Eugenie Marlitt PANIENKA ZE STAREGO MŁYNA Słońce grudniowe wkradło się jeszcze na chwilę nieśmiało przez sklepione okno do wielkiej izby w młynie i przejrzało się w dziwnych przedmiotach, rozłożonych na parapecie okiennym, aby wnet zniknąć za gęstą zasłoną nadciągających śniegowych chmur. Połyskujące przedmioty na oknie były instrumentami chirurgicznymi, których zimne lśnienie budzi mimo woli dreszcz grozy w każdym człowieku. Potężne drewniane łoże, pomalowane jaskrawo, po chłopsku, w bukiety róż i goździków, wyłożone stosami piernatów, było teraz przesunięte do okna. W łóżku leżał stary młynarz. Właśnie doktor przeciął mu złośliwy wrzód na szyi i okręcił ranę bandażem. Operacja była trudna, ale młody lekarz, który w tej chwili spokojnie pakował instrumenty do walizeczki, uśmiechnął się z zadowoleniem. Wszystko udało się znakomicie. 5 Chory, który jeszcze niedawno, zanim chloroform zaczął działać, rzucał się dziko, wzywając ratunku przed zbójami i mordercami, teraz leżał cicho, przytomny już, ale wyczerpany. Nie wolno mu było mówić. Zresztą młynarz nie należał do ludzi rozmownych. Poznać to było można z zaciętych ust, z ponurej surowości rysów tej ciężkiej, szerokiej twarzy, której jedyną ozdobą były bujne, srebrnosi-we włosy. - Jesteś zadowolony, doktorze Bruck? - spytał cicho młody mężczyzna, który dotychczas stał nieruchomo u nóg łóżka, a teraz podszedł do wnęki okiennej, gdzie lekarz pakował swoje przybory. W pięknych rysach mówiącego można było wyczytać pewien niepokój. Lekarz skinął głową. - Tymczasem wszj^stko jest jak najlepiej. Sądzę, że silny organizm chorego będzie mi pomocny -rzekł, rzucając ostatnie spojrzenie na pacjenta. -Dużo będzie tu znaczyła opieka. Sam muszę koniecznie udać się do innego ciężko chorego pacjenta. Zresztą, nie jestem tu już potrzebny. Teraz należy tylko uważać, żeby się chory, broń Boże, nie ruszał. Pod żadnym pozorem nie należy dopuścić do krwotoku... - Już ja tego dopilnuję! - przerwał młody pan. -Pozostanę tu, dopóki tak pilny dozór będzie potrzebny. Bądź łaskaw powiedzieć w pałacu, że na herbatę nie przyjdę. 6 Lekki rumieniec zabarwił twarz doktora i coś, jakby przygnębienie, zabrzmiało w jego odpowiedzi. - Nie mogę skręcać w stronę parku. Muszę jak najprędzej dostać się do miasta... - Nie widziałeś dziś Flory, doktorze? - Myślisz, że mnie to wiele nie kosztuje? Przecież... - Urwał, zaciskając usta i pochwycił walizeczkę z przyborami. - Mam kilku poważnie chorych pacjentów. Córeczka kupca Lenza nie przeżyje zapewne tej nocy. Nic już dziecku pomóc nie zdoła, ale rodzice jeszcze spodziewają się ratunku i niecierpliwie mnie oczekują. Podszedł do łóżka. Chory miał oczy otwarte i spoglądał najzupełniej przytomnie. Chciał podać rękę lekarzowi, ale ten powstrzymał unoszącą się już dłoń i powtórzył swój nakaz unikania wszelkich żywszych ruchów. - Pan radca zostanie tu, panie Sommer, i będzie czuwał nad pilnym wypełnieniem moich zaleceń - rzekł. Stary wydawał się zadowolony z tych słów. Zwrócił oczy na radcę, który potwierdził słowa lekarza skinieniem głowy. Starzec zamknął oczy, jakby chciał usnąć. Doktor Bruck wziął kapelusz, uścisnął dłoń radcy i opuścił pokój. Stara gospodyni, zajęta sprzątaniem naczyń i sprzętów po operacji, spojrzała na chorego dość obojętnie. Cicho, niby nietoperz, sunęła z kąta w kąt. Wydawała się więcej przejęta paroma kropla- 7 mi wody, które lekarz wylał na podłogą, niż zdrowiem swego pana. - Proszę, niech pani da temu spokój tymczasem, pani Zuzo - przemówił radca uprzejmie. - Szorowanie stołu sprawia denerwujący hałas. Doktor nakazał ojcu przede wszystkim spokój. Stara Zuza szybko zabrała ścierki i szczotkę i wróciła do swojej czysto wyszorowanej kuchni. W izbie zapadła cisza, o ile cisza może panować w młynie. Przez podłogę przebiegało rytmiczne, ciche drżenie, pochodzące z ruchu pracujących kół, a z wysokiej tamy spadała wciąż woda, powtarzając swą monotonną, szumiącą piosenkę. Zza okien dolatywało gruchanie gołębi, które od czasu do czasu sfruwały na gzyms, aby wnet powrócić do swych gniazd. Dla chorego jednak nie istniały te odgłosy. Nie uświadamiane należały do jego życia, tak jak oddech, jak rytmiczne bicie serca. Ale jakże odpychająca była ta twarz, w którą czujnie wpatrywał się teraz pan radca handlowy! Stary zaczął swą karierę od samych nizin, jako parobek przy młynie. Teraz ??1 wielkim bogaczem, potentatem, i może dlatego pan radca tytułował go tak serdecznie „ojcem", chociaż nie było między nimi ani cienia pokrewieństwa. Nieboszczyk bankier Mangold, z którego córką z pierwszego małżeństwa ożeniony był radca, poślubił, owdowiawszy, córkę starego młynarza. Oto było całe między nimi powinowactwo. 8 Radca wstał i cicho oddalił się od łóżka ku jednemu z okien. Był to człowiek miody jeszcze i długie siedzenie bez ruchu zaczęło go denerwować. Dość już miał widoku niesympatycznej, starczej twarzy i węźlastych, zaciśniętych pięści, spoczywających nieruchomo na kołdrze. Spoza ogołoconych gałęzi kasztanów widać było po drugiej stronie rzeki niezgrabny, kanciasty budynek, z oknami ciągnącymi się monotonnym szeregiem. Była to przędzalnia pana radcy. I on był bogaczem. Setki robotników pracowały tam dla niego wśród warczących wrzecion i stukających warsztatów. Ale ta jego posiadłość czyniła go poniekąd zależnym od młynarza. Młyn, zbudowany przed setkami lat przez władcę tego kraju, został wyposażony w liczne przywileje. Młynarz, z początku tylko dzierżawca, stał się wkrótce właścicielem nie tylko prastarego młyna, ale i przjdeglego majątku. Nabył go przed wydaniem swej córki za bankiera Mangolda. Wartość dla niego miały jedynie żyzne grunty i bogate lasy. Sam wspaniały park i pałac były mu wstrętne. Jednak utrzymał je w dobrym stanie, bo chciał, żeby kiedyś córka jego, jako pani, rządziła w pałacu, w którym do niedawna mieszkali dumni arystokraci, odwracający się z pogardą od wzbogaconego młynarza. Teraz radca dzierżawił ten pałac. Miał więc wiele powodów, żeby żyć w zgodzie z władcą rzeki i domu. I z tej to przyczyny pan radca troskliwie, niczym syn, opiekował się starym młynarzem. 9 Zegar na wieżyczce fabrycznej wybił godzinę czwartą. W oknach przędzalni zapaliły się. światła. Wieczór zapadał szj^bko. Z dreszczem zimna odwrócił się radca od okna. W tej chwili wydała mu się całkiem przytulna ta prostacka, dla jego wytwornych gustów, izba z jej staromodną otomaną i spłowiałymi sztycami na ścianach. Na kominku, do którego Zuza właśnie dorzucała drew, płonął wesoły ogień, a w czyściutkich szybach drzwi, prowadzących do alkowy, odbijały się ostatnie blaski zachodzącego słońca. Tam, w tej alkowie, stała żelazna kasa starego... czy zdążył schować klucz do niej ? Przed samą operacją spisał młynarz testament. Radca, nadchodząc z doktorem, spotkał na schodach notariusza ze świadkami. Widać stary musiał być wzburzony, gdy wchodził radca z lekarzem, polecił im bowiem schować jakiś dokument do swej kasy. Teraz zajrzał radca do alkowy. Kasa była otwarta. Co za lekkomyślność! Przecież z alkowy wiodły drzwi do kancelarii młyna! Mógł ktoś wejść niepostrzeżenie... Zajrzał dalej. Wszystko było w porządku. Worki z pieniędzmi, stosy błyszczących złotych talarów, pakiety banknotów i dokumentów spoczywały nietknięte. Radca był ciekawy testamentu. Podszedł do kasy, wysunął go ostrożnie, ale zahaczył o stos złota. Z brzękiem wysypały się talary na podłogę. Rumieniec wstydu zalał mu twarz. Schylił się, żeby je podnieść, gdy nagle 10 ciężkie, masywne cielsko rzuciło się na niego i grube paluchy zacisnęły się na jego szyi. - Ach, łotrze! Złodzieju! Jeszcze nie umarłem! -syczał młynarz dziwnie zdławionym głosem. Nastąpiła szamotanina. Młody, wysmukły mężczyzna musiał zebrać wszystkie siły, aby odrzucić ciężkiego napastnika, który uwiesił się na nim niczym krwiożerczy tygrys i tak mocno chwycił go z gardło, aż radcy iskry w oczach zamigotały. Gwałtownym szarpnięciem udało mu się wreszcie oswobodzić od napastnika. Stary młynarz, zataczając się, przypadł do muru. - Czyście oszaleli, ojcze? - dyszał radca oburzony i drżący. - Co za potworne podejrzenie! - Zamilkł, przerażony. Bandaż opasujący szyję pacjenta stał się szkarłatny. Z niewiarygodną szybkością szeroka struga plamiła białą koszulę chorego. Oto nastąpił krwotok, którego należało za wszelką cenę uniknąć. Radca, szczękając zębami z nagłego lęku, usiłował drżącjmii rękami przenieść chorego na łóżko. Ale stary opierał się gwałtownie. Wpierw trzeba było zebrać wszystkie błyszczące talary i odłożyć na miejsce. Czy młynarz nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, czy też zapomniał o nim ze strachu o swoje złoto, trudno było zgadnąć. Dopiero gdy radca w jego obecności zamknął kasę i wsunął mu klucz do ręki, pozwolił się stary zaciągnąć do łóżka. Na wołanie o pomoc wpadła do izby Zuza i dwóch 11 młynarczyków. Młynarz łeżał bez ruchu i szklistymi oczyma wpatrywał się w prześcieradła, na które spływała szkarłatna struga krwi. Młynarczycy wybiegli, żeby sprowadzić doktora Bracka. Gospodyni przyniosła wodę i bandaże. Próżny wysiłek! Nic nie pomagały opatrunki, gorączkowo zmieniane przez radcę. Widać arteria pękła. Jak to się stało? Czy winne było jedynie dzikie podniecenie starego, czy też może sam radca szamocząc się z napastnikiem uraził mimo woli ranę i spowodował katastrofę? Czemu nawet przypuszczać taką okropność? Czyż samo wyskoczenie z łóżka, wściekła złość i uniesienie nie wystarczyły, żeby sprowadzić nieszczęście? Cóż radca był winien, że starjr lichwiarz, nienawidzący wszystkich, posądził go o chęć rabunku? Teraz młynarz leżał bez ruchu. Radca z dreszczem grozy wpatrywał się w jego twarz, zmieniającą się z każdą chwilą. Tak popielatą bladością jedynie ręka śmierci powlec umie czyjeś oblicze. A co powie świat o tym wydarzeniu? Już wyobrażał sobie, jak rozejdzie się plotka, jak dostojne paniusie, popijając herbatkę, będą mrugając złośliwie szeptały: „A co tam radca miał do roboty przy kasie starego?" Na samą myśl o czymś podobnym krew w nim kipiała. To mogło stać się brudną plamą na uczciwym nazwisku Romerów i nawet dochodzenie sądowe jej nie zmyje. Cóż znajdzie na swe uniewinnienie? Dotychczasową uczciwość? To za 12 mało. I przemywając krwawą ranę chorego, pomyślał sobie radca, że gdyby tak stary młynarz nie odzyskał już mowy, wówczas całe wydarzenie zeszłoby z nim do grobu. Nikt inny o niczym przecież nie wiedział. Wreszcie zaszczekały psy na podwórzu. Szybkie kroki rozległy się na schodach. Doktor Bruck przystanął chwilą w progu, jak skamieniały, ale zaraz rzucił na stół płaszcz r~kapelusz i podszedł do chorego. - Dlaczego pacjent opuszczał łóżko? - spytał, biorąc lampę ze stołu i przypatrując się plamom krwi na podłodze. - To plamy z odrzuconych bandarzy - odparł radca, głosem pewnym i spokojnym, a gospodyni przysięgała na wsz}7stkie świętości, że pan młynarz przez cały czas tak spokojnie leżał w łóżku, jak pan doktor nakazał. Bruck potrząsnął głową. - Krwotok nie mógł nastąpić bez jakiejś zewnętrznej przyczyny. - Zapewniam cię, że nic podobnego nie było! -zaprzeczył radca, wytrzymując dość spokojnie przenikliwe spojrzenie lekarza. - A zresztą, cóż za inkwizytorskie pytania? Nie widzę powodów, dla których miałbym taić przed tobą, o ile by chory w napadzie gorączki faktycznie wyskoczył z łóżka. -Upierał się przy swoim, żeby ratować pozory honoru, zaparł się głosu prawdy. Kłamał z niezachwianym zuchwalstwem, jakby naprawdę niczemu nie 13 był winien. Bo przecież, ostatecznie, nie zawinił. Przeciwnie, sam był napastowany i zagrożony. Lekarz zajął się w milczeniu opatrywaniem rany. Dzięki jego zabiegom chory otworzył wprawdzie oczy, ale wpatrywały się one szklistym, martwym spojrzeniem w próżnię. Z ust jego, zamiast słów, wyrwał się niezrozumiały bełkot. W parę godzin później radca Romer opuścił młyn. Było już po wszystkim. Na drzwiach alkowy widniały opieczętowane paski papieru. Radca, jako człowiek sumienny i doświadczony, zawezwał władze sądowe, zaledwie lekarz stwierdził zgon. Należało zabezpieczyć mienie zmarłego, jak przystoi. II Radca szedł przez park do domu. Dawno już znikły mu z oczu światła z młyna, przebłyskujące jeszcze czas jakiś poprzez konary drzew. Z cichym szumem młyńskich kół oddalało się też dręczące wspomnienie przeżytej tam okropnej chwili. Nikt się o tym przykrym zdarzeniu nie dowie. Nikomu krzywda się nie stanie przez zachowanie tej historii na zawsze w tajemnicy. Odetchnął z ulgą, gdy się znalazł w potokach jasnego światła, płynącego z okien i oszklonych drzwi pałacu. Tam w salonie, przy herbatce i wiście, zebrali się liczni goście owdowiałej prezydentowej Urachowej. Przez wielkie szyby można było dobrze widzieć wszystko z ogrodu. W jasnym świetle, płynącym z wielkiego, złoconego żyrandola, okolonego kręgiem kulistych abażurów z matowego szkła, w których płonęło światło gazowe, widać było wspaniałe obra- zi zy na ścianach, portiery z fioletowego adamaszku, a w tym otoczeniu, niby na wspaniałej scenie, poruszały się strojne postacie dam, dostojne sylwetki łysych panów we frakach, barwne mundury oficerów. Na ten widok miłe uczucie dumy rozparło pierś nadchodzącego. Jakież nazwiska, jakież tytuły! Generałowie, emerytowane damy dworu, radcy ministerialni siedzieli przy stolikach z kartami; a wśród osób zabawiających się towarzyską rozmową znajdowali się przedstawiciele i przedstawicielki najwybitniejszych rodzin w kraju. Nawet stary konsyliarz von Bar raczył się zjawić. I wszyscy gościli w jego domu, w domu radcy Romera. On zapłacił za drogie wina, które wygalan-towani lokaje rozlewają do kryształowych kielichów, za te wspaniałe owoce, które służba roznosi na srebrach paterach. Pani prezydentowa była babką jego zmarłej żony Ona to, rozporządzając z nieograniczoną swobodą jego kasą, czyniła honory w domu wdowca. Radca skręcił ku wschodniej stronie domu. Tu tylko dwa okna były oświetlone, ale jasny blask lampy, przedzierający się przez czerwone firanki, padał tak daleko, że rzucał różowe światło na białe, marmurowe ciało nimfy, zdobiącej fontannę pośrodku trawnika. Radca potrząsnął głową i wszedł do domu. Szybko rzucił płaszcz nadbiegającemu lokajowi i 16 wszedł do oświetlonego pokoju. Wszystko tu było czerwone: tapety, obicia mebli, nawet dywan rozciągnięty na posadzce miał piękną, dostojną, purpurową barwę. Wspaniałe biurko, nad którym świeciła lampa ze szkarłatnym abażurem, zasypane było papierami, pismami, książkami. Wzdłuż ścian biegły półki biblioteczne, pełne książek, a pomiędzy nimi stały, odgradzając je, kolumny z czarnego marmuru, uwieńczone popiersiami sławnych ludzi. Gdy radca stanął w progu, dama, która dotychczas przechadzała się tam i z powrotem po pokoju, przystanęła naprzeciw niego. Trudno było powiedzieć, czy fałdy długiej, białej szaty z najcieńszego kaszmiru opadły luźno i swobodnie, czy też ich udrapowanie było wynikiem długich i starannych wysiłków krawcowej. Dama była bardzo piękna, choć nie pierwszej już młodości. Miała dumny, rzymski profil, figurę giętką i wysmukłą. Tylko jasnym jej włosom brakło bujności. Były krótko obcięte i opadały w przejrzystych loczkach na czoło, kark i uszy. Była to Flora Mangold, szwagierka radcy, bliźniacza siostra jego zmarłej małżonki. - Cóż, Floro, nie jesteś w salonie? - spytał radca. - A co ty sobie myślisz? Mam siedzieć w tym gronie starych dam i słuchać ich nudnych plotek? - Są tam również i panowie, Florciu... - A oni nie plotkują? Jeszcze może lepiej, mimo ordej?tw^ epoletów! ___________17_ Zaśmiał się: - W złym dziś jesteś humorze, moja droga - rzekł i zajął miejsce w jednym z wygodnych foteli. Flora odrzuciła nagle głowę, potrząsając krótkimi lokami i zaciskając ręce na piersi niespokojnym ruchem, pytała: - Maurycy, powiedz mi niespokojnym ruchem, spytała: - Maurycy, powiedz mi całą prawdę, czj- stary młynarz zginął pod nożem Bracka, podczas operacji? Zerwał się na równe nogi. - Cóż za pomysł! Doprawdy, wam kobietom nigdy nie wj^starczy jedno nieszczęście, musicie zaraz... - Maurycy, wypraszam sobie ten ton - rzekła, dumnie unosząc głowę. - Owszem, bardzo szanuję twoją wiedzę i twoje niezwykłe zdolności, ale pod wieloma względami jesteś jak wszystkie kobiety. - Zaczął się przechadzać niespokojnym krokiem po pokoju. - Powiadam ci - dodał po chwili - że operacja odbyła się o drugiej po południu, a śmierć nastąpiła zaledwie przed dwiema godzinami. W ogóle nie pojmuję, jak możesz ty zdobyć się na to, żeby coś podobnego pomyśleć, a tym bardziej wypowiadać, i to tak twardo, tak bezlitośnie. - Właśnie ja! - odrzekła. - Bo nie mogę znieść rzeczy przemilczanych. Powinieneś to zrozumieć. Jestem zanadto dumna, zanadto bezkompromisowa, żeby zatajać czyjąś winę, o ile się jej domyś- 18 lam. Niech sobie kim chce będzie winowajca. Tolerować niezdarność lekarza to śmieszna, ale i karygodna niedorzeczność. Zresztą, wiadomo ci równie dobrze jak i mnie, że reputacja Brucka mocno jest zachwiana od czasu nieudanej kuracji hrabiny von Wallendorf. - Tak, tak, zacna dama nie umiała się wyrzec swego upodobania do szampana i sztrasburskich pasztetów - zauważył radca. - Tak twierdzi Bruck. Rodzina jej temu zaprzecza. - Przycisnęła dłonie do skroni, jakby ją dręczył gwałtowny ból głowy. - Wiesz, Maurycy, że jak nadeszła wiadomość o nieszczęściu w młynie, biegałam tam i z powrotem, jak opętana. Wszyscy interesowali się starym Sommerem i przebiegiem operacji, toteż wieść rozniosła się szybko. Jeśli, jak powiadasz, nie umarł pod nożem Brucka, to ludzie, świadomi rzeczy, gotowi twierdzić, że stało się tak jedynie dzięki żelaznej wytrzymałości organizmu starego. Czy ty, jako laik, możesz temu zaprzeczyć? Przyznaj się lepiej, że w duchu jesteś tego samego zdania. Żebyś tylko wiedział, jak jesteś teraz blady z przejęcia tą przykrą sprawą! W tej chwili otworzyły się boczne drzwi i weszła pani prezydentowa. Jak na siedemdziesięcioletnią babunię wyglądała niezwykle młodo. Nie nosiła też ciemnej mantylki, którą zwykły wkładać damy w jej wieku. Biały szal koronkowy, spływający z ramion, przyozdabiał jej suknię z perłowoszarego 19 jedwabiu, z długim, wlokącym się po ziemi trenem. Nie przyszła sama. Za nią podążała osóbka dziwnie drobna, prawie karliczka. Nie była nieproporcjonalnej budowy, a jedynie wyjątkowo niskiego wzrostu i przerażająco chuda. Na drobnych, prawie dziecięcych ramionach wznosiła się głowa młodej damy, mogącej liczyć ze dwadzieścia cztery lata. Wszystkie trzy panie odznaczały się dużym podobieństwem. Od razu można było poznać bliskie pokrewieństwo łączące babkę z wnuczkami. Tylko u najmłodszej osóbki szlachetny, regularny owal twarzy czynił wrażenie nazbyt wydłużonego. Miała chorobliwą cerę i dziwnie sinawe usta. Przez jej jas-noblond włosy przeplecione były ognistoczerwone wstążki. Ubrana była w elegancki strój wieczorowy, tylko zamiast modnej ozdobnej torebeczki, miała uwieszony u pasa owalny, pleciony koszyczek, wybity niebieskim atłasem. W koszyczku tym siedział oswojony kanarek. - Nie, Henrieto! - zawołała Flora porywczo i niecierpliwie, gdy ptaszek zerwał się nagle z koszyczka i jak strzała przeleciał nad jej głową. - Tego nie ścierpię. Nie wprowadzaj mi tu swojej menażerii. - Ależ, Floro, Jasio nie ma ani kopyt, ani rogów, nic ci nie uczyni złego - rzekła osóbka bez zdenerwowania. - Chodź, Jasieńku, chodź! - nawoływała ptaszka, który krążył wysoko pod samym sufitem. 20 Posłusznie sfrunął i usiadł na jej wyciągniętym palcu. Flora odwróciła się, wzruszając ramionami. - Doprawdy, nie rozumiem ciebie, babuniu, ani tych wszystkich twoich gości - rzekła ostro. - Jak możecie znieść dziecinne, niemądre fantazje Hen-riety? Niedługo wprowadzi wam do salonu całe stado gołąbków i turkawek. - Może, czemu nie, Floro? - spytała mała osóbka z uśmiechem, w którym ukazał się rząd drobnych, ostrych ząbków. - Łaskawi goście muszą przecież znosić twoje zjawianie się z piórem w ręku i z uczonymi foliałami pod pachą. - Henrieto! - przerwała prezydentowa ostro. -Dowiedziałyśmy się właśnie - mówiła dalej, zwraca-jąc się do radcy - że wróciłeś, drogi Maurycy. Czy długo jeszcze mamy czekać na ciebie? Przed kwadransem zaledwie chciał przebrać się we frak i wejść do salonu, teraz jednak miał minę dość niepewną. W głosie jego brzmiało wahanie. - Droga babuniu, prosiłbym, żebyś mnie na dziś usprawiedliwiła przed gośmi. To, co się stało w młynie... - No tak, tak, to smutne wydarzenie, ale dlaczego my mamy cierpieć z tego powodu? Nie wiem sama, doprawdy, jaką dla ciebie znajdę wymówkę wobec naszych gości... - Nietrudno im chyba będzie zrozumieć, droga babciu, jak się dowiedzą, że umarł dziadek Kasi - 21 rzucał Henrieta przez ramię. Stalą przy półce z książkami i mogło się wydawać, że pilnie czyta tytuły nagromadzonych tam dziel. - Henrieto, bądź łaskawa nie pozwalać sobie na tego rodzaju niemądre uwagi - skarciła ją prezydentowa. - Możesz, jeśli chcesz, zmienić te ogniste wstążki we włosach a jakieś ciemniejsze, bo Kasia jest twoją przyrodni- siostrą, ale mnie i Maurycego to pokrewieństwo zupełnie nie dotyczy. Więc choć ubolewam nad smutnym wydarzeniem, ani myślę oficjalnie występować z oznakami jakiejkolwiek żałoby. W ogóle nie życzyłabym sobie, ze względu na Bracka, żeby z powodu tej całej sprawy uderzono w wielki dzwon. Im mniej się o tym będzie mówiło, tym lepiej. - Mój Boże, więc wy wszystkie tak niesprawiedliwie sądzicie doktora? - zawołał radca z widocznym zdenerwowaniem. - Najmniejszego zarzutu nie można mu przecież uczynić. Całą swą umiejętność, całą swą sztuką lekarską oddał na usługi... - Drogi Maurycy - przerwała mu prezydentowa - chciałabym, żebyś słyszał, co o tym mówi mój drogi przyjaciel, radca von Bar - z tymi słowy mrugnęła porozumiewawczo do niego, zwracając oczy w stronę Flory, która zbliżała się do biurka. - O, nie krępuj się, droga babciu! zawołała głosem pełnym rozgoryczenia. - Nie jestem znowu taka głupia i tak zaślepiona, żebym nie potrafiła sobie wyobrazić, co mówi Bar - usta jej zadrgały ner- 22 wowo. - Zresztą, Bruck sam wydał na siebie wyrok. Nie miał odwagi dziś się tu pokazać. Na te słowa Henrieta wyprostowała się i odwróciła ku mówiącej. Jej popielatoblada twarz zapłonęła na chwilę ceglastym rumieńcem i zaraz przygasła. - Jeszcze przyjdzie, Floro - odrzekł radca - i rozproszy twoje podejrzenia. Powie ci sam, że przez caty dzień nie miał wolnej chwili. Wiesz przecież, jak wielu ma pacjentów na mieście, a między innymi tę biedną córeczkę Lenza, która tej nocy jeszcze pewnie umrze. Młoda dama wybuchnęła gorzkim, cichym śmiechem. - Umrze? Naprawdę, Maurycy?... No, widzisz, Bar wstąpił tu do mnie, zanim się udał do salonu, i mówił właśnie, że wczoraj widział tę małą i że choroba wcale nie jest poważna. Wyraził obawę, że Bruck jest na złym tropie... Bar jest autorytetem. - Tak, autorytetem przepełnionym jadowitą zazdrością - odrzekła Henrieta wibrującym głosem. Podeszła szybko do szwagra i położyła mu dłoń na ramieniu. - Daj spokój Florze, Maurycy - rzekła. -Nie staraj się jej nawracać. Widzisz przecież, że ona chce znaleźć coś do zarzucenia swemu narzeczonemu. - Ja chcę? Złośliwe stworzenie! Oddałabym w tej chwili połowę mego majątku, żebym mogła myśleć o nim tak, jak przy naszych zaręczynach. Z taką 23 dumą, z takim zaufaniem! - zawołała Flora głosem pełnym namiętności. - Jednak od śmierci hrabiny von Wallenstein dręczy mnie nieustannie niepewność. Nie dowierzałam mu, teraz jestem przekonana o jego niewiedzy. Jestem ambitna, szalenie ambitna, tym wszyscy dobrze wiecie. Gdyby nie ten bodziec, byłabym, jak cały zastęp moich siostrzyc, tkwiła nadal w szarej pospolitości. Mogłabym żyć, jak tyle innych wybitnych i utalentowanych kobiet, przy boku miernego małżonka. Ale dla mnie coś podobnego jest nie do pomyślenia! Całe życie rumieniłabym się pod wzrokiem ludzkim. - Aż tak byś się rumieniła? - spytała Henrieta ze złośliwym uśmiechem. - Żeby wytrwać ufnie, wbrew podejrzeniom, trzeba więcej odwagi, niż żeby prowadzić ze studentami piękne dyskusje o estetj^ce i literaturze. Flora rzuciła pogardliwe spojrzenie na swoją siostrę: - Sycz sobie, ile chcesz, mała żmijko - rzekła wzruszając ramionami. - Co ty wiesz o ideałach? Ale masz słuszność. Moje miejsce byłoby raczej na katedrze profesorskiej niż przy boku człowieka, który okazał się dyletantem w reprezentowanej przez siebie dziedzinie wiedzy. Nie zniosłabym pęt tego rodzaju. - Dziecko, to już twoja rzecz - odrzekła prezydentowa spokojnie, podczas gdy radca ruchem pełnym przygnębienia zasłonił oczy. - Nikt cię nie zmuszał ani nie namawiał do przyjęcia tych więzów. 24 - Wiem, babciu. I wiem także doskonale, że wolałabyś tysiąckrotnie, żebym się związała z tym bankrutem i niedołęgą, hrabią von Stetten. Przyznaję jak najchętniej, że niczyim wpływom nie ulegam i nikomu nie daję sobą kierować. Sama wiem najlepiej, czego mam chcieć od życia. - Nikt ci też nie odmawia tego prawa - odrzekła babka chłodno. - Jedno tylko sobie zapamiętaj: będziesz miała we mnie zdecydowaną przeciwniczkę, jeśli zechcesz nadać rozgłos tej całej sprawie. Nie życzę sobie, żeby o nas szeptano wśród gości. Radca odwrócił się szybko. Podszedł do okna, odsunął zasłonę i wyjrzał w ciemną noc. Wiatr, który stopniowo zamieniał się w zawieruchę, miotał w dzikim tańcu płatkami śniegu, które od światła padającego z pokoju zabarwiały się krwawym blaskiem. Dręczące myśli wirowały w głowie młodego mężczyzny. A tymczasem drobna, wątła Henrieta stanęła przed babką z oczyma pałającymi gniewem: -Tylka z powodu ludzkich języków życzysz sobie, babciu, żeby moja siostra wyszła bez zarzutu z tej całej historii? - spytała. - Usprawiedliwisz ją na pewno, gdy swą niewierność przystroi w jedwabny płaszczyk pięknych form towarzyskich. A zresztą, nie ma potrzeby obawiać się skandalu. Kto żyje jak my, stale w wielkim świecie, ten dobrze chyba wie, że z opinią pewnych uprzywilejowanych grzesz- 25 ników bywa jak ze starą porcelaną. Im częściej sklejana, tym cenniejsza. - Będę musiała cię prosić, Henrieto, żebyś resztę wieczoru spędziła w swoim pokoju - przerwała jej prezydentowa gniewnie. - Nie mogę ci pozwolić na powrót do salonu w takim humorze. - Jak chcesz, babciu. Chętnie pójdziemy, prawda Jasiu? - rzekła przyciskając usta do piórek kanarka, który wciąż jeszcze siedział jej na ręku. -Dobranoc, babciu. Dobranoc, Maurycy. Wyszła z hardo podniesioną głową. Dopiero gdy się znalazła za progiem, popłynęły po jej policzkach gorące, niehamowane łzy. - Chwała Bogu, że sobie poszła - zawołała Flora. - Trzeba doprawdy z całych sił panować nad sobą, żeby nie stracić przez nią cierpliwości. - Nigdy nie zapominam, że to chora istota - odrzekła ostrym, karcącym tonem prezydentowa. - A w pewnej mierze miała też słuszność, Floro! -zauważył radca. - Myśl sobie o tym, co ci się podoba, mój drogi -odrzekła chłodno młoda panna. - Proszę cię tylko, żebyś się do moich spaw łaskawie nie wtrącał i nie utrudniał mi już i tak ciężkiej wałki wewnętrznej. Mam cichego sprzymierzeńca mych zamiajrów. Jest nim... czas. Prezydentowa kierowała się właśnie w stronę drzwi. 26 - A propos, Maurycy! - spytała, gdy już kładła dłoń na klamce. - Co teraz będzie z Kasią? - O tym zadecyduje testament - rzekł i odetchnął swobodniej. - Nie mam pojęcia, jak rozporządził młynarz swym mieniem. Kasia jest prawie jedyną jego spadkobierczynią. Czy jednak zatwierdził ją w tych prawach, trudno zgadnąć, gdyż jej nie lubił. Jej przyjście na świat pozbawiło życia jego córkę... W każdym razie będzie tu musiała przyjechać na jakiś czas. - Nie bój się, nie przyjedzie! Wisi, jak jeszcze za życia tatusia, u spódnicy tej swojej nieznośnej, starej guwernantki - rzekła Flora. - Dobrze to widać z listów, które do ciebie pisuje. -No, może to i lepiej, jeśli tam zostanie -zauważyła żywo prezydentowa. - Szczerze mówiąc, nie mam wcale ochoty przyjąć jej pod swe skrzydła i jeszcze może stale się z nią afiszować! Na to nie mam cierpliwości. Nigdy jakoś serca do niej nie miałam. Nie dlatego, że jest córką drugiej żony Mangolda. Jestem ponad tego rodzaju uprzedzenia, ale za dużo się włóczyła po młynie. Ciągle miała pełno mąki na sukienkach. Samowolne i dzikie było z niej stworzenie. - Ot, taka sobie uparta dziewuszka z ludu... a jednak ulubienica tatusia - zauważyła Flora z gorzkim uśmiechem. - Zapewne dlatego, dziecko, że była najmłodsza-rzekła prezydentowa, która nie potrafiłaby nawet 27 dopuścić myśli, że ktokolwiek mógłby nie doceniać jej rodzonych wnuczek. - I was również kochał. A więc, Maurycy, przyjdziesz? Skinął głową. Wstał i wyszedł za babką. Flora zaś zadzwoniła na swoją pannę służącą. - Przejdę do sypialnego pokoju i tam będę pracowała. Przenieś moją teczkę i przybory do pisania - rozkazała. - Naturalnie już nie przyjmuję nikogo. Zgasła ognista smuga światła na śniegu, ale jasne blaski z salonu oświetlały jeszcze po północy mroczną, śniegiem zasypaną aleję. Radca siedział przy stoliku z kartami. Wszyscy witali go serdecznie, każdy mile się uśmiechał, ściskając jego dłoń. W tym kręgu życzliwych twarzy zapomniał o strapieniach. Teraz całe jego postępowanie wydało mu się najzupełniej usprawiedliwione. Czemu narażać się na podejrzenia, kiedy się jest bez winy? Nie mógł się wprawdzie pocieszać myślą, że jego przemilczenie nie krzywdzi nikogo. Zagrażało ono zerwaniu związku dwojga istot... Ech, Flora zawsze była dziwaczką! Pierwsze odznaczenie, które teraz Bruck uzyska, a przy jego niezwykłych zdolnościach należy się ich spodziewać wielu, sprawi, że się pogodzą na nowo... Lepiej myśleć o czymś innym. Wychylił kielich wina i wszelkie jego skrupuły rozwiały się do reszty. Młynarz faktycznie mianował mocą testamentu wnuczkę, Katarzynę Mangold, swoją generalną spadkobierczynią i zatwierdził w charakterze opiekuna radcę Romera, którego ojciec jej, umierając, również jej opiekunem mianował. Gdy czytano testament, radca zadumał się nad zagadkowymi igraszkami losu. Człowiek, który chwilę przed śmiercią chciał go zadusić, widząc w nim rabusia swego mienia, mianował go przecież dopiero co opiekunem całego swego majątku, udzielając mu nieograniczonych pełnomocnictw! Młynarz zarządził, żeby wszystkie nieruchomości, prócz młyna, zostały sprzedane zaraz po jego śmierci. Tę klauzulę opatrzył uwagą, że młyn go uczynił bogaczem i że wnuczka jego, nawet jeśli stała się równie „zarozumiała i napuszona", jak jej przyrodnie siostry, nie powinna się wstydzić wnieść 29 go swemu mężowi w posagu. Majątek miał być rozparcelowany. Co do pałacu i parku, radca Romer, o ile będzie sobie życzył, może mieć pierwszeństwo w kupnie, za cenę pięciu tysięcy talarów. Sumę tę, jeśli nie kupi posiadłości, może sobie odebrać w gotówce, tytułem wynagrodzenia za trudy opieki i w dowód „uznania" testatora za to, że nigdy nie był „tak zrozumiary, jak tamci w pałacu", a troszczył się o swego powinowatego j ak bliski krewny. Młoda spadkobierczyni mieszkała od lat daleko od swych stron rodzinnych. Ojciec na łożu śmierci powierzył jej wychowanie niejakiej pannie Lukas, która się nią zajmowała prawie od urodzenia, zastępując sierocie matkę. Bankier Mangold wiedział dobrze, kto najlepiej zaopiekuje się jego ukochaną córeczką, która i za życia jego trzymała się zawsze z dała od swych sióstr przyrodnich. Dlatego postanowił, żeby Katarzyna wychowała się w Dreźnie, gdzie miała zamieszkać na stałe jej wychowawczyni, zaręczona z tutejszym lekarzem. Ognisko rodzinne tej pani miało zastąpić dziecku własny dom rodzicielski. Młoda panienka w listach do swego opiekuna nigdy nie wyraziła chęci odwiedzenia stron rodzinnych. Stary młynarz, jej dziadek, nigdy nie upomniał się o wnuczkę. Był nawet zadowolony, że się przeniosła do Drezna, bo jej widok odnawiał w nim żal za jedyną istotą, którą kiedykolwiek w swym życiu kochał, za przedwcześnie zmarłą córką. 30 Dopiero po śmierci dziadka opiekun młodej spadkobierczyni zażądał jej przybycia. Pisał jednak, że sam po nią przyjedzie, jak tylko się ociepli. Może na początku kwietnia. Przemilczał jednak, że pani prezydentowa nie życzy sobie, żeby młoda panna przyjechała w towarzystwie swej byłej guwernantki. Panienka zgadzała się w listach na wszystko, a zap}^tana, czy przy podziale spadku ma jakieś specjalne życzenie, odpisała, że pragnie, aby przy oddawaniu mfyna w dzierżawę zarezerwowano dla niej wielką izbę narożną i aby wszystko pozostawiono w pokojach tak, jak było za życia jej dziadka. Życzeniom tym stało się zadość. Był marzec, gdy z miasta w stronę młyna szła młoda panna. Skręciła z szosy w boczną drogę, na której jeszcze niezupełnie wyschły kałuże po wiosennych roztopach. Młoda dama nie przypominała eterycznej sylfidy. Rosłe i krzepkie dziewczę wyglądało raczej, z postaci, bo nie ze stroju, na szwajcarską pasterkę, hożą, rumianą, tryskającą zdrowiem. Czarny żakiecik aksamitny z futrzanym kołnierzem pięknie rysował bujną linię jej bioder i ramion. Na jasno kasztanowe włosy nasunięta była, trochę bokiem, fokowa czapeczka. Twarz nie mogła uchodzić za klasyczną. Nosek o delikatnym garbku był trochę za krótki w stosunku do szerokiego i pięknie sklepionego czoła, usta trochę za duże, zaokrąglony podbródek z 31 dołeczkiem trochę za silnie zarysowany, ale te braki nikfy wobec regularnej, czystej linii owalu twarzy, wobec nieporównanie świeżej i jasnej cery. Młoda panna weszła przez otwarte wrota na podwórze młyna. Stado kur, które właśnie dziobało ziarno, rozleciało się z gdakaniem, a psy zerwały się ze swej leniwej drzemki głośno ujadając. Jakże pięknie złociło młode słońce marcowe dostojne mury starego gmachu, którego potężne zręby wznoszono przed setkami lat pod okiem książęcego fundatora. Na drewnianych,wy deptanych schodkach przez drzwiami młyna siedział ubielony mąką młynarz i krajał sobie właśnie pajdę sera, żeby ją położyć na kromce chleba. - Wierny! Bryś! - wołała młoda panna na psy. Te szarpały się na swych łańcuchach jak szalone, kręcąc ogonami. - A czego sobie pani życzy? - spytał młynarz, ciężko wstając. Roześmiała się cicho. - Niczego sobie nie życzę, mój Franciszku, tylko powitać was oboje z Zuzą. Chleb, ser i nóż potoczyły się po schodach. Młynarz zerwał się i stanął przed młodą panną. Był niewysoki, niższy od niej. Oniemiały, wpatrywał się w hożą twarzyczkę, która ostatnim razem, gdy się widzieli, sięgała mu zaledwie do ramienia. Nazywał ją „myszką" i naprawdę zwinna i chyża jak myszka 32 biegała dziewczynka wszędzie za nim. Teraz była tutaj panią, a on, dawniej starszy młynarczyk, był zależnym od niej dzierżawcą. - Dziw! - pomrukiwał. - Ocz}^ poznaję i dołeczki na buzi, ale ten wzrost, ten wzrost nadludzki! Oczy jego nieśmiało i z lękiem zmierzyły dorodną postać młodej panny. - No tak, to po babci Sommerowej. Ona też była taka rosła i hoża, i rumiana - mruczał. - A cicho tam będziecie, nicponie! - krzyknął, gniewnie potrząsając pięścią na psy. - Te łobuzy naprawdę poznały jaśnie panienkę... - Lepiej niż Franiszek. Mój „nadludzki wzrost" nie wprowadził ich w błąd - odrzekła, podchodząc do psów i głaszcząc łaszące się do niej stworzenia. -Ale jakże mnie dziwnie tytułujecie, Franciszku. Nie awansowałam bynajmniej w Dreźnie, możecie być pewni. - Ale panienki z pałacu każą się tak tytułować -odpowiedział z uporem. - Ach, tak! -A panience należy się dziesięć razy więcej. Taka młoda i piękna, i bogata! Ten młyn... najpiękniejszy w całym kraju... do kroćset! Osiemnastu lat panienka nie skończyła i jest panią na takim młynie. No, no. Zaśmiała się wesoło. - Jeszcze wam się znudzi moje panowanie, zacny Franciszku... Ale gdzie Zuza? 33 - Odsiaduje areszt domowy. Znowu ją kłuje w prawym boku, biedną kobiecinę. Żadne domowe środki już nie pomagają. Doktor Bruck jest właśnie u niej. Młoda panna podała mu rękę i szybko weszła do domu. Ciężkie wrota dębowe zatrzasnęły się za nią, aż echo rozległo się w sieni. Pod nogami wchodzącej dygotała podłoga od dolatującego przez uchylone drzwiczki huku i szumu kół młyńskich. Zapach zboża unosił się w powietrzu. Drzwi do izby narożnej na pierwszym piętrze zastała zamknięte, ale z korytarza, wiodącego do przybudówki, dochodził aż tu płaczliwy głos Zuzy. Ach, tak. Przecież tam była sypialna izdebka starej panny! Gdy otworzyła drzwi, powiało na nią duszne, ciężkie powietrze. W zielonkawym półmroku, światło bowiem przedostawało się przez zmatowiałe, grube, stare szyby, ujrzała młoda dama mężczyznę odwróconego do niej plecami. By] bardzo wysoki i szeroki w ramionach. Znacznie ją wzrostem przewyższał. Zapewne zamierzał właśnie odejść, bo w ręce trzymał laskę i kapelusz. A więc to był doktor Bruck, o którym pisał Maurycy przy okazji zaręczyn jej przyrodniej siostry. Młody lekarz jeszcze jako gimnazjalista kochał się podobno w pięknej Florze. Naturalnie, nie zdradził się z tym uczuciem do czasu, kiedy stał się znanym lekarzem. Teraz był u celu swych marzeń. Kasia 34 zapomniała zupełnie o tych zaręczynach. Przypomniały się jej na widok człowieka, który wkrótce miał się stać członkiem jej rodziny. Doktor Bruck odwrócił się nagle. - Jestem Katarzyna Mangold - rzekła, przedstawiając się spiesznie, po czym szybko go minęła, śpiesząc do Zuzy, która owinięta w kołdry, oparta o stos poduszek, siedziała skulona w fotelu. Stara wpatrywała się w nią wytrzeszczonymi oczyma. - Cóż, spadłam jak z nieba. Prawda, Zuzo? Widzę jednak, że przj^bywam w porę - rzekła młoda dziewczyna, nachylając się nad staruszką i wsuwając troskliwie pod jej czepek kilka wymykających się w nieładzie siwych kosmyków. - Dlaczego jednak zastają ci tu, w tej nędznej izdebce? Piec dymi i mimo eiepła, które z niego płynie, widzę ślady pleśni na ściankach. Czyż ci nie mówiono, że masz zająć izbę narożną i sypiać w alkowie? - Tak jest, pan radca coś mi o tym wspominał, ale musiałbym się chyba tu popukać - dotknęła palcem głowy - gdybym coś podobnego zrobiła. Sama jedna miałabym mieszkać we wspaniałej izbie, niby jakaś jaśnie pani lub świętej pamięci pani młyna-rzowa? Młoda panna stłumiła żartobliwy uśmiech. -Ależ, Zuzo, i za życia dziadka większość dnia spędzałaś w narożnej izbie. Przy oknie stał twój kołowrotek. Nieraz ci na nim poplątałam przędzę. 35 Pamiętam twoją szkatułkę z nićmi na komodzie. Czy zmiana pokoju byłaby dopuszczalna, panie doktorze? - spytała. - Nawet wielce pożądana - odparł. - Niestety, spotykałem się dotąd z nie złamnym uporem mojej pacjentki - dodał, wzruszając ramionami. - A więc nie należy tracić ani chwili - zawołała Kasia. Zdjęła futrzaną czapeczkę, rękawiczki i rzuciła je na łóżko Zuzy. - Za żadne skarby świata mnie tam nie wciągniecie! - protestowała gospodyni. - Panno Kasieńko, bardzo proszę! - dodała płaczliwym głosem. -Izba jest moim oczkiem w głowie. Czyszczę ją i sprzątam, i szoruję, odkąd mi pan radca powiedział, że ją panienka chce zająć. Onegdaj zawiesiłam tam nowe firanki! - No dobrze, to zostań tu! - zawołała Kasia energicznie. - Miałam zamiar co dzień, jak za dziecięcych lat, pijać kawę we młynie. Ale jeśli nie, to nie przyjdę tu wcale. Możesz być pewna. W ogóle zabawię tu tylko miesiąc, a potem możesz pysznić się swoją wyszorowaną izbą przed kim chcesz. To podziałało. Zuza wyciągnęła z westchnieniem pęk kluczy spod poduszki i podała je młodej pannie, która tymczasem zdejmowała swój aksamitny żakiecik. - W izbie nie palono dziś pewno w piecu -dodała Kasia i chwyciła koszyk z drewnem, który stał przy kominie. - Nie, tego pani nie może robić - oświadczył dok- 36 tor Bruck, rzuciwszy okiem na jej elegancką suknię. Szybko położył na stole kapelusz i laskę. - Wstyd by mi było, gdybym tego nie potrafiła -odparła młoda panna, rumieniąc się mocno. Zauważyła jego badawcze, powątpiewające spojrzenie. Wyszła, a za kilka minut huczał w piecu wesoły ogień, podczas gdy doktor Bruck otwierał okna w izbie narożnej, aby ciepły powiew marcowy odświeżył powietrze. Kasia podeszła do niego. - Zechce się pan przekonać, panie doktorze, że moja osoba nie poniosła szwanku od tej roboty - rzekła nie bez cienia ironii, wyciągając przed siebie wysmukłe, białe dłonie, okolone świeżymi mankietami z koronki. Na poważnym obliczu zaigrał uśmiech, ale doktor nic nie odpowiedział. Był właśnie zajęty zamykaniem jednego z okien. - Poczciwa Zuza, gdyby wiedziała, jakiego mi płata figla tymi firankami - mówiła Kasia, na wpół z uśmiechem, na wpół ze zniecierpliwieniem. - Muszę je zostawić, bo pewna jestem, że specjalnie dla mnie wyprosiła je u opiekuna. Sztywne, batystowe firanki w tak pięknych łukach gotyckich, w najślicz-niejszej, średniowiecznej izbie, jaką sobie tylko wymarzyć można! Miałam zawsze zamiar urządzić tu wszystko tak, jak być musiało przed stuleciami. Maleńkie szybki, oprawne w ołów, ciemne dębowe ławy, wypuszczone w ścianę wzdłuż nisz okiennych, nowe żelazne okucia na tych pięknych drzwiach. _____________________3J_ Stare kazał dziadek oderwać, ale widać jeszcze, gdzie były. I teraz niech pan sobie wyobrazi Zuzę przy kołowrotku w jednym z tych okien. Bardzo to sobie wszystko pięknie wymarzyłam, tylko że tego na pewno nie da się z nią przeprowadzić... - Nie rozumiem. Czyż pani nie jest tu właścicielką? - spytał lekarz... - Och, jej nie przekonam - rzekła. - Już znam siebie pod tym względem. Okropny ze mnie tchórz. Kontrast między imponującą postacią młodej damy a jej skromnj^m wyznaniem był tak wielki, że doktor badawczo wpatrywał się w jej aksamitne, ciemne oczy, żeby się przekonać, czy to nie był żart. Jakże sprawnie i energicznie zabrała się za to do przj^gotowania pokoju dla chorej. Posłanie urządziła na sofie, szerokim fotelem zasłoniła niszą okienną, żeby nie wiało na leżącą, z alkowy przyniosła stolik i w ogóle krzątała się, jakby nie było obcego mężczyzny w pokoju. Dopiero gdy z górnej szuflady w komodzie wyjęła białą serwetę i nakryła nią stolik, zwróciła się do lekarza. - Piękną jest rzeczą taki tradycyjny ład! Wszystko od niepamiętnych czasów leży na tym samym miejscu. Tak było, zanim przyszłam na świat, tak było, kiedy tu mieszkałam przed laty, i tak pozostało. Tutaj powinny stanąć kwiaty. Ich zapach będzie radował moją biedną Zuzę. Muszę u szwagra uprosić kilka hiacyntów i fiołków z oranżerii. 