BRIGITTE MUTH-OELSCHNER GDZIE MIŁOŚĆ LECZYŁA TRĄD Misjonarze, którzy tworzyli historię: DAMIAN DE VEUSTER (Hawaje) Przekład JAN ŚRODULSKI VERBINUM Wydawnictwo Księży Werbistów Warszawa 1986 Spis treści 1. Dobry człowiek z Molokai 2. Chłopiec o promiennych błękitnych oczach 3. Żebrak wystawia go na pośmiewisko 4. Umiał chodzić koło zwierząt 5. Najprzód chciał być trapistą 6. Owoc Rewolucji 7. Student teologii, który za dużo się śmieje 8. "Gruby Damian" 9. Zamiast brata 10. Pożegnanie na zawsze 11. Żaglowcem po morzach Oceanii 12. Pierwsze kontakty w Honolulu 13. Kto służy Bogu, jest szczęśliwy 14. Pierwsze sukcesy 15. O Kanakach i wulkanach 16. Konno, piechotą lub łodzią 17. Koniec nauki 18. "Człowiek, który żąda" 19. Inne kraje, inne obyczaje 20. Czarne myśli 21. Nareszcie towarzysz w habicie brata 22. "Najniebezpieczniejszy parafianin" 23. Wezwanie na Molokai 24. Córka Wakea i Hina 25. "Chińska choroba" 26. Na wygnaniu 27. "Tu nie ma żadnego prawa" 28. Wielka chwila. 29. Nadgorliwi dziennikarze 30. Cmentarz żyjących 31. Na właściwym miejscu 32. Codziennym pokarmem - łzy 33. W niewoli między uwięzionymi 34. Drugi misjonarz z Holandii 35. Gdzie są ludzie, tam są problemy 36. Nie ma spokoju w kolonii trędowatych 37. Koniec strachu 38. Święto nadziei 39. Dzieci traktowane jak niewolnicy 40. Głupie plotki 41. Szef "zwariowanej wsi" 42. Wizyta księżniczki 43. Wzruszona do łez 44. Publiczne odznaczenie 45. Radość i zadowolenie na Molokai 46. Ale drewniana piła z tego brata 47. Biedny koń William 48. Gibson, chytry lis 49. "Niemoralni wyspiarze" 50. Dobrze strzeżona tajemnica 51. "Muszę płynąć do brzegu" 52. "W miarę postępu choroby" 53. Nie ma ucieczki 54. Uwięziony na zawsze 55. Aloa oe, Honolulu 56. Po raz ostatni w mieście 57. "On będzie moją prawą ręką" 58. Ubranie wisiało na nim 59. My, lud Hawajów 60. Polemika i reklama 61. Zazdrość we własnym obozie 62. Nowe zmartwienie 63. "Nigdy go nie opuszczę" 64. Smutek i melancholia 65. Światło w ciemności 66. Przyjaźń z malarzem 67. Radość z powodu fajki z pianki morskiej 68. "Pozdrawiam wszystkich przyjaciół" 69. Czy sprawiłem wam kłopot? 70. W przededniu śmierci 71. Pod pandanusowym drzewem 72. Brat jest w kolejce 73. Oszczercy nie poddają się 74. Święty wygląda lepiej z daleka 1. Dobry człowiek z Molokai Po raz pierwszy spotkałem się z nazwiskiem Damiana de Veustera w biograficznej powieści Wilhelma Hunermanna Priester der Verbannten (Ojciec wygnanych). W książce opisano życie i dzieło belgijskiego misjonarza, który udał się dobrowolnie między trędowatych na hawajską wyspę Molokai, gdzie sam się później zaraził. Ten człowiek mnie zafascynował. Trąd był straszną chorobą w czasach de Veustera, a więc w XIX wieku. Była to choroba mało zbadana: powszechnie unikano i wypędzano trędowatych, którzy żyli całkowicie na uboczu, z dala od społeczeństwa, na wygnaniu. Tym większa jest postać Damiana de Veustera. Z pewnością nie był świętym od kolebki: starał się zrozumieć bliźnich, pomóc im, zawsze był tym, który niósł radosne posłannictwo najbiedniejszym z biednych. Dobry człowiek z Molokai leczył przede wszystkim swoją obecnością, współczuciem, sposobem bycia. Jego przykład i zaangażowanie są dziś dla nas wezwaniem do pomocy tym, którzy łakną nie tylko chleba i leków, lecz także miłości. Lektura tej interesująco napisanej krótkiej biografii może nas do tego zachęcić. Albowiem tylko ludzie kochani mają prawdziwe szanse być zdrowymi i takimi pozostać. Ojciec Adalbert Ludwig Balling CMM Kolonia 2. Chłopiec o promiennych błękitnych oczach Niedzielne popołudnie roku 1844.....La Ninde", przynależna do miejscowości Tremeloo, pogrążona jest w głębokiej ciszy. Mężczyźni miasteczka siedząc w gospodzie pykają swoje gliniane fajeczki, coraz to pociągają łyk z dzbana, opowiadają, milczą. Jest między nimi Frans de Veuster. To bardzo poważana osobistość wśród miejscowej społeczności. Bardzo pracowity wieśniak handlujący stale zbożem na jarmarkach w Leuven, Mechelen, ba nawet w Antwerpii i Brukseli. Ten zna kawał świata, Frans. Jest dzisiaj bardziej milczący niż zazwyczaj. Czy gnębią go kłopoty? Nieprawdopodobne, tak orzeka najbliższy sąsiad. Przecież razem z Anną Katarzyną Wauters z sąsiedniego Haechtu wygrał wielki los! Zboże dobrze rośnie na piaszczystych polach, które przodkowie wydarli pustkowiu i lasom. rodzinny Józefa de Veuster w Tremeloo, dziś muzeum Dzieci udały się Fransowi równie dobrze. Są to dziarskie chłopaki: August, Leoncjusz, Gerard i Józef, z czarną rozczochraną głową, oraz ładne dziewczęta: Eugenia, Paulina, Konstancja i Maria (zmarła w 14-tym roku życia). Eugenia przysparza ojcu wiele kłopotu. Niedawno zwierzyła się rodzicom, że czuje się w szczególny sposób powołana przez Boga i chciałaby wstąpić do klasztoru. Taka dorodna dziewczyna, myśli Frans pociągając od dawna już wygasłą fajeczkę. Lecz skoro Bóg wzywa, kto ośmieli się powiedzieć "nie"? Ostatecznie pozostają mi jeszcze inne dzieci - pociesza się wieśniak i gotuje się do powrotu do domu. Stojący po zachodniej stronie skromny i czysty jednopiętrowy dom zdradza pewien dostatek. Ospały pies leży z wyciągniętymi łapami na progu, chwilami słychać gnuśne gdakanie kur. W paradnej izbie panuje większe ożywienie. Dzieci zebrały się wokół matki, która, jako że dzisiaj niedziela, wyjęła z szafy wspaniale wyglądającą książkę w czerwieni, błękicie i złocie. Tylko matka potrafi z niej odczytać w języku staroflamandzkim cudowne opowiadania o przygodach i bohaterskich czynach męczenników i świętych. Wśród dzieci wyróżnia się mały Józef. Urodzony 3 stycznia 1840 roku jest teraz właśnie w wieku, w którym stawia się wiele pytań - zawsze jeszcze znajdzie nowe "dlaczego". Matka opowiada najchętniej o miłości Boga i o ludziach, którzy Boga tak umiłowali, że naśladują Go całym życiem, ze wszystkich sił. Dawniej nazywano ich uczniami i apostołami. Dziś można Boga naśladować w szczególny sposób w klasztorze, jak to planuje Eugenia, jeżeli tylko ojciec wyrazi swą zgodę. Frans zgadza się. Po walce wewnętrznej mówi swoje "tak". Już w październiku jego najstarsza córka składa śluby zakonne u urszulanek w Thildonk. Jako matka Aleksa od Najświętszego Serca naucza później w urszulańskim klasztorze w Uden pracując z wielkim poświęceniem aż do chwili, kiedy po zarażeniu się tyfusem umiera w czasie wielkiej epidemii. Skoro podziwiana duża siostra Eugenia naśladuje całkowicie Jezusa, Jef może przecież robić to samo: ze swoimi 5-cioma laty jest już tak duży i dzielny! W samym środku lata odbywa się w Werchter kiermasz. Cała rodzina świętuje pełna radości, rozkoszując się zgiełkiem jarmarcznym. Nagle wielkie poruszenie: Jef gdzieś przepadł. Chłopaczek o błyszczących niebieskich oczach, zdecydowanie uparty, stał się oczywiście samodzielny. Ale oto matka może odetchnąć, gdyż Jef znalazł się w kościele. Był oburzony, że rodzina wytropiła go pod amboną i przeszkodziła w rozmowie z umiłowanym Bogiem. 3. Żebrak wystawia go na pośmiewisko A w ogóle ci dorośli! Również następna próba małego Jefa, próba poświęcenia się "doskonałości", gruntownie się nie powiodła. Dzieci postanowiły spróbować pustelniczego życia i dobrze to przygotowały. Piękny słoneczny dzień sprawia, że "zakonnikom" tym łatwiej przychodzi czuć się zwolnionymi z zajęć w szkole w Werchter prowadzonej przez nauczycieli Bolsów, ojca i syna. Wkrótce znalazły piękny placyk niewidzialny bezpośrednio ze szkolnej drogi i dlatego znakomicie odpowiadający młodym świętym. Kiedy dzwonek szkolny ogłasza koniec zajęć, "opat Józef" zezwala łaskawie zjeść zabrany ze sobą na przerwę chleb. Surowym spojrzeniem uśmierza chichot niegodziwych kumoszek, ale w końcu pod wieczór staje się to i dla niego również nudne. Wreszcie stroskany ojciec wraz ze służącym znajdują chłopca i przyprowadzają go do domu. Tym razem rodzice poprzestają tylko na połajaniu. Przy innej okazji zostaje ośmieszony - i tego mu nie oszczędzono. Oto podchodzi do dzieci młody żebrak i opowiada, że dla każdego z nich zostawił w ich domu oswojoną srokę, a tymczasem teraz jest strasznie głodny. Przychodzi im zatem zrezygnować ze wspaniale pachnących ciastek, które matki dziś wyjątkowo dały im do szkoły: rezygnują bez trudu. Kiedy malcy zastanawiają się czy "sprawiedliwie" i po "chrześcijańsku" dzielą się z młodzieńcem, któremu należy oddać większą część świeżego pieczywa, Józef woła porywczo: "Dajcie mu wszystko!". Matka go uczyła, że ubogim brakuje wszystkiego. Jakież wielkie było jego rozczarowanie i ile było śmiechu starszego rodzeństwa, kiedy dowiedział się w domu, że dał się tak głupio nabrać. Pewnego dnia jeździł na łyżwach po zamarzniętym zlewisku rzek Dyle i Laack. Nagle załamał się pod nim lód; jeden silny szus - i jest poza niebezpieczeństwem. Spontanicznie dziękuje Józef swojemu Aniołowi Stróżowi za pomoc. Z tego okresu pochodzi pierwszy zachowany list, jaki Józef napisał do swoich rodziców: "Werchter, dnia 31 grudnia 1848 Z miłością i wdzięcznością modlę się za Was oboje codziennie do Dawcy wszelkiego dobra, którym Was obdarza. Jeżeli Bóg wysłucha mej modlitwy - możecie być pewni, że Nowy Rok będzie dla Was szczęśliwy. Niech te wyrażone w skromnej formie moje uczucia przekonają Was o moich dobrych chęciach. Wasz syn J. Veuster". Józef doświadczył jeszcze raz w sposób szczególny, że czuwa nad nim ręka Boża. Otóż pewnego dnia uczniowie wziąwszy się za ręce idą ulicą zajmując całą jej szerokość. Nagle z szaloną szybkością wypada zza zakrętu zaprzęg konny. Dzieci rozbiegają się krzycząc. Dla młodego de Veustera jest już jednak za późno. Pojazd przewraca go i przejeżdża. Guz i kontuzja ramienia - to wszystko, co mu po tym wypadku pozostało. 4. Umiał chodzić koło zwierząt Józef jest szczęśliwy, kiedy w wieku lat trzynastu może rzucić w kąt swoje szkolne książki. Wprawdzie nauczyciel mówił o nim zawsze, że jest bardzo inteligentny, ale chłopiec nie może już dłużej być uczniakiem. O wiele bardziej chce pomagać w robotach polnych swoim starszym braciom Leoncjuszowi i Gerardowi, To przynajmniej wyrabia mięśnie, a w dodatku powoduje wilczy apetyt. Trudno się dziwić, że wkrótce Józef o 20 centymetrów przewyższa wzrostem "dużego" brata. Jest przy tym silny jak młody wół i może "podnosić stukilowe worki jak nic", opowiada z dumą ojciec. Ponadto umie dbać o zwierzęta. Toteż dzięki starannej opiece udało mu się kiedyś uratować od uboju krowę, o konieczności którego to uboju zadecydował weterynarz. Krowa stanowiła cały majątek starej kobiety. Zaledwie Józef opuścił szkołę, jego starszy brat, August, wstąpił w sierpniu 1853 roku do niższego seminarium w Meche-len. August był nieprzeciętnie zdolnym uczniem. W październiku 1857 roku został nowicjuszem w Zgromadzeniu Księży Najświętszych Serc Jezusa i Maryi. Jeszcze raz wieśniak Frans pociąga w milczeniu swoje piwo prawie nie rozmawiając z przyjaciółmi. Po śmierci Eugenii prosi teraz Paulina o pozwolenie na pójście śladami siostry, aby zostać urszulanką. Z ciężkim sercem wyrażają rodzice swoją zgodę. Rodzice myślą także o przyszłości pozostałych dzieci: Leoncjusz i Gerard mogą z pomocą ojca doskonale prowadzić gospodarstwo. Byłoby więc rzeczą korzystną, aby Józef przejął później całkowicie handel zbożem, zwłaszcza że jego ojciec chrzestny Goovaerts pracuje właśnie w tym zawodzie w Antwerpii i z pewnością chętnie przyuczy w niejednym swego ulubieńca. 5. Najprzód chciał być trapistą Kupiec, który chce do czegoś dojść, musi znać francuski. Żaden opór nic tu nie pomoże: kiedy ojciec już raz powziął decyzję, zapisuje syna do internatu szkoły handlowej w Braine-le-Comte w okręgu Hainaut. 18-letni, duży „gruby Jef" przebywa tam od maja 1858 roku. Czuje się nieszczęśliwy i niezdarny pomiędzy młodszymi o kilka lat kolegami. Dla ich ostrych walońskich języków jest nieruchawy Flamandczyk pożądanym łupem. W jednym z jego listów do rodziców czytamy. "Każdy Walończyk, który się ośmieli mnie wyśmiewać, ma z moim liniałem do czynienia!" Dobrze, że coraz to silniejszy młodzieniec broni się tylko liniałem a nie pięściami. Wkrótce ma Józef większe zmartwienia niż ci aroganccy "młodzieniaszkowie francuscy". Dla niego, który pochodzi ze zdrowej flamandzkiej rodziny wieśniaczej, więź z Bogiem jest rzeczą całkowicie naturalną. "Chrześcijańska wiedza przepojona gorliwą miłością ukazuje wielkość Boga i naszą małość" -wykaligrafowano to, jak również: "Musicie być nie tylko bogobojni, miłować pobożność, lecz ponadto uczynić ją dla każdego godną miłości, pożyteczną i przyjemną". Oto zasady, które przekazuje się uczniom w nauczaniu religii. Po raz pierwszy oddalony od domu na dłuższy czas, w całkowicie obcym otoczeniu, z kolegami, którzy są młodsi i rozmawiają innym językiem, musiał się Józef niejednokrotnie czuć bardzo osamotniony. Jest więc zrozumiałe samo przez się, że jego przyszła droga życiowa - wiadomo przecież, że ma zostać wzorowym rolnikiem i poważnym kupcem zboża - zaczyna się chwiać w tym otoczeniu. Czy jest to rzeczywiście wszystko, czego Bóg od niego chce? W nocy często leży rozbudzony, wtedy rozmyśla i modli się. W tym czasie ojcowie maryści głosili misje ludowe w Braine--le-Comte. Młody de Veuster pragnie w te dni podążyć ku Bogu i powziąć mocne postanowienie. Profesja zakonna ukochanej siostry Pauliny jest okazją do przygotowania rodziców na wiadomość o zmianie jego planów. List do rodziny, z 17 czerwca 1858 roku, kończy Józef następująco: "Ona (Paułina) poinformowała mnie, że 8 czerwca opuściła Was definitywnie. Co to za szczęście dla niej. Było jej przeznaczeniem, że mogła podjąć tę wspaniałą decyzję... Wkrótce przyjdzie moja kolej. Pragnąłbym wybrać taki sposób życia, jaki mi jest przeznaczony. Czy mógłbym się połączyć z moim bratem Pamfilusem?" Najpierw zwierzył się kuzynowi i swojemu dyrektorowi, panu DerueHoir, który już wkrótce staje się jego drugim ojcem i przyjacielem. Równocześnie Józef zdaje sobie sprawę, że rodzice przeciwstawią się zdecydowanie jego życzeniu. Rodzice są przekonani, że ofiarowanie trojga dzieci jest wystarczające. Tymczasem Józef zamyśla wstąpić do trapistów, których surowa reguła najbardziej odpowiada jego radykalnym wymaganiom. Wizyta u brata Augusta, który teraz nosi imię Pamfilusa i jako nowicjusz studiuje w Leuven, przekonuje go jednakże o tym, że należy się właśnie przyłączyć do Zgromadzenia Księży Najświętszych Serc Jezusa i Maryi. Sprawa posunęła się daleko. W dzień Bożego Narodzenia pisze do rodziców decydujący list: "Braine-le-Comte, dnia 25 grudnia 1858 Ukochani Rodzice, Nie mogę się powstrzymać, aby Was nie zawiadomić, że to święto Bożego Narodzenia przyniosło mi pewność, iż Bóg powołał mnie, bym opuścił świat świeckich i poświęcił się stanowi duchownemu. Proszę Was serdecznie o zgodę, gdyż bez niej nie odważyłbym się nigdy na zrobienie tego kroku. Proszę, wierzcie mi, Kochani Rodzice, że dokonałem całkowicie wolnego wyboru, powodowany jedynie łaską Opatrzności Boskiej." Jak mogliby rodzice przeciwstawić się życzeniu syna? W końcu więc wyrażają swą zgodę. Przyszły zakonnik nie chce stracić ani jednego dnia. Ojciec, który w sprawach interesów bywa czasami w Leuven, sam zawozi syna do klasztoru. Józef nie wraca już do domu, z chwilą kiedy przełożeni przyjmują go tytułem próby jako postulanta. Józef kończy 3 stycznia 19 lat. 6. Owoc Rewolucji Ojcowie, pod których opiekę oddali się bracia de Veuster, przynależą do Zgromadzenia Księży Najświętszych Serc Jezusa i Maryi. Ponieważ ich dom generalny w Paryżu znajduje się przy rue de Picpus, najczęściej nazywa się ich krótko sercanami z Picpus. Ich założyciel, młody Francuz Pierre Coudrin, przyjął święcenia kapłańskie 4 marca 1792 w Paryżu. Ale już w noc po uroczystej prymicji w swojej rodzinnej miejscowości musiał uciekać, gdyż Francuska Rewolucja srogo i bezlitośnie prześladowała księży i zwolenników Kościoła katolickiego. Nowo wyświęcony ksiądz ukrywał się przez lato u swegc kuzyna, ale już jesienią, jakkolwiek niedoświadczony w praktycznym posługiwaniu, rozwinął ożywioną działalność duszpasterską. W coraz to nowym przebraniu udzielał sakramentów umierającym, chrzcił dzieci, błogosławił małżeństwa albo słuchał spowiedzi. Kiedy udawał się z przedmieścia Poitiers do samego miasta, mieszkał najczęściej w domu Bractwa Najświętszego Serca Jezusowego. Tutaj spotkał pochodzącą ze staroszlacheckiej rodziny Henriettę Aymer de la Chevalerie. Dama ta, w której domu znaleziono ukrywającego się księdza, spędziła wraz ze swą matką rok w więzieniu zaglądając śmierci w oczy; zwolniono ją po egzekucji Roberspierre'a. Przebywając w więzieniu zwróciła się całkowicie ku Bogu, którego w Eucharystii żarliwie adorowała i czciła. Młody kapłan i hrabina powzięli postanowienie założenia wspólnie zgromadzenia zakonnego, którego członkowie przez złożenie ślubów mogliby ściślej niż w bractwie związać się z Bogiem. Na Boże Narodzenie 1800 roku obydwoje założyciele złożyli swoje śluby zakonne. Ksiądz Coudrin - to teraz ojciec Maria--Józef. Wkrótce wokół matki Henrietty gromadzą się pierwsze kandydatki. Członkowie nowego Zgromadzenia Księży Najświętszych Serc Jezusa i Maryi postawili sobie jako pierwsze zadanie chrześcijańskie odrodzenie Francji. Przejęli wychowanie nowej kadry księży w seminariach w Mande, Cahors i Sees. Prowadzą misje ludowe. Ojca Coudrin pociąga jednak praca misyjna wśród pogan. W 1826 roku wyruszyli pierwsi sercanie z Picpus na Wyspy Hawajskie, w 1834 roku na archipelag Gambiera i do Valparaiso w Chile. Na wyspach Tahiti i Markizach prowadzą działalność misyjną od 1836 względnie 1838 roku. Założyciel Zgromadzenia zmarł 27 marca 1837 roku, ale jego dzieło kwitnie nadal. Kiedy w trzy lata później otwarto w Leuven dom misyjny, coraz to więcej garnęło się tam młodych Belgów, Holendrów i Niemców, w tym również dwaj chłopcy z flandryj-skiego Tremeloo. 7. Student teologii, który za dużo się śmieje Młody Józef de Veuster chce naturalnie zostać księdzem i misjonarzem. Ale z francuskim idzie jak po grudzie, łaciny nie uczył się w szkole handlowej: w ogóle całe jego szkolne wykształcenie jest bardzo marne. Na razie przełożeni kierują go w szeregi braci zakonnych. Zajmują się oni głównie wychowaniem młodzieży. Ponadto w domach Zgromadzenia bracia opiekują się kaplicą, przychodnią dla chorych i kancelarią. Józef de Veuster poddał się posłusznie woli przełożonych. Na razie. Dnia 2 lutego 1859 roku obleka habit i otrzymuje imię zakonne: Damian. Przebiegle i uporczywie dąży do zrealizowania swych planów. Ilekroć spotyka swojego brata, kieruje zręcznie rozmowę na codzienne czytanie tekstów, w których nie rozumie zdań łacińskich i prosi o wytłumaczenie. August, urodzony nauczyciel, tłumaczy mu wszystko, co tylko chce wiedzieć. Wkrótce opanowuje wiele tekstów łacińskich. Przełożony, ojciec Vinke, dowiaduje się o tym i udziela zezwolenia na regularną naukę. Już po sześciu miesiącach może Damian swobodnie przekładać Corneliusa Neposa, tekst z piątej klasy. Przełożeni są pod silnym wrażeniem do tego stopnia, że dopuszczają go jako kleryka do nowicjatu. Damian jest niezmiernie uszczęśliwiony. W tym podniosłym nastroju uczy się jak opętany narzucając sobie równocześnie ostrą dyscyplinę. Wie, że w swym porywczym temperamencie łatwo się unosi, a brak życiowego doświadczenia będzie często powodem trudności. Z pewnością w tych zmaganiach z błędami własnego charakteru strzela znów nieco ponad cel. Bazgrze nożem na pulpicie program życiowy, który mistrz nowicjatu przedstawia swoim wychowankom: milczenie, skupienie, modlitwa. Przez całe życie będzie stosował te zasady i wprowadzał je w czyn. Oto za pozwoleniem przełożonych uczestniczy wraz z ojcami w nocnym czuwaniu między trzecią a czwartą nad ranem, bez obowiązku powrotu do łóżka. Z tego okresu pochodzi zapisek jednego z zakonników: "Jakże często podnosiła mnie na duchu jego żarliwość i szczera pobożność!". Zamiłowanie Damiana do surowego życia pustelników, które można już było zaobserwować w jego zabawach dziecinnych oraz gwałtowna chęć doskonałego naśladowania Chrystusa pchają go w kierunku zaostrzenia reguły. Jego brat rodzony August, w zakonie Pamfilus, opowiada: "Pewnej nocy, kiedy spaliśmy we wspólnej izbie, obudziłem się i zdawało mi się w półśnie, że widzę przed moim łóżkiem gruby tłumoczek. To był mój brat, który spał na podłodze, ponieważ nie miał już swojego łóżka z Tremeloo". W rodzinnym domu Józef często wyjmował materac z łóżka i spał na twardym. Wybuchy wesołości młodszych, radość w odpowiedzi na flamandzkie figle, pozwalają starszym zakrzyknąć z wyrzutem: "Śmiejemy się z pewnością za dużo". Tymczasem Damian przebywa w Issy pod Paryżem, a 7 października 1860 roku w domu macierzystym przy rue de Picpus składa swe śluby zakonne. W czasie tej uroczystości młodzi mężczyźni rzucają się na podłogę i pozwalają przykryć się symbolicznym całunem. Ma to oznaczać, że umarł w nich dawny człowiek. Ów ceremoniał liturgiczny musiał Damian silnie przeżyć. W późniejszym życiu wspomina zawsze na nowo tę godzinę oddania się woli Boga. Kto otwiera protokół z uroczystości złożenia profesji zakonnej, widzi gruby podpis: to Damian złamał pióro podpisując zawarte z Bogiem przymierze. 8. "Gruby Damian" Flamandczyk jest duży i silny, wprost tryska energią i żywotnością. Dla "grubego Damiana", jak go życzliwie nazywa jeden z nauczycieli, umiarkowanie jest obcym słowem i dlatego wszystkimi siłami modli się i pracuje nad sobą. Z tego czasu pochodzi relacja jego przełożonego, ojca Caprais: "W chórze naszej klasztornej kaplicy wisi portret Franciszka Ksawerego, apostoła Indii; przedstawia świętego jako misjonarza z krzyżem w ręku. Kiedyś zaskoczyłem brata Damiana w czasie modlitwy przed tym obrazem i zapytałem go o powód. »Za przyczyną świętego Franciszka Ksawerego proszę Boga o wielką łaskę, aby mnie wysłano pewnego dnia do pracy misyjnej" - taka była odpowiedź. Przez cały czas nowicjatu nie upłynął ani jeden dzień, w którym by brat Damian nie modlił się tutaj przed obrazem wielkiego apostoła. Uważał go za najszlachetniejszy wzór misjonarza, prosił o wstawiennictwo i wyjednanie mu tej łaski". Kiedy rodzina jest daleko w domu - feudalny Paryż 1860 roku łącznie z wielkim, szerokim światem nie przypada mu do gustu. O spacerach seminarzystów w nowym parku Bois de Vincennes pisze do domu: "Nie mamy tam spokoju. Wszędzie panowie i panie, jeźdźcy i karoce. To nas gniewa. Spacery w mieście nie są więc atrakcją. Powodują przygnębienie. Jeżeli można wybierać - pozostawiam ulice tym, którzy są ciekawsi ode mnie". Zachwyca się natomiast sprawozdaniami biskupa Tepano Jaussena. Ten wikariusz apostolski z Tahiti zatrzymał się właśnie w Paryżu, aby dzięki pomocy Ministerstwa Marynarki opublikować słownik tahitański. Barwne opowiadania polinezyjskie rozpaliły Damiana. Pisze do rodziny: "Ksiądz biskup ma w krótkim czasie powrócić do Oceanii i zabrać jednego z nas... Czy bylibyście szczęśliwi, gdybym to ja nim był?". A dalej: "Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybym to ja został tym wybranym". Z rodziną czuje się Damian - tak jak i poprzednio - silnie związany. W liście z Paryża do rodziców, datowanym 16 stycznia 1861, pisze: "Będę Niebo w modlitwie za Was upraszać o wysłuchanie. Oby Pan obdarzył swoją łaską Was i całą rodzinę". W kilka tygodni później, 25 lutego 1861, Damian wraca do Leuven, aby tam kontynuować swoje studia na uniwersytecie. Jak i poprzednio robi to z płomiennym zapałem. Obok wykładów z teologii uczęszcza i na inne, nie popadając jednak w pychę młodych studentów, którzy jak wiadomo sądzą, że wiedzą wszystko najlepiej: "Kiedy widzę siebie na tych wykładach pośród tych wszystkich tak zdolnych ludzi, jestem naprawdę zawstydzony, że tam jestem". Wiele radości sprawiają chłopskiemu synowi prace ręczne. Tu może się zdać na siły własnego ciała. Wzrostu nieco więcej niż średniego, ciężki, szeroki w ramionach, nieco blady, krótkowzroczny - jedno oko silniejsze, drugie słabsze -ucieleśnia siłę i zdrowie. Do tego dochodzi jego temperament i uprzejmość. Jest rzeczą łatwą i prostą polubić go. Kiedy w czasie przebudowy kaplicy klasztornej przychodzi kolej na komin, żaden z robotników nie może się odważyć na pracę na tej trudno dostępnej wysokości. Damian przynosi sobie długą drabinę, wspina się na szczyt komina i z całym spokojem rozpoczyna pracę zdejmując kamień po kamieniu. Zręczny jest również w słowach. Gdy pewnego dnia jeden ze współbraci mówił bez respektu o przełożonym, zbeształ go: "Taka mowa niegodna jest syna naszej wspólnoty". Później aż się z tego usprawiedliwiał. 9. Zamiast brata Biskup Maigret, wikariusz apostolski Wysp Hawajskich zwanych też Sandwich, zwrócił się do Zgromadzenia Księży Najświętszych Serc Jezusa i Maryi z prośbą o dalszych misjonarzy. Do wybranych, którzy spełniają konieczne warunki, należy także młody ojciec Pamfilus. Datę odjazdu przyszłych misjonarzy ustalono na koniec października 1863 roku. Nagle wybucha w Leuven epidemia tyfusu. Wierny przykładowi swej siostry Eugenii pielęgnuje Pamfilus niezmordowanie chorych, aż sam ulega zakażeniu. Szczęśliwie - inaczej niż siostra - wyzdrowieje. Ku jego wielkiemu zmartwieniu o wyjeździe nie może jednak być mowy. W Damianie dojrzewa zuchwała myśl. Czyż nie mógłby dokładnie tak samo jak siostra Paulina, która weszła na miejsce Eugenii - zająć teraz miejsca swego brata, zostać jego zastępcą? Chory brat wyraża swą zgodę. Potrzebna jest jednak mała korekta w odniesieniu do Damiana, jeżeli ma on być konsekwentny w swoim szukaniu Boga. Oto nie mówiąc swemu przełożonemu ani słowa, zwrócił się bezpośrednio do ojca generała w Paryżu. Odpowiedź nadeszła, kiedy Damian siedzi po prostu przy stole. "Co to za głupia pycha uciekać potajemnie na misje" - zarzuca przełożony, przekazując mu pismo. Ale cóż robić! Damian jest misjonarzem i czuje się szczęśliwy. Bóg go przyjął, wybrał na miejsce brata. 10. Pożegnanie na zawsze Czas znowu nagli. Zanim uda się do Paryża na ostateczne rekolekcje, Damian może pożegnać się z rodzicami, rodzeństwem i przyjaciółmi w Tremeloo. Wszyscy wiedzą, że nie zobaczą się nigdy więcej w tym życiu. Ciężkie pożegnanie. Na zawsze. Ostatnia przechadzka z ojcem po polach, ostatnia pogawędka z sąsiadami i przyjaciółmi, tęskne spojrzenie na wrzosowisko, w końcu ostatnie pożegnanie. Matka misjonarza prosi, aby syn spotkał się z nią jeszcze raz nazajutrz przy Matce Boskiej w Scherpenheuvel, w miejscu pielgrzymek swojego dzieciństwa. Nie mają teraz wielkich słów, aby wyrazić swoje uczucia, w tej godzinie brakuje ich matce i synowi. Ale czyż myślą teraz o słowach? Synu, popatrz na swą matkę... matko popatrz na swego syna. Klęcząc przed cudownym obrazem Pocieszycielki Strapionych spodziewają się otuchy, błagają o opiekę. Damian prosi o łaskę, aby mógł pracować na misjach przynajmniej 12 lat. W końcu młody mężczyzna rozstaje się z matką. Anna Katarzyna de Veuster nie zobaczy go już nigdy więcej. Ostatnie pozdrowienie przesyła rodzicom, zanim zaokrętuje się wraz z kolegami w Bremerhaven. Pisze wręcz ekstatyczny list, w którym już w pełni czuje się misjonarzem i ma prawo nawoływać swoich do życia chrześcijańskiego: "Sprawy zaszły tak daleko, Kochani Rodzice, że muszę opuścić ojca, matkę, braci i siostry, jak i drugą moją rodzinę zakonną w Leuven i w Paryżu, ale również i kontynent europejski. Udaję się na dzikie i wszystko pochłaniające obszary Oceanu, aby wejść między ludzi mało cywilizowanych, których zwyczaje i obyczaje tak bardzo różnią się od naszych... Ale nie trwóżcie się, Kochani Rodzice, o moją przyszłość. Jesteśmy pod opieką Pana Wszechmogącego, który nas wziął w swe ręce. Proście Go o szczęśliwy nasz przyjazd i o odwagę, aby zawsze w każdym miejscu wypełnić całkowicie Jego wolę, w tym jest sens naszego życia. Czyńcie i Wy Jego wolę, która jest obwieszczona w dziesięciu przykazaniach i w przykazaniach Kościoła danych Wam przez Boga za pośrednictwem kapłanów: to niezbita podstawa zasad życia, to miara Waszych czynów i słów. Poddanie się Jego woli - to jest ukazana w Ewangelii wąska droga prowadząca do raju. Żyjcie w zdrowiu, Kochani Rodzice. Nie możemy teraz uściskać się, jednak łączy nas nasze przywiązanie. Łączmy się wzajemnie w naszych modlitwach i jednoczmy się w Najświętszych Sercach Jezusa i Maryi. Pozostaję zawsze Was kochający, wdzięczny syn J. Damian". 