Jan Gajur Od Magury po Oshwę Podróż sentymentalna po Łemkowszczyznie л\сім,° Krosno - Targowiska 2004 Jan Gajur Od Magury po Oshwę Podróż sentymentalna po Łemkowszczyznie O Krosno - Targowiska 2004 Wydawca: Wydawnictwo Arete li, 38 - 423 Targowiska 343 Biuro Handlowe: ul. Jagiellońska 2b, 38-400 Krosno tel. (13) 43 651 63, tel. kom. 0-604 598 296 aretell@aretell.com.pl serwis informacyjny oraz e-księgarnia: www.aretell.com.pl © Copyright by Jan Gajur and Wydawnict Wszelkie prawa zastrzeżone przez wydawcę. Żadna część ani całość niniejszej publikacji nie może być bez pisemnej zgody wydawcy reprodukowana, odtwarzana elektronicznie, fotograficznie, bądź przechowywana w jakiejkolwiek bazie danych. Działanie takie stanowi naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji i jest ścigane z mocy prawa RP. qbm вт ISBN 83-89688-30-1 Rysunki: Marta Michałowicz - Kubal Projekt okładki: Grzegorz Kubal Zdjęcia: Arkadiusz Komski, Grzegorz Kubal Redakcja i korekta: Marta Michałowicz - Kubal, Grzegorz Kubal Opracowanie typograficzne, skład i łamanie: Wydawnictwo Arete II Druk: Drukarnia Wydawnictwa Arete II ul. Zamkowa 16, 38-500 Sanok tel. (13)46 36677 kierownik drukarni: Bogdan Gocko j4c. m/os Zaproszenie L. ті ie jestem Łemkiem; od zawsze jednak byłem zauroczony Rusią. Jakby dobrze pogrzebać w genealogii, to wyjdzie, że ojcem mego pradziada był carski lejtnant stacjonujący podówczas w stolicy Pry-wislenskiego Kraju... Dzieciństwo spędziłem w cieniu spraw i ludzi Wschodu. Ukraińska Liturgia, uroczysta i podniosła, także dziś, gdy już nie jestem dzieckiem, przenosi moje skołatane myśli, - że posłużę się Dawidowym psalmem - "na zielone pastwiska, prowadzi nad rzekę, gdzie mogę odpocząć." Gdy słyszę głębokim basem śpiewane "Hospody pomyłuj", tenorem zaintonowane przez diaka "Wieruju", czy wykonywane przez chór "Ojcze nasz" - zapominam się, odpływam, staję przed obliczem Tajemnicy. Gdy mieszkałem jeszcze w Krakowie - jakże wielkie czekało mnie zderzenie, gdy wychodziłem z małej cerkwi na Szpitalnej; zderzenie z innym światem, ze zgiełkiem, ze spalinami, z biegnącymi ludźmi. Wystarczyły dwie, trzy godziny spędzone przed złotym ikonostasem, pośród płonących świec, pod boskim spojrzeniem ikon, by poczuć prawdę Janowych slow, że nie jestem z tego świata... Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego tylko w cerkwi dym kadzideł nie drażni, a jest czystą przyjemnością zmysłów...? 5 Gdy wieczorem schodzę ze Szklarskiej Góry w stronę nie istniejącego już Królika Wołoskiego, przed oczyma jawi się greckokatolicka cerkiew pod wezwaniem Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto wieś ożyła! Przed charakterystycznymi domami na ławkach siedzą dziewczęta i chłopcy. Pasy wapna między belami błyszczą się w mroku. W powietrzu płynie melodia, piękna i spokojna jak połoniny. Gwiazdy i księżyc schylają głowy. Gdzieś skrzypi żuraw. W oknach zapalają lampy łemkowskie gospodynie. Dokoła cisza. Nawet śpiew milknie w rosie.- Nie ma już Królika Wołoskiego, nie ma już tamtej "Łemkowyny". Przez chwilę poczułem to, co musiała czuć baronowa Вііхеп, gdy postanowiła zatytułować swoje opowieści: "Pożegnanie z Afryką". Pożegnanie z Afryką, której już nie ma. Wszystko się zmienia. Świat Łemków też się zmienił; swego czasu - bardzo gwałtownie i tragicznie. Zmienia się i dziś. Co jeszcze zostało po tamtym świecie? Nazwy miejscowości na turystycznych mapach, miejscowości zarośniętych olszyną, ruiny cerkwi, nieme cmentarze... Gdzieniegdzie zostali ludzie ze swoją religią, kulturą, językiem. Bracia Słowianie -rozrzuceni po krańcach Polski.-i świata - wracają jednak. Jedni na zawsze. Drudzy, jak klucz żurawi, przybywają w te strony każdego roku, by pobyć razem; popatrzeć, posłuchać, powspominać, pośpiewać, pośmiać się i popłakać... Płoną, więc watry w Mokrem, w Zyndranowej, Olchowcu, Komańczy... Bywam i ja na owych kermeszach i grzeję swe serce przy bratnich ogniskach. Jakże żałuję, że za potokiem Hyżnym nie ma już Szklarskich Łemków, że Polany Surowiczne są dzisiaj pastwiskiem... Wybieram się więc na kartach tej książeczki w moją podróż sentymentalną. Przewodnikami będą mi rodzimi Łemkowie. Ich opowieści, historie opowiedziane subiektywnie, tęskne pieśni i rozmodlone cerkwie niech pobudzą wyobraźnię i fantazję. Zapraszam! Pojedziemy z wolna. Wozem drewnianym na żelaznych obręczach. Zaprzęgnięte dwa hucuły znają drogę. 6 Cudowna Ikona (rzecz o Chyrowej) *Jył ranek. Nie za wcześnie. Czwartek. Dzień targowy w Dukli. Fura zaprzężona w dwie kobyły. Biegnący obok luzem źrebak wzbudza nie lada sensację. Wszyscy się oglądają pokazując sobie palcami rozbrykanego konika. Jadę Cergowską. Po prawej - mijam ruiny synagogi. Smutny widok. Wypłakane oczy okien straszą pustymi otworami. Bez dachu. Jedynie porośnięte olszyną i brzózkami mury. W tym stanie, synagoga przypomina przedwojennego starozakonnego, któremu wiatr zerwał myckę...Zatrzymuję mój wehikuł czasu tuż przy moście na Ja-siołce. Pora zakupić nieco prowiantu na drogę. Czegóż tu nie ma! I drób, i różowe warchlaki; w klatkach przycupnęły króliki śmiesznie ruszając pyszczkami. Dalej narzędzia rolnicze; te proste typu "siekiera, motyka, piłka, graca" jak i cuda techniki madę in "nie wiadomo gdzie": a to -kosiarki, wiertarki, piekarniki i... zegarki "Rolex"(!) za 25 złotych... No cóż, dwudziesty pierwszy wiek zobowiązuje! Najlepiej jednak trzyma się branża tekstylna. Modne ciuchy, marki "second hand"; sukienki, bluzki i z Wietnamu buty... Starczyłoby dla całego miasta. Stoiska spożywcze, dla odmiany, prezentują się raczej skromnie. Klasyczny handel obwoźny, prosto z samochodu. Zaledwie dwie ciężarówki. Asortyment 7 jak w markecie: "szwarc, mydło i powidło". Targ rozkłada się po obu stronach ulicy biegnącej najpierw wzdłuż rzeki Jasiołki, a potem przy brzegu Dukielki. Stoiska są różne. Poza samochodami, jednym wystarcza kilka drewnianych skrzynek lub polowe łóżko, inni rozkładają się pod swego rodzaju namiotami. Niektóre przypominają namioty tureckie z okresu odsieczy wiedeńskiej. Stoiska ciągną się od ulicy Cergowskiej aż do Traktu Węgierskiego, niegdysiejszego gościńca łączącego miasto z Barwinkiem. Po drugiej stronie Traktu stoi fara. Przez swoje położenie względem targu, stanowi jakby symboliczną rękojmię powodzenia zabieganych kupców. Handel nigdy nie był tutaj łatwym kawałkiem chleba. Siwa i Kasztanka ruszyły noga za nogą, jakby przeczuwając, że czeka je długa droga. Źrebak - przeciwnie - zdawał się cieszyć daleką wyprawą. Za farą skręciłem w lewo na Żmigród. Minąłem Nadole, Teodorówkę, i tak, po godzinie, znalazłem się w Iwli. Kobyły posłusznie poddały się komendzie "hetta" i skręciły w kierunku Chyrowej. Droga wije się wzdłuż potoku Iwielki, przy którym rozłożyła się wieś lwia, tak samo stara jak Chyrowa. Kiedyś potok nosił aż trzy nazwy; w górnym biegu zwał się właśnie "Hyrowa", w środkowym - "Iwliska", a w dolnym - "lwia". Jadę znaną i historyczną doliną - "Doliną Śmierci". Podziwiam pejzaż, napotykane jeszcze ostatnie łemkowskie chyże, spokojnie płynącą rzekę. Sosny pachną żywicą, jodły dumnie prężą się w słońcu. Przede mną, jakby na straży doliny, dwie góry: po lewej stronie - Chyrowa, po prawej - Dania. Każda mierzy prawie 700 metrów wysokości. Obydwie z czuprynami iglastych lasów. Tymczasem w Dolinie Śmierci już dawno ucichły odgłosy krwawej bitwy. Minęło przecież sześćdziesiąt lat. We wrześniu 1944 roku właśnie tutaj został zatrzymany na pewien czas marsz radzieckich wojsk. Była to jedna z najcięższych bitew, okupiona tysiącami ofiar. Wiele z nich spoczywa na wojennym cmentarzu w Dukli, zaraz za klasztorem Ojców Bernardynów. Rzędy nagrobków przypominają stary album. Na wielu płytach można oglądać wypłowiałe zdjęcia radzieckich żołnierzy. Młodzieńcze twarze, niektóre jeszcze dziecinne... Osiemnaście, dwadzieścia lat - aż się nie chce wierzyć, że nie żyją. Nie były to góry spokojne, ani ciche doliny. Niespełna trzydzieści lat wcześniej, w maju, również na tych terenach rozegrała się wielka batalia. Ścigane przez 44 armie Austro-Węgier i Niemiec wojska carskie znalazły się w kotle. Zamknięto połowę wszys- 8 tkich rosyjskich wojsk walczących na Łemkowszczyźnie. Kilkanaście tysięcy Rosjan zostało otoczonych od Krempnej i Żydowskiego przez przełęcz Dukielską po linię: Żmigród - lwia - Dukla, aż po szosę prowadzącą z Jaślisk do Czeremchy. Zewsząd nacierały wojska Trójprzymierza. Między Duklą a Chyrową Rosjanie poddawali się całymi grupami. Pod Chyrową dostał się też do niewoli słynny "biały" generał Ławr Korniłow. Zdołał on potem uciec, za co otrzymał tytuł bohatera; zginął w 1918 roku w walce z bolszewikami. Na wspomnianym cmentarzu wojennym w Dukli leżą również i ci żołnierze, często bezimienni; leżą w grupach, tak jak w grupach szli do niewoli... Nie jest to jedyny cmentarz wojenny. Na całej Łemkowszczyźnie jest ich ponad pięćdziesiąt. Często znajdują się na trudno dostępnych zalesionych grzbietach gór. Po niektórych pozostały już tylko fotografie lub mgliste wspomnienia. I tak, poddając się tym "historycznym" zamyśleniom, dotarłem do Chyrowej. Po prawej stronie mijam pięknie urządzone Gospodarstwo Agroturystyczne, po lewej zaś - jak na ironię - widzę starą chyże, a właściwie to, co po niej pozostało. Środek dachu zapadł się jakby otrzymał cios historii; bez komina, ściany z trudem trzymają się razem. Chata przełamana jest wpół, jak tonący Titanic... Przy samej drodze, między ową nieszczęsną chyżą a cerkwią, na zboczu przycupnął cmentarz. Ku niebu wznoszą się krzyże, w większości trójramienne. Wreszcie, niżej przy samym potoku - cerkiew, po części murowana, po części drewniana. Z lewej strony, przy prezbiterium, dobudowana zakrystia, przykryta przysadzistą kopułą, podobną do tych, które wieńczą prezbiterium, nawę główną i babiniec. Nad babińcem wznosi się wieża, nawiązująca do architektury kościołów łacińskich. Cerkiew otoczona jest niskim murem. Na przycerkiewnym cmentarzu zachowało się kilka nagrobków z krzyżami. U stóp cerkwi szumi potok. Całość wkomponowana w starodrzew. Historia zatrzymała się... Niewiele brakowało, a zostałoby tylko puste miejsce, jak po prawosławnej czasowni. Grekokatolicką cerkiew pod wezwaniem Opieki Najświętszej Maryi Panny wybudowano w 1770 roku. Wiele wskazuje na to, że została ona dobudowana do istniejącej już wcześniej murowanej kaplicy. Wiadomo też, że istniała jeszcze starsza, XV - wieczna cerkiew, która jednak nie dotrwała do dzisiejszych czasów. Należy przypuszczać, ze najprawdopodobniej spłonęła, a na jej miejsce wybudowano wspomnianą kaplicę. 9 Sama wieś jest znacznie starsza. Pierwotnie nosiła nazwę Hirwarto-wa Wola, a od XV wieku - Hyrowa Walaska. Obecną, zresztą błędną, nazwę administracyjną nadano w 1968 r. Pierwszy zapis historyczny nosi datę 1366. Jest to akt darowizny sporządzony przez króla Kazimierza Wielkiego na rzecz jego kanclerza, Janusza z rodu Bogoriów, bardzo zasłużonej i oddanej królowi rodziny. W owych czasach, wieś była "artykułem rynkowym". Była więc Chyrowa własnością różnych rodów: Bogoriów, Kobylańskich, Cikowskich, Męcińskich, Czartoryskich, Stadnickich, potem znów Męcińskich. W1799 roku Chyrową kupił hrabia Franciszek Stadnicki. We wsi stała już nowa cerkiew, a w jej wnętrzu można było podziwiać przepiękny, niewiele od niej młodszy, ikonostas. Dodać trzeba, że wiele ikon z tamtych lat dotrwało do dzisiaj. Niestety, nie wszystkie. Ikonostas był uzupełniany w późniejszym czasie, także w XIX wieku. Właśnie z tego okresu możemy podziwiać ikonę Chrystusa. Chyrowska cerkiew jest szczególna. Ma nawet swoją legendę, która opowiada o okolicznościach powstania świątyni. Powiadają, że pewnego dnia syn łemkowskiego gospodarza pędził owce od krzyżówki, gdzie rozchodzą się drogi do Polan i Olchowca. Droga schodziła ku potokowi Hyrowa. Wokół nieprzebrana gęstwa lasu. Wysokie jodły, pośród nich majestatyczne buki, a także drżące osiki, leszczyny i białe brzozy jak panny młode, nad potokiem, pochylone wierzby -wszystkie zdawały się drzemać w skwarze południa. Chłopak szedł przodem pogwizdując i nucąc na przemian pieśni weselne. Melancholia przeplatała się z podnieceniem, wszak już niedługo czekało go wielkie święto, wesele.... Idąc na czele stada, jakby prowadził swatów, podśpiewywał zawadiacko: Idemo czerez seło, Trymajte sia weseło, Napered sia ne wyrywajte, Zo zadu ne zastawajte, Kompanii sia trymajte! Za pasterzem, niczym orszak weselny, pobekując i pobrzękując dzwonkami, szły owce. Orszak rozsypał się jednak, gdy owce dojrzały wodę. Zerwały się pędem, aż zadudniło. Petro nie zważając na całe to zamieszanie, śpiewał dalej: 10 Ty mamunońku ne wzdychaj, Diwci ładu napychaj! Ty tatońku ne płaczy, Łem wywodżaj rohaczy! Wtem przerwał. Coś dziwnego, jakby błysk lusterka w słońcu, zwróciło jego uwagę. Podszedł kilka kroków bliżej. Przyłożył rękę do oczu. Na stuletnim buku pośród listowia spostrzegł... ikonę. - "Hospody, po-myłuj!" - krzyknął Petro. Przeżegnał się zamaszyście trzy razy. Zdumiony i zlękniony. Stał jak wryty. Jak ten buk! Chciał biec. Nogi jednak ani drgnęły. Przypadł twarzą do ziemi. Nie miał odwagi podnieść głowy. Wciąż powtarzał: -"Hospody! Hospody!". Wreszcie zwlókł się z kolan i nieśmiało zerknął ku drzewu, z którego wciąż patrzyła nań Matka Boska. Stał tak jeszcze dobrą chwilę. Dopiero teraz zauważył, że buk jest niezwyczajny. Tyle razy chodził tą drogą, a nie dostrzegł dotąd, że ogromny pień, nieco wyżej niż na wysokości głowy dorosłego człowieka, rozdzielał się na trzy konary, z których dwa, jak potężne ramiona, wznosiły się ku niebu. W tym właśnie miejscu spoczywała ikona. Gdy tak jeszcze gapił się, poczuł nagle władzę w nogach. Rzucił się, jak niedawno owce, i pobiegł na oślep przed siebie. Wpadł do batiuszki jak burza. Minęła dobra chwila, zanim pop mógł coś zrozumieć z potoku słów, bez ładu i składu, o cudzie. Rad nie rad, ruszył za zwariowanym chłopakiem. Nie dowierzał jednak tej opowieści. Podejrzewał raczej, że Petro musiał naruszyć nagromadzone zapasy weselnej "pałen-ki". Zdumiał się jednak, gdy dotarli na miejsce. - Hospody, pomyłuj! -wykrzyknął. Wieść o ikonie rozeszła się lotem błyskawicy. Wszyscy wołali: - Czudesa! Czudesa! Lud spontanicznie zaczął się modlić. Batiuszka po pierwszym wrażeniu ochłonął i podszedł do całego wydarzenia bardziej racjonalnie. Uznał, że ikona została skradziona gdzieś za węgierską granicą przez beskidników, łemkowskich zbójców, którzy najwyraźniej tutaj ukryli ikonę. Postanowił zatem zabrać ikonę na plebanię, pojechać na Węgry i popytać, z jakiej to cerkwi skradziono święty obraz. Ludzie trochę szumieli, ale wkrótce zapomnieli o całym zajściu. Wieś żyła nowym wydarzeniem, zwłaszcza Petro. Nazajutrz ubrał się odświętnie. Nohałky, czyli spodnie z białego sukna kupił kiedyś w Svidniku, koszula lniana bez kołnierza spięta 11 wstążką, to własny wyrób domowy. Na nią przywdział niebieski lajbik, łemkowską kamizelkę, oraz huńkę, rodzaj marynarki. Na nogach kierpci najlepsze, jakie miał, oraz kapelusz. No i oczywiście, nie należało zapomnieć o flaszce. Udał się zatem Petro do rodziców Marusi na zmówiny. Nie szedł sam. Zgodnie z tradycją wziął ze sobą swatów, tak by liczba osób całego zmówinowego orszaku była nieparzysta. Szedł, więc Petro na czele grupy złożonej z sześciu młodych gospodarzy. W domu Marusi zwyczajowo spytano rodziców, czy nie mają czegoś do sprzedania. Po czym pojawiła się butelka gorzałki na stole. Poprosili o kieliszek. Gdy prośbie stało się zadość - znaczy to tyle, że konkury zostały przyjęte. Petro odetchnął, choć przecież nie spodziewał się innego obrotu. Wypili, więc wszyscy po kolei dla przypieczętowania kontraktu. Potem odmówili modlitwy: "Cariu nebesnyj" oraz "Otcze nasz". Teraz należało już tylko czekać na ustalenie daty ślubu i wesela. Wesele zaczynało się wigilią. Według zwyczaju, w domu Petra, jak i Marusi nastąpił obrzęd błogosławieństwa przez rodziców. Petro ze wzruszeniem podniósł się z klęczek, by pokropić wszystkich zebranych święconą wodą. Obrzędom towarzyszyły nieustanne, stosowne do chwili, śpiewy. Orszaki weselne pana młodego i jego wybranki ruszyły do cerkwi. W pewnej odległości od świątyni spotkały się i dalej szły już razem. Zwyczaj każe bowiem iść pieszo. Potem nastąpił ślub. Petro z Marusią poczuli się przez chwilę jak cesarska para, z koronami na głowach, otoczeni świtą. Cerkiew wypełniły śpiewy i kadzidła. Po ślubie, pani młoda udała się ze świtą do swego domu, by pożegnać się z rodzicami. Swaci tymczasem zebrali sprzęty domowe i narzędzia gospodarcze i tak obarczeni udali się z nowozaślubioną do pana młodego. Tutaj młodzi objęli w posiadanie gospodarstwo wychodząc na strych. Po zejściu, Marusia usiadła Petrowi na kolanach. Zaczęły się oczepiny. Swatki zaintonowały: Zyjd soneńko z za hory, Zaświty do obory, Nechaj Petro wydyt, Szczo mu na kolinach sidyt! Po oczepinach młodzi udali się nad potok Hyrowy, gdzie obmyli się. Po powrocie Marusia skropiła wodą przyniesioną z rzeki wszystkie kąty domu. Wesele było huczne. Trwało kilka dni. Śpiewom i tańcom 12 nie było końca. Bawiła się cała wieś. Ma się rozumieć, że i pop zaszczycił młodych swą obecnością. Wróćmy jednak do znalezionej ikony. Batiuszka miał właśnie wybrać się z nią na Węgry. Tymczasem ikona znikła! Pop nie potrafi tego zrozumieć. W końcu, ikona to nie igła. Petro codziennie przemierzał drogę do Polan. Spoglądał na buk. A buk, jak buk - zwyczajne drzewo. Do czasu! Minął chyba miesiąc, gdy Petro wracał furą do domu. Nagle hucuły zarżały, wspięły się tak, że trzeba je było ściągnąć lejcami. Spojrzał na drzewo. - Ikona! Ta sama! Zaciął konie i popędził do batiuszki. Tym razem pop uznał całe wydarzenie za znak z nieba. -Trzeba tutaj wybudować cerkiew! Tak też się stało. A było to w roku 1770. Wkrótce chyrowska cerkiew stała się miejscem licznych pielgrzymek. Ściągała do Chyrowej okoliczna ludność, nie tylko z Olchowca, Polan, ale i z całej "Łemkowyny", a nawet z cesarstwa. Kult ten trwał nieprzerwanie aż do ostatniej światowej wojny. Tuż przed wkroczeniem wojsk hitlerowskich wierni zakopali cerkiewny dzwon. Odkopano go po wojnie, i tak przetrwał do dzisiejszych czasów. Pod koniec wojny, podczas walk w "Dolinie Śmierci" wieś bardzo ucierpiała. Potem była akcja "Wisła"... Łemków wysiedlono. Cerkiew zaczęła podupadać. Chciano ją nawet rozebrać. Miała jednak szczęście. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych została odrestaurowana. Dziś znaleziona ikona z legendy nie wzbudza już emocji; została przesłonięta ikoną Trójcy Świętej. Obecnie w ołtarzu znajduje się obraz Matki Bożej Hodegetrii, uważany za cudowny. Czas leczy rany. Zostały blizny. Zamykając za sobą cerkiewne drzwi, wracałem jakby z baśni. Cerkiew służy teraz za kościół katolicki. Służy coraz rzadziej. Coś się skończyło. Jak skończył się ten dzień. Słońce dotyka horyzontu, czas wracać do rzeczywistości... 13 Ruska Cerkiew (rzecz o Krempnej) ж\l obyły patrzyły na mnie błagalnym wzrokiem. Sam też nie miałem ochoty wracać; nie miałem ochoty opuszczać mojej baśni. Zatrzymałem konie na wieczorny popas tuż przy rozwalonej chyży. Chata, złamana w pół w miejscu, gdzie kiedyś sień oddzielała część mieszkalną od gospodarczej, przedstawiała sobą teraz jakieś magiczne miejsce, pełne duchów jej dawnych gospodarzy. Powyżej, na cmentarzu, majaczyły trój-ramienne krzyże potęgując jeszcze niesamowite wrażenie. Z niepokojem rozejrzałem się dokoła. Dziwne. Tak często boimy się tych, co odeszli na drugą stronę życia, a przecież na co dzień, jeśli doświadczamy niebezpieczeństwa, to pochodzą one nie ze strony zmarłych, lecz żyjących. Nikt jednak nie obawia się rozbić namiotu pośród ludzkich domostw, czy przespać na ławce w kolejowej poczekalni, choć często przebudzenie bywa przykre. Pole namiotowe przy cmentarzu? Brrr! Strach nawet pomyśleć! Hucułom zadałem obroku. Rozpaliłem ognisko. Wieczór zapadał powoli. Nad lasem leniwie wtaczał się księżyc. Konie spuściły łby drzemiąc na stojąco. Źrebak, najwyraźniej wyczerpany, położył się obok kasztanki. Wkrótce, noc owinęła granatowym kirem rozgwieżdżone niebo. И Pochylona chyża, jak łemkowska staruszka, w czarnej chustce, zdawała się szeptać modlitwy panichidy. W dole mruczał potok. Ranek powitał mnie rześkim powietrzem, w którym dźwięczał śpiew skowronków. Kobyły prychały niecierpliwie. Czar uroczyska prysł wraz z pierwszymi promieniami słońca. Chyża ponownie przedstawiała godny pożałowania widok, opuszczonej przez Boga i ludzi, kurnej chałupy, skazanej na zapomnienie i niebyt. Nie była jednak dziwolągiem krajobrazu, raczej jego naturalnym uzupełnieniem. Wypełniała puste miejsce między cmentarzem a cerkwią. Ruszyłem w górę starą polną drogą, do szosy, która dzieliła się na dwie, wciąż nie naprawione... o czym lojalnie uprzedzał napis pod znakiem drogowym. Jedna prowadziła do Mszany, druga wiodła - przez Polany - do Krempnej. Minąłem leśniczówkę. Trzęsło niemiłosiernie. Przyroda jednak wynagradza niedogodności podróżowania. Naprzeciw Kiczery, odchodzi w lewo droga na Olchowiec. Obok szosy płynie potok, który jak przewodnik prowadzi każdego wprost do Polan. Stoi tu piękna murowana cerkiew, zbudowana na planie krzyża greckiego. Wzorowana jest na architekturze staroruskiej. Liczy sobie 100 lat. W Polanach jednak nie zatrzymuję się. Potok - przewodnik prowadzi mnie teraz pomiędzy wzgórzami Suchani i Łazu i wiedzie wprost do Krempnej, celu dzisiejszej wyprawy. Krempna leży nad Wisłoka oraz nad brzegiem potoku o tej samej, co wieś, nazwie. Otoczona malowniczymi wzgórzami: Suchonią, Pakoszo-wą, Cyrlą i Kamieniem; z lasami i uroczym zalewem, jest wręcz wymarzonym miejscem na odpoczynek dla każdego turysty, "beskidnika". Pierwsza wzmianka o Krempnej pochodzi z 1499 roku! Wieś zapewne istniała już wcześniej. Już w 1507 roku stała tutaj prawosławna "ruska" cerkiew. Ocalała z niej belka, z wyrytą datą: 1507. Znajduje się ona nad drzwiami obecnej cerkwi. Przy lokowaniu wsi, cerkiew zawsze jest elementem późniejszym. Krempna założyli Stadniccy, być może nawet sam protoplasta rodu, Mikołaj ze Stadnik, jeszcze w połowie XV wieku. Wiemy, że w 1510 r. właścicielem wsi był wnuk Mikołaja, Andrzej Stadnicki, kasztelan sanocki. Krempna była już wtedy dużą wsią. Wiek XVI oraz pierwsze pięćdziesięciolecie siedemnastego stulecia, to okres jej dynamicznego rozwoju. Leżąca na ruchliwym trakcie handlowym wieś, szybko bogaciła się. Krzyżowały się tutaj drogi łączące Zakarpacie z historyczną Małopolską. Kupcy z Bardejowa podążali tą drogą do Żmigrodu 15 i Jasła, Dukli i Krosna, a także - przez Mszankę - do Tylawy i dalej na wschód. Szlak ten, obok "traktu węgierskiego" prowadzącego przez Jaśliska do Rymanowa, był jedną z głównych arterii ówczesnego rynku. Były więc to czasy prosperity, ale też i wyzwań. Znana jest powszechnie "barwna" postać Stanisława Stadnickiego, pierwszego warchoła