38 Lekarz opuścił niszę, okienną i zbliżył się do niej. -Tylko czy tam nie będą się czuli dotknięci, że się pani od razu nie schroniła pod opiekuńcze skrzydła rodziny? - rzekł, chcąc w sposób delikatny, bez natarczywości służyć jej przestrogą. - Nie byłoby do tego żadnych podstaw - rzekła, rumieniąc się znowu mocniej. - Oni „tam" są dla mnie obcy. Żadne więzy nie łączyły mnie z moją rodziną przez tyle lat i nie spodziewam się, żeby mnie tam przyjęto jak swoją. Nawet siostry. Nie znamy się bliżej, nie korespondowałyśmy z sobą. Pisywałam jedynie do Maurycego. Jeszcze za życia tatusia Henrieta wychowywała się u babki. Rzadko ją widywałam, i to tylko w obecności pani prezy-dentowej. Pani radczyni Rómerowa zmarła wcześnie. A Flora? Była piękną, młodą damą, kiedy ja jeszcze byłam dzieckiem. Robiła honory w naszym domu i musiała być niezwykłym, imponującym zjawiskiem, bo zawsze czułam się strasznie skrępowana w jej obecności. Nigdy nie śmiałam się do niej odezwać, a nawet dotknąć jej pięknej ręki. I dziś nie miałabym odwagi żądać, żeby między nami zapanowała siostrzana zażyłość. Urwała nagle i spojrzała pytająco na doktora, ale on wpatrywał się przez okno w nieokreśloną dal. - Dlatego nie mogę uważać pałacu za swój dom. Jako gość mogę tam wystąpić. Ale tylko jako gość -dodała po chwili. - Zresztą to uchybienie pod względem form towarzyskich ujdzie mi łatwiej, niż pan 39 sobie wyobraża, panie doktorze. Niczego innego nie powinni się tam spodziewać po „nryszce z młyna". Raz jeszcze rozejrzała się po izbie. Wszj-stko było w porządku, jedynie drzwi do alkowy pozostafy jeszcze uchylone i widać było jaskraAvo pomalowane łóżko. Oczy młodej panny padły na te ludowe ozdoby, które takim zachwytem napełniały ją w dzieciństwie, i cała różana krasa znikła nagle z jej twarzy. Stała się marmurowo blada, nawet wargi jej zbielały. - Tu umarł dziadek - szepnęła ze zgrozą. Doktor Bruck potrząsnął głową i wskazał w milczeniu na południową wnękę okienną. - Był pan przy nim? - spytała, podchodząc do niego. Skinął głową potakująco. - Umarł tak nagle - rzekła - a Maurycy na tyle pobieżnie opisał mi ów smutny wypadek, że nawet nie wiem, jaka była przyczyna jego śmierci. Doktor stał tak, że cały jego profil był w cieniu, a jednak zauważyła, że jego wargi zacisnęły się mocno, jakby mu trudno było odpowiedzieć. Po chwili mliczenia obrócił się i spojrzał na nią poważnie. - Powiedzą pani - rzekł - że umarł na skutek operacji, której dokonałem, i że śmierć nastąpiła z powodu mojej nieudolności. Głos jego był bezdźwięczny ze wzruszenia. Młoda dziewczyna cofnęła się zdumiona. Raz 40 -jeszcze pytająco spojrzała na lekarza, a potem spuściła oczy. - Jedynie dla pani spokoju zapewnić muszę, że to jest najzupełniej niezgodne z prawdą - mówił dalej lekarz z łagodną powagą. - Jakże mogę jednak wymagać, żeby mi pani wierzyła? Widzimy się dziś po raz pierwszy i nic o sobie nie wiemy... Mogłaby jakimś zdawkowym zdaniem położyć kres tej niemiłej sytuacji, ale to jej nawet na myśl nie przyszło. Miał przecież słuszność. Jakże ona mogłaby wiedzieć, czy on jest niewinny, a oskarżająca go opinia niesprawiedliwa? Chociaż z całej jego postaci biła prawda i prawość, nie czuła się zdolna do wypowiedzenia czegoś, co by go usprawiedliwiło. Nie spodziewał się też odpowiedzi, bo się odwrócił, ale z takim dostojeństwem, z takim dumnym spokojem, że Kasię ogarnęło nagle zawstydzenie i policzki jej spłonęły gorącym rumieńcem. - Czy mogę już sprowadzić chorą? - spytała niepewnym głosem. Skinął głową. Kasia szybkim krokiem opuściła pokój. W izbie Zuzy otarała łzy cisnące się do oczu i kazała sobie wszystko opowiedzieć o chorobie dziadka. - Ta historia uczyniła doktorowi wielką krzywdę - zakończyła Zuza. Przedtem uważano, że żaden mu nie dorówna i miał zawsze pełno pacjentów, a tu nagle zaczęli mówić, że jest fuszerem. Ale on nie jest 41 winien nieszczęścia. Wszystko było jak najlepiej. Widziałam to na własne oczy. Ale pan młynarz miał leżeć najzupełniej spokojnie... tak, on i spokój! Ja wiem, jak to przy najlżejszej irytacji od razu robił się czerwonosiny. Niechby tylko Franiszek we młynie za głośno mówił, niechby wóz za szybko wyjeżdżał z podwórza, a już w nim wściekłość kipiała. Taki już był. Dość się z nim nacierpiałam, a nawet grosza mi za to nie zapisał w testamencie! - zaśmiała się gniewnie. - Gdyby nie panienka, poszłabym teraz z torbami pod kościół. Kasia mimo woli położyła ostrzegawczo palec na ustach. - No dobrze, mogę siedzieć cicho - mruknęła stara i pozwoliła się zawijać w koce i okrycia. - Ale bardzo mi żal, że tak dobry pan, jak nasz doktor, został oczerniony i stracił chleb. Żal mi też jego i biednej ciotki. Opiekuję się nią i chciałby zapewnić jej spokojną starość. Cały swój maleńki kapitalik wyłożyła na jego studia, zacna pani pastorowa. Mieszka teraz u niego. Doktor jest jej całą chlubą i ukochaniem, a teraz doczekała się takiej historii... Kasia położyła kres tym zwierzeniom, pomagając chorej unieść się z fotela. Na wpół prowadzona, na wpół niesiona w silnych ramionach młodej panny pokuśtykała Zuza do narożnej izby. W parę minut później spoczywała już na wygodnym i miękkim posłaniu w jasnej, dobrze przewietrzonej izbie. Przyglądała się krytycznie 42 swoim drogocennym firankom, zrzędziła, że kazano jej leżeć na pięknej kanapie, ale w gruncie rzeczy rada była, że znów będzie mogła z okien izba liczyć każdy worek, który tam na dole wnoszono lub wynoszono. Młoda panna sięgnęła po swój złoty zegarek. - Czas już iść w odwiedziny do pałacu. Inaczej dostanę się na jakąś arystokratyczną herbatkę w salonie pani prezydentowej - rzekła z lekkim dreszczem i zaczęła zakładać rękawiczki. - Wrócę za godzinę i ugotuję ci wspaniałą zupkę, Zuzo - dodała. - Co, tymi białymi rączkami? - Tak, tymi rękoma, naturalnie. Myślisz, że niczego się w Dreźnie nie nauczyłam? Znasz chyba moją kochaną pannę Lukas, Zuzo. Ona mnie nau-czjda pracować jak należy - tymi słowami pożegnała starą gospodynię i opuściła izbę. IV Na wieży przędzalni wybiła godzina piąta, gdy Kasia w towarzystwie doktora Bracka opuszczała podwórze młyna. Ochłodziło się, a stary zegar słoneczny, który dziś jeszcze w słońcu wiosennym rzucał ostry cień na wytartą tarczę, teraz był pogrążony w szarym cieniu. Dzwonek, który zadźwięczał przy zatrzaskiwaniu drzwi, wywabił z młyna Franciszka, a jego żona wyjrzała za nim, wyciągając ciekawie szyję, żeby spojrzeć na młodą dziedziczkę. Kasia poprosiła, żeby podczas jej nieobecności opiekowali się troskliwie chorą, co kobiecina uroczyście przyobiecała. Kiedy z nią rozmawiała, zaszeleściło coś w powietrzu i piękny gołąbek opadł bezwładnie na bruk podwórza. - Do licha! - zaklął Franciszek - czy ta łobuzeria 44 nigdy nie przestanie! - Podszedł i podniósł biednego ptaka, który miał strzaskane skrzydło. - Widzisz żono! - dodał, zwracając się do młynarki - to nie nasz, od razu się domyśliłem. Co to za naród niegodziwy. Uwzięli się,ż eby tej biednej panience powystrzelać wszystkie ulubione gołąbki. No, gdybym ja był na miejscu pana radcy! - to mówiąc, potrząsał pięścią. - Co to za pani, Franciszku? I kto strzela do jej gołębi? - spytała Kasia ze zdumieniem. - Miał na myśli pannę Henrietę - wtrącił lekarz. - Strzelają i tam, z przędzalni - dorzucił Franciszek. - Robotnicy z fabryki szwagra? - Tak, panienko. Czy to nie wstyd i hańba! A pan, panie doktorze, chciałby wszystko łagodnością, dobrocią załatwić z ludźmi. Pięści trzeba, powiadam! - A co, strajkują może? - spytała Kasia lekarza. - Nie - odrzekł. - To inna historia. Robotnicy prosili pana radcę, żeby przy parcelacji odsprzedał im zbiorowo pewien pas gruntów, nieużytków położonych blisko fabryki. Chcieli się tam budować. Byłoby to dobrodziejstwem dla wielu rodzin, które w mieście muszą opłacać wygórowane komorne. Pan radca z początku przyrzekał... Mógł zresztą łatwo decydować, bo ten pas gruntu należy do jego parku... - Przepraszam, panie doktorze, że przerywam - 45 wtrącił Franciszek. - Właśnie dlatego nie mógł. Od razu wiedziałem, że się pani prezydentowa nie zgodzi. Kto by dopuścił blisko siebie takie sąsiedztwo? A teraz wściekli się w fabryce i mszczą się jak mogą. - Niegodna, doprawdy, zemsta - rzekła Kasia, biorąc gołębia z ręki Franciszka. - Biedne stworzenie! - Pożałowania godne - rzekł lekarz - jest to, że brzydkie postępowanie jednostek rzuca cień na zbiorowość. Nikt się nie będzie dziwił, że chciano uniknąć tego rodzaju sąsiedztwa. - Nie zgadzam się z tym - odrzekła dziewczyna. -Ludzie złośliwi i mściwi są w każdej sferze. Mąż mojej opiekunki miał wielu ubogich pacjentów, których rodziny często odwiedzałam z jego żoną. Przynosiła im lekarstwa, wzmacniające posiłki i inne potrzebne rzeczy. Wiele się spotyka wszędzie brutalności, wiele zła, to prawda, ale także wiele serc szlachetnych i dzielnych charakterów. Nędza bywa czasem potworna.. - Ech, nie jest tak źle, jak się panience zdaje -zaprotestował Franciszek. - Ludek udaje tylko... Kasia podniosła na niego oczy karcąco: - Ej, cóż to za wielki pan się zrobił z Franciszka! - zaśmiała się. - Sam Franciszek, zanim stał się młynarzem, też był przecież prostym robotnikiem. Skąd ta pogarda? Młynarz zaczerwienił się pod warstwą mąki. 46 Z miną złapanego na gorącym uczynku przyglądał się młodej pannie. - No, panienko, nie miałem nic złego na myśli - rzeki i w bezradnym zakłopotaniu wyciągnął do niej swą szeroką łapę. - No i myślę, że Franciszek też nie przestał być dobrym człowiekiem, choć mu się poszczęściło i doszedł do pieniędzy - odrzekła, kładąc swą wąską dłoń na jego potężnej ręce. Wyjęła chusteczkę z kieszeni, złożyła na niej gołębia i zawiązała rogi chusteczki, tak że utworzył się mały tobołeczek. - Zaniosę Henriecie biednego inwalidę - oznajmiła ujmując zawiniątko. Doktor otworzył boczne drzwiczki w murze, wiodące bezpośrednio do parku, i przepuścił ją pierwszą. Przystanęła zdumiona, rozglądając się ze zdziwieniem dookoła. - Niczego tu nie poznaję - szepnęła. - Czyż to nie wygląda tak, jakby jakiś olbrzym wszystko w parku potratował? Co robią ci ludzie? - spytała, wskazując na potężny wykop, w którym pracował tłum robotników. - Kopią staw. Pani prezydentowa życzyła sobie trzymać tu łabędzie. - A tam co budują? - Palmiarnię. Spoglądała na wszystko w zamyśleniu. - Maurycy musi być bardzo bogaty - zauważyła. - Tak mówią. - Odpowiedział tak chłodno i rze- 47 czowo, jakby umyślnie chciał uniknąć choćby najlżejszego cienia własnego sądu. Odetchnęła głęboko i uśmiechając się z zawstydzeniem odezwała się po chwili: - Co za tchórz ze mnie! Po prostu boję się tam pójść. Ozy od razu spotkam Florę? Zobaczyła, że twarz jego zabarwił rumieniec. - O ile mi wiadomo, nie ma jej teraz w domu -odrzekł stłumionym głosem. - Zastanie pani cały pałac trochę poruszony. Książę przed paroma dniami nadał Maurycemu szlachectwo. - A za co? - spytała. - Ma poważne zasługi w podniesieniu przemysłu w kraju - odrzekł doktor szybko, jakby mu zależało na jej dobrym mniemaniu o szwagrze. - Zresztą Maurycy jest człowiekiem szlachetnym. Wiele czyni dla biednych... Kasia potrząsnęła głową. - Jego szczęście niepokoi mnie - rzekła. - Szczęście? - powtórzył z naciskiem. - Należałoby wiedzieć, czy on sam te zmiany uważa za szczęśliwe. - O, na pewno uważa je za szczyt szczęścia - odrzekła zdecydowanie. - Z jego listów wiem, że zdobycie dóbr tego świata jest dla niego głównym celem życia. Ostatnim razem na przykład był wprost zachwycony pisząc, że mój spadek okazał się nadspodziewanie ogromny. - A pani ? - spytał lekarz, rzucając na nią badaw- 48 cze spojrzenie. - Czy pani pozostaje obojętna na całe to bogactwo? Kasia przechyliła głowę z wdzięczną przekorą i spojrzała mu w oczy - Spodziewa się pan bardzo zdecydowanej odpowiedzi, stanowczego „tak", ale tego pan ode mnie nie usłyszy. Uważam, przeciwnie, że to wcale nieźle być bogatą. Zaśmiał się cicho sam do siebie, ale już nie pytał więcej. Szli teraz szybko i wkrótce znaleźli się w lipowej alei. Tej nie naruszono, wysypano ją nawet nowym żwirem. - Ach, oto stoi jeszcze stary znajomy - rzekła Kasia, wskazując na odległy most drewniany, który skromnym łukiem przerzucony był przez rzekę. - Most ten prowadzi do posiadłości na drugim brzegu... - Ach, tak. Jest tam stary sad, a w środku ładny domek, cały obrośnięty winem. Dawniej służył jako dependencja pałacu. Rozkosznie tam było, cicho i miło. Zuza bieliła w ogrodzie płótno na wielkim trawniku. Na wiosnę bywa! niebieski od fiołków. Tam zawsze zbierałam pierwsze! - I teraz może to pani czynić. Ta mała posiadłość od dziś należy do mnie. Kasia podziękowała za zaproszenie tonem lekko roztargnionym. Szła obok niego zaprzątnięta myślami. Czy jej siostra zamieszka tam jako młoda małżonka? Flora, ze swymi wspaniałymi strojami o powłóczystych trenach, ze swą wyniosłą postawą? 49 Piękna Flora Mangold, dla której żadne progi nie były za wysokie, żadna toaleta za świetna? Jakby ona wyglądała w skromnym domku o zielonych piecach kaflowych i nie malowanych podłogach? Jakże musiała się zmienić... przez niego i dla niego! Przelękła się nagle, bo uszu jej doleciał daleki turkot. Pałac był już tak blisko, że można było odróżnić wzory wspaniałych, koronkowych firanek. W domu panowała cisza, ale z alei po drugiej, frontowej stronie gmachu turkot pojazdu stawał się coraz bliższy. Para wspaniałych koni mknęła dzikim pędem. Lejce trzymała w mocnej dłoni młoda dama. Wokół jej klasycznie pięknej twarzy, szyi, odkrytej w obramowaniu kosztownego futra, powiewały wijące się drobne, jasne loczki. - Flora! Ach, jakże piękna jest moja siostra! -zawołała Kasia z zachwytem i mimo woli wyciągnęła rękę do przejeżdżających, ale ani Flora, ani radca, który ze skrzyżowanymi rękoma siedział obok niej w powoziku, nie dostrzegli jej nie słyszeli wołania. Pojazd zniknął za rogiem domu i słychać było, jak przystawał pod kolumnami portyku po drugiej stronie. Doktor szedł spokojnie, takim samym krokiem, jak poprzednio, ale jego ruchy stały się bardziej powściągliwe. Kasia zauważyła, że się jej przyglądał przez chwilę i stłumiła drwiący uśmiech. Pomyślała, że zapewne czynił w duchu porównanie pomiędzy swoją wysmukłą, eteryczną narzeczoną a 50 towarzyszącą mu hożą i rumianą jej przyrodnią siostrą. - Podziwiam, jak odważnie, jak pewną ręką powozi Flora - rzekła Kasia do lekarza. - Bardziej należałoby podziwiać pogardę śmierci jej towarzysza. Była to próbna przejażdżka. Radca nabył konie zaledwie wczoraj. Był gniewny i rozgoryczony. Kasia poznała to po jego głosie i zamilkła, pełna lęku. V Już ani słowa nie zamienili między sobą. Szybko doszli do pałacu i weszli jednymi z bocznych drzwi. Lokaj powiadomił ich, że panie i „jaśnie pan" są w oranżerii. Kasia odzyskała już swój dawny spokój. Wyjęła bilet wizytowy i podała go służącemu. - Dla pana radcy - rzekła. -Tak ceremonialnie? - spytał doktor z lekkim uśmiechem, podczas gdy lokaj znikał w korytarzu, krocząc bez szelestu po puszystym, perskim dywanie. - Tak - odparła poważnie. - Tak będzie lepiej. Bezceremonialne zapukanie do drzwi byłoby z pewnością źle widziane. I tak obawiam się, że „jaśnie pan" będzie bardzo zakłopotany z powodu mojego niespodziewanego przybycia. Nie myliła się. Pan radca przebiegł wspaniałe 52 komnaty i z okrzj^kiem: - Mój Boże, to ty, Kasiu? -wpadł do przedpokoju. - Drogi Maurycy, nie gniewaj się, że postąpiłam wbrew twojemu życzeniu. Ale sam przyznasz, że jestem już trochę za duża, żeby mnie odwożono. Stal przed nią jak skamieniały. - Masz słuszność, Kasiu - rzekł wreszcie. - Czas, kiedy cię można było za rączkę prowadzić, już minął. Witaj w naszym domu. Teraz dopiero zauważył Brucka i wyciągnął do niego rękę. - Spotkali się państwo w korytarzu? Muszę więc przedstawić... - Nie trudź się, Maurycy! Już to sama uczyniłam - przerwała mu młoda dziewczyna. - Pan doktor był właśnie u chorej Zuzy, kiedy przyszłam do młyna. Oblicze radcy wydłużyło się. - Zatrzymałaś się w młynie? - spytał zmieszany. - Ależ, drogie dziecko, babcia Urachowa jak najłaskawiej oświadczyła, że pragnie się tobą zaopiekować. Spodziewaliśmy się, że od razu zawitasz do nas. A ty udajesz się wpierw do swojej dawnej miłości, do starej Zuzy! Tylko, proszę cię, lepiej się im do tego nie przyznawaj . - Naprawdę tego wymagasz ode mnie? - Jasny głos dziewczyny odbijał dziwnie od zakłopotanego szeptu pana radcy. - Nie mogę się tego' wyprżeć, jeśli mnie w}a'aźnie spytają. I w ogóle zatajać nie potrafię, Maurycy... - Urwała, zdziwiona rumieńcem, który zabarwił nagle jego twarz. - O ile popeł- 53 V Już ani słowa nie zamienili między sobą. Szybko doszli do pałacu i weszli jednymi z bocznych drzwi. Lokaj powiadomił ich, że panie i „jaśnie pan" są w oranżerii. Kasia odzyskała już swój dawny spokój. Wyjęła bilet wizytowy i podała go służącemu. - Dla pana radcy - rzekła. - Tak ceremonialnie? - spytał doktor z lekkim uśmiechem, podczas gdy lokaj znikał w korytarzu, krocząc bez szelestu po puszystym, perskim dywanie. - Tak - odparła poważnie. - Tak będzie lepiej. Bezceremonialne zapukanie do drzwi byłoby z pewnością źle widziane. I tak obawiam się, że „jaśnie pan" będzie bardzo zakłopotany z powodu mojego niespodziewanego przybycia. Nie myliła się. Pan radca przebiegł wspaniałe 52 komnaty i z okrzykiem: - Mój Boże, to ty, Kasiu? -wpadł do przedpokoju. - Drogi Maurycy, nie gniewaj się, że postąpiłam wbrew twojemu życzeniu. Ale sam przyznasz, że jestem już trochę za duża, żeby mnie odwożono. Stał przed nią jak skamieniały. - Masz słuszność, Kasiu - rzekł wreszcie. - Czas, kiedy cię można było za rączkę prowadzić, już minął. Witaj w naszym domu. Teraz dopiero zauważył Brucka i wyciągnął do niego rękę. - Spotkali się państwo w korytarzu? Muszę więc przedstawić... - Nie trudź się, Maurycy! Już to sama uczyniłam - przerwała mu młoda dziewczyna. - Pan doktor był właśnie u chorej Zuzy, kiedy przyszłam do młyna. Oblicze radej'' wydłużyło się. - Zatrzymałaś się w młynie? - spytał zmieszany. - Ależ, drogie dziecko, babcia Urachowa jak najłaskawiej oświadczyła, że pragnie się tobą zaopiekować. Spodziewaliśmy się, że od razu zawitasz do nas. A ty udajesz się wpierw do swojej dawnej miłości, do starej Zuzy! Tylko, proszę cię, lepiej się im do tego nie przyznawaj . - Naprawdę tego wymagasz ode mnie? - Jasny głos dziewczyny odbijał dziwnie od zakłopotanego szeptu pana radcy. - Nie mogę się tego'wyprzeć, jeśli mnie wyraźnie spytają. I w ogóle zatajać nie potrafię, Maurycy... - Urwała, zdziwiona rumieńcem, który zabarwił nagle jego twarz. - 0 ile popeł- 53 niłam błąd, przyznam się do niego szczerze. Kara śmierci chyba mnie za to nie spotka. - Jeśli chcesz brać tak tragicznie moją życzliwą wskazówkę, to już nic nie mam do powiedzenia -rzekł racica zmieszaj i gniewny jednocześnie. - Kara śmierci wprawdzie cię nie spotka, ale stanowisko swoje w moim domu utrudnisz sobie wielce. Zresztą rób, jak chcesz. Zobaczymy, czy dobrze się będziesz czuła w salonach z tą twoją przesadną szczerością. Już przy ostatnich słowach ton jego głosu brzmiał raczej żartobliwie niż gniewnie. Nie lubił psuć sobie humoru na długo. Dworsko podał jej ramię i poprowadził ją do sali jadalnej, położonej obok oranżerii. Pomiędzy dwoma kolumnami u wejścia do sali stała Flora. Miała na sobie strój spacerowy i właśnie zamierzała opuścić pokój. Na widok wchodzącej, wysokiej młodej panny, otworzyła szeroko szaroniebieskie oczy, ale wnet przymróżyła je, spoglądając badawczo. -Zgadnij, Floro, kogo prowadzę! - zawołał radca. - Nie trzeba zgadywać, to Kasia - rzekła sobie właściwym, lekceważąco wyniosłym tonem. - Kto znał starą Sommerową, ten będzie wiedział, że ta rosła panna, hoża i rumiana, jak dojrzale jabłko, musi być jej wnuczką. Oczy i włosy jednak uderzająco przypominają twoją nieboszczkę żonę, Maurycy. 54 Podeszła do siostry i przechylając w bok głowę dała się jej ucałować. Równie chłodno powitała lekarza. - Jak się masz, doktorze! - powiedziała, wyciągając cło niego rękę, ale nie jak kochająca narzeczona, lecz raczej jak kolega. Uścisnął jej dłoń lekko, bez serdeczności. Takie zachowanie pozorów obojętności u narzeczonych wydało się Kasi najzupełniej zrozumiałe. Flora odwróciła głowę w stronę cieplarni. - Babciu! - zawołała, z drwiącym uśmiechem - złota rybka zaszczyciła nas swoją obecnością o miesiąc wcześniej, niż jej się spodziewano. Prezydentowa na głos Flory wysunęła się spoza kamelii. Przyj rżała się nowo przybyłej z zaciekawieniem, które nieświadomie okazuje każdy bogatej dziedziczce. Ale złośliwe słowa Flory sprawiły, że od razu poskromiła ciekawość. Zmarszczyła brwi, a lekki rumieniec niezadowolenia pojawił się na jej bladych policzkach. - Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek interesowała się twoją przyrodnią siostrą dla jej bogactwa - rzekła, z karcącym spojrzeniem rzuconym w stronę wnuczki. - Jeśli rada jestem powitać Kasię i mile ją tu widzę, to dlatego że jest córką mego kochanego zięcia, a waszą siostrą. Z wyciągniętymi rękoma podeszła do Kasi, ale ta pochyliła się tak nisko, j akby chciała uniknąć wszelkich objawów serdeczności. Starsza dama ujrzała jednak w jej powitaniu tylko oznakę głębokiego sza- 55 cunku. Opuściła dłonie i złożyła lekki pocałunek na czołe dziewczęcia. - Naprawdę, sama przyjechałaś? - spytała, wpatrując się pytająco w drzwi, jakby się spodziewała lada chwila pojawienia się niemile widzianej opiekunki Kasi. - Zupełnie sama. Chciałam raz spróbować własnych sił i moja pani doktorowa chętnie się na to zgodziła. - W to wierzę - rzekła prezydentowa, uśmiechając się ironicznie. - To zupełnie w duchu zasady panny Lukas. Ona zawsze była taką emancypantką. Twój zacny tatuś za dużą jej dawał swobodę, moje dziecko. Zawsze czyniła, co jej się podobało. Oczywiście, nie twierdzę, żeby dobrze nie spełniała swoich obowiązków... - Z całym oddaniem - rzekła Kasia tonem wesołej swobody, tak dla niej charakterystycznej. -Dlatego też powierzył tatuś jej opiece swoją najmłodszą latorośl. Prezydentowa wzruszyła lekko ramionami. - Twój tatuś chciał, oczywiście, jak najlepiej i nie moją jest rzeczą jakikolwiek sąd wydawać o jego rozporządzeniach. Ale sam był człowiekiem wytwornym i wielką wagę przywiązywał do form towarzyskich. Nie wiem też, ćo by powiedział, gdyby jego córeczka tak nagle i sans gene sfrunęła mu do domu. - Kto wie? - odrzekła Kasia. - Ojczulek zrozu- 56 miałby, czyj to duch odezwał się w jego dziecku. „Młynarskie dziecię lubi swobodnie wędrować po świecie". Pan radca odchrząknął cicho i począł gładzić swą jedwabistą, jasną brodę, a pani prezydentowa miała minę, jakby jej nagle gwałtowny przeciąg dmuchnął w oczy. Flora za to wybuchnęła głośnym śmiechem - Rozkoszna naiwność! - zawołała, klaszcząc w dłonie. - Tak: „wędrować po świecie to rozkosz młynarza" - zacytowała. - Z taką piosenką powinna zadebiutować na jednym z twoich wieczorków, babuniu, nasza najmłodsza ratorośl. To by dopiero zrobiła furrorę! - Mrugnęła przekornie na starszą damę, która jednak odzj^skała już panowanie nad sobą. - Ufam wrodzonemu taktowi twojej siostry, moje dziecko - rzekła, podając lekarzowi rękę na powitanie. Przy tych słowach ściągnęły się jej usta w dziwny uśmieszek, przy którym ukazały się czubki zębów. Trudno było powiedzieć, czy uśmiech ten miał być słodki, czy też kwaśny. - Takt, takt! - powtórzyła Flora. - Wiele on tu pomoże! Glos krwi jest mocniejszy. Poczciwa Lu-kasówna nie umiała wpoić małej ani odrobiny światowej mądrości. Zresztą, cieszę się, że sama przyjechałaś, Kasiu. Lepsze to, niż gdybyś i tu nadal wisiała u spódnicy oschłej, nudnej guwernantki. Kasia zdjęła fokową czapeczkę. Za gorąco jej było w parnym powietrzu cieplarni. Teraz, z koroną 57 złotobrunatnych grubych warkoczy nad czołem, wydawała się jeszcze wyższa. - Oschła i nudna, moja opiekunka? - zawołała. -Poetyczniejszej od niej osoby nie znam. - Cóż ty mówisz? Wzdycha do księżyca, przepisuje cło sztambucha tkliwe wierszyki? A może sama układa wiersze, co? Młoda dziewczyna podniosła swe mądre, jaśniejące oczy na siostrę. - Wierszy wprawdzie nie pisze, na to nie ma czasu. Nie śmiej się, Floro, twój drwiący uśmiech już mnie nie przestraszy jak kiedyś, za dziecięcych lat, kiedy się przed tobą chowałam po kątach. Mam w sobie wojowniczego ducha i wbrew twojej ironii twierdzę śmiało, że jej życie jest poezją. Jej pogoda niezmącona, jej dar odszukiwania jaśniejszej strony we wszystkich wydarzeniach życia, jej umiejętność stwarzania piękna dookoła siebie, umilania życia swoim najbliższym, mężowi i mnie, obcemu dziecku, i w ogóle wszj^stkim, którzy gośćmi bywają w jej domu... W tej chwili cały deszcz świeżych fiołków padł na ramiona młodej panny i rozsypał się po podłodze. - Brawo, Kasiu! - zawołała Henrieta. Stała w cieplarni, wśród zielonych roślin i przyciskała mocno swe wąskie, białe dłonie do szybko falującej piersi. - Chciałabym ci się rzucić na szyję, ale... Spójrz tylko. Ty, obraz świeżości i zdrowia, a ja... 58 Kasia odrzuciła czapeczkę, którą trzymała w ręce, i podbiegła do siostry. Serdecznie objęła wątłą postać chorej i Izy stanęły jej w oczach na widok straszliwie wyniszczonej twarzy Henriety. Ale stłumiła cisnące się jej na usta słowa współczucia. Flora zagryzła wargi. „Najmłodsza latorośl" nie tylko stała się imponującą fizycznie postacią, ale miała w swych jaśniejących oczach, w młodzieńczym uśmiechu ten rzadki dar wewnętrznej niezależności, który tak niewygodny bywa czasem dla otoczenia. I nagle ogarnęło ją przeczucie, że z tą pełną siły, młodą dziewczyną w życie jej wkroczył jakiś cień. Zdjęła kapelusz i przesunęła dłonią po zgniecionych blond loczkach. - A ten poetyczny tobołek też może z Drezna przywiozłaś? - spytała oschle, wskazując na małe zawiniątko, które Kasia złożyła na jednym z krzeseł. Młoda dziewczyna podniosła go, rozwiązała rogi chustki i podała gołębia Henriecie. - Biedny maleńki pacjent, któiy jest twoją własnością - rzekła. - Nieszczęśliwe stworzenie ma strzaskane skrzydło. Upadło na podwórze młyna. Zdradziła się, że była w młynie, ale pani prezydentowa jakby nie słyszała jej słów. Z oburzeniem wskazała na zranionego ptaka, gniewnie spoglądając przy tym na Maurycego: - To już czwarty, mój drogi. 59 - I to mój ulubieniec, srebrnogłówek - zawołała Henrieta, ocierając łzę. Radca pobladł z gniewu. - Droga babuniu, proszę bardzo, żeby mi babunia z tego powodu nie czyniła wyrzutów - rzekł tonem niemal gwałtow-nym. Robię wszystko, co w mej mocy, żeby wyśledzić niegodziwca, ale na próżno. Ukrywa się on pod osłoną całego zastępu ludzi rozgoryczonych na nas. - Wzruszył ramionami. - Nic nie poradzę - dodał. -Tyle razy prosiłem Henrietę, żeby trzymała swoje gołębie w zamknięciu, dopóki się cała awantura nie uciszy. - Zemsta jest niegodziwa. Nikt bardziej ode mnie jej nie potępia - zaczął doktor Bruck - ale... -Jakież „ale"? - spytała prezydentowa. -Uważa pan, że my, kobiety z domu ich pracodawcjr, sprowokowałyśmy gniew tych ludzi? - Tak, łaskawa pani. Nie pozwoliła pani pracodawcy, żeby uczynił zadość słusznemu i naprawdę łatwemu do zaspokojenia żądaniu jego pracowników. Stara dama poklepała go po ramieniu i rzuciła tonem lekkim, ale zdecydowanym, jakby chciała urwać wszelką dyskusję: - Ależ z pana idealista, doktorze! - Jestem tylko bezstronny - odparł lekarz z uśmiechem i chwycił kapelusz. Narzeczona jego odwróciła się dawno od pozostałych i stała w jednym z okien. Rzadko kiedy twarz 60 bywa zdolna do wyrażenia tak wrogich uczuć, jak to piękne oblicze o klasycznym profilu, o ustach, które umiały się zacisnąć z wj^razem twardej zaciętości. Od kilku dni miała żal do narzeczonego. On, który dotychczas ani słowem nie dotykał jej literackich upodobań, pozwolił sobie niedawno powiedzieć, że jej utwory są jedynie zlepkiem cudzych myśli. - Nie rozumiem, babciu, skąd bierzesz to określenie „idealista" -powiedziała. - Według pojęć pana doktora powinniśmy odrzucić wszystko, co życie nasze czyni pięknym i wytwornym, i pokutować w popiołach i Włosienicy. Za grzech śmiertelny nam poczytuje, że bronimy spokoju i odosobnienia naszego parku. Chciałby, żeby cała ta obiecująca młodzież biegała i wrzeszczała przed naszymi oknami. Zresztą, gdyby miało dojść do jakichkolwiek starć z tą hołotą, to i on przecież byłby zagrożony, na równi z nami. - Nie mam wiele do stracenia - stwierdził doktor z uśmiechem. Flora szybkim krokiem zbliżyła się do niego. Blond loczki były rozwiane, a tren jej aksamitnej sukni zamiótł gwałtownie marmurową posadzkę. - Och, od dziś nie masz już prawa tak mówić, doktorze - rzekła. - Jak słyszałam i ty stałeś się właścicielem domu. A więc naprawdę spełniłeś swoją wczorajszą groźbę i nabyłeś tę okropną ruderę za rzeką? 61 - Moją groźbę? - Inaczej tego nazwać nie mogę. Taki straszak stawiasz przed naszą przyszłością! Przecież nie jedynie dla radości swych oczu nabyłeś ten klejnot? Pozwolę sobie zapytać poważnie: kto tam będzie mieszkał? - Ty możesz tam nigdy nie wstępować. - I nie uczynię tego... bądź pewien. Prędzej już... Trudno byłoby powiedzieć, jakie uczucia wyrażał wzrok lekarza, gdy wznosząc dłoń, przerwał jej słowa: - Dom przeznaczam dla swej ciotki i zarezerwuję w nim sobie tylko jeden pokój, gdzie będę miał zapewnioną ciszę wśród zieleni w tych godzinach, które chciałbym poświęcić pracy - rzekł spokojniejszym tonem, niżby się można było spodziewać po zagadkowym błysku jego oczu. - Ach, bardzo pięknie! A więc ciche schronisko na lato. A co będzie w zimie, doktorze? W zimie będę się musiał zadowolić tapetowanym na zielono pokojem, który dla mnie przeznaczyłaś w naszym przyszłym mieszkaniu. - Szczerze mówiąc, doszłam do przekonania, że w tym mieszkaniu nie potrafiłabym wytrzymać. Dom jest narożny i hałas dolatujący z ulicy nie pozwoliłby mi pracować spokojnie. - Dobrze. A więc zapłacę odstępne gospodarzowi i poszukam innego. Flora odwróciła się od niego, wzruszając ramionami. Wyglądała, jakby chciała tupnąć gniewnie 62 nóżką. Odrzuciła głowę i podniosła oczy na sufit z takim wyrazem twarzy, jakby pytała: „czy doprawdy nic nie zdoła poruszyć tego człowieka?" W tej chwili prezydentowa zadzwoniła tak głośno, że głos dzwonka ostro i przeciągle zabrzmiał w korytarzu. Stara dama była oburzona. W jej obecności nie było miejsca na tego rodzaju nietaktowne starcia. - Ładne będziesz miała pojęcie, Kasiu, o gościnności i dobrym tonie w domu szwagra - rzekła. -Nikt ci nie pomógł zdjąć okrycia. Nikt ci nawet krzesła nie podsunął, żebyś usiadła. Wskazała na wytworne meble, stojące w rogu na przepięknym dywanie smyrneńskim. Wchodzącemu lokajowi wydała szybko rozkaz, żeby zaraz przygotował gospodyni pokój gościnny. Rozproszyło to nieco przygnębiającą atmosferę, która zapanowała podczas sprzeczki narzeczonych. Racica zerwał się, żeby pomóc Kasi zdjąć żakiecik, a Henrieta z gorączkowymi wypiekami na zapadłych policzkach opuściła cieplarnię, odnosząc do klatki rannego gołębia. - Czy nie chce pan pozostać na herbacie, panie doktorze? - spytała prezydentowa lekarza, który się skłonił przed nią na pożegnanie. Wymówił się kilkoma wizytami, które jeszcze złożyć musi u pacjentów, przy czym na ustach Flory zaigrał sarkastyczny uśmiech. Zdawać by się mogło, że tego wcale nie zauważył. 63 - Słuchaj, Floro, na przyszłość prosiłabym, żeby się nie powtarzały takie niemiłe sceny, jak ta, której świadkami byliśmy - rzekła ostrym głosem prezydentowa, marszcząc brwi. - Zastrzegłaś sobie zupełną swobodę w swoich sprawach, dobrze, nie wtrącam się do niczego, ale zabraniam wszczynania tego rodzaju dyskusji w mojej obecności. Jeśliby to się miało jeszcze powtórzyć... - Droga babciu! - przerwała jej młoda panna tonem drwiącym i pełnym pogardy - nie kończ! Wiem, co chcesz powiedzieć: „niech się nawzajem mordują, niech się cały ten dom spali, byleby pani prezydentowa, jaśniejący niby feniks, wyszła z popiołów"... Chwyciła kapelusz i uniosła aksamitny tren, żeby odejść. Zatrzymała się jeszcze przed Kasią. - Widzisz, skarbie drogi - rzekła, unosząc paluszkiem brodę młodszej siostry - tak bywa z nami, biednymi kobietami, gdy się damy uwikłać w jakąś sentymentalną historię. ????? zapadła, nieszczęsna ofiara tkwi w pułapce i wtedy dopiero rozumie, jak ostrożną być należy. Pamiętaj o swej siostrze i miej się na baczności, dziecko! Z tymi słowy wyszła, a Kasia patrzyła za odchodzącą szeroko otwartymi oczyma. Jakże dziwne było to narzeczeństwo! Jakże jej piękna siostra mało przypomina kochającą narzeczoną! VI Blisko wschodniej granicy parku znajdowały się szczątki starożytnej siedziby Baumgartenów. Z całego, ongiś warownego, wałami i fosami otoczonego zamczyska pozostała tylko jedna potężna wieża. Gmach został zburzony przed sześćdziesięciu laty. Ówczesny właściciel, przeważnie mieszkający za granicą, kazał wybudować pałac w stylu nowoczesnym, w przeciwległym krańcu parku, bliżej ulicy. Wieżę i nieco przylegających do niej ruin murów pozostawiono, jako poetyczną ozdobę parku. Praktyczni spadkobiercy odprowadzili wodę z fos i żyzny mul z ich dna zużytkowali do hodowli jarzyn. Była to, zdaniem starego młynarza, jedyna rozsądna rzecz, jaką znalazł w całej posiadłości, kiedy ją zakupił. Kasia w dzieciństwie bardzo lubiła przechadzać się w tej kotlince, pozostałej po starych fosach. 65 Dreptała tu zawsze za starą Zuzą, gdy ta przychodziła obrywać strąki grochu i fasoli, i dobrze pamiętała, jak kiedyś, podczas swych zajęć, o mało nie utonęła w szybko napływających falach, które podczas przyboru rzeki przerwały nagle tamę i wdarły się w dawne koryto. Dziś, piątego dnia po przyjeździe, po raz pierwszy zawędrowała cło tego odległego zakątka parku i przystanęła jak olśniona. Nad kamiennymi zrębami wieży krążyło wdzięcznym lotem stado białych i pstrych gołębi, a z gąszczu krzewów wyszły cicho dwie sarenki i z wolna kroczyły po trawniku. Most zwodzony, wiszący na ciężkich łańcuchach, przerzuconj' był przez szeroką fosę, a w poprzek mostu, po drugiej stronie fosy, spoczywał olbrzymi buldog i czujnym okiem spoglądał na przeciwległy brzeg. - Oto pustelnia Maurycego -wyjaśniła Henrieta, uwieszona u ramienia Kasi. - Tam, gdzie do niedawna mieszkały sowy i nietoperze, znajduje się teraz salon, sypialnia, a nawet i skarbiec naszego pana radcy. A na górze, w izdebce mieszczącej się w wykuszu, mieszka lokaj Maurycego. Zazdroszczę mu. - Zależy, co kto lubi - wzruszyła ramionami Flora, która zbliżała się do nich. - Zresztą, to dość oryginalny pomysł jak na prozaicznego przemysłowca. Pierwsza minęła most. Pies usunął się przed nią 66 warcząc. Flora weszła na wał i stanęła przed okutymi wrotami wieży. W swej jasnopopielatej jedwabnej sukni, z rozwianymi na wietrze blond lokami wyglądała niby jakaś królewna z prastarej legendy. Mimo woli wzrok Kasi przebiegł na Henrietę, która'tuliła się do niej, i serce jej ścisnęło się smutkiem. Biedactwo miało kilkakrotnie w ciągu ostatnich dwóch dni okropne, męczące ataki duszności. A jednak nie chciała uważać się za chorą. Nie mogła znieść współczujących spojrzeń, fcroskli-w}'ch zapytań. Stawała się od razu zła i zjadliwa. Cierpiała bardziej niż ktokolwiek, a doktor Bruck, który ją leczył i zawsze umiał przynieść ulgę w jej cierpieniach, właśnie wyjechał z miasta. Został telegraficznie zawezwany przez przyjaciela do L. Chora za nic nie chciała, żeby konsyliarz von Bar przyszedł ją zbadać. „Wolę umrzeć", powiedziała. Kasia sama pielęgnowała chorą siostrę i była bardzo zaniepokojona jej stanem. Łagodnie ogarnęła ją teraz ramieniem i razem weszły do wieży. Ileż razy w dzieciństwie zaglądała tu przez dziurkę od klucza i nic nie widziała, prócz ciemności. A teraz znalazła się wewnątrz i podziwiała szeroko otwartymi oczyma cuda, które sprawiły pieniądze bogatego kupca. Na ścianach wisiały pięknie ułożone stare zbroje, schody wyścielały wzorzyste dywany. Gdy znalazły się w pokoju na pierwszym piętrze, Flora leniwie rzuciła się na sofę i opierając się o haftowane poduszki, zapaliła papierosa. 67 Radca zaprosił tutaj siostry na kawę. Przyrządza) ją w tej chwili sam na lśniącej, srebrnej maszynce. -I cóż, Kasiu? - spytał, zwracając się do najmłodszej z sióstr i gestem pokazując na wsz}^stko dokoła. Przystanęła w progu, rosła i silna, jakby sama pochodziła z mocarnego rodu dawnych rycerzy. - Bardzo romantycznie! - odrzekła. - Wały i fosy mogłyby odstraszyć od wstępu w te progi, gdyby się nie wiedziało, że mieszka tu pan racica handlowy, człowiek na wskroś współczesnjr. Ściągnął brwi i spojrzał na nią niezadowolonym wzrokiem. - Droga Kasiu, nie zapomnij, że sam dziś należę do szlachty rodowej - odrzekł cieipkim tonem. - Smutna rzecz, że nowe pokolenia nie szanują, jak należy, zabytków dawnej chwały. - Tytuł przewrócił mu w głowie - szepnęła Hen-rieta. Kasia odwróciła oczy, wstydząc się szwagra, i przystanęła, żeby zamknąć drzwi za sobą. Lubiła go w dzieciństwie i niesmakiem ją napełnił jego pseudoarystokrytyczny ton. - Co by to było - odezwała się Henrieta, zasiada-j ąc w fotelu - gdyby tak któraś z tych godnych dam z portretu stanęła między nami i zobaczyła, że spadkobierca rycerzy gotuje kawę, a dziewica szlachetnego rodu spoczywa, jak odaliska, na kanapie i ćmi papierosa! Flora nie zmieniła ani o cal swej pozycji. Z wolna 68 wyjęła z ust papierosa i uśmiechnęła się drwiąco. -przeszkadza ci to, duszko? - spytała przeciągle, otrząsając popiół do popielniczki. - Mnie? - zaśmiała się Henrieta. - Wiesz, że twoje genialne i ekscentryczne maniery ani mnie grzeją, ani ziębią. Świat jest szeroki, Floro. Mogę zawsze usunąć ci się z drogi. - Tylko nie tak zjadliwie, najdroższa. Pytałam powodowana szczerym współczuciem, jako że słabujesz na płuca. - Ćwiczysz się w paleniu- odrzekła tamta - dlatego że są tacy, którzy nie znoszą widoku palących kobiet. Szukasz okazji, żeby kogoś sprowokować... - A gdyby tak było, moja pani? - przerwała jej Flora, prostując się nagle. - Czy to nie moja rzecz? Kogo to obchodzi, czy chcę kogoś zachwycić, czy też odstręczyć? - Obowiązkiem twoim jest uszczęśliwiać tego, którego... - zaczęła z oburzeniem Henrieta. - Mówisz rzeczy śmieszne! Czyż mam już na palcu ślubną obrączkę? - rzekła Flora, unosząc dłoń, na której błyszczał pierścień zaręczynowy. -Bogu niech będą dzięki, jeszcze nie! Zresztą, ty mniej niż ktokolwiek masz powód do wstępowania w szranki w obronie swego zaufanego lekarza. Teraz, kiedy, biedactwo, najbardziej potrzebujesz jego pomocy, on woli sobie urządzać miłe wycieczki do stolicy i siedzieć tam Bóg wie jak długo, nie wiadomo z jakiej racji. 69 Radca wmieszał się do rozmowy sióstr. - Mówisz, Floro, że bez racji, dlatego że nie wj^jaśnił ci długo i szeroko przyczyn swego wyjazdu? Bruck nigdy nie mówi o sprawach zawodowych. Jestem pewny, że został zawezwany do chorego. - Do L., gdzie można mieć pod ręką tjdu słynnych profesorów? Cha, cha, cha! Nadzwyczajny pomysł! Nie czj^ń sobie tego rodzaju śmiesznych złudzeń, Maurycy. Zresztą, jest to sprawa, co do której nie chcę się spierać z wami i już! Wyciągnęła rękę po filiżankę i zaczęła popijać drobnymi łykami wonny, mocny napój. Henrieta tymczasem podeszła ku drzwiom, otworzyła je szeroko i przyciskając chude ręce do zapadłej piersi, jęła wciągać otwartymi ustami świeże powietrze. Była śmiertelnie blada. Kasia i radca zerwali się, żeby ją podtrzymać. Flora wstała również. Gniewnym ruchem cisnęła papierosa do popielniczki. - Powiesz, że niewinny obłoczek dymu przyprawił cię o ten atak, ale mi tego nie wmówisz. Powinnaś leżeć w łóżku, Henrieto, a nie wychodzić na dwór. Wiosenne, wilgotne powietrze jest wręcz zabójcze dla osób tak chorych, jak ty. Ostrzegałam cię już. Ale z twoim uporem, który sprawia, że odrzucasz wszelką pomoc lekarską... - Bo nie ufam pierwszemu lepszemu trucicielowi - przerwała jej Henrieta zgaszonym głosem, ale tonem pełnym stanowczości. 70 - Ładnie się dostało naszemu konsjdiarzowi! - roześmiała się Flora. - Mów zresztą, co chcesz, dziecko, jeśli ci to sprawia przyjemność, - W każdj-m razie, o ile mi wiadomo, nie wyprawił na tamten świat żadnego pacjenta przez nieudaną operację. Radca pobladł i mimo woli podniósł dłoń, jakby chciał nią zamknąć usta, które to wypowiedziały. Lękliwe jego spojrzenie padło na Kasię. - Nie masz serca! - zawołała Henrieta. - Może. Jestem w każdym razie dość odważna, żeby zło nazwać po imieniu. Wiedziałam, że wielki upadek musi obalić niesłusznie nabytą sławę i tak się stało. Bezlitośniej, beznadziejniej, niż się tego spodziewałam. Każdy, kto mnie zna, zrozumie, że nie chcę, by i mnie pociągnął ten upadek. Nie ma nic śmieszniejszego, jak te naiwne kobieciątka, które nie przestają oddawać hołdów tam, gdzie już nic nie pozostało do uwielbiania. Zresztą, od niego zależało, żeby znaleźć we mnie obrończynię - dodała, stając w oknie. - On jednak na jedyne moje pytane w tej sprawie wolał odpowiedzieć pogardliwym milczeniem... - Ta odpowiedź powinna ci była wystarczyć -rzekł radca. - Bynajmniej, drogi Maurycy. Tani to i wygodny sposób bronić się od konkretnych zarzutów wyniosłą miną i pogardliwym gestem. Wymagam innych argumentów... A jednak dowiodę ci, że nie brak mi dobrej woli. Powtórzę to, co jemu wówczas 71 powiedziałam. Udowodnij mi. udowodnij światu, że on spełnił swoją powinność należycie. Byłeś przecież świadkiem naocznym. Radca szybko odwrócił się i przymknął oczy. Blas słońca nieznośnie drażnił jego wzrok. - Wiesz doskonale, że nie jestem do tego powołany - rzekł -nie jestem przecież medykiem. - Głos jego był stłumiony i przeszedł niemal w szept. -Ani słowa więcej, Maurycy! - zawołała Hen-rieta. Każdy nerw w niej dygotał. - Tym usiłowaniem obrony zdajesz się tylko przyznawać, że ta szlachetna narzeczona ma słuszność, gdy się okazuje chwiejna i tchórzliwa. Wielkie jej oczy, pałające gorączką, z nienawiścią wpatrywały się w piękne oblicze siostry. - Ostatecznie - dodała - należałoby pragnąć, żeby twoje okrutne zabiegi szybko doprowadziły do celu, to jest, powiedzmy to raz wyraźnie, żeby na skutek twej oziębłości i niechęci on sam zażądał zerwania. Doprawdy nic nie straci tracąc ciebie, istoto zimna i bez serca, ale on cię kocha i raczej świadomie wstąpi w nieszczęśliwy związek, niżliby się miał ciebie wyrzec. Tego dowodzi całe jego postępowanie... - Niestety - rzuciła Flora przez ramię. - Uszczęśliwiaj go sobie ty, moja mała. Ja z całą pewnością nic przeciwko temu mieć nie będę, na to ci daję słowo. Do jakiego zuchwalstwa potrafi się posunąć próżna dusza kobieca, gdy się czuje przedmiotem 72 uwielbienia i podziwu! Sprawiedliwy gniew zamigotał w oczach Kasi. Flora podchwyciła jej spojrzenie. - No, jakie to oczj' ta dziewczyna potrafi robić! - zawołała. - Nie znasz się na żartach? Nie uczyniłam krzywdy twojej ukochanej pacjentce, choć prawdę rzekłszy, byłam uprawniona do rozprawienia się nieco ostrzej z nieustannymi złośłiwostkami Henriety. Nikt nie zauważył, że przy pierwszych słowach Flor}' Henrieta opuściła pokój w milczeniu. Kasia sięgnęła po parasolkę. Wiedziała wprawdzie, że chora lubi być sama w chwilach wzburzenia, ale atmosfera tego pokoju wydała się jej nie do zniesienia. Postanowiła odwiedzić Zuzę. - Będę ci towarzyszył! - oświadczył radca, gdy go powiadomiła o swoim zamiarze. - Wpierw jednak spójrz tu! Oto twój skarbiec - rzekł, uchylając piękną makatę. W głębokiej niszy w murze kryła się nowiusieńka kasa ogniotrwała. - Wszystko, cokolwiek dziadek twój posiadał w nieruchomościach i gruntach, leży tu, zamienione na papiery wartościowe. Te papiery pracują bez przerwy dzień i noc na ciebie. Młynarz sam nie wiedział, jak wielką wartość przedstawia jego spadek. - To mnie chwilowo nie interesuje - rzekła Kasia - i tak do chwili pełnoletności nie mam prawa dysponowania ani talarem z tego majątku. Ale co się tyczy młyna, chciałabym choćby na jeden dzień stać się pełnoletnia. 73 ? - Masz go dosyć, piękna młynarko?! -Dosyć? Bynajmniej. Wczoraj jednak byłam w ogrodzie przy młynie. Jest tak duży, że Franciszek, z braku czasu, połowę przylegającą do szosy musi pozostawiać odłogiem. Chciał ci sam proponować sprzedaż tego pasma gruntu. Twierdzi, że byłyby to świetne parcele na wille, ale j a uważam, że wille mogą sobie równie dobrze stać gdzie indziej. Chciałabym ten pas gruntu darować tym ludziom, którzy pragnęli pobudować się w pobliżu przędzalni. - Wspaniałe interesy chcesz robić, Kasiu - rzekł radca ze śmiechem. - Moje nieużytki na skraju parku byłyby więcej warte niż suma, którą ci ludzie mi ofiarowali, a cóż dopiero wspaniała ziemia ogrodowa przy młynie! Nie, dziecko, choćbym chciał, sumienie mi nie pozwala, jako opiekunowi, na tak lekkomyślną transakcję. - Dobrze więc, niech czekają trzy lata - odrzekła Kasia spokojnie. - Wiem, że mój zamiar w niczym się nie zmieni. A jeszcze gotowa jestem bez procentu udzielić im wtedy pożyczki na budowę. Skinęła głową z uśmiechem i opuściła pokój. VII Kasia przeszła przez park w stronę rzeki. Szła wzdłuż porosłego wierzbami wybrzeża. Gałęzie wierzb pełne były srebrzystych baziek, a w cieniu drzew przylaszczki roztaczały cały przepych swoich błękitnych kwiatuszków. Z pękiem wiosennych kwiatów w ręce weszła zamyślona na stary drewniany most. Tam oto, na trawniku otoczonym drzewami owocowymi, Zuza zwykła bielić płótno. Jakże ładny był ten drewniany domek, który Flora wzgardliwie nazwała starą ruderą! Tak był otoczony drzewami, tak odcięty od świata, jak jakaś stara leśniczówka w głębi odwiecznych borów. Teraz był to dom doktora Brucka. Sama nie wiedząc kiedy, przeszła przez most i obeszła dom od tyłu. Nie miała właściwie prawa tu chodzić, ale tak było cicho, że chyba nikt tu jeszcze 75 nie mieszkał. Wyszła zza węgła i wtedy dopiero zobaczyła, że na szerokich schodach, ?????????^?? do drzwi frontowych, stoi jakaś kobieta. Była to osoba drobna, szczupła, niemal dziewczęco wysmukła. Wzrokiem zalękłym spojrzała na nieznajomą, z rąk jej wypadła fotografia, którą właśnie odkurzała. Kasia zobaczyła, że zdjęcie przedstawia Florę. Więc to była ciotka pastorowa! Według złoś-liwych, ironicznych słówek Flory wyobrażała ją sobie jako zasuszoną, zgrzybiałą babuleńkę, która całe życie przebyła wśród garnków i rondli. W niczym tego obrazu nie przypominała dama stojąca teraz przed nią. Twarz jej, drobną i szczupłą, niemłodą wprawdzie, ale delikatną w swej przejrzystej bladości, szlachetną, rozjaśniała para prześlicznych, wyrazistych oczu, a spod białej koronki wymykały się obfite sploty popiełatoblond włosów. Kasia poczuła się zmieszała i onieśmielona. Podchodząc do schodów wyjąkała niepewnym głosem: - Przepraszam bardzo, że tu przyszłam, ale bawiłam się tu kiedyś, będąc dzieckiem. Przed paroma dniami przyjechałam z Drezna. A to... jest moja siostra - rzekła, podnosząc fotografię i wybuchając nagle szczerym, wesołym śmiechem, z powodu nieudolności swoich słów. Stara dama roześmiała się również. Wyciągnęła do Kasi obie ręce. - Więc pani jest najmłodszą szwa-gierką Leona! - rzekła. - Proszę, niech pani wejdzie. 