11. Żaglowcem po morzach Oceanii Prawdziwa mała wyprawa szykuje się do podróży z Paryża do Bremerhaven: ojciec Christian Willemsen, jako przełożony tej wspólnoty, ojcowie Damian de Veuster, Lievin van Heteren, Clement Evrad oraz bracia zakonni Amard Pradeyrois i Europę Blanc. Misjonarzom towarzyszy dziesięć sióstr. Żaglowiec "R. W. Wood" pod banderą hawajską wypływa 31 października 1863 roku. Załogę stanowią wyłącznie Niemcy--protestanci. Stosunki między kapitanem Guerken i misjonarzami układają się po przyjacielsku. Jest więc dla kapitana samo przez się zrozumiałe, że trzeba tej grupie podróżnych przydzielić najlepsze kabiny. Nadarza się też Damianowi - misjonarzowi pierwsza okazja wypróbowania swych sił przez wciąganie "niemieckich heretyków" w rozmowy na tematy wiary. Co prawda daremnie. W listach ojca Christiana do domu macierzystego w Paryżu znajdujemy słowa pochwały dla Damiana, z powodu których piszący chce się niemal usprawiedliwić: "Dlaczego jednak tylko o nim jednym mówić, tak jakby wszyscy inni nie mieli swoich zasług. Ponieważ on mniej od innych wycierpiał z powodu morskiej choroby, przejął na siebie całkiem po prostu obowiązki tych, których wyeliminowała choroba. W zależności od czasu i dnia był zakrystianem, wypiekał hostie, był ekonomem, wykonawcą pomysłowych mechanizmów mających zapewnić stabilność kielicha i wybawić nas od kłopotów, pielęgniarzem, nie zaniedbując z tych powodów kontynuacji przerwanych studiów teologicznych". Ojciec Christian tak kończy: "Był to człowiek, który dał sobie radę ze wszystkimi trudnościami". Dziś każdemu, kto myśli: "Hawaje", "okręt", pojęcia te kojarzą się ze wspaniałą wyprawą morską do raju dla turystów. Realia roku 1864 przedstawiały się nieco inaczej: nikt jeszcze nie myślał o Kanale Panamskim, tak więc trójmasztowiec "Wood" musiał z końcem stycznia opłynąć niebezpieczny przesmyk przylądka Horn. To tu w 1843 roku rozszalałe morze pochłonęło okręt z 24 księżmi, braćmi, siostrami i ich biskupem. Wszyscy byli członkami Zgromadzenia Najświętszych Serc Jezusa i Maryi. Wspominając to wydarzenie wzruszeni misjonarze uczestniczą w Mszy świętej, a niemal bezpośrednio po niej wpadają sami w ciężką burzę, w czasie której statek jak łupina orzecha tańczy na grzbietach fal. Dziesięć dni trwa ten "prawdziwy czyściec", jak rzecz określił później Damian. Dziesięć dni morskiej choroby i nieustającej trwogi przed śmiercią. A do tego wszystkiego statek płynie wciąż na Południe. W końcu zmieniają się wiatry, żaglowiec osiąga zwrotnik Raka, a z nim i cieplejsze obszary. Morze jest znów gładkie. W nocy z 17 na 18 marca 1864 roku nareszcie widać ląd: ciemne góry Wysp Hawajskich, a z brzaskiem dnia wyspę Maui. W uroczystość świętego Józefa, 19 marca, "R. W. Wood" po 139 dniach podróży zarzuca kotwicę w porcie Honolulu. 12. Pierwsze kontakty w Honolulu Misjonarze są u swego wytęsknionego celu. Dla młodych Europejczyków Honolulu jest wspaniałym, ale równocześnie oszałamiającym miastem. Oto wśród świeżej zieleni połyskuje piętrowy pałac koralowy, wybudowany w 1843 roku, obecnie rezydencja królewska. A tam, w innej stronie, kościół Kawaiahao zbudowany rok wcześniej, również z kamienia koralowego i drewna. W tym kościele chrzczono królów, tu odbywały się ceremonie ich zaślubin, tu składano ich do grobu. Tutaj w 1843 roku, kiedy Hawaje odzyskały ponownie niepodległość (Hawaje zostały uznane za niezależne królestwo przez USA, Anglię i Francję) uroczyście odprawiono dziękczynne nabożeństwo. A sam port! Mieszanka ras: Kanakowie, Europejczycy, Chińczycy; wesoły hałas i krzyki a do tego oszałamiający zapach trawy morskiej i dziegciu, eukaliptusu, podmokłego lasu tropikalnego, potu i orchidei. Ludność gotuje nowo przybyłym entuzjastyczne przyjęcie. Wszystko, co ma nogi, jest w porcie- i żeby to tylko z ciekawości! Wikariusz apostolski, ksiądz biskup Maigret, w uroczystej procesji prowadzi przybyłych misjonarzy do katedry pod wezwaniem Królowej Pokoju. Zarówno dzwony, jak i zegar wieżowy z Paryża, biją na rozpoczęcie Mszy świętej dziękczynnej. Damian, gdy tylko znajdzie trochę czasu, zasiada do pisania listu do swoich ukochanych. W pierwszym, datowanym 21/22 marca 1864, opisuje samo przybycie: "Wpłynęliśmy do portu 19 marca między godziną 9 a 10. Od 140 dni nie postawiliśmy nogi na stałym lądzie. Przybycie tylu katolickich misjonarzy, a w szczególności dziesięciu biało ubranych sióstr, zrobiło wielkie wrażenie na napływających ze wszystkich stron ludziach. Ojciec Christian odprawił Mszę świętą, zakończoną dziękczynnym Te Deum. Olbrzymie było moje zdumienie z powodu piękna i rozmiarów kościoła, którego długość wynosi 54 m, a szerokość 25 m. Przez dwa pierwsze dni nie miałem nic innego do roboty, jak tylko potrząsać rękami. Myślę, że w ciągu tych dwu dni powitałem w ten sposób co najmniej tysiąc osób. Wydaje się, że jest to w tym kraju zwyczajowy sposób witania się kobiet, mężczyzn i dzieci. Co za zbudowanie duchowe! Wyobraźcie sobie, że ubiegłej niedzieli przyjęło Komunię ponad 300 osób i, jak mi powiedziano, tak jest w każdą niedzielę. Podczas trzech Mszy świętych katedra pełna jest wiernych. Jego Ekscelencja ksiądz biskup Maigret odprawił Mszę śpiewaną i wygłosił kazanie w języku Kanaków. Ojciec Hermann prowadzi chór. Pod jego kierownictwem śpiewają tubylcy tak wybornie, jak nie słyszałem nigdy w całej Belgii". Damian nadmienił także o "bezgranicznym poczuciu szczęścia misjonarza..., który po długiej przeprawie stanął na ziemi swojej nowej ojczyzny, na ziemi, którą on będzie musiał zrosić swoim potem, aby pozyskać dla Pana te biedne dusze". List kończy usilną prośbą do rodziny: "Módlcie się za mnie nieustannie, gdyż wkrótce otrzymam święcenia kapłańskie i zostanę wysłany w odległe okolice pomiędzy pogańskich tubylców. Rozumiecie z pewnością dobrze, jak bardzo potrzebuję Waszej modlitewnej pomocy. Proście Boga codziennie o łaskę dla mnie, abym wytrwał w Jego służbie, abym stał się dobrym misjonarzem i abym po pracowitym żywocie mógł w rajskiej winnicy stanąć przed Nim twarzą w twarz". Nie wspomina de Veuster w tym liście o doświadczeniach z morskiej podróży. Przydadzą mu się one bardzo w jego przyszłym życiu. Jest to po pierwsze fizyczna nieporadność spowodowana morską chorobą - dla zdrowego człowieka całkiem nowe doznanie. Dochodzi do tego także obawa, która nieraz przechodzi w śmiertelną trwogę, no i monotonia długiej podróży. Ale także poczucie bezpieczeństwa, jakie się udziela małej wspólnocie żyjącej tą samą myślą. Przemilczał również Damian niepowodzenie swoich pierwszych prób "nawracania" niemieckich marynarzy, którzy wszakże chwalili jego fizyczną zręczność. Sprawiało mu wiele przyjemności wspinanie się na wysoki maszt i naciąganie żagli. 13. Kto służy Bogu, jest szczęśliwy W Wielką Sobotę, 26 marca, biskup Maigret wyświęca kleryków na subdiakonów, a w kilka dni później na diakonów. Damian udaje się jeszcze do seminarium w Ahuimanu, gdzie przygotowuje się do święceń kapłańskich - największego dnia w swoim życiu. Jest nim sobota, poprzedzająca Zielone Świątki, 21 maja 1864 roku. Musiał to swoje kapłaństwo przyjąć jako tak intensywne szczęście, że może jeszcze w trzy miesiące później, w liście do swego brata Pamfilusa, opisać je wielkimi słowy. "Miałem uczucie, jak gdyby moje serce mimo swej twardości topniało jak wosk, kiedy około stu wiernym, wśród wielu, podawałem po raz pierwszy Chleb Życia. A do tego byłem oszołomiony takimi oto myślami: ilu tych na biało ubranych ludzi, którzy pokornie zbliżają się do stołu Pańskiego, klęczało jeszcze całkiem niedawno przed bożkami?". Podczas gdy z bratem koresponduje Damian po francusku, w listach do rodziców posługuje się językiem swego dzieciństwa. Wzywa ich do modlitwy, aby mógł wypełnić zadanie misjonarza w służbie jedynej idei: "Ostatecznie jestem księdzem, Kochani Rodzice, jestem misjonarzem w pogańskim kraju, w którym modlą się do bożków. Jakże wielka jest moja odpowiedzialność. Jak silna musi być moja apostolska gorliwość... Nie zapominajcie o tym biednym pasterzu, który na Wyspach Hawajskich szuka dniem i nocą zaginionych owieczek. Módlcie się za mnie dniem i nocą, błagam Was. Poproście całą rodzinę, aby się za mnie modliła. Bowiem, kiedy Bóg pozbawiłby mnie swej łaski tylko na jedną chwilę - wtedy utonę prędko w tym błocie występku, z którego chcę innych wyciągnąć... Żyjcie w zdrowiu, Kochani Rodzice. Jesteśmy rozdzieleni, ale przecież zjednoczeni duchowo przez modlitwę. Nie trwóżcie się, kto Bogu służy, jest szczęśliwy, gdziekolwiek by był". Młody ksiądz kończy swój list tak, jak już będzie to robił zawsze w przyszłości: "J. Damian de Veuster, pretre missio-nnaire" (ojciec misjonarz). 14. Pierwsze sukcesy Damian niewiele przesadził pisząc, że dniem i nocą jest w drodze w poszukiwaniu zaginionych owiec. Wraz ze współbratem, ojcem Evradem, został posłany przez biskupa do graniczących ze sobą okręgów na głównej wyspie: okręg Puna przeznaczony był dla Damiana, dla Francuza zaś okręg Kohala, na północnym cyplu wyspy. Ponieważ biskup chce w tych okolicach poświęcić nową kaplicę, rozpoczynają obydwaj misjonarze podróż razem z arcy-pasterzem. Już następnego ranka parowiec zatrzymuje się przejściowo w porcie Lahaina na wyspie Maui. Samo miasto po krwawej bitwie w dolinie loa wybrał król Kamehameha I na swą rezydencję i do 1845 roku było ono stolicą królestwa. To tutaj właśnie Kamehameha III ofiarował krajowi wolność religijną i opracował pierwszą konstytucję. Misjonarze słyszeli także o dzikich łowcach wielorybów; przybywają tu w każdą zimę i tysiącami napadają na małe porty. Tymczasem na molo oczekują, witając przyjezdnych serdecznie, ojcowie Aubert, Gregoire i Leonor. "Tu, przy tych doświadczonych misjonarzach, możesz się nauczyć wszystkiego, czego nie znalazłeś w swoich książkach" - wpada Damianowi do głowy, kiedy z respektem przysłuchuje się sprawozdaniu, jakie misjonarze składają biskupowi. Ale duszpasterska praktyka nie jest jeszcze w tym czasie przewidziana w programie seminaryjnym. Tymczasem syreny wyją i nowo upieczeni misjonarze muszą wracać na statek. Czy to "przypadek" czy zrządzenie, że jego życzenia urzeczywistniają się? Na statku wybucha nagle pożar - trzeba wracać do portu Lahaina na Maui. Damian może pozostać i uczyć się. Niecierpliwie rwie się do tego, aby zastosować swoją nowo nabytą znajomość języka Kanaków. W niedzielę otrzymuje pozwolenie na wysłuchanie po raz pierwszy spowiedzi w obcym języku. Kiedy wraca z tego wysuniętego posterunku, dowiaduje się ku swemu wielkiemu zdumieniu, że nie ma jego towarzyszy podróży. Biskup bardzo się śpieszył, a że właśnie przepływał szkuner, wykorzystał okazję i zabrał się nim wraz ze swymi współbraćmi. Dopiero po tygodniu podstawiono znowu "Liho-liho" i Damian mógł popłynąć w dalszą drogę. Na lądzie udaje się bezzwłocznie na poszukiwanie księdza biskupa, spodziewając się znaleźć go na miejscu nowej kaplicy, którą miał poświęcić: Nadaremno. Damian musi nadłożyć jeszcze 63 mile, częściowo piechotą, częściowo konno, aby po dwu dniach marszu spotkać wreszcie swego zwierzchnika. 15. O Kanakach i wulkanach Nowy ksiądz, którego sam biskup osobiście wprowadza do parafii, może być pewien, że coś z przywiązania i wielkiego poważania, jakie biskupowi okazuje ludność, przypadnie w udziale i przyszłemu proboszczowi. Dla Flamandczyka oznacza to jednak, że trzeba się samotnie przebijać, aby objąć opuszczony posterunek w Puna. Pali, część wyspy, którą tak nazywają tubylcy, leży samotna pomiędzy spadzistymi skałami bazaltowymi, gdzie tylko z rzadka zagląda promień słońca. Samotna w zielonej gęstwinie - nieomal nieprzeniknionej dżungli, która nawet światło maluje na zielono, samotna także w obliczu potężnego wulkanu Kilauea z jego przeszło tysiącem kraterów - leży na skraju jego okręgu. Góra, która swoimi niezliczonymi deszczami ognistymi wywołuje strach, która wprawia ludzi w przerażenie, jako siedziba rodzimych bogów, i pochłania stale jeszcze ofiary, w tym również ludzkie. Czy Damian już zrozumiał, że będzie samotny i później w decydujących godzinach swego życia - sam z Bogiem? Jakkolwiek już tak zwana "prorokini" Kahupuu przyniosła do Puna w 1815 roku nieco chaotyczne wieści o jakiejś nowej wierze - ten słabo zaludniony okręg został nawrócony stosunkowo późno, bo w roku 1840. W późniejszych latach przybywali tu od czasu do czasu misjonarze z sąsiednich okręgów, aby poinstruować katechistów, chrzcić i pobłogosławić małżeństwa. W ostatnich czasach był ojciec Ruault, który w Puna szukał pomocnika. Przez pół wieku opiekował się sąsiednim okręgiem Kau. Biskup nie przesadził, kiedy tłumaczył młodemu misjonarzowi, że w swoim nowym okręgu będzie musiał rozpocząć wszystko całkiem od nowa. Aby swoją "parafię" przejść tylko raz wszerz, lub wzdłuż, potrzebuje Damian trzech dni. W rozproszeniu między protestantami i poganami żyje tam około 350 katolików. W raporcie z dnia 23 października 1864 roku do beligijskiego przełożonego, ojca Bousqueta, czytamy o pracy Damiana w tym okręgu: "Zostałem przeniesiony do pracy w obwodzie w pobliżu wielkich wulkanów, niegdysiejszego bóstwa naszych Kanaków, które jeszcze dziś ma swoich czcicieli. Jest rzeczą ogromnie interesującą oglądać stałe działanie tego ognia o intensywnym żarze, który powoduje stopienie się wszystkiego, nawet najwyższych gór. Skoro tylko wulkan zaczyna uaktywniać się, straszna trwoga ogarnia naszych biednych wyspiarzy. Wielu z nich śpieszy z ofiarami, aby złagodzić jego gniew. Sam byłem świadkiem takiego bałwochwalstwa, kiedy zszedłem pewnego dnia do wnętrza wulkanu". Przy tej okazji znalazł tam "przypadkowo" Kanaka, który przyszedł z ofiarą dla bogini. "Skorzystałem z tej okazji, aby wygłosić kazanie na temat piekła" - kontynuuje Damian. Było to z pewnością cierpkie kazanie. Jakkolwiek nowy misjonarz nie pomija żadnej okazji, aby powierzonym jego opiece namalować w ciemnych kolorach to, co się im przytrafi, jeżeli się nie nawrócą, Kanakowie lubią Damiana bardzo. Ojciec Ruault pisze: "Nasi biedni Kanakowie są naprawdę szczęśliwi, kiedy ojciec Damian do nich przychodzi (...) Młodemu misjonarzowi pomaga jego optymizm, łatwo sobie wyobraża, jacy to niezrównani chrześcijanie będą z jego parafian". 16. Konno, piechotą lub łodzią To, co Damian usłyszał już kiedyś od doświadczonych misjonarzy na Maui, to mianowicie, że życie misjonarza nie da się w niczym porównać z życiem będącego pod dobrą opieką nowicjusza, sprawdza się jak najbardziej w Puna. O tych dwu przeciwstawnych światach mówi i pisze, 1 listopada 1864 roku, w pierwszym raporcie do swego przełożonego generalnego. Zamiast kontemplacyjnego żywota, musi misjonarz stale podróżować konno, czy też pieszo lub łodzią. Zamiast przestrzegać nakazu milczenia, musi rozmawiać z ludźmi w najróżniejszych językach, zamiast samemu być prowadzonym, jest jego zadaniem prowadzić innych. Najtrudniejsze jest jednak dla niego, aby wśród tej niedoli nie zagubić ducha medytacji i modlitwy. Dla byłego wieśniaka z Tremeloo przyzwyczajonego do konkretnej roboty jest rzeczą jasną, że stare kaplice misyjne trzeba koniecznie zastąpić nowymi, solidnymi budowlami z drewna. Prosi więc swego prowincjała o niezbędne pieniądze, następnie zwraca się o pomoc do braci zakonnych i zapytuje, czy może dostać materiały do nauczania swoich parafian. "Makua Kamiano" - tak już nazwali tubylcy ojca Damiana. Jest ojcem, kiedy pisze: "Pierwszym obowiązkiem rodziców jest dostarczyć dzieciom wszystkiego, co niezbędnie konieczne. Jestem zobowiązany moim nowym, z wody i z Ducha Świętego narodzonym dzieciom dać to, czego potrzebują do swego duchowego życia. Pokornie proszę o przysłanie tak szybko jak tylko to możliwe katolickich podręczników, większej ilości katechizmów, tajemnic różańcowych i wszystkich innych ważnych książek. Ludzie w Puna są na ogół biedni i będę zmuszony niejedną rzecz oddać im bezpłatnie. Niech pewnym wyrównaniem będzie to, że żyję na ich koszt i nie otwieram sakiewki na wyżywienie". W swojej pracy ojciec Damian czuje się wesół i zadowolony: "Dobrze się tutaj zaaklimatyzowałem. Cieszę się doskonałym zdrowiem. Podróże mnie nie męczą" - oto jego własna relacja. 17. Koniec nauki Tak pozytywnego raportu nie może napisać jego stary towarzysz podróży i obecny sąsiad, ojciec Clement Evrad. Po prostu nie dorósł zdrowotnie do uciążliwych warunków miejscowych. Do tego nie jest dobrym jeźdźcem. Cóż prostszego niż zamienić się po przyjacielsku swymi placówkami. Dla Damiana jest to bolesna propozycja, jednak decyduje się na tę zamianę przyjmując, że przełożeni wyrażą swą zgodę. Już w marcu 1865 roku przychodzi Damianowi pożegnać się z Puną. "Było mi chyba ciężej niż wtedy przy pożegnaniu z domem, tak bardzo polubiłem w tym krótkim czasie moich chrześcijan" - pisze do współbrata. Nowy teren pracy ojca Damiana jest niezwykle ciężki. Podwójny okręg Kohala-Hamakua to niemal jedna czwarta całej wyspy. Sama Kohala składa się z zakątka północno-zachod-niego, ze stoku wielkiego Mauna Kea, wietrznej niziny Waimea i starych gór Kohala, na których do wysokości 1500 m rośnie trawa. Na północy pokryta jest nowo założonymi plantacjami trzciny cukrowej, a na północnym wschodzie wielkimi zielonymi jarami schodzącymi ku morzu. Do tego należy także słoneczne wybrzeże Kawaihae ze strasznymi tajemnicami obydwu świątyń Mailekini i Puukohola, gdzie Kamehameha I zabił zaproszonego na poświęcenie świątyni swego przeciwnika Keoua i ofiarował go swojemu bogu wojny. Współczesny podróżnik Anrep-EImpt pisze o tym obrazowo: "Kamienie do budowy świątyni musiała ludność znieść z odległego o prawie dwadzieścia kilometrów trzęsawiska. Zaprawa murarska miała być przygotowana - jak opowiadają - z dodatkiem ludzkiej krwi. W ruinach świątyni znajduje się jeszcze dziś wiele poskładanych, starannie zapakowanych kości, a w bezpośredniej ich bliskości leżą niewielkie płytki kamienne, na których spalano starannie resztki ciała oddzielone od kości". Nie tylko rodzimi bogowie żyją jeszcze w zielonych wąwozach i ognistych otchłaniach gór, lecz także różne protestanckie denominacje gorliwie dbające o zabezpieczenie swych praw. Jawne wyzwiska, jak heretycy, bałwochwalcy, metodysta albo jezuita, nie są wcale takie rzadkie między białymi katolikami i protestantami. Ojciec Damian ze swoimi dwoma mułami i dwoma końmi jest stale w drodze i siodło nazywa swym domem. W liście do współbrata opisuje, jak wyglądają odwiedziny krańcowego posterunku jego misyjnej parafii: "Musiałem nawrócić gminę na wiarę chrześcijańską. Ale jak miałbym się tam dostać? Chodziło o najbardziej oddalone i najzupełniej nieosiągalne ustronie naszego łańcucha wyspiarskiego: maleńką wieś, odciętą od pozostałego obszaru z jednej strony przez morze, z drugiej przez zastraszająco wysokie, strome skały. Droga jest dobra aż do doliny. Stąd jest jeszcze co najmniej cztery mile jarami i otchłaniami skalnymi. Wiem, że Kumu Kalavina, pastor kalwiński, potrzebował na pokonanie tej drogi w pełnej przygód wspinaczce ponad dwóch godzin. Ja dokonałem tego w pięćdziesiąt minut, muszę jednak dodać, że przy końcu z trudnością oddychałem. Trzeba było pokonać co najmniej dziesięć stromo opadających odcinków i tyleż podejść. Praktycznie nie ma ścieżki i prowadzenie z sobą zwierząt jest niemożliwe. Nie tylko dlatego, że koń lub muł mogłyby być narażone na ryzyko zranienia, lecz także wysiłek byłby po prostu podwójny. W odległości pół mili od kościoła wystaje nagle z morza blok skalny wysokości ponad 2000 stóp. Bóg morza wydał skale permanentną wojnę atakując potężnymi falami, jednakże jak dotąd bez powodzenia, nie udało mu się podkopać fundamentu. Między tymi dwoma ogniami, jeżeli można tu tak powiedzieć, musi sobie misjonarz utorować drogę, jeżeli chce znaleźć swoich zwolenników. Czasami, kiedy morze jest spokojne, można przy odpływie suchą nogą dosięgnąć celu. Idąc tam nie miałem już żadnych trudności, ale droga powrotna była strasznym przeżyciem. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko rzucić wyzwanie gwałtownemu morzu. Lekko tylko odziany, prowadzony przez dwu dzielnych tubylców zrobiłem na przekór antycznemu bóstwu. Bez wypadku przebyłem ten etap i po uciążliwym przejściu licznych wąwozów dotarłem wyczerpany, lecz w dobrym zdrowiu do małej zatoki "gdzie zostawiłem moje zwierzęta". ? Godnym uwagi w tym liście jest triumf nad protestanckim pastorem. Damian jest bez reszty dzieckiem swoich czasów. 18. "Człowiek, który żąda" Stale powracające do prowincjała prośby o pieniądze na budowę kościoła i kaplicy spowodowały, że prowincjał w rozmowie z ojcem generałem westchnął: "Ojciec Damian to vir desideriorum, człowiek żądań. Jego wizyta była tak krótka, że zaledwie mieliśmy czas przypatrzyć się jego szlachetnej, tryskającej pełnym zdrowiem twarzy. W liście, który kieruję dziś do niego, mówię, że trzeba marzyć trzeźwo i rozsądnie, bo łatwo rysować dobre plany, ale o wiele trudniej jest z ich wykonaniem, w szczególności wtedy, gdy trzeba otworzyć sakiewkę". A jednak Damian osiągnął z czasem swój cel, chociaż niejednokrotnie wlokło się to dla niego o wiele za długo. Zarówno prowincjał Zgromadzenia Księży Najświętszych Serc Jezusa i Maryi, jak i wikariusz apostolski oraz przełożona sióstr sercanek Najświętszych Serc dają pieniądze na zakup koniecznego dla budowy kościoła drewna. Ojciec Damian nie polega jednak tylko na tym, co mu dają przełożeni i ofiarowują szczodre serca. Z pomocą parafian zaczyna uprawiać ziemię. Tytoń rośnie znakomicie, również kartofle i drzewo kawowe. Kury niosą jaja, świnie i owce dają niezbędne mięso. Pszczoły dostarczają obok miodu także i wosku potrzebnego na świece. Wkrótce małe gospodarstwo rozwija się na tyle pomyślnie, że może sprzedawać siostrom w Honolulu ziarno kawy, fasolę, bób. Niezbędne materiały budowlane może Damian przynajmniej częściowo sam zapłacić i zatrudnić licznych tubylców jako robotników. W jednej osobie przedsiębiorca budowlany, architekt, rze-mieślnik-robotnik - tak opisuje podobne przedsięwzięcie: "Pozwólcie mi zaprowadzić Was na inne miejsce w moim okręgu. Osada znajduje się w odległości 35 mil i nigdy nie miała swojej kaplicy. Już po pierwszej wizycie wielu katechumenów przyjęło sakrament chrztu. Zażądałem od gminy wybudowania Panu domu, na znak wdzięczności. Tubylcy przyjęli moją propozycję i dotrzymali obietnicy. Niektórzy byli drwalami - poszli w góry i ścięli trzy piękne pnie jak należy. Chcieli mieć kościółek cały z drewna, a nie tylko prosty szałas, jak te, którymi musimy się zadowolić w większości wiosek tubylczych. Materiał jest już gotowy, ale kto potrafi wybudować piękny kościół? Sprowadzić zamiejscowego cieślę - to będzie za drogo. Kiedy sporządziłem możliwie jak najlepiej plany, sam z dwoma tubylcami wziąłem się do roboty. Kanakowie, jeżeli się ich dobrze przy pracy poucza, są w robocie sprytni i zręczni. Prace na budowie rozwijają się pomyślnie, w ostatni wtorek skończyliśmy rusztowania. Na froncie wznosi się krzyż ozdobiony małymi rzeźbionymi tabliczkami, zrobionymi przez pobożnych Kanaków. Pozostaje tylko wykończyć wnętrze. Jeżeli jeszcze mielibyśmy to szczęście, że jakiś wspaniałomyślny Amerykanin (Amerykanie są często właścicielami wielkich plantacji trzciny cukrowej) zafunduje nam okna, moglibyśmy mieć naprawdę piękną kaplicę pośrodku rozkwitającej gminy chrześcijańskiej. Niech będzie Bóg błogosławiony". Oprócz siły fizycznej przydają się misjonarzowi jego praktyczne umiejętności nabyte jeszcze w rodzinnej zagrodzie. Wyspiarze, którzy nie mają zbyt wygórowanego mniemania o pracy fizycznej, wciąż na nowo podziwiają białego ojca. Biskup Maigret: "Tubylcy nie mogą wyjść z podziwu. Mówią o cudzie, kiedy widzą, jak ojciec Damian ciągnie belkę, którą trzech lub czterech z nich z trudem mogłoby unieść". Nie licząc różnych wiejskich kaplic, zbudował Damian dwa kościoły: pod wezwaniem Maryi Lanakila, w Halawa, i Jana Ewangelisty, w Waioka (Waimea). 19. Inne kraje, inne obyczaje... Nigdy nie chodziło ojcu Damianowi o to, żeby uwiecznić własną zasługę przy budowie. Ważna jest tylko troska o życie religijne oddanej mu w opiekę wspólnoty. Ponieważ przychodzi do niego wielu ludzi, obok angielskiego, który już dobrze opanował, uczy się hiszpańskiego i portugalskiego, aby z osiedleńcami z południa Europy móc się porozumieć w ich ojczystym języku. W ostatnich latach przybyli tu licznie Chińczycy, żyją rozproszeni w poszczególnych plantacjach trzciny cukrowej i asymilują się szybko, poślubiając piękne dziewczyny Kanaków. Powstaje nowa mieszanka rasowa. Damian oszczędził sobie jednak nauki chińskiego. Zresztą nie jest chyba przesadnie wrażliwy, kiedy myśli, że ta lub inna z powierzonych mu owieczek zeszła z właściwej drogi: "Miałem dzisiaj dużo ludzi na Mszy świętej. Po odczytaniu Ewangelii rozgniewałem się na grzeszników, jak święty Jan Chrzciciel. Może zbyt mocno uderzyłem" - relacjonuje. Wciąż nie może się pohamować. Jego szorstka mowa jest bardziej zrozumiała, jeżeli weźmiemy pod uwagę, jak w całkowicie odmienny sposób przeciwstawia się młody misjonarz praktykom seksualnym tubylców, zwłaszcza że nie zna on tła kulturowego. Scheldon Dibble tak opisuje wrażenia z pierwszych dni po przyjeździe białych na Hawaje: "Dla małżonków wymiana żon była zwykłą przyjacielską przysługą, podobnie jak dla mężatek czasowa zamiana mężów. Kto tak nie postępował, był uważany za przeciwnika idei miłości bliźniego... Wydaje się, że oni wierzą, iż zgoda na tego rodzaju prośbę jest szlachetna, wspaniałomyślna, odmowa natomiast haniebna, egoistyczna. Wobec takiego stanu rzeczy... można natychmiast zrozumieć, że może być bardzo mało lub wcale nie ma moralnych zakazów w przeróżnych układach pokrewieństwa w rodzinie". Ojciec Damian skarży się szczególnie na występujące już bardzo wcześnie zepsucie młodzieży: "Zaledwie zaczną mówić, już wiedzą o tym, czego młodzi teologowie muszą się dopiero uczyć. Rodzice dopuszczają się wobec nich wszystkich możliwych bezecności i wtajemniczają w niedobre praktyki pogaństwa. Rozpusta prowadzi naszych tubylców do chorób, powodując wczesne ich starzenie się, toteż już przy pierwszych powikłaniach przychodzi śmierć". Jednak 24 października 1865 roku pisze do swoich rodziców. "Bardzo kocham moich biednych Kanaków i robię dla nich wszystko, co mogę. Oni ze swej strony kochają mnie tak jak dzieci kochają swego ojca i swoją matkę. Jedno tylko może wyniknąć z tej wzajemnej miłości - ich nawrócenie. Skoro kochają swego misjonarza - to pewnie nieciężko im przyjdzie pokochać Naszego Pana, którego jestem sługą". A dalej: "Co dotyczy dobra - to wynika ono z całego mojego działania dla ich zbawienia. Jest rzeczą Boga, Pana winnicy, dawać wzrost roślinom. Misjonarz jest tylko zwykłym robotnikiem, który sadzi i podlewa. Czasami są wyniki, czasami nie. Jedno wiem bardzo dobrze: jeżeli nic się nie posadzi, nic nie urośnie". Wkrótce nie jest żadnym Haole, jak tubylcy nazywają białych. Siada na ziemi, co jest naturalne, podwija wysoko rękawy i łowi palcami "poi" - tak nazywa się podstawowe danie składające się z papki korzenia "taro" i mięsa wołowego. Je się z naczynia z drzewa kalebasowego. To przyzwyczajenie przywiózł z Puna; nawet u trędowatych, którymi się opiekował, nie odrzucał zaproszenia do posiłku. "Z chwilą zakończenia ciężkiej pracy w niedzielne przedpołudnie wybija godzina posiłków. Je się, co zsyła Opatrzność. Kalebasa stale wypełniona »poiź służy jako rezerwa. Mięsa nie brakuje, tym bardziej wody. Czasami podaje się kawę i chleb, nigdy piwa ani wina. Miska nie zawsze jest zmywana. Ponieważ cały tydzień fizycznie ciężko pracuję, nie są moje ręce tak czyste jak Twoje, którymi tylko kartkujesz książki" - opisuje taki posiłek w liście do swego brata, Pamfilusa, 14 czerwca 1872 roku. 20. Czarne myśli Nic bardziej nie pobudza Damiana do pracy niż izolacja od współbraci. Zdany od samego początku na samego siebie miał jednak w Puna okazję widzieć co najmniej raz na dwa tygodnie jednego z misjonarzy. Mógł się także wyspowiadać. Tu w Kohala-Hamakua często mijają trzy miesiące, zanim zobaczy jakiegoś współbrata kapłana. Ta rezygnacja ze wspólnoty, będąca jedną z przyczyn rozważań dlaczego młodzi ludzie zamiast zostać świeckimi księżmi wybierają często powołanie zakonnika, wydaje się energicznemu Flamandczykowi wyjątkowo bolesna. Wbrew regułom zakonnym był dotąd zawsze samotny. Do dzisiaj nie ma przyjaciela, który mógłby udzielić braterskiej rady, przypomnieć mu o rozwadze, poskromić jego niecierpliwość i przytłumić gorliwość. Sam tak opisuje swoją sytuację: "Co dwa, trzy miesiące usiłuję wyszukać ojca Karola w Hilo, albo ojca Regisa w Kona. To jednak nie wystarcza! Cóż jednak mogę ponadto zrobić, jeżeli każda spowiedź oznacza pięćdziesiąt do sześćdziesięciu mil drogi'. 