Rzeczypospolitej. Jego bezkarność i bezczelność, a także odnotowywane przez współczesnych mu "sukcesy" w potyczkach na szable, stanowiły dla beskidzkich zbójców, pewien "wzór" działania; ośmielały i rozzuchwalały całe rzesze wszelkiego autoramentu rzezimieszków. Dla beskidników, Krempna była idealnym miejscem na tego typu operacje. Lała się, więc krew. Płonęły chyże. Rabunki i gwałty stały się częścią życia. Historia miała jednak wkrótce pokazać, że to nie beskidnicy byli największym zagrożeniem. Był rok 1650. Nieszczęście przyszło nagle, w nocy. Po mroźnej i śnieżnej zimie, jakiej nie pamiętali najstarsi mieszkańcy, gdy zawiało chyże na wysokość strzech, przyszła wiosna; zaczęło padać... Ruszył Wisłok, a i potok Krempna udowodnił, że potrafi przemienić się w rwącą rzekę. Wieś, w parę chwil, znalazła się pod wodą. Rozespani gospodarze, wyrwani z łóżek w środku nocy, wylęknione kobiety z płaczącymi na rękach dziećmi, starzy i młodzi - wszyscy wylegli przed domostwa. Nie było czasu do stracenia. Jeszcze wahali się... Ale ryk przerażonego bydła, rżenie koni, beczenie owiec, ujadanie psów - kazały podejmować szybkie decyzje. W huku podnoszącej się wody, trzasku łamiących się dachowych więźb, ledwie słychać było, jak płaczą cerkiewne dzwony... - Uciekać! Uciekać! - wołano zewsząd. Woda, co chwilę, porywała upatrzoną ofiarę. Uwolnione zwierzęta, zdezorientowane i przerażone, biegły na oślep tratując, kogo popadnie. Strugi deszczu, nieprzeniknione ciemności dopełniały obrazu apokalipsy. Gdy nastał poranek nie było już wsi. Wszystkie chałupy zmyła woda. Po ruskiej cerkwi została wielka "rana", rozbite i porozrzucane cebule kopuł, rozdarte ściany, zniszczone wnętrze. Ikonostas, jak arka Noego, zdawał się unosić resztki nadziei... Uratowaną jego część możemy podziwiać jeszcze dzisiaj; znajduje się ona, tzw. Deesis, na ścianie wewnątrz cerkwi. Została też, znana belka z wyrytą datą: 1507. Minęło kilka dni zanim woda opadła i odsłoniła przerażające pobojowisko. Pustynia! Wszystkie uprawne pola usłane naniesionymi głazami, martwymi zwierzętami, elementami drewnianych 16 konstrukcji domów... Była wieś... Mogło się wydawać, że rok 1650 kończył historię Krempnej. Ci, co przeżyli, jak poranione ptaki, zaczęli jednak wracać z okolicznych siół, w których osiedlili się po powodzi. Proces zasiedlania przebiegał powoli. Prawie trzydzieści lat po kataklizmie, w Krempnej były zaledwie trzy majątki dworskie oraz jeden popi. Dowiadujemy się o tym z lustracji podatkowej, z 1677 r. Stała też odbudowana cerkiew. Jeszcze w 1702 roku, jak stwierdzają pisane dokumenty, widać było ślady powodzi. Krempna, pomna swej świetności sprzed pięćdziesięciu lat, od początku XVIII wieku wkracza - mówiąc językiem dzisiejszych ekonomistów - na "ścieżkę szybkiego wzrostu gospodarczego". Osiemnaste i dziewiętnaste stulecie, oraz kilkanaście lat XX wieku (do 1914 r.) - stanowią okres dynamicznego rozwoju wsi. Krempna stała się znanym w całym zaborze austriackim ośrodkiem sukiennictwa, tkactwa, a zwłaszcza kamieniarstwa. Wytwarzano tutaj krzyże, kapliczki, nagrobki, jak również przedmioty codziennego użytku. Należy o tym pamiętać, gdy wędrujemy po Łemkowszczyźnie. O napotkanych przydrożnych kapliczkach, krzyżach, nagrobkach na opuszczonych cmentarzach, możemy z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że wyszły spod rąk mistrzów sztuki kamieniarskiej z Krempnej. Nie wszyscy byli jednak rzemieślnikami. Większość mieszkańców, tradycyjnie, zajmowała się hodowlą bydła i uprawą roli. Gdzie, jak gdzie, ale w Krempnej aż prosiło się, by powstał zajazd dla wędrujących z południa na północ kupców. Stało się to w 1835 roku. W Krempnej stanęła austeria. Trzeba pamiętać, że do końca XVIII-go wieku nie było jeszcze we wsi żydowskiego osadnictwa; w owych czasach, to zwykle Żydzi prowadzili tego typu oberże. Miała też Krempna budynek poczty. W latach 1769-70 stacjonowały we wsi wojska konfederacji barskiej; stoczyły one kilka potyczek z oddziałami gen. Drewicza. Wieś jednak nie ucierpiała, ani cerkiew. Przez wieki, Łemkowie zawsze o niej pamiętali. Wielokrotnie ją remontowano, rozbudowywano i upiększano. Ostatecznie, dzisiejszy kształt zawdzięcza przebudowie w latach 1782-1783. W roku, kiedy powstała austeria, cerkiew wzbogaciła się o nowy ikonostas, który istnieje do dzisiaj. Rok 1835 był, zresztą, dla Krempnej datą szczególną; wybudowano nie tylko wspomniany zajazd dla kupców, pocztę, lecz również otworzono pierwszą w historii wsi szkołę parafialną! Od XIX wieku zaczęli osiedlać się tu Żydzi. Musiała więc Krempna, choć wieś, być miejscem bardzo O) Al. **l & 13 §1 \ u. J?S atrakcyjnym do inwestowania, skoro i oni pojawili się tutaj. Jak wiadomo, zwykle wybierali miasta. Tymczasem mieszkańcy zaczęli masowo wytwarzać gonty. Zbyt w miastach byl praktycznie nieograniczony. Pomimo rozwoju różnych gałęzi rzemiosła, niektórzy upatrują w ХГХ wieku początek gospodarczego schyłku tej łemkowskiej wsi. Faktem jest, że istniała sezonowa emigracja zarobkowa mieszkańców Krempnej na Węgry, gdzie wiosną kupowano bydło, by odsprzedać je jesienią ze znacznym zyskiem. Pod koniec wieku, wieś miała już stałego lekarza oraz aptekę. Lekarzem i aptekarzem był dr Józef Roth (historia literatury zna nazwisko: Joseph Roth, austriackiego pisarza - może doktor z Krempnej, to jego antenat?). Przełom wieków przynosi modę na letników, którzy coraz częściej odwiedzają tę malowniczą wieś. Dla mieszkańców mogłoby to okazać się nową szansą. Niestety, wojna przerwała te plany. Wojna światowa 1914-18 oznaczała dla wsi pożogę i aresztowania. Front wracał jak bumerang. Uciekające w listopadzie 1914 r. oddziały węgierskich honwedów palą wiele domostw. Łemkowie, oskarżani o sprzyjanie Rosjanom, wędrują do obozu w Thalerhofie. Reszta pogorzelców ucieka do przysiółka, Huty Krempskiej. W maju następnego roku front wraca, i tym razem uciekają Rosjanie. Wieś znowu znacznie ucierpiała. Niemym świadkiem tamtych tragicznych zmagań, okupionych wieloma ofiarami po obydwu stronach, jest cmentarz na wzgórzu Łokieć. Warto tu zajrzeć. Przy bramie żołnierskiej nekropolii, na kamiennych kolumnach stoją dwa betonowe krzyże. Centrum zajmuje pomnik, kolumnada w kształcie rotundy, zwieńczona dębowym wieńcem. Śmierć pogodziła niedawnych wrogów, o czym zdaje się przekonywać treść epitafium: Walczyliśmy pierś w pierś, Ramię w ramię z martwych wstaniemy! W okresie międzywojennym, Krempna już nie podniosła się. Bieda i zapomnienie stały się jej chlebem powszednim. Owszem, koniec lat trzydziestych dawał pewne nadzieje. Zabrakło czasu. Międzywojenne dwudziestolecie było niespokojnym czasem dla Łemkowszczyzny. Schizma tylawska (od 1926r.), proces przechodzenia na prawosławie, podzieliła dotąd jednolity naród na wrogie sobie strony, na grekokatolików i prawosławnych. Na szczęście, Krempna oparła się. Schizma nie znalazła 18 tutaj podatnego gruntu. Powoli odradzał się ruch turystyczny. Ponownie pojawiać się zaczęli letnicy. Wkrótce, w polowie lat trzydziestych, wieś stała się popularnym miejscem harcerskich i studenckich obozów. Obozowa młodzież, z różnych rejonów Polski, przynosiła znękanym ludziom powiew nowego, innego, nieznanego świata. Wieś odwiedzały kukiełkowe teatrzyki, a i harcerze dawali przedstawienia ku radości dzieci i dorosłych. Beskid Niski powoli stawał się kulturowym i religijnym tyglem. Po niedzielnej liturgii, cerkiewny plac tętnił życiem. Harcerskie mundury mieszały się z odświętnie ubranymi Łemkami. Chłopcy paradowali w białych spodniach z sukna, w białych haftowanych koszulach; starsi - w serdakach. W tym tłumie roześmianych młodzieńców, jak kwiaty, jawiły się łemkowskie kobiety i dziewczęta. Ich szafirowe spódnice, białe bluzki spinane kolorowymi wstążkami, jedwabne gorsety, dziewczęce sukienki ozdobione fantazyjnym haftem oraz czerwone korale - i ten śpiewny gwar - wszystko to sprawiało wrażenie jakiegoś baśniowego świata; świata, którego dzisiaj tak mało... Chociaż Krempnej daleko było jeszcze do zasobności sprzed stu lat, to jednak pozostała swego rodzaju wyspą wielkich aspiracji i możliwości. Mogła pochwalić się nowoczesnym budynkiem szkoły, boiskiem, strzelnicą i... radioodbiornikiem. Pod górą Kamień, chluba wsi - stacja narciarska. Do Krempnej przyjeżdżali zatem turyści latem i zimą. Niestety, nie miało to większego znaczenia dla miejscowej ludności. Wielu emigrowało za chlebem do Kanady, USA, Brazylii i Argentyny. I jeszcze ciekawostka: był taki czas, kiedy dzieci, łemkowskie dzieci, uciekały... do szkoły. Paradoks? Ale, jakże pouczający! Nie było jednak dane tamtemu pokoleniu zrealizować do końca swych marzeń. Nadszedł wrzesień roku 1939. Już na samym początku wojny doszło do walk w rejonie Krempnej. Batalion Obrony Narodowej "Rzeszów" starał się powstrzymać nacierające niemieckie kolumny pancerne. W czasie wojny złą kartę historii zapisała ukraińska policja. Koniec wojny, to długotrwałe walki frontowe, które trwały od 6 października 1944 r. do 15 stycznia 1945 г., kiedy to siły niemieckie opuściły wieś. Krempna przedstawiała żałosny widok. Połowa mieszkańców, zaraz po wojnie, wyjechała do Związku Radzieckiego. W latach 1947-48, w ramach akcji "Wisła", resztę Łemków wywieziono w okolice Gorzowa i Olsztyna. W okresie "odwilży" w 1956 r. 19 część łemkowskich rodzin, gnana zapewne tęsknotą, powróciła na ojcowiznę. Stanowią jednak w swojej wsi mniejszość. "Ruska" cerkiew pod wezwaniem Świętych Kośmy i Damiana przetrwała wojnę i nadal służyła - teraz zarówno katolikom obrządku wschodniego, jak i zachodniego. Posługę liturgiczną, w obydwu obrządkach, sprawował "paroch", ks. Wysoczański. Taki stan trwał do roku 1964. Jak wiemy, był to okres walki ideologicznej prowadzonej przez partię z Kościołem rzymsko-katolickim. Czas względnej wolności nie trwał długo. Na dodatek, Kościół unicki formalnie przestał istnieć. Według obowiązującego "prawa" był instytucją nielegalną. Posłużyło to partyjnym władzom za pretekst do zamknięcia cerkwi w Krempnej. Po zmianie władz, w 1971 г., cerkiew otwarto. Jeszcze raz dźwiga się ta ambitna wieś ze zniszczeń i doświadczeń. Obecnie liczy 500 mieszkańców. Jest siedzibą władz gminy. W Krempnej mieści się też siedziba Magurskiego Parku Narodowego. W latach 60-tych ubiegłego stulecia utworzono niewielki zalew, który przyczynił się do rozwoju turystyki. Dziś, Krempna stoi mocno na nogach. Ośrodki wypoczynkowe, baza agroturystyczna, pola namiotowe, na stałe wrosły w pejzaż wsi. Stała się popularnym miejscem wypoczynku dla mieszczuchów z wielkich miast: Warszawy, Krakowa... Dzisiaj, to już inna wieś. Ostatnie chyże przypominają jednak o jej historii, o jej łemkowskich dziejach. "Ruska" cerkiew pełni teraz funkcje kościoła rzymsko-katolickiego. Odremontowana zaraz po otwarciu, w latach 1972 - 73, zachwyca przybysza rokokowym ikonostasem z 1835 r. z częścią starszego, tzw. Deesis, z XVII wieku, oryginalnym feretronem, czyli figurą Matki Bożej noszoną podczas procesji; z prawdziwymi włosami! Przed wejściem wita i żegna turystów św. Mikołaj, kamienna figura z XIX w., świadectwo rodzimej sztuki kamieniarskiej. Przy drodze zniecierpliwione hucuły; siwa grzebie kopytem w ziemi. Opuszczam cerkiewny plac z żalem. Jeszcze rzut okiem na św. Mikołaja, na "do widzenia". Kończy się kolejna baśń. Z żalem zamykam opowieść. Jeszcze patrzę na błyszczące w słońcu, pokryte blachą, kopuły i krzyże. Chcę przedłużyć ostatnie chwile. Postanowiłem wstąpić do przysiółka, do Huty Krempskiej. Stoi tu kilka zaledwie zabudowań, leśniczówka i kapliczka. To dla niej przyjechałem. W kapliczce oglądam fragment szklanego krzyża. Miejscowy wyrób. Przez prawie trzysta lat działała tutaj huta szkła. 20 Krempna Cerkiew pod wezwaniem śś. Kośmy i Damiana ■.. . ■Г' ■■■■■■:■'■ ■ ят \ и *'— Gdy kiedyś zabłądzisz w te strony, poczujesz się, jakbyś znalazł skarb. Zapragniesz zachować to miejsce dla siebie. Szmer potoku, szum drzew - i cisza, inna niż ta w wielkim mieście, o trzeciej nad ranem... Gdzieś wysoko pstry dzięcioł opukuje chorą jodłę, a kukułka kuka tylko dla ciebie. 21 Kermesz (rzecz o Olchowcu) JLJył maj. Najpiękniejszy miesiąc w roku. W maju pięknie jest nawet w "gotyckim kurniku", jak poetycko nazywa miasto Jerzy Harasymowicz. Wjeżdżając do Olchowca odnoszę wrażenie, że zanurzam się w zaczarowaną krainę, zamkniętą zewsząd wzgórzami. Jak w Edenie -dolinę przecina uroczy potok Wilsznia. Wyniosłe jodły i buki zapraszają do cienie. Na straży wsi stoi Horb, jak biblijny anioł u bram raju. Modrzewiowa cerkiew przegląda się w wodach Olchowczyka. Na kamiennym moście prowadzącym do świątyni zatrzymał się czas. Przysiółki, Wilsznia i Baranie, jak dwa satelity, dopełniają całości bajkowej scenerii. Minęło już pięć stuleci odkąd w tej malowniczej dolinie lokowano wieś. Pierwotnie była własnością zubożałego rycerskiego rodu Wojszyków. Wkrótce, poprzez koligacje rodzinne, Olchowiec przeszedł na własność rodziny Stadnickich. Żyjący tu Łemkowie wiedli skromne i proste życie. Często wyjeżdżali do pracy na Słowację. Dopiero XIX wiek przerwał monotonne i biedne życie mieszkańców, a to za sprawą nowych właścicieli, braci Thonet z Wiednia. Inwestowali oni spore pieniądze w przemysł drzewny. Tereny były wręcz wymarzone na tego rodzaju przedsięwzięcia. Olchowiec - długo bez cerkwi i bez znaczenia - wydawał się być zapomnianym 22 przez Boga i ludzi, miejscem. Dopiero w 1792 r. stanęła we wsi pierwsza cerkiew. Wieś była zbyt biedna, by podołać budowie sakralnego obiektu. Przeniesiono zatem drewnianą maleńką cerkiew ze Słowacji i ustawiono ją nad brzegiem Olchowczyka. Musiało jednak minąć kolejne sto lat, zanim Olchowiec stał się siedzibą parafii. Na razie "słowacka" cerkiew była świątynią filialną. Wieś należała do greckokatolickiej parafii w Polanach. Wraz z rozwojem przemysłu drzewnego, w Olchowcu zaczęli osiedlać się nowi mieszkańcy. Wraz z przysiółkami liczył około ośmiuset Łemków. Rodzin polskich było zaledwie osiem. Jak już wspomniałem, pod koniec XIX w. w Olchowcu erygowano parafię. Wiązało się to z potrzebą wybudowania plebani, co też uczyniono. Od tej pory Olchowiec stał się dla okolicznych wsi - Ropianki, Baraniego i Wilszni - ośrodkiem życia religijnego. Na przełomie wieków wieś była bardzo rozległa; rozciąga się na południe, aż po dzisiejszą granicę słowacką, do przełęczy obok wzgórza Baranie; na zachód jego naturalnym przedłużeniem jest przysiółek Baranie, leżący przy potoku o tej samej nazwie; na wschód - przysiółek Wilsznia. Przysiółki stanowią urocze enklawy chałup położonych pośród nieprzebytych lasów. Niestety, I wojna światowa, już na samym początku, wtargnęła z całą swą niszczycielską mocą w tę sielską dolinę. Płonęły łemkowskie chyże. Spłonęła plebania. Olchowiec podzielił tragiczny los innych wsi Beskidu Niskiego. W okresie międzywojennym, wieś podniosła się ze zniszczeń. Zwłaszcza w latach trzydziestych, wieś zaczęła nadrabiać zapóźnienia. I tak, w 1932 г., powstaje szkoła. Co ciekawe, językiem wykładowym jest również - łemkowski. Stawia to w innym świetle oskarżenia, kierowane przez niektórych, wobec II Rzeczypospolitej o narzucanej mniejszościom narodowym polonizacji. Przykład Olchowca, przecież nie jedyny, stanowi dowód na to, że ówczesne władze dbały o zachowanie religijnej i kulturowej odrębności Łemków. Apel Krystyny Pieradzkiej, autorki książki "Na szlakach Łemkowszczyzny": Ratujmy dawne zabytki, cerkwie łemkowskie, w ich pierwotnym wyglądzie..." - możemy śmiało odnieść również do faktu dbałości władz w zakresie zachowania odrębności tej części Polski w sferze kultury, ducha, języka - a nie wyłącznie w sferze historycznych dóbr materialnych. W latach 1932-1934, mieszkańcy Olchowca poddają gruntownej odbudowie niszczejący budynek cerkwi. Świątynia pod wezwaniem "Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja" przedstawiała smutny 23 obraz. Nie była zapewne nowym budynkiem, gdy trafiła tutaj ze Słowacji. Należy raczej sądzić, że była cerkwią przeznaczoną do rozbiórki, by ustąpić miejsca nowej. Tak więc, Olchowiec przedłużył jej sakralny żywot. Upływający czas oraz wojna, odcisnęły swoje ślady: cieknący dach, gnijące gonty, naruszone konstrukcje. Pomysł "remontu" był bardzo oryginalny. Starą cerkiew - obudowano nowymi ścianami z modrzewiowych desek. Nowąwięźbę dachową pokryto blachą. Potem, rozebrano - znajdującą się wewnątrz "słowacką" cerkiew -i wyniesiono zużyte materiały. Pozostawiono ikonostas, pojedyncze ikony oraz nadające się do użytku wyposażenie. Nie było jednak dane mieszkańcom długo cieszyć się nową świątynią. Wybuchła II wojna światowa. Niemcy postawili tutaj strażnicę. Mimo okupacji, działała łemkowska szkoła, choć z przerwami. Mogło się wydawać, że tym razem los oszczędzi wieś. Jednak walki we wrześniu i październiku 1944 r. zweryfikowały te nadzieje. Operacja dukielsko - preszowska pozostawiła po sobie pogorzelisko. Z dziewięćdziesięciu domostw - pozostało zaledwie kilkanaście. Ucierpiała także cerkiew; spłonął ikonostas. Po wojnie, w 1945 г., większość mieszkańców, uwierzyła w propagandowe hasła i wyjechała na tereny dzisiejszej Ukrainy. Pozostało 27 rodzin. Nie na długo. Także Olchowiec dotknęła akcja "Wisła". Tylko niektórym udało się pozostać we wsi. Duża zasługa w tym - proboszcza ze Żmigrodu, który wystawiał chętnym "łacińskie" metryki... Historia lubi się powtarzać. W ten sposób wcześniej uratowano wielu Żydów. "Wielki" Olchowiec stał się małą wioską, bez przysiółków; po Baranim i Wilszni zostały tylko nazwy. Mieszkańcy jednak nie poddali się. To oni, za cenę własnych wyrzeczeń, wyremontowali cerkiew. Niestety, świątynia była nieczynna przez szereg lat. Dopiero w 1953 г., znany już nam z Krempnej, "paroch", ks. Jan Wysoczański podejmuje się sprawować liturgię w obrządku wschodnim. Nie trwało to jednak długo. Władze PRL zareagowały natychmiast i zakazały odprawiania nabożeństw w języku starocerkiewnym. Wobec tego, ks. Wysoczański zaczął odprawiać msze po łacinie... Cerkiew jednak zamknięto. Wieś otrzymała decyzję o rozebraniu świątyni. Pozyskany w ten sposób materiał miał posłużyć do budowy garaży w Miejscu Piastowym. Gdy nadszedł dzień wykonania partyjnych dyrektyw, a w Olchowcu, przed kamiennym mostem, pojawiła się ekipa 24 Olchowiec Cerkiew pod wezwaniem Przeniesienia Relikwii Św. Mikołaja budowlana, wzmocniona oddziałem milicji - na spotkanie z nieproszonymi goscmi wyszli mieszkańcy, uzbrojeni w siekiery i widły... Milicja nie zaryzykowała otwartej konfrontacji. Cerkiew pozostała. Drzwi zamknięto na kłódkę i zaplombowano. Po kilku dniach, mieszkańcy zerwali plomby i kłódkę. Jednak nabożeństwa odprawiano rzadko, obawiając się zapewne represji. Cerkiew oficjalnie otwarto dopiero w 1978 r. Obecnie służy unitom i katolikom. Mimo historycznych zawirowań, Olchowiec i tak miał szczęście Nie podzielił losu Wilszni i Baraniego, zarastających trawą, odchodzących w niepamięć. Dalej, w Smerecznem - tylko kamienny krzyż zaświadcza o smutnej historii. Tymczasem, Olchowiec został i żyje. Wciąż jest małą ojczyzną dla dwudziestu rodzin; w większości łemkowskich. W cerkwi lsm nowy ikonostas; jeszcze pachnie świeżą farbą. Powstał w 1989 r Wieś może także pochwalić się małym muzeum. W chyży, należącej kiedyś do Michała Gabło, powstała - staraniem p. Tadeusza Kiełbasińskiego - izba łemkowskich pamiątek. Gromadzone zbiory dają nam wyobrażenie o życiu sprzed półwiecza. Sprzęty gospodarcze, narzędzia, naczynia, ubrania -i trochę wyobraźni, a nieruchome przedmioty z przeszłości w tym łemkowskim fotoplastykonie, ożywają... Miejscowa społeczność zadbała nie tylko o materialne przedmioty, lecz sprawiła, że kultura, folklor, religijna tożsamość - stały się treścią życia. Od 1991 roku powrócono do tradycji dawnych odpustów, łemkowskich kermeszów. Odbywa się on w dzień patrona cerkwi, Św. Mikołaja, w maju. Nie jest to inscenizacja. To żywa tradycja. Jest maj. Pachnie ziemia. Dolina przystrojona kwitnącymi krzewami. Z trawy wyglądają ciekawskie stokrotki. Wszystkie pobocza drogi zielone brzegi potoku, podwórka - wszędzie stoją sznury autokarów i samochodów; na trawie leżą rowery. Moja furmanka dopełnia obrazu. Nikt nie zwraca na nią uwagi. Jest czymś naturalnym. Kamienny mostek dawno już nie widział tylu przechodniów. Cerkiew nie jest w stanie pomieścić wszystkich przybyłych. Tłum stoi na przycerkiewnym placu, na brzegu Olchowczyka, na kamiennym moście, wszędzie... W powietrzu unosi się atmosfera święta. Z cerkwi dobiegają śpiewy Dzieje się Swiataja Liturgia. Cerkiew rozświetlona setkami płomieni. Pachnie topiący się wosk; miesza się z aromatem kadzideł. Lśnią ikony. Za zamkniętymi carskimi wrotami, za zasłoną ikonostasu, dzieją się cuda, 25 których oko ludzkie nie jest w stanie zobaczyć, a rozum - pojąć. Każdy "łacinnik" powinien, choć raz w życiu, doświadczyć ortodoksji... Po liturgii, tłum gromadzi się przed sceną. Umajona brzózkami i jedliną wprowadza nastrój ludowej zabawy. "Polowa" gastronomia serwuje pieczone kiełbaski, lane piwo prosto z beczki, lody, słodycze. Są też balony; te najzwyklejsze - okrągłe, a także w kształcie serca; inne udają huculskie koniki. Są też stoiska z łemkowską literaturą, albumami, turystycznymi przewodnikami, mapami z regionu, wyrobami ludowego rzemiosła, współczesnymi ikonami... Obok, młody człowiek, otoczony gromadą ludzi, prezentuje ludową muzykę z CD. Dzień jest upalny, choć to dopiero maj. Mężczyźni szukają cienia. Inni, z kobietami i dziećmi, zajmują miejsca przed sceną. Na scenie, jak w kalejdoskopie, zmieniają się układy taneczne, wirują kolory. Dudni podłoga od przytupów. Małe dziewczynki w ludowych strojach tańczą przed sceną. Dorośli klaszczą, wtórują artystom. W oczach widać łzy... Powietrze drży od emocji, gwaru rozmów po latach, dźwięków skrzypiec... Kolorowe zespoły mieszają się z odświętnie ubranymi uczestnikami kermeszu; przyjechali z różnych stron Polski, ze Słowacji, Ukrainy. Cyganie popisują się wirtuozerią gry, Osławianie zachwycają głosem solistki i tanecznymi układami. Wiłsznia wprowadza w nastrój sprzed wieku. Wszyscy podchwytują słowa pieśni: "Jak sobi zaspiwam na wysokij hori..." Tęsknota, nostalgia, żal za Łemkowynom wypełnia dolinę. Staruszka obok, połyka łzy i szepce: "Cnie mi sia zaTobom..." - ziemio mych ojców, za wami góry i potoki, gdzie "stoit werba nad wodoju..." Za płotem ścieżka zarośnięta trawą - widać, że dawno nikt nią nie chodził. Tędy wiodła droga z Wenher; tędy mój "Petro iszoł z lubowania..." Uśmiecha się do wspomnień. Dawne dzieje. Tam, gdzie teraz przyszło jej żyć, nie ma ani takich wierzb, ani ścieżek, co prowadzą z Węgier; nie ma góry Horb, nie ma wysokich do nieba jodeł. Ile to razy patrzy przez okno na gołębie wyjadające ziarno z parapetu i przypomina sobie, że właśnie teraz "za Beskidom owes sijut..." Następnego dnia pakuje rzeczy do torby; jedzie na kermesz. Może już ostatni w jej życiu, ale przecież "tam w horach duje witer, tam w horach moja chyża..." Rzeczywistość miesza się z fantazją, świat realny z baśniami. Oto autokary, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przemieniły się 26 w furmanki - samochody osobowe przekształciły się w dorożki. Wokół brzmi muzyka. Mijają godziny. Słońce, które przyszło ze Wschodu i wspięło się na szczyty cerkiewnych kopuł - teraz uchodzi na Zachód. Łemkowski los... Tutaj, w Olchowcu jest wesoło i swojsko. Ktoś rozpalił ognisko. Zaczęła się zabawa. Teraz sceną jest cała wieś. Nogi tańczą same; po górach niesie się śpiew. Zdumiony księżyc schował się za kopułę cerkwi - i patrzy... I ja zapalam naftową latarkę i wieszam u wozu. Oporządzam kobyły. Czas w drogę! Huculska trojka biegnie lasem. Za plecami milkną pieśni. Kończy się kermesz. Za rok też tutaj przyjadę! 