76 Kasia poszła za nią w milczeniu, podziwiając młodzieńczy wdzięk jej ruchów. - Oto moje gniazdko, moja przystań do śmierci -rzekła, wprowadzając Kasię do domu. - Prawdziwy pałacyk, nieprawdaż? Piękne stare meble mahoniowe, sofka kryta barwnym kretonem stanowił}7 umeblowanie... Nad sofą wisiał portret nieboszczyka pastora w stroju litur- gicznj-m. Ale ozdobę pokoju stanowiły kwiaty. Przy oknach stały wielkie doniczki z fikusami i palmami, parapety pełne były rozkwitłych hiacyntów i narcyzów, stolik do szycia ginął w gąszczu zielonych laurów. - Wszystko to moi wychowankowie - mówiła starsza dama - wyhodowałam je sama z sadzonek. Ale najpiękniejsze egzemplarze, umieściłam oczywiście, w pokoju doktora. Ile serdecznego ciepła, ile macierzyńskiej tkliwości bjdo w tym prostym słówku „oczywiście". Tak, i „oczywiście" również jemu przeznaczyła najpiękniejszy pokój w domu, pokój narożny, z którego okien był widok na rzekę. Kasia zastanowiła się, czy ta kochająca, wrażliwa i subtelna niewiasta domyśla się czegoś, czy przeczuwa, jak wielki smutek zawisł nad jej ukochanym siostrzeńcem. Sama nie bywała w pałacu, nie mogła więc stwierdzić osobiście nie tajonej niechęci, jaką Flora okazywała swemu narzeczonemu. - Wszystko już zostało urządzone - mówiła pani 77 pastorowa - brak tylko jeszcze jednego portretu jego matki i fotografii narzeczonej. Poza tym już niczego nie brakowało w tym przemiłym pokoju. Doktor; który miał tego dnia powrócić, ani przeczuwał, że nie zastanie już ciotki w jej dawnym mieszkaniu. Chciała mu zaoszczędzić kłopotów przeprowadzki, a pan radca był tak łaskaw, że pozwolił jej zaraz objąć dom w posiadanie. Wyjaśniając to wszystko, krzątała się pani pastorowa po pokoju cichym, ostrożnym krokiem, jakby doktor już siedział za biurkiem i pracował nad swoim dziełem, które w tej pustelni zamierzał doprowadzić do końca. Otworzyła szafkę i wyjęła z niej koszyk pełen świeżych pierniczków. - Dziś je upiekłam - mówiła -proszę skosztować. Doktorowi zawsze potrzebne są takie przysmaki dla zachęcenie opornych małych pacjentów. Winem nie mogę pani poczęstować. Jeszcze nie jest odpakowane. Trzymanry je zawsze dla ciężko choiych. Kasia pomyślała o tych papierach w skarbcu, które „dzień i noc na nią pracowały". Pomyślała o swej strojnej, kapryśnej siostrze przyrodniej. Jakiż to kontrast z tym życiem, tak skromnym, tak pełnym wyrzeczeń! Zaczęła opowiadać o swojej przybranej matce, o jej troskliwości o pacjentów męża. - A co mówi pani prezydentowa na taki system wychowawczj'? - spytała ciotka z uśmiechem, pod- 78 czas gdy wzrok jej spoczął z upodobaniem na postaci młodej panny. - Nie wiem - odrzekła Kasia, a oczy jej zabłysły - ale zdaje mi się, że nie jestem dla niej dość blada i eteryczna. Ani też dość clystjuigowana. Czy to portret siostry pani? - spytała, nagle zmieniając temat rozmowy i wskazując na portret pięknej, młodej niewiasty, oparty o ścianę. Starsza dama skinęła głową. - Nie zaznam spokoju, dopóki go nie powieszę - rzekła - rama nie jest zbyt mocna. Ale miewam zawroty głowy i boję się wejść na drabinę. Przed paroma tygodniami odprawiłam służącą - delikatny rumieniec zabarwił jej twarz - i teraz muszę czekać, aż clozorczyni powiesi kilka pozostałych obrazów, a także firanki w moim pokoju. - A czy ja nie mogę pomóc? - zawołała Kasia, chwytając młotek i haki, które już przygotowane spoczywały na parapecie okna. Z uśmiechem wdzięczności podała jej ciotka obraz i w parę chwil później wisiał już na ścianie. Kasię ogarnął mimowolny dreszcz, gdy ciotka podała jej do powieszenia wielką fotografię Flory. Własnoręcznie miała przytwierdzić przed oczyma zdradzanego obraz tej, która się go wyrzekła, która wkrótce zażąda zwrotu swego pierścionka. Jakaż przykra sytuacja. Ciotka przesunęła pieszczotliwie ręką po fotografii. - Jaka ona jest piękna - szepnęła. - Osobiście 79 nie znam jej prawie, odwiedza mnie bardzo rzadko, ale stalą mi się bardzo droga. Ona go przecież kocha, uczyni go szczęśliwym! Więc o niczym nie wie ta zacna niewiasta? Kasia miała uczucie, jakby stołek, na którym stała, pali się jej pod nogami. Po tym wszystkim, co słyszała przed chwilą w wieży, nie miała właściwie prawa tu wstępować. Szybko wbiła gwóźdź, czubkami palców ujęła fotografię i zawiesiła ją spiesznie. Żywo zeskoczyła z krzesła. Niby przepiękny, złośliwie triumfujący demon uśmiechało się uwodzicielskie oblicze siostry ze ściany nad biurkiem. Kasia chwyciła parasolkę, z zamiarem opuszczenia pokoju. Przez uchylone drzwi zobaczyła drabinę przy oknach w pokoiku pani pastorowej. - O tym byłabym zapomniała! - zawołała, biegnąc do sąsiedniego pokoju. Pochwyciła firanki, już rozpięte do zawieszenia, i z wielką starannością umocowała je nad oknami. Gdy to czyniła, ujrzała przez szyby, że ktoś zmierza ku domowi. Poznała wysoką, męską postać i lęk ją ogarnął. Gcby się wahała, czy ma zejść, czy też pozostać, przybysz już otwierał drzwi do pokoju ciotki. Staruszka odwróciła się z okrzykiem zdumienia: - Ach, Leonie! Już wróciłeś! - zawołała, biegnąc ku niemu i zarzuciła mu ramiona na szyję. Zapomniała o lemoniadzie, którą przygotowywała właśnie dla swej „zacnej pomocnicy", zapom- 80 niała o tej „zacnej pomocnicy", która, zmieszana, starała się skryć w fałdach muślinowej firanki. Kasia czulą, że należy się teraz zachowywać cicho, żebj' nie mącić tym dwojgu radości powitania. Widziała, jakie wzruszenie synowskiej miłości malowało się na pięknej twarzy lekarza, jak przygarnął czule do siebie swoją opiekunkę, jak pochwycił jej dłoń, spoczywającą na jego ramieniu, żeby złożyć na niej pełen czci pocałunek. - I cóż, Leonie, co powiesz na tę przeprowadzkę? - spytała ciotka, zaglądając mu w oczy. - Właściwie powinienem być bardzo niezadowolony. I tak się przemęczałaś w ciągu ostatnich tygodni. Jedno mnie tylko pociesza - że wyglądasz świeżo i dobrze. - Ale ty za to nie, drogi chłopcze - mówiła ciotka ze smutkiem. - Blady jesteś, a tu - lekko przesunęła dłonią po jego czole - widzę jakąś czarną chmurę, jakąś myśl gnębiącą. Czy miałeś jakieś przykrości w sprawach zawodowych? - Nie, cioteczko! - brzmiało to szczerze, ale znać było, że doktor nie lubi mówić o sprawach swego zawodu. Kasi przypomniały się słowa radcy. - Zachwyca mnie pokój, który dla mnie przygotowałaś -mówił dalej doktor. - Będę tu bardzo częstym gościem. Starsza dama zaśmiała się cicho. - Tak, aż do pewnego dnia w czerwcu - rzekła z figlarnym 81 uśmiechem. - Ślub twój ma się odbyć w Zielone Świątki? - Tak. w drugi dzień Zielonych Świątek. Jak dziwnym tonem to powiedział! Tak zimno, tak twardo, tak nieublagnie! Kasię przebiegł mimo-woliry dreszcz lęku. Wstrzymała oddech. Nie powinien jej tu zauważyć. Oczekiwała, że lada chwila doktor przejdzie do swego pokoju i wówczas będzie mogła zejść z wyżyn i wymknąć się niepostrzeżenie. Cala jej natura wzdragała się przeciwko takiemu, przj-padkowemu wprawdzie, ale jednak niedyskretnemu podsłuchiwaniu. Zamiast jednak odejść, doktor wziął do ręki list, który dostrzegł na stole. Ciotka uczyniła ruch, jakbj^ chciała go powstrzymać od czj^tania. Jej subtelną twarz pokrył nagły rumieniec. - O Boże - zawołała - jakże człowiek traci pamięć na starość! Ten list przed paroma godzinami przyniesiono z miasta, od kupca Lenza. Nie chciałam, żeby się dostał dziś w Woje ręce, a przecież zostawiłam go na wierzchu. Zdaje mi się, że zawiera honorarium, Leonie. Obawiam się... Doktor rozdarł już kopertę i szybko przebiegł oczyma list. - Tak, on również mnie zwalnia - rzekł spokojnie i położył na stole wyjęty z koperty banknot. - Czy to cię martwi, ciociu? - Ależ broń Boże, drogi Leonie, dopóki wiem, że ty nie bierzesz cło serca niewdzięczności swoich pacjentów. Wierzę niezachwianie w twoją wiedzę i w twoją gwiazdę - mówiła łagodnie, z uczuciem i prze- 82 konaniem. Otworzyła drzwi sąsiedniego pokoju. -Rozejrzyj się lepiej w twoim sanktuarium. Tak się cieszę, że tu będziesz mógł w niezmąconej ciszy pracować, że będę mogła ci dogadzać i troszczj^ć się o ciebie... - Tak, cioteczko, ale te oszczędności, które wprowadziłaś z powodu niefortunnego obrotu moich spraw, muszą się zaraz skończj^ć. Nie ścierpię, żebyś sama stała godzinami na kamiennej podłodze kuchni. Jeśli to się da zrobić, sprowadź dziś jeszcze naszą dawną kucharkę. Możesz to uczynić bez obaw -dodał, sięgając do kieszeni kamizelki i wydobywając sakiewkę, naładowaną złotymi talarami. Wysypał na stół całą jej zawartość. Stara dama złożyła ręce w niemym zdumieniu. - Oto tylko jedno honorarium - rzekł doktor z widocznym zadowoleniem. - Ciężkie czasy minęły. - Odwrócił się i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Widać było, że ciotce jakby kamień spadł z serca, ale nie spytała, jaka to była kuracja i kim był pacjent, któremu zawdzięczali tę pokaźną sumę. Kasia skorzystała z okazji, żeby zejść z drabiny. Na samą myśl, że była mimowolnym świadkiem tej poufnej rozmowy, serce jej biło szybciej, a twarz okrył rumieniec. Oto drzwi, które wiodą prosto do sieni. Tędy będzie można uciec. Niech sobie ciotka pastorowa pomyśli, że ona już dawno opuściła pokój i niczego nie słyszała! Chyłkiem rzuciła spojrzenie w stronę otwartych 83 drzwi i zobaczyła oboje, stojących za biurkiem doktora. Szybko otworzyła drzwi i wymknęła się na dwór. Szła teraz spokojnym krokiem wzdłuż okien. Jedno z nich było otwarte. Powiał od niego zapach hiacyntów i narcyzów. Nagle zobaczyła męską rękę, odstawiającą na parapet okienny szklankę z jej bukiecikiem przylaszczek. Wstawiła je do wody, kiedy się zabrała do wieszania obrazów i zapomniała o nich zupełnie. Pomyślała sobie teraz, że doktor gotów źle sobie wythimaczyć jej postępek, gotów widzieć w tym nietaktowne, zuchwale narzucanie się z jej strony. Łzy gniewu zakręciły się w jej oczach. Przj^sta-nęła i wj^ciągnęla rękę w stronę okna. Dopiero wtedy doktor ją spostrzegł. - Czy zechce pan łaskawie podać mi moje kwiaty? Włożyłam je na chwilą do szklanki i zapomniałam o nich - mówiła, siląc się na spokojny ton. W pierwszej chwili wydało się jej, że przestraszył się dźwięku jej głosu, który doleciał go tak niespodziewanie. Zapewne przykro mu było, że go Kasia podpatrzyła. Jednak opanował niemile zdziwienie i odpowiedział uprzejmie: - Zaraz pani przyniosę kwiaty. Po chwili zbiegi ze schodów i z uprzejmym skinieniem głowy poda! jej bukiecik. Wzięła od niego kwiaty. - Cenię je bardzo - rzekła - bo to pierwsze zwiastuny wiosny. 84 LjMyttk' Teraz w otwartym oknie ukazała się ciotka. Przepraszała, że zapomniała o swym gościu i prosiła, żeby Kasia często zaglądała. - Panna Katarzyna wyjeżdża za parę tygodni z powrotem do Drezna - odpowiedział za nią doktor, jakby mu było spieszno. Ogarnęło ją zdumienie. - Zostanę dłużej, panie doktorze - odparła spokojnie. - Możliwe, że pobyt mój w domu Maurycego potrwa nawet kilka miesięcy. Jako lekarz Henriety będzie pan mógł sam najlepiej orzec, kiedy będę mogła bez troski opuścić chorą siostrę i wrócić do swych kochanych opiekunów. - Zamierza pani pielęgnować Henrietę? - Rzecz naturalna - odrzekła. - Biedna, woli spędzać noce bez opieki raczej, niż korzystać z usług służby, niechętnej i niezadowolonej. Jest za dumna, a może i chorobliwie przeczulona, żeby mogła spokojnie przyjmować usługi świadczone z obowiązku. Dlatego uważam, że muszę przy niej pozostać. - Zapewne nie wyobraża sobie pani, jak ciężkie bierze na siebie zdanie, Henrieta jest bardzo chora. - Dłonią przesunął powoli po czole, tak że oczy jego zostały na chwilę zasłonięte. - Czekają panią bardzo groźne, bardzo uciążliwe godziny czuwania. - Wiem o tym - odrzekła cicho i twarz jej pobladła - ale mam odwagę... - Takie czuwanie nad chorą, pełne niepokojów, męczące w najwyższym stopniu, może oddziałać 85 szkodliwie na pani system nerwowy. Zresztą - dodał -nie moja to rzecz decydować w tych sprawach. Należy to do pani opiekuna. Niech Maurycy roz-trzyga... Zapewne będzie trwał przy tym. żeby pani wróciła do swej opiekunki. Wbrew zwykłej łagodności, niezmąconemu zazwyczaj spokojowi, dziwnie szorstkim tonem wypowiedział doktor te słowa. Ciotka cofnęła się od okna. Kasia jednak pozostała spokojnie na miejscu. - Czemu jest pan taki nieubłagany, panie doktorze? - spytała łagodnym głosem. - Czemu życzy pan sobie, żeby Maurycy okazał się dla mnie tak twardy? - Czy jest coś złego w moim zamiarze? Czyżby naprawdę Maurycy miał prawo powstrzymać mnie od spełnienia obowiązku siostry? Myślę, że nie... Znalazłoby się jednak i inne wyjście. Niech pan doktor pozwoli, żeby mi Henrieta towarzyszyła do Drezna. Wówczas będę ją pielęgnowała wspólnie z moją opiekunką i nerwy żadnej z nas nie poniosą szwanku. Uśmiechnęła się, gdy doktor przyrzekł, że poprze jej plan, pozdrowiła serdecznie ciotkę pastorową, skinęła głową doktorowi i opuściła ogród, żeby jeszcze na chwilę zajrzeć do młyna, choć wieczór już zapadał. Prezj^dentowa przyjmowała tego dnia. Młodzi i starzy podążali do pałacu na herbatę. Starsi zasiedli do stolików na partyjkę wista, młodzież gawędziła lub zabawiała się muzyką. Słowem, każdy miał się czuć swobodnie i szukać sobie rozrywki według własnego upodobania. Gdy Kasia nadeszła, zastała już gości w salonie. Kilku starszych panów grało w wista, młode damy obsiadły stolik, za którym Henrieta czyniła honory domu i nalewała herbatę. Biedna suchotnica znów miała jaskrawoczer-wone wstążki wplecione we włosy, a na suknię z jasnoniebieskiego jedwabiu narzuciła aksamitne bo-lerko tej samej ognistej barwy. Wąska, popielato-blada twarzyczka na tle tego teatralnie jaskrawego stroju upodabniała ją do widma, ale piękne oczy jaśniaty blaskiem wręcz nadziemskim. 87 - Bruck jest tu - szepnęła do Kasi zdyszanym i poruszonym głosem i wskazała na drzwi saloniku muzycznego, gdzie jakaś dama znęcała się właśnie nad fortepianem. Z tego saloniku przechodziło si do gabinetu Flory. - Kasiu, wygląda, jakby wyrósł, taki jest wyniosły, taki spokojny... Ależ, wielkie nieba! -zawołała już na głos - nie rób że takiej świątobliwie zakonnej miny. Wszyscy nie są dziś w humorach. Maurycy dostał jakąś depeszę i jest okropnie zdenerwowany. Babcia jest zła, bo tak mało gości przj^szło. Ale ja się cieszę... ach, jakże się cieszę! Czy wiesz, Kasiu, co myślałam onegdaj podczas tego okropnego ataku? Że doktor mnie już zobaczy na marach. Ach, tylko nie to, nie to! Nie chcę umierać, kiedy jego nie będzie. Po raz pierwszy mówiła o śmierci. Całe szczęście, że zabrzmiały teraz mocniejsze ??????? fortepianu i że panowie byli pochłonięci wistem, bo ostatnie słowa wypowiedziała dziwnie ostrym i doniosłym głosem. Kasia trąciła ją ukradkiem w łokieć, a prezydentowa rzuciła w stronę Henriety gniewne spojrzenie. Ta opamiętała się szybko. - Ech - zaśmiała się drwiąco. - Kto mi to może brać za złe? Nikt spokojnie nie umiera bez opieki lekarskiej. Od tego jest lekarz, żeby nam dawał złudzenie ratunku cło ostatniej chwili. Kasia już wiedziała, że chora za nic nie wyjedzie z nią do Drezna. 88 - Przejdźmy do salki muzycznej - szepnęła Henrieta do Kasi. Margareta Giese rozbije nam fortepian i nerwy, jeśli nie położymy kresu tej męczarni. Przeszły do saloniku, ale młoda dama, upojona własną grą, nie dala się zwalczyć. Drzwi wiodące cło gabinetu Flory, jak zawsze w dni przyjęć szeroko otwarte, pozwalały widzieć stąd cały pokój. Flora stała niedbale wsparta o biurko, podczas gdy radca siedział wygodnie w fotelu. Doktor Bruck stal również i przeglądał jakąś książkę. Był niezwykle blady, oczy jego podkrążały głębokie cienie, na czole rysowały się ostre zmarszczki, a jednak twarz jego w porównaniu z twarzą pięknej narzeczonej miała wygląd dziwnie młodzieńczy. Henrieta przeszła ku nim bez wahania, przecież narzeczeni już i tak nie byli sami, ale Kasia, którą ciągnęła za sobą, nie chciała przekroczyć progu. - Chodź cło nas, Kasiu! - zawołała Flora - chociaż jak zawsze masz na sobie kanausową suknię, której szelest najzdrowsze nerwy może doprowadzić do ostateczności. Powiedz mi, na miłość Boską, czemu masz takie upodobanie do tego nieznośnego materiału? Nie pasuje on przecież wcale do twoich kuchennych zajęć w Dreźnie. - Mam słabość do tego materiału - odrzekł Kasia spokojnie. - Lubię szelest jedwabiu, jest w tym coś majestatycznego. Jednak przy zajęciach kuchennych nie noszę, oczywiście, takich sukien. 89 - Patrzcie, z jaką dumą przyznaje się ta mała do zajęć kuchennych! Niemądre stworzenie. Chciałabym cię kiedyś zobaczyć w płóciennym fartuchu, wśród zasmolonych garnków. Brr... rzecz gustu. Nie zazdroszczę. Jej wielkie, szare oczy obserwowały bacznie doktora. Ten spokojnie zamknął książkę i położył ją na stole. Kasia poczuła, jak drobna dłoń Henrietj^ zaciska się gniewnie na jej ramieniu. - Ejże, Florciu! - zawołała chora wesołym i drwiącym tonem - niewiele miesięcy temu sama przypasa-łaś fartuch naszej Krystyny i krzątałaś się po kuchni! Flora zagrj^zła usta. - Zawsze coś pleciesz bez sensu! Nie potrafisz nawet zrozumieć żartobliwej fantazji. To byt przecież tylko chwilowy kaprys! - Odwróciła się i odeszła w stronę okna. Radca zerwał się z fotela. - Florciu - rzekł - może byśmy tak przeszli cło salonu? Pustki tam niemiłosierne, ale nie bez racji. U księcia odbywa się dziś wieczór dyplomatyczny - dodał, jakby sam siebie chcąc uspokoić. - Musimy się postarać o wniesienie odrobiny życia, inaczej babcia będzie przez cały tydzień w złym humorze. - Jak już mówiłam, chcę was wszystkich przeprosić na pół godziny - rzekła Flora niecierpliwym tonem. - Muszę koniecznie jeszcze dziś ukończyć rozpoczęty artykuł. Byłby już dawno skończony, gdyby mi doktor Bruck nie przeszkodził. 90 Doktor podszedł do biurka. - Czy to rzecz bardzo pilna? - spytał. - I dlaczego? - w glosie jego brzmiała lekka ironia. - Dlaczego, przyjacielu? Dlatego, że powinnam dotrz3'mać słowa - odrzekła ostro. - Ach, to cię śmieszy? Uważasz, że praca kobiety nie ma znaczenia? - Nie sądzę tak o wszelkiej pracy kobiecej... - O wszelkiej pracy? - powtórzyła drwiąco. -Gotować, szyć, sprzątać... - wyliczała na palcach. - Nie pozwoliłaś mi dokończyć, Floro - rzekł spokojnie. - Miałem na myśli każdą pracę, także umysłową. Bynajmniej nie jestem wrogiem ruchu kobiecego i pragnę, żeby kobieta we wszystkich dziedzinach mogła współpracować z mężczyzną. - Współpracować? Bardzo jesteś łaskaw - ucięła Flora. - My chcemy stać się wam równe w każdej dziedzinie. - Bardzo piękne dążenie - odrzekł doktor z uśmiechem. - Ale tego się słowami nie osiągnie, a i jedynie pracą. Flora nie odpowiedziała, Henrieta zbliżyła się do doktora, podczas gdy radca szybkim krokiem opuszczał pokój, jakby sobie przypomniał o jakiejś niesłychanie ważnej sprawie. W progu stanęła prezydentowa. Kasia lękała się zawsze jej chłodnego wzroku, który na nią działał dziwnie niemile, tym razem jednak odetchnęła z ulgą na jej widok. 91 - Będę musiała w przyszłości tutaj ustawić stolik do gry - rzekła pani domu rozdrażnionym głosem ? żeby moi goście nie czuli się opuszczeni. Jak mogłaś odejść od herbaty, Henrieto? Chyba nic innego mi nie pozostanie, jak posadzić przy czajniku moją pannę służącą. Ciebie, Floro, też nie rozumiem. Jak możesz zasiadać przy biurku, kiedy mamy gości. Jeśli naprawdę wydawca tak się niecierpliwi, to przjmajmniej zamknij drzwi, żeby twoja praca nie czyniła wrażenia ostentacji i zamierzonej kokieterii. - Myśl sobie, co chcesz, babciu - odrzekła Flora obojętnie, nie odrywając się od pisania. - Nic na to nie poradzę, że mnie tu wszyscy odwiedzają. Gdyby nie to, od dawna już skończyłabym z pracą i poświęcałabj^m się dla ciebie, siedząc przy jednym z twoich zielonym stolików. Henrieta skinęła ukradkiem na Kasię, żeby się z nią wymknąć. - Te ich rozmowy wpędzają mnie do grobu - szepnęła. - Nie przejmuj się - mówiła Kasia. - Da on sobie z nią radę i zwalczy jej kaprysy. Chociaż go nie rozumiem! - zawołała z dziwnym podnieceniem, a oczy jej zamigotały. - Gdybym ja była mężczyzną takim jak on... - czy wiesz, co czyni miłość, Kasiu? Nie sądź! Ty, ze swoim jasnym spojrzeniem i świeżą jak kwiat twarzyczką, jeszcze nie tknięta jesteś przez ten szał, który porywa duszę ludzką - urwała i z trudem zaczerpnęła oddechu. - Nie masz pojęcia, jak czaru- 92 jąco urocza potrafi być Flora, kiedy zechce. Znasz ją tylko w obecnej, nędznej roli, jako tchórzliwą, bezlitosną, oschłą duszę. Kto ją kiedykolwiek widział, gdy promienieje miłością, ten rozumie, że mężczyzna raczej śmierci będzie szukać, niżby jej miał się wyrzec. IX Henrieta wróciła do opuszczonego stanowiska przy czajniku. Kasia zatrzymała się przy fortepianie i przeglądała nuty Ostatnie słowa siostry po-ruszyły ją do głębi. Czyżby zawiedziona miłość miała być naprawdę czymś tak wstrząsającym dla ludzkiej duszy, żeby aż w śmierci było trzeba szukać wyzwolenia? I czy to możliwe, żeby ta siła tragiczna owładnęła takim, jak Bruck, człowiekiem? Właśnie opuszczał pokój Flory, spokojnym, pewnym krokiem. Prezydentowa minęła go spiesznie, szeleszcząc jedwabiami. W salonie pojawiły się jeszcze dwie starsze starsze damy, które należało co prędzej powitać. Panna von Giese wróciła do saloniku i znów zaczęła pastwić się nad fortepianem. Kasia czujnym wzrokiem śledziła doktora, który tam i z powrotem przechadzał się po saloniku. Nie był tak spokój ny i pogod- 94 ny, jakim się chciał okazać. Jego piękna przeciwniczka również nie była spokojna. Zaledwie parę minut upłynęło, a już dał się słyszeć szmer odsuwanego krzesła i Flora szybkim krokiem przeszła do saloniku. - Skończyłaś, Floro? - spytała panna von Giese, niezmordowanymi palcami przebierając tercje i akordy. - Ech, myślisz, że tak łatwo wytrząsnąć z rękawa efektowne zakończenie? Dziś nie jestem w usposobieniu, a bez natchnienia nie mam zwyczaju pisać. Zbyt wysoko cenię sobie godność autorską. Panna von Giese zamrugała złośliwie oczyma. -Bardzo jestem ciekawa, jak krytyka przyjmie twoje wielkie dzieło -- Kobiety. Tyle o nim opowiadałaś. Czy znalazłaś już wydawcę? Flora zrozumiała grę jej oczu. - Rade byłybyście, zacne dusze, gdyby mnie spotkało fiasko? - rzekła zjadliwie. - Nie doczekacie się jednak tej pociechy, możesz być pewna! - potrząsnęła wyzywająco lokami i przeszła do salonu z nonszalancją udzielnej księżniczki. - Dziecko, stoisz tu z nutami w ręce, jakbyś i ty również chciała uradować nasze uszy - rzekła do Kasi drwiącym tonem, przy czym rzuciła wyraziste spojrzenie w stronę niefortunnej pianistki. - Śpiewasz może? Kasia potrząsnęła głową. - Musiałaś to wziąć po Sommerach. Nikt w tej rodzinie nie miał muzycznego słuchu. 95 - Owszem, Floro, Kasia studiowała muzykę -wtrącił radca, który właśnie stał prz}- drzwiach salonu, rozmawiając z jakimś panem. - Wiem o tym z rachunków pani doktorowej. Brała lekcje, i to bardzo kosztowne lekcje. Miałaś drogich nauczycieli] moja kochana. - Najlepszych - zaśmiała się Kasia. - My w Dreźnie jesteśmy praktyczni. To, co najlepsze, zawsze się najlepiej kalkuluje. Henrieta zerwała się z kanapki i podeszła ku niej. - Jesteś muzykalna, Kasiu, i odkąd tu jesteś, nie tknęłaś ani razu klawiszy? - Fortepian stoi obok pokoju Flory. Któż by sobie mógł pozwolić na takie zuchwalstwo, żeby jej przeszkadzać w pracy? - odpowiedziała młoda panna tonem swobodnym i naturalnym. - Szczerze mówiąc, miałam nieraz wielką ochotę zagrać na tym wspaniałym instrumencie, do którego moje skromne pianino w domu ani się umywa. Teraz jednak, kiedy mi Maurycy pokazał pewną kasę ogniotrwałą, postanowiłam sobie sprawić taki instrument. - Kosztował tysiąc talarów - zawołał racica. -Tysiąc talarów na panieńską zachciankę. Nad tym należy się dobrze zastanowić. - A któż u was gra na tym instrumencie? -spytała Kasia, głosem już teraz twardym, z oczyma pałającymi oburzeniem. - Komu on sprawia radość? Stoi tylko dla gości. Czy koniecznie tylko dla błyszczących pozorów należy szafować pieniędzmi? % Radca podszedł do niej zmieszany i ujął jej dłoń. Nie spodziewał się takiego wybuchu energii po spokojnej zazwyczaj dziewczynie. • - Nie unoś się tak drogie dziecko - l^zekł. - Cz}^ż byłem kiedyś nieużytym i skąpym opiekunem? Siadaj, zagraj nam coś i daj dowód, że twoje zainteresowanie muzyką jest szczere. Więcej od ciebie nie wymagam. Gdjr to uczynisz, możesz sobie sprawić taki sam instrument. - Po tym, co słyszałam przed chwilą, niechętnie zasiądę do gry - rzekła Kasia i cofnęła rękę. Pobiegła na górę i wróciła wkrótce z nutami. Gdy zasiadła do fortepianu, Flora podeszła i zajrzała jej przez ramię. - Czyj to utwór? - spytała, spoglądając na kartę tytułową. - Wybrałam własną kompozycję. - Tego mi nie wmawiaj, przecież to utwór drukowany. - Tak, drukowany. - Mój Boże, w jaki sposób? - spytała Flora z tak naiwnym zdumieniem, że na chwilę zapomniała o swej wyniosłości. - A jak to się dzieje, Florciu, że twoje rzeczy drukują? - spytała Kasia żartobliwie, kładąc na klawiszach swe piękne, wysmukłe dłonie. - Powiem ci, jak dostąpiłam tego zaszczytu - dorzuciła szybko, widząc, że Flora źle przyjęła jej odpowiedź. -Moi przyjaciele postarali się o wydrukowanie Fan- 97 tazji w sekrecie przecie mną, ażeby sprawić mi przyjemność na urodziny. - Ach, to można sobie wyobrazić - rzekła Flora, odkładając nuty na pulpit. Henrieta przechyliła się nad ramieniem Kasi i palcem pokazała na stronę tytułową. - Nie daj sobie tego wmówić, Floro! - rzekła. - Patrz! Oto słynne wydawnictwo Schotta i synów, ta firma nie przyjęłaby dyletanckiej roboty. Kasiu, mów prawdę! Twoje utwory są grywane, mają powodzenie? Młoda dziewczyna zarumieniła się mocno i skinęła głową - Ale prawdą jest jednak to, co mówiłam, że nic nie wiedziałam o tym i pierwszy opus znalazłam jako niespodziankę na stole w dniu swoich urodzin. To rzekłszy zaczęła grać. Prosta melodia popłynęła do uszu słuchaczy i już po kilku taktach grający w wista porzucili karty, tak miękkie i słodkie tony dobiegły ze wspaniałego instrumentu, tak ory-ginalna i za serce chwytająca była pieśń. Nie wymagała wirtuozerii, imponowania zręcznością palców, nie niosła próżnego hałasu pustych tonów, taka cisza zalegała dokoła, jakby się lękano spłoszyć jakimkolwiek odgłosem ulatującą w tonach duszę pieśni. Gdy Kasia przestała grać, w salonie zrobiło się gwarno. - Brawo! - wołali panowie. - Zachwycająco! - wzdychały damy. Starsze panie ubolewały nad tym, że nieboszczyk radca Mangold nie dożył 98 tej chwili. Wszyscj'- bjdi wzruszeni, zdziwieni... i szybko wrócili do stolików z kartami. - Droga pani - rzekła panna von Giese z protekcjonalną miną. - Niech mi pani zechce pożyczyć swój cudowny utwór. Muszę go zagrać we dworze. - Dostaniesz najwspanialszy fortepian koncertowy, jaki tylko istnieje! - zawołał radca. - Kasiu, co z ciebie wj-rosło - szeptał, obejmując ją. - Jakże mi przypominasz Klotyldę, twoją nieboszczką siostrę. Ale jesteś piękniejsza od niej i o wiele bardziej utalentowana! Pochwyciała lewą ręką jego dłoń, żeby ją odepchnąć, ale Maurycy przytrzymał tę rękę, jakby ją chciał zatrzymać przy sobie na całe życie. Wzruszający dla wszystkich byl to widok, gdy opiekun tak czule winszował swej pupilce. Jedna tylko Henrieta spłonęła gniewnym rumieńcem. Zaśmiała się jakoś dziwnie. Doktor Bruck, stojący przy niej, sięgnął po zegarek, sprawdził godzinę i ukradkiem uścisnął jej dłoń, żeby się wymknąć z salonu, korzystając z ogólnego poruszenia. X Tydzień upłynął od owego wieczoru; „bardzo uciążliwy tydzień" - wzdychała utrudzona prezydentowa i gniewała się na krawcową, że na ósmy z owych nużących dni nie wykończyła jak należy jej toalety. Tren stanowczo za krótki, fałdy źle się układają, koronki nie dość zostały zmarszczone, słowem - tysiąc braków. Henrieta, ze względu na pogorszenie się stanu zdrowia, musiała unikać tego rodzaju fatyg i wzruszeń, a Kasia, choć ją bardzo uprzejmie zapraszano na wszelkie wieczory i przyjęcia, stale odmawiała i pozostawała przy chorej. Razem piły herbatę w saloniku muzycznym i Kasia opowiadała jej wesołe historyjki lub grała na fortepianie, żeby rozproszyć przygnębienie siostry. Florę widywały rzadko. Olśniewająca w swych strojach, kiwała im tylko ręką, schodząc do salonu. 100 Radca wyjechał przed tygodniem do Berlina w interesach. Pisywał co dzień do prezydentowej, która śmiała się serdecznie z jego wynurzeń. Przed trzema dniami nadeszły trzy bukiety dla sióstr. Tym razem nie śmiała się pani prezydentowa. Dla Flory i Henriety przysłał dworny szwagier mimozy i fiołki, za to pęk róż, przeznaczony dla Kasi, przyozdobiony był gałązkami kwitnącego mirtu i pomarańczy. Prezydentowa byłaby może nie dostrzegła tej mowy kwiatów. Rozpakowała właśnie bukiety i miała zamiar odesłać Kasi i Henriecie ich kwiaty przez swoją pannę służącą, gdy Flora, zanosząc się od śmiechu, zwróciła jej uwagę na ten wymowny układ kwiecia. Wydłużyło się wówczas oblicze starszej damy i twarz jej mocno przybladła. - Ależ, babciu - śmiała się Flora - czy myślisz, że Maurycy wydawałby takie sumy na tytuł, gdyby miał zamiar zostać ostatnim ze swego rodu? Powinnaś zrozumieć, że człowiek młody, bogaty i przystojny nie może trwać w stanie wdowieńskim. I nie na darmo stara się o rękę Kasi. O tym wiem sama najlepiej. Kasia nie domyślała się niczego. Pozdejmowała kwiaty z drutów i wstawiła je do wody. Nie zrozumiała wcale ich wymowy. Za to w apatramentach prezydentowej zapanowało wszechwładne groźne widmo. Maurycy nie 101 miał prawa się żenić, powinien pamiętać o tym, co jej zawdzięcza. Ona to, dzięki swoim stosunkom i wpływom towarzyskim, uczyniła go tym, kim jest obecnie. Pani prezydentowa zaczęła teraz wspominać z zainteresowaniem opiekunów Kasi w Dreźnie, zaczęła ubolewać, że wielki talent muzyczny młodej panny marnuje się tu od tylu tygodni i nosiła się z myślą odwiezienia jej osobiście do domu. Kasia wysłuchiwała cierpliwie jej uprzejmych słów. Chciała wiedzieć, czy doktor Bruck namówi wreszcie Henrietę na wspólny wyjazd do Drezna. Sama jeszcze nie poczyniła żadnych kroków w tym kierunku, z obawy przed nadmierną wrażliwością chorej, która teraz bywała dziwnie podniecona i zdenerwowana. Doktor Bruck przychodził co rano. Pokój Kasi przylegał do pokoju siostry. Słyszała przez otwarte drzwi jego łagodny głos, jego serdeczne napomnienia. Umiał również tak zabawić pacjentkę, że ta nieraz wybuchała serdecznym śmiechem. W siedem dni po wyjeździe radcy nadeszła wiadomość, że przędzalnia zostanie sprzedana. Wiadomość ta tak uradowała prezydentowa, że w kaszmirowym szlafroku, z listem w ręce pobiegła na pierwsze piętro, żeby ????????? ? bawiącej u niej Florze zanieść tę wielką nowinę. - Bogu dzięki, że Maurcy raz z tym skończył -mówiła uradowana. - Zrobił wspaniały interes. Zapłacono mu tak kolosalną sumę, że sam jest zdu- 102 miony. - Położyła list na stole i mówiła dalej z ożywieniem. - Teraz przynajmniej zerwie ze swą kupiecką przeszłością. W związku z tym odpadają i względy dla różnych znajomych z tych sfer. Pomyślcie o tym nieznośnych figurach, które musiałam przyjmować na swoich obiadach, a które kwalifikowały się chyba tylko na drugi stół, razem ze służbą! Ach, jakież to były przykre momenty! Wiele musiałam ścierpieć w milczeniu! Kasia stalą przy oknie. Z tego miejsca było widać wielki gmach fabryczny. Rozległy plac przylegający cło budynku roił się od ludzi: mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Wszyscy krzyczeli jedni przez drugich i gestykulowali gwałtownie. Maszyny stały bezczynnie. Nikt z robotników nie pozostał w fabryce. Młoda dziewczyna ze smutkiem wskazała w tę stronę. - Już wiem o tym - zaśmiała się prezydentowa. -Stangret właśnie mi zameldował, że tam robi się zgiełk. Są wściekli, że przędzalnia została sprzedana spółce akcyjnej, której zarząd składa się przeważnie z Żydów. Tak, tak, kochani ludkowie zbierają teraz, co zasiali. Maurycy nigdy tak szybko nie zlikwidowałby wszystkiego; był w dziwny sposób przywiązany do przędzalni, ale ostatnie zajścia obrzydziły mu ją wreszcie. Nie chce z nią mieć nic do czynienia. - Wygląda zupełnie tak, jakby się ich bal -zauważyła Flora ze wzgardliwym wydęciem warg. - 103 Ja na jego miejscu nie oddałabym fabryki za miliony. Wpierw przekonałabym wichrzycieli, że ich wrzawa nikogo nie zastraszy, że się nikt nie obawia ich gróźb. Oburzenie ściska mnie za gardło, gdy pomyślę, że to tak wygląda, jakby zląkł się listów z pogróżkami, które do niego pisano. - Nie bój się, Floro. O tobie tego nikt nie pomyśli. Odwaga i pewność siebie na sto kroków biją od ciebie - drwiła Henrieta. Piękna siostra w majestatycznym milczeniu skierowała się w stronę drzwi. Ignorowała z chłodnym, drwiącym uśmiechem wszelkie złośliwe uwagi chorej. Babka wstała również; czas już było ukończyć poranną toaletę. - Bruck pozwolił ci dziś trochę wyjść na przechadzkę, nieprawdaż Henrieto? - spytała, obracając się od drzwi. - Tak, mówił, żebym chodziła do lasu miejskiego, odetchnąć żywicznym powietrzem. - To i ja pójdę z tobą - oświadczyła Flora. - Mnie również trzeba powietrza, żeby się nie zadusić w tej atmosferze pełnej przeciwności. Podała ramię prezydentowej, żeby ją sprowadzić ze schodów i wraz z nią opuściła pokój. Henrieta tupnęła gniewnie nogą. Z trudem hamowała łzy gniewu. Nie mogła jednak przeszkodzić zamiarowi siostry. Wkrótce po śniadaniu zjawiła się u niej Flora w białym kapelusiku filcowym, z wach- 104 larzem z liścia palmowego w ręce, żeby towarzyszyć chorej podczas jej przechadzki do lasu. Był prześliczny dzień kwietniowy. Las liściasty położony u skraju wielkiego, sosnowego boni urzekał swoją urodą. Poprzez konary, zaledwie przymglone pierwszym nalotem zieleniejących pączków, przezierał błękit nieba. W mchu bieliły się tłumnie srebrne gwiazdki zawilców. Kasia zboczyła z drogi, żeby ułożyć z nich bukiet, podczas gdy Flora i Henrieta podążały dalej, prosto w stronę sosnowego lasu. Dziś panowało tu wyjątkowe ożywienie, był to bowiem dzień, w którym ubodzy z miasta mieli prawo zbierać chrust na opał. Ze wszystkich stron dolatywał trzask łamanych, suchych gałęzi. Kasia, która zawędrowała głębiej w gąszcz leśny, natknęła się nagle na śniadą, niemłodą kobietę, która właśnie ściągała na ziemię odpiłowany, gruby konar buku. Czy była zła, że ją przyłapano na gorącym uczynku zniszczenia żywego drzewa, czy też w ogóle niespodziewanie zjawiająca się postać nie spodobała się jej, dość że zmierzyła Kasię wściekłym spojrzeniem. Nie cofnęła się jednak, stała bez ruchu, wymachując jakby od niechcenia grubą gałęzią. W jej postawie było coś wyzywającego. Kasia wcale się nie bała. Schyliła się, żeby zerwać całą rodzinę prześlicznych zawilców, rozkwitających u stóp drzewa, ale w tej chwili doleciał ją od 105 strony dróżki stłumiony krzyk, a po nim zgiełk licznych, zachrypłych głosów. Kobieta usłyszała to również, rzuciła gałąź i pę-dem pomknęła w stronę zgiełku. Znów zabrzmiał ten sam drżący, głuchy krzyk. Kasia poznała słaby głos Henriety. Pobiegła w ślad za kobietą, a ciernie i sęki szarpały w strzępy jej piękną suknię. Krzaki, które rozgarniała mocnymi ramionami, uderzały ją po. twarzy, ale nie zwracała na to uwagi, śpiesząc na ratunek. Gdy się znalazła na drodze, ujrzała zbitą gromadę bab i obszarpanych wyrostków, tłoczącą się dokoła pnia wielkiej sosny. W tym tłumie dostrzegła jednak przez chwilę biały kapelusik Flory. - Zostaw karlicę, Frycu! - krzyczała jakaś przj^sadzista baba. -Ale ona tak głupio wrzeszczy - odpowiedział chłopak. - Ej, tego pisku nikt nie dosłyszy - zaśmiała się baba, przewyższająca wzrostem pozostałych. Teraz Kasia poznała głos Flory, ale słów nie mogła rozróżnić. - Co ? Rozejść się mamy? - wrzeszczano. - Tu jest las miejski, moja panno - mówiła wielka baba - tu każdemu wolno chodzić, i panom, i biednemu człowiekowi. Pokażcie mi tego, kto mnie stąd wypędzi! Teraz mogą się choć raz pannie przyjrzeć z bliska. Nie tak, jak zawsze, w karecie. 106 Babina, która biegła przed Kasią, wkręciła się w tłum. - Jeszcze jedna idzie tam! - zawołała. Najbliżej stojący rozstąpili się. żeby się obejrzeć. Wtedy Kasia zobaczyła Florę. Była blada jak papier, widać było, że się kolana pod nią uginają ze strachu. Nic nie pozostało z jej zazwyczaj dumnej postawy. - Ta nas nic nie obchodzi! - zawołał jakiś chłopak i krąg zamknął się na nowo. - Kasiu! - zawołała słabym głosem Henrieta, ale krzyk jej ścichł nagle. Zapewne ktoś zatkał jej usta. W tej samej chwili najbliżej stojący rozlecieli się na prawo i lewo. Kasia przepychała się przez tłum, odepchnęła nawet olbrzymią babę i przedarła się ku siostrom. - Ludzie, czego chcecie? - spytała donośnym głosem. Przez chwilę napastnicy stanęli zmieszani, ale tylko przez chwilę. Przecież ta, która nadeszła na pomoc, była tylko młodą dziewczyną. - A to ci, do diabła, pyta, jakby sam sędzia -zadrwiła olbrzymia baba. - A jak się to puszy, jakby w prostej linii od samych trzech króli pochodziła! - zauważyła babina w chustce. - A wiedz, moja panno, że twoja babka była z tej samej wsi, co ja. Pończoch ani trzewików wtedy nie nosiła, a pamiętam też, jak twój dziadek wołał: „heta" i „wio" na konie u młynarza Klausa. 107 - Myślicie, że o tym nie wiem lub się tego wstydzę? - przerwała Jej Kasia głosem chłodnym i spokojnym. - Jeszcze by czego! - zawołała trzecia baba. -Pieniądze młynarza pannie się przydadzą, co? Patrzcie no, Jaka suknia! - krzyczała, szarpiąc Kasię za spódnicę. - Jedwab na co dzień, do lasu! Podarło się to o ciernie. Cóż to szkodzi? Pieniędzy przecież Jest dość, tyle co siana! Ale skąd nabrał stary młynarz tych pieniędzy? Jak głód był, skupował zboże sprzed nosa biedocie i tvzj-mal w swych składach, aż cena urośnie. Wszystko mu było jedno, że biednjr naród, jak te myszy, piszczał z głodu I wam wszystko jedno, panno! - Kłamstwo! - zawołała Kasia. - Ach, tak? A może to kłamstwo, żeśmy teraz Żydom wpadli w łapy? Ci nas dopiero obedrą do ostatniej nitki. Lepiej umrzeć, niż pracować u tych męczy duszów. - Wystrzelamy ich jak psów! - chełpił się jakiś wyrostek. - Jak te gołębie karlicy! - dodał drugi, palcem wskazując na Henrietę, która w obłąkanym przerażeniu czepiała się sukni Kasi. Flora zakryła twarz dłońmi. - Wielki Boże, chcą nas zamordować! -jęknęła. Zaśmiali się chórem. - Nie takie głupie jesteśmy! - mówiła olbrzymia baba. - Kto by tam chciał przez 108 was dyndać na szubienicy? Ale pamiąteczkę ci zostawimy, moja panno! - Nie ośmielicie się nas dotknąć! - zawołała Kasia. - Do czego się panna wtrącasz? Czego byśmy się mieli bać?! Paru tygodni kozy? Czemu nie! Za to, że się trochę zamaluje tę białą buzię? Tak, moja panno! - mówiła, wygrażając pięścią Florze. - Już ja cię naznaczę, że będziesz miała prążki, jak ten tygrys w menażerii. Już ręka jej miała zasmolonymi pazurami przeorać twarz Flory, gdy Kasia pochwyciła w przegubach wyciągnięte łapy i odepchnęła potężną babę tak, aż się wyłom uczynił w zwartym murze ludzkim. Powstał zgiełk nie do opisania. Niby rój rozwścieczonych pszczół rzuciła się gromada na młodą dziewczynę, która stała wyprostowana, trupio blada, ciałem swym osłaniając siostry. - Ratunku! Ratunku! - wolała Henrieta, czyniąc nadludzki wysiłek, żeby głos wydobyć. Wyciągnięte ręce targały Kasię za suknię, zdarły jej z ramion jedwabną pelerynkę, ściągnęły kapelusz z-głowy, aż zlotobrunatne warkocze opadły jej na ramiona. - O Jezu! A z tą co się dzieje! - zaskrzeczał nagle jeden z wyrostków, palcem wskazując na Henrietę. Strumień krwi buchnął z ust chorej, która słabnącymi dłońmi szukała dokoła siebie oparcia i wreszcie osunęła się na ziemię. Krew! W oka mgnieniu rozbiegł się tłum na 109 wszystkie strony. W gąszczu zatrzeszczały gałęzie, jakby ścigana zwierzyna umykała przed myśliwym, potem zaległa wielka cisza. Dziki tłum prześladowców znikł w ciemności lasu. Kasia uklękła, pochwyciła siostrę na ręce, ułożyła jej głowę na swoim ramieniu i trwała tak, wsparta o pień sosny. W tej pozj^cji ciała krew po chwili przestała płynąć, ale twarz Henriety powlekła trupia bladość. - Biegnij po pomoc! - zawołała Kasia do Flory. - Czyś ty oszalała? - spytała tamta zdławionym głosem. - Lecieć prosto w ręce motłochowi? Sama nie ruszę się z miejsca. Musimy spróbować przenieść Henrietę. Kasia nic nie odpowiedziała. Rozumiała, że próżne było przełamywanie tego bezgranicznego egoizmu. Po ostrożnych zabiegach, przy których pomagała jej Flora, udało się jej wreszcie wstać tak, żeby nie poruszyć chorej, którą trzymała, jak dziecko, na rękach. Henrieta była wciąż nieprzytomna. Kasia szła ostrożnie, unikając najdrobniejszych kamyków na drodze, żeby zaoszczędzić chorej wszelkich wstrząsów. XI Wreszcie znalazły się wśród rozległych, słońcem zalanych pól. Kasia wsparła się na chwilkę o pień wielkiego, przydrożnego dębu, podczas gdy Flora szła naprzód, żeby „okropny las" mieć jak najdalej za sobą. Nic im już nie groziło. W oddali widać było rolników pracujących w polu, a jeszcze dalej wieże miasta i mury parku okalającego paląc. Stąd już słyszeliby ludzie wołanie o pomoc. Jednak wzrok Kasi zatrzymał się na punkcie, którego Flora nie dostrzegła, na niskim dachu w gąszczu drzew. O wiele bliżej było do tego domu niż do pałacu. Tu skierowała swe kroki. - Dokąd zmierzasz?'- spytała Flora, która już skręciła w stronę parku. - Do domu doktora - odrzekła Kasia, spokojnie idąc obraną drogą. - To najbliższe domostwo. Tam 111 znajdziemy przede wszystkim łóżko, na którym będzie można położyć Henrietę, a może również natychmiastową pomoc. Może zastaniemy doktora w domu. Flora zmarszczyła brwi i zawahała się chwilę, ale zaraz podąż}da za nią w milczeniu. Szły teraz na przełaj przez ugory. Dla Kasi droga ta była nadludzko męcząca. Ugór był nierówiry, kamienista miedza, na którą wyszły, okazała się jeszcze gorsza. Lęk przed powrotem straszliwego krwotoku mroził jej krew w żyłach. Słońce przy tym paliło dokuczliwie, a ręce omdlewały jej już zupełnie od niesionego ciężaru. Coraz bliżej był dom; coraz bliższe wybawienie! Dostrzegła, że w ogródku pracują ludzie. Jakiś mężczyzna bez marynarki zbijał z deseczek altankę dla ciotki pastorowej. Staruszka zawsze wspominała obrośniętą winem altankę w ogrodzie plebanii! Oto i ona sama wyszła przed dom, w białym cze-peczku na głowie, przepasana niebieskim fartuchem. Niosła podwieczorek pracującemu człowiekowi. Rozmawiała z nim, ale na myśl jej nie przyszło wjnrżeć przez sztachety na pole. Kasia zastanawiała się, czy nie zawołać kogoś na pomoc, gdy z domu wyszedł doktor. - Leo! - krzyknęła Flora, a głos jej miał już znów swe zwykłe, srebrzyste brzmienie. Przystanął i chwilę nieruchomo przyglądał się nadchodzącym, po czym rzucił się biegiem ku furtce. 112 - Wielki Boże, co się stało? - zawołał. - Wpadłam w ręce rozwydrzonych megier -wyjaśniła Flora z uśmiechem, tonem wyniosłej pogardy, jakby jej nic nie zdołało wyprowadzić z równowagi. - Motłoch odgrażał się dziko. Moje życie było w niebezpieczeństwie, a to biedactwo - wskazała na Henrietę - z wielkiego przejęcia dostało krwotoku. Spojrzał na nią przelotnie, była przecież zdrowa i cala, i wyciągnął obie ręce, żeb}" od Kasi odebrać chorą. - Jak się pani musiała strasznie zmęczyć! -rzekł i spojrzał na Kasię badawczo. Dostrzegł, jak jest blada, jaki nerwowy dreszcz nią wstrząsa. - Nie powinnaś pozostawić wyłącznie siostrze takiego ciężaru - rzekł zwracając się do narzeczonej, ostrożnie niosąc do domu wciąż nieprzytomną Henrietę. - Jak możesz tego ode mnie wymagać, Leo? -zawołała za nim obrażona Flora. - W ogóle, nie potrzeba mi tego rodzaju uwag. Znam swój obowiązek i chętnie bym to sama uczyniła, gdybym nie czuła, że jest to czj-ste szaleństwo i gdyby Kasia nie była zdrową Walkirią, dla której taki ciężar jest niczym. Nie odpowiedział, tylko polecił nadbiegającej ciotce, żeby czym prędzej przygotowała łóżko dla chorej. Pani pastorowa podreptała jak mogła najprędzej do domu, a gdy pozostali doszli do sieni, drzwi gościnnego pokoju były już otwarte i wszystko gotowe na przyjęcie chorej. 113 Ciężka troska osiadła na czole młodego doktora. Dużo czasu upłynęło, zanim, dzięki jego troskliwym zabiegom, Henrieta otworzyła wreszcie oczy i podniosła na niego zamglony wzrok. Poznała e,o od razu, ale jej osłabienie było tak wielkie, że nie miała sił, aby unieść ku niemu rękę. Doktor posłał robotnika, pracującego w ogrodzie, cło pałacu, żeby zawiadomić panią prezj^clen-tową o wj^pacłku. Starsza dama natychmiast przyszła na miejsce. W pokoju chorej panowało grobowe milczenie. Flora stała w jednym z okien i wyglądała na ogród. Przy drugim oknie siedziała Kasia, z rękami złożonymi na kolanach i ze wzrokiem utkwionym w łóżko, podczas gdy ciotka pastorowa krzątała się cicho tu i tam, spełniając polecenia lekarza. Prezydentowa była bardzo wzruszona. Przelękła się na widok woskowoblacłej twarzyczki Henriety. Obawiała się o jej życie. - Powiedzcie mi wreszcie, jak to się stało! - spytała po długiej chwili, a jej cichy, dystjmgowany głos zabrzmiał przerażająco donośnie w małym pokoju. Flora odeszła od okna i zaczęła opowiadać. Z rozgoryczeniem, dosadnymi słowami opisywała straszną scenę w lesie. Według jej opowiadania, ona sama nie straciła ani na chwilę odwagi i przytomności umysłu, ale przeciwko gromadzie dwudziestu furii i najsilniejszy duch może zachwiać się, z samego wstrętu, wyjaśniała. 114 Prezydentowa podeszła do łóżka i wstrzymując oddech nachyliła się nad chorą. - Panie doktorze - zaczęła po chwili wahania -stan wydaje mi się bardzo ciężki. Czy pan pozwoli. żebym zawezwała mego starego przyjaciela i lekarza, konsyliarza von Bara, na konsultację? Chyba mi pan tego nie weźmie za złe. - Bynajmniej, łaskawa pani - odrzekł, kładąc dłoń na ręce chorej, która nagle drgnęła. - Moim obowiązkiem jest robić wsz}^stko, co się może przj~-czynić do uspokojenia pani. Wstał, żeby posłać po konsyliarza. - Boże mój, co za pomysł miałyście, żeby Hen-rietę wnieść tutaj! - oburzyła się prezydentowa przyciszonym głosem, zaledwie drzwi się za nim zamknęły. - Zawdzięczamy to mądrości panny Katarzyny - rzekła Flora rozgoryczonym tonem. - Jej możesz czynić wyrzuty, że zostaniemy skazane na odwiedzanie, przez nie wiem jak długi czas, tej obrzydliwej rudery - gniewny wzrok padł na dziewczynę, siedzącą przy oknie. - I co za bezmyślność tak ustawić łóżko, żeby pierwsze spojrzenie chorej musiało paść na ten okropny ciemny piec! - zawołała prezydentowa, wskazując na staromodny piec z ciemnozielonych kafli. - A te bohomazy na ścianach - rzekła, spoglądaj ąc na stare sztychy wiszące w pokoju - można by się ich przerazić. 115 Ciotka pastorowa usłyszała, wchodząc, te uwagi, ale nie powiedziała ani słowa. - Łóżko wydaje mi się miękkie i wygodne - mówiła prezydentowa, dotykając materaca. - Prześcieradła są z dobrego płótna, owszem, ale muszę koniecznie przysłać jedwabną kołdrę Henriety i wygodny fotel dla radej-, a nade wszystko porządne przybory do umywalni. Fajans! - mruknęła pogardliwie i odsunęła na bok lśniący dzbanek i miednicę, które miały ustąpić miejsca porcelanie o złoconych brzegach. - Boże mój - ubolewała dalej -jakże nędznie żyją tacy ludzie! ? ???? et tego nie czują. Życzysz sobie czego, mój aniele? - rzekła, zbliżając się do łóżka, na którym chora nagle się poruszyła. Henrieta uniosła powoli głowę i pałającym wzrokiem powiodła dokoła. Po chwili znów zamknęła oczy, ale widocznie powracała do sił, bo próbowała swą rękę wyrwać z dłoni babki. - Uparta jak zawsze - westchnęła prezydentowa i usiadł na krześle przy łóżku. Pan konsyliarz Bar nie kazał długo na siebie czekać, ale minę miał mocno skonsternowaną. Nie mógł zrozumieć, skąd się wzięła jego stara przyjaciółka w tym skromnym domku. Trzeba mu było wszystko opowiedzieć od początku. - Fatalnie, bardzo fatalnie! - rzekł potrząsając głową i podchodząc do łóżka. Przyglądał się chorej 116 ?pY7,Qz chwilę, a potem zaczął ją opukiwać. Czynił to bardzo ostrożnie, ale Henrieta jęknęła parę razy. Doktor stal przy nim w milczeniu z założonymi na piersiach rękami. Powieki mu nawet nie drgnęły, tylko przy pierwszym jęku Henriety zmarszczył niechętnie brwi. W tak posuniętym stadium choroby szczegółowe badanie było najzupełniej zbędne. - Czy mógłbym podzielić się z panem mymi obserwacjami, panie konsyliarzu? - zapytał spokojnym, ale stanowczym głosem. Widać było, że chce położyć kres męczeniu pacjentki. Stary lekarz rzucił na niego spojrzenie z ukosa. -Pozwólcie, kolego, że się sam przekonam - odrzekł chłodno i dalej prowadził badanie. - Tak, a teraz jestem do pańskiej dyspozycji - rzeki po kilku minutach. Odszedł od łóżka i na skinienie Brucka przeszedł z nim do sąsiedniego pokoju. Leciwie wyszedł, Henrieta otworzyła oczy. Na twarz jej wystąpiły leciutkie wypieki wzburzenia. Zażądała z gniewem, żeby przyszedł do niej doktor Bruck. Prezydentowa nie umiała opanować swego oburzenia na „bezgraniczny upór" wnuczki. Przeszła jednak cło gabinetu Brucka, żeby uczynić zadość życzeniu chorej. Nie przyszła bynajmniej za wcześnie, jak się tego obawiała. Pan konsyliarz nie chciał się z Bruckiem naradzać. Siedział przy biurku i wypisywał receptę. Doktor Bruck opuścił pokój, a pani prezyden- 117 towa usiadła obok swego przjrjaciela, żeby usłyszeć od niego wyrok. Mówił tonem dość zjadliwym i niechętnym o zupełnie nieodpowiedniej kuracji i wyraził żal, że dopiero w momentach prawdziwego niebezpieczeństwa rodzina zwraca się do „osób kompetentnych". Babunia, powinna była od dawna przełamać bezsensowny opór wnuczki i zasięgnąć rady starego lekarza, który zna ją od dziecka. W takich wypadkach względy okazane narzeczonemu Flory były wręcz niesumiennością wobec pacjentki. - Przede wszystkim musimy się zająć, droga pani, przeniesieniem pacjentki cło jej własnego, wygodnego i eleganckiego pokoiku. Będzie się lepiej czuła w znanym sobie otoczeniu. Poza tym wydam pewne zalecenia, które ściśle muszą być spełniane, co tu, jak przewiduję, nie zostanie uczynione należycie. Zanurzjd pióro w kałamarzu. W tej chwili wzrok jego padł na elegancką szkatułeczkę, stojącą wśród książek i papierów. Musiała dopiero co dotrzeć z poczty. Opakowanie leżało jeszcze przy niej. Nigdy dotąd pani prezydentowa nie widziała na kwitnącym obliczu swego zaufanego przyjaciela takiego wyrazu zdumienia, wręcz osłupienia, jak w tej właśnie chwili. Pióro wypadło konsyliarzowi z ręki. - Wielki Boże, toż to order Książąt B. - rzekł i stuknął w szkatułkę. - Skąd się wziął w tym zapadłym kącie? 