24 marca 1868 roku skarży się znowu: "Od stycznia nie widziałem żadnego ze współbraci. Przed czternastoma dniami chciałem się udać do Hilo, aby się wyspowiadać, jednak z powodu dużego przypływu musiałem zawrócić z powrotem nie spotkawszy nikogo. Tak więc jedynym moim spowiednikiem jest Nasz Pan w Przenajświętszym Sakramencie Ołtarza". Przez wszystkie te lata Damian z największym utęsknieniem marzył o tym, aby mieć przy sobie swego starszego szanowanego brata, Pamfilusa, który jednak nic nie przedsięwziął, by przyjechać na Hawaje. W końcu Damian podejmuje próbę, aby swoje marzenie zrealizować. Prowincjał w 1866 roku kieruje odpowiednie pismo do generała Zgromadzenia: "Niech wasza mądrość rozstrzygnie". Ten jednak kieruje intelektualistę Pamfilusa na drogę akademickiej kariery. Rozczarowanie Damiana jest tym większe, że zawsze był podporządkowany swojemu starszemu bratu, który na propozycję ojca generała nie wyraził chęci wyjazdu na Hawaje: "Czy oznacza to, iż mam zrezygnować z tego, że Cię tu kiedyś zobaczę? Jesteś teraz na drodze do akademickich zaszczytów, zamiast być misjonarzem wśród dzikich. Dlaczego żądać tytułu doktora kosztem zbawienia tych biednych Kanaków? Pomyśl o tym, że zostałeś zakonnikiem po to, aby stać się misjonarzem, że zganiłeś mnie kiedyś za brak zapału dla misji. Byłem boleśnie dotknięty, kiedy się dowiedziałem, że uniknąłeś wezwania ojca generała i ktoś inny musi pojechać na Twoje miejsce, tak jak ja to zrobiłem w 1863 roku". Gwałtowny ton listu próbuje zakończyć żartem: "Kupiłem właśnie dwa konie. Są tutaj i dla Ciebie. Przyjeżdżaj prędko, próżniaku". Ukochany starszy brat jest jeszcze nadal jego wzorem. To jest miara, jaką przykłada i do siebie. W tych latach pracuje stale aż do fizycznego wyczerpania, przerzuca się z jednej miejscowości do drugiej. Czy usiłuje powetować niedostatek wykształcenia fizycznymi osiągnięciami? Może właśnie dlatego, zjawiają się depresje, które on sam nazywa "czarnymi myślami". Jest to z pewnością wynik przeciążenia fizycznego jego wciąż jeszcze zdrowego ciała. W tych czasach dręczy go szczególnie nostalgia, martwi się o rodziców, jest zirytowany, kiedy nie piszą - zapewne wychodzą z założenia, że wymiana korespondencji to właściwie zadanie Pamfilusa (jako "uczonego"). Kiedy ponad trzy lata jest bez wiadomości z domu, zapytuje zatroskany: "Kochani Rodzice, co się zdarzyło? Od trzech lat nie otrzymuję od Was wiadomości. Czy jesteście wszyscy zdrowi i rześcy? Może Pan wezwał kogoś z Was do siebie? Niech dzieje się Jego wola. Jego wola jest święta. Jednak napiszcie". Dowiaduje się o chorobie swojej ukochanej siostry Pauliny. Pisze do niej, 4 lipca 1872 roku, nie wiedząc, czy jeszcze żyje: "Wszystko razem wziąwszy mam wiele strapień i mało pociechy; jedynie dzięki łasce Bożej jest możliwe, abym moje jarzmo znajdował słodkie, a brzemię lekkie. Skoro tylko czuję się trochę niedysponowany, uważam, że przyszedł koniec i cieszę się z tego powodu. A przecież jestem zadowolony z mego losu, obym tylko wiernie wytrwał do końca. Chciejmy być w ręku Boga jak narzędzia w ręku zręcznego mistrza. W życiu i śmierci należymy do Jezusa. Pamiętaj o mnie w modlitwach. Damian". Ten, który tęskni za śmiercią, ma akurat 32 lata, z tego osiem lat przeżył w samotności. 21. Nareszcie towarzysz w habicie brata Z pewnością nie ma złej woli w tym, że przełożeni Damiana nie spełniają natychmiast jego ustawicznych próśb o przysłanie współbrata. Promyk nadziei ukazuje się z początkiem 1869 roku: "Z niecierpliwością oczekuję nowego misjonarza. Zapowiedziano przyjazd ojca Gulstana, oraz braci Bonifacego i Ouentina. Kiedyż jednak będą tutaj? Czy otrzymam tylko jednego do pomocy? Spodziewam się, choć nie liczę bardzo na to; konieczna byłaby dwunastka, żeby naprawdę wystarczyło". Młody Bretończyk Gulstan Ropert przebył drogę podobną do tej, jaką odbył Damian; naprzód szkunerem na Hawaje, potem pożyczonym koniem w okręg Hamakua-Kohala. Teraz on jest tym, który musi poczekać tydzień na Damiana, dopóki misjonarz nie powróci z odległego posterunku. "Czyżbym nie prosił o mego brata Pamfilusa, a tymczasem Wy przychodzicie na jego miejsce?" - pyta Damian na powitanie. A Gulstan, również żartem, odpowiada życzliwie: "A czyż nie widzicie, że jestem waszym bratem Pamfilusem? Co prawda głos może być nie ten sam... ale strój?". I wskazuje na sutannę, w swoim czasie skrojoną na starszego de Veustera, na której naszyte jest jeszcze jego nazwisko. Damian mówi: "Och! tylko głos jest Gulstana, ręce są Pamfilusa!". Posługuje się tutaj słowami Izaaka, wypowiedzianymi przez patriarchę do Jakuba, wyłudzającego przypadające pierworodnemu błogosławieństwo. Czyż nie układa się im, jemu i Pamfilu-sowi, podobnie jak owej parze braci ze Starego Testamentu? Odległy brat jest co prawda starszy, ale czyż on, młodszy, nie mógłby uzyskać specjalnego błogosławieństwa Boga? W kwietniu pisze pełen zachwytu do swego brata: "Zawiadamiam Cię, że już nie jestem samotny. Ojciec Gulstan pomaga mi opiekować się moją małą parafią, która ma 20 mil długości. Mówi bardzo dobrze kazania w języku Kanaków, a tubylcy bardzo go lubią". Misjonarze dzielą obszar między siebie - Gulstan przejmuje Hamakua, Damian zatrzymuje Kohala dla siebie. W liście do nowego generała, ojca Marcela Bousqueta, powiadamia o tym we wrześniu 1870 roku: "Jestem szczęśliwy, równając się w pewnym sensie z Naszym Panem, który nieraz nie znalazł kamienia, by na nim położyć głowę. Od tego czasu udało mi się co roku wybudować nowy kościół i w końcu ksiądz biskup Maigret zlitował się nad moją samotnością i przysłał dobrego ojca Gulstana do pomocy. Teraz podzieliliśmy duży obszar między siebie i mamy możliwość zobaczenia się przynajmniej od czasu do czasu. Nasze miejsce zamieszkania dzieli odległość 10 mil. Przedtem musiałem pokonywać odległość 40 do 50 mil, aby spotkać współbrata. Czteroletnie doświadczenie w pracy misyjnej nauczyło mnie, że oprócz pomocy wewnętrznej, którą zabezpiecza nam Łaska, potrzebujemy przecież i ludzkiej pomocy współbrata, aby przepłoszyć czarne myśli, które powstają w codziennych kontaktach ze zdemoralizowanym światem i prowadzą do nieznośnego przygnębienia. Przy naszych comiesięcznych spotkaniach dajemy się po prostu porywać wybuchom radości, które nas umacniają w pełnieniu naszych misyjnych obowiązków". 22. "Najniebezpieczniejszy parafianin" Wielki Piątek "1868 roku. Misjonarz wspólnie z wiernymi odprawia liturgię. Nagle kościół drży od straszliwego wstrząsu. Ludzie stają się niespokojni, dzieci zaczynają płakać. Następuje drugi, trzeci wstrząs, którym towarzyszą głuche, tajemnicze grzmoty. Gniewny werbel znieważonych rodzimych bogów? Zemsta strasznej bogini Pele? Donośnym głosem udaje się ojcu Damianowi przeszkodzić panice i opanować swoich wiernych, którzy w zorganizowanym porządku opuszczają kościół. Ledwie misjonarz zdążył wyjść na zewnątrz, załamuje się z trzaskiem dach. I kiedy wielkanocne słońce wzniesie się w górę, będątyiko ruiny grozy i spustoszenia, zabici i ranni. Kilauea - boczny krater wulkanu Mauna Loa, uznanego za wygasły - teraz na zakończenie Wielkiego Postu znaczy kraj śladami spustoszenia i śmierci. Ojciec Damian już wcześniej nazwał go "najniebezpieczniejszym swoim parafianinem" dobrze wiedząc, że wulkan nie jest wygasły. Gazetowe sprawozdanie relacjonuje rozmiary katastrofy: "Wieś Apoua przedstawia nie dający się opisać obraz trwogi. Aktywność wulkanu wepchnęła wodę poniżej dna morskiego. Nagle fale uderzają w ląd ze straszliwym hukiem, poziom wody jest o 10 metrów wyższy od normalnego przypływu. Ryk morza i napór fal są tak gwałtowne, iż zda się, wyspa zatonie w potopie. Mężczyźni, kobiety, dzieci, łodzie, chaty - wszystko znika w dzikim chaosie pomiędzy drzewami, odłamkami skał, belkami i zwierzętami. Po dwu- trzech wybuchach nie ma już nawet śladu wioski rybackiej: gruzy, zniszczenie, niedola, jak daleko okiem sięgnąć. 7 kwietnia wulkan zaczyna wypluwać olbrzymie masy skał, tworzą się liczne mniejsze kratery, z których rozżarzone strumienie lawy torują sobie drogę w dół. Wyspiarze biegający w popłochu zostają wchłonięci przez rwące ogniste potoki. Ludzka wyobraźnia nie wystarczy, aby wyrobić sobie obraz tych spustoszeń". Śmierć, ból, łzy. Dla misjonarza nie jest to powód, aby dać się przytłoczyć. Osusza łzy żałobników, łagodzi bóle, i jako realista rzuca się z żelazną wytrwałością do odbudowy. 23. Wezwanie na Molokai Pewnego wieczoru, w marcu 1873 roku, kiedy Damian de Veuster pali fajkę, dostarczają mu list prowincjała, ojca Modesta. "Szef" pisze, że 14 maja biskup poświęci kościół w Wailuku na Maui. Wszyscy misjonarze są zaproszeni do wzięcia udziału w uroczystościach, jeśli to tylko jest możliwe. Osobiście życzy sobie zobaczyć znowu Damiana. Damian wraz z ojcem Gulstanem udaje się w drogę. Nękają go złe przeczucia. Kiedy wchodzi na pokład "Kilauea", który ma ich dowieźć do Maui, ma tylko krzyż i brewiarz a poza tym nawet najmniejszego bagażu, za to ma łzy w oczach. Na razie nic nie wydaje się usprawiedliwiać jego budzących niepokój przeczuć. Kościół w Wailuku zbudował ojciec Leonor Fousnel. Jest wspaniały. Biskup ma go teraz konsekrować i poświęcić świętemu Antoniemu. Podczas ceremonii nic nie wskazuje, że księdza biskupa dręczą ciężkie troski. Później misjonarze siedzą razem ze swym przełożonym. Są pomiędzy nimi Niemcy: Bonifacy Schafer i Rupert Lauter z diecezji Trewir - dalej Damian i Gulstan. Biskup Maigret potrzebuje niewiele czasu, aby naszkicować sytuację: chodzi o stałą opiekę nad trędowatymi, których rząd skazał na wygnanie na wyspę Molokai. W ubiegłym roku brat zakonny zatrzymał się przez sześć tygodni w osadzie trędowatych, Kalawao, i wybudował tam kościół pod wezwaniem Świętej Filomeny. Od tego czasu znajdował się zawsze jakiś ksiądz, który podobnie jak sam biskup okazyjnie odprawiał tam Najświętszą Ofiarę. Tu jednak idzie o coś więcej: o stałą opiekę, o duszpasterstwo! Wszyscy misjonarze, którzy byli dotychczas na strasznej wyspie, są wstrząśnięci niedolą chorych, wracają z desperackimi prośbami o pomoc materialną i duchową. W końcu ojciec Albert Bouillon z Maui napisał w grudniu minionego roku do swego przełożonego: "Ponieważ brak Warn odwagi, aby wyznaczyć księdza na ten posterunek, chcę się tam udać nie żądając rozkazu, jeżeli tylko nie zabronicie mi tego". Natychmiast przyszedł zakaz, sprawa stałej opieki duszpasterskiej pozostała jak i poprzednio nie rozwiązana. Biskup, który naprawdę nie chce wystawić żadnego ze swych podopiecznych na niebezpieczeństwo zarażenia i stałej izolacji, zwraca się teraz do swych młodych współpracowników. Misjonarze występują natychmiast z propozycją: jeżeli już biskup nie zezwala na stałą obecność tam księdza, czyż nie mogliby w czwórkę zmieniać się turnusami, każdorazowo po kilka tygodni lub miesięcy? Biskup akceptuje tę propozycję. Zgadza się również, by Damian, porywczy jak zawsze, jako pierwszy przystąpił do służby na samotnej wyspie. Także i teraz, jak już często w życiu Damiana de Veustera bywało, zdarzenia się spiętrzają. Statek, którym biskup chce wracać do Honoiulu, robi wyjątkowo przystanek na Molokai, nie ma więc nic prostszego niż bezwłoczna podróż ojca Damiana do osady trędowatych. 10 maja 1873 roku "Kilauea" zarzuca kotwicę na wybrzeżu Molokai. Damian, bohater dnia, ma 33 lata. Wypowiada swoje: "Panie, oto jestem". Naśladując Chrystusa przeżyje tu 15 lat. 24. Córka Wakea i Hina Tylko starzy umieją jeszcze opowiadać legendy o początkach wyspy Molokai: wyspa jest córką praojca Wakea i Hina, pięknej bogini księżyca. Haole, biały człowiek, wie to z pewnością lepiej: tylko 15 km oddalona od Maui, jest wyspa Molokai 61 km długa i 16 km szeroka. Wulkan Mauna Loa wynurzający się z morza zaledwie na 420 metrów podnosi zachodnią część wyspy jako płaską, suchą wyżynę. Dalej wznosi się do 1516 metrów wysokie Kamakou, ostre nie do zdobycia szczyty górskie Pali i skaliste rynny na północnym wschodzie. Dopiero znacznie później pozwoli wulkan Kauhako na powstanie na północy izolowanego przez niedostępne skały półwyspu Kalaupapa. Kraina ta, o ostrym klimacie, jest nie zamieszkana. Jałową równinę Kalaupapa smagają bezlitośnie zimne wiatry. Bloki skalne przeplatają się tu z kępami wysokiej, równej trawy i długoiistnej trzciny. Pewną odmianę niosą małe lasy ze starymi pandanami. Na wybrzeżu północno-wschodnim słodkowodne wodospady wpadają wprost w morze. Wody jednak na półwyspie nie ma. Obszar ten, od którego tak całkowicie odbija urok innych wysp, był jakby stworzony dla rządu Hawajów, aby rozwiązać największy problem, jakim jest trąd. Naturalne więzienie, z którego nie ma ucieczki, jakby stworzone, aby tu wygnać chorych. 25. "Chińska choroba" W roku 1833 istnienie Hawajów jako narodu budziło poważne wątpliwości. Wcześniej, przed przybyciem białych, nie było tu właściwie nigdy chorób. O to troszczyli się już czarownicy, uzdrowiciele-znachorzy, którzy mieli swoje własne niezwykle skuteczne sposoby: na przykład, leczyli rany bez niebezpieczeństwa infekcji. Przywleczone przez białych choroby cywilizacyjne spowodowały natomiast wśród ludności straszne ofiary. W roku 1778 kiedy kapitan Cook lądował na Hawajach, było tu przypuszczalnie, licząc szacunkowo, 300 tysięcy mieszkańców, a około 1860 roku tylko zaledwie około 71 tysięcy. Straszliwa zaraza pochłonęła w roku 1805 wiele ofiar. Przy chorobie, która według opowiadań tubylców nigdy nie była dokładnie zidentyfikowana - mai aulau - chorzy marli jak muchy; chodziło przypuszczalnie o dżumę albo cholerę. Coraz to przychodzą nowe epidemie: 1848 - koklusz, grypa, biegunka. Tego roku zmarły wszystkie dzieci. Rząd powołał w końcu do życia w roku 1850 Narodowy Komitet do Spraw Zdrowia, z zadaniem zahamowania wszystkich chorób zakaźnych. Przy panującej w kraju swobodzie seksualnej syfilis szerzył się powszechnie. Tubylcy jako naród stracili swą siłę życiową, zapadając na choroby cywilizacji zachodniej, zarazili się nową straszną chorobą - trądem. W 1850 roku zwano trąd "chińską chorobą", mai pakę, jak ją nazywali wyspiarze. Zagrażała bardzo poważnie, pierwsze jej przypadki znane były już w roku 1803. Upłynęło jednak 13 lat, zanim rząd nakazał doktorowi Hillebrandowi, członkowi Komitetu do Spraw Zdrowia, wprowadzenie energicznych środków sanitarnych dla zapobieżenia dalszym zarażeniom. Dopiero kiedy prasa zagraniczna opisała trąd jako "hańbę narodową", nakłada król Kamehameha V obowiązek zgłaszania się wszystkich trędowatych. Nieuleczalnie chorzy mają być izolowani na wyspie Moiokai, na półwyspie Kalaupapa, inni chorzy mają być leczeni w szpitalu Kahili w Honolulu. Ludność nie zastosowała się - naturalnie - do tego wezwania. Odpowiada to jej wrodzonemu poczuciu rodzinnemu, jak również poczuciu więzi społecznej, która każe troszczyć się również o swoich chorych. Jak mogliby rodzice rozdzielić się z dziećmi, jak oderwać ukochanych od siebie, aby opuścić swą starą ojczyznę? Ze statystyki z dnia 2 grudnia 1864 roku: pięćdziesięciu pacjentów w szpitalu Kahili. Chorzy i podejrzani o chorobę nie dają się znęcić obietnicami i nagrodami rządu. Przychodzi do pierwszego transportu na Moiokai, który przeprowadzono brutalnie, z użyciem siły. Wynik jest tak odstraszający, że szpital przyjmuje nagle 141 chorych. Policjanci polują stale na trędowatych, którzy kryją się przed każdym obcym. Jeszcze w roku 1878 pisze z Maui ojciec Albert Montition: "Wszędzie uderza się w trędowatych. W norach i kryjówkach nad brzegiem morza, w zaroślach w środku lasu. Uciekają i kryją się przed spojrzeniem nieznajomego". Dochodzi także stale na nowo do zbrojnych konfliktów. Na wyspie Kauai zabito doktora Smitha oraz członka Komitetu do Spraw Zdrowia. Są ranni policjanci, a pierwszemu lekarzowi kolonii trędowatych doktorowi Emersonowi ledwo się udało ujść z życiem. Na obszarze Eure na wyspie Oahu powstanie trwa jeszcze w 1895 roku. Chorych deportuje się jeszcze z początkiem XX wieku. 26. Na wygnaniu Komitet do Spraw Zdrowia jest przekonany, że dobrze się troszczy o trędowatych. Obszar nazwany Kalawao, który Komitet wybrał na "szpital" i osiedlenie deportowanych, leży w cieniu rafy. Rankiem brakuje mizernym chatom promienia słońca. Popołudniowe słońce zanika w lecie o godzinie 17-tej, w zimie już o 14-tej. W rażącym słońcu jest za gorąco, w cieniu albo w czasie deszczu wyraźnie zimno; jest wręcz lodowato, kiedy dmą zimowe wiatry znad otwartego oceanu. Decyzją rządu było, aby trędowaci sami się zaopatrywali i dlatego zakupiono dla nich więcej ziemi do uprawy roślin użytkowych. Od razu pojawiają się pierwsze trudności. Przede wszystkim chorzy są przekonani, że muszą tu spędzić tylko krótki okres -a mianowicie tyle, ile potrzeba do wyleczenia. Albo: rząd, który im zabrał dom i rodzinę, jest zobowiązany do tego, żeby ich co najmniej wyżywić i ubrać. W końcu chorzy otrzymują raz na rok parę drelichowych spodni albo koszulę bawełnianą i żywność. Kierownikiem kolonii ma być stały superintendent. Pierwszym był Francuz Louis Lepart, który nosił stale karabin, aby móc się obronić. Drugi, Anglik, Donald Walsh, wprawdzie jest zwolennikiem "dyscypliny armii brytyjskiej", ale równocześnie jest pobożnym człowiekiem i usiłuje pomagać. Buduje szkołę i wspólne sypialnie dla dzieci oraz dba o to, aby pacjenci szpitala, w którym ciężko chorzy leżą na matach, na ziemi, otrzymali lepsze jedzenie. Ma także dokładną listę mieszkańców "domów" chorych i ich stan posiadania. "Dom nr 4: jeden garnek, żadnej beczki na wodę tylko konewka, lampa, dwa talerze, nóż, dwie łyżki. Dom jest zimny, brudny, nędzny, dach nieszczelny. Mieszkańcy: Manaku: lniana koszula, spodnie, niebieska derka; Kaaku: koc, szlafrok; Napua: koszula, stare spodnie, drugie lepsze; Kepilina: szary koc. Kaaku jest w ostatnim stadium choroby. Dom nr 38: cynowy kubek, nóż, łyżka. Kaikolani (kobieta): koc, żadnego ubrania. To najnędzniejszy z wszystkich domów, nie wierzę, że ona tam śpi." Kiedy Damian de Veuster przybył na Molokai, pełnomocnikiem rządu jest niemiecki plantator trzciny cukrowej Rudolf Meyer. Mieszka w Kalawao, po drugiej stronie Pali, ale wystarczająco blisko, aby móc wszystkiego dopilnować. Robi dla trędowatych, co tylko może, a przecież jest to bardzo mało. Na jego prośbę Komitet do Spraw Zdrowia odpowiada z oburzeniem: "Sądzi Pan, że musimy ich wyżywić?" - i ostrzej ciągnie dalej: "Pan musi dobrze zrozumieć, że oni (chorzy) są obowiązani pracować na swoje utrzymanie; poza tym te leniwe bezczynne włóczęgi muszą odczuć konsekwencje swego próżniactwa". Zaopatrzenie w środki medyczne jest złe. Leków prawie nie ma. Komitet do Spraw Zdrowia przysyła od czasu do czasu lekarza, który jednak nie może wiele zdziałać. Trąd jest dla tubylców chorobą białych, przez "Haole" do kraju przywleczoną, "aby nas wszystkich zabić tak prędko, jak tylko można i aby wzbogacić się na nowo założonych plantacjach trzciny cukrowej". Jak ma leczyć tubylców biały lekarz, skoro nie rozumie ich mowy? Półbiały arystokrata Peter Keao donosi swojej kuzynce, królowej Emmie, w 1873 roku o wizycie doktora Trousseau: "Tubylcy leczeni przez lekarza rozbijają o kamień butelki z lekarstwami, rozrzucają pigułki po ziemi tak, jak gdyby siali zboże i zachowują stoik na tytoń lub do podobnych celów i śmieją się z tego. Nie wierzę, aby się znalazł choć jeden między nimi, który by pokładał jakąś nadzieję w lekarzu i medycynie. To jest zupełnie widoczne, kiedy śmiejąc się pokrzykują: »La au loa, oleź, medycyna, która nie leczy". Od roku 1866 do 1873 zmarło 40 procent wygnanych. 27. "Tu nie ma żadnego prawa" Kto tutaj przychodzi, ten nie tylko napisał testament i zabezpieczył swoje dzieci, lecz także pogrzebał jakąkolwiek nadzieję na wyzdrowienie. Pozostaje tylko buntowniczy sprzeciw, zwątpienie i rezygnacja. Kto chce się wtrącić, kiedy silniejsi łupią słabszych, kiedy mniej chorzy okradają kandydatów na nieboszczyków? Czym może grozić rząd czy policja? Przeznaczony na śmierć jest zabezpieczony przed ludzkim prześladowaniem: zaostrzenie jego kary nie jest w ogóle możliwe! Każdy dzień mija w straszliwej monotonii: jeść, spać, grać w karty- wszystko jak piasek rozsypuje się w ręku. I w ten sposób jest się znowu o 24 godziny bliżej ciemnego końca... Ale noc niesie jeszcze coś innego: noc należy do Laka, bogini miłości. Wzmocnieni "okolehao", prawie czystym alkoholem, albo piwem "ki", warzonym na roślinie z rodziny liliowatych, leżą podochoceni przed ołtarzami bogini zrzuciwszy z siebie łachmany. Bębnienie na tykwie - "ali-ali" towarzyszy sprośnym tańcom i zabawom. Bezładne przemieszczanie się jest na porządku dziennym. Wszelkiego rodzaju zboczenia dominują nad ludzkim uczuciem. "Tutaj nie ma żadnego prawa" - "aole kanawai ma keia huai!", tak woła się do nowo przybyłych będących jeszcze na statku. Mimo wszystko nie tak łatwo zniszczyć więź społeczną tubylców. Przez lata nie brakowało coraz to nowych członków rodziny i przyjaciół, którzy dobrowolnie szli z chorymi na wygnanie, aby z nimi zostać i być "kokua" - pomocnikami. W pierwszych latach było w Kalawao tyluż ochotników co i pacjentów. U białych nie ma tego oczywistego poczucia wspólnej przynależności. Wyjątkiem są biały Francuz, który przyszedł z chorym przyjacielem,, i inny Europejczyk, który prosi o pozwolenie, aby mogła tu przybyć jego kolorowa żona, gdyż tak jak i inne Hawajki zgadza się dobrowolnie umrzeć razem z nim. Dla tubylców istnieje możliwość współżycia z trędowatymi, dla białych widocznie nie. Dla nich dotknięty trądem jest trędowatym ze Starego Testamentu, nietykalnym pariasem. Wyraźny tego dowód mają chorzy przed swymi oczyma. Lekarz, doktor Nathaniel Emerson, choć wyrósł sam wśród Hawajczyków, zostawia swoje umiejętności medyczne przed chatą. Jego badanie lekarskie polega na tym, że końcem laski podnosi w górę łachmany pacjenta. Cóż innego mają robić trędowaci, jak tylko rozweselać się kosztem białych? A co z tym duchownym protestanckim, co to raz po raz przychodzi i odchodzi? Mówi kazania do wygnańców z bezpiecznej odległości swojej werandy. A chory potrzebuje właśnie tego uczucia zetknięcia się, tak jak i on sam siebie dotyka, aby się upewnić, że żyje, jest żywy i należy do ludzkiego społeczeństwa. "Kokua", rzeczywiście pomocnym, może być tylko ten, kto tym nieszczęsnym przywróci ludzką godność. 28. Wielka chwila Przybycie obydwu duchownych na wyspę wygnanych, w dniu 10 maja 1873, opisuje później biskup Maigret w sprawozdaniach dla "Mission Catholique", katolickiego czasopisma misyjnego Francji: "Wszyscy trędowaci, którzy tylko mogli chodzić, przybiegli nas powitać. Ojciec Damian i ja wychodzimy na ląd. Natychmiast oblega nas grupa ochrzczonych, których poznajemy po zawieszonych na szyjach różańcach. Razem udajemy się do kaplicy, którą dla kolonii wybudował brat Bertrand. Kieruję do chorych kilka słów otuchy, po czym po wspólnej modlitwie wychodzimy i dalej rozmawiamy. »Rząd mało troszczy się o nas. Pilnie potrzebujemy księdza - - mówią mi. »Do tej pory, moje dzieci, -odpowiadam - jesteście sami i opuszczeni; jednak teraz wszystko będzie inaczej. Oto przyjechał ze mną wasz ojciec i wasz brat. On was kocha tak bardzo, że nie wzdraga się przed tym, aby dla waszego dobra i ratowania waszych nieśmiertelnych dusz z wami żyć i umrzeć. Ten ojciec zostaje nadal podporządkowany swemu przełożonemu, ale nie bójcie się, nie zapomnimy o was ani w życiu ani w godzinie śmierci." Wielu chorych rozpłakało się przy moich słowach. Potem padli na kolana i prosili mnie o błogosławieństwo. Wygląd tych chorych jest wręcz odpychający. Ale nasz Pan umarł tak za nich, jak i za nas. To są nasi bracia. Nie chcemy przestać ich kochać. Byłem szczęśliwy, że odwiedziłem tych nieszczęsnych, lecz przerażenie ściskało moje serce, jeszcze kiedy wracałem na okręt". 29. Nadgorliwi dziennikarze Redaktorzy dzienników są zadowoleni, kiedy mogą rozgłaszać jakąś sensację. Na tytułowej stronie hawajskiego "Kuriera" czytamy artykuł o ojcu Damianie, który to artykuł jest małą rozprawą z konkurencyjną gazetą. W obszernym sprawozdaniu dziennik pisze 17 maja 1873 roku: "Oddajmy cześć komu należy! "Dziennik Hawajski" ze środy pisze o trędowatych na Molokai i wskazuje na to, jak bardzo ta wspólnota potrzebuje pomocy duchowej! Jest nieprawdopodobne, aby "Dziennik Hawajski" nie był poinformowany o meldunku, jaki wydrukowano 13 maja w "Nuhou". Żałowalibyśmy bardzo, gdyby ta notatka miała być pominięta milczeniem z powodu różnic religijnych". Następuje cytat z "Nuhou": "Często wskazywaliśmy na to, że kolonia trędowatych na Molokai, gdzie setki istnień ludzkich wegetuje bez opieki duszpasterskiej i lekarskiej, daje prawdziwym chrześcijanom możliwość dokonania dzieła całkowitego samozaparcia. Jesteśmy w szczęśliwym położeniu, iż możemy zakomunikować naszym czytelnikom, że znaleziono długo oczekiwanego bohatera. Kiedy minionej soboty "Kilauea" zarzuciła kotwicę w Kalawao, zeszli na ląd biskup Maigret i belgijski misjonarz, ojciec Damian. Biskup pobłogosławił wspólnotę trędowatych i po pełnej otuchy przemowie nastąpił punkt kulminacyjny: przedstawienie zebranym ojca Damiana, który z własnej woli zdecydował się z nimi - chorymi - zostać i dla nich żyć. Ojciec Damian powziął tę doniosłą i bohaterską decyzję całkowicie spontanicznie i przyjechał na wyspę nawet bez bagażu". Dziennik kontynuuje: "Nie przypisując zbyt wielkiego znaczenia okoliczności, jaką religię ten mąż reprezentuje, musimy powiedzieć po prostu głośno i stanowczo: to jest chrześcijański bohater!". Kiedy biskup powrócił do Honolulu - przyjmował ze wszystkich stron powinszowania. Spontanicznie zorganizowano zbiórkę. Przecież gazeta podawała, że tam brakuje im wszystkiego. Zbiórka przyniosła 130 dolarów. Ojcu prowincjałowi Modestowi Favensowi nieznane są prawa prasy. Nie wie nic o zręcznym reporterze, który wydobył od biskupa historię ojca Damiana. Nie zna dobrze reguł rozpoczętej wzajemnej walki konkurencyjnej gazet i nie rozumie konieczności pozostania "bohaterem" raz pochwyconego tematu. Sensacja, jaką wywołuje jego podwładny, jest dla prowincjała po prostu niesamowita. Przed Belgiem byli inni ojcowie na wyspie. Ci nie byli przedmiotem podziwu! Swoje niezadowolenie wyraża w liście do przełożonego generalnego, ojca Lufta: "Jeśli nawet nie doceniam - co nie wchodzi w grę - poświęcenia ojca Damiana, muszę powiedzieć, co proszę wziąć pod uwagę, że wielu z naszych ojców modliło się gorąco o ten stały posterunek. Ani biskup ani ja nie chcieliśmy pozostawić tam kapłana na stałe. Ten też nie został tam wysłany, aby pozostać. Jednak, wobec okoliczności, jakie go tam zawiodły, dobrego wrażenia, jakie wywołało jego ukazanie się, konieczności niesienia pomocy umierającym, będziecie musieli go tam na dobre pozostawić". 