27 Babski napad (rzecz o Tylawie) С V->zułem się jak myśliwy, który dopiero co wysłuchał gry Wojskiego. Kermesz się skończył, a ja wciąż słyszałem, jak grają kapele, jak dudni podłoga, jak niesie się pieśń: Hory, naszy hory, My was ne zabudem. Pokla żytia nasze, Wspominaty budem. Jechałem i wspominałem. Zobaczyłem kamienny most przed cerkwią - i siebie. Właśnie tam poznałem, co to jest tęsknota za utraconym rajem, za "Arkadią przodków" - za Łemkowynom... Tymczasem dojechałem do Mszany. Srebrny potok, Mszanka, stare buki u boku jodeł - wszystko sprawia wrażenie nierealnej majaki. Na dodatek, stare cerkwisko po prawosławnej czasowni i pamiątkowy krzyż po "schizmie" zdają się nucić pieśń łemkowskich wygnańców: 28 Jak my wyjeżdżały, To zwony zwoniły. Z wełykym my załom Seło opustyły. Spóźniłem się. Dzisiaj mogę zobaczyć ostatnie chyże. One też odejdą. Nie dla nich droga szybkiego ruchu, po której suną auta z Dukli na Barwinek, i dalej - na Słowację, Węgry. Spłoszone konie kłusem pędzą przed siebie. Uspokajają się jednak, gdy skręcam w wąską dróżkę, która prowadzi do cerkwi. Zatrzymuję się na małym, prowizorycznym parkingu, stworzonym jakby umyślnie dla mojego zaprzęgu. Przede mną murowana świątynia, cerkiew pod wezwaniem Narodzenia Bogurodzicy; kiedyś służyła unitom - dzisiaj modlą się tutaj katolicy. I tak oto, znalazłem się w Tylawie. Początek historii wsi sięga XV wieku. Wiadomo, że od 1486 r. jej właścicielem był kasztelan chełmski, Jakub z Międzygórza. Później przechodzi w ręce "włoskich panów"; wieś kupił Oktawian Gucci, przedstawiciel znanego rodu kupców i artystów. Należy wspomnieć, że nadwornym architektem i rzeźbiarzem polskich królów: Zygmunta II Augusta oraz Stefana Batorego był - Santi Gucci. Dodam, że znajdujące się na Wawelu nagrobki tychże królów, są właśnie jego dziełem. Potem Tylawę kupują Męcińscy, a w końcu - staje się posiadłością braci Thonet. Dzięki nim, wieś stała się znaczącym ośrodkiem przemysłu drzewnego. Zresztą, wszystkie wsie, które znalazły się w rękach rodziny Thonet, rozwijały się dzięki tartakom i produkcji desek. Tylawa mogła pochwalić się nowoczesnym, jak na owe czasy, tartakiem parowym. Tarcica, deski, gonty to nie jedyne produkty tylawskiego tartaku. Prawie do końca XIX wieku produkowano tu bowiem wrzeciona oraz zapałki (ściślej - same patyczki). Leżąca przy ważnym i ruchliwym trakcie handlowym, Tylawa posiadała wszelkie warunki, by rozwijać się i bogacić. Na przełomie XIX i XX wieku liczyła około tysiąca stałych mieszkańców. Wieś słynęła z sadów oraz pasiek. Wielu mieszkańców trudniło się rzemiosłem. Na miejscu był krawiec, rzeźnik, młynarz i ślusarz. Było też dwóch szewców, dwóch kowali i dwóch bednarzy; aż czterech kołodziei i pięciu cieśli. Przekrój zawodów zaświadcza o zasobności wsi. Tylawa tętniła życiem. Była również naturalnym centrum łemkowskiej kultury i tradycji. W tak dużej 29 grupie ludzi istniały warunki do zachowania ludowego stroju, weselnych pieśni, przyśpiewek, obrzędów; warunki sprzyjające przekazywaniu rodzimych baśni i legend. Spisane w końcu XIX wieku, przez autora monografii o powiecie krośnieńskim, ks. Wł. Sarnę, dziś stanowią skarb duchowej kultury narodu Łemków. To nauczyciel z Tylawy, Michał Kop-czak, gromadził owe świadectwa i przekazywał potomnym; dzięki jego pasji możemy się zadumać nad tekstami pieśni, zobaczyć oczyma wyobraźni weselny orszak. Przywiązanie do tradycji stanowiło pewną mentalną barierę przed "zakusami cywilizacji". Jeszcze na początku XX wieku większość łemkowskich chałup, to kurne chyże, bez komina. W tych skromnych i często biednych chałupach żył lud dobry, choć czasami nieufny wobec obcych; szybko jednak przełamywano lody przy pogawędce w gospodzie, przy kieliszku gorzałki. Wtedy Łemkowie dzielili się swoim bogactwem legend, baśni i pieśni. Oto jedna z takich legend. Miejscowi gospodarze opowiadają, że na szczycie góry Kiczera jest trzęsawisko, które nigdy nie wysycha. Tę historię opowiedzieli im ich dziadowie - o tym jak powstało ono wiele, wiele lat temu. Wtedy to niejaki Michał Ryszko, gospodarz z Tylawy, wiódł spór z parochem o pole. Spory i zatargi, z roku na rok, zaostrzały się. Aż doszło do tragedii. Którejś nocy wziął Ryszko siekierę i zakradł się na plebanię. W okrutny sposób zabił popa. Pod osłoną nocy wyniósł ciało batiuszki na Kiczerę, by je tam zakopać. Gdy znalazł się na górze, nagle rozszalała się burza z piorunami. Lunął deszcz. Ziemia, gdzie stał Ryszko, w mgnieniu oka zamieniła się w trzęsawisko, które pochłonęło zabójcę i jego ofiarę. Za karę, władyka nie obsadzał tylawskiej parafii proboszczem. Ludzie nie ustawali w modłach do Boga. Nieustannie też słali prośby do władyki. Wreszcie, po latach zgodził się, ale pod warunkiem, że będzie to syn któregoś z miejscowych gospodarzy. Mijały kolejne lata, i nie widać było końca kary boskiej. Żaden z młodych chłopców nie miał jakoś ochoty zostać swiaszczennykom i zająć miejsce po zamordowanym proboszczu. Dopiero w czasach arcyksięcia Ferdynanda znalazł się "chętny". Był nim Michał Turkowski, włościański syn. Po ukończeniu studiów teologicznych i wyświęceniu, objął probostwo w Tylawie. Kara została zdjęta, ale trzęsawisko na górze istnieje do dziś, na świadectwo zbrodni i ku przestrodze przyszłych pokoleń... Tak, przy szklaneczce palenki rozwiązują się języki i przychodzi ochota, by pośpiewać. Młodzi prze- 30 komarzają się ze starszymi gospodarzami. Za ciasno im w Tylawie. Chcą wyrwać się w świat, na Węgry: Tylawa, Tylawa; ja w Tylawi bywam, Ale ja w tim seli potiszynia ne mam. Zaraz ripostują gospodarze, którzy nie jedno już widzieli, w niejednym miejscu byli: Tylawa, Tylawa, okruhle seleczko, Jak ja tia ne wydżu, bolyt mia serdeczko! Młodzi jednak wiedzą swoje. Cesarstwo jest wielką pokusą. Niejednemu śni się Buda, albo bliższe - Preszów, Bardejów... Wierzą, że przyjdzie dzień pożegania: Zostawajte zdrowy to Tylawski luczki, Ne budut was kosyt moi biły ruczki, Ne budut was kosyt, ne budut was hrebat, Any was ne budut do kipoczky skladat. Nikt nie przypuszczał, że ludowe słowa przyśpiewek spełnią się, jak złowieszcze proroctwo. Nadeszły złe czasy. Wielu młodych pożegnało się na zawsze. Książe Ferdynand i Sarajewo - jak magiczne zaklęcia, wymiotły ludzi z tych stron. Tylawa stanęła w ogniu. Łemkowie powędrowali do austriackich obozów; innym udało się uciec do swoich na Słowacji. Gdy wojna się skończyła - zaczęły się powroty. Nie była to jednak ta sama Łemkowyna, i to nie tylko z powodu wojennych zniszczeń. Proces "budzenia się narodów", rozpoczęty Wiosną Ludów, zataczał coraz szersze kręgi i rozpalał polityczne aspiracje. Spokojny lud z beskidzkich gór i lasów stał się celem nacjonalistycznej propagandy. Nie bez winy byli też greckokatoliccy proboszczowie, którzy, z jednej strony, nie do końca identyfikowali się z krajem, w którym dane było im żyć; z drugiej zaś -nie mieli argumentów. Na Łemkowszczyźnie wrzało. Nie był to jeszcze otwarty bunt, ale tlił się on już w ludzkich umysłach. Nie pierwszy to raz, mała iskra staje się powodem dużego pożaru. Najczęściej, prawdziwe powody są głęboko ukryte. Tak jak prawdziwym powodem I wojny 31 światowej nie było zabójstwo Arcyksięcia, tak przecież nie "liturgiczna samowola" parocha z Tylawy, spowodowała "schizmę". A jednak, sprowokowała całe zajście. W 1926 r. miejscowy paroch podczas niedzielnego nabożeństwa zmienił słowa liturgii. Zamiast: "...was, prawosławnych christijan..." - użył: "...was prawowirnych christijan...". Wierni to zauważyli i zaprotestowali. Uznali, że proboszcz zdradził "starą wiarę". Greckokatolicki proboszcz chciał zapewne być "bardziej papieski niż sam papież". Żadna ze stron nie chciała ustąpić. W końcu, 16 listopada, parafianie zwołali wiec. Plac przy cerkwi stał się areną bitwy na słowa. Zebrani wierni postanowili przejść na prawosławie. Może była to tylko próba sił? Proboszcz nie ustąpił; nie ustąpili też parafianie. Nikt nie zwyciężył. Obydwie strony zostały pokonane. Dyskusje i spory przeniosły się na podwórka. W niedzielę cerkiew świeciła pustkami. Mijały tygodnie. Wreszcie, w 1927 roku, mieszkańcy sprowadzili do Tylawy prawosławnego popa. To tylko zaogniło sytuację we wsi. Postanowiono przejąć cerkiew. 4 sierpnia 1927 r. niemal cała wieś zgromadziła się przed plebanią greckokatolickiego proboszcza. Paroch ani myślał wydać kluczy. Postanowiono zabrać je siłą. Najbardziej zapalczywe były kobiety. W ruch ruszyły widły i siekiery. Sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli. Stara legenda o trzęsawisku, może nie do końca była tylko legendą...? Pierwsi ochłonęli mężczyźni. Kobiety nadal szturmowały plebanię. Brzęk tłukących się szyb i krzyki sprawiały wrażenie apokalipsy. Kobiety nie ustępowały. Pozbawione jednak wsparcia swoich mężów - dały za wygraną. Proboszcz mógł odetchnąć z ulgą. Śmierć była blisko. Plac opustoszał. Budynek przedstawiał opłakany widok: doszczętnie wybite szyby, zniszczone drzwi, porozrzucane cegły, połamane widły... Nastał wieczór. Emocje opadły. Tak zakończył się "babski napad". Prób przejęcia cerkwi było jeszcze kilka. Nie były jednak już tak dramatyczne. Ostatecznie, prawosławni Tylawianie wybudowali, przy drodze do Mszany, czasownię. Schizma tylawska była zaraźliwa. Objęła swoim zasięgiem całą Łemkowszczyznę. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że w pozostałych unickich parafiach nie chodziło bynajmniej o "liturgiczne innowacje"; zresztą, w Tylawie również. Na lata podzielono jeden naród na dwie wrogie sobie społeczności. Przyczyn było wiele. O niektórych już wspomniałem. Inne - to niski poziom wykształcenia greckokatolickich 32 duchownych, jak i swoiste "zapomnienie" o tej części Polski przez władze państwowe i kościelne. Schizmę zahamowano dopiero w połowie lat trzydziestych. Jak grzyby po deszczu wyrosły prawosławne cerkwie i czasownię. Trzy z nich istnieją do dzisiaj: w Bodakach, Bartnem i Kwiatoniu. W Tylawie zostało tylko cerkwisko i pamiątkowy krzyż. Nie dane było Tylawie do końca wyleczyć ran zadanych przez historię. Czas II wojny światowej, zwłaszcza rok 1944, i frontowe walki w przełęczy dukielskiej, dokończyły dzieła zniszczenia. Akcja "Wisła" wypędziła z ojcowizny ostatnie łemkowskie rodziny. Po 1956 r. niektórzy wrócili. Sądzili, że będą "u siebie". Tymczasem los Łemków, którzy wrócili tutaj, "do domu", paradoksalnie przypomina życie w diasporze. O Tylawie, po wojnie, było cicho. Na czołówkach gazet znalazła się dopiero na początku XXI wieku, a to za sprawą oskarżeń wobec duchownego. Nie jest to powód do chluby. Ale, czy był nim - "babski napad", albo wcześniejsze "legendarne" zabójstwo popa...? Trudno oprzeć się wrażeniu, że świadkowie tych wszystkich wydarzeń - cerkiew i przyległy do niej cmentarz - po prostu wstydzą się za nas. Już samo ustawienie cerkwi wydaje się sugerować postawę odwrócenia się od złych ludzi. Drzwi wejściowe są usytuowane od strony cmentarza...! Cerkiew stoi "tyłem" do drogi. Omijam więc prezbiterium, idę wzdłuż ścian nawy głównej, mijam dawny babiniec - dopiero teraz mogę otworzyć masywne drzwi świątyni. Staję w progu. Wita mnie ikonostas. Zawsze jest wielkim przeżyciem to "twarzą w twarz" -ja patrzę na szeregi ikon; one spoglądają na mnie. Tajemnicze i surowe oblicza świętych. Pierwsze historyczne wzmianki o cerkwi pochodzą z roku 1536. Pierwotnie była to cerkiew prawosławna. Dopiero po unii brzeskiej wiele cerkwi zamieniono na świątynie greckokatolickie. Czasami odbywało się to bez "wiedzy" parafian... Tamta cerkiew, zapewne drewniana, nie dotrwała do naszych czasów. Na jej miejscu, w 1787 roku, postawiono obecny budynek, murowany z kamienia. Cerkiew jest otynkowana; dach - pokryty blachą. Początkowo była budowlą dwudzielną, bez babirica. Dopiero sto lat później dobudowano babiniec z imponującą wieżą. W cerkwi zachowała się posadzka z piaskowca z XVIII wieku. Ikonostas, który mnie tak zachwycił, pochodzi z 1908 r. Pierwotny, rokokowy pochodził z XVIII w. Niestety, nie dotrwał do naszych czasów. Na chórze możemy zobaczyć obraz przedstawiający "Chrzest Rusi". Generalnie, wyposażenie 33 światowej nie było zabójstwo Arcyksięcia, tak przecież nie "liturgiczna samowola" parocha z Tylawy, spowodowała "schizmę". A jednak, sprowokowała całe zajście. W 1926 r. miejscowy paroch podczas niedzielnego nabożeństwa zmienił słowa liturgii. Zamiast: "...was, prawosławnych christijan..." - użył: "...was prawowirnych christijan...". Wierni to zauważyli i zaprotestowali. Uznali, że proboszcz zdradził "starą wiarę". Greckokatolicki proboszcz chciał zapewne być "bardziej papieski niż sam papież". Żadna ze stron nie chciała ustąpić. W końcu, 16 listopada, parafianie zwołali wiec. Plac przy cerkwi stał się areną bitwy na słowa. Zebrani wierni postanowili przejść na prawosławie. Może była to tylko próba sił? Proboszcz nie ustąpił; nie ustąpili też parafianie. Nikt nie zwyciężył. Obydwie strony zostały pokonane. Dyskusje i spory przeniosły się na podwórka. W niedzielę cerkiew świeciła pustkami. Mijały tygodnie. Wreszcie, w 1927 roku, mieszkańcy sprowadzili do Tylawy prawosławnego popa. To tylko zaogniło sytuację we wsi. Postanowiono przejąć cerkiew. 4 sierpnia 1927 r. niemal cała wieś zgromadziła się przed plebanią greckokatolickiego proboszcza. Paroch ani myślał wydać kluczy. Postanowiono zabrać je siłą. Najbardziej zapalczywe były kobiety. W ruch ruszyły widły i siekiery. Sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli. Stara legenda o trzęsawisku, może nie do końca była tylko legendą...? Pierwsi ochłonęli mężczyźni. Kobiety nadał szturmowały plebanię. Brzęk tłukących się szyb i krzyki sprawiały wrażenie apokalipsy. Kobiety nie ustępowały. Pozbawione jednak wsparcia swoich mężów - dały za wygraną. Proboszcz mógł odetchnąć z ulgą. Śmierć była blisko. Plac opustoszał. Budynek przedstawiał opłakany widok: doszczętnie wybite szyby, zniszczone drzwi, porozrzucane cegły, połamane widły... Nastał wieczór. Emocje opadły. Tak zakończył się "babski napad". Prób przejęcia cerkwi było jeszcze kilka. Nie były jednak już tak dramatyczne. Ostatecznie, prawosławni Tylawianie wybudowali, przy drodze do Mszany, czasownię. Schizma tylawska była zaraźliwa. Objęła swoim zasięgiem całą Łemkowszczyznę. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że w pozostałych unickich parafiach nie chodziło bynajmniej o "liturgiczne innowacje"; zresztą, w Tylawie również. Na lata podzielono jeden naród na dwie wrogie sobie społeczności. Przyczyn było wiele. O niektórych już wspomniałem. Inne - to niski poziom wykształcenia greckokatolickich 32 \ duchownych, jak i swoiste "zapomnienie" o tej części Polski przez władze państwowe i kościelne. Schizmę zahamowano dopiero w połowie lat trzydziestych. Jak grzyby po deszczu wyrosły prawosławne cerkwie i czasownię. Trzy z nich istnieją do dzisiaj: w Bodakach, Bartnem i Kwiatoniu. W Tylawie zostało tylko cerkwisko i pamiątkowy krzyż. Nie dane było Tylawie do końca wyleczyć ran zadanych przez historię. Czas II wojny światowej, zwłaszcza rok 1944, i frontowe walki w przełęczy dukielskiej, dokończyły dzieła zniszczenia. Akcja "Wisła" wypędziła z ojcowizny ostatnie łemkowskie rodziny. Po 1956 r. niektórzy wrócili. Sądzili, że będą "u siebie". Tymczasem los Łemków, którzy wrócili tutaj, "do domu", paradoksalnie przypomina życie w diasporze. O Tylawie, po wojnie, było cicho. Na czołówkach gazet znalazła się dopiero na początku XXI wieku, a to za sprawą oskarżeń wobec duchownego. Nie jest to powód do chluby. Ale, czy był nim - "babski napad", albo wcześniejsze "legendarne" zabójstwo popa...? Trudno oprzeć się wrażeniu, że świadkowie tych wszystkich wydarzeń - cerkiew i przyległy do niej cmentarz - po prostu wstydzą się za nas. Już samo ustawienie cerkwi wydaje się sugerować postawę odwrócenia się od złych ludzi. Drzwi wejściowe są usytuowane od strony cmentarza...! Cerkiew stoi "tyłem" do drogi. Omijam więc prezbiterium, idę wzdłuż ścian nawy głównej, mijam dawny babiniec - dopiero teraz mogę otworzyć masywne drzwi świątyni. Staję w progu. Wita mnie ikonostas. Zawsze jest wielkim przeżyciem to "twarzą w twarz" -ja patrzę na szeregi ikon; one spoglądają na mnie. Tajemnicze i surowe oblicza świętych. Pierwsze historyczne wzmianki o cerkwi pochodzą z roku 1536. Pierwotnie była to cerkiew prawosławna. Dopiero po unii brzeskiej wiele cerkwi zamieniono na świątynie greckokatolickie. Czasami odbywało się to bez "wiedzy" parafian... Tamta cerkiew, zapewne drewniana, nie dotrwała do naszych czasów. Na jej miejscu, w 1787 roku, postawiono obecny budynek, murowany z kamienia. Cerkiew jest otynkowana; dach - pokryty blachą. Początkowo była budowlą dwudzielną, bez babińca. Dopiero sto lat później dobudowano babiniec z imponującą wieżą. W cerkwi zachowała się posadzka z piaskowca z XVIII wieku. Ikonostas, który mnie tak zachwycił, pochodzi z 1908 r. Pierwotny, rokokowy pochodził z XVIII w. Niestety, nie dotrwał do naszych czasów. Na chórze możemy zobaczyć obraz przedstawiający "Chrzest Rusi". Generalnie, wyposażenie 33 cerkwi w Tylawie jest znacznie od niej młodsze. Jedynie ławki są starsze, niż sama cerkiew. Zostały one przeniesione tutaj z kościoła z Iwonicza. W latach 1968-1974 świątynia została gruntownie odrestaurowana. Zmieniły się czasy, zmienili się ludzie. Dzisiaj nie rozbrzmiewa już tu głos batiuszki. Przy "namiestnych" ikonach nie wtóruje mu cerkiewny chór; ucichły tropariony. Na oścież otwarte carskie wrota... Tajemnica opuściła wnętrze. Wychodzę. Bielą się ściany w butelkowym zmierzchu; stare drzewa rzucają zielony cień. Patrzę i szepcę słowa poety: ... w ciszy przedwieczornej zastygły słoneczniki zastygł też koń i wóz i szarówka zastygłem i ja i wstrzymując oddech nasłuchuję w ciszy przedwieczornej śladów obecności siebie... (Józef Baran) 34 Tyl; lawa Cerkiew pod wezwaniem Narodzenia Bogurodzicy Dukla św. Jan z fasady dukielskiego kościoła OO. Bernardynów Pustelnik (rzecz o Trzcianie i św. Janie z Dukli) T Annę to były czasy. Inni ludzie. Dzisiaj na Zachodzie zachowało się już niewiele z ducha tamtych dni. Wschód wciąż trwa przy swoim; trwa przy tradycjach dziadów. Zarzuca się mu nawet kultywowanie "świętych anachronizmów". Ale czy rzeczywiście są to anachronizmy? Czy naprawdę człowiek zmienił się aż tak bardzo, by "wyrzec się" Tajemnicy, by móc oglądać ją' gołym okiem? Kiedyś tej Tajemnicy można było doświadczyć również w liturgii trydenckiej. Chorał gregoriański, łacina, wprowadzały nas w świat misterium, w inny wymiar. Język wcale nie był barierą. Tak naprawdę ludzie przedkładają świętą liturgię nad świecką obrzędowość. Czasy realnego socjalizmu są tego dobitnym dowodem. Cerkiew i katolicki pustelnik, Pascha i Wielkanoc, "podwójne" Boże Narodzenie - istniały obok siebie "bez zdziwienia". Wschód i Zachód były sobie bliższe. Inaczej jest dzisiaj. Zdziwienie budzi domek pustelnika i sam człowiek ubrany w worek. Dziwić nas zaczynają cerkwie. Od zdziwienia do dziwaka -droga nie daleka. Wróćmy jednak na gościniec. Jest wiek XV. Dojeżdżam do Trzciany. Wieś powstała w 1508 roku. Zatem tak naprawdę nie ma tu jeszcze żadnych zabudowań, nie ma Thrzczany Walaskiej, bo taka będzie pier- 35 wotna nazwa osady. Jadąc w stronę Dukli zauważam wąską ścieżkę po lewej stronie drogi. Ścieżka pnie się po zboczu góry i ginie pośród drzew. Zostawiam konie. Ruszam w nieznane. Wyprawa tyle piękna, co trudna. Zabłądzić jednak trudno. Widać, że ścieżka jest uczęszczana. Pnę się coraz wyżej i wyżej. Po godzinie marszu - ku mojemu zdziwieniu - wyrasta przede mną, ni to chyża, ni to domek. Kto był w nieznanym sobie lesie i dokonał podobnego odkrycia - ten wie, czego musiałem doznać na widok niespodziewanej budowli. Bynajmniej myśli moje nie kierowały się w stronę baśniowej chaty, lecz raczej obawiałem się spotkania z tołhajami, czy też beskidnikami, którzy mogli mieć tutaj swoją kryjówkę. Minęła dobra chwila zanim zdecydowałem się uczynić kilka kroków w kierunku chatki. Domek był drewniany, zbudowany z surowych bali; dach przykryty gałęziami jedliny. Był niezwykle mały. Drzwi proste, zbite z desek. Od wschodu - małe okienko. Skradam się i rozglądam dokoła. Podchodzę ostrożnie i zaglądam przez okno. Wewnątrz nie ma nikogo. Tuż przy oknie stolik; na nim krucyfiks, jakaś książka (pewnie modlitewnik), ogarek świeczki. Przy ścianie, na lewo od okna, zbita skrzynia - zapewne łóżko, bez pościeli. Dalej w kącie - piec. Był więc zamieszkały i nie wyglądał na zbójnicką komorę. Po chwili doszedł mnie szelest kroków. Schowany za domkiem wyglądałem przybysza. Między drzewami spostrzegłem postać - średniego wzrostu mężczyznę. Ubrany był w "workową sukmanę", przepasany sznurem; głowę i część twarzy skrywał mu kaptur. Uspokoiłem się. Stałem zatem przy pustelni. Pustelnik, bynajmniej, nie był zdziwiony moją obecnością, chociaż sprawiał wrażenie niezadowolonego samotnika, któremu raz po raz ktoś zakłóca spokój. Pochwaliłem Pana naszego Jezusa Chrystusa. Przyjrzałem się bliżej eremicie. Nie przypominał zaniedbanego oberwańca, jakich można spotkać po lasach.. Nie był to także "samorodny" pustelnik, ani braciszek z monastyru. Spoglądały na mnie spokojne oczy człowieka mądrego i inteligentnego. Zdawał się jednak nie zwracać większej uwagi na moją osobę. Pogrążony w myślach wszedł do swej samotni. Drzwi nie zamknął, co uznałem za gest zaproszenia do środka. Dopiero teraz zauważyłem, że obok stołu była jeszcze ława, a na niej kilka książek. Na stole leżało pióro, inkaust oraz zapisana odręcznie karta pergaminu. Mnich okazał 36 się wcale uczoną osobą. Nauki pobierał w samej Akademii w Krakowie. Znał sławnych ludzi. Szczególną estymą obdarzał św. Jana Kapistrana, z którym mu przyszło poznać się bliżej. Nie mógł się nadziwić jego wymowie i uczoności. Teraz w zaciszu swej pustelni oddawał się rozmyślaniom, modlitwom, pisaniu kazań, ale również posłudze duchowej służąc radą i sakramentem zagubionym wędrowcom, ot takim choćby, jak ja. Poprosiłem Jana - bo tak się przedstawił - o możność pozostania przy nim kilka