118 - Dziwna rzecz! - szepnęła prezydentowa zdumiona. - Nic o żadnym orderze nie słyszałam, nawet nie wiedziałam, że taki order istnieje. - W to wierzę - odparł konsyliarz. - Tak rzadko bywa nadawany! - Może pochodzi z ostatniej wojny - zauważyła prezydentowa. - Cóż znowu! - zawołał konsyliarz. - Po pierwsze, order bywa nadawany za zasługi wyświadczone domowi książęcemu, a po drugie, chciałbym widzieć takiego, który trzymałby takie odznaczenie przez tyle lat w ukryciu! Żebym tylko znał przj^czynę... przyczynę! Tego właśnie orderu - dodał po chwili -pożąda wielu. Niejedna wysoko postawiona osoba ubiegała się o niego na próżno, a tu leży sobie na biurku, jakby był rzeczą bez znaczenia. I temu człowiekowi, temu ignorantowi, który się tak zbla-mował przez swą nieumiejętność... pardon, droga pani prezydentowo, że się tak wyrażam o nim, jemu to dali i nikt nie wie za co! Zerwał się i wielkimi krokami przemierzał pokój. Prezydentowa spoglądała na niego bezradnie. - Myślę, że musiał to otrzymać za działalność lekarską - rzekła wreszcie niepewnym głosem. - Ale skąd Bruckowi do dworu książąt B. ? Konsyliarz wybuchnął głośnym śmiechem. Był to jednak śmiech wymuszony. -Ależ to wykluczone, łaskawa pani. Chyba świat by się przewrócił do góry nogami, gdyby nieucy, ignoranci mieli zbierać laury 119 należne ludziom poważnej pracj^ i wielkiej zasługi. Nie, w to nie uwierzę! Zasiadł znów przy biurku i wypisał do końca receptę. Palce mu drżały, jakby etui obok paliło go swą bliskością. - 0 jedno tylko proszę, łaskawa pani - rzeki. -Niech się pani postara zasięgnąć informacji w tej sprawie, zanim Bruck zdąży wszcząć hałas co do tego, wątpliwej wartości, wyróżnienia. Lepiej zawczasu być przygotowanym na wszelkie ewentualności. Prez3^dentowa w pierwszej chwili nic nie odpowiedziała. Przyglądała mu się z przejęciem, póki kreślił kręte, tajemnicze hieroglify na papierze, i pomyślała sobie, że jej zacny przyjaciel dziwnie się jakoś postarzał w jednej chwili. Jego rysy wyrażały rozdrażnienie, przygnębienie, były tak pełne ponurej zgryźliwości, że zlękła się o zdrowie kon-syliarza. Czyżby miała nagłe utracić wiernego przyjaciela? Nie myślała zresztą nawet o śmierci, tylko o tym, że mógłby przejść na emeryturę, tracąc znaczenie u dworu... Ale skądże? Zazwyczaj przez swoje stosunki z góry mogła przeczuć, kiedy zagraża upadek jakiejś wielkości u dworu, a co do niego, nie było dotychczas ani cienia powodu do podobnych przypuszczeń. - Ależ kochany konsyliarzu - zaczęła - któż panu powiedział, że ten order przeznaczony jest dla doktora Brucka? - rzekła tonem światowej damy. - Ja 120 w to nie wierzę. Zresztą niech będzie jak chce, w naszej rezydencji na nic mu się to nie przyda. Tu on się nie liczy. Jednakże dowiem się o wszystkim, choćby dlatego, żeby pana uspokoić. Konsjdiarz wstał i podał prezydentowej receptę. Do pokoju weszła ciotka pastorowa. Podeszła do biurka, od którego odchodzili goście i zamknęła pudełeczko z orderem. Chętnie byłby konsyliarz rzucił jakąś żartobliwą uwagę, żeby w ten sposób wyciągnąć od starej clam}^ wyjaśnienie na temat niepokojącej go sprawy, ale coś w spojrzeniu jej poważnych oczu odebrało nm śmiałość. Henrieta siedziała na łóżku, wysoko wsparta o poduszki i rozglądała się dokoła błyszczącymi oczyma. Miała silną gorączkę. O przeniesieniu jej do pałacu nie mogło być mowy, mimo szczerego życzenia prezydentowej. Musiała zadowolić się przysłaniem panny służącej z pałacu oraz wszystkiego, co chorej mogłoby zapewnić komfort. Prośba Kasi, żeby jej było wolno czuwać przy Henriecie, została odrzucona, nie tyle przez prezydentowa i konsyliarza, ile przez doktora Brucka. Kasi stanęły łzy w oczach na jego zapewnienia, że opieka panny służącej pod jego nadzorem wystarczy najzupełniej. Postanowiono jednak, że Flora i Kasia pozostaną przy chorej aż do dziesiątej i że Naneta przyjdzie je zwolnić z dyżuru o tej porze. 121 Flora otuliła się w sfinksowe milczenie. Prze czuwała, tak jak prezydentowa, że jutro, jako rodzona siostra ciężko chorej i heroina straszliwego wypadku, stanie się centrum wszelkich rozmów we dworze i nie chciała, żeby Kasia jakimś niebacznym zaprzeczeniem podkopała wiarygodność jej zeznań; wolała więc nic nie mówić. XII Ogniste blaski zachodu gasły z wolna. Purpura słoneczna bladła w pokoju chorej i kładła się ostatnim blaskiem na młodej damie u okna. Flora wyglądała w tej chwili niby piękny demon w ognistych blaskach gasnącego dnia. Chora stawała się coraz bardziej niespokojna. Skubała i gładziła zieloną, jedwabną kołdrę, którą jej nadesłano z pałacu. - Arszenik jest w zielonj^m kolorze - powiedziała. - Zabierzcie to ode mnie. Kasia otuliła ją wełnianą kołdrą pastorowej, obleczoną w olśniewająco białą powłokę z cienkiego płótna. Wygładziła dobrze fałdy kołdry dokoła chudej figurki tej, którą w lesie nazwano „karlicą". Piękne oczy chorej spoglądały nieprzytomnie. Powieki drgały szybko. Zacz3mało się majaczenie. - Teraz mi dobrze - mówiła, wyciągając się pod 123 chłodnym płótnem. - Ale nie wpuszczajcie tu więcej tej, która chce mnie zadusić zatrutjmi jedwabiem. Babka jest fałszywa, jak ci wszyscy, co się kręcą w iej salonach. Ona i ten stan7 truciciel, ta wielka 1 sława... Uderzę go, jak jeszcze raz ośmieli się mnie ] dotknąć swymi paluchami - syczała. Zerwała się nagle na posłaniu i pochwyciła Kasię za rękę. - Strzeż się, doktorze! - mówiła, unosząc palec do góry. - Strzeż siei jego, i babki. A ona... już wiesz, o kim mówię, ona, która pali papieros}^ i ujeżdża dzikie konie tobie na złość, ona jest najbardziej fałszywa ze wszystkich. - Pięknie dziękuję - zaśmiała się Flora i oparła wygodniej o fotel. Lęk nieopisany ogarnął Kasię. Nie śmiała podnieść oczu na doktora, za którego ją brała Henrieta, a który stał u wezgłowia, przysłonięty po części parawanem. - Czy pamiętasz, jak przedtem było, doktorze? -mówiła dalej Henrieta. - Pamiętasz, jak kazała biegać lokajom w deszcz i zawieruchę do ciebie z listami? Po cztery, po pięć razy w jednym dniu? Pamiętasz, jak to wybiegała na twoje spotkanie, nieprzytomna z tęsknoty? Jak ci zarzucała ramiona na szyję, mocno, gorąco, jakby cię nigdy z objęć swych nie chciała wypuścić? Teraz zerwała się Flora na równe nogi. Twarz jej była szkarłatna, jakby czerwień promieni przylgnęła do jej policzków. 124 - Dajcie jej morfiiry! - szepnęła. - Przecież ona szaleje. Powinna spać. Doktor uśmiechnął się słysząc żądanie Floiy, tym uśmiechem, z jakim się pomija milczeniem bezsensowną zachciankę dziecka. Nie ruszył się z miejsca. Rumieniec, który przy ostatnich słowach Henriety zapłonął na jego śniadym obliczu, wnet zgasł również. Był znów spokojny i zimny, jak przedtem. Flora z gniewem padła z powrotem na fotel. Odwróciła głowę, udając, że się z wielkim zainteresowaniem przygląda czemuś na dworze. - Czy wtedy przypuszczałeś, doktorze, że się to zmieni tak prędko ? - mówiła dalej Henrieta i drugą rozpaloną dłonią objęła dłoń Kasi. W młodej dziewczynie zamierało serce. Chora mówiła o tym, o czym nikt do tej pory nie miał odwagi jasno powiedzieć. Pochyliła się nad majaczącą i chłodną dłoń położyła jej na czole. - Ach, jak dobrze, jak to chłodzi! - westchnęła Henrieta. - Ale czy pamiętasz, doktorze, jak Flora odepchnęła twą rękę, kiedy dotknąłeś mej zbolałej głowy? Była wówczas straszliwie zazdrosna... Na wpół stłumiony, drwiący śmiech zabrzmiał od okna. Henrieta go nie słyszała. Nie wiedziała, co się koło niej dzieje. - Spać mi nie daje niepokój o to, co się stanie -mówiła dalej. Splotła chude palce i przycisnęła przezroczyste dłonie do piersi. - Będziesz unikał 125 naszego domu, będziesz unikał nawet naszego imienia. Będziesz cierpiał, doktorze. Ach, cóż ją to obchodzi w bezgranicznej próżności, której nadaje miano ambicji? Chce zerwać z tobą za wszelką cenę! Kasia mimo woli wyciągnęła ręce ku chorej. - Nie kładź mi ręki na ustach, jak ten okropny chłopak w lesie! - jęknęła Henrieta. W tej chwili Flora podeszła do łóżka i szorstkim ruchem odsunęła młodszą siostrę. - Pozwól jej, niech się wygada! - rzekła nakazujące. - Tak, tak, będę mówiła - cieszyła się Henrieta jak dziecko, którego kaprys został spełnioiry. - Któż ci to powie, jeśli nie ja, doktorze? Któż cię przestrzeże? Miej oczy otwarte. Ona odleci od ciebie, jak dziki gołąb, ta piękna kobietka. Ona chce odzj^skać wolność... - Plecie, bo plecie, ale pewna prawda w tym jest -zauważyła Flora i podeszła o krok bliżej do doktora. - Ona ma słuszność. Nie mogę stać się dla ciebie tym, kim być przyrzekłam. Zwolnij mnie z danego ci słowa, Leonie! - mówiła błagalnym głosem i uniosła dłonie. Po raz pierwszy Kasia usłyszała, jak słodkie, uwodzicielskie tony ten glos potrafi przybierać. Oto więc padło decydujące słowo, dokoła którego od miesięcy wiły się małostkowe intrygi. Kasia myślała, że padnie ono jak grom na zdradzonego człowieka. Ale nie, stal spokojny i nieporuszony. Poważnym wzrokiem ogarnął w milczeniu pro- 126 szącą. Tylko blady był jak śmierć. Cofnął rękę, którą ona chciała uchwycić. - Nie miejsce tutaj na tego rodzaju wyjaśnienia -rzeki. - Ale pora teraz właśnie nadeszła - zawołała Flora. - Z innych ust usłyszałeś to, czego sama od miesięcy nie miałam odwagi powiedzieć... - Ponieważ jest to jawnym wiarolomstwem -odrzekł doktor. Zagryzła wargi. - Twarde to słowa i niesprawiedliwe. Nasz związek nie był jeszcze tak mocny. Zresztą, nikt inny miejsca w mym sercu nie zajął. Nie uśmiechaj się tak lekceważąco, Leonie! Bóg mi świadkiem, że nie myślę o żadnym innym mężczyźnie! - zawołała. - Ale winę zerwania przyjmę na siebie - dodała już spokojniej - abyśmy oboje nie stali się nieszczęśliwi na całe życie. - O moje szczęście czy nieszczęście nie troszcz się już! Ty nie możesz wiedzieć, w o,zym widzę swoje szczęście. Uważam tylko, że nie to się liczy, gdy chodzi o honor i uczciwe imię mężczyzny. A teraz prosiłbym cię, przez wzgląd na twoją chorą siostrę, żebyś dała spokój tej rozmowie. Odwrócił się i podszedł do okna. Flora podążyła za nim. - Henrieta nas nie słyszy - mówiła. Chora rzeczywiście opadła bezsilnie na poduszki i szeptała coś do siebie, jak dziecko, które sobie opowiada bajkę. W tej chwili jej uszy były zamknięte na świat zewnętrzny. 127 - Czekam twej decyzji - mówiła dalej Flora znużonym, zgnębionym głosem. - Muszę usłyszeć rozstrzygające słowo. Czemu zwlekać ciągle, czemu odkładać to, co przeciąć można jednym postanowieniem? - Mówiąc to bawiła się pierścionkiem zaręczynowym, przekręcając go sobie na palcu. Doktor Bruck spojrzał na nią przez ramię. I znów Kasi przyszło na myśl, jak bardzo młodzieńczo wygląda doktor, mimo męskiej sylwetki. Jego usta miał}' czysty, szlachetny zarys, jego uśmiech, jego spojrzenie - wsz3*stko promieniało młodzieńczością. Teraz spojrzał ze smutkiem na piękną damę, której głowa, pokryta jasnymi puklami, sięgała mu zaledwie do ramienia. - A co zamierzasz czynić dalej ? - spytał nagle, aż Flora cofnęła się mimo woli. - I ty pytasz? - zawołała, przesuwając ręką po czole, jakby sama jeszcze szukała odpowiedzi. -Czyż nie widzisz, że cała dusza moja rwie się do swobody, do pracy autorskiej? Czyż mogłabym się jej poświęcić, gdybym przyjęła na siebie obowiązki żony? Przenigdy! - Dziwna rzecz, że tak gwałtowne pragnienie zbudziło się w tobie dopiero w ostatnich miesiącach, dopiero kiedy... - Kiedjr ukończyłam dwadzieścia dziewięć lat, chcesz powiedzieć! - przerwała mu Flora, a twarz jej pociemniała. - Tłumacz to sobie, jak ci wygodnie, połóż to na karb naturjr kobiecej, która długo 128 musi się wahać i błądzić, zanim trafi na właściwą drogę. - Tak pewna jesteś, że to dla ciebie właściwa droga? - Jestem pewna tego, jak igła magnetyczna zmierzająca w kierunku bieguna. Odszedł od niej w milczeniu, wziął lekarstwo ze stolika i zbliżył się do chorej. Miała je przyjąć o tej porze, ale usnęła właśnie, trzymając oburącz dłoń Kasi. Młodej dziewczynie wydało się, że doktor porusza się automatycznie, że z truciem panuje nad ruchami rąk. Na nią nie spojrzał. Zapewne musiało mu być niewymownie przykro, że ta okropna scena miała w niej świadka. Ale czyż ona umyślnie tu została? Parokrotnie chciała wysunąć rękę z uścisku chorej, ale przy każdej takiej próbie Henrieta otwierała oczy pełne przerażenia. Doktor usiłował zmierzyć puls drzemiącej. Głębokie westchnienie uniosło jego pierś, gdy się odwracał, żeby odstawić butelkę z lekarstwem. Flora tymczasem niecierpliwymi krokami przemierzała pokój tam i z powrotem. - Źle uczyniłam, że tak szczerze przyznałam się do swych uczuć - zaczęła mówić, podchodząc do doktora. P^ozdrażniła ją jego obojętność, spokój, z jakim w chwili tak decydującej rozmowy myślał o swych obowiązkach lekarskich. 129 - Wiem, że gardzisz twórczością kobiecą i nale-iysz do gromady niepoprawnych egoistów, którzy za nic nie chcą pozwolić, żeby kobieta stanęła w swej pracy na własnych nogach. - Nie jestem przeciwnikiem tego. jeśli któraś potrafi to czynić - rzekł doktor. Drobną dłoń zaciśniętą w pięść położyła na stole. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała. Lekki rumieniec przebiegł przez jego Warz. Należał zapewne do tych przewrażliwionych natur, dla których torturą jest ostra wymiana zdań. - Chciałem przez to powiedzieć - odrzekł spokojnie, tonem opanowanym - że ta samodzielność, do jakiej uważam kobietę najzupełniej uprawnioną, jeśli przez to nie sprzeniewierza się ważniejszym obowiązkom rodzinnym, że ta samodzielność wymaga silnej, wytrwałej woli, konsekwentnego wykluczenia niewieścich próżnostek, a przede wszystkim prawdziwych zdolności, prawdziwego talentu... - I tych właściwości mi odmawiasz? - Czytałem twoje artykuły o ruchu emancypacyjnym i o kwestii robotniczej - odpowiedział lekarz, a głos jego, zazwyczaj łagodny i umiarkowany, miał dziwnie suche brzmienie. - A skąd wiesz, że artykuły zostały napisane przeze mnie? - spytała Flora niepewnie, a policzki jej pałały. - Przecież pisuję pod pseudonimem. - Tak, ale ten pseudonim znany był w kołach 130 twoich znajomych długo przed ukazaniem się artykułów w druku. Odwróciła -wzrok zawstydzony i zmieszany. -Jeśli ci się tak nie podobały, czemu mi nigdy o tym nie powiedziałeś? - Czy liczyłabyś się z moim zdaniem i odłożyła pióro ? - Przenigdy! - A więc wolałem zaczekać, aż staniemy się małżonkami. Jest rzeczą naturalną, że rozumna żona idzie ręka w rękę z mężem, nie wypowiada publicznie poglądów jemu przeciwnych, chyba że byłaby potężną indywidualnością, prawdziwie wybitnym talentem... - Którym ja oczywiście nie jestem - przerwała mu z rozgoryczeniem. - Nie, Floro, nie jesteś. Posiadasz pewne zdolności, pewien, że tak powiem, esprit, ale nie widzę w tobie twórczego talentu - odrzekł doktor potrząsając głową, a jego głos znów brzmiał łagodnie, jak zawsze. Przez chwilę milczała wobec tak niespodziewanego wyroku, uderzona szczerością słów, ale wnet uniosła ramiona w górę z porywem triumfu. - Bogu niech będą dzięki! Oto więc odpada ostatni wzgląd, ostatnia wątpliwość. Stałabym się niewolnicą, nieszczęśliwą, podeptaną istotą, której wydarto z duszy ostatnią iskrę poezji, aby... zapalić ogień pod kuchnią. 131 Chyba mówiła za głośno. Chora, która dotychczas, ukołysana monotonnym brzmieniem głosów, drzemała cicho, teraz drgnęła i szeroko otwartymi oczyma rozglądała się dookoła. Zatroskam' doktor pońpieszyl do jej łóżka, poda! lekarstwo i położył dłoń na jej czole. Pod tym dotknięciem zamknęły się przerażone oczy. Gdybyż tylko wiedziała, jaką burzę rozpętała nad głową tego nieszczęśliwego człowieka, ona, która oddałaby wszystko, żeby nie dopuścić do zerwania zaręczyn. - Muszę cię prosić bardzo poważnie, żebyś nie przeszkadzała dalej chorej - przemówił doktor, zwracając się w stronę Flory, po czj-m znów pochylił się nad łóżkiem. - Nie mam nic więcej do powiedzenia - odrzekła Flora ze śmiechem, który zabrzmiał jakoś dziwnie nienaturalnie, i sięgnęła po rękawiczki. - Skończyliśmy z sobą. Powinieneś sam to zrozumieć. Obraziłeś mnie twymi bezwzględnymi słowami. Jestem wolna. - Dlatego, że odmawiam ci talentu, który w siebie wmówiłaś? - spytał, z nadludzkim wysiłkiem starając się opanować brzmienie głosu. Teraz nim owładnęło oburzenie. Wszystko, co się w nim wydawało młodzieńcze - łagodne, szczere wejrzenie, ruchy pełne skromności, jego zwykła cierpliwość, - zniknęło. Stał przed nią człowiek dojrzały, zagniewany, surowy. 132 - Pytam, o czyją rękę się starałem? Czy o rękę Flory Mangold, czy o rękę literatki? Dla mnie istnieje tylko Flora i ta dobrze wiedziała, że chcę w niej widzieć swoją żonę, a nie błędny ognik, uganiający się po świecie za czczym mamidlem sławy. Tak, wiedziałaś. Sama przysięgałaś, że tym pragniesz stać się dla mnie. Chciałaś w lekkonryślnym porywie coś więcej ponad to uczynić, chciałaś zabrać się do garnków, czego przecież nie wymagałbym od ciebie, ceniąc w kobiecie nacie wszystko czynnik duchowy, spodziewając się znaleźć w tobie rozumiejącą mnie, wspólnie ze mną czującą towarzyszkę życia, którą uwielbiałbym i z której byłbym dumny. Westchnął głęboko. Ani na chwilę nie odwrócił karcącego wzroku od pięknej panny, która usiłowała nadal zachować postawę wyzywającej, obojętnej damy. - Zmianę w tobie obserwowałem od pierwszego niechętnego słówka aż do dzisiejszej rozmowy. Krok za krokiem - mówił dalej. - Jesteś tak niesłychanie uległa własnym niewieścim słabostkom, którymi są próżność, pycha, kapryśne usposobienie, a jednak chcesz grać rolę mocnej duchem. Chcesz zabierać głos w sprawie emancypacji kobiet. Chcesz stać się przedstawicielką tj^ch, które dzięki sile swej woli, energii, konsekwentnej wytrwałości wywalczyć chcą zrównanie praw z mężczyznami. Skąd ty w tym wszystkim? Bo co ja o tym myślę, co czuję, czy będę szczęśliwy, czy też nieszczęśliwy bez 133 granic, to nie gra w tej chwili żadnej roli. Daliśmy sobie uroczyście słowo i ono nie przestało nas obowiązywać. - Zamilkł na chwilę. - Mówią, że nieraz igrałaś w sposób okrutny sercami mężczyzn -dorzucił - że wystawiałaś oszukanych przez siebie na pośmiewisko i przedmiot politowania swemu światu. Mnie nie uda ci się postawić pod tym pręgierzem, bądź pewna! - Tak - dodał ze wzrastającym uniesieniem. - Nie jesteś wolna, nie zwalniam cię z danego słowa! Czy chcesz stać się wiarołomna, czy nie, to już twoja rzecz. Co cło mnie, dotrzymam słowa. - Hańba ci! - zawołała, nie posiadając się z oburzenia. - Chciałbyś może przemocą powlec mnie do ołtarza, choć cię zapewniam, że od dawna przestałam cię kochać? Gdy ci powiem, że w tej chwili, tak jak tu przed tobą stoję, tylko z trudem przezwyciężam palącą ku tobie nienawiść? Prz}^ tych okropnych słowach Kasia wstała. Udało się jej wreszcie oswobodzić dłoń z uścisku chorej. Nie patrząc na nikogo wybiegła z pokoju. Nie miała sił spojrzeć w oczy tych dwojga, którzy w jej obecności stoczyli ów straszliwy pojedynek, nie mogła znieść widoku człowieka, który, jak się jej zdawało, otrzymał cios śmiertelny w samo serce. XIII W sieni panował półmrok, tylko z kuchni, gdzie padały ostanie promienie zachodu, czerwony blask kładł się na kamienną posadzkę. Ciotka pastorowa stała przy oknie i zmywała naczjmia po herbacie. Kucharka, którą przyjęła do siebie z powrotem, miała przybyć dopiero nazajutrz i wszystkie obowiązki domowe spoczywały jeszcze na barkach niemłodej damy. Skinęła głową Kasi z serdecznym uśmiechem. Ani cienia pojęcia nie miała o tym, co się wydarzyło przed chwilą za tamtymi drzwiami. Żadne przeczucia tego dramatu nie mąciły spokoju jej łagodnej, tkliwej duszy. Kasię na tę myśl przebiegł niemiły dreszcz. Spiesznie podążyła ku drzwiom wyjściowym i szybko przebiegła ogród. Chłodno się teraz zrobiło na dworze, a Kasia miała na sobie tylko jedwabną suknię. Ale nie czuła 135 chłodu; krew pulsowała jej w żyłach, miała wypieki na twarz, oczy płonęły suchym, gorączkowym żarem. Okropną chwilę przeżyła. A ta. która rozpętała ową walkę, była przecież jej siostrą. Ta próżna, lekkomyślna, kłamliwa dziewczyna, która igrając związała się w tak poważny sposób z ufającym jej człowiekiem, żeby potem za l^ida kaprysem, za lada złym humorem rozerwać ten węzeł, niby nikłą pajęczynę. Kasia przystanęła na moście. Wsparła się o zmurszałą barierę i utkwiła wzrok w ciemnych falach. Tłoczyły się i szumiały pod jej stopami, walczyły z każdym kamieniem spoczywaj ącj^m na dnie, z każdjan korzeniem czepiającym się mocnymi ramionami ziemi. Wszystko podkopywały, wszystko rade by unieść w swym pędzie. A tam, w górze, blady sierp księżyca trwał spokojnie, odbijając się w mętnej toni. Zdawało się, że czuwa już od wieków. Czy tak trwa miłość w sercu ludzkim? Pozostaje niewzruszona wśród najbardziej szalonych walk, a blednie wtedy, gdy jej ideał rozsypie „ się w gruzy?... Zawróciła w stronę ogrodu. Zapadł zmierzch. Las, który był niemym świadkiem tragicznej sceny, rozpościera! się niby całun żałobny na wzgórzach. Zalękniona Kasia spojrzała w stronę okna gościnnego pokoju. Przyćmiony blask nocnej lampki oświetlał okna. Walka jeszcze się nie skończyła. W 136 jednym z okien dostrzegła doktora. Ruchem ręki nakazywał milczenie. Flora stała w półmroku. Tylko część jej twarzy była oświetlona, a złocisty odblask lampy padał na jasne loki. Cóż takiego znów powiedziała? Kasia czuła, że zęby zaczynają jej szczękać ze zdenerwowania. Ogarnęło ją rozgoryczenie. Może należałoby wejść i wypowiedzieć tej niegodziwej całą swą gorycz, całą wzgardę wobec jej postępowania. Cóż za myśl ? Co by on powiedział na to wtrącanie się osoby trzeciej w ich sprawy? Może spojrzy na nią bym chlodnjmi wzrokiem, jak wtedy, gdy odrzucił jej niebieskie kwiatki. Pod ziemię wolałaby się raczej schować. Odeszła szybko od okien. I nagle, mimo jej zdrowego, słonecznego ducha i mocnych nerwów, ogarnął ją dziwny lęk. Lęk przed samotnością. Przez okna kuchni dostrzegła ciotkę pastorową, obierającą ziemniaki na jutrzejszy obiad. Jakiż kontrast stanowiła ta postać z dramatyczną sceną w pokoju chorej! Ale przecież Kasia, z gorączkowym niepokojem w sercu, nie ma prawa mącić tej ciszy. Nie potrafi ukryć przed tą kochaną staruszką swego zdenerwowania. Cicho, na palcach, przeszła Kasia przez sień i skręciła do pokoju ciotki pastorowej.' Tu spróbuje dojść do siebie, odzyskać panowanie nad sobą, w tym cichym pokoiku, pełnym zapachu kwiecia. Na próżno! Ani chwili spokoju nie dawały jej 137 słowa Henriety, że Bruck nie przeżyje bólu zerwania. Henrieta znała go lepiej, widziała ich wielką miłość z pierwszego okresu narzeczeństwa. wiedziała zapewne, co mówi. Ciotka pastorowa weszła do pokoju, zamknęła okiennice, poprawiła ogień na kominku i wyszła. Nie zauważyła Kasi, siedzącej w kąciku, za wielkimi oleandrami. Ledwie odeszła, zabrzmiały w sieni kroki. Doktor stanął w progu i z głębokim westchnieniem przesunął ręką po czole, Ani się domyślał, że tuż obok, tak blisko, młode serce bije dzikim, niespokojnym tętnem. Co czul, co myślał? Czy złamany został jego mocny duch, czy szlachetne serce ogarnęła noc rozpaczy? Szybko przeszedł przez pokój i wszedł do gabinetu. Kasia wstała po cichu i przystanęła przy drzwiach. Widziała go stąd dobrze. Blask lampy oświetlał jego profil i Kasia zobaczyła, że na tym obliczu odbijały się jeszcze wszystkie ślady żywiołowej walki. Twarz mu pałała, powieki miał zaczerwienione, jak ktoś, kto znojną drogą szedł w południowym skwarze. Bo też znojna była jego droga, wśród gruzów własnych złudzeń i nadziei. Stojąc, skreślił parę słów na kartce papieru, którą włożył do koperty. Czynił to spiesznie, z gorączkowym podnieceniem. Adres również wypisał prędko. Czyj adres, czyje nazwisko? Czy w porze straszliwych rozstrzygnięć było jeszcze coś, o czym miał silę 138 myśleć? List ten mógł być przeznaczony jedynie dla Flory, ostatnie pożegnanie, a może miażdżący wyrok odchodzącego człowieka? Nalał wody z karafki do białej szklaneczki, w którą kiedyś Kasia wstawiła kwiaty. Potem otworzy! maleńką szafkę przy biurku, wyjął z niej jakiś flakonik, przyjrzał mu się pod światło i pięć bezbarwnych kropel wpuścił do szklanki. Do tej pory Kasia stała skamieniała, ze ściśniętym sercem, ale w tej chwili coś szalonego w niej się obudziło. Jak błyskawica rzuciła się ku niemu i kładąc mu dłoń na ramieniu, drugą ręką pochwyciła szklankę, którą już do ust podnosił i zmusiła go, żeby tajemniczy napój odstawił na stół. Nie była zdolna do wydobycia z siebie głosu. Cały jej niepokój, rozpacz, niewymowne współczucie malowały się w ciemnych oczach, szukających błagalnie jego wzroku. Cofnęła się nagle. Wielki Boże, co też uczyniła! Pod siłą tego poważnego, pytającego wzroku, którym ją zmierzył, gotowa była ze wstydu paść na kolana. Zakryła twarz dłońmi i jąkając coś niewyraźnie, wybuchnęła gorzkim płaczem. Zrozumiał wszystko. Pochwycił ze wzruszeniem obie jej dłonie. - Kasiu, droga Kasiu - mówił drżącym głosem, starając się zajrzeć w oczy zalane łzami. W tej chwili była obrazem młodości, czystej i bez 139 skazy, młodości w całym jej blasku gorących uczuć, z całym bezradnym onieśmieleniem. Łagodnie oswobodziła swe ręce i otarła oczy chusteczką. - Obraziłam pana ciężko, panie doktorze- rzekła. - Popełniłam nietakt, którego mi pan zapewne nigdy nie wybaczy. Och, Boże, jak mogłam wpaść na tak szalony pomysł, że pan... - Zagryzła usta, żeby przytłumić nerwowe drganie warg. -Niech mnie pan nie sądzi zbyt surowo - dodała stłumionym głosem. - To, co dziś przeżyłam, wystarczy lob j", żeby wprowadzić w zamęt najhartow-niejsze nerwy, a cóż dopiero nerwy takiej, jak ja, niemądrej dziewczyny. Nie patrzył prawe na nią. Nie chciał jej ranić swym wzrokiem. Spod spuszczonych powiek widział tylko prześliczne, drżące żalem, młodzieńcze usta. Uśmiech, pełen niewymownej słodyczy, ten uśmiech już jej znany, nagle rozjaśnił jego rysy. - Nie obraziła mnie pani - odparł łagodnie. -Jakże mógłbym źle sądzić panią, z jej czystą duszą? Nie wiem, jakie wytworzyła pani sobie pojęcie o moim charakterze, moich uczuciach i usposobieniu, żeby dojść cło takiego wniosku. Nie chcę tego roztrząsać. Błędowi pani zawdzięczam moment, którego na pewno nigdy nie zapomnę. A teraz proszę się uspokoić lub raczej proszę mi pozwolić, żebym spełnił swój obowiązek, jako lekarz. Podniósł szklankę i podał jej do wypicia. - Nie takiego spokoju, jaki pani miała na myśli, szukałem 140 w tym płynie. - Urwał i zamilkł na chwilę. - Dałem się unieść namiętności. Pozwoliłem sobie na porywczość, i to w dodatku przy łóżku chorej. Nie wybaczyłbym sobie tego nigdy, gdybym nie pamiętał, że i ja także, jak każdy człowiek, mam krew i nerwy, które walczą z siłą woli o lepsze. Kilka kropel tego płynu - wskazał na flakonik - wystarczy, żeby uspokoić wzburzenie. Wzięła podaną jej szklankę i wychyliła posłusznie. - A teraz chciałbym panią przeprosić, że musiała pani być świadkiem tak brzydkiej, denerwującej sceny, jak ta rozmowa w pokoju chorej - rzekł z powagą i smutkiem. - Jestem za to odpowiedzialny, bo przecież leżało w mej mocy parom»; w czas wypowiedzianymi słowami położyć kres dyskusji. Zaśmiał się śmiechem pełnym goryczy Daleki był od opanowania wzburzonej krwi. Kipiała w nim cło tej pory, a kapryśna istota, która zburzyła harmonijny spokój tej szlachetnej duszy spoglądała teraz z fotografii na ścianie. Stała tam w białej, fałdzistej szacie, jak Ifigenia, ze złożonymi dłońmi, z łagodną zadumą w oczach. Prawie na świętą wyglądała na zdjęciach ta demoniczna zwodnica. Wówczas zależało jej jeszcze na jego miłości, na jego uznaniu, wówczas pragnęła jeszcze stać się urzeczywistnieniem jego ideału, dobrą wróżką domowego ogniska „przyszłej gwizdy nauki", za jaką go uważała. 141 Nie byłaby wzorową żoną, gdyż szukała tjdko tła dla swej żądzy błyszczenia. Miałby dzięki niej świetny, tłumnie odwiedzany salon, ale nie mialbv domowego. ogniska, miałby w domu elegancką, światową damę, ale nie kochającą żonę, nie czującą i rozumiejącą go towarzyszkę życia. I o tym wiedział, nie był zaślepiony, a jednak nie chciał je zwolnić z danego słowa. Teraz, gdj' mu Flora z taką bezwzględnością rzuciła w twarz wyznanie swej nienawiści, może już został zerwany ten związek. Kasia nie wiedziała, co się działo po jej odejściu, pomyślała jednak, że nie wypada jej pozostawać nadal w tym pokoju, że należy stąd odejść czym prędzej. Doktor pochwycił chmurne spojrzenie rzucone na fotografię i zauważył jej zamiar odejścia. - Tak, niech pani wraca do domu - rzekł. - Panna służąca Henriety już przyszła i rozpoczęła dyżur. Stan chorej jest na tyle uspokajający, że może pani bez troski wrócić do pałacu. Pani prezydentowa bardzo prosiła panią na herbatę. Czuje się ogromie osamotniona, kazała to pani powiedzieć. Daję słowo lekarza, że może pani być spokojna o swą drogą chorą - dodał, widząc, że Kasia otwiera usta, żeby zaprotestować. - Ale niech mi pani wpierw poda rękę! Wyciągnęła ku niemu swą dłoń. Zatrzymał ją w uścisku. - A więc cokolwiek pani o mnie powiedzą, niech się pani nie da skusić i nie wydaje na mnie 142 wyroku. Ona już za parę dni - nie wymówił imienia, tylko rzucił okiem w stronę fotografii Flory - zmieni zdanie i dlatego czuję się obowiązany wytrwać przy swoim. Nie mogą brać na siebie zarzutu, że się starałem wykorzystać... odpowiednią chwilę, Podniosła na niego zdumione oczy. Nic nie rozumiała. Skinął głową z dziwną rezygnacją, jakby chciał powiedzieć: „Tak, tak właśnie jest", ale niczego nie wyjaśnił. Uścisnął lekko jej dłoń i puścił ją zaraz. - Dobranoc, dobranoc! - dorzucił i odwrócił się w stronę biurka, podczas gdy Kasia zmierzała ku drzwiom. Mimo woli odwróciła się jeszcze raz. Rzecz dziwna, zobaczjda, jak uniósł do ust pustą szklaneczkę... ale w tej samej chwili wypadła mu z ręki i rozbiła się na tysiączne kawałki. W pokoju chorej stała Flora gotowa do odejścia. Dygotała z nerwowego zniecierpliwienia. - Gdzieś się zasiedziała, Kasiu? - spytała gniewnie. - Babunia czeka. To będzie twoja wina, jeśli nam herbatę osłodzi docinkami. Kasia nic nie odpowiedziała. Włożyła przyniesioną jej z pałacu narzutkę, podeszła do łóżka, na którym spała Henrieta. Chora ocktychala spokojnie, ceglaste wypieki znikły z jej twarzy Kilkakrotnie ucałowała Kasia wąską, bladą rączkę, spoczywającą na kołdrze, i poszła za siostrą. W sieni paliła się mała lampka. Lokaj, który przyszedł z panną służącą i przyniósł różne rzeczy 143 potrzebne chorej, przechadzał się w oczekiwaniu tam i z powrotem. W tej właśnie chwili wszedł do sieni doktor i wręczył lokajowi list, który pisał przed chwilą, polecając mu odszukać pewnego lekarza, mieszkaj aceso w mieście, żeby go zawezwać na konsylium. Kasia zarumieniła się ze wstydu. I to miały być pożegnalne słowa odchodzącego człowieka? Flora przeszła obojętnie obok lekarza, jakbj* go nie widziała czj- też nie chciała mu przeszkadzać w wydawaniu instrukcji lokajowi, i zniknęła w ciemnościach ogrodu. Kasia jednak zajrzała jeszcze do kuchni, żeby się pożegnać z ciotką pastorową. Staruszka potrząsnęła głową w milczeniu, gdy zobacz3"ła, że „narzeczona" już opuściła dom i nawet jej przez drzwi nie powiedziała „dobranoc". Flora zatrzymała się u furtki, czekając, aż przebrzmią kroki oddalającego się lokaja. Światło lampy, zapalonej w sieni, padało na jej twarz. Jaki gniew malował się na niej, jakie rozczarowanie! Pogardliwym wzrokiem zmierzyła skromne domostwo. - Tak, tak, to byłoby coś w twoim guście, moja droga - zwróciła się do Kasi. - Chatka i dwoje serc kochających! - Zaśmiała się ironicznie. - Związać się z człowiekiem bez stanowiska, bez wpływów, skazać się na zamieszkanie w obrzydliwej ruderze, na odosobnienie, na życie ze skromnych dochodów, które mi przynosi kapitalik po ojcu! Dziękuję! 144 Nigdy jeszcze nie zaznałam takiego upokorzenia, jak tu, w tym nędznym domu! Daj Boże, żeby się stan zdrowia Henriety nie pogorszył. Nie mogłabym tu przyjść, aby ją pożegnać na zawsze. Nigdy noga moja nie postanie w tym domu. Tak, doprawdy, zostałam oszukana. W skórę sobie chciałabym dać za to, że się tak głupio wplątałam w jego sidła! Biegła jak szalona w stronę mostu. Światło księżyca padające srebrną smugą na wodę oświetliło jej bladą, gniewnie wykrzywioną twarz i rozwiane na wietrze jasne, krótkie loki. - Nie chce mi zwrócić swobody - mówiła przystając na środku mostu i zatrzymując Kasię. - Nie chce, mimo moich próśb! Byłaś świadkiem naszej rozmowy, słyszałaś, jakie decydujące słowa padły. Ten niegodziwy człowiek, jak nędzny kramarz, upiera się przy dotrzymaniu warunków umowy. Niech się cieszy mniemaniem, że słuszność jest po jego stronie. Ja od tej chwili jestem wolna! Przy tych słowach zdjęła z palca obrączkę zaręczynową i rzuciła ją w szumiące fale. - Floro, coś ty zrobiła! - zawołała Kasia i przechyliła się z wyciągniętymi rękoma przez balustradę, jakby chciała pochwycić obrączkę. Ale było za późno. Wpadła w fale. Flora biegła naprzód, jakby się most palił pod jej stopami. W duszy jej siostry zapanował dziwny zamęt. Zdrowy, jasny sąd, z którjrm podchodziła do ludzi i rzeczy, przy- 145 ćmił się nagle. Stanęła wobec zagadki, nie umiejąc przeniknąć, gdzie leży prawda, a gdzie kłamstwo, kto ma słuszność, a kto postępuje niesprawiedliwie. Czyż ta piękna istota obok niej, ten splot kaprysów, okrucieństwa, samowoli, ta próżna kokietka, nie zachow}'wała się tak. jakby to ona miała rację? A przecież to właśnie Flora podeptała dane słowo, podeptała uczucie szlachetnego człowieka, jak żwir, po którym przebiegała teraz szybkimi krokami. W przedpokoju pałacowym lokaj oznajmił obu siostrom, że pani prezydentowa ma gości. Przybyły do niej dwie damy z miasta. - Tym lepiej! - oświadczyła Flora, zwracając się do Kasi. - Nie jestem dziś w usposobieniu zabawiana babci rozmową. Zresztą, stara generałowa ma zawsze pełne kieszenie ploteczek i nowinek. Jesteśmy tam najzupełniej zbędne. Jednak, mimo tego oświadczenia, wstąpiła do salonu na chwilę. Kasia za to kazała przeprosić panią prezydentowa, wymawiając się bólem głowy. I faktycznie, w jej biednej, skołowanej głowie huczało i szumiało, w skroniach tętniło, jakb}^ w ciężkiej gorączce. xiv Nazajutrz w pałacu zapanowało ożywienie- Około północy racica zawiadomił telegraficznie domowników o swym przyjeździe, a w godzinę później był już u siebie. Przywiózł z sobą dwóch panów> dla których spiesznie przygotowano gościnne pokoje. Byli to potentaci finansowi, pragnący skorzVstać z krótkich odwiedzin w rezydencji, zebv pokonfe-rować z miejscowymi dygnitarzami. Radca zamówił na najbliższy ranek uroczyste śniadanie dla tych panów i gości z miasta. Kasia nie spała całą noc. Wrażenia ubiegłego dnia i niepokój o Henrietę nie dawały jej usnąć. Zdrzemnęła się dopiero nad ranem i ku swemu wielkiemu zmartwieniu zbudziła się. o-dy faź:był dzień. Dopiero o dziewiątej, a nie o szóstej; ja^ zamierzała, udała się do domu doktora,. Poranek wstał jasny i pogodny. Wichura nocna 147 przeszła w łagodny powiew wiosenny W powietrzu unosił się zapach kwiatów. Wzbierające pączki drzew coraz wyraźniej przebłyskiwafy zielenią. Ptaszki świergotały wesoło w gąszczu drzew rosnących dokoła domu doktora, a trawnik pełen był stokrotek i fiołków. Dom nad rzeką miał jakiś uroczysty wygląd. Na stoliku w sieni stał wielki bukiet gałęzi sosnowych, baziek i wiosennego kwiecia, w kuchni, posypanej ; świeżym, białym piaskiem, krzątała się żywo kucharka, a ciotka pastorowa pojawiła się w progu w ciemnobrązowej, jedwabnej sukni i w białym czepeczku koronkowym na jasnych włosach. Czj^żby tak się przystroiła na przyjęcie pięknej narzeczonej, która, jak się spodziewała, i dziś przybyć musi do swej siostry w odwiedziny? Dziwne wzruszenie malowało się na jej łagodnej twarzy. Oświadczyła Kasi, że chora spędziła noc doskonale i że atak się nie powtórzył. Kasia ucałowała jej rękę, a wted}^ stała się rzecz dziwna. Tak powściągliwa zazwyczaj staruszka objęła nagle dziewczynę ramionami i przycisnęła ją do serca, jak córkę. W milczeniu poszły obie do pokoju chorej. Henrieta siedziała wsparta o poduszki. Panna służąca właśnie upięła jej włosy i wkładała świeży czepeczek. Doktor dopiero przed godziną udał się na spoczynek. Wąska twarzj^czka chorej, o wystających koś- 148 ciach policzkowych i straszliwie podkrążonych oczach, miała starczy wygląd, ale oczy promieniały radością. Nie znajdowała słów na opisanie, jak troskliwie ją doktor pielęgnuje, jak doskonale czuje się w tym przemiłym pokoju, jak jej się przykro robi na samą myśl, że będzie musiała się stąd wyprowadzić. Prosiła Kasię, żeby wróciła do pałacu i przjuiiosła książkę, którą koniecznie musi dać pani pastorowej. Książka jest u Flory. Przy tej okazji szepnęła Kasi na ucho, żeby się Flora i babcia za często do niej nie fatygowały. Nie miała pojęcia o tym, jaka scena rozegrała się wczoraj u jej łóżka. Nie wiedziała, jaką burzę rozpętała w swoich majaczeniach. Kasia odeszła, przerażona wyniszczeniem chorej, jej woskową bladością i zapadłymi policzkami. Odszukała wszystkie drobiazgi, które Henrieta pragnęła mieć przy sobie, spakowała je i, jak tego grzeczność wymagała, poszła powiedzieć dzień dobry prezydentowej. Gdy przechodziła korytarzem, słyszała, jak jeden z lokai mówi do drugiego: - Oto znów z poczty odesłali te gryzmoły naszej panny. Już trzeci raz! - Jakie gryzmoły? - A napisane tu stoi: Kobiety. Jakieś romansidło, pewno. Widać, nikt nie chce tego drukować. Kasia minęła rozmawiających i zapukała do drzwi prezydentowej. Panna służąca oświadczyła, że u jej pani bawi 149 właśnie pewna dama, wobec czego Kasia udała się do Flory, żeby wziąć książkę, o którą prosiła Hen-rieta. Przykro jej było przekroczyć te progi. Serce biło mocno, gdy pukała do drzwi. Czuła, że straciła wszelką sympatię do swej pięknej siostry. Może Flora żywiła podobne uczucia, bo obrzuciła wchodzącą gniewnym spojrzeniem. Ale nie, ten gniew nie dotyczył jej, a właśnie owej paczki, którą zwrócono z poczty. Ze złością rzuciła odmowny list wydawcy. Takiego listu nie powinien nikt zobaczyć. To by dopiero się z niej śmiała złośliwa panna von Giese! Na prośbę Kasi, Flora sięgnęła po książkę i zdjęła ją z półki. - Henrieta nie będzie chyba tego sama czytała? - zauważyła chłodno. - Doktor nie pozwoliłby na to. Pani pastorowa będzie jej czytała na głos - odpowiedziała Kasia spokojnie. Drwiący uśmiech zaigrał na ustach pięknej panny. Uważała zapewne za wielki nietakt, że siostra śmie w jej obecności wspominać tych ludzi. Kasia wyszła, ale w chwili, gdy zamykała drzwi za sobą, natknęła się na radcę. Wyglądał kwitnąco i był bardzo ożywiony. - Stój, dziewczę miłe! - zawołał żartobliwie. -Niech ci się przyjrzę, czy jesteś cała i zdrowa. -Wskazał jej fotel, a sam siadł obok na krześle. - Teraz mów, ile jest prawdy w tym, co mi dziś rano opowiadał Antoni. Wczoraj wszyscy milczeli, 150 zapewne celowo, żeby mi nie psuć nocy. Na przyszłość wypraszam sobie tego rodzaju troskliwość. -Przesunął ręką po bujnych włosach. - Jestem wściekły! Co świat o mnie pomyśli! Henrieta leży śmiertelnie chora, a ja urządzam w swym domu przjrjęcie?! Czy to prawda? Taka niesłychana historia! Podobno napadła was gromada megier? - Nie na nas, tylko na mnie, Maurycy - rzekła wchodząc Flora. - Henrieta i Kasia tylko dlatego zostały w to wplątane, że były ze mną. - Ale, prawdę mówiąc, większą część winy za to wszystko, co się stało, muszę przypisać tobie, mój drogi. Przy pierwszych przebłyskach wrogości należało się inaczej zachować. Ale ty zawsze masz jakieś względy, zawsze się boisz komuś narazić. Jesteś nieopisanie słaby i miękki... - Tak, za słaby i za miękki dla was. Dla ciebie i babki - przerwał jej radca, blednąc z gniewu. - Ty szczególnie dopóty nie zaznałaś spokoju, dopóki nie cofnąłem słowa danego moim robotnikom. Bruck ma słuszność... - Proszę cię, oszczędź mi tego! - zawołała Flora. - Jeśli chcesz się powołać na jakiś autorytet, to już przynajmniej nie na ten. Radca wstał i spojrzał jej badawczo w oczy. -Cóż, zawsze ta sama wrogość, Floro? - Czy masz mnie za niemądrą, pozbawioną własnego sądu istotę, za pustą lalkę, która zmienia zdanie jak rękawiczki? - spytała Flora. 151 - No, nie. Ale czy to nie zuchwalstwo lekceważyć go wbrew uznaniu całego świata nauki?... - Cóż mnie obchodzi cały świat naukowy? Cha, cha! Cały świat naukowy! Co wspólnego ma świat naukowy z twoim protegowanym? Bądź łaskaw mi to wyjaśnić! Radca potrząsnął głową ze zdziwieniem. - Jak to, więc nie wiesz o niczym? Czy to możliwe? - O czymże znowu miałabym wiedzieć? - spytała marszcząc gniewnie brwi. W tej chwili otworzyły się drzwi i w progu stanęła prezydentowa. Miała na sobie jedwabny lila szlafroczek. Czy ten kolor sprawił, że twarz jej wydawała się żółta i stara? A może wzruszeniom wczorajszego dnia należało przypisać, że pani prezydentowa była dziś dziwnie poruszona? Radca pośpieszył do niej i ucałował jej dłoń. Twierdził, że już pół godziny temu chciał złożyć swe uszanowanie, ale nie udało mu się, bo słyszał, że pani von Berneck bawi właśnie u babuni. - Tak, zacna Berneckowa przyszła, żeby mi złożyć kondolencje z powodu nieszczęścia Henriety i okropnej napaści, na którą Flora została narażona - odrzekła prezydentowa. - Dziś czeka nas męczący dzień. Całe miasto jest poruszone tym wypadkiem i przyjaciele naszego domu nie posiadają się z oburzenia. Na pewno wszyscy się pokażą, żeby się przekonać, czy jeszcze żyjemy. Opadła na fotel; głos jej drżał, a ruchom brakło 152 zwykłej elastyczności, którą tak pięknie umiała zachować, mimo swych podeszłych lat. - Zresztą, miała Berneckowa i inny powód do odwiedzin, bodajże ważniejszy - dorzuciła po chwili. - Znam j ą doskonale. Jest jedną z tych, które zawsze lubią być pierwsze, gdy idzie o przyniesienie tak zwanej dobrej nowiny i ani pytają, czy zdradzają w ten sposób tajemnicę dworską. Wyobraźcie sobie, przyszła mi pod sekretem gratulować wielkiej łaski, która spadla na nasz dom. - Wstała i załamała ręce. - Boże mój, co za dylemat! Nie wiem doprawdy, czj^ mam się smucić, czy też radować. Rzecz to przygnębiająca, że na dworze, skąd dobry przykład na świat powinien płynąć, znów sprawdza się przysłowie o niewdzięczności panów i łasce, co na pstrym koniu jeździ. Jakże ofiarnie zacny Bar służył swoim władcom! A teraz pominięto go. Wierny sługa po prostu nie istnieje. Taki mądry człowiek, taki pełen sił... i mają mu dać emeryturę. - I tego gratuluje ci owa dama? - zawołała Flora z rozdrażnieniem. - Nie tego, oczywiście, moje dziecko - odparła prezydentowa. - Floro - dodała - a głos jej zabrzmiał mocniej. - Dziwne się rzeczy dzieją na tym świecie. Czy uwierzyłabyś w to przed godziną? Bruck zostanie radcą dworu i nadwornym lekarzem naszego księcia! - Głupie plotki! Też pomysł! Czego to jeszcze ci ludzie nie wykombinują! - zawołała Flora. - Radcą 153 dworu! Lekarzem nadwornym! I ty takich głupstw spokojnie słuchasz, babciu, i pozwalasz, żeby ci winszowano z tego powodu? - wybucłmęła głośnym śmiechem. - Cóż to, gazet nie czytacie? - zawołał radca załamując dłonie. - Nie wiecie nic, ale to nic o tym, co się na świecie dzieje, a co nas tak blisko dotyczy! Wszystkie pisma pełne są wzmianek o nadzwyczajnej operacji, której Bruck dokonał w L. W Berlinie tylko o tym teraz się mówi. Książę następca tronu, który obecnie studiuje w L., spadł z konia i tak niefortunnie rozbił sobie głowę, że żaden z lekarzy nie chciał się podj ąć operacji, nawet słynny profesor H. Ale on właśnie przypomniał sobie, że Bruck podczas ostatniej kampanii operował, ze zdumiewająco dobrym wynikiem, w podobnym przypadku. Zawezwano go więc telegraficznie... - Więc tu mowa o twoim Brucku, twoim protegowanym? - przerwała mu Flora. Usiłowała się roześmiać, ale usta nie chciały jej usłuchać, a twarz piękną i zuchwałą przyoblekła niezwykła bladość. - Tak, ten sam, mój Bruck, jak to teraz z dumą stwierdzam - odparł radca. Czuł się uszczęśliwiony, że sława Brucka znów zajaśniała wielkim blaskiem, mimo wypadku, który z powodu jego przemilczenia podkopał opinię młodego lekarza. Wprawdzie dawno już przestał czynić sobie wyrzuty dotyczące własnego tchórzostwa, ale jednak rad był, że los tak łaskawie zaopiekował się Bruckiem. 