30. Cmentarz żyjących Pada deszcz. Cicho, bezustannie. Srebrnoszara zasłona zakrywa ciemność dalekiej równiny. Jest zimno, nawet dotkliwie zimno. Z szeroko rozłożonych gałęzi drzewa pandanusowego spada kroplami bezustannie woda na miękką ziemię, która pozwala kleszczom i pchłom w przestrachu schronić się i roić w ciemnych kryjówkach. W dali porusza się jakaś wielka czarna sylwetka, przewraca się, wstaje i wygładza sutannę. To ojciec Damian de Veuster, nowy misjonarz na Molokai, wielkiego wzrostu, dobrze zbudowany, o pociągającej powierzchowności, przechodzi tędy do kościoła Świętej Filomeny, aby odprawić swoją pierwszą Mszę. Chrystus odbył wjazd do tego piekła. Sytuacja, jaką przy pierwszych obchodach zastaje młody kapłan, jest wprost straszna. Chorzy żyją nie w "domach", lecz raczej w norach o ścianach z gałęzi krzewu rycynowego. Dachy robią z liści „ki" i z trzciny cukrowej; tylko "zamożni" mogą sobie pozwolić na trawę "pili". Jak wyglądają trędowaci, których ojciec Damian odwiedza, opisuje drastycznie jeden ze zwiedzających wyspę: "Nierzadko spotyka się jednookich i całkowicie ślepych. Jeden z trędowatych ma w miejsce oczu ropiejące wrzody. Widziałem trędowatego, którego oblicze było jedną wielką raną. Widziałem wiele wydłużonych zniszczonych twarzy, przypominających melony, dzieci z monstrualnie pomarszczonymi i obrzmiałymi głowami, które można by uważać za karłowatych starców, kalekich z jednym ramieniem lub jedną ręką, krzywonogich, kalekich bez nóg lub ze sparaliżowanymi kończynami. Widziałem wiele ściągniętych i zniekształconych warg, straszliwie wywinięte powieki. Charakterystyczna jest niewiarygodna mania tych kalek - posiadanie małego lusterka, w którym się stale przeglądają. Ich odpadające kończyny tracą zdolność odczuwania. Widziałem trędowatych, którzy swoje nogi obciosywali jak drewno, aby oderwać zgniłe części, innych, którzy za pomocą monety odrywali człony palców i wyrzucali je przez okno i jeszcze innych, którzy zbliżali się do ognia i spalali sobie mięso nie czując tego zupełnie!". Zwykle mijają trzy dni, aż misjonarz odwiedzi każdego z około siedmiuset chorych. Tu powie słowo pociechy, tam po ojcowsku napomni, gdzie indziej powie coś żartobliwego, co pozwoli biedakom wybuchnąć śmiechem. Aby móc wytrzymać smród wydobywający się z wilgotnych pomieszczeń i gnijących części ich żywego ciała, Damian nie wyjmuje fajki z ust. Brak wody nie skłania Kanaków ani do mycia się ani do prania swego odzienia, jeśli je mają. Ojciec Damian musi przeto stale walczyć z mdłościami. Warunki w szpitalu nie są lepsze. Szpital, którym jest zwykły barak, przyjmuje zresztą tylko ciężko chorych. I tu z biedą łączy się niechlujstwo, toteż często misjonarz chwyta najpierw za miotłę, aby wymieść przynajmniej grubsze śmiecie. Biały pielęgniarz William Williamson pracował w szpitalu dla trędowatych w Honolulu, aż sam ulegt zarażeniu i został wygnany na wyspę. Teraz jest tutaj na Molokai jedynym, który posiada przynajmniej elementarny zasób wiedzy medycznej, bo trudno liczyć na okazyjne odwiedziny lekarza. To on uczy ojca Damiana, jak się czyści rany, bandażuje, jak używa maści i jak podaje lek. Ojciec jest bardzo chętny do nauki; jego zakonne imię Damian nabiera tutaj głębszego znaczenia. 31. Na właściwym miejscu Misjonarz nie ma pojęcia o tym, że prasa odgrywa dlań opatrznościową rolę i coraz to pobudza jego przełożonych do działania. Pisze do ojca Modesta, że chciałby prosić ojca Gulstana, aby ten zajął się jego parafią w Kohala: "w oczekiwaniu na mój powrót". Mimo to nie może nie dorzucić: "Chyba że nie znajdziecie nikogo, kto by mnie definitywnie zastąpił, gdyż ja zamierzam poświęcić moje życie trędowatym. Stale obecny kapłan jest tutaj bezwarunkowo konieczny. Żniwo zdaje się zbliżać. Chorzy przyjeżdżają do nas całymi ładunkami okrętowymi". Prosi o hostie, wino mszalne, nabożne książki, różańce, koszule, spodnie, buty, worek mąki i dzwonek. Zniecierpliwiony nalega już w tydzień później: "Proszę mi powiedzieć, czy wspólnie z księdzem biskupem wyznaczyliście już szczęśliwego kapłana, który by tu pozostał, aby zebrać dojrzałe żniwo Pana. Moja niechęć do trędowatych całkowicie zniknęła". Odpowiedź ojca Modesta jest natychmiastowa: "Nie zapadła jeszcze żadna ostateczna decyzja. Możecie, Ojcze, pozostać na Molokai zgodnie ze swoją wolą - aż do nowych poleceń". Ojciec Damian jest przekonany, że powinien tu pozostać, że tu Bóg chce go mieć. W listopadzie 1873 roku zwierza się swemu bratu: "Ta placówka potrzebuje księdza bezwarunkowo. Ponieważ surowo zabroniony jest wszelki ruch, oznacza to, że trzeba mnie tutaj uwięzić. Przecież już w dniu, w którym składałem swoje śluby zakonne leżąc pod całunem, uważałem za swój obowiązek ofiarować siebie Panu, a to dlatego, że nasz biskup nie był taki surowy, aby takiej ofiary wymagać". Pisze szczegółowe sprawozdanie o swoim życiu wśród chorych: "Moja sytuacja jest mniej więcej taka: Kiedy tu przybyłem, zastałem piękną kaplicę pod wezwaniem Świętej Filomeny. Ale też to było wszystko, dla mnie nie było mieszkania. Dłuższy czas nocowałem pod drzewem, bo nie mogłem spać pod jednym dachem z trędowatymi. Dzięki jałmużnie białych z Honolulu mogłem w końcu wybudować małą plebanię, o wymiarach 16 stóp długości i 10 szerokości (5x4 m). Właśnie w tym domku piszę teraz do Ciebie. Jakkolwiek jestem tu już pół roku, nie popadłem jeszcze w chorobę, co z pewnością zawdzięczam szczególnej opiece. Było mi bardzo ciężko przyzwyczaić się do tej atmosfery. Pewnego dnia, gdy odprawiałem sumę, myślałem, że chyba się uduszę, wręcz nie mogłem się powstrzymać, by wyjść i zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Jedynie myśl o moim Panu przed grobem Łazarza - powstrzymała mnie. Mój organ powonienia jest już tak przytłumiony, że nie jest mi specjalnie ciężko wkraczać w zapowietrzone pomieszczenia mieszkalne biednych chorych. Wprawdzie nachodzi mnie jeszcze czasami uczucie obrzydzenia, zwłaszcza kiedy muszę słuchać spowiedzi chorych, których rany już są pełne robaków, podobnych do tych, jakie zjadają nieboszczyka w grobie... Lekarzy nie ma tu wcale, choć w gruncie rzeczy nie mogliby pomóc. Biały trędowaty pielęgniarz i ja, Twój sługa, jeszcze zdrowy, stanowimy cały fakultet medyczny. Co rano po Mszy świętej, po której zawsze następuje nauka, udaję się na obchód chorych. Przy wejściu podaję naprzód lekarstwo dla duszy... Ośmielam się powiedzieć za Apostołem Pawłem, że dla trędowatych stałem się trędowatym, aby ich pozyskać dla Chrystusa. Kiedy więc mówię kazanie, posługuję się formą: »my trędowaci". Mamy też liczne pogrzeby. Przeciętnie umiera jeden chory dziennie. Są tak biedni, że wielu z nich nie ma dosłownie nic, aby pochować swych zmarłych. Zwłoki przykrywa się po prostu chustą. Jeżeli mi tylko czas na to pozwala, robię jednak trumny dla tej biedoty...". 32. Codziennym pokarmem-łzy... Misjonarz nie może wyleczyć ran chorego ciała, z pewnością jednak może leczyć chore dusze. Gromadzą się wokół niego nie tylko ci, którzy go znają jeszcze z Kohala i Puna, próbują chwytać go za ręce, targają sutannę, aby ściągnąć na siebie jego zainteresowanie i powiedzieć mu, jak są szczęśliwi, że go widzą. Inni także chętnie przychodzą na Mszę świętą, pozwalają, żeby ten wielki mężczyzna z błyszczącymi błękitnymi oczyma, który się tak dobrze posługuje ich dźwięczną mową, mówił wprost do ich sumień. Ojciec Damian w zależności od sytuacji mówi łagodnie, z pochwałą, innym razem znowu szorstko gromi, "grożąc upartym straszliwą karą, co często jest najzupełniej bezskuteczne". W niektóre niedziele ojciec Damian odprawia w Kalawao aż trzy Msze święte, ponieważ kaplica jest po prostu za mała. Potem jest jeszcze Msza w Kalaupapa, małej osadzie do której przybijają statki. Ten doświadczony misjonarz, wkrótce po swoim przybyciu, zgodnie z życzeniem przełożonych, poznał dokładną statystykę: na ponad 700 wygnańców jest nieco ponad 200 katolików. Już po 10 dniach miał pierwszych dwudziestu nowych katechumenów; w następnych tygodniach ochrzcił ponad 30 chorych, tak że zdając sprawozdanie biskupowi mógł po dwu tygodniach napisać, że ma prawie 400 kandydatów do chrztu. Do swego przełożonego, ojca Bousqueta, pisze 17 grudnia 1873 roku: "Ze łzami sieję dobre ziarno pomiędzy moich biednych chorych. Od rana do wieczora zwalczać muszę nędzę duchową i fizyczną, która ściska serce. A przecież staram się być zawsze wesoły, aby podnieść nastrój duchowy moich pacjentów. Mówię im o śmierci jako o końcu ich cierpień, jeżeli się na serio nawrócą. Jedni widzą z rezygnacją tę nadchodzącą ostatnią godzinę, inni z radością. Tak patrzyłem w ciągu tego roku na śmierć ponad setki chorych, którzy odchodzili w dobrym usposobieniu". 33. W niewoli między uwięzionymi To, że Belgijczyk próbuje poprawić materialnie nędzne życie biedoty, to akurat mogą jeszcze wytrzymać wchodzący w skład Komitetu do Spraw Zdrowia protestanccy duchowni. Przykre jest natomiast, że miejscowe gazety wciąż nie szczędzą pochwał cudzoziemcowi, a stołeczna śmietanka udziela mu pomocy. "Wszyscy stopniowo uznają, że ten katolicki misjonarz jest prawdziwie ojcem biednych i nieszczęśliwych" - mówi się o nim. Protestanccy pastorzy w Komitecie nie mogą jednakże w żadnym wypadku tolerować faktu, że przyciąga on wielu byłych członków ich kościołów i że wielu z nich prosi go o chrzest. Pastorom udało się jednak genialne posunięcie szachowe: Komitet do Spraw Zdrowia, a z nim i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, któremu ta organizacja podlega, zabrania de Veusterowi opuszczać kolonię trędowatych. On jest również uwięziony! To był celny strzał - w Ojca, jak go wkrótce nazywają wszyscy chorzy. To boli, nie móc widzieć ani przełożonych, ani współbraci. Najbardziej go jednak gnębi myśl, że już więcej nie będzie mógł się spowiadać. Dla wrażliwej duszy Damiana jest to największe cierpienie, ból, udręka. Zna to uczucie już z Kohala, gdzie mógł się spowiadać tylko w dużo większych odstępach czasu, niż to jest ustalone w regule zakonnej. Aż oto przychodzi we wrześniu dzień radości! Już wczesnym rankiem ojciec Damian odprawił Mszę świętą, aby móc być tam w dole, w porcie Kalaupapa, kiedy zawinie "Kilauea" ze swoim ładunkiem żywności i nowymi trędowatymi. Statek wynurza się w końcu na horyzoncie. Morze jest jak lustro gładkie. Przy relingu stoi już postać w odzieniu katolickiego duchownego: to prowincjał, ojciec Modest. Ten wie, jak bardzo ucieszy się misjonarz z jego wizyty! Przygotowuje się, aby jako pierwszy mógł wyjść na ląd. Nagle kapitan krzyczy: "Zabraniam Panu wyjścia na wyspę. Mam w tej sprawie kategoryczny rozkaz". Prowincjał nie rozumie, co się mu zdarzyło. Z podnieconej wymiany słów dowiedział się straszliwej prawdy stojący na brzegu ojciec Damian. Szybko wskakuje do łodzi i po kilku silnych uderzeniach wioseł jest przy statku. Kiedy szykuje się do wkroczenia na statek, kapitan ryczy przez tubę: "Mam naj-surowiej zabronione dopuścić Pana do skomunikowania się z kimkolwiek na statku". Potem wydaje rozkaz załodze: "Odpłynąć". Po francusku - nikt z obecnych nie zna tej mowy - spowiada się Ojciec ze swych grzechów przed zastępcą Boga. "Ego te absolvo..." ginie w szumie śruby okrętowej. Takiej zniewagi biskup nie może puścić płazem. Protestuje energicznie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, co prawda bez uzyskania czegokolwiek. Więcej szczęścia ma z wizytą ojciec Albert Bouillon w jakiś czas potem. Wprawdzie ksiądz biskup odmówił mu kiedyś swego pozwolenia na wyjazd do trędowatych na Molokai, gdy zgłosił się jako ochotnik, ale właśnie dlatego ojciec Albert czuje się teraz silniej związany ze swoim współbratem. Oto musiał raz ojciec Albert pojechać na sąsiednią wyspę Maui, by tam zaopatrzyć chorego marynarza. Wykorzystuje więc tę okazję, aby potajemnie odwiedzić Molokai. "O północy wśród całkowitej ciemności, w przebraniu, rozpocząłem 3-godzinną wędrówkę z Pali. Tę drogę przebywa się na wysokości ponad 300 metrów. Mimo powziętych środków ostrożności tajemnica została ujawniona i policja zjawiła się u mnie zaraz po moim powrocie. Zawiadomiono władze rządowe, powiadomiono również biskupa. Jednak opinia publiczna jest po naszej stronie." Kiedy król Kalakaua został regentem, minister spraw wewnętrznych Walter Gibson zmienia rozporządzenie. Zezwala ono ojcu Damianowi zatrzymywać się poza strefą zamkniętego obszaru, jeżeli tego wymagają sprawy duszpasterskie albo inne ważne powody. 34. Drugi misjonarz z Holandii Dla ojca Damiana wszystko musi iść prędko. Cały dzień czynny niezmordowanie przy swoich chorych, nocą modli się - odmawia brewiarz, adoruje Najświętszy Sakrament błagając o siłę. Już wkrótce czuje się tak wyczerpany, że prosi przełożonego o drugiego księdza do pracy na wyspie; mógłby on na przykład opiekować się zdrowym okręgiem z tamtej strony Pali. Damian, silny mężczyzna, który nigdy jeszcze nie zdradzał oznak zmęczenia, mówi teraz o sobie jak o pompie, w której nie ma oleju. I Przełożeni mają nie tylko dość zrozumienia, ale już nawet kandydata; jest nim Holender Andre Burgermann. Pochodzi z Hagi, przebył 10 lat na Tahiti, gdzie dokonał dobrego i pożytecznego dzieła, aż wreszcie chory przybył na Hawaje. Dokładnej diagnozy nie można było postawić, przypuszczalnie była to słoniowacizna (elephantiasis). Ojciec Andre, pobożny, równocześnie jednak powściągliwy i zachowujący dystans, był przez tubylców bardzo lubiany, miał opinię człowieka dobrze orientującego się w medycynie. Medycyna właśnie była jego hobby, prosił zatem swego przełożonego o wysłanie go do pracy w okręgu Kalawao. Jednak miejscowi przełożeni zadysponowali inaczej. Ojciec Burgermann ma się zaopiekować zdrowym okręgiem; tak zaoszczędzi się ojcu Damianowi uciążliwej wspinaczki na Pali. To wielkie rozczarowanie dla ojca Andre. Pierwsze spotkanie obydwu misjonarzy - nowo przybyły jest o dobre 10 lat starszy - ma miejsce w marcu 1874 roku. Ojciec Andre rozpoczął uciążliwą drogę na półwysep, został jednak zaskoczony ciemnościami i ześliznął się z ostrej skały. Nieprzytomnego znaleziono o świcie i przyniesiono na plebanię. Ojciec Damian pielęgnował go troskliwie, toteż po trzech dniach mógł opuścić łóżko. Nie da się zaprzeczyć, że mimo wspólnej ojczystej mowy obydwaj są sobie obcy z powodu różnic w usposobieniu i nie mogą nawiązać serdecznej więzi. Ten wzajemny stosunek obu misjonarzy nie poprawia się, kiedy biskup oraz prowincjał zalecają ojcu Damianowi wybudowanie w Kalaupapa, w okręgu powierzonym pieczy ojca Burgermanna, kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Pocieszycielki Strapionych. To w ogóle nie odpowiada Holendrowi. W końcu są bracia, fachowcy w tych pracach. On chciałby mieć porządny, nie za mały kościół, w przeciwnym razie raczej zrezygnuje ze swego udziału - narzeka przed biskupem. Budowa kościoła daje zapalonemu budowniczemu Damianowi wiele radości, sprzyja poznaniu nowych, nie zeszpeconych twarzy. W dolinie Pelekunu w okręgu Pukoo żyje okrągłe pół tuzina katolików. Ponieważ nie ma tam jeszcze kaplicy, misjonarz odprawia dla nich Mszę świętą w domu Józefa Manu, którego najstarszy syn służy przy ołtarzu. Szczęśliwy Flamandczyk cieszy się bardzo z towarzystwa pogodnych wyspiarzy, zanim znów wróci do swoich trędowatych. Przy tej okazji poznaje Andrewa Poahę. Potrafi go przekonać, że trzeba się przeprowadzić na półwysep Kalaupapa, ponieważ tu jest więcej pracy. Posłuszny tym radom Poaha osiedla się wraz z rodziną w Makanalua, mniej więcej w połowie drogi między Kalawao i Kalaupapa. Andrew staje się prawą ręką ojca Damiana, podczas gdy jego żona dba o bieliznę misjonarza i lekarza, kiedy ten przebywa na wyspie. Poahowie wracają do starej ojczyzny w 1895 roku. 35. Gdzie są ludzie, tam są problemy Wkrótce po przybyciu ojca Damiana na wyspę, znany adwokat i polityk, półbiały trędowaty William P. Ragsdale, zostaje przez Komitet do Spraw Zdrowia mianowany "rezydującym superintendentem". Dla kolonii jest to jedyny szczęśliwy przypadek! Obydwaj mężczyźni bardzo się nawzajem szanują, jakkolwiek styl życia kulturalnego "gubernatora", jak pozwala się on chętnie nazywać, nie odpowiada w najmniejszym stopniu wieśniakowi z Flandrii. Z jednej strony intelektualista, który nawet na wygnaniu przestrzega zdecydowanie i w drobiazgach swego stylu życia, a z drugiej strony tak niedoświadczony we wszystkich arkanach życia towarzyskiego misjonarz, którego paznokcie rzadko są czyste i który z pewnością nie zmienia bielizny codziennie. Kiedy w 1877 roku Ragsdale poważnie podupada na zdrowiu, Rudolf Meyer, odpowiedzialny przed Komitetem za sprawy kolonii, prosi swych zwierzchników, aby zawczasu pomyślano o następcy. Sam ojciec Damian pisze do Honolulu: "Nasz ukochany Bili Ragsdale jest prawie u kresu swych dni. Proszę powiedzieć przewodniczącemu Komitetu do Spraw Zdrowia, że pogniewam się na niego, jeżeli mianuje na to stanowisko nieodpowiedniego człowieka". Damiana oczekuje wielka niespodzianka: ojciec Andre bez wiedzy przełożonych podjął pertraktacje z Komitetem. Mając poparcie Meyera począł ubiegać się o to stanowisko dla siebie. Teraz prosi swego współbrata, Damiana, aby wybadał przełożonych, co oni o tym myślą, że członek Zgromadzenia Księży Najświętszych Serc chce być "superintendentem". Jest on tak wewnętrznie napięty, że wyznaje Damianowi, iż w przypadku gdyby jego przełożeni nie zgodzili się z tym planem, najchętniej chciałby się zwolnić ze swoich ślubów. Porywczy ojciec Damian jest bardzo wzburzony. Już przed rokiem zwierzył się ojcu generałowi: "Ten misjonarz nie jest tu na Molokai na swoim właściwym miejscu - w ogóle na całej wyspie. Sposób jego działania i mówienia przekonały mnie, że nie czuje się on związany ani ze swoim posterunkiem, ani z misją, ani nawet ze Zgromadzeniem". Ten jego surowy sąd wydaje się teraz być uzasadniony. Ojciec Andre Burgermann proponuje raz zamienienie się między sobą posterunkami; on, Andre, przyszedłby do Kalawao, a Damian objąłby zdrowy okręg. Innym znowu razem mówi, że w ogóle chce porzucić Zgromadzenie. Jego jedynym życiowym celem jest tu w Kalawao uśmierzać ból cierpiących i tu umrzeć. De Veuster, który nigdy nie wątpił w swoje powołanie i starał się pozostawać w stałym kontakcie z przełożonymi, nie ma dla swego nieszczęśliwego współbrata żadnego wyrozumienia. Dla niego jest on nieposłusznym zakonnikiem, który nie będzie dobrym superintendentem. Po rozważeniu sprawy Damian stawia Meyerowi ultimatum: albo on albo ja. Niemiec wycofuje się ze sprawy, przy czym proponuje stanowisko Damianowi. Ten je przyjmuje pod warunkiem, że to nowe zadanie to sprawa przejściowa - i odrzuca wynagrodzenie. Członkom rządu, którzy oferują mu premię roczną w wysokości 100 tysięcy dolarów na tym stanowisku, misjonarz odpowiada: "Praca, którą tutaj wykonuję, jest nie do zapłacenia. Za 100 tysięcy dolarów nie pozostałbym wśród trędowatych nawet pięciu minut. Tylko Bóg i ratowanie dusz trzymają mnie tutaj. Gdybym za moją pracę przyjął najmniejsze wynagrodzenie, moja matka nie uznałaby mnie już więcej za swego syna". 36. Nie ma spokoju w kolonii trędowatych Meyer wcale nie jest zadowolony z takiego rozwiązania, zwłaszcza że w styczniu 1878 roku dochodzi do odnowienia się stałych konfliktów. Chorzy kochają Damiana, tak jak dzieci kochają dobrego ojca, który zajmuje się ich wszystkimi kłopotami małymi i dużymi. Jego dobroć jest tak wielka, że przy różnych okazjach daje się wyzyskiwać, czasami jednak bywa komuś przeszkodą na drodze do stanowiska. Do tego, na nieszczęście, pastor protestancki jest przywódcą niezadowolonych. To zaostrza konflikt jeszcze bardziej. Łatwo może dojść do podejrzeń o dyskryminację religijną. Po trzech miesiącach mianowano nowego superintendenta, półbiałego Williama Summera. To jednak nie rozwiązuje kryzysu w kierownictwie. "Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść", skarży się przed Komitetem do Spraw Zdrowia asystent Summera, Clayton Strawn. Jego szef cierpi z tego powodu, że trędowaci udają się ze swymi sprawami najpierw do ojca Damiana, dopiero później przychodzą do Summera. „To go dyskredytuje w ich oczach." Komitet ze swej strony przyzwyczaił się już dawno do tego, że de Veuster miesza się do wszystkiego bez wyjątku. Ma on pewne prawa ku temu, przecież od samego początku robił wszystko, aby poprawić warunki bytowe tych, których oddano pod jego opiekę. To przede wszystkim on kieruje do Komitetu coraz to nowe prośby o zwiększenie racji żywnościowych. Żąda dostarczenia dalszych krów mlecznych; stara się dla chorych o ubrania i koce. Wybudowano już zbiornik wodny i wodociągi, toteż trędowaci mogą się myć i prać bieliznę. Kiedy zaś zimą 1874 roku orkan zniósł chaty, alarmuje superintendenta. Komitet szybko odpowiada, wysyłając szkuner z materiałami budowlanymi. Kto z poszkodowanych nie może sam opłacić robotników, prosi Ojca o pomoc. Ojciec Damian z wielką radością pracuje przy warsztacie dla swoich chorych. Z końcem 1877 roku widać w Kalawao i Kalaupapa pięknie na kolorowo pomalowane domki w pośrodku małych ogródków kwiatowych. Ojciec Damian mówi: "Kiedy porównuję teraźniejszość z przeszłością, stwierdzam z wielkim zadowoleniem, że ludzie żyją teraz wygodniej ulokowani i tym samym złagodzone są ich cierpienia". Wielkim sukcesem tego wieśniaczego syna jest pewne przyuczenie trędowatych do regularnej pracy fizycznej, która zapobiegać może do pewnego stopnia paraliżowi kończyn. Podczas gdy w roku 1873 tylko nieliczni pracowali w polu, teraz dziewięć dziesiątych wszystkich chorych uprawia swoją rolę. Przez włączenie Kalaupapa do zamkniętego obszaru otrzymali teraz nową ziemię do sadzenia patatów. Miejscowa administracja robi z nich zapasy, na wypadek kiedy statek z żywnością nie przypływa z powodu złych warunków atmosferycznych. Tak to z wolna dochodzą mieszkańcy wioski do skromnego dostatku. Ścieżka między odległymi od siebie o 5 kilometrów portami Kalaupapa i Kalawao zostaje pod kierunkiem ojca Damiana przekształcona w prawdziwą drogę. Kupuje się konie, chorzy wnet polubili zawody hippiczne. Piękniejsza od wyścigów jest może jeszcze tylko muzyka w wykonaniu zespołu, który Flamandczyk założył niedługo po swoim przybyciu na wyspę. "Prawdziwe" instrumenty stopniowo zastępują te wykonane po amatorsku przez chorych. Kapele osiągają wkrótce pewien rozgłos, zarówno z powodu ich artystycznego poziomu, jak również z powodu talentów improwizatorskich członków zespołów, którzy potrafią konieczne do gry, a brakujące im, palce zastąpić po prostu innymi. Honolulu jest pod silnym wrażeniem tej aktywności. Ojciec Damian wysuwa coraz to nowe pożyteczne propozycje i w ogóle ceniony jest przez Komitet jako ktoś, kogo użyteczności nie wolno nie doceniać. Tymczasem ojca Burgermanna zainteresowanie dla medycyny nie osłabło. W niektóre tygodnie wykonuje cztery do pięciu tysięcy pigułek, które rozdziela pomiędzy chorych. Ci pozytywnie oceniają Burgermanna, nawet skierowali do Honolulu petycję z żądaniem, aby go oficjalnie mianować lekarzem kolonii. Władze nie godzą się na to, jednak ojciec Andre schodzi któregoś dnia z Pali w dół i z miejsca dawnego domu Petera Keao, znajdującego się w połowie drogi z Kalaupapa, kieruje się do Kalawao. W Kalawao ojciec Damian zbudował sam przed kilku laty kaplicę, toteż ojciec Andre Burgermann może tu odprawiać Msze święte. Przełożeni, chcąc uchronić go przed dalszymi nierozważnymi działaniami, ponownie nakazują ojcu Damianowi współpracę od zaraz w tym okręgu. Proboszcz z Kalawao wspina się znowu posłusznie na Pali. 37. Koniec strachu Hawajczycy lubią styl Burgermanna, wolą go niż Damianowy. Burgermann pracuje bez wytchnienia, ale nie wie, czego właściwie chce. Dochodzi w końcu do tego, że prosi biskupa o pieniądze na podróż, ponieważ chciałby opuścić wyspę. Ojciec Damian informuje przełożonych o przykrych kłótniach; osiedle trędowatych ma już teraz w środku 1879 roku swojego lekarza, którym jest doktor Nathaniel Emerson. Ten ze swej strony zarzuca Komitetowi do Spraw Zdrowia, że obydwaj misjonarze dysponują za wielką władzą. Emerson jest synem protestanckiego misjonarza. Damian jako poczuwający się do odpowiedzialności za Kalawao molestuje bezustannie swoich przełożonych: "Przyślijcie mi jakiegoś dobrego syna Zgromadzenia, a nie człowieka upartego". W międzyczasie prowincjał i biskup dawno już postanowili odwołać ojca Andre Burgermanna, teraz czekają tylko na jakąś sprzyjającą okazję. Nie chcą zrazić ojca Andre, by uniknąć ostatniego skandalu - "mógłby w końcu powiesić sutannę na gwoździu i ożenić się". Wreszcie w lipcu 1880 roku przełożeni znaleźli kompromisowe wyjście. Andre Burgermann zostaje przeniesiony do Lahaina na wyspie Maui. Wówczas dochodzi do ostatniego konfliktu; próbuje go opisać doktor Emerson w liście do Ministerstwa Zdrowia. Lekarz otrzymuje w połowie lipca list od ojca Damiana, w którym ten "pokornie" prosi, aby zabronić ojcu Burgermannowi dalszego pozostawania w osiedlu trędowatych, ponieważ "1) jest to wbrew rozporządzeniu władzy kościelnej, 2) ponieważ wczoraj w swoim domu usiłował strzelić do mnie". Doktor pisze, że ojciec Damian odwiedził Andre Burger-manna w celu "przyjacielskiej pogawędki", przypuszczalnie na temat jego zamierzonego wyjazdu. Nagle ojciec Burgermann stał się bardzo gwałtowny w stosunku do gościa i groził, że go zabije a jego mózg "wydmucha!". Rzucił się do sąsiedniego pomieszczenia, po karabin, z zamiarem wykonania pogróżki. Ojciec Damian uciekł z domu i prosił Emersona o pomoc. Niedobra historia! Emerson przekazuje Komitetowi do Spraw Zdrowia wersję incydentu podaną przez misjonarza, podczas gdy młody trędowaty Ambroise Hutchinson opowiada nieco inaczej przebieg wydarzenia. On widział ojca Damiana wybiegającego z domu ojca Andre. Misjonarz krzyknął do niego: "Nie wchodź tam do środka, tam jest diabeł!". Potem ojciec Damian wskoczył na konia i oddalił się galopem. Zaciekawiony Hutchinson wszedł do domu, gdzie zastał ojca Burgermanna siedzącego w fotelu: czytał książkę i palił fajkę z pianki morskiej. Na pytanie Hawajczyka, co się tu na miłość boską dzieje, ojciec Andre obraca fajkę i celując w niego jak z karabinu mówi: "To tylko wrodzona porywczość". Ambroise zrozumiał, że to fajka z pianki morskiej musiała pchnąć więcej niż krótkowzrocznego Damiana do ucieczki. Burgermann miał bez wątpienia talent doprowadzania porywczego Flamandczyka do wrzenia. Ta właściwość i ostra wymiana słów mogły wystarczyć, by Damian wpadł w panikę i widział upiora. Sam Ehirgermann uspokoił się do tego stopnia, że mógł wyjechać na Maui. Jednak przełożeni zostali zaniepokojeni. Obawiali się poważnie o będących pod ich opieką misjonarzy. Czyżby zapadli obydwaj na trąd? To by mogło niejedno wyjaśnić. Od 1878 roku Burgermann mówi o sobie samym tak, jak gdyby miał trąd. Byłoby wtedy naturalnie zrozumiałe, że nie chciał opuścić wyspy. Damian odczuwał dziwne) kłucie i świerzbienie stóp, zawsze kiedy był razem z chorymi. Już w pierwszych latach w Puna i w Kohala, w 1876 roku odkrył na swych ramionach i plecach suche plamy, które z biegiem lat powiększały się i nabrały w końcu żółtawego odcienia. Te przejściowe "nieczystości skóry" znikały, kiedy misjonarz brał środki oczyszczające krew, lub wcierał określoną maść. Ojciec Damian nie wierzył, aby mógł się zarazić. W lutym 1879 roku informuje generała Zgromadzenia: "Pod względem zdrowia - wszystko bardzo dobrze, zniknęły wszelkie symptomy choroby". Zastępca prowincjała, ojciec Regis, potwierdza te słowa w roku 1880: "Radosna wiadomość: ojciec Damian nie jest chory na trąd. Wzmiankowane symptomy, po gruntownym zbadaniu przez zdolnego lekarza, okazały się po prostu nieczystościami krwi. Zniknęły zresztą dotąd całkowicie". 38. Święto nadziei Aby móc żyć wśród przerażenia i szarzyzny, trzeba tym pojęciom dać ludzkie wymiary; umożliwia to włączenie ich w dzień powszedni. Opis tego daje ojciec Damian w liście z roku 1880: "Dokładnie siedem lat żyję wśród trędowatych. To długi czas. Miałem tysiąc okazji oglądać ludzką nędzę z bezpośredniej bliskości: była w zasięgu ręki, w najokropniejszej postaci. Moi chorzy przypominają chodzące trupy, które już toczą robaki, najpierw z zewnątrz potem i od wewnątrz, aż spowodują powstanie straszliwych nieuleczalnych ran. Chcąc wyrobić sobie jakieś pojęcie o wyziewach, wyobraźcie sobie fetor wydobywający się z trumny, którą nagle otworzono". Dzień powszedni w Kalawao - to śmierć. Kiedy misjonarz pisze ten list, nie żyje już nikt z tych pierwszych chorych, którzy witali cudzoziemca - wtedy w 1873 roku - na brzegu, w momencie jego przybycia. Ale od tego czasu, obok zarządzania i śmierci, jest w Kalauapa jeszcze coś nowego: nadzieja. Przykładem niech będzie Makua, Ojciec, który jest wszędzie pociesza, poucza, napomina, a w razie potrzeby pozostaje między najlepszymi chorymi katolikami. Słuchają z zachwytem zachęty ojca misjonarza, aby jednoczyć się w stowarzyszenia i bractwa, aby w szczególny sposób żyć chrześcijańską miłością bliźniego. Te pobożne związki przyczyniają się bardzo do poprawy losu chorych nie mających żadnych dochodów. Bractwo, które troszczy się o zmarłych, pomaga ojcu Damianowi w tym, aby z pogrzebu uczynić święto nadziei. Dwa albo i trzy razy w tygodniu wywiesza się flagi, które mówią, że znowu umarł ktoś spośród ich małej społeczności. Z wielką powagą kroczą za trumną członkowie bractwa, w swych czarnych strojach zdobnych różnokolorowymi wstążkami, z towarzyszeniem werbli i fletów. W razie potrzeby bractwo dopomaga zdobyć dwa dolary - tyle bowiem kosztuje trumna zrobiona przez pilnych stolarzy, wykonujących swoją nie kończącą się pracę bezpośrednio przed bramą szpitala. Ważniejsze jeszcze od dobrobytu materialnego wspólnoty jest dla duszpasterza szczęście powierzonych jego opiece dusz. Przede wszystkim chodzi o dzieci, które tak jak na całym świecie jednoczą się i tu w Misyjnym Stowarzyszeniu Dziecięctwa Jezusowego t zobowiązują się do pomagania w szczególności biednym i chorym. Młodzi mężczyźni, którzy wybrali sobie jako patrona świętego Józefa, odwiedzają ułomnych i biednych w ich domach. Kobiety, które oddały się pod szczególną opiekę Maryi, troszczą się przede wszystkim o trędowate kobiety, które porzucono. Szczególnie cieszy się misjonarz, gdy uda mu się pozyskać grupę katolików dla nieustającej adoracji. Współzawodniczą oni między sobą, chcąc dorównać członkom Zgromadzenia Najświętszych Serc, nieustannie adorującym Najświętszy Sakrament. Chorym jest naturalnie ciężko, a czasami jest dla nich niemożliwością kierować się godzinowym rozkładem adoracji. Modlą się wtedy w swoim obozie dla chorych i czują się w ten sposób związani ze wszystkimi kobietami i mężczyznami świata, którzy czczą Boga ukrytego w Eucharystii. 