dni. Zgodził się. Odprowadziłem zatem moją trojkę do Dukli - a nazajutrz udałem się pieszo do tajemniczego mnicha. Był to już starszy człowiek. To nie pierwszy jego pobyt w pustelni. Od młodości pociągały go: las i góry. Tam było mu bliżej do Boga - i ciszej; na tyle ciszej, że mógł usłyszeć, co Bóg mówi do niego. I jemu nie obce były rozterki wieku młodzieńczego. Z pochodzenia mieszczanin, syn cenionego w Dukli piekarza, mógł zostać następcą ojca. Jednak coś go wyganiało z rodzinnego Przedmieścia. Nie obyło się bez łez matki i gniewu ojca. Nie jeden las, nie jedna jaskinia była jego domem. To w lesie "dowiedział się", co ma zrobić ze swoim życiem. Zapukał do furty franciszkanów w Krośnie. Posłano go do szkół w Krakowie. Okazał się być studentem zdolnym i pobożnym. Zaczął robić "karierę". Piastował urzędy gwardiana klasztorów w Krośnie, we Lwowie. Przebywał też w Poznaniu, gdzie nauczył się mowy niemieckiej. Został kustoszem kustodii ruskiej; podlegały mu wszystkie franciszkańskie klasztory na całej Rusi. Jego znajomość niemieckiego przydawała się bardzo. Ziemie wschodnie Rzeczypospolitej zasiedlali wszak często Niemcy. Niejeden heretyk ugiął się przed argumentacją Jana i wrócił na łono Kościoła... Janowi brakowało jednak lasu, samotności, surowości życia. Nie znaczy to, że miał luksusy. Ale miał łóżko z pościelą, suchą i w miarę ciepłą celę, posiłek na czas - poza tym poważanie i urząd. Jednak wszystkie te "wygody i kariera" nie były w stanie zagłuszyć głosu, który doradzał mu żyć jeszcze doskonalej. Gdy w 1460 r. we Lwowie osiedlili się bernardyni, zachowujący z jeszcze większą surowością regułę św. Franciszka, zapragnął przejść do ich klasztoru. Franciszkanie nie myśleli jednak utracić tak zacnego, słynnego i "świętego" zakonnika. Modlił się więc Jan, głosił kazania, spowiadał i pracował jak dotychczas. Nadarzyła się jednak okazja. Mijało właśnie równe sto lat od daty przybycia franciszkanów do Krosna. Prowincjał (zwierzchnik franciszkanów) zaprosił na jubileusz władze miasta. Wypra- 37 wiono ucztę. W tym czasie Jan pełnił funkcję kaznodziei. Gdy biesiada nabrała "rumieńców", Jan zwrócił się z pytaniem do prowincjała, czy mógłby pójść do bernardynów. Zapewne miód i wino uśpiły czujność prowincjała. Sądząc, że Jan chce po prostu wyrwać się z hałaśliwego towarzystwa i odwiedzić "spokojniejszych" bernardynów - zgodził się na jego wyjście. Jan już nie wrócił... U bernardynów Jan nie piastował żadnych urzędów. Oddał się pracy duszpasterskiej. Zasłynął jako kaznodzieja i spowiednik. Działał też w bractwie charytatywnym. Pragnienie życia pustelniczego nigdy go jednak nie opuściło. Nie było to tajemnicą dla przełożonych. W końcu - zgodzili się na czasowy pobyt "świętego" w pustelni. Patrzyłem na leciwego mnicha. Pisał i czytał z trudem. Skarżył się na oczy. Wieść o pobycie świętego mnicha szybko się rozeszła po okolicy. Podawane z ust do ust opowieści o mocy modlitwy zakonnika i czynionych cudach sprawiły, że miejsce pobytu zostało wkrótce zdemaskowane, o czym zaświadcza wydeptana ścieżka. Zresztą, Jan zamierzał kończyć swoje dobrowolne wygnanie. Wkrótce wrócił do klasztoru, gdzie - choć niewidomy - nadal pracował do ostatnich dni. I tak, zamiast kilku dni - minęło kilka wieków. Dzisiaj na miejscu pustelni widzę murowany kościółek. Niespełna trzysta lat po śmierci Jana z Dukli, właścicielka Dukli, Maria Amalia Mniszchowa ufundowała na miejscu pustelni mały, drewniany kościółek. Poświęcenie odbyło się w dzień Matki Boskiej Zielnej 1769 r. Uroczysta i barwna procesja udała się spod dukielskiej fary w kierunku Trzciany. Niesiono figury Matki Boskiej i błogosławionego Jana. Z moździerzów oddano ognia dwadzieścia cztery razy - jak głosi klasztorny zapis. Wybudowano też domek pustelnika i ustawiono obok kościoła. Niestety, w 1883 roku kościółek i pustelnia doszczętnie spłonęły. Cztery lata później, z fundacji dziedzica Dukli, hrabiego Cezarego Męciriskiego postawiono murowaną kaplicę. Umieszczono w niej epitafium poprzedniej fundatorki kościółka poświęconego bł. Janowi. Obecnie istniejący kościół "na puszczy" ufundowali w 1908 r. sami bernardyni z Dukli. Prezentuje styl neogotycki. Polichromia (z 1931 roku) przedstawia sceny z życia Jana z Dukli. Obok kościoła znajduje się pustelnia św. Jana oraz dom rekolekcyjny. Spragniony przybysz znajdzie tu również źródełko... Do kościoła prowadzą nas drewniane tablice, na 38 których możemy wiele dowiedzieć się o Św. Janie z Dukli (kanonizowany przez Jana Pawła II w 1997 r. podczas wizyty Papieża w Dukli i Krośnie). Jest tu również nowa "droga krzyżowa"; kamienne płaskorzeźby zastąpiły dawne skromne przedstawienia czternastu stacji. Warto tu przyjść. Najlepiej, poza sezonem, by nie czekać na posłuchanie św. Jana w kolejce... Można też odwiedzić Świętego w kościele bernardynów w Dukli. Spoczywa w srebrnej trumience, w bocznej kaplicy. O żywym kulcie św. Jana świadczy do dziś lipcowy, bardzo uroczysty odpust "na puszczy". Procesja, jak dawniej przemierza w skwarze, lub deszczu, ponad pięć kilometrów; z Dukli do Trzciany, a potem asfaltową dróżką - do kościoła "na puszczy". Minęło kilkadziesiąt lat po śmierci Jana, a u podnóża Janowej góry, w dolinie Jasiołki, lokowano Trzcianę. W zdecydowanej większości zamieszkiwali ją Łemkowie. We wsi stoi ładna cerkiew z lat 1650-1675 pod wezwaniem Narodzenia Bogurodzicy. Wewnątrz nie mogę wprost napatrzeć się na neobarokowy ikonostas. Zachowało się jeszcze kilka grekokatolickich chorągwi procesyjnych. W babińcu zwracam uwagę na epitafium Teodozji Łomki z 1681 r. W Trzcianie mogę wreszcie posłuchać cerkiewnych dzwonów. Są starsze od cerkwi. Jeden pamięta czasy lokowania wsi, nosi datę 1504 г.! Drugi - młodszy, z 1579 r. Jeszcze patrzę na stary nagrobek Stefana Morsona znajdujący się w obrębie cerkiewnego cmentarza, datowany na 1735 r. Na samym cmentarzu zachowało się kilka nagrobków z końca ХГХ wieku, zarówno "ruskich" jak i polskich. Trzcianę opuszczam pieszo. Spoglądam na wzgórze. Puszcza, jak ikonostas, zasłania "sanktuarium" Pustelnika, z którym dane mi było przed wiekami spotkać się... A wszystko to, dzięki cudownemu wehikułowi wyobraźni. Pustelnia "na puszczy" jawi się jako jasny punkt dawnego tradycyjnego katolicyzmu na zdających się nigdzie nie kończyć łemkowskich horach. Nie stanowi on jednak, ani nie stanowił, elementu obcego, a tym bardziej wrogiego. Szkoda, że tyle piękna, że coraz więcej piękna - przychodzi mi spotykać w miejscach, które zamieniają się w skansen. Cywilizacja, jak piasek pustyni, zasypuje rok po roku kolejne ogrody łemkowskiej Arkadii. 39 Od Rusala do Jana (rzecz o Zyndranowej) 7 JLazwsze cieszę się, gdy mam okazję popatrzeć na żywą kulturę Łemków. Mimo wszystko wolę prawdziwą "ruską" wieś od najlepiej urządzonego skansenu. Dlatego z radością bywam w Zyndranowej. Zanurzam się w atmosferę ludowego pikniku. Nie czuję się obco. Nikt zresztą nie daje mi powodów. Wszyscy uśmiechają się - także do mnie. Nikt nie pyta mnie o narodowość. Może zmylił ich mój zaprzęg? Powietrze wypełnia muzyka gór, tęskne napiewy łemkowskiej diaspory. Najpiękniej śpiewają Łemkowie z zachodniej Polski...! Słowaccy Cyganie dokonują wręcz cudów w grze na skrzypkach. Na popisowe czardasze spogląda z nieba sam mistrz, Nicolo Paganini - i nie bez podziwu. To jedyna taka sobota, i jedyna taka niedziela, w roku. Weekend spotkań po latach. Dawni sąsiedzi, znajomi a także nieznajomi, rzucają się w ramiona i obściskują; w oczach niejednego zakręci się łza, wzruszenie na chwilę odejmie mowę... Są też swojacy zza Oceanu. Nieodparcie cisną się na usta słowa łemkowskiego poety z Myscowej, Jana Dykiego, który trzydzieści pięć lat marzył o Łemkiwszczyźnie w pachnącej żywicą Kanadzie: 40 Bo nasza Łemkiwszczyzna, prekrasna okołyca Ne zastupyt nam jej żadna zahranyca Święto trwa do późnej nocy w sobotę. Jest ognisko. Są tańce. W niedzielę, zaraz po Liturgii, teren muzeum ponownie wypełnia się ludźmi. Zagląda tu wielu ciekawskich. Nie brakuje przedstawicieli prasy, bywa też telewizja; wywiady, rozmowy, wspomnienia... Po chwili wozy transmisyjne odjeżdżają. Pozostają Łemkowie oraz turyści. Zaczyna się zabawa. Zabawa trwać będzie długo, jak wczoraj, do wieczora. Trwają swoiste targi sztuki. Łemkowscy rzeźbiarze i malarze prezentują swoje prace. Kapele grają. Odbywają się konkursy na najpiękniejszy wiersz. W szranki stają starsi i dzieci. Łemkowie mogą się poszczycić rodzimymi pisarzami i poetami; J. Dykim, W. Chylakiem , I. Rusenką. Wzruszenie ogarnia wszystkich, gdy chór intonuje pieśń, nieoficjalny hymn Łemków. Karpaty, Karpaty! - wyrywa się z piersi zebranych; -wszyscy wstają. I jest tak - jak w cerkwi podczas Wieruju. Zyndranowa to jedna z nielicznych wsi, która na powrót ożyła. Łemkowie wrócili tu w 1956 r. Czekała na nich cerkiew św. Mikołaja. Jej stan był opłakany. Władze państwowe obiecały dać pozwolenie na wybudowanie nowej pod warunkiem, że rozbiorą starą. I tak, po starej unickiej cerkwi, za potokiem Panna, został pusty plac otoczony wiekowymi lipami... Władze nie udzieliły jednak zgody na nową świątynię. Był rok 1962. Zezwolenie na budowę nowej cerkwi otrzymała Zyndranowa dopiero w roku 1982. Świątynię budowano dwa lata. 28 lipca 1985 r. hierarchowie Kościoła Prawosławnego dokonali poświęcenia cerkwi. Stoi ona po drugiej stronie Sołotwyny (tak dawniej nazywał się potok Panna). Budynek jest murowany i otynkowany, trójdzielny, kryty blachą. Dach wieńczą trzy baniaste wieżyczki. Pierwszą cerkiew wybudowano na długo przed 1581 rokiem. Znajdowała się w górnej części wsi. Następne cerkwie były budowane już na dole Zyndranowej. I tak, w roku 1720 wybudowano unicką świątynie, prawdopodobnie pod wezwaniem św. Mikołaja, za potokiem Sołotwyna. Kolejna, na starym cerkwisku, powstała w roku 1897; ta dotrwała do roku 1962, kiedy ją rozebrano. Zyndranowa bardzo długo opierała się unii brzeskiej. Grekokatolicyzm ostatecznie został przyjęty w 1706 r. 41 Historia zatoczyła kolo. Jej początek wyznaczyła cerkiew prawosławna. Po niej, życiu Zyndranowej towarzyszyły dwie cerkwie unickie. Od 1985 r. - ponownie wraca cerkiew prawosławna. Wydaje się, że wszystkie cerkwie, począwszy od tej najstarszej, były pod wezwaniem św. Mikołaja. Zyndranowa powstała ok. 1399 roku! Istnieje legenda, że wieś założył Zyndram z Maszkowic, rycerz - uczestnik bitwy pod Grunwaldem, który osiedlił tu wziętych do niewoli Krzyżaków. Wiemy jednak, że Zyndranowa istniała wcześniej. Założył ją rzeczywiście Zyndram, tyle że-zjaślisk. Właścicielami wsi były rody Cikowskich, Kobylańskich, Gucci oraz Mę-cińskich. Historia jej jest bardzo podobna do dziejów innych wsi na Łemkowszczyźnie. Za pewną "inność" należy uznać fakt, że Zyndranowa, która tak długo opierała się unii brzeskiej - w 1926 roku nie poddała się schizmie tylawskiej, choć sympatie pro-prawosławne były tu dość silne. Należy jednak dodać, że w dużym stopniu jest to zasługa władz państwowych; swój udział miał też miejscowy ksiądz oraz władze szkolne. Obydwie wojny światowe nie ominęły wsi. W 1914 roku wojska rosyjskie stoczyły pod Zyndranowa zwycięską bitwę z armią Austro-Węgier. Co czwarty mieszkaniec został w tamtym okresie zmobilizowany i wcielony do armii carskiej. Polowa z nich nigdy nie wróciła do domów. Wieś dotknęły represje austriackie. Kilku gospodarzy oraz paroch zostali internowani w obozie w Thalerhofie. W okresie międzywojennym uaktywniły się we wsi sympatie pro-komunistyczne. W Zyndranowej 50 osób należało do KPP, a kilku jej członków wyjechało na wojnę hiszpańską w 1936 r. Mieszkańcy Zyndranowej zawsze słynęli z aktywności politycznej. W 1944 r. wzięli aktywny udział w operacji dukielskiej. Poległym Łemkom wybudowano pomnik, a w 25-lecie tego wydarzenia (1969) dawny dowódca 1 Korpusu Czechosłowackiego, Ludvik Svoboda (prezydent Czechosłowacji) nadał miejscowości order Rudej Zvezdy, wysokiego wojskowego odznaczenia Republiki. W latach 70-tych władze państwowe PRL nakazały zburzyć pomnik wystawiony przez mieszkańców poległym Łemkom; prawdziwym powodem decyzji był napis - jednak nie jego treść, lecz język w jakim został on wykonany. Napis był w języku łemkowskim... Mimo waleczności i zaangażowania Zyndranowian, władze Polski wysiedliły ludność wsi w ramach akcji "Wisła". W latach 1956-1960 wielu Łemków wraca. Zyndranowa odzyskuje łemkowski charakter. 42 W1954 roku powstaje zespół teatralny, którego sukcesem było przedstawienie oryginalnego wesela łemkowskiego z udziałem kapeli cygańskiej! Wesele zainspirowało jednego z mieszkańców wsi. Patriota i pasjonat, Teodor Gocz postanawia gromadzić pamiątki kultury narodowej. Na początek posłużyła mu chyża po Teodorze Kukiele (1862-1955), pradziadku obecnego animatora. Pradziadek był znaną postacią. Przez 43 lata pełnił funkcję gminnego pisarza. Przed śmiercią przepisał swemu prawnukowi, Teodorowi Goczowi rodzinną zagrodę. W niej to zaczął on eksponować łemkowskie stroje i przedmioty codziennego użytku. Oficjalne otwarcie izby pamiątek nastąpiło 18 sierpnia 1968 r. Tworzone muzeum od początku napotykało na trudności. Ministerstwo Kultury i Sztuki odmawiało finansowania łemkowskiej placówki muzealnej. Zyndranowa nie miała szczęścia do władz, wszak wkrótce - wysadzono pomnik... Komuś zależało, by wyeliminować ze świadomości Polaka istnienie innego narodu - niż rosyjski, czy ukraiński. Padały propozycje dotacji za cenę przeniesienia chyży do Sanoka lub utworzenia w Zyndranowej filii Muzeum Budownictwa Ludowego... Co prawda w 1990 roku Wojewódzki Konserwator Zabytków w Krośnie przekazał pewne środki. Później na krótko podporządkowano obiekt Muzeum Historycznemu w Dukli. Od 1992 roku Muzeum Kultury Łemkowskiej przechodzi w ręce samorządu. Obecnie jest placówką społeczną (prywatną). Głównym obiektem muzeum jest chyża T. Kukieły. Powstała jeszcze w 1860 i pierwotnie była chatą kurną. Dopiero w 1901 roku dobudowano komin. Stajnia i chlew są późniejsze; wybudowano je w okresie międzywojennym. Święto łemkowskie jest doskonałą okazją do poznania narodu. Krążąc między teraźniejszością a przeszłością cieszę się, że Łemkowie nie podzielili losu Bojków. Chodzę i uczę się. Wchodzę do biura pisarza wiejskiego. Stare fotografie, listy i książki przemawiają bardziej niż podręcznik historii. Obok w komorze czas na zadumę: szaty cerkiewne, kopie ikon, krzyże żeliwne... Oglądam narzędzia gospodarcze - narzędzia pracy dziadów. Są też pamiątki po operacji dukielskiej: mundury, broń, niewypały. Stał tu również opisany wyżej pomnik postawiony w 1975 r. a rok później wysadzony przez wojsko... Co krok spotykam nowe świadectwa dawnego życia: studnię z żurawiem, wiatrak, kapliczkę. Podziwiam jak w kuźni uwijają się Cyganie i wyczarowują na oczach turystów różne przedmioty. Kuźnia przywędrowała tutaj aż z Olchowca. 43 Mieszkańcy Zyndranowej pamiętają o tych, którzy przelewali krew w zmaganiach o przełamanie grzbietu Karpat (1944); pamiętają o ofiarach obozu w Thalerhofie i Jaworznie. Upamiętniają te wydarzenia stosowne tablice. Mają swoje tablice także pisarz W. Chylak i poeta I. Rusenko. Łemkowskie Muzeum nie jest placówką martwą. Skansen prowadzi ożywioną działalność kulturalną. To tutaj organizowane jest Święto Tradycji Łemkowskiej na Pograniczu Kultur Od Rusala do Jana. Obok cerkwi stoi chata żydowska. Należała od rodziny Zalmana. Z żydowskiej społeczności ocalał tylko jeden człowiek, Samuel Oliner. W izbie znajduję ekspozycję judaiców, a przed chatą lapidarium; potrzaskane, jak żydowski los, macewy - zebrane na zdewastowanych kirkutach Łemkowszczyzny. Wracam tam, gdzie gra muzyka, gdzie śpiew, gdzie tańce. Stare cerkwiska znaczą pamiątkowe krzyże, lecz życie toczy się nadal - obok nich. Przeszłości należy się pamięć. Nie można w niej jednak pozostawać. Wtedy stałaby się więzieniem życia. Słońce ustępuje miejsca księżycowi. Po każdej jednak nocy wschodzi słońce. Nad górami gasły już gwiazdy (...) Wyszedłem przed dom (J. Harasymowicz) Konie przestępowały z nogi na nogę. Ruszyłem z latarnią w ręku. Pomachałem światłem na pożegnanie. Jak Poeta -jeszcze długo słyszałem melodię, która krążyła, krążyła nad światem (...) krążyła jak krew. - ĄĄ Na piechotę przez czas (rzecz o wsiach, których nie ma) T X ym razem, wybierając się w podróż z moją huculską trojką, zrezygnowałem z wygód furmanki. Kasztanka zamieniła się na tę chwilę w juczne zwierzę niosąc cały mój ekwipunek, a to: namiot, kilka garnków, koce, siekierę, nóż, łopatę saperkę, trochę żywności. Siwa - awansowała do roli wierzchowca. Źrebak, jak zwykle, korzystał ze swobody. Przygoda zaczęła się w Woli Niżnej. Jadąc w stronę Komańczy - za przystankiem autobusowym - skręciłem w lewo. Wąską dróżkę powitałem z ulgą. Asfaltowa szosa wyraźnie nie współgrała z widoczkiem trójki hucułów i jeźdźca. Była czymś sztucznym. A może to ja byłem jakimś zapóźnionym gościem na tej planecie, gdzie czas uciekł do przodu? Otoczyły nas pagórki porośnięte lasami. Nareszcie. Odgłosy wsi zamilkły na dobre. Las szumiał swoją pieśń sprzed wieków. Ptaki przekomarzały się między jedliną. Dotarłem do dawnych posiadłości przemyskich biskupów. Biskupi Łan - historia na wyciągnięcie ręki. Patrzę na zamienione w ugór zagony. Ile w nich zostało potu? Ile skarg i żalów? Ilu pieśni wysłuchały drzewa? Dziś puszcza wraca, jak ksieni do starodawnego monastyru Natury. Tylko Łemków brak. Opustoszał monastyr. 45 Polany Surowiczne Po godzinie ukazał się widok niezwykły. Ogromna polana, jak tamta w tunguskiej tajdze, zdawała się być miejscem magicznym. Polany Suro-wiczne - w całej swej okazałości. Historia zatoczyła koło. W XIV wieku Polany stanowiły tereny wypasowe dla pobliskiej Surowicy. Dzisiaj ponownie wróciły na pastwiska barany i krowy. Dwieście lat po lokacji Surowicy zaczęli osiedlać się tutaj pierwsi koloniści. Pastwiska zaczęły przemieniać się w kolonię. Wielu z mieszkańców Polan stanowili gospodarze z Surowicy. Wieś z biegiem lat rozrastała się coraz bardziej i nie mogła już pomieścić chętnych do osiedlenia. Polany Surowiczne były więc swego rodzaju "wentylem bezpieczeństwa". Stanowiły naturalne przedłużenie Surowicy. Lokowanie Potoku Surowicznego, bo tak pierwotnie nazywała się wieś, nastąpiło 22 czerwca 1549 r. Potok był własnością kniazia Iwana z Surowicy. Nazwa wskazuje na miejsce położenia wsi -dolina potoku, oraz charakter powstania - tzw. surowy korzeń, czyli miejsce powstałe po wyrębie lasu. Formalny rozdział Potoku Surowicznego od macierzystej Surowicy nastąpił dwa lata później, tj. w roku 1551. Od tej też pory wieś nazywa się Polany Surowiczne. W 1551 r. zmieniła się nie tylko nazwa, ale również właściciel - był nim wówczas kasztelan sanocki Zbigniew Siemieński. Dość długo Polany miały kompleks "podległej" Surowicy kolonii. Tam mieściła się parochia. Jednak od 15 kwietnia 1690 r. Polany Surowiczne stają się siedzibą parochii. Nie znamy daty budowy pierwszej cerkwi. Najprawdopodobniej była ona pod wezwaniem św. Michała Archanioła; druga cerkiew wybudowana w 1728 r. poświęcona była właśnie św. Michałowi Archaniołowi. Wezwanie kolejnej cerkwi, jak i miejsce jej posadowienia były zwykle takie same. Polany Surowiczne często targane były sporami - i to zarówno wewnętrznymi, jak i z okoliczną ludnością polską. Na początku XIX stulecia miały miejsce wieloletnie spory pomiędzy kolejnymi sołtysami a greckokatolickim probostwem o cerkiewne grunty, które swego czasu zagarnęli kniaziowie. Z tego też powodu w latach 1805-1837 parochia pozostawała nie obsadzona. W czasach nam bliższych, tj. w okresie międzywojennym oraz w czasie niemieckiej okupacji mieszkańcy wsi ulegli nacjonalistycznej agitacji ukraińskiej. Położyło się to cieniem na sąsiedzkich stosunkach między Łemkami a Polakami. Oddziały AK omijały szerokim łukiem wrogo wobec Polaków nastawioną wieś. 46 Wieś miała również inne problemy. Liczące w XIX wieku ponad 650 mieszkańców Polany borykały się z plagą pijaństwa. Stanowiło ono wyzwanie dla kolejnych parochów. Nie dziwi więc fakt założenia przy cerkwi na początku XX w. Bractwa Trzeźwości. W 1939 r. Polany Surowiczne sięgają Surowicy i liczą prawie 1000 stałych mieszkańców. Inną ciekawostką jest występujący w dolinie mikroklimat; wegetacja roślin następuje tu wcześniej niż w okolicznych wsiach. Dziś nie zachowało się z dawnej świetności wsi prawie nic. Przede wszystkim nie ma wsi. Nie ma też drewnianej cerkwi. Niewiele brakowało, a nie mielibyśmy nawet wyobrażenia o jej kształcie. Wybudowana w 1728 г., uległa kilkakrotnym przebudowom i dobudowom (sanktuarium -1889, babiniec 1903). W 1946 r. cerkiew rozebrano. Obraz cerkwi uwieczniła ukraińska malarka, Olena Kulczycka, która przebywała tutaj w 1926 r. Dziś tylko cerkwisko zaświadcza o miejscu, w którym stała. Ponadto zachowały się ściany wymurowanej w 1730 r. dzwonnicy, ruiny kapliczki, kilka piwnic oraz resztki cmentarza z ciekawym polskim nagrobkiem z 1873 r. kryjącym prochy nieznanego z nazwiska lekarza ze szpitala we Lwowie, o czym informuje zachowany nagrobny napis. Przytoczę go, bo czas zatrze i ten ślad: LEKARZ SZPITALU LWOWSKIEGO + 1847 W 26 Z WŚRÓD EPIDEMI 16 SIERPNIA 1873 POKÓJ JEGO POPIOŁOM Dzisiaj, poza wspomnianymi reliktami przeszłości, Polany Surowiczne są ponownie terenem wypasu bydła i owiec. Współcześni kowboje i juhasi to ludzie poszukujący nie tylko zarobku, ale nade wszystko -przygody. Spotkać tu można studentów, życiowych rozbitków i wszelkiego rodzaju oryginałów z całej Polski. Każdy ma swoją ksywę. Moje hucuły 47 i ja wtapiamy się w panoramę rzeczywistości; stanowimy jej naturalny element. Stojąca tu "chata energetyka", surowa jak łemkowska chyża, to miejsce czasowego zamieszkania dla spragnionych ciszy oraz izolacji mieszczuchów, poszukiwaczy wrażeń, uciekinierów z Cywilizacji. Przypomina, choć trochę w szelmowskim wymiarze, starożytną Arkadię. Wolność i swoboda. Czas - mierzony wschodami i zachodami słońca; okraszany "kuszącymi wisienkami" nalewek - ma zupełnie inny wymiar i sens. Lustruję tę zatopioną pośród lasów Atlantydę z wysokości siwej kobyły. Krowy patrzą na mnie spode łba, podejrzliwie. Owce w ogóle nie zwracają na mnie uwagi. W cieniu dzwonnicy "pracują" rodzimi kowboje i juhasi spod samiutkiego Beskidu Niskiego. Całą tą gromadą dowodzi "Bojobongo", ni to szeryf, ni baca. Jest miejscowy. Pasie - od zawsze. Zmienia się tylko załoga - pastuchy z bożej łaski. Tu nie ma demokracji. Silna ręka i mocna głowa - są tu jedynymi wyznacznikami autorytetu i posłuchu. I ja pierwsze kroki kieruję do centrum dowodzenia "Bojobongo". Znamy się. Obywa się bez ceregieli. Otrzymałem zgodę na rozbicie obozu. "Bractwo" okazało się bardzo gościnne. To był długi dzień. Skończył się nad ranem. Tutaj zrozumiałem co znaczą słowa: "jutro zaczyna się dzisiaj"... Surowica Niestety, nie było mi dane pozostać w tej Arkadii do końca sezonu. Udaję się do Surowicy. Kolejna wieś widmo. Tylko kępa lip nad brzegiem potoku wspomina Zaśnięcie Bogurodzicy, cerkiew wybudowaną w 1910 r. a rozebraną zaraz po wojnie. Prezentowała styl budownictwa huculskiego. Jej architektoniczna bryła przypominała cerkiew z Daliowej. O starej cerkwi nic nie wiadomo, poza tym, że była. Wszak swego czasu, Darów, Mosz-czaniec i Polany Surowiczne należały właśnie do parafii w Surowicy. Zachował się ikonostas; można go oglądać w Muzeum Historycznym w Sanoku. Ikonostas datuje się na XVI w. Może on wskazywać na czas powstania pierwszej cerkwi w Surowicy pod wezwaniem Zaśnięcia Bogurodzicy. Cmentarz znajdował się na skarpie, po drugiej stronie potoku Moszczaniec. Nasuwa to skojarzenie mitycznego Styksu, rzeki oddzielającej żywych od krainy zmarłych. Dziś bardzo zniszczony - wystawia świadectwo żywym... 