154 - Prócz tego - dodał - broszura, którą Leon opublikował niedawno, zyskała mu wielki rozgłos w świecie medycznym. Praca jego otwiera zupełnie nowe drogi w chirurgii. Nie można przeczyć; tego człowieka czeka wielka przyszłość! - Któż w to uwierzy! - powiedziała Flora dziwnie zgaszonym głosem. - Nie przekonasz mnie patetycznymi frazesami. Albo mamy do czynienia z przekręceniem nazwiska, albo... cała ta cudowna historia jest czyimś wymysłem. Ten upór wyczerpał wreszcie uprzejmą cierpliwość, jaką radca zwykł był okazywać damom. Tupnął gniewnie nogą i odwrócił się od nich. Prezydentowa nerwowo skubała pożółkłymi palcami haftowaną serwetę. Z niepokojem przyglądała się wnuczce. Dobrze rozumiała, co się dziać musi w jej duszy. Tyle razy złośliwie obmawiała i ośmieszała słynnego teraz człowieka. Była to żałosna porażka, ale w takich właśnie wypadkach prawdziwa dama powinna umieć się odpowiednio znaleźć. - Nic tu nie pomoże zaprzeczanie, Florciu -rzekła spokojnie. - I tak będziesz musiała w końcu uwierzyć. Książę von B. jest wujem księcia następcy tronu. Musiał się wielce ucieszyć z uratowania siostrzeńca, bo wczoraj widziałam order Książąt B. na biurku Brucka. - I mówisz mi o tym dopiero teraz, babciu? -zawołała Flora. - Czemu nie wczoraj jeszcze? Czemu przemilczałaś to przede mną? 155 - Przemilczałam? - spytała prezydentowa z takim gniewem, że głowa jej zatrzęsła się nerwowym drżeniem, jakie się widuje u zirytowanych starców. - Cóż za impertynencja! Nie widzę przyczyn, dla których miałabym coś podobnego trzymać przez tobą w tajemnicy. Chyba jedynie tę, że ostatnimi czasy nie można było przy tobie nawet wspomnieć imienia Bracka. - Myślałam, że moje postępowanie przypada ci do gustu, chore grand móre - drwiła Flora. - Nie sprzeciwiałam ci się, bo nie lubię awantur. Wyrażałaś się o nim gorzej niż najbardziej mu nieżyczliwi koledzy po fachu. Najlżejszy wysiłek stanięcia w jego obronie wywoływał tylko niemiłe sceny. Biedny Maurycy i ta nieszczęśliwa Henrieta także coś o tym mogą powiedzieć. A czyż to nie najlepszy dowód, jak przyjęłaś wiadomość przemawiającą na jego korzyść? Jakże głęboko podrażniona musiała być prezydentowa, jeśli zamiast przemilczeć błędy Flory, jak towarzyska pozj^cja nakazywała, jeszcze je sama podkreślała! Flora milczała. Stała przy oknie, odwrócona bokiem do obecnych. Szybkie oddechy unoszące jej pierś świadczyły, jaka walka toczy się w duszy. -Powiedz mi, kiedy miałam okazję cię o tym zawiadomić? - pytała dalej babka. - Może wczoraj, kiedy wpadłaś do mnie na chwilę, gdy miałam gości? Albo u doktora, gdzie ani minuty nie byłyśmy same 156 i gdzie ubogie mieszkanie narzeczonego wprawiło cię w zły humor? - Chyba ciebie, babciu, jeśli zechcesz sobie przypomnieć! Co do mnie, mocno przesadzasz! Kasia otworzyła szeroko uczciwe, szczere oczy, zdumiona, własnym uszom nie wierząc. Pamiętała dobrze słowa Flory o „nędznej ruderze". - Wiem, że z tobą trudno dojść do ładu. Choć tak udajesz prawdomówną, nikt się od ciebie prawdy nie doczeka - zauważyła cierpko prezydentowa. Kasia podeszła ku drzwiom, żeby opuścić pokój. Radca podążył za nią i pochwycił ją za ramię. -Taka blada jesteś, Kasiu, tak poważna i milcząca -powiedział. - Obawiam się, że znajdujesz się jeszcze pod wrażeniem wczorajszego wypadku, biedne dziecko - dodał tonem troskliwego opiekuna. - Kasia jest już od dość dawna blada i zadumana - zauważyła prezydentowa. - Wiem, czego jej brak. Tęskni za domem. Nie powinieneś się temu dziwić, drogi Maurycy. Kasia przywykła do cichego życia, do małomieszczańskiego otoczenia. Tam ją ubóstwiano. Bogata wychowaneczka jest osią domu swoich opiekunów. U nas tego nie znajdzie, mimo naszej najlepszej woli. Zbyt światowe życie prowadzimy. Towarzystwo, w którym się obracamy, jest zupełnie inne. Nie dziwię się, że czuje się u nas nieswojo. - Podeszła bliżej i pogłaskała młodą dziewczyną po twarzy. - Czy nie mam słuszności, moje dziecko? - spytała słodkim tonem. 157 - Przykro mi, że muszę zaprzeczyć, łaskawa pani - odrzekła Kasia spokojnie, uchylając głowę przed pieszczotą. - Nie ubóstwiano mnie tam bynajmniej i „złota rybka" nie jest tam osią wszystkiego - dodała ze śmiechem. - Biedna „złota rybka" odczuwa na każdym kroku cugle rozumnej wychowawczyni, a jeszcze bardziej teraz, odkąd się stałam bogata. A nie są mi znowu obce, jak pani sądzi, światowe znajomości i stosunki. Prezes ministrów von B. należy, między innymi, do nielicznego grona wybranych, bywających w domu moich opiekunów. Nasz salon jest wprawdzie za ciasny, żeby w nim było miejsce na rozstawienie stolików do kart, ale kilku profesorów akademii, przyjaciół doktora, miewa u nas ciekawe spotkania. Często też odwiedzają nas różne sławy muzyczne i nieraz słyszymy pierwszorzędną muz}^kę graną na moim skromnym pianinie. Młodzieńczy, wesoły uśmiech igrał na jej ustach, ale w głosie brzmiała nuta sarkazmu. Miała „wojowniczą żyłkę", jak sama o sobie mówiła. - Bogu dzięki - ciągnęła dalej - zostałam tak wychowana, że nie pozwoliłabym sobie na tęsknotę za domem, kiedy wiem, że jestem tutaj potrzebna. Nie przerażaj się Maurycy - rzekła, zwracając się do szwagra. - Pozwól mi tylko zostać tu, dopóki się zdrowie Henriety nie poprawi. -Boże mój, przecież tylko tego sobie życzę, żebyś pozostała jak najdłużej - zawołał radca z 158 zapałem, który nawet niedoświadczonej Kasi wydał się trochę dziwny. Prezydentowa wstała i zaczęła przeglądać jakiś album, leżący na stole. Zdawała się być tak zajęta przerzucaniem kartek, jakby nic innego nie widziała i nie słyszała. - Naturalnie, że możesz zostać, dopóki masz na to ochotę, moja droga Kasiu - odrzekła cicho, nie podnosząc oczu. - Tylko na miłość Boską, niechaj ten twój pobyt nie przybiera pozorów bolesnej ofia-ry. Naneta doskonale pielęgnuje chorą. Poleciłam również mojej pannie służącej, żeby ją zastępowała w razie potrzeby. Mogłabyś bez troski zostawić Henrietę ich opiece. - Nieważne są przyczyny, jeśli tylko Kasia chce u nas pozostać, droga babciu - przerwał jej Maurycy. - Zawsze będziemy jej radzi. Właśnie kazałem sprowadzić nowy fortepian, zobaczysz, Kasiu, jakie cacko! - Ależ Maurycy! - przerwała mu młoda dziewczyna. - Źle rozumiesz moje słowa. Drezno pozostanie dla mnie zawsze rodzinnym miastem. Pałac jest tylko chwilowym miejscem pobytu. Czy mam zapakować swój fortepian do walizki? -spytała z żartobliwym uśmiechem. - Mam nadzieję, że zmienisz wkrótce zdanie co do wyjazdu - rzeki Maurycy, spoglądając na nią znacząco. - Fortepian, skoro tylko nadejdzie, każę wstawić do twego pokoju... 159 Nie dokończył, bo w progu stanął lokaj i zameldował, że jacyś panowie czekają w gabinecie. Radca szybko pochwycił kapelusz, skłonił się wszystkim i chciał uścisnąć dłoń Kasi na pożegnanie, ale jej już nie było. Korzystając z odwróconej uwagi szwagra wymknęła się drugimi drzwiami z pokoju. Pan opiekun ze swymi tkliwymi spojrzeniami i uśmiechami wcale się jej nie podobał. Dziwnie duszna i obca wydawała się jej tutejsza atmosfera. Odetchnęła głęboko, gdy się znalazła w ogrodzie, podążając szybkim krokiem do domu doktora. XV Pokój chorej w domku nad rzeką przybrał znów dawny wygląd. Na gorące prośby Henriety po-usuwano wszelkie eleganckie sprzęty, przyniesione z pałacu. Stały teraz w sieni: zielone, atłasem kryte fotele, eleganckie parawaniki, porcelanowe przybory toaletowe. Za to u chorej ustawiono znów skromne krzesła, a na stole, obok klatki z jej ukochanymi kanarkami, w prostym glinianym wazonie pojawił się bukiet wiosennych kwiatów. Ptaszki fruwały swobodnie po pokoju, siadały na poręczy łóżka, dziobały okruszyny z chudej ręki chorej lub kołysały się na wiszącej u sufitu ampli. Po południu Kasia usiadła przy łożu chorej. Doktor został wezwany na audiencję do księcia, ciotka zaś oddaliła się, żeby się zająć sprawami 161 gospodarstwa. Po raz pierwszy po wypadku obie siostry zostały same w pokoju. Na bladej twarzyczce Henriety odzwierciedlał się istory blask płomiennej radości. Uniosła się na poduszkach. - A gdzie Flora? - spytała niespokojnym szeptem. - Wiesz - odrzekła Kasia - że babcia co godzinę przj^syła gońców. Twierdzi, jakoby podłoga paliła się pod jej nogami, żeby tu przyjść, a domu nie może opuścić z powodu nieustannych wizyt kondolencyjnych. - Ach, babcia! - westchnęła Henrieta - o niej nie ma co mówić. Pytam o Florę - Henrieta zacisnęła ręce przy t}^ch słowach i uniosła je porywczym ruchem. - Ach, Kasiu, jakaż odmiana w jego losach! Byleby tylko nie okazał się słaby i nie wstąpił do pałacu, wracając od księcia. Tutaj, na moich oczach, powinno nastąpić jego ponowne spotkanie z Florą, tutaj!... Ależ, odezwij się! - zawołała po chwili. - Masz chyba rybią krew w żyłach, że cię te wszystkie wydarzenia nie obchodzą. Tak, to prawda, mało znasz sytuację, ale chyba już dość długo byłaś świadkiem obrzydliwego postępowania Flory i jej niegodnych manipulacji, żeby doprowadzić do zerwania. Słyszałaś, jak bezlitośnie i niesłusznie potępiała tego człowieka. Choć tyle powinnaś mieć poczucia sprawiedliwości, żeby się cieszyć, że jej niegodziwość poniosła słuszną karę. Dziwnym błyskiem zajaśniały oczy Kasi. Na 162 pewno nie rybia krew tak ognistym rumieńcem zabarwiła jej twarz, czoło, a nawet szyję. Zapomniała przez chwilę w swym uniesieniu, że znajduje się u łoża chorej, że nie należy poruszać drażliwych tematów. - A gdy kara naprawdę ją dosięgnie, gdy Flora ze wstydem wyzna swój błąd, cóż za wartość będzie miało jej nawrócenie dla człowieka, którego tak niewybaczalnie obraziła? - spytała zdławionym głosem. - Flora, jak sama mówiłaś, okazywała mu niechęć na każdym kroku. Teraz, gdy łaska książęca na niego spłynęła, niepodobna, żeby ta niechęć nagle miała się przeistoczyć w miłość. - Czemu nie? U tak próżnej, pustej istoty, jaką jest Flora? - spytał Henrieta tonem gorzkiej pogardy. - A Bruck? - Zobaczysz. Przy pierwszym spotkaniu pominie milczeniem to, co było, jakby nigdy nic. - Potrząsając głową Henrieta zamknęła na chwilę oczy. - Tak, gdyby to nie była miłość, ta zagadka wiecznie nie rozwiązana! - mówiła szeptem, jakby sama do siebie. - A on ją kocha wciąż jeszcze, jak dawniej. Jakże inaczej można by sobie wytłumaczyć jego wytrwałość i cierpliwość. Otworzyła oczy. Głęboki ból, zmieszany z gorzką ironią, płonął w jej ciemnych źrenicach. - Gdyby nawet wiedział, że z jej pięknego oblicza spoglądają na niego oczy szatana, gdyby go nawet biła tymi 163 białymi rękoma, on gotów ją nadal kochać i całować jej ręce. Uśmiech, który ostrymi limami pobruździl jej wychudłą twarz, miał w sobie coś rozdzierającego. Usiłowała zataić swe uczucia. Skryła twarz w poduszkach. - A jednak dobrze się stanie, jeśli ona do niego powróci - dodała głosem już opanowairym. - On będzie szczęśliwy i dlatego należy uczynić wszystko, żeby czas jej zaślepienia poszedł w niepamięć. Kasia nic nie odpowiedziała. Chora oczekiwała z nieopisaną niecierpliwością chwili, gdy ubóstwiany człowiek odzyska swe szczęście. A co się stanie, jeśli Flora wcale nie przyjdzie, jeśli Henrieta będzie musiała się dowiedzieć, że niewierna narzeczona swym niewczesnym wybuchem położyła kres długiej męce niepewności, że pierwsza zerwała z niekochanym człowiekiem? Do pokoju weszła ciotka, niosąc rozkwitłą gałązkę jakiegoś krzewu o jasnozłocistym kwieciu. Prosiła, by jej wolno było zająć miejsce przy chorej, radziła, żeby Kasia przeszła się po ogrodzie, póki słońce pięknie świeci, bo widać po niej, że wczorajsze wzruszenia nie pozostały bez wpływu na jej zdrowie. Kasia usłuchała. Tak, słońce i powietrze to przyjaciele, którzy zawsze na nowo budzili w niej poczucie młodzieńczej siły, wracali oczom pogodę, a sercu radość. Ciotka miała rację: tak wiosenne, tak 164 ożywcze było powietrze, że wlewało się w żyły niczym balsam. Kasia wyszła do ogrodu, wsparła się o sztachety i wzrok jej pobiegł w dal, kędy nikła srebrzysta wstęga rzeki. A tam, nad drewutnią przy płocie, rozbrzmiewało radosne ćwierkanie. Pod dachem kręciły się ciemnogranatowe ptaszki o białych gardziołkach. Pierwsze jaskółki nadleciały. Ileż razy przyglądała się Kasia w dzieciństwie ich pracy, z tego samego miejsca! Zaczęła się przechadzać po starym sadzie. Trawa zieleniła się wszędzie, a tu i ówdzie, wśród zeszłorocznego listowia, dostrzegała przebłyski tego czarownego fioletu, od którego najbardziej stare, najbardziej ponure oko ludzkie zjaśnieć zdoła przebłyskiem radości. Kwitły pierwsze fiołki. Dorodna, wysoka panna schylała się po nie, jak to niegdyś zwykła czynić mała myszka z młyna... Ze zdziwieniem pomyślała, że jeszcze przed miesiącem, jako jedyna spadkobierczyni starego młynarza, ona była tu panią, że kapitalik, wpłacony przez doktora ze ten dom, spoczywa zapewne w kasie ogniotrwałej u radcy. Uczciwe, z trudem zdobyte grosze obok bogactw starego spekulanta zbożowego! Drgnęła i mimo woli rozsypała na trawę fiołki, które trzymała w ręku. Ogarnęło ją uczucie bezgranicznego wstydu i upokorzenia, jak wczoraj wobec rozgniewanego tłumu. Wtedy w pierwszym uniesieniu protestowała przeciw straszliwym oskarżeniom, które padły z ust 165 tych nieszczęśliw}^. Ilekroć jednak wspomniała brzydkie, zle oblicze młynarza, przypominała sobie słowa o tej biedocie, co to „jak te myszy piszczała z głodu". W niemej męce zacisnęła kurczowo dłonie. Nagle okropna wrzawa wyrwała ją z zadumy. Odwróciła głowę. Na podwórko w pobliżu drewutni wpadł pies. Kury, gdacząc wniebogłosy, rozpierzchły się na wszystkie strony. Pies uganiał się za jedną z nich, która widać specjalnie zasłużyła na jego niełaskę. Kasia podskoczyła u niemu. Pochwyciła go za obrożę i czym prędzej pociągnęła do budy, a czas już był, bo cały pęk piór z ogona nieszczęsnej ofiary posypał się na trawę. Pies bronił się, jak mógł, usiłował gryźć, ale na próżno. Kasia przyczepiła z powrotem łańcuch do obrożjr i odskoczyła szybko, a pies rzucał się ku niej i szarpał na uwięzi z wściekłym ujadaniem. Udało mu się pochwycić za skraj jej sukni i wydarł cały strzęp ostrymi zębami. - Ach, ty niegodziwcze! - pogroziła mu Kasia i uniosła suknię, żeby obejrzeć szkodę. Usłyszała szybkie kroki na moście i cofnęła się, bo poznała chód doktora. Miała nadzieję, że lekarz jej nie zauważy i pójdzie prosto do domu. Zastanawiała się, czy wraca z pałacu i w jakim jest nastroju. Dziś rano był milczący i zamyślony. Zapewne wczorajszym swoim miękkim i tak łagodnym „dobranoc" chciał na zawsze zamknąć ich znajomość. Ale doktor nie poszedł do domu. Podążał prosto 166 w stronę Kasi. Pogroził laską ujadającemu kundlowi, a ten nagle ucichł i zaczął do niego łasić. Doktor wziął kamień i wbił głębiej hak, przytrzymujący łańcuch. - Będę musiał go oddać - rzekł. - Jest czujny, ale zanadto zły, za dużo szkód wyrządza. Pani dała sobie z nim radę, jak widzę, ale obawiam się, że poczucie własnej siły czyni panią zbyt odważną. Mówił to głosem poważnym, prawie napominającym. Kasia zrozumiała, że musiał z daleka widzieć całe wydarzenie. - Niech pan tak nie sądzi - zaśmiała się wesoło. -Noszę w sobie sporą dozę tchórzliwości, jak każda inna dziewczyna. Obcych psów zazwyczaj boję się bardzo i schodzę im z drogi, ale trzeba sobie jakoś radzić w momentach krytycznych. Nie należy ulegać wrodzonym słabostkom, tylko zacisnąć zęby i robić, co należy, bez namysłu. Wtedy wywołuje się wrażenie okropnie odważnej osoby. Uśmiechnął się, nie patrząc na nią. Wydało się jej, że uśmiech ten wyraża niedowierzanie. - Myśli pan, że przesadzam? - spytała. - A czy pan wie, że dopiero niedawno oduczyłam się bać ciemności i duchów? - zaśmiała się znowu, a śliczne dołeczki zarysowały się na jej twarzy. - A więc wałczy pani z sobą i wykorzenia lęk'ze swej duszy? Jak się to stało, że skłonna była pani przypisać dojrzałemu mężczyźnie zamiar popełnienia tchórzliwego, niegodnego czynu? 167 Nagle zalała ją purpurowa fala rumieńca. - Wybaczył mi pan przecież mój wczorajszy błąd - rzekła dotknięta jego słowami... - Nie może być mowy o wybaczeniu, bo nic do wj^baczenia nie było - rzekł głosem łagodnym i stłumionym. - Chciałem tylko przez to powiedzieć, że na próżno szukam w pani źródła tej dziwnej pomyłki. Kasia spoglądała daleko przed siebie. Uśmiechała się, a twarz jej w koronie złotobrunatnych splotów jaśniała niemal dziecięcą świeżością. - Właściwie to Henrieta mnie tak nastraszyła... -zaczęła. - Henrieta jest chora. Wyczerpany system nerwowy sprawia, że biedaczka roi sobie różne straszne rzeczy. Pani jednak jest zdrowa i fizycznie, i duchowo. - Tak, zapewne, ale są rzeczy, co do których, przy niedoświadczeniu młodości, nie ma się odpowiedniej miary... - Jak na przykład miłość - rzekł i szybkim przelotnym spojrzeniem obrzucił młodą dziewczynę. - Tak - szepnęła. Pochylił głowę i w głębokim zamyśleniu jął uderzać laską o wielki blok kamienny, leżący na środku trawnika, naprzeciwko frontowych drzwi domu. Kamień ten w dzieciństwie służył Kasi jako stół, na którym rozkładała swe skarby: jagody, list- 168 ki i kamyki znalezione w ogrodzie. Kied}^ś stanowił postument jakiegoś posągu. Na górnej powierzchni widać było jeszcze fragment drobnej stopy. Położyła na nim rękę. - Zapewne była to jakaś nimfa czy też muza - mówiła. - Stała na jednej nóżce, z rękami uniesionymi nad głową. Z zarysu palców u nogi odbudowuję sobie z łatwością jej lekką postać. Może jej piękna twarz zwrócona była w stronę rzeki... Urwała, a doktor podniósł na nią oczy. - Tak -rzekł - praktyczni ludzie, którzy tu mieszkali, uważali za swój obowiązek obalenie tych posągów. Podobno kiedyś fragmenty ich poniewierały się wszędzie. Postaram się przywrócić ogrodowi jego dawny wygląd. Jest zdziczały, ale plan z łatwością da się odtworzyć. - Wtedy będzie tu bardzo ładnie, ale zatraci się cały urok przepięknego gąszczu drzew. Z gabinetu pana doktora... - W moim gabinecie zamieszka od października pewna prz}-jaciółka mojej ciotki - odpowiedział spokojnie. - Ja sam przenoszę się na jesieni do L. Spojrzała na niego ze zdumieniem i mimo woli załamała ręce. - Do L.? - spytała. - Mój Boże, chce pan ją opuścić? Cóż ona mówi na to?. - Flora? Pojedzie naturalnie ze mną - odrzekł z lodowatym chłodem, ale w oczach jego zapłonął jakiś ogień pełen gniewnej męki. - Myśli pani, że pozostawię tu jej piękną siostrę? Może pani być 169 spokojna. - Jak ostro brzmiał jego głos! Jak niezachwiana była jego pewność siebie! Kasia nie wiedziała, co odpowiedzieć. Całe szczęście, że w tej chwili pokrzywdzona kura postanowiła zaatakować swego wroga, łańcuchowego kundla. Kasia skorzystała z pretekstu, żeby przerwać niemiłą rozmowę i pobiegła odegnać zaperzoną mścicielkę. XVI Gd}- spojrzała znów na doktora, ujrzała, że stał jeszcze przy kamieniu, z głową zwróconą w stronę mostu. Na twarzy jego malowała się jakaś wewnętrzna walka. Wybiegła wzrokiem w tym samym kierunku i drgnęła. Oto szła w ich stronę jej piękna siostra, z gracją stąpając po drewnianym moście. Szła do jego domu, jakby się wczoraj nic nie stało. Jakże to było możliwe? Tak niewiele przecież godzin upłynęło od chwili, gdy z tego samego mostu wrzuciła w fale swój pierścionek zaręczynowy, gdy się zarzekła z uniesieniem, że jej noga nie postanie już więcej w tej „obrzydliwej ruderze"! Była ubrana na ciemno. Złote loki przesłaniał piękny szał z czarnej, kosztownej koronki, spływający z ramion rńby mroczne skrzydła anioła nocy. W ślad za nią kroczył radca, z respektem prowadząc pod rękę panią prezydentowa. Kasia 171 uśmiechnęła się na ten widok, ale nie ruszyła się z miejsca. Widziała, jak serdecznie witali się z doktorem, jak radca ucałował go, winszując nadzwyczajnych sukcesów, a pani prezj^dentowa uśmiechnęła się łaskawie. A Flora? Wyciągnęła do niego rękę, jak gdyby nigdy nic. Doktor ujął jej dłoń lekko i zaraz puścił. Jego twarz miała wyraz niezmąconego, kamiennego spokoju. Już wchodząc do ogrodu obrzuciła Flora złośliwym spojrzeniem przjfrodnią siostrę i rzekła coś do r&dGy. Teraz podeszła bliżej i Kasia dostrzegła w jej czach czające się wrogie błyski. - I cóż, Kasiu! - zawołała. - Wyglądasz, jakbyś się tu zadomowiła na dobre i miała u pasa wszystkie klucze i kluczyki od tego gospodarstwa. Kasia nie odpowiedziała. Nie mogła wydobyć głosu. - Bierzesz za złe Florze ten żarcik, kochanie? -spytał radca, spiesznie do niej podchodząc. - Możesz jej darować! Doprawdy, czarująca z ciebie młoda gosposia. Prześlicznie wyglądałaś tam, wśród tego drobiu. Poczekaj, będziesz jeszcze miała własne, wspaniałe gospodarstwo! Kasia podała rękę szwagrowi, nie wiedząc, co czyni. Prawie nie słyszała jego słów. Nie dostrzegła również zdumionego spojrzenia, jakim doktor Bruck obrzucił ich oboje. Zauważyła tylko, że Flora dobrze wybrała strój, bo czarne koronki pod- 172 kreślały bladość jej cery. Gdy podnosiła do ust chusteczkę, Kasia dostrzegła, że na jej palcu przebłysku-je ten sam, prosty, złoty pierścionek. Nie, to niepodobieństwo! Przecież pochłonęły go fale... Kasia miała przez chwilę wrażenie, jakby wstąpiła w kraj czarów, gdzie własnym oczom i uszom wierzyć nie można. - Cóż to znaczy? - spytała prezydentowa, przystając w sieni i wskazując ze zmarszczonymi brwiami na stojące tam wzgardzone sprzęty. - Henrieta tak bardzo prosiła o usunięcie tych mebli, że musiałem ustąpić - odparł doktor Bruck obojętnym głosem. - Miała słuszność! - zawołała Flora. - Nie gniewaj się, babciu, ale doprawdy nie było to roztropnie, tak przeładować sprzętami pokój chorej. Jej trzeba jak najwięcej powietrza! Babcia miała już ciętą, ostrą odpowiedź na ustach; widać to było po jej minie. Zamilkła jednak przez wzgląd na doktora, a może również na kucharkę, która stanęła w drzwiach kuchni. Szeleszcząc jedwabiami podążyła majestatycznie w stronę pokoju chorej. Henrieta zerwała się na łóżku i wpatrywała przed siebie z takim napięciem, że babka zlękła się w pierwszej chwili, czy to nie nowy paroksyzm gorączki. Ale nie, chora powitała ją chłodno i spokojnie, jak zazwyczaj. Zdumione spojrzenie dotyczyło stojącej w progu Flory. 173 Piękna siostra podeszła prosto do pani pastorowej , która wstała z krzesła na widok wchodzących i uścisnęła mocno jej rękę, po czym zbliżyła się 1 do łóżka. - I cóż, moja droga? - spytała. - Jak słyszę, czujesz się doskonale! - A ty Floro ? - spytała Henrieta niecierpliwie, podając rękę radcy, ale nie spuszczając oczu z siostry. - Ja? - powtórzyła Flora, tłumiąc ironiczny uśmiech. - Owszem, nieźle. Wczorajsze wzruszenia wstrząsnęły mocno moimi nerwami, ale dość mam silnej woli, żeby nad tym wzburzeniem panować. Wczoraj, co prawda, byłam jak nieprzytomna. Sama nie wiem, co się ze mną działo. Już nie pamiętam dobrze, co mówiłam i czyniłam. Nic dziwnego! Daniel w lwiej jamie nie znajdował się w gorszej sytuacji niż ja wczoraj. Pod grozą tych barbarzyńskich pięści... - No, od nich dzielnie obroniła cię Kasia -zauważyła Henrieta z goryczą. - Osłaniała cię jak tarcza, wszystkie ciosy przyjmując na siebie. Biedna Kasia! Darli na niej suknie, Maurycy, szarpali ją za włosy... - Te prześliczne włosy! - zauważyła ciotka pastorowa ze współczuciem i pogładziła Kasię miękką dłonią po lśniących splotach. - No tak, zabrały się do niej te furie! - przyznała Flora, marszcząc brwi. - Ale to jej wina, że lubi chodzić na co dzień w sztywnych jedwabiach. Ludek 174 zazdrości nam bogactw i elegancji. Jedwabna suknia rozdrażniła te kobiety, toteż panna Kasia musiała wysłuchać, i my również, niestety, wielu przykrych uwag. Jak to młynarz był kiedyś parobkiem, a babka jej latała boso, jak to cały jego majątek powstał ze spekulacji na nędzy i głodzie biedaków i temu podobne miłe rzeczy. Rozgoryczenie na bogatą dziedziczkę było niesfychane, nieprawdaż, Kasiu? - Tak, Floro - odrzekła dziewczyna, a głos jej drżał. - Wiele będę musiała uczynić, żeby powetować krzywdy, które dziadek wyrządził ludziom. Podczas tej rozmowy prezydentowa rosła jak na drożdżach. Tak jawne roztrząsanie „skandalicznej genealogii" młodej panny brzmiało niczym rozkoszna muzyka w jej uszach. Ukradkiem przj^glądała się radcy. Ten świeżo upieczony arystokrata chyba zlęknie się myśli, że motłoch będzie palcami wytykał jego żonę. - Ej, Kasiu - zauważyła, potrząsając głową - co za dziecinada! Jak byś to zrobiła? Flora roześmiała się głośno. - Otworzy swoją drogocenną kasę i zacznie rozrzucać wśród tłumów złoto i akcje! - Takiego głupstwa nie uczynię - odrzekła dziewczyna. - Ale ponieważ przekleństwo spoczywa na tych pieniądzach... Radca przerwał jej wybuchem głośnego śmiechu. - Dziecko, nie daj się przestraszyć! Powiadam ci, że 175 masz szczęście w sprawach pieniężnych. Dochód z twoich kapitałów, dzięki pewnym posunięciom, które poczyniłem, są wprost olbrzymie. Kapitalista jest skałą, na którą fale same wyrzucają nowe zasoby złota... - W oczach ludzi rozsądnie myślących nie jest tak, Maurycy - rzekł doktor Bruck, który od dłuższej chwili stał pochylony nad Henrietą i starał się zapobiec niepotrzebnej irytacji chorej, kładąc dłoń na jej czole. - Zbyt pomyślne sytuacje nie zasługują na zaufanie - mówił dalej. - Ludzie nawet zaczynają tego rodzaju nadmierne zyski dość brzydko nazywać. - Chcesz powiedzieć, że nazywają to szwindlem, drogi doktorze - przerwał mu radca wesołym tonem. - Z całym respektem traktuję twoją wiedzę lekarską, ale w rzeczach handlowych pozwól mnie wydawać sądy. Jesteś teraz sławnym człowiekiem... W tej chwili Henrietą wyprostowała się na posłaniu. - Czy wiesz już o tym, Floro? - spytała zdyszanym głosem, jakby ją dusił triumf. - Owszem, wiem, głuptasku, choć pan doktor nie był łaskaw osobiście nas powiadomić o pomyślnej kuracji, którą przeprowadził w L. - odpowiedziała Flora lekkim tonem. - Wiem również, że blask książęcej łaski padł na niego. Naturalnie, jest to jeszcze tajemnica stanu, o której nie wolno wiedzieć... nawet jego narzeczonej - dodała z czarująco figlarnym uśmiechem, a lekki rumieniec, który przy 176 tych ostatnich słowach zabarwił jej policzki, podkreślił jeszcze jej urodę. Głowa Henriety bezsilnie opadła na poduszki. Czego innego się spodziewała. Przeliczyła się co do tej bezgranicznie przewrotnej, jak kameleon zmiennej istoty. Prezydentowa, która stała obok doktora, poklepała go leciutko i bardzo łaskawie po ramieniu. Jeszcze nigdy nie okazała mu takiej życzliwości. - Czy niczego więcej się nie dowiemy? - spytała słodkim głosem - Czy jeszcze sprawa nie jest rozstrzygnięta? - Leon wraca właśnie od księcia - powiedziała ciotka, spoglądając na doktora wzrokiem promieniej ącym dumą. - Ach, a więc przejście konsyliarza Bara na emeryturę naprawdę jest już faktem? - spytała prezydentowa jakby od niechcenia, tonem dystyngowanie obojętnym, ale powstrzymując niespokojny oddech. - Nie wiem - odparł doktor - o to nie pytałem. Książę życz}?- sobie, żebym, dopóki tu zostanę, podjął się kuracji przewlekłego cierpnięcia nóg, które mu od dawna dokucza. - Dopóki tu zostaniesz, Leonie? - przerwała mu gwałtownie Flora. - Zamierzasz wyjechać?! - W początku października przenoszę się do L., gdzie będę się habilitował - odrzekł chłodno, nie patrząc na nią. 177 -Jak to? Odrzucił pan stanowisko tutaj, na naszym dworze? - spytała prezydentowa, załamując ręce w niesłychanym zdumieniu. - Tytuł mnie nie minął - rzekł doktor, a lekki ironiczny uśmiech zaigrał na jego ustach. - Etykieta nie pozwala, żeby leakrz na usługach Jego Książęcej Mości nie był co najmniej radcą dworu. Z tymi słowami objął mocno ramieniem i przytulił ciotkę stojącą obok niego. Flora odwróciła się i odeszła do okna. Prawie do krwi zagryzła wargi. Ileż by dała, żeby móc odegnać od niego tę starą nudziarę! - Ale on wyjedzie, cioteczko - szepnęła Henrieta bezbarwnym głosem, nie unosząc głowy znad poduszek. - Tak, wyjedzie po sławę, po szczęście! - mówiła staruszka, uśmiechając się przez łzy. - Chętnie wobec tego pozostanę sama w tym domu, rozpamiętując jego synowską miłość. Moja rola przy nim już się kończy - dodała i skierowała wzrok na Florę, a głos jej nabrał jakiegoś dziwnie twardszego brzmienia. - Mam nadzieję, że ta, która stanie się jego towarzyszką życia, potrafi mu zapewnić szczęście, że przy wielkiej inteligencji będzie umiała stworzyć mu prawdziwe harmonijne życie rodzinne. „Harmonijne" szczególnie podkreśliła. Zapewne wczorajszy zły humor Flory nie uszedł jej uwagi. - Wszystko to jest bardzo piękne, moja droga pani - zaczęła pani prezydentowa cierpkim tonem - 178 i mam nadzieję, że moja Flora będzie doskonałą żoną, ale... - prezydentowa była zła, że jakaś tam skromna wdowa po pastorze pozwala sobie strofować jej wnuczkę - ale do wyprawy potrzebne są odpowiednie meble, a te, które zamówiliśmy u stolarza, nie będą, niestety, tak szybko wykończone. Również i modniarka twierdzi, że na czerwiec nie zdąży z wyprawą Flory. Co więc mamy uczynić ? - Poczekamy - rzekł doktor Bruck zwięźle i wziął laskę i kapelusz, jakby zamierzał odejść. - A co na to mówi narzeczona? - spytała ciotka niepewym głosem. Widać było, że chłodna odpowiedź doktora i nagłe milczenie pozostałych i ją zaniepokoiły. Flora zwróciła ku niej twarz jaśniejącą weselem. - Dla mnie ta zwłoka jest bardzo pożądana, ze względu na zmienne stanowisko mego przyszłego męża - odrzekła. - Muszę się przecież przygotować. Od żony sławnego profesora uniwersytetu czegoś innego się wymaga niż od zwykłej pani doktorowej, choćby nawet mąż jej był radcą dworu i nadwornym lekarzem księcia. Niesłychana duma biła od niej; w każdym słowie dźwięczało z trudem tłumione rozradowanie. Stała u szczytu swych marzeń. Radca zatarł ręce z zadowoleniem. Chciał wybuchnąć głośnym śmiechem. Za to prezydentowa walczyła z gniewem. Teraz wnuczka, robiąc tak 179 wspaniałą partię, będzie na nią patrzyła z góry. Na nią, wdowę po wysokim urzędniku dworskim! - Zbytnio się unosisz, Floro- zauważyła cierpko] - Kogo by nie unosiła prespektywa tak wspaniałej przyszłości, babciu! - zawołała oblubienica z drwiącym uśmiechem i odwróciła się do babki plecami. - A teraz zdaję się na łaskę i niełaskę cioci -dodała, zwracając się do pastorowej. - Niech pani czyni ze mną, co zechce! Tylko niech mi pani wskaże, jak mam Leona uczynić szczęśliwym. Będę szyła, gotowała... - mówiąc to zdjęła rękawiczki, jaby natychmiast miała stanąć przy kuchni. - Ach! - zawołała i wyciągnęła rękę, jakby chciała coś pochwycić. Przy zdejmowaniu rękawiczki prosta złota obrączka zsunęła się z jej palca. Nikt nie słyszał, jak spadła na ziemię, szukano wszędzie, ale na próżno. - Może wpadła między twoje poduszki, Henrieto - niepokoiła się Flora. Pobladła okropnie. - Pozwól, że cię uniosę i poszukam... - Nie, nie zgadzam się! - zawołała ciotka stanowczo. - Nie można niepokoić Henriety, nie można jej poruszać bez potrzeby. - Bez potrzeby! - powtórzyła Flora. - Przecież to moja obrączka zaręczynowa! Kasia zadrżała przy tych słowach. Czyżby Flora naprawdę była takim dzieckiem szczęścia, żeby fale same zwróciły jej obrączkę, czy też tylko potrafiła tak bezwstydnie kłamać? Na próżno chciała przeniknąć zagadkę tego pięknego sfinksa. 180 - Przykry to wypadek - rzekła ciotka - ale przecież obrączka nie mogła zginąć. Znajdziemy ją dziś przy prześciełaniu łóżka Henriety i zaraz poślemy z nią służącą do pałacu. - Wynagrodzę jej tę fatygę po królewsku, zasypię ją złotem, jeśli mi ją przynisie dziś jeszcze! -zapewniła Flora. Ogarnął ją niepokój. Zadawała sobie wysiłek, żeby go zbytnio nie okazywać. Prezydentowa i radca przysiedli się nieco bliżej chorej. Henrieta, która przez cały czas zachowywała zupełne milczenie i raz tylko, gdy babka wspomniała o opóźnieniu co do mebli, szepnęła: „no tak, bo zamówienie zostało przedtem cofnięte", teraz zamknęła oczy i udawała, że drzemie. Nie chciała się wdawać w żadne rozmowy. Wolała milczeć. XVII Ciotka wyszła, żeby przygotować jakieś zaimprowizowane przyjęcie dla gości, a Kasia poszła za nią. Obrzydzenie wygnało ją z tego pokoju, gdzie przed chwilą rozegrała się tak niska komedia. Prosiła ciotkę, żeby jej wolno było pomóc przy zajęciach gospodarskich. Paniapastorowa podała jej pęk kluczy: - Chętnie, droga Kasiu, moje zacne, szlachetne, prawe dziecko - mówiła drżącym głosem, tłumiąc westchnienie. Objęła ją i przytuliła do siebie. - Lżej mi się robi na duszy, gdy patrzę w twoje jasne, czyste oczy - dodała ze wzruszeniem. Kasia poszła do spiżarni po placek, pokrajała go i ułożyła na kryształowym talerzu, pomogła kucharce zaparzyć kawę, nakryła tacę śnieżnobiałą serwetą i właśnie przygotowywała filiżanki, gdy 182 Flora stanęła w sieni, od której były uchylone drzwi do kuchni. Piękna narzeczona, słabo znając rozkład pokojów w tej „obrzydliwej ruderze", rozglądała się dokoła niespokojnie. Ale, jakby magnetyczną siłą pociągnięty, doktor otworzył nagle drzwi od swego gabinetu. - Leo! - zawołała i wyciągnęła ku niemu ramiona. Kasia drgnęła, jakby ją przeszył ten głos. Czyżby to mógł być naprawdę głos Flory? Ten słodki, drgający uczuciem głos, wezbrany tęsknotą płynąłby z ust, które umiały śmiać się okrutnym, bezlitosnym śmiechem? - Leonie, spójrz na mnie! - błagała Flora, a w jej glosie brzmiała i prośba, i nakaz. - Czemu przedłużasz tę mękę, przeciwko której wzdryga się twoje własne serce? Wiem, chcesz mnie ukarać. Ale za co? Za to, że wczoraj byłam na wpół przytomna i sama nie wiedziałam, co mówię? Leonie, przecież wczoraj życie moje, życie, które do ciebie należy, było narażone. Jeszcze drżę na myśl o tych okropnościach! A ty w dodatku... ty mi się sprzeciwiłeś... Kasia podniosła oczy. Obok niej stała kucharka i uśmiechała się poczciwie, szerokim, głupim uśmiechem. Tkliwa rozmowa narzeczonych musiała się jej wydać zabawna. Kasia spiesznie ukończyła składanie nakryć, pochwyciła tacę i zmierzała ku drzwiom. 183 Doktor stał w progu nieruchomy, śmiertelnie blady, z założonymi dłońmi, z oczyma wpatrzonymi w przestrzeń. Flora zarzuciła mu ramiona na szyje i tuliła się cło niego, jak wąż, jak krwiożercza zmora z ludowych bajek. Na otwierających się drzwi lekarz cofnął się, a poznawszy Kasię, drgnął, jakby go pochwyciła na jakiejś zbrodni. Flora obejrzała się, nie rozplatając uścisku białych dłoni. - Ach, Leonie, to przecież tylko Kasia - powiedziała i przytuliła głowę do jego piersi. Kasia szybkim krokiem przemknęła do pokoju chorej. Serce jej bilo głośno ze zmieszania i lęku. Wstydziła się, że stała się niepożądanym świadkiem całej sceny. Drżącymi rękami postawiła tacę na stoliku i odwróciła się, chcąc zamknąć, na żądanie Henriety, kanarki w klatce, żeby nie dobierały się do ciasta. Gdy to czyniła, dostrzegła leżącą na piasku klatki złotą obrączkę. Tu więc wpadła i dlatego nie było słychać, jak siępotoczjda po miękkim piasku. Kasia wyjęła obrączkę i wsunęła ją do kieszeni. Teraz musiała jeszcze pójść po kawę. Myśl ta przerażała ją niewymownie. Raczej rzucić się w ogień, niż raz jeszcze przechodzić obok nich, jakby ich chciała szpiegować. Udawała, że coś trzeba poprawić przy klatce, żeby tylko odwlec tę chwilę. Jak przez mgłę słyszała jedwabny głos prezyden-towej, wyliczającej pastorowej wszystko, co będzie 184 wchodziło w skład wyprawy Flory. Wielka dama zapewne chciała zaimponować skromnej niewieście wszystkimi tymi wspaniałościami. Nagie do pokoju wszedł doktor. Kasia skorzystała z jego nadejścia i wymknęła się cicho do kuchni - Flory już w sieni nie było. Zapewne z jej winy rozeszli się tak szybko. Podczas kiedy kucharka wiązała świeży fartuszek, żeby zanieść kawę gościom, Kasia przystanęła przy oknie i wyjęła obrączkę z kieszeni. „E. M. 1843 r." - tak napis był wygrawerowany po jej wewnętrznej stronie. Ernest Mangold. Była to więc obrączka ślubna matki Flory. Kasia stanęła oszołomiona bezmiarem przewrotności, z jaką Flora potrafiła wyzbyć się wszelkich skrupułów. Rękojmia wierności małżeńskiej noszona przez słodką i łagodną matkę Flory została teraz zbeszczeszczona chytrą grą jej córki! Obrączka paliła Kasię jak ogień, najchętniej wyrzuciłaby ją, żeby nikt jej nie odnalazł, ale przecież była to własność Flory, cenna pamiątka, którą wypadało zwrócić. Wyszła z kuchni i wyjrzała na ogród. Flora stała przy sztachetach i wpatrywała się w dal. Ręce miała skrzyżowane na piersi. Przez zwoje czarnej koronki przebłyskiwały w słońcu jej złote loki. Nie zauważyła nadejścia siostry, aż do chwili, gdy ta dotknęła jej ramienia. Odwróciła się, marszcząc gniewnie brwi. Na twarzy jej płonęły ceglaste wypieki. 185 - Znowu tu jesteś! Wszędzie ciebie pełno! - zawołała karcącym tonem, jakby miała do czynienia z psotnym dzieckiem, a nie z dorosłą panną. Kasię ogarnęło oburzenie. Z trudem opanowała gniewne słowa, cisnące się jej na usta. - Przynoszę obrączkę - rzekła. - Daj! - zawołała Flora niecierpliwie i wsunęła szybko na swój palec złote pasemko. - Cieszę się, że mam znów tego zbiega. Gotowa byłabym uważać tę zgubę za zły znak. - Jak można w tym wypadku mówić o znakach? - zawołała Kasia, której głos zamierał w gardle z oburzenia na tak niesłychaną bezczelność. - A czemu nie? Myślisz może, że ludzie mojego pokroju nie bywają zabobonni? Napoleon był przesądiry, niczym stara baba, chyba wiesz, moja mała. Czemu i ja nie miałabym wierzyć w znaki? Spoglądała na siostrę tak uporczywie i wyzywająco, jakby chciała swym spojrzeniem wygnać z jej umysłu wszelkie wątpliwości. Kasia jednak nie uległa tej sugestii: - Zapominasz - rzekła spokojnie - że nie byłaś sama wczoraj na moście. Flora roześmiała się gniewnie. - Oto, co się dzieje, kiedy się ma przy sobie takie niemądre stworzenie. Takie podlotki udają wszechwiedzące i mądre, jakby Bóg wie ile rozumów zjadły, a zachowują się nietaktownie, gotowe z zuchwałym uporem poruszać najczulszą strunę w czyimś sercu, wspomnienie 186 . _____ przykrych momentów, które chciałoby się wymazać z pamięci! Cóż, droga Kasiu - dodała drwiąco. -Chciałabyś we mnie wmówić, że obrączka ta nie może mieć dla mnie znaczenia, ponieważ wrzuciłam ją do wody? Czy widziałaś to na własne oczy? Słyszałaś, jak wpadła w fale? To niemożliwe, bo patrz... oto ona! - Obróciła obrączek na palcu. -Wprawdzie chciała mi niedawno uciec... - Tak, bo jest dla ciebie za duża. Twoja matka miała większą rękę - zauważyła Kasia. Flora rzuciła się, jakby ją chciała uderzyć. - Ty żmijo! - krzyknęła. - Od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że twoja ciężka, chłopska natura jak cień ponury zawiśnie na mej drodze życia. Jak śmiesz podglądać mnie, jak śmiesz szpiegować? Jak śmiesz obrzucać podłymi oszczerstwami ? Czy to są te zacne mieszczańskie zasady, które w ciebie wpoiła twoja niezrównoważona Lukasówna? - Zostaw moją opiekunkę w spokoju! - powiedziała Kasia, przeciwstawiając dzikiemu uniesieniu siostry imponujący spokój ducha. - Z natury szanuję i kocham prawdę, a brzydzę się wszelką komedią. Żadne groźby nie wymogą na mnie, żebym kłamstwo nazywała rzeczą dobrą. Przywykłaś zuchwałym kłamstwem mydlić oczy swemu otoczeniu. Ze mną ci się to nie uda, mimo że jestem młoda i niedoświadczona. Mam bystre oko i dobrą pamięć. - Patrzcie! Tak, to są dary prostej, jeśli nie prostaczej natury. Cóż wobec nich znaczy człowiek 187 o subtelnych uczuciach i skomplikowanym życiu wewnętrznym? - mówiła Flora. Opanowała już swoje pierwsze wzruszenie i na nowo przybrała ton ironizującej wyższości. - Wątpię, czy jesteś zdolna mnie zrozumieć - dodała, wzruszając ramionami. - Trzymasz się nudnych reguł tak zwanej moralności z dziecinnym, łatwowiernym zaślepieniem i według niej chciałabyś wszystko mierzyć jak handlarz na łokcie i cale. -Podeszła bliżej. - No tak - mówiła przyciszonym głosem. - Masz słuszność. Moja obrączka zaręczynowa leży w rzece. Wrzuciłam ją tam w momencie bezgranicznego zwątpienia, lęku przed życiem w nędzy i poniżeniu. Istota twego pokroju tego nie zrozumie. Takie jak ty wychodzą za mąż bez namysłu, bo im się ktoś podoba, z koloru włosów czy oczu, a potem pilnują garnków i domu i skromnie zamykają oczy, gdy ich wybrany okaże się orłem, który wzlatuje wysoko. Jestem stworzona na towarzyszkę takiego orła. Będę go zachęcała do coraz wyższych wzlotów... - A jeśli zdradliwy strzał połamie mu skrzydła, powiesz, że to nie był orzeł, tylko wrona, i odwrócisz się niegodnie od niego! - przerwała Kasia. - Patrzcie, jak ta mała potrafi ślicznie prawić impertynencje! Jestem zachwycona dowcipnym zakończeniem, jakie dałaś mojej metaforze. Tak, nie można ci odmówić sporej dozy praktycznego, mieszczańskiego spryciku, ale daleko ci do zrozu- 188 mienia porywów wyższej, twórczej duszy. A więc wiedz, że nigdy tak go nie kochałam, jak teraz, kiedy wiem, że go skrzywdziłam, że przeze mnie cierpiał w milczeniu jak męczennik. Nigdy! Uchwyciła rękę Kasi, a wąskie palce, które wpiły się w jej dłoń, chłodne były jak lód. - Nigdy - szeptała jej do ucha - nie byłam tak piekielnie zazdrosna. Zapamiętaj to sobie dziecko. To moje miejsce. Chociaż mi do głowy nie przychodzi myśl, by uważać ciebie za niebezpieczną, bo dawno zauważyłem, że nie darzy cię sympatią, a zresztą on nic poza mną nie widzi, to jednak nie zniosę, żeby się ktoś kręcił po jego domu i starał się wkraść w łaski jego domowników. Nie podoba mi się twoja krzątanina tutaj. Będziesz się tego wystrzegała na przyszłość, rozumiesz, duszko? Wypowiedziawszy te słowa, ujęła ręką szeleszczący tren i odwróciła się, żeby odejść i położyć kres dalszej dyskusji. Niepotrzebna to była gra, bowiem Kasia nie otworzyłaby i tak pobladłych ust. Takiej potwornej przewrotności nie oglądały jej oczy, na taką przewrotność jej prawa, czysta natura nie umiała znaleźć odpowiedzi. XVIII Maj miał się ku końcowi. Drzewa owocowe zrzuciły śnieżną szatę kwiecia, dawno przekwitły hiacynty na wspaniałym klombie przed pałacem. Pokój gościnny w domku nad rzeką od tygodni opustoszał. Henrieta wróciła już do pałacu. W zdrowiu jej nastąpiła wielka poprawa. Wydawało się, że jakby choroba przestała się rozwijać. Tę pomyślną zmianę przypisywała ciotka pastorowa głównie troskliwej opiece Kasi. Obie siostry wiodły teraz w sąsiadujących apartamentach na pierwszym piętrze szczęśliwe, odosobnione życie. Fortepian w pokoju Kasi był dla obu źródłem wielkiej radości. Także wpływ ciotki pastorowej przyczynił się bardzo do poprawy zdrowia Henriety. Zmieniła się od czasu pobytu w tym prostym, miłym domku. Zaczął ją pociągać urok cichego życia, którego dawniej lękała się jak zmory. Nie 190 tęskniła za światem, za wrzawą i widokiem ludzi. Wolała spokojnie spędzać czas w milej samotni. A tymczasem w pałacu, od czasu nobilitacji radcy, życie towarzyskie znacznie się ożywiło. Coraz częściej urządzano przyjęcia, co do których pomysłowość prezydentowej i sakiewka radcy bywały niewyczerpane. Radcy powodziło się nadzwyczajnie. Nigdy się nie zdarzyło, żeby mu się jakaś operacja finansowa nie udała i majątek jego szacowano na miliony. Umiał korzystać ze swj^ch bogactw dla uświetnienia rez}rdencji. Na mieście o niczym nie mówiono, tylko o jego zbiorach rzeźb i obrazów, o jego świetnych meblach i ekwipażach, o jego przepięknym parku. W parku ciągle coś budowano: to cieplarnie, to altany, to pawilony. Ostatnio zaczęto wznosić prześliczny pawilonik opodal pałacu, w gąszczu starych drzew. Jego okna miały wychodzić na główną promenadę miejską. Co dzień nadsyłano próbki tapet i obić, co dzień prosił pan radca panią prezydentowa, żeby sama je wybierała. Czyniła to wprawdzie bardzo niechętnie i niełaskawie, a Flora chichotała, zasłaniając usta chusteczką, ale wybierać musiała, choć zapewniała, że jej ta nowa buda wcale nie obchodzi. Radca bywał gościem w domu. Często wyjeżdżał w interesach, a mówiono też, że zamierza nabyć wielki majątek ziemski. Gdy tylko miał kilka dni wypoczynku, które mógł spędzić w pałacu, przesia- 191 dywał głównie na pierwszym piętrze, ku wielkiemu oburzeniu prezydentowej, aczkolwiek mu tego nie okazywała. Starała się jednak, żeby nie pozostawiać go samego w towarzystwie młodego podlotka i chorej, toteż zjawiała się tam zawsze niemal równocześnie z „kochanym Maurycym". Kasia była temu bardzo rada. Unikała, jak mogła, uprzejmego szwagra i opiekuna, który był dla niej uprzedzająco grzeczny. Ale właśnie ta rezerwa sprawiała, że stawał się jeszcze bardziej nadskakujący. Odgadywał jej życzenia. Już wcześniej dał zezwolenie na sprzedaż części ogrodu przy młynie robotnikom z przędzalni i nie sprzeciwiał się wydatkom na dobroczynność. Kasia bardzo spoważniała. Słoneczny uśmiech, tak często goszczący dawniej na jej obliczu, rzadko się teraz ukazywał. Chwil szczerej radości doznawała jedynie w domu nad rzeką, i to nieczęsto. Ciotka pastorowa gromadziła u siebie całą grupkę ubogich dziewczynek na bezpłatne lekcje robót ręcznych; zajęcia te odbywały się dwa razy w tygodniu: w środy i soboty po południu. Kasia ogromnie lubiła jej w tym pomagać. Pokochała serdecznie dzieci i poczuła, że obcowanie z takimi młodymi istotami, dbanie o zdrowie ich ciała i duszy jest jej istotnym powołaniem. W ciepłe dni lekcje odbywały się w ogrodzie. Dzieci potrzebowały przecież jak najwięcej słońca i powietrza. Kasia zakupiła w tym celu wygodne, 192 przenośne ławeczki, jak również skakanki, obręcze i piłki dla urozmaicenia czasu podczas godziny zabaw, następującej zawsze po nauce. Flora krzywo patrzyła na te zajęcia, uważała je bowiem za naruszenie jej prawa do łask ciotki pastorowej, ale strzegła się, żeby tego nie okazywać w domu nad rzeką. „Ta stara" miała przecież za złe, jeśli ktoś nie uważał „tej rumianej, młodej plebe-juszki" za wzór wszelkich cnót i zalet. Piękna narzeczona była codziennym gościem w cichym domku. Kazała sobie sprawić tuzin twarzowych batystowych fartuszków z koronkami i nie zjawiała się tam nigdy bez owego stroju kapłanki domowego ogniska. Nie można było powiedzieć, że nie starała się o zjednanie sobie łask ciotki. Czyniła wszystko, co tylko mogła. Wystawiała swą delikatną cerę na żar kuchni, żeby się nauczyć smażyć naleśniki, interesowała się przepisami na konfitury i przetwoiy z jarzyn, dopytywała się o najlepsze sposoby prania, ba, nawet brała czasem z rąk służącej żalazko, żeby to i owo własnoręcznie uprasować. Ale mimo tych licznych ofiar, nie zdołała przełamać uprzejmej rezerwy starszej damy. Jedyną pociechą Flory była zazdrość przyjaciółek, przed którymi lubiła się chełpić świetnymi perspektywami swej wielkiej przyszłości, a które za jej plecami mawiały, że przyszła pani profesorowa chodzi nadęta jak paw i stała się wręcz nieznośna. 