39. Dzieci traktowane jak niewolnicy W trosce o to, aby zarazę utrzymać pod kontrolą i ostatecznie ją całkowicie wytępić, Komitet do Spraw Zdrowia zarządził, że nowo narodzone dzieci matek trędowatych muszą im być odebrane. W sierocińcu w Honolulu wyrastają one jak zdrowo urodzone dzieci. Straszna jest sytuacja chorych dzieci, które często jako niemowlęta zostały oderwane od swoich rodzin i teraz w kolonii trędowatych żyją prawie bez opieki. Często osadnicy wyrywają sobie te dzieci, aby je "adoptować", jeśli osiągnęły już z racji wieku zdolność do pracy. Dzieci są tu traktowane jak lepsi niewolnicy: muszą dbać o czystość domu, zbierać drewno na opał, zająć się końmi, starać się o żywność i gotować jedzenie. Dziewczęta, skoro tylko wejdą w wiek dojrzewania, a choroba ich jeszcze nie zeszpeciła, muszą być do usług swoich władców również i w nocy. Kiedy choroba robi postępy, wyrzuca się po prostu młode kobiety, które - jeżeli mają szczęście i zostaną w porę znalezione - plączą się jeszcze jakiś czas w szpitalu. Gdy ojciec Burgermann przebywa u siebie, ojciec Damian znajduje czas, by zatroszczyć się o chore dzieci. Po urodzeniu oczekują one tylko śmierci: dzieciństwo i młodość kradną im dorośli. Bliziutko plebanii ojciec Damian buduje dom dla "swoich" dzieci. W pierwszej kolejności są dziewczynki. Szczęśliwy pisze w liście do swego brata, 31 stycznia 1880 roku: "Mam sierociniec dla trędowatych dziewczynek. Kucharką i przybraną matką jest wdowa w podeszłym wieku. Chociaż jej domek jest oddzielony od mojego, prowadzimy wspólną kuchnię i dzielimy nasze racje. Otrzymujemy 7 funtów mięsa wołowego oraz 21 funtów „taro" tygodniowo. Uważamy się za całkiem dobrze odżywionych". Zdumiewa nas dziś względnie wysokie spożycie mięsa. Przyzwyczajenia żywieniowe zmieniły się jednak bardzo w ciągu ostatnich stu lat. Wtedy funt mięsa dziennie ugotowany razem z taro w formie bryi - "poi" - musiał wystarczyć, aby pokryć zapotrzebowanie na białko. Ojciec Damian pisze dalej: "Zasadziliśmy duże pole kartoflami, które przechowujemy w ziemi; jest to nasza rezerwa, jeżeli dostawa nie nadejdzie w odpowiednim czasie. Dzięki energicznemu działaniu przełożonej naszych sióstr w Honolulu ofiarność społeczna przychodzi mi często z pomocą. Przedwczoraj przy okazji objazdu po wioskach znalazłem umierającą sierotkę. Maleńka błagała, aby jej podać Komunię. Zaledwie ukończyliśmy dziękczynną modlitwę, uleciała dusza, aby się połączyć z Tym, którego mała bezbronna dziewczynka właśnie przyjęła. Wczoraj sam wyciosałem trumnę i wykopałem grób". Dalej opowiada, jak to on jako "pasterz najstraszliwszej trzody świata" najczęściej sam robi trumny i kopie groby. (Łącznie wykonał 1500 trumien i tyleż wykopał grobów.) Pierwszy dom dla młodych wybudowany w roku 1879 prędko okazał się za mały i wkrótce trzeba było go powiększyć. Ksiądz biskup Maigret wspomagał przy tym ojca Damiana szczodrą ręką. Dla tego misjonarza, który sam pochodzi z wielodzietnej rodziny i bardzo kocha dzieci, jest zawsze wielką radością być ojcem "swoich" dzieci. Po południu, po zakończeniu odwiedzin chorych, pracuje z tymi dziećmi, które są jeszcze w dobrym stanie fizycznym. Zachwycone uczą się od swego Ojca: teraz trzeba ogrodzić, ziemię trzeba uprawić pod zasiew. Wkrótce rosną pataty, cebula, tutejsza odmiana kapusty i banany. Przy tak bogatych żniwach może Ojciec postawić mężczyznę, który by rozgniótł korzenie „taro" i przygotował "poi". Czasami są specjalne smakołyki, jak biały chleb, kawa i łosoś. Co wieczór uczą się dzieci jednego rozdziału z katechizmu na pamięć. Jakie one są dumne, kiedy następnego ranka po wspólnej Mszy świętej mogą Ojcu bezbłędnie wyrecytować z pamięci! 40. Głupie plotki Ojciec Regis wyraził w rozmowie z ojcem generałem opinię, że Damian de Veuster stał się tak samowładny, iż trzeba mu ustanowić opiekuna. Zawsze ta żebranina! Wszystko, czego potrzebuje de Veuster, jest bardzo pilne, potrzebne natychmiast. Ostatnio zażądał pilnie materiałów budowlanych na kaplicę w Pelekenu. Kiedy je wyładowano w Kalaupapa, nie miał nic pilniejszego do roboty, jak tylko zburzyć tam prawie nową kaplicę, aby ją wznieść znowu z drewna przeznaczonego na budowę w Pelekenu i z dającego się jeszcze zastosować materiału - a wszystko to dlatego, ponieważ uważał, że zakupione przez fundatorów urządzenie wnętrza nie pasuje do istniejącej kaplicy. Naturalnie musiał zażądać w Honolulu dalszych dostaw drzewa', ponieważ dla planowanej budowy niewiele go pozostało. Jest zrozumiałe, że takie postępowanie mogło zirytować wiceprowincjała, a biskup mógł tylko pokręcić głową. Także braki w sposobie bycia ojca Damiana nie podobają się przełożonym posiadającym wyrafinowane maniery ludzi stolicy. Nie zastanawiają się nad tym, że ów flamandzki wieśniak zdany jest tylko na siebie samego, nie potrafi opanować frazeologii i etykiety chylącego się powoli ku upadkowi społeczeństwa. Prawdopodobnie nie zależy mu wcale na tych formach, gdyż przejrzał ich zakłamanie. W każdym razie wkrótce wydaje się, że znaleziono odpowiedniego opiekuna. Ojciec Albert Montition, prawie pięćdziesięcioletni chory człowiek, przybył w roku 1874 do Honolulu. Podobnie jak ojciec Burgermann, nabawił się słoniowacizny na wyspach archipelagu Tuamotu i jak on myślał o tym, aby się udać między trędowatych. W rzeczy samej robił prawie wszystko, aby grać na nerwach swym współbraciom w stolicy. Jego choroba, jego specjalna dieta, jego własne, jedynie ważne poglądy na temat ewangelizacji w ogóle, a w szczególności w Oceanii - to wszystko sprawiało, że współżycie z nim było prawie nie do zniesienia. Późniejszy biskup, Koeckmann, zapomniał się do tego stopnia, iż powiedział, że jeżeli Montition pozostanie w Honolulu, to on miasto opuści. Przełożeni wysłali tego misjonarza do Kona, na zachodnim wybrzeżu wielkiej Wyspy Hawajskiej, gdzie był on na razie poza ich zasięgiem. Ponieważ jednak choroba jego nasilała się i widocznie upodabniała się do trądu, przełożeni decydują przenieść go na Molokai. Tam nie będzie on już więcej targać nerwów stołecznych księży - a ojciec Damian znany jest w każdym razie jako gbur i dlatego z pewnością nie jest szczególnie wrażliwy. Ojciec Albert Montition przybywa na Molokai w 1881 roku, zdecydowany wziąć na siebie odpowiedzialność za swego "pupila". W Honolulu doszły do jego uszu pogłoski, według których Damian ma utrzymywać stosunki z pewną kobietą względnie z kobietami. Trzy „Kokuas", które wytrwały dobrowolnie przy swoich mężach, dostały się na ludzkie języki. Filomena Kulia, Elia Kapeka Panana i Maria Hoolemakaui, które misjonarz nazywa "Mammas", Amaku Hina". One utrzymują porządek w jego domu, gotują i piorą dla niego i sierocińców. Chodzi o plotki, będące wymysłem wyspiarzy, jakie i dzisiaj jeszcze często rozsiewają na temat misjonarzy katolickich: dla tubylców, przy ich całkowicie innej mentalności, czystość obowiązująca katolickich księży wydaje się nie do naśladowania. Ponieważ Damian starał się energicznie zahamować rozpasanie seksualne chorych - również mogła w grę wchodzić i zemsta. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że ojciec Fabian, pracujący w okręgu Kohala, został w lutym 1880 roku wezwany do Honolulu właśnie z powodu naruszenia celibatu. Opuścił on Zgromadzenie 20 sierpnia tego samego roku. Tenże Fabian był bezpośrednim następcą Damiana w tym samym okręgu Kohala; ich imiona Fabian i Damian brzmią po francusku bardzo podobnie. Pomyłkowa zamiana jest bardzo łatwa, zwłaszcza że takich pogłosek nie mówi się głośno, lecz rozpowszechnia na ucho przysłonięte ręką. Ojciec Montition nie miał jednak nic pilniejszego do roboty, jak już w trzech pierwszych dniach wnikliwie przebadać Damiana, aby wyszperać, czy w tych wszystkich plotkach nie ma chociaż ziarna prawdy. Wreszcie Damianowi zabrakło cierpliwości i zażądał, aby nowy współbrat był łaskaw przedstawić naocznych świadków, zanim zda się na głupią gadaninę. W grudniu 1881 roku zatrzymuje się ojciec Damian przez kilka tygodni na placówce ojca Alberta Montition, w Kalaupapa, gdzie wykonuje różne prace stolarskie. Tymczasem tenże ojciec Albert działa teraz energicznie. Wyrzuca kobiety z domu, wydaje trędowatym rozporządzenie, aby zajęli się od zaraz kuchnią i stale kontroluje, aby nie przebywała tu żadna niewiasta. Z humorem usiłuje ojciec Damian uporządkować po powrocie swoje gospodarstwo, w którym panuje nieład nie do opisania. "Małe szykany zacnego ojca Regisa, razem z tymi, z którymi się spotykam ze strony mego towarzysza, dają mi dość okazji do ćwiczenia się w cierpliwości. Mój temperament ponosi mnie, jeżeli ktoś za silnie pchnie" - pisze w zaufaniu do swego biskupa. Nie może sobie odmówić, aby nie dodać, że sam ojciec Montition nie trzyma się wszędzie zasady stałego oddzielania płci, pozwala przecież kobietom dla śpiewu na wejście do swoich pomieszczeń. W celu wykluczenia nowych, możliwych konfliktów prosi ojciec Damian księdza biskupa o dokładne ustalenie jurysdykcji w okręgach parafii, przy czym opowiada się za tym, by pełna odpowiedzialność za całość kolonii trędowatych, a więc Kalawao i Kalaupapa, jemu przypadała. W liście z sierpnia 1881 roku nowo konsekrowany biskup, Niemiec Hermann Koeckmann pisze dyplomatycznie, że obydwaj misjonarze powinni "w zgodzie" pracować na "różnych miejscach". Ponowną petycję Damiana pozostawia biskup bez odpowiedzi. 41. Szef "zwariowanej wsi" Od morza wieje świeży wiatr, przebija się przez brzask ponad czystymi domami, kolorowymi ogrodami kwiatowymi, aż się wreszcie gubi w wysokościach Pali. Jeszcze jest cicho. Tylko dwupiętrowy dom obok kościoła ożywia się. Oto proboszcz Kalawao schodzi po skrzypiących schodach werandy: te schody prowadzą do jego sypialni. Dobiega teraz czterdziestki, wciąż jeszcze silny, dobrze wygląda, jakkolwiek w jego brodzie pojawiają się pierwsze siwe włosy, jak poinformował o tym swoich najbliższych. Chłód budzącego się dnia dobrze mu robi, płoszy ostatni sen. Tej nocy musiał wstać, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Obudził go tamtam "ali-ali", z tykwy, przerywany pojedynczymi okrzykami. Bierze w rękę duży kij i gotuje się w drogę do "ka pa pu pule", "wioski zwariowanych". Tam w chacie tańczy się znowu "hula"; z zewnątrz można widzieć, jak pijana kobieta, już zeszpecona przez pierwsze rany, wygina swoje nagie ciało przy dźwiękach bębnów. Kiedy ojciec Damian otwiera pchnięciem drzwi dom przestępców, tancerze i pijacy rzucają się ku wyjściu. "Będę wam pomagać" - krzyczy za nimi i groźnie wywija swoim kijem w powietrzu. Ludzie biegają, jakby sam diabeł ich ścigał. Nikt nie chce zawrzeć znajomości z wielkim kijem. Misjonarz tłucze kalebasy, aż skorupy tańczą "hula". Alkoholowa lura spływa mętną strugą do brudnego rynsztoka. Przez cztery tygodnie będzie teraz spokój, może nawet dłużej, aż znowu dojdzie do pogańskiej praktyki "hula" na cześć bogini Laka. Ojciec Damian wzdycha. Regularnie dochodzi do bijatyk. Mężczyźni używają swoich pięści, kobiety posługują się zębami. Jedynym, który dba o spokój i porządek, jest Kekelaupio, kiedyś członek królewskiej gwardii przybocznej, prawdziwy kolos. Zresztą nie zdarzyło się jeszcze nigdy, żeby ktoś pijany odważył się czynnie ojca Damiana zaatakować. Niezaprzeczalny szef Kalawao nauczył się, że trzeba być surowym. Jeśli idzie o dobro osady, o "jego" trędowatych, jest Ojcem swoich dzieci: dla nich poszedłby w ogień, z nimi żartuje i jest szczęśliwy, rozpieszcza je drobnymi upominkami ze swoich dużych kieszeni zawsze pełnych smakołyków. Mężczyzna, który teraz otwiera drzwi kościoła, aby się przygotować do porannej Mszy świętej, stał się bardzo osamotniony i jeszcze bardziej surowy względem siebie. Przebieg dnia, osobista reguła są bardzo ściśle przestrzegane. Oto jak wygląda jego godzinowy rozkład zajęć: 5.00 - Wstawanie, obchód kościoła, modlitwa poranna, adoracja, medytacja. 6.30 - Msza święta, kazanie, dziękczynienie, czas dla wiernych. 8.00 - Śniadanie, roboty domowe. 9.00 - Pod werandą do dyspozycji pacjentów. 9.30 - Lektura religijna, studium, korespondencja. 12.00-Obiad, odwiedziny chorych i pozostałych chrześcijan; raz w tygodniu wizyta w każdym domu w parafii. 17.00 - Nieszpory, praca domowa. 18.00 - Kolacja, różaniec, modlitwa wieczorna. 20.00 - Spoczynek nocny. 42. Wizyta księżniczki Ojciec Damian wyszedł tylko na chwilę na swoją werandę, Z powodu nieustannego bólu nogi, występującego coraz częściej w ostatnich czasach - jest to rodzaj zapalenia nerwów - może on teraz ledwie chodzić. Właśnie usiadł i otworzył brewiarz, a tu pędzi, utykając, cała młoda zgraja. Rzuca się na schody werandy, hałaśliwie pokrzykując: "Makua Kamiano, makua Kamiano, jest list! Otwórz, otwórz!" - przekrzykują się wzajemnie. Dzieci są przyzwyczajone do tego, że Ojciec odczytuje im głośno listy, które niestety tak rzadko nadchodzą od jego ukochanej rodziny. Tymczasem przykuśtykali ostatni już chłopcy i patrzą pełni oczekiwania. Misjonarz obraca niezdecydowanie list w swoich ciężkich, wypracowanych dłoniach i dostrzega nakazującą szacunek pieczęć! I jeżeli go jego krótkowzroczne oczy nie mylą, jest to pieczęć królewska! Samo zawiadomienie jest krótkie: regentka, księżniczka Liliuokalani, która podczas dalekiej podróży swego brata, króla Kalakaua, przejmuje sprawy państwowe, przybędzie z wizytą już za trzy dni, 15 września 1881 roku, wraz ze swoją siostrą księżniczką Likelike, ministrem Kapendą i innymi wysokimi osobistościami. Ależ to nowina! Dzieci rozbiegają się z głośnymi okrzykami, aby poinformować osadę o mającym nadejść wydarzeniu. Tylko przez moment pozostaje Ojciec w pozycji siedzącej i zastanawia się, co jest w pierwszej kolejności do zrobienia: trzeba poinformować superintendenta Meyera! Po piętnastu minutach posłaniec przygotowuje się już do uciążliwej drogi na Pali. Kiedy Niemiec przychodzi, ojciec Damian już ma naszkicowany plan: trzeba postawić przestronny namiot w formie chaty. Od miejsca zarzucenia kotwicy do namiotu droga musi być zniwelowana i oczyszczona. Misjonarz prawie zapomniał o swoich bólach. Rankiem tego wielkiego dnia wszystko jest gotowe, nawet pogoda współuczestniczy. Kolorowe łuki triumfalne z napisami pochwalnymi odbijają imponująco na tle zieleni drzew. Kwiaty na drodze, którą ma iść Jej Wysokość, są jeszcze zupełnie świeże. Nawet najzuchwalsi chłopcy nie odważają się na nie wejść. Siedemdziesięciu pięciu trędowatych, którzy najlepiej jeszcze wyglądają, otrzymało wspaniałe kolorowe stroje. Dumnie pokazują się przed bardziej nieszczęśliwymi towarzyszami losu, którzy sami odczuwają, że nie nadają się już więcej "do pokazania". Śpiewacy z sierocińca stawili się w komplecie i w podnieceniu rozmawiają jeden przez drugiego. Chór Świętej Filomeny nuci sobie jeszcze raz starą pieśń Kanaków. Nawet łodzie, które mają dowieźć na ląd regentkę wraz z jej świtą, wydają się kołysać z podniecenia na wodzie. Kolory różowy, biały, błękitny i fiołkowy kwietnych girland odbijają załamując się w wodzie. Statek jest punktualny. Kiedy łódź księżniczki, szlachetnej matczynej postaci, przybija do molo, rozlega się: "Aloa", "Witamy" - z ośmiuset gardeł. Rozbrzmiewają dźwięki hymnu narodowego. Fanfarowi trębacze dali dzisiaj z siebie wszystko! Potem uciszyło się. 43. Wzruszona do łez Superintendent Meyer i ojciec Damian pozdrawiają regentkę i prowadzą do trybuny honorowej pod dachem namiotu. Księżniczka oraz jej świta zajmują miejsca - i oto następny punkt programu: pieśń w wykonaniu tubylców, z akompaniamentem harmonii. Te cudowne głosy śpiewające starą pieśń wychodzą z poszarpanych płuc, które już- wkrótce nie będą w ogóle oddychać. Księżniczka nie może powstrzymać łez wzruszenia. Kiedy próbuje skierować parę słów do swoich poddanych, głos jej odmawia posłuszeństwa. Widzą to chorzy. Przyzwyczajeni do tego, że budzą odrazę, zaczynają i oni płakać, głośno szlochać. Zamęt jest tak wielki, że zmieszani śpiewacy przerywają pieśń. Sytuację ratuje minister Kapenda. W prostych słowach objaśnia, jak bardzo bliscy regentce są właśnie oni, chorzy z Molokai. Rząd wzmoży swoje wysiłki, aby im pomóc i ulżyć ich losowi. Księżniczka, sama protestantka, prosi, aby ojciec Damian zechciał odbyć z nią podróż z Kalaupapa do Kalawao. Towarzyszy jej więc nie tylko przy odwiedzaniu sierocińców i zwiedzaniu kościołów, lecz także kiedy oglądają wioskę trędowatych - w gruncie rzeczy jego dzieło - i szpital. W tydzień później "Moniteur du Commerce de Hawaii" (Hawajski monitor handlowy) w wydaniu z 24 września zamieszcza obszerne sprawozdanie z wizyty regentki. Między innymi pisze: "Wizyta regentki w ośrodku trędowatych na Molokai jest bezsprzecznie tą z jej podróży po Wyspach Hawajskich, która pozostawia najsilniejsze wrażenie. Ośrodek zamieszkuje 800 nieuleczalnie chorych.'Rzeczywistość Kalaupapa jest ciemną plamą naszego kraju i tylko staranie, jakie rodzina królewska okazuje tym poddanym, którzy znoszą swoje cierpienia bez żadnej nadziei, rzuca światło w tę ciemność... A przecież ta oblana łzami historia trędowatych, te czarne strony dziejów Wysp Hawajskich, otrzymały swój promień światła w postaci dobrodzieja pełnego samozaparcia i ofiarności. Ów młody misjonarz, ojciec Damian, który poświęcił swe życie trędowatym, jest chlubą Wysp Hawajskich. Pozwala on przywołać znowu do życia bohaterstwo nasiąkłych krwią aren antycznych, a ponadto robi jeszcze coś więcej. Bo czyż nie jest łatwiej być rzuconym na pożarcie dzikim zwierzętom niż być skazanym na przebywanie do końca życia w kręgu tych istot skazanych na śmierć? A Damian, żołnierz Chrystusowy, już od wielu lat żyje pomiędzy wygnańcami! Żyje wyłącznie pomiędzy tymi chorymi, którzy jako wygnańcy trzymani są z dala od reszty ludzkości, jak szumowiny, z którymi zdrowi nie chcą mieć żadnego kontaktu. Ojciec Damian poświęcił się opiece nad nimi, opatruje ich rany, uczy ich, aby zaufali Boskiemu Mistrzowi i żyli nadzieją na lepsze życie po tamtej stronie. Po śmierci sam układa ich do ostatniego spoczynku. Do takiego umiłowania tych nieszczęśliwców zdolny jest tylko ten, kto natchniony jest miłością Boga i tylko Bóg wynagrodzi jego czyny". 44. Publiczne odznaczenie Pod silnym wrażeniem tego, co słyszała i widziała, czeka teraz regentka na okazję, która jej pozwoli publicznie wyrazić swoją wdzięczność i uznanie. Okazja trafia się już w tydzień później, kiedy 20 września wyznaczono audiencję nowo konsekrowanemu biskupowi, biskupowi tytularnemu Olba, Jego Ekscelencji Hermannowi Koeckmannowi. Regentka przyjmuje bardzo przyjaźnie nowego dostojnika. Przy tej okazji przekazuje dyplom honorowy i order wysokiego oficera królewskiego regimentu Kalakaua dla biskupa Maigret, który to order odbiera w jego imieniu ambasador Francji. Odznaczenie i krzyż zasługi dla ojca Damiana powierza biskupowi Koeckmannowi. Odręcznie dopisała: "Szanowny Ojcze, Niniejszym pragnę wyrazić mój podziw dla bohaterskich i bezinteresownych uczynków miłosierdzia, które Ojciec spełnia dla dobra najbiedniejszych i najnieszczęśliwszych z moich poddanych. Chciałabym tą drogą publicznie upamiętnić Waszą ofiarność, cierpliwość i bezgraniczną miłość bliźniego, które to przymioty pozwalają być duchową i moralną podporą tych biedaków. Wiem, że w Waszym trudzie i ofierze przyświeca Wam dobro tych nieszczęśliwych i że nie oczekujecie żadnego innego wynagrodzenia, jak tylko nagrody naszego Boskiego Pana, który Was prowadzi i darzy natchnieniem. Mimo to proszę Was, Wielebny Ojcze, zrobić mi tę osobistą przyjemność i przyjąć ten order za szczególne zasługi, jako oznakę mojego szczerego uznania dla Jego pracy. Uważam się za szczęśliwą, że było mi danym przed kilku dniami zobaczyć i podziwiać rozmiary dokonanego przez Was dzieła. Proszę mnie potraktować jako oddanego przyjaciela. Liliuokalani, Władczyni". Opinia publiczna przyjmuje ten gest z głośnym entuzjazmem. "Hawaiian Gazette", z 21 września, tak komentuje nadanie orderu biskupowi Maigret i ojcu Damianowi de Veuster: "Te odznaczenia nie mogły być nadane sprawiedliwiej i osobom bardziej godnym... Ojciec Damian otrzymuje order zasługi w podzięce za ofiarę, do której tylko bardzo nieliczni byliby zdolni. Naszym zdaniem dzieło tego pełnego godności kapłana jest jednym z najbardziej zdumiewających i godnych najwyższego podziwu, jakich można dokonać... Między wszystkimi odznaczeniami orderowymi tego świata nie ma ani jednego, które mogłoby dodać nowego blasku do sławy tego misjonarza". 45. Radość i zadowolenie na Molokai Naturalnie biskupowi zależało na tym, aby przekazać swemu księdzu odznaczenie tak prędko, jak to tylko możliwe. Ponieważ z początkiem października musi dokonać wizytacji pasterskiej, połączonej z udzieleniem bierzmowania, decyduje się zacząć tym razem od Molokai. Proboszcz z Kalawao chce odpowiednio godnie i uroczyście przyjąć nowego dostojnika, wierny swym staraniom o to, aby kościelną liturgię zamienić w wielkie święto, kolorowe, błyszczące punkty w szarzyźnie codzienności. Cóż, podnieceni chorzy robią wszystko, aby przyjąć księdza biskupa, notuje w swym pamiętniku Charles Warren Stoddard, profesor Katolickiego Uniwersytetu Notre-Dame w Indianie, który za pozwoleniem rządu zatrzymuje się w zamkniętym obszarze: "To było święto dla kolonii trędowatych. Chciano przyjąć księdza biskupa muzyką i chorągiewkami. Zbudowano bramy triumfalne, a kiedy już wszystko było gotowe, nadciągają ochotnicy, mający przy pierwszych oznakach przybycia dostojnego gościa natychmiast wszystkich powiadomić. Podniecenie było duże. Kiedy wreszcie spostrzeżono grupę małych postaci schodzącą ostrożnie z wysokich skał ponad Kalawao, podniecenie biednych trędowatych nie znało już granic. Dla ojca Damiana był to błogi dzień, chociaż nie przeczuwał, że czeka nań odznaczenie. Kiedy arcypasterz staje u podnóża skał Pali, przyjmuje go ojciec Damian wspólnie z delegacją z Kalawao. Potem ksiądz biskup dosiada konia i jedzie uroczyście na równinę. Dobry biskup zostaje zaskoczony przez ulewny deszcz; jego ubiór przemoczony jest do ostatniej nitki. Atoli to niepowodzenie zostaje szybko zapomniane, gdyż przy pierwszym łuku triumfalnym wita arcypasterza gromada około ośmiuset trędowatych z powiewającymi proporczykami, w powietrzu rozbrzmiewają okrzyki radości, kapela - wszystko trędowaci - gra marsza i procesja rusza w kierunku Kalawao. Przed kaplicą - drugi łuk triumfalny, jeszcze piękniejszy niż poprzedni. Tu zgromadziła się cała ludność, aby powitać dostojnego gościa. Są śpiewy, przemowy, na które ksiądz biskup serdecznie odpowiada. Radość uczyniła ojca Damiana - najskromniejszego z ludzi, z jakimi się spotkałem - śmiałym; ku swemu zdumieniu musiał sam przyjąć publicznie z rąk swego przełożonego gratulacje, które wykorzystano jako okazję, aby wyrazić swój podziw i wdzięczność za szlachetne ofiarowanie samego siebie młodego jeszcze księdza. Donośnym głosem odczytuje ksiądz biskup treść aktu towarzyszącego: »Kalakaua, król Wysp Hawajskich pozdrawia wszystkich, którym odczytuje się te słowa. Niniejszym zawiadamiamy, że czcigodnemu ojcu Damianowi de Veuster nadajemy order za szczególne zasługi i mianujemy go Rycerzem Legii Honorowej. Odznaczony jest upoważniony do korzystania z wszystkich praw i przywilejów związanych z tym orderem i może nosić odznaczenie. W tym duchu sporządzone zostało to pismo i zaopatrzone pieczęcią państwową. Te słowa zostały naszą ręką w naszym pałacu w Honolulu napisane w dniu 27 września 1881 roku. Liliuokalani, Władczyni"". O żywiołowej radości, jaką ten gest wywołał u chorych, zarówno protestantów, jak i katolików, pisze profesor dalej: "Tysiące głosów niosło się w powietrzu. Okrzyki radości odbijały się raz po raz dźwięcznym echem od skał ponad cichym wybrzeżem. Wszyscy płakali z radości z powodu wyróżnienia, jakie przypadło w udziale ich ukochanemu, tak zasłużonemu duszpasterzowi. Ojciec Damian próbuje w zamieszaniu zdjąć ze swej piersi tę błyskotkę, lecz sam ksiądz biskup nakazuje mu nosić honorową odznakę, przynajmniej tak długo, jak długo przebywać tu będzie jako gość. Dalej powiewają chorągiewki i radosne okrzyki tłumu mieszają się ze wspaniałym brzmieniem muzyki; to nieoczekiwane święto przerwało melancholijną monotonię Kalawao". W dobrze sformułowanych słowach - ile nieudanych prób mogło je poprzedzić! - dziękuje ojciec Damian w liście do regentki, w którym ocenia odznaczenie jako "zapis testamentowy szczęśliwego związku między rodziną królewską i Kościołem katolickim". Aby zrobić przyjemność dzieciom, ulega czasami ich namowom i przy okazji świąt państwowych nosi order na piersi. "Ten krzyż zasługi odbija za bardzo od mojej starej rewerendy. Jestem tylko nieprzydatnym sługą" - zwykł był mawiać, kiedy ktoś zaczynał o odznaczeniu. 46. Ale drewniana piła z tego brata... W ciągu roku 1882 obydwaj misjonarze postępowali tak, że we wszystkim bez wyjątku byli różnego zdania. Trudności zaczęły się od tego, że ojciec Damian pobłogosławił związek małżeński zawarty niezgodnie z przepisami kościelnymi. Była to dla ojca Alberta Montition doskonała okazja do skrytykowania proboszcza. Do nowej scysji dochodzi w sierpniu. Lekarz służbowy spędza na przemian dwa tygodnie w szpitalu klinicznym w Honolulu a dwa na Molokai. Ojciec Damian jednak stale pełni dyżur w szpitalu, otrzymał na to specjalne zezwolenie przewodniczącego Komitetu do Spraw Zdrowia, ministra Waltera Gibsona. Z oficjalnym tytułem "pomocnik lekarza" wykonuje proste zabiegi pielęgnacyjne. Powodem, dla którego Ojciec chce możliwie dużo przebywać w szpitalu, jest rażąca rozwiązłość seksualna w szczególności wśród sanitariuszy, którzy ponadto okradają chorych i prowadzą hulaszczy tryb życia. Zaopatrzonemu w dokument rządowy udało się ojcu Damianowi stopniowo zapobiec grubiańskim wybrykom. Ojciec Montition psuje muteraz pracę, miesza się do spraw, których nie rozumie i chce u przełożonych wyjednać odpowiedni zakaz. Ponieważ jednak chodzi o dobro wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy, ojciec Damian pisze bezzwłocznie do księdza biskupa: "Jestem źle notowany u ojca Alberta. Jeżeli i Warn nie podoba się moje zachowanie - opuszczę Molokai bardzo chętnie. Jeżeli wkrótce nie uspokoicie nieznośnego temperamentu mego współbrata, zobaczycie mnie szybko u siebie, nawet gdybym miał złamać posłuszeństwo. Nie mogę pogodzić się z tym, że żyję w stanie wojennym z ojcami, których mi przełożeni przysyłają". Biskup stara się uspokoić fale. Mówi o fałszywym uniesieniu i apeluje o cierpliwość, podczas gdy ojciec Regis jako prowincjał wyjaśnia: "W aktualnych warunkach reprezentujemy następujący pogląd: proszę się trzymać prostych środków leczniczych i zostawić lekarzowi surowce do wyrobu leków, w tym również z "laau-kunu"". Ojciec Damian obiecuje zastosować się do tego. Współbrat gra mu jednakże najwidoczniej na nerwach, toteż wkrótce pyta biskupa, czy to prawda, że współbracia nie mają dość czasu dla szpitala klinicznego i czy nie mógłby tam pomóc od czasu do czasu? Nie ma odpowiedzi. Mimo tego kilka dni po Bożym Narodzeniu i Nowy Rok ojciec Damian chce spędzić w stolicy. Przy tej okazji spostrzega, jak bardzo "zdziczał": w czasie sumy w katedrze jest zdany na jednego z braci, który mu pomaga w celebrze. Ojciec Montition pisemnie życzy mu dobrego Nowego Roku, nie zapomina jednak dorzucić, że jeszcze przed miesiącem obiecał mu naprawić drzwiczki tabernakulum w Kalaupapa, na co on czeka jak dotąd nadaremnie. Wracając ze stolicy ojciec Damian przywozi skrzynię odzieży, przekazaną mu przez członka Komitetu do Spraw Zdrowia z zaleceniem rozdzielenia pomiędzy wszystkich potrzebujących. Dochodzi do nowego sporu, gdyż misjonarz chce wykluczyć z tego podziału tych, którzy publicznie żyją w grzechu. Dopiero w marcu 1884 roku przychodzą lżejsze dni dla ojca Damiana, bowiem jego współbrat, ojciec Albert Montition, musi wyjechać do Honolulu, z powodu nasilających się jego bólów. Ale już w środku lata 1884 roku wraca nielubiany ksiądz z powrotem na Molokai. Misjonarze skarżą się w liście do ojca generała: "Mimo swego talentu, swojej gorliwości i wielu zalet nie może ojciec Albert nigdy żyć z kimkolwiek w pokoju - ani ze swymi przełożonymi ani ze współbraćmi lub wierzącymi i przyjezdnymi. Zawsze chciał bezwzględnie przeprowadzić, co zaplanował... Grozi, że powróci na wyspy Paumotus". Ostatecznie ojciec Albert opuściwszy Molokai zupełnie nagle wyczerpał resztki swych sił na Tahiti. Na pożegnanie pisze do ojca Damiana w marcu 1885 roku: "Bóg rozkazał! Proszę się na mnie nie gniewać z powodu kłopotów, jakie Wam zgotowałem". Ojciec nie miał żadnej urazy do swego nieszczęśliwego współbrata. Ze łzami w oczach pozwolił mu odejść. 