43 Wieś usadowiła się właśnie na brzegu potoku Moszczaniec. Dokument lokacyjny Wisłoka wspomina już "Surowicze" (1361 r.!). Wieś zatem jest bardzo stara, choć formalna lokacja miała miejsce dopiero 22 czerwca 1549 r. Wiadomo jednak, że ćwierć wieku wcześniej w Surowicy było 12 gospodarstw dworskich oraz sołectwo. Dokument lokacyjny spisany przez starostę sanockiego Piotra Zborowskiego przekazuje wieś na rzecz braci Waśka i Miśka, mieszkańców Surowicy. Wydaje się, że pierwotną Surowicę stanowiły domostwa w dolnej części wsi. W pewnym dokumencie z 1551 r. określa się ją, jako antiąua Surowicza. Owa "starożytna Surowica" należała do dóbr królewskich. Nazwa, podobnie jak w przypadku Polan Surowicznych, wskazuje na sposób pozyskania terenów pod powstającą wieś ("surowy korzeń" - karczunek). Kiedyś wieś ciągnęła się przez półtora kilometra. W odróżnieniu do Polan słynęła z gościnności i otwartości wobec Polaków. Społeczności - łemkowska oraz polska - wspólnie obchodziły święta religijne, wspólnie bawiły się na weselach i wiejskich zabawach. Na straży duchów przeszłości stoi dzisiaj leśniczówka z mylącą nazwą wsi Darów, która tak naprawdę odległa jest ok. 2 kilometrów od Surowicy. Prowadzi do niej dawna droga łącząca "zaginione" wsie (poza Polanami Surowicznymi) ze światem, tj. z Mosz-czańcem oraz z Wisłokiem. Darów Darów lokowany był w 1559 r. Należał do dóbr królewskich. Potem jego właścicielami byli Cikowscy. W 1765 r. dokumenty mówią o wójcie Darowa, szlachcicu Ostrowskim. Od XK w. staje się własnością prywatnych osób (np. w 1811 r. należała do lwowskiego aptekarza). Świadczy to o ubożeniu wsi i spadku "rynkowej wartości" Darowa. Wielkie rody hrabiowskie, czy szlacheckie nie były zainteresowane jej kupnem. Jak wiadomo, Darów należał do parochii w Surowicy - miał jednak swoją cerkiew filialną pod wezwaniem Opieki Matki Bożej (Pokrow - także w znaczeniu: Orędownictwa, Pośrednictwa Matki Bożej). Cerkiew wybudowano w XIX wieku. Nie dotrwała do czasów dzisiejszych. W 1927 roku na jej miejscu wybudowano nową świątynię pod tym samym wezwaniem. Niestety, los jej został przesądzony w latach operacji "Wisła". Została rozebrana w 1947 r. Posłużyła za budulec Domu Ludowego w Sieniawie... Wieś zamieszkiwali wyłącznie Łemkowie. Wysiedlono wszyst- 49 kich do Związku Radzieckiego. Darów wspominają dzisiaj jedynie resztki cmentarza, pozostałości cerkwiska, krzyże cerkiewne i przydrożna kapliczka. Siedząc na grzbiecie Siwej podziwiam piękno pejzażu, i choć matka Natura stara się rozweselić śmiertelną ciszę - moje myśli okrywa mgiełka smutku i żalu. Tak bardzo chciałbym, by czas cofnął się dla mnie na chwilę, bym mógł porozmawiać z siedzącym na ławie przed chyżą Łemkiem; bym mógł w niedzielę wysłuchać cerkiewnej Liturgii. Notuję na żywo wrażenia. Jak refren błąka się w mojej głowie uporczywa fraza starej melodii: "...a mnie jest szkoda lata...", któregoś z tych sprzed wojny lata, gdy czas przechodził na piechotę... Żebracze Wracając do starej karpackiej drogi, w kierunku Wisłoka napotykam jeszcze jedną wieś istniejącą tylko na mojej mapce. Żebracze. Mogę tylko domyślać się z jej nazwy, że nigdy nie działo się tutaj najlepiej. Mogę zgadywać, że istniała już w XVI wieku. Nie wiem, czy mieszkańców stać było na wybudowanie cerkwi. Jestem pewien, że dosięgła jej również ta sama "karząca ręka" ludowej władzy... Tutaj postanowiłem przenocować. Zatrzymałem się na skraju lasu. Noc była pogodna. Świadomość, że tak naprawdę, nie wiem na jakim miejscu rozbiłem namiot; może stała tu kiedyś chyża? - nie dawała mi zasnąć. Wyjąłem sfatygowany egzemplarz tomiku poezji Jerzego Harasymowicza: Księżyc wyszedł z rzeki otrzepał się jak pies Zapada w serce pejzaż białych jodeł jak zmierzch I tak nie zajdę przed nocą Do domu na księżycu Może taki istnieje Jedyna własność jaką posiadam (...) Gdybym miał harmonijkę Zagrałbym drogę do domu (...) Lecz mam ręce pod głową I oczy śpią w cieniu daszka jak w szopie \ / 50 Tylko przestrzeń dudni w sercu Jak stado bizonów przeganiane z miejsca na miejsce Patrzę na ciemniejącą zieleń lasu. Granatowe niebo z latarką księżyca nade mną. Gwiazdy mrugają porozumiewawczo. Mleczna droga przecina noc na ukos. Jak cicho. Słychać każdy szmer. Bicie serca. Wszedłem za ścianę ikonostasu; Moje serce krąży wokół ziemi jak księżyc Lecz nie wiem czy jestem tutejszy Zastanawiam się w jakim lesie żyję Można iść całe życie i nie spotkać nikogo W najdzikszej części lasu Być może spotkam kiedyś Boga lecz nie jest to pewne Jak nie jest pewne czy spotkam niedźwiedzia Bóg wybrał sobie najdalsze miejsca Z dala od faryzeuszy wznoszących ręce ku niebu Tam gdzie pnie zbutwiałe porastają mchem i panuje półmrok Zasypiam. Wernejówka Nie daję się skusić asfaltowi drogi karpackiej. Rankiem wybieram się w drogę powrotną. Przy Polanach Surowicznych kieruję się na północ. Trzymając się brzegu Wisłoka docieram, nie bez trudu, do Wernejówki. Lokowana razem z Darowem pierwotnie nazywała się Werszejówka, co wskazuje na łemkowskie korzenie wsi; wersz, to po łemkowsku tyle co - wierch, szczyt. Była to małą wioska. Liczba mieszkańców zawsze oscylowała w okolicy stu osób. W latach dwudziestych (1926) wybudowano tu małą cerkiew pod rzadkim wezwaniem Położenia Ryzy Preświatoj Bohorodyci, czyli Nałożenia Sukienki Najświętszej Bogurodzicy; chodzi o udekorowanie ikony Matki Bożej w Blacherni złotą sukienką. Wernejówka należała do parochii w Polanach Surowicznych. Ta niewielka wieś posiadała własny tartak, młyn wodny oraz folusz. Na płaskiej dolinie zwraca uwagę małe wzgórze porośnięte drzewami, tuż przy brzegu Wisłoka - prawdopodobne miejsce po cerkwi. Jedynymi śladami życia 51 Łemków są przydrożne kamienne krzyże. Wisłok wypełnia dolinę monotonnym szmerem. Las zszedł aż na sam brzeg rzeki. Zostały jeszcze plamy gruntów wyrwanych puszczy, teraz na nowo zarastające dzikim żywiołem przyrody. Doprawdy, nie chce się wierzyć, ze była tu wieś, miejsce pobytu setki ludzi. Powietrze wypełniał dochodzący z tartaku zapach tarcicy. Przed młynem przy potoku stało kilka furmanek. Dzieci biegały po podwórkach. Kobiety moczyły bieliznę w rzece. Toczyło się życie. Dziś tylko Wisłok i potok bez nazwy zostały na straży miejsca; czas stanął w miejscu. W czterdziestym szóstym - ludzie odeszli na Ukrainę duktem na Puławy, do najbliższej stacji kolejowej w Besku. Nie ma nikogo, kto by opowiedział, co stało się z cerkwią. Czy rozebrano ją dla pozyskania kilku desek, czy zniszczono bezmyślnie? Co stało się z ikonostasem? Czy możliwe jest, by ktoś podniósł rękę na Tajemnicę? A jednak! Zawoje Wybierając się do nieistniejących wsi nie przypuszczałem, że będzie to tak smutna wędrówka. Ani Wisłok, ani urocze potoki, ani lasy pełne ptactwa, czy bogate runo leśne - nie są w stanie zrekompensować braku łemkowskiej wioski. Dzisiaj rzeka, jak czysta pięciolinia - żadnej pieśni nie niesie. Zamilkło na zawsze ujadanie psów. Nie skrzypią już żurawie. Ucichł gwar przy cerkwi. Utwardzona droga zaprowadziła mnie wprost do kolejnej wsi. Zawoje. Wspomniane pierwszy raz w dokumencie z 1589 r. Pierwszymi właścicielami byli Sienieńscy. Były znacznie większe od Wernejówki. Mieszkało tu do trzystu osób. Wieś usadowiła się na stromym zboczu jaru potoku, który wpada do Wisłoka. Urocze miejsce. Pośród drzew chowały się chyże, cerkiew, cmentarz. Z grzbietu konia jeszcze dzisiaj widać bujne kępy roślinności kryjące piwnice i podmurówki dawnych domostw. Można też "odkryć" miejsce po cerkwi. Zawoje były swego czasu parochią. Cerkiew wybudowano w 1862 r. i poświęcono ją św. Michałowi Archaniołowi. Nie była to pierwsza cerkiew. O poprzedniczce nic nie wiadomo. Zapewne również nosiła imię św. Michała. Odkryłem też stary cmentarz. Po wojnie Zawoje doświadczyły akcji wysiedleńczej. Źli ludzie zniszczyli też cerkiew. Tak często zarzuca się obecnemu pokoleniu nietolerancję, a jednocześnie wciąż wychwala się tolerancję istniejącą w przeszłości. Trudno w nią uwierzyć 52 wędrując po Łemkowszczyźnie, po "zaginionych" wsiach; oglądając ruiny cerkiew lub całe cerkwie zamknięte na kłódkę; cerkwie nikomu dziś niepotrzebne. Modlą się przed nimi tylko turyści. Niejedną uratowali od śmierci. Gdy patrzę na cerkiew, która mimo przeciwności losu, oparła się złości człowieka - zastanawiam się, czy któregoś dnia i ona nie odejdzie, jak odeszli ludzie... 53 Przybysze z Zaolzia (rzecz o Puławach i Wislbczku) 1 eszcze raz przyznałem rację ludowym porzekadłom. Lepszy rydz niż mc. Doświadczyłem tego w mojej wędrówce przez puste miejsca po historii. Co by nie rzec o niewygodach kurnych chat, o trudach życia tamtych gospodarzy i o podnoszonym często problemie narodowościowym Rzeczypospolitej wielu narodów - to jednak trudno nie zauważyć, że wyrządzono krzywdę narodom Łemków i Bojków. Historia obeszła się z nimi okrutnie. Po Bojkach zaginął wszelki ślad. Łemkowie żyją pośród nas, choć często rozrzuceni po Polsce i po świecie. Dziesiątki wymazanych wsi, istniejących tylko na turystycznych mapkach. Śpiewał kiedyś Bułat Okudżawa: Dopóki ziemia kręci się, dopóki jest tak, czy siak... Innymi słowy - w Wernejówce, Zawojach, czy Darowie nie szukałbym kęp bujnej roślinności albo starych lip na wzgórzu, by domyśleć się chyży lub cerkwi, lecz w niejednej gospodzie raczyłbym się palenką i słuchał opowieści Waśki z Surowicy, albo Petra z Chyrowej. Radziłbym z nimi o Unii Europejskiej, o spadającej w sondażach popularności premiera, o parochu z Tylawy, o gradobiciu w Krempnej -i o wielu jeszcze innych sprawach. A tak gadam z samym sobą. Uśmiecham się do Świętej Rodziny, która mieszka w kapliczce. I jak Marcel 54 Proust - włóczę się po polach porośniętych barszczem Sosnowskiego w poszukiwaniu straconego czasu. Dlatego z radością patrzę na wsie zmartwychwstałe; na Puławy i Wisłoczek. Miały szczęście. Puławy lokowane były 2 marca 1572 r. Sama wieś istniała jednak wcześniej. Przywilej lokacyjny od Zygmunta Augusta otrzymali Iwanko i Michał Odrzechowscy. Wieś powstała na "surowym korzeniu". Leżała pomiędzy dwoma wzgórzami. Łemkowie mawiali, że można było ją "zawerszyty połowoju" (przykryć płachtą). Tłumaczy to nazwę miejscowości. Inni utrzymują, że do wsi dotrzeć można było po ławach, czyli przerzuconych przez potok kładkach. Opowiadają też, że w zamku na Poławach, bo tak pierwotnie brzmiała nazwa wsi, panował tchórzliwy kniaź Kyryło Tchor. Nikt nie pamięta prawdziwego nazwiska kniazia, lecz jedynie przydomek: "Tchórz". Zamek stał już w XV wieku. Były to czasy niespokojne. Ziemie Rzeczypospolitej najeżdżane były po wielokroć przez tatarskie hordy. Szczególnie wschodnie jej rubieże narażone były na częste gwałty, pożogi i jasyr. Przydarzyło się to też i Puławom. Łuny i dym zbliżały się nieuchronnie. Okoliczna ludność, uciekając przed napastnikami chciała schronić się w warownym zamku. Jednak Kyryło zaryglował wszystkie bramy i nie przyjął uciekinierów. Na nic się zdały prośby, płacz i przekleństwa. Gród był warowny i gdy przybyli Tatarzy zrezygnowali z oblegania zamku, udając się dalej, paląc i plądrując napotykane wioski i miasteczka. Nie było jednak dane Kyryle zachować życia. Za niewinną krew dzieci i kobiet, ojców i mężów, którzy nie znalazłszy schronienia u kniazia, stali się łatwym łupem hordy, Bóg pokarał go jeszcze tego samego dnia. Ledwie ucichł krzyk uciekinierów, a ostatnich jeźdźców skryła puszcza, gdy zatrzęsły się mury grodu. Ziemia rozwarła się i zamek zapadł się w otchłań. Może dlatego lokacja Puław nastąpiła dopiero wiek po tym tragicznym wydarzeniu? W każdym razie lokacja była swego rodzaju drugim życiem darowanym Puławom. Wieś nie należała do wielkich, choć w ХГХ wieku zamieszkiwało ją około 250 osób. Ciekawostką jest fakt, że przywilej posiadania kuźni posiadł nie Cygan, co było w zwyczaju, lecz Żyd. Historia zna nawet jego imię - Abraham. Puławy rozrosły się z czasem, tak że do dzisiaj funkcjonują nazwy: Puławy Górne i Puławy Dolne. W Puławach Górnych, po 55 lewej stronie potoku wybudowano cerkiew (1831 r.) pod wezwaniem Ducha Świętego. Nie zachowała się. Po wojnie wysiedlono też Łemków. Na pozostałym po nich cmentarzu do dzisiaj dokonuje się pochówków. Wisłoczek zwany pierwotnie Międzyrzecze, powstał w piętnastym stuleciu. Była to wieś zdecydowanie bardziej ludna niż Puławy. U progu XX wieku zamieszkiwało ją ponad ośmiuset Łemków! W XVII wieku przyjęła się obecna nazwa wsi - Wisłoczek. Był siedzibą parochii, a cerkiew wybudowaną w 1818 r. pod wezwaniem nie często spotykanym, bo św. Dymitra Męczennika, posadowiono na miejscu starszej świątyni, o której nie zachowały się przekazy historyczne. Wzbudza pewne zdziwienie, że od 1848 roku Wisłoczek traci status parafii i należy wraz z Zawojami i Rudawką Rymanowską do parochii w Tarnawce, wsi o wiele mniejszej. Niestety, Wisłoczek nie był wyjątkiem i podzielił los innych łemkowskich wsi. Drewniany budynek cerkwi nie dotrwał do naszych czasów. Tylko mur okalający świątynię oraz pozostałości dzwonnicy i krzyże z kopuł dają nam wyobrażenie o jej wielkości i miejscu. Łemkowie po wojnie wyjechali do ZSRR. Dzisiaj nie ma już chyż ani "ruskich" gospodarzy. * * * Cud zmartwychwstania obydwu wsi dokonał się w 1970 r. I nie było to wcale dziełem powracających na ojcowiznę Łemków. Do Puław i Wis-łoczka przybyli Zielonoświątkowcy. Polacy z Zaolzia. Odmłodniały i wypiękniały stare łemkowskie kąty. Duże murowane domy, połączone ze stodołami, lśnią czystością. Ład i dostatek - to pierwsze wrażenia, które narzucają się każdemu, kto tu zabłądzi przemierzając ziemie Beskidu Niskiego. Zamiast cerkwi Ducha Świętego Puławy mają teraz społeczność wiernych, która odznacza się szczególnym nabożeństwem do Ducha Świętego. Piękna, współczesna kaplica położona w Puławach Dolnych gromadzi mieszkańców na modlitwach w każdą niedzielę i środę. Zielonoświątkowcy chętnie dzielą się swoją wiarą. Chętnie też widzą na swoich nabożeństwach innowierców, turystów przemierzających te strony. Dzięki nowym gospodarzom "odżył" stary łemkowski cmentarz. Teraz znajdują na nim miejsce wiecznego spoczynku - nowi wyznawcy Chrystusa... 56 Zielonoświątkowcy nie są grupą jednorodną wyznaniowe Często występują w swoistej symbiozie z innymi Kościołami. Praktycznie nie wytworzyli globalnych, a nawet krajowych, struktur organizacyjnych. Powstali na przełomie ХГХ/ХХ w. Wyłonili się z Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego (Luterańskiego). Jak wszystkie grupy protestanckie kładą duży nacisk na lekturę Pisma św. oraz osobiste przeżycie obecności Boga. Żywa wiara i duch pokuty, czystość obyczajów i wystrzeganie się używek (alkohol, nikotyna) - to charakterystyczne cechy ludzi spod znaku tej konfesji. Kościół nie posiada oficjalnej teologii, ani nie uznaje filozofii Boga. Nie uznaje Tradycji za źródło Objawienia. Jedynym "podręcznikiem" wiary jest Biblia. Uznaje tradycyjną naukę całego chrześcijaństwa jedynie odnośnie Trójcy Świętej oraz Chrystusa. Duży nacisk kładzie na osobę Ducha Św. Własną wewnętrzna przemianę stawiają zielonoświątkowcy przed przynależnością konfesyjną człowieka. Bywa, że podczas nabożeństw doświadczają darów Ducha Św., w tym spektakularnego daru języków (mówienie obcymi językami, często archaicznymi i martwymi, występującymi w czasach Chrystusa), a także dar prorokowania, uzdrawiania i inne. Uznają chrzest (tylko dorosłych) oraz kultywują Wieczerzę Pańską. Komunię, pod dwoma postaciami, uważają jednak jedynie za "pamiątkę", a nie za sakrament w rozumieniu teologii katolickiej czy prawosławnej. Znają obrzęd małżeństwa, ale nie ma on również rangi sakramentu. Uważają, że człowiek bez Boga, sam z siebie, nie może być dobry. Jedyną drogą do Boga jest Jezus Chrystus. Nie uznają pośrednictwa świętych, ani Maryi. Wierzą w "rzeczy ostateczne", tj. niebo i piekło. Nie uznają czyśćca. Uznają realną obecność diabła. Warunkiem zbawienia jest osobiste przeżycie Boga i życie zgodnie z Pismem Św., bez względu na "kościelną" przynależność. W przeciwieństwie do kościoła katolickiego i wielu wyznań protestanckich - nie prowadzą misji. Dzielą się swoją wiarą w miejscu, gdzie żyją. Nie wstydzą się mówić o swojej wierze, o Bogu. Potrafią przerwać najpilniejszą pracę, czy pilne zajęcie, by z zapałem rozprawiać o Bogu i wierze. U Zielonoświątkowców nie ma święceń kapłańskich. Nabożeństwom przewodniczą osoby świeckie. Typowe nabożeństwo przypomina rodzinne modlitewne spotkanie. Zaczyna się pieśnią. Po odczytaniu wersetu z Biblii 57 wspólnie się modlą. Po modlitwie następuje czytanie z Nowego Testamentu, po czym mają miejsce świadectwa wiary, przykłady Bożej ingerencji w ich osobistym życiu, którymi dzielą się publicznie. Nabożeństwo kończy modlitwa. Obchodzą święta: Zesłanie Ducha Św. (Zielone Święta) i Wielkanoc. Boże Narodzenie nie jest obchodzone tak uroczyście, jak w kościele katolickim, prawosławnym czy nawet luterańskim. Święcą również niedziele. Żyją w przeświadczeniu bliskiej paruzji, czyli ponownego przyjścia Chrystusa i końca świata. Liczbę Zielonoświątkowców określa się na 50 milionów. Oni sami często mówią o 250 milionach wyznawców na całym świecie. Grupa wiernych z Puław i Wis-łoczka zarejestrowana jest jako Protestancka Wspólnota Regionu Bieszczadzkiego - Kościół Zielonoświątkowy. Tylko kilka rodzin w obydwu miejscowościach, to katolicy (należą do parafii w Króliku Polskim). Warto tu zaglądnąć i zobaczyć nowe oblicze tej ziemi. Nie miała takiego szczęścia dawna parochia w nieistniejącej dzisiaj Tarnawce. Wieś istniała już w 1530 r. Na miejsce toczącego się tutaj życia wskazują tylko pozostałe fundamenty cerkwi z 1860 г., pod wezwaniem Opieki Matki Bożej (Pokrow). Może kiedyś przyjdzie czas, że i Tar-nawka doczeka się swoich odnowicieli? Może doczekają się zmartwychwstania i inne łemkowskie wioski? Historia toczy się na naszych oczach i często nas zaskakuje. Pojawiają się ludzie z odległych stron, spoza Polski, którzy chcą przywrócić do życia umarły materialny świat Łemków. Na Podkarpaciu pojawili się cieśle z Niemiec, młodzi ludzie, którzy z niewiadomych do końca nam - i chyba sobie - powodów podjęli się tego dzieła... 58 Panichida (rzecz o Króliku i Szklarach) P JL isząc o wsi Królik chciałoby się zacząć: "Taki jest początek dziejów królewskiej wsi nad rzeką Taborem; roku Pańskiego 1389, Johannes de Hanselino, wójt z Wyssokiego mesta, Węgrzyn z dziada pradziada, zasłużony dworzanin Króla, założył na surowym korzeniu karczując lasy na południe od Deszna, nazwaną od jego imienia Joha-nową." Wójtowi Jaślisk zatem, Jonowi Hanzlowi zawdzięcza swoje istnienie Królik. Musiał być ten Jon bardzo bliski królowi, bądź powoływać się na "znajomości" z królem, skoro wieś równolegle do nazwy Johanowa, określano jako Królikowa, (Karlikowa); być może wójta z Jaślisk przezywano "królikiem" ("karlikiem"). Za pierwotne miejsce posadowienia pierwszych chałup osadników posłużyła wysoka skarpa nad Taborem. Jak wspomniałem, używano wiele równoległych nazw wsi: Królikowa, Karlikowa, Johanowa, Johanne. Przyjęła się jednak nazwa Królikowa. Występowała w dokumentach i funkcjonowała wśród ludności aż do XVII wieku. Od 1434 r. Królikowa była w posiadaniu biskupów przemyskich. Wydaje się, że w tym okresie wieś zamieszkiwali Węgrzy oraz Polacy. Już w 1460 r. istnieje tu parafia, i co ciekawe, nie jest to parafia prawosławna, lecz rzymskokatolicka. Świadczy to o braku ludności "ruskiej". 59 Wołosi przybyli do Królikowej dopiero w XVI w. W tym też okresie dokumenty mówią o Królikowej Starej i Nowej (wołoskiej). W XVII wieku następuje narodowościowy rozdział wsi. Zmienia się też ostatecznie nazwa. Odtąd nad Taborem są dwie wsie: Królik Polski z parafią i kościołem rzymskokatolickim, oraz Królik Wołoski - zamieszkany przez ludność "ruską" obrządku wschodniego. Od samego początku Królik Wołoski był wsią zdecydowanie mniejszą od Królika Polskiego. Była to jednak wieś czysto "ruska". W XIX wieku liczyła 300 unitów. Była jednorodna narodowościowo i religijnie. W leżącym przez miedzę Króliku Polskim żyło wówczas około 1000 mieszkańców, w większości Polaków. Jednak tutaj sporą część wsi stanowił żywioł łemkowski. Nie był więc Królik Polski tak do końca "polski", gdyż żyło pośród polskich rodzin około 300 Łemków. Zatem tak naprawdę w obydwu wsiach utrzymywała się równowaga pomiędzy elementem polskim i ruskim. "Ruska" parafia w Króliku Wołoskim powstała w 1558 r. staraniem Prokopa Wołocha. Zarządzał nią przez szesnaście pokoleń ród Wołoszynowiczów. Z ojca na syna zawsze ktoś z Wołoszynowiczów dzierżył w swoich rękach klucze wołoskiej cerkwi. I wojna światowa przetoczyła się przez obydwa Króliki siejąc pożogę i zniszczenie. Okres międzywojenny upłynął bez większych zatargów pomiędzy Łemkami a Polakami. Nie licząc zwykłych sąsiedzkich sporów, stosunki pomiędzy ludnością polską i rusińską były dobre. Odwiedzano się wzajemnie, wspólnie obchodzono święta kościelne i rodzinne. Na weselach słychać było, tak polskie, jak i łemkowskie przyśpiewki. Czas II wojny światowej oraz okres bezpośrednio po niej następujący obfitował w podobne wydarzenia, jak miało to miejsce na całej Łemkowszczyźnie. Podczas operacji "Wisła" wysiedlono wszystkich Łemków z obydwu wsi. Osiedlili się oni na terenach północno-zachodniej Polski. Ubyło zatem mieszkańców Królikowi Polskiemu. Królik Wołoski w ogóle przestał istnieć. Została tylko murowana cerkiew pod wezwaniem Podniesienie (Przeniesienia) Relikwi św. Mikołaja. Jest to stosunkowo "młoda" cerkiew. Wybudowano ją w 1843 r. zapewne na miejscu starej, drewnianej. Cerkiew otoczona jest ceglano -kamiennym murem. Dziś stanowi dobrze zachowaną ruinę. Budynek jest dwudzielny, orientowany. Dach kryty blachą. Świątynia nie posiada babińca. Cerkiew zwieńczona jest jednym dachem, przez co przypomina 60 KrólikWołoski Cerkiew pod wezwaniem Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja architektonicznie typowy kościół rzymskokatolicki. Elementem podkreślającym wschodni charakter świątyni są trzy wieżyczki z kopułkami, zakończone trójramiennymi krzyżami. Cerkiew posiada dwie zakrystie; jedną praktycznie zniszczoną. Nad wejściem do cerkwi wybudowano wsparty na dwóch filarach chór. Cerkiew jest ogołocona wewnątrz i praktycznie brak śladów jakichkolwiek ornamentów i malowideł. Zachowały się jedynie fragmenty posadzki oraz "surowy" ołtarz, na którym ktoś położył drewniany "ruski" krzyż. Zdaje się być krzykiem niemej rozpaczy... Leżąca na posadzce kopułka z wieżyczki, jakieś liście nawiane przez jesienny wiatr, zdają się dopełniać smutnego obrazu. Cerkiew posadowiona jest w uroczym zakątku, w zakolu rzeki Tabor, na płaskim jej brzegu. Po drugiej stronie rzeki wznosi się wysoka skarpa, która jakby osłania sanktuarium i spoczywających na cmentarzu zmarłych. Cmentarz przylega bezpośrednio do cerkwi. Jedynym okazałym nagrobkiem jest grób parocha. Pozostałe groby są o wiele skromniejsze. Jeszcze można odczytać epitafia. Na cmentarzu pozostały także ruiny po pomieszczeniu, które służyło przechowaniu ciał zmarłych (rodzaj katolickiej kaplicy cmentarnej). Malowniczego krajobrazu dopełniają przydrożne kapliczki, zaraz przy szosie ufundowana w 1887 r. przez niejakiego Wasyla Zow-skiego, trochę dalej, 200 metrów od cerkwi w stronę serpentyn, po lewej stronie, pośród zasłaniających ją drzew - typowo łemkowska, często spotykana w tych stronach, kapliczka z 1794 r. Jeszcze wyżej, przy "trakcie węgierskim" - kapliczka murowana z XVIII w. Drzewa porastające przycerkiewny cmentarz, jak i te okalające samą cerkiew już od pół wieku śpiewają panichidę. Cerkiew umarła. Trwa nabożeństwo pogrzebowe. Szmer potoku, śpiew ptaków - alty i soprany - wtórują barytonom i basom lip i buków. Śpiewa cerkiewny chór. Sklepienie cerkwi rozjaśnia światło gwiazd. Księżyc jak żyrandol wypełnia blaskiem opustoszałe mury. Po ścianach snują się cienie czasów dawnych i niedawnych. Wiatr kołysze dzwonami, których już nie ma. Arkadowa dzwonnica z pustymi oczodołami płacze za matką cerkwią. Stoję pośrodku oszołomiony, przygnieciony historią. Woń kadzideł napełnia nawę. Lipowe kwiaty zapachem miodu wypełniają przestrzeń przed ikonostasem. To nie jest smutna uroczystość. Może tylko trochę sentymentalna? Dla mnie. Zebrani na panichidzie wierni przyszli prosto z cmentarza. 