193 Niespodziewany zwrot w karierze doktora Bracka był nadal przedmiotem podziwu wszystkich. Niepojęta rzecz, że ten, którym niedawno tak gardzono, stanął nagle u szczytu sławy i rozgłosu. W rezultacie jego praktyka wzrosła niesłychanie. Całymi dniami przyjmował pacjentów w swym mieszkaniu w mieście, a rzadkie chwile odwiedzin u ciotki i w pałacu musiał, jak sam mówił, nieomal wykradać chorym. Kasia widywała go rzadko. Dziwiło ją, jak bardzo źle wj^gląda teraz doktor, ale tłumaczyła to sobie przepracowaniem. Nadszedł dziś urodzin Flory. Wszystkie stoły w jej gabinecie były pokryte kwiatami nadesłanymi przez jej przyjaciółki. Nawet księżna przysłała bukiet narzeczonej nadwornego lekarza, a od najwyższych osobistości z dworu nadeszły miłe bileciki. Piękna narzeczona umocniła się w poczuciu, że zaiste jest wybranką bogów, istotą stworzoną do nadzwyczajnych hołdów całego świata. A jednak chmurka zawisła na jej czole. Ze zmarszczonymi brwiami spoglądała na piękny stojący zegar z czarnego marmuru, który dziś rano nadesłał doktor wraz z życzeniami i przepraszającym wyjaśnieniem, że nie będzie mógł przyjść wcześniej, jak koło szóstej, gdyż nie może opuścić łoża ciężko chorej osoby. - Nie pojmuję, jak Leo mógł coś podobnego 194 wybrać na prezent urodzinowy! - mówiła Flora. - Czarnych przedmiotów nie daje się w prezencie. Prezydentowa nic nie odpowiedziała. Wąchała z przejęciem kwiaty nadesłane od księżnej, jakby miały one jakiś wyjątkowo piękny i specjalny zapach. - Ja bym wolała dostać od niego prosty bukiet -zauważyła Henrieta - ale ty nie jesteś tak sentymentalna, Floro. Kasia miała na sobie po raz pierwszy śnieżnobiałą sukienkę. Wyglądała jak uosobienie wiosny. Stała właśnie przy olbrzymim, rozkwitłym krzaku mirtu, przysłałam przez ciotkę pastorową. Nikt prócz niej nie zwracał uwagi na ten dar niezwykle piękny i cenny. Henrieta włożyła na siebie również białą sukienkę, ale że było jej za zimno w leciutkim muślinie, otuliła się w barwny, haftowany szal ze wspaniałego, chińskiego jedwabili. Z jasnymi, puszystymi lokami i przezroczystą bladą twarzyczką wyglądała jak woskowa laleczka. . Poprosiła Kasię, żeby jej zagrała Pochwałę łez Schuberta. W tej jednak chwili wypieki na twarzyczce Henriety zapłonęły mocniej, a ręka mimo woli podniosła się do serca. Da salonu wszedł doktor Bruck. Flora podbiegła ku niemu, zawisła na jego ramieniu i pociągnęła go do swego pokoju, żeby się przed 195 nim pochwalić prezentami. Piękna młoda dama umiała sobie nadać lekkość i grację szesnastoletniego dziewczątka i należało przyznać, że wyglądała dziś wyjątkowo uroczo. Kasia stała przy szafce z nutami i szukała żądanej przez siostrę pieśni. Obejrzała się tylko, a doktor skłonił się jej uprzejmie, przechodząc obok niej z narzeczoną. - Patrz, Leonie - mówiła Flora. - Dziś przekreślam całą przeszłość, swój błąd, który mnie omal nie pozbawił prawdziwego szczęścia. - Głos jej brzmiał dziwnie słodko i miękko. - Nie chcę budzić wspomnień tej smutnej chwili, gdy niefortunnie straciłam panowanie nad sobą, pragnę tylko powiedzieć ci, że godzę się na twój wyrok. Wierzaj mi jednak, że nie chęć próżnej sławy ciągnęła mnie do pracy autorskiej, ale istotny, wielki talent. Mogę cię zapewnić, że dzieło moje, powieść pod tytułem Kobiety, zjednałoby mi wielki rozgłos, wiem to ze źródeł kompetentnych. Ale nie chcę tego. Chcę jedynie rozkwitać w słońcu twej sławy, jak przj^stoi kochającej żonie. Wzięła z biurka rękopis, zapałki i podeszła do kominka. - A żeby na przyszłość nie zwiodła mnie ta pokusa, muszę uczynić ofiarę z dziecięcia mego natchnienia. Zapaliła rękopis, wrzuciła do kominka i spojrzała na doktora. Stał bez ruchu przy oknie. Nie zerwał się, żeby ratować zagrożone wielkie dzieło. Kasia nie 196 chciała słyszeć nic więcej. Zaczęła grać fantazję Liszta na temat Schubertowskiej Pochwały łez. Znów była świadkiem sceny między narzeczonymi. Bruck ją chyba znienawidzi. Tak, była świadkiem nowej komedii Flory. Podniszczony rękopis, który przez „osoby kompetentne" uznany został za nie nadający się do druku, odegrał rolę drogocennej ofiarjr, złożonej przez genialną, ale miłującą kobietę u stóp pana i władcy. Kasia grała głośniej niż kiedykolwiek, żeby nie słyszeć, co mów i Bruck. Gdy skończyła, zobaczyła Florę kroczącą obok narzeczonego jak skarcone, ale posłuszne dziecko. Znalazła swego pogromcę. Przechodząc, rzuciła gniewne spojrzenie na siostrę. - Całe szczęście, że skończyłaś, moja droga! Hałasujesz na tym instrumencie tak, że nie można rozmawiać. Swoje własne dziecinne melodyjki grasz zupełnie mile, lepiej jednak zrobisz, jeśli się nie będziesz porywała na Liszta, to nie dla ciebie. - Henrieta prosiła, żebym to zagrała - odrzekła Kasia spokojnie. - Nigdy nie podawałam się za wirtuozkę. - I całe szczęście, że nią nie jesteś! - zawołała Henrieta. - Nie chcesz imponować sztuczkami technicznymi. Twoja gra przemawia prosto do serca. A może uważasz, Florciu, że łzy, które w oczach stają przy jej muzyce, są tylko objawem uprzejmości ze strony słuchających? - Chore nerwy, dziecinko - zaśmiała się Flora i 197 poszła z doktorem do salonu, gdzie na nich kiwała pani prezydentowa. - Ach, drogi radco - zawołała. Teraz zawsze tak go tytułowała^ - Właśnie otrzymałam list od serdecznej przyjaciółki, baronowej von Steiner. Pisze, że pragnie przyjechać w tych dniach i zasięgnąć pańskiej rady co do swego wnuka, który trochę utyka na prawą nogę. Najlepsi lekarze nie mogą odgadnąć przyczyny tego cierpienia. Czy zechce pan podjąć się kuracji? - Owszem, chętnie, byleby tylko ta dama nie żądała, żebym jej poświęcał zbyt wiele czasu - odpowiedział doktor, znający dobrze kaprysy i wymagania arysto kratek. - Baronowa jest bardzo dotknięta moją ostatnią odmową - dodała babka, zwracając się do Flory. -Pisze, że gotowa zamieszkać w hotelu i prosi, żebym jej wyszukała apartament z pięciu pokoi. Piorunujące spojrzenie padło spod pomarszczonych powiek w stronę młodej dziewczyny w białej sukni. - Dwa pokoje od biedy można by jej ustąpić na pierwszym piętrze - ciągnęła prezydentowa - ale ona nie może się tym zadowolić. Musi mieć salon i dwie sypialnie, dla siebie i córki, pokój dla wnuka z guwernantką i jeszcze jakiś pokoik dla panny służącej. - Czy to ma znaczyć, że na czas wizyty tej zupełnie obcej nam osoby powinna się Kasia wynieść od nas? - parsknęła Henrieta gniewnie. 198 - Sama prosiłam, żeby mi wolno było przenieść się do młyna - powiedziała Kasia spokojnie i przesunęła ręką po włosach siostry. - O nie, Kasieńko. Mam lepszy pomysł. Jeśli już koniecznie musisz się przenieść - zawołała Henrieta - poprosimy ciocię pastorową, żeby ci na ten czas odstąpiła swój przemiły pokój gościnny. Ciocia będzie uszczęśliwiona... Podniosła oczy na doktora i urwała nagle. W jego wzroku wyczytała gwałtowne, gniewne przeczenie. Była zdumiona. - Uważam, że będzie praktyczniej, jeśli wnuk tej pani z guwernantką zamieszka u mnie - rzekł chłodno doktor. - To wykluczone! - zawołała prezydentowa. -Chłopak jest niemożliwie rozpieszczony, nawykły do zbytków, do jedwabi i atłasów. A zresztą babka nie zgodzi się rozstać z nim ani na chwilę. - Dlaczego chcesz, Leonie, wpakować biednej cioci tego nieznośnego chłopaka? - zawołała Henrieta. Ogarnęło ją znów gorączkowe podniecenie i nie panowała nad swymi słowami. - Co ci uczyniła Kasia? Od dawna widzę z żalem, jaki jesteś niesprawiedliwy. Czy dlatego uprzedziłeś się do niej, że jest wnuczką starego młynarza? Przecież jest jednak naszą siostrą. Z nami jesteś po imieniu, tylko z nią jedną nie, ona jest wyrzutkiem dla ciebie. - No, co do tego mówienia sobie po imieniu, to 199 jest mi ono od dawna solą w oku! - odezwała się Flora. - Szczerze mówiąc i ty nie masz do tego prawa, ale stało się i muszę to już tolerować. Nigdy jednak nie zgodziłabym się, żeby Kasia mówiła Leonowi po imieniu. Położyła rękę na ramieniu doktora i wsparła się o niego pieszczotliwie. Doktor drgnął, jakby pod dotknięciem węża. Jego twarz była blada. Kasia odwróciła się i chciała wybiec z pokoju. Zbierało się jej na płacz, ale panowała nad sobą całą silą woli. Starała się zachować spokój do końca. Nagle otworzyły się drzwi i wszedł radca, obładowany paczkami. W tej chwili wydał się jej wybawicielem. Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę. Ucieszyło go to powitanie. Pochwycił jej rękę i przj^cisnął mocno do serca. - Nareszcie, Plorciu! - mówił - nadszedł mój prezent dla ciebie. Wybacz opóźnienie. - Otworzył pokrywę największej z paczek. - Oto dwie toalety paiyskie dla przyszłej pani profesorowej. - Ale, a propos - dodał - nim je pokażę, podam ci do wiadomości jeszcze jedną miłą nowinę. Główna winowajczyni owej napaści w lesie, ta z pazurami, została skazana na kilka miesięcy więzienia. - Mam nadzieję, że Flora nie jest tak mściwa, żeby ją ta wieść miała uradować - zauważyła Henrieta. - Nie warto było teraz o tym wspominać. - Mylisz się, moja droga - przerwała jej Flora. -Maurycy zna mnie lepiej. Wie, że nie dbam o ten 200 niski tłum i uważam, że motłoch należy krótko trzymać. Ale tobie Kasia przewróciła w głowie swymi demokratycznymi zasadami. Jestem pewna, że ona już teraz myśli, jak tu urządzić, żeby uwięzionej osłodzić karę posyłaniem do więzienia smacznych obiadów. - To nie - odrzekła Kasia. - Ale dowiadywałam się o jej stosunki rodzinne i wiem, że ma na utrzymaniu chorego brata, który na skutek nieszczęśliwego wypadku w przędzalni stał się niezdol-ny do pracy, oraz czworo dzieci. Ci biedacy nie powinni ucierpieć z powodu uwięzienia swej opiekunki i dlatego już się nimi zajęłam. Radca drgnął. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. - Tak, Maurycy - dodała Kasia. - W takich chwilach mniej mi ciąży fortuna dziadka. Radca szybko odpakował zawartość pudła. - Oto dwie toalety na pierwszy debiut u dworu przyszłej pani profesorowej - rzekł. Osiągnął żądany efekt w całej pełni. Wspaniałości, które pokazał oczom zgromadzonych, miały nieodparty urok dla wszystkich dam. Nawet Henrieta zapomniała o swym oburzeniu. - Ale - mówił dalej radca - ponieważ teraz wyjeżdżam na dłuższy czas, nie chcę, żeby i inne damy z mojej rodziny pozostały bez pamiątki po mnie. Wyjął z jednej paczki piękny szal z kosztownej, czarnej koronki i złożył go na kolanach prezyden-towej. Henrieta otrzymała toaletę z białej mory. 201 Kasi zaś wsunął do ręki spory futeralik, mrugając przy tym figlarnie, jakby prezent ten był czymś między nimi umówionym. To spojrzenie sprawiło jej dziwną przykrość. Chciała się czym prędzej wymknąć spod jego wzroku. - I cóż, Kasiu? - Spytała Flora. - Pokaż, co dostałaś. Musimy poznać słodką tajemnicę. Pokaż duszko! Chwj^cila futeralik, który omal nie wypadł z rąk Kasi i nacisnęła sprężynę. Oczom wszystkich ukazał się prześliczny rubinowy naszyjnik, spoczywający w pełni blasków na tle czarnego aksamitu pudełeczka. Prezydentowa podniosła lorgnon do oczu. -Wspaniała oprawa. Właściwie zanadto kunsztowna, jak na imitację, ale dziś takie rzeczy są w dobrym tonie... owszem. Jakiż piękny blask mają te szkiełka! - Szkiełka? - powtórzył radca. - Ależ babciu! Jak możesz posądzać mnie o podobną trywialność? Wiesz, że nie znoszę imitacji. Przecież to najprawdziwsze rubiny. Prezydentowa zagryzła wargi. - Jeśli tak, Maurycy, to jestem skonsternowana. Podobnego naszyjnika nie ma chyba sama księżna. - Zal mi księcia, jeśli go nie stać na to - zawołał radca ze śmiechem. - Zresztą wstyd byłoby Kasi ofiarować coś mniej cennego. Kasi, złotej rybce, 202 która za dwa lata będzie mogła sprawić sobie, ile zechce, podobnych klejnotów. - W to wierzę - zauważyła prezydentowa. -Kasia ma usposobienie do masywnych, bogatych ozdób. Młodej dziewczynie przystoi raczej skromny medalionik czy też krzyżyk na złotym łańcuszku, nie tego rodzaje precjoza. - Ale Kasia nie zawsze będzie młodą dzieweczką - zaśmiała się lekko Flora. - Wyjdzie za mąż, może wkrótce, prawda Kasiu ? Oczy dziewczyny zabłysły ze wstydu i obudzenia; odwróciła się dumnie, bez słowa odpowiedzi. - Patrzcie, jakie to potrafi przybierać wzniosłe miny! - Śmiała się Flora. - Czyż to taki grzech wyjść za mąż? Ej, ty mała świętoszko! Nie zapieraj się tego, o czym wiem dobrze! -Tak, Maurycy - dodała, bawiąc się rubinami. - Taka kolia godna jest żony milionera. Przy tych słowach prezydentowa powstała z fotela. Drżącymi palcami pochwyciła list i otuliła się mantylką. - Mimo twego upodobania do rzeczy autentycznych, drogi Maurycy - rzekła cieipko - szampan, który dziś piliśmy za zdrowie Flory, był na pewno sfałszowany, bo przyprawił mnie o silny ból głowy. Muszę się udać na spoczynek. Zatrzymała się jednak na chwilę. - Gdy będę się czuła lepiej, proszę cię o rozmowę - dodała. -Przeczytaj ten list i zdecyduj. Jak sam zobaczysz, 203 nie można po raz drugi odpowiedzieć odmownie drogiej baronowej. Osoby z naszego świata nie dają igrać sobą jak marionetkami. Zastanów się nad tym dobrze, mój drogi. Wyszła z wyniosłą miną, chłodno skinąwszy głową. XIX - Ciężką będziesz miał rozprawę, Maurycy - zauważyła Flora, wskazując na drzwi, za którymi znikła prezydentowa. - Babcia nie ustąpi tym razem. Radca zaśmiał się tylko. - Tak, zobaczysz. Nie ustąpi ani cala z terenu, który zbyt lekkomyślnie pozwoliłeś jej zająć. Często cię ostrzegałam, a teraz sam się przekonasz, jakie skutki przyniosła twoja ustępliwość! Urwała nagle i chwyciła doktora za rękę. - Ale tobie, co? Leo, na miłość Boską, co tobie? -zawołała z przejęciem. - Masz j akieś zmartwienie, które ukrywasz przede mną. Zanadto się męczysz. Wiesz, od dziś umieszczę w twjan mieszkaniu na mieście jednego z naszych lokai, żeby nieubłaganie odpędzał od drzwi tę hołotę, która niedawno obrzucała cię kamieniami, a teraz tłoczy się do ciebie i zabiera twój drogocenny czas. 205 - Tego nie zrobisz, Floro - odpowiedział twardo lekarz. - Wiesz, że nie zniosę wtrącania się w moją praktykę. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze. Maurycy, chciałbym pomówić z tobą w sprawie ciężko chorego człowieka - dodał, zwracając się do radcy. - Pozwolisz, żebym porozmawiał z tobą w cztery oczy? - Ciężko chorego? - powtórzył radca, zastanawiając się nad jego słowami. Ach, już wiem! Masz na myśli tego wariata, tego Lenza! Zaplątał się w głupie spekulacje, a teraz chciatt^ się moim kosztem wyratować! Dziękuję bardzo! - Może lepiej pomówmy o tym na osobności? -zaproponował doktor. - Te sprawy wymagają dyskrecji. Prócz nas nikt ich nie zna, nawet żona. - Jak chcesz, ale powiadam ci, że to wszystko na nic - wzruszył ramionami bogacz. Z natury niezty człowiek, stał się przez bogactwo oschły i nikczemny. - Zresztą i on należy do tych, którzy w ciebie rzucali kamieniami. - Czy to ma być dla mnie miarodajne? - spytał lekarz, przechodząc z Maurycym do sąsiedniego pokoju. Trzy siostry pozostały same. - Może pójdziemy do ogrodu Kasiu? - spytała Henrieta. - Dziś są robótki u cioci pastorowej. Już się spóźniłam. Muszę tam iść. - To przechodzi wszelkie pojęcie! - zawołała Flora. - Ta ciotka, wzór cnót, nie raczyła przyjść 206 dziś do mnie na kawę, bo przyjmuje u siebie młode damy z suteren! A panna Kasia również udaje, że tę farsę traktuje serio. Kasia nie odpowiedziała. Zamierzała opuścić pokój w milczeniu. Flora chwyciła ją za ramię. -Chwileczkę, cierpliwości, moja mała! Nie myśl, że Maurycy będzie mile widział w przyszłości twoje przesadne upodobanie do zajęć gospodarczych i humanitarnych! Kasia zarumieniła się gwałtownie. - Co mnie obchodzi zdanie Maurycego? - spytała, patrząc prosto w oczy siostry. - Floro, daj spokój! - zawołała Henrieta. - Co za nietakt! - Co ? Maurycy powinien mi być wdzięczny, że mu ułatwiam drogę. A myślisz, że Kasia nie wie, o czym mówię? Najgłupszy podlotek zawsze odgadnie, kiedy się męskie serce ku niemu skłania. Prawda, Kasiu, że rozumiesz mnie? - Nie, nie rozumiem - odpowiedziała dziewczyna pełna złych przeczuć. - Chodź, Kasiu - zawołała Henrieta, pociągając siostrę ku drzwiom. - Nie śpieszcie się tak! - rzekła Flora. - I co, Kasiu, zamierzasz zostawić swoją kolię na łaskę i niełaskę służby? - Niech ją sobie ???? ?? zabierze z powrotem -odpowiedziała Kasia. - Twoja babcia ma rację, że tego rodzaju klejnoty nie są dla mnie odpowiednie. 207 - Myślisz, że uwierzę w tę twoją przesadną skromność? - zawołała Flora. - Nie jestem tak naiwna. Czjr nie słyszysz, jak tam dzień w dzień pracują i uwijają się nad wykończeniem pawilonu? Nawet prości robotnicy wiedzą, że stanie się on mieszkaniem babci, żeby nowa pani radczyni mogła się wprowadzić do swych wspaniałych apartamentów. I cóż, małe niewiniątko, mam mówić jeszcze wyraźniej ? Do tej pory dziewczyna stała bez ruchu i wpatrywała się w siostrę takim wzrokiem, jakby widziała przed sobą niebezpieczną żmiję. Teraz dumny uśmiech pojawił się na jej twarzy. - Możesz się nie trudzić. Zrozumiałam cię wreszcie. Lepiej ci się udało niż twojej babci, żeby mi uczynić niemożliwym pobyt w tym domu. - Kasiu! - zawołała Henrieta z niepokojem. - Nie przejmuj się żartami Flory. Dlaczego miałabyś z ich powodu opuścić ten dom? Słuchaj - dodała szeptem - czy naprawdę jesteś tak mało spostrzegawcza, że nie zauważyłaś jego uczuć do ciebie? Wiesz, lżej mi będzie umierać, jak pomyślę, że ty będziesz panią w tym domu... Kasia wyrwała się gwałtownie z jej objęć. -Nigdy! - zawołała z uniesieniem. - Ach, tak? - spytała Flora drwiąco. - Za mało świetna jest dla ciebie ta partia? Czekasz na jakiegoś zadłużonego hrabiego czy też księcia, który cię poślubi dla twego złota? Nie myśl, że tak będzie lepiej! Chyba że chcesz co dzień słyszeć, że twój dziadek 208 poganiał konie, a twoja babka chodziła boso. A zresztą, jakie masz prawo odrzucać rękę Maurycego? - Floro! przerwała jej Henrieta z oburzeniem. - Milcz! Mówię przecież w twoim interesie, moja droga! Ja sama będę spokojniejsza wyjeżdżając, gdy cię będę mogła zostawić pod opieką siostry. Bruck również będzie rad, choć, jak przyznacie same, nie czuje zbyt wielkiej sympatii do Kasi. Dziś okazał to jasno. Woli mieć u siebie takiego nieznośnego smyka niż naszą skrzętną gosposię! Henrieta pobladła, ale nic nie odpowiedziała. Zranił ją do głębi pełen okrucieństwa ton, z jakim ta piękna kobieta potrafiła poruszyć wszystko, co obie siostry najboleśniej mogło dotknąć. Kasia za to odzyskała zupełnie panowanie nad sobą. - Co do opieki nad Henrieta, to pozwól, że tę sprawę omówimy między sobą - rzekła, składając pocałunek na lodowato zimnym czole chorej. - Czas, żebyś wróciła do swego pokoju, siostrzyczko, i zażyła lekarstwo - dodała. - Niedługo do ciebie przyjdę. Wyszła, nie rzuciwszy nawet okiem na Florę. - Zarozumiała istota! - zauważyła Flora. -Chciałaby może, żeby ją wszyscy ogłosili królową piękności i składali uniżone hołdy! Henrieta nic nie odpowiedziała. W milczeniu wyszła, zabierając swój prezent oraz futerał z rubinami. XX Kasia przechadzała się długo po parku. Nie mogła przecież pojawić się zdenerwowana u ciotki pastorowej. Wiedziała, że staruszka będzie się dopytywała troskliwie, co się stało. Byłaby wtedy zmuszona do wyznań. Prawdopodobnie i ona życzyła sobie jej związku z radcą. Wszyscy byli przeciwko niej: i Flora, i Henrieta, i doktor. Ale ona nie da się zamknąć w złotej klatce, nigdy! Wrogie spojrzenie rzuciła w stronę wieży. Tam znajduje się kasa ogniotrwała z przeklętymi pieniędzmi, wyciśniętymi z ludzkiej nędzy i ludzkich łez. O nich prawdopodobnie myśli pan radca Romer. Bogacz chce się stać jeszcze bogatszy. Przypomniała sobie, jak niedawno zwiedzała wspaniałe piwnice pod wieżą, gdzie obok beczek francuskich win i butelek szampana przechowywano historyczne zapasy starego prochu. Ta 210 romantyczna pozostałość z dawnych czasów wyglądała tak świeżo, że Kasia ze śmiechem zauważyła wówczas, iż zapewne zapas bywa co jakiś czas odnawiany, jak słynna plama atramentowa w Wartburgu. I pomyśleć, że jedna tylko iskierka potrafiłabym wniwecz obrócić i całe kapitały radcy, i jednocześnie jej przeklęty spadek. Pomyślała sobie, że kto wie, czy tak nie byłoby lepiej. Wówczas opadłyby z niej złote kajdany, ludzie odnosiliby się do niej inaczej, szczerzej i rzetelniej . Szła powoli w stronę mostu. Z daleka już doleciały ją wesołe krzyki bawiących się dzieci. Było więc po lekcji. Przynajmniej te małe istotki nie wiedzą nic o jej bogactwie. Przyjmują z radością smaczny podwieczorek, który im się podaje, nie pytając, kto za to płaci. Dla tych dzieci była tylko drogą panną Kasią, o której łaski kłóciły się między sobą, do której ucha mogły szeptać dziecięce zwierzenia. Ale gdy Kasia przeszła przez most, nie zobaczyła dzieci. Drzwi domu zostawiono otwarte. Zapewne ciotka była w swoim pokoju. Kasia zatrzymała się w sieni. Usłyszała głos doktora, dochodzący z drugiej strony ogrodu: - Tak, ciociu, ten hałas mnie denerwuje - mówił. - Trzeba mi spokoju i ciszy. 211 Czy to naprawdę mówił on, ten opanowany człowiek? - Proszę cię bardzo, ciociu, żebyś uczyniła dla mnie tę ofiarę i przerwała lekrje, dopóki tu pozostanę. Chętnie na ten czas wj aajmę pokój w mieście i opłacę nauczycielkę, żeby twoje uczennice nie poniosły strat. -Ależ, Leonie, wszystko się star Łe, jak sobie życzysz! - mówiła ciotka przerażona. - Ale skąd miałam zgadnąć, że ci ich obecność jest tak niemiła? Jedno mnie tylko w tym wszystkim martwi, że Kasia... - Zawsze i wszędzie ona! - wybuchnął doktor z uniesieniem. - 0 mnie wcale nie myślisz. -Ależ Leonie, co ci się stało? Gotowa jestem uwierzyć, że jesteś zazdrosny o starą ciotkę -próbowała zażartować pani pastorowa. Milczał. Młoda dziewczyna słyszała, że uczynił parę kroków w stronę domu. - Biedna moja Kasia! - mówiła ciotka. - Nie pojmuję, jak ona może komu przeszkadzać. Nie widziałam nigdy dziewczęcia, które by stanowiło takie wspaniałe połączenie dziewczęcej niewinności z bystrością umysłu i wzniosłym sercem. To mnie pociąga ku niej i sądzę, że mój Leon nie powinien być niesprawiedliwy, choć poza swą ubóstwianą narzeczoną świata nie widzi. Doktor wybuchnął śmiechem tak wstrząsająco gorzkim, że Kasia zadrżała. Chciała uciec, ale 212 -... zatrzymała się jeszcze. Ten śmiech jej przecież dotyczył. Chciała wiedzieć, jak doktor odpowie na słowa zacnej ciotki. - Jesteś w ogóle niewiastą wyjątkowo mądrą i przenikliwą, cioteczko - rzekł. - Ale tym razem zawiodła cię twoja intuicja! - I znów ten okropny, drwiący śmiech. - Zresztą, nie będę cię przekonywał. Tylko proszę o jedno. Dopóki tu jestem gościem, chcę tu być sam. Nie chcę widzieć nikogo obcego. - A więc i Kasi ? - Ciociu, czy muszę koniecznie... - Broń Boże, jak chcesz, Leonie! -przerwała mu ciotka zalękniona. - Postaram się możliwie jak najdelikatniej powiadomić Kasię o twoim życzeniu. Ale, wielki Boże, jak ty jesteś wzburzony, mój chłopcze. Chyba masz gorączkę. Zamęczasz się dla swoich pacjentów. Uspokój się, zrobię wszystko, żebyś tu przynajmniej mógł odpocząć. Pójdę ci przyrządzić lemoniady. Kasia usłyszała, jak ciotka weszła do kuchni, a po chwili zobaczyła, że doktor wyszedł zza rogu domu i zmierza ku stopniom ganku. XXI Stała blada, z zaciśniętymi zębami i udawała, że go nie widzi. Dostrzegł ją i cofnął się przerażony, jakby ujrzał widmo. - Panno Kasiu! - zawołał. Wyprostowała się dumnie i z wolna zeszła ku niemu po stopniach. - Czego pan sobie życzy, panie doktorze? - spytała. Zarumienił się jak młoda dziewczyna. - Słyszała pani... - wyjąkał. - Tak - odrzekła, śmiejąc się gorzko. - Co do słowa. I oto jeden dowód więcej, że ma pan słuszność nie życząc sobie obcych ludzi w swym domu. Ściany mają uszy... Cofnęła się, jakby chciała być najdalej od progu, który jej zabroniono przekroczyć. Doktor rzucił kapelusz na ławkę ogrodową i podszedł do niej. Rumieniec zgasł na jego twarzy. Był 214 blady i spokojny. Miało się wrażenie, jakby odetchnął lżej, jakby rad był, że nadarzyła się okazja do szczerej rozmowjr. - Ten dom nie ma żadnych tajemnic, a to, co pragnę zataić w sobie, i tak nie zostanie wypowiedziane, nawet wśród ścian, które nie mają uszu - rzekł spokojnie. - Słyszała pani wszystko, więc wiadomo pani, że pragnę spokoju i ciszy. Muszę się wytłumaczyć ze swego bezwzględnego egoizmu. Pani nie wie zapewne, że są dusze dręczone nieustannym natłokiem myśli, może i widm... Może pani to zrozumie, jeśli wyobrazi sobie ściganego zbiega, któiy szuka schronienia pod cichym dachem i tam właśnie napotyka tych, przed którymi uciekał... Nieśmiało podniosła na niego swe mądre oczy i spojrzała pytająco, badawczo. Tak, wiedziała, że mówi prawdę, o tym świadczyła śmiertelna bladość jego oblicza i niema męka na nim wyryta. Przed Florą chyba nie uciekał, a prócz narzeczonej, kto bywał w tym domu? Ona sama? Tak, prawda.. Ona była świadkiem tylu niemiłych scen pomiędzy nim a Florą, że widok jej musi mu być specjalnie przykry. - Nie ma pan potrzeby tłumaczyć się przede mną - rzekła spokojnie. - Jest pan tutaj u siebie, to wj^starcza. Ale - dodała z chłodnym uśmiechem -jaką niesłychaną cześć żywić pan musi do pani baronowej von Steiner, jeśli pan się zgodził gościć jej 215 nieznośnego wnuka w tym swoim cichym sanktuarium! Niech się pan nie tłumaczy! - dorzuciła z uniesieniem. - Nie chcę, żeby się pan silił na wymówki z grzeczności. Wiem, że w niefortunny sposób stanęłam panu na drodze w nieodpowiednich chwilach i pojmuję doskonale rozgoryczenie, z jakim pan przed chwilą zawołał: „zawsze i wszędzie ona". Sama nie mogę sobie wybaczyć tych nieszczęsnych okoliczności, choć doprawd}^ umyślnie ich nie wywoływałam. Pan jednak jest nieubłagany i nie może mi tego darować. Doktor nie odpowiedział. Zacisnął usta, jakby nakaz3'wal sobie milczenie. Spoglądał na nią martwym wzrokiem, a ręka jego, wsparta o stół ogrodowy, zacisnęła się kurczowo. - Niechętnie przybyłam do tego domu - mówiła Kasia, wskazując oczyma na dach pałacu. - Pani prezydentowa swą wyniosłością zatruła mi cale dzieciństwo i nigdy nie zapomnę gorzkich łez, który jej impertynencje wyciskały z oczu panny Lukas. Pan wie, jak się bałam spotkania ze swoją dumną siostrą, pan był świadkiem, jak niechętnie szłam wtedy do pałacu. Szkoda, że tam poszłam, że nie wróciłam do Drezna. Dom ten dziś, obok pychy światowej, pełen jest upojenia bogactwem. Ja nie potrafię żyć w takiej atmosferze, ale tu... - wskazała ręką na domek doktora - tu czułam się jak u siebie, tu mogłabym nawet zapomnieć o swoim domu w Dreźnie. Dlaczego... sama nie wiem. Myślę, że 216 jestem pod urokiem pańskiej ciotki - dodała. - Jej szlachetne, mądre słowa zawsze potrafią przywrócić mi równowagę ducha. Dobrze na mnie wpływa po kłamliwej atmosferze tamtego domostwa nastrój panujący w jej domu. Pytał mnie pan przy pierwszym naszym spotkaniu, jak się zapatruję na swoje nagłe bogactwo. Dopiero dziś potrafię dać panu odpowiedź. Czuję się jak człowiek tonący w morzu złota. Wprawdzie wyciągają się ku mnie ręce, ale nie z pomocą, tylko żeby pochwycić zalewające mnie fale złota. Doktor drgnął, jakby go ktoś ugodził. - Na Boga, skąd pani przychodzą do głowy tak okropne myśli? Roześmiała się gorzko. - Pan jeszcze pyta? Czyż te straszne myśli nie są we mnie wpajane z każdą chwilą, z każdym tchnieniem? Podobno u moich opiekunów w Dreźnie jestem pieszczona tylko dlatego, że widzą we mnie „złotą rybkę". Moi nauczyciele muzyki podtrzymują we mnie słabą iskierkę muzycznego talentu ze względu na wysokie honoraria, jakie płacę. Opiekun starła się o rękę bogatej pupilki tjdko dlatego, że on ją najlepiej potrafi oszacować. - Czy tak? - spytał doktor i przesunął ręką po czole, jakby go chwycił zawrót głowj^. - A pani musi być specjalnie przykro, że i Maurycy tak może czuć i myśleć? - spytał stłumionym głosem. Słuchała ze zdziwieniem jego słów. - Jeszcze bardziej mi przykro - odrzekła, prostując się dum- 217 nie - że każdy człowiek czuje się w obowiązku dorzucić za nim słówko. - Odchyliła głowę z drwiącym śmiechem. - Biedna „złota rybka" musi się z całych sił bronić, żeby nie stać się igraszką w rękach samolubów. Widzi pan, panie doktorze, i pan jest zdania, że taka młoda dziewczyna bez rodziców, jak ja, powinna dać sobą kierować tak, jak to innym będzie dogodne. Stąd mnie pan wypędza, a tam rad bjr mnie pan przykuć do miejsca złotym łańcuchem. Chciałabym wiedzieć, co pana do tego uprawnia? Chciałabym spytać, jak Henrieta: „Co też panu uczyniłam?" - Dość już! - zawołał doktor. - Gdybym ni wiedział, że pani nie ma ani krzty komedianctwa gotów byłbym posądzić, że obmyśliła pani naj okrutniejszą torturę, żeby wyrwać z serca meg tajemnicę, ale nie dam jej sobie wydrzeć, nie! Założył ręce na piersi i uczynił parę kroków jakby chciał odejść ku domowi, ale zatrzymał si jeszcze. - Ciekaw jestem, jak to pani rozumie, że ja chciałbym panią przykuć do tamtego domu? Kasia zarumieniła się mocno. - Pan przecież... życzy sobie... - wyjąkała - żebym została panią w pałacu Baumgartenów. - Ja? Ja? - zawołał śmiejąc się dziko. - Jak pani doszła do tego wniosku? Z jakiej racji miałbym sobie tego życzyć? - Ponieważ pan, jak mówi Flora, nie chciałby pozostawić Henriety na byle czyjej łasce - odrzekła 218 szczerze i twardo. - Uważa pan, że się dobrze opiekuję moją biedną siostrą i że moim obowiązkiem jest złożyć z siebie ofiarę, żeby jej zapewnić dom. I dlatego ja powinnam wyjść za radcę. - I myśli pani, że ja stoję na czele tej rodzinnej intrygi? Wierzy pani w to?! Nie pamięta pani, jak pierwszy sprzeciwiałem się temu, żeby pani pozostała w domu Romera? - Od tego czasu wiele się zmieniło - odrzekła. -Pan opuści we wrześniu na zawsze nasze miasto, a wtedy będzie panu wszystko jedno, kto rządzi w pałacu. Niesympatyczna dla pana osoba nie będzie wówczas przeszkadzała. - Kasiu! - zawołał. - Słucham, panie doktorze - obrzuciła go roziskrzonym spojrzeniem. - Myśl o takim rozwiązaniu powinna mi była dawno zaświtać, ale jestem tak tępa, że do tej pory pozostawałam ślepa i głucha na wszystko. Tak - mówiła już spokojnie - to przecież proste. Nie wmiesza się w krąg rodziny żaden obcy element, wszystko w pałacu pozostanie, jak było, nawet kasy ogniotrwałej w „skarbcu" Maurycego nie będzie trzeba ruszać z miejsca. Takie to praktyczne, dobrze obmyślane... - I tak to panią przekonało, że się pani nie zawaha ani chwili, żeby pozostać - zauważył doktor urywanym głosem, a wzrok jego przenikał ją niecierpliwie. - Nie, panie doktorze. Za prędko pan triumfuje - 219 zawołała. - Uparta „złota rybka" nie da się zatrzymać w sieci. Przyszłam tu przed chwilą, żeby się pożegnać z panią pastorową i dlatego śmiałabym się z dekretu wygnania, który pan na mnie wydał, gdyby mnie nie dotknął tak boleśnie. Siostry otworzyły mi przed chwilą oczy i ukazały mi świetną perspektywę „szczęścia", mającego się stać moim udziałem. I wtedy zrozumiałam, że pozostała mi tylko jedna droga wyjścia z salonu pani prezy-dentowej: prosto na dworzec kolejowy. I wyjadę, ale nie na zawsze. Wrócę wtedy, gdy listami przekonam Maurycego, że żaden inny stosunek pomiędzy nami istnieć nie może, jak tylko stosunek opiekuna do pupilki. Doktor wyprostował się pod wpływem jej słów, jakby mu nagle ciężar straszliwy spad! z ramion. - Mogę wyjechać spokojnie - mówiła dalej - bo wiem, że się pani pastorowa zaopiekuje biedną Henrietą. Chciałbym ją o to prosić osobiście, ale jeśli mi nie wolno, uczynię to listownie z Drezna, bo przecież wobec pańskiego wyroku nie przejdę nawet niewielu kroków, dzielących mnie od progu tego domu. Zegnam, panie doktorze! - dodała i szybkim krokiem, biegnąc prawie, pośpieszyła w stronę mostu. Przystanęła dopiero wówczas, gdy się znalazła na przeciwległym brzegu rzeki, i raz jeszcze spojrzała na kochany, stary dom. Widziała, że doktor wciąż stoi jak skamieniały przy ogrodowym stoliku, a oczy jego zwrócone są w jej stronę. 220 Dziwna z niej była istota. Na widok tej twarzy, straszliwie bladej, wykrzywionej nieludzką męką, zawróciła nagle i pośpieszyła ku niemu. Na koniec świata gotowa była biec, żeby go ratować. - Czy pan jest chory? - spytała, stając przed nim zdyszana i niespokojnie, ujmując jego dłoń. - Nie, chory nie jestem, tylko, niestety, beznadziejnie słaby, choć w innym znaczeniu, niż pani przypuszcza - powiedział złamanym głosem. - Ale niech pani już idzie! Niech pani idzie! Czy pani nie widzi, że każde serdeczne słowo przez panią wypowiedziane jest dla mnie jak cios sztyletu! -zawołał i chwytając jej dłoń wycisnął na niej palący, długi pocałunek. Cofnęła się przerażona, ale serce jej ogarnęło jakieś dziwne wzruszenie. - Nie, nie pójdę - szepnęła - bo jestem panu potrzebna... Ale on wyprostował się znów i z twarzą straszliwie zniekształconą bólem skinął głową w milczeniu, nakazująco, w kierunku mostu. Odeszła, uciekając od niego tak, jakby anioł z mieczem ognistym odpędzał ją od tych progów. W kilka minut później, ubrana do drogi, z walizką w ręce opuszczała pałac bocznymi drzwiami. Zapłakanej Henriecie przyrzekła, że wróci, jeśli ona zatelegrafuje, że nastąpiło pogorszenie jej zdrowia. Opuściła pałac bez pożegnania, równie nagle i niespodziewanie, jak przybyła w jego progi. XXII Ponad trzy miesiące upłynęły od tego czasu. Kasia nigdy w życiu tak gorliwie nie poświęcała się muzyce, ale było w tym zapale coś gorączkowego. W wytężonej pracy szukała zapomnienia. Henrieta prowadziła coś w rodzaju pamiętnika i co tydzień posyłała Kasi te swoje zapiski, dzięki temu mogła ona sobie wyobrazić, co się dzieje w pałacu. Ze słów Henriety domyślała się, że w prezydentowa wstąpiło nowe życie, że rządziła w domu jeszcze bardziej despotycznie niż kiedykolwiek. Donosiła jej również Henrieta, że babka wychwala Kasię pod niebiosa z powodu jej „wielkiego taktu i rozumu", z czego Flora się śmieje, nazywając nagły wyjazd Kasi fantazją podlotka. Radca przez jakiś czas miał żal do Flory z powodu wtrącania się w jego sprawy. Kasia oddychała lżej. Konflikt, którego się oba- 222 wiała, przestał zagrażać. Pan radca zrozumiał z jej listu, że nie może żywić nadziei i pogodził się roztropnie z losem. Teraz Kasia mogłaby już powrócić, jako pielęgniarka chorej siostrj^, ale jej opiekunka przeciwstawiała się temu energicznie, uważając, że pobyt Kasi w pałacu źle posłużył jej zdrowiu i wpłynął przygnębiająco na jej usposobienie. Zresztą w pałacu zakwaterowała się baronowa von Steiner z całym swym orszakiem i zamierzała pozostać przynajmniej przez dwa miesiąca. Zbliżał się dzień, na który został naznaczony ślub Flory. Flora nie zaprosiła Kasi na tę ceremonię. Henrieta pisała, że młoda narzeczona zupełnie straciła głowę. Jeździ z przyjęcia na przyjęcie, zajmuje się przygotowaniem wyprawy, przy czym jej kaprysy do rozpaczy doprowadzają krawcowe, stolarzy i tapicerów. Henrieta twierdziła, że za nic nie chciałaby znaleźć się osamotniona w tym całym zgiełku weselnym. Na ciotkę pastorową nie będzie można liczyć w „tych okropnych dniach", bo już teraz jest, biedaczka, tak przygnębiona i zdenerwowana myślą o rozstaniu z ukochanym Leonem, że trudno z nią rozmawiać. Skargi te znajdowały coraz silniejszy wyraz w każdym kolejnym liście chorej, aż wreszcie, parę dni przed ślubem, nadeszła depesza: „Przyjeżdżaj zaraz, czuję się bardzo źle!" 223 Już nie można było zwlekać. Opiekunka Kasi zgodziła się na jej wjrjazd. A Kasia? Drżała z lęku, a jednocześnie serce jej ogarnęła nieopisana radość, że raz jeszcze zobaczy jego, tego człowieka, który niebawem zostanie jej szwagrem. I oto pewnego wrześniowego poranka pukała znów do wrót młyna. Zuza, zawczasu powiadomiona telegraficznie, przygotowała wszystko na jej przyjęcie. Narożny pokój pełen był zapachu heliotropów i rezedy, w alkowie jaśniało śnieżną bielą powleczone łóżko. Na stole świeży placek domowego wypieku, a z kuchni dolatywał zapach wyśmienitej kawy. I znów zadrgały ciężkie belki młyna pod krokami młodej panny. Bjda u siebie. Stąd zamierzała odwiedzać chorą siostrę, ażeby za żadną cenę nie korzystać z gościnności w domu radcy. Niech sobie pani prezydentowa, ile chce, kręci nosem na te stosunki pałacu z młynem. Kasia była w dziwnym usposobieniu. Bała się pierwszej wizyty w pałacu, ale za to tęskniła gorąco za miłym domkiem nad rzeką, chociaż nie miała prawa go odwiedzać. A nader wsz}^stko pragnęła choć raz, choć z daleka zobaczyć piękną, wyniosłą postać doktora. Po raz pierwszy zobaczyła go tu, w młynie, i tu z niewymownym bólem w głębi duszy zrozumiała, że pokochała go od pierwszej chwili. Prócz tego niepokoiła się i martwiła także z innej przyczyny. Od pewnego czasu gazety pełne były 224 wiadomości o licznych bankructwach w Wiedniu i Berlinie, a i w drodze sfyszała rozmowy, które ją mocno przestraszyły. Teraz sama była świadkiem takiej katastrofy. Towarzystwo akcyjne, które od radcy odkupiło przędzalnię, ogłosiło właśnie upadłość. Na podwórzu fabryki widziała, nadchodząc ze stacji, zgromadzone tłumy robotników, zupełnie jak w ów dzień napadu w lesie. - Tak, tak - mówił Franciszek, niosąc jej walizkę - takie to już czasy nastały. Ludzie chcą garściami zagarniać złoto i skąd te nieszczęścia. Ale naszemu racicjr chyba to nie grozi - śmiał się młynarz. -Wrócił wczoraj z Berlina, wesół jak zawsze, a przyjechał, bo przecież jutro dziewiczy wieczór w pałacu. Tak, przecież pojutrze ślub! Pojutrze wyjeżdża młoda para do L. Kasia powinna o tym wiedzieć z listów siostry, ale jakoś nie obliczyła dokładnie daty. - O, jutro będzie tam wieczorem wesoło - mówiła Zuza, podając jej kawę. - Widziałam Antoniego od radcy, opowiadał, że nazjeżdżało się tyle gości, że nie ma gdzie wetknąć szpilki. Teatr wybudowali i panny z miasta mają tam przedstawiać. Zieleń do przjrbrania zwożono z lasu furami... Jedenasta godzina biła z wieży przędzalni, gdy Kasia szła do pałacu. Jeszcze brzmiał w jej uszach zgiełk, dolatujący z podwórza fabryki, ale zaledwie 225 zamknęła się za nią furtka w murze starego parku, ogarnęła ją wielka, uroczysta cisza. Krocząc pod cienistym sklepieniem lipowej alei zbliżała się do pałacu. Nigdy piękny budynek nie wyglądał bardziej arystokratycznie niż dziś, w złotym świetle jesiennego dnia, z flagami uroczyście powiewającymi na dachu. Kasia położyła rękę na szjHbko bijącym sercu. Ona tu nie była zaproszona, a jednak przybyła. Wielką ofiarę uczyniła dla siostry. Gdy wchodziła na wspaniały taras, przesunęła się obok niej jakaś strojna dama, przyciskając chusteczkę do oczu, zapuchnięta od lez. Poznała w niej słynną z urody i strojów małżonkę pewnego majora. - Tak, nic mu nie pozostało, jak tylko kulę sobie w łeb wpakować - usłyszała w sieni głos jednego z lokai. - Na co takiemu oficerowi mieszać się w spekulacje! Więc oto znów ofiara przerażającej katastrofy. Kasia zadrżała i przemknęła niepostrzeżenie po schodach na pierwsze piętro. Otworzyła drzwi saloniku, który dawniej zajmowała. Wprawdzie nie było tu już baronowej, ale za to znajdował się istny bazar strojów i okryć damskich, a na manekinie pośrodku pokoju widniała wspaniała szata z białego atłasu z powłóczystym trenem, przybrana gałązkami mirtu i kwieciem pomarańczy. Ślubna suknia Flory! Kasia szybko zamknęła drzwi, a w parę chwil 226 później była już w objęciach Henriety, płaczącej z radości. Chora bjda dziś sama. Nikt w tym dniu nie miał dla niej czasu. Radca postanowił uświetnić ślub Flory niezwykłą wystawnością. Niech się ludzie przekonają o jego bogactwie. Henrieta nikomu z rodzin}^ nie powiedziała, że zawezwała telegraficznie Kasię. Przecież zawsze im powtarzała, że Kasia któregoś dnia do niej wróci. Co do spotkania z radcą, to nie ma się czego lękać. Znalazł sobie podobno w Berlinie nową „flamę". Wczoraj wrócił bardzo zadumany i na przekomarzanie się Flory odpowiadał tylko filuternym uśmiechem. Kasia przyglądała się siostrze. Pomyślała, że był już czas najwyższy, żeby wrócić. Henrieta wyglądała straszliwie źle. Głuchy, dławiący kaszel męczył ją teraz bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Ręce miała rozpalone i widać było, że oddycha z wielkim trudem. Henrieta bywała bardzo dzielna. Nigdy, przy najgorszych cierpieniach, nie pozwalała sobie na łzy, a dziś oczy jej były zaczerwienione, jakby przedtem długo płakała. Dręczył ją bez ustanku niepokój, że Bruck, mimo całej swej miłości do Flory, może być z nią bardzo nieszczęśliwy. Kryjąc twarz na ramieniu Kasi, zwierzała się jej szeptem, że i ciotka tak samo myśli, choć ani słowa o tym między sobą nie zamieniły, i tak samo, jak ona, martwi się z tego powodu. 227 Kasia odpowiedziała jej krótko, że to wyłącznie rzecz doktora, że nikt tak jak on nie miał okazji przeniknąć samolubstwa Flory. A jeśli mimo to chce ją poślubić, to widać wie, co czyni. Henrieta skuliła się przy tych słowach, jakby ją one zabolały. W ogóle dziwnie zimna i twarda wydała się jej teraz Kasia. Robiła wrażenie kogoś, kto się z własnym losem raz na zawsze rozprawił, choć nie bez ciężkiej walki. Wkrótce potem, prowadząc ostrożnie chorą siostrę, zeszła Kasia na dół, ab}' się pokazać rodzinie. Szły koiytarzem wzdłuż wielkiej sali balowej. - Teraz odbywa się tam próba generalna dzisiejszego przedstawienia - wyjaśniła Henrieta. - Obrzydzenie wzbudzają we mnie te panny. Każda z nich gotowa byłaby Florze wydrapać oczy z zazdrości, ale będą deklamowały z sentymentem o pięknym kwiecie wj^dartym z ojczystych ogrodów, o geniuszu poezji, który swój pocałunek złożył na czole oblubienicy i temu podobne bzdury. I tę głupią komedię odegrają wśród przebogatych dekoracji. Wczoraj ???? ?? urządził awanturę dekoratorom, że w dwóch miejscach po bokach użyli na draperie satyny, zamiast prawdziwego atłasu. Jest wręcz odpychający z tą dumą milionera. Uchyliła po cichu jedne drzwi. Przez wąską szczelinę nie widać hy\o sceny, za to dostrzec można było wspaniały baldachim z purpurowego aksamitu. Pod nim zasiąść mieli narzeczeni. 228 - Jak on będzie wyglądał w tej komedianckiej dekoracji! - mówiła Henrieta. - A ona stanie przy nim w rozkosznie naiwnej, białej szatce muślinowej, przybranej margerytkami i będzie robiła minę niewiniątka, jak przystoi młodej narzeczonej w dziewiczy wieczór. Ach, Kasiu, w tej całej historii jest coś niepojętego, tak dziwnego, że mam ciągle wrażenie, jakby kryła się za tym wszystkim mroczna, niewyjaśniona tajemnica, niby jakiś głucho czający się żar pod osłoną szarych popiołów... W sali jadalnej siedziała prezydentowa z Florą i radcą przy śniadaniu. Oblubienica miała na sobie elegancki, różowy szlafroczek. Koronkowy czepe-czek przykrywał jej główkę, pełną nie rozplecionych jeszcze papilotów. Kasia przelękła się na jej widok. Jakże szare i ostre wydało się jej to piękne oblicze bez obramowania złotych loczków! Dziś po raz pierwszy uprzytomniła sobie, że Flora ma już młodość poza sobą, że nienasycona ambicja i beznadziejne samolubstwo zdąż}dy wyryć twarde piętno na jej twarzy. - Wielki Boże, co ci na myśl prz}rszło, Kasiu, żeby dziś nam spaść na głowy? - zawołała przerażona i niepohamowana w swym gniewie. - Wpędzisz mnie w okropny kłopot. Mam dwanaście druhen, niepodobna, żebym ciebie przyjęła na trzynastą. Sama chyba rozumiesz... - urwała i krzyknęła. Radca, który właśnie trzymał w ręku kieliszek 229 z burgundem, odstawił go na widok wchodzącej i czy to uczynił nieuważnie, czy też mu ręka zadrżała, dość, że struga szkarłatnego płynu polała się po obrusie i pociekła na szlafroczek Flory. Milioner siedział chwilę odrętwiały, trupio blady i wpatrywał się w drzwi, jakby w nich ujrzał widmo z zaświatów. Opanował się jednak szybko. Przepraszając serdecznie Florę, nacisnął dzwonek, żeby zapewnić sobie pomoc służby. Witając się z Kasią był znów w każdym calu tylko ojcowskim opiekunem, uradowanym, że widzi swą pupilkę w dobrym zdrowiu. Poklepał ją po ramieniu i wyraził radość z jej przybycia. - Nie śmiałem cię zaprosić - mówił - zresztą byłem ostatnio przytłoczony pracą. Zechciej wybaczyć. - Przyjechałam jedynie do Henriety - przerwała mu Kasia żywo, nie okazując Florze ani cienia urazy z powodu jej niechętnego powitania. - Bardzo to zacne z twojej strony, moje dziecko -oświadczyła prezydentowa, rozchmurzając oblicze. Wszelkie jej obawy rozproszyły się całkowicie. - Ale gdzie cię umieścimy? W twoim dawnym pokoju znajduje się teraz wyprawa Flory... - Dlatego będzie pani musiała zezwolić, żebym zamieszkała w młynie, co już zresztą ticzynilam -odrzekła Kasia uprzejmie. - Tymczasem nie pozostaje nam nic innego -powiedziała pani prezydentowa łaskawie . - Dziś 230 dom nasz jest wypełniony po brzegi, a przy tym zgiełk taki. że trudno wytrzymać. Od samego rana ustawiają dekorację, coś tam przybijają, przestawiają, biegają, deklamują... - Tak, słyszałyśmy przechodząc - zaśmiała się Henrieta złośliwie. - Coś o młodej Pallas Atenie, 0 róży Kaszmiru, o przyszłej profesorowej, wszystko ujęte w piękne ramy. - Dość! - zawołała Flora, zatykając sobie uszy. - 1 żeby mnie, właśnie mnie częstować tak dyletancką marnotą, mnie, której okolicznościowe poematy wielkim powodzeniem cieszyły się zawsze na dworze! Prezydentowa nakazała jej ruchem ręki milczenie, bo do pokoju wchodziła właśnie grupa młodych dam, które zamierzały pokrzepić śniadaniem siły nadwątlone po próbie teatralnej. Flora wjmiknęła się do buduaru babki. Z afektowaną radością podeszła panna von Giese do Kasi, wyrażając zadowolenie z jej tak dawno wyczekiwanego powrotu. - Jak miło, że pana tu widzę, drogi panie radco! - dodała. - Mamy przynajmniej okazję podziękować panu za niezwykłą łaskawość, z jaką poparł pan nasze skromne przedstawienie. - Takie feerie z tysiąca i jednej nocy tylko w tym pałacu oglądać można. Ale, ale - dodała - słyszał pan o nieszczęściu majora von Bredow? Przepadł z kretesem, zrujnowany jest do ostatniej nitki. W jakich 231 okropnych czasach żyjemy. Katastrofa po katastrofie... - Major Breclow spekulował z szaleńczą lekkomyślnością - zauważyła prezydentowa obojętnie. -Jak można być tak nierozsądnym? - Wszystko to wina jego żony, pięknej Julii. Same jej toalety kosztowały rocznie trzy tysiące talarów - powiedziała panna von Giese. - Mogłaby i nadal się stroić, gdyby jej małżonek nie włożył swych kapitałów w przedsiębiorstwa wyraźnie pachnące szwindlem - odrzekła prezydentowa, wzruszając ramionami. - W takich okolicznościach należy zasięgać rady autorytetów. Na przykład my możemy spać spokojnie, prawda, Maurycy ? - Sądzę - powiedział z uśmiechem i wychylił kielich burgunda. - Zupełnie bez uszczerbku nie wychodzi się z takich ogólnych katastrof, lecz cóż to znaczy. Drobne ukłucie! - Ale wiesz, przypomniałam sobie, że dziś nie dostałam biuletynu giełdowego - zawołała prezydentowa. - Zazwyczaj otrzymuję go punktualnie o dziewiątej. Radca wzruszył ramionami obojętnie. - Zapewne nieuwaga na poczcie, a może gazetka wplątała się przypadkiem w moją korespondencję. Zobaczę! Przepraszam, moje panie! - zawołał, wskazując na opróżniony kielich. - Czułem nadchodzący ból głowy, a na to pomaga mi najlepiej łyk mocnego wina. 232 Podszedł do kredensu i odkorkował szybko butelkę szampana. - Proszę, wypijmy wszyscy za powodzenie naszej sztuki teatralnej! - rzekł, wlewając perlący się napój do kiyształowych kielichów. Panie podeszły i wzięły je do rączek. - Niech żyje młodość i piękno, niech żyje życie, cudowny, radosny dar bogów! - zawołał radca. Zadzwoniły kielichy, a prezydentowa potrząsnęła głową z uśmiechem. Kasia cofnęła się cło okna, gdzie Henrieta siedziała w fotelu. Widziała, jak przy nietaktownym toaście zadrgały powieki nieszczęśliwej chorej. Dla niej ten cudowny dar bogów był pasmem męczarni, każde jego tchnienie przeszywało ją nieopisanym bólem. Kasia nie wzięła do ręki kielicha i radca jej do tego nie namawiał. Chmurnym wzrokiem śledziła z dala jego dziwnie podniecone ruchy. Nigdy nie widziała, żeby tak osobliwie wyglądał. W jego sercu szalała jakaś burza, bo oczy biegały niespokojnie, wargi drgały nerwowo, a głos brzmiał jakoś wymuszenie Poczuł jej wzrok na sobie, bo nagle odstawił kielich i ręką nerwowo przesunął po czole i włosach. Zapewne tym razem wino nie pomogło na jego dokuczliwy ból głcmy. XXIII W pół godziny później szła Kasia brzegiem rzeki. Henrieta odpoczywała teraz, miała więc chwilę wolnego czasz, żeby choć z daleka spojrzeć na kochany, stary domek. Szła j ak wygnaniec, który pragnie rzucić ostatnie spojrzenie na miłe strony. Wsparła się o topolę przy moście. Stąd widziała po raz ostatni jego, załamanego męką, wspartego o stół ogrodowy. Teraz w ogrodzie było cicho. Drzewa w sadzie uginały się pod ciężarem jabłek i śliwek, dzikie wino, oplatające dom, przybrało szkarłatną barwę. Jeszcze tylko jedno spojrzenie na jego okno. Pewnie nie ma go w domu albo już tutaj nie mieszka. W oknach wisiały białe firanki, na parapecie wygrzewał się młody kotek, a w głębi widać było czyjąś siwą głowę, pochyloną nad robótką. Zapewne wprowadziła się tu przyjaciółka ciotki pastorowej. 