostrzegłam chytry błysk w jej oku. - Tata chce, żebyś siedziała po jego lewicy, a ja po prawicy, jak zwykle. -1 co? - Dziś ja usiądę po lewej stronie, a ty po prawej. Sprawdźmy, czy to zauważy - zaproponowała. - Och, na pewno... Poznał, że ja to nie ty, gdy spojrzał na mnie po raz pierwszy - przypomniałam jej. Gisselle nie wiedziała, czy przyjąć to za dobrą, czy złą monetę. Dostrzegłam zmieszanie na jej twarzy. Szybko jednak opanowała się. - Zobaczymy - rzuciła nonszalancko. - Powiedziałam Beau, że różnimy się. To jednak mogą być szczegóły, które dostrzegam tylko ja... Chcesz, podroczymy się trochę z Beau dziś wieczór! Ty będziesz udawała, że jesteś mną, a ja, że jestem tobą. - Ależ ja nie potrafię tego zrobić - broniłam się. Serce podskoczyło mi do gardła na samą myśl, że mogłabym choć przez godzinę być dziewczyną Beau. - Oczywiście, że potrafisz. Jeśli wziął cię za mnie, kiedy ujrzał po raz pierwszy, czemu nie miałby dać się nabrać i teraz? - To było co innego. Nie wiedział, że ja w ogóle istnieję - tłumaczyłam jej. - Powiem ci dokładnie, jak masz się zachowywać i co mówić - nie zwracała uwagi na mój opór. - To może być całkiem zabawne. A wszystko zacznie się przy kolacji - zadecydowała za nas obie. Jednakże, tak jak przewidziałam, nasz ojciec natychmiast zorientował się, że zajęłyśmy nie swoje miejsca przy stole. Daphne uniosła brwi, gdy wkroczyłyśmy do jadalni obie tak samo ubrane. Przez chwilę wyglądała na zmieszaną. Ojciec natomiast odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się w głos. - Co cię tak rozbawiło, Pierre? - zapytała Daphne. Przyszła na kolację ubrana elegancko, w czarną suknię. Uszy zdobiły diamentowe kolczyki w kształcie łez, dekolt -diamentowy naszyjnik, nadgarstek zaś - bransoletka. Suknia wycięta była pod szyją w kształcie litery V. Pomyślałam, że jest piękna i wytworna. - Twoje córki zmówiły się i ubrały podobnie, żeby sprawdzić, czy je rozpoznam podczas pierwszego, wspólnego posiłku - powiedział rozbawiony. - To jest Ruby. Ma na palcu pierścionek Gisselle, a Gisselle siedzi na miejscu Ruby. Daphne spoglądała to na mnie, to na Gisselle. - To śmieszne - ofuknęła nas. - Sądziłyście, że nie rozpoznamy was? Proszę natychmiast zająć swoje miejsca -rozkazała. Gisselle roześmiała się i wstała. Ojciec nadal wyglądał na rozbawionego. Jednak wkrótce spoważniał. Zerknął przez stół na Daphne i dostrzegł, że jej to wcale nie bawi. - Mam nadzieję, że tego rodzaju dowcipy już się nie powtórzą... - oświadczyła Daphne. Potem zwróciła się do Gisselle. - Staram się nauczyć twoją siostrę właściwego zachowania przy stole i w towarzystwie, co, jak się domyślasz, nie jest rzeczą łatwą, toteż ostatnią rzeczą, jakiej od ciebie oczekuję, Gisselle, jest zły przykład. - Przepraszam - bąknęła. Opuściła na chwilę głowę. Za moment jednak ją podniosła. - Jak to się stało, że kupiłaś jej te wszystkie krótkie spódniczki, a tak bardzo się oburzałaś, kiedy prosiłam cię o podobne w zeszłym miesiącu? - Ponieważ podobały jej się - odrzekła Daphne. Otworzyłam szeroko oczy. Podobały mi się? Nie dała mi nawet najmniejszej szansy, by wypowiedzieć swoje zdanie na ten temat! - W takim razie ja też chciałabym mieć kilka nowych ubrań - oznajmiła proszącym głosem Gisselle, |T.....|IIT - Możemy kupić ci kilka nowych rzeczy, nie ma jednak powodu, by wyrzucać całą garderobę. Gisselle oparła się na krześle i spojrzała na mnie z uśmiechem pełnym satysfakcji. Zaczęto podawać do stołu. Jedliśmy na porcelanowym serwisie. Daphne natychmiast poinformowała mnie, że ma on już sto lat. Ciągle podkreślała, że wszystko, nawet serwetki są niezwykle cenne, toteż ręce mi się trzęsły, gdy musiałam sięgnąć po widelec. Zawahałam się widząc dwa obok nakrycia. Daphne wyjaśniła mi, jak należy używać tych sztućców. Nie byłam pewna, czy kolacja została specjalnie przygotowana, by uczcić moje przybycie... Mimo to ten pierwszy posiłek wydał mi się niezwykły. Zaczęliśmy od przystawki z krabów, podanych w muszlach. Potem serwowano dania z dzikiego ptactwa przyrządzone po kornwalijsku. Następnie na stół wjechała szalotka w rumianym sosie czosnkowym z zieloną kreolską fasolką. Na deser zaś podano lody waniliowe polanę bur-bonem. Widziałam, jak Edgar stawał za Daphne czekając, aż ona skosztuje pierwszy kęs każdego z dań i zaaprobuje je. Nie potrafiłam sobie wyobrazić kogoś, komu mogłoby nie smakować to, co tu podawano. Ojciec poprosił mnie, bym opisała choć kilka specjałów, które jadaliśmy na rozlewiskach. Opowiedziałam o gumbo i jambalaya, o domowej roboty ciastach i ciasteczkach. - Nie wygląda na to, że cię tam głodzili - orzekła Gisselle. Nie mogłam nic na to poradzić, że o jedzeniu, które przygotowywała babunia, wyrażałam się z takim entuzjazmem. - Gumbo to nic innego, jak zwykły rosół - stwierdziła Daphne. - To proste i łatwe w przygotowaniu potrawy. Nie wymagają zbyt wiele wyobraźni kulinarnej. Masz teraz okazję to stwierdzić, prawda, Ruby? - zapytała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Spojrzałam na ojca i zauważyłam, że i on czeka na moją reakcję. - Nina Jackson to wspaniała kucharka. Nigdy w życiu nie jadłam takich potraw - przyznałam. Moja odpowiedź usatysfakcjonowała Daphne i w ten sposób uniknęłam kolejnego starcia. Było mi niezwykle trudno przywyknąć do tego, że mam krytykować i ośmieszać moje życie z babunią Catherine. Zdałam sobie jednak sprawę, że to cena, jaką muszą płacić za to, że mieszkam tutaj i wiodę rozkoszne życie. Rozmowa przy stole przeszła z posiłków przygotowywanych na rozlewiskach na bal Mardi Gras. Daphne zadawała Gisselle mnóstwo pytań. Siostra opisywała stroje, muzykę i opowiadała o ludziach, których oni dobrze znali. Gisselle i Daphne miały zgodne opinie na temat większości rodzin oraz ich synów i córek. Znużony plotkami ojciec postanowił porozmawiać o mojej pracy artystycznej. - Dowiadywałem się już o nauczyciela. Madame Hen-reid z Gallier House poleciła mi pewną osobę, wykładowcę z Tulanem, który przyjmuje również uczniów prywatnie. Rozmawiałem z nim już. Zgodził się spotkać z Ruby i obejrzeć jej prace - powiedział. - Jak to się stało, że nigdy nie wzięliście dla mnie prywatnego nauczyciela śpiewu? - naburmuszyła się Gisselle. - Nigdy nie wykazywałaś dość zainteresowania tą sprawa^ Gisselle. Za każdym razem, kiedy chciałem cię zaprowadzić do nauczycielki, wynajdywałaś sobie jakąś wymówkę - wyjaśnił. - Bo to ona powinna przychodzić tutaj - oświadczyła Gisselle. - Nic nie stoi na przeszkodzie - odrzekł, spoglądając na Daphne. - Oczywiście, że mogłaby przychodzić. Czy nadal chcesz, by ojciec zamówił ci prywatne lekcje? - Nie - odparła Gisselle. - Jest już za późno. - Dlaczego? - zapytał. - Bo jest - odburknęła. Kiedy skończyliśmy jeść kolację, ojciec zaproponował, że pokaże mi pomieszczenie, które przeznaczył na moje studio malarskie. Mrugnął do Daphne i uśmiechnął się nieznacznie. Gisselle niechętnie ruszyła za nami. Zaprowadził nas na tyły domu, a kiedy otworzył drzwi... ujrzałam kompletnie wyposażone studio artystyczne, ze sztalugami, farbami, pędzlami, modeliną i wszystkim, o czym tylko mogłabym zamarzyć. Stałam zaskoczona, nie mogąc wydotyć z siebie słowa. - Kazałem to wszystko urządzić, kiedy pojechałyście z Daphne na zakupy - wyjaśnił. - Podoba ci się? - Czy mi się podoba? Jest super! Zaczęłam krążyć po pokoju, oglądając każdy szczegół. Znalazłam też stos książek o sztuce. - To wszystko jest... cudowne! - zachwycałam się. - Uznałem, że nie powinniśmy czekać ani chwili, by rozwijać twój talent. Co ty na to, Gisselle? Odwróciłam się w jej stronę. Zobaczyłam, że uśmiecha się złośliwie, stojąc w progu. - Nienawidzę lekcji wychowania plastycznego w szkole - stwierdziła, po czym spojrzała na mnie konspiracyjnie. -Idę na górę do swojego pokoju. Przyjdź do mnie, jak tylko będziesz mogła. Mamy jeszcze kilka rzeczy do omówienia i przygotowania na później. - Na później? - zapytał ojciec. - To tylko takie dziewczęce sekrety, tato - wyjaśniła Gisselle i wyszła. Wzruszył ramionami i zaczęliśmy wspólnie oglądać przybory na półkach. - Kazałem Emile w sklepie z artykułami plastycznymi dać mi wszystko, co stanowi wyposażenie atelier artystycznego - objaśniał. - Jesteś zadowolona? - Och, tak... Są tu przybory i materiały, których nie tylko nigdy nie używałam, ale nie widziałam nawet. - Właśnie po to jest ci potrzebny nauczyciel i to od zaraz. Myślę, że kiedy zobaczy studio, przyjmie cię bez wahania. Oczywiście najpierw zobaczy twoje obrazy i to one przede wszystkim go zachęcą. Obdarzył mnie ujmującym uśmiechem. -Dziękuję... tato. Uśmiechnął się jeszcze bardziej. - Cieszę się, że się tak do mnie zwracasz - powiedział. -Mam nadzieję, że już poczułaś się tu jak u siebie w domu... - O tak, niewątpliwie... I jestem trochę oszołomiona. -1 szczęśliwa? - Bardzo szczęśliwa - odrzekłam. Stanęłam na palcach, by pocałować go w policzek. Oczy rozbłysły mu jeszcze większą radością. - W takim razie... - stwierdził - pójdę zobaczyć, co porabia Daphne. Ciesz się studiem i maluj w nim cudowne obrazy - dodał i wyszedł. Stałam przez chwilę bez ruchu, odczuwając lekkie przerażenie. Z pokoju rozciągał się uroczy widok na zieleniejące dęby i na cały ogród. Okna wychodziły na zachód, mogłam więc malować słońce u kresu podróży po nieboskłonie. Na rozlewiskach zapadający zmierzch zawsze był dla mnie wielkim przeżyciem. Miałam nadzieję, że i tutaj również stanie się niezwykłym doznaniem. Moje obrazy były we mnie. Czekały tylko, by wypuścić je na światło dzienne. Po czasie, który zdał mi się przelotną chwilką, wyszłam z pracowni i pospieszyłam do pokoju Gisselle. Zapukałam do drzwi. - No, nareszcie! - wykrzyknęła zniecierpliwiona, wciągając mnie szybko do środka i zamykając za sobą drzwi. -Nie mamy zbyt wiele czasu na zaplanowanie wszystkiego. Chłopcy będą tu za dwadzieścia minut. - Nie sądzę, bym była w stanie tego dokonać, Gisselle -opierałam się. - Oczywiście, że jesteś - stwierdziła. - Siądziemy przy stoliku obok basenu, na którym rozstawimy butelki coca--coli i szklaneczki z lodem. Kiedy tylko podejdą, przedstawisz mnie Martinowi. Po prostu powiesz: chcę, żebyś poznał moją siostrę, Ruby. Potem wyjmiesz to spod stołu i nalejesz trochę do szklanek - powiedziała, wydobywając z wiklinowego koszyka butelkę rumu. - Pamiętaj, żebyś wlała przynajmniej tyle do każdej szklanki - dodała podnosząc dłoń i rozwierając kciuk i palec wskazujący na dobre dwa cale. - Kiedy Beau zobaczy, że to robisz, nie będzie miał wątpliwości, że ty to ja - zapewniła mnie. 18. Ruby - A potem? - Potem... Co się stanie, to się stanie. Co za różnica? -parsknęła, odchylając głowę do tyłu. - Nie chcesz udawać, że jesteś mną? - Nie o to chodzi, że nie chcę... - zaczęłam. - Więc? O co? - Lękam się tylko, że nie potrafię ciebie udawać - powiedziałam. - Dlaczego nie? - zapytała rozdrażniona. Oczy jej pociemniały, a opuszczane powoli powieki nadawały im wyraz złości. - Nie jestem tak obyta... - odrzekłam. Pochlebiło jej to. Rozluźniła spięte ramiona. - Wobec tego nie mów za wiele. Pij, a kiedy tylko Beau coś powie, kiwaj głową i uśmiechaj się. Ja na przykład uważam, że potrafię być tobą - dodała zmieniając ton głosu i przedrzeźniając mnie. - „Nie mooogę uwierzyć, że tu jestem. Jedzenie jest taaakie wspaniałe, dom taaaki wielki i śpię w taaakim prawdziwym łóżku bez komarów i błota". Roześmiała się. Czyżby naprawdę tak mnie postrzegała? - Przestań być tak śmiertelnie poważna - rzekła rozkazującym tonem, widząc że nie rozbawiło mnie jej szyderstwo. Wrzuciła butelkę rumu do koszyka. - Chodź - rozkazała, podnosząc koszyk i biorąc mnie za rękę. - Podrażnimy się z tymi kreolskimi sztywniakami, aż zaczną nas błagać o litość. Ruszyłam za siostrą ciągnięta niczym kociak na smyczy. Wyszłyśmy z domu i zbiegłyśmy po schodach. Serce mi waliło, a w głowie miałam zamęt. Nie przypominam sobie dnia bardziej wypełnionego przeżyciami. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co przyniesie wieczór. Xtoś płaczL -IL Lsiądziemy tam - powiedziała Gissełle, wskazując odległy kraniec basenu, gdzie rosły palmy. Miejsce to znajdowało się w cieniu, z dala od lamp. Noc była ciepła, taka, jakie często zdarzały się na rozlewiskach. Tyle że dziś wieczorem nie czułam chłodnej bryzy, która nadlatywała nad kanały znad Zatoki. Niebo przesłaniały chmury. Wyglądało na to, że może zacząć padać. Gissełle postawiła koszyk z butelką rumu na stole, a ja ustawiłam obok wiaderko z lodem, coca-colę i szklaneczki. Gissełle postanowiła, że zanim przyjadą chłopcy, dla kurażu wypijemy sobie trochę rumu z coca-colą. Nalała tyle trunku, że miałyśmy teraz w szklankach więcej rumu, niż coli. Chciałam ostrzec ją przed działaniem alkoholu. Znałam je przecież. - Mężczyzna, którego nazywałam dziaduniem, był pijakiem - zaczęłam. - Alkohol zupełnie zatruł mu umysł. Opisałam jej, jak kiedyś popłynęłam czółnem do jego chaty na bagnach i jak on zachowywał się na ganku. Mówiłam o szkodach, jakie wyrządzał w domu, jak rozbijał sprzęty, wyrywał deski z podłogi, a potem zasypiał byle gdzie nie umyty i nie przebrany. - Nie wydaje mi się, żeby i nam to groziło - stwierdziła Gissełle. - Poza tym nie sądzisz chyba, że po raz pierwszy piję drinki, prawda? Wszyscy moi przyjaciele to robią... I nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z nich zachowywał się tak, jak ten stary, o którym opowiadasz -upierała się. Zawahałam się, odbierając od niej szklankę pełną coli z rumem. Gisselle ujęła się pod boki i zapiszczała: - Tylko mi nie opowiadaj, że masz zamiar zachowywać się jak dziewczę z bagien i nie zabawisz się z nami, zwłaszcza że zaprosiłam ich po to, żeby ci załatwić chłopaka! - Nie powiedziałam, że się nie napiję. Ja tylko... - Łyknij sobie porządnie i rozluźnij się - nie poddawała się. - Trzymaj! - rozkazała, posuwając szklankę w moją stronę. Niechętnie wzięłam ją do ręki i zaczęłam sączyć napój. Gisselle piła swój łapczywie. Skrzywiłam się przełykając. Smakowało mi to zupełnie jak ziołowe mikstury babuni Ca-therine. Gisselle przeszyła mnie badawczym spojrzeniem. - Coś mi się wydaje, że nie miałaś wiele rozrywek na tych rozlewiskach. Wygląda mi to na schemat: mnóstwo pracy, nic z zabawy, Jacuś kona z nudów - dodała i parsknęła śmiechem. - Jacuś? -To tylko takie powiedzonko. Naprawdę... - zawołała, unosząc do góry obie ręce w teatralnym geście - zupełnie jakbyś przyjechała z obcego kraju. Czuję, że będę musiała zrobić to, o co prosi mnie matka: nauczyć cię chodzić i mówić! Pociągnęła kolejny, potężny łyk, przechylając szklankę. Nawet dziadunio Jack nie pił whisky w takim tempie. Zastanawiałam się, czy rzeczywiście jest tak bardzo obyta towarzysko, za jaką się uważa. - Cześć - usłyszałyśmy głos Beau. Odwróciłam się i dostrzegłam w mroku dwie postaci wynurzające się zza węgła domu. Serce podskoczyło mi do gardła. Nie wiedziałam, jak mam się zachować. - Pamiętaj, rób i mów tylko to, co ci kazałam - poleciła Gisselle. - To się nie uda - upierałam się. - Lepiej, żeby się udało... - zagroziła mi. Obaj chłopcy weszli już na płytę basenu i nieuchronnie zbliżali się do nas. Zauważyłam, że Martin jest przystojnym, młodym mężczyzną o kilka centymetrów wyższym od Beau. Miał ciemne, rozwichrzone włosy, był szczuplejszy, miał dłuższe nogi i kołysał się na boki idąc, znacznie bardziej niż Beau. Obaj mieli na sobie dżinsy i białe, bawełniane koszulki z kołnierzykami, rozpinane pod szyją. Kiedy znaleźli się w świetle lamp zauważyłam, że Martin nosi drogi, złoty zegarek na lewym nadgarstku i srebrną bransoletkę na prawym. Miał ciemne oczy i uśmiech, który można by nazwać pożądliwym. Gisselle trąciła mnie łokciem i chrząknęła, by zachęcić do działania. - Cześć - odezwałam się. Głos omal mi się nie załamał. Poczułam jednak ciepły, przesycony zapachem rumu oddech Gisselle na szyi i opanowałam się. - Martin, chciałabym ci przedstawić moją siostrę, Ruby - wyrecytowałam. Trudno mi było wyobrazić sobie, że ktokolwiek mógłby mnie wziąć za Gisselle... Martin jednak przeniósł wzrok ze mnie na Gisselle, potem znów spojrzał na mnie. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, a nie sceptycyzm. - O rany! Wy jesteście naprawdę identyczne. Nie rozróżniłbym jednej od drugiej. Gisselle zaśmiała się kokieteryjnie. - No cóż, dziękuję ci Martin - rzekła tonem głupawej laleczki. - To prawdziwy komplement dla mnie. „• Spojrzałam na Beau i dostrzegłam chytry uśmieszek, który przemknął mu przez twarz. On na pewno zorientował się, co jest grane, pomyślałam. Nie zdradził się jednak ani słowem. - Beau opowiedział mi twoją historię - zwrócił się Martin do Gisselle, myśląc, że to ja. - Byłem na rozlewiskach, nawet w Houmie, niewykluczone, że cię widziałem... - Byłby to dla mnie zaszczyt - odezwała się Gisselle. Martin uśmiechnął się szeroko. - Niewielu miałyśmy przystojnych chłopców tam na bagnach... - dodała. Martin promieniał. - To nadzwyczajne - kontynuował, przenosząc wzrok ze mnie na nią. - Zawsze miałem Beau za szczęściarza, które- mu udało się złapać tak śliczną dziewczynę, jak Gisselle, a teraz mamy drugą Gisselle... - Och, ja nie jestem aż tak śliczna, jak moja siostra -rzekła Gisselle, trzepocząc rzęsami. Złość, spotęgowana rumem, rozgrzała mą krew. Czułam, jak ogarnia mnie wściekłość. Siedziałam tu i patrzyłam, j akr ona mnie ośmiesza! Nie mogłam się wycofać... Postanowiłam się zrewanżować. - Oczywiście, że jesteś tak ładna, jak ja, Ruby. A nawet, jesteś ładniejsza! - przerwałam jej. Beau parsknął śmiechem. Rzuciłam mu pełne nienawiści spojrzenie, spuścił oczy skruszony. Po chwili jednak odprężył się i wzrok jego spoczął na szklaneczkach, które trzymałyśmy w dłoniach. - Wygląda na to, że dziewczyny bawiły się całkiem nieźle, nim tu dotarliśmy... - zwrócił się do Martina, wskazując spojrzeniem koszyk, lód w wiaderku i coca-colę. - Ach, o to wam chodzi... - odezwała się Gisselle, podnosząc do góry szklaneczkę. - To nic specjalnego. - Ależ oczywiście. Czy na rozlewiskach też to robiliście? - zapytał z zainteresowaniem. - Nie chcę robić ani mówić nic, co mogłoby was zgorszyć chłopcy - droczyła się. Martin uśmiechnął się do Beau, którego oczy dosłownie tańczyły z rozbawienia. - Czy mogłoby mnie spotkać coś przyjemniejszego, jak zostać zgorszonym przez siostrę bliźniaczkę Gisselle -oświadczył Martin. Gisselle roześmiała się i wyciągnęła swoją szklankę do Martina, zachęcając, by się z niej napił. Nie dał się długo prosić. Odwróciłam się do Beau. Nasze oczy spotkały się. Chłopak nie uczynił jednak nic, by przerwać ten cyrk. - Zrobię sobie drinka według mojej receptury, jeśli nie masz nic przeciwko temu, Gisselle...? - zwrócił się do mnie Beau. Siostra omiotła mnie kamiennym spojrzeniem, zanim zdążyłam otworzyć usta i ujawnić, kim jestem naprawdę. - Oczywiście, że nie mam, Beau - odparłam opierając się na leżaku. Jak długo ona zamierza to ciągnąć? Martin zwrócił się do mnie. - Czy twoi rodzice zdecydowali się wysłać policję na rozlewiska, żeby ujęła tych ludzi? - zapytał. - Nie - odpowiedziałam. - Oni już i tak nie żyją. Odeszli... - Jednak zanim umarli, poddawali mnie licznym torturom - jęknęła Gisselle. Martin odwrócił się w jej stronę zaciekawiony. - Co robili? - zapytał. - Och, nie da się tego opisać! Zwłaszcza chłopcom - dodała. - To nieprawda! - zawołałam. Gisselle spojrzała na mnie z wściekłością. -Doprawdy, Gisselle...? - odezwała się swym najbardziej aroganckim tonem. - Nie sądzisz chyba, że opowiedziałam ci o wszystkim, co przeżyłam na rozlewiskach? Nie chciałam, żebyś miała koszmary nocne. - O rany! - jęknął Martin. Spojrzał na Beau, który nadal siedział z tym samym powściągliwym uśmieszkiem przyklejonym do warg. - Nie powinnaś pytać siostry o jej przeszłość... - wtrącił, siadając u mych stóp przy leżaku. - Możesz tym tylko wywołać u niej nieprzyjemne wspomnienia. - Jak chcecie - ustąpiła Gisselle. - Ale wolałabym nie mieć nieprzyjemnych wspomnień przynajmniej po dzisiejszym wieczorze. - Przesunęła lewą dłonią po ramieniu Martina. - Nigdy nie byłeś z cajuńską dziewczyną, prawda, Martin? - zapytała kokieteryjnie. - Nie, ale słyszałem o nich wiele. Nachyliła się, aż jej usta dotknęły jego ucha. - Wszystko to prawda... - szepnęła, zaśmiewając się. Martin też poddał się ogólnej wesołości. Jednym haustem opróżnił szklankę Gisselle. - Gisselle, czy możesz zrobić nam następnego drinka? -zapytała mnie siostra głosikiem tak słodkim, że zaczęło mnie mdlić. Cały czas walczyłam ze sobą, by nie chlusnąć jej drinkiem w twarz i nie umknąć do domu. Łudziłam się jednak, że farsa wkrótce się skończy. Wstałam i zaczęłam przygotowywać drinki według wskazówek mojej siostry. Beau przyglądał mi się spod oka. Zauważyłam, że Gisselle śledzi jego reakcję. - Uwielbiam pierścionek, który dałeś mojej siostrze, Beau - powiedziała nagle Gisselle. - Mam nadzieję, że któregoś dnia jakiś przystojny mężczyzna uzna, że jestem wystarczająco atrakcyjna i nałoży mi coś takiego na palec -dodała. Butelka wyśliznęła mi się z ręki i uderzyła o stół. Beau zerwał się natychmiast. - Pomogę ci - powiedział, chwytając butelkę w locie, tak że nie wylała się cała jej zawartość. - Oj, Gisselle, nie powinnaś marnować takiego dobrego rumu... - zawołała śmiejąc się Gisselle. Ręce nie przestawały mi się trząść. Beau nalał sobie rumu do szklanki i spojrzał na mnie. - Wszystko w porządku? - zapytał. Kiwnęłam głową. - Pozwól, że dokończę przygotowywania drinków - zaproponował. Nalał rumu do coli i wręczył szklankę Gisselle. - Dziękuję, Beau - powiedziała. Uśmiechnął się do niej przelotnie, nie mówiąc ani słowa. - Skoro ja nie mogę opowiadać o swojej przeszłości, to może przynajmniej ty Martin zechcesz opowiedzieć coś o sobie - zaproponowała Gisselle. - Oczywiście - zgodził się natychmiast. - Przejdźmy się kawałek - zasugerowała, wstając z leżaka. Martin spojrzał na Beau, którego twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu. Czy czekał, jak daleko posunie się Gisselle? On na pewno nie uwierzył, że ja to ona... Dlaczego więc nie położył kresu tej komedii? Gisselle wsunęła Martinowi rękę pod ramię i przyciągnęła go do siebie najbliżej jak mogła. Śmiała się przy tym przez cały czas. Potem podała mu trochę rumu z colą, jakby karmiła dziecko. Grdyka poruszała mu się rytmicznie. Pociągał łyk za łykiem. Po chwili Gisselle oderwała mu szklankę od ust i zaczęła pić sama. - Jakie ty masz silne ramiona, Martin! - stwierdziła. -Myślałam, że tylko cajuńscy chłopcy mają takie ręce... -rzuciła mi przelotny uśmiech. - I cajuńskie dziewczęta! -dodała śmiejąc się. Obróciła go wokół osi. Odeszli w głęboki cień. Gisselle śmiała się coraz głośniej i głupiej. - No cóż... - zaczął Beau, siadając przy mnie. - Widzę, że twoja siostra poczuła się już jak u siebie w domu. - Beau - zaczęłam. Położył mi palec na ustach. - Nic nie mów... Wiem, jak trudny to dla ciebie okres, Gisselle. Pochylił się w moją stronę. -Ale... Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, przycisnął usta do mych warg. Najpierw delikatnie, potem mocniej. Oplótł mnie ramionami i przytulił do siebie. Jego dłonie ujęły moje pośladki i podniosły mnie do góry. Pocałunek i uścisk zaparły mi dech w piersiach. Kiedy nasze usta rozdzieliły się, z trudem chwytałam powietrze... Pocałował mnie w czubek nosa, po czym przycisnął policzek do mojego i wyszeptał: -'Nie czekajmy ani chwili dłużej. Nie mogę powstrzymać rąk, które wyrywają się do ciebie. Nie myślałem o niczym innym, jak o tym, by móc cię dotykać i kochać się z tobą - mówił, kładąc mi prawą dłoń na biodrze i przesuwając nią wzdłuż mojego ciała, aż dotarł do piersi... Przygniótł mnie całym swym ciężarem do leżaka. - Zaczekaj, Beau...! Jego usta znów spoczęły na moich, tyle że tym razem poczułam, jak językiem dotyka mojego języka i równocześnie po grzbiecie przebiegła mi fala podniecenia i strachu. Walczyłam z ciężarem jego ciała, aż wreszcie udało mi się wyrwać głowę na tyle, że mogłam się odezwać. - Przestań! - dyszałam. - Nie jestem Gisselle. Jestem Ruby. A to wszystko, to jedno wielkie przedstawienie... Z wyrazu jego oczu i głupkowatego śmiechu wywnioskowałam, że domyślał się prawdy. Zaparłam się rękami o jego klatkę piersiową, co go na jakiś czas zniechęciło do zalotów. Usiadł, udając przerażonego i zaskoczonego. - Ty jesteś Ruby...? - Przestań, Beau! Wiedziałeś o tym przez cały czas. Wiem, że tak było! Nie jestem taką dziewczyną, jaką chce ze mnie zrobić Gisselle w oczach innych! Nie powinieneś był tak się zachowywać - beształam go. Speszony poczerwieniał na twarzy i odsunął się. - Przecież grałaś idiotkę przez cały czas, czyż nie? - Wiem. Nie powinnam była dać się jej na to namówić. Nie sądziłam jednak, że posunie się aż tak daleko... - Oto i cała Gisselle... Zawsze uknuje coś obrzydliwego. Powinienem dalej udawać, że nabieram się na tę grę. Może to dałoby jej nauczkę. - Co masz na myśli? Spojrzałam w lewo i spostrzegłam, że Gisselle i Martin stoją przy balkonie. Beau podążył wzrokiem za moim. Zobaczyliśmy, że całują się. Oczy Beau zwęziły się, a broda napięła. - Czasami posuwa się za daleko - rzekł głosem pełnym niezadowolenia. - Chodź! - rozkazał, chwytając mnie za rękę. - Dokąd? Wstałam. - Do przebieralni - powiedział. - Damy jej nauczkę. -Ale... - Nie obawiaj się... Będziemy tam tylko rozmawiać. Jej jednak niech się wydaje, że robimy coś więcej. Zasłużyła sobie na to - stwierdził, ciągnąc mnie za sobą. Otworzył drzwi przebieralni i wepchnął mnie do niewielkiego pomieszczenia. Zatrzasnął za sobą drzwi tak głośno, by Martin i Gisselle usłyszeli ten dźwięk. Wewnątrz panowała ciemność. Nie widzieliśmy nawet swoich twarzy. - To powinno do niej przemówić - dodał Beau. - Nie wyjdziemy stąd tak długo, aż Gisselle domyśli się, w jakim celu tu przyszliśmy. - Sprawy zaszły za daleko, Beau. Ona mnie znienawidzi - powiedziałam. -1 tak nie odnosi się do ciebie ze szczególną miłością, przynajmniej na razie - odrzekł. Teraz rozmowa z nim wydawała mi się zarówno łatwa, jak niecodzienna. Łatwa dlatego, że nie widząc go, nie czując jego wzroku na twarzy, mogłam się rozluźnić i odkryć, co myślę. Miałam nadzieję, że dla niego me słowa brzmią prawdziwie. - Przepraszam, że rozzłościłam się na ciebie - zaczęłam. - To nie twoja wina. Nie powinnam była dać się jej na to namówić... - Rzeczywiście znalazłaś się w niekorzystnej sytuacji. Gisselle lubi wykorzystywać ludzi, kiedy tylko nadarzy się po temu okazja. Mnie to nie dziwi. Ale pamiętaj, odtąd masz być zawsze tylko sobą. Krótko się znamy, Ruby, ale wydaje mi się, że jesteś bardzo miłą dziewczyną, która wiele w życiu przeszła, a mimo to zachowała osobowość i charakter. Nie pozwól, by Gisselle zniszczyła ten skarb - ostrzegł mnie. Chwilę później poczułam jego dłoń na policzku. Dotyk ręki był delikatny, na co zareagowałam ku swemu zaskoczeniu dreszczem. - W każdym razie, całujesz lepiej - szepnął. Serce znów zaczęło mi walić jak młotem. Poczułam na ramieniu jego dłoń, a na twarzy przyspieszony, ciepły od-dech»'Wiedziałam, że usta Beau zbliżają się coraz bardziej, aż odnalazły moje... Tym razem nie stawiałam oporu. Kiedy dotknął mi językiem zębów, pozwoliłam mojemu drążyć usta Beau. Jęknął. Po chwili usłyszeliśmy walenie do drzwi. Odsunęliśmy się od siebie pospiesznie. - Beau Andreasie! Wyłaź stamtąd natychmiast! Natychmiast, słyszysz?! Beau roześmiał się. - Kto tam? - odkrzyknął przez zamknięte drzwi. - Doskonale wiesz, kto! - wrzeszczała. - A teraz wyłaź stamtąd! Beau otworzył drzwi. Gisselle cofnęła się o krok. Zmieszany Martin stał tuż za nią. Siostra wpatrywała się w nas badawczo. - Co wy tu robicie? - zapytała ostro. - Ruby... - zaczął - ja i twoja siostra... - Dobrze wiesz, że nie jestem Ruby, a ona to nie ja! Wiesz o tym, Beau Andreasie. - Co?! - udał zaskoczenie i zmieszanie. Spojrzał na mnie i cofnął się. - Skąd miałbym wiedzieć...? To niebywałe... -Przestań, Beau! To miał być tylko mały żart, a ty... -Przerwała, obrzucając mnie wściekłym spojrzeniem. - A ty grałeś do końca i to dla kogoś, kto robił w portki ze strachu, że cały plan się nie powiedzie. - O co tu chodzi? - niecierpliwił się Martin. - Która z was jest która? Cała nasza trójka odwróciła się w jego stronę. Beau i Gisselle wybuchnęli śmiechem. Wkrótce i ja, rozluźniona pod wpływem rumu i pocałunków Beau, też się roześmiałam. Gisselle wyjaśniła wszystkim, na czym polegał żart i wkrótce cała nasza czwórka znów zasiadła przy stole, lecz teraz obok mnie usiadł Martin. Gisselle ciągle dolewała rumu do naszej coli. Sama piła w takim tempie, w jakim nalewała. Ja wypiłam jeszcze tylko odrobinę, lecz i tak zaczęło mi się kręcić w głowie. Potem Gisselle zaciągnęła Beau do przebieralni, rzucając mi pełne satysfakcji spojrzenie, gdy zamykała za sobą drzwi. Usiadłam na leżaku. Nie mogłam wymazać z pamięci pełnego ciepła dotyku i pocałunku Beau. Czyżby to był wynik działania rumu? Czy to on tak rozgrzewał? Nagle Martin objął mnie i zaczął całować. Ja jednak stanowczo odepchnęłam go od siebie. - Hej! - odezwał się. Powieki miał na wpół przymknięte. -Myślałem, że się dobrze bawimy... - Niezależnie od tego, co słyszałeś o dziewczętach z rozlewisk, albo w co uwierzyłeś, chciałam ci wyjaśnić, że ja taka nie jestem. Wybacz - powiedziałam. W końcu rum i jemu dał radę. Martin wybełkotał jakieś przeprosiny, a potem opadł na swój leżak. Po chwili już spał. Siedziałam przy nim jakiś czas. Wkrótce Gisselle i Beau wyłonili się z przebieralni. Siostra jęczała, trzymając się za żołądek i chwiała tak mocno, iż myślałam, że zwróciła lunch i obiad zarazem. Martin obudził się i wstał z leżaka. Gisselle, widząc zamieszanie, jakiego stała się przyczyną, otrzeźwiała nieco. - Zajmę się nią - podsunęłam. - A wy już lepiej idźcie sobie. - Dzięki - odezwał się Beau. - Nie po raz pierwszy jej się to zdarza - dodał. Rzucił jeszcze kilka zdawkowych słów na dobranoc, nim szepnął: - To twój pocałunek zapamiętam najlepiej z dzisiejszego wieczoru... Zaniemówiłam na chwilę. Patrzyłam, jak odchodzą. Potem usłyszałam jęk Gisselle: - Umieram... - Nie umrzesz. Tak ci się tylko teraz wydaje - powiedziałam, przypomniawszy sobie, jak czuł się czasami dziadunio Jack w podobnej sytuacji. Jęczała jeszcze coś i zwymiotowała ponownie. - Zniszczyłam moją nową bluzkę! - bełkotała. - Czuję się potwornie... Serce mi łomocze! - Najlepiej będzie, jak pójdziesz spać, Gisselle - poradziłam jej. - Nie mogę. Nie jestem w stanie się ruszyć. - Pomogę ci dojść do domu. Chodź... - objęłam ją i zaczęłam prowadzić. —Nie dopuść, żeby złapała nas matka - ostrzegła mnie. -Zaczekaj! - zawołała. - Zabierz ze sobą butelkę po rumie. Nienawidziłam tej całej konspiracji, nie miałam jednak innego wyjścia, niż dostosować się. Niosąc koszyk z butelką w jednej ręce, drugą podtrzymywałam siostrę. Przez frontowe drzwi prześliznęłyśmy się najciszej, jak można. Wewnątrz panował całkowity spokój. Ruszyłyśmy w górę schodami. Gisselle bełkotała coś do siebie. Kiedy doszłyśmy do półpiętra i skierowałyśmy się w stronę naszych sypialni, wydało mi się, że słyszę jakiś nietypowy odgłos. Zupełnie, jakby ktoś płakał. - Co to? - zapytałam szeptem. - O co ci chodzi? - Ktoś płacze... - odrzekłam. - Zaprowadź mnie do pokoju i zapomnij o tym - poleciła Gisselle. - Pospiesz się. Pomogłam jej przejść przez próg. - Powinnaś zdjąć ubranie i wziąć prysznic - poradziłam. Ona jednak przewróciła się na łóżko i odmówiła wykonania najdrobniejszej nawet czynności. - Zostaw mnie - jęknęła. - Po prostu zostaw mnie w spokoju. I schowaj butelkę w swojej szafie - zabrzmiały jej ostatnie słowa. Cofnęłam się i stałam przez chwilę, obserwując ją. Była zupełnie nieprzytomna. Nic nie mogłam już dla niej zrobić. Ja również nie czułam się najlepiej. Byłam zła na siebie, że pozwoliłam Gisselle namówić się na coca-colę z rumem. Zostawiłam ją. Leżała na łóżku z twarzą ukrytą w poduszce ubrana, w butach... Skierowałam się do swojego pokoju. Po drodze jednak znów usłyszałam szloch. Zaciekawiło mnie to. Przeszłam przez korytarz, nasłuchując uważnie. Dobiegał zza drzwi po prawej. Podeszłam powoli i przyłożyłam do nich ucho. Wewnątrz rzeczywiście ktoś był i płakał. Wydawało się, że to płacze mężczyzna. Odgłos kroków na schodach zagnał mnie do pokoju. Schroniłam się tam najszybciej jak mogłam i równie szybko schowałam do szafy butelkę po rumie. Potem podeszłam do drzwi i lekko je uchyliłam, by wyjrzeć na zewnątrz. Skrzypnęły. Ujrzałam Daphne w miękkim, niebieskim, jedwabnym szlafroczku stąpającą cicho jak duch po korytarzu. Kierowała się do głównej sypialni. Nim jednak weszła do środka, przystanęła, jakby chciała wsłuchać się w szloch. Widziałam, jak marszczy brwi i wchodzi do sypialni. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, ona trzasnęła swoimi. Pomyślałam, że wyjdę i zapukam do tamtego pokoju, by sprawdzić, kto to szlocha. Czy to możliwe, by to był mój ojciec? Kiedy ta myśl zaczęła mnie nurtować, wyszłam i zbliżyłam się do drzwi. Nasłuchiwałam, ale tym razem nie odezwało się nic. Mimo to zastukałam delikatnie i czekałam, co się stanie. - Czy ktoś tam jest? - wyszeptałam do szczeliny pomiędzy drzwiami a framugą. Nie usłyszałam odpowiedzi. Zastukałam raz jeszcze i czekałam. Już miałam zawrócić, kiedy poczułam czyjąś dłoń opadającą na moje ramię. Łapiąc z przestrachem powietrze odwróciłam się i ujrzałam twarz ojca. - Ruby? - odezwał się z uśmiechem. - Czy coś nie w porządku? - Zdawało mi się... Zdawało mi się, że słyszę czyjś szloch w tym pokoju, więc postanowiłam zastukać - tłumaczyłam się. Pokręcił przecząco głową. - To tylko twoja wyobraźnia, kochanie - powiedział. -W tym pokoju od lat nikt nie mieszka. Gdzie jest Gisselle? - Właśnie poszła spać - odrzekłam szybko. - Jestem jednak pewna, że słyszałam, jak ktoś płacze... - upierałam się. Znów potrząsnął głową. - Nie, to niemożliwie. - Uśmiechnął się. - Gisselle poszła do łóżka o tak wczesnej porze? To znaczy, że już zaczynasz mieć na nią dobry wpływ. No cóż, wobec tego i ja idę spać. Mam przed sobą bardzo ciężki dzień. Nie zapomnij -dodał - że twój nauczyciel malarstwa ma wpaść tu jutro o drugiej. Przyjadę, by poznać go osobiście. Kiwnęłam głową. - Dobranoc, kochanie - rzekł i pocałował mnie w czoło. Potem ruszył w stronę głównej sypialni. Przyjrzałam się raz jeszcze zamkniętym drzwiom. Czy to możliwe, żebym sobie-Wymyśliła to wszystko? A może przyśniło mi się to na jawie z powodu rumu, który wypiłam? - Tato? - zawołałam, nim weszłam do swojego pokoju. Zatrzymał się wpół kroku i odwrócił. -Tak? - Czyj to pokój? - zapytałam. - Mojego brata, Jeana - odparł. Westchnął, odwrócił się i odszedł. Nieprzyjemny chłód wpełzł mi na plecy i oplótł niczym pająk siecią, wywołując dreszcze. Zmęczona i wyczerpana emocjami dnia wróciłam do pokoju i zaczęłam przygotowywać się do snu. W głowie kłębiło mi się tysiące szalonych myśli. Byłam tak skonana, że nie marzyłam o niczym innym, jak o wtuleniu głowy w miękką poduszkę. Kiedy jed- nak zamknęłam oczy, wspomnienia dzisiejszych przeżyć wyświetlały mi się pod powiekami niczym film, raz wznosząc mnie ku niebu, a raz przytłaczając do ziemi, niczym zwariowana karuzela. Widziałam ulice Nowego Orleanu, który zwiedziłam z ojcem, setki modnych ubrań, oglądanych z Daphne, moje nowe, cudowne studio artystyczne, twarz Gisselle obmyślającej swój kretyński plan... Po raz kolejny poczułam elektryzujący pocałunek Beau, kiedy siedzieliśmy zamknięci w przebieralni... Ten pocałunek napełnił mnie nie lada trwogą, bo... pragnęłam go odwzajemnić. Ów nieoczekiwany dotyk jego ust, język, który zmusił me wargi, by się rozchyliły, to wszystko napełniało mnie podnieceniem. Czyżby to miało znaczyć, że jestem zła, że zbyt wiele zepsutej krwi Landrych płynie w mych żyłach? A może chodziło o to, że Beau dotknął jakiejś cząstki samotności i czułości we mnie...? Ten ciepły głos, który szeptał do mnie w ciemności... Te zapewnienia, przywracające mej oszołomionej i zbłąkanej duszy radość... Czy zdołałby to uczynić pocałunek każdego młodzieńca, czy tylko Beau? Starałam się przypomnieć sobie dotyk ust Paula. Jednak tamte wydarzenia przyćmiło to wszystko, co działo się tu i teraz. Ależ to był długi, skomplikowany i pełen emocji dzień! A poza tym - jaki cudowny! Czy tak właśnie ma wyglądać od tej pory moje życie? Pytania te zupełnie mnie wyczerpały. Marzyłam o śnie. Ogarnęło mnie znużenie, myśli odpłynęły gdzieś w dal i nagle usłyszałam znów ten szloch... Dobiegał z najczarniejszych zakamarków mojego umysłu. Potem zasnęłam. Nie byłam pewna, czy był to mój własny szloch, czy łkanie kogoś, kogo jeszcze miałam poznać w tym domu... * * * Rankiem nie posiadałam się ze zdziwienia, że aż tak długo spałam. Byłam przekonana, że wszyscy dawno zeszli już na dół i zjedli śniadanie beze mnie. Zawstydzona wyskoczyłam czym prędzej z łóżka, umyłam się i ubrałam. Włosy związałam przepaską, by nie tracić czasu na ich dokładne rozczesywanie. Kiedy jednak pędząc na oślep po schodach dobiegłam do jadalni, odkryłam, że jest pusta. Edgar zbierał kilka brudnych talerzy i filiżanek. - Już po śniadaniu? - zapytałam. - Po śniadaniu? Ależ nie, panienko. Tylko pan Dumas zjadł śniadanie i poszedł do pracy. Panienka jest pierwszą z dam, jaka pojawiła się na dole - poinformował mnie. - Co życzy sobie panienka dzisiejszego ranka? Jajka sadzone według przepisu Niny? - Tak, proszę - powiedziałam. Uśmiechnął się od ucha do ucha i obiecał, że zaraz przyniesie mi szklankę soku ze świeżych pomarańcz oraz imbryczek gorącej kawy. Usiadłam i czekałam. W każdej chwili spodziewałam się usłyszeć na schodach lub w korytarzu kroki Daphne bądź Gisselle. Edgar zdążył jednak przynieść mi całe śniadanie, a ja nadal siedziałam przy stole sama. Co chwilę zaglądał do mnie, by dowiedzieć się, czy czegoś nie potrzebuję. Kiedy skończyłam, pojawił się natychmiast, by uprzątnąć brudne naczynia. Zastanawiałam się, ile czasu upłynie, nim przyzwyczaję się, że jestem obsługiwana. Nie mogłam oprzeć się chęci zebrania po sobie talerzy i odniesienia ich do kuchni. Edgar uśmiechnął się widząc, co chcę zrobić. - Jak się panienka bawi w naszym Nowym Orleanie? -zapytał. - Doskonale! - odrzekłam. - Czy spędziłeś tu całe życie, Edgarze? - O tak, panienko. Moja rodzina pracuje u państwa Dumas od czasów Wojny Domowej. Oczywiście tamte pokolenia były niewolnikami - dodał i wyszedł z jadalni. Wstałam i poszłam za nim do kuchni powiedzieć Ninie, jak bardzo smakują mi potrawy przez nią przyrządzone. Spojrzała na mnie zdezorientowana, lecz pochwała sprawiła jej przyjemność. Z radością oznajmiła, że jednak doszła do wniosku, iż nie jestem duchem. - W przeciwnym razie musiałabym zabić czarnego kota na cmentarzu o północy - zwierzyła mi się. - Na miłość boską, po co? 19. Ruby - Po co? Trzeba przegnać ducha, który przychodzi straszyć. Zabija się kota, wyjmuje wnętrzności i gotuje w gorącej słoninie z dodatkiem soli i jajek. Tak przygotowany wywar pije się, gdy tylko wystygnie - pouczała mnie. Cała zawartość żołądka zaczęła mi podchodzić do gardła. - Fuj! - skrzywiłam się. - To obrzydliwe. - Potem wraca się na cmentarz w najbliższy piątek w nocy i woła kota. - Jej oczy rozszerzyły się. - Kiedy za-miauczy, wypowiada się imiona zmarłych, których znało się za życia i mówi się kotu, że się wierzy w diabła. Jeśli widziało się duchy raz, można być pewnym, że będzie się je widywać częściej. Najlepiej więc dać im się poznać i samemu zaznajomić się z nimi. > Milczałam zaskoczona. - No i oczywiście... - dorzuciła - to najlepiej działa w październiku. Jej opowieść przypomniała mi o szlochu, który - byłam tego pewna - dochodził z pokoju Jeana... - Nino, czy słyszałaś kiedykolwiek płacz w pokoju, gdzie kiedyś mieszkał Jean? - zapytałam. Jej oczy stały się jeszcze większe i napełniły przerażeniem- - Słyszała to panienka? - zareagowała natychmiast. Skinęłam głową, na co ona przeżegnała się szybko. Potem sięgnęła ręką i złapała mnie za nadgarstek. - Chodź z Niną! - rozkazała. - Słucham? Pozwoliłam jej pociągnąć się przez kuchenne drzwi na zewnątrz. - Dokąd idziemy, Nino? Pędziła przez korytarz aż na tyły domu. - To mój pokój - poinformowała, otwierając drzwi. Stanęłam jak wryta na widok tego wnętrza. Ściany niewielkiego pomieszczenia zapełniały rekwizyty voodoo: lalki, kości, kawałki czegoś, co przypominało sierść czarnego zwierzęcia, kępy włosów, spięte skórzanymi paskami, poskręcane korzenie i kawałki skóry wężowej. Półki zastawione były buteleczkami z różnokolorowy- mi proszkami, stosami żółtych, zielonych, niebieskich i brązowych świeczek, słoikami zawierającymi głowy węży, a nad tym wszystkim królował portret kobiety siedzącej na czymś, co wyglądało jak tron. Wokół obrazu stały białe świece. - To Marie Laveau - poinformowała mnie Nina, widząc, że wpatruję się w obraz. - Królowa voodoo. Nina miała niewielke łóżko, szafkę nocną i starą toaletkę. - Usiądź, panienko - poprosiła. Ociągając się, wykonałam jej polecenie. Podeszła do półek, znalazła coś, czego potrzebowała i odwróciła się do mnie. Włożyła mi do rąk ceramiczny dzbanek. P wiedziała, że mam go trzymać. Powąchałam zawartość naczynia. - Siarka - rzekła, widząc, że się skrzywiłam. Potem zapaliła świeczkę i zaczęła mamrotać jakieś zaklęcia. Zawiesiła na mnie wzrok i rzekła: - Ktoś położył na tobie klątwę. Musisz odegnać złe duchy. Przysunęła świeczkę do dzbanka i pochyliła płomień tak, by siarka zapaliła się. Wąska smuga dymu uniosła się w górę, roztaczając nieprzyjemną woń, ale Nina wyglądała na zadowoloną, że mimo odoru nie wypuściłam z rąk naczynia. - Zamknij oczy i pochyl się tak, by dym dotknął twej . twarzy - poleciła. Zrobiłam, co kazała. Po chwili odezwała się znów. - W porządku, już dobrze. Potem zabrała ode mnie naczynie i stłumiła ogień. - Teraz zło już się ciebie nie ima... Dobrze, że zrobiłaś, co kazałam i nie naśmiewałaś się ze mnie. Zamilkła na chwilę. - Zaraz, zaraz... Pamiętam, jak mówiłaś, że twoja babunia była uzdrowicielką. Czyż nie tak? -Tak. - To bardzo dobrze dla ciebie. Wiedz jednak - ostrzegła mnie - że złe duchy lubią zaglądać przede wszystkim w święte dusze... Wtedy ich zwycięstwo liczy się podwójnie. Pokiwałam głową. 1 f? Ł, i - Czy ktokolwiek inny słyszał szloch dochodzący z pokoju na piętrze, Nino? - dopytywałam się. - Niedobrze jest o tym mówić. Mów o diable, a wejdzie do ciebie przez zamknięte drzwi. Będzie się uśmiechał i palił długie, cienkie, czarne cygaro... Znów zamilkła. - A teraz już chodźmy - odezwała się po chwili. - Pani niedługo pewnie zejdzie na śniadanie. Ruszyłam za nią pewnym krokiem. W jadalni zastałam Daphne kompletnie ubraną. Siedziała za stołem. - Jadłaś śniadanie? - zapytała. -Tak. - Gdzie jest Gisselle? - Podejrzewam, że nadal na górze - odrzekłam. Daphne skrzywiła się. - Co to ma znaczyć? Dlaczego nie wstała i nie zaczęła już dnia jak pozostali domownicy?! - rzuciła pełne pretensji pytanie, choć sama dopiero co podniosła się z łóżka. -Idź na górę, proszę, i powiedz jej, że życzę sobie, by natychmiast zeszła do jadalni. - Tak, proszę pani - odrzekłam i pobiegłam na górę po schodach. Zastukałam delikatnie do drzwi pokoju Gisselle. Znalazłam ją śpiącą w ubraniu, które miała na sobie wczoraj wieczorem. - Gisselle! Daphne chce, żebyś się obudziła i zeszła na dół - zaczęłam, ale siostra nawet nie poruszyła się. - Gisselle! - Szturchnęłam ją w ramię. Jęknęła i odwróciła się, zamykając czym prędzej oczy. - Gisselle! - Odejdź! - krzyknęła. - Daphne chce, żebyś... - Zostaw mnie, czuję się okropnie. Głowa mi pęka, a żołądek wywraca się na lewą stronę... - Mówiłam ci, że tak będzie. Zbyt wiele i zbyt szybko piłaś - stwierdziłam. - Nic ci do tego - ofuknęła mnie, nie otwierając nawet oczu. - Co mam powiedzieć Daphne? Nie odpowiedziała. - Gisselle? - Mów, co ci się podoba. Powiedz jej, że umarłam - poleciła, narzucając sobie na głowę poduszkę. Stałam jeszcze chwilę, przyglądając jej się. Widziałam, że nie ma najmniejszego zamiaru się ruszyć. Daphne nie spodobało się to, co miałam jej do przekazania. - Co masz na myśli mówiąc, że ona nie ma zamiaru wstać?! Postawiła na spodku filiżankę z kawą z taką energią, że aż zlękłam się, iż porcelana nie wytrzyma uderzenia. - Co robiłyście obie wczoraj wieczorem? - spytała, przyglądając mi się podejrzliwie. - My tylko... rozmawiałyśmy z Beau i jego przyjacielem Martinem na zewnątrz, przy basenie - odparłam. - Rozmawiałyście tylko...? - Tak, proszę pani. -Zwracaj się do mnie „mamo", „Daphne", ale nigdy: proszę pani! To powoduje, że czuję się znacznie starsza, niż jestem - skarciła mnie. - Przepraszam... mamo. Przyglądała mi się przez moment pełnym niechęci wzrokiem, po czym wstała i wymaszerowała z jadalni. Stałam czując, jak serce łomocze mi w piersi. Tak naprawdę, to nie skłamałam ani słowem, pomyślałam. Ja tylko nie powiedziałam całej prawdy. Gdybym jednak to uczyniła, wplątałabym. Gisselle w kłopoty... Mimo to czułam się okropnie. Nie lubiłam kłamać i oszukiwać. Daphne wyładowywała swą wściekłość głośno tupiąc na schodach. Zastanawiałam się, co powinnam teraz zrobić. Postanowiłam pójść do biblioteki, wybrać sobie jakąś książkę i poczytać, dopóki nie przyjdzie mój nauczyciel. Przerzucałam właśnie kolejną stronę, kiedy dobiegł mnie krzyk Daphne •z górnego piętra. - Ruby! Odłożyłam książkę i podbiegłam do drzwi. - RUBY! - Słucham. - Masz tu natychmiast przyjść - zażądała. O, nie! - zlękłam się. Na pewno odkryła, w jakim stanie jest Gisselle i chce się wszystkiego dowiedzieć. Co mam robić? Jak mam chronić siostrę, nie kłamiąc? Wbiegłam szybko na schody i stojąc na ostatnim stopniu rzuciłam okiem na korytarz. Ku mojemu zdziwieniu zauważyłam, że Daphne stoi w progu mojego pokoju, a nie pokoju Gisselle. Zbliżyłam się powoli. - Wejdź tu - rozkazała. Przeszłam przez próg. Daphne czekała z rękami splecionymi na piersiach, plecy miała wyprostowane, a ramiona uniesione do góry. Skóra na jej podbródku była tak napięta, że bałam się, iż popęka. - Wiem już, dlaczego Gisselle nie może wstać - wybuch-nęła. - I ty masz czelność twierdzić, że tylko rozmawiałyście wczoraj wieczorem!? Milczałam. - Hm... - syknęła, po czym wyciągnęła ramię, wskazując moją szafkę. - Co stoi na podłodze w twojej garderobie? Co to jest? - wrzasnęła, widząc, że ociągam się z odpowiedzią. - Butelka rumu. - Butelka rumu! - przedrzeźniła mnie. - Butelka, którą zabrałaś z naszego barku! Potrząsnęłam przecząco głową. - Jak śmiesz zaprzeczać! Gisselle wszystko mi wyznała... Opowiedziała mi, jak namówiłaś ją, by wyniosła butelkę z domu i nauczyłaś mieszać coca-colę z rumem! Patrzyłam na nią osłupiała. - Co tam się jeszcze działo? Co robiłaś z Martinem Fow-lerem? - nękała mnie pytaniami. - Nic - odrzekłam. Zmarszczyła czoło, jakby wsłuchując się w słowa, które podpowiadał jej umysł, a które potwierdzały jej potworne przypuszczenia. - Powiedziałam Pierre'owi wczoraj wieczorem, że wyrosłaś w świecie tak różnym od naszego, że trudno będzie... jeśli w ogóle się uda! Mówiłam mu też, że zniszczysz Gisselle i będziesz miała na nią znacznie większy wpływ, niż ona na ciebie. Nie próbuj niczemu zaprzeczać! - warknęła, kie- dy tylko otworzyłam usta, chcąc wykrztusić choć słowo na swą obronę. - Byłam kiedyś młodą dziewczyną i wiem, jakie pokusy czyhają na nastolatki, jak łatwo komuś wpłynąć na ich charakter i wciągnąć w to, co zakazane. Stała tak, natrząsając się nade mną. - Po tym, jak ciepło przyjęliśmy cię w naszym domu, Ruby, jak zaakceptowaliśmy twoje nieoczekiwane przybycie... Po tym, jak zgodziłam się poświęcić swój cenny czas, by nauczyć cię właściwego zachowania... Dlaczego wy, ludzie z bagien, nie macie żadnego poczucia przyzwoitości i odpowiedzialności? Czy ty masz to we krwi? - To nieprawda! To wszystko nieprawda! - płakałam. - Przestań - rzekła, mrużąc oczy. - Jesteś straszliwie przebiegła... Zostałaś wychowana w niebywałej chytrości, jak Cyganie. A teraz zabierz tę butelkę rumu i odnieś ją na dół do barku. - Nawet nie mam pojęcia, gdzie jest barek... - próbowałam się tłumaczyć. - Skończ z tym wreszcie! Nie zamierzam trwać tu ani chwili dłużej... Zdenerwowałaś mnie przy śniadaniu i zepsułaś mi przez to cały dzień. Rób, co ci każę i niech się to nigdy więcej nie powtórzy. A twój ojciec dowie się wszystkiego, możesz być pewna - dodała z groźbą w głosie, przechodząc obok mnie. Łzy paliły mi powieki, aż wreszcie potoczyły się niczym lawina, wypływając spod rzęs. Podeszłam do szafy i wzięłam koszyk z butelką rumu. Wyszłam na korytarz i zatrzymałam się przed drzwiami sypialni Gisselle. Wtargnęłam bez pukania do jej pokoju. Siostra brała właśnie prysznic, podśpiewując przy tym wesoło. Weszłam do łazienki i zaczęłam krzyczeć do niej zza oszklonych drzwi. - Czego chcesz? - zawołała, udając, że mnie nie słyszy. -O co ci chodzi? - Jak mogłaś skłamać i zrzucić na mnie całą winę? - Zaczekaj chwilę - zawołała. Spłukała włosy i zakręciła wodę. - Możesz podać mi ręcznik? - poprosiła. Postawiłam koszyk na toaletce i podałam jej ręcznik. - No więc. Czego ode mnie chcesz? - Powiedziałaś Daphne, że to ja zabrałam z barku butelkę rumu... - rzekłam tonem pełnym urazy. - Jak mogłaś! - Och, musiałam, Ruby. Proszę, nie wściekaj się na mnie. Wplątałam się w kłopoty jakiś miesiąc temu, kiedy wróciłam do domu zbyt późno i wyczuli w moim oddechu whisky... Omal nie pogrzebano mnie wtedy żywcem. - Ale ty zrzuciłaś winę na mnie! Ona sobie teraz myśli o mnie nie wiadomo co. - Ty dopiero co przyjechałaś. Tata jest nadal uszczęśliwiony twoją obecnością... Możesz sobie jeszcze pozwolić na drobne przewinienia... Nic ci nie zrobią - pocieszyła mnie. - Przepraszam - rzekła po chwili, wycierając głowę ręcznikiem. - Nie potrafiłam wymyślić nic mądrzejszego, by pozbyć się mamy. Westchnęłam. - Jesteśmy siostrami - dodała, uśmiechając się. - Musimy pomagać sobie wzajemnie od czasu do czasu. - Nie tak, Gisselle. Nie za pomocą kłamstw - zaprotestowałam. - Oczywiście, że używając kłamstw. A jak sobie to inaczej wyobrażasz? Poza tym to są takie drobne kłamstewka... - dodała. Drgnęłam, słysząc te słowa. Właśnie w ten sposób Daphne określała nasze układy: drobne kłamstewka... Czy one stanowiły fundament, na którym rodzina Dumas zbudowała swe szczęście i zadowolenie ze spójności? Drobne kłamstewka?! - Nie przejmuj się - uspokajała mnie. - Postaram się jakoś załagodzić tę sytuację z ojcem, jeśli tylko zacznie się na ciebie złościć. Namieszam mu w głowie tak, że wyda mu się, że to ja namówiłam cię, żebyś ty zachęciła mnie do picia. Będzie na tyle zdezorientowany, że nie zrobi nic żadnej z nas. Tyle razy już tak robiłam, że mam wprawę - roześmiała się złośliwie i przebiegle. Wahałam się. - Rozluźnij się - radziła, otulając ręcznikiem nagie ciało. - A kiedy skończysz swoją lekcję rysunku, spotkamy się z Beau i Martinem. Pójdziemy do miasta zwiedzić Francuską Dzielnicę. Obiecuję ci znakomitą zabawę. -Ale... co mam z tym zrobić? Nie mam pojęcia, gdzie znajduje się barek... - Jest w gabinecie. Pokażę ci... - powiedziała. - Pomóż mi wybrać coś, w co mogłabym się dziś ubrać. Pokręciłam tylko głową i westchnęłam. - Co za ranek! Opowiedziałam Ninie o płaczu, który słyszałam na górze, a ona zabrała mnie natychmiast do swego pokoju, zaczęła palić siarkę, a potem... - O płaczu? - Tak - potwierdziłam. - Myślałam, że ten szloch dochodził z pokoju, który niegdyś należał do Jeana... - O... - zareagowała obojętnie, jakby ta wiadomość nie wywarła na niej najmniejszego wrażenia. - Słyszałaś kiedyś te odgłosy? - Oczywiście, że tak - stwierdziła obojętnie. - Co powiesz na tę spódnicę? - zapytała ściągając z wieszaka jedną i przykładając do siebie. - Nie jest tak krótka jak twoje, ale podoba mi się, bo eksponuje biodra. Beau też tak uważa... - dodała, uśmiechając się. - To miłe. Co masz na myśli mówiąc, że oczywiście słyszałaś ten szloch? Dlaczego „oczywiście"? - Bo to coś, co często robi tata. - Co? Co on robi? - Zamyka się w pokoju wujka Jeana i płacze po nim. Tak dzieje się od zawsze... a przynajmniej odkąd ja pamię- .¦ tam. On po prostu nie może pogodzić się z tym wypadkiem i okolicznościami, w jakich do niego doszło. - Ale to przecież on sam oświadczył mi, że tam nikt nie płacze... - przerwałam jej. - On po prostu nie chce, by ktokolwiek się dowiedział. Wszyscy udajemy, że całej tej tragedii nie było - wyjaśniła. Pokręciłam ze smutkiem głową. -To musiał być koszmar... Opowiadał mi o wszystkim. Jean zapowiadał się na tak wspaniałego człowieka, a umarł za młodu, mając całe życie przed sobą... - Umarł? Co masz na myśli mówiąc, że umarł? Czy on powiedział ci, że wujek Jean nie żyje? - Nno, niezupełnie... Ojciec powiedział mi, że Jeana uderzył maszt jachtu i... - zamyśliłam się na chwilę, stara- jąc przypomnieć sobie szczegóły. - I od tego czasu stał się niczym warzywo. A ja zrozumiałam, że wujek nie żyje. - Ależ nie... On nie jest na tamtym świecie. - Nie...? W takim razie co się z nim dzieje? - Jest jak roślina... Ale nadal nie przestał być przystojny. Przechadza się po domu od czasu do czasu, nie mówiąc nic, tylko przypatrując wszystkim i wszystkiemu, jakby nigdy niczego nie widział i nie pamiętał. - Gdzie on jest? - W jakimś zakładzie psychiatrycznym poza miastem. Widujemy się z nim tylko raz w roku, w dniu jego urodzin. Przynajmniej ja spotykam go w tym dniu... Może tata bywa tam częściej. Matka nie odwiedza go nigdy - poinformowała mnie Gisselle. - Co powiesz na tę bluzkę? Przyłożyła ją do siebie, ale ja zajęta swoimi myślami nie zwróciłam na nią uwagi. Gisselle założyła bluzkę. - Dlaczego nie ma w domu żadnych portretów Jeana? -Nie dawało mi to spokoju. - Może przestaniesz wreszcie truć. Tata po prostu nie jest w stanie znieść rozmów na ten temat. Dziwię się, że w ogóle powiedział ci cokolwiek... Nie ma portretów, bo to zbyt bolesne dla ojca - zniecierpliwiła się. - A teraz pytam cię po raz ostatni: jak ci się podoba moja bluzka? Odwróciła się, by przyjrzeć się swemu odbiciu w lustrze. - Ładna - zbyłam ją krótko. - Och, jak ja nienawidzę tego słowa! - wykrzyknęła. -Ładna... Czy aby jest dość seksowna? Tym razem przyjrzałam się jej z większą uwagą. - Zapomniałaś włożyć stanik - zauważyłam. Uśmiechnęła się. - Nie zapomniałam. Mnóstwo dziewczyn tak chodzi w dzisiejszych czasach. - Naprawdę? - Oczywiście. Oj, siostro! Ty się będziesz musiała jeszcze wiele nauczyć! Twoje szczęście, że uciekłaś z tych bagien... - dodała. Jak dotąd wcale nie byłam pewna, czy to rzeczywiście takie szczęście. Wyprawa do StoryuilL s iedziałyśmy z Gisselle w ogrodzie i jadłyśmy lunch. Przez cały czas musiałam wysłuchiwać opowieści o tym, jak fatalnie ma się jej żołądek po nocnych przejściach. Winiła za to wszystkich, prócz siebie. - Beau powinien był powstrzymać mnie przed wypiciem takiej ilości. Tak bardzo zależało mi na tym, by wszyscy wkoło bawili się dobrze, że nie zauważyłam, ile piję... -twierdziła uparcie. - Ostrzegałam cię, nim zaczęłyśmy - przypomniałam jej. Skrzywiła się tylko. - Nigdy nie działa na mnie nic, co powie się przed... -wydęła usta w udawanym cierpieniu. Musiała włożyć ogromne okulary przeciwsłoneczne, ponieważ nawet najdelikatniejszy promień światła wywoływał u niej ataki bólu przeszywające mózg. Na policzki nałożyła grubą warstwę różu i pomalowała usta, by ukryć bladość. Na jej twarzy malowało się wyczerpanie. Ciemne chmury, które uczyniły poranek ponurym, rozrzedziły się nieco. Błękit nieba pojawił się, by towarzyszyć słońcu, które muskało nas promieniami dodającymi barw kwiatom magnolii i rumianku. Ptaki śpiewały wśród gałęzi, jakby walczyły o nagrodę w konkursie na najcudowniejszą melodię poranka. Zapowiadał się ciepły, piękny dzień. Postanowiłam nie zepsuć go sobie rozpamiętywaniem przykrości. Nie potrafiłam jednak stawić czoła ciemności, która stopniowo wkradała się do mego serca i myśli. Drążyła je powoli, lecz równie skutecznie, co cień rzucany przez chmurę gradową. Daphne czuła się rozczarowana moim zachowaniem, a wkrótce i ojciec podzieli jej opinię... Gisselle twierdziła, że nie zaszkodzi okłamać ich oboje. Miałam ochotę pójść do Niny i poprosić ją o jakieś magiczne rozwiązanie mojego problemu, o jakiś proszek, albo czarodziejską kość, która wymazałaby te przykre wydarzenia z pamięci nas wszystkich. - Nadal siedzisz tu i dumasz? - zapytała drwiąco Gisselle. - Za bardzo się przejmujesz. - Daphne jest na mnie wściekła, a zawdzięczam to tobie - odrzekłam- - A wkrótce tata też będzie zły... -Dlaczego nie przestajesz mówić o niej Daphne? Nie chcesz nazwać jej mamą? - dziwiła się. Odwróciłam od niej wzrok i wzruszyłam ramionami. -Jasne, że chcę. Tylko to trochę... trudno tak od razu. Oboje nasi rodzice wydają mi się ciągle obcymi ludźmi. Nie spędziłam tu całego życia - odpowiedziałam, spoglądając na nią. Przeżuwała moją odpowiedź powoli, jak kromkę chleba z powidłami na śniadanie. -Po prostu mów do taty: „tato"... - rzekła. - Cóż łatwiejszego? - Nie wiem - odpowiedziałam niepewnie. Błyskawicznie opuściłam wzrok, by nie dostrzegła wahania. Nie radziłam sobie z tymi wszystkimi oszustwami. Miałam wrażenie, że któregoś dnia odbiją się na nas i uczynią współżycie jeszcze potworniejszym. Gisselle sączyła kawę, nie przestając wpatrywać się we mnie. Przeżuwała leniwie kęsy kanapek. - O co chodzi? - zapytałam, wyczuwając jakieś podejrzliwie pytanie, które miała na końcu języka. - Co robiliście z Beau w przebieralni, nim zdążyłam wrócić i zastukać do drzwi? - zapytała ostro. Twarz oblał mi rumieniec. Głos siostry brzmiał tak oskarżycielsko. -Nic. To miał być mały dowcip, który wymyślił Beau w odpowiedzi na to, co ty zrobiłaś. Po prostu staliśmy w ciemności i rozmawialiśmy... - W ciemności! Beau Andreas stał i rozmawiał, nie posuwając się dalej?! - drążyła z chytrym uśmieszkiem. -Tak. - Nie umiesz jeszcze kłamać, siostrzyczko. Będę musiała dać ci kilka lekcji. - W tej umiejętności to ja już na pewno nie chcę się doskonalić - odrzekłam. - Ale musisz. Zwłaszcza jeśli zamierzasz przebywać w tym domu - stwierdziła. Nim zdążyłam zareagować, pod francuskim portalem stanął Edgar. Zawahał się przez sekundę, po czym ruszył w naszą stronę. - O co chodzi, Edgarze? - zapytała niezbyt uprzejmie Gisselle. Miała kaca i każdy najmniejszy hałas denerwował ją. - Przyjechał pan Dumas. Pan i pani Dumas pragną widzieć obie panienki w gabinecie - oświadczył. - Powiedz im, że przyjdziemy tam za chwilę. Właśnie kończę ostatnią kromkę - odrzekła Gisselle, odwracając się do niego plecami. Edgar rzucił mi przelotne spojrzenie. Jego wzrok wyrażał niezadowolenie z reakcji i tonu głosy siostry. Uśmiechnęłam się do niego. Twarz lokaja złagodniała nieco. - Dobrze, panienko - odrzekł. - Edgar to taki nadęty sztywniak. Łazi po domu, jakby był jego właścicielem - uskarżała się Gisselle. - Jeśli przesunę wazon na stole, to on natychmiast ustawia go tam, gdzie stał przedtem. Kiedyś przewiesiłam wszystkie obrazy w pokoju gościnnym, ot tak sobie, żeby go rozzłościć... Następnego ranka każdy wisiał na swoim miejscu. Łazi za mną i przypomina, gdzie co powinno stać, nawet takie drobiazgi, jak popielniczka. Jeśli nie wierzysz, spróbuj przestawić coś w inne miejsce. - Jestem przekonana, że czuje się dumny z tego, iż opiekuje się tymi przedmiotami i dba o nie - powiedziałam. Skrzywiła się i przełknęła ostatni kęs chleba. - Chodźmy tam i miejmy to już wreszcie za sobą -stwierdziła, wstając. Kiedy zbliżałyśmy się do gabinetu, dobiegły nas słowa Daphne, która czyniła mężowi wyrzuty: - Ilekroć cię proszę, żebyś przyszedł do domu na lunch, albo przynajmniej umówił się ze mną gdzieś w mieście, zawsze wynajdujesz sobie jakąś wymówkę. Jesteś zbyt zajęty! A teraz nagle znajdujesz czas na to, żeby załatwiać nauczyciela malarstwa dla swojej cajuńskiej córuni! - syczała. Gisselle uśmiechnęła się złośliwie i schwyciła mnie za rękę, powstrzymując przed wejściem do gabinetu. - Coś pięknego! Uwielbiam, kiedy się kłócą - wyszeptała podekscytowanym głosem. Ja jednak nie chciałam podsłuchiwać, obawiałam się, iż mogę stać się niepowołanym świadkiem jakichś rodzinnych tajemnic. - Zawsze staram się być do twej dyspozycji, Daphne. Jeśli nie mogę się z tobą spotkać, to tylko z przyczyn niezależnych ode mnie. Dziś jednak pomyślałem, że zważywszy okoliczności powinienem zrobić dla niej coś wyjątkowego -bronił się mój ojciec. - Zrobić dla niej coś wyjątkowego... zważywszy okoliczności! A co zrobisz dla mnie? Dlaczego nigdy nie pomyślisz 0 czymś wyjątkowym dla mnie? Kiedyś przecież uważałeś 1 mnie za kogoś wyjątkowego... - atakowała Daphne. - Robię, co mogę... - bronił się. - Jednak nic tak wyjątkowego, jak to, co masz do zaoferowania swojej cajuńskiej księżniczce! A co sądzisz o niej teraz, kiedy opowiedziałam ci o wczorajszych wydarzeniach? - Oczywiście, że jestem rozczarowany - przyznał. -I zdziwiony... Serce omal mi nie pękło, kiedy słuchałam jego słów wyrażających niezadowolenie i zawód. Gisselle natomiast bawiła się świetnie. - A ja nie! - powiedziała z naciskiem Daphne. - Ostrzegałam cię, czyż nie? - Gisselle... - szepnęłam. - Będę musiała powiedzieć prawdę? - Chodź! - odezwała się pospiesznie i pociągnęła mnie w kierunku drzwi gabinetu. Daphne i ojciec natychmiast odwrócili się w naszą stronę. Omal nie wybuchnęłam płaczem na widok jego smutnej i pełnej rozczarowania twarzy. Westchnął ciężko. - Usiądźcie, dziewczęta - polecił, wskazując ruchem głowy obitą skórą sofę. Gisselle usiadła w jednym końcu sofy, ja w drugim. Ojciec przyglądał się nam przez chwilę, stojąc z rękami założonymi na plecach, po czym zwrócił się do mnie. - Daphne powiedziała mi, co zdarzyło się wczorajszego wieczoru i co znalazła w twoim pokoju. Nie mam nic przeciwko temu, żeby każda z was wypiła kieliszek wina do kolacji, jednak wykradanie alkoholu i picie go z chłopcami... Spojrzałam na Gisselle. Siostra wpatrywała się uporczywie w swoje dłonie spoczywające na kolanach. - Nie tak zachowują się panienki z dobrego domu. Gisselle... - zwrócił się do siostry. - Nie powinnaś była pozwolić, by do tego doszło. Gisselle zdjęła okulary i zaczęła płakać. Z jej oczu płynęły jak na zawołanie prawdziwe łzy. Zupełnie jakby pod powiekami miała zbiornik, z którego w każdej chwili mogła wypuścić strumień. - Nie chciałam tego zrobić, zwłaszcza tu, przed naszym domem, ale ona się upierała, postanowiłam więc zastosować się do twych zaleceń i pozwolić jej poczuć się potrzeb- , ną i kochaną... A teraz z tego powodu wpadłam z tarapaty... -łkała. Doznałam szoku, słysząc te słowa. Chciałam zmusić ją, by spojrzała mi w oczy. Siostra jednak uparcie unikała mego wzroku. Daphne tymczasem spoglądała ze złośliwą satysfakcją na ojca. - Nie powiedziałem, że wpadłaś w tarapaty. Twierdzę jedynie, że mnie zawiodłyście... Obie. To wszystko... - podkreślił. - Ruby... - zwrócił się tym razem do mnie. - Wiem, że alkohol i pijaństwo nie są dla ciebie czymś bulwersującym, ale... Próbowałam zaprzeczyć, lecz nie pozwolił mi dojść do słowa. - ...ale my tutaj mamy nieco inny pogląd na te sprawy. Jest czas i miejsce na wypicie kieliszka wina, lecz młode dziewczęta nigdy nie powinny robić tego na własną rękę. Następną rzeczą będzie to, że któryś z twoich chłopców upije się, wsiądziesz z nim do samochodu i... wolę nawet nie myśleć, co mogłoby się stać. - Nie mówiąc już o tym, na co łatwo namówić młode dziewczęta po alkoholu - dodała Daphne. - Nie zapominaj 0 tym aspekcie sprawy - przypomniała ojcu. Przytaknął jej posłusznie. - Wasza matka ma rację, dziewczęta. To nie było właściwe zachowanie. A teraz jestem skłonny przebaczyć wam 1 zapomnieć o całej sprawie pod warunkiem, że obie przyrzekniecie mi solennie, że to się już nie powtórzy. - Przyrzekam - rzuciła czym prędzej Gisselle. - I tak bym już tego nie zrobiła. Dziś rano tak strasznie bolała mnie głowa... Niektórzy ludzie przywykli do picia dużych ilości alkoholu, a inni nie - dodała, rzucając na mnie wymowne spojrzenie. - Święta prawda - stwierdziła Daphne, wbijając we mnie wzrok pełen nienawiści. Patrzyłam gdzieś w bok, aby nikt nie zauważył, jak bardzo gotuję się w środku. Zdawało mi się, że żar, który trawił mnie od wewnątrz, spali mnie doszczętnie, na kupkę popiołu. - Ruby? - zwrócił się do mnie ojciec. Przełknęłam łzy i z trudem wydobywając głos wykrztusiłam. - Przyrzekam. - To dobrze. W takim razie... - zaczął. Nie zdążył jednak skończyć, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Ojciec spojrzał na zegarek. - Spodziewam się, że to nauczyciel malarstwa dla Ruby - powiedział. - Może biorąc pod uwagę okoliczności... - przerwała mu Daphne - powinniśmy odłożyć to spotkanie...? - Odłożyć? No cóż... - Zerknął na mnie. Spuściłam pospiesznie wzrok. - Nie możemy przecież kazać człowiekowi tak po prostu odejść. Poświęca swój czas, przyjeżdża tutaj... - Nie powinieneś tak łatwo ulegać impulsom chwili -stwierdziła Daphne. - Następnym razem proszę, byś uzgadniał ze mną plany, jakie masz w stosunku do dziewcząt. Przecież... - dodała zdecydowanym głosem - jestem ich matką! Ojciec zacisnął wargi, jakby w obawie, że mogą paść jakieś zbędne słowa. - Oczywiście. Będę o tym pamiętał - zapewnił ją. - Przepraszam pana... - wpadł mu w słowo Edgar, stając w progu. - Przyjechał profesor Ashbury. Oto jego wizytówka - powiedział, podając ojcu bilecik. - Wprowadź go, Edgarze. - Dobrze, proszę pana - odrzekł lokaj. - Nie sądzę, żebym ci była potrzebna przy tej rozmowie... - stwierdziła Daphne. - Muszę zadzwonić do kilku osób. Tak jak przewidywałeś, każdy, kto tylko nas zna, chce usłyszeć historię Ruby. Powtarzanie tej samej opowieści po sto razy staje się już nudne. Powinniśmy to wydrukować i rozesłać znajomym - dorzuciła zjadliwie, po czym obróciła się na pięcie i opuściła gabinet. -Muszę wziąć kilka tabletek aspiryny... - powiedziała Gisselle, wstając z sofy. - Opowiesz mi o swoim nauczycielu trochę później, Ruby - stwierdziła, uśmiechając się do mnie z fałszywą uprzejmością. Nie odwzajemniłam uśmiechu. ^ Zaraz po jej wyjściu Edgar wprowadził profesora Ash-bury'ego, nie miałam więc czasu, by wyznać ojcu prawdę. -Profesorze Ashbury... Jak się pan miewa? - odezwał się ojciec, podając mu dłoń. Wyglądający na mężczyznę, który niezbyt dawno obchodził pięćdziesiąte urodziny, Herbert Ashbury mierzył około metra siedemdziesiąt. Ubrany był w sportową marynarkę, jasnobłękitną koszulę i granatowy krawat. Nosił ciemnoniebieskie dżinsy. Miał szczupłą twarz o mocnych rysach, kanciasty, trochę jakby przydługi nos i wąskie, gładkie usta niczym kobiece wargi. - Witam, panie Dumas - odrzekł profesor. Podał tacie rękę. Zauważyłam, że nosi na palcu sygnet z krwawnikiem. 