61 Obudzeni dzwonami zapełniają pustą nawę. Niesie się pomruk ostatniej posługi. Oni - pomarli - chowają teraz swoją matkę, cerkiew. Stawili się wszyscy. Nikogo nie brakuje. Jest nawet jeden przypadkowy przechodzień, życiowy turysta, który zboczył w te strony. Łaciński viator. On również płacze za cerkwią - matką, jak za własną. To także jego matka. Niech nie myli jej przybranie. W odświętnych szatach ikonostasu, z naszyjnikiem ikon, ze światłem gwiazd, z pochodnią księżyca - udaje się na swój wieczny spoczynek. Położy się obok swych dzieci w cieniu drzew, co pamiętają lepsze czasy. Tabor ukołysze ją do snu. Czas zetrze na proch mury ciała. Zostanie pamięć. Może i ona w końcu przepadnie. I będę zgadywał po latach, czy tu stała cerkiew, moja matka? Zapalę znicz na pamiątkę. Tymczasem cerkiew św. Mikołaja rozbrzmiewa śpiewem. Łzy płyną cichutko - Taborem. W koronie drzew pohukuje sowa. Ktoś umarł - szeleszczą słowa pośród drzew. Chyża, co stoi na straży między Królikami, niebieskimi pasami spogląda za siebie. Jest noc. Tylko cerkiew cała rozświetlona - idzie do nieba. Prokop Wołoch bierze drewniany krzyż z ołtarza. Rusza procesja. Ostatnia droga. Cerkiewny krzyż ramieniem wskazuje kierunek do nieba. Jak kiedyś w Betlejemie, tak dziś w Króliku Wołoskim ukazała się światłość wielka wstępująca między Drogę Mleczną. Milkną ostatnie głosy na ziemi. Gasną światła. Zbliża się dzień powszedni. Wierni ponownie pokładli się spać do mogił. Na zawsze, na wieki. Mogą teraz śnić spokojnie. Stoję pośrodku cerkwi. Nie ma już ikonostasu, nie ma naszyjnika ikon. Zostały mury. Dusza uleciała do nieba. Panichida dobiegła końca. Szosą przejeżdżają zdziwione auta. Miejscowi nie zauważyli cudu. To pusta cerkiew, "nie zabytkowa", nic ciekawego - padają słowa. Przy murze pasą się krowy. Para koni ciągnie ogromna sosnę. Pokrzykują ludzie. Wychodzę. Spoglądam raz jeszcze na park, na drzewa, na krzyże kamienne między bukami. Obok leniwie toczy się życie, jakby nic się nie stało. Nie do \*entrum życia cerkwi stanowi Święta Liturgia. Prawosławni nie posługują się terminem "mszy świętej". Liturgia wschodnia posługuje się dwoma rytami, wg których sprawuje święty obrzęd. Dla porównania, Kościół katolicki, do czasu Soboru Watykańskiego II, miał tylko jeden "sposób" odprawiania mszy Św., tzw. Kanon Rzymski; obecnie rolę Kanonu pełnią Modlitwy Eucharystyczne. Cerkiewnym "uroczystym" rytem, używanym podczas dziesięciu największych świąt, jest Liturgia św. Bazylego Wielkiego. Powszechnie natomiast używany jest inny ryt: Liturgia św. Jana Złotoustego (Chryzostoma), pochodząca z Antiochii w Syrii. Jednak bardzo wcześnie wyszła poza terytorium Syrii i na stałe zadomowiła się w Konstantynopolu. Liturgię charakteryzuje przysłowiowy bizantyjski przepych, którego źródeł należy upatrywać w ceremoniale dworskim Bizancjum. Ukazuje on kontemplacyjną i misteryjną mentalność ludzi Wschodu. Najważniejsze części liturgii odbywają się za ikonostasem i nie są widoczne dla wiernych stojących w nawie cerkwi. Zebranym odsłania się tylko rąbek Tajemnicy, która tak naprawdę pozostaje niezgłębiona. W tym względzie "atmosfera" cerkwi jest zupełnie odmienna od tej, którą obserwujemy w kościele. Już sam język starocerkiewno-słowiari- 77 ski przenosi nas w czasie o tysiąc lat wstecz. Tylko starsi ludzie, którzy pamiętają mszę św. "po łacinie", potrafią to jeszcze zrozumieć i docenić. Ponadto, praktycznie wszystkie teksty liturgiczne są śpiewane; podczas całej liturgii, cerkiew wypełniają wielogłosowe pieśni, dym kadzideł i blask płonących świec. Ze ścian oraz z ikonostasu spoglądają na wiernych surowe, tajemnicze twarze. Mimo bezustannego śpiewu, cerkiew emanuje ciszą i spokojem. Nie ma tu żadnych instrumentów. Nawet organy nie dostępują zaszczytu akompaniowania. Najdoskonalszy instrument -ludzki głos, tylko on jest godzien śpiewać Bogu na chwałę. Zawsze doznaję paradoksalnego wrażenia, że trzech cerkiewnych chórzystów potrafi zaśpiewać na cztery głosy... Wschodnia liturgia ma wymiar kosmiczny; uobecnia jedyną Liturgię Kosmosu. Jest swego rodzaju "Mszą Świata". Dlatego, w cerkiewnej praktyce nie sprawuje się liturgii (mszy), jak ma to miejsce w kościele, w jakiejś "zamówionej" intencji; tutaj zawsze sprawowana jest za "wszystkich i wszystko". Nigdy nie zdarzyło się, abym przyszedł do cerkwi, jako pierwszy. Zawsze znajdowało się już kilka osób. Gdy otwierałem ciężkie drzwi - od progu dobiegał mnie przyciszony śpiew, jak pomruk boru, szmer strumyka... Jednak nie spóźniłem się. Zaczyna się właśnie Liturgia Katechumenów, odpowiednik Liturgii Słowa w kościele katolickim. W głębi sanktuarium, na żertiwnyku, trwa przygotowanie darów. Na małym stoliku, kapłan ustawia kielich z białym winem i wodą oraz prosforę, czyli kwaszony chleb w formie małej bułeczki. Do wypieku prosfory używa się pszennej mąki, drożdży i wody. Przed wiekami wiedziono ostre spory teologiczne o to, czy chleb ma być kwaszony, czy przaśny. Zachód - zgodnie z tradycją żydowską- używał chleba niekwaszo-nego; Wschód upierał się przy kwaszonym chlebie. Teolodzy Ortodoksji dowodzili, że zakwaszony chleb symbolizuje ożywione człowieczeństwo Chrystusa. Czym dla chleba są drożdże, tym dla ciała jest dusza -argumentowali. Proskomidia, bo tak nazywa się ceremonia przygotowania darów, symbolizuje narodzenie Jezusa. Właściwa liturgia rozpoczyna się wyjściem kapłana. Carskie wrota otwierają się; ukazuje się celebrans, który błogosławi zebranych i okadza cerkiew. Wraca do sanktuarium, gdzie okadza ołtarz. Następnie intonuje: Błogosławieny Carstwo Otca i Syna i Swiatoho Ducha. Nynie i wsiegda i wo wieki wieków! Wierni odpowiadają: Amin! 78 Zaczynają się śpiewy zwane wielką ektenią. Jest to rodzaj usilnej, nieustannej, wręcz natarczywej modlitwy. Przypomina trochę katolicką Modlitwę Wiernych, z tą różnicą, że ektenie rozbrzmiewają wielokrotnie podczas liturgii. Składają się one z szeregu próśb, na które wierni niezmiennie odpowiadają: Hospody pomyłuj! Śpiewy nakładają się na siebie. Jeszcze brzmią słowa Hospody pomyłuj!, gdy kapłan intonuje kolejne wezwanie. Sprawia to wrażenie jakiegoś "mistycznego domino", które raz uruchomione, przetacza się przez całą cerkiew, przez cały kosmos, kaskadą Pomolimsia... i Hospody pomyłuj. Całe to zgromadzenie prawosławnych christijan modli się za wszystkich ludzi, za zbawienie, za Cerkiew (Kościół), za zjednoczenie, za duchowieństwo, władze państwowe, wojsko; za miejscowość, z której pochodzi oraz za wszystkie kraje. Prosi o obfite plony, o zdrowie ("dobre powietrze"), o szczęśliwą podróż dla wędrowców i żeglarzy; poleca Bogu cierpiących i uwięzionych. Po ekteniach - następuje śpiew antyfon. Przez cały czas, śpiewane przez służebnika kulta wezwania i odpowiedzi wiernych - na przemian -"przekraczają" ścianę ikonostasu, która nie stanowi bariery między Sanktuarium Boga a "nawą" Cerkwi, lecz - przeciwnie - łączy obydwie strony. Gdy milknie antyfona, w Carskich wrotach pojawia się kapłan z księgą Ewangelii. Podaje ją do ucałowania śpiewając: Chrystus pośród nas! Odpowiada mu chór głosów: I jest i będzie! Ceremonia ta nosi nazwę "Małego Wejścia" i przypomina wiernym publiczne wystąpienie Jezusa. Jest to bardzo podniosły moment liturgii. Chór śpiewa z mocą Trisagion, znany także w liturgii katolickiej: Święty Boże! Święty Mocny! Święty Nieśmiertelny! Zmiłuj się nad nami! Następnie, przed "Czytaniem" kapłan intonuje: Woń mim. Mir wsim! Premudrost! (Uwaga, powstańmy! Pokój wszystkim! Mądrość!). Zgromadzeni wysłuchują fragmentu tekstu z Pism Apostolskich (Listy Apostołów, Dzieje Apostolskie). "Czytanie" jest śpiewane przez kapłana lub diaka. Po skończeniu, wierni śpiewają: Aliłuja! Aliłuja! Aliłuja! Teraz kapłan odśpiewuje fragment Ewangelii; na Łemkowszczyźnie często po ukraińsku. Po Ewangelii, u grekokatolików następuje kazanie; u prawosławnych częściej głoszone jest ono na zakończenie liturgii, przed ostatnim błogosławieństwem. Jest to pierwszy liturgiczny tekst nie śpiewany! Zaraz po kazaniu, cerkiew ponownie rozbrzmiewa śpiewem ektenii zwanej "serdeczną". Dobiega końca pierwsza część Liturgii - Liturgia Katechu- 79 menów. W starożytności, w tym momencie wzywano nieochrzczonych do opuszczenia babińca (kruchty). Praktyka ta była wspólna dla Zachodu i dla Wschodu. W cerkwi zostaje Lud Boży. Następuje druga część -Liturgia Wiernych, zarezerwowana tylko dla ochrzczonych. Rozpoczyna się "Wielkim Wejściem". Wejście to nawiązuje do wjazdu Jezusa do Jerozolimy. Następuje procesja z darami, przygotowanymi na żertiwnyku, z chlebem i winem. Kapłan wynosi dary przed Carskie wrota, okazuje je wiernym, po czym wnosi z powrotem i kładzie na ołtarzu za ikonostasem. W cerkwi nie ma chwil zupełnej ciszy. Wszystkim ceremoniom towarzyszy śpiew. Teraz cerkiew wypełniają słowa Hymnu Cherubińskiego: My, którzy Cherubinów mistycznie przedstawiamy I Życiotwórczej Trójcy trójświętą pieśń śpiewamy Wszelkie teraz życiowe porzućmy troski. Wielkie Wejście kończą śpiewy dyptychów. Są to teksty listów hierarchii Cerkwi do wiernych, w których wyrażona jest więź pomiędzy biskupami i wiernymi. Kapłan kłania się trzy razy przed ołtarzem i przykrywa dary wozduchem, czyli welonem, co symbolizuje złożenie Jezusa do grobu. Chór intonuje po raz kolejny ektenie, nazywane błagalnymi. Liturgia, jakby wznosiła się ku górze. Stopniowo - kwadrans po kwadransie - rośnie napięcie. Choć opisane ceremonie praktycznie są niewidoczne dla oczu zebranych w cerkwi ludzi, wyczuwa się atmosferę oczekiwania; oczekiwania na "wielkie wydarzenie". Zaraz też, po błagalnej modlitwie, cerkwią wstrząsają słowa: Wieruju! Kapłan trzyma przed oczymi wozduch i wachluje nim. Oznacza to, że wierzy w tę wielką Tajemnicę, choć jej nie pojmuje i nie widzi; wachlowanie natomiast symbolizuje zstępowanie łaski Ducha św. na dary, które już wkrótce staną się Ciałem i Krwią Chrystusa. Teraz zdarzenia następują coraz szybciej. Nieuchronnie zbliża się liturgiczne apogeum. Jeszcze tylko śpiew: W górę serca!, a po nim anielski hymn: Święty! Święty! Święty! Pan Bóg Zastępów! Następuje konsekracja. Według teologii Kościoła Wschodniego dokonuje się "wcześniej" niż w katolickiej mszy. Na Zachodzie przyjmuje się, że przeistoczenie następuje w chwili wypowiadania przez celebransa słów: Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem Ciało moje. Na Wschodzie - Tajemnica dokonuje się w trakcie modlitwy kierowanej do 80 Ducha Św., która bezpośrednio poprzedza słowa "katolickiej" konsekracji. Ceremonia odbywa się za ikonostasem. Po konsekracji jeszcze raz rozbrzmiewają błagalne ektenie. A potem wspólnie z wiarą odśpiewane Otcze nasz. Następują obrzędy komunijne. Carskie wrota są zamknięte, dodatkowo jeszcze zasłonięte purpurową kotarą - kapłan przyjmuje komunię w ukryciu, w samotności. Po chwili wrota otwierają się. Kapłan wychodzi z kielichem przed ikonostas. Wierni przystępują do komunii. W Kościele Wschodnim udzielana jest zawsze pod dwoma postaciami; jest to cząsteczka prosfory i wina podawana na łyżeczce. Tuż przed przyjęciem komunii, kapłan wspólnie z przystępującymi do niej wiernymi odmawia po cichu modlitwę św. Jana Złotoustego. Jest to w cerkiewnej Liturgii drugi -i zarazem ostatni - tekst, który nie jest śpiewany (pierwszym jest kazanie). Warto zauważyć, że w prawosławnej cerkwi udział wiernych w Eucharystii nie jest tak częsty, jak widzimy to w świątyniach katolickich. Nie jest to bynajmniej objaw duchowej "oziębłości". Jest to raczej jakaś "obawa", lęk przed Tajemnicą; przekonanie, że nie wolno nam nazbyt się spoufalać z Sacrum. Po komunii następuje błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. Później, kapłan odwraca się do wiernych - czyni to trzy razy - i okazuje zgromadzonym Sakrament Ciała i Krwi. Ceremonia ta symbolizuje trzykrotne ukazanie się Jezusa uczniom po zmartwychwstaniu, tj. w Wieczerniku, na Górze Oliwnej oraz w chwili Wniebowstąpienia. Jeszcze raz słyszymy śpiew krótkiej ektenii oraz modlitwy dziękczynne. Następuje końcowe błogosławieństwo. I jeszcze - przez wstawiennictwo Maryi, świętych Apostołów, Św. Jana Złotoustego oraz wszystkich świętych - kieruje kapłan do Chrystusa ostatnią modlitwę: ...o zmiłowanie i zbawienie. Zebrani odpowiadają: Amen. Liturgia skończona. Przed ikonostasem stoi proboszcz z krzyżem; wszyscy obecni podchodzą i całują krzyż. Po lewej stronie, na specjalnie przygotowanym stoliku leży taca z pokrojonymi prosforami, które znajdowały się obok darów ofiarnych; nie były jednak konsekrowane, lecz "uświęcone" przez fakt przebywania w sanktuarium. Każdy bierze cząstkę i spożywa ją. Niektórzy biorą kilka cząstek dla chorych domowników. Jest to, sprowadzona dzisiaj do symbolicznego wymiaru, starożytna chrześcijańska uczta, agape, którą zwykle kończyły się liturgiczne spotkania pierwszych chrześcijan. Podchodzę i ja. Kiedyś Jezus wypowiedział życzenie: ...abyście byli jedno... Dzisiaj spełniły się te słowa. 81 Między Łemkami a Bojkami P A rzyjmuje się, że terytorialnie Łemkowszczyzna sięga na zachód niemal po Szczawnicę, na wschodzie zaś dochodzi do rzeki Osławy. Wielu jednakże skłania się ku poglądowi, że właściwą wschodnią granicę Łem-kowszczyzny wyznaczają wsie: Bałucianka, Królik Wołoski, Szklary, Daliowa. Tereny dalej na wschód aż po Osławę nie były już tak jednorodne narodowościowo. Na wschód od Osławy mieszkali bliscy etnicznie Łemkom - Bojkowie. Obydwie nacje żyły przemieszane i dla postronnego obserwatora nie sposób było poznać, które wsie były łemkowskie, a które bojkowskie. Sami jednak Łemkowie i Bojkowie byli niezwykle świadomi własnej narodowej i kulturowej odrębności (idąc jeszcze dalej na wschód napotkamy trzeci "szczep" z górskich narodów, a mianowicie -Hucułów). Najogólniej mówiąc - Łemkowie byli bardziej "kolorowi". Bojkowie ubierali się prościej. Ich ubiór pozbawiony był prawie całkowicie ozdób i ludowej ornamentyki występującej przecież, choć w skromnym wymiarze, u Łemków. Generalnie, obydwie nacje wyróżnia pewien 82 ascetyzm w ubiorze. Niejeden miłośnik "cepelii" będzie się czuł rozczarowany. Odrębność językowa jest jeszcze bardziej trudna do uchwycenia. Samą nazwę Łemków należy wywodzić od słowa, które występuje w mowie tego ludu - rzekłbym - dość "natarczywie"; od słowa - "łem". W tłumaczeniu oznacza - "tylko". Wyruszam zatem, wraz ze swoimi kobyłami i źrebakiem, starą karpacką drogą w kierunku Komańczy. Wędrówkę zaczynam od sąsiedniej Daliowej. Konie zbiegają z góry. Wydaje się, że uciekają przed furmanką, która je goni zakosami drogi. Wreszcie na samym dole zatrzymuję rozpędzoną furę. Skręcam w lewo. Droga ciągnie się wzdłuż Jasiołki. Mijam kilka współczesnych domów i chyż. Po lewej stronie drogi, zza drzew wyłania się piękna cerkiew. Nazwałem ją- "Złotą Cerkwią". To dlatego, że z dala lśni kolorem złotych desek. Jest jak słońce Daliowej; jasny punkt, który przykuwa wzrok do jej ścian i błyszczących kopuł. Cerkiew jest praktycznie współczesna. Powstała w 1933 r. Po wojnie - pegeerowski magazyn. Potem ją odnowiono. Na frontowej ścianie świątyni przymocowano tablicę z nazwiskami donatorów, Łemków z Nowego Świata. Nosi imię św. Paraskewy. Niestety nie służy dziś kultowi. Stoi jak świadek. Przypomina niedawną historię. Architektonicznie cerkiew jest nietypowa dla sakralnego budownictwa łemkowskiego. Prezentuje styl huculski, ukraiński. Zbudowana na planie greckiego krzyża. Główną nawę przykrywa wielka kopuła. Cztery mniejsze kopuły wieńczą ramiona architektonicznego krzyża cerkwi. Kopuły kryte są blachą. Poprzednia cerkiew spłonęła przed Wielkanocą 1931 r. Nikt nie potrafi wyjaśnić przyczyn pożaru. Wydaje się, że fakt ten nie miał nic wspólnego ze sporami i antagonizmami towarzyszącymi schizmie tylawskiej. Ludność Daliowej żyła w zgodzie z polskimi sąsiadami. Nie było tu, ani rusofilów, ani sympatii proukraińskich. Mieszkańcy sami siebie nazywali Rusna-kami (!), co stanowi pewien wyłom w zbiorowej świadomości Łemków. Stara cerkiew posiadała ikony datowane na okres XV i XVII wieku. Wiek ikon może sugerować czas powstania dawnej cerkwi. Same ikony znajdują się obecnie w muzeum lwowskim. O ile nie wiemy nic pewnego o starej cerkwi (cerkwiach?), o tyle na temat samej wsi wiemy zdecydowanie więcej. Daliowa była sporą wsią i rozciągała się na linii wschód-zachód, od Posady Jaśliskiej po dzisiejszą "Spaloną" (miejsce związane z postacią 83 św. Józefa Pelczara, dawniej - Radiów), a na północ dochodziła do pierwszych zabudowań dzisiejszych Szklar. Nota bene, piszący te słowa ma przyjemność mieszkać na terenie historycznej Daliowej (!) Wieś lokowano "circa fluvium Jassel" (nad rzeką Jasiołką), za czasów Kazimierza Wielkiego, 25 lutego 1363 roku, a pierwszym jej właścicielem był Hryćko Zarowicz. Był to Rusin. Rusinami byli też pierwsi osadnicy Daliowej. Pierwotnie wieś nazywała się - Hryciowa Wola. Od połowy roku 1434 w dokumentach określana jest jako - Dalejów i stanowiła już wtedy własność biskupią. Od roku 1589 wieś przyjmuje nazwę - Daliowa, co stanowi tylko gramatyczne przekształcenie nazwy. Być może przyjęła nazwę od imienia któregoś z biskupów, Daleja (?) Istniała tu parochia unicka, która obejmowała swoim zasięgiem unitów z Posady Jaśliskiej, jak i przez długi czas, wieś Szklary, które stanowiły jej filię. Była to bogata wieś, licząca ponad 700 mieszkańców (dane z końca XIX w.) Polacy i Żydzi byli etniczną mniejszością. Niejaki Jankiel prowadził wyszynk, a inny Żyd, Fruim, zajmował się handlem bydła i skór; kuźnię prowadził Cygan. Czym zajmowali się Polacy - kroniki milczą - a było ich w Daliowej około 50 osób. Typowo daliowską tradycją było malowanie belek chyż na czerwono, a spoin między nimi - na biało. Przypomnę, że w Króliku Wołoskim, spoiny malowano na niebiesko. I wojna światowa odcisnęła na wsi tragiczne piętno. Daliowa leżała na linii frontu, który wielokrotnie cofał się, tak że przez Daliowa przechodziły raz armia carska, raz armia austro-węgierska. Sytuacja ludności była nie do pozazdroszczenia. Natomiast ostatnia okupacja nie wyrządziła już takich szkód. Również czas powojenny nie obfitował w wydarzenia zbrojne. Być może, po części była to "zasługa" stacjonującego oddziału Wojska Polskiego w Jaśliskach (1944-1947), a po części przyjazne stosunki Łemków z Polakami. UPA nigdy nie odważyła się tutaj wkroczyć. Zresztą, Łemkowszczyzna nie była nigdy terenem szczególnie penetrowanym przez oddziały UPA. Operacja "Wisła" była przeprowadzona w Beskidzie Niskim na wyrost i stanowiła niezasłużoną dla łemkowskiej ludności represję. W latach 1945-1946 część mieszkańców wyemigrowała dobrowolnie w okolice Lwowa i Tarnopola; resztę zaś przymusowo wysiedlono w szczecińskie i koszalińskie (1947 г.). Za miedzą- rozciąga się Posada Jaśliska. Niektórzy upatrują w niej pierwotnej osady, która dała początek samym Jaśliskom. W takim 84 Wola Niżna Cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja przypadku trzeba by datować powstanie Posady Jaśliskiej na pierwszą połowę XIV wieku (Jaśliska powstały w 1366 г.). Wieś leży u ujścia Bełczy do Jasiołki, w malowniczej dolinie. Historyczna pierwsza wzmianka pochodzi dopiero z 1589 г., i określa ona osadę jako Przedmieście Jaśliskie (Przedmieszcie Jaśliskie)! Posada Jaśliska była zawsze dużą wsią. Na przełomie ХІХ/ХХ w. żyło tu ponad 1000 mieszkańców. Podobnie jak Jaśliska zamieszkiwali ją Polacy. O ile jednak Wysokie Miasto (Jaśliska) było przez wieki zamieszkiwane wyłącznie przez Polaków (potem jeszcze Żydów), o tyle Posada Jaśliska dość szybko przyjęła do siebie "żywioł ruski". Łemkowie stanowili mniejszość, ale - dodam - znaczną mniejszość. Mimo wielkości wsi, nigdy nie powstał w Posadzie Jaśliskiej ani kościół, ani cerkiew. Łacinnicy należeli do parafii w Jaśliskach, unici zaś - do parochii w Daliowej. Istniał tu rozwinięty przemysł kamieniarski; żarna z Posady mełły zboże w niejednym okolicznym młynie. Były też dwa tartaki, dwie karczmy, sklep i kuźnia. Karczmy i sklep prowadzili Żydzi; kuźnię - Cygan. Ludzie nie należeli do najbogatszych. Zastawiali w sklepie i karczmach swój skromny majątek - z chyżą włącznie... Stosunki między Łemkami i Polakami układały się bardzo dobrze. Jeszcze raz można obalić stereotyp na temat waśni narodowych. Tak naprawdę waśnie tworzą nie narody, lecz konkretni ludzie. I jeszcze jedna myśl, jaka przyszła mi do głowy, gdy zatrzymałem się w Posadzie. Historia miejscowości bez ośrodka kultu zawsze jest krótka i parę wieków można zamknąć w kilku zdaniach. Po "ruskim" żywiole zostały cmentarze, cerkwie lub ich ruiny, resztki; po władzy "ludowej", czy władzy "rad" pozostały jedynie odrapane ruiny chlewni, obór, porośnięte olszyną ugory i ludzie bez nadziei... Nie odnoszę tego do Posady. To myśl bardziej ogólna; refleksja, która towarzyszy mi przy każdym powrocie do domu. Za oknem widzę te same, puste, popadające w coraz większą ruinę budynki gospodarcze dawnego PGR-u w Szklarach. Kolejną wsią na "starym karpackim szlaku" jest Wota Niżna, a właściwie - w pewnym uproszczeniu - są tu dwie Wole: wspomniana Niżna oraz Wola Wyżna. Początkowo stanowiły jedną miejscowość. Wola Niżna powstała w połowie XV wieku i nosiła nazwę Woli Jaśliskiej. Istniała tu parafia unicka. Wieś była o połowę mniejsza od sąsiedniej Posady Jaśliskiej. Była własnością biskupią. Do dzisiaj zachowała się nazwa topograficzna, którą można spotkać na turystycznych mapach, a mianowicie 85 Biskupi Łan. Ludność była przemieszana. W zgodzie i przyjaźni żyli obok siebie Łemkowie, Bojkowie, Polacy i Żydzi. Ludzie byli zaradni. Świadczą o tym zachowane w pamięci potomnych informacje o szmuglu w okresie II wojny światowej; szmuglu o rozmiarach wręcz "przemysłowych"! W tych trudnych czasach na Słowację wywożono naftę, sól, spirytus - a sprowadzano pszenicę, cukier, nici i skóry. Po wojnie ludność łemkowska została wysiedlona, podobnie jak (praktycznie) ze wszystkich wsi, w których mieszkali Łemkowie. Tu jednak nie spalono chyż, co było pewnym znakiem inności sąsiadów. Chyże zasiedlili Polacy z Posady Jaśliskiej i z samych Jaślisk. Dzięki temu zachowały się niektóre chałupy, których wiek liczy ponad sto lat. Do czasu ostatniej wojny wiele z tych chyż było kurnych, bez komina. Miała Wola Niżna swoją unicką cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja. W dawnych czasach szczyciła się dwoma kermeszami (odpustami), które odbywały się 19 maja i 2 czerwca (wg kalendarza juliańskiego). Cerkiew jest murowana. Wybudowano ją w 1812 r. Budynek jest otynkowany; trójdzielny. Babiniec posiada wieżę z namiotowym dachem. Od 1947 r. cerkiew służy jako kościół rzymsko-katolicki (filia parafii w Jaś-liskach). Wewnątrz możemy zobaczyć niekompletny ikonostas - uzupełniony figurkami! Ikony namestne wyjęto i wstawiono do bocznych ołtarzy. Na chórze można znaleźć resztę porzuconego ikonostasu... Część ikon przyjęło muzeum w Sanoku. W zakrystii niszczeje stare unickie tabernakulum (XIX w.). Zachowały się trzy dzwony z 1826 г., со stanowi pewien wyjątek wśród unickich dzwonnic Beskidu Niskiego. Przy cerkwi znajdują się dwa cmentarze. Nie są jednak używane. Ostatniego pochówku dokonano w 1947 r. Koło szkoły stoi greckokatolicka kaplica z 1902 r. pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. Powiadają, że na górze Kamień zakopali beskidnicy w lesie skarb. Miejsce zaznaczyli głazem. Na głazie wyryli nożyce. Obok miał rosnąć, młody wtedy jeszcze, buczek i okręcona wokół jego pnia jabłoń. Inny był to wtedy las. Drzew jak drzewa - podobne do siebie. Na próżno jednak szukać młodego buczka. Wyrósł na potężny okaz jakich tu wiele. Jabłoń zapewne dawno uschła w leśnej gęstwinie i ślad po niej zaginął. Nie sposób też znaleźć głazu. A gdy już poszukiwacz skarbów natknie się na jakiś porośnięty mchem kamień, to na próżno szuka znaku nożyc; czas, wiatr i deszcz zmyły informację zostawioną przez łemkowskich zbójców. 