234 Więc i ten most za sobą spalił, był gotów do wyjazdu, a pojutrze nastąpi „ostatnia chwila", gdy piękna, zimna oblubienica stanie przy nim w białej sukni przed ołtarzem, aby zostać „duszą salonu sławnego profesora". Kasia objęła ramionami pień wysmukłej topoli, przycisnęła czoło do jego chropowatej kory, aż poczuła ból. Plącz ogromny nią wstrząsnął. Czy tamta, ta piękna, złotowłosa wie, co znaczy taki ból? Tamta była kochana i choć chciała porzucić swego wybranego w chwili, gdy się świat od niego odwracał, nikt jej nie poczytał tego za winę. A tymczasem ona, ta niekochana, w sercu swym odczuwała piekący żar grzesznej, złej zazdrości, bo przecież zazdrościła- własnej siostrze... Drgnęła, usłyszawszy za sobą ciężkie kroki. Obejrzała się żywo. Brzegiem szedł młynarz Franciszek z dużą sztabą żelazną, przerzuconą przez ramię. Szedł, jak wyjaśnił, zabezpieczyć górną tamę, bo rzeka zaczynała wzbierać. Wypłoszył ją z ukrycia, a jednak Kasia nie miała odwagi wracać do pałacu. Dość jeszcze będzie czasu, żeby dopomóc biednej Henriecie wystroić się na wieczór. Tak tu było dobrze, tak samotnie. Nikt nie zobaczy jej oczu, zaczerwienionych od łez, nikt nie wyczyta z jej wzroku gorzkiej tęsknoty, nikt, prócz niej samej. Hańba jej, że dopuściła, żeby rozrosło się w niej to niedozwolone uczucie! Bo przecież nie dla zacnej ciotki pastorowej, jak 235 to sobie wmawiała, przyszła popatrzyć na ten miły dom. Teraz, gdy zobaczyła, że ktoś inny zajmuje jego pokój, zrozumiała to dobrze. Zbliżała się do starej wieży. Krąg wody w fosie migotał z daleka. Widać stąd było wyraźnie wąski zwodzony most, wiodący do głównego wejścia. W tej właśnie chwili opuścił wieżę jakiś wesoły robotnik w niebieskiej bluzie, z rozwianą, długą rudoblond brodą. Kasia zobaczyła, jak grubą laską pędził przed sobą dwie sarenki, który do niego podeszły z dziwnym zaufaniem. Nie zwróciłaby na niego uwagi, wielu bowiem robotników kręciło się po parku, ale zdziwiło ją to zachowanie. Radca ogromnie lubił sarenki, a tu obcy człowiek przepędza je za rzekę! Czyżby to była chęć zrobienia na złość chlebodawcy? Widziała, jak przepędziwszy sarny, robotnik skręcił w aleję wiodącą ku głównej promenadzie miejskiej i znikł z jej oczu. Co za dziwne podobieństwo! Wzrost, postawa, ruchy! Gdyby nie ta broda, można by wziąć go za bliźniaczego brata pana radcy. Przystanęła jak przykuta do miejsca i obejrzała się na wieżę, skąd człowiek ten wyszedł. Jakże pięknie grupowały się stare drzewa dokoła romantycznej ruiny! Cisza panowała wielka. Słychać było tylko łopot skrzydeł gołębi, okrążających wdzięcznym lotem zręby starej budowli. 236 I nagle... huk ogłuszający wstrząsnął powietrzem. Wieża zamieniła się w krater ognisty, ziejący płomieniem i dymem. Grunt osunął się dosłownie spod nóg Kasi. Runęła nieprzytomna do fosy, a dokoła niej zamknęły się chłodne fale. Cóż się stało? Ze wszystkich stron nadbiegali ludzie. Czy to trzęsienie ziemi? W pałacu po wylatywały z okien wszystkie szyby. Wspaniałe zwierciadła pospadały ze ścian, rozbite w tysiące kawałków. Na scenę zaimprowizowanego teatru zwaliły się jedwabie i aksamitne portiery, raniąc kilku dekoratorów. Z promenady wbiegli do parku przechodnie, a wśród nich Antoni, lokaj radcy. - Tam! Tam! - wołali, wskazując palcem. Prezydentowa wyszła na taras, blada śmiertelnie, wsparta na ramieniu Flory. W wieży się paliło. Kłęby gęstego dymu buchały stamtąd, a od czasu do czasu jaskrawszym blaskiem wyskakiwał z nich płomień. - Proch wybuchnął na wieży! - zawołał ktoś z biegnących. - Głupstwo! - krzyknął Antoni. - Proch był zwietrzały, a ta odrobina świeżego, co ją pan kazał dosypać, nie zrobiłaby takiej szkody! Biegł jednak jak szalony w głąb parku, poprzez zalane wodą trawniki. Wiedział, że jego pan był tam właśnie, wśród tego pożaru. Za nim pędził cały tłum. 237 Z pobliskiej wieży strażackiej zaczęto dzwonić na alarm. Co za spustoszenie! Stare drzewa w pobliżu wieży wyglądała jak sito. a z nadkruszoirych murów wieży buchały bez ustanku kłęby dymu. - Mój biedny pan! - zawołał Antoni, wyciągając bezradnie ręce na brzegu głębokiej fosy, która teraz wylała na okoliczne trawniki. Nic nie można było pomóc, nic ratować. Na pastwę płomieni poszły wspaniałe zbioiy starożytności, kosztowne dywany, rzeźby, obrazy... W tłumie szeptano sobie o bezmiernych skarbach radcy. Ale przecież nie były to stosy srebra ani złota, tylko papiery, a te musiały już pójść z dymem. A co się stało z samym milionerem? Czy zginął, jak to twierdził rozpaczający lokaj ? - Ale też dziwactwo - zauważył ktoś w tłumie -żeby proch trzymać w piwnicy, pod takimi skarbami. - Nie on to sprawił - powiedział jakiś inżynier, który się wymieszał w tłum. - Zwietrzały, stary proch nie spowodowałby tego wybuchu. Użyto tutaj zapewne nowszych, skuteczniejszych środków wybuchowych... - Ależ, któż by to uczynił? - zawołał osłupiały lokaj radcy. Obcy wzruszył ramionami i uśmiechnął się dziwnie. Teraz zaczęły swą pracę sikawki strażackie, które zdążyły nadjechać Przerzucono deski przez fosę i straż przedostała się do ruiny, w której ogień zaczynał dogasać. 238 Nagle krzyk przeraźliwy rozległ się znad rzeki. Znaleziono młynarza Franciszka, któremu kamień, ciśnięty przez wybuch, zgniótł klatkę piersiową. Nie żył już. - Maurycy! Jego zapewne znaleźli - szepnęła prezydentowa, słysząc zgiełk i wołania. Opadła w pobliżu na ogrodową ławkę. Nie miała sił iść dalej. Uczyniła wysiłek, żeby wstać, ale na próżno! Starość, dzielnie zwalczana dotychczas, dawała się jej teraz we znaki. - Czy go niosą? - lamentowała. - Czy nie żyje? -Uczepiła się ramienia stojącej obok Flory. - Puść mnie, babciu, z łaski swojej! - mówiła młoda oblubienica, dziwnie spokojna i niewzruszona wśród tego całego zgiełku. - Dlaczego Maurycy miałby zginąć? Jemu zawsze dopisywało szczęście! Na pewno teraz uwija się wśród tej głupiej hołoty, która nie ma oczu, żeby go poznać. Trudno, muszę tam pójść - dodała, oglądając troskliwie czubek swego atłasowego pantofelka, z lekka opryskany błotem. - Nie, zostań! - wołała prezydentowa, chwytając ją za skraj sukni. - Nie możesz mnie tu zostawić z Henrietą. Obie jesteśmy bezsilne! A gdybym umaiła? - Głowa staruszki opadła na pierś. W złotożółtej szacie z mieniącej się mory wyglądała jak widmo. Henrietą siedziała skulona na ławce, przerażonymi oczjmia wpatrując się w dal. - Gdzie Kasia? - szepnęła. - Mój Boże, co się stało z Kasią? 239 -Przestań! Doprawdy nie można wytrzymać z tymi lamentami - niecierpliwiła się Flora. - Nikt ci nie zabierze tej twojej drogocennej Kasi! Niecierpliw}' wzrok skierowała w stronę ruin. Tam tłoczyli się wszyscy: i służba, i goście. Nawet panna Giese w swych delikatnych pantofelkach pobiegła w tamtą stronę. - Niosą go, niosą - zawołała prezydentowa okropirym głosem. - Maurycy! Grupa ludzi niosła kogoś przez park w milczeniu. Wśród nich wyróżniała się wysoka postać doktora Binicka. Flora pobiegła ku niemu, a prezydentowa wjrbuchnęla potokiem bezsilnych łez. Na widok imponującej, wysmukłej damy rozstąpił się tłum, któr}^ otaczał nosze. Flora rzuciła okiem na leżącą postać i odwróciła się do prezydentowej. - Uspokój się, babciu, to nie Maurycy! - zawołała. - To Kasia! Wiedziałam, że tak będzie! - szlochała Henrieta i chwiejnym krokiem podeszła do miejsca, gdzie dźwigający na chwilę postawili nosze, żeby odpocząć. Kasia leżała z zamkniętymi oczyma. Można by pomyśleć, że śpi, gdyby nie wąski strumyk krwi na lewym policzku i bandaże na głowie. - Skąd ona się wzięła na miejscu katastrofy? -spytała Flora. Ton jej i spojrzenie świadczyły raczej o gniewie niż niepokoju. 240 Doktor udawał, że nie słyszy. Usta miał mocno zaciśnięte. Henrieta uczepiła się jego ramienia i wznosząc oczy zalane Izami i pełne śmiertelnego niepokoju, szepnęła: - Tylko jedno słowo, Leonie. Czy ona żyje? - Tak. Ogłuszył ją wybuch i utraciła trochę krwi, ale rana nie jest niebezpieczna. Jedyne niebezpieczeństwo stanowią teraz przemoczone suknie - odpowiedział. - Bogu niech będą dzięki! To mówiąc, serdecznie, po bratersku objął Henrietę, która się do niego tuliła. - Naprzód! - zakomenderował niecierpliwie i pochód znów ruszjd. Towarzysząca tej grupie gromada ciekawych rozproszyła się szybko. Wszyscy biegli w kierunku wieży. Zemdloną przenieśli obok prezydentowej, która siedziała jak skamieniała na ławce, nie wiedząc, co się dokoła niej dzieje. Doktor, prowadząc troskliwie Henrietę, szedł obok noszy i podtrzymywał głowę zemdlonej, żeby ją ochronić od wszelkich wstrząsów. Na jego twarzy malowała się dziwna tkliwość, wzrok miał utkwiony w pobladłą twarz rannej, jakby nic prócz niej nie istniało na świecie, jakby ona była jego jedynym i najświętszym ukochaniem. Flora szła za milczącą grupą, samotna, jakby nic ją nie łączyło z trojgiem owych ludzi, tak bardzo zjednoczonych przez nieszczęście. Pantofelki jej 241 były ubłocone, tren białej sukni wlókł się po mokrym żwirze. Nerwowymi palcami zerwała wianuszek białych margerytek ze swych skroni. By już teraz tylko gorzką ironią. Idąc szarpała gniev nie białe kwiaty i rzucała je za siebie, na ścieżkę. Nie spojrzała na babkę, nie spojrzała na przyjaciółki, które nadbiegłszy, otoczyły zwartym kołem panią prezydentowa. Wzi ?? jej, iskrzący się gniewnie, utkwiony był w narz sczonego. Jak zafascynowana szła za nim krok za krokiem. Nagle doleciały jakieś nowe krzyki, ale Flora nic nie słyszała i nie obejrzała się ani razu. Niech się świat wali, ona musi iść, bronić „swoich praw". XXIV Po tym dniu pełnym grozy nastąpiła noc głucha, niespokojna. Nikt nie udał się na spoczynek. Wszystkie światła paliły się w pałacu. Służba chodziła na palcach lub gromadziła się, szepcząc po kątach, a gdy drzwi skrzypnęły, zrywała się i pędziła ku wejściu. Lada chwila spodziewano się powrotu pana domu, ale noc minęła, świat zajaśniał przez szyby, a ona nie nadchodziła. Różany płomień brzasku zamigotał w popękanych szybach pałacu, oświetlił zniszczony baldachim weselny i zwiędłe festony kwiecia. Całe wspaniałości „z tysiąca i jednej nocy" tworzyły teraz rumowisko i tylko powiew wiatru igrał z różnymi strzępami jedwabnej kurtyny, która miała osłonić czarujące, świąteczne widowisko. Pani prezydentowa całą noc przesiedziała w swej żółtej toalecie z połyskliwej mory. Jej twarz była 243 popielatoszara i zapadła, a w głowie wirowała teraz tylko jedna myśl: Kto będzie dziedziczył po Maurycym ? Ona przecież nie miała ani ciei ia prawa do tego spadku. Nawet do fotela, na którym siedziała, nawet do łóżka, w którym się i'e chciała położyć. Wiedziała, że radca ma tylko j jdną krewną, siostrę swej matki, skromną ko necinę, której od czasu do czasz posyłał zasiłki. Ozy ona będzie jego spadkobierczynią? Oszaleć można na taką myśl. Żona jakieś obskurnego pisarzyny, jakaś tam biedna szwaczka, miałaby objąć w posiadanie te wszj^stkie bogactwa, a pani prezydentowa von Urach, nawykła do takich zbytków, będzie musiała zabrać ze strychu swoje dawne meble i poszukać na mieście skromnego mieszkanka, gdyż ani ona, ani jej wnuczki nie były krewnymi, a tylko powinowatymi tego milionera, który zszedł ze świata bez testamentu. Do północy rozmawiała o tym z poważnymi panami. Roztrząsano sytuację punkt po punkcie i jasne się stało, że katastrofa będzie straszna, tym bardziej że wszystkie papiery wartościowe padły ofiarą płomieni. Ale przecież został jeszcze pałac, zostały posiadłości ziemskie, srebra, kosztowności, zbiory obrazów! Wszystko to wystarczyłoby, żeby pani prezy- dentowej zapewnić życie zbj^tkowe, gdyby tylko 244 była krewną tego bogacza, tego syna prostego powro znika! Wspomniano też o wnuczce młynarza, która spoczywała zemdlona, w apartamencie Henriety na górze. Wiadomo było, że cały jej wielki majątek radca przechowywał w wieży. Prezydentowa tylko jednym uchem słuchała tej rozmowy. Co ją obchodzi lichwiarski majątek byłego parobka z młyna? Flora za to z wielkim zainteresowaniem śledziła wszystko, co mówiono o zupełnej ruinie jej przyrodniej siostry. Przy łożu „niby rannej", jak mówiła, nie było dla niej miejsca. Henrieta chciała koniecznie pozostać przy swojej Kasi i doktor pozwolił jej położyć się obok na sofce. Prz^yszła również ciotka pastorowa, nie mogła bowiem nocować w swym domku, gdzie wszystkie szyby z okien powylatywały i ani jedne drzwi nie trzymały się w zawiasach. Miała się zakwaterować w młynie, ale tymczasem, zalewając się łzami, czuwała nad ukochaną Kasią. „Ta stara" tak się zachowywała, jakby powierzchowne skaleczenie Kasi, jej chwilowe zemdlenie były czymś straszliwie ważnym, najważniejszym na świecie, a doktor nie ruszał się z miejsca. Trzymał Kasię za rękę i sam jej zmieniał okłady na czole. Flora nie miała cierpliwości przypatrywać się tym troskliwym zabiegom dokoła „zdrowej dziew - 245 czyny, z nerwami jak postronki" i wolała przejść do salonu. Ale tu znudziły ją skonsterowane miny i przerażone szepty. Udała się do swego pokoju, zrzuciła balową suknię i przebrała w wygodny, leciutki szlafroczek. Pokręciła się chwilę po opustoszałym gabinecie, gdzie już wszystko było spakowane do odjazdu, i wreszcie udała się na spoczynek. Obudziła się o świcie i zaraz posłała na górę, iehj prosić do siebie pana doktora. Usłyszała w korytarzu jego spokojny, sprężysty krok. Szybko poprawiła zburzone z lekka loczki, wygładziła koronki porannego stroju i mrugając, spoglądała ku drzwiom, w którj^ch miał się ukazać doktor. Stanął w progu. Takim nigdy go nie widziała. Odruchowo wstała, jakby na widok obcego człowieka. - Czuję się niedobrze, Leonie - mówiła omdlewającym głosem, nie odwracając oczu od jego twarzy śmiertelnie bladej, ale prześwietlonej jakimś dziwnym, wewnętrznym światłem. - Głowę mam rozpaloną, Na pewno będę miała gorączkę. - Mówiła to płaczliwym głosem, a doktor zmierzył ją bacznie chłodnym i przenikliwym spojrzeniem. - Strzeż się! - zawołała, a pierś jej zaczęła falować szybko i brwi ściągnęły się gniewnie. - Odmiesięcy już cierpliwie znoszę, że twoja praktyka, niczym zazdrosna kochanka, zabiera mi ciebie. Godzę się z tym, ona to bowiem jest źródłem twej sławy... 246 Mówiąc to odwróciła głowę i nie dostrzegła, jak płomienny żar wystąpił na jego policzki. - Ale jak możesz odmawiać mi pomocy lekarskiej, kiedy jej potrzebuję? - mówiła dalej. -Wszysc}^ ucierpieliśmy przy tej straszliwej katastrofie, a ja, biedna, musiałam jeszcze opiekować się Henrietą i na wpół nieprzytomną babunią. A jednak do tej pory nie przj^szło ci na myśl zapytać, jak odczułam to nieszczęście. - Nie pytałem, bo wiem, że tego rodzaju wrażenia nie zostawiają u ciebie silniejszych śladów. Zresztą widzę, że czujesz się całkiem dobrze. Ze zdziwieniem słuchała jego głosu. Brzmiał niby to spokojnie, a jednak wibrował, jakby od tętna wzburzonego serca. - Co się tyczy twojego drugiego twierdzenia, jesteś w błędzie - rzekła. - Odczuwam nerwowe palpitacje w skroniach. Co do pierwszego, może masz słuszność. Usiłuję zawsze, w każdej sytuacji, zachować trzeźwe spojrzenie i zdrowy sąd o rzeczach. Nie doceniasz dostatecznie tej zalety. A jednak powinieneś być z niej rad. Nigdy nie pozwoliłam, żeby wciągnięto w wariackie spekulacje solidne papiery, odziedziczone po ojcu, i tylko dzięki temu nie zostałam nędzarką. Gdybym na to zezwoliła, cały mój posag przepadłby w ogólnej katastrofie. Tak - mówiła dalej. - Spójrz na mnie, Leonie. Ja się nie dam zwieść i potrafię prawdzie spojrzeć śmiało w oczy. Babka tam szaleje z rozpaczy, że cały spadek 247 przejdzie w obce ręce, nasi zacni znajomi do późnej nocy żałowali tego nieszczęśliwego radcy, którego dłoń losu tak nagle pozbawiła życia, tylko ja jedna powiadam, że cały ten teatralny finał był źle obmyślany i że wkrótce, może za parę dni sądownie dowiodą, że Romer był... z początku może tylko bardzo lekkomyślnym spekulantem, ale ostatecznie okazał się łotrem! Mówiła zapewne prawdę. To samo przychodziło na myśl doktorowi od pierwszej chwili wypadku i napełniło jego duszę niewymownym smutkiem. Ale ten nieubłagany i zimny ton, z jakim to wypowiedziała, wzbudził w nim najwyższą odrazę do tej okrutnej, bezlitosnej istoty. - Widzę, że nie mam dziś łaski w twoich oczach -rzekła drwiąco. - Może zbyt ostro wypowiedziałam swój sąd, może powinnam oszczędzić Maurycego przez wzgląd na te uprzejmości, która mi świadczył, ale... przyznać musisz że mam słuszność. Henrieta, której schedą spekulował, zostanie teraz bez grosza. A Kasia! Możesz być pewny, że z jej olbrzymiego majątku nie pozostał ani świstek papieru! - Tym lepiej! - szepnął doktor, a na ustach jego zaigrał zagadkowy uśmiech. Choć bardzo cicho wypowiedział te słowa, pochwyciło je czujne ucho Flory. - Tym lepiej? - powtórzyła zdziwiona. - Nigdy nie okazywałeś sympatii naszej młodszej siostrzycy, ale żebyś aż tak rad był z jej nieszczęścia, tego się nie spodziewałam. 248 Doktor zagryzł mocno usta, jakbj^ powstrzymywał słowa, i przycisnął czoło do ranry okiennej. Złote promienie wschodzącego słońca oświetlały już teraz wierzchołki drzew w ogrodzie. - Tak źle, jak z Henrieta, z nią nie będzie -mówiła Flora. - Zostaje jej młyn, a ten musi być wart ładny kawałek grosza. Tam może się uciec, gdy wszystko załamuje się dookoła. I dla naszej biednej suchotnicy nie można sobie życzyć lepszego schronienia. Obie się przecież kochają i będzie im z sobą dobrze. Nam nic innego nie pozostanie do zrobienia. Babcia ze swoją skromną emeryturą nie będzie mogła zająć się Henrieta, a ja przecież nie zażądam od ciebie, żebyśmy chorą wzięli do swego nowego domu... Pochwyciła nagle jego dłoń i szepnęła z czarującą, uwodzicielską tkliwością. - Ach, Leonie, jakże będę dziękowała Bogu, gdy jutro już wspólnie wsiądziemy do wagonu, który nas wywiezie daleko od tych wszystkich okropności... Ruchem gwałtownym, z oburzeniem, jakiego nigdy jeszcze nie widziała na jego poważnym obliczu, odepchnął jej rękę. - Czyżbyś naprawdę chciała je wszystkie porzucić? Te nieszczęśliwe istoty? W takiej okropnej sytuacji? -spytał z uniesieniem. - Jedź, dokąd chcesz, ja zostanę. - Leonie! - zawołała, a w głosie jej brzmiało nieopisane rozgoryczenie. Rękę położyła na sercu, jakby otrzymała cios sztyletem. 249 - Z pewnością nie zrozumiałeś sensu moich słów -dodała wreszcie głosem zdławionym i bezdźwięcz-????. - Powinieneś zrozumieć, że jeśli jutro, korzystając z tego, co zostało z góry przygotowane, nie weźmiemy ślubu i nie wyjedziemy, będziemy musieli, wobec tego zamieszania, jakie niebawem nastąpi, odłożyć nasz związek na czas nieokreślony... Milczał, jakby się w kamień zamienił. Ją drażniło w najwyższym stopniu to milczenie, gdyż w oczach jej zapłonęły iskiy - Mówiłam przed chwilą, że dobrowolnie zgadzam się przez całe życie ustępować przed twoją praktyką, przed umiłowaniem zawodu - mówiła. -Ale nigdy nie ustąpię, gdy będzie chodziło o inne kobiety! Nie pojmuję, dlaczego miałabym przez wzgląd na babkę i siostry pozostać tu z nimi, kiedy mi przysługuje prawo szukania ucieczki w zacisze domowe, jakie mi przyrzekłeś stworzyć? Takiej ofiary nie możesz ode mnie wymagać, Leonie. Czy moja obecność tutaj zmieni cokolwiek w sytuacji? Nic a nic. Po co więc skazujesz mnie na zbędne przykrości? Po co mam się i ja stać przedmiotem ogólnego współczucia? Wolę uciec stąd natychmiast. Nie chcę, żeby mnie wytykano palcami... Nerwowym krokiem zaczęła przemierzać pokój. -'Nie masz żadnej wymówki, żeby tu pozostać -mówiła, stając przed nim, z chmurnie ściągniętymi brwiami, po daremnym oczekiwaniu jednego słówka z jego ust. 250 - Nawet na swoje pacjentki z pierwszego piętra nie możesz się powoływać. Henrietę i tak musiałbyś pozostawić jej losowi, a co się tyczy Kasi, to nie przekonasz mnie, że rana na czole, którą sam uznałeś za lekką, wymaga opieki lekarskiej. Szczerze mówiąc - ciągnęła dalej - śmiać mi się chciało wczoraj wieczorem z ciebie i ciotki. Nie dziwię się, że Henrieta jak dziecko wylewała łzy nad tym bagatelnym skaleczeniem. Można jej to wybaczyć, jest chora, ma nadwyrężone nerwy, ale ty, żebyś się tak zachowywał, jakby ta latorośl chłopska, zdrowa jak rzepa, była istotą utkaną z mgły i morskiej pianki... Mimo woli zamilkła na widok jego spojrzenia. Odwrócił się do niej i groźnie podniósł rękę. Roześmiała się wzgardliwie. - Myślisz, że się boję? Na ten twój ruch ręki, tak niestosowny, potrafię znaleźć należytą odpowiedź. Jeszcze słówko „tak" nie zostało wypowiedziane przed ołtarzem, jeszcze zależy ode mnie, żeby nadać sprawom obrót niemiły dla siebie. I dlatego właśnie powtarzam, że mi się wczoraj twoja troskliwość wcale nie podobała. Pielęgnujesz ją jak jakąś księżniczkę... - Nie! Nie jak księżniczkę, ale jak ukochaną serca mego, jak pierwszą.i jedyną moją miłość, Floro! -przerwał jej głębokim, wibrującym głosem. Jakby grom z jasnego nieba nagle w nią uderzył. Mimo woli wzniosła ramiona i porwała się ku mówiącemu. 251 Wyciągnął ręce przed siebie, żeby ją odepchnąć, ale nie ruszy! się z miejsca. - Muszę ci teraz wyznać wszystko - mówił - eo dotychczas, w nieopisanie ciężkiej walce z sobą. starałem się stłumić ze wstydu i przez wzgląd na zasady. Teraz zmuszony zostałem uznać je za fałszywe, za niemoralne do gruntu... - głos jego się łamał. - Wiedz, że pokochałem ją od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałem. Ręce Florj^ opadły z wolna. To wyznanie, choć brzmiało tak bezpośrednio, tak jasno, było jednak czymś najzupełniej nie do wiary. Jak można było w ogóle dać się unieść przerażeniu? Nieraz się już przecież zdarzyło, że piękna i ubóstwiana Flora Mangold pociągnęła do siebie serce męskie, abj- je potem odrzucić w momencie nagiego kapiysu. Tak bywało w każdym sezonie balow3^m! Ale żeby mężczyzna nie dochował jej wiary? Nie, to było niemożliwe, niedorzeczne, śmieszne! W to nikt nie uwierzy w całym mieście. Tutaj tylko jedno pomyśleć można: że doktor Bruck szukał okazji do rewanżu. Doprowadziła go przecież do ostateczności. Zagrodziła mu cofnięciem swego „tak" u progu kościoła i to go zirytowało. Wyczerpała się jego cierpliwość. Chciał ją ukarać, wzbudzając w niej zazdrość. W swej niezmierzonej próżności, bezgranicznym samolubstwie, nie mogła do ostatniej chwili uwierzyć w prawdziwość jego słów. 252 Drwiąco skrzywiła usta i skrzyżowała ręce na piersiach. - Ach, więc tu, w korytarzu, gdzie stanęła jak wędrowny rzemieślnik, z poetycznym kurzem na obuwiu i tobołkiem w ręku? Widać było, że krew w nim zakipiała. Po nieopisanych walkach i cierpieniach wypowiedział słowa o swej „pierwszej i jedynej" miłości, a to tragiczne wyznanie skwitowały drwiny i żarciki. - Po raz pierwszy zobaczjdem ją w młynie i sam ją tu doprowadziłem - odrzekł, siląc się na spokój. Rumieniec nagiego zdziwienia zabarwił policzki Flory. - Ach tak? I o tym dowiaduję się teraz? I ta świętoszka o czystym sercu również uważała za wskazane przemilczeć to interesujące spotkanie? -Zaśmiała się krótko, złośliwie. - No i co później? -spytała, uderzając niecierpliwie nóżką o dywan. - Jeśli nadal będziesz narzucała taki ton, nic mi innego nie pozostanie, jak porozumienie listowne. -To rzekłszy, odwrócił się, chcąc odejść. Zastąpiła mu drogę. - Wielki Boże, jakże ty to bierzesz tragicznie! Usiłuję tylko wejść w ton zainscenizowanej przez ciebie komedyjki. A więc masz ochotę rozpocząć ze mną wojnę na pióra, Leonie? Na tej drodze przegrasz, możesz być pewny, choć jesteś autorem epokowego dzieła medycznego. Zuchwały uśmiech, towarzyszący tym słowom, 253 zamarł na jej ustach, gdy padło na nią jego mroczne spojrzenie. Teraz dopiero zrozumiała, że mógł mówić na serio. Nie, żeby uczucie jego dla tej „najmłodszej latorośli" było w ogóle możliwe, ale że będzie wolał w ostatniej chwili zerwać z ubóstwianą narzeczoną, niż poddać się próbie, na którą ona go chciała wystawić. Pożałowała swego uniesienia, lecz upór i pycha wzięły w niej górę. - A więc idź sobie! - zawołała ustępując mu z drogi. - Nie znoszę takich spojrzeń. Idź sobie, ani palcem nie skinę, żeby cię zatrzymać. - Wybuchnęła ostrjmi śmiechem. - Och, te serca męskie! Była chwila, kiedy prawie na kolanach błagałam, żeby mi zwrócono wolność, wtedy narzucano mi jeszcze silniejsze łańcuchy. Patrz i ucz się ode mnie, co w takich momentach pozostaje jedynie ważne, nawet dla „słabej duszy niewieściej". Tylko i wyłącznie duma. - A więc duma właśnie mną powodowała wtedy, kiedy pozostałem nieubłagany, nieokiełznana duma, ale trochę innego gatunku niż ta mieszanina przekory i gniewu, nazywana przez ciebie dumą -odpowiedział doktor spokojnym głosem, choć twarz jego była śmiertelnie blada. - Przyznaję, że ciężko błądziłem i nie będę się bronił jorzeciwko twoim oskarżeniom. Wtedy chciałem pozostać mocnym człowiekiem, panującym nad porywami własnej duszy. Nie zwróciłem ci słowa, gdyż uważałem, że 254 mnie obowiązuje na wieki moja obietnica. Z tego powodu nasze zaręczyny wydawały mi si§ równie nierozerwalne, jak ślub u katolików. Nie przeczę -dodał po chwili - że w tym rozumieniu wartości obietnicy pokutowały resztki studenckich pojęć o honorze. Powiedziałem ci wtedy, że nie chciałbym należeć do gromady zaprzęganej do twego wozu triumfalnego, a potem odrzucanej i narażanej na drwiny i politowanie tego świata. Teraz wyznaję, że był to pogląd młodzieńczo niedojrzały, gdyż w takich wypadkach skompromitowany bywa nie honor odrzuconego mężczyzny, ale honor kobiety postępującej niegodnie. Flora odwróciła się do niego plecami i zaczęła nerwowo stukać w blat stołu. - 'Nigdy nie taiłam przed tobą, że miałam niezliczoną liczbę starających się o moj ą rękę, zanim się z sobą nie zaręczyłam - odrzekła niedbale i wyniośle, nie odwracając do niego głowy. - O tym wiedzieli wszyscy - odparł. - Ale nie zapominaj, że byłaś niedościgłym ideałem mojej młodości. I w czasie studiów uniwersyteckich i, podczas ostatniej kampanii bodźcem otuchy była dla niej myśl, że kobieta uwielbiana przez tak wielu jeszcze nie uczyniła wyboru, że szczęśliwy będzie ten, którego ona wybierze... - Urwał, pomyślawszy, że nie należało podsycać jeszcze próżności ? zimnej kokietki. - I śmiałbyś twierdzić, że kochałam choć jednego 255 z zastępu tych moich wielbicieli ? - wybucłmęła Flora. - Kochałaś? Nie, Floro, żadnego z nich, ani tym bardziej mnie - zawołała z uniesieniem. - Kochałaś zawsze i jedynie nieporównaną urodę, podziwiany powszechnie dowcip, czar obejścia, przj^szłą sławę, uwielbianej przez cały świat panny Flory Mangolcl. - No, no, nigdy nie słyszałam u ciebie słówka pochlebstwa, nawet wśród pieszczot narzeczeń-skich, za najszczęśliwszych czasów naszej miłości, a teraz, w chwili rozgoryczenia, stawiasz mi przed oczy obraz przynoszący mi szczere zadowolenie... Zarumienił się jak młoda dziewczyna. Wspomnienie tej miłości napełniło go wstydem. Wydawało mu się wykroczeniem wobec tamtej, czystej i niewinnej duszy dziewczęcej, uosabiającej jego prawdziwy ideał kobiety. Odwrócił oczy ijskierował wzrok na ogród. „Ach tak - myślała Flora. - W dobrej chwili wspomniałam te szczęśliwe czasjr, teraz pewna już j estem wygranej". - Leonie - spytała żywo, podchodząc do niego i kładąc rękę na jego ramieniu. - Czy naprawdę przyszedłeś, żeby mnie dręczyć i oskarżać? - Zapominasz, że mnie sama wezwałaś - odrzekł z powagą. - Z własnej inicjatywy nie przyszedłbym teraz. Mam na górze dwie pacjentki. Stan Henriety pogorszył się poważnie w ciągu tej nocy. Gdybyś mnie nie wezwała, nie przychodziłbym i nie szu- 256 kałbym rozstrzygnięcia. Ty je sprowokowałaś własnymi słowami. - Jakiego rozstrzygnięcia? Ach, bierzesz serio to, co powiedziałam w chwilowej irytacji? I to mówiła ona, który pyszniła się tym, że się nie daje ponosić uczuciom, że się kieruje zawsze rozsądkiem? Doktor zarumienił się znowu. - Nie czjmię ci też z tego zarzutu - rzekł niecierpliwie. - Siebie tylko obwiniam, że się dałem unieść i uczyniłem ci w}-znanie... - Ach tak, mówiłeś o sile woli, która panować musi nad porywami duszy. Czy cię ta silna wola zawiodła? - Nie, ale musiała ustąpić przed czymś wyższym i potężniejszym. Od razu, na samym początku powiedziałem, że odmówiłem ci wtedy zerwania naszych zaręczyn, kierując się fałszywie pojętą zasadą honoru. Wiedziałem już od dawna, że w sercu twym nie było ani śladu gorącej, serdecznej miłości do mnie, a moje uczucie do ciebie, oparte na ślepym uwielbieniu z oddali, uległo gruntownej zmianie pvzy bliższym poznaniu ciebie. Pomyliliśmy się oboje. Wprawdzie cierpiałem na myśl o przyszłości przy boku niekochanej i niekochającej istoty, ale byłem gotów się z tym pogodzić, tak jak i ty się pogodziłaś z groźną rywalką, z moją praktyką, chociaż nas skazywała na nie widywanie się prawie wcale. Pogodziłaś się, bo to żadnej ofiary od ciebie nie wymagało. 257 Zamilkł, a jej oczy błądziły po deseniach dywanu. Nie miałaby odwagi w tej chwili wytrzymać jego wzroku. - I trzymałem się tym uporczywiej nienaruszalności swego słowa, im bardziej w myślach swych od siebie odbiegałem - dokończył. - Ach, więc tak? - Tak, Floro. Walczyłem z tym uczuciem - mówił dalej - jak z wrogiem śmiertelnym. - Ciężkie, stłumione westchnienie wyrwało się przy tych słowach z jego piersi. - Od pierwszej chwili byłem twardy, okrutny i dla siebie, i dla tej młodej istoty, który stała się przedmiotem mojego nieszczęsnego uczucia. Odpychałem od siebie okazję wszelkiego, najniewinniejszego zbliżenia. Nie mogłem znieść w spokoju nawet widoku kwiatów przez nią zerwanych i pozostawionych przez zapomnienie. Tak chętnie bywała w moich domu, a ja lękałem się tych odwiedzin, jakby jej osoba groziła wznieceniem pożaru. Byłem niegrzeczny dla niej w oczy, w te najczarowniejsze oczy, jedyne w świecie prawiłem gorzkie słowa. - Ach tak, to rzecz zrozumiała! W sam raz w guście lekarza jest ta hoża dziewucha, rumiana, okrągła, zdrowa, z polikami jak malowana, jarmarczna lala! - zawołała Flora, otrząsając się nagle z dotychczasowego odrętwienia. Z zaciśniętymi pięściami zbliżyła się do niego. -I mnie, mnie śmiesz czynić takie wyznania? Ach, 258 więc kwiaty wrzuca to niewiniątko do pokoju mężczyzn, żeby ich uwieść? - Milcz! - zawołaj unosząc nakazująco rękę -Jeśli chcesz, zasypuj mnie zarzutami, ale od niej wara! Ona nie przyczyniła się niczym do wzniecenia mojego uczucia. Wyjechała do Drezna i nie wiedziała wcale, co się dzieje w mojej duszy. Nie wiedziała nawet, co się dzieje w jej własnym sercu. A dlaczego wtedy wyjechała, o tym chyba ty wiesz najlepiej. Z jednej strony pchano ją do związku z niekochanym człowiekiem, z drugiej dawano do zrozumienia, że nie ma dla niej miejsca pod tym dachem, bo spodziewana jest arystokratyczna wizyta. Bjdem świadkiem tej rozmowy i mało już brakowało, żebjan się uniósł i powiedział pani prezydentowej słówko prawdy. A jednak, kiedy zapytano mnie wprost, czy bym nie mógł przyjąć jej wtedy u siebie, odpowiedziałem odmownie. W godzinę później, gdy przyszła pożegnać się z ciotką, usłyszała przez przypadek, jak prosiłem tę zacną niewiastę, żeby zerwała z nią kontakt, dopóki ja tu jestem. I wtedy odeszła, dotknięta głęboko w swym dumnym a wrażliwym sercu, a ja byłam tak barbarzyński, tak pozbawiony uczciwego, moralnego poczucia, żeby w imię fałszywej zasady, w imię glinianego bożka, w imię źle pojętego honoru, wytrwałem wobec niej i świata w tym wielkim kłamstwie, łudząc i ją, i wszystkich, do ostatniej chwili. Zamilkł, jakby zmęczony tym, co powiedział. 259 Flora rzuciła się na sofę, kryjąc Warz w dłoniach, jakby nic już nie chciała słyszeć. On jednak ciągnął dalej: - Byłem bez litości. Pozwoliłem jej odjechać i odetchnąłem. Myślałem, że poloż\dem kres swojej męce O jakże byłem szalony! Nie wiedziałem, że w tej samej chwili, gdy ją straciłem z oczu, wpełz w moje serce demon i wżarł się w nie w całą mocą. Nie ze zmęczenia pracą stałem się tak ponury, nie z powodu nadmiaru praktyki stroniłem od świata i ludzi, nie praca odbierała mi siły. Mnie dręczyła tęsknota, okropna, wzrastająca z każdym dniem! Odszedł od okna i zaczął przechadzać się po pokoju niecierpliwym krokiem. Flora zerwała się z sofy. - Tęsknota za nią? - zawołała, w}^buchając gorzkim śmiechem. - Teraz wiem, dlaczego od dziecka nienawidziłam tej mojej nibj^-siostrzyczki! I jak śmiesz fałszywą zasadę nazywać pojęcie humoru, którym się kierowałeś do tej pory? Takie „wielkie kłamstwa", popełniane w imię tej zasady, są podwaliną ludzkiego szacunku i uznania. - Postanowiłem nie poruszać z tobą tego tematu - odrzekł głosem drgającym ze wzburzenia. - Ale ty innie zmuszasz, żebym ci przypomniał naszą rozmowę w dniu napadu w lesie. Wtedy moja narzeczona powiedziała mi w oczy że mnie nienawidzi, a raczej, że mną gardzi, dlatego, że z powodu przykrego nieporozumienia wydała się jej zagrożona 260 moja przyszła sława. Nazajutrz stała się rzecz bezprzykładna. Z chwilą mianowania mnie radcą dworu ta nienawiść zamieniła się od razu w gorące przywiązanie. W milczeniu, z zaciśniętymi ustami wlokłem dalej swe jarzmo, gdyż właśnie chciałem zostać człowiekiem „godnym uznania i szacunku". I doprowadziłbym do końca to obrzydliwe kłamstwo, gdyby tylko mnie skazywało na mękę spustoszonego życia. Chciałbym postawić przed sądem moralności trzy serca ludzkie. Jedno, które dlateoo zgadza się wypowiedzieć „tak" przed ołtarzem, że widzi w tym związku drogę do gorąco pożądanego stanowiska w świecie, i te dwa, które nagłe uświadomiły sobie, że są dla siebie stworzone, stworzone do wielkiej, wzniosłej miłości, że będą biły dla siebie aż do śmierci, choćby się znalazły na dwóch przeciwległych krańcach świata... Krzyk, na wpół stłumiony, przerwał mu nagle. -Czyż ona się naprawdę ośmieliła, ta nędzna uwodzi-ciełka, podnieść oczy na narzeczonego swej siostry? Wyznała ci swoją występną miłość? Przeszywała go przez chwilę spojrzeniem pełnym wściekłości. Odpowiedział jej spojrzeniem pełnym pogardy. - Choćbyś sobie pozwoliła na jak najobraźliwsze słowa, nie zdołasz zmieszać z błotem tej czystej duszy - rzekł zdławionym głosem. - Od chwili pożegnania nie zamieniłem z nią ani słowa, nawet dzisiejszej nocy, kiedy wreszcie otworzyła oczy 261 przytomnie. Uciekałem przed zgiełkiem i wrzawą przygotowań do uroczystości w samotność swego cichego ogrodu. I nagle zobaczyłem ją, stojącą za mostem. Nie śmiała podejść bliżej, gdyż moje własne słowa wygnały ją z mego domu. A potem, po wj-buehu, pobiegłem tam, gdzie poszła, i odnalazłem zemdloną. I wtedy, kiedy ją unosiłem nieprzytomną, powiedziałem sobie, że śmierć tylko dlatego ją oszczędziła, żebyśmy oboje mogli zaznać szczęścia. I dlatego staję ponad głupie plotki rozmiłowanego w obmowie świata i zrzekam się godności „poważnego" hipokiyty. Podczas tych ostatnich słów zmieniła się zupełnie postawa Flory. Wszystko przepadło... przegrała! Zerwała się ruchem panteiy, poprawiła loczki i podchodząc do niego z uśmiechem iście szatańskim, odsłaniającym jej białe zęby, zawołała: - Jak to, nie pytając mnie o pozwolenie, panie doktorze? Słuchając tych naiwnj^ch wyznań myślałam bez ustanku: „co b}? też się ze mną stało przy boku takiego sentymentalnego marzyciela?" Toteż bardzo dobrze, że doszło do tych wyjaśnień. Zwracam panu swoje słowo, ale tylko tak, jak puściłabym na swobodę ptaszka uwiązanego na nitce. Drugi koniec pozostaje owinięty dokoła mojego palca. Przy tych słowach zaśmiała się znów, wskazując na obrączkę zaręczynową: - Proszę, niech się pan oświadcz}? o rękę każdej panny z tego miasta, niech się pan żeni, choćby z jedną z tych moich przy- 262 jaciółek tak szczerze zazdroszczących mi wspaniałej partii, bardzo proszę! Do jej własnej ręki oddam tę obrączkę. T}dko nie z Kasią! Słyszy pan? Tylko nie z nią! Choćbyście chcieli uciec przede mną za morze, choćbyście chcieli stanąć przed ołtarzem w najbardziej zapadłej wiosce i tam was odnajdę i zgłoszę swój sprzeciw! - Bogu niech będą dzięki, że nie ma pani do tego najmniejszego prawa - rzekł doktor, blady śmiertelnie. - Tak się panu zdaje? Nie bój się, już ja się postaram, żebyś nie znalazł tego urojonego szczęścia, ty niegodziwcze, ty wiarołomco, ty... głupcze, który podeptałeś dumny, piękny kwiat, żeby sięgnąć po głupie, przyziemne, chłopskie ziółko! Z drwiącym, cichym śmiechem przeszła do swego sypialnego pokoju i zamknęła za sobą drzwi na klucz. W tej samej prawie chwili zapukał lokaj, prosząc, żeby się pan doktor pofatygował na górę, bo panna Henrieta dostała ataku straszliwego kaszlu. ??? Od dawnych lat nie pamiętano w rezydencji wydarzenia bardziej poruszającego opinię niż ów wybuch w wieży. Ofiarą katastrofy, prócz samego radcy, padł wprawdzie tylko młynarz Franciszek, ale wypadek był wstrząsający w swej niezwykłości. Dwa dni upłynęły od chwili katastrofy, kiedy powszechne ubolewanie nad tragiczną śmiercią bogacza ustąpiło innej pogłosce, szerzącej się w kolach handlowych i przemysłowych. Otóż okazało się, że radca pozostawił po sobie niebotyczne długi. I teraz ojDinia, wypowiedziana w dniu katastrofy przez owego inżyniera, znalazła potwierdzenie ze stro^ licznych fachowców. Wierzyciele zapytywali jedni drugich, jak to się stać mogło, żeby w piwnicach starej wieży znalazł się dynamit, i to właśnie pod tym pokojem, w którym przechowywano wszystkie księgi handlowe i walory pana radcy. 264 Odpowiedź na to pytanie nie kazała długo czekać na siebie. Poufne listy z Berlina donosiły, że radca miał być poważnie wplątany w ostatnie bankructwa. Wprawadzie nikt nie był dokładnie wtajemniczony w jego sprawy, gdyż radca nie miał powierników, nie trzymał nawet sekretarza i może ludzie uwierzyliby w przypadkowość katastrofy, gdyby nie to, że siła wybuchu była przesanie wielka, słowem, że radca „przliczjd się, co do teatralnego efektu, który zainscenizował". Podczas kiedy w mieście szykowała się nowa katastrofa, w pałacu panowała cisza i przygnębienie. Pierwszego dnia rozbrzmiewał tu jeszcze gwar rozmów, dzięki licznie składanym wizytom kondolencyjnym. Za to następnego dnia cisza zaległa gmach, tym bardziej przygnębiająca, że prawie wszystkie okna trzeba b}do zasłaniać okiennicami z powodu braku szyb, powybijairyh przez siłę wybuchu. Pani prezydentowa jeszcze nie przeczuwała, że po tej pierwszej katastrofie nastąpi druga, bardziej może groźna. Wszystkie jej myśli skupiały się dokoła tego, co pozostało do uratowania. Z bezwględnym samolubstwem oschłej starości wymazała z pamięci osobę zmarłego. Nigdy jeszcze ów egoizm, który babka posiadała w równym stopniu, co jej piękna wnuczka, nie wystąpił z taką jaskrawością. Flora natychmiast powiadomiła babkę, że zerwała ze swym narzeczonym. Stara dama nie 265 okazała zaciekawnienia tą sprawą, Zbudzona ze swych rozważań i obliczeń ,spojrzala na nią na wpół przytomnie i skinęła tylko głową. Co mogło znaczyć to wydarznie w życiu wnuczki wobec tragedii, jaka groziła jej. kobiecie nawjddej do zbytków, a dziś skazanej na żebraczą nędzę? Flora, pod pozorem złego stanu zdrowia, zamknęła się w swych pokojach, żeby uniknąć wszelkich wizyt kondolencyjnych i zajęta była przez cały dzień przepakowywaniem i porządkowaniem swoich rzeczy. W suterenie za to, w królestwie lokajów i pozostałej służb}', panował nieopisairy zamęt. Tam już szeptano, „że to jakaś niejasna sprawa", oczekiwano W każdej chwili pojawienia się komisji sądowej i każdy ciągnął do siebie co mógł. Splądrowano spiżarnię, pozjadano piękne torty przygotowane na niedoszły wieczór panieński, wypijano wszystkie wina i likiery. Kasia bardzo szybko wróciła cło sił. Po południu drugiego dnia już wstała. Tylko wąski bandaż na czole, tylko włosy splecione w warkocze i spływające z ramion, bo nie można ich było upiąć, wskazywały na to, że jest rekonwalescentką. Zresztą nikt by się nawet nie domyślił, że omal nie padła ofiarą straszliwego wybuchu i gdyby nie kochające oczy, które ją w porę odnalazły, byłaby zatonęła w wezbranej toni fosv. Stan Henriety był beznadziejny. Straszliwe prze- 266 życia za silnie nią wstrząsnęfy. Dlatego może doktor był tak uroczyście poważny i milczący, a ciotka pastorowa również unikała wszelkich rozmów, jakby z niego brała przykład. Staruszka po cichej rozmowie z doktorem powróciła okropnie zapłakana i pożegnała się z chorą, żeby się zająć przetransportowaniem wszelkich ruchomości do mieszkania doktora w mieście. Miała tam pozostać wraz ze swą przyjaciółką, dopóki w domu nad rzeką nie będzie przeprowadzony konieczny remont. Od tej chwili tylko przelotnie zaglądała do pałacu, żeby się dowiedzieć o zdrowie Henriety i zawsze się rozglądała niespokojnie, jakby się obawiała spotkania z Florą. Piękna siostra tylko jeden raz pokazała się na pierwszym piętrze, i to wtedy, kiedy doktor Bruck został wezwairy do księcia. Dziwne było jej zachowanie, gdy przechodząc obok sofki, na której spoczywała Kasia, nawet nie spojrzała w jej stronę i wcale się z nią nie przywitała. Przez krótką chwilę zatrzymała się nad łóżkiem nieprzytomnej Henriety i zaraz opuściła pokój. Nanetka, panna służąca chorej, mówiła, że jaśnie panienka z dołu pakuje się z wielkim pośpiechem, jakby zaraz zamierzała wyjechać. Kilkakrotnie w ciągu dnia zajrzała do chorej prezydentowa. Była czarno ubrana, a na głowie miała czepeczek z krepy. Cały czas użalała się tylko, 267 łamiąc ręce nad „okropną sytuacją", w kórej znaleźli się nagle wszyscy mieszkańcy pałacu. Widocznie opuścił ją ten spokój ducha, który, jak twierdziła, dobrze wychowany człowiek winien zachować właśnie w najcięższych chwilach. Biedna chora oddj^chała lżej, gdy fałdy czarnej, powłóczystej sukni babki znikały za drzwiami. Rankiem trzeciego dnia po katastrofie stara dama otworzyła nagle drzwi czerwonego buduaru i wpadła do Flory z gazetą w ręce. Flora była właśnie zajęta układaniem swych rzecz}^ w kufrze. Wstała, by powitać babkę, ale ta bezsilnie opadła na fotel. - Moje cztery tysiąca talentów! - jęknęła. -Dziecko, ci łotrzy wydarli mi resztkę mienia, jaką mi mąż pozostawił. Moje cztery tysiące, strzeżone jak oko w głowie. - Pozwól sobie powiedzieć prawdę, babciu, źle ich strzegłaś, oddając je zbyt lekkomyślnie na spekulacje - zauważyła Flora cierpko, niemal karcąco. - Ostrzegałam cię nieraz, ale ty się tylko ze mnie śmiałaś, że ja swoich papierów nie puściłam na niepewne fale. A więc bank, któremu je powierzyłaś, ogłosił upadłość ? - Tak, w niegodziwy sposób! Czytaj! Zdaje mi się, że nie wydobędę nawet pięćdziesięciu talarów - zawołała prezydentowa zdławionym głosem, załamując ręce. - Jednego tylko nie pojmuję. Powołują się tu na poprzednie informacje. Upadłość musiała nastąpić trzy czy cztery dni temu... nie rozumiem. 