47. Biedny koń William Uparty koń William nie miał łatwego żywota. Jego pan jest co prawda dobrym jeźdźcem, ale jeździ po prostu zbyt ostro. Stary William wolałby więcej spokoju. A do tego musi jeszcze ciągnąć za sobą jednokonkę. Komitet podarował ojcu Damianowi ten dwukołowy wózek o wysokich kołach, aby podczas wizytowania odległych chat mógł nieco ulżyć swej chorej nodze. Misjonarz wychodzi z domu, sadowi się w jednokonce -i wio... To jest zupełnie coś innego niż ostrożna jazda. Chcąc oszczędzić na czasie jeździ najczęściej najkrótszą drogą, a jeżeli już tak musi być - to pomiędzy domami. Protestancki pastor skarży się twierdząc, że katolicki proboszcz przejechał w poprzek jego cmentarza! Raz w miesiącu ojciec Damian udaje się w drogę na Pali, aby odwiedzić zdrowych chrześcijan z tamtej strony skał. Jest to za każdym razem zmartwienie, bowiem misjonarz - aby się dostać do okolicznych wsi - ma zwyczaj pożyczać konia od super-intendenta Rudolfa Meyera. Rzecz w tym, że koń jest za każdym razem półżywy, kiedy go przyprowadza z powrotem. Wyrzuty Niemca nie na wiele) się zdają. Ale nie tylko Meyer wzdycha; nowy wiceprowincjał Zgromadzenia, ojciec Leonor Fouesnel, tak samo, tyle że o wiele głośniej, w szczególności do ojca generała! Z końcem roku 1883 jęczy przed nim, że ojciec Damian jest wprawdzie dobrym księdzem, ale nadmiernie dbającym o swoich trędowatych. Powiedziałby, że "przesadnie", brakuje mu trzeźwego rozsądku. Czasami prowadzi go jego ślepa gorliwość tak daleko, że coś powie, napisze albo zrobi, co władze kościelne mogą tylko skrytykować. On idzie tak daleko, że asystuje przy ślubach mężczyzn i kobiet, których zdrowi partnerzy jeszcze gdzieś żyją. Do takich skandali dochodzi, ponieważ nie informuje się wcześniej dość dokładnie - ciągnie dalej ojciec Fouesnel. "Ale jego ślepa gorliwość nie pozwala mu na korygowanie swego postępowania." Ojciec Damian utrzymuje, jak tylko może, otwarty kontakt z domem. Już od dawna ma trudności z pisaniem po flamandzku. W 1884 roku mija dwadzieścia lat jego pracy misyjnej! Na początku roku pisze do brata, że był z krótką wizytą w Honolulu. Dzienniki stołeczne wykorzystują ponownie jego nazwisko; tym razem, aby wykazać, że trąd nie jest tak zaraźliwą chorobą, czego w każdym razie dowodzi jego przykład. "Ci panowie wyrokują o tym, co widzieli własnymi oczyma. Nie rozumieją, że Bóg wspomaga szczególnie tych, którzy w Jego imieniu oddali się, by posługiwać tym nieszczęśliwym. Co do mnie - to z chwilą, kiedy przyszedłem do kolonii trędowatych, powierzyłem swoje zdrowie Zbawicielowi, Jego Najświętszej Matce i świętemu Józefowi. Do Nich należy, aby mnie uchronić przed tą straszliwą chorobą - co do tej pory się spełnia. I nawet w sprawach codziennych powtarzam często wśród niebezpieczeństw, które mnie otaczają: In te, Domine, speravi: non confundar in aeternum - w Tobie, o Panie, nadzieję pokładam, niechże nie będę zawstydzon na wieki. "Pau ia" - dosyć tego!" - dorzucił po hawajsku. 48. Gibson, chytry lis W latach między 1870 a 1880 dwa procent czystej rasowo albo mieszanej ludności Hawajów miało trąd. Jest to dla domu królewskiego nie tyle zagadnienie socjalne, co raczej problem polityczny, troszczyć się o swoich najbiedniejszych poddanych. Siostra króla, Liliuokalani, odszukała kolonię trędowatych już w roku 1881. Małżonka władcy, Kapiolani, korespondowała z ojcem Damianem na temat najlepszego sposobu rozdzielenia darów królewskich. Sam król zebrał w czasie długiej podróży po świecie szczegółowe informacje na temat trądu. To istotne dla domu królewskiego zagadnienie spadło na premiera, który rządził akurat od roku 1882 do 1887. Walter Murray Gibson, południowiec kolorowego pochodzenia, stał się rzecznikiem tubylców i tym samym automatycznie wrogiem bogatych białych protestantów. To on był tym właśnie, który jako wydawca dziennika "Nuhou" doradził w roku 1873 ówczesnemu królowi Lunalilo wyszukać jakąś osadę. Podkreślił przy tej okazji, jak bardzo konieczny byłby ksiądz dla chorych. Ministerstwo Zdrowia, któremu podlega również Gibson, w latach 1864-1866 wydało na osiedle trędowatych więcej niż połowę z będącej do dyspozycji sumy 30 tysięcy dolarów. Kiedy ojciec Damian de Veuster przybył na Molokai, budżet uległ już podwojeniu i w latach 1875-1876 wynosił więcej niż 25 tysięcy dolarów, a od roku 1882 do 1887 nawet 50 tysięcy dolarów rocznie. Ministerstwo Zdrowia mogło dawać więcej, ponieważ kraj się wzbogacił: biali obcokrajowcy gromadzą duże majątki prowadząc plantacje trzciny cukrowej. Kontrakty z USA zapewniają zbyt cukru. Państwo pobiera swoją część w formie podatków. Ministerstwo Zdrowia otrzymuje około 10 procent państwowych wpływów, z czego połowę, do dwóch trzecich, wydaje się na dotkniętych trądem. Mimo to w osiedlu trędowatych nie mogło być mowy o luksusie. Wprawdzie jedzenia starczało, jednak na ubranie wypadało przez cały czas po 6 dolarów rocznie na chorego. Gibson w głębi serca był po stronie Hawajczyków i przeciw całkowitemu odosobnieniu, którego żądali biali protestanci. Bezskutecznie bronił lokalnych ośrodków trędowatych, po jednym na każdej wyspie. W tym duchu działał energicznie również w "Kakaako", szpitalu klinicznym dla podejrzanych o trąd, w Honolulu. Tymczasem było tam na porządku dziennym, że chorzy i zdrowi wchodzili i wychodzili razem i prowadzili ożywiony handel czym się tylko dało: jakże łatwo o zakażenie w takich warunkach. Gibson, "chytry lis", jak go nazywał biskup, kokietował prywatnie katolicyzm. Doszło do ostrożnego zbliżenia między państwem a Watykanem. Wymieniano ordery i honorowe odznaki, poparto wspaniałomyślnie szkoły katolickie. Wszystko ku największemu rozgoryczeniu protestantów, którzy co prawda nie dysponowali w tym momencie władzą polityczną, ale za to finansowali rząd i kontrolowali gospodarkę. Kościół katolicki wiedział, jak czujna jest druga strona, aby w odpowiednim momencie uderzyć. 49. "Niemoralni wyspiarze" Tymczasem trąd bardzo się rozprzestrzenił. Hawajczycy zapadali wcześniej niż biali, wypadków zachorowań było dwa razy więcej wśród mężczyzn niż u kobiet, a czas cierpienia chorych przedłużył się z 3-5 do 10-15 lat. Wciąż nie było pewnego, naukowego rozeznania, jedynie najróżnorodniejsze teorie. Najbardziej rozpowszechniona była opinia poważnego lekarza rządowego doktora Georgesa Fitscha, który uważał trąd za ostatnie, czwarte stadium syfilisa. Według niego było to zupełnie naturalne, gdyż występny naród uprawiał wszystkie odpychające praktyki seksualne. W jego poglądach popierał go doktor Nathaniel Emerson, który także wskazywał na rozwiązłość wśród Hawajczyków. Jego zdaniem trąd idzie w parze z zepsuciem duchowym, cielesnym, moralnym i fizycznym. Grzech, seks i trąd są wszechobecne, nawet na dworze królewskim, gdzie przy koronacji nie zrezygnowano z symboli seksualnych. O oddziaływaniu sekt protestanckich na tubylców pisze u schyłku XVIII wieku James J. Jarves, plantator, kupiec i dziennikarz: "Kto mógł w ogóle oczekiwać, że te pożądliwe, zmysłowe natury mogłyby nagle dać sobie narzucić ascezę, drogą kazań i pogróżek! Biali zabrali im zabawy, tańce, święta i walki i nie dali w zamian nic dla wyrównania ich energii. Tańce, jak polka lub walc, zostały potępione jako diable sidła. Teatr oceniano jeszcze gorzej, a jazdę konno jako piekielne współzawodnictwo. Nawet palenie było grzechem śmiertelnym, a tatuaż bydlęcą oznaką. Rodzime pieśni i święta kryły w sobie zawsze coś z wiecznego potępienia. Tubylcom nie pozostawało nic innego, jak wyżywać się w tym tylko, czego nienawidzą - w ciężkiej robocie i lekturze religijnej". Tymczasem Hansen odkrył prątka trądu. Młody bakteriolog niemiecki, doktor Arning, który bardzo ściśle współpracował z uczniem Hansena Albertem Neisserem, przyjmuje zaproszenie Gibsona i przybywa w listopadzie 1883 roku na Hawaje, aby tu kontynuować swoje studia. Naukowiec zwraca uwagę głównie na pogląd, że trąd jest następstwem syfilisa. Zaczęło się od tego, że w swych badaniach nie mógł on nawet ustalić występowania syfilisa gdziekolwiek na wyspach. Jeśli jest się przekonanym, że choroba jest wynikiem rozwiązłości obyczajowej, dlaczego nie zbudowano żadnych domów dla wenerycznie chorych, zapytuje publicznie. Ponieważ prątek trądu na Hawajach nie różni się w niczym od prątka z innych krajów, doktor Arning proponuje, aby bakterie trądu wyhodować poza obrębem ciała ludzkiego, zbadać ich działanie na człowieka i znaleźć w końcu odpowiednie środki lecznicze. Tubylcowi o nazwisku Keanu, skazanemu na śmierć mordercy, ludzkiemu królikowi doświadczalnemu wstrzyknął bakterie i teraz przy końcu 1884 czeka, jak prątek trądu będzie się rozwijać w silnym i zdrowym ciele mężczyzny. 50. Dobrze strzeżona tajemnica Bóle lewej nogi są stale coraz większe - stwierdza ojciec Damian. W końcu obejmują całą nogę i są tak silne, że z początkiem 1884 roku Ojciec musi zrezygnować ze wspinaczki na Pali, aby odwiedzać tam swoich wiernych. Przy okazji daje się w najbliższych miesiącach zbadać przypuszczalnie przez samego doktora Arninga. Wynik badania budzi podejrzenie. W połowie września tegoż roku pewien poważny lekarz informuje biskupa, iż ojciec Damian de Veuster jest chory na trąd. Ta przeraźliwa wiadomość jest na razie dobrze strzeżoną tajemnicą. Kiedy w październiku profesor Stoddard, który zatrzymał się znowu na pewien czas na Molokai, ma zamiar opuścić wyspę, ojciec Damian ofiarowuje mu na pożegnanie swoją fotografię. Zdjęcie przedstawia go starannie ogolonego i bez okularów, chociaż zapuścił już wtedy brodę i nosił binokle. Uwaga, jaką misjonarz robi przy tym, każe gościowi nadstawić ucha: "Jak trędowaty" - komentuje ojciec Damian swoje zdjęcie. Gość notuje w swoim dzienniku: "Tak też wygląda zdjęcie w rzeczywistości". Także inni lekarze, doktor Fitch z Komitetu do Spraw Zdrowia i doktor Mouritz, który ma być nowym lekarzem kolonii, zatrzymują się w tym czasie w Kaiawao. Zachowują milczenie na temat stanu zdrowia ojca Damiana. Doktor Arning przepisał Ojcu różne leki, podając ich stosowanie. W listownej odpowiedzi ojciec Damian zapewnia, iż z pomocą Boga zamierza być pożyteczny dla swoich wiernych jeszcze przez wiele lat. Flamandzki wieśniak nie poddaje się tak prędko. Z końcem listopada ten sam lekarz bada misjonarza ponownie. Tym razem utwierdza się w podejrzeniu: "To się skończy trądem". Przypomnieć tu trzeba pewne zdarzenie. Kiedyś, przy okazji swej krótkiej wizyty w Honolulu, ojciec Damian oparzył sobie wrzątkiem chorą nogę: zanurzył ją w wodzie nie czując, jaka jest gorąca. Ojciec Fouesnel zatroskany w najwyższym stopniu telefonuje do swego lekarza doktora Trousseau, ten z kolei wzywa doktora Arninga, aby potwierdzić straszliwą diagnozę. Ojciec Damian nie może skrywać w sobie dłużej prawdy. Bóg przyjął ofiarę jego życia - jest trędowaty! Kiedyś błagał Matkę Boską z Scherpenheuvel, aby mu jako misjonarzowi podarowała 12 lat. Ona mu zabezpieczyła z górą dwadzieścia, z czego 12 wśród wygnanych na wyspie Molokai. 51. "Muszę płynąć do brzegu" Damian de Veuster nie wie, ile czasu potrzeba, aby wiadomość o jego chorobie przeniknęła do opinii publicznej. W lutym 1885 roku pisze do domu. W liście adresowanym do matki (ojciec zmarł w roku 1874), do braci i pozostałych krewnych usprawiedliwia się, że musi pisać po francusku, gdyż zapomniał "naszej cudownej mowy ojczystej". Pisze o sobie: "Dzięki Bogu stan mego zdrowia jest znośny. Pozostaję mniej więcej po staremu, z tym tylko, że moja broda wydłużyła się o jeden cal i zaczyna być biała". Następnie zwraca się bezpośrednio do matki: "Ach, gdybyś wiedziała, jak pięknie muzykują w moim kościele! Przyjedź przecież i posłuchaj. Przyjedź, aby spędzić swe stare lata ze mną! Będziesz mi pomagać w kuchni. Nie brakuje tu niczego. Jest dobra kawa, jaja i najlepszy olej! Tej nocy straszliwa burza potrząsnęła i pokiwała mocno moim domem. Ponieważ nie mogłem spać, chciałem najpierw napisać do Ciebie, lecz wiatr zerwał połowę dachu i musiałem przełożyć pisanie na dzisiaj. Od dwu miesięcy jestem nieco słabowity. Kiedyś małym statkiem, który nie mógł wpłynąć do portu, bo morze było bardzo wzburzone, wracałem do szpitala w ten sposób, że kapitan zsadził mnie na skałę niedaleko portu i musiałem sam dopłynąć do nabrzeża. Wróciłem wtedy do domu przemoczony do ostatniej nitki. Od tego czasu mam najzwyczajniejszy katar. I znowu zdarzył mi się wypadek. Przygotowałem sobie kąpiel i byłem tak nieostrożny, że włożyłem nogę do wrzącej niemal wody, aż skóra odstała. Lecz teraz zaczyna już na nowo odrastać, zapalenie zaczyna się cofać, wkrótce będę wyleczony. Tymczasem jest mi ciężko odprawiać Mszę świętą; kazania wygłaszam siedząc, a ponieważ nie mogę chodzić, posługuję się małym wózkiem. Tak więc wśród naszych chorych, sam gram rolę chorego. A jak Tobie idzie, Kochana Matko? Masz jeszcze dobre nogi? Lekarz mi doradza odetchnąć znowu ojczyźnianym powietrzem. Ksiądz biskup i ja nie uważamy tego na razie za celowe. Co stałoby się z moimi biednymi chorymi? Nie! Ponieważ stale jeszcze jestem w stanie zdziałać coś dobrego, pozostanę na moim posterunku aż do śmierci. Nie zobaczymy się już na tym świecie, ale za to w niebie!". Tak pożegnał syn matkę. Kiedy później sąsiadki przynoszą pani de Veuster wiadomości o chorobie jej syna, przyozdobione przejmującymi zgrozą szczegółami, jak "mięso odpada mu od kości", załamuje się. Z fotografią syna w rękach, z oczyma skierowanymi na litościwą Matkę z Scherpenheuvel umiera 6 kwietnia 1886 roku. Już wcześniej, w liście z 31 stycznia 1885 roku, przekazał ojciec Damian prawdę swemu bratu Pamfilusowi: "Co do mnie, to nie mogę już dłużej przemilczeć, że zagrażają mi straszliwe bóle. Trąd jest - jak wiesz - chorobą zakaźną. Jestem jeszcze przy tym stale tak silny, jakim mnie znałeś. Lecz od trzech lat straciłem całkowicie czucie w lewej nodze. Jest w moim ciele rodzaj trucizny, która zakaża cały organizm. Nie gadaj jednak za dużo o tym, módlmy się raczej jeden za drugiego" - upomina. Specjalna troska o ojca Damiana jest dla doktora Arninga rzeczą oczywistą. Niemiec wie, że legenda o trądzie jako ostatecznym stadium syfilisa pokutuje jeszcze stale w głowach wielu białych. Ojciec Damian wierzy zresztą, że można się nabawić trądu przez syfilis, chociaż jest wystarczająco wykształcony, aby wiedzieć, że można zostać chorym wenerycznie niekoniecznie przez niemoralny tryb życia. Doktor Arning prosi swego kolegę, doktora Mouritza, aby byt świadkiem przy odpowiednim badaniu. 7 maja 1885 roku o godzinie 10-tej obydwaj lekarze oczekują chorego. Ojciec Damian robi wrażenie pogodnego i zrównoważonego, kiedy wchodzi do pokoju badań. Lekarze badają jamę ustną, gardło, gruczoły i całe ciało. Nie odkrywają śladów "innej choroby". To znaczy - nie ma żadnych oznak syfilisa. Jeszcze w 30 lat później doktor Mouritz pisze: "Dziwne, ale nasza ofiara nie wykazuje żadnych uraz. Wydaje się, iż jest świadom znaczenia, jak i odkrycia podejrzanych i upokarzających symptomów, jakie wystąpią w przyszłości". Przypuszczalnie trąd ojca Damiana był typu gruźliczego. Lekarz osady ustala jednoznaczny wynik szczegółowych oględzin lekarskich, nie oszczędza jednak misjonarzowi diagnozy: trąd spowodowany brakiem ostrożności i higieny. Ten osąd staje się naturalnie natychmiast znany przełożonym kościelnym. Usprawiedliwienie, jakie doktor Mouritz dołącza do diagnozy, robi na nich mniejsze wrażenie: "Pozwolił sobie Ojciec na brak higieny - a stało się to z przymusu, a nie z własnej woli. Jak miał umyć ręce przed jedzeniem, kiedy nie ma wody?" W czasie badania w maju lekarze nie stwierdzili jeszcze godnych uwagi zmian twarzy ani innych części ciała. W rzeczywistości dopiero w sierpniu mały guz trądowy staje się widoczny na koniuszku ucha. Z tą chwilą choroba robi szybkie postępy. Do stycznia 1885 roku jedna brew jest już przez wrzód przeżarta, skóra na czole i policzku również zaatakowana. 52. "W miarę postępu choroby" Damian de Veuster, zdrowy flamandzki ksiądz, już wkrótce po swoim przybyciu na wyspę dochodzi do utożsamienia się z chorymi tutejszej wspólnoty wiernych tak dalece, że swobodnie używa zwrotu: "my trędowaci". Bowiem ofiarować się Bogu oznacza dla niego nie tylko pracować w tej szczególnej, ciernistej winnicy Pana, lecz oznacza także gotowość tu umrzeć. Aż do tego momentu chce dźwigać swój krzyż "z przyjaciółmi", jak dorzuca. Myśl o krzyżu jest również tą myślą, która wyznacza całe jego dotychczasowe życie. W liście do swego biskupa wspomina ponownie, jak to przed 25 laty wstępując do Zgromadzenia leżał pod symbolicznym całunem, na znak poddania się woli Bożej. Myśl o tym dodaje mu otuchy "na spotkanie z niebezpieczeństwem tej straszliwej choroby, czyhającym już przez to samo, że tu pełnię swe obowiązki i coraz bardziej kuszę śmierć... Im bardziej choroba postępuje, tym jestem szczęśliwszy i bardziej zadowolony czuję się tu w Kalawao. Od teraz zabroniono mi udawać się do Honolulu, ponieważ jestem trędowaty. Symptomy są na lewym policzku i na lewym uchu. Moje brwi zaczynają wypadać. Wkrótce będę całkowicie zeszpecony. Ponieważ nie mam żadnych wątpliwości co do rodzaju mojej choroby, pozostaję spokojny, pogodzony z losem i bardzo szczęśliwy pośród mojej gromadki. Bóg wie najlepiej, co jest potrzebne do mego uświęcenia, dlatego powtarzam z całego serca: niech się dzieje wola Twoja!". Podobnie pisze do swego prowincjała: "Czcigodny Ojcze, nie ma już więcej żadnej wątpliwości -jestem trędowaty. Niech będzie Bóg pochwalony. Proszę mnie nie żałować. Jestem pogodzony ze swoim losem. Proszę tylko o jedną przysługę, żeby Przewielebny Ojciec przysłał tu kogoś, kto żywy zamierza zejść do tego grobu, aby wysłuchać mej spowiedzi i zaopiekować się wiernymi po drugiej stronie wyspy, gdzie nie ma trędowatych". Ojciec Damian stracił bardzo szanowanego współbrata Grzegorza Archambaulta. Tak jak ojciec Burgermann, pracował on w Lahaina - delikatny, wrażliwy - przypuszczalnie tam się zakaził. W październiku 1884 roku przybywa trędowaty na Molo-kai. Ale sprawy nie zaszły jeszcze tak daleko, aby pogodzić się z losem i poddać się woli Boga. Ojciec Damian pielęgnuje troskliwie chorego współbrata, aż do momentu, kiedy ten może wrócić znów do Lahaina, do ojca Burgermanna, który według opinii przełożonych jest również trędowaty. Aby nie utracić więcej misjonarzy, rada prowincjalna przewiduje dalsze środki zapobiegawcze: kapłani, którzy stykają się z chorymi, muszą nosić rękawice, dezynfekować się, a w czasie spowiedzi wdychać ocet kamforowy. Ojciec Fouesnel wie zresztą, o czym mówi. Sam chodzi do "Kakaako" i wie, jak trudno jest podawać chorym hostię tak, aby nie dotknąć języka przyjmującego Komunię świętą. 53. Nie ma ucieczki Trąd jest wszędzie, zagraża każdemu, uderza, kiedy się tego najmniej oczekuje. Misja nie może wystawiać na takie niebezpieczeństwo żadnego następnego współpracownika. Ojciec Damian pozostaje samotny w swym "grobie", opuszczony przez współbraci zakonnych, bez kontaktu z własnym rodzonym bratem. - 26 listopada 1885 roku pisze: "Nigdy nie czułem się tak samotny i nie byłem tak ściśle odcięty od udziału we współżyciu z braćmi, jak w ostatnich miesiącach. Kiedy w marcu opuścił mnie ojciec Albert Montition, myślę nieustannie o Tobie i za każdym razem, kiedy przychodzi poczta, jestem rozczarowany, bo nie ma listu od Ciebie. Wtedy stawiam sobie trwożliwie pytanie: może brat Pamfilus umarł? Porwała go zeszłoroczna choroba? Stan mojej choroby pozostaje bez zmian. Cierpienie, którego się nabawiłem w czasie 13-letniej nieustannej opieki nad trędowatymi, pozwala mi jeszcze chwilowo oddawać się w dalszym ciągu pracy wśród tych, których mi powierzono. Pracuję teraz dwa razy więcej niż poprzednio. Bardzo boleśnie odczułem to, że naszemu czcigodnemu ojcu Albertowi nie odmówiono pozwolenia powrotu na Tahiti. Od tego dnia jestem stale sam, wbrew przepisowi naszej reguły zakonnej. Ojciec Kolumban Beissel przybywa co drugi, trzeci miesiąc, aby mnie wyspowiadać, jednakże potem natychmiast odjeżdża. Mój przełożony, ojciec Leonor, zabronił mi surowo odwiedzać współbraci w Honolulu. Sens tego zakazu nie jest dla mnie całkowicie zrozumiały. Poddaję się jednak przecież temu zarządzeniu, dopuszczonemu przez Boską Opatrzność. Prawdziwą pociechę znajduję w jedynym Przyjacielu, który mnie nigdy nie opuszcza, w Boskim Zbawcy w Przenajświętszej Eucharystii. Często leżę na stopniach ołtarza po mojej spowiedzi i szukam pociechy dlamoich bolesnych wewnętrznych ran..." 54. Uwięziony na zawsze Ojciec Damian skierował do swego prowincjała pytanie, czy nie mógłby mieć jakiejś izdebki w "Kakaako", szpitalu dla trędowatych, aby jednak móc pojechać do Honoiulu przynajmniej od czasu do czasu. Już wcześniej miał pilne sprawy, w rodzaju wizyty w Komitecie do Spraw Zdrowia i związane z dawno przeterminowaną spowiedzią. Odpowiedź ojca Foueśnela jest kategorycznym NIE. Ojciec Damian jest posłuszny. W liście do swego biskupa, z dnia 30 grudnia 1885, szuka otuchy i ulgi: "Gderam nieco przeciw temu, w jak tyrański sposób chce poczciwy ojciec Leonor zamknąć mnie tutaj. Dlaczego mieliby mi nie dać moi przełożeni dość swobody, abym mógł opuścić miejsce zamieszkania, jeżeli zachodzi tego potrzeba -tak długo, jak na to pozwala moje zdrowie, a władze nie przeciwstawiają się? Mówi się jednak, że ojciec Damian jest uparty. Oni wiedzą lepiej niż ktokolwiek, w jakim jestem położeniu. Ociągam się jeszcze, aby sprawę przedłożyć ojcu generałowi". Pismo, skierowane do biskupa, jest zbyt mocne dla bardzo porywczego przełożonego, który się o tym dowiaduje. Toteż w liście z lutego 1886 roku pisze on bez ogródek: "Chodzą pogłoski, jakobyś chciał przyjechać do Honolulu. Jest moim obowiązkiem, Najdroższy Ojcze, zwrócić znowu uwagę na postanowienia powzięte przez radę prowincjalną, nie przeze mnie! Bądź cierpliwy! W wypadku gdybyś się wyłamał z zakazu, są dwa miejsca, gdzie musiałbyś się udać: albo do misji, albo do "Kakaako". W misji zostanie Ci co prawda przydzielone zamknięte pomieszczenie na okres zatrzymania się tutaj, którego jednak nie mógłbyś opuścić aż do odjazdu. Ponadto będzie wymagana kwarantanna wszystkich współbraci, jako że wszyscy biali będą się obawiać niebezpieczeństwa zakażenia również i z naszej strony, choć przecież nie jesteśmy chorzy. W "Kakaako" możesz się zatrzymać w kaplicy szpitalnej, jednak bez odprawiania Mszy świętej. Ani ojciec Klemens ani ja nie mamy zamiaru posługiwać się tymi samymi paramentami i tym kielichem, którego Ty dotykasz. Siostry odmówią przyjęcia Komunii z Twoich rąk". Ojciec Leonor podaje tutaj jeszcze raz postanowienie rady. Ośmielamy się jednak przyjąć, że zostało ono powzięte nie bez jego wpływu. 55. Aloa oe, Honolulu Prowincjał pozwolił sobie na złagodzenie rygoru i udzielił zezwolenia dla nieszczęśliwego ojca Archambaulta na opuszczenie Molokai. W międzyczasie pogorszyła się jednak jeszcze bardziej sytuacja polityczna. Było zatem zawsze możliwe, że pojawienie się ojca Damiana w Honolulu może przysporzyć kłopotów jego przyjacielowi, ministrowi Gibsonowi. Trędowaty w stolicy to komplikacje polityczne nie do pomyślenia! Ojciec Damian obstaje twardo przy swoim życzeniu. Doktor Mouritz popiera go w tym. Komitet do Spraw Zdrowia angażuje japońskiego lekarza, doktora Goto, o którego leczeniu opowiada się prawdziwe cuda. Lekarz szpitala śle list do biskupa; opisuje szybkie postępy choroby ojca Damiana, jego życie twarde i bez radości; to wszystko przemawia za tym, że potrzebuje on nieco opieki i odprężenia. Także Rudolf Meyer wstawia się za chorym misjonarzem, pojmuje jednak w lot, że podobna wizyta jest niepożądana nie tylko dla Fouesnela, lecz także i dla Gibsona. Rozchodzą się pogłoski, które powodują, że ojciec Damian w trosce o swych chorych pisze, 16 czerwca 1886 roku, list do księdza biskupa: "W ubiegłym roku, kiedy powiadomiłem mych przełożonych o tym, że trąd zaatakował moje ucho, wyraziłem prośbę, aby w szpitalu "Kakaako" przeznaczono do mej dyspozycji pokój, który mógłby się okazać konieczny ze względu na głos sumienia, czy też dla załatwienia urzędowych formalności. Ponieważ europejscy lekarze nie robią mi najmniejszych nadziei na wyleczenie lub przynajmniej zatrzymanie choroby, chętnie bym odwiedził doktora Goto. Jednak, aby nie urazić naszych lekarzy, nie wypowiedziałem tego życzenia. Narzucony mi zakaz, który w swoim brzmieniu przypomina raczej bezlitosny rozkaz organu policyjnego, został wypowiedziany w imieniu przełożonego Zgromadzenia i księdza biskupa i dotkliwie mnie zabolał. Jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą, że cała misja w Honolulu musiałaby być poddana kwarantannie, gdybym się tam pokazał. Ekscelencjo, muszę wyznać, że od mej młodości nigdy nie czułem się tak dogłębnie dotknięty, jak tą decyzją moich przełożonych. Niedawno dowiedziałem się od pana Meyera, doktora Mouritza i ojca Kolumbana, że władze chcą mnie powołać do "Kakaako". Wiadomość ta zbuntowała całą kolonię trędowatych. Ekscelencja jako duszpasterz i biskup zrozumie powód tych niepokojów. Moja dwutygodniowa nieobecność mogłaby jeszcze przejść, lecz byłoby nie do zniesienia, gdybym miał pozostać z dala od moich podopiecznych przez wiele miesięcy. W takim przypadku musiałby być wyznaczony mój następca...". Ojciec Damian mocno i zdecydowanie przestrzega zakazu wyjazdu do stolicy. 2 lipca pisze do swego biskupa: "Pan Meyer doradza mi krótką wizytę w Honolulu w celu konsultacji u doktora Goto. Jednak na zasadzie ślubu posłuszeństwa nie mogę posłuchać tej rady. Oczekuję, że za pośrednictwem Waszej Łaskawości zostanie odwołany surowy zakaz, który uznano za konieczne mi narzucić. Mój zakrystian przekaże wiadomości stąd". Wieści płyną w jedną i w drugą stronę. Meyer interweniuje jeszcze raz u prowincjała, ojca Leonora, i u ministra Gibsona. Tak pisze 9 lipca: "Jestem głęboko przekonany, że w obecnych warunkach wizyta w Honolulu - aby osobiście ustalić, co może być dla Ojca zrobione - jest rzeczywiście obowiązkiem, od którego nie wolno się uchylać! Ojciec Leonor wydaje się niezdecydowany. Kiedy mu jednak powiedziałem, że minister wcale nie jest nieustępliwy, wydawał się podzielać mój pogląd. Kiedy się spotkamy, będzie nam łatwiej o tym mówić, niż mogę o tym pisać". Doktor Mourtiz wspomina w swojej książce The path of the destroyer (Droga burzyciela) tę właśnie wizytę: "W 1886 roku prosiłem pisemnie księdza biskupa Hermanna o zezwolenie dla ojca Damiana na udanie się do Honolulu, gdzie mógłby się poddać leczeniu przez doktora Goto, o którym opowiada się cuda. Biskup odpowiedział bezzwłocznie pisząc do ojca Damiana, że może jechać do Honolulu, gdy tylko przygotuje się wszystko na jego przyjęcie w szpitalu "Kakaako". Ojciec Damian udaje się więc tam, ale wraca szybko z powrotem, wyjaśniając, że powodowała nim tęsknota za Kalawao i że w czasie pobytu w szpitalu na obserwacji był skazany na bezczynność". 