20. Ruby - Miło mi poznać pana. Dziękuję, że zgodził się pan poświęcić kilka chwil mojej córce. Pozwoli pan, że przedstawię... moja córka, Ruby - powiedział z dumą ojciec. Wąskie policzki i wysokie czoło, wślizgujące się nagłym łukiem pod linię włosów, sprawiały, iż oczy profesora Ash-bury'ego wydawały się znacznie większe, niż były w rzeczywistości. Ciemnobrązowe tęczówki z szarymi plamkami zdawały się hipnotyzować, nawet rzeczy martwe, na które spojrzał. Wzrok profesora zatrzymał się na mojej twarzy. Próbowałam się skoncentrować. - Witam - zwrócił się do mnie. Przeczesał długimi, szczupłymi palcami rozwiane pasma cienkich, szarobrązowych włosów i odgarnął je z czoła. Rzucił mi przelotny uśmiech, po czym nagle spoważniał. - Gdzie brałaś lekcje rysunku, i kto był twoim nauczycielem, panienko? - zapytał. -Uczyłam się tylko w szkole i to niewiele... - odrzekłam. - W szkole? - skrzywił się, opuszczając kąciki ust, jakby mówił „w zakładzie poprawczym". Po chwili odwrócił się w stronę ojca, czekając na wyjaśnienia. - Właśnie dlatego pomyślałem, że powinna wziąć prywatne lekcje u znanego i powszechnie cenionego nauczyciela - stwierdził mój ojciec. - Czegoś tu nie rozumiem, proszę pana... Powiedziano mi, że kilka prac pańskiej córki zostało przyjętych przez jedną z tutejszych galerii. Uznałem więc, że... - To prawda - odrzekł ojciec, uśmiechając się. - Pokażę panu jeden z jej obrazów. Jedyny zresztą, jaki posiadam. - O! - zdziwił się profesor Ashbury. - Jedyny, jaki pan posiada? - To już inna historia, profesorze. Ale przejdźmy do mego gabinetu. Tędy proszę... - wskazał profesorowi drogę. Poszliśmy do gabinetu ojca, gdzie mój obraz przedstawiający czaplę błękitną niezmiennie pozostawał na podłodze oparty o biurko. Profesor Ashbury przyglądał się przez chwilę z oddalenia wizerunkowi ptaka, po czym zbliżył się, by wziąć do ręki me dzieło. - Mogę...? - zapytał ojca. - Ależ oczywiście... Po to pana tutaj zaprosiłem... Profesor Ashbury podniósł obraz i trzymał go przez jakiś czas w wyprostowanych rękach. Potem postawił go powoli na podłodze. - Podoba mi się - stwierdził, zwracając się do mnie. -Uchwyciłaś ruch. Jest w tym jakieś realistyczne podejście... Prócz tego znajduję też odrobinę tajemniczości. Bardzo zręcznie operujesz cieniem. Tło również zostało doskonale pokazane. Dużo czasu spędziłaś na rozlewiskach, prawda? - Całe życie - odrzekłam. Oczy profesora Ashbury'ego rozbłysły ciekawością. Odwrócił się i spojrzał na mnie. - Proszę wybaczyć, panie Dumas... - odezwał się. - Nie chciałbym być natrętny, ale zdawało mi się, że mówił pan, iż Ruby jest pana córką... - Owszem - odparł tata. - Ale nie mieszkała ze mną do tej pory... - Rozumiem - powiedział profesor i zaczął mi się znów przyglądać. Nie wydawał się zaszokowany, ani nawet zaskoczony, informacją, jaką uzyskał. Czuł jednak, że musi jakoś wytłumaczyć swoją ciekawość. - Lubię wiedzieć coś niecoś o moich uczniach, zwłaszcza o tych, którym udzielam prywatnych lekcji. Sztuka, a mam tu na myśli prawdziwą twórczość, wypływa z wnętrza człowieka... - dodał, przykładając dłoń do serca. - Mogę nauczyć Ruby technik malarskich, tego jednak, co sama przeniesie na płótno, nie będzie jej w stanie przekazać żaden nauczyciel. Malarz wkłada w to całe swoje doświadczenie, własną wizję świata - wyjaśniał. - Rozumie pan, prawda? -Hm... chyba tak - odparł ojciec. - Oczywiście może pan dowiedzieć się o Ruby wszystkiego, co tylko pan zechce. Jednak chciałbym przede wszystkim usłyszeć, czy wierzy pan w jej talent, jak uwierzyli wystawcy jej prac? - Bez najmniejszych wątpliwości! - stwierdził profesor Ashbury. Jeszcze raz przyjrzał się mojemu obrazowi, po czym zwrócił się do mnie. - Niewykluczone, że okażesz się najlepszą uczennicą, jaką miałem w całej swej karierze - skonstatował. Tym razem to ja otworzyłam usta ze zdziwienia, a twarz ojca rozjaśniła duma. - Tak sądziłem, choć nie jestem ekspertem w tej dziedzinie - wtrącił. - Nie trzeba być ekspertem, żeby dostrzec potencjał talentu, jaki zawiera to dzieło - rzekł profesor Ashbury, patrząc na mój obraz. - W takim razie pozwoli pan, że pokażę pracownię pańskiej nowej uczennicy - zaproponował ojciec. Poprowadził profesora Ashbury'ego i mnie korytarzem do studia. Mój nauczyciel był wręcz zaskoczony jego wyposażeniem. Wcale mnie to nie zdziwiło. - To studio prezentuje się znacznie lepiej niż te, które mam do dyspozycji w college'u... - mruknął pod nosem, jakby bał się, że jego słowa mogą dotrzeć do uszu przełożonych. - Jeśli w coś wierzę, profesorze Ashbury, to oddaję się temu całym sercem i duszą - oświadczył ojciec. -Rozumiem. I bardzo się cieszę, proszę pana... Przyjmuję pana córkę na uczennicę. Oczywiście pod warunkiem... - dodał, przenosząc wzrok na mnie - że zgadza się, bym ją prowadził, bez sprzeciwu. - Jestem pewien, że tak. Ruby? - Słucham, ojcze? Och, tak! Oczywiście - przytaknęłam szybko. Ciągle jeszcze byłam pod wrażeniem komplementów profesora Ashbury'ego. - Zapoznam cię z podstawami. Nauczę dyscypliny, a kiedy uznam, że jesteś gotowa, pozwolę ci puścić wodze własnej wyobraźni... Wielu przychodzi na świat z wrodzonym talentem - wyjaśnił - jednak tylko nieliczni są w stanie wytrzymać dyscyplinę, której wymaga prawidłowy rozwój artysty. - Ona z pewnością to potrafi... - zapewnił go mój ojciec. - Zobaczymy, proszę pana. - A teraz, proszę, wróćmy do gabinetu. Omówimy sprawy finansowe - powiedział ojciec. Profesor Ashbury kiwnął głową, nie odrywając ode mnie wzroku. - Kiedy możemy spodziewać się pierwszej lekcji, profesorze? - W najbliższy poniedziałek, proszę pana - odrzekł mój nowy nauczyciel. - I choć Ruby dysponuje najdoskonalszą pracowną w mieście, być może poproszę ją, by od czasu do czasu przychodziła na lekcje do mnie... - dodał. - Nie będzie z tym problemu. - Tres hien - powiedział profesor Ashbury, po czym pożegnał mnie skinieniem głowy i wyszedł wraz z ojcem z pracowni. Serce waliło mi z podniecenia jak młot kowalski. Babunia Catherine zawsze mówiła z tak wielkim optymizmem o moim talencie malarskim... Nie miała żadnego wykształcenia, nie wiedziała prawie nic o sztuce, a jednak w głębi duszy uważała, że powiedzie mi się jako artystce... Ileż to razy zapewniała mnie, że mam dar... A teraz nauczyciel malarstwa, profesor z college'u stwierdził, że może stanę się jego najlepszą uczennicą... Nie posiadając się ze szczęścia pobiegłam na górę do Gisselle. Serce miałam tak przepełnione radością, że nie potrafiłabym w tej chwili gniewać się na nikogo. Wyrzuciłam z siebie jednym tchem, co powiedział profesor. Gisselle przez cały czas przymierzała przed lustrem nowe kapelusze. Wysłuchała, co miałam jej do powiedzenia, po czym spojrzała na mnie ze zdziwieniem. -1 ty naprawdę chcesz tracić czas na naukę rysunku, chociaż przedtem będziesz musiała spędzić pół dnia w szkole...? - zapytała w końcu. - Oczywiście. To zupełnie co innego. To coś... o czym zawsze marzyłam. Wzruszyła ramionami. - Mnie by się nie chciało... - stwierdziła. - Właśnie dlatego nigdy nie naciskałam rodziców, by sprowadzili mi na- uczycielkę śpiewu. Tak mało mamy czasu na zabawę. Zawsze wynajduje się dla nas jakieś idiotyczne rzeczy do zrobienia. Nauczyciele tylko mnożą zadania domowe, a ponadto musimy dostosowywać życie do rozkładu dnia naszych rodziców. Zaniemówiłam. - Kiedy poznasz kilku chłopaków i zawrzesz inne znajomości, na pewno nie będziesz chciała tracić czasu na jakieś tam lekcje rysunku - zawyrokowała. - Nie uważam tego za stratę czasu. -Proszę cię, przestań... - jęknęła. - Trzymaj! - rzuciła w moją stronę granatowy beret. - Przymierz go. Pojedziemy do Francuskiej Dzielnicy, żeby się zabawić. Usłyszałyśmy dźwięk klaksonu: piip, piip, piip. - To Beau i Martin - zawołała, podskakując na krześle. -Chodź już! Złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Co ciekawe, nie okazała ani odrobiny skruchy z powodu kłamstw, jakich naopowiadała o mnie ojcu i Daphne dosłownie godzinę temu... Widocznie kłamstwa krążyły po tym domu niczym baloniki nadmuchiwane gorącym powietrzem. - Dziś chyba nie zamieniłyście się rolami. Mam nadzieję, że nie zamierzacie znów nas okłamywać - zabrzmiały pierwsze słowa Martina, kiedy otworzył nam drzwiczki sportowego samochodu Beau. - Nie. Nie w świetle dziennym. W takich warunkach nikt nie miałby wątpliwości, że ja to Gisselle! - stwierdziła kategorycznie moja siostra. Martin przeniósł wzrok ze mnie na nią i zastanowił się przez chwilę. - Owszem, teraz odróżniam was. Powiedział to jednak takim tonem, że trudno byłoby orzec, czy miał to być komplement dla mnie, czy dla Gisselle. Beau roześmiał się. Niezadowolona z takiej reakcji Gisselle oświadczyła, że usiądziemy obie z tyłu samochodu. Wcisnęłyśmy się z trudem na tylne siedzenie sportowego wozu. Musiałyśmy przytrzymywać rękami nakrycia głowy, kiedy Beau brał zakręty. Krzyczałyśmy, gdy samochód pędził jak huragan po ulicy. W głosie Gisselle jednak wyczuwało się większą przyjemność niż w moim. Ja po prostu bałam się ostrych zakrętów i piszczących opon... Zauważyłam, że stanowimy nie lada sensację dla przechodniów: bliźniaczki o płomiennych włosach, tańczących niczym ogniki na wietrze. Ludzie przystawali na ulicy, by na nas popatrzeć. Młodzieńcy gwizdali i cmokali na nasz widok. Nie bardzo wiedziałam, jak mam na to reagować. Przypomniałam sobie, że czasami, kiedy na rozlewiskach szłam do miasta, mijali mnie kierowcy ciężarówek, gwiżdżąc i zaczepiając w podobny sposób. Gdy byłam młodsza, uważałam, że to zabawne. Raz jednak wystraszyłam się porządnie, kiedy jakiś kierowca brudnej, brązowej ciężarówki, nie tylko zaczął coś do mnie wołać, ale zwolnił i jechał za mną wzdłuż drogi... Uparł się, że podwiezie mnie do miasta. Coś jednak w jego spojrzeniu przeraziło mnie i nakazało nie skorzystać z okazji. Odwróciłam się na pięcie i uciekłam z powrotem do domu. Odjechał. Nie opowiedziałam o tym babuni Catherine w obawie, że nie pozwoli mi więcej pójść samej do miasta. Oczywiście wiedziałam, że są dziewczyny w moim wieku i nieco starsze, które uwielbiają paradować codziennie tam i z powrotem wzdłuż drogi, by tylko zwrócić na siebie uwagę. Ja jednak do nich nie należałam. Fakt, że moja siostra bliźniaczka nie ukrywała zadowolenia z tego, iż przyciągamy uwagę obcych mężczyzn, trochę mi pochlebiał, ale też i przerażał. Gisselle wyglądała na zaskoczoną, iż nie reaguję podobnie jak ona na te zaczepki. Nasza wyprawa do Francuskiej Dzielnicy różniła się znacznie od tej, jaką odbyłam z ojcem. Przy Beau, Gisselle i Martinie zobaczyłam to, czego nie dostrzegłam wtedy, mimo iż właściwie przejeżdżaliśmy tymi samymi ulicami... Być może wynikało to z faktu, że przyjechaliśmy tu o innej porze dnia, znacznie później. Kobiety, stojące w bramach klubów jazzowych i barów, były skąpo odziane, w stroje, które - jak na mój gust - bardziej przypominały bieliznę, niż dzienną garderobę. Twarze miały wyzywająco umalowane. Niektóre używały tyle szminki, różu i konturówki, że wyglądały jak partnerki klownów cyrkowych. Beau i Martin przyglądali się im z zainteresowaniem, a na ich twarzach pojawiły się dwuznaczne uśmieszki. Co chwila jeden pochylał się do drugiego i szeptał mu do ucha coś, co wywoływało u obu histeryczny śmiech. Gisselle szturchała wówczas jednego lub drugiego w bok i sama poddawała się nastrojowi ogólnej wesołości. Podwórka wydawały się ciemniejsze, niż gdy byłam tu z ojcem. Cienie dłuższe, a muzyka głośniejsza. Mężczyźni, a gdzieniegdzie nawet kobiety stojące w drzwiach słabo oświetlonych barów i restauracji, namawiali przechodniów, by skorzystali z najlepszego jazzu w okolicy, najlepszego dancingu i najlepszej kuchni w całym Nowym Orleanie. Zatrzymaliśmy się na parkingu i zjedliśmy po kanapce w jakimś barze, Beau zdobył cztery butelki piwa, choć nikt z nas nie osiągnął jeszcze wieku, który by upoważniał do tego rodzaju zakupów. Usiedliśmy przy stole, na chodniku, jedząc kanapki i popijając piwo. Dwaj policjanci przechadzali się po drugiej stronie ulicy. Serce podskoczyło mi do gardła w obawie przed aresztowaniem. Żaden z nich jednak nie zwracał na nas uwagi. Potem biegaliśmy od sklepu do sklepu, rozglądając się za pamiątkami, zabawkami i gadżetami, które można byłoby kupić. Wreszcie Gisselle zaprowadziła całą naszą czwórkę do seks-shopu. Sprzedawano tu najbardziej szokujące akcesoria do zabaw seksualnych, jakie kiedykolwiek widziałam na oczy. Sądziłam, że trzeba mieć przynajmniej osiemnaście lat, by móc wejść do tego przybytku rozpusty, ale sprzedawca nas nie przegonił. Chłopcy chichocząc przykleili się wręcz do stoiska z czasopismami. Gisselle pokazała mi atrapę męskiego członka wykonaną z twardej gumy. Kiedy poprosiła ekspedienta, by go jej podał, uciekłam ze sklepu. Cała trójka wyszła w kilka sekund po mnie. Pękali ze śmiechu z mojej reakcji. - Nie sądzę, by tata zabrał cię tutaj, kiedy pokazywał ci Francuską Dzielnicę - zakpiła ze mnie Gisselle. - To obrzydliwe! - stwierdziłam z odrazą. - Po co ludzie mieliby kupować te rzeczy? Moje oburzenie wywołało kolejną falę wesołości u Gisselle i Martina. Beau jednak ledwie się uśmiechnął. Przy następnym rogu ulicy Martin poprosił, byśmy zaczekali chwilę, po czym podszedł do mężczyzny w skórzanej kamizelce narzuconej na gołe ciało. Człowiek ten miał na rękach i ramionach liczne tatuaże. Wysłuchał Martina, po czym zniknęli obaj w głębi alejki. - Po co Martin tam poszedł? - zapytałam. - Próbuje zorganizować dla nas coś na później - odparła Gisselle. Spojrzała znacząco na Beau, który uśmiechnął się do niej. - Co zorganizować? - Zobaczysz - powiedziała tajemniczo. Martin wyłonił się z ciemności z zadowoloną miną. - Dokąd chcielibyście pójść teraz? - zapytał. - Pokażmy jej Storyville - zaproponowała Gisselle głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Może lepiej przejdźmy się bulwarem nad oceanem... -zasugerował Beau. - Nie. Musi zobaczyć Storyville. Trzeba dać jej kilka lekcji, jeśli chce pozostać w Nowym Orleanie - upierała się Gisselle. - Co to jest Storyville? - zapytałam. Wyobrażałam sobie to miejsce jako plac, na którym ludzie sprzedają książki i pisma oparte na sławnych przygodach. Zapadła cisza. - Co tam sprzedają? Moje pytanie wywołało kolejny atak śmiechu. - Nie rozumiem, dlaczego śmiejecie się wszyscy z każdego słowa, które powiem i każdego pytania, które zadam! - odezwałam się urażona. - Gdyby któreś z was przyjechało na rozlewiska i wyszło ze mną na bagna, orientowałoby się mniej więcej tak samo w tamtym terenie, jak ja tutaj... Zadawalibyście pytania, które ja z kolei mogłabym uznać za głupie! I zapewniam was, że bylibyście o wiele bardziej przerażeni niż ja, kiedy się tu zjawiłam! - dodałam. Moja riposta zmiotła uśmiechy z ich twarzy. - Ona ma rację - zgodził się ze mną Beau. -1 co 2 tego? Jesteśmy teraz w mieście, a nie na bagnach - rMe poddawała się Gisselle. - A poza tym ja na przykład *ńe mam zamiaru wybrać się na rozlewiska do końca dni moich... Beau i Martin milczeli. - Chodź - odezwała się po chwili Gisselle, ciągnąc mnie za rękę. - Pokażemy ci jeszcze kilka ulic, a ty nam powiesz, co twoim ^daniem tam się sprzedaje. Jej propozycja przywróciła uśmiech na twarzy Martina, Beau jednak nie wyglądał na rozbawionego. Miał nawet nieco zakłopotaną minę. Nie mogłam oprzeć się zwykłej ciekawości i pozwoliłam Gisselle zaprowadzić mnie na ulicę, na której zobaczyłam rząd dziwnych domów. - A gdjsie są sklepy? - zaciekawiłam się. - Wystarczy, że spojrzysz tam - wskazała Gisselle. Przed oczami wyrosła mi imponujących rozmiarów, czteropiętrowa budowla z łukowymi oknami i kopułą na dachu, pomalowaną brudną, białą farbą. Przed tym domem zatrzymała się nagle limuzyna i szofer natychmiast wybiegł, by uchylić d>*zwi auta jakiemuś dystyngowanemu, starszemu panu. Mężczyzna podszedł powoli do bramy i nacisnął dzwonek. W chwilę później ktoś pociągnął wielkie drzwi. Uchyliły *ie ciężko. Staliśmy dość blisko, by słyszeć muzykę dobiegającą ze środka. Wyraźnie też widzieliśmy kobietę, która wpuściła owego dżentelmena. Była wysoka, miała cerę koloru ciemnej oliwki, nosiła suknię z czerwonego brokatu, a na szyi i nadgarstku pobrzękiwało coś, co było chyba imitacją kolii i bransolety z diamentami. Nie mogły to być prawdziwe diamenty* ponieważ były na to zbyt wielkie. Co najciekawsze, miała na sobie pióropusz sięgający od głowy aż do pięt. Za jej plecami dostrzegłam szeroki salon, a w nim kryształowe żyrandole, złote lustra i aksamitne sofy. Czarnoskóry pianista przebiegał palcami po białej klawiaturze fortepianu i podskakiwał na stołku w rytm muzyki. Zaińrn zdążyła zamknąć drzwi, dostrzegłam kątem oka dziewczynę, która miała na sobie jedynie figi i sta- nik. Trzymała w ręku tacę, na której stały chyba kieliszki szampana. - Co to za dom? - zapytałam, wstrzymując oddech. - Nazywa się „U Lulu White" - odparł Beau. - Czy tam odbywają się jakieś przyjęcia? - Tak, ale tylko dla tych, którzy zapłacą - wyjaśniła Gisselle. - To dom publiczny. Burdel! - dodała, widząc że nie mogę się w tym wszystkim połapać. Rzuciłam okiem ponownie na wielkie drzwi. W chwilę później znów się otworzyły i tym razem wyszedł przez nie jakiś dżentelmen, prowadząc młodą kobietę wystrojoną w jaskrawozieloną sukienkę z dekoltem sięgającym niemal pępka. Przez jakiś czas twarz dziewczyny zakrywała chmura białych piór. Kiedy jednak opuściła wachlarz, zaniemówiłam ze zdumienia. Dziewczyna odprowadziła mężczyznę do wielkiej limuzyny i pocałowała go czule na pożegnanie. Kiedy samochód odjechał, podniosła wzrok i dostrzegła nas... To była Annie Gray! Ta sama, która jechała ze mną do Nowego Orleanu i użyła czarów, by pomóc mi dotrzeć do ojca! Natychmiast mnie rozpoznała. - Ruby! - zawołała i pomachała do mnie ręką na powitanie. - Coś takiego!? - wykrzyknął Martin. - Czy ona cię zna? - zapytał Beau. -Gisselle, nie dowierzając własnym oczom cofnęła się o krok. - Cześć - zawołałam. - Widzę, że poradziłaś sobie jakoś ze znalezieniem drogi wmieście... Skinęłam potakująco głową. Coś ścisnęło mnie nagle za gardło. Annie spojrzała na drzwi wejściowe. -Moja ciotka tu pracuje... Pomagam jej od czasu do czasu - rzekła. - Wkrótce jednak dostanę prawdziwą pracę! Znalazłaś ojca bez problemu? Przytaknęłam. - Cześć, chłopaki - zwróciła się do Beau i Martina. - Cześć - odrzekł Martin. Beau skinął tylko głową. - Muszę już wracać do środka - powiedziała Annie. - Poczekaj trochę, a zobaczysz! Będę jeszcze śpiewała gdzieś tutaj... - machnęła ręką i wbiegła na schodki. W progu odwróciła się jeszcze do nas i krzyknęła coś na pożegnanie. - Nie do wiary! Ty ją znasz?! - odzyskała głos Gisselle. - Poznałam ją w autobusie... - próbowałam wyjaśnić tę niezręczną sytuację. - Znasz prawdziwą prostytutkę i mówisz, że nie wiesz, co to jest Storyville - szydziła siostra. - Bo nie wiedziałam... - upierałam się. - Mała siostrusia-cnotusia zna prostytutkę! - nie przestawała Gisselle, tym razem zwracając się bezpośrednio do chłopców. Martin i Beau patrzyli na mnie tak, jakby dopiero co mnie poznali. - Tak naprawdę nie znam jej... - tłumaczyłam. Gisselle uśmiechnęła się drwiąco. - Mmh, nie znasz! Chodźmy stąd wreszcie - rozkazała. W milczeniu wróciliśmy do samochodu. Martin ciągle przypatrywał mi się spod oka. - Gdzie będziemy to robić? - odezwał się w końcu Beau. - U mnie, w domu - odpowiedziała natychmiast Gisselle. - Matka prawdopodobnie wyszła na jakieś przyjęcie, a tata pewnie pracuje... - Co będziemy robić? - zapytałam. - Poczekaj trochę, to się przekonasz - odrzekła Gisselle z tajemniczą miną. Po chwili zwróciła się do chłopaków: - Ona pewnie udaje tylko, że nie wie, o co chodzi. Zna przecież prostytutkę... - Powiedziałam wam przecież: że jej nie znam. Po prostu usiadłam obok niej w autobusie... - usiłowałam ich przekonać. -Wiedziała, że szukasz ojca... To wygląda tak, jakbyście znały się od dawna! - nie dawała za wygraną Gisselle. - Mam nadzieję, że nie pracowałyście w jednym zakładzie, co? - ironizowała. Martin odwrócił się rozbawiony. - Przestań, Gisselle! - warknęłam wreszcie na nią. Beau wystartował z piskiem opon, nie zważając na jej drwiny i śmiech. Edgar powitał nas wszystkich w progu. - Czy matka jest w domu? - zapytała Gisselle. - Nie, panienko - odrzekł. Rzuciła porozumiewawcze spojrzenie na Martina i Beau. Ruszyliśmy za nią do jej pokoju. - Co będziemy robić? - zniecierpliwiłam się, kiedy zrzuciła beret i otworzyła wszystkie okna najszerzej, jak można. Beau opadł natychmiast na jej łóżko, a Martin usiadł przy lustrze toaletki, spoglądając na mnie wymownie i uśmiechając się głupawo. - Zamknijcie drzwi - poleciła Gisselle. Potem skinęła na Martina, który wyjął z kieszeni coś, co przypominało papierosy, które skręcał własnoręcznie dziadunio Jack. - Papierosy?! - zdziwiłam się. Poczułam przypływ ulgi. Wiedziałam, że na rozlewiskach były dzieciaki, które zaczynały palić w wieku dziesięciu czy jedenastu lat. Kryli się z tym po różnych szopach, a rodzice niektórych nawet się temu specjalnie nie sprzeciwiali. Mnie jednak nigdy nie smakowały papierosy. Nie chciałam zamienić się w popielniczkę. Nienawidziłam zapachu dymu papierosowego, który roztaczała wokół siebie część moich szkolnych kolegów. - To nie są papierosy. To skręty - wyjaśniła mi Gisselle. - Skręty? Martin uśmiechnął się szeroko. Beau wyprostował plecy, uniósł brwi i przyglądał mi się uważnie. Pokręciłam głową. -Nie słyszałaś nigdy o trawce? Marihuana... - drwiła Gisselle. Otworzyłam usta ze zdziwienia. Przypominały teraz duże „O". Prawdę powiedziawszy, nigdy nie widziałam czegoś takiego z bliska... Oczywiście, wiedziałam o istnieniu narkotyków. Na rozlewiskach było kilka barów szybkiej obsługi, które proponowały tego typu rozrywki. Jednak babunia Catherine nie pozwalała mi nawet się do nich. zbliżyć. Niektórzy rozmawiali o trawce w szkole, część pewnie paliła, ja jednak nie przyjaźniłam się z nikim, kto brał. - Oczywiście, że słyszałam- odparłam. -Ale nigdy nie próbowałaś? - zapytała z drwiącym uśmieszkiem. Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Czy powinniśmy jej uwierzyć tym razem? - zwróciła się do Beau. Wzruszył ramionami. - To prawda! - upierałam się. - W takim razie dziś będzie twój pierwszy raz - zadecydowała moja siostra. - Martin... Wstał i podał każdemu skręta. Zawahałam się, sięgając po swojego. - No bierz, nie ugryzie cię - zachęcał. - Pokochasz to. Zobaczysz. - Jeśli chcesz się trzymać z nami i resztą naszych znajomych, nie możesz być ciućmą - odezwała sie znów Gis-selle. Spojrzałam na Beau. - Powinnaś spróbować przynajmniej raz~ rzekł. Niechętnie wzięłam skręta. Martin zapalił wszystkie. Pociągnęłam szybko i wypuściłam dym, czując, jak gryzie mnie w język. - Nie! Nie! Nie! - usłyszałam głos siostry - Tego nie pali się jak zwykłego papierosa. Udajesz, czy rzeczywiście jesteś taka ciemna? - Nie jestem ciemna - zaprzeczyłam urażona. Spojrzałam na Beau, który zaciągał sif dymem z marihuany i wyciągnął na sofie, rozkoszując jeL° działaniem. - Niezła... - powiedział. - Wdychasz dym i trzymasz go przez chwilę w ustach -poinstruowała mnie Gisselle. - No! Dalejże zrób to! - nalegała, stojąc nade mną i mrożąc mnie władczym spojrzeniem. Posłuchałam jej, choć niechętnie. - To jest to... - zachłystywał się Martin Siedział w kucki na podłodze i zaciągacie z rozkoszą. Gisselle włączyła jakąś muzykę. Oczy wszystkich ciągle zwrócone były na mnie, nie przestawałam więc zaciągać się, wdychać, przetrzymywać i wypuszczać dym... Wkrótce poczułam jakąś lekkość i ogarnęło mnie błogie uczucie .. Miałam wrażenie, że gdy tylko przymknę oczy, wzlecę pod surit. Musiałam mieć bardzo zabawną minę, bo cała trójka pokładała się ze śmiechu. Teraz, choć sama nie wiem, dlaczego, i ja zaczęłam się bawić z nimi. Zaśmiewałam się do tego stopnia, że zaczął mnie boleć brzuch. Nie zważając na te objawy śmiałam się dalej. Nie byłam w stanie przestać. Nagle radosne uniesienie przerodziło się w płacz. Poczułam, jak łzy płyną mi po policzkach, a twarz wykrzywia grymas rozpaczy. Nim się zorientowałam, siedziałam na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i łkałam jak niemowlę. - Tego tylko brakowało - jęknął Beau. Wstał pospiesznie i wyrwał mi spomiędzy palców skręta z marihuaną. Potem poszedł do łazienki Gisselle i spuścił go z wodą. -Hej! Co ty robisz? To dobry towar! - zawołał za nim Martin. -1 drogi - dorzucił. - Może byś coś z nią zrobiła, Gisselle - powiedział Beau widząc, że nie tylko nie przestaję płakać, a zaczynam wręcz spazmować. Ramiona mi drżały i kłuło mnie w piersiach. Nie mogłam się opanować. ,•- To za silne dla niej - stwierdził. - A co ja niby mam zrobić? - skrzywiła się Gisselle. - Uspokój ją. - Sam ją uspokój - prychnęła moja siostra i położyła się niedbale na plecach na podłodze. Martin zarechotał i podpełzł, by wyciągnąć się obok niej. - Świetnie! - zareagował Beau. Nachylił się nade mną i wziął mnie pod rękę. - Chodź, Ruby. Najlepiej będzie, je-sh pójdziesz się położyć do swojego pokoju. Chodź... - zachęcał. Nadal szlochając, pozwoliłam mu podnieść się i wyprowadzić z pokoju Gisselle. - To twój pokój? - zapytał, wskazując sąsiednie drzwi. Przytaknęłam ruchem głowy. Nacisnął klamkę i wprowadził mnie do środka. Położyłam się i zakryłam rękami oczy. Stopniowo spazmy ustawały, a z moich ust wydobywało się tylko ciche kwilenie. Nagle dostałam czkawki, której nie mogłam opanować. Beau poszedł do łazienki i przyniósł mi stamtąd szklankę wody. - Wypij to - polecił. Usiadł obok mnie i pomógł mi unieść głowę. Przysunął szklankę do moich ust. Wypiłam kilka łyków. - Dziękuję - wybełkotałam i znów wybuchnęłam śmiechem. - O nie! Tylko nie to! - jęknął. - Przestań, Ruby. Opanuj się. Dość tego... - uspokajał mnie. Starałam się wstrzymać oddech, lecz powietrze po prostu eksplodowało mi w ustach, zmuszając do ich otwierania. Wszystko, co robiłam, wywoływało u mnie śmiech. Wreszcie poczułam się tak wyczerpana, że wypiłam jeszcze trochę wody, zamknęłam oczy i zaczęłam głęboko oddychać. - Przepraszam - jęczałam. - Przepraszam... - W porządku. Słyszałem o ludziach, którzy reagują w ten sposób, ale nigdy nie widziałem tego na własne oczy. Lepiej się czujesz? - Tak, już normalnie. Jestem tylko trochę zmęczona -dodałam i pozwoliłam ciału opaść na poduszkę. - Naprawdę stanowisz dla mnie zagadkę, Ruby - powiedział. - Wydaje się, że o różnych sprawach wiesz o wiele więcej od Gisselle, a z drugiej strony jesteś taka niedoświadczona. - Ja nie kłamałam - zaczęłam. - Nie kłamałaś, kiedy? - Nie kłamałam. Poznałam ją w autobusie. - Ach, o to chodzi. Siedział przy mnie przez chwilę. Poczułam, jak jego dłoń gładzi mnie po włosach. Po chwili nachylił się, by pocałować mnie w usta. Nie otworzyłam oczu podczas pocałunku, ani później, kiedy zastanawiałam się, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę, czy to kolejny efekt działania marihuany. Poczułam jeszcze, jak Beau wstaje, ale nie usłyszałam już, jak zamknął drzwi za sobą. Zasnęłam. Obudziłam się dopiero wtedy, gdy poczułam, że ktoś szarpie mnie za ramię z taką energią, że podskakuje całe łóżko. Podniosłam powieki i zobaczyłam nad sobą twarz Gisselle. - Matka przysłała mnie na górę, żebym cię przyprowadziła - burknęła. -Co? - Czekają przy stole. Kolacja, idiotko! Usiadłam na łóżku, przetarłam oczy i spojrzałam na zegar. -Musiałam stracić przytomność... - powiedziałam, widząc, która jest godzina... -Tak, straciłaś... Tylko przypadkiem nie mów im dlaczego, dobrze ci radzę. - Oczywiście, że nie powiem. - Mam nadzieję. Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym wykrzywiła usta w chytrym uśmieszku. - Zdaje się, że Beau bardzo cię lubi - stwierdziła z przekąsem. - Bardzo się zdenerwował tym, co się stało. Spojrzałam na nią bez słowa. Wydęła pogardliwie wargi. - I tak zaczyna mi się już nudzić... - rzekła. - Może pozwolę ci zatrzymać go dla siebie. Potem ty oddasz mi jakąś przysługę - dodała. - No, pospiesz się z tym schodzeniem jta dół, jeśli chcesz uniknąć wymówek. Patrzyłam, jak wychodzi z mojego pokoju. Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego jakikolwiek chłopak miałby lubić dziewczynę, która tak lekceważy jego względy. Po prostu chce mi go odstąpić i poszukać sobie kogoś innego... A może ona tylko udawała, że chce mi go oddać...? Bo już i tak powoli zaczynała go tracić...? Ale co ważniejsze, ja tego chciałam. 21. Ruby ^Przystosowywanie się dni później skończyły się ferie i rozpoczęły zajęcia w szkole. Pomimo zapewnień wszystkich wkoło, i mimo solennego przyrzeczenia Beau, że pomoże mi się zaaklimatyzować w nowym środowisku, przekraczając próg mojej nowej szkoły, w dodatku szkoły średniej w wielkim mieście, czułam się zdenerwowana i onieśmielona. Nic nie pomogły kolejne czary Niny. Beau przyjechał po Gisselle, by zabrać ją do szkoły. Ja miałam pojawić się tam z Daphne i ojcem, który postanowił mi towarzyszyć pierwszego dnia i zapisać mnie osobi- ście. Pozwoliłam Gisselle wybrać bluzkę i spódnicę, które miałam założyć. - Mogę ci zająć miejsce blisko siebie na każdej lekcji -obiecała siostra i pobiegła na dół, gdzie czekał już Beau. -Jestem otoczona chłopakami, a każdy z nich prędzej by umarł, niż się przesiadł. Ale nie przejmuj się. Zarezerwujemy ci miejsce przy naszym stoliku podczas lunchu w stołówce. Spieszyła się bardzo, ponieważ Beau trąbił już na nią dwukrotnie, a mówiła, że w tym miesiącu spóźnili się trzy razy i to z jej winy. Kolejne spóźnienie groziło tygodniowym zawieszeniem w prawach ucznia. - Dziękuję - zawołałam w ślad za nią. Byłam taka podenerwowana, że czułam odrętwienie od czubka głowy aż po koniuszki palców. Przyjrzałam się sobie raz jeszcze w lustrze, po czym zeszłam na dół, by zaczekać tam na ojca i Daphne. Wtedy właśnie Nina ofiarowała mi kolejne dobre gris-gris i następny kawałek kości czarnego kota. Podziękowałam i wrzuciłam kostkę głęboko do torebki, gdzie leżała już ta, którą podarowała mi Annie Gray. Zastanawiałam się, czy posiadając te wszystkie amulety może się coś nie udać. W kilka minut później na dół zeszła. Daphne w towarzystwie mojego ojca. Prezentowała się niezwykle elegancko. Włosy miała zaczesane do tyłu i splecione w warkocz. Uszy zdobiły złote kolczyki w kształcie koła. Miała na sobie bawełnianą szmizjerkę w kolorze kości słoniowej z długimi rękawami, koronkowymi mankietami i niewielkim dekoltem. W butach na wysokim obcasie i z parasolką, pasującą do sukienki, wyglądała raczej jak dama wybierająca się na popołudniowe garden-party, niż matka idąca zapisać córkę do szkoły średniej. Uszczęśliwiony ojciec uśmiechał się bez przerwy. Daphne jednak wcale nie cieszył fakt, że mam chodzić razem z Gisselle do szkoły, w dodatku do szkoły tak elitarnej. - Wszyscy już wiedzą o tobie - zaczęła robić mi wykład, kiedy wsiedliśmy do samochodu. - Jesteś tematem numer jeden podczas każdej partyjki brydża, czy kolacji w Di-strict Garden i nie tylko. Należy więc oczekiwać, że dzieci tych ludzi będą równie zainteresowane twoją osobą. - Jedno musisz pamiętać: nosisz nazwisko Dumas. Nigdy *łiie wolno ci zapomnieć, jaki ród reprezentujesz. Rozumiesz, Ruby? - Tak, proszę pani... To znaczy: mamo - poprawiłam się pospiesznie. Już zaczęła się krzywić, ale powściągnęła swoje niezadowolenie. - Wszystko będzie dobrze - uspokajał mnie ojciec. - Postaraj się tylko nawiązać ze wszystkimi przyjazne stosunki. - Uważaj, proszę, czy zjednujesz sobie właściwych przyjaciół, Ruby - ostrzegła mnie Daphne. - W ostatnich latach namnożyło się w tej dzielnicy ludzi z różnych warstw społecznych. Niektórzy z nich nie są ani dobrze urodzeni, ani nie mają wysokiej pozycji, jaka przystoi prawdziwym Kre-olom. Ogarnęła mnie panika. Skąd ja mam wiedzieć, jak odróżnić Kreola dobrze urodzonego od nuworysza? Daphne wyczuła moje obawy. - Jeśli będziesz miała wątpliwości, kto jest kim, zapytaj wcześniej Gisselle - poradziła. Szkoła Gisselle, do której teraz i ja miałam uczęszczać, nazywała się Beauregard School. Jej nazwa wywodziła się od nazwiska generała konfederatów, o którym tylko nieliczni uczniowie wiedzieli cośkolwiek. Przed budynkiem szkolnym stał jego pomnik. Mężczyzna z mieczem wyciągniętym wysoko w górę wyglądał, jakby przez wszystkie te lata nadal gromił najeźdźców. Miecz porządnie zaśniedziały, gdzieniegdzie był też wyszczerbiony i popękany. Pomnik ustawiono na środku placu przed szkołą, na wprost głównego wejścia. Przyjechaliśmy kilka sekund po dzwonku, który obwieścił początek dnia szkolnego. Budynek z czerwonej cegły wydał mi się potężny i surowy. Miał trzy piętra i rzucał długi, czarny cień na okoliczne żywopłoty, kwiaty, dęby i magnolie. Zaparkowawszy samochód weszliśmy do gmachu szkoły i natychmiast skierowaliśmy się w stronę gabinetu dyrektora. Musieliśmy przejść najpierw przez sekretariat, w którym siedziała starsza kobieta. Wydawało się, że za chwilę zginie pod stertą papierów. Palce miała poplamione na niebiesko. Nawet na podbródku widoczna była smuga atramentu. Kiedy weszliśmy, podniosła wzrok, rozpoznała Daphne i natychmiast zaczęła przygładzać włosy. Nagle spostrzegła plamy na palcach i szybko wsunęła dłonie pod stół. -Dzień dobry, pani Dumas - powitała nas. - Witam pana. Skinęła do ojca głową. Ten uśmiechnął się, po czym spojrzał na mnie, nie zmieniając wyrazu twarzy. - A to nasza nowa uczennica? - zapytała. - Tak - odparła Daphne. - Jesteśmy umówieni o ósmej z doktorem Stormem - dodała, spoglądając na zegar ścienny, który właśnie wybił ósmą. - Tak, proszę pani. Poinformuję go o przybyciu państwa - powiedziała, wstając z krzesła. Zapukała do drzwi gabinetu szefa i uchyliła je na tyle tylko, by móc się wśliznąć i zamknąć je za sobą bezszelestnie. Uczniowie, którzy stali w sekretariacie, zaczęli się powoli wycofywać, przyglądając mi się z takim zaciekawieniem, iż poczułam się, jakby wyrosła mi nagle na nosie wielka brodawka. Kiedy już wyszli, rozejrzałam się wokół uważnie. Zobaczyłam półki pełne starannie poukładanych ulotek, afisze informujące o zbliżających się zawodach sportowych, przedstawieniach teatralnych, regulamin przeciwpożarowy oraz regulamin określający co wolno, a czego nie wolno uczniowi w szkole i poza nią. Zauważyłam, że palenie było szczególne wzbronione, a za wandalizm, którego ślady były wyraźnie widoczne na pomniku Beauregarda, groziło natychmiastowe wydalenie ze szkoły. Sekretarka pojawiła się po chwili, tym razem otwierając nam drzwi na całą szerokość, byśmy mogli wejść. - Doktor Storm czeka na państwa - oznajmiła, zapraszając nas do środka. Przed biurkiem dyrektora stały już trzy krzesła. Poczułam się, jakbym na śniadanie połknęła tuzin żywych motyli. Zazdrościłam Daphne pewności siebie. Gospodarz powstał, by nas powitać. Doktor Lawrence P. Storm, którego nazwisko widniało na identyfikatorze, był otyłym mężczyzną o owalnej twarzy A policzkach, które zwisały kilka centymetrów poniżej linii szczęki. Miał grube, czerwone usta i podpuchnięte brązowe oczy, które przywodziły na myśl rybę. Nieco później Daphne, która wiedziała wszystko o wszystkich, którzy się liczyli według niej, powiedziała mi, że dyrektor szkoły cierpi na dolegliwości tarczycy. Zapewniła mnie jednak, że to najlepszy spośród dyrektorów szkół średnich w Nowym Orleanie i że ma doktorat z propedeutyki nauczania. Doktor Storm miał zaczesane do tyłu włosy z przedziałkiem na samym środku. Wyciągnął pulchną, niewielką dłoń w stronę mojego ojca, który natychmiast ją uścisnął. - Witam, panie Dumas... Witam panią - skłonił się Daphne. - Znakomicie państwo wyglądacie... - Dziękujemy, doktorze Storm - odrzekł ojciec. Daphne jednak, nie zwracając uwagi na komplement przeszła od razu do rzeczy. - Przybyliśmy tu, by zapisać naszą córkę do szkoły... Jestem pewna, że poznał pan już kulisy tej sprawy - dodała. Krzaczaste brwi doktora Storma uniosły się niczym jaskółki w locie. - Tak, proszę pani. Może zechcą państwo usiąść - zaproponował. Zajęliśmy przeznaczone dla nas miejsca. Dyrektor zaczął grzebać w papierach. - Spodziewając się przybycia państwa przygotowałem już wcześniej niezbędne dokumenty. Masz na imię Ruby, prawda? - zwrócił się do mnie. - Tak, proszę pana. - Doktorze Storm - poprawiła mnie Daphne. - Tak, doktorze Storm - powtórzyłam. Dyrektor nadal uśmiechał się urzędowo. - W takim razie, Ruby... - ciągnął - pozwól, że powitam cię w naszej szkole z nadzieją, że pobyt w niej okaże się dla ciebie ze wszech miar produktywny... Udało mi się umieścić cię na wszystkich lekcjach w grupie twojej siostry, by mogła ci pomóc dogonić program. - Następnie zwrócił się do ojca. - Wszelkie dodatkowe informacje na temat dotychczasowej edukacji córki, jakich mógłby pan udzielić, okażą się niezwykle przydatne. - Oczywiście - odrzekł mój ojciec. - Chodziłaś w tym roku do szkoły, prawda, Ruby? - Tak, doktorze Storm. Zawsze chodziłam do szkoły - dodałam z naciskiem. - To świetnie - stwierdził. Oparł dłonie na biurku i pochylił się do przodu. - Spodziewam się jednak, że twoje dotychczasowe szkolne doświadczenia będą się różnić od naszych. Na początek chciałbym ci przekazać kilka informacji. Beauregard School uważana jest za jedną z najlepszych i najbardziej postępowych uczelni w mieście. Mamy tu najlepszych nauczycieli i osiągamy najlepsze wyniki. Uśmiechnął się do mojego ojca i Daphne, po czym mówił dalej. II - Twój przypadek jest raczej wyjątkowy. Nie zdziw się więc, że staniesz się obiektem zainteresowania, plotek i tak dalej, co na początku może ci utrudnić przystosowanie się do nowych warunków. Słuchałam. - Nie będzie to jednak niemożliwe - dodał pospiesznie, widząc przestrach na mojej twarzy. - Służę ci radą i pomocą we wszelkich trudnych sytuacjach. Wystarczy, że po prostu przyjdziesz do tego gabinetu i poprosisz o rozmowę... Jego czerwone usta rozciągały się, rozciągały, aż wreszcie stały się wąskie, niczym ołówki, a kąciki wtłoczyły się bezlitośnie w tłuste policzki. - Oto twój plan zajęć - powiedział, podając mi kartkę papieru. - Poprosiłem jedną z naszych wzorowych uczennic o wprowadzenie cię w życie szkoły już od dziś. Spojrzał na ojca i Daphne. - To jeden z obowiązków naszych najlepszych uczniów. Mam nadzieję, że nie sprzeciwiają się państwo... - Oczywiście, że nie, doktorze Storm. - A pan z kolei zrozumie, dlaczego nie mamy dokumentów, które zwyczajowo wymagane są przy przenosinach z jednej szkoły do drugiej... - odezwała się Daphne. - Ta sytuacja spadła na nas niczym grom z jasnego nieba. -Ależ oczywiście... - przerwał doktor Storm. - Proszę się tym nie martwić. Zbierzemy wszelkie informacje i pój-' dziemy ich śladem niczym Sherlock Holmes, by dotrzeć do tego, co niezbędne. Znów spojrzał na mnie i oparł się w fotelu. - Ponieważ nie znasz zasad i obowiązującego u nas regulaminu, wiele rzeczy, które tu robimy, wyda ci się odmienne. Przygotowałem więc dla ciebie te oto informatory -rzekł, podając mi stos zapisanych papierów. - Jest tu dokładnie wszystko: nasze normy regulujące ubiór szkolny, zachowanie, system ocen, słowem, wszystko to, czego wymagamy od ucznia i co uważamy za niepożądane. Jestem pewien, że z uwagi na rodzinę i dom, z jakiego się wywodzisz, żadna z tych zasad nie sprawi ci kłopotu... Jednakże - dodał zaciskając usta - będziemy musieli egzekwować wszelkie reguły i w twoim przypadku, choćby z tego tylko względu, że stosujemy je do wszystkich. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. - Tak, proszę pana. - Doktorze Storm - poprawił mnie tym razem osobiście. - Doktorze Storm. Znów się uśmiechnął. - No cóż, w takim razie, nie ma sensu zatrzymywać jej tutaj i opóźniać momentu rozpoczęcia zajęć... Wstał z krzesła i podszedł do drzwi. - Pani Eltz... - zawołał. - Proszę posłać po Caroline Hig-gins. Wrócił do biurka i znów usiadł. - Kiedy Ruby będzie już na zajęciach, możemy dopełnić formalności, a państwo przekażą mi wszelkie informacje na temat córki. Ja zadbam o resztę... Możecie być państwo pewni, że każde słowo, które padnie w tym pokoju, zostanie zachowane w ścisłej tajemnicy. - Nie sądzę... - odezwała się Daphne lodowatym tonem - byśmy mieli panu do powiedzenia coś, czego pan jeszcze nie wie. Wyniosła postawa i lodowaty ton głosu Daphne podziałał na niego niczym kubeł zimnej wody na wybuchający pożar. Doktor Storm skurczył się na swoim krześle, a jego uśmiech stracił moc. Dyrektor szkoły w ciągu kilku sekund zmienił się z administracyjnego ważniaka w zwykłego biurokratę. Chcąc się opanować, zaczął przeglądać jakieś formularze. Odetchnął z ulgą, kiedy pani Eltz powiadomiła go 0 przybyciu Caroline Higgins. - To dobrze, to dobrze - powtórzył, wstając z krzesła po raz kolejny. - Chodź w takim razie, Ruby. Zacznijmy twoją przygodę... Zaprowadził mnie do sekretariatu, korzystając z tego, by umknąć przed wyniosłym wzrokiem Daphne. - To jest Ruby Dumas, Caroline - przedstawił mnie nowej koleżance. Była szczupłą, ciemnowłosą dziewczyną o bladej cerze 1 miłej twarzy częściowo przesłoniętej okularami, które grubością szkieł przypominały gogle i czyniły jej oczy groteskowo wielkimi. Kąciki jej warg opadały, nadając twarzy smutny wyraz. Obdarzyła mnie miłym, nieśmiałym uśmiechem, po czym wyciągnęła drobną dłoń. Uścisnęłyśmy sobie ręce. - Caroline wie już, co do niej należy - stwierdził doktor Storm. - A więc, co najpierw, Caroline? - zapytał, jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście wie. - Angielski, doktorze Storm. - Zgadza się. W porządku, dziewczęta... Możecie odejść. I proszę, byś pamiętała, Ruby, że drzwi mojego gabinetu zawsze stoją dla ciebie otworem. - Dziękuję, doktorze Storm - odrzekłam. Wyszłam za Caroline na korytarz. Po kilku krokach zatrzymała się i odwróciła. Tym razem uśmiechnęła się do mnie znacznie śmielej. - Cześć. Muszę ci od razu powiedzieć, jak mnie tu wszyscy nazywają, żebyś w razie czego wiedziała o kogo chodzi. Mookie... - dodała. - Mookie? Dlaczego? Tak przecież przezywa się kujonów. Wzruszyła ramionami. - Ktoś mnie kiedyś nazwał w ten sposób i rozeszło się to lotem błyskawicy po całej szkole. Jeśli nie zareaguję na to przezwisko, to po prostu nie zawołają mnie drugi raz... -odrzekła zrezygnowanym głosem. - Wiesz, naprawdę jestem podekscytowana, że mam cię wprowadzić. Wszyscy tu mówią tylko o tobie i Gisselle oraz o tym, co się wam przydarzyło, kiedy byłyście niemowlakami. Pan Stegman próbował prowadzić lekcję na temat Edgara Allana Poe, ale nikt go nie słuchał. Od chwili, kiedy zostałam wezwana do dyrektora, na pewno wszystkie oczy skierowane są w stronę drzwi. Słuchając jej zaczęłam odczuwać przerażenie. Za chwilę będę musiała wejść do klasy. To nieuniknione. Ruszyłam za Mookie, prawie nie słuchając jej wykładu. Pokazywała, gdzie znajdują się poszczególne korytarze, stołówka, sala gimnastyczna, gabinet lekarski i jak wyjść na boisko. Zatrzymałyśmy się przed drzwiami sali wykładowej języka angielskiego. - Gotowa? - zapytała mnie. - Nie, ale nie mam innego wyboru... - stwierdziłam. Roześmiała się i otworzyła drzwi. W tym momencie klasa wyglądała tak, jakby nagle powiał wiatr i zwrócił głowy wszystkich w jedną stronę. Nawet nauczyciel, wysoki mężczyzna o kruczoczarnych włosach, smolistym wąsiku i ciemnych oczach, zastygł na chwilę w bezruchu, nie opuszczając wskazującego palca prawej dłoni, który trzymał wycelowany w sufit. Przebiegłam wzrokiem bezkresne morze zaciekawionych twarzy i odnalazłam Gisselle, która siedziała w prawym tylnym kącie klasy. Uśmiechała się nieznacznie. Tak, jak powiedziała: wkoło niej rzeczywiście roiło się od chłopców, jednak nie było w tej grupie ani Beau, ani Martina. - Dzień dobry - powiedział pan Stegman, szybko przychodząc do siebie. - Nie muszę chyba mówić, że spodziewałem się twojego przybycia. Proszę, zajmij miejsce - wskazał mi trzecią ławkę w rzędzie najbliżej drzwi. Byłam zaskoczona, że w sali znalazł się wolny stolik z samego przodu. Po chwili jednak zauważyłam, że siedzę dokładnie za Mookie, pomyślałam więc, że pewnie zostało to wszystko uprzednio przygotowane. - Dziękuję - odrzekłam i podeszłam od razu do ławki. Niosłam notatnik, pióra i ołówki, o które oczywiście zadbała Daphne. - Nazywam się Stegman - przedstawił się. - My już znamy twoje imię, czyż nie, klasa? Rozległ się gromki śmiech. Oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę. Nauczyciel sięgnął na biurko i podniósł książki z tekstami literackimi. - To dla ciebie. Wypisałem numery podręczników. To jest gramatyka... - podniósł do góry podręcznik. - Podejrzewam, że niektórym z was również dobrze zrobi przypomnienie, jak wygląda ta książka - stwierdził. Znowu przerwał mu gromki wybuch śmiechu. - A oto podręcznik do nauki literatury... Jesteśmy właśnie w trakcie omawiania twórczości Edgara Allana Poe i jego noweli „Zabójstwo przy Rue Morgue". Każdy powinien był przeczytać tę nowelę w czasie ferii - dodał, przenosząc wzrok na klasę. Niektórzy, zawstydzeni, spuścili oczy.""" Nauczyciel zwrócił się do mnie. ^ -Dziś będziesz musiała po prostu siedzieć i słuchać. Prosiłbym jednak, byś przeczytała tę nowelę wieczorem. - Ależ ja ją już czytałam, proszę pana - odrzekłam. - Słucham? - przyjrzał mi się zaskoczony.^-Znasz ją? Kiwnęłam głową. \ - Wobec tego, kto jest głównym bohaterem? - Dupin, detektyw Poego. - Więc wiesz także, kto jest mordercą...? - Tak, proszę pana - powiedziałam, uśmiechając się. - I wiesz, dlaczego ta nowela jest tak znacząca? - To jedna z pierwszych amerykańskich opowieści detektywistycznych - powiedziałam. - No, no... Wygląda na to, że nasi sąsiedzi z rozlewisk nie są aż tak zacofani, jak to się niektórym wydaje - stwierdził, spoglądając na klasę. - Prawdę mówiąc, to właśnie do kilku osób z tej grupy pasowałby raczej ten przymiotnik! -dodał. Wydawało mi się, że spojrzał przy tym na Gisselle. - Posadziłem cię z dala od twej siostry, ponieważ obawiałem się, że nie będę w stanie was odróżnić. Widzę jednak, że nie powinienem mieć z tym najmniejszego kłopotu - dodał. Klasa znowu zareagowała śmiechem. Bałam się odwrócić jdo tyłu i spojrzeć na Gisselle... Zamiast tego spuściłam oczy. Serce biło mi tak głośno, że wydawało mi się, iż wszyscy to słyszą. Nauczyciel wrócił do Poego. Co chwila patrzył w moją stronę, czekając na potwierdzenie swych słów, albo że dodam coś od siebie. Po jakimś czasie wziął się do sprawdzania zadań domowych. Odwróciłam się bardzo powoli i spojrzałam na Gisselle. Siedziała z kwaśną miną. Wyglądała na zdziwioną i silnie rozczarowaną. - Wywołałaś prawdziwą sensację na lekcji pana Stegma-na - powiedziała do mnie Mookie, kiedy zadzwonił dzwonek. - Cieszę się, że czytałaś Poego... Wszyscy śmieją się ze mnie, że tak dużo czytam. - Dlaczego?! - Po prostu się śmieją - stwierdziła Mookie. Dogoniła nas Gisselle ze swoją świtą. - Nie ma sensu przedstawiać cię teraz komukolwiek -stwierdziła. - I tak zapomnisz, jak się kto nazywa. Zrobię to podczas lunchu. Dwie z jej koleżanek okazały niezadowolenie, a i kilku chłopców wyglądało na rozczarowanych. - No dobrze. To jest Billy, Edward, Charles i James. Wymieniła imiona tak szybko, że nie zdążyłam zorientować się, który z nich które nosił. - To Claudine. A to Antoinette. Dwie moje najlepsze koleżanki - rzekła, wskazując brunetkę i blondynkę mniej więcej naszego wzrostu. - Wierzyć mi się nie chce, jak bardzo jesteście do siebie podobne - zauważyła Claudine. - Przecież wiesz, że są bliźniaczkami - powiedziała Antoinette. - Wiem, że są bliźniaczkami. Ale Gibsonki to też bliź-niaczki, a jednak Mary nie jest tak bardzo podobna do Grace... - To dlatego, że nie są bliźniaczkami jedno jajowymi -zaczęła mentorskim tonem Mookie. - Urodziły się wprawdzie jednocześnie, ale pochodzą z dwóch różnych jaj w łonie matki. - Oj, proszę cię, daj sobie na wstrzymanie, dobrze, Panno Wszechwiedząca? - przerwała jej Claudine. - Staram się być pomocna i uprzejma - broniła się Mookie. - Następnym razem, kiedy zapragniemy towarzystwa chodzącej encyklopedii, to cię zawołamy - dodała Antoinette. - Czy ty nie musisz przypadkiem wpaść na chwilę do biblioteki? - zakpiła niedwuznacznie. - Mam oprowadzić Ruby i zapoznać ją ze szkołą. Doktor Storm wyznaczył mnie do tego zadania. - A my cię z niego zwalniamy! Znikaj, Mookie - zawołała Gisselle. - Potrafię sama wprowadzić moją siostrę, jeśli tylko zechcę. -Ale... - Nie chcę, żeby Mookie miała przeze mnie przykrości, Gisselle... - wtrąciłam. - Dam sobie radę. Mookie obdarzyła mnie wdzięcznym spojrzeniem. - No to się rozejrzyj, ale nie przyprowadzaj jej przypadkiem do naszego stolika podczas lunchu. Przy niej każdy traci apetyt - rzuciła Gisselle ku powszechnej radości koleżanek. Beau zbliżał się do nas z innej części budynku. Za nim podążał Martin. - Jak idzie? - zapytał. - Nieźle - odrzekła moja siostra. - Nie przejmujcie się, jest w dobrych rękach. Mookie się nią opiekuje. Chodź -zawołała, biorąc Beau pod rękę i odciągając go na bok, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. -Ale... Zobaczymy się podczas lunchu - krzyknął do nas. - Pospieszmy się lepiej, żeby nie spóźnić się na warsztaty socjologiczne - wtrąciła Mookie. - A my chcemy się spóźnić na warsztaty socjologiczne! -zawołali chórem chłopcy i dziewczęta wokół nas. Twarz Mookie oblała się purpurą. - Zaprowadź mnie - poprosiłam ją czym prędzej. Odeszłyśmy od grupy. Kiedy przechodziłyśmy korytarzem, uczniowie przystawali, by mi się przyjrzeć. Niektórzy rzucali pospieszne „Cześć!", inni uśmiechali się. Większość Jednak po prostu przyglądała mi się, po czym szeptali coś do ucha jeden drugiemu. Nawet niektórzy nauczyciele przystawali w progu sal, by rzucić na mnie okiem, kiedy szłam korytarzem mojej nowej szkoły. Zastanawiałam się, kiedy przestanę być obiektem zainteresowania, kiedy zmieszam się z tłumem? Z lekcji na lekcję, na socjologii, biologii, matematyce, coraz bardziej dochodziłam do wniosku, że nie mam aż takich zaległości, jak się spodziewałam. Główną tego przyczynę stanowił fakt, że bardzo wiele czytałam. Babunia Ca-therine zawsze podkreślała, jak ważne jest wykształcenie, a zwłaszcza oczytanie, w życiu człowieka. Zachęcała mnie, bym przynosiła do domu książki z biblioteki. Toteż zamiast utwierdzić się w przekonaniu, że nauczyciele w Beauregard School onieśmielają mnie, doszłam do wniosku, że są przyjaźnie do mnie nastawieni i okazują chęć pomocy. Podobnie jak pan Stegman, wszyscy byli pod wrażeniem moich zdolności i wiedzy. Wyglądali na uszczęśliwionych, że ktoś traktuje poważnie ich zajęcia. Minął ranek, a nauczyciele wiedzieli już, co umiem i jak przykładnie pracuję na lekcjach. Gisselle ciągle porównywano ze mną i karcono, że nie traktuje nauki równie poważnie, jak ja. Nie czułam się z tego powodu szczęśliwa. Widziałam, jak bardzo ją to irytuje. Kiedy spotkałyśmy się na lunchu, była już na mnie piekielnie zła. Z jej twarzy łatwo dało się wyczytać, że zazdrości mi wszystkiego, a zwłaszcza powszechnego zainteresowania. - Spotkamy się po lunchu - powiedziała Mookie, zerkając na Gisselle, i siadając sama przy oddzielnym, pustym stoliku. Od tyłu podszedł Beau i połaskotał mnie pod żebrami, nim zdołałam zaprosić Mookie, by siadła razem z nami. Pisnęłam i odwróciłam się. - Beau, przestań! I tak już wyróżniam się w tym tłumie, niczym krab w gumbo z kurczaka. Roześmiał się i omiótł mnie ciepłym spojrzeniem swoich pięknych, błękitnych oczu. - Słyszałem, że wszyscy cię polubili, a zwłaszcza nauczyciele... - pochwalił mnie. - Wiedziałem, że tak będzie. Chodź, pójdziemy coś przekąsić. Podprowadził mnie do kolejki, wzięliśmy tace i zanieśliśmy je do stołu, przy którym jadła Gisselle wraz z przyjaciółkami. Siostra siedziała sztywno niczym królowa podczas defilady. Starała się zachować dystans. - Właśnie opowiadałam wszystkim, jak musiałaś czyścić ryby i szyć chusteczki do nosa, które sprzedawałaś na straganie ulicznym - zakpiła. Cała trójka zachichotała. - A powiedziałaś im też, że jest artystką i wystawia prace w galerii w Nowym Orleanie? - zapytał Beau. Gisselle zrzedła mina. - We Francuskiej Dzielnicy! - dodał, spoglądając wymownie w stronę Claudine i Antoinette. - Naprawdę? - zaciekawiła się Claudine. - Tak. I ma teraz prywatnego nauczyciela z college'u, który uczy ją rysunku. Uważa on, że Ruby posiada niepospolity talent - dodał Beau. - Beau, proszę cię... - przerwałam mu. - Nie bądź zbyt skromna. Tutaj to nie popłaca - poradził mi. - W końcu jesteś siostrą bliźniaczką Gisselle, nieprawdaż? Musisz więc zachowywać się jak przystało na jej siostrę! Wszyscy roześmieli się zgodnym chórem, tylko Gisselle kipiała ze złości. Potem zalała mnie fala pytań. Kiedy zaczęłam malować? Jak mi się żyło na rozlewiskach? Jaka naprawdę była tamta szkoła? Czy często widywałam aligatory? Każde zadane pytanie i każda moja odpowiedź pogłębiały wściekłość Gisselle. Starała się drwić z mojego dotychczasowego życia, nikogo jednak nie bawiły jej dowcipy, znacznie bardziej interesowało ich moje opowiadanie. Wreszcie wstała obrażona i stwierdziła, że wychodzi na papierosa. - Kto idzie ze mną? - zapytała rozkazującym tonem. - Nie mamy już czasu - odrzekł Beau. - Poza tym Storm osobiście poluje na palaczy od kilku dni... - Nigdy wcześniej się go nie bałeś, Beau Andreasie! -zawołała, mierząc mnie wzrokiem pełnym nienawiści. - Widocznie postarzałem się i zmądrzałem - zakpił. Wszyscy znów ryknęli śmiechem. Gisselle obróciła się na pięcie i zrobiła kilka kroków, po czym zatrzymała się, by spojrzeć, czy ktoś podąża za nią. Nikt się nie podniósł. - Wypchajcie się! - burknęła i skierowała się w stronę dwóch chłopców siedzących przy sąsiednim stoliku. Jak na komendę podnieśli głowy. Uśmiechnęła się do nich. Ruszyli za nią, niczym ryby, które wabione przynętą, płyną za łódką. Wyszli na zewnątrz. Pod koniec mojego pierwszego dnia szkolnego Beau uparł się, że odwiezie mnie do domu. Czekaliśmy na Gissel- le jakiś czas, kiedy jednak nie pojawiała się, Beau zadecydował, że pojedziemy bez niej. - Specjalnie każe mi czekać. Sprawdza mnie - stwierdził. - Ale ona mi tego nie daruje, Beau... - Zasłużyła sobie na to! Przestań się nią tak przejmować - poradził. Uparł się, żebym wsiadła. Gdy ruszyliśmy, obejrzałam się jeszcze w nadziei, że ujrzę ją w drzwiach szkoły. Próbowałam przekonać Beau, żeby jeszcze chwilę poczekał, a on tylko się roześmiał. - Powiem jej, że wziąłem ciebie za nią! - zażartował i popędził drogą w stronę domu. Wiatr rozwiewał mi włosy. Czułam się po prostu cudownie. Zadziałała kość czarnego kota, którą dostałam od Niny Jackson, pomyślałam... Mój pierwszy dzień w nowej szkole okazał się niebywałym sukcesem! * * * Podobnie wyglądały też kolejne dni i tygodnie. Szybko odkryłam, że to nie mnie Gisselle musi pomagać dogonić program, lecz ja jej. Ona jednak robiła wszystko, by przyjaciółki nie dowiedziały się o tym. Podczas lunchu opowiadała każdemu, jak to musi spędzać długie godziny pomagając mi uzupełnić wiadomości ze wszystkich przedmiotów. Któregoś dnia zachichotała złośliwie: - Przez Ruby muszę wszystko powtarzać i od razu mam lepsze wyniki. Prawda była jednak taka, że to ja odrabiałam zadania domowe za nas obie i to sprawiało, że Gisselle otrzymywała lepsze stopnie, niż dotąd. Nasi nauczyciele nieraz komentowali to głośno i spoglądali na mnie z błyskiem w oku, który świadczył, że wiedzą, jak się sprawy mają. Gisselle poprawiła także stopnie z testów, ponieważ uczyłyśmy się razem. Tak więc przystosowałam się do nowych warunków w Beauregard School znacznie szybciej i bardziej bezboleśnie, niż to sobie wcześniej wyobrażałam. Zawarłam też wiele przyjaźni, zwłaszcza z chłopcami. Nie zważając na opinie Gisselle i jej koleżanek, pozostawałam w dobrych stosun- kach z Mookie. Stwierdziłam, że Mookie jest bardzo wrażliwą i inteligentną dziewczyną, o wiele bardziej otwartą niż większość, jeśli nie wszystkie, przyjaciółek mojej siostry. Uwielbiałam zajęcia z profesorem Ashburym, który już po drugiej lekcji uznał, że mam oko artysty, czyli, jak to określił, „percepcję, która pozwala odróżnić to, co wizualnie istotne od elementów mniej ważnych". Na wieść o mym talencie artystycznym pan Stegman, który był konsultantem szkolnej gazetki, namówił mnie, bym zajęła się jej oprawą plastyczną. Zaproponował również, bym rysowała komiks, który miał wychodzić równolegle z pismem. Redaktor naczelną była Mookie, mogłyśmy więc spędzać ze sobą więcej czasu. Pan Divito zaprosił mnie do chóru, dałam się też namówić na wzięcie udziału w szkolnym przedstawieniu. Na próbie zjawił się Beau i ku memu zdziwieniu i cichej radości, przydzielono nam role osób pozostających ze sobą w konflikcie. Cała szkoła dosłownie o tym huczała. Tylko Gisselle wydawała się zła z tego powodu, zwłaszcza kiedy następnego dnia podczas lunchu Beau zażartował, że siostra powinna zapisać się do mnie na prywatne lekcje. Towarzystwo ryknęło śmiechem, a ja miałam ochotę wpełznąć pod stół. - Prawda jest taka - odcięła się natychmiast Gisselle -że to Ruby bierze u mnie prywatne lekcje, odkąd wyszła • z bagien. Koleżanki siostry pokiwały głowami współczująco, a Gisselle zadowolona z ich reakcji ciągnęła: - Musiałam ją nauczyć, co to jest kąpiel, mycie zębów i usuwanie błota z uszu! - Jak możesz, Gisselle! - krzyknęłam. Czułam, jak łzy zaczynają mi wzbierać pod powiekami. - Nie miej do mnie pretensji. Miej pretensje do niego -wskazała ruchem głowy Beau. - Wykorzystujesz ją, Beau, i dobrze wiesz o tym - odezwała się naraz zaskakująco opiekuńczym tonem kochającej siostry. Potem wyprostowała się i dodała szyderczo: - Tylko dlatego, że wydaje się jej naturalne, że chłopak wsuwa dziewczynie rękę pod spódnicę albo bluzkę! 22. Ruby - Gisselle, to potworne kłamstwo! - wybuchnęłam. Wstałam, porwałam książki i wybiegłam ze stołówki. Łzy płynęły mi po policzkach strugami. Przez resztę dnia w szkole siedziałam ze spuszczonymi oczami i nie odzywałam się w ogóle. Za każdym razem, kiedy obejrzałam się, miałam wrażenie, że wszyscy przyglądają mi się z ironią. Nie mogłam dotrwać do końca lekcji. Wiedziałam, że Beau będzie czekał na mnie przy samochodzie. Czułam się jednak okropnie na samą myśl, że ktoś mógłby mnie z nim zobaczyć, wymknęłam się więc tylnym wyjściem i poszłam do domu okrężną drogą. Znałam tę trasę na tyle, żeby nie zabłądzić, powrót zajął mi jednak więcej czasu niż myślałam. Miałam ochotę uciec, nawet wrócić na rozlewiska. Przemierzałam wolnym krokiem piękne ulice Garden District. Zatrzymałam się na chwilę ujrzawszy dwie małe, nie mające więcej niż sześć -siedem lat, dziewczynki. Bujały się radośnie na huśtawkach. Wyglądały doprawdy uroczo. Nie miałam wątpliwości, że to siostry, tak były do siebie podobne... Jakież to musi być cudowne dorastać wraz z siostrą, być zawsze blisko niej, kochać i dbać o nią, nie ranić jej uczuć i pocieszać się nawzajem w smutku. Ciągle nurtowały mnie myśli, jakimi siostrami byłybyśmy z Gisselle, gdyby pozwolono nam dorastać razem. W moim odtrąconym i pełnym rozpaczy sercu zrodziło się przekonanie, że Gisselle miałaby lepszy charakter, gdyby wychowywała się ze mną i z babunią Catherine... Ta myśl bardzo mnie rozgoryczyła. Jakie to niesprawiedliwe, że nas rozdzielono! I chociaż dziadek Dumas nie miał pojęcia o moim istnieniu, nie miał prawa decydować o przyszłości Gisselle tak apodyktycznie. Nie powinien był sterować i bawić się ludzkim życiem jak kartami w grze w bourre, albo pionkami w szachach. Trudno mi było wyobrazić sobie, co takiego Daphne powiedziała mojej matce, że skłoniło ją to do oddania Gisselle. Nie miałam jednak wątpliwości, iż było to wierutne kłamstwo. Współczułam ojcu z powodu tragedii wujka Jeana i rozumiałam, dlaczego, ujrzawszy moją matkę, zakochał się w niej bez pamięci. Nie powinien był jednak w żadnym wypadku pozwolić, by jej odebrano Gisselle. Przygnębiona i wyczerpana dotarłam wreszcie przed frontową bramę rezydencji. Długo stałam wpatrzona w wielki dom i zastanawiałam się, czy całe to bogactwo jest rzeczywiście lepsze od prostego życia, jakie wiodłabym na rozlewiskach. Cóż takiego świetnego zobaczyła w mojej przyszłości babunia? A może po prostu chciała, żebym uciekła od dziadunia Jacka? Czy nie było jednak innego sposobu na to, by nie wpaść w jego haniebne łapy? Ze spuszczoną głową weszłam po schodach do domu. Panowała w nim cisza. Tata pewnie nie wrócił jeszcze z biura, a Daphne siedziała w bibliotece, albo u siebie. Weszłam po schodach na górę i udałam się do swojego pokoju, czym prędzej zamykając za sobą drzwi. Rzuciłam się na łóżko i ukryłam twarz w poduszce. Kilka chwil później usłyszałam zgrzyt zamka i odwróciwszy się, spostrzegłam, że otwierają się drzwi łączące mój pokój z sypialnią Gisselle. Po raz pierwszy w życiu... - Czego chcesz? - zapytałam, podnosząc na nią wzrok. - Przepraszam - powiedziała ze skruszoną miną. Jej zachowanie zdziwiło mnie do tego stopnia, że zaniemówiłam. Usiadłam. - Straciłam panowanie nad sobą, nie chciałam powiedzieć tych okropnych rzeczy o Ijpbie... Kłamałam mówiąc, że nie zależy mi już na Beau, i że możesz go sobie wziąć. Wszyscy chłopcy i wiele koleżanek śmieją się ze mnie z je- < go powodu. - Nie uczyniłam najmniejszego gestu, żeby ci go odbić... - powiedziałam. - Wiem. To nie twoja wina. Przeprosiłam go już za to, co nawygadywałam. Czekał na ciebie po szkole. - Wiem. - Gdzie byłaś? - zapytała. - Spacerowałam. Pokiwała głową ze zrozumieniem. - Przepraszam - powtórzyła raz jeszcze. - Postaram się, by nikt nie uwierzył w te obrzydlistwa, których naopowiadałam... Nadal zaskoczona, ale i wdzięczna za tę przemianę, jaka nastąpiła w jej sercu, uśmiechnęłam się. - Dziękuję. _ Claudine organizuje pajama party* u siebie w domu jutro wieczorem. Taki babski comber... Chciałabym, byś poszła tam ze mną - zaproponowała. Przystałam na tę propozycję bez wahania. - No pewnie. - Wspaniale. Chcesz, żebyśmy się przygotowały do tego głupiego testu z matematyki, który mamy jutro? _ Możemy - odrzekłam. Czy to możliwe? - zastanawiałam się w myślach. - Czyżbyśmy miały jeszcze jakąś szansę, żeby naprawdę zostać siostrami? Moje serce wypełniła nadzieja. Tego wieczoru przed kolacją uczyłyśmy się matematyki, potem słuchałyśmy płyt, a Gisselle opowiadała mi różne rzeczy o chłopakach i dziewczynach z naszej paczki. Jakie to było przyjemne, tak siedzieć i plotkować o znajomych, w dodatku słuchając muzyki. Obiecała, że pomoże mi nauczyć się na pamięć mojej roli w szkolnym przedstawieniu, a potem powiedziała najmilszą rzecz, jaką usłyszałam od czasu, kiedy zamieszkałam w tym domu. - Wiesz, teraz, kiedy już otworzyłam drzwi łączące nasze pokoje, chciałabym, żeby tak pozostało. Co ty na to? - No jasne! - odrzekłam. -I nie musimy nawet pukać, kiedy zechcemy wejść... No, może z wyjątkiem sytuacji, kiedy jedna z nas będzie miała jakiegoś szczególnego gościa - mrugnęła znacząco. Następnego dnia test z matematyki poszedł nam obu znakomicie. Kiedy koledzy zobaczyli, że spacerujemy razem po korytarzu i rozmawiamy jak gdyby nigdy nic ze sobą, przestali spoglądać na mnie z ironicznym uśmieszkiem. Beau też wyglądał na odprężonego, a po lekcjach odbyliśmy bardzo udaną próbę teatralną. Chciał mnie wziąć do kina wieczorem, ale powiedziałam mu, że idę z Gisselle na pajama party do Claudine. *pajanla party - przyjęcie z nocowaniem, na które nastolatki zapraszane są do swoich przyjaciółek, podczas którego przebierają się w nocne stroje - Naprawdę? - zapytał zdziwiony. - Nic mi o tym nie wiadomo. A zwykle my, chłopcy, dowiadujemy się o takich imprezach pierwsi. Wzruszyłam ramionami. -Może to pomysł z ostatniej chwili? Ale jeśli chcesz, wpadnij do nas jutro po południu - zaproponowałam. Nadal miał zdziwioną minę, ale nie wracał już do tego tematu. Okazało się jednak, że Gisselle nie dostała jeszcze pozwolenia na wizytę u Claudine. Poruszyła ten temat dopiero przy kolacji, tuż przed wyjściem. Daphne nie podobało się, że dowiaduje się o tym tak późno. - Bo zdecydowałyśmy się dopiero dzisiaj - skłamała Gisselle, dając mi znak spojrzeniem, bym nie wygadała się. Utkwiłam wzrok w talerzu. - A zresztą, nawet gdybyśmy wiedziały o tym wcześniej, nie mogłybyśmy porozmawiać o tym ani z tatą, ani z tobą, mamo... Oboje byliście tacy zajęci przez tych ostatnich kilka dni. - Nie widzę w tym nic złego, Daphne - wtrącił tata. -Przecież zasłużyły na jakąś nagrodę. Przynoszą ostatnio do domu same dobre stopnie. - No cóż - zastanawiała się głośno Daphne. - Państwo Montaigne to bardzo szanowana rodzina. Jestem zadowolona, że przyjaźnicie się z ludźmi z odpowiedniej sfery - dodała i pozwoliła nam pójść. Kiedy tylko kolacja dobiegła końca, udałyśmy się na górę po nasze torby. Tata odwiózł nas do domu Claudine, który rozmiarami odpowiadał naszemu. Jej rodzice wyjechali załatwić coś poza miastem i zamierzali wrócić dopiero późną nocą. Służba rozeszła się do domów, miałyśmy więc do dyspozycji całą rezydencję. Prócz Claudine, Gisselle, Antoinette i mnie były tu jeszcze dwie inne dziewczyny: Theresa Du Pratz i Deborah Tal-lant. Zaczęłyśmy od przygotowywania prażonej kukurydzy i słuchania płyt w wielkim pokoju gościnnym. Potem Claudine zaproponowała, byśmy dolały wódki do soku jeżynowego. Pomyślałam: O, nie! Znów się zaczyna... Jednak okazało się, że wszystkie dziewczęta chciały napić się drinka. T W końcu co by to było za pajama party, jeśli nie zrobiłoby się nic zakazanego...? - Nie przejmuj się - wyszeptała Gisselle. - To ja będę przygotowywała te drinki i możesz mi wierzyć, że nie dodam za dużo wódki. Obserwowałam ją i spostrzegłam, że dotrzymuje obietnicy. Puściła do mnie oko, nalewając soku. - Organizowałyście sobie tego rodzaju przyjęcia na rozlewiskach? - zapytała Deborah. - Nie. Jedyne zabawy, na jakie chodziłam, to tańce fais dodo - wyjaśniłam i opisałam im je. Dziewczęta siedziały na ziemi i słuchały mojej opowieści. - Co to jest bourre? - zapytała Theresa. - Gra w karty, skrzyżowanie brydża z pokerem - odrzekłam, uśmiechając się. Widziałam, że moja opowieść zaciekawia je. - Nie jest to daleko, a wydaje się, jakby to był zupełnie inny kraj... - zauważyła Deborah. - Jednak naprawdę ludzie aż tak bardzo się między sobą nie różnią - weszłam jej w słowo. - Wszyscy pragną tego samego: miłości, szczęścia... Dziewczyny zamilkły na chwilę. - Chyba robi się trochę za poważnie w tym gronie... -stwierdziła Gisselle i spojrzała na Claudine i Antoinette, które natychmiast przytaknęły. - Chodźmy na poddasze i poszukajmy jakichś strojów po babci Montaigne. Przebierzemy się i będziemy udawać, że żyjemy w latach dwudziestych. Zachowywały się tak, jakby robiły to już nieraz. -1 puścimy stare płyty - dodała Claudine. Antoinette i Gisselle wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Potem pomaszerowałyśmy schodami na górę. Claudine stojąc w drzwiach prowadzących na poddasze wyrzucała szmatki i ciuszki, Wyznaczając, co która z nas ma włożyć. Mnie przypadł w udziale staromodny kostium kąpielowy. - Nie pokazujemy się nikomu, dopóki każda z nas nie zejdzie przebrana na dół - poleciła Claudine. Wydawało się, że istnieje jakiś zbiór reguł, które określają ten rodzaj zabawy. - Ruby, możesz skorzystać z mojego pokoju, jeśli chcesz się przebrać. Otworzyła drzwi do swej uroczej sypialni i zaprosiła mnie gestem do środka. Potem wskazała pokoje Gisselle i Antoinette, a Theresie i Deborah kazała zejść na dół i znaleźć sobie jakieś miejsce, które mogłoby posłużyć za przebieralnię. Sama powiedziała, że skorzysta z pokoju rodziców. - Spotykamy się za dziesięć minut w pokoju gościnnym - ustaliła. Zamknęłam drzwi, kiedy znalazłam się w jej sypialni. Staromodny strój kąpielowy wyglądał dziwacznie. Przyłożyłam go do siebie i przejrzałam się w lustrze. Odsłaniał niewiele ciała. Pomyślałam, że ludzie w tamtych czasach widocznie nie dbali o opaleniznę. Wyobraziłam sobie, jak świetnie będziemy się bawić, kiedy zejdziemy wszystkie na dół w tych staroświeckich ciuchach. Postanowiłam więc jak najszybciej wskoczyć w mój kostium kąpielowy. Rozpięłam spódnicę, następnie rozpięłam guziki bluzki i ściągnęłam ją czym prędzej. Właśnie zaczęłam nakładać kostium, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. - Kto tam? Do środka zajrzała Claudine. - Jak ci idzie? - W porządku. Ale to chyba jest trochę na mnie za duże... - Moja babcia była potężną kobietą. Och, nie możesz mieć na sobie majtek i stanika pod kostiumem. One tego nie nosiły w tamtych czasach - poinstruowała. - Zdejmij wszystko, wskakuj w kostium i schodź czym prędzej na dół. -Ale... Zamknęła już za sobą drzwi. Wzruszyłam ramionami do swojego własnego odbicia w lustrze i odpięłam biustonosz. Potem zsunęłam figi. Kiedy znalazły się na wysokości kolan, usłyszałam za sobą stłumiony śmiech. Serce zamarło mi w piersiach z przerażenia. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak drzwi szafy otwierają się z trzaskiem i wyskakują z niej trzej chłopcy, pokładając się ze śmiechu. Byli to Edward, Billy i Charles. Krzyknęłam i schwyciłam moje ubranie. W tym momencie błysnął flesz. Kiedy wybiegłam z pokoju, ponownie dostrzegłam błysk. Gisselle, Antoinette i Claudine wyszły z sypialni rodziców tej ostatniej, a Theresa i Deborah wbiegły po schodach. Wszystkie zaśmiewały się do rozpuku. - Co się stało? - zapytała Claudine, udając niewiniątko. - Jak mogłyście mi to zrobić?! - wybuchnęłam. Chłopcy podbiegli za mną, stanęli w drzwiach pokoju Claudine i przyglądali mi się rozbawieni. Mieli zamiar robić kolejne zdjęcie. Wpadłam w panikę. W poszukiwaniu jakiejś kryjówki wbiegłam do sąsiedniego pokoju, którego drzwi nie były zamknięte. Zatrzasnęłam je za sobą, odcinając się od śmiechu i kpin. Po policzkach i brodzie płynęły mi łzy upokorzenia i złości zarazem. Nie przestawałam drżeć, ale złość jednak zwyciężyła. Odetchnęłam głęboko i wyszłam. Nie zauważyłam nikogo. Odetchnęłam jeszcze raz i zeszłam po schodach. Z salonu dobiegł mnie śmiech i głośna rozmowa. Zatrzymałam się w progu i zajrzałam do środka. Chłopcy leżeli niedbale na podłodze i popijali wódkę z sokiem jeżynowym. Dziewczęta siedziały obok na sofach i krzesłach. Zmroziłam Gisselle wzrokiem pełnym nienawiści. - Jak mogłaś na to pozwolić? - zaczęłam robić jej wyrzuty. - Oj, przestań marudzić - opędzała się ode mnie jak od natrętnej muchy. - To tylko niewinny żart. - Naprawdę? - krzyczałam. - W takim razie ściągnij majtki na oczach tych facetów i pozwól im robić zdjęcia. No już, ściągaj! - napierałam. Chłopcy patrzyli na nią wyczekująco. - Ja nie jestem taka głupia - stwierdziła, co wywołało salwę śmiechu. - Rzeczywiście, nie jesteś - przyznałam. - Bo nie ufasz tak łatwo ludziom! Dziękuję za lekcję, kochana siostrzyczko! Wszystko we mnie aż kipiało ze złości. Odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam w stronę drzwi wyjściowych. - Dokąd idziesz? Nie możesz pójść teraz do domu - zawołała, wybiegając za mną. W progu zatrzymałam się i odwróciłam do niej. - Nie zostanę tutaj ani chwili dłużej - zdecydowałam. - Oj, przestań zachowywać się jak niemowlę. Jestem pewna, że pozwalałaś chłopcom na rozlewiskach oglądać się nago! - Nie. Nie pozwalałam. Tam ludzie bardziej przestrzegają zasad moralnych, niż tu! - rzuciłam jej prosto w twarz. Przestała się śmiać. - Zamierzasz im to powiedzieć? - zakpiła. Pokręciłam tylko głową. - Co by to dało? - mruknęłam i wyszłam. Pędziłam przez ulice z bijącym sercem. Nie widziałam ani jednego przechodnia. Nie widziałam nawet, żeby przejeżdżał jakiś samochód. Nie mogłam doczekać się, kiedy wreszcie znajdę się w domu. Pierwszą rzeczą, jaką miałam zamiar zrobić zaraz po przyjściu, było zamknięcie drzwi oddzielających mój pokój od sypialni Gisselle. Oficjalna kolacja .L/rzwi otworzył mi Edgar. Wyglądał na zmartwionego. Przyjrzał mi się uważnie. Otarłam szybko łzy, które płynęły mi jeszcze po policzkach. W przeciwieństwie do mojej siostry bliźniaczki, gruboskórnej jak aligator, ja miałam twarz wrażliwą niczym bawełna. Każda mina, pod którą starałam się ukryć przed światem prawdę, była jak krucha porcelana... - Czy wszystko w porządku, panienko? - zapytał z troską. - Tak, Edgarze. Weszłam do środka. - Ojciec jest na dole? Jakaś smutna nuta w jego głosie kazała mi odwrócić głowę i spojrzeć mu w oczy. Kryła się w nich rozpacz. - Czy coś nie w porządku, Edgarze? - zaniepokoiłam się. - Pan Dumas udał się na spoczynek i prosił, by mu nie przeszkadzać przez cały wieczór - stwierdził, jakby to wyjaśniało wszystko. - A... mama? - Pani także poszła się położyć, panienko - odrzekł. -Czy mogę w czymś pomóc? - Nie, dziękuję, Edgarze - powiedziałam. Odwrócił się i odszedł. W domu panowała przerażająca cisza. Większość pomieszczeń pogrążona była w ciemności. Ociekające kryształowymi łzami żyrandole wiszące nad moją głową zgaszono, co wprowadzało grobową atmosferę. W mroku twarze spoglądające na mnie z portretów wydawały się ponure i złowieszcze. Me serce opanowała trwoga. Poczułam się przygnębiona i potwornie samotna. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Myślałam tylko o tym, by natychmiast udać się na górę i wtulić pod kołdrę. Kiedy jednak dotarłam na półpiętro, znów usłyszałam ten sam dźwięk. Szloch... Biedny tata, pomyślałam. Jakże wielka musi być rozpacz, która wpędza go tak często do pokoju brata i wywołuje łkanie przypominające szloch dziecka. I to po tylu latach... Z żalem i współczuciem w sercu podeszłam do drzwi i zapukałam delikatnie. Chciałam z nim porozmawiać, nie tylko po to, by go uspokoić, lecz pragnęłam także, by i on mnie utulił. - Tato? Teraz, jak przedtem, łkanie ustało. Nikt jednak nie zbliżał się do drzwi. Zapukałam raz jeszcze. -To ja, Ruby, tato... Wróciłam z pajama party. Muszę z tobą porozmawiać. Proszę... Przyłożyłam ucho do drzwi. - Tato? Nie usłyszałam nic. Spróbowałam przekręcić gałkę w zamku. Drzwi ustąpiły. Powoli uchyliłam je i zajrzałam do środka. Było to długie, ciemne pomieszczenie, w którym zaciągnięto zasłony. Światło rozjaśniające ten pokój pocho--' dziło od tuzina świec, które rzucały tańczące, wykrzywione cienie na łóżko, meble i ściany. Był to taniec przywodzący na myśl obrzędy, jakie czyniła babunia Catherine. Ona z pewnością przegnałaby wszelkie zło panujące w tym domu za pomocą swoich rytuałów i modlitw. Zawahałam się czując, jak bije mi serce. - Tato, jesteś tu? Zdawało mi się, że usłyszałam szurnięcie nóg, weszłam więc w głąb pokoju. Nie widziałam nikogo, jednak podku-siło mnie, by podejść do świec, które oświetlały co najmniej tuzin zdjęć w srebrnych i złotych ramkach. Wszystkie przedstawiały młodego, przystojnego mężczyznę, jak podejrzewałam: mojego wujka Jeana. Fotografie przedstawiały kolejne fazy jego dorastania od chłopięctwa do cza- sów, kiedy stał się dorosłym mężczyzną. Na kilku z nich stał za nim mój ojciec. Jakiż to przystojny mężczyzna - pomyślałam. Włosy w nietypowym kolorze stanowiły mieszankę brązu i blond... Mniej więcej takie same, jak Paula... Miał zielono-niebie-skie oczy, prosty lecz niezbyt długi nos, silne, pięknie zarysowane usta, które w czarującym uśmiechu ukazywały rząd białych jak mleko zębów. Jego wysportowaną, męską sylwetkę, podkreślała wąska niczym u torreadora talia i szerokie ramiona. Jednym słowem, ojciec nie przesadził, opisując mi go. Wujek Jean mógł stać się szczytem marzeń każdej dziewczyny. Rozejrzałam się po pokoju i uznałam, że chyba nic nie zostało tu zmienione ani przestawione od czasu, kiedy zdarzył się ten wypadek. Łóżko nadal wyglądało, jakby czekało na kogoś, kto się w nim za chwilę położy i zaśnie. Wszystko, co pozostawiono na biurku, stolikach i szafkach nocnych nadal tam leżało. U stóp łoża stała nawet para rannych pantofli, czekając na przyjęcie bosych stóp. - Tato? - wyszeptałam w stronę najciemniejszego kąta pokoju. - Jesteś tu? - Kto ci pozwolił tu wchodzić? - usłyszałam nagle za sobą pełen nagany głos Daphne. Odwróciłam się i spostrzegłam, że stoi w progu. - Skąd się tu wzięłaś? -Ja... Pomyślałam sobie, że może jest tu mój ojciec -odrzekłam. - Wynoś się stąd natychmiast! - rozkazała. Cofnęła się do przedpokoju. A kiedy znalazłam się za progiem, zatrzasnęła za mną drzwi pokoju. - Co robisz w domu? Miałyście przecież iść z Gisselle na pajama party?1. Wrzeszczała na mnie przeraźliwie. Potem odwróciła głowę i spojrzała na drzwi prowadzące do pokoju Gisselle. Miała piękny, klasyczny profil, nawet teraz, kiedy płonęła ze złości. Chyba rzeczywiście miałam duszę artysty... Nawet w takiej chwili, będąc w opałach, myślałam tylko o tym, że chciałabym utrwalić na płótnie grecką urodę macochy...? - Czy ona też jest w domu? - zapytała mnie. - Nie - odparłam. Spojrzała na mnie. - W takim razie dlaczego ty wróciłaś? - znów napadła na mnie. - Ja... poczułam się niezbyt dobrze, więc wyszłam - wyjaśniłam pospiesznie. Daphne zaczęła mi się przyglądać podejrzliwie. Czułam się, jakby chciała mnie prześwietlić. Odwróciłam wzrok w poczuciu winy. - Mówisz prawdę? A może zostawiłaś dziewczęta i wyszłaś zabawić się z jakimś chłopakiem...? - drążyła uparcie. Milczałam dotknięta. Po chwili jednak zmusiłam się, by jej odpowiedzieć. - Ależ nie. Przyszłam prosto do domu. Chciałam pójść się położyć - rzekłam. Nie przestawała mi się przyglądać. Przyszpiliła mnie swoim wzrokiem, jak przyszpila się motyle do tablicy w muzeum zoologicznym. Miała na sobie jedwabny szlafrok i pantofle, włosy rozpuszczone, lecz nie zmyła jeszcze makijażu, a szminka i róż robiły wrażenie, jakby były świeżo nałożone. Przygryzłam dolną wargę i zrobiłam zbolałą minę. - Co ci jest? - zapytała. - Żołądek - odpowiedziałam. Jeszcze mi się chwilę przyglądała, lecz z jej twarzy powoli zaczęła znikać podejrzliwość. - Mam nadzieję, że nie piją tam alkoholu? - zapytała. Pokręciłam przecząco głową. - Nie powiedziałabyś mi, gdyby piły, prawda? -Ja... - Nie musisz odpowiadać. Wiem, jak to jest, kiedy spotka się grupa dziewcząt w twoim wieku w pustym domu. Jedyne, co mnie zastanawia, to fakt, że ból żołądka przeszkodził ci w zabawie... - rzekła. - Nie chciałam jej po prostu popsuć innym - tłumaczyłam się. Odchyliła głowę do tyłu i świdrowała mnie wzrokiem. - W porządku, idź do łóżka. Jeśli poczułabyś się gorzej... Y - Przejdzie mi - rzuctłam pospiesznie. - Mam nadzieję. Zaczęła już odchodzi^. - Po co palą się tam świeczki? - zaryzykowałam pytanie. Odwróciła się powoli w moją stronę. _ W rzeczywistości - odezwała się nagle, zmieniając ton głosu na bardziej przyjazny - to jestem nawet zadowolona, że widziałaś to, Ruby. Teraz przynajmniej masz jako takie wyobrażenie, co ja mus^ę znosić. Twój ojciec zamienił ten pokój w... w... sanktuarium. A tymczasem, co się stało, to się nie odstanie - stwierdziła chłodno. - Palenie świeczek i mamrotanie przeprosin i modlitw nie zmieni stanu rzeczy. Chyba jednak wykracza to poza granice jego rozsądku... Cała ta sprawa sama w sobie jest już wystarczająco kłopotliwa więc proszę, nie rozmawiaj o tym z nikim, zwłaszcza przy służbie. Nie chcę, by Nina znów zaczęła odprawiać swoje gusła, rozsypywać proszki i łazić po domu, zawodząc. - Czy on jest w środku? Daphne spojrzała na drzwi. - Tak - odrzekła. - Chciałabym z nim porozmawiać. - Nie jest w nastroju do rozmowy. Prawdę mówiąc, on nie jest sobą. Możesz mi wierzyć: nie można rozmawiać z nim ani go oglądać, kiedy jest w takim stanie. Poza tym wprawiłabyś go w jeszcze większą depresję. Idź spać. Porozmawiasz z nim jutro rano - dodała. Nagle zmrużyła oczy, jakby zrodziło się w jej głowie kolejne podejrzenie. - Dlaczegóż to chcesz z nim rozmawiać właśnie teraz? Co takiego masz do powiedzenia jemu, czego nie możesz powiedzieć mnie? Czy zrobiłaś coś okropnego? - Ależ nie - odrzekłam szybko. - W takim razie, co chciałaś mu powiedzieć? - nie ustępowała. - Ja tylko chciałam... ukoić go nieco. - Od tego ma swojego spowiednika i lekarza - zauważyła zjadliwie. Zdziwiło mnie, że nie wymieniła siebie wśród tych osób... - Poza tym, jeśli żołądek rzeczywiście tak bardzo ci dolega, że porzuciłaś zabawę i wróciłaś do domu, nie przypuszczam, byś nadawała się na samarytankę - oświadczyła twardo niczym adwokat na sali sądowej. - Poczułam się już trochę lepiej... - rzekłam. Daphne jednak znów spojrzała na mnie podejrzliwie. - Chyba rzeczywiście lepiej będzie, jeśli pójdę się położyć - ustąpiłam. Skinęła głową. Skierowałam się w stronę swojego pokoju. Stała w korytarzu i nie spuszczała ze mnie oczu. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Chciałam jej powiedzieć prawdę. Chciałam opisać nie tylko to, co stało się dziś wieczorem, ale też wyznać jej prawdę o nocy z rumem i innych podłościach, jakich dopuściła się w stosunku do mnie Gisselle. Pomyślałam jednak natychmiast, że jeśli to zrobię, nigdy nie staniemy się siostrami. Zbytnio by mnie znienawidziła. Pomimo tego, co wydarzyło się między nami, ja nadal miałam nadzieję, że położymy kiedyś most nad dzielącą nas przepaścią, którą stworzyły lata rozłąki i odmienny sposób wychowania. Na razie ja pragnęłam tego bardziej, niż ona. Miałam jednak nadzieję, że i Gisselle zatęskni kiedyś za siostrzaną przyjaźnią. Na tym surowym, okrutnym świecie posiadanie brata albo siostry, kogoś, komu na tobie zależy, kto xię kocha, jest darem, którego nie można odrzucać tak niefrasobliwie. Wierzyłam, że któregoś dnia Gisselle to zrozumie... Poszłam do łóżka, nasłuchując kroków mojego ojca. Doczekałam się: rozległy się tuż pod moimi drzwiami wkrótce po północy. Powolne i ociężale. Słyszałam, jak się zatrzymał, a potem ruszył w stronę swojego pokoju, wyczerpany - tego byłam pewna - bólem, któremu starał się dać upust w pokoju przekształconym w świątynię ku czci brata. Tylko dlaczego owa rozpacz trwała tak długo i była taka głęboka? - zastanawiałam się. Czyżby on winił siebie za ten wypadek? Pytania zawisły gdzieś w ciemności niczym jastrząb bagienny cierpliwie wyczekujący ofiary. Zamknęłam oczy i zapadłam w ciemność, która obiecywała odrobinę wytchnienia. . Następnego ranka to właśnie ojciec zbudził mnie pukaniem do mojej sypialni. Wsunął głowę przez uchylone drzwi Jego twarz promieniała uśmiechem. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie śniło mi się to wszystko, co widziałam wczoraj w nocy. Jak on potrafił tak nagle zmieniać nastroje: od głębokiego załamania nerwowego do radosnego ożywienia? - Dzień dobry - powitał mnie. Usiadłam, przecierając rękami zaspane powieki i starając się spędzić z nich sen. -* Cześć -Daphne powiedziała mi, że przyszłaś wczoraj wcześniej do domu, bo nie czułaś się dobrze. Jak czujesz się dzisiaj? - Znacznie lepiej - odrzekłam. - To dobrze Powiem Ninie, żeby przygotowała cos lek-kostrawnego na śniadanie. Odpocznij do południa. Dajesz sobie świetnie radę w szkole i na lekcjach rysunku... Zasługujesz na dzień wolny od pracy. Będziesz mogła rozkoszować się lenistwem. Bierz przykład z Gisselle - dodał śmiejąc się w głos. - Tato... - zaczęłam. Chciałam opowiedzieć mu wszystko, zwierzyć mu się i rozpocząć ten etap zażyłości, kiedy i on będzie mógł mi się zwierzyć. - Tak, Ruby? Wszedł głębiej do mego pokoju. - Nie rozmawialiśmy już nigdy potem o wujku Jeanie. A ja chciałabym któregoś dnia poznać go... - dodałam W rzeczywistości pragnęłam powiedzieć: chciałabym dzielić z tobą ból i cierpienie, które cię dręczą. Uśmiechnął się do mnie powściągliwie. - No cóż to ładnie z twojej strony, Ruby. Piękny gest i błogosławiony czyn. Oczywiście - dodał - on pomyślałby, że odwiedziła go Gisselle. Trzeba by długich wyjaśnień, zęby pojął, iż ma dwie siostrzenice. - To znaczy, że do niego jednak coś dociera - zapytałam. - Mam taką nadzieję - odparł smutno. - Lekarze jednak nie podzielają mojej opinii. - Pomogę ci, tato - zapewniłam go żarliwie. - Będę tam chodziła, czytała mu, rozmawiała z nim, i jeśli pozwolisz, spędzała z nim długie godziny. -To bardzo uprzejma propozycja... Następnym razem, kiedy tam pójdę, zabiorę cię ze sobą - obiecał. - Naprawdę?! - Oczywiście, że tak. A teraz pozwól, że zejdę na dół i zamówię dla ciebie śniadanie - rzekł. - Och! - zawołał odwracając się do mnie w progu. - Gisselle zadzwoniła właśnie i powiedziała, że dzień także spędzi 7, koleżankami. •• Chciała się dowiedzieć, co z tobą. Powiedziałem jej, że zadzwonisz do nich nieco później i jeśli będziesz miała ochotę, zawiozę cię tam... - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli zrobię tak, jak sugerowałeś, tato: odpocznę sobie. - Jak uważasz - odrzekł. - W takim razie za piętnaście minut bądź w jadalni. - Tak. Już wstaję - obiecałam. Uśmiechnął się i wyszedł. Może pomysł odwiedzin wuja, na który wpadłam, okaże się zbawienny. Może to jedyny sposób, by wyciągnąć tatę z melancholii. Dla Daphne to wszystko było już tylko ciężarem. Nie miała dla ojca żadnej tolerancji, a Gisselle też „pewnie się tym w ogóle nie przejmowała. Może to jeden z powodów, dla których babunia Catherine uważała, że tu jest moje miejsce... Może to ja mogłam mu zaoferować to, co powinna dać z siebie prawdziwa córka. Podekscytowana tą myślą wstałam szybko i ubrałam się, by zejść na śniadanie. Ostatnio stało się regułą, że jadaliśmy śniadanie tylko z ojcem, Daphne zaś smacznie sobie jeszcze spała. Zapytałam ojca, dlaczego ona tak rzadko jada z nami rano. - Daphne lubi budzić się powoli. Ogląda przez jakiś czas telewizję, czyta, po czym dokonuje porannych ablucji, jakby przygotowywała się co dnia do debiutu towarzyskiego - odrzekł, uśmiechając się. - To cena, jaką muszę płacić za to, że mam taką piękną i tak wyrobioną towarzysko żonę - dodał. 23. Ruby I nagle zrobił coś, co nieczęsto mu się zdarzało: zaczął mówić o mojej matce. Wzrok miał rozmarzony, wpatrzony gdzieś w dal... -A Gabrielle... Gabrielle była zupełnie inna. Ona budziła się niczym kwiat otwierany pierwszymi promieniami słońca. Ten blask w jej oczach, zaróżowione policzki... Nie potrzebowała żadnych kosmetyków, by stawić czoło kolejnemu rankowi na rozlewiskach. Przyglądanie się, jak budził ją nowy dzień, było niczym obserwowanie wschodu słońca. Przerwał zmieszany swoją nagłą szczerością i schwycił gazetę, zasłaniając nią twarz. Chciałam zadać mu milion pytań dotyczących matki, której nigdy nie znałam. Pragnęłam, by opisał mi brzmienie jej głosu, jej śmiech, a nawet płacz... Mogłam ją poznać tylko dzięki niemu. Jednak każde wspomnienie o niej wywoływało u niego poczucie winy i lęk. Pamięć o mojej matce, jak wiele innych rzeczy, została zamknięta na zawsze w szafie przeszłości rodziny Dumas. Po śniadaniu zrobiłam dokładnie to, co zaproponował mi ojciec: usiadłam na balkonie i zaczęłam czytać książkę. Tam w oddali, nad zatoką, na niebie widziałam deszczowe chmury, które na szczęście oddalały się w przeciwnym kierunku. Tutaj świeciło słońce, zasłaniane od czasu do czasu przez niewielką chmurkę wędrującą po niebie i popędzaną morską bryzą. Dwa ptaki zwane przedrzeźniaczami uznały mnie za interesujący obiekt i usiadły na poręczy balkonu, przysuwając się cal po calu coraz bliżej. Odlatywały, by wrócić po chwili. Ciepłe słowa, którymi do nich przemawiałam sprawiły, że przekręcały główki i trzepotały skrzydełkami. Szara wiewiórka zatrzymała się na wysokości balkonu i zaczęła węszyć. Co chwilę zamykałam oczy i marzyłam, że jestem na rozlewiskach, prowadzę czółno przez kanały, a wkoło mnie szemrze cicho woda. Jeśli tylko istniał sposób, by połączyć najlepsze, co można czerpać z tamtego życia z tym tutaj, pomyślałam, to odkryłabym najdoskonalszą rzecz na świecie, a codzienność stałaby się cudem. Może właśnie o tym marzył ojciec, nawiązując romans z moją matką... - Ach, więc tu jesteś - usłyszałam donośny głos. Otworzyłam oczy i ujrzałam zbliżającego się Beau. - Edgar powiedział, że ostatnio widział cię tutaj. - Cześć, Beau. Zupełnie zapomniałam, że zaproponowałam, byś wpadł dziś do nas... - odezwałam się, siadając. Zatrzymał się w progu balkonu. - Przychodzę prosto od Claudine - zaczął. Wyraz jego twarzy zdradził mi, że wie więcej, niż przypuszczałam. - Wiesz, co mi zrobili, prawda? - Tak. Billy powiedział mi o wszystkim. Dziewczęta jeszcze spały, udało mi się jednak zamienić kilka słów z Gissel-le... - odrzekł. - Pewnie wszyscy naśmiewają się teraz ze mnie - zaniepokoiłam się. W jego wzroku wyczytałam potwierdzenie moich najgorszych przypuszczeń. Jednak odnalazłam w nim także szczere współczucie. -Banda rekinów-samiczek i to wszystko - mruknął, a z jego błękitnych oczu powiało chłodem. - Są zawistne i tyle... Zazdroszczą ci, że wszyscy w szkole dobrze cię przyjęli i nie mogą wybaczyć ci zdolności - rzekł, podchodząc bliżej. Odwróciłam wzrok, ponieważ łzy zaczęły napływać mi pod powieki. , - Jestem tym tak załamana, że nie wiem, czy w ogóle pójdę do szkoły - stwierdziłam. - Pójdziesz z głową dumnie podniesioną do góry i zignorujesz drwiny i śmiech - oświadczył stanowczo. - Chciałabym ci dowieść, że potrafię sobie z tym poradzić, Beau, ale... - Ale co?! Przyjadę po ciebie rano i będę ci towarzyszyć w szkole przez cały dzień. Zanim jednak to nastąpi... - To co? - Przyszedłem zaprosić cię na kolację - zaczął uroczyście, skłoniwszy się przy tym jak dobrze wychowany kreol-ski młodzieniec. - Na kolację? - Tak. Na oficjalną kolację przy świecach - rzekł. Już miałam na końcu języka, że nigdy w życiu nie byłam na takiej randce, nieważne, oficjalnej czy nie, ale zamilkłam w porę. - Pozwoliłem sobie już zarezerwować stolik u Arnauda -dodał z nutą dumy w głosie. Z tonu i sposobu, w jaki to mówił, wywnioskowałam, że zapowiada się niezwykły wieczór. - Będę musiała zapytać rodziców... - uprzedziłam go. - Oczywiście. Spojrzał na zegarek. - Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia w mieście, ale zadzwonię około południa, żeby umówić się już na konkretną godzinę. - Okay - powiedziałam z przejęciem. Randka! Oficjalna kolacja z Beau! Wszyscy dowiedzą się o tym, że on nie tylko jest dla mnie miły w szkole, nie tylko podwozi mnie do domu... - No, to na razie... - uśmiechnął się. - Zadzwonię do ciebie. Zaczął się oddalać. - Beau... -Tak? - Nie robisz tego po to tylko, żeby poprawić mi nastrój po tym wszystkim, co mnie wczoraj spotkało, prawda? - zapytałam. - Co takiego? Zaczął się śmiać, po czym nagle spoważniał. - Ruby... Ja po prostu chcę być z tobą i zaprosiłbym cię bez względu na to, czy zrobili ci jakiś głupi kawał, czy nie -oświadczył. - Przestań wreszcie uważać się za kogoś gorszego... - dodał. Odwrócił się i wyszedł, pozostawiając mnie targaną mieszanymi uczuciami - od szczęścia do przerażenia. Nie mówiąc już o tym, że bałam się, iż znów zrobię z siebie totalną idiotkę. * * * - Co takiego? - zdziwiła się Daphne, spoglądając na mnie surowym wzrokiem znad filiżanki kawy. - Beau ciebie zaprosił na kolację? - Tak. Zadzwoni w południe, żeby dowiedzieć się, czy będę mogła pójść - uprzedziłam ją. Spojrzała na mojego ojca, który siedział z nią w ogrodzie i także delektował się kawą. On jednak tylko wzruszył ramionami. - A cóż w tym dziwnego? - stwierdził. - Ależ Beau spotykał się z Gisselle - odrzekła. - Daphne, kochanie... Nie są przecież zaręczeni. To jeszcze dzieci... Poza tym... - dodał - miałaś przecież nadzieję, że nadejdzie dzień, kiedy ludzie uznają Ruby za jedną z nas. Widocznie sposób ubierania, jaki jej narzuciłaś, nauka dobrych manier i wszelkie inne rady otrzymywane od ciebie przyniosły już rezultaty. Powinnaś być dumna, a nie zaskoczona - zakończył. Daphne zmrużyła oczy i popatrzyła na mnie. - Dokąd cię zabiera? - zapytała. - Do Arnauda - odparłam. - Do Arnauda? - Postawiła energicznie filiżankę na spodku. - To nie byle jaka restauracja. Musisz ubrać się odpowiednio. Wielu naszych przyjaciół bywa w tym lokalu, a my doskonale znamy właścicieli. - Więc... - rzekł mój ojciec. - Poradź jej, co ma na siebie włożyć. Daphne otarła usta serwetką i zastanowiła się przez chwilę. - Czas już, żebyś wybrała się do kosmetyczki. Poza tym .trzeba coś zrobić z twoimi włosami i paznokciami - zadecydowała. - Czy coś jest nie w porządku z moją fryzurą? - Należałoby wyrównać ci końcówki, a poza tym dopilnuję, by zastosowano właściwą odżywkę. Umówię cię w zakładzie jeszcze na dziś po południu. Dla mnie zawsze muszą znaleźć czas - odezwała się pewnym siebie głosem. - To się dobrze składa - rzekł ojciec. - Wobec tego wyleczyłaś się już pewnie z dolegliwości żołądkowych? - zażartowała. -Tak. - Wygląda normalnie - stwierdził ojciec. - Jestem bardzo dumny z tego, że tak bezkonfliktowo odnajdujesz się w nowym środowisku, Ruby. Bardzo dumny... Daphne popatrzyła na niego z ukosa. - Nie byłam z tobą u Arnauda od miesięcy - zauważyła. - No cóż, przyjąłem to do wiadomości i wkrótce się tam wybierzemy. Ale chyba nie dziś, kiedy Ruby ma zamiar spędzić wieczór w tym lokalu. Czułaby się bardzo niezręcznie - zażartował. Daphne nadal lustrowała wzrokiem męża. - Cieszę się, że tak bardzo bierzesz sobie do serca odczucia Ruby, Pierre. Ale może zaczniesz się wreszcie przejmować i moimi... - zauważyła. Poczerwieniał. -Ja... - Idź na górę, Ruby. Przyjdę zaraz do ciebie i pomogę ci wybrać jakąś garderobę. - Dziękuję - uśmiechnęłam się z wdzięcznością. Spojrzałam na ojca, który wyglądał teraz jak mały chłopiec, któremu udzielono reprymendy. Szybko wyszłam i pobiegłam do swojego pokoju. Po chwili Daphne wkroczyła do mnie.. - O drugiej masz zamówioną wizytę w gabinecie kosmetycznym - oświadczyła. Podeszła do szafy. Energicznym ruchem rozsunęła drzwi i cofnęła się o krok, by móc lepiej przyjrzeć się jej zawartości. -Cieszę się, że pomyślałam, by to kupić... - odezwała się, zdejmując sukienkę z wieszaka. - I te buty do kompletu. - Odwróciła się twarzą do mnie. - Będziesz potrzebowała kolczyków. Pożyczę ci moich wraz z naszyjnikiem. W przeciwnym razie kreacja wyglądałaby na niekompletną. - Dziękuję - rozpromieniłam się. - Tylko nie zgub ich - ostrzegła mnie. Odłożyła na bok sukienkę i wbiła we mnie wzrok pełen podejrzliwości. - Dlaczego Beau zabiera cię na kolację? - Dlaczego? Nie wiem. Powiedział, że chce mnie po prostu zaprosić. Nie zabiegałam o to, by mnie tam zabrał, jeśli o to chodzi, mamo... - odrzekłam. - Nie, nie to chciałam zasugerować. Beau od pewnego czasu spotykał się z Gisselle. Ty pojawiłaś się na scenie i nagle on ją opuszcza. Co łączy ciebie i Beau? - zażądała wyjaśnień. - Co nas łączy...? Nie rozumiem, co masz na myśli, mamo. - Młodzi mężczyźni, w wieku Beau, kierują się głównie seksem - wyjaśniła. - Hormony dają im się tak silnie we znaki, że rozglądają się raczej za rozwiązłymi, a nie przyzwoitymi panienkami. - Nie jestem jedną z takich panienek! - obruszyłam się. - Może tak, a może nie... - ciągnęła, przekonana o swoich racjach. - Cajuńskie dziewczęta cieszą się taką reputacją. - To nieprawda! - wybuchnęłam. - Prawda jest taka, że to kreolskie dziewczęta, i to z dobrych domów, są bardziej rozwiązłe. - Jak śmiesz! Nie życzę sobie, byś się do mnie w ten sposób odzywała - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Spuściłam wzrok. - Ostrzegam cię - ciągnęła - że jeśli zrobiłaś coś, co mogłoby okryć hańbą moje dobre imię, albo imię rodziny Du-mas... Wtuliłam głowę w ramiona i odwróciłam, żeby nie dostrzegła łez, które napłynęły mi do oczu. „« - Bądź gotowa o wpół do drugiej, bo idziemy do salonu piękności - zakończyła. Zostawiła mnie roztrzęsioną ze zdenerwowania. Czy zawsze już tak będzie? Za każdym razem, kiedy spotka mnie coś miłego, ona doszukuje się w tym jakichś podtekstów i wszystko psuje. Dopiero kiedy w południe zadzwonił Beau, odzyskałam humor i wiarę w siebie. Powtórzył, jak bardzo chce mnie zabrać na kolację i dodał, że czuje się uszczęśliwiony słysząc, że się zgadzam. - Przyjadę po ciebie o siódmej - zapowiedział. - Jaki jest kolor twojej sukienki? - Czerwony. Taki sam, jak sukienki, którą Gisselle miała na balu Mardi Gras. - Doskonale. W takim razie do zobaczenia o siódmej. Nie miałam pojęcia, dlaczego chciał poznać kolor mojej sukienki. Domyśliłam się tego dopiero, gdy stanął w progu o siódmej z bukietem śnieżnobiałych różyczek w dłoni. W garniturze wyglądał oszałamiająco przystojnie. Daphne nie omieszkała zejść do hallu i zlustrować go od stóp do głów spojrzeniem. - Dobry wieczór, Daphne - powitał ją. - Witaj Beau! Wyglądasz niezwykle przystojnie - pochwaliła go. - Dziękuję. Odwrócił się do mnie. - Wyglądasz cudownie - skomplementował mnie. Widziałam, jak bardzo jest zdenerwowany, czując na sobie krytyczny wzrok Daphne. Palce mu drżały, kiedy otwierał pudełko i wręczał mi kwiaty. - Może lepiej będzie, jeśli ty przypniesz to Ruby do sukienki, Daphne. Nie chciałbym jej pokłuć. - Nigdy nie sprawiało ci kłopotu przypinanie kwiatów Gisselle - zauważyła Daphne. Podeszła jednak i przypięła mi różyczki. - Dziękuję - powiedziałam. Kiwnęła głową. - Przekaż moje pozdrowienia głównemu kelnerowi, Beau - zwróciła się do chłopca. - Przekażę. Ujęłam Beau pod ramię i ochoczo wyprowadziłam przez frontową bramę do samochodu. - Wyglądasz przepięknie - powtórzył, kiedy wsiedliśmy do auta. - Ty także. - Dzięki. Ruszył. - Gisselle nie wróciła jeszcze od Claudine - powiedziałam mu. - Urządzili tam sobie przyjęcie. - O! Więc dzwonili, żeby cię zaprosić? - Tak. - Uśmiechnął się. - Ale powiedziałem im, że mam ważniejsze sprawy do załatwienia - dodał. Poczułam się tak, jakby ciężkie chmury nad moją głową rozwiał wiatr. Dobrze było rozluźnić się trochę i zabawić. Nie udało mi się jednak całkowicie opanować zdenerwowania, zwłaszcza kiedy wchodziliśmy do restauracji. W środku siedziało mnóstwo pięknych, dystyngowanych pań i panów. Wszyscy jak na komendę podnieśli głowy i przerwali rozmowę, gdy kelner prowadził nas do stolika. Przebiegłam w pamięci całą litanię porad, których Daphne udzieliła mi w drodze do salonu piękności. Miałam siedzieć prosto, używać srebrnych sztućców we właściwy sposób, położyć serwetkę na kolanach, jeść powoli i z zamkniętymi ustami, pozwolić Beau złożyć zamówienie... - A jeśli zdarzy ci się upuścić nóż, albo łyżeczkę, nie podnoś jej przypadkiem. Od tego są kelnerzy i ich pomocnicy -pouczała mnie. Na koniec dorzuciła kąśliwie: -1 nie mlaskaj jedząc zupę, jak robicie to przy gumbo na rozlewiskach... Po tych wszystkich uwagach poczułam się tak niepewnie, iż nabrałam przekonania, że na pewno popełnię jakiś nietakt i ośmieszę siebie i Beau. Trzęsłam się idąc przez salę restauracyjną i potem, gdy zajęliśmy miejsca przy stoliku. Nie przestałam drżeć, kiedy musiałam wybrać odpowiedni nóż, widelec czy łyżeczkę i rozpocząć jedzenie. Beau robił, co mógł, żebym się rozluźniła. Bez przerwy prawił mi komplementy i próbował opowiadać dowcipy 0 naszych wspólnych, szkolnych znajomych. Za każdym razem, kiedy serwowano nowe danie, wyjaśniał mi, co to jest 1 jak zostało przygotowane. - Wiem to wszystko - tłumaczył - ponieważ moja matka interesuje się sztuką kulinarną. Zanudza wszystkich w rodzinie przepisami, sposobami podawania, doprowadzając tym niektórych członków familii do szaleństwa. Roześmiałam się i jadłam dalej. Przypomniałam sobie ostatnią cenną radę Daphne: - Nie czyść talerza do ostatniego kęsa. Kobiecość wyraża się tym, że należy nasycić się szybko, a nie najadać jak wiejska baba po uszy. Mimo iż kolacja była wyśmienita i wspaniale podana, czułam zbyt wielkie zdenerwowanie, by rozsmakować się w niej naprawdę. Odetchnęłam z ulgą, kiedy przyniesiono rachunek i wstaliśmy, by wyjść. Przebrnęłam przez tę pełną elegancji randkę w restauracji bez najmniejszego uchybienia etykiecie. Uważałam, że nawet Daphne uznałaby to za sukces, a jej pochwała i aprobata miały dla mnie niemałe znaczenie. Zupełnie, jakbym pragnęła zdobyć łaski członkini rodziny królewskiej... -Jest jeszcze dość wcześnie - odezwał się Beau, kiedy wyszliśmy z restauracji. - Przejedziemy się kawałek? - Chętnie. Nie miałam pojęcia, dokąd pojedziemy. Zanim jednak zdążył mi odpowiedzieć, byliśmy już daleko poza centrum. Beau opowiadał o miejscach, które zwiedził i o tych, które bardzo chciałby zwiedzić. Kiedy zapytałam, co zamierza robić w życiu, wyznał, że myśli bardzo poważnie o tym, by zostać lekarzem. - To byłoby wspaniale, Beau. - Pewnie, że tak - dodał i uśmiechnął się. - Tyle że ja tylko teraz tak mówię, a gdy przyjdzie co do czego, to się na Pewno wycofam. Zwykle tak robię. - Nie mów o sobie w ten sposób, Beau. Jeśli naprawdę chcesz coś osiągnąć, to doprowadzisz do tego. - W twoich ustach brzmi to tak prosto, Ruby. Ty rzeczywiście masz umiejętności najtrudniejsze rzeczy zamieniać w błahostki. Spójrz tylko, z jaką łatwością uczysz się swojej roli w sztuce i jak pomogłaś kilku swoim znajomym odzyskać wiarę w siebie... włączając w to mnie. Milczał przez chwilę. - Gisselle zawsze mnie poniża, lekceważy to, co lubię. Ona jest tak... destruktywna... - Może nie jest aż taka szczęśliwa, jaką udaje - zastanawiałam się głośno. - Tak... Może właśnie tak...? Ale to ty masz raczej powody* żeby być nieszczęśliwa, a nie dajesz innym tego odczuć. - Moja babcia nauczyła mnie tego - powiedziałam. - To ona kazała mi mieć nadzieję i wierzyć w lepsze jutro. Uśmiechnął się zdziwiony. - Mówisz o niej tak ciepło, chociaż należała do cajuń-skiej rodziny, która kupiła cię, kiedy byłaś niemowlęciem... Czyż nie tak? - zapytał. -Tak, ale... Ona sama dowiedziała się o tym wiele lat później - dodałam pospiesznie, ukrywając prawdę. -A wtedy nie mogła już nic zrobić! - Ach, tak! Rozumiem. - Gdzie jesteśmy? - zapytałam, wyglądając przez okno. Spostrzegłam, że jedziemy autostradą biegnącą przez bagna. - Jedziemy w jedno takie miłe miejsce, które czasami odwiedzam. Rozpościera się stamtąd bardzo piękny widok - oznajmił. Skręcił w boczną drogę, która zaprowadziła nas na otwartą przestrzeń. Widać było stamtąd Nowy Orlean, mieniący się tysiącem świateł. - Ślicznie, prawda? Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek przyzwyczaję się do tych wysokich budynków i morza świateł. Nadal czułam się tu obco. Wyłączył silnik, zostawiając grające radio, z którego płynęła miła, romantyczna piosenka. Chociaż niebo było teraz zaciągnięte w znacznej części chmurami, w wielu miejscach wyglądały na ziemię gwiazdy, mrugając, jakby puszczały do niej oko. Beau podszedł i wziął mnie za rękę. - Na jakie randki chodziliście na rozlewiskach? - zapytał. - Tak naprawdę, to nigdy nie byłam na spotkaniu, jakie wy nazywacie randką. Tak mi się przynajmniej zdaje. Cho--dziliśmy na oranżadę. Raz byłam z chłopcem na fais dodo. Na tańcach - dodałam. - Ach, taaak... W ciemności nie widziałam jego twarzy. Przypomniało mi to chwile w przebieralni. Dokładnie tak, jak wtedy, serce zaczęło mi tańczyć kankana. Poczułam, jak zbliża się do mnie jego głowa... ramiona... poczułam ciepło jego warg na swoich wargach... Był to bardzo krótki pocałunek. Po czym usłyszałam głębokie westchnienie i Beau przytulił mnie mocno. - Ruby... - wyszeptał. - Wyglądasz jak Gisselle, ale jesteś o wiele delikatniejsza, bardziej czuła... nawet na pierwszy rzut oka nie mam problemu z odróżnieniem was od siebie. Pocałował mnie raz jeszcze, a potem musnął delikatnie wargami czubek mojego nosa. Nie otwierałam oczu. Czułam dotyk jego ust na policzkach, potem pocałował moje zamknięte powieki, czoło, przytulił mnie do siebie jeszcze mocniej i przywarł do mnie w długim, namiętnym pocałunku. Całe moje ciało, aż po czubki stóp, ogarnął dreszcz. - Och, Ruby, Ruby - zanucił. Poczułam jego wargi na szyi i nim zdążyłam się zorientować, dotykał nimi moich piersi, starając się wtargnąć do dolinki pomiędzy nimi. Wszelki naturalny opór ustał. Westchnęłam i pozwoliłam ciału opaść na siedzenie samochodu pod ciężarem Beau, który odnalazł teraz dłońmi drogę do mych piersi. Palce uchwyciły suwak i umiejętnie rozpięły go rozluźniając sukienkę na tyle, by z łatwością można było opuścić ją w dół. - Och, Beau, ja... - Uwielbiam cię, Ruby. Jesteś wspanialsza od Gisselle. Twoja skóra jest niczym jedwab, a jej szorstka jak papier ścierny. Palcami odszukał haftki staniczka i nawet nie zauważyłam, kiedy je rozpiął. Nagle jego usta zaczęły przesuwać się po moich piersiach, odchylając biustonosz coraz bardziej i bardziej, odsłaniając coraz więcej i więcej, aż odnalazł sutki. Były wzniesione, stwardniałe, zniecierpliwione wbrew wewnętrznemu nakazowi, który starał się nakłonić me ciało, by nie ulegało tak łatwo. Czułam się tak, jakby istniały dwie Ruby: rozsądna, cicha i mądra, oraz dzika, spragniona miłości i namiętna. - Mam z tyłu koc - wyszeptał. - Możemy go rozłożyć tu, położyć się pod gwiazdami i... I co...? - pomyślałam wreszcie. Obejmować się i pieścić aż do momentu, kiedy nie będzie już odwrotu? Nagle stanęła mi przed oczami pełna wściekłości twarz Daphne, a w uszach zabrzmiał jej głos: „rozglądają się raczej za rozwiązłymi panienkami, a nie przyzwoitymi... Może to prawda, może nie... Cajuńskie dziewczęta cieszą się taką reputacją". -Nie, Beau. Posunęliśmy się za daleko. Nie mogę... -próbowałam wyrwać się z jego ramion. - Położymy się tylko wygodnie - szepnął, zbliżając usta do mego ucha. - Nie skończy się na tym i dobrze o tym wiesz, Beau An-dreasie. -Daj spokój, Ruby. Przecież robiłaś to już wcześniej, prawda? - powiedział to tak twardo, że ugodził mnie w samo serce. - Nigdy, Beau. Nie jest tak, jak ci się wydaje - odrzekłam urażona. Ton, którym wypowiedziałam te słowa, kazał mu natychmiast pożałować oskarżenia, lecz nie poddał się tak łatwo. - To pozwól mi być pierwszym, Ruby. Pragnę zostać twoim pierwszym. Proszę... - błagał. - Beau... Nie odrywał warg od moich piersi, zachęcał mnie i rozgrzewał palcami, dotykiem, językiem i ciepłym oddechem. Ja jednak pomna słów Daphne stawiałam opór. Nie wtłoczą mnie w swoje wyobrażenia o cajuńskich dziewczynach. Nie dam im tej satysfakcji. - Coś nie tak, Ruby? Nie podobam ci się? - jęknął Beau, kiedy cofnęłam się i zasłoniłam piersi sukienką. - Podobasz mi się, Beau - odparłam. - Bardzo cię lubię, ale nie chcę robić tego teraz... Nie chcę zrobić tego, czego wszyscy tu ode mnie oczekują, nawet ty - dodałam. «' Beau usiadł natychmiast na kocu. Jego zmieszanie przerodziło się w złość. -I ty mówisz, że ci się naprawdę podobam... - sarknął. - To prawda, Beau. Tylko dlaczego nie możemy przestać, kiedy cię o to proszę? Dlaczego nie możemy... - Torturować się nazwa jem? - wpadł mi w słowo drwiąco. - Czy to właśnie robiłaś z chłopcami z rozlewisk? - Nie miałam żadnych chłopców... - odparłam. Zamilkł na chwilę, po czym westchnął głęboko. -Przepraszam... Nie miałem zamiaru sugerować, że miałaś setki chłopaków... Położyłam mu dłoń na ramieniu. - Czy nie lepiej najpierw poznać się trochę, Beau? - Oczywiście, że tak. Właśnie tego pragnę. Nie ma jednak lepszego sposobu, by się poznać, niż miłość fizyczna... - stwierdził, odwracając się plecami do mnie. Jego słowa brzmiały tak przekonywająco... Jakaś cząstka mnie pragnęła dać mu się przekonać, ale stłumiłam ją w zarodku i zamknęłam za stalowymi drzwiami charakteru. - Nie zamierzasz mi chyba teraz powiedzieć, że chcesz, byśmy zostali jedynie dobrymi przyjaciółmi, prawda? - rzucił z nie ukrywanym sarkazmem w głosie. - Nie, Beau. Pociągasz mnie i to bardzo. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jest inaczej - przyznałam. - No więc? - No więc nie spieszmy się do czegoś, czego moglibyśmy potem żałować - dodałam. Wydało mi się, że te słowa nieco go ostudziły. Znieruchomiał na chwilę i cofnął się na siedzeniu. Zaczęłam zapinać staniczek. Nagle Beau roześmiał się. - Co się stało? - zapytałam. - Kiedy po raz pierwszy przywiozłem tutaj Gisselle, to ona się na mnie rzuciła, a nie ja na nią - zwierzył mi się, zapalając silnik. - Wy się naprawdę bardzo, ale to bardzo różnicie. - Chyba tak... - przyznałam. - A więc - jak mawia mój dziadek - „niech żyje różnorodność" - zacytował i znów się roześmiał. Nie miałam wcale pewności, czy bardziej podobało mu się moje zachowanie, czy Gisselle. - W porządku, Ruby - powiedział w końcu, wyprowadzając samochód z drogi między bagnami. - Przyjmuję twoją radę za dobrą monetę i spróbuję uwierzyć w to, co mi przepowiedziałaś. - To znaczy...? - Że jeśli naprawdę zechcę coś zrobić, to w końcu zrobię - stwierdził. W świetle reflektorów nadjeżdżającego samochodu dostrzegłam uśmiech na jego twarzy. Był taki przystojny... Naprawdę mi się podobał i pragnęłam go. Cieszyłam się jednak, że oparłam się żądzy. Pozostałam w ten sposób wierna sobie, a nie obrazowi, jaki przypisywali mi wszyscy wokół. Kiedy przyjechaliśmy pod dom, Beau odprowadził mnie pod drzwi, odwrócił do siebie i pocałował na dobranoc. - Przyjadę jutro po południu, przećwiczymy nasze role, dobrze? - zapytał. - Bardzo chętnie. Miło spędziłam dziś czas z tobą, Beau. Dziękuję. Roześmiał się. - Dlaczego tak cię wszystko bawi? - zniecierpliwiłam się. - Nie mogę nic na to poradzić. Wciąż porównuję cię z Gisselle. Ona uważałaby, że to ja powinienem jej dziękować za to, że pozwoliła mi wydać krocie na kolację z nią. Nie z ciebie się śmieję - dodał. - Jestem tylko zaskoczony wszystkim, co mówisz i robisz. - A podoba ci się to, Beau? Spojrzałam w jego błękitne oczy i poczułam, jak ciepło promieniuje z mego serca i ogarnia całe ciało. Przyglądałam mu się przez chwilę. Byłam teraz naprawdę szczęśliwa... Zadzwoniłam do drzwi. Edgar pojawił się tak szybko, że pomyślałam, iż musiał stać pod drzwiami i czekać na dzwonek. - Dobry wieczór, panienko - przywitał mnie. - Dobry wieczór, Edgarze - zaśpiewałam niemal i pobiegłam w stronę schodów. « -Panienko... Odwróciłam się i uśmiechnęłam do obrazu Beau, który nadal stał mi przed oczyma. - Tak, Edgarze? - Proszono mnie, by przekazać panience, że powinna niezwłocznie udać się do gabinetu - powiedział. - Słucham? - Ojciec, matka i panienka Gisselle oczekują tam na panienkę - wyjaśnił. - Gisselle jest już w domu? Zaskoczona i pełna obaw udałam się do gabinetu. Gisselle siedziała na sofie, a Daphne w fotelu. Ojciec wyglądał przez okno. Stał plecami do mnie. Odwrócił się, dopiero kiedy Daphne powiedziała: tH? r i - Wejdź i usiądź. Gisselle patrzyła na mnie wzrokiem pełnym nienawiści. Czy myślała może, że naskarżyłam na nią? A może matka i ojciec dowiedzieli się, co zaszło na pajama party...? - Czy dobrze się bawiłaś? - zapytała Daphne. - Czy zachowywałaś się właściwie i robiłaś wszystko, co ci kazałam w restauracji? -Tak. Ojciec odetchnął, jakby moja odpowiedź przyniosła mu ulgę, ale nadal zdawał się być taki odległy, zakłopotany... Przeniosłam wzrok na Gisselle, która pospiesznie odwróciła oczy w przeciwną stronę. Potem zerknęłam na Daphne. - Zorientowaliśmy się, że od czasu przybycia tu, nie powiedziałaś nam wszystkiego o swej paskudnej przeszłości -stwierdziła. Znów spojrzałam na Gisselle. Na jej twarzy malowało się rozkoszne zadowolenie z siebie. - Nie rozumiem... Czego wam nie powiedziałam? Daphne uśmiechnęła się jadowicie. - Nie powiedziałaś o kobiecie ze Storyville, którą znasz - stwierdziła. Na moment serce przestało mi bić, po czym ruszyło ponownie, lecz tym razem napędzane mieszaniną strachu i złości. Odwróciłam się do Gisselle. - Jakich kłamstw naopowiadałaś im tym razem? - zapytałam. Wzruszyła ramionami. - Opowiedziałam tylko, jak zaprowadziłaś nas do Story-ville, żeby przedstawić nam swoją przyjaciółkę - wyjaśniła, spoglądając na ojca wzrokiem niewiniątka. - Ja?! Zaprowadziłam was?! - osłupiałam. - Skąd znasz tę... tę prostytutkę? - naciskała Daphne. - Nie znam jej! - zawołałam. - To nie jest tak, jak ona wam powiedziała. - Wiedziała, jak się nazywasz, prawda? -Tak. -1 wiedziała, że szukasz Pierre'a i mnie? - przesłuchiwała mnie Daphne. - To prawda, ale... - Skąd ją znasz? - zażądała kategorycznie wyjaśnień. Krew uderzyła mi do głowy. - Spotkałam ją w autobusie, kiedy jechałam do Nowego Orleanu. Nie wiedziałam, że jest prostytutką - krzyczałam. - Powiedziała mi, że nazywa się Annie Gray, a kiedy przyjechałyśmy do miasta, pomogła mi odnaleźć wasz adres. - Ona zna nasz adres! - jęknęła Daphne, spoglądając na tatę. Zamknął oczy i przygryzł dolną wargę. - Powiedziała, że jedzie do Nowego Orleanu, żeby zostać piosenkarką - wyjaśniłam. - I nadal szuka pracy. Jej ciotka obiecała jej, że... - I ty chcesz, żebyśmy uwierzyli, że wzięłaś ją za piosenkarkę z klubu nocnego? - To prawda! - Odwróciłam się do ojca. - Prawda! - No dobrze - powiedział. - Może i prawda... - A jakie to ma znaczenie? - przerwała Daphne. -Z pewnością państwo Andreas i Montaigne dowiedzieli się już, że... nasza córka zawarła znajomość z taką osobą! - To się da wyjaśnić - odparł ojciec. - Ty to wyjaśnisz! - rzuciła wściekle Daphne, po czym zwróciła się znów do mnie. - Czy ona może obiecała, że skontaktuje się z tobą i da ci adres swego przyszłego miejsca zamieszkania? Raz jeszcze spojrzałam na Gisselle. Nie darowała sobie ani jednego szczegółu! Uśmiechała się złośliwie, patrząc mi prosto w oczy. -Tak, ale... - Nie próbuj nigdy nawet skinąć głową do tej kobiety, jeśli kiedykolwiek ją spotkasz, nie mówiąc już o przyjmowaniu od niej listów czy telefonów. Zrozumiałaś? - Tak, proszę pani. Spuściłam wzrok. Z oczu kapały mi łzy tak lodowate, że płynąc strugami po policzkach wywoływały dreszcze. - Powinnaś była powiedzieć nam o tym, żebyśmy byli przygotowani. Czy masz jeszcze w zanadrzu jakieś brudne tajemnice? Pokręciłam przecząco głową. - To bardzo dobrze. 24. Ruby Spojrzała na Gisselle. - A teraz obie do łóżek! - rozkazała. Wstałam powoli i nie czekając na Gisselle, ruszyłam w stronę schodów. Szłam ociężałym krokiem, pokonując stopień za stopniem. Zwiesiłam głowę. Serce ciążyło mi w piersi, jakbym nosiła tam ołowianą kulę. Gisselle z triumfującą miną przebiegła w podskokach obok mnie. - Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś z Beau - zakpiła, wyprzedzając mnie. Jaka część mojej matki i jaka ojca mogły stworzyć kogoś tak pełnego nienawiści i zła? Xlątwa astępnego dnia nie miałam prawie okazji rozmawiać z Gisselle. Zjadłam śniadanie, nim ona zdążyła zejść na dół. Ona z kolei zaraz po posiłku udała się gdzieś z Marti-nem i dwiema koleżankami. Tata wyszedł mówiąc, że ma dużo pracy w biurze. Daphne widziałam dosłownie przez chwilę, ponieważ pobiegła na spotkanie z przyjaciółmi, z którymi umówiła się na zakupy i lunch. Ranek spędziłam w mojej pracowni, malując. Nadal czułam się nieswojo w tym ogromnym domu. Mimo iż pełen przepięknych antyków, dzieł sztuki, drogich, francuskich mebli, szykownej tapicerki i dywanów, dom wydawał mi się pusty i zimny jak muzeum. Nietrudno było poczuć się tu samotnym. Nie ukrywałam więc zadowolenia, kiedy wczesnym popołudniem przyszedł Beau i poszliśmy do mojego studia, by ćwiczyć role. Najpierw przyjrzał się obrazom, które namalowałam pod kierunkiem profesora Ashbury'ego. - I co ty na to? - zapytałam, widząc, że ogląda jeden po drugim bez słowa komentarza. - Co byś powiedziała, gdybym zaproponował ci, żebyś namalowała mój portret - zwrócił się do mnie, nie odrywając oczu od akwareli przedstawiającej misę z owocami. - Twój? Ten pomysł zaskoczył mnie. Na przystojnej twarzy Beau pojawił się tajemniczy uśmiech. - No właśnie. Myślę, że byłoby to znacznie ciekawsze, niż malowanie czegoś takiego. Uśmiech zniknął. Nagle jego wesołe, szafirowe oczy popatrzyły na mnie tak jak nigdy dotąd. Malowała się w nich nieposkromiona żądza. -Mógłbym nawet pozować nago, jeśli zechcesz... - dodał. Czułam, że policzki oblały mi się rumieńcem. - Nago! Beau! - Dla dobra sztuki, oczywiście - dorzucił natychmiast. -Artysta musi umieć przedstawiać ciało ludzkie, czyż nie? Tyle, to i ja wiem - stwierdził. - Jestem pewien, że nauczyciel zabierze cię wkrótce do swojej pracowni, gdzie każe ci malować akty. Słyszałem, że część studentów college'u pozuje dla pieniędzy. A może malowałaś już kogoś, kto pozował ci nago? - dopytywał się z chytrym uśmieszkiem. - Oczywiście, że nie. Nie jestem jeszcze gotowa do tego rodzaju pracy, Beau - odpowiedziałam zmieszana. - Rozumiem! Uważasz, że nie jestem dość przystojny... Sądzisz, że chłopcy z college'u prezentują się lepiej? - Wcale tak nie uważam. Nie o to chodzi. Tylko że... - Tylko co? - Czułabym się zbyt zażenowana. A teraz przestań już. Przyszliśmy tu, żeby uczyć się na pamięć naszych ról -przypomniałam mu, otwierając skrypt. Nie przestawał patrzeć na mnie pożądliwym wzrokiem. Musiałam opuścić oczy na tekst, żeby nie dostrzegł podniecenia, które we mnie wywoływał. Serce zaczęło mi znów tańczyć kankana. Widok nagiego ciała Beau stanął mi przed oczyma. Nie mogłam opanować drżenia. Miałam nadzieję, że chłopak nie zauważył, jak trzęsą mi się ręce, kiedy przewracałam strony... - Jesteś pewna? - zapytał. - Nigdy do końca nie wie się takich rzeczy, dopóki się nie spróbuje. Odetchnęłam głęboko, odłożyłam skrypt i spojrzałam na niego surowo. - Jestem pewna, Beau. Poza tym, ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnę, jest to, żeby Daphne uwierzyła w kolejną ohydną plotkę o mnie...! Niemal udało jej się przekonać tatę, że jestem jedną z tych zepsutych, cajuńskich dziewcząt, a wszystko dzięki Gisselle. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Beau, siadając pospiesznie obok mnie. Jednym tchem opisałam mu przesłuchanie dotyczące Annie Gray. - Gisselle doniosła na ciebie? Myślę, że jest po prostu zazdrosna - stwierdził. - No cóż, ma powody - dodał. - Jednak zbyt jestem tobą zafascynowany, by zawrócić z raz obranej drogi. Będzie się musiała do tego przyzwyczaić i zacząć zachowywać przyzwoicie. Patrzyliśmy sobie w oczy przez dłuższą chwilę. Na dworze poranne zachmurzenie przekształciło się w tumany deszczowych chmur, które przesłoniły niebo i wywołały potężną ulewę. Krople stukały o parapet i okna, po których spływały strugami niczym łzy drążące policzki zrozpaczonej dziewczyny. Beau stopniowo pochylał się ku mnie. Nie odsunęłam się. Pocałował mnie miękko w usta. Poczułam, jak słaby mur oporu zaczyna się kruszyć. Ku naszemu obopólnemu zdziwieniu oddałam pocałunek w chwili, gdy on przestał... Żadne z nas nie powiedziało ani słowa, wiedzieliśmy jednak, że z naszej teatralnej sesji powtórkowej będą nici. Ani ja, ani on nie bylibyśmy w stanie skoncentrować się na tekście. Spojrzałam mu w oczy i poczułam, jak w moim sercu zaczyna wzbierać miłość. Wyjął skrypt z moich rąk i odłożył go na bok. Potem odwrócił się do mnie. - Namaluj mnie, Ruby - wyszeptał głosem, jakim musiał się posługiwać wąż w biblijnym raju. - Naszkicuj i namaluj. Zamknijmy drzwi i zrób to - kusił mnie. - Beau, nie mogłabym... Po prostu nie mogłabym. - Dlaczego nie? Malujesz przecież zwierzęta, które nie noszą ubrań - droczył się. -1 nagie owoce, czyż nie? - Przestań, Beau. - Przecież to nic takiego - nalegał. - Będzie to nasza wspólna tajemnica. Pozostanie to tylko między nami... -zapewniał. - Dlaczego nie możemy zrobić tego tu i teraz...? Przecież nie ma nikogo, nikt nam nie przeszkodzi - przekonywał i zaczął rozpinać koszulę. - Beau... Ze wzrokiem utkwionym we mnie rozbierał się. Wstał, by rozpiąć spodnie. - Idź i zamknij drzwi - rozkazał. - Beau, nie rób tego! - Jeśli nie zamkniesz, to ktoś rzeczywiście może wejść, a wtedy... - Beau Andreasie! Wystąpił z opuszczonych na ziemię spodni i złożył je starannie na oparciu kanapy. Stanął przede mną tylko w slipach, z rękoma wspartymi na biodrach. Czekał. - Jak mam pozować? Siedząc? Klęcząc? Leżąc na brzuchu? - Beau, powiedziałam ci przecież, że nie mogę... - Drzwi - powtórzył, wskazując na nie tym razem bardziej zdecydowanie. Żeby mnie ponaglić, wsunął kciuki za gumkę spodenek i zaczął zsuwać je powoli wzdłuż bioder. Popędziłam do drzwi. W chwili, gdy usłyszałam zgrzyt zamka, wiedziałam, że pozwoliłam, by sprawy zaszły zbyt daleko. Jednak czy stało się to tylko dlatego, że nie umiałam go powstrzymać, czy może sama pragnęłam, żeby do tego doszło? Odwróciłam się i spostrzegłam, że stoi trzymając slipy w ręku. - Jaką mam przyjąć pozę? - zapytał. - Włóż na siebie ubranie i to natychmiast, Beau Andreasie! - rozkazałam mu. - Stało się. Teraz już za późno, by się cofnąć. Zaczynaj. Usiadł na kanapie nadal zasłaniając intymne części ciała slipkami. Potem nonszalancko podniósł nogi i rozłożył się patrząc mi w twarz. Szybkim gestem rzucił spodenki na oparcie. Otworzyłam usta ze zdziwienia. - Czy powinienem wesprzeć się na ręku, o tak? To dobra poza, czyż nie? Pokręciłam głową i odwróciłam się od niego. Usiadłam na najbliższym krześle. Nogi miałam dosłownie jak z waty. - Zrób to, Ruby. Naszkicuj mnie - prosił. - To wyzwanie. Sprawdzisz w ten sposób, czy rzeczywiście jesteś artystką, która widzi w modelu jedynie obiekt swojej twórczości... Zupełnie jak lekarz, który izoluje się od pacjenta, by móc wykonywać to, co do niego należy. -Nie mogę, Beau. Proszę cię... Nie jestem lekarzem, a ty nie jesteś moim pacjentem - nie poddawałam się, próbując nie patrzeć w jego stronę. - Nasza tajemnica, Ruby - błagał. - To będzie nasza tajemnica - zanucił. - No, spójrz na mnie. Możesz to zrobić. Popatrz na mnie - powtarzał. Powoli, jak zahipnotyzowana odwróciłam głowę i spojrzałam na muskularny tors, podziwiając harmonię linii jego ciała. Czy mogę dokonać tego, o co prosił? Czy potrafię widzieć w nim jedynie obiekt malarski? Artystka tkwiąca we mnie pragnęła się o tym przekonać... Wstałam i podeszłam do sztalug. Zerwałam zarysowany bristol, włożyłam nowy, po czym wzięłam do ręki ołówek i popatrzyłam na Beau. Chłonęłam linie jego ciała, a potem przetwarzałam wrażenia wzrokowe w rysunek. Palce, które początkowo drżały mi przeraźliwie, uspokoiły się, wzmocniły, stały się bardziej sprężyste, kiedy linie zaczęły nabierać kształtów. Najwięcej czasu pochłonęła twarz. Starałam się uchwycić ją taką, jaką miałam w wyobraźni, nie zapominając przy tym o zachowaniu podobieństwa. Udało mi się przelać na papier jego głębokie, silne spojrzenie. Zadowolona z efektów przeszłam do ciała. W krótkim czasie miałam już zarys ramion, boków, bioder i nóg. Szczególną uwagę poświęciłam klatce piersiowej i szyi, starając się wydobyć silną muskulaturę i gładką .' linię. Przez cały czas on pozostawał nieruchomy. Zupełnie, jakby był manekinem. Pomyślałam, że testuje siebie w nie mniejszym stopniu niż mnie. - To ciężka praca - odezwał się wreszcie. - Chcesz przerwać? - zapytałam. - Nie. Ja mógłbym jeszcze długo. Wytrzymam tyle, ile ty będziesz w stanie szkicować - dodał. Palce zaczęły mi drżeć, kiedy doszłam do pępka. Teraz wraz z każdym dotknięciem ołówka, czułam się tak, jakbym przesuwała powoli palcami po jego ciele, zmierzając coraz niżej i niżej, by dotrzeć do... męskości. Wiedział, że doszłam do tego miejsca, ponieważ jego usta naprężyły się w zmysłowym uśmiechu. - Jeśli musisz podejść bliżej, nie obawiaj się - usłyszałam jego głośny szept. Opuściłam pospiesznie wzrok z powrotem na sztalugi. Szkicowałam w takim tempie, że wyglądało to na robotę szaleńca. Nie musiałam spoglądać na modela. Obraz jego ciała miałam wyraźnie przed oczyma. Wiedziałam, że się rumienię. Serce biło mi tak mocno, że zupełnie nie rozumiałam, jak udało mi się nie przerwać pracy. A jednak! Kiedy wreszcie cofnęłam się o krok, by przyjrzeć się szkicowi, stwierdziłam, że mam przed sobą dokładny akt męski. - Jest dobry? - zapytał. - Tak sądzę... - powiedziałam sama zadziwiona tym, jak doskonały szkic wyszedł spod mego ołówka. Nie mogłam pojąć, kiedy i jak to rysowałam. Czułam, jakby ktoś mną kierował. Nagle on wstał i podszedł do mnie. Stanął obok i przyjrzał się mojemu dziełu. - Naprawdę jest dobry - pochwalił mnie. - Możesz już włożyć ubranie, Beau - rzekłam, nie spuszczając oka ze szkicu. - Nie denerwuj się - powiedział, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Beau... - Widziałaś już wszystko, co można było zobaczyć. Nie ma powodu, byś czuła się onieśmielona... - szeptał. Objął mnie ramieniem. Starałam się odsunąć, błagałam moje stopy, by przeniosły mnie kawałek dalej. Jednak polecenie, które im wydałam, zagubiło się gdzieś po drodze. Pozostałam przy Beau, miękka niczym modelina. Pozwoliłam mu odwrócić mnie tak, byśmy stanęli twarzą w twarz. Pocałował mnie. Czułam jego nagie ciało, którym do mnie przywarł. Atrybuty męskości stawały się coraz twardsze. - Beau, proszę cię... - Ciii... - usłyszałam. Gładził mnie delikatnie dłonią po twarzy. Pocałował czule w usta. Dźwignął mnie i zaniósł na rękach na kanapę, położył na niej, ukląkł i pochylił się, by znów mnie całować. Palcami przesuwał szybko po ubraniu, rozpinając bluzkę i rozsuwając zamek przy spódnicy. Odpiął haftki staniczka i zerwał go ze mnie. Odsłonięte piersi zadrżały. Nie stawiałam oporu. Miałam oczy otwarte. Jęknęłam tylko, gdy całował mnie po szyi, ramionach, a potem szczypał delikatnie piersi. Podniósł mnie i zsunął mi z bioder spódnicę, po czym natychmiast ukrył twarz w moim brzuchu i pępku. Pocałunki Beau paliły mnie teraz jak ogień. Gdziekolwiek dotknęły mnie jego wargi, czułam wzrastające ciepło. - Jesteś cudowna, Ruby, cudowna. Jesteś zewnętrznie tak śliczna jak Gisselle, lecz o ile piękniejsze i doskonalsze jest twoje wnętrze... - mówił. - Nie mogę nic poradzić na to, że cię pokochałem. Nie potrafię już myśleć o żadnej innej, tylko o tobie. Oszalałem na twoim punkcie - wyznał, a brzmiało to naprawdę szczerze. Ogarnęło mnie cudowne uczucie. Czy on rzeczywiście kochał mnie tak namiętnie? Słyszałam delikatne stukanie kropel deszczu. Poczułam, jak mym ciałem wstrząsa gorący dreszcz. Palce mężczyzny nie przestawały badać mego ciała, pobudzać mnie zawzięcie... Schwyciłam jego głowę z zamiarem odepchnięcia jej, zamiast tego jednak pocałowałam go w czoło, we włosy... Przytuliłam go mocno do piersi. - Jak szybko bije ci serce. Zupełnie jak moje... - powiedział. Spojrzał mi w oczy. Zamknęłam je, by jak we śnie poczuć miękkość jego warg na policzku, włosach, powiekach i wreszcie na ustach. Przy tym pocałunku wcisnął dłoń pod moje majtki i zsunął je. Zaczęłam protestować, ale uciszył mnie kolejnym pocałunkiem. - Będzie cudownie, Ruby - kusił. - Przyrzekam. Przecież, jako artystka, powinnaś to przeczuwać - szeptał. - Beau... Boję się. Proszę, przestań... - Wszystko będzie dobrze. Widziałam jego twarz tuż nad swoją. Leżałam pod nim bez ubrania, a on okrywał mnie swą nagością. Czułam, jak wstrząsa nim dreszcz emocji i pożądania, który zapierał mi dech w piersiach. Coraz trudniej było mi bronić się, nie potrafiłam nakazać mu, by przerwał... - Chcę być twoim pierwszym. Powinienem być... - domagał się. - Ponieważ cię kocham. - Kochasz, Beau? Naprawdę? - Tak! - przysięgał. Potem znów wtulił usta w moje wargi, równocześnie wślizgując się pomiędzy moje nogi. Starałam się mu oprzeć, nie rozwierając kolan, ale on napierał. Nie przestawał szeptać, całować i pieścić miejsc, których dotychczas nie widział żaden chłopiec ani mężczyzna. Poczułam się tak, jakbym miała zamiar zawrócić powódź. Zalewała mnie jedna fala podniecenia po drugiej, aż zaczęłam topić się w moim własnym, wszechmocnym przypływie namiętności. Ostatnie bastiony oporu legły w gruzach i poczułam, jak rozluźniają mi się uda i plecy. Poruszał się, by móc zdecydowanie wejść we mnie. Krzyknęłam. Zakręciło mi się w głowie, a cudowny stan oszołomienia rzucił mnie w krainę, gdzie słyszałam już tylko echo własnych jęków. Wstrząsy gdzieś we mnie w środku zadziwiły, przestraszyły, aż wreszcie zaspokoiły moje ciało. Szczyt ogarnął go szybko, ciepło i szaleńczo. Poczułam, jak dygoce, a potem uspokaja się, nie odrywając ust od mojego policzka i dysząc ciężko. - Och, Ruby... - jęknął. - Jesteś piękna, cudowna... Nagle zdałam sobie sprawę, co zaszło między nami, do czego dopuściłam... Spadło to na mnie, jak grom z jasnego nieba. Próbowałam go odepchnąć. - Pozwól mi wstać, Beau! Proszę - zawołałam. Usiadł, a ja schwyciłam swoje rzeczy i zaczęłam ubierać się szybko. - Nie jesteś na mnie zła, prawda? - zapytał. - Jestem wściekła, ale nie na ciebie - odparłam. - Dlaczego? Czy dla ciebie nie było to wspaniałym przeżyciem? Ukryłam twarz w dłoniach i zaczęłam płakać. Starał się mnie ukoić, pocieszyć. - Ruby, wszystko jest dobrze... Naprawdę. Nie płacz... - Nic nie jest dobrze, Beau...! Nic! Miałam nadzieję, że jestem inna - szlochałam. - Inna? Od kogo? Od Gisselle? -Nie. Od... Nie mogłam tego wymówić. Nie mogłam mu wyjawić, że miałam nadzieję, że nie jestem taka, jak ród Landrych. On nie wiedział, kto był moją prawdziwą matką, ale to o niej w tej chwili myślałam. Krew, która płynęła w moich żyłach była równie gorąca, jak ta, która wplątała moją matkę w kłopoty z ojcem Paula, a potem z tatą... - Nie rozumiem - spojrzał na mnie zdziwiony. Zaczął się ubierać. - Nieważne - odrzekłam, odzyskując panowanie nad sobą. - Nie winie cię za nic, Beau. W końcu nie zmusiłeś mnie do niczego, czego sama nie chciałam uczynić... - Naprawdę mi na tobie zależy, Ruby - powiedział. - Myślę, że zależy mi na tobie bardziej, niż na jakiejkolwiek dziewczynie dotychczas. - Nie kłamiesz, Beau? Nie mówiłeś tych wszystkich słów ot tak sobie? - Oczywiście, że nie. Ja... Usłyszeliśmy kroki tuż pod drzwiami mojej pracowni. Pospiesznie skończyłam się ubierać, a Beau wcisnął koszulę do spodni. Ledwie zdążył to zrobić, ktoś nacisnął klamkę. Rozległo się walenie do drzwi. To była Daphne. - Natychmiast otwórz drzwi! - wrzeszczała. Podbiegłam i przekręciłam zamek. Stanęła w progu i wpatrywała się w nas z taką dezaprobatą, że nie mogłam powstrzymać się od drżenia. - Co wy tu robicie? Dlaczego drzwi były zamknięte? -zawołała Daphne. - Ćwiczymy swoje role do przedstawienia i nie chcieliśmy, żeby nam przeszkadzano - odpowiedziałam szybko. Serce waliło mi jak młotem. Byłam pewna, że włosy mam w nieładzie a ubranie pogniecione, gdyż wkładałam je na siebie w obłędnym tempie... Przebiegła po mnie jeszcze raz wzrokiem, jakbym była niewolnikiem sprzedawanym na aukcji na Południu, po czym szybko przeniosła spojrzenie na Beau. Jego uśmiech wzmógł tylko jej podejrzliwość. - Gdzie macie skrypty tej sztuki? - zapytała głosem pełnym pretensji. - Tutaj - odrzekł Beau i podał jej teksty. -Hm... -mruknęła, po czym zmroziła mnie kamiennym spojrzeniem. - Nie mogę się doczekać efektów tych wszystkich prób, którym oddajecie się z takim poświęceniem... Przyjęła bardziej oficjalną postawę i zwróciła się do mnie. - Mamy dziś wieczorem gości na kolacji. Ubierz się elegancko - poleciła władczym tonem. - I ułóż włosy. Gdzie twoja siostra? - Nie wiem - odrzekłam. - Wyszła dość wcześnie i nie wróciła do tej pory. -Gdyby nie udało mi się spotkać jej przed kolacją, przekaż jej moje polecenia - rozkazała. Jeszcze raz spojrzała na Beau. Uniosła brwi, po czym znów zmroziła mnie spojrzeniem. Nagle wypaliła niczym z pistoletu. - Nie podobają mi się te zamknięte drzwi w moim domu. Kiedy ludzie zamykają drzwi, zwykle mają coś do ukrycia - warknęła, odwróciła się i wyszła. Zupełnie, jakby zimny powiew wiatru przeleciał przez pokój. Odetchnęłam z ulgą, podobnie jak Beau. - Idź już lepiej, Beau - poprosiłam. Kiwnął głową. - Przyjadę po ciebie jutro rano - obiecał. - Ruby... - Mam nadzieję, że nie kłamałeś, Beau. Mam nadzieję, że zależy ci na mnie. - Zależy. Przysięgam, że tak - pocałował mnie. - Zobaczymy się rano. Cześć. Nie ociągał się z ucieczką z tego domu. Spojrzenie Daphne było niczym strzała wycelowana w powłokę jego rzekomej niewinności. Kiedy wyszedł, usiadłam na chwilę. Wydarzenia ostatniej godziny wydawały mi się teraz tylko snem. Zakryłam obraz i wybiegłam z pracowni. Czułam się taka lekka, że pomyślałam, iż przelotna bryza mogłaby mnie wywiać przez okno. * * * Gisselle nie wróciła do domu na kolację. Zadzwoniła, że zje z przyjaciółmi. Daphne była z tego powodu bardzo zdenerwowana, lecz ukryła rozczarowanie. Wreszcie pojawili się goście. Przyjechał pan Hamilton Davies z żoną Beatri-ce. Pan Davies był mężczyzną pod sześćdziesiątkę. Posiadał spółkę zarządzającą statkami parowymi, które przewoziły turystów w dół i w górę Missisipi. Przed ich przyjściem Daphne poinformowała mnie, że jest on jednym z najbogatszych ludzi w Nowym Orleanie. Chcieli go zainteresować pewną inwestycją ojca. Dała mi do zrozumienia, że bardzo ważne jest, bym się odpowiednio zachowywała i zrobiła na nich dobre wrażenie. - Nie odzywaj się nie pytana, a jeśli ktoś zwróci się do ciebie, udzielaj jasnych i zwięzłych odpowiedzi. Będą obserwowali twoje postępy w nauce obyczajów i etykiety naszej sfery - robiła mi wykład. - Jeśli tak bardzo obawiasz się, że nie potrafię się zachować, to przecież mogę zjeść kolację wcześniej - zaproponowałam. - Nonsens! - przerwała mi gniewnie. - Państwo Davies chcą poznać ciebie. To pierwsi z naszych przyjaciół, których zaprosiłam. Wiedzą, że spotkał ich ten zaszczyt... - dodała najbardziej aroganckim i przykrym tonem, jaki u niej słyszałam. Czyżbym stanowiła jakieś trofeum, ciekawostkę, którą ona wykorzystywała dla podniesienia swojej rangi w oczach przyjaciół? - zastanawiałam się. Nie ośmieliłam się jednak postawić tego pytania. Zamiast sprzeczać się, ubrałam się tak, jak mi kazała, i zajęłam miejsce przy stole, starając się nie popełnić żadnej gary. Państwo Davies okazali się dość mili, lecz ich zainteresowanie moją przeszłością wprawiało mnie w zakłopotanie. Pani Davies zwłaszcza zadawała tyle dociekliwych pytań dotyczących mego życia na rozlewiskach z „tymi okropnymi Cajunami", że musiałam wymyślać na poczekaniu historyjki, spoglądając po każdej na Daphne, by zorientować się, czy powiedziałam właściwe kłamstwo... - Tolerancja Ruby wobec ludzi z bagien jest zrozumiała - tłumaczyła Daphne państwu Davies, kiedy tylko uznawała, że moje słowa opisujące Cajunów nie brzmią dość krytycznie. - Przez całe życie wpajano jej, że jest jedną z nich, i że to oni są jej prawdziwą rodziną. - Jakież to tragiczne... - stwierdziła pani Davies. - Mimo wszystko, jednak spójrzcie, jak jej miło jest powrócić do rzeczywistości. Czynisz z nią cuda, Daphne! - zawołała. - Dziękuję - uśmiechnęła się Daphne zadowolona z komplementu. -Powinieneś dopuścić tę historię do gazet, Pierre... -zasugerował Hamilton Davies. - To mogłoby jej tylko zaszkodzić, drogi Hamiltonie... -zaoponowała natychmiast Daphne. - Prawdę mówiąc, szczegółami tej opowieści dzielimy się jedynie z najbliższymi przyjaciółmi - dodała. Sposób, w jaki uśmiechnęła się i nachyliła ku niemu, ukazując głęboki dekolt, spowodował, że nasz gość aż zamrugał oczami z zadowolenia. - Prosiliśmy wszystkich wokół o dyskrecję. Nie ma sensu czynić czyjegoś życia jeszcze bardziej skomplikowanym. Zwłaszcza życia dziecka, które doświadczyło już i tak zbyt wiele w przeszłości... - dodała szybko. - Naturalnie - zgodził się Hamilton Davies. Uśmiechnął się do mnie, po czym stwierdził: - Jak zwykle, Daphne, myślisz bardziej logicznie i rozsądnie niż kreolscy mężczyźni... Daphne opuściła wzrok i zatrzepotała kokieteryjnie rzęsami. Przyglądając się jej zachowaniu zdałam sobie sprawę, że obserwuję fachowca od manipulowania rodzajem męskim. Przez cały czas mój ojciec siedział i wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym podziwu. Idealizował ją. Byłam szczęśliwa, kiedy wreszcie kolacja dobiegła końca i pozwolono mi odejść. Kilka godzin później usłyszałam, jak Gisselle wróciła do domu i wchodzi do swego pokoju. Czekałam, czy spróbuje otworzyć drzwi łączące nasze pokoje. Siostra jednak od razu podeszła do telefonu. Nie słyszałam, co mówi, stwierdziłam jednak, że rozmawiała aż do nocy. Wydawało się, że ma pół miasta do obdzwonienia. Oczywiście zastanawiałam się, o czym plotkuje. Nie chciałam jednak sprawić jej satysfakcji okazując, że mnie to interesuje. Nadal byłam na nią wściekła. Następnego ranka Gisselle promieniała radością i szczęściem. Przy śniadaniu zasypywała wszystkich komplementami. Ja udawałam przed ojcem, że pozostajemy w poprawnych stosunkach. Oczekiwałam jednak przeprosin za to, co mi zrobiła, nim zdecyduję się znów okazać jej przyjaźń. Ku zaskoczeniu mojemu i Beau, poderwała Martina, który zaproponował, że odwiezie ją ze szkoły do domu. Zbiegając ze schodów rzuciła mi coś w rodzaju zdawkowych przeprosin, dodając przy tym: - Nie miej mi za złe tego, co się stało. Ktoś obcy doniósł im, że pojechaliśmy do Storyville, musiałam więc powiedzieć im o twojej przyjaciółce. Do zobaczenia w szkole, kochana siostrzyczko - dodała z uśmiechem. Nim zdążyłam otworzyć usta, popędziła w swoją stronę. Kilka minut później wsiadłam do samochodu Beau i ruszyliśmy za nimi. Beau nadal przejmował się wczorajszym zachowaniem Daphne. - Czy mówiła coś jeszcze, albo pytała o coś, kiedy wyszedłem? - chciał się dowiedzieć. - Nie. Zajęta była organizowaniem przyjęcia. - To dobrze - odetchnął z widoczną ulgą. - Moi rodzice zostali zaproszeni na kolację do was w następny weekend. Będziemy musieli ostudzić trochę nasze stosunki -dodał. Jednak studzenie czegokolwiek nie było mi widać są-.dzone. Następnego dnia, kiedy tylko weszliśmy do szkoły, poczułam, że wokół mnie wytworzyła się zupełnie inna atmosfera... Beau uważał, że fantazjuję, mnie jednak zdawało się, że uczniowie popatrują na mnie z dziwnym uśmieszkiem. Niektórzy zasłaniali usta dłońmi i szeptali coś do siebie. Dopiero pod koniec lekcji angielskiego dowiedziałam się, jakie są tego przyczyny. Siedziałam jeszcze w sali, z której prawie wszyscy już wyszli, kiedy podszedł do mnie jeden z chłopaków i trącił mnie ramieniem. - Och, przepraszam - rzucił nonszalancko. - Nie ma sprawy. Zaczęłam już odchodzić, lecz schwycił mnie za rękę i przyciągnął do siebie. - Powiedz, czy to ty tu jesteś? - zapytał i wyciągnął rękę. Rozwarł dłoń i pokazał zdjęcie przedstawiające mnie nago. Była to jedna z fotografii, jaką zrobiono mi na paja-ma party u Claudine. Moja twarz wyrażała przerażenie, ciało jednak było całkowicie odsłonięte. Roześmiał się szyderczo i wybiegł, by dołączyć do grupki uczniów, którzy zgromadzili się na końcu korytarza i czekali na niego. Zebrani, wśród których znajdowali się zarówno chłopcy, jak i dziewczęta, spoglądali przez ramię na moją fotografię. Poczułam się, jakby przybito mnie gwoździami do podłogi. Nagle do grupy dołączyła Gissel- le. - Nie zapomnijcie mówić wszystkim, że to moja siostra, a nie ja - zakpiła. Zaśmiali się. Spojrzała na mnie z ukosa i ruszyła dalej ująwszy pod ramię Martina. Łzy przesłoniły mi świat. Wszystko wokół zdawało się być pozbawione kolorów i wyblakłe. Nawet zatroskany Beau zbliżający się do mnie korytarzem był jakiś odległy i zniekształcony. Poczułam, jak coś we mnie pęka, a z ust wydobywa się przeraźliwy krzyk rozpaczy. Wszyscy, którzy znajdowali się na korytarzu, zamarli i patrzyli na mnie, wstrzymując oddech, nawet nauczyciele. - Ruby! - zawołał Beau. Kręciłam głową, starając się zaprzeczyć rzeczywistości, w obliczu której stanęłam. Kilku uczniów roześmiało się głośno, inni ograniczyli się do półuśmieszków. Nieliczni tylko wyglądali na zdegustowanych tą sytuacją. - Wy... zwierzęta! - krzyczałam. - Wy ohydne, okrutne... zwierzęta! Odwróciłam się, rzuciłam na podłogę książki i popędziłam w stronę najbliższego wyjścia. - RUBY! - krzyknął za mną Beau. Ja jednak wybiegłam przez drzwi, a potem schodami w dół. On popędził za mną. Gnałam ile sił w nogach, szybko, jak nigdy dotąd. Omal nie wpadłam pod samochód przebiegając przez ulicę. Kierowca jednak nacisnął hamulec i zatrzymał się z piskiem opon. Nie przystanęłam ani na chwilę. Biegłam przed siebie, nie wiedząc dokąd. Pędziłam, dopóki nie poczułam, że tuzin igieł wbija mi się w bok. Rozsadzało mi płuca. Wreszcie zwolniłam i opadłam pod starym, wielkim dębem na trawniku przed czyimś domem. Szlochałam... Szlochałam, aż zabrakło mi łez, a piersi rozbolały mnie od płaczu i spazmów. Zamknęłam oczy i starałam się wyobrazić sobie, że jestem gdzieś daleko. Zobaczyłam rozlewiska. Płynęłam czółnem kanałami. Był piękny, słoneczny, wiosenny dzień. Chmury nad moją głową rozwiały się, a szarość nowoorle-ańskiego dnia przerodziła się w błękit nieba i złoto słońca z moich wspomnień. Kiedy podpływałam czółnem bliżej brzegu, zza domu dobiegł mych uszu śpiew babuni Catheri-ne. Wieszała pranie, które właśnie wyjęła z balii. - Babuniu! - zawołałam. Pochyliła się lekko w prawo i zobaczyła mnie. Jej uśmiech był taki radosny, taki żywy... Wydawała mi się młoda i piękna. - Babuniu - mamrotałam nie otwierając oczu. - Chcę wrócić do domu. Chcę znów zamieszkać z tobą na rozlewiskach! Nie dbam o to, że byłyśmy biedne. I tak żyło mi się tam szczęśliwiej, niż w mieście. Babuniu, proszę, zrób coś, żeby znów było nam dobrze... Nie odchodź, nie umieraj! Użyj swych czarów i cofnij czas. Zrób, by moje obecne życie okazało się tylko jednym wielkim koszmarem nocnym. Zrób coś, żebym otworzyła oczy i mogła usiąść obok ciebie w pokoju z krosnami. Popracujmy... Policzę do trzech i tak się stanie. Raz, dwa... - Ej, ty tam! - usłyszałam męski głos. Otworzyłam oczy. - Co tu robisz? Podstarzały człowiek z rozwichrzoną, śnieżnobiałą czupryną stał w drzwiach domu, naprzeciwko. Wymachiwał czarnym dzbankiem w moją stronę. - Czego tu szukasz? - Ja tylko odpoczywałam, proszę pana - zaczęłam się tłumaczyć. - To nie jest park - zawołał. Przyjrzał mi się podejrzliwie. - Czy ty przypadkiem nie powinnaś być w szkole? - zapytał. 