86 Szukają więc miejscowi, szukają turyści, szukają do dziś... Nikt niczego nie znalazł. Została legenda. I niech tak będzie. Drżę na samą myśl, że pewnego dnia ktoś wykopie skarb. Wtedy nie będzie już pięknej legendy, a góra Kamień nie będzie niczym wyróżniać się od innych gór i pagórków. Na szczęście, jak dotąd, pilnie strzeże swej tajemnicy. Na prawo od Woli Niżnej droga wznosi się w górę. Moje hucuły nie przepadają za wspinaniem się. Nic straconego. Będziemy przecież wracać. I wtedy będzie z górki. Konie chyba o tym wiedzą. Wola Wyżna "zawdzięcza" swe powstanie sołtysowi Iwanszowi Wołochowi, stąd też nazywana była Iwanszowką, a także Iwanszową Wolą; później (od 1470 r.) przyjęła nazwę Woli Jaśliskiej. Wreszcie - od 1537 r. w dokumentach występuje jako wyodrębniona wieś pod nazwą Wola Wyżna; żeby jeszcze bardziej skomplikować te wywody - dodam, że również używano nazwy Węgierka (od nazwy potoku)! Przypomina to trochę dylemat: "co było pierwsze -jajo czy kura?" Faktem jest, że żywioł "ruski" często osiedlał się w niedostępnych miejscach w górach, na ukrytych wśród lasów polanach, ale też równie często osiedlali się wołoscy i "ruscy" przybysze w dolinach, do których łatwiej było dotrzeć, gdzie żyło się spokojniej i bezpieczniej. Zapewne niedostępność terenu sprawiła, że w Woli Wyżnej mieszkało niewiele ponad 300 Łemków, gdy przy "drodze karpackiej" było ich ponad 500-set. Mieszkańcy należeli do parochii w Woli Niżnej. Mieli jednak swoją własną drewnianą cerkiew filialną pod wezwaniem św. Męczennika Dymitra. Powstała ona w 1891 r. na miejscu starszej; na skarpie nad Jasiołką. Dziś zostało tylko cerkwisko, resztki fundamentów i muru ogrodzeniowego. Samą cerkiew rozebrano dopiero w 1964 r. Jak cały Beskid Niski tak i to miejsce nosi rany po obydwu wojnach. Szczególnie okres I wojny światowej był czasem niejednej tragedii, której bohaterami byli ludzie zamieszkujący - zdawałoby się - te niedostępne, zaczarowane miejsce, nieznane nikomu poza nimi samymi i Bogiem. Na uroczysku Czerenina natykam się na cmentarz z tamtych właśnie czasów. Nie ma tu ani ogrodzenia, ani krzyży. W bukowym lesie, na zarośniętej polanie, ledwie domyśleć się można trzech ziemnych mogił... Stara zabudowa Woli Wyżnej nie zachowała się. Na cerkiewnym cmentarzu zobaczyć jeszcze można najstarszy nagrobek z 1882 г.; przy drodze - kamienny krzyż z Chrystusem. 87 Jeszcze wyżej - leśniczówka Rudawka, znikomy ślad po niewielkiej wsi o tej nazwie. Lokowana w 1579 r. Do dziś przetrwały jedynie resztki fundamentów domostw, kilka krzyży, nagrobek Petra i Pawła Steców, z 1865 r. Cerkwi tu nie było. Dalej idę pieszo. Tylko mapa i szum drzew opowiadają mi o nieistniejących już ludzkich sadybach. Jak zaklęcia brzmią nazwy: Iryska, Bagniste, Koprywiczna; i bardziej znajomo -Rudawka Jaśliska. Docieram do jasiela położonego w Rezerwacie Zródliskjasiołki. Historię wsi przeplatają legendy, zasłyszane opowieści. Jasiel lokowano w 1559 r. Sądowe akta z Sanoka z 1607 roku informują nas o bandzie grasującej w tych stronach. Banda złożona była z miejscowego popa, jego syna, sługi i sąsiada Żyda... Napadli między innymi na dwór w Teleśnicy. Było to "wydarzenie roku"! Kroniki odnotowują datę powstania kaplicy unickiej (1725 г.). Powstanie parochii datuje się na rok 1792, względnie 1818. Wydaje się jednak, że parafia istniała tu już wcześniej. Zdają się to pośrednio potwierdzać wspomniane wyżej akta sądowe. Musiała zatem istnieć jakaś cerkiew już na początku XVII wieku. Obydwie wojny pozostawiły po sobie pożogę; spalone domostwa, spaloną cerkiew i plebanię. Współczesną cerkiew wybudowano w 1934 г., ale i ona uległa zniszczeniu zaraz po ostatniej wojnie. W Jasielu spotykam "świadka" tragicznych zdarzeń z 1946 г., pomnik wystawiony poległym oficerom Wojska Polskiego. 20 marca tegoż roku doszło do bitwy między oddziałem WOP a UPA. Wzięci do niewoli żołnierze szeregowi zostali wypuszczeni; oficerów po torturach - rozstrzelano. Umarłe wsie mają w sobie coś z upiora. Natykam się na ruiny strażnicy WOP, na cmentarz żołnierzy radzieckich, na jeszcze jeden cmentarz z jednym zachowanym nagrobkiem, na cerkwisko; rozlatujące się chlewnie PGR-u dopełniają reszty obrazu... Wracam z myślami ponurymi, choć świeci słońce, szumią buki i jodły, śpiewają ukryte w gałęziach ptaki, a dzięcioł z uporem opukuje chore drzewo... Wracam na karpacką drogę. Przede mną AAoszczaniec. Co prawda akt lokacyjny nosi datę: 6.08.1526r. i wymienia w nim niejakiego Mateusza Mańko, już jednak w 1447 r. napotyka się w dokumentach miejscowość: Moschczanyecz. Ponadto ludowy przekaz także zdaje się potwierdzać wcześniejsze istnienie Moszczańca. Opowiadają, że w 1426 roku podkradli się do wsi, idąc korytem Wisłoka, Tatarzy i wzięli młodzież 88 w jasyr a wieś puścili z dymem. Gdy porównamy ten przekaz z "legendą" o napadzie Tatarów na zamek w Puławach - legendy nabierają prawdopodobieństwa historii... Życie w Moszczańcu nie należało chyba do łatwych, skoro dokumenty z XVII wieku odnotowują masową emigrację ludności na Zakarpacie. Wieś zamieszkiwali dawnej Łemkowie wraz z Bojkami. Parochia unicka istniała tu już w XVII w. Wieś nie należała do wielkich i liczba ludności nigdy nie osiągnęła 500 osób. W 1834 r. wybudowano cerkiew pod wezwaniem Wszystkich Świętych. Stanęła ona na miejscu starszej. Cerkiew rozebrano po "akcji Wisła". Zachował się jedynie jej wizerunek. Stała pomiędzy dzisiejszymi po-pegeerowskimi "blokami" a budynkami gospodarczymi. Jej miejsce wskazuje kępa starych lip... Nieopodal, za "blokami" był unicki cmentarz. Dobrze, że człowiek nie zdołał "wysiedlić" czarownego krajobrazu, niedostępnych uroczysk, bagnisk i ścieżek, których tutaj pełno - legend i bajan, które znają tutejsze puszcze i lasy. Wystarczy zejść z asfaltu i udać się przed siebie do nikąd, by posłuchać, o czym opowiada wiatr, o czym marzy kukułka; by dowiedzieć się więcej o sobie samym i o ludziach, którzy w swych stalowych maszynach pędzą nad Solinę, w Bieszczady - i nigdy tak naprawdę tam nie docierają. Cofnijmy się jednak jeszcze wiek. 25 czerwca 1361 roku rycerze Piotr i Paweł Węgrzy(?) otrzymali od króla polskiego Kazimierza Wielkiego akt lokacyjny Wisłoka. Warto tu nadmienić, że dalekim potomkiem Piotra był założyciel Baligrodu, Piotr Bal. Legenda jednak nie zgadza się z historycznym przekazem i twierdzi, że Wisłok założyli zbójnicy. Może nie do końca jest to tylko legenda. Na przełomie XVI/ XVII wieku kroniki rozpisują się szeroko na temat zbójeckiej bandy dowodzonej przez samego popa z Wisłoka oraz syna sołtysa. Grabili kupców, a towary rozprowadzali po całej okolicy, aż po Przemyśl. Legenda ta wspomina też o wielkim i pięknym zamku, co przecież potwierdza historia; na grodzisku bowiem stoi cerkiew pod wezwaniem św. Onufrego. Poza tym, Wisłok stanowił pewien ewenement. Był wielką i bogatą wsią, co wyróżniało go spośród, zwykle biednych, łemkowskich wiosek. Może źródłem bogactwa i szybkiego rozwoju wsi był zbójecki proceder jego mieszkańców? A może należy upatrywać źródeł owej gospodarczej prężności Wisłoka w swego rodzaju rywalizacji między Łemkami i Bojkami? Faktem jest, że Wisłok wkrótce miał dwie cerkwie i dwie parochie 89 . a i sama wieś wygenerowała jakby dwa organizmy społeczne: Wisłok Dolny i Wisłok Górny, choć administracyjnie zawsze Wisłok stanowił jedną wieś. Była to duża wieś. Na początku XX wieku mieszkało w Wisłoku Wielkim prawie 2000 ludzi, z czego zaledwie 70 osób było wyznania innego niż unickie. Wydaje się jednak, że miejscowa ludność bardziej utożsamiała się z narodem ukraińskim; mówię tu o okresie przełomu wieków, kiedy to Wisłok stanowił główny ośrodek ruchu narodowego. W listopadzie 1918 roku, właśnie w Wisłoku Wielkim, dokładnie w jego historycznej "dolnej" części, proklamowano Republikę Wschodnio-łemkowską. Pierwszym przywódcą "republiki" został paroch z Wisłoka Dolnego, Pantalejmon Szpylka. Co ciekawe, użyto w nazwie słowa: "wschodniołemkowski", a nie "ukraiński", co jednak chyba nie miało większego znaczenia. W okresie międzywojennym Wisłok nazywano, może trochę z przekąsem a może żartem (?) - "stolicą Ukrainy"! Niewykluczone, że dla wielu Łemków i Bojków Wisłok był pewnym "przedsmakiem" ojczyzny, taką małą Ukrainą... W tym czasie we wsi funkcjonowały trzy szkoły, co również wyróżniało pozytywnie Wisłok spośród innych, zwykle biednych, często w ogóle bez szkoły, łemkowskich wsi położonych w Beskidzie Niskim. Wisłok nie był jednak "nacjonalistyczny". Historia nie odnotowuje żadnych konfliktów z mniejszością polską. Jak wspomniałem, na starym grodzisku stoi cerkiew św. Onufrego, wybudowana w latach 1850-54. Jest to budynek z dachem jednokale-nicowym. Nad babińcem nadbudowano wieżyczkę. Stanowi to typowy element cerkiewnego budownictwa spotykanego tylko w dolinie rzek Oslawy i Osławicy. Cerkiew posiada dwie zakrystie: po jednej stronie -zakrystię właściwą; po drugiej - rodzaj składziku, czy "zapasowej" zakrystii. Wewnątrz podziwiamy rokokowy ikonostas. Niestety, niekompletny. Z czterech ikon namiestnych zachowały się tylko dwie: chramowa - Św. Onufrego i "regionalna" - św. Mikołaja. Na carskich wrotach widnieją sceny przedstawiające Ostatnią Wieczerzę oraz postacie czterech Ewangelistów. Na wrotach diakońskich widzimy scenę Zwiastowania i postać Jezusa w Ogrójcu. Deesis, co do formy jest nietypowe, bo ikony mają kształt owalny (!) Jest tu sześć ikon, na których przedstawiono dwunastu Apostołów (parami). Za ikonostasem stoi ołtarz z baldachimem. Baldachim jest "przywilejem" cerkwi parafialnej. W ołtarzu 90 głównym umieszczono postać Matki Bożej w postaci Hodegetrii. Przed cerkwią stoi murowana dzwonnica. Warto zajrzeć na cmentarz. Dzisiaj cerkiew służy jako kościół rzymsko-katolicki, filia parafii w Komańczy. Po "akcji Wisła" nie został w Wisłoku Dolnym żaden Łemko. Kilka łemkowskich rodzin wróciło, ale osiedliło się w Wisłoku Górnym. Jak wspomniałem, Wisłok miał dwie cerkwie. W Wisłoku Górnym w roku 1874 wybudowano cerkiew pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego. Niestety cerkiew nie zachowała się. W roku 1947 rozebrano ją. Mówią, że uzyskany z niej materiał posłużył do budowy mostów w Komańczy. Miejsce cerkwi wskazują lipy, cerkiewny mur ogrodzeniowy, ślady fundamentów... Obok - zniszczony cmentarz. Zawsze, gdy opuszczam takie miejsca, towarzyszy mi natrętna myśl: komu przeszkadzała cerkiew? Komu przeszkadzał cmentarz? Czyżby głupota i złość? Już prawie widać Komańczę. Nie odmówię sobie przyjemności zatrzymać się w Czystohorbie. "Wyesz nad potokiem Komańcza w płoni-nach lieżąca" lokowana 15 lipca 1524 roku. Pierwszymi jej właścicielami byli synowie kniazia z Komańczy, Fiodor i Tymko. Czystohorb (nie wiadomo dlaczego "przetłumaczony" na Czystogarb) był przeciętną wsią. Należał do parafii w Komańczy. Wieś miała drewnianą cerkiew filialną pod wezwaniem św. Mikołaja Archanioła wybudowaną przez huculskich cieśli, w stylu ukraińskim (jak cerkwie w Darowie i Daliowej). Cerkiew niestety spłonęła. Nie ma wiarygodnych informacji na temat pożaru. Według jednych, stało się to w listopadzie 1943 r. Inni mówią, że cerkiew spłonęła w ostatnią noc z 1945 na 1946 rok. Według tego przekazu, pop staruszek, po nieprzespanej nocy, podczas przygotowania kadzidła, będąc sam w cerkwi, upuścił rozżarzony węgielek... Drewniany budynek cerkwi spłonął jak zapałka. Pożaru nie przeżył też duchowny; został śmiertelnie poparzony. Był to budynek trójdzielny z dobudowanym przedsionkiem, kruchtą i zakrystią. Dziś zostały tylko ślady; fragmenty muru i fundamenty... Nieopodal, nad potokiem Barbarka, pośród drzew, resztę historii kryje cmentarz, niemy świadek życia. We wsi zostało kilka ładnych chyż. Po operacji "Wisła" nikt z Łemków nie wrócił. Wieś zamieszkują teraz Polacy. Może dlatego nie nazywa się Czystohorb, tylko - Czystogarb? Tak naprawdę, Czystohorbu po prostu nie ma. 91 W gościnie u Fedora X. Д-ucuły szły coraz wolniej. Wieczór zdawał się usypiać poczciwe stworzenia. Nawet źrebak stracił swój wigor. Koleiny wyżłobione w leśnej drodze trzepały furą niemiłosiernie. Nie było mowy o drzemce. Zapadała noc. Na niebie zaczęła nocny obchód Wielka Niedźwiedzica ze swoją małą. Między koronami drzew mrugały gwiazdy. Księżyc, raz po raz, zahaczał rogiem o wysokie jodły. Mleczna Droga, niczym geometryczne odwzorowanie leśnego traktu, znaczyła kosmiczną aleję, którą wędrowały moje myśli; daleko i wysoko. Las ucichł. Ptaki już nie śpiewały. Czasami tylko jakiś dźwięk tajemniczy, nieznany i daleki dochodził moich uszu. Nagle wóz zatrzymał się. Źrebak zarżał dziwnie. Kobyły zaczęły prychać przestępując z nogi na nogę. Przede mną zakręt, jak znak zapytania. Do domu pozostał jeszcze spory kawał drogi. Konie jednak nie miały zamiaru ruszyć z miejsca. - Kie licho? - pomyślałem schodząc z furmanki. -Jest noc... A licho nocą nie śpi! - kontynuowała kora mózgowa. Rozglądnąłem się ostrożnie. Wszystkie opowiadania o duchach nabrały realnego wymiaru. Ducha wprawdzie nie zobaczyłem, ale po prawej 92 stronie, tuż przed znanym mi zakrętem, zauważyłem wąską drożynę. Jakiś zapomniany strumyk spływał cichutko koleiną w poprzek traktu, tuż przed kopytami koni. Wpatrując się w tajemniczą dróżkę, zauważyłem w głębi lasu, jakby światełka latarek. Zaintrygowało mnie to. Droga była rzeczywiście bardzo wąska i błotnista. Siwa i kasztanka zapewne żałowały teraz swoich fochów i jak niepyszne brnęły smagane gałęziami drzew. Po chwili droga rozszerzyła się i na małej polanie dojrzałem chyże. - Chyża w tym miejscu? - przemknęło mi przez myśl. Czary jakieś, czy co? Tymczasem chata była zupełnie realna. Wewnątrz paliła się lampa. To jej światło zdradziło ukryty w leśnej głuszy dom. Od czasów Łukasiewicza, lampa naftowa sprawiała, że łemkowskie chyże były bardziej ciepłe i jasne. Czasy jednak nie były na tyle dobre, by posiadały one komin. Nie. To była tradycyjna kuma chata. Z otwartym paleniskiem. Płomienie buchały prosto na izbę. Dym wędrował prosto pod powałę, w której czernił się duży otwór wycięty w deskach sufitu. Komin pojawił się późno. Kurne chaty, jeszcze na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, nie należały do rzadkości. Domu bronił płot. Zwykle spotykałem drewniane płoty ze zmurszałymi sztachetami, zielone od mchu, zszarzałe od słońca i deszczu. Tutaj sztachety zastąpiły gęsto splecione z sobą patyki leszczyny. Takie ogrodzenia częściej widywałem u Zamieszańeów i Doli-nian spod Sanoka. Cale obejście przypominało scenę z baśni. Las, samotna chata... Brakowało tylko wilka i Czerwonego Kapturka! Leszczynowe ogrodzenie sprawiało wrażenie wielkiego wielkanocnego kosza. Zamiast święconki, pośrodku rozsiadła się zaczarowana chyża. Sama chałupa, pomalowana wkoło w białe paski, przypominała olbrzymią pisankę. Pod okapem dachu czerniały bele. Podszedłem do głównych drzwi. Prowadziły one wprost do obszernej sieni. Z przeraźliwym skrzypnięciem ustąpiły pod moją dłonią. Rozległ się zgrzyt. Mało powiedziane! Drzwi wydały straszliwy dźwięk. Zadały gwałt leśnej ciszy. Przebudziły noc. W izbie powstało poruszenie, rumor. Usłyszałem zlęknione głosy. Wszedłem do ciemnej sieni. Z lewej strony ktoś otworzył na oścież drzwi i skąpe światło wpełzło do pomieszczenia. Dopiero teraz spostrzegłem dużą skrzynię zamykaną wiekiem. Spoczywała tam zapewne cała świąteczna odzież, oraz wyprawa panny na wydaniu. Dobrze trafiłem, bo w domu była panna chętna kawalera. Teraz zrozumiałem dlaczego tak 93 mocno błyszczały białe pasy gliny, którą utykano szpary między belkami. Gdy w domu była panna gotowa na swaty, pasy malowano białym wapnem z dodatkiem kurzych jaj. Taka chyża "świeciła" z daleka. Zresztą, kolory pasów były różne i stanowiły o odrębności wsi. Spotkać więc można chyże w białe, niebieskie, czerwone lub brązowe pasy. - Kto pryjechał? Hospody z neba! - zatrwożył się gospodarz. Popatrzył na mnie nieufnie. Poznał obcego. Już sam ubiór mnie zdradził. - Sława Christu! - odpowiedziałem stojąc w wejściu sieni. - J wo wiki wieków. Amin! - odpowiedziało kilka głosów z izby. - Pustyte, proszu... - zacząłem niepewnie. - Za czym wy tu chodyte? - przerwał mi. - Dajte, łem weczeriaty... -jąkałem się szukając odpowiednich słów. I stał się cud. Gospodarz poprosił mnie do środka. Pochyliłem się, by nie zawadzić głową o belkę. Drzwi były niskie, a próg wysoki. Zamiast drewnianej podłogi, izba miała rodzaj klepiska z ubitej gliny. Na szczęście, wszyscy mówili w narzeczu przypominającym język polski. Poznałem całą rodzinę. Gospodarz to Fedor Medwacz. Łemko z krwi i kości. Nie zbyt wysoki. Krępy, kruczowłosy. Obok niego niewiasta, Hanusia. Usiadłem za stołem. Gospodarz podał machorkę. Skręcaliśmy w nabożnym milczeniu swoje cygarety, podczas gdy Hanusia szykowała coś do zjedzenia nieoczekiwanemu gościowi. Pierwsze co zwróciło moją uwagę to okopcone ściany i gryzący w oczy dym z pieca. Owszem, uchodził przez spory otwór na strych, skąd szparami wydostawał się na zewnątrz, ale zanim to uczynił, długo snuł się po domu, blisko powały. Rodzina Medwaczów składała się z sześciu osób. Dwie już poznałem. Pozostali to trzech chłopców i dziewczyna. Najmłodszy Andrusio miał pięć lat. Starszy o rok, to Zanik. Najstarszy z chłopców, to siedmioletni Miszka. Wreszcie, szesnastoletnia Tosia. Panna na wydaniu. Była jeszcze Anoczka i Marusia; byli - Mykoła i Wasylko... No, pomarli. Umarli też rodzice Fedora. Wszyscy zamieszkiwali tę jedną izbę. Służyła im ona za kuchnię, sypialnię i jadalnię. Dwa duże okna, od strony frontowej chyży, wypełniały umieszczone w małych dziewięciu ramkach szyby. Białe papierowe zasłonki z powycinanymi wzorkami przysłaniały część okna tworząc dwa ażurowe trójkąty. Pod oknem, na długości całej ściany, rozciągała się szeroka ława. Na niej zasiadali liczni członkowie rodziny, ale nie tylko. Stanowiła podręczne miejsce na drobne przedmioty. Widzia- 94 łem więc mały drewniany cebrzyk, miskę, drewnianą chochlę i kopyść; w rogu chyży stał kołowrotek do przędzy. Z końca ławy zwisała stara koszula i spodnie, rzucone byle jak; na nich spoczywał słomiany kapelusz. Ława ciągnęła się dalej wzdłuż ściany szczytowej, aż do łóżka, które stało naprzeciw okien. Łóżko, a raczej wielkie loże, rodzaj dużej skrzyni ze słomą na czterech wysokich nogach, stało przy "ślepej" ścianie, bez okien. Przestrzeń pod łóżkiem była swego rodzaju schowkiem na rzeczy, które wkładali tam Łemkowie. I my podobnie czynimy upychając czym się da pojemnik tapczanu. Tymczasem podano do stołu. Czym chata bogata, tym rada! Ziemniaki były świeże, nie odgrzewane - co poczytałem sobie za wielkie wyróżnienie. Wieczorem bowiem, z zasady, nie gotuje się. Było też kwaśne mleko. Podano także rodzaj chleba z mąki owsianej oraz miód. Stół stał nie na środku izby, lecz w jej rogu, tak by siedzący na ławie po obydwu stronach ścian mieli łatwy do niego dostęp i mogli w miarę wygodnie spożywać posiłki. Rozmowa jednak nie kleiła się. Wyciągnąłem więc flaszkę "przepalan-ki". Zauważyłem, że mój gest został uznany za przyjazny i właściwy na taką okoliczność. Rozmowom przysłuchiwała się Hanusia i Miszka. Młodsi - Andrusio i Zanik zostali ułożeni do snu w komorze, która mieściła się po prawej stronie sieni i latem służyła jako switłycia, sypialnia. W komorze spała Tosia. Sama. Dzisiaj jednak przyjęła dwóch małych braci. Tosia prawie przez cały wieczór nie pokazywała się. Tak kazał obyczaj. W komorze, jak to w spiżarce, było "wszystko". Stała tam drewniana kadź pełna płynnego jeszcze miodu, niecki służące do kąpieli, balia opasana metalową poręczą, dzieża do wyrobu ciasta, maślniczka, pękata beczka oraz skrzynia, zwana też kufrem; ozdobiona elementami stylizowanych żółtych kwiatów i figur geometrycznych na niebieskim tle. I ta właśnie skrzynia kryła dziewczęce wiano Tosi. Skrzynia w sieni natomiast służyła do przechowywania odzieży pozostałych członków rodziny, znajdowały się tam także różne kapy, przykrycia, świąteczne makaty... Były tu więc lniane koszule, spodnie, swojsko zwane nohałkami, lajbiki, czyli niebieskie kamizelki z rzędami błyszczących guzików, zwane też "druszlakami"; na samym wierzchu skrzyni spoczywał juhaski pas; głęboko na spodzie leżały chołośnie, zimowe spodnie z sukna. Były także, i to o wiele liczniejsze, kobiece i dziewczęce "fata- 95 łaszki": wyszywane na piersiach i na ramionach, ze zdobnymi kołnierzami i mankietami lniane koszule, ciemne spódnice z perkalu, zwykle w drobny deseń, z rzędami jaskrawych wstążek; podobnie kolorowe fartuchy, zapaski, błękitne gorsety z sukna lub z czarnego aksamitu, misternie wyszywane przez łemkowskie panny. Były też chustki wiązane pod brodą, czepki oraz "płachty", rodzaj bardzo szerokich chust okrywających kobiece ramiona i plecy, spływające na piersi, aż do pasa, z przodu przytrzymywane rękami. Tuż pod wiekiem skrzyni spoczywały liczne naszyjniki i sznury koralików. Nad skrzynią wisiały na drewnianych kołkach na ścianie gazdowskie huńki, czyli góralskie, brązowe kurtki, sięgające do połowy ud, obok - serdaki z charakterystycznymi trzema rozcięciami z tyłu obszyte wełnianym sznurkiem. Wisiały też madziarskie filcowe czarne kapelusze, a także letnie - ze słomy; obok czekały na zimę barankowe czapki z opuszczonymi futrzanymi klapkami. Znalazłem też tutaj czuhę, długi płaszcz z brązowego samodziału. Czuha miała rodzaj kołnierza, który zarzucony daleko na plecy, ozdobiony długimi frędzlami, sprawiał wrażenie średniowiecznej kapuzy. Kołnierz ten nazywano czuhonią. Należy dodać, że dawniej czuha była uroczystym i obowiązkowym strojem na cerkiewnym ślubie. Obok męskiej garderoby wisiały też kobiece i dziewczęce huńki, czyli długie kurtki, serdaki, oraz wyszywane kolorowymi nićmi i kawałeczkami skóry, białe kożuszki. Wisiał też wełyki facełyk, to jest oryginalny, bardzo strojny i bogaty kompletny strój kobiecy, spotykany najczęściej na wschodniej Łemkowszczyźnie. Wszystko ogarniał półmrok. Światła było tu niewiele. Komora miała małe okienko. Bez żadnych zasłonek. Tylko, misternie spleciona pajęcza sieć lśniła w słońcu. Pod jedną ze ścian stał rodzaj kozetki. Na niej sypiała Tosia. Tymczasem, gawędząc z podochoconym Fedorem, coraz śmielej rozglądałem się po izbie. Wypytywałem gospodarza, co robi w środku tej głuszy. Okazało się, że rodzina Medwaczów od pokoleń trudniła się sprzedażą dziegciu. Cała Łemkowszczyzna znała "maziarza z lasu". Gorzałka sprawiła swoje! O północy byliśmy z Fedorem przyjaciółmi... Maziarz okazał się człowiekiem nader honornym. Tak więc biesiada nie zakończyła się na mojej jednej "przepalance", ale w ślad za nią przyszły rodzime palenki. Zostaliśmy sami. Fedor i ja, Janko, jak nazwał mnie, po drugiej "palince"... Zapomniałem o trudach podróży; zapomniałem o moich kobyłach i o źrebaku. W piecu dogasały ostatnie kawałki polan. 