56. Po raz ostatni w mieście Ojciec Damian popłynął nocnym okrętem i zatrzymał się w schronisku dla trędowatych. Stolica jest teraz w pierwszym blasku słońca, zielona, kwitnąca, sam środek pulsującego życia. Chory, który zabrał z sobą własny kielich i paramenty, bierze pakunek pod pachę i idzie wprost do "Kakaako". Z jakim spotka się przyjęciem? Nagle znikają wszelkie obawy, jak usunięte przez czary. Siostry otaczają go. Każda chce z nim osobiście rozmawiać, stawiać pytania, chociaż tyle się już o nim czytało, szeptało i słuchało o jego trudnym charakterze. Doktor Goto kładzie kres temu niewieściemu natarciu. Japończyk i Flamandczyk od razu się dobrze rozumieją. Ojciec Damian bierze się z zapałem do wypróbowania nowej metody leczenia doktora Goto, a więc: gorące kąpiele, tabletki, herbata. Ksiądz biskup przyjmuje Ojca na pożegnalnej audiencji nadzwyczaj łaskawie. Wieczorem, przed wyjazdem, oczekuje go w szpitalu wielka niespodzianka: oto przybył król Dawid Kalakaua w towarzystwie premiera Gibsona, aby jeszcze raz zobaczyć ojca Damiana i życzyć mu wszelkiego dobra. Kiedy król zapytuje o najpilniejsze potrzeby wyspy, misjonarz prosi o pieniądze, które umożliwiłyby wybudowanie wodociągu z Kalawao do Kalaupapa. Dopiero co odkrył dwa źródła, w Paihamau i Waikolu, które mogłyby całe Kalaupapa zaopatrzyć w wodę. W szpitalu opiekowano się nim serdecznie. Franciszkańska pielęgniarka była nim zachwycona. Nieraz miała okazję stwierdzić, że rezygnował z pożywienia, aby jego trędowaci nie cierpieli głodu, relacjonowała później. Swojej dobrodziejce, matce Judycie Brassier, przełożonej sióstr sercanek Najświętszych Serc, która go od początku wspomagała darami, zwierzył się: "Biję się z myślami, czy powinienem przyjąć propozycję spędzenia reszty swych dni w "Kakaako"". Ale te ludzkie rozterki mijają, z otuchą w sercu wraca. "Lahaina" przywozi go z powrotem na wyspę, aby mu dać możność umrzeć tu między swymi. Biskup Koeckmann informuje ojca Pamfilusa o ostatniej wizycie jego brata: "Choroba nie zeszpeciła go nadmiernie. Jest bardzo pogodny i nie mógł się dosyć nadziwić, że w dniu jego odjazdu spotkał go zaszczyt w postaci wizyty króla, jego premiera oraz biskupa. Królowa przesłała mu pozdrowienia przez króla, który sprzeciwił się jej osobistej wizycie". Z Kalawao chory prosi ponownie Komitet do Spraw Zdrowia o leki doktora Goto, jak również o szpital dla wszystkich chorych, prowadzony przez tego lekarza. Natychmiast przedkłada też odpowiednie plany. Zręcznie uzasadnia swoje propozycje: "W niektórych lżejszych przypadkach możliwe będzie tak daleko idące polepszenie, że wyleczonych można będzie zwolnić; w ten sposób zmniejszą się bieżące wydatki Komitetu". Gibson jako jego przewodniczący przeciwstawia się z powodu kosztów. Mimo to udaje się ojcu Damianowi zrealizować swój pomysł, choć w skromnych rozmiarach: w ciągu najbliszych miesięcy powstaje kotłownia i łazienka. Chorzy ścinają drzewa "kukui" na opał, Meyera poproszono, aby zażądał tony węgla; w końcu można było rozpocząć leczenie, po którym tyle sobie obiecywano. Misjonarz widzi, że ogólny stan zdrowia kolonii trędowatych ulega polepszeniu. Co do niego samego - objawy są optymistyczne: prawa ręka jest już poza niebezpieczeństwem kalectwa, a on czuje się ogólnie lepiej. Z pomocą Boga, Matki Najświętszej i metody doktora Goto przetrzyma wszystko. Z końcem grudnia opisuje dni Bożego Narodzenia: 24 grudnia rozpoczyna się dla niego kąpielą o 5-tej rano, potem słuchanie spowiedzi na zmianę z odprawianiem Mszy świętych, aż do godziny 10-tej w świąteczny poranek. Wszystko to razem - to nie przebieg dnia osłabionego, chorego człowieka. 57. "On będzie moją prawą ręką" Jeżeli ojciec Damian czuje się subiektywnie lepiej, to może to wypływać stąd, że nie jest już więcej sam. W dwa tygodnie po swej ostatniej wizycie w stolicy, 20 lipca, jak zwykle oczekuje "trędowatego" statku z nowymi chorymi. Ku jego największemu zaskoczeniu piękny rosły mężczyzna, z długą brodą, ciemnymi włosami, szarymi oczyma, idzie wprost ku niemu. Przybyłym jest Ira Bornes Dutton o przyjemnym głosie; pokazuje księdzu pismo-nominację na asystenta doktora Mouritza. Minister Gibson przebadał uprzednio skrupulatnie nowego ochotnika na Molokai, który wzbraniał się przyjąć wynagrodzenie za swoją pracę. Szorstki Flamandczyk przylgnie od razu do obytego w świecie, zawsze przyjaznego, zrównoważonego pomocnika. "Ira B. Dutton jest rzeczywiście przykładem samopoświęce-nia się" - pisze zachwycony ojciec Damian do premiera. "On będzie moją prawą ręką i od zaraz moim sekretarzem i skarbnikiem. Ksiądz biskup nie może nic wiedzieć, że trudnię się sprawami finansowymi. Dla mnie jest on prawdziwym bratem." Dutton ma 43 lata, jest 3 lata młodszy od ojca Damiana, ma za sobą burzliwe życie. W wojnie secesyjnej brał udział po stronie Północnych Stanów, zajmował się wówczas grzebaniem poległych unionistów na cmentarzach narodowych, ożenił się późno i nieszczęśliwie, wpadł w alkoholizm, potem się rozwiódł i przeszedł w roku 1883 na katolicyzm. Dwa lata żył w opactwie trapistów Gethsemani, aż przypadkowo wpadł na artykuł o ojcu Damianie de Veuster i znalazł swoje prawdziwe powołanie. Ojciec Damian nazywał Duttona nieoficjalnie "bratem Józefem". Młode sieroty powierzono jego specjalnej opiece. Jego pogodna uprzejmość zjednała mu prędko sympatię wszystkich. Umarł w 1931 roku, po 43 latach pobytu na Molokai, jako "brat każdego" - tak się sam określił. 58. Ubranie wisiało na nim W ostatnich dniach roku zgodnie ze swym zwyczajem misjonarz z Molokai przypomina sobie i zastanawia się, co przyniosło tych 365 dni. Przy końcu 1886 roku czuje, że coś go popycha w stronę przełożonego generalnego, aby jeszcze raz poruszyć sprawę swej wizyty w Honolulu. Jego delikatne sumienie podpowiada mu, aby przedstawić to tak, jakby opuścił wyspę "niemal wbrew zakazowi przełożonego". W rzeczywistości ojciec Damian miał pozwolenie swego surowego wiceprowincjała - to wynika całkiem jasno z listu, z 26 sierpnia 1886 roku, do ojca Hudsona w Indianie. Pisze tam, że jego wizyta w Honolulu miała bardzo ograniczone ramy, a to "ze względu na posłuszeństwo wobec naszego wiceprowincjała". Pozwolono mu tylko na krótki pobyt, aby umożliwić zapoznanie się z nowymi metodami leczenia. Ojciec Damian sam wie najlepiej, jak silne było jego życzenie i że jego przyjaciele pomogli mu je zrealizować. Może to wyjaśnią ustępy, które znajdujemy w jego piśmie do sekretarza ojca generała: "W lipcu ubiegłego roku, kiedy byłem bez pomocy mego współbrata, opuściłem Molokai niemal bez pozwolenia przełożonego i pojechałem do Honolulu, gdzie wielka satysfakcja była mi dana, a mianowicie sam czcigodny biskup wysłuchał mojej spowiedzi. Wróciłem jeszcze w tym samym tygodniu". Pisze dalej, jaki to ciężar dla niego, że nie może się regularnie spowiadać: "To wykluczenie spośród współbraci boli mnie bardziej niż cierpienia z powodu trądu. Proszę, aby to wyznanie pozostało tajemnicą między nami i Przewielebnym Ojcem, z którym proszę omówić, co można by zrobić dla poprawy mego losu. Chciałbym wyraźnie zaakcentować, że jest moim najgorętszym życzeniem pozostać na Molokai i tu umrzeć, trędowaty, czy nie, pozwólcie mi perficere cursum meum usque in finem, dokonać mej drogi aż do końca. Pomijając opisane trudności jestem szczęśliwy i nie mogę się na nic i na nikogo skarżyć". Choroba niszczy teraz coraz szybciej jego ciało. Doktor Mourtiz pisze: "Postępy choroby dokonują się u ojca Damiana bardzo szybko. Na początku roku 1887 skóra podbrzusza,,barki, ramiona i nogi były pokryte gruzełkami, kawernami różnej wielkości i głębokości. Zaatakowane były również błony śluzowe nosa, usta, podniebienie i gardło. Policzki, nos, wargi, czoło, podbródek puchły aż nie do poznania, przyjmując kolor miedziany. Chory schudł. Brał trzy razy dziennie długie kąpiele o temperaturze 108 Fahrenheita. Pił gorzką herbatę (oesculus turbinata) i zażywał przepisane tabletki. Ścisłe przestrzeganie tej kuracji nadało ojcu Damianowi wycieńczony wygląd, chód jego stał się chwiejny, ubranie wisiało na nim. W przeciągu paru miesięcy stracił na wadze 17 kilogramów". 59. My, lud Hawajów Damian de Veuster nie dbał nigdy o wielką politykę, chociaż, jak już to wiemy, jego przełożeni w swoich decyzjach ulegali mocno jej wpływom. Dlatego krótki przegląd: W roku 1874, po jednorocznym zaledwie królowaniu Lunolilo, ? posłowie muszą wybrać nowego króla. Obok Dawida Kalakaua ubiegają się o wybór wdowa po Kamehameha IV i bardzo przez lud lubiana królowa Emma. Kalakaua jest popierany przez Amerykanów, którzy spodziewają się rekompensaty w postaci portu Pearl Harbour. Po wyborze - on otrzymał faktycznie najwięcej głosów - dochodzi do ekscesów w parlamencie, w czasie których zostaje zabity jeden z delegowanych. Król ukrywa się; porządek przywracają żołnierze marynarki brytyjskiej i amerykańskiej. Nowego króla polubiono, kiedy zażądał od prezydenta w Waszyngtonie zwolnienia od cła wszystkich produktów sprowadzanych z Hawajów. W podzięce za to otrzymali Amerykanie w 1887 roku, przy przedłużaniu układu, prawo wyłączności w odniesieniu do Pearl Harbour. Po powrocie z wielkiej podróży w roku 1881 - w czasie jego nieobecności zastępowała go siostra Liliuokalani - każe koronować się na króla, zleca budowę nowego pałacu lolani i marzy o tym, aby stać się władcą Zjednoczonego Królestwa Polinezyjskiego. Przy tych ambitnych planach zaciąga duże długi. Claus Spreckels, Niemiec, który w 1875 roku przybył na Hawaje i prędko stał się "cukrzanym" milionerem, otrzymuje bank i prawo bicia monety. Przez długi czas ma wpływ na obsadzanie ważniejszych urzędów. Ale również i on nie może wiecznie podtrzymywać monarchy. Za czasów Waltera Murray'a Gibsona, od roku 1882 premiera i ministra spraw zagranicznych, kwitły korupcja i łapownictwo. W 1886 roku skandal opiumowy przedostaje się na łamy prasy: lokaj królewski wziął łapówki od dwu importerów chińskich. Potem biali protestanci - ludzie interesu zawiązują tajną organizację z zamiarem obalenia premiera względnie monarchii. Swoje pretensje wysuwają w sposób widoczny za pośrednictwem wyposażonego w najlepszą broń klubu strzeleckiego "The Honolulu Rifles". Zaskoczony król osiąga tyle, że 28 czerwca 1887 roku wszyscy członkowie gabinetu złożyli swoje dymisje. Było już jednak za późno. W tak zwanej bagnetowej kon-? stytucji były między innymi takie żądania: zwrot łapówkowych pieniędzy, nowy gabinet, premier Gibson na wygnanie, niemieszanie się króla do polityki. Król musiał ulec, z chwilą kiedy zagraniczni posłowie odmówili swego poparcia. Nowa konstytucja zostawia królowi tylko prawo powoływania członków gabinetu; ci jednak odpowiadają bezpośrednio przed parlamentem. Ponieważ można wybierać tylko w zależości od określonej powierzchni posiadłości - większość tubylców pozostaje bez prawa głosu - cztery piąte ziemi należy już do obcokrajowców. Próba przewrotu Roberta W. Wilcoxa w roku 1890 nie powiodła się. Król zmarł następnego roku w czasie kuracji w San Francisco. Księżniczka Liliuokalani, nowa królowa, nadaremnie usiłowała przeprowadzić równe dla jej Hawajczyków prawo wyborcze. Biali reformiści naciskali na przyłączenie do USA. W styczniu 1893 roku dochodzi do podtrzymywanych zręcznie przez Amerykanów zamieszek, w czasie których nowy przewodniczący Rady Wykonawczej wytargował warunki przyłączenia do USA. Poseł amerykański Stevens przekazuje na własną rękę uznanie de facto przez Waszyngton rządu rewolucyjnego. Królowa oświadcza: "Ustępuję przed przemocą Stanów Zjednoczonych". Nowy prezydent USA Grover Cleveland otrzymuje z rąk ustępującego prezydenta Harrisona podpisany projekt protektoratu i poleca Jamesowi H. Blountowi zbadanie biegu wypadków na Hawajach. W rezultacie prezydent ofiaruje królowej przywrócenie jej praw w zamian za ułaskawienie rewolucjonistów, na co królowa wyraża swą zgodę. 4 lipca 1894 roku biali rewolucjoniści proklamują republikę. Nie powiodło się drugie powstanie pod wodzą Wilcoxa. Kiedy wybuchła wojna hiszpańsko-amerykańska, położenie strategiczne Hawajów - wojna o Kubę zaczęła się na Filipinach -przypieczętowało los wysp. W dniu 1 sierpnia 1898 roku Hawaje zostały definitywnie zaanektowane przez USA. Odnośny wniosek został przyjęty przez dwie trzecie Kongresu. W Honolulu rozbrzmiał po raz ostatni hymn narodowy, flagi zostały ściągnięte. Na zawsze. Co pozostało - to "Aloa oe". 60. Polemika i reklama Młody misjonarz, ojciec Damian, zaledwie wylądował na Molo-kai, poznał nie znane mu dotąd zjawisko, mianowicie "opinię publiczną", która prasę częściowo formuje i na nią wpływa. Gdy jego przełożeni wahali się z decyzją, czy powinni go na zawsze pozostawić na wyspie trędowatych, czy nie, opinia publiczna już zareagowała, zrobiła z niego bohatera, który dobrowolnie poszedł na wygnanie na zawsze. Publikacje na temat jego pracy misyjnej dostarczyły mu zawsze jakże potrzebnej pomocy materialnej. Mimo to ojciec Damian czuł się dotknięty, kiedy na przykład jego listy do rodziców były publikowane bez jego wiedzy i zgody. Pisze do domu: "Nie odpowiadałem wcześniej, ponieważ rozzłościłem się, iż w "Annales" opublikowano mój ostatni list. Mówi się teraz o mnie i po tamtej stronie w Ameryce. Pozwólcie sobie powiedzieć raz na zawsze, że nic w tej sprawie nie mogę zrobić. Chcę pozostać nieznanym dla świata". Fakt, że zaraził się trądem, znany był w Europie dzięki listowi biskupa Koeckmanna, który opublikowano w czasopiśmie "Misje Katolickie". Z prasy ludzie dowiedzieli się o egzystencji Ojca i o tych, którzy czuli się powołani do wspomożenia jego dzieła na rzecz trędowatych. Jednym z tych, którzy byli nie tylko poruszeni, ale także działali, był Hugh B. Chapman, anglikański proboszcz kościoła Świętego Łukasza, Camberwell w Londynie. W duchu dopiero dzisiaj dobrze nam znanego ekumenizmu założył on fundusz, do którego obok anglikanów winni wnieść swój wkład również protestanci i katolicy. Protektorem był katolicki arcybiskup Westminsteru, kardynał Henry Edward Manning. Energiczny Chapman umiał zręcznym kontratakiem odpowiedzieć na wrogie ustosunkowanie się współwyznawców. Na szczególnie złośliwy list jednego z nich, który nazwał ojca Damiana "bałwochwalczym księdzem" - obelżywy ten list został opublikowany w dzienniku "Tablet" - duchowny anglikański odpowiada lakonicznie: "Naprawdę żałosny jest Wasz list, i ma tylko jedno usprawiedliwienie: niedoścignioną głupotę. Idź, i ty czyń podobnie (Łk 10,37)". Naturalnie waleczny protestant nie zrobił tego. Przeciwnie, usiłował wykazać za pomocą licznych cytatów z Biblii, że trąd jest karą boską i każdy, kto lituje się nad tymi chorymi, działa wbrew woli Boga. Ta publicznie prowadzona polemika miała jednakże i swoje dobre strony: zaledwie w osiem dni zgromadził duchowny anglikański Chapman 675 funtów szterlingów; "Times" opublikował później jeden z jego listów, tak że mógł zebrać łącznie sumę 63 625 złotych franków. Ojciec Damian napisze później:. ..... Wasz przykład przemawia silniej za Waszym własnym Kościołem niż najpiękniejsze przemówienia i Bóg posłużył się nim, aby mi pozwolić iść naprzód na drodze mej ofiary". Damian de Veuster, jak wiemy, otrzymywał już poprzednio pomoce, poczynając od domu królewskiego, bogatych wyspiarzy - ludzi interesu, od nieznanych dobroczyńców z Europy, od dam z towarzystwa, wszystko to nie bez zderzenia się z hawajską opinią publiczną. Przy ostrym wietrze politycznym, jaki atakuje rząd i dmie teraz przede wszystkim w oblicze ministra Gibsona, prasa podchwytuje okazję i pyta, czy taka pomoc z Anglii jest rzeczywiście potrzebna, skoro Komitet do Spraw Zdrowia spełni swój obowiązek. Premier odpowiada w dzienniku rządowym "Pacific Commercial Advertiser" w kwietniu 1887 roku wyszczególniając wszystko, co Komitet zrobił dla trędowatych. W ówczesnych okolicznościach reakcja ministra jest zrozumiała: walczy w obronie rządu, a przede wszystkim o swoją własną głowę, aż do chwili gdy go zmiecie rewolucja czerwcowa. Obydwu duchownym chodzi o istnienie misji, której nadzwyczajne zagrożenie ze strony nowych władców widzą nie tylko biskup, lecz także jego przyjaciel ojciec Leonor. W liście do generała Zgromadzenia pisze ojciec Leonor tak, jakby się identyfikował z Gibsonem i był szczęśliwy, że w osobie ojca Damiana znaleziono kozła ofiarnego: "Na podstawie kłamstw, jakie ojciec Damian przekazuje do Anglii, otrzymuje on znaczne dary, a inne przyjdą jeszcze z Ameryki, przy czym dary i zapasy wszelkiego rodzaju nie są policzone. W swojej niecierpliwości pisze on w cztery strony świata, przy czym przesadza z nędzą materialną trędowatych, insynuuje zarzuty pod adresem misji, rządu i sióstr, jeżeli nie wyraża ich wprost. Dzienniki przypisują w większości jemu samemu - choć nie wynika to bezpośrednio z jego przedstawienia stanu rzeczy - to, co jest do zawdzięczenia królowi i jego premierowi..., którzy słusznie są urażeni". 61. Zazdrość we własnym obozie Kiedy ojciec Damian de Veuster otrzymuje czek, nie wie, jak się ma z nim obchodzić. Proponuje księdzu biskupowi, aby czek przesłać bezpośrednio jemu albo do banku, jeżeli ksiądz biskup Koeckmann zezwoli, aby część należności mogła opiewać na jego, Damiana, nazwisko. Wtedy mógłby w dowolnym czasie podejmować kwoty na różne zakupy dla chorych: "Ponieważ chodzi w większości o wkład protestantów, a nie katolików, zakładam, że w ten sposób można by uniknąć wszelkiego podejrzenia misji". Biskup nie chce mieć z tą sprawą nic do czynienia. Odsyła rzecz do prowincjała - ojca Leonora, gdyż pełni on również urząd prokuratora, a więc tego, kto jest odpowiedzialny za sprawy finansowe Zgromadzenia. Ojciec Leonor pisze: "Nie chcę mieć z tymi pieniędzmi nic do czynienia. Będziecie je zatem mieli do dyspozycji: proszę dobrze uważać na książeczkę czekową. Żeby jednak tym, którzy pozostaną - kiedy Bóg uzna za stosowne zabrać Was z tego świata - zaoszczędzić trudności, a może i złości, polecam Wam zrobić natychmiast testament na rzecz biskupa i przekazać mu wszystkie pieniądze, jakie mogłyby się znajdować w banku na Wasze nazwisko". Ojciec Leonor ma jednak jeszcze większe obawy: oto jakoby miały przyjechać na Molokai siostry anglikańskie z Wielkif Brytanii. Także i temu może być winien tylko ten ojciec Damian Sam de Veuster wspólnie z Duttonem żywi podejrzenie, że duchowny anglikański Chapman mógłby w jakiś sposób przez zakulisowe działanie mieć podobne plany w odniesieniu do doktora Mouritza. Te spekulacje wypowiada misjonarz otwarcie w liście do swego biskupa, z końcem stycznia 1887 roku. Mimo to ojciec Leonor użala się w kwietniu 1887, że misja jest teraz zmuszona wysłać siostry do Kalaupapa. Na temat ojca Damiana: "Zmusza on te biedne dziewczęta do tej ofiary przez swoją nieostrożną a nawet kłamliwą pisaninę. Przybyły one tutaj jednak przynajmniej częściowo do pielęgnowania trędowatych i nie ścierpią, że siostry anglikańskie przyjeżdżają z Anglii, aby je wyprzeć". Prowincjał nie wzmiankuje faktu, że ojciec Damian polecił, aby wszystkie jego listy przesyłać otwarte wpierw do ojca Leonora. Gorliwy przełożony musiał więc wiedzieć, że de Veuster nie ponosi żadnej winy! Również biskup z trudem znosi względy, jakie ten prosty misjonarz znajduje w świecie. Pisze do niego: "Widzę z niezadowoleniem, że dzienniki, które Cię podziwiają, przesadzają, przedstawiają stan rzeczy w fałszywym świetle, nie zdając sprawy z tego, co robi rząd i co robią inni. Misja ma także swój wkład. Uważam, że aby pozostać przy prawdzie, można Cię dość chwalić nie wyrządzając najmniejszej krzywdy bezpośrednio innym". Wydaje się, iż stare przysłowie, że w sprawach pieniężnych kończy się przyjaźń, ma również zastosowanie w odniesieniu do księdza biskupa Koeckmanna: "Proszę mi teraz pozwolić dorzucić kilka prozaicznych uwag do całej poezji otaczającej kolonię trędowatych na Molokai. Nie chcę w niczym uwłaczać sławie jej bohaterstwa, które słusznie zdobyło sympatię świata. Z mojej strony często się do tego przyczyniłem. Rzecz ma jednak i swoją prozaiczną stronę, kiedy chodzi o duże sumy pieniężne. Sądząc po tym, co można wyczytać w dziennikach, odnosi się ogólne wrażenie, że tylko Ty jesteś po stronie trędowatych, jak gdyby rząd nie miał z tym wszystkim nic do czynienia. To może słusznie sprawiać przykrość królowi, panu Gibsonowi i innym...". Następca ojca Damiana, ojciec Wendelin Móller, ocenia później postawę przełożonych w tej sprawie jednym jedynym zdaniem: "Oni byli zazdrośni". 62. Nowe zmartwienie Po obaleniu Gibsona Komitet do Spraw Zdrowia działa w nowej obsadzie. Doktor Nathaniel B. Emerson, jako protestant przepełniony ideą odosobnienia trędowatych, działa teraz twardo i energicznie. Misjonarze obawiają się, że także ich dwaj chorzy, Archambault i Burgermann, będą musieli pójść na wygnanie. Jesienią 1887 roku Komitet do Spraw Zdrowia wzywa ojca Archambault do stawienia się w szpitalu trędowatych "Kakaako", celem ostatecznego zbadania. Potem przełożeni decydują się wysłać ojca na Molokai "dobrowolnie" za jego zgodą. Biskup mianuje go proboszczem w Kalaupapa, aby go uczynić niezależnym od Kalawao, a więc od ojca Damiana. Ojciec Leonor prosi równocześnie: "Liczymy, że Wasza wielka miłość bliźniego pozwoli Warn dobrze się opiekować ojcem Grzegorzem". De Veuster nie może się teraz więcej skarżyć: ma spowiednika! Wprawdzie tylko do lutego 1888 roku, kiedy to chory misjonarz Archambault musi powrócić do szpitala "Kakaako" w Honolulu, gdzie umiera 12 listopada tego roku. Ojciec Damian jest znowu sam, bez duchowej pomocy. Wtedy właśnie otrzymuje kolejny list od przyjaciela, księdza Lamberta Conrardy'ego, który już od lat chce doń przyjechać. Biskup i prowincjał bronili się dotąd uzasadniając swoje stanowisko tym, że musiałby on wpierw zostać członkiem Zgromadzenia. Belg tego nie chce. Pisze do de Veustera: "Zobaczysz, że Leodyjczyk w krótkim czasie wiele dokona... Czyż nie mam prawa jako ksiądz diecezjalny przynajmniej na początek do uzyskania pozwolenia na poświęcenie się służbie trędowatym, oczywiście pod zwierzchnictwem biskupa Her-manna? Pewnie, nie gardzę nowicjatem, ale potrzeby innych wymagają, jak sądzę, mojego aktywnego działania". Jest zrozumiałe, że ojciec Damian naciska w tej sytuacji biskupa, aby zezwolił w końcu na przyjazd Conrardy'ego. Przed kilkoma laty diecezja miała wiele zmartwienia z jednym "obcym", a więc nie należącym do żadnej kongregacji księdzem. Ów irlandzki duchowny pojawił się nagle, zdobył zaufanie króla, wybudował szkołę, która się jednak zawaliła i jeden uczeń został nawet zabity. Zrozumiała jest zatem ostrożność biskupa Koeckmanna. Arcypasterz pozostaje twardy: "Rozumiem, że on chce jechać wprost na Molokai i tam odbyć swój nowicjat, ale to jest niemożliwe. Jeżeli po drodze do mnie chce jechać przez kolonię trędowatych, nie widzę żadnych przeszkód. Jeżeliby jednak chciał bezpośrednio się tam osiedlić, trudno do tego dopuścić, biorąc pod uwagę fakt, że nie należy do Zgromadzenia, jakkolwiek nie wątpię w jego dobre kwalifikacje". Ojciec Damian nie poddaje się tak prędko, nauczył się bowiem, że o wszystko trzeba walczyć i chyba nawet Opatrzność Boska musi w tym pomóc: "Potrzebuję go pilnie. Jeżeli nie wypowiecie wkrótce decydującego słowa, Conrardy pojedzie do Meksyku lub dokądkolwiek bądź i nigdy go już nie zobaczymy, ani ja ani Wasza Łaskawość, ani Zgromadzenie. Dlatego pokornie proszę o udzielenie mu pozwolenia na przyjazd tak szybko, jak tylko jest to możliwe...". Ostatecznie biskup ustępuje i pisze, 13 lutego 1888 roku, że zezwolił Conrardy'emu wyjechać natychmiast na Molokai. W liście z 26 kwietnia informuje generała Zgromadzenia, że żałuje, iż ustąpił i twierdzi, że to trędowaty misjonarz jest winien wszystkiemu. Ojciec Leonor informuje ze swej strony ojca Damiana, że na księdza biskupa spadł istny potop listów, w których współbracia skarżą się, że nie pozwolono im pójść na Molokai. Dlaczego zatem pisze się w dziennikach, że ojciec Damian i chorzy są skazani na to, by umierać bez sakramentów świętych, gdyż nikt nie chce im pośpieszyć z pomocą? 63. "Nigdy go nie opuszczę" Ksiądz Conrardy przybywa 15 maja 1888 roku do Honolulu, a 17 maja na Molokai. W stolicy pokazał dziennikarzom list ojca Damiana z prośbą o przyjazd. Prasa wnioskuje na tej podstawie (jak wiemy, nie całkiem bez racji), że gdyby sercanie z Picpus troszczyli się więcej i lepiej o swoich współbraci i trędowatych, pomoc z tak daleka byłaby niepotrzebna. Misja czuje się skompromitowana. Prowincjał, ojciec Leonor, ulży swemu sercu, pisząc do ojca generała: "Najgorszy z wszystkich - to ojciec Damian. Z powodu swego heroizmu wzbił się tak wysoko w niebo, że teraz nikt nie potrafi go ściągnąć z obłoków. Co do mnie - to ograniczam się do tego, że uwzględniam jego rachunki i milcząco wykonuję zlecenia. Ksiądz biskup koresponduje z nim i jego nowym przyjacielem. W odpowiedzi otrzymuje szturchańce, ba, obelgi, które każą obawiać się, że pochlebstwa, wychwalanie po tylu poświęceniach, tylu pracach i ofiarach, zabiorą mu całą jego zasługę:. Ksiądz biskup zrobi wszystko, co tylko możliwe, aby się pozbyć Conrardy'ego w ten sposób, że skieruje go do nowicjatu. Jednakże nie wierzę, aby Conrardy tam poszedł. On jest zbyt żądny sławy, która przyniosła ojcu Damianowi tytuł bohatera, tytuł, który jest najgorętszym życzeniem Conrardy'ego". Ale Conrardy wcale nie jest taki. Urodzony 12 lipca 1840 roku w Liege, więc w równym wieku co de Veuster, studiował u jezuitów. Po przyjęciu święceń kapłańskich pielęgnował chorych w czasie epidemii, dawał im wszystko, co miał, nawet własne łóżko, i uważał, że męczeństwo jest dla niego osobiście najlepszą drogą do nieba. Od roku 1873 misjonarzował wśród Indian w Rocky Mountains. Wywarł na Indianach tak silne wrażenie, że ci go nie oskalpowali, kiedy nadarzyła się ku temu odpowiednia okazja. Kiedy cztery lata później z Roczników Rozkrzewiania Wiary dowiedział się o Molokai, postanowił pojechać do ojca Damiana. Osiągnął cel po jedenastu latach. Biskup skarży się jeszcze raz w październiku i żałuje, że w przypadku Conrardy'ego ma związane ręce: "Swoimi przymilnymi manierami zdobył sympatię i podziw trędowatych do tego stopnia, że większość przeklinałaby mnie, gdybym go zwolnił wbrew ich woli. Zresztą robi rzeczywiście wiele dobrego. Nie jest zbyteczny nawet w przypadku trzeciego księdza, który przybędzie na Molokai. Conrardy sprawował wszystkie posługi duszpasterskie w szpitalu przez kilka tygodni, od czasu kiedy ojciec Damian nie był w stanie ich pełnić z powodu postępów choroby. Robi wszystko, aby się nabawić trądu". Ksiądz Conrardy uważa tak samo i prosi w liście do przyjaciół, aby się modlili za niego. W zakończeniu pisze: "Co to za człowiek, ten ojciec Damian. Co za aktywność! Co za bezinteresowność i dobroć! Przysiągłem sobie, że go nigdy nie opuszczę". Nie robi też tego, lecz pozostaje po śmierci swego pierwowzoru jeszcze przez sześć lat na Molokai. Potem w Chinach znajduje opuszczonych trędowatych, których los bierze sobie do serca. Studiuje jeszcze medycynę, aby zadośćuczynić przepisom chińskim, zbiera pieniądze w czasie rozległych podróży żebraczych po Europie, aż wreszcie osiedla się w roku 1908 na wyspie Sek-Lung blisko Kantonu, gdzie gromadzi wokół siebie trędowatych. Tak jak ojciec Damian - jego ideał -pielęgnuje z oddaniem chorych. Umiera w 1914 roku na zapalenie płuc; owinięty w matę pochowany został między dwoma trędowatymi. 64. Smutek i melancholia Nie uszło uwagi spostrzegawczego lekarza, doktora Mouritza, że w latach 1887 i 1888 zmienił się charakter jego pacjenta, poprzednio pogodnie usposobionego i żartobliwego. Często siedzi on teraz bez ruchu na swojej cienistej werandzie i patrzy odrętwiałym wzrokiem w próżnię. Jest to typowa postawa trędowatych w końcowym stadium. Lekarz stawia do tego jeszcze diagnozę innej formy melancholii: "melancholia religio-sa", lęk kapłana, że nie jest godny nieba. Ta obawa wydaje się w pewnym stopniu uzasadniona, gdyż jego przełożeni, zastępcy Boga na ziemi, wytykają mu wciąż nowe wady charakteru. Czy Bóg będzie łaskawszym sędzią? Pomimo napadów smutku, chory wierzy w to usilnie. "Wkrótce warstwa zielonej murawy będzie pokrywać moje ciało, wtedy z wszystkim będzie lepiej" -mawiał często. Zarówno ojciec Leonor jak i biskup nie szczędzili mu złych słów w tych ostatnich miesiącach. W liście z 8 lutego 1887 roku pisze prowincjał do ojca generała: "Ileż osiągnął pochwał, przełknął je i upojony nimi staje się teraz niebezpieczny...". Trzy tygodnie później otrzymuje zganiony pismo swojego prowincjała z następującymi uwagami: "Ponieważ wbrew mojej woli jestem Ojca przełożonym, jestem również wbrew woli zobowiązany powiedzieć rzeczy, które przy Ojca temperamencie znosi się ciężko... Proszę, aby Ojciec zechciał przyjąć wszystko tak, jak ja to osądzam, bez goryczy i zaciętości, bez najmniejszej myśli, że to po to, aby Ojca zmartwić, lecz jedynie dla naszego wspólnego największego dobra...". Jeszcze raz zapłonęła w chorym chęć życia i oderwała go od jego kłopotów. Z początkiem 1888 roku potężna wichura zniszczyła wieżę kościoła Świętej Filomeny. Chociaż ojciec Damian obawia się, że jest zbyt chory, aby podjąć fizyczną pracę - już wkrótce można go znaleźć na placu budowy. Niedługo po katastrofie przychodzą dwa wspaniałe tabernakula - dary z USA dla dwu kościołów, w Kalawao i Kalaupapa. Kiedy te kosztowności zostają ustawione, ojciec Damian jest rozczarowany. Tabernakulum dla Świętej Filomeny okazuje się za duże i zbyt masywne, jak na skromny dom Boży! Ponieważ jednak kościół ma być tak czy tak powiększony, nic prostszego, jak powiększyć go od zaraz i tym razem wybudować z kamienia. Jest kilka namiętnych dyskusji między pasjonującym się budowniczym kościołów i Duttonem - a potem chorzy wspólnie z ojcem Damianem i murarzem biorą się do roboty. W tym czasie kończy się również budowę wodociągu - królewskiego podarunku - dla Kalaupapa. Kiedy ojciec Corneille Limbourg przybywa z końcem roku na wizytację Molokai, widzi ku swemu zdumieniu chorego ojca Damiana pracującego na dachu kościoła: "Gdybyście mogli zobaczyć, z jaką dziką energią prowadzi roboty, wydaje rozkazy murarzom, cieślom i robotnikom - wszyscy są trędowaci. Można by powiedzieć: oto człowiek w swoim żywiole i całkowicie zdrów". Ojciec Limbourg nie widzi, że coraz trudniej przychodzi ojcu Damianowi skoncentrować się i swoją pracę doprowadzić do końca; człowiek w wyścigu z czasem i śmiercią. 