25. Ruby - Owszem, proszę pana - odpowiedziałam, wstając. -Przepraszam - dodałam i oddaliłam się. Kiedy skręciłam za róg, pozbierałam się jakoś i szłam dalej przed siebie. Po chwili zorientowałam się, że jestem blisko domu. Skierowałam więc kroki w tamtą stronę. Kiedy przyszłam, tata i Daphne zdążyli już wyjść. -Panienka Ruby? - zdziwił się Edgar, otwierając mi drzwi. Tym razem nie zdołałam ukryć przed nim zalanych łzami oczu i udawać, że wszystko jest w porządku. Wyraz twarzy Edgara zmienił się natychmiast. Teraz malowała się w nich troska i złość. - Chodź ze mną - polecił mi. Ruszyłam za nim korytarzem aż do kuchni. - Nina! - zawołał, kiedy stanęliśmy w progu. Nina odwróciła się i popatrzyła na mnie i na Edgara, po czym pokiwała głową. - Zaopiekuję się nią - powiedziała. Edgar wyglądał na zadowolonego, kiedy nas opuszczał. Nina zbliżyła się do mnie. - Co się stało? - zapytała. - Och, Nino! - rozpłakałam się. - Cokolwiek bym zrobiła, ona zawsze znajdzie sposób, by mnie zranić. Nina słuchała uważnie, po czym powiedziała twardo. - Już nigdy więcej. Pójdziesz teraz z Niną. Trzeba temu położyć kres. Zaczekaj tu - rozkazała. Zostawiła mnie w kuchni. Słyszałam, jak idzie korytarzem i wchodzi po stopniach. Po kilku minutach wróciła, wzięła mnie za rękę. Pomyślałam, że chce mnie znów zabrać do swojego pokoju i odprawiać czary. Tym razem jednak zrzuciła fartuch i poprowadziła mnie do tylnych drzwi. - Dokąd idziemy, Nino? - pytałam oszołomiona. Ciągnęła mnie w pośpiechu przez podwórko aż na ulicę. - Na spotkanie z Mamą Dede. Potrzebujesz bardzo silnego gńs-gńs. Tylko Mama Dede może to uczynić. I jeszcze jedno, moje dziecko - dorzuciła, zatrzymując się i zbliżając twarz do mojej. - Nie mów ani panu, ani pani Dumas, dokąd cię zabrałam, dobrze? To będzie tylko nasza tajemnica, w porządku? -Kto to jest...? - Mama Dede? Jest teraz królową voodoo. - Co zrobi Mama Dede? - Spowoduje, że twoja siostra przestanie cię ranić. Wygna Papę La Bas z jej serca. Uczyni ją dobrą. Pragniesz tego, tak? - Tak, Nino. Bardzo pragnę - odparłam. -W takim razie przysięgnij, że dochowasz tajemnicy. Przysięgnij. - Przysięgam, Nino. - Dobrze. Chodźmy już - poleciła mi i zaczęła maszerować chodnikiem. Rozsadzała mnie taka wściekłość, że gotowa byłam pójść wszędzie i zrobić wszystko, co mi zaproponuje. Jechałyśmy najpierw tramwajem, po czym przesiadły-śmy się do autobusu. Wreszcie znalazłyśmy się w tej części miasta, w której nigdy nie byłam. Zabudowania wyglądały tu nie lepiej niż szopy na bagnach. Czarnoskóre dzieci, w wieku przedszkolnym, bawiły się na zaśmieconych i ogołoconych z zieleni podwórkach. Wraki samochodów i inne pojazdy, wyglądające jakby za chwilę miały stać się wrakami, stały wzdłuż ulicy. Chodniki sprawiały wrażenie bardzo brudnych, na poboczach walały się puszki, butelki i papiery. Tu i ówdzie samotne drzewo sykomory lub magnolia usiłowały przeciwstawić się brzydocie otoczenia. Pomyślałam, «lże to miejsce wygląda, jakby nienawidziło go nawet samo słońce. Bez względu na to, jak pogodny był dzień, wszystko i tak wydawało się tu poplamione, zardzewiałe i wyblakłe. Nina pociągnęła mnie za sobą, aż doszłyśmy do jakiegoś baraku wyglądającego ani gorzej, ani lepiej od pozostałych. Rolety we wszystkich oknach były zaciągnięte. Schodki, a nawet drzwi skrzypiały głośno. Nad wejściem wisiał sznur, na który nanizane były kości i pióra. - Tu mieszka królowa? - zapytałam zaskoczona. Spodziewałam się raczej ujrzeć pałac. - Oczywiście, że mieszka - powiedziała Nina. Przeszłyśmy wąskim podejściem prowadzącym do frontowych drzwi. Nina nacisnęła guzik dzwonka. Po chwili wyjrzała przez szparę bardzo stara, bezzębna kobieta. Wło- I sy miała tak rzadkie, że mogłam z łatwością dostrzec zarys i kolor jej czaszki. Ubrana była w coś, co przypominało worek po ziemniakach. Zatrzymała się w pół kroku, ściągnęła nagłym ruchem ramiona i podniosła zmęczony wzrok na mnie i na Ninę. Wyglądało, że ma nie więcej, niż metr trzydzieści wzrostu. Nosiła też parę męskich szarawarów i to bez szelek. Nie miała skarpetek. - Muszę widzieć Mamę Dede - zażądała Nina. Staruszka skinęła głową, cofnęła się o krok i wpuściła nas do środka niewielkiego domku. Ściany były popękane, tynk sypał się płatami. Podłoga wyglądała tak, jakby niegdyś pokrywał ją dywan, który dopiero niedawno podarł się na strzępy. Tu i ówdzie leżały jeszcze jego fragmenty przyklejone lub wetknięte pomiędzy deski podłogowe. W powietrzu unosił się słodki zapach, który dolatywał z tylnej części domu. Staruszka wskazała gestem pokój po lewej. Nina wzięła mnie za rękę. Weszłyśmy. Poł tuzina wielkich świec rozjaśniało to pomieszczenie, przypominające sklep albo magazyn. Wszędzie pełno było amuletów, kości, lalek, pióropuszy, włosów i skór wężowych. Jedną ścianę zakrywały całkowicie półki zastawione słoikami z jakimiś proszkami i miksturami. Na podłodze pod ścianą stały kartony świec o różnych kolorach i kształtach. Pośrodku tej izby mieściła się kanapa i dwa skromne, zniszczone krzesła. Spod jednego z nich sterczały sprężyny. Pomiędzy siedziskami a kanapą stało drewniane pudełko inkrustowane w złote i srebrne wzory. - Usiądźcie - poleciła starsza kobieta. Nina wskazała mi ruchem głowy krzesło po lewej. Ona sama zajęła krzesło z prawej. - Nino... - zaczęłam. - Ciii... - odezwała się, zamykając oczy. - Nic nie mów, tylko czekaj. Chwilę później koc, który wisiał w drzwiach, rozsunął się na boki i do pokoju weszła znacznie młodsza, czarna kobieta. Miała długie, jedwabiste, ciemne włosy poskręcane w grube sznury wokół głowy. Nosiła czerwony turban z siedmioma węzłami, których końcówki sterczały do góry. Była wysoka i ubrana w czarną szatę sięgającą bosych stóp. Pomyślałam, że ma ładną twarz - szczupją, z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi i pięknie ukształtowanymi ustami. Kiedy jednak odwróciła się w moją stronę, przeszedł mnie dreszcz. Oczy jej były szare i matowe jak grafit. Była niewidoma. - Mamo Dede, przychodzę po wielką pomoc - zaczęła Nina. Mama Dede skinęła głową i weszła do pokoju. Poruszała się pewnie, jakby nie była ślepa. Z gracją usiadła na kanapie, kładąc ręce na kolanach. Czekała. Te pozornie martwe oczy skierowane były teraz w moją strofę. Siedziałam iiie-ruchomo, wstrzymując oddech. - Mów, siostro - odezwała się. - Ta mała dziewczynka tutaj ma siostrę bliźniaczkę, zazdrosną i okrutną, która krzywdzi ją, zadając ból i cierpienie. - Daj mi rękę - zwróciła się do mnie Imania Dede, wyciągając dłoń. Spojrzałam na Ninę, która kiwnęła głową. Powoli położyłam swoją dłoń na ręce Mamy Dede. Mocno zacisnęła na niej palce. Poczułam, że są ciepłe. - Twoja siostra... - zwróciła się Mama pede do mnić- -Nie znacie się długo? - Tak, to prawda - przyznałam zdziwiona. - A wasza matka... Ona nie może wam pomóc? -Nie. - Ona martwa. Przeszła na inną stronę _ powiedziała, po czym uwolniła moją dłoń i odwróciła się do Niny. - Papa La Bas. On pożera serce jej siostry - tłumaczyła Nina. - Każe jej nienawidzić... Musimy ochronić to dziecko, Mama. Ona wierzy. Jej babcia była uzrowicielką na rozlewiskach. Mama Dede kiwnęła głową i wyciągnęła rękę odwróciwszy tym razem dłoń do góry. Nina pogrzebała w kieszeni i wydobyła srebrnego dolara. Włożyła go do ręki Mamy Pe-de. Ta zacisnęła pięść i podeszła do drzwi, w których stała przyglądając się nam staruszka. Zrobiła krok naprzód, wzięła srebrną monetę i wrzuciła ją do kieszeni sukiertki--worka. - Zapal dwie żółte świeczki - poleciła Mama Dede. Starsza kobieta podeszła do kartonów i wyjęła stamtąd świece. Wstawiła je do świeczników i zapaliła. Pomyślałam, że nic się więcej tutaj nie stanie, lecz nagle Mama Dede podniosła wieczko ozdobnego pudełka i postawiła je obok siebie na kanapie. Nina miała bardzo uszczęśliwioną minę. Czekałam. Mama Dede skoncentrowała się i zanurzyła ręce w pudełku. Kiedy wyjęła je, omal nie zemdlałam. Trzymała młodego pytona! Wyglądał na zaspanego, prawie nie poruszał się. Oczy miał niczym dwie szparki. Przełknęłam ślinę, żeby nie wrzasnąć, kiedy Mama Dede przysunęła go sobie do twarzy. Wąż wysunął język i dotknął nim jej policzka. Gdy tylko to się stało, Mama Dede włożyła go z powrotem do pudełka, które znów zakryła wieczkiem. - Od węża Mama Dede otrzymuje moc i wizje - wyszeptała Nina. - Stara legenda mówi, że pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta przyszli na świat ślepi, a wzrok otrzymali od węża. - Jak ma na imię twoja siostra, dziecko? - zapytała Mama Dede. Język uwiązł mi w gardle. Bałam się wyjawić jej imię. Bałam się, że stanie się coś potwornego. - Ty musisz podać to imię - poinformowała mnie Nina. -Powiedz Mamie Dede, jak ona ma na imię. - Gisselle - rzekłam. - Ale... - Eh! Eh bomba hen hen! - zaczęła zaklinać Mama Dede. Kiedy zawodziła swoje zaklęcia, okręcała się i wyginała jak w transie pod wływem własnego głosu. - Canga bafie te. Danga moune de te. Canga do ki li Gisselle! - zakończyła głośnym okrzykiem. Serce biło mi tak mocno, że bałam się, iż wyskoczy z piersi. Mama Dede odwróciła się znów w stronę Niny, która sięgnęła do kieszeni i wydobyła stamtąd jakiś przedmiot. Rozpoznałam wstążkę do włosów Gisselle. To po to chodziła na górę, zanim wyszłyśmy... Chciałam wyrwać ją i przerwać seans, zanim Mama Dede pochwyci wstążkę, ale było już za późno. Królowa voodoo trzymała ją mocno w garści. - Chwileczkę - zawołałam, ale Mama Dede zdążyła już ponownie otworzyć pudełko i wrzucić tam wstążkę. Potem znów zaczęła tańczyć i mamrotać nowe zaklęcia. - Uappe vini, Le Grand Zombi. Uappe vini, pou je gris-gris. - Nadchodzi - tłumaczyła Nina. - Wielki Zombi nadchodzi, żeby zrobić gris-gris. Mama Dede przerwała nagle i wydała z siebie przeszywający okrzyk, który sprawił, że serce podskoczyło mi do gardła. Nie mogłam przełknąć śliny, ani oddychać. Ona zaś zastygła na chwilę w bezruchu, po czym opadła na kanapę, z głową przekrzywioną na bok. Przez jakiś czas nikt się nie poruszył, ani nie odezwał. Potem Nina stuknęła mnie w kolano i wskazała głową wyjście. Wstałam. Starsza kobieta ruszyła przodem, by otworzyć nam drzwi. - Podziękuj Mamie, babuniu - powiedziała Nina. Staruszka kiwnęła głową. Wyszłyśmy. Serce nie przestało mi łomotać, dopóki nie znalazłyśmy się w domu. Nina z ufnością twierdziła, że od tej chwili wszystko się ułoży... Ja nie miałam wyobrażenia, czego mam oczekiwać. Kiedy Gisselle wróciła ze szkoły, nie dostrzegłam w niej żadnej przemiany. Obrzuciła mnie wymówkami, że uciekłam i przypisała mnie całą winę za to, co się potem stało. - Uciekłaś sobie, a Beau pobił się z Billym i wezwano ich obu „na dywanik" do dyrektora - mówiła, stojąc w pro- ¦ gu mojego pokoju. - Rodzice Beau muszą przyjść do szkoły. Wszyscy teraz myślą, że jesteś wariatką, a to był przecież tylko żart. Ja też zostałam wezwana do dyrektora, który zamierza zadzwonić do mamy i taty. Wszystko dzięki tobie! Teraz obie będziemy miały kłopoty. Odwróciłam się powoli w jej stronę. Serce miałam wypełnione po brzegi wściekłością. Sądziłam, że wybuchnę i zacznę wrzeszczeć na nią. Opanowałam się jednak, co zaskoczyło mnie samą, a ją przeraziło. - Przykro mi, że Beau wplątał się w bójkę i ściągnął na siebie kłopoty. Starał się mnie tylko bronić. Ciebie jednak nie żal mi ani trochę. Milczała. - To prawda, żyłam w świecie, który wielu uważa za za- cofany w porównaniu z tym, w którym żyjesz ty. Prawdą jest również, że wszystko tam jest znacznie prostsze. Ludzie także. Owszem, zdarzają się rzeczy, które mieszkańcy wielkich miast mogą uważać za okrutne, a nawet niemoralne... Jednak zła, które ty mi wyrządziłaś, nie można równać z niczym, co widziałam na rozlewiskach. Sądziłam, że staniemy się siostrami, prawdziwymi siostrami, które troszczą się i dbają o siebie nawzajem. Ty jednak pragniesz jedynie zadawać mi ból - powiedziałam. Łzy płynęły mi strugami po policzkach, choć starałam się za wszelką cenę do tego nie dopuścić. - No proszę - odrzekła płaczliwym głosem. - Teraz robisz ze mnie potwora... Ale to ty pojawiłaś się w naszym domu i przewróciłaś świat do góry nogami. Ty sprawiłaś, że wszyscy polubili cię bardziej, niż mnie! Ty ukradłaś mi Beau, prawda? - Nie ukradłam. Powiedziałaś mi przecież, że już ci na nim nie zależy - przypomniałam jej. - Bo nie zależy... Ale nie podoba mi się, że ktoś mi go kradnie - dodała. Stała w progu jeszcze przez jakiś czas, kipiąc wprost ze złości. - Lepiej, żebyś nie próbowała wplątywać mnie w kłopoty, kiedy zadzwoni dyrektor! - ostrzegła mnie i odmaszero-wała. Doktor Storm rzeczywiście zadzwonił. Po bójce Beau z Bil-lym, jakiś nauczyciel zabrał im zdjęcie i zaniósł do dyrektora. Doktor Storm powiedział o tym Daphne, która tuż przed kolacją wezwała nas obie do gabinetu. Była tak zdenerwowana, że wykrzywiła się jej twarz, oczy ziały furią, usta rozciągnęły się nienaturalnie, a nozdrza rozszerzyły. - Która z was pozwoliła na zrobienie tego zdjęcia? - zażądała wyjaśnień. Gisselle szybko opuściła wzrok. - Żadna nie pozwoliła, mamo - odparłam. - Kilku chłopców wkradło się do domu Claudine bez naszej wiedzy, i kiedy przebierałam się w kostium potrzebny do zabawy, którą zorganizowałyśmy, zrobili to zdjęcie. - Jestem pewna, że staliśmy się pośmiewiskiem całej szkoły - syczała. - A państwo Andreas zostali poproszeni do dyrektora na rozmowę. Właśnie telefonowała do mnie Edith Andreas. Nie mogła z siebie głosu wydobyć ze zdenerwowania. Po raz pierwszy Beau ma poważne kłopoty. A wszystko przez ciebie - rzuciła oskarżycielskim tonem. -Ale... - Robiłaś takie rzeczy na bagnach? - Nie. Oczywiście, że nie robiłam - odrzekłam szybko. - Wobec tego nie mogę pojąć, jak to się dzieje, że wpadasz z jednej okropności w drugą. Dopóki nie odwołam mojego postanowienia, nie wolno ci nigdzie wychodzić. Żadnych przyjęć, żadnych randek, żadnych kolacji, słowem: nic! Zrozumiano? - Tak, mamo. - Wasz ojciec jeszcze nic nie wie. Powiem mu to, dopiero kiedy sama się uspokoję. Idźcie na górę i zostańcie w swoich pokojach, dopóki nie zawołam was na kolację. Wyszłam i ruszyłam na górę. Czułam dziwne odrętwienie. Zupełnie jakby nie zależało mi już na niczym. Mogła zrobić mi wszystko, co tylko zechciała... To nie miało już znaczenia. Gisselle zatrzymała się w drzwiach, nim weszła do pokoju. Zafundowała mi swój dobrze znany uśmieszek zadowolenia z siebie. Nie odezwałam się do niej ani słowem. Tego wieczoru zjedliśmy najcichszą kolację, jaka miała ihiejsce od mojego przyjazdu. Ojciec był przygnębiony i rozczarowany, a prócz tego najwyraźniej przytłaczała go wściekłość Daphne... Unikałam jego wzroku. Byłam szczęśliwa, kiedy pozwolili nam z Gisselle odejść. Ona nie mogła się doczekać, by dorwać się do telefonu i rozgłosić wszystkim wokół, co się stało. Do snu ułożyłam się wcześnie. Myślałam o Mamie Dede, wężu i o wstążce. Tak bardzo pragnęłam, by Gisselle poniosła karę. Żądza, zemsty przysłoniła mi cały świat. Dwa dni później pożałowałam jednak swych myśli... rPr2Xznac2xnie wypełnia si§ 'astępnego ranka czułam się jak własny cień. Z ciężkim sercem zeszłam na śniadanie. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, gdy schodziłam po schodach. Martin przyjechał po Gisselle, by zabrać ją do szkoły. Nie zaprosili mnie do samochodu, ja zresztą nie marzyłam, by z nimi jechać. Beau musiał iść do dyrektora z rodzicami, ruszyłam więc na piechotę. Przez cały dzień byłam jak w transie. Czułam się jak wyrzutek. Nawet Mookie obawiała się ze mną rozmawiać i nie zaczekała, jak zwykle, przy wejściu do świetlicy, by pogadać o zadaniach domowych albo o programach telewizyjnych. Stałam się ofiarą wielkiego spisku, osobą straszliwie ośmieszoną. Nikt nie zamierzał okazać mi współczucia. Zupełnie jakbym była nosicielką jakiejś potwornej, zakaźnej choroby i ludzie zamiast przejmować się mną, martwili się o siebie. Nieco później wpadłam na Beau, który biegł na lekcje. Było już po spotkaniu jego rodziców z doktorem Stor-mem. - Mam okres próbny - zaczął mi się tłumaczyć. - Jeśli przeskrobię coś jeszcze, złamię jakiś punkt szkolnego regulaminu, zostanę zawieszony w prawach ucznia i wyrzucony z drużyny baseballowej. - Przykro mi, Beau. Nie chciałam stać się przyczyną twoich kłopotów. - Nie ma sprawy. Nienawidzę tego, co ci zrobili - rzekł. Po chwili spuścił wzrok zażenowany, a ja już wiedziałam, co nastąpi. - Przyrzekłem rodzicom, że nie będę się z tobą wi- dywał przez jakiś czas. Ale to' obietnica, której nie zamierzam dotrzymać - dorzucił. W jego błękitnych oczach pojawiła się przekora. - Nie, Beau. Rób to, co ci każą. W przeciwnym razie napytasz sobie jeszcze większej biedy, a winą za to będą obarczać mnie. Niech upłynie trochę czasu... - To nie w porządku - skarżył się. - To, co jest w porządku, a co nie, raczej nie ma znaczenia, zwłaszcza jeśli chodzi o reputację bogatych Kreolów -odrzekłam rozgoryczona. Przyznał mi rację. Rozległ się dzwonek na lekcję. - Lepiej, żebym się nie spóźnił - rzekł. -1 ja też. Odwróciłam się. - Zadzwonię do ciebie - zawołał. Nie spojrzałam na niego. Nie chciałam, by zobaczył łzy, które przesłaniały mi świat. Przełknęłam je czym prędzej. Trzeba było pójść do klasy na następną lekcję. Na wszystkich lekcjach, które czekały mnie jeszcze tego dnia, nie zabierałam głosu, milcząc robiłam notatki. Na pytania odpowiadałam tylko wtedy, gdy skierowano je bezpośrednio do mnie. Kiedy dobiegła końca ostatnia lekcja, opuściłam salę samotnie, odczekawszy, aż większość uczniów wyjdzie. Najgorszy był lunch. Nikt nie kwapił się, by ze mną usiąść, a kiedy zajęłam miejsce przy stoliku, uczniowie, którzy już przy nim siedzieli, przenieśli się do innego. Beau jadł lunch z kolegami z drużyny baseballowej, a Gisselle ze swymi starymi przyjaciółkami. Widziałam, że wszyscy patrzą na mnie. Nie odwzajemniałam jednak spojrzeń - ani tych jawnych, ani rzucanych ukradkiem. W końcu Mookie znalazła w sobie dość odwagi, by się odezwać. Żałowałam jednak, że tak się stało, ponieważ miała mi do powiedzenia jedynie przykre rzeczy. - Wszyscy myślą, że zrobiłaś celowo ten striptiz. Czy to prawda, że masz przyjaciółkę, która jest prostytutką? - zapytała szybko. Fala gorąca zalała mnie od stóp do głów. - Po pierwsze, nie zrobiłam żadnego striptizu, a po drugie nie mam przyjaciółki prostytutki! Chłopcy i dziewczę- ta, którzy zadrwili sobie ze mnie w ten sposób, rozpuszczają plotki, starając się zatuszować swoją winę, Mookie. Myślałam, że ty jedyna z całej tej zgrai domyślisz się tego... -napadłam na nią. - Och, ja ci wierzę - broniła się. - Ale wszyscy mówią tylko o tobie, a kiedy starałam się wytłumaczyć mojej matce, że wcale nie jesteś taka zła, to wściekła się na mnie i zabroniła się z tobą przyjaźnić. Przykro mi z tego powodu... - dodała. Poczułam, że mi sztywnieje kręgosłup. - Mnie również - odparłam, przełykając z trudem ostatni kęs i w pośpiechu opuściłam salę. Pod koniec dnia szkolnego poszłam do pana Saxona, który był opiekunem kółka teatralnego i powiedziałam mu, że rezygnuję z roli w szkolnym przedstawieniu. Z wyrazu jego twarzy domyśliłam się, że słyszał o incydencie z fotografią. - To nie jest konieczne, Ruby - powiedział. Sprawiał jednak wrażenie, jakby moja decyzja przyniosła mu ulgę. Przewidywał, że mój udział w przedstawieniu okryłby je złą sławą. Ludzie przychodziliby nie dla samej sztuki, a głównie po to, żeby obejrzeć zepsutą cajuńską dziewczynę... - Skoro jednak podjęłaś już taką decyzję, dobrze że robisz to na tyle wcześnie, bym zdążył znaleźć kogoś, kto cię zastąpi - dodał. Bez słowa rzuciłam skrypt na biurko i wyszłam, udając się do domu. Tata nie przyszedł tego dnia na kolację. Kiedy zeszłam na dół spostrzegłam, że przy stole siedzą tylko Daphne i Gisselle. Mierząc mnie pełnym niechęci wzrokiem matka wyjaśniła, że ojciec ma znowu jeden z tych swoich ataków melancholii. - Splot niezbyt udanych operacji handlowych i katastrofalne wydarzenia ostatnich dni wpędziły go w głęboką depresję - rzekła. Spojrzałam na Gisselle, która nie przestała jeść, zupełnie jakby słyszała coś takiego już setki razy. - Może powinnyśmy wezwać lekarza, żeby przepisał jakieś lekarstwo? - zapytałam. - Nie ma na to lekarstwa, no, może z wyjątkiem dobrych wiadomości. - Aluzja skierowana była wyraźnie pod moim adresem. Gisselle podniosła głowę. - Wczoraj z historii dostałam piątkę minus - pochwaliła się. - To bardzo miło, kochanie. Nie zapomnę go o tym poinformować - rzekła Daphne. Chciałam powiedzieć, że ja z tego samego testu dostałam piątkę bez minusa, ale wiedziałam, że Gisselle, a może nawet Daphne uznają to za próbę umniejszenia zasług siostry. Milczałam więc. Nieco później tego wieczora Gisselle zatrzymała się przed moimi drzwiami. Widziałam, że nie gnębiły jej najmniejsze wyrzuty sumienia. Miałam szczerą ochotę zwymyślać ją za bezwzględność i pozerstwo, zobaczyć, jak rzednie jej mina, a szyderczy uśmiech opada niczym martwy liść z drzewa. Nie powiedziałam jednak nic. Bałam się kolejnych kłopotów. - Deborah Tallant urządza przyjęcie w ten weekend -oznajmiła mi. - Idę z Martinem, a Beau z nami - dodała z sadystyczną rozkoszą. Wyglądała, jakby rzeczywiście sypanie soli na moje rany sprawiało jej niebywałą przyjemność. - Wiem, że żałuje, iż rzucił mnie tak szybko i bez zastanowienia, a ja nie ułatwię mu powrotu. Zamierzam wodzić go za nos i traktować jak psa na smyczy. Wiesz chyba jak... - mówiła, uśmiechając się złośliwie. - Będę całowała Marti-na na jego oczach i przytulała się do niego w tańcu tak blisko, żebyśmy wyglądali na bardzo zażyłą parę... No i zrobię też parę innych rzeczy... - Dlaczego jesteś taka okrutna? - zapytałam ją. - Nie jestem okrutna. Zasłużył sobie na to. Właściwie to żałuję, że nie mogę zabrać cię na to przyjęcie, ale musiałam kilka razy obiecywać Deborah, że tego nie zrobię. Jej rodzicom by się to nie spodobało... - oświadczyła. - Nie poszłabym, nawet gdyby mnie zaprosiła - odrzekłam. Siostra wykrzywiła usta w cynicznym uśmiechu. - Ależ tak, poszłabyś - rzuciła szyderczo. - Poszłabyś! Zostawiła mnie z moją wściekłością. Usiadłam trzęsąc się ze złości, ale po jakimś czasie uspokoiłam się i ogarnęła mnie całkowita obojętność. Położyłam się na plecach i przywołałam na pamięć wspomnienia pięknych chwil, kiedy mieszkałam z babunią Catherine na rozlewiskach. To ukoiło mój ból. Przypomniałam sobie Paula i ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że opuściłam go bez pożegnania, chociaż wtedy wydawało się to najlepszym wyjściem. Usiadłam nagle i wyrwałam kartkę z notesu. Podeszłam do biurka i zaczęłam pisać list do brata. Gdy trzymałam w ręku pióro, do oczu napływały mi łzy, a cierpienie ściskało serce, które stało się niemal bryłą lodu. Kochany Paulu! Minęło już sporo czasu, odkąd wyjechałam z rozlewisk, nie potrafię jednak o tobie zapomnieć. Po pierwsze chciałabym jeszcze raz przeprosić, że nie pożegnałam się z Tobą. Powód jest prosty: sprawiłoby mi to zbyt wielki ból, a bałam się, że Tobie również. Jestem pewna, iż byłeś nie mniej zmieszany i podenerwowany wydarzeniami tamtych dni, niż ja. Prawdopodobnie byłeś także zły... Losu jednak nie da się odmienić. Łatwiej chyba powstrzymać przypływ. Wyobrażam sobie, jak długo musiałeś zastanawiać się, dlaczego tak nagle opuściłam rozlewiska. Bezpośrednią przyczynę mojej decyzji stanowił fakt, że dziadunio Jack zaczął swatać mnie z Busterem Trahawem, a zdajesz sobie sprawę, że wolałabym umrzeć, niż wyjść za niego. Miałam jednak znacznie poważniejsze i głębsze powody do wyjazdu. Najważniejszy z nich to fakt, że dowiedziałam się, kto jest moim prawdziwym ojcem i postanowiłam zrobić to, o co prosiła mnie babunia Catherine tuż przed śmiercią: wyjechać i zacząć noive życie. Zaczęłam. Żyję teraz w zupełnie innym świecie w Nowym Orleanie. Jesteśmy bogaci, mieszkamy w okazałej rezydencji z pokojówkami, kucharkami i lokajami. Mój ojciec jest bardzo miły i troszczy się o mnie. Kiedy tylko dowiedział się, że mam talent, natychmiast urządził mi pracownię i wynajął nauczyciela z college'u, by dawał mi prywatne lekcje. Jednak naj- większą niespodzianką dla ciebie będzie fakt, że mam siostrę bliźniaczkę! Chciałabym ci napisać, że wszystko tu jest cudowne, że skoro jestem bogata i mam tyle pięknych rzeczy, żyje mi się lepiej. Tak jednak nie jest. Życie mojego ojca nie było usłane różami. Tragiczny wypadek, który przydarzył się jego bratu i kilka innych problemów, których nie szczędził mu los, uczyniły z niego smutnego człowieka, melancholika. Miałam nadzieję, że będę w stanie mu pomóc i coś zmienić, dać mu trochę szczęścia i wyciągnąć go z depresji, lecz dotąd nie udało mi się to i nie mam pewności, czy kiedykolwiek mi się to powiedzie. Szczerze mówiąc, w tej chwili marzę, by powrócić na rozlewiska, cofnąć czas do okresu, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze nic o naszej przeszłości, przywrócić życie babuni Catherine. Nie potrafię jednak tego dokonać. Taki już mój los i muszę się nauczyć, jak sobie z nim radzić. Teraz jedyną rzeczą, o którą chciałabym cię prosić, jest to, żebyś mi przebaczył ucieczkę bez pożegnania i kiedy tylko będziesz miał możliwość i chwilę spokoju, w kościele, czy poza nim, zmówił za mnie modlitwę. Tęsknię za tobą. Niech cię Bóg błogosławi. Kochająca Ruby Włożyłam list do koperty i zaadresowałam. Następnego ranka wrzuciłam go do skrzynki. Dzień ten niewiele różnił się od poprzedniego. Widziałam jednak, iż podniecenie i zainteresowanie uczniów aferą ze zdjęciem opadło. Nie ma nic równie martwego, jak przestarzałe nowiny. Przywrócenie poprzedniego stanu musiało jednak zająć więcej czasu, chociaż wkładałam wiele wysiłku, by odzyskać względy moich niedawnych przyjaciół. Na razie traktowano mnie, jakbym była niewidzialna. Natknęłam się na korytarzu na Beau kilka razy. Patrzył na mnie bez słowa. Na jego twarzy malowały się wstyd i rozpacz. Było mi go żal jeszcze bardziej, niż jemu mnie. Starałam się go unikać, by nie utrudniać mu życia. Wie- r działam, że znaleźliby się tacy, którzy natychmiast donieśliby o tym jego rodzicom. Kiedy po południu wracałam do domu ze szkoły, zdziwiłam się na widok wyjeżdżającego zza zakrętu samochodu Martina. Razem z nim była Gisselle. Zatrzymali się i zawołali mnie. Podeszłam. - Czego chcecie? - zapytałam. - Jeśli masz ochotę, możesz pojechać z nami - zaproponowała Gisselle, jakby udzielała mi pomocy charytatywnej. - Martin ma dobry towar i jedziemy do niego do domu. Jego rodzice wyszli - dodała. Poczułam zapach marihuany i zorientowałam się, że już zaczęli to, co nazywają dobrą zabawą. - Nie, dziękuję - odparłam. - Nie będę cię zapraszała na imprezy, jeśli nie przestaniesz odrzucać zaproszeń - zagroziła Gisselle. - W ten sposób nigdy nie uda ci się z powrotem wejść w towarzystwo i odzyskać przyjaciół. - Jestem zmęczona i chcę zacząć pisać pracę semestralną - wyjaśniłam jej. - Ale kujon...! - jęknęła siostra. Martin zaciągnął się skrętem i uśmiechnął głupawo do mnie. - Nie masz ochoty pośmiać się i popłakać sobie znowu? - zażartował. Rozbawiło ich to, a ja odsunęłam się od szyby samochodu dokładnie w momencie, gdy nacisnął na pedał gazu. Usłyszałam pisk opon, kiedy skręcał w boczną ulicz-kę. Poszłam do domu i udałam się do swojego pokoju z zamiarem pisania pracy. Nie minęła godzina, kiedy usłyszałam jakieś krzyki dobiegające z parteru. Zaciekawiona wyszłam z pokoju i podeszłam do schodów. Na dole, w drzwiach, stało dwóch policjantów. Trzymali w ręku czapki. W chwilę później wybiegła Daphne, a za nią Wen-dy Williams z płaszczem dla niej. Zeszłam kilka stopni w dół. - Co się stało? - zapytałam. Daphne zatrzymała się przed policjantami. ' t '¦¦".....¦...................''..........--¦-••—.....• - ¦¦'—......-..............-•¦••¦¦ r - Twoja siostra! - krzyknęła. - Miała wypadek samocho- dowy w wozie Martina. Jadę spotkać się z twoim ojcem w szpitalu. - Idę z tobą - zawołałam. Zbiegłam po schodach i dołączyłam do niej. - Jak to się stało? - pytałam, wsiadając do samochodu. - Policja mówi, że Martin palił te ohydne... parszywe... narkotyki. Wjechał w tył autobusu miejskiego. - O, Boże, nie! Widziałam tylko jeden wypadek samochodowy w swoim życiu. Kierowca ciężarówki upił się i wjechał do rowu. Zauważyłam zakrwawione ciało przewieszone przez okno, bezwładną głowę. - Co się dzieje z wami, z młodymi ludźmi w dzisiejszych czasach? - krzyczała Daphne. - Macie tak wiele, a mimo to robicie takie głupstwa! Dlaczego? - trzęsła się. - Dlaczego? Chciałam jej wyjaśnić, że to dlatego, iż niektórzy mają zbyt wiele, ale zachowałam tę myśl dla siebie. Wiedziałam, że przyjęłaby to jako krytykę jej, jako matki. - Czy policjanci mówili, co im się stało? Czy są ciężko ranni? - dopytywałam się. - Ciężko - odrzekła. - Bardzo ciężko... Tata czekał już na nas na oddziale intensywnej terapii. Wydało mi się, że się postarzał, tak załamał go i osłabił ten wypadek. „< - Dowiedziałeś się czegoś? - zapytała pospiesznie Daphne. Pokręcił głową. - Nadal jest nieprzytomna. Widocznie uderzyła głową w przednią szybę. Są jakieś złamania. Robią jej teraz prześwietlenie. - O, Boże! - westchnęła Daphne. - Jeszcze i to. - Co,z Martinem? - zapytałam. Ojciec odwrócił oczy. - Chyba nie... zginął? Tato kiwnął głową bez słowa. Krew odpłynęła mi do stóp. Poczułam ssanie w żołądku. - Zmarł dosłownie chwilę temu - poinformował Daphne. Zbladła jak ściana i schwyciła go pod rękę. - Och, Pierre. To straszne... 