96 Piec był przysadzisty, lepiony z gliny z przypieckiem, miejscem noclegu Miszki. Na palenisku była płyta metalowa z fajerkami; stały gliniane, kamienne naczynia. Koło pieca stało wiadro z wodą ze studni, mały stołek, rodzaj dzisiejszego taboretu oraz ława, na której wygrzewał się kot. Na "ślepej" ścianie, przy piecu, w zasięgu ręki wisiała wąska szafka z trzema półkami na kuchenne naczynia. Kiedy usnąłem, nie pamiętam. Ostatni obrazem, który widziałem, była powała z desek. Na belkach przy suficie zauważyłem jeszcze suszące się polana na rozpałkę, przędzę oraz ... kołyskę zawieszoną na belce nad łóżkiem. Gospodarze odstąpili mi na noc swoje łoże, które dzielili z Zamkiem; Andrusio, choć już nie niemowlę, sypiał nadal w kołysce. Obudziłem się z pianiem kogutów i bez bólu głowy. Hanusia krzątała się od świtu. Gotowała dla całej rodziny, na cały dzień. Na śniadanie zjadłem zacierkę. Była nawet, przywieziona z miasta, kawa zbożowa! Dopiero teraz, w dzień, mogłem obejrzeć cały dom; skonfrontować prawdziwość opowiadań Fedora o zasobności skrzyń, komory i sieni. Dach chyży pokrywała słomiana strzecha, strzecha. Były to rzędy powiązanych ze sobą tak zwanych "kiczek", czyli wymłóconych snopów zboża. Trochę mnie to dziwiło, gdyż chyża stała pośród lasu i o gonty łatwo... - Łatwo, łatwo... - mruczał pod nosem Fedor. Nie dociekałem. Zresztą, zajęty byłem oglądaniem gospodarstwa. Pokrycie dachu kończył drewniany okap, który chronił od deszczu. Była to pryhata, albo zahata - rodzaj krytego chodnika wokół chyży, gdzie składowano opał na zimę, drewno. Pryhata wykorzystywana była także do gromadzenia słomy i ogacania domu, by nie dokuczały domownikom i zwierzętom zimowe mrozy. Stanowiła zatem pomysłowe ocieplenie domu. Z kolei, w słotne dni jesienne, pryhata pełniła rolę krytego ciągu komunikacyjnego pomiędzy poszczególnymi pomieszczeniami gospodarczymi. Tu nie zacinał deszcz. Można było suchą nogą przechodzić z sieni do chlewika, stajni, owczarani i wozowni. Nie było u Medwaczów stodoły. U Łemków rolę stodoły spełniał strych. Na strychu znajdowały się snopy zboża, zwiezione tu w sierpniu, oraz słoma. Było jednak boisko, rodzaj dużej "sieni" Nie było też sąsieków. W miarę potrzeby zrzucał Fedor snopy na boisko, gdzie młócił je cepem na klepisku. Jeśli potrzeba było niewiele ziarna zrzucał jeden, dwa snopy do sieni, gdzie je młócił, i zaraz mógł zemleć ziarno w stojących w sieni 97 żarnach. W sieni, na ścianach wisiały wiązki ziół, sierpy, szczotka do czesania lnu, przetaki, sitka oraz rejtak. Fedor wyjaśnił mi, że rejtak służył do oddzielenia ziarna od plewy. Rejtak był przetakiem o dużych okach. Zwykły przetak natomiast, miał drobne "oczka", i używał go Łem-ko do przesiewania samego ziarna. Zbierające się na wierzchu drobne zanieczyszczenia gospodarz usuwał ręką i rzucał kurom. Sitkiem, najmniejszym z przetaków, przesiewała Hanusia mąkę. Na drewnianych półkach, pod sufitem, stały różnego rodzaju garnki; a to gliniaki, a to kamie-niaki. Służyły do przechowywania i schładzania mleka. Gliniane miski i donice do ucierania maku - nikły w półmroku sieni. Na podłodze, czyli po prostu na ubitej ziemi, stały sagany, baniaki i baniaczki - żeliwne garnki służące do gotowania ziemniaków; tak dla ludzi, jak i dla domowych zwierząt. Stały też wiklinowe kosze. Chyża to nie tylko pomieszczenia mieszkalne. To również wspomniane boisko. A także - stajnia, chlewik, owczarnia i wozownia; wszystko pod jednym dachem. I na koniec ciekawostka. Zupełnie zaskoczyła mnie stajnia. Nie za sprawą pięknych koni i źrebaków, lecz z powodu... podłogi. Tak więc jedynym pomieszczeniem z drewnianą podłogą była stajnia. Łemkowie kochają konie. Kocha je również Fedor. Kocha je każdy z Medwaczów. Stajnia przylegała do wozowni. Stały w niej dwa konie: kara klacz i bulany ogier. Oraz dwa źrebaki. Jeden już "roczniak"; drugi przyszedł na świat zaledwie trzy dni temu. Na drewnianej podłodze leżała słoma. Przy ścianie, za drabiną- siano. W żłobach - owies. Jednym słowem: dostatek. W wozowni Fedor z dumą pokazywał mi swój wóz. Bogaty wasąg z bokami wyplecionymi z wikliny prezentował się w całej okazałości. Solidne drewniane koła okute żelaznymi obręczami, ze zdrowymi szprychami, z nasmarowanymi zawsze piastami zdawał się czekać na kolejną wyprawę w świat. Tył wasągu wieńczyła za tuła, rodzaj zasuwy spinającej boki. Za zatułą wystawał rodzaj drabinki w kształcie jakby ogromnego kosza, gdzie było miejsce i na garnki i na szmaty, i wszystko inne, czym płacili gospodarze Fedorowi za dziegieć, smołę i smar. Na wozie stały dwie duże beczki z zaczopowanymi otworami. Przy bokach wozu przytroczone były inne mniejsze dwie beczki z dziegciem. Przy kłonicach wisiały drewniane skopki. Nimi mierzył maziarz swoje smary, smołę i dziegieć. Z przodu tej specjalistycznej furmanki był rodzaj drewnianego 98 kubełka czy korytka, w które wkładał "leśny" Medwacz obrok i garść siana dla swoich hucułów. Obrok, czyli zwykle owies, wsypywał do wora, maniaka, który wieszał przy dyszlu przed pyskami koni, gdy zatrzymywał się na dłużej. Nad wasągiem sterczały półkoliste kabłąki, na które naciągał szare płótno. Chroniło ono i woźnicę i cały "dobytek" maziarza przed deszczem i skwarem. Na ścianach wozowni wisiały uprzęże; chomąta, naszelniki, rodzaj skórzanych "naszyjników" zakładanych na końskie łby, i mocowanych łańcuchem do dyszla. Były też kantory nakładane na głowy i pyski, uzbrojone w wędzidła i lejce. Były szleje, zwane poszorkami; były postronki, które łączyły konie z wozem. Poprzez orczyki zawieszone na hakach i przywiązane do nich postronki konie stanowiły z wozem jeden organizm, jeden pojazd. Był również bat. Bez bata nie ma furmana! Zgrzebła, szczotki i inne akcesoria "pielęgnacyjne" wisiały obok. Inną cechą obejść były okraszenia, czyli rysunki, czasami snycerka. Upiększały one okienne ramy, odrzwia i drzwi prowadzące do sieni, do stajni; wreszcie ozdabiały bramę do boiska. Za chyżą zobaczyłem spory teren ogrodzony żerdziami, po którym hasały źrebaki. Przy domu - kilka dzikich gruszek i jabłoń. Za wiklinowym płotem kwitły klomby, rabaty. Nieopodal studnia. Zaskoczyła mnie drewniana cembrowina! Zaglądnąłem do środka. Studnia nie była głęboka. Nie miała kręgów. Boki wyłożone były ściśle kamieniami, tak że woda nie stykała się z ziemią. Nad studnią stał samotny żuraw... Wrzuciłem na szczęście grosik! Spojrzałem jeszcze raz na fronton chyży. Dopiero teraz zauważyłem przy drzwiach, po prawej stronie, przybitą do ściany małą kapliczkę skrzynkową z Chrystusem na krzyżu. Całą zagrodę otaczał las. Ptaki śpiewały. Andrusio i Zanik gonili po polanie. Miszka pomagał ojcu przy koniach. Fedor gotował się do wyjazdu. Hanusia i Tosia waryły strawę na cały dzień. Dym snuł się szparami strychu. Zapach lasu, zieleni i kwiatów mieszał się z dymem. Wypełniał Bożą Cerkiew Natury. Czas wracać do domu. Po drodze nuciłem w sobie tylko znanej gwarze: J ja tam był, tam pałenku pył. J tam moliłsia, Hospodu dywiłsia. Amin! 99 Wyszedł Łemko owies siać... 1, ті ielekkie było życie Łemka. Pory roku wyznaczały rytm. Wschód słońca wypędzał z chyży, a zachód przyprowadzał do domu. Rolnictwo było głównym źródłem utrzymania wielodzietnej rodziny łemkowskiej. Ziemi było pod dostatkiem. Ziemia jednak tu biedna; biedna -jak osiedlony na niej lud. Polany leśne, zbocza pagórków, ale i całe wyżyny - to często bagniste grunty i glina. Nie chciało tu rosnąć ani zboże, ani nawet trawa, która mogłaby potem służyć jako siano dla bydła i koni. Zbiory były mniej niż mizerne. Za czasów "socjalistycznej gospodarki" przekonywał się o tym niejeden dyrektor PGR-u. Gospodarstwa były wielkie... i na tym kończyła się ich wielkość. W czasach, gdy lokowano wsie, ludzi było stosunkowo mało a ziemi dużo. Karczowano wszechobecne puszcze i dzielono, w ten sposób pozyskane tereny, na role. Do dziś jeszcze funkcjonują stare nazwy, a to "role", a to "łany". W każdej wsi istniał więc grunt zwany "sołtystwem", czyli rola sołtysa. Sołtystwa przechodziły z ojca na syna. Były też role popowskie, "poświętne" (nale- 100 żące do księży). Oczywiście pola były przedmiotem zbytu; zmieniały właścicieli lub dzierżawców. Grunty, które nie nadawały się do uprawy, czyli nieużytki, pastwiska, kępy krzaków - nazywano podówczas pomirkami. Na dobrą sprawę, całe łemkowskie, czy bojkowskie gospodarstwo bardziej przypominało owe pomirki, niż grunty orne - czarnoziemu tu nie uświadczysz! Uprawiał więc Łemko swoje pole żelaznym pługiem, a wcześniej drewnianym, okutym tylko blachą. Pozyskiwanie gruntów nie było sprawą łatwą. Karczunek był żmudną i ciężką pracą. Inną metodą pozyskiwania pola pod uprawę były wypaleniska - rodzaj prymitywnej gospodarki żarowo - odłogowej. Zwykle jesienią wypalano rosnące na nieużytkach krzaki i zarośla. Na wiosnę, zasiewano żyto. W następnym roku, w miejsce żyta siano owies. Była to gospodarka dwupolowa. Jak wspomniałem, pól było dużo, toteż gdy rola wyjałowiała, Łemko porzucał ją, a ta na powrót zarastała krzakami... Jedynym znanym nawozem był obornik. Wywożono go już zimą saniami na pola. Obornik wraz z topniejącym na wiosnę śniegiem wsiąkał w glebę nawożąc ją i użyźniając. Praktykę tę stosują Łemkowie także dzisiaj. Dla mnie, dla przybysza z zewnątrz, widok chłopa jadącego zimą saniami na "kupie gnoju" był pewnym zaskoczeniem. Również brunatne kopczyki obornika leżące na białych, pokrytych śniegiem polach budziły zdziwienie. Dzięki temu obornikowi mógł Łemko jesienią zbierać bandurki albo kompery, czyli po prostu - ziemniaki. Rosły także na oborniku: kapusta, bób, żyto (zwłaszcza jare), czasami len, rzadziej konopie, oraz wszechobecny owies. Owies był dobry nie tylko dla konia; był także podstawowym produktem żywnościowym łemkowskiej rodziny. Z niego robiono mąkę; z owsianej mąki pieczono chleb. Życie Łemka nie było więc dostatnie, ani spokojne. Niestety, dawniejsze zajęcie Łemków i Bojków - pasterstwo prawie zupełnie zanikło. Od XIX wieku w "ruskim" gospodarstwie znaleźć można zaledwie 5 -10 owiec... Tymczasem, choćby w wieku XVI, wójt był dumny z przywileju, że może posiadać stado 200 owiec bez żadnego podatku. Wielkie gospodarstwa pasterskie stanowiły o charakterze wsi Beskidu Niskiego. Baran był swego rodzaju pieniądzem. W dokumencie lokacyjnym jednej ze wsi czytamy: "każdy kmieć każdego roku dać ma i każdy jako który siedzi i każdy mający stado od jednego stada owiec po 5 baranów... a sołtys chować ma 300 owiec od tego nigdy nic nie ma dać 101 a jeżeli będzie więcej miał od tego płacić powinien." Dawne to dzieje. I bogatsi bywali wtedy Łemkowie. Wędrowały więc jesienią po wypasie liczne i duże stada owiec na targi do Zdyni, Uścia Ruskiego, Łabowej; do miejscowości położonych na zachodnich krańcach Łemkowszczyzny. Pędzono też stada na targi do miast; do Gorlic, Grybowa i Żmigrodu. Ba! Sprzedawano owce aż w węgierskim wówczas Bardejowie. Owczą wełną bieliły się drogi prowadzące do Białej i Oświęcimia. Łemkowie wysprzedawali się z owiec i bydła na zimę niemal co do sztuki. W zagrodzie zostawała jedynie para wołów, dwie lub trzy krowy, oraz para owiec. Długa, mroźna zima i brak paszy tłumaczą powody tego procederu. Wiosną ponownie kupowano do odpasienia wielkie stada owiec... Dziś po stadach zostały tylko mgliste wspomnienia i opowiadania o owczych szałasach, o pasterskich kolibach, o zielonych halach, o starym bacowskim prawie, o wołoskich pasterzach i o życiu wolnym, z dala od wsi i miast, pośród niekończących się pastwisk, lasów, uroczysk... W zagrodzie Łemka i u jego bojkowskiego sąsiada hodowano też wspomniane woły, huculskie koniki, krowy, świnie, a także kury, gęsi i często - indyki, co zapewne może dziwić. Skąd w ubogiej zagrodzie Rusnaka indyki? Na pewno nie znał Łemko smaku indyczego mięsa. Wytworne indyki wędrowały na pańskie stoły... Niestety, wszystko to przeszłość. Za Krystyną Pieradzką, autorką przepięknej książki, chciałoby się powiedzieć: "dziś łany szumią złotym owsem". Ale i to "dziś" nie jest już dzisiejsze. Zaginął tamten świat -świat szklarzy, maziarzy, druciarzy wędrujących od wsi do wsi. I pól obsianych owsem coraz mniej. I Łemków niewielu. Jeszcze tylko przydrożne krzyże, kapliczki, cmentarze i samotne cerkwie przypominają o niedawnych mieszkańcach tej ziemi. Gdzieś nam umknął tamten świat; świat czarów i duchów, guseł i zabobonów. Odeszły wraz z Łemkami upiorne bosorki i demoniczne płanetniki sprowadzające burze; chmur-niki nie rozpędzają już chmur na łemkowskim niebie. Nie ma już babek, które zamawiały. Nikt nie wydzwania już chmur; nikt nie przenosi chorób na sąsiada. Moje koniki łapczywie spoglądają na stojące kopy owsa, i gdyby nie bat, zapewne uciekłyby z rozpalonego asfaltu na popas. I na owies przyjdzie czas. Tak oto, przez historyczne łany i role, trakty handlowe i leśne ścieżki dziejów dotarłem do najstarszej wsi położonej na rzeką Osławicą. 102 Wzmiankuje ją zapis z 1361 r. Radoschicze, względnie Radoczicze - tak zapisano nazwę wsi. Droga wiodąca przez Radoszyce zapewne jest jeszcze starsza, niż sama wieś. Kiedyś była to osada królewskich strażników, czuwających na rubieżach Rzeczypospolitej. Była to zatem pierwotnie polska wieś, a nazwę zawdzięcza pewnie jakiemuś Radoszowi, królewskiemu rycerzowi dowodzącemu strażnicą (?) Radoszyce musiały szybko stać się atrakcyjnym miejscem do osiedlania się ludności polskiej, skoro już w 1394 r. kroniki informują nas o istniejącym w Radoszycach kościele rzymsko-katolickim. Potem stało się coś dziwnego. Wieś znikła... Dopiero w 1441 roku lokowane są Radoszyce na prawie wołoskim -i wiemy, że było to miejsce puste, nie zamieszkałe! Jeszcze raz legendy i ludowe przekazy o zamku w Puławach i Moszczaricu, o najazdach Tatarów i dziwnych zdarzeniach mających wówczas miejsce mogą być wskazówką, że i Radoszyce doświadczyły podobnego losu. Przełom XIV i XV wieku, to czas licznych wypraw tatarskich na wschodnie ziemie Korony Polskiej. Wydaje się, że w okresie zasiedlenia Radoszyc przez coraz liczniej przybywających tu Polaków, zlikwidowano królewską strażnicę. Wieś stała się więc łatwym łupem, dla nękających te tereny, hord tatarskich. Została spalona a ludność wzięto w jasyr. Historia Radoszyc zaczęła się zatem po raz drugi. Już w 1507 roku Radoszyce są parochią. Wynika z tego, że tym razem zasiedlili ją osadnicy wołoscy i "rusińscy". O tamtej prawosławnej cerkwi nic nie wiadomo, poza tym, że była, bo być musiała, skoro istniała parochia (parafia). Cerkiew, która dotrwała do czasów obecnych pochodzi z XIX wieku - ale o tern potem. Nie wiemy tak naprawdę, co działo się w Radoszycach przez kolejne stulecia. Może nie działo się nic szczególnego. Ot, toczyło się życie. A życie - jak wiadomo - nie jest niczym ciekawym, by zaraz o nim pisać... Żartuję! Tak, czy owak, o Radoszycach dowiadujemy się dopiero w związku ze stacjonowaniem tutaj oddziałów konfederacji barskiej, dowodzonych nie przez kogo innego, jak przez samego Kazimierza Pułaskiego! Informację tę zanotowano pod datą: 3 kwietnia 1769 r. Konfederaci założyli w Radoszycach warowny obóz, który dotrwał aż do 1770 r. Pod koniec ХГХ wieku obok 870 Łemków mieszkało zaledwie 25-ciu Polaków oraz 44-ch Żydów. Daje nam to pośrednio pewne wyobrażenie o samej wsi oraz o jej gospodarczej kondycji. Radoszyce miały własny młyn wodny. Istniała też szkoła. W okresie międzywojennym wieś była 103 już zamieszkała wyłącznie przez ludność łemkowską. Mimo braku mniejszości narodowych, Radoszyce targane były wewnętrznymi konfliktami. Istniał we wsi pewien rozdźwięk. Sprawili to ukraińscy propagandyści nacjonalistyczni. Do dziś, dla wielu "postronnych" obserwatorów dziejów Łemkowszczyzny, Łemkowie kojarzą się bardziej z Ukraińcami, niż z Łemkami... Tymczasem, często Łemkowie identyfikowali się po prostu z narodem łemkowskim! Owszem, zawsze byli tacy, którzy lgnęli do "macierzy" na Ukrainie, ale byli także i tacy, którzy uważali się za Polaków! Z tego powodu dochodziło w najnowszej zwłaszcza historii do przeciwnych, czasami humorystycznych, zdarzeń. Jak wiadomo, podczas ostatniej okupacji, niemieckie władze wydawały kennkarty. Otrzymywali je mieszkańcy danej miejscowości. Nie jest tajemnicą, że Ukraińcy licząc na przychylność Rzeszy wspomagali armię niemiecką, tworząc "własne" oddziały, które często wykonywały "czarną robotę" za Niemców. Z tego też powodu ukraińska kennkarta, tj. z wpisem narodowości ukraińskiej była znacznie "lepsza" od kennkarty "polskiej". Wydawać by się mogło, że dla Łemków "naturalną" kennkarta powinna być kennkarta ukraińska (łemkowskiej kennkarty nie przewidziano!). Tymczasem, ku zaskoczeniu Niemców, a zwłaszcza "świadomych" Łemków, wielu mieszkańców Radoszyc wybierało "gorsze", polskie kennkarty... Jeden z Łemków nie chcąc wpisywać w rubryce "narodowość" - Ukrainiec, a z drugiej strony chcąc się wykpić z gorszej kennkarty, wpisał: Weissrussisch... Fakt jest autentyczny! Niestety, "ludowa władza" nie doceniła patriotyzmu i przywiązania wielu Łemków do Polski - i po II wojnie światowej, w 1946 r. wysiedliła siłą ludność Radoszyc w okolice Szczecina. Bez komentarza... Dziś przez wieś biegnie droga "gromadzka". Kiedyś Radoszyce rozciągały się aż po dawny trakt handlowy, który przemieniono obecnie w drogę "wojewódzką". Przy "gromadzkiej" drodze stoi wspomniana już przeze mnie cerkiew pod wezwaniem św. Dymitra. Wybudowano ją w roku 1868. Obecnie służy jako kościół filialny, a mieszkańcy Radoszyc należą do parafii w Łupkowie. Jest to budynek drewniany otoczony murem z kamienia. Dzwonnica jest typu parawanowego. Ikonostas trójstrefowy pochodzi z XIX wieku, czyli jest współczesny cerkwi. Niestety, w 1991 r. skradziono prazdniki. Jednak nie ikonostas, ani ikony, stanowią o pewnej oryginalności i odmienności unickiej świątyni. Lecz № zachowane na parapecie chóru, malowidło przedstawiające "świecką" scenę. Jest to chyba jedyny taki przypadek na terenie Łemkowszczyzny. Obraz przedstawia Łemka ni» tle radoszyckiej cerkwi. Łemko sieje zboże. I na pewno jest to owies! Patrząc na malowidło przypomina się ewangeliczna przypowieść o siewcy. Tutaj ujrzałem ją w wydaniu łemkowskim. Jeśli ktoś pokusi $fc kiedyś przetłumaczyć Ewangelie na język łemkowski, zapewne tak zacznie przypowieść zanotowaną przez św. Mateusza (a także przez św. Św. Marka i Łukasza), Mt 13, 3-7: "Oto Łemko wyszedł owies Siać. A gdy siał niektóry padł na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały go> Inny padł na miejsce skaliste, gdzie niewiele miał ziemi; i wnet powsćn°dził, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypalił si. У Я О- П £г" .> ^ >• S Su'n О N О N w О Я О" fu Su О N 3 S., ° Su о' ч JU 3. & 1Л N CU Li 3 Ґ' Р> О Г- о о 3. оэ з F2 о fu ГО сл N О N Pu 0_ СК 3. 2 ся Ри 3 7=-О о tfl rł ел -і N О N о 3 Ud su с" cS ' <£ о Pu N 3.S О N 5! О Cu Tj ~ J" с N- О ' О •N Li. N О 7^ Ln — 5" N 7^ Pu О О \о оо -^i ■д IN -ftj su о з- ON 3 N N га X о O' N X О 1Л i N < Г5 U1 N »" 2^0 N . О ТЗ N о > N С N о, N /Г* *~ л о 3" о о N 7^ С Nb -О fu TT- Pu o 3" CO 3 Pu 3 CL. -I Pu 3 O с o =- о С. о 5й о 3 В с 0N !■; Ї, О о,"5 N 7=~ N п ч О Su 0 2 О О- ри О 3 <-_ (S' Ри _. 3 СГч з^ N а с 75" ^ ^ ^-" X n^ i^j ^ ^i w> ~v|bn^JOKJM^(wO\ Ul ю Ul ui O ^ -а о л. s o с Ul . ~ £■ Л N ^Ool 8 O CS ;ґ Su 4 ST ч ?r- (u 3 "3 3 <* § s 3 05 СЛч о ч о^Г [Miejsce Piastowe .o^0; Besko/ -emanów Iwonicz Zdrój O Sieniawa O, Rymanów Zdrój -Л O Bałucianka ф • Deszno Królik Polski • Zarszyn O Odrzechowa Tarnawka Królik Wohski • /"^Rudawka Rym. O N°wotaniec Szklary < > Puławy Daliowa# Zawoje • O Bukowsko „ I • Wemeiówka laśliska P°ianySunr ^ £yndranowa /^da_ Ша Nlh^>"*» ,żebracze LEGENDA W ChyrOWa - miejscowości istniejące, opisywane w tekście • Wernejówka - miejscowości nieistniejące, opisywane w tekście O Kąty - inne miejscowości obszar parków krajobrazowych obszar parku narodowego Parów Moszczaniec •} Wisłok Wielki Wola Wyżna SANi Szczawne