65. Światło w ciemności Kiedy ojciec Damian de Veuster przeżywa, cierpiąc, swoją osobistą kalwarię, jest mu jeszcze dana wielka radość. Malarz angielski Edward Clifford, przekonany protestant, otwarty na wszystko co piękne i wielkie, czytał o ojcu Damianie. Poruszony głęboko losem trędowatych, szukał w Indiach skupisk tych nieszczęśliwych. Teraz, w czasie podróży powrotnej, chce zboczyć z trasy, aby spotkać się z belgijskim misjonarzem na Molokai. W Honolulu wsiada na regularny statek trędowatych "Mo-koli'i". Noc spędza na pokładzie, toteż w porannym brzasku spostrzega skały Molokai, które dla niego wyglądają "bardzo uroczyście i mało strasznie". Lądowanie przychodzi ciężko. Zarówno w Kalaupapa jak i w Kalawao rozbijanie się fal jest tak silne, że statek podpływa na redę, a chorych trzeba łodziami dostarczyć na brzeg. Ciemna postać, której twarz skrywa cień szerokiego słomianego kapelusza, stoi na brzegu, w podnieceniu daje znaki i sygnały. "Ojciec Damian" - mruczy z respektem sternik łodzi. Kiedy wielka fala wyrzuca w końcu łódź na brzeg, wyskakuje z niej Anglik, chwyta wyciągniętą dłoń księdza i mocno nią potrząsa. Po serdecznym powitaniu - obydwaj mężczyźni mają uczucie, że zawsze się znali - przygotowują się do drogi do osady. Gdy Edward, jak go ojciec Damian od początku nazywa, chce się jeszcze raz odświeżyć w morzu, ksiądz siada obok na rafie, aby czytać, modlić się i być z Bogiem. Później odpowiada z ożywieniem na wszystkie pytania, jakie mu stawia towarzysz w drodze do wsi trędowatych. Artysta wyobrażał sobie Kalawao jako przedmieście piekła. Teraz jest w najwyższym stopniu zdumiony z powodu czystych domów, otoczonych małymi ogródkami. Widzi przyjaznych ludzi, którzy w sposób widoczny promienieją radością i pokojem: jest to dla niego sprawiający ulgę kontrast w zestawieniu z okropnościami, które omal nie pokonały go w indyjskich osiedlach trędowatych. Obserwuje, jak Hawajczycy siedzą na swoich progach, zabawiają się, zagadują przechodzących, ugniatają swoją "poi", albo też jadą na małych koniach z Kalawao do Kalaupapa. Stary mężczyzna, którego odwiedza w szpitalu, wywiera na nim szczególne wrażenie, kiedy zapewnia, że jest po prostu wdzięczny za swoją chorobę, gdyż ochroniła go przed wieloma cierpieniami. Światowy podróżnik przywiózł z sobą wiele podarunków, między innymi z Indii cały ładunek balsamu Gurjim otrzymywanego z pewnego gatunku drzewa rosnącego na wybrzeżach Birmy. Ojciec Damian z uprzejmości poddaje się natychmiast nowej kuracji i zapewnia, że ta mu dobrze robi. Inni chorzy tracą wkrótce zainteresowanie dla tej nowej "medycyny". Tym większe ożywienie wywołują pozostałe podarunki, które artysta obok darów pieniężnych i okazów przyrodniczych przywiózł przez morze. Damy z angielskiego towarzystwa rywalizują z sobą, chcąc zgotować choremu misjonarzowi w ostatnich miesiącach jego życia tyle radości, ile tylko jest możliwe: lady Mount-Temple przysyła szkic słynnego obrazu Shielda "Dobry Pasterz". Lady Maude Stanley ufundowała dla kościoła w Kalawao stacje Drogi Krzyżowej. Lady Grosvenor i lady Airly przekazały przez Clifforda srebrne naczynia. Najpiękniejszy dar dla ojca Damiana - to akwarela Burne--Jonesa, przedstawiająca świętego Franciszka z Asyżu z jego stygmatami. Ten obraz Damian zatrzymuje i zawiesza go własnoręcznie w swoim pokoju. Trędowaci są zachwyceni - nie tylko dzieci - darem lady Caroline Charteris: katarynką, mogącą zagrać czterdzieści różnych melodii, i magiczną latarnią, pokazującą sceny biblijne. Clifford sam obsługuje to cudo za pierwszym razem, a ojciec Damian objaśnia pobożnie zdziwionej ciżbie odpowiednie sceny. W Boże Narodzenie 1888 roku chorzy sami wystawiają niektóre sceny biblijne - w przerwach gra katarynka. Wspaniałe święto! Radośnie śpiewają Hawajczycy dla gości z Anglii "Adeste Fideles" (Zbliżcie się wierni), i hymn trędowatych. 66. Przyjaźń z malarzem Clifford mieszka w domku gościnnym wybudowanym przez Komitet do Spraw Zdrowia. Jada wprawdzie często razem z ojcem Damianem i księdzem Conrardym, jednak przy osobnym stole dla siebie samego. Dla ostrożności ogranicza swoje posiłki do keksów i świeżych owoców. Po jedzeniu przychodzi najpiękniejszy dla niego czas. Wchodzi za Ojcem na pierwsze piętro, gdzie chory zajmuje miejsce w fotelu na balkonie. Tu artysta maluje 49-letniego Damiana, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zakończy w najbliższych miesiącach swój ziemski bieg życia. W tym momencie cały jest zaabsorbowany ukończeniem dachu kościoła Świętej Filomeny. Malarz snuje myśli: Ten duży, silny mężczyzna, z czarnymi kędzierzawymi włosami, krótką siwiejącą brodą, musi wzbudzać głęboki szacunek. Trąd zaczyna go szpecić, jednakże jeszcze nie do tego stopnia, żeby nie oglądać z radością jego oblicza, które promienieje inteligencją i dobrocią. Jedynie ten, kto spogląda krytyczniej niż artysta, widzi zniekształconą już twarz i brakujące brwi, większe ponad miarę uszy, zapadnięty nos. Tak widzi siebie ojciec Damian i mówi ze smutkiem, iż nie wiedział, że już tak szpetnie wygląda. Clifford, który namalował chorego z profilu i tak korzystnie jak tylko to możliwe, proponuje, aby kopię tego obrazu wysłać bratu. Ojciec Damian wzbrania się uzasadniając, że widzieć go takim zmartwiłoby tylko ojca Pamfilusa. Chory najczęściej odmawia brewiarz, kiedy przyjaciel go maluje. Dużą też wagę przywiązuje Ojciec do tego, aby mu pokazać swoje książki rachunkowe, z których wynika, że wszystkie dary są równomiernie rozdzielone między katolików i protestantów. I oto przychodzi pożegnanie. Ojciec Damian daje malarzowi obrazek z zasuszonymi kwiatami z Jeruzalem, na którym napisał: "Edwardowi Cliffordowi od jego trędowatego przyjaciela Józefa Damiana de Veuster". W Biblii swego gościa wpisuje: "Byłem chory, a on mnie odwiedził". W Sylwestra 1888 roku o świcie Anglik opuszcza wyspę. Skazany na śmierć nie mógł odmówić sobie przyjścia na pożegnanie do portu. I oto stoi sam jeden w szarym półmroku poranka w czarnej, o wiele za obszernej sutannie. Powoli wschodzi słońce i ozdabia góry, aż wreszcie Molokai tonie w złotej mgle. 67. Radość z powodu fajki z pianki morskiej Nowy, ostatni rok rozpoczyna się dobrze dla ojca Damiana. Ku swojej wielkiej radości otrzymuje od biskupa wielką fajkę z pianki morskiej i mały list: "Dziękuję za życzenia noworoczne. Ze swej strony życzę Ci wielu jeszcze lat szczęścia duchowego i dobrego fizycznego samopoczucia na tym świecie - jak dalece zezwoli na to najświętsza wola Boża - i nagrody w niebie. Szatan uczyni zawsze, co tylko możliwe, aby wystawić dobre dzieła na niebezpieczeństwo, siejąc tu i tam niezgodę. Chcemy jednak z całego serca żywić nadzieję, że litościwy Pan pomoże nam w chwilach słabości, abyśmy doprowadzili wszystko do dobrego zakończenia. Pełni ufności wznosimy oczy ku niebu i modlimy się za całą misję, nie zapominając o Tym, na którego barkach spoczywa ciężar odpowiedzialności we wszystkich trudnościach. Serdecznie Cię pozdrawiam in sacris cordibus. Hermann". Prowincjał dostarcza tytoń do fajki i zapytuje, czy dokonał właściwego wyboru, gdyż chciałby zaopatrywać ojca Damiana nadal w tytoń. Dobre życzenia nie sygnalizują trwałego pokoju, tylko krótki rozejm. Tym razem chodzi o kościół w Kaiaupapa, który ma być pod opieką ojca Wendelina Mollera jako proboszcza i równocześnie duszpasterza sióstr. Jakkolwiek ojciec Wendelin jest zupełnie niezależny od ojca Damiana, to jednak chory ma zawsze swoje własne zdanie i miesza się głównie do wszystkiego, co dotyczy odbudowy zniszczonego przez burzę we wrześniu 1888 roku kościoła w Kalaupapa. Ku jego wielkiej radości daje się zrealizować jego życzenie - siostry przyjeżdżają na wyspę. Protestancki bankier z Honolulu B.C. Bishop zawiera z rządem umowę, że wybuduje w Kalaupapa dom dla trędowatych dziewcząt. Stawia jednak warunek, że siostry muszą tym domem kierować. Matka Marianna - znamy ją już jako dobrodziejkę i przełożoną franciszkanek - stosuje się chętnie do życzenia i stawia siostry do dyspozycji. Ojciec Damian powie uspokojony, że teraz może umierać w nadziei, że siostry potrafią z pewnością lepiej prowadzić nadal dzieło, niż on byłby to w stanie zrobić. Chory otrzymuje w międzyczasie duże sumy od pastora Chapmana z Londynu. Te pieniądze są powodem, że biskup pisze list, iż chętniej dowiedziałby się od ojca Damiana niż z prasy, na jaki cel mają pójść te pieniądze. List jest utrzymany w bardzo ostrym tonie, rani chorego tak bardzo, że odpowiada on, iż nigdy nie sądził, że tak głęboko upadł w ocenie swoich przełożonych. Damian wykorzystuje teraz resztkę pozostałych mu sił, aby pchnąć naprzód budowę nowego kościoła Świętej Filomeny. 68. "Pozdrawiam wszystkich przyjaciół" Chory może jeszcze odprawiać Mszę świętą. W liście do swego brata, z 12 lutego 1889 roku, żegna się z nim i będącym jeszcze przy życiu rodzeństwem: "Z powodu choroby, którą mi Bóg zesłał, nie mogę więcej tak dużo pisać jak wcześniej ani do Ciebie ani do rodziny. Wy natomiast musicie pisać do mnie tak często jak przedtem, a właściwie jeszcze częściej... Jestem nadal szczęśliwy i zadowolony i jakkolwiek choroba postępuje, mam tylko jedno życzenie, wypełnić najświętszą wolę Boga... Przy ołtarzu, do którego mogę jeszcze codziennie przystąpić (jeżeli nawet z pewnymi trudnościami), nie zapominam o żadnym z Was: i Was proszę, módlcie się za mnie, gdyż spokojnie zbliżam się do grobu. Panie, daj mi siły do przetrwania cierpienia i daj mi łaskę dobrej śmierci. Wasz kochający Was brat zakonnik J. Damian de Veuster". Właśnie w ostatnich miesiącach chory czuje się bardzo związany ze swoją rodziną w domu i cierpi z tego powodu, że brat tak mało pisze. W ostatnim pozdrowieniu do zakonnicy, znajomej jego rodziny, zdobywa się na odwagę, aby zapytać, czy jego milczący brat Pamfilus nie wstydzi się swego trędowatego. W połowie lutego chory, na życzenie biskupa, robi porządek w swoich księgach. Jego stan pogorszył się nagle. Obok bolesnego zapalenia jelit cierpi na straszliwy kaszel; na rękach i na stawach palców ukazuje się szczególnie złośliwy trąd. Zaledwie może oddychać, toteż leży czuwając w ciągu nocy i dopiero nad ranem zapada w sen na jedną, dwie godziny. Od światła dziennego bolą go oczy. Oprócz tych wszystkich cierpień cielesnych musi jeszcze przeżyć i to, że przynoszą mu plotki o jego jakoby niemoralnym sposobie życia. 28 lutego dyktuje ostatni list do Clifforda: "Twój list z 24 tego miesiąca, z którego płynie tyle współczucia, był dla mnie olbrzymią pociechą w moim stale się pogarszającym położeniu. Usiłuję znosić możliwie bez skargi męki, które niesie z sobą choroba, a które można znacznie wcześniej przewidzieć - wszystko dla dobra mej duszy. Ten rodzaj próby jest środkiem, którym posługuje się Opatrzność Boża, aby uwolnić duszę od wszystkich ziemskich związków i aby wzmóc pragnienie, iżby tak prędko, jak to tylko możliwe, być złączonym z Nim - prawdziwym Życiem. W Twojej długiej podróży powrotnej nie zapomnij o tym małym odcinku, który przeszliśmy razem i że zobaczymy się w królestwie Naszego Ojca. Za Twym pośrednictwem pozdrawiam wszystkich przyjaciół, którzy stoją przy mnie blisko i za których modlę się regularnie. Szczęśliwej podróży, mój kochany Przyjacielu, i do zobaczenia w niebie. J. Damian". 69. Czy sprawiłem wam kłopot? Przy swoim porywczym temperamencie cierpi ojciec Damian aż do ostatka. Ponieważ kontakt z otaczającymi go ludźmi staje się w tych pozostałych mu jeszcze tygodniach jeszcze ważniejszy niż poprzednio, prosi pewnego dnia dwie siostry, aby spożyły z nim posiłek. Prosi je tak stanowczo, że w końcu ustępują. Wykroczyły w ten sposób przeciw nakazowi posłuszeństwa: ich przełożona w Honolulu zakazała im najsurowiej jadać razem z chorymi. Już następnego dnia przychodzi do Kalaupapa ich gospodarz całkowicie skruszony, aby je prosić o wybaczenie. O tych ostatnich dniach opowiada siostra Leopoldyna: "Jedyną małą salę w naszym klasztorku w Kalaupapa urządziłyśmy na kapliczkę, w której przechowywano Przenajświętszy Sakrament. Ponieważ ojciec Damian był trędowaty, nie wchodził nigdy do tego pomieszczenia. Pewnego dnia chciałam osuszyć dla dzieci naszego domu kilka pięknych ptasich piór. Aby je na sznurku wywiesić na zewnątrz, musiałam iść poza dom: nasza czcigodna matka przełożona zezwoliła tam założyć mały ogródek kwiatowy. Kiedy tam przyszłam, zobaczyłam ojca Damiana klęczącego w głębokiej modlitwie na kupie gnoju (z tego miejsca widać przez okno tabernakulum) i adorującego Przenajświętszy Sakrament w naszej małej kaplicy. Widok wzruszył mnie do łez. Gdy Ojciec spostrzegł moje wzruszenie i zapytał mnie w swojej miłości bliźniego i skromności, czy sprawił mi kłopot, czułam się jeszcze bardziej wstrząśnięta". Z końcem lutego Damian de Veuster sporządza testament. Z jednym tylko wyjątkiem zapisuje wszystko biskupowi. Konia o-trzymuje ksiądz Conrardy. W marcu przybywa specjalista w dziedzinie trądu, Prince A. Morrow, z Nowego Jorku i prosi Ojca o poinformowanie na temat historii jego choroby. Ojciec Damian dyktuje Duttonowi sprawozdanie obejmujące około 100 linii. Przy tej okazji w obecności swego wiernego pomocnika wzywa Boga na świadka, że nigdy nie miał stosunku seksualnego z kobietą. W towarzystwie lekarza jest także fotograf, który ma wykonywać naukowe fotografie chorych. Fotografuje twarz i całą postać zniszczone straszliwie przez chorobę. Goście instynktownie czują, że umiera tu nie tylko jeden spośród licznych trędowatych. Ten człowiek został wybrany, aby swoim życiem i cierpieniem zwrócić trędowatym i wygnanym ich godność! To on swoim życiem i działaniem zdjął z nich starotestamentowe przekleństwo, uczynił z trędowatych ludzi i bliźnich. Wreszcie i ojciec prowincjał zdobywa się na ustępstwa. Dnia 18 marca 1889 roku wysyła list do ojca Damiana, w którym powiada, że wprawdzie on - Damian - ma twardą głowę, ale dobre serce, zatem trzeba mu wybaczyć. Bóg niechaj będzie świadkiem sympatii, jaką żywi dla niego, ale również i zmartwienia się jego smutnym położeniem. Chciałby mu pomóc. 70. W przededniu śmierci Pomimo wielkich bólów chory jest jeszcze stale na nogach. 23 marca musi się wreszcie położyć na sienniku w swojej sypialni. Nie ma bielizny na zmianę, nie ma prześcieradła. Trzęsąc się z gorączki kładzie się otulony w koc; dopiero jego przyjaciele przygotują dlań łóżko. W końcu uda się im go namówić, aby zajął swoje łoże. Mimo że jego dłonie do końca zostały oszczędzone przez trąd, nie może teraz odprawiać Mszy świętej z powodu ogólnej słabości. Jego następca, ojciec Wendelin Móller, tak opisuje ostatnie dni: "Od 28 marca ojciec Damian nie opuścił swego pokoju. Tego dnia uporządkował rachunki i z chwilą, kiedy je podpisał, powiedział do mnie: "Jakże jestem szczęśliwy, że oddałem teraz wszystko w ręce księdza biskupa. Umieram zupełnie ubogi, nie mam nic". Od tego dnia już nie opuszcza łóżka. W sobotę 30 marca przygotowuje się do śmierci. To było naprawdę budujące widzieć go: promieniał szczęściem, kiedy wysłuchałem jego spowiedzi generalnej (spowiedź z całego życia) i kiedy sam wyspowiadałem się przed nim; wtedy odnowiliśmy nasze śluby. Następnego ranka przyjął Wiatyk. W ciągu dnia był wesoły i pogodny jak zwykle. "Zobaczcie moje ręce - mówi - wszystkie rany zamykają się, a strup robi się czarny; to znak bliskiej śmierci, o czym dobrze wiecie. Zobaczcie moje oczy; widziałem tak wielu umierających trędowatych, iż się nie mylę, że śmierć jest bardzo blisko. Chętnie bym jeszcze raz zobaczył naszego biskupa, lecz dobry Bóg wzywa mnie, abym z Nim obchodził Wielkanoc. Za to niech będzie Bóg uwielbiony". 2 kwietnia otrzymuje z rąk księdza Conrardy'ego Ostatnie Namaszczenie. Mówi o wybawieniu, które zostaje mu jeszcze odmówione. "Nawet święci i męczennicy muszą się czasami ćwiczyć nieco w cierpliwości" - zauważa Rudolf Meyer, który zszedł z Pali w dolinę, aby jeszcze raz ujrzeć przyjaciela. Chory podkreśla swoje szczęście, że jest otoczony księżmi, mówi o siostrach franciszkankach, które będą się opiekować trędowatymi. Jacques Sinnet jest jego bezinteresownym pielęgniarzem. Przed ośmioma miesiącami przez Komitet do Spraw Zdrowia zaangażował się jako pielęgniarz. Początkowo załatwiał korespondencję ojca Damiana, kiedy ten musiał przejść na dyktowanie z powodu złego stanu oczu. Teraz troszczy się o chorego dosłownie dzień i noc. Bóg wystawia cierpliwość chorego jeszcze na próbę: ojciec Damian znowu trochę przychodzi do siebie. Siostry odwiedzają go, trędowaci są jak zwykle dzień i noc wokół niego. Dopiero późno wieczorem robi się ciszej. Na plebanii bije godzina jedenasta. Chory podnosi się z trudem i prosi ochrypłym głosem "brata Jakuba", jak nazywa swego pomocnika, aby rozpoczął modlitwy przygotowawcze do Komunii świętej. Ojciec często podnosi wzrok na obraz świętego Franciszka. Piętnaście po dwunastej pielęgniarz budzi księdza Conrardy'ego, który idzie do kościoła, aby przynieść Najświętszy Sakrament. Sinnet mu towarzyszy, świeci przed nim swoją latarnią, aż przystąpią do łoża chorego. W pocieszającym świetle świecy w największym skupieniu chory przyjmuje Komunię. Przed otwarte okno wdziera się zapach kapryfolium. Nowy lekarz kolonii doktor Swift jest niezadowolony z "trudnego pacjenta". Nawet w tym dniu, 11 kwietnia, kiedy gorączka nagle niebezpiecznie podskoczyła, lekarz nie może nakłonić chorego, aby wziął przynajmniej chininę. W sobotę, 13 kwietnia 1889 roku, stan ojca Damiana staje się beznadziejny. Lekarz przygotowuje kamerę, bo chce zrobić zdjęcia łoża śmierci. On też zrozumiał, że tu umiera człowiek niezwykły, „bardzo ludzki", święty. Jak zwykle, o północy ojciec Damian przyjmuje Komunię; mówi o dwu postaciach stojących przy jego łóżku, jedna przy głowie, druga u nóg. Sinnet nie widzi ich, Ojciec nie wymienia ich imion. 71. Pod pandanusowym drzewem W sobotę wieczorem trędowaty Hutchinson, tymczasowo rezydujący superintendent, odwiedza po raz ostatni swego duchowego przyjaciela Damiana. Znajduje go w jego pokoju - siedzi na krześle zawinięty w koc. Chory dziękuje wiernemu współpracownikowi za wizytę i mówi, iż spodziewa się, że Wielkanoc spędzi w niebie. "Kiedy go opuszczałem, był spokojny, cierpliwy i całkowicie świętej woli Boga oddany" - pisze Hawajczyk później. Ojciec Wendelin przychodzi i żegna się z chorym, gdyż musi się udać do Kalaupapa, aby odprawić niedzielną Mszę świętą. Chory nie może już mówić. Ściska serdecznie rękę księdza; "W jego oczach mogłem rozpoznać wyraz pokory, radości i zadowolenia". Jest Niedziela Palmowa. Proboszcz z Kalaupapa nie może w ciągu nocy powrócić do Kalawao. Poniedziałek 15 kwietnia 1889: już bardzo wczesnym rankiem ojciec Wendelin otrzymuje wiadomość od księdza Conrardy'ego, że koniec jest bardzo bliski. W drodze powrotnej spotyka proboszcz drugiego posłańca, który mówi, że ojciec Damian już nie żyje. Umarł cicho w ramionach Sinneta "uśmiechając się jak dziecko, kiedy zasypia". Kiedy ojciec Wendelin przychodzi, zmarły jest już odziany w liturgiczne szaty. Przez cały dzień Hawajczycy trzymają straż przy umarłym. "Siostry franciszkanki ozdobiły wnętrze trumny białym, a samą trumnę czarnym jedwabiem i przykryły białym wieńcem - opowiada o pogrzebie nowy proboszcz z Kaiawao. -Szliśmy obok nowego kościoła na cmentarz. Przed konduktem żałobnym niesiono krzyż, za nim szli muzycy i członkowie bractwa, za nimi trumna, którą niosło ośmiu biało ubranych trędowatych. Za trumną szedł razem z księdzem Conrardym i ministrantami ojciec Móller, który też odprawił Mszę świętą żałobną. Brat Józef i brat Jakub (Dutton i Sinnet) towarzyszyli chłopcom-sierotom, a mężczyźni wioski zamykali pochód." W cieniu kościoła spędził ojciec Józef Damian de Veuster pierwsze noce na Molokai. Tu też został pochowany, pośród blisko dwóch tysięcy innych zmarłych, z twarzą ku kościołowi Świętej Filomeny, tak jak sobie tego życzył, pod pandanusowym drzewem... 72. Brat jest w kolejce Ani ojciec Leonor ani ksiądz biskup Koeckmann nie brali udziału w pogrzebie ojca Damiana. Co prawda ksiądz biskup celebrował po czternastu dniach w Honolulu uroczyste Requiem, w którym uczestniczyło wiele wysoko postawionych osobistości. Przy tej okazji uznał zmarłego za godnego miana bohatera i męczennika miłości bliźniego. Po śmierci brata i ojciec Pamfilus staje się po raz pierwszy przedmiotem zainteresowania opinii publicznej. W liście do "Timesa" pisze on o funduszu, który już zebrano w Belgii, aby umożliwić kontynuację dzieła ojca Damiana. Przełożeni zakonni żądają od ojca Pamfilusa w 1895 roku, aby uczestniczył bezpośrednio w dziele swego brata i udał się na Molokai. W związku z tym Zmarły niejako raz jeszcze mówi o biblijnej parze braci Ezawa i Jakuba, którą warto naśladować: starszy może się przymierzyć do dzieła młodszego. Przełożeni mają dobre podstawy dla tej decyzji. Po pierwsze: dzięki nazwisku de Veuster można by łatwiej podtrzymać zainteresowanie dziełem ojca Damiana, po drugie: można by się rozstać z księdzem Conrardym. Duchowny ten, żywy wyrzut Zgromadzenia, nie jest lubiany ani przez ojców ani przez siostry, chce jednak pozostać na Hawajach. W końcu poddaje się, aby -jak to już wiemy - opiekować się później trędowatymi w Chinach. Kiedy ojciec Pamfilus przybywa w grudniu do Kalawao, ma 58 lat: miły, skromny, uczony, brak mu jednak jakiegokolwiek doświadczenia misyjnego. Czuje się nieużyteczny i zbędny na Molokai i chce wracać do Europy. Ojciec Leonor nakazuje: musi pozostać, aby ojciec Moller miał spowiednika! Ojciec Pamfilus okazał się jednak równie uparty jak jego brat i wymógł na przełożonym swój powrót do Belgii. Z początkiem 1897 roku ojciec Pamfilus otrzymuje pozwolenie na powrót; późnym latem jest znowu w Leuven. W 1909 roku święci swoje złote gody kapłańskie i wkrótce umiera. Prosty, pokorny człowiek, który nigdy nie korzystał w najmniejszym stopniu ze sławy i rozgłosu swego brata. 73. Oszczercy nie poddają się Edward Clifford i pastor Chapman po otrzymaniu wiadomości o śmierci ojca Damiana inicjują w Anglii zbiórkę pieniężną. Celem tego "Funduszu pamięci ojca Damiana" pod patronatem księcia Walii i kardynała Manninga mają być: leczenie trądu w Wielkiej Brytanii, badania naukowe w koloniach angielskich i postawienie pomnika ku czci ojca Damiana w Kalawao. Na fali narodowego uniesienia przechrzczono wnet wzmiankowany fundusz na "Fundusz trądowy". Pomnik, krzyż z czerwonego granitu z wykutym w białym marmurze portretem ojca Damiana, przywieziono na Hawaje w roku 1891. W związku z zamieszkami politycznymi postawiono go dopiero po obaleniu monarchii, we wrześniu 1893 roku. Wielu białych na Hawajach widzi w aneksji ich kraju przez USA nową szansę dla protestantyzmu. Jednym z nich jest pastor Charles McEwen Hyde. Zajmował się intensywnie trądem i uważa go za następstwo grzechu. Dla bojowego duchownego sława ojca Damiana, która w każdym razie przypada Kościołowi katolickiemu, jest szczególnie ciężka do zniesienia. Ta niemożność skłania go do napisania do niejakiego pastora Gage, w Kalifornii, złośliwego listu. Pisze w nim o ojcu Damianie: "Jego stosunki z kobietami były wszystkim innym tylko nie czystą sprawą". Pastor Gage opublikował list. Bardzo już znany w tym czasie pisarz Robert Luis Stevenson odpowiada Hydemu listem otwartym, przedrukowanym także między innymi w dzienniku "Elene" w Honolulu. Pastor Hyde musi się teraz bronić przed miejscową opinią publiczną. Aby się odciążyć, wyszperał jeszcze raz starą historię pomyłki "Fabian-Damian". Współbracia ojca Damiana, lekarze i Józef Dutton bronią czci wielkiego Zmarłego, ale złośliwe plotki utrzymują się aż do XX wieku. 74. Święty wygląda lepiej z daleka Już wkrótce po śmierci ojca Damiana, generał sercanów z Picpus, ojciec Bousquet, apeluje do biskupa Koeckmanna i ojca Leonore'a o gromadzenie wszystkich faktów, potrzebnych do ewentualnej późniejszej kanonizacji. Uciążliwy obowiązek dla obydwu duchownych, zwłaszcza na tle omawianych wydarzeń. Ojcowie nie chcą odmówić Zmarłemu oczywistych zalet, uważają jednak, że wady ojca Damiana były za wielkie dla takiego wyróżnienia. Ojciec Corneille Limbourg prowadzi z polecenia księdza biskupa poszukiwania, podziwia poświęcenie się swego współbrata. Przy najlepszej jednak woli nie może on w życiu de Veustera odkryć nic nadzwyczajnego: błędy, cnoty -nic więcej. Razem z ojcem Móllerem wypytują siostry franciszkanki. Proszą Józefa Duttona, aby spisał swoje wrażenia odnośnie do charakteru ojca Damiana. Obydwaj duchowni uważają oczywiście za "nieroztropne wypytywać księdza Conrardy'ego i innych, gdyż mogłoby się okazać, że brak im niezbędnej dyskrecji". Ponieważ ojciec Móller wychodzi z założenia, że tubylcy, nie mogą nic w tych sprawach powiedzieć, nie rozmawia się z członkami parafii. To samo dotyczy Ambroisa Hutchinsona, superintendenta i przyjaciela ojca Damiana, który zawsze uchodził tu za półbiałego. Przy takich "poszukiwaniach" nic z tego naturalnie nie wyszło, co zresztą jest po myśli biskupa Koeckmanna, który zauważa, iż "święci lepiej wyglądają z daleka". Rzeczy osobiste ojca Damiana zostają w następnych latach wysłane do Belgii; jego dom rodzinny przekształcono w muzeum. Szczególnymi pamiątkami są liście i gałęzie drzewa pandanuso-wego, pod którym spoczywa Ojciec. W końcu drzewo umiera. Później Kalawao ustąpiło miejsca obszerniejszemu Kalaupapa. Z końcem lat dwudziestych opuszczono obydwa te miejsca: epidemia trądu przeminęła na Hawajach definitywnie. Dopiero w 1926 roku, kiedy biskupem został Stephen Alen-castre, Zgromadzenie samo zaczęło się żywo interesować de Veusterem. Ojcowie Maurice Raepsaet i Ildefonse Alazard czuwali nad pamiątkami przypominającymi o ojcu Damianie w Europie. W 1936 roku Belgowie wypowiadają życzenie, że chcieliby mieć swojego sławnego rodaka znowu u siebie. Pochowanie śmiertelnych szczątków ojca Damiana w Leuven w kaplicy domu ojców sercanów z Picpus przyniosło Zmarłemu jeszcze raz powszechne uznanie: "Szczytna ofiara tego misjonarza, który życie swoje na dalekich Hawajach poświęcił służbie trędowatym niosąc im pomoc duchową i fizyczną, pozostanie jedną z najpiękniejszych stron apostolskiego działania naszych czasów" - tak pisze w posłaniu papieskim sekretarz stanu Eugenio Pacelli. W 1938 roku rozpoczęto oficjalne przygotowanie do wszczęcia procesu kanonicznego, znowu z dużym ociąganiem ze strony Zgromadzenia, które najchętniej widziałoby wyniesienie na ołtarze swego założyciela, ojca Coudrin. Potem przyszła wojna. I dopiero w roku 1966 kapituła generalna Zgromadzenia Księży Najświętszych Serc Jezusa i Maryi postanawia wznowić postępowanie w sprawie beatyfikacji ojca Damiana. W 1969 roku ówczesna Kongregacja Obrzędów oddala pierwszy wniosek z powodu niewystarczającego udokumentowania. Nowe uzasadnienie, rozszerzone o dziedzinę socjalną, udokumentowane, przedłożono dzisiejszej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Jeżeli Kościół zaliczy ojca Damiana de Veuster w poczet błogosławionych i świętych, zaakcentuje tym aktem jego posłannictwo bezinteresownej miłości, miłości zdolnej przywracać ludziom ich godność. Na świecie żyje 15 milionów trędowatych! Do tego dochodzą jeszcze "trędowaci" naszego nowoczesnego społeczeństwa: ubodzy, porzucone dzieci, wyalienowani robotnicy cudzoziemscy, azylanci, uchodźcy...