26. Ruby Cofnęłam się pod ścianę i opadłam na stojące tam krzesło. Byłam zdruzgotana. Mogłam tylko siedzieć i przyglądać się bez słowa ludziom, którzy biegali tam i z powrotem. Czekałam i patrzyłam, jak tata i Daphne rozmawiają z lekarzami. Kiedy miałam jakieś dziewięć lat, na rozlewiskach czteroletni chłopczyk, Dylan Fortier, wypadł z czółna i utopił się. Pamiętam, jak wezwano babunię Catherine, by go ratowała, a ja poszłam z nią. Kiedy spojrzała na niego, wiedziała, że już za późno. Przeżegnała się tylko. W wieku dziewięciu lat uważałam, że śmierć to coś, co dotyka tylko starych ludzi, a my, dzieci, jesteśmy na nią odporne, jakby chroniły nas przed nią lata czekającego życia, obiecane nam przy urodzeniu. Nosiliśmy na sobie młodość niczym tarczę. Chorowaliśmy, zdarzały się nam wypadki, nawet poważne, byliśmy pogryzieni przez jadowite zwierzęta, ale zawsze jakimś cudem znalazło się coś, co nas ratowało. Widok tego małego chłopca, bladego, sinego, z włosami przyklejonymi do czoła, paluszkami zaciśniętymi w piąstkę, zamkniętymi powiekami* i niebieskimi ustami był dla mnie tak szokujący, że nie potrafiłam wyrzucić go z pamięci przez długie lata. Teraz moja pamięć podsuwała mi zawadiacki uśmieszek Martina, wyjeżdżającego zza zakrętu. Co by się stało, gdybym wsiadła do samochodu? Czy też znalazłabym się na oddziale intensywnej terapii? A może potrafiłabym nakłonić Martina, żeby zwolnił i prowadził ostrożniej...? Los... Napisałam przecież Paulowi w liście... Losu nie można wyzwać na pojedynek, ani go zmienić. Daphne wróciła pierwsza. Jej twarz wyrażała bezgraniczną rozpacz. - Jak ona się czuje? - zapytałam z bijącym sercem. - Odzyskała przytomność, ale coś jest nie w porządku z kręgosłupem - odrzekła martwym, suchym głosem. Wydawała się jeszcze bledsza, niż przedtem. Trzymała się ręką za serce. - Co to znaczy? - zapytałam łamiącym się głosem. - Nie może poruszać nogami - wyjaśniła Daphne. - Będziemy mieli kalekę w rodzinie. Wózki inwalidzkie, pielę- gniarki... - dodała, krzywiąc się. - Niedobrze mi - stwierdziła. - Gdzie tu jest łazienka...? Idź do ojca - poleciła i przywołała go ręką. Spojrzałam na niego. Stał po przeciwnej stronie korytarza i wyglądał jak ktoś, kogo potrącił pociąg. Rozmawiał z lekarzem, oparty o ścianę, ze zwieszoną głową. Kiedy do niego podeszłam, zobaczyłam, że drżą mu wargi, a po policzkach strumieniami płyną łzy. -Moja mała dziewczynka... - powtarzał. - Moja księżniczka... zostanie prawdopodobnie kaleką na całe życie. - Och, tato... Podbiegłam do niego, padłam mu w ramiona i dałam upust własnej rozpaczy. Wtulił twarz w moje włosy i szlochał. - To moja wina... - łkał. - Ciągle ponoszę konsekwencje moich czynów. - Nie, tato... Nie! To nie twoja wina. -Moja. Moja... - upierał się. - Nigdy mi nie zostanie wybaczone. Każdy, kogo kocham, musi cierpieć. Kiedy staliśmy tak przytuleni, zrozumiałam nagle, że to rzeczywiście nie jest jego wina. To ja zawiniłam... Ja to spowodowałam... Muszę zabrać Ninę z powrotem do Mamy Dede, żeby cofnęła przekleństwo. * * * Wróciłyśmy pierwsze z Daphne do domu. Do tego czasu o wypadku usłyszało chyba już pół miasta. Telefony się urywały. Daphne poszła prosto do swego pokoju, kazała Ed- garowi zapisywać, kto zadzwonił i tłumaczyć, że nie jest v w stanie teraz z nikim rozmawiać. Tata czuł się jeszcze gorzej. Gdy tylko przekroczył próg domu, natychmiast udał się do pokoju wujka Jeana. Przekazano mi wiadomość, że telefonował Beau, zadzwoniłam więc do niego, zanim poszłam do Niny. - Nie mogę w to uwierzyć - powiedział, starając się powstrzymać łzy. - Nie wierzę, że Martin nie żyje... Opowiedziałam mu, jak podjechali do mnie na ulicy. -Dlaczego to zrobił... Wiedział przecież, że nie należy prowadzić po marihuanie. - Wiedzieć to jedno, a robić to drugie - rzuciłam oschle. - U ciebie w domu musi panować teraz straszna atmosfera, co...? - O, tak, Beau. - Jestem pewien, że moi rodzice zechcą odwiedzić Pier-re'a i Daphne dziś wieczorem. Mógłbym przyjść z nimi, gdyby mi pozwolili... - zaproponował. - Możliwe, że mnie nie zastaniesz. - Dokąd wychodzisz wieczorem? - zapytał zdziwiony. - Muszę się z kimś spotkać. -O! - To nie jest chłopak, Beau - rzuciłam pospiesznie, słysząc rozczarowanie w jego głosie. - No cóż. Pewnie i tak by mi nie pozwolili - stwierdził. -Robi mi się niedobrze, jak o tym wszystkim pomyślę. Gdybym nie miał treningu baseballu... prawdopodobnie jechałbym z nimi tym samochodem. - Po prostu przeznaczenie nie wskazało cię długim, ciemnym paluchem nieszczęścia. Po naszej rozmowie poszłam do Niny. Siedziała wraz z Edgarem i Wendy w kuchni. Pocieszali się nawzajem. Kiedy podniosła wzrok, wiedziała, po co przyszłam. - To nie twoja wina, dziecko - powiedziała. - Ci, którzy wpuszczają diabła do serca, sami ściągają na siebie złe gris--gris. \ - Chcę się zobaczyć z Mamą Dede, Nino. Natychmiast -dodałam. Spojrzała na Wendy i Edgara. - To nic nie zmieni - rzekła. - Chcę się z nią zobaczyć, Nino - upierałam się. - Zabierz mnie do niej - zażądałam. Westchnęła i kiwnęła głową. -Jeśli pan lub pani zażyczą sobie czegoś, przygotuję im... - obiecała Wendy. Nina wstała i sięgnęła po torebkę. Wybiegłyśmy z domu i wsiadłyśmy do pierwszego tramwaju. Kiedy zjawiłyśmy się u Mamy Dede, staruszka powitała nas tak, jakby wiedziała, co nas sprowadza. Wymieniły z Niną porozumiewawcze spojrzenia. Czekałyśmy, aż wejdzie królowa voodoo. Nie mogłam oderwać wzroku od pudełka, w którym znajdował się wąż i leżała wstążka Gisselle. Mama Dede wkroczyła do pokoju przy wtórze bębnów. Jak poprzednio usiadła na kanapie i zwróciła w moją stronę swoje matowe oczy. - Dlaczego wracasz do Mamy, dziecko? - zapytała. - Nie chciałam, żeby stało się coś aż tak strasznego - zawołałam. - Martin nie żyje, a Gisselle jest kaleką. - Kiedy już wypuścisz gniew w powietrze, nie można tego cofnąć. - To moja wina - jęknęłam. - Nie powinnam była tu przychodzić. Nie powinnam była prosić cię o pomoc, Mamo Dede. - Przyszłaś tutaj, bo tak być miało. Zombi przywiódł cię do mnie, bym uczyniła to, co uczyniłam. Nie ty rzuciłaś pierwszy kamień, dziecko. Papa La Bas odnalazł drogę do serca twojej siostry i zwinął się w nim w kłębek, tak mu tam było dobrze. Ona pozwoliła mu rzucić kamień, na którym wypisane było imię Gisselle, nie ty. - Czy nic już nie można zrobić, żeby jej pomóc? - błagałam. - Kiedy ona zupełnie wygna Papę La Bas ze swego serca, przyjdziesz wtedy do Mamy Dede i zobaczymy, co Zombi zadecyduje. Ale nie wcześniej - zakończyła dyskusję. - Okropnie się czuję - użaliłam się, zwiesiwszy głowę. -Proszę znaleźć jakiś sposób, by nam pomóc... - Daj mi rękę, dziecko - powiedziała Mama Dede. Podałam jej dłoń. Chwyciła ją mocno. Czułam, jak się stopniowo rozgrzewa. - To wszystko miało się stać, dziecko - stwierdziła. -Przyniósł cię tu wiatr wysłany przez Zombi. Chcesz pomóc siostrze, chcesz uczynić ją lepszą, chcesz wygnać diabła z jej serca? - Tak - odrzekłam. - Nie bój się - powiedziała, zbliżając moją rękę do pudełka. Spojrzałam przestraszona na Ninę. Ona jednak miała oczy zamknięte i kołysząc się mruczała pod nosem jakieś zaklęcia. - Nie bój się - powtórzyła Mama Dede i otworzyła pudełko. - Sięgnij tam i wyjmij wstążkę siostry. Zabierz ją z powrotem i nie stanie się już nic ponadto, co już się stało. Zawahałam się. Sięgnąć do pudełka, w którym leżał wąż? Wiedziałam, że pytony nie są jadowite, ale mimo wszystko... Mama Dede puściła moją rękę i czekała. Pomyślałam 0 tacie, o smutku w jego oczach, o jego przygarbionych ramionach... Zacisnęłam powieki i opuściłam rękę do pudełka. Moja dłoń dotknęła śliskiej skóry śpiącego gada, który zaczął się wić. Przerażone palce przebiegały po nim gorączkowo, aż wyczułam wstążkę. Czym prędzej pochwyciłam ją 1 wyjęłam rękę. - Bądź nagrodzona - powiedziała Nina. - Ta wstążka - odezwała się Mama Dede - była po drugiej stronie świata i wróciła stamtąd. Zachowaj ją, bo jest cenna, cenniejsza od paciorków różańca,-a może któregoś dnia uczynisz siostrę lepszą... Wstała i zwróciła się do Niny: - Idź i zapal świeczkę na grobie Marie Laveau. Nina pokiwała głową. - Zrobię, jak sobie życzysz, Mama. - Dziecko - powiedziała do mnie. - Dobro i zło też są siostrami. Czasem okręcają się wokół siebie niczym dwie liny i wiążą węzły w naszych sercach. Rozsupłaj węzeł najpierw w swoim sercu, a potem w sercu siostry. Odwróciła się i skryła za kotarą. Bębny odezwały się jeszcze głośniej. - Chodźmy do domu - powiedziała Nina. - Teraz jest tam wiele do zrobienia... Kiedy wróciłyśmy, zauważyłam, że prawie nic się nie zmieniło od naszego wyjścia. Tylko Edgar dopisał kolejny tuzin nazwisk do listy telefonujących. Daphne nadal odpoczywała u siebie, a tata zamknął się w pokoju wujka Jeana. Chwilę później jednak Daphne nagle wyszła... Wyglądała świeżo i elegancko, gotowa przyjąć wszystkich oddanych przyjaciół, którzy pragnęli przyjść, by pocieszyć ją i ojca. Udało jej się i jego nakłonić, by zszedł do jadalni i zjadł cośkolwiek. Siedziałam i słuchałam Daphne instruującej tatę, jak ma się zachowywać. - Nie czas na to, by się rozklejać, Pierre. Spadł nam na barki okropny ciężar i nie zamierzam dźwigać go sama tak, jak dźwigam wiele innych ciężarów... - mówiła. Spuścił głowę. Znów wyglądał jak mały, skarcony chłopczyk. - Opanuj się! - rozkazała mu. - Będziemy musieli za chwilę wyjść do ludzi, a nie chciałabym czuć się jeszcze bardziej zakłopotana i zawstydzona niż jestem. - Czy nie powinniśmy się raczej martwić o zdrowie Gis-selle, niż zastanawiać nad tym, czy przynosi nam to wstyd, czy nie? - wtrąciłam ostro, nie mogąc już opanować złości. Nienawidziłam, kiedy tak poniżała tatę, który i bez tego był słaby i pokonany. - Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób! - syknęła, przysuwając krzesło. - Nie chcę być niegrzeczna, lecz... - Radzę ci, moja panno, byś odtąd chodziła jak w zegarku, najprostszymi drogami. Gisselle nie była sobą, odkąd się pojawiłaś. Jestem przekonana, że zły wpływ, jaki wywarłaś na nią, jest jedną z przyczyn dzisiejszej tragedii. - To nieprawda! To wszystko nieprawda! - wykrzyknęłam. Spojrzałam na ojca. ~! - Nie wszczynajmy wojen między sobą - poprosił. Zwrócił w moją stronę zaczerwienione od wielogodzinnego płaczu oczy. - Nie teraz, proszę cię, Ruby. Słuchaj poleceń matki. - Spojrzał na Daphne. - W chwilach takich, jak ta, ona jest z nas najsilniejsza. Zawsze tak było - dorzucił zmęczonym, zrezygnowanym głosem. Daphne nie potrafiła ukryć satysfakcji. Skończyliśmy posiłek w milczeniu. Nieco później przyjechali państwo An-dreas, ale bez Beau. Po nich pojawili się inni przyjaciele. Udałam się do swojego pokoju i modliłam, by Bóg przebaczył mi zemstę, którą ściągnęłam na siostrę. Potem poszłam spać, ale nie kończące się godziny błąkałam się na granicy snu i jawy. Nie udało mi się zasnąć spokojnie, choć tak bardzo tego pragnęłam. * * Dziwna rzecz przytrafiła mi się następnego ranka w szkole. Wczorajsza tragedia wprowadziła w mury szkolne stan żałoby. Wszyscy rozpaczali. Dziewczęta, które znały Martina, zalewały się łzami i pocieszały wzajemnie. Doktor Storm wykorzystując szkolny radiowęzeł zmówił za niego modlitwę. Nauczyciele na lekcjach zadawali nam samodzielną pracę, ponieważ wielu z nich nie "było w stanie prowadzić normalnych zajęć. Dziwne w tym wszystkim było to, że pocieszano również i mnie, nikt już mną nie gardził ani mnie nie ignorował. Koleżanki i koledzy podchodzili do mnie, by porozmawiać i wyrazić nadzieję, że wszystko może się jakoś ułoży i Gis-selle wyzdrowieje. Nawet jej najlepsze przyjaciółki, Clau-dine i Antoinette, szukały mojego towarzystwa i robiły wrażenie skruszonych z powodu podłości, jakich dopuściły się wcześniej wobec mnie. Beau stał murem przy mnie. Stanowił dla mnie prawdziwe źródło oparcia. Ponieważ był on najlepszym przyjacielem Martina, do niego podchodzono, by wyrazić żal po stracie kolegi. Podczas lunchu uczniowie otoczyli nas kołem. Rozbawiając ściszali głos. Po szkole poszliśmy z Beau od razu do szpitala. Zastaliśmy już tam tatę, który pił filiżankę kawy w dyżurce pielę-gnikrek. Właśnie wyszedł ze spotkania ze specjalistami. - Ma uszkodzony kręgosłup. Jest sparaliżowana od pasa w dół. Wszystkie pozostałe obrażenia zagoją się szybko -poinformował nas. - Jest jakaś szansa, że będzie chodzić? - zapytał Beau z niepokojem w głosie. - To mało prawdopodobne. Czeka ją długotrwałe leczenie. Będzie potrzebowała wiele miłości, czułości i troski -mówił. - Zamierzam zatrudnić pielęgniarkę, która zamieszka z nami, gdy Gisselle wyjdzie ze szpitala. - Kiedy będziemy się mogli z nią zobaczyć, tato? - zapytałam. - Nadal przebywa na oddziale intensywnej terapii. Mogą ją odwiedzać jedynie członkowie rodziny - rzekł spoglądając przepraszająco na Beau. Chłopak kiwnął głową, że rozumie. Ruszyłam w stronę oddziału intensywnej terapii. - Ruby! - zawołał tata. Odwróciłam się. - Ona nie wie o Martinie - powiedział. - Myśli, że on też jest ciężko ranny. Nie chcę jej jeszcze o tym mówić. Usłyszała już dość złych wiadomości... - Dobrze, tato - rzekłam i weszłam na salę. Pielęgniarka podprowadziła mnie do łóżka Gisselle. Widok mojej siostry leżącej z poranioną twarzą, oplecionej rurkami kroplówek, wywołał w moim sercu fizyczny ból. Przełknęłam łzy i podeszłam bliżej. Otworzyła oczy i spojrzała na mnie. - Jak się czujesz, Gisselle? - zapytałam ciepło. - A jak wyglądam? Skrzywiła się i odwróciła głowę. Po chwili dodała. - Myślę, że jesteś szczęśliwa, że nie wsiadłaś z nami do samochodu. Pewnie chcesz mi teraz powiedzieć: )?a nie mówiłam", co? - Nie - odrzekłam. - Jestem załamana z powodu tego, co się stało. Czuję się okropnie. - Dlaczego? Przynajmniej nikt nie będzie miał teraz wątpliwości, czy ja to ty, a ty to ja. To ja nie będę mogła chodzić - zadrżała jej broda. - Och, Gisselle. Zaczniesz znów chodzić. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc - obiecałam. - A co ty możesz zrobić... Wymamrotać jakieś cajuńskie zaklęcie nad moimi nogami? Lekarze powiedzieli mi tę straszliwą prawdę! - Nie możesz tracić nadziei. Nigdy nie trać nadziei. Tak mnie zawsze... - miałam na końcu języka, że tak mnie zawsze uczyła babunia Catherine, ale zawahałam się. - Dobrze ci mówić. Weszłaś tu na własnych nogach i tak samo wyjdziesz - jęknęła. - Widziałaś Martina? Co z nim? - zapytała prawie szeptem. - Nie, nie widziałam go. Przyszłam bezpośrednio do ciebie - odparłam i zagryzłam dolną wargę. - Pamiętam tylko, jak powiedziałam mu, że jedzie za szybko, ale on stwierdził, że to śmieszne. Całkiem jak tobie wtedy, nagle wszystko wydało mu się zabawne. Założę się, że teraz już tak nie sądzi. Idź do niego - rozkazała. -1 masz mu powiedzieć, co ze mną. Pójdziesz? Kiwnęłam głową. - To dobrze. Mam nadzieję, że on czuje się okropnie. Mam nadzieję... jaką mam nadzieję? - podniosła wzrok na mnie. - Cieszysz się, że mnie to spotkało, nie ciebie, prawda? - Nie. Nigdy nie pragnęłam tak wiele. Ja... - Co masz na myśli mówiąc „tak wiele"? - wbiła we mnie pytający wzrok. - No, odpowiadaj. - Tak - przyznałam. - Byłaś dla mnie tak niedobra, miałam przez ciebie tyle przykrości, wyrządziłaś mi tyle krzywd, że poszłam do królowej voodoo. -Co? - Ale ona powiedziała, że to nie moja wina, tylko twoja, bo nosisz w sercu zbyt dużo nienawiści - dodałam szybko. - Wisi mi, co powiedziała. Poskarżę się tacie, powiem mu, co zrobiłaś, Znienawidzi cię na zawsze... Może teraz wreszcie odeśle cię z powrotem na bagna! - Czy właśnie tego chcesz, Gisselle? Pomyślała przez chwilę, po czym uśmiechnęła się zaciśniętymi wargami. Jej uśmiech wywołał we mnie dreszcz ^przerażenia. - Nie. Chcę, żebyś to odpokutowała. Od tej chwili, aż cię zwolnię, będziesz mi to wynagradzała. - Co mam robić? - Wszystko, co ci każę - powiedziała. -1 lepiej, żebyś się nie sprzeciwiała. - Powiedziałam już, że ci pomogę, Gisselle. I zamierzam to robić dlatego, że chcę, a nie dlatego, że mi grozisz - rzekłam. - Znowu przez ciebie rozboli mnie głowa - jęknęła. - Przepraszam, pójdę już. - Nie pójdziesz, dopóki ci nie pozwolę - rozkazała. Stałam więc i patrzyłam na nią. - No dobrze, możesz odejść. Ale idź do Martina i powiedz mu to, co ci kazałam, a potem wróć i przekaż mi, jak zareagował. No, idź - krzyknęła, krzywiąc się przy tym z bólu. Odwróciłam się i skierowałam do wyjścia. - Ruby! - zawołała. - Słucham? - Wiesz, jaki jest jedyny sposób, żebyśmy znów stały się siostrami bliźniaczkami? - zapytała. Pokręciłam przecząco głową. Posłała mi pełen okrucieństwa uśmiech. - Zostań kaleką! - rzuciła i zamknęła oczy. Wyszłam ze spuszczoną głową. Rada Mamy Dede była znacznie trudniejsza do zrealizowania, niż to sobie wyobrażałam. „Rozwiązać węzły miłości i nienawiści w sercu Gisselle?" Równie dobrze mogłam próbować powstrzymać zapadający zmierzch, pomyślałam i poszłam, by dołączyć do taty i Beau, którzy czekali w korytarzu. * * * Dwa dni później powiedziano Gisselle o Martinie. Nie mogła wydobyć z siebie głosu, gdy usłyszała tę wiadomość. Dotychczas zachowywała się, jakby to, co się jej przydarzyło, obrażenia, paraliż, były tylko snem, który wkrótce się skończy. Lekarze dadzą jej kilka pigułek i odeślą do domu, gdzie znów wszystko będzie jak dawniej. Kiedy jednak usłyszała, że Martin nie żyje, pobladła, skuliła się i zagryzła wargi. Nie rozpłakała się przy tacie i Daphne, ani gdy zostałam z nią sam na sam. Kiedy jednak opuszczałam ją, by udać się z rodzicami na pogrzeb, usłyszałam już na korytarzu jej szloch. Wróciłam do niej natychmiast. - Gisselle - uspokajałam ją, gładząc po włosach. Podniosła na mnie wzrok, ale w jej oczach nie znalazłam wdzięczności za to, że chciałam ją pocieszyć, tylko złość i nienawiść. - Jemu też podobałaś się bardziej! Jemu też - łkała. -Kiedy byliśmy razem, mówił tylko o tobie. Chciał, żebyśmy obie pojechały do niego. A teraz nie żyje! - dodała, zupełnie jakbym to ja ponosiła za to winę. - Żałuję. Chciałabym móc to zmienić - powiedziałam jej. - Zwróć się do tej swojej królowej voodoo - warknęła i odwróciła się ode mnie. Postałam jeszcze chwilę, a potem wybiegłam. Pogrzeb Martina był niezwykle uroczysty. Przyszły tłumy ludzi, najwięcej z naszej szkoły. Beau i jego koledzy z drużyny baseballowej nieśli trumnę. Zrobiło mi się słabo na ten widok. Poczułam się lepiej, dopiero kiedy tata wziął mnie za rękę i wyprowadził z cmentarza. Tego dnia i przez kilka następnych padało. Myślałam, że ta szarość nigdy nie opuści naszych serc, naszego życia. Ale któregoś ranka wstałam, a za oknem świeciło słońce. Poszłam do szkoły i stwierdziłam, że stąd również odpłynęły ciemne chmury żalu. Wszystko wróciło do dawnego stanu. Claudine powoli przejmowała rolę przywódcy należącą przedtem do Gisselle. Nie sprawiło mi to jednak przykrości, ponieważ spędzałam bardzo niewiele czasu z przyjaciółkami Gisselle. Zależało mi głównie na osiąganiu jak najlepszych wyników w nauce. Poza tym, kiedy tylko mogłam, spędzałam czas z Beau. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy można było przywieźć Gisselle ze szpitala do domu. Tata wynajął prywatną pielęgniarkę, niejaką panią Warren, która pracowała przedtem w szpitalu dla weteranów wojennych, opiekując się pacjentami, których dotknął paraliż. Była to osoba pięćdziesięcioletnia, wysoka, o ciemnobrązowych włosach i niemal męskich rysach twarzy. Kiedy po raz pierwszy podniosła Gisselle, by ułożyć ją trochę wygodniej na łóżku, zauważyłam, jak nabrzmiały jej żyły. Wprowadziła do domu nieco wojskowych rygorów. Używała tonu dowódcy, wydając rozkazy służbie i pokrzykiwała na Gisselle, jakby ta była rekrutem, a nie kaleką. Byłam świadkiem, jak Gisselle żaliła się na swój los, ale pani Warren nie należała do osób, które by to mogło wzruszyć. Natychmiast zareagowała ostro. - Skończył się czas użalania nad sobą - oświadczyła. -Teraz musisz zacząć pracować, by stać się możliwie jak najbardziej samowystarczalną. Nie przyrośniesz do tego wózka, nie licz na to. Zanim się dam wykończyć, nauczysz się, jak wykonywać prawie wszystkie czynności wokół siebie, możesz być tego pewna! Zrozumiano? Gisselle patrzyła na nią przez chwilę, po czym zwróciła się do mnie. - Ruby, podaj mi lusterko - rozkazała. - Chcę poprawić włosy. Jestem przekonana, że chłopcy przybiegną odwiedzić mnie, jak tylko dowiedzą się, że wróciłam do domu. - Weź je sama - warknęła pani Warren. - Podprowadź wózek i weź je. - Ruby mi je poda - sprzeciwiła się Gisselle. - Zrobisz to, prawda, Ruby? Zmroziła mnie stalowym spojrzeniem. Poszłam po lusterko. - Nie pomagasz jej w ten sposób - skarciła mnie pani Warren. - Wiem - odrzekłam. Mimo to przyniosłam Gisselle lusterko. -Ona zmieni cię w swoją niewolnicę, ostrzegam... -usłyszałam. - Ruby nie ma nic przeciwko temu, żeby stać się moją niewolnicą. Jesteśmy siostrami, czyż nie, Ruby? - odezwała się Gisselle. - Powiedz jej to - rozkazała. - Nie mam nic przeciwko temu - potwierdziłam. - Ale ja mam. Proszę, żebyś wyszła stąd, kiedy przeprowadzam terapię - ofuknęła mnie. - To ja będę mówiła Ruby, kiedy ma wyjść, a kiedy nie -rozwścieczyła się Gisselle. - Zostań, Ruby. - Ależ, Gisselle, jeśli pani Warren twierdzi, że lepiej będzie, jeśli wyjdę, to może pójdę... .,' Gisselle skrzyżowała ręce na piersi i rzuciła mi kamienne spojrzenie spod przymkniętych powiek. - Ani się waż ruszyć z miejsca - rozkazała. - No to zobaczymy... - powiedziała pani Warren. - W porządku, Ruby, możesz odejść - ustąpiła niechętnie siostra. - O! Zadzwoń do Beau i powiedz mu, że oczekuję go za godzinę... - Powiedzmy, za dwie godziny - poprawiła pani Warren. Wyszłam. W jednym zgadzałam się z Daphne w stu procentach: życie z Gisselle jako kaleką miało okazać się dalece bardziej skomplikowane i nieprzyjemne, niż przed wypadkiem. Kalectwo w najmniejszym stopniu nie złagodziło jej charakteru. Nadal uważała, że wszystko jej się należy, a teraz nawet więcej. Żałowałam, że przyznałam się jej do mojej wizyty u królowej voodoo. Wykorzystała to bowiem jako okazję, by zmienić mnie w swoją niewolnicę. Podobnie zresztą traktowała Beau i jego kolegów z grupy baseballowej, którzy ją odwiedzali. Niczym władczyni imperium, która czuje się zbyt świętą, by dotknąć stopą ziemi, kazała Beau nosić się na rękach z pokoju do pokoju, z miejsca na miejsce. Todda Lamberta zmusiła, by masował jej stopy. Zebranym wokół siebie młodzieńcom bez przerwy uskarżała się na swój los i na panią Warren. - Przysięgam - rzekła. - Jeśli wy, chłopaki, nie będziecie odwiedzać mnie codziennie, to zwariuję. Będziecie? Przyrzeknijcie! - wymuszała na nich obietnice, trzepocząc zalotnie rzęsami. Oczywiście, że przyrzekli. Kiedy byli przy niej, co chwilę wydawała mi rozkazy: a to, żebym podała jej szklankę wody, a to poduszkę pod plecy. Traktowała mnie, jakbym rzeczywiście była jej niewolnicą. Po jakimś czasie, kiedy już wszyscy chłopcy otrzymali całusa na pożegnanie i Beau zaniósł ją na górę do pokoju, mogliśmy wreszcie spędzić chwilę sam na sam. - Widzę, że czekają cię bardzo ciężkie chwile - zauważył. - Nieważne. Jakoś sobie z tym poradzę. - Ona nie zasługuje na ciebie - powiedział ciepło i pochylił się, by pocałować mnie na do widzenia. W tej chwili usłyszeliśmy kroki Daphne. Wynurzyła się z ciemności i zbliżała do nas. Przystanęła kilka metrów przed nami, skrzyżowała ręce na piersiach i popatrzyła na nas groźnie. - Chcę z tobą natychmiast porozmawiać, Ruby! - oświadczyła. - A ciebie, Beau, proszę, byś już sobie poszedł. - Mam wyjść? - Natychmiast - rozkazała, smagając go słowami niczym biczem. - Czy stało się coś? - zapytał potulnie. - O tym, czy się stało, porozmawiam z twoimi rodzicami - odparła. Spojrzał na mnie zmieszany i dołączył pospiesznie do kolegów, którzy czekali na niego na zewnątrz. - Co się stało? - zapytałam Daphne. - Chodź ze mną - rozkazała. Odwróciła się na pięcie i ruszyła korytarzem. OciągŁ. je się podążyłam za nią. Zatrzymała się przy drzwiach mcl^j pracowni i zwróciła do mnie. ' - Gdyby Beau nie rzucił dla ciebie Gisselle, ona ni. Ay nie znalazłaby się w tym samochodzie z Martinem! - wyi gaciła z siebie jednym tchem. - Zastanawiałam się długo, Podchodziłam centymentr po centymetrze do stołu, aż wreszcie postawiłam na nim tacę. Bałam się poruszyć przez jakiś czas. Wujek Jean nie zaprzestawał jedzenia. Pochłaniał posiłek, nie spuszczając ze mnie błękitnego wzroku. Usiadłam. - Cześć, Jean - rzucił Lyle. - Ziomkowie są dziś trochę nie w humorze, co? - zażartował, siadając na krześle. Wujek Jean spojrzał na niego i nie odezwał się ani słowem. Potem znów skoncentrował uwagę na mnie. - Ja naprawdę jestem siostrą bliźniaczką Gisselle, wujku Jeanie. Rodzice powiedzieli wszystkim, że zostałam ukradziona zaraz po urodzeniu i dopiero teraz udało mi się do nich wrócić. - To prawda? - zapytał Lyle. r - Nie. Ale taką historię opowiadają wszystkim znajomym - wyznałam. Lyle zaczął jeść. - Po co? - Żeby ukryć prawdę - rzekłam. Zwróciłam się znów w stronę wujka Jeana, który ponownie zamrugał powiekami. - Mój ojciec, a twój brat, spotkał moją matkę na rozlewiskach. Zakochali się w sobie i ona zaszła w ciążę. Potem namówiono ją, by sprzedała dziecko, tylko nikt nie wiedział, że urodziły się bliźnięta. W dniu, w którym ja i Gis-selle przyszłyśmy na świat, babunia Catherine zataiła moje istnienie przed dziaduniem Jackiem, kiedy ten wyniósł pierwsze niemowlę, czyli Gisselle, do limuzyny, w której czekała wasza rodzina. - Ale historia! - zawołał Lyle, uśmiechając się chytrze. - To prawda! - skarciłam go, po czym znów zwróciłam się do wujka Jeana. - Daphne, żona taty, gardzi mną, wujku Jeanie. Jest dla mnie okrutna od czasu, kiedy się pojawiłam. Powiedziała, że przywiezie mnie tu, żebym mogła cię poznać, ale w rzeczywistości potajemnie uknuła z doktorem Cherylem, że zostawi mnie na obserwacji. Robi wszystko, żeby się mnie pozbyć. Ona... - Aaaaaa! - wrzasnął wujek Jean. Zamilkłam. Serce ścisnął mi lęk. Czy miał zamiar krzyczeć i uderzać w talerz? - Ostrożnie - odezwał się Lyle. - Obrałaś za szybkie tempo, jak na niego. - Przepraszam, wujku Jeanie - rzekłam. - Chciałam się z tobą zobaczyć i powiedzieć ci, jak bardzo cierpi tata, z powodu tego, że musisz tu przebywać. Jest wprost chory z rozpaczy. Płacze w twoim pokoju bardzo często, a ostatnio wpadł w taką depresję, że nawet nie był w stanie odwiedzić cię w dniu twych urodzin... - Urodzin? Dziś nie są jego urodziny... - przerwał Lyle. -Oni tu organizują wielkie przyjęcia urodzinowe dla każdego. On ma urodziny w przyszłym miesiącu - przypomniał sobie. - A więc Daphne skłamała, by mnie tu zwabić. Jednak i tak nic by mnie nie powstrzymało przed przyjściem tu, wujku Jeanie - zapewniłam, odwracając się znów do niego. - Tak bardzo chciałam cię poznać... Przyglądał mi się z szeroko otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. - Zacznij jeść - poradził Lyle. - Udawaj, że nie mówisz nic niezwykłego... Dostosowałam się do jego zaleceń, a wujek Jean uspokoił się trochę. Z widelcem uniesionym do ust, nie przestawał mi się przyglądać. Uśmiechnęłam się do niego. - Całe życie mieszkałam z babunią Catherine - opowiadałam. - Moja matka umarła zaraz po porodzie. Nie wiedziałam, kto jest moim ojcem, aż do chwili, gdy babunia wyjawiła mi ten sekret. Przyrzekłam wtedy, że pojadę do niego po jej śmierci. Milczał. - Nie masz pojęcia, jak wszyscy byli zaskoczeni, kiedy się pojawiłam... Zaczął się uśmiechać. - Niesamowite... - wtrącił nagle Lyle. - On cię polubił. - Naprawdę? - Przecież widzę. Mów dalej! - rozkazał szeptem. - Starałam się przystosować i stać się dobrze wychowaną, kreolską panną... Jednak Gisselle jest o mnie bardzo zazdrosna. Myśli, że ukradłam jej chłopaka i robi mi różne głupie kawały. - Naprawdę? - Co naprawdę? - Ukradłaś jej chłopaka? - Nie. A przynajmniej nie uczyniłam najmniejszego gestu, żeby jej go odbić - stwierdziłam. - Ale spodobałaś mu się bardziej, niż ona? - nie dawał za wygraną. - Sama sobie winna. Nie rozumiem, jak ktoś może ją lubić. Kłamie, jest okrutna, uwielbia cieszyć się z cudzego nieszczęścia, oszukuje wszystkich, nawet siebie. - Wygląda na to, że to ona powinna znaleźć się tutaj -zauważył Lyle. Odwróciłam się do wujka Jeana. - Gisselle nie zaznała szczęścia, jeśli nie wpędziła mnie w jakieś kłopoty - powiedziałam. Wujek Jean skrzywił się. - Daphne zawsze bierze ją w obronę, a tata... Tata wydaje się być tak tym wszystkim przytłoczony. Wujek Jean skrzywił się jeszcze bardziej. Nagle podniósł górną wargę i zacisnął zęby. - Oho! Może lepiej daj spokój... - poradził Lyle. - Jego to drażni. - Nie. Powinien usłyszeć całą historię. Odwróciłam się znów w stronę wujka. - Poszłam do królowej voodoo i poprosiłam ją o pomoc. Rzuciła klątwę na Gisselle i wkrótce potem moja siostra i jej nowy chłopak mieli straszliwy wypadek samochodowy, w wyniku którego on zginął, a Gisselle została kaleką na całe życie, wujku. A tata... tata stał się własnym cieniem. Złość Jeana malała. - Chciałabym, byś odezwał się do mnie choć słowem, wujku Jeanie... Chciałabym przekazać coś ojcu, kiedy uda mi się stąd wyjść. Czekałam, ale on tylko mi się przyglądał. - Mówiłem ci, on nie rozmawia z nikim. On... - Wiem, ale chciałabym, by mój ojciec nie miał wątpliwości, że poznałam wujka Jeana... - nie poddawałam się. -Chcę, żeby... - Bo-bo-bo... - Co on próbuje powiedzieć? - Nie mam pojęcia. - Bo-m-m-bom-bom... - Bom? Co to znaczy... Bom? Lyle pomyślał przez chwilę. - Bom? Bom? - Wzrok mu się nagle rozjaśnił. - To termin żeglarski. - Czy to właśnie masz na myśli, Jean? - Bom - powtarzał wujek Jean, kiwając głową. - Bom. Twarz wykrzywił mu grymas cierpienia. Wparł się całym sobą w krzesło, chwycił rękami za skronie i wrzasnął: -BOM! - O, nie! - Ej, Jean! - zawołał pielęgniarz, który znaj^„wał najbliżej nas. Podbiegł czym prędzej do naszego stolika. - BOM! BOM! Pojawił się kolejny pielęgniarz, potem jeszc^ Pomogli wujkowi Jeanowi podnieść się. Niepokoi vvi udzielił się innym pacjentom. Niektórzy pokrzykjy/ali kilku histerycznie roześmiało się, a młoda dzj^wcz^i^, o pięć albo sześć lat starsza ode mnie, rozpłakała \fe. Wujek Jean walczył jeszcze przez jakiś czas z pielęgniarzami, po czym spojrzał na mnie. Ślina pociekła r^u z kącików ust, pokręcił głową i z nadludzkim wysiłkiem wyrzut jł z siebie. - Bom, bom... Odprowadzili go. Pojawiły się pielęgniarki, starając się uspokoig pacjeii' tów. - To moja wina. Okropnie się czuję... - tłumaczyłam si°. - Powinnam była przestać, kiedy mi kazałeś... - Nie wiń siebie za to, co się stało - odrzekł Lyle. - Takie numery zdarzają się tu często... Lyle wrócił do rosołu, ja jednak nie mogłam przełknąć już ani łyżeczki... Czułam pustkę rozdzierającą mnie od środka. Było mi źle i wydawało mi się, że pokonało mnie życie. Musiałam się stąd wydostać... Po prostu musiałam. - Co się teraz stanie? - zapytałam go. - Co z niifl zrobią? - Zaprowadzą go do pokoju. Zwykle uspokaja si^s szybko po takich atakach. - A co się z nami stanie, kiedy skończy się lunC''*' - Wyprowadzą nas na chwilę na spacer, ale 'S^n ^est szczelnie ogrodzony, nie wydaje mi się więc, by i'' ° cl S1 kiedyś odwiedzimy. - Podoba mi się to. Nie byłem na rozlewiskach (' dawna. Wstał. - Teraz pójdę do mojej drugiej księżniczki - oświ^ - Idziesz ze mną? - Chciałabym posiedzieć tu jeszcze przez chwilę, (^ - Nie widzę przeszkód - odrzekł. . . Pochylił się i pocałował mnie, po czym udał się do ¦* siostry. Przez chwilę zachwycałam się ogrodem, lecz st^*\ , , przycięte i wypielęgnowane kwiaty i drzewa wkrótce? . , . się rozmyły i ujrzałam przed sobą rozlewiska oraz i Paula w czółnie. Razem. Młodych i niewinnych. Pau^at0]!~ chał czółno, a ja siedziałam odprężona. Bryza znad ^ e muskała moją twarz i rozwiewała kosmyki włosów. Za A ,. . tem zobaczyliśmy jastrzębia błotniaka, który przyglą^ > * nam, siedząc na gałęzi. Podniósł skrzydła, jakby chc> powitać i zaprosić do tajemniczego świata naszych ma'' Potem wystartował z gałęzi i poszybował ponad d*. . , mi, aż po błękit nieba. Zostawił nas samych. Or w stronę jutra... Spis treści Prolog - 5 KSIĘGA PIERWSZA Moce babuni - 9 Landrym wstęp wzbroniony - 31 Szkoda, że nie jesteśmy rodziną - 50 Jak uczyć się kłamać - 70 Kto jest tą małą dziewczynką, jeśli nie ja? - 90 Miejsce w moim sercu - 108 Prawda wyjdzie na jaw - 125 Trudno to zmienić - 143 Trudne lekcje -162 KSIĘGA DRUGA Niespodziewana przyjaźń -183 Zupełnie jak Kopciuszek... - 207 Powitanie błękitnej krwi - 229 Nie mogę być tobą - 251 Ktoś płacze - 275 Wyprawa do Storyville - 299 Przystosowywanie się - 322 Oficjalna kolacja - 346 Klątwa - 371 Przeznaczenie wypełnia się - 394 Ptaszek w złotej klatce - 416 Zdradzona ponownie - 441 Epilog - 464 1 ¦ TV dobrnęłyśmy do narożnika domu, usłyszałam, że coś pełznie po trawie. Serce waliło mi tak mocno, że czułam wyraźnie, iż za chwilę upuszczę lampę. Czy zły duch będzie starał się nas powstrzymać? Jakby w odpowiedzi na moją niepewność, coś śliskiego przemknęło obok mnie w mroku, tak że prawie musnęło mój policzek. W sercu rozlewisk Luizjany Ruby Landry wiedzie proste, szczęśliwe życie pod opieką babci. Jednak sielanka nie może trwać wiecznie. Po śmierci babki Ruby postanawia odszukać nie znanego wcześniej ojca. W jego wspaniałej rezydencji w Nowym Orleanie czyha na dziewczynę wiele niebezpieczeństw. Wszędzie czai się zło. „RUBY" to pierwsza część opowieści o losach rodziny Landry. HNA 14,00 ZŁ i ISBN 83-7180-074-6 78837