268 - Czy nie owego dnia, kiedy nie otrzymałaś swojej gazetki? - spytała Flora. - Ach. myślisz, że biedny Maurycy chciał mi oszczędzić przykrej wiadomości w dzień tak uroczysty i dlatego ją skonfiskował? I byłby mi powetował tę stratę, wiem o tym, przecież on sam mnie do tego kroku namówił. A może mogłabym z tego tytułu wnieść pretensję cło masy spadkowej? Flora rzuciła gazetę na stół. Mimo bezwzględności, zawahała się teraz, w jakich słowach otworzyć babce oczy na sytuację. Dotychczas milczała, bo miała nadzieję, że ktoś inny podejmie się tej misji, ale zacni przyjaciele opuścili widać dom, a teraz na nią spadła ta niewdzięczna rola. Nie można było przecież dopuścić, żeby się babka kompromitowała przed ludźmi swoją naiwnością. - Babciu - zaczęła - należy wpierw spytać, kto się zajmie oszacowaniem masy spadkowej... >- Och, dziecko, rozjerzyj się dokoła, a zrozumiesz, że potrącenie takiej bagatelki nie może mieć wielkiego znaczenia dla spadkobierców - westchnęła głęboko. - Co bym dała, gybym ja była spadkobierczynią. - Może wcale nie chciałabyś objąć tego spadku w posiadanie - rzekła Flora, wzruszając ramionami. Prezydentowa zerwała się oburzona. - Co też ple-cież, Florciu? Na piechotę biegłabym setki mil, choć stara jestem, gdyby tego było trzeba, dla zatwierdzenia moich praw do spadku. A teraz ma on przy- 269 paść jakiejś tam osobie przez całe życie przywykłej do biedy, która nawet nie będzie wiedziała, ćo ma począć z tym wszystkim. - 0 to możesz się nie martwić, babciu. Ta ciotka nie dostanie spadku, tak jak i ty. - Więc są jacyś inni spadkobiercy? -Tak... wierzyciele. Prezydentowa ze słumionym okrzykiem opadła znów na fotel. - Spokojnie, babciu. Bardzo proszę, bez scen! -szeptała Flora. Tam, w suterenie, lepiej o tym wiedzą niż my. Mają zamiar opuścić dom lada chwila, jak szczury tonący okręt. Nie mogę dłużej taić przed tobą, jak się rzeczy mają. Teraz należy być au courant, żebyśmy się nie ośmieszy ty przed ludźmi. Szybko poprawiła fałdy żałobnego czepka prezydentów©] . - Tak cię nikt nie powinien zobaczyć, babciu -mówiła. - Musimy jak najprędzej, z godnością i spokojem wycofać się stąd. Zanadto wszystko to jest podłe i niskie. Dziś już wiadomo z całą pewnością, że wybuch był aktem rozpaczy, innymi słowy: nędznym, łajdackim wybiegiem ze strony Romera. - Nędznik! Oszust niegodziwy! - zawołała prezydentowa zrywając się i w nieprzj^tomnym podnieceniu zaczęła biegać tam i z powrotem po pokoju. Flora wskazała na okno, którego nie przesłaniała przed oczyma ludzkimi żadna żaluzja. 270 - Pomyśl, że może cię ktoś zobaczyć! - ostrzegała. - Od samego rana kręcą się tu różni ludzie, którym Maurycy nie popłacił rachunków. Wszystko, z czego żyliśmy przez ostatnie półrocze, było brane na kredyt. Rzeźnik zuchwale wdarł się do domu dziś rano i żądał, żeby cię zbudzono. Byl tak bezczelny, że kazał nam przez pannę służącą powiedzieć, że panie z domu radcy również jadły to mięso, za które nikt nie zapłacił. - Pfe, w jakież bagno wtrącił nas ten niegodziwiec! - zawołała prezydentowa, instynktownie cofa-jąc się od okna. - Wielki Boże, co za okropne położenie! Co robić? - Przede wszystkim pakować to, co stanowi naszą własność, i wynosić się z tego domu, jeśli nie chcemy, żeby nasze rzeczy opieczętowano. Długo musiałybyśmy potem czekać, zanim by je nam wydano! Właśnie to czynię. Zajęta jestem pakowaniem całej swojej... swojej wyprawy... w kufry i skrzynie. Potem trzeba zrobić inwentarz ruchomości całego domu - dokoła - i przekazać do rąk władz. Jeśli sama tego nie chcesz uczynić... - Za nic! - zawołała prezydentowa. - Niech się gospodyni tym zajmie. Mamy dość powodów, żeby się podać za chore. Flora zamknęła na klucz wielki kufer, a prezydentowa wybiegła z pokoju, żeby się zająć ratowaniem swoich rzeczy przed nałożeniem sądowych pieczęci. XXVI Po wierzchołkach drzew parku przebiegi poranny powiew. Wdarł się przez szeroko otwarte okno w kościelną ciszę pokoju, niosąc z sobą szmer dalekiej rzeki i falę zapachu ostatnich rezed i lewkonii. Czerwone liście dzikiego wina, oplatające okno, zadygotały pod tym powiewem i kilka z nich wpadło przez okno na białą pościel i rozwiane po-pielatoblond włosy chorej. „Oto pozdrowienie lata, które też odchodzi" - powiedziała Henrieta poprzedniego dnia, prosząc, żeby jej podano kilka takich liści. Kasia siedziała przy łóżku i czuwała nad snem siostry. Doktor Bruck przed godziną odszedł, zawezwany do księcia, korzystając z tej drzemki, podczas której jego nieobecność u łoża chorej najmniej dawała się odczuć. 272 Panna służąca siedziała w oknie nad robótką, gotowa, w razie potrzeby, na każde wezwanie. Ukradkiem spoglądała od czasu do czasu na nieruchomą młodą pannę czuwającą przy chorej. W suterenie słyszała przecież, że jaśnie panienka z młyna najwięcej ucierpiała z powodu katastrofy. Jednak wcale nie było widać, żeby się przejmowała tym, że jej przepadł nagle cały milion. To już roztropniejsza była ta jaśnie panienka z dołu. Umiała dbać o swoje rzeczy. Jej panna służąca musiała się uganiać na górę i na dół po każdą chusteczkę, włożoną przez pomyłkę do bielizny pałacowej. Ta miała szczęście we wszystkim, ona jedna pozostanie bogata. Wyjeżdżała teraz do L. razem z całą swoją wyprawą, którą właśnie kończą pakować. Teraz pewnie zabijają skrzynie. Z sąsiedniego pokoju, gdzie przechowywano wyprawę, rozległo się tak głośne stukanie młotkiem, że chora drgnęła i otworzyła oczy. - Jaśnie panienka tam pakuje swoje rzeczy -szepnęła Naneta spokojnie, podczas gdy Kasia zerwała się przerażona. Pokój chorej przedzielał od tamtego pokoju salonik i pewnie dlatego Flora myślała, że hałasu przy zabijaniu i przesuwaniu skrzyń tutaj nie będzie słychać. Kasia wstała i po cichu wyszła na korytarz, żeby się udać do siostry. Na jej widok Flora wydała okrzyk zdziwienia czy też lęku. Gniewnie zmierzyła wzrokiem wysoką, 273 jasną postać stojącą w progu. Kasia spokojnym głosem prosiła, przez wzgląd na chorą, o zachowanie większej ciszy. Piękna siostra stanęła przy manekinie przystrojonym jej ślubną toaletą. Panna służąca odpinała bukieciki kwiecia pomarańczy z atłasowego trenu i chowała je do kartonowego pudła, i Flora właśnie składała welon. - Bardzo mi przykro. Nie myślałam, że przesuwanie skrzyń słychać aż u Hemuety - rzekła krótko, głosem dziwnie zmienionym. Złośliwy uśmiech ukazał się na jej ustach. - Tak cicho snujesz się po domu, jak białe widmo - zauważyła. - Pomyślałbym kto, że biała dama rodu Baumgartenów znów straszy w pałacu. Dość nieszczęścia wnosisz z sobą. Gdy się ukażesz, każdy wierzący powinien przeżegnać się po trzykroć. Odwróciła się do panny służącej, nakazując jej opuścić pokój. - Stój! - zawołała, odrzucając welon, zobaczywszy, że Kasia chce pójść za przykładem dziewczyny. - Jeśli choć iskra czci kobiecej w tobie została, nie cofniesz się przed rozmową ze mną. - Jestem cło twojej dyspozycji - odrzekła Kasia, podnosząc zdziwione oczy na dziko zmienioną twarz siostry. - Tylko, proszę cię, żebyś mówiła cicho, bo nas Herieta usłyszy. Flora nie odpowiedziała. Pochwyciła Kasię za rękę i pociągnęła ją do okna. - Chodź! Niech ci się 274 przyjrzę. Chcę zobaczyć, jak wygląda osoba zakochana. Dziewczyna cofnęła się przed jej drwiącym spojrzeniem. Na twarz jej wystąpił rumieniec obrażonego wstydu. - Jak możesz przybierać podobny ton w takiej chwili! - zawołała. - Ach, ty, niewiniątko! A ty jak śmiałaś podnieść oczy na człowieka będącego narzeczonym twojej starszej siostry? Kasia stała, jakby w nią grom uderzył. Jak to się stało, że Flora przejrzała głębię jej serca i przeniknęła tajemnicę, ukrytą przed oczyma wszystkich? Poczuła, że blednie, że stoi, jakby pochwycona na najstraszliwszej zbrodni, a jednak z jej ust pobladłych nie padło ani jedno słowo. - Widzisz! Dręczy cię sumienie?! - zaśmiała się Flora. - Tak, prawda, choć chytrze swoją grę prowadziłaś, starsza siostra nie dała się oszukać. Przeniknęła tę niby to niewinną duszyczkę panieńską, od pierwszego naiwnego bukiecika wrzuconego komuś do pokoju, żeby na siebie zwrócić uwagę... Teraz wstąpiło życie w odrętwiałą postać dziewczyny. Wydało się jej, że jest tropioną zwierzyną, znienacka osaczoną ze wszystkich stron. Jak to być może, żeby z przypadkowego zapomnienia można było uknuć przeciwko niej tak nienawistny zarzut? Nagle ogarnęło ją słuszne oburzenie. 275 - Dopuściłam się przypadkowo tego uchybienia - rzekła, prostując się dumnie. - Ale kto mógł tobie o tym powiedzieć? - Kto? On sam, moja mała. - W takim razie ty wysnułaś z t go błędny wniosek. - Ach, dziecko, opanuj się trochę Długo tajona namiętność bije ci z oczu! - zawołała :. lora, a koniec je pantofelka uderzył niecierpli vie o posadzkę. - Więc to ja kłamię? Czy też on może, przechwalając się swoim triumfem? - pytała złośliwie. I znów bladość śmiertelna- odmalowała się na twarzy Kasi. Potrząsnęła głową energicznie. - W to nie uwierzę, żebyś mi sto tysięcy razy powtarzała! We wszystko inne raczej, niż w to. On miałby się chwalić jak pierwszy lepszy głupi francik swoim powodzeniem? On... Urwała, zląkłszy się brzmienia swego głosu. - Gdy tu przyjechałam, musiałam słuchać niegocłziwj^ch zarzutów, którymi go obrzucałaś. Nie znałam go wtedy i nie mogłam wystąpić w jego obronie, ale teraz, kiedy go znam, nie dopuszczę, żeby choć słowo obmowy padło przeciwko niemu. To rzecz wprost nie do wiary, że tobie właśnie muszę to mówić. Jak możesz nastawać ciągle na cześć i dobre imię twego przyszłego męża? Flora cofnęła się prz}^ tych słowach i zmierzyła ją wzrokiem, jakby własnym uszom nie wierzyła. -Albo jesteś pierwszorzędną komediantką, albo... 276 należy ci złożjrć oświadczyny miłosne czarno na białym, żebyś coś wreszcie zrozumiała. Naprawdę nie wiedziałaś o niczym? Z impertynenckim śmiechem odsunęła Kasię oburącz od siebie, wpatrując się w jej ciemne oczy przeszywającym, demonicznym spojrzeniem. - Czegóż ja zresztą jeszcze wymagam? Czyż nie kruszyłaś kopii o niego, jakbyś go chciała bronić do ostatniego tchu ? Kasia odwróciła się i postąpiła ku drzwiom. - Nie rozumiem, po co mnie tu zatrzymałaś - rzekła niechętnie. - Ach, nie dość jasno mówiłam? Czy mam mówić wyraźniej? Otóż, chcę wiedzieć, ni mniej, ni więcej, tylko to wszystko, o czym mówiliście z Bruckiem w ciągu wczorajszego i dzisiejszego dnia. -Mogę ci wszystko powtórzyć dosłownie -odrzekła Kasia. - starał się, a utrudniałam mu wielce to zadanie, zniweczyć wszelkie moje nadzieje co do poprawy zdrowia Henrirety, usiłował przygotować mnie na to, że... - tu głos jej się załamał i łzy zakręciły się w oczach - że Henrieta nas opuści... Flora odeszła do okna w milczeniu, widocznie zmieszana. Przy całym swym samouwielbieniu pomyślała, że jej rola wobec t}^ch dwojga jest dość niska. - Czy nie wiedziałaś o tym od dawna? - spytała stłumionym głosem. -1 czy sobie nie mówiłaś sama, 277 że powinniśmy pragnąć dla biednej męczennicy wyzwolenia od tych cierpień? Podeszła bliżej do dziewczyny. - Czy to naprawdę cala treść waszych rozmów? Kasię ogarnęło uczucie bezmiernej pogardy. Pomyślała, że nie jest to zwykła zazdrość, zazdrość kobiety kochającej, lecz zazdrość istoty próżnej, chcącej podsłuchać i wyszpiegować każcie słowo człowieka, cło którego rości sobie prawa. - Czy myślisz, że w takich godzinach, gdy doktor musi się całkowicie skupić przj? swej umęczonej pacjentce, ma czas na jakiekolwiek inne myśli i zainteresowania? - spytała. - I to przy łożu swojej najwierniejszej przyjaciółki? - Tak, ona go kochała - odparła Flora zimno. Twarz Kasi spłonęła rumieńcem. Flora wprost rozkoszowała się męką jej bezradnego zawstydzenia. - Ach, tak. Może sobie ten człowiek powinszować! Lecą na niego dziewczęta, jak głupie ćmy do zapalonej świecy. I świat się będzie śmiał, że wszystkie trzy córki bankiera Mangolda dały się wciągnąć w krąg tego blasku. Zostań! Mówiła tonem niemal żartobliwym, aż do chwili, gdy Kasia odwróciła się ku drzwiom. Nakaz wyrwał się ostrym krzykiem z ust Flory. Dziewczyna przystanęła, przerażona myślą, że ten krzyk może się powtórzyć i dojść do uszu chorej. - I nasza najmłodsza ratolośl, piękna młynarka, 278 panna o silnych nerwach i zdrowych zasadach, dała się unieść temu czarowi - drwiła Flora dalej. - Nic nie pomoże ta dumna mina. te pozory obrażonej niewinności. Owszem, uwierzę ci, jeśli odwołasz teraz wszystko, co przed chwilą z takim uniesieniem mówiłaś w obronie Brucka. - Ani słowa nie odwołam. - A więc widzisz, nędzna, jak głęboko wpadłaś w sidła grzesznej miłości? Czy potrafisz twojej siostrze po ślubie spojrzeć prosto w oczy i powiedzieć: „nie" ? Kasia cofnęła się i chwyciła za czoło. Przy tej okropnej rozmowie rana zaczęła ją boleć na nowo. Nie myślała o fizycznym bólu w tym momencie, gdy wszystkie jej myśli i uczucia skupiły się w jednym tylko punkcie. - Nie masz prawa wymagać ode mnie takiego wyznania - rzekła tonem spokojnym, ale można było poznać, że jej serce bije przyśpieszonym tętnem. - Nie mam obowiązku odpowiadać. Nazwałaś mnie grzesznicą, i ja sama tymi słowami napiętnowałam te uczucia, kiedy z nich sobie zdałam sprawę. - Cóż? Czy to nie wyznanie? - spytała Flora. Łagodny uśmiech zajaśniał na zbielałych ustach Kasi, blask rozjaśnił twarz młodzieńczą, bladą jak płótno. - Tak, Floro, wyznaję, o nie mam się czego wstydzić, wyznaję, bo nie chcę, żeby moja siostra myślała, że kiedykolwiek chciałam sięgnąć po jej 279 święte i nienaruszone prawa. Czy to grzech, że gdy się podziwia piękne drzewo, rosnące w cudzym ogrodzie? Nic od was nie chcę.. Nigdy nie stanę jemu na drodze. Nie usłyszycie o mnie. a jeśli kiedyś o mnie wspomnicie, co wam to zaszkodzi w waszym szczęściu małżeńskim, że ja go kocham i wiary jak umarłemu dochowam, dokąd żyć będę? Śmiech drwiący przerwał jej słowa. - Ostrożnie, mała. Za chwilę w poetj^ckim uniesieniu zaczniesz mówić wierszami. Kasia cofnęła się, zaczepiła nogą o tren atłasowy i suknia, przewieszona przez manekin, z szelestem opadła na ziemię. Drgnęła przerażona, ale Flora wzgardliwie odepchnęła atłas nogą. - Widzisz, nawet martwy materiał zbuntował się i piętnuje grzesznicę - rzekła. - A ty, czy się czujesz zupełnie bez winy? -spytała Kasia, odd}^chając z trudem. I ona miała przecież krew w żyłach. - Czy wiesz, jakie uczucie żywiłam ku niemu z początku? Współczucie, bolesne współczucie względem szlachetnego człowieka upokorzonego przez ciebie na oczach wszystkich, którego za wszelką cenę chciałaś doprowadzić do zerwania. Jeśli to nie było ciężką winą, czemu później tak go przepraszałaś? Widziałam cię przecież w roli pokutnicy. Nazajutrz po wrzuceniu obrączki do rzeki... - Wielki Boże! Nie odgrzewaj na nowo tej niemądrej halucynacji. Raz już o tym mówiłyśmy! Patrz! 280 - rzekła, pokazując tkwiącą na swym palcu prostą, złotą obrączkę. - Oto ją mam. Możesz sprawdzić. Litery są te same i data naszych zaręczyn również. Zresztą, mogę cię uspokoić, że ten drobiazg nie gra już roli w moim życiu, chyba tjdko rolę sznurka. Za jego pomocą mogę wprawić w ruch marionetkę. Moje zaręczjmy z Bruckiem zostały zerwane. Kasia cofnęła się przerażona. - Tego zerwania pragnęłaś już przedtem... - wyjąkała. - Tak, ale wtedy ten nędznik miał jeszcze odrobinę sił}'' moralnej w duszy, teraz stał się miękki, jak łachman... - Floro... wrócił ci twoje słowo? - No, jeśli już tak koniecznie z ust moich chcesz usłyszeć tę radosną wieść... - W takim razie i on cię nigdy nie kochał. Wówczas działał jedynie powodowany chęcią wytrwania przy swoim słowie. Bogu niech będą dzięki. Jeszcze będzie mógł znaleźć szczęście! - Myślisz? A od czego my jesteśmy? - rzekła Flora, kładąc rękę na ramieniu dziewczyny. Z szatańską przenikliwością zajrzała w jej ciemne oczy. -Nie zapomnę mu tej chwili, kiedy go błagałam na próżno żeby mi zwrócił wolność. Niech i on teraz poczuje, co to znaczy, gdy się komuś wytrąci z ręki puchar z upragnionym napojem. Nie oddam mu tej obrączki, choćbym miała to przypłacić życiem! - Fałszywej obrączki? - Masz na to dowody? Gdzie twoi świadkowie? 281 Przeciwko mnie nic nie zdołasz uczynić z tym oskarżeniem. Nie darmo mówiono, że tkwi we mnie geniusz prawniczy. Możesz się zresztą uspokoić -dodała drwiąco. - Tak znowu nieludzko okrutna nie jestem, żebym miała wzbronić swemu byłemu narzeczonemu wstąpienia w związek małżeński. Niech się żeni, choćby jutro. PrzeciwTko małżeństwu z konwenansu nic nie będę miała. Będę go śledziła, będę badała każcie drgnienie jego serca i biada mu, jeśli go znajdę na drodze, która się mnie nie będzie podobała! Chwyciła jedną z poniewierających się dokoła gałązek kwiecia pomarańcz}' i bawiła się nią od niechcenia. Wyglądała jak piękne drapieżne stworzenie igrające ze swoją ofiarą. - Cóż, Kasiu, kochasz go przecież. Nie masz ochoty wstawić się za nim? - spytała z wolna cedząc słowa. - Patrz, mam jego szczęście w ręku, mogę je zmiażdżyć, mogę je powołać do życia, jak zechcę. Ta moc dla mnie samej wprawdzie jest niezrównanie cenna, a jednak nie mogę się oprzeć pokusie wyrzeczenia się jej, choćby dlatego, żeby się przekonać, co może tak zwana prawdziwa miłość... Przypuśćmy, że złożę tę obrączkę w twoje ręce, żebyś ją przekazała według swego uznania. Zechciej mnie dobrze zrozumieć, wj'rzekłabym się wszelkich dalszych pretensji do niego, wszelkich praw. Czy byłabyś gotowa poddać się jednemu warunkowi, jaki bym postawiła, żeby od tej chwili Bruck był wolny? 282 Kasia przycisnęła ręce do serca. Widać było, że jej duszą, miota straszliwa walka. - Przyjmę, wszelkie, najcięższe warunki, bylebym mogła go wyswobodzić z twoich sideł! -zawołała głosem zdławionym i ochrypłym. - Nie tak żywo, moja panno! - Może w nadmiernej gorliwości odrzucasz własne szczęście? Dziewczyna chwilę myślała. -Wiem, czego chcę-odrzekła - tu nie ma się nad czym zastanawiać. Flora uniosła gałązkę do ust, jakby wdychała zapach sztucznego kwiatu. - A gdyby tak - spytała, rzucając na nią spojrzenie z ukosa - gdyby tak, choćby na złość mnie, oświadczył się o twoją rękę? - To niemożliwe - wyszeptała Kasia bez tchu. -Nigdy nie byłam mu sympatyczna. - Zapewne, ale przypuśćmy, że on ci się nagle oświadczj' ze swoją miłością. W takim razie zastaw jego swobody nie byłby bezpieczny w twych rękach... nie uważasz? Wtedy miałby prawo postarać się o tę, którą pokocha, a je ze swym niezabezpieczonym prawem nie mogłabym nic uczjmić... Nie, wolę zachować tę obrączkę. - O Boże, czyż to możliwe, żeby jedna siostra drugą tak dręczyła! - zawołała Kasia z rozpaczą. -ale, właśnie cłlatego, że się w tej chwili demaskujesz, że ukazujesz tak otwarcie bezgraniczny egoizm, bezlitosne serce, ohydne upodobanie do intryg, właśnie cłlatego czują się w obowiązku oswobodzenia Brucka od tego wampira, radego by żywą 283 krew z jego serca wytoczyć. Nie masz prawa zatrzymać tej obrączki. Doktor powinien stworzyć sobie nowe życie, własny cłom, który mu zapewni spokój i szczęście. Nie będzie skazany na puste salonowe życie przy boku ambitnej kokietki. - Bardzo dziękuję za pochlebne zdanie o mnie! Zbj^t gorąco przemawiasz za nim, żebym ci mogła powierzjre ten klejnot. - Daj goJ Możesz to spokojnie uczynić. - A gctyby on cię naprawdę i szczerze kochał? Usta młodej dziewczjaiy zadrgały w niewymownej męce, załamała dłonie w beznadziejnej rozpaczy, ale trwała przjr swoim. - Nawet gctyby tak było, nie jestem niezastąpiona. Jakże mu łatwo będzie znaleźć lepszą ode mnie! A gorzkie doświadczenie, jakie miał, ustrzeże go od lekkomyślnego wyboru. Daj mi obrączkę, tę fałszywą, o której wiem. że ani cień twego słusznego prawa nie jest z nią związany, przyrzekam ci strzec jej tak, jakby była tą spoczywającą w rzece, bo przecież mimo wszystko jest ona rękojmią jego swobody. - O ile cię znam, jesteś dość uczciwa na to, by jej nigdy nie w}'zyskać z własną korzyścią - powiedziała Flora z naciskiem, zdejmując obrączkę. Lekki dreszcz przebiegł Kasię, gdy złoty krążek dotknął jej dłoni. Jej palce zacisnęły się na nim kurczowo. Gorzki «śmiech zaigrał na jej wargach. Zbyt dumna była, żeby choć słowem upewnić tamtą o czystości swych zamiarów. 284 - A więc? - spytała Flora zaniepokojona/ - Masz moje słowo. Odtąd ja jestem marionetką, której sznurek masz w ręku. Jesteś zadowolona? To mówiąc opuściła pokój. W chwili, gdy stanęła w progu, doktor Bruck wchodził po schodach. Spojrzenie jego padło na dwie postaci, jedną wyprostowaną, triumfującą, stojącą w pokoju z chłodnym uśmiechem na ustach, i drugą nieprzjrtomną, o wzroku pałającym, jakby w gorączce. Kasia na jego widok zachwiała się i omal nie upadła. Podbiegł przerażony i zdążył jeszcze ją pocłtrz}?-mać. Drzwi zatrzasnęły się za nimi, a spoza nich zabrzmiał dobrze znany, stłumiony, szyderczy śmiech. I XXVII Po południu wybuchła burza, którą zwiastowały krążące po domu głuche pogłoski. Zjawiła się komisja sądowa. Spodziewano się jej, ale nie tak wcześnie, i zjawienie się panów z sądu jak grom spadło na domowników. Jeszcze służba wynosiła ze strychu staromodne mahoniowe stoły i komody pani prezydentowej, jej sofy i fotele o wytartych, zakurzonych obiciach, jeszcze skinie i kufry Flory stały na górze, czekając na przybycie wozu ciężarowego, jeszcze w domowej piwniczce było nieco butelek wina, nie opróżnionych przez służbę. Prezydentowa z dumą i wyniosłą miną wycofała się do swej sypialni. Nie chciała widzieć tych panów. Ci jednak, mimo że byli bardzo uprzejmi i pełni szacunku, nie mogli zwracać uwagi na nerwy starej damy. Musieli spytać, czy meble w tym pokoju są jej własnością osobistą, a na przeczącą odpowiedź 286 oświadczyli, że pani prezydentowa może tymczasem zająć pusty, gościnny pokoik, i tam rozlokować własne meble, oni zaś są obowiązani ten pokój opieczętować, jak i wszystko inne w domu. Rozstawiono stare meble, otrzepano z kurzu kanapy. Na widok tych skromnych gracików sercem prezydentowej wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. Panna służąca urządziła jej wszystko jak najwygodniej i nawet zdołała z eleganckiej sypialni wyratować wiele niezbędnych drobiazgów, ale stara dama nie zwróciła uwagi na jej wysiłki. Siedziała w oknie i wpatrywała się w dach nowego pawilonu, przebłyskujący wśród drzew. Przez ten czas Flora staczała bój o swoje rzeczy, ale ani argumenty, ani powoływanie się na świadectwo służby nie pomogły. Powiedziano, że panna Mangold będzie mogła później żądać ich zwrotu, a tymczasem wszystko podlega opieczętowaniu. I tak chodziła komisja godzinami po całym pałacu. Pospuszczano wszędzie żaluzje, na drzwiach pokładziono pieczęcie. Służba, rozpaczając, kto im zwróci zaległe pensje, pakowała swoje manatki i opuszczała dom. Do suteren wprowadził się ogrodnik w charakterze dozorcy opieczętowanego mienia. W tym zamęcie tylko pokoje Henriety pozostały nietknięte. Nie ośmielono się mącić ciszy komuś, kto lada chwila miał odejść z tego świata. Usiłowano też na pierwszym piętrze załatwić wszelkie formalności jak najciszej, żeby żaden 287 szmer nie przedostał się do tych smutnych pokoi i nie odwołał duszj^ ulatującej od zgiełku ziemskich marności. Clioi-a przez cały miniony dzień martwiła się o „tego biednego Maurycego", do którego, mimo "O O «/O' O' jego licznych słabostek, szczerze b}da przywiązana. Teraz leżała bardzo spokojnie. Żadna myśl smutna nie mąciła jej cichej zadumy. Doktor siedział przy jej łożu i obserwował, jak śmierć coraz głębiej wypisuje swe piętno na tych rysach, pełnych wyrazu. Nagle Henrieta podniosła na niego swe wielkie oczy z błagalnym spojrzeniem - Flora? - szepnęła. - Sprowadzić ją? - spytał, gotów spełnić żądanie. Potrząsnęła głową. - Nie gniewaj się, ale wolę pozostać tylko z tobą i Kasią, aż... Nie dokończyła. Jej chude, bezsilne palce potrącił}' czerwony zwiędły liść dzikiego wina, leżący na kołdrze. - Chcę jej tego oszczędzić... - mówiła. - Lepiej dla niej. Ona nie lubi wzruszających... scen. Pozdrów ją tylko... ode mnie... Doktor skłonił głowę w milczeniu, Kasia stała tuż przy nim. Serce jej pękało z bólu. Umierająca myślała, że między dwojgiem narzeczonj^ch nic się nie zmieniło. Czy odgadnie prawdę? Rzuciła na doktora niespokojne spojrzenie. Twarz jego była pełna powagi. Nie chciał niepokoić 288 odchodzącej żadną wieścią. Na to, żeby ją przygotować... nie było już czasu. Oczy Henriety wzniosły się ku niebu. - Jak jasno, ciidnie! Jak pięknie .musi być w niebie... Ale czy stamtąd można spojrzeć na ziemię? ??71?? jedno chcialabjan widzieć... - odwróciła głowę i po raz pierwszy skierowała na Brucka spojrzenie całkowitej, niewymownej miłości... - czy ty będziesz szczęśliwy, Leonie. A potem niech odpłynę w bezmierne dale... Nie powiedziała: „muszę to wiedzieć, żebym tam była szczęśliwa, gdyż kochałam cię z całych sił, każdym uderzeniem swego serca". Nie powiedziała tego, bo jej nieśmiała dusza nawet w godzinie śmierci nie zdobyłaby się na to. Blask promienny rozjaśnił czoło doktora. -Wszystko w ostatniej chwili przyjęło dla mnie obrót szczęśliwy, Henrieto - rzekł wzruszonym głosem. -Ośmielam się mieć nadzieję, że nie pójdę sam i pełen goryczy przez życie, a raczej wiem, że spełni się moje marzenie o prawdziwym szczęściu w miłości. Czy to ci wystarcza, droga moja siostrzyczko? Podniósł cło ust wąską, stygnącą dłoń, którą trzymał w swych rękach. - Dziękuję ci - dodał tkliwie. Leciutki rumieniec, bladoróżowy jak wieczorne niebo za oknami, pojawił się na chwilę na policzkach konającej. Z wyrazem nieśmiałego szczęścia spojrzała na siostrę, stojącą za fotelem doktora, usi- 289 lującą zataić swój ból, ale również i nagłe zdumienie. Na jej widok serce Henriety napełniło się żalem i współczuciem. Spójrz na moją Kasię, Leonie - szeptała błagalnie, gasnącym głosem, bez ustanku chwytając oddech . - Nie śmiałam ci nigdy powiedzieć, że zawsze mnie bolał twój chłód względem niej... Byłeś dla niej zimny... aż cło okrucieństwa... a przecież ona... Nie opuszczaj jej... Leonie... - Aż do ostatniego tchnienia! Pokąd mi życia starczy! - zawołał, ledwo panując nad wzruszeniem. - Widzisz... tak będzie dobrze. Wiem, że jeśli przy niej zostaniesz, ona, moja mocna, moja dzielna Kasia ustrzeże cię od wszelkiego zła... - Jak wierna siostra, którą będę mu od tej chwili - dokończyła Kasia zdławionym głosem. Uśmiech nieziemski pojawił się na ustach Henriety. Nie wiedziała, że ta dzielna, ta mocna siostra drży jak liść, nie wiedziała, że wyciągniętą ku sobie rękę Kasia odsunęła lękliwie, jakby nawet uścisk dłoni był nie na miejscu między nimi. Uśmiech gasł na ustach konającej. - Spokoju teraz chcę! - szepnęła chrypiącym głosem. - Spokoju, błagam... Leonie! - Za dziesięć minut uśniesz, siostrzyczko -powiedział cichym, kojącym głosem. Ułożył jej dłonie na kołdrze i klękając przy łóżku, podsunął ramię pod poduszkę. Spoczywała teraz jak dziecię na jego piersi... 290 Błogosławiona śmierć... I po dziesięciu minutach spała już snem ostatnim. Liście dzikiego wina powiewały lekko, a na niebie purpurą zachodu rozgorzały obłoki. W ich świetności zatonąć pragnęła dusza odchodząca... Prezydentowa weszła do pokoju. Nie miała już na sobie krepowego czepeczka, tylko biały koronkowy. - Nie nosi się żałoby po łotrze - powiedziała. Podeszła cło łóżka. Usta jej zadrgały nerwowo, gdy się wpatiywała w ciche oblicze umarłej. - Jej dobrze- szepnęła złamanym głosem. - Ona lepszą cząstkę obrała. Teraz^przynajmniej nie czeka jej wygnanie. Oszczędzona jej będzie ciężka, gorzka walka... z nędzą. Flora też przyszła, ale nie powiedziała ani słowa. Dwoje wiernych strażników u łóżka Henriety nie istniało dla niej. Ucałowała w czoło zmarłą siostrę i odeszła z dumnie podniesioną głową. Wprawdzie zatrzymała się w progu, jakby z wahaniem, ale nie obejrzała się w stronę, gdzie stał doktor, wyprostowany, poważ-n}f, i uroczystym głosem odmawiał modlitwę za zmarłych. Szeleszcząc jedwabnym trenem, opuściła pokój, zeszła na dół, żeby włożyć płaszcz i kapelusz i odjechać do pobliskiego hotelu, gdzie już zamówiła pokoje dla siebie i prezydentowej. Pod dachem przestępcy nie miał nikt spędzić nocy, nawet umarła. 291 A gdy i ją zaniesiono do sieni pustej i zimnej, gdzie czekać miała w swej białej szacie, pod stosami kwiecia, nadejścia żałobnego wozu. mającego odwieźć jej ciało do kaplicy cmentarnej, zamknięto i opieczętowano ostatnie drzwi w domu radcy, doktor z Kasią zeszli po schodach do głównego hallu. Jakże widmowo przyświecał blask lampy, wyniesionej dla nich przez ogrodnika, na tjc\\ schodach, gdzie niedawno jarzyły się tysiące świec i światowe życie płynęło wartkim potokiem. Łagodny powiew nocy owionął odchodzących. Spływał jak balsam na Kasię, na jej piekące ocl łez oczy. Nad milczącym parkiem jaśniały gwiazdy, rzeka szumiała w oddali, ale ani jeden listek nie poruszał się na drzewach. Było tak cicho, jak w pokoju zmarłej, gdzie mówiono tylko szeptem. Kasia drgnęła przerażona, gdy usłyszała poważny, głęboki głos doktora. Wracali we dwoje i doktor przystanął u wejścia w głąb cienistej alei, wiodącej wzdłuż parku. -W tj-ch dniach opuszczam miasto i, znając panią, wiem, że nie wstąpi pani od tej chwili do ciotki, ani mnie nie pozwoli odwiedzić się w młynie -rzekł. W głosie jego czuło się dziwne wzruszenie. -Muszę więc sobie powiedzieć, że po raz ostatni iclzienry obok siebie, przynajmniej tymczasem... -Na zawsze... - przerwała mu głosem bezdźwięcznym, ale stanowczym. - Nie, Kasiu - zaprzeczył. - Byłoby rozstaniem 292 na zawsze, gdybym miał wierzyć, że to, co usłyszałem niedawno, jest już nieodwołalne. Nie chcę mieć w pani siostry. Czy pani myśli, że się zadowolę życzliwymi, siostrzanymi listami, gdy stęskniony będę innych słów z ust ukochanych... Przerwał nagle. - Nie! Nie to chciałem powiedzieć! Samolubstwem jest chcieć od pani odpowiedzi w chwili, gdy przeżyła pani tak ciężki ból... Jedno tylko chciałbym omówić. Miała pani dziś pewną rozmowę. Zapewne uczyniła ona na pani bardzo przygnębiające wrażenie. Widziałem to, gdy pani wychodziła z tamtego pokoju, złamana i na wpół przytomna... Powiedziano pani o tym, co się stało, i naturalnie całą winę tego zerwania zrzucono na mnie. Widziałem to w pani oczach, a zrozumiałem jeszcze lepiej, gdy przyrzekła pani Henriecie zostać mi siostrą. Zrozumiałem, że uległa pani podszeptom złej siły. Ale nie na zawsze, dzięki Bogu! Wiem o tym. Pani jasny, mądry wzrok może się dać zaćmić na jakiś czas, ale nie da się zaślepić na całe życie... Kasiu, byłem w dniu katastrofy w ogrodzie, stałem w cieniu drzew i widziałem, jak młode dziewczę wsparło czoło o pień drzewa i gorzko płakało... Kasia uczyniła ruch, jakby chciała uciec, ale Bruck pochwycił ją za rękę i zatrzymał mocno jej dłoń w uścisku. - Zobaczyłem przed sobą - mówił dalej - tę, do której rwała się moja dusza, którą rad bym pochwycić w ramiona i przycisnąć do swego serca. 293 Jakże długo walczyłem z tym uczuciem! Aż wreszcie zrozumiałem, że zw}?cięzcą w tej walce będę wtedy, gdy odrzucę niemądre uprzedzenia, mogące mnie zmusić do zawarcia nienawistnego związku, podczas kiedy w sercu mym plonie inne, wielkie i wzniosłe uczucie. Zobaczyłem tę, ku której biegła moja tęsknota, i serce wezbrało radością, bo jej wzrok szukał mojego okna... Przerwał i uniósł jej rękę do swj^ch ust. Kasia oparła się o pień starej lipy. Nie miała sil utrzymać się na nogach. -Nie mogę czjmić wyrzutów mojej dawnej narzeczonej - mówił dalej doktor-ja jestem winien, że nie miałem odwagi cywilnej cofnąć się wtedj^, gdy poznałem prawdę. Chciałem widzieć w niej swój ideał, a była jedjmie pięknym mamicłlem. Jej na pozór bogata dusza przj^ bliższym poznaniu okazała się pustą bańką mydlaną. Poznałem to w pierwszych tygodniach po naszych zaręczynach, zanim jeszcze ujrzałem panią. Zamilkł na chwilę. - Pani nie odpowiada - zaczął znowu. - Ze swych wyżyn duchowych nakazuje mi pani milczenie. Nie powinienem dziś zaczynać tej rozmowy i nie będę wymagał ocł pani żadnej odpowiedzi. Rozumiem, że moje słowa muszą wywołać w pani duszy ciężką walkę. Jest pani uosobieniem prawości sumienia. A jednak wierzę w swoje zwycięstwo. Pozostawiam 294 pani czas cło namysłu, do przezwyciężenie głębokiego bólu. Teraz on zagłusza wszystko inne w pani sercu... Odchodzę zasmucony, ale... powrócę! A teraz chodźmy do młyna - dodał po chwili. - Może mi pani spokojnie, podać ramię, jak siostra bratu. Czy zamierza pani wyjechać do Drezna? - Nie - odrzekła. Podała mu ramię i razem poszli aleją. Ogarnęło ją odrętwienie i nie poznawała własnego głosu, brzmiącego całkiem obco. - Podczas ostatniego pob3*tu w Dreźnie - mówiła - czułam, że już nie wystarczy mi praca nad muzyką, naci obcymi językami, drobne zajęcia domowe. Trzeba mi pracy, która by wymagała ode mnie ciągłego wysiłku, dzień w dzień. Dotychczas nie śmiałam wypowiedzieć tego żj^czenia, bo wiedziałam, że mój opiekun nie zgodzi się, aby „złota rybka" przystąpiła do ciężkiej pracy. Dziś znienawidzona kasa ogniotrwała nie istnieje, a jestem pewna, że jej zawartość jeszcze przed wybuchem nie miała wartości. Zrozumiałam to w chwili, gdy mi powiedziano, że komisja sądowa przyszła opieczętować rzeczy radcy. - Nie sądzę, żeby coś z pani majątku dało się uratować - zauważył doktor. - To mnie cieszy! Został mi młyn i tam jest moje miejsce! Może pan mi weźmie za złe, gdy powiem, że od dziś sama będę nim zarządzała. Nie jest pan, zdaje się, zwolennikiem emancypacji... 295 - Przeciwnie! Cenię kobiety energiczne i samodzielne i wiem, że pani jest jedną z nich. Ale to nie jest pani właściwe powołanie. Pani jest stworzona do szczęścia, do rodzinnego życia. Czy warto zaczynać tę pracę, kiedy pewnego dnia przyjdzie ktoś oderwać panią od niej... Gdyby w alei nie było tak ciemno, doktor zląkłb}' się rozpacz}/, jaka odmalowała się w tej chwili na twarzy dziewczyny. Starałbj? się przeniknąć do głębi jej myśli, szukając źródła tej męki. A tak przj-puszczal, że bezbarwność je głosu płynie ze znużenia po bolesnych przejściach, jakie tego dnia przeżyła, i nie pytał o nic. Byli teraz blisko rzeki. - ???? - rzekł doktor, mimo woli mocniej przyciskając jej ramię - tam szukała pani pierwszych fiołków. Proszę to zawsze czynić. Ja każdego roku, na Wielkanoc, będę tam wracał. Kasia przycisnęła rękę do serca. Zdawało się jej, że pęknie ono z bólu. - A pani pastorowa pojedzie z panem do L.? -spytała na pozór spokojnym głosem. - Tak, zostanie przjr mnie, dopóki będę sam. Wielka to z jej strony ofiara. Rada będzie jak najszybciej otrząsnąć z siebie pył wielkiego miasta i wrócić do swej cichej pustelni nad rzeką. Wiem, że szlachetne, dzielne serce tej, którą kocham, nie pozwoli zacnej istocie czekać za długo... Powiedział to dziwnie miękkim, proszącym tonem. Kasia nie miała sił odpowiedzieć. 296 Z daleka jaśniało światełko w starym młynie. Dziś wyniesiono stamtąd na cmentarz zwłoki młynarza Franciszka. W jego mieszaniu było teraz ciemno. Tylko Zuza paliła jeszcze lampę, w oczekiwaniu na przyjście swej pani. Psy zaczęły głośno ujadać, stysząc kroki nad-chodzącj^ch. Młyn dziś milczał, jakby pogrążony w głębokiej żałobie. Zanim Kasia zdążyła otworzyć furtkę w murze, doktor pochwycił rękę dziewczyny. - Mam wrażenie, jakbym odprowadzał panią na wygnanie - rzekł zdławionym głosem. - Nie mogę znieść myśli, że pani zostanie teraz sama ze swoją żałobą. Niech pani lepiej wraca ze mną. Ciotka byłaby szczęśliwa, gdyby było jej dane zaopiekować się panią. - Nie, nie! - zawołała Kasia żywo. - Niech pan nie sądzi, że pogrążę się w żałobnych nryślach, gdy tam pozostanę. Nie mam na to czasu! Tam - rzekła, wskazując na ciemne okna mieszkania młynarza -czeka mnie nowa praca. Muszę pocieszać tę biedną rodzinę. Dziś, poza mną, nie ma ona żadnego oparcia. - Droga, najmilsza Kasiu - szepnął i przycisnął oburącz jej dłonie do swego serca. - Niech więc pani idzie, w imię Boże! Ciężko bym błądził, gdybym chciał odwieść panią od pracy. Niech dopomoże ona pani zwalczyć własny ból. Ale za jakiś czas, na Wielkanoc, gdy śniegi i lody stopnieją, gdy serca 297 ludzkie zabiją radośniej, wtedy powrócę! Do tej chwili, proszę, niech pani nie zapomina o tym, że czekam w oddali i niech pani nie pozwala, żeby nieufność lub obmowa stanęły między nami! - Nigdy! - słowo to wydarło się mimo woli z jej piersi. Cofnęła rękę, którą przyciskał do swych ust. Furtka w murze zatrzasnęła się za nią ze zgrzytem. Nie odeszła od niej. Z twarzą ukrytą w dłoniach, przyciśniętych do zimnego muru, nadsłuchiwała ze stłumionym oddechem jego kroków, coraz ciszej rozbrzmiewających w oddali. Szczęśliwa Henrieta! Ona odeszła od męki życia, od udręki rwącego się w tęsknocie serca... Kasia stała tak, słuchaj t^C, cl Z ostatnie echo zapadło w ciszę nocy, a potem, z oczyma szklistymi od tłumionych łez, weszła do młyna. W trz}^ dni później, zaraz po pogrzebie Henriety, doktor Bruck i ciotka pastorowa opuścili miasto. Z nim Kasia już nie rozmawiała, wddziała go tylko z daleka, ale ciotka odwiedziła ją jeszcze przed wyjazdem. Tego samego dnia wyjechała również prezydentowa, która miała odwiedzić wnuczkę w Zurychu, gdzie Flora, jak to opowiadano po mieście, zamierzała poświęcić się studiom medycznym. XXVIII Ponad rok upłynął od tego marcowego dnia, kiedy to Kasia Mangold, wnuczka i jedyna spadkobierczyni bogatego młynarza, weszła do parku, zmierzając do pałacu swego opiekuna. Drogą, którą wówczas przeszła od stacji młyna, zmieniła się nie do poznania. Na miejscu starego muru ogrodowego stał teraz szereg śliczirych, nowiutkich budynków. Były to domki robotników przędzalni, pobudowane na gruncie odstąpionym im przez Kasię, po długich dyskusjach z jej opiekunem. Ulica ta stała się teraz jedną z najładniejszych w mieście, a starannie utrzjmiane ogródki przy jasnych, czystych domkach stanowity jej prawdziwą ozdobę. Za tym szeregiem budynków wznosiły się potężne mury starego młyna, z oknami wychodzącymi na przeciwległą stronę, jakby się stary gmach 299 obraził, że przydzielono mu tak nowoczesne sąsiedztwo. Sam młyn nie zmienił się wcale. Odnowiono tylko zegar słoneczny i zamurowano furtkę wiodącą do parku. Ale praca wrzała w nim znów, jak za najlepszj^ch czasów, i wozy pełne worków częściej niż kiedykolwiek odwiedzały stare progi. Młyn spoczywał w energicznych, mocnych rękach. Kasi szczęściło się w pracy. Znalazła rzetelnego, uczciwego kierownika młyna: kupiec Lenz, który wcześniej zbankrutował, zajął się wraz z nią księgowością. Jako praktykantka pracowała w biurze utworzonym przy młynie i wkrótce dzięki swej bystrości i przenikliwości doścignęła nauczyciela. Pracowała jak mężczyzna, dzień w dzień, a przedsiębiorstwo rozwijało się świetniej nawet niż za czasów nieboszczyka młynarza. W pracy największą jej otuchą i podporą były pogodne oblicza otaczających ją ludzi. Zatrzymała u siebie wdowę po Franciszku; wraz z trojgiem dzieci znalazła ona dożywotnie schronienie w małym domku przyległym do młyna. Pomagała Zuzie, jak dawniej, przy sprzątaniu i gospodarstwie, a dzieci były szczęśliwe, że mogły się ugzjg, na co ojciec, nim zmarł, nie chciał łożyć pieniędzy. Z wielkiego majątku pozostał Kasi tylko młyn i kilka tysięcy talarów, które na usilne prośby raczył 300 wydać jej opiekun, tytułem bezprocentowej pożyczki budowlanej dla robotników przędzalni. Wierzyciele radcy zdołali odzyskać niewiele. Pałac i park przeszły znów w ręce starego rodu szlacheckiego. Obecni właściciele zatarli starannie wszelkie ślady parweniuszowskiego zbytku, wprowadzonego tu przez niesumiennego bogacza. Zburzono resztki cieplarni, zasj^pano fosy i sztuczny staw, ale usunięto również stary drewniany most wiodący do domku doktora. Teraz szło się tam przez nowy, kamienny most, wzniesiony naprzeciwko przędzalni. Domek, odrestaurowany dokładnie późną jesienią, stał nadal niezamieszkały. Przyj acióka ciotki pastorowej pozostała na zimę w mieszkaniu miejskim doktora, a tutaj zamierzała się przenieść dopiero wiosną. Pusty domek był celem codziennych pielgrzymek Kasi. Wędrowała tam, gdy po świecie snuły się wilgotne, jesienne mgły i kiedy w powietrzu wirowały płatki śniegu, a zawierucha dmuchała z północy. Szła tam w każdą pogodę, jak tylko zmierzch zapadał i można było odłożyć pióro i księgi handlowe, i odpocząć po męczącej pracy. Tam zapominała o suchych, nudnych liczbach, tam przez chwilę przestawała być trzeźwą, niezmordowaną pracownicą, wymagającą, ale sprawiedliwą pracodawczynią, tam stawała się znów młodym dziewczęciem, o sercu targanym tęsknotą. 301 Tam, mimo nieustannej walki z pochłaniającym jej duszę uczuciem, pozwalała sobie na chwilę cichych marzeń, pełnych smutku i rezygnacji. Potem otwierała skrzypiącą furtkę i wychodziła na szare pola, przez które w dniu zamachu niosła w ramionach zemdloną Henrietę. Ale ile razy znalazła się na trawniku przed domem, ręka jej zawsze zatrzymywała się na sta-rym kamiennym postumencie. Tu kiectyś rozmawiała z doktorem. Wzrok jej szukał miejsca, gdzie ongiś stał stół ogrodowy, przy którym widziała go załamanego męką wewnętrzną... Teraz wiedziała, że przez nią tak cieipiał. Obchodziła dokoła stary dom o zamkniętych okiennicach, wchodziła na ganek, przytulała głowę do drzwi. Wiatr tylko wzdychał po pustych pokojach; czasem zbłąkairy wróbelek zatrzepotał skrzydełkami pod dachem. Ale przecież nie zawsze będzie tu tak cicho. Zabrzmią znów kroki, w oknach ukażą się kochane twarze, ale Kasia mówiła sobie, że wted}- jej tu już nie będzie, że będzie musiała stąd wyjechać, aż do chwili, gdy Bruck znajdzie kogoś, kogo zechce wyprowadzić do swojego domu, kogoś, w czyje ręce wolno jej będzie złożyć powierzoną jej przez Florę obrączkę. Listy ciotki pastorowej do Kasi, a ciotka pisywała często, tchnęły spokojem i radością. Były dla Kasi wielką pociechą, a jednocześnie źródłem na 302 nowo wskrzeszanej męki i dlatego sama odpisywała rzadko i powściągliwie. Doktor nigdy do niej nie pisał. Dotrzymywał święcie swej obietnicy, że zostawi ją w spokoju i niczym nie będzie naglić. Zadowalał się tylko pozdrowieniami, pisanymi ręką ciotki, a w odpowiedzi otrzymywał od Kasi podobne grzeczne słowa. Tak płynęło jej młode samotne życie, dzień za dniem. Ani przeczuwała, że na mieście bardzo się nią interesowano, że dużo większe wzbudzała zaciekawienie teraz, kiedy tak dzielnie sama kierowała przedsiębiorstwem dziadka, niż wtedy, kiedy była tylko bogatą dziedziczką. Pani prezydentowa bywała częstym gościem w młynie. Kasia zdumiała się widząc ją po raz pierwszy, ale teraz chętnie przyjmowała u siebie starą damę, która za obowiązek poczytywała sobie zaglądać ocl czasu do czasu do najmłodszej córeczki jej kochanego zięcia. Pani Urachowa nie wytrzymała długo w Szwajcarii. Po kilku tygodniach wróciła do miejsca, gdzie spędziła całe życie. Znalazła sobie małe mieszkanko w bocznej uliczce i żyła skromniutko, jak na to pozwalały jej ograniczone środki, życiem odosobnionym i dość samotnym. Jej stary przyjaciel, emerytowany konsyliarz von Bar, kupił majątek ziemski i obrażony wycofał się z rezydencji. Przepadł dla niej, ale odwiedzało ją jeszcze kilka leciwych dam z jej świata oraz stary, 303 emerytowany pułkownika von Giese, który lubił do niej zaglądać na partyjkę wista, Teraz prezydentowa uważała, że bardzo milo jest w paradnej izbie przy młynie. Spężynowa kanapa nieboszczyka młynarza była bardzo wygodna po męczącej przechadzce, a kawa, którą Kasia jej sama przyrządzała, smakowała wybornie, Nie protestowała również, gdy Zuza, na skinienie swej pani, szykowała ciężki kosz pełen masła, jaj, wędlin i domowego ciasta, którym obarczano na odchodnym wierną służącą pani prezydentowej. O Florze stara dama nie wyrażała się pochlebnie. Wnuczka, który uchroniła cały swój kapitał, przysyłała wprawdzie babce co miesiąc jakąś sumkę, ale sama ledwo mogła dać sobie radę, jak stale zapewniała w listach. Zurych opuściła w krótkim czasie. „Okropne" studia medyczne, która „do szaleństwa" doprowadzały jej nerwy, okazały się nie dla niej. Była jedną z tych duchowych kokietek chcących za wszelką cenę odegrać jakąś rolę przed ludźmi, chętnie drapujących się w płaszczyk głębokiej wiedzy i myślicielstwa, a właściwie lękających się najbardziej poważnej, męczącej pracy umysłowej. Nadeszła wiosna, zbliżała się Wielkanoc. Już od kilku tygodni pracowano gorliwie w ogrodzie doktora, Pan doktor przysłał ogrodnika z L., żeby przekopał nowe dróżki, a właściwie odnalazł ślady dawnych, według starego pięknego planu, i przy- 304 wrócił całemu ogrodowi jego właściwy wygląd. Wiele rąk pracowało przy sadzeniu, kopaniu i pieleniu. Przygotowano również postumenty pod kilka rzeźb, które właśnie nadeszły z L. i jeszcze nie rozpakowane stały na ganku. Już dwa tygodnie temu pootwierano w domu okiennice. Pokoje wietrzono i tapetowano, a na dachu umocowano nawet maszt do chorągwi. Wreszcie sprowadziła się przyjacióka ciotki i pod jej nadzorem kilka kobiet sprzątało dom od strychu aż do piwnicy. Kasia nie przerywała jednak swoich przechadzek. Nawet w Wielką Sobotę zawędrowała na chwilę do tego cichego zakątka. W ogrodzie wciąż jeszcze kopano i sadzono. Stare zarośla cisowe, zaniedbane i zdziczałe, zostały teraz oczyszczone z uschniętych gałęzi, a na tle ich pięknej zieleni rysowały się wdzięcznie nowe rzeźby z białego piaskowca. Na miejscu starych, zmurszałych sztachet widniała nowa, żelazna krata, a przy drewutni wznosił się nowiutki kurnik. Na znanym dobrze Kasi starym kamiennym postumencie stała teraz przecudna figurka nimfy, z ramionami wdzięcznie wzniesionymi w górę, z główką zwróconą w stronę rzeki, tak jak ją kiedyś Kasia opisała, - Posąg jest bardzo ładny - zauważył ogrodnik, wzruszając ramionami - ale nie rozumiem, jak można było go ustawić, na tak zapuszczonym 305 trawniku. Pan profesor zabroni! go ruszać, a tu przecież aż roi się od chwastów. Kasia poczuła, że jej twarz zaezjaia płonąć. Nie odpowiedziała nic. tylko schyliła się i zaczęła zrywać fiołki, których mnóstwo kwitło dokoła postumentu. A dom tak był przystrojony, „jakby panna młoda miała się do nie wprowadzić", jak powiedziała przyj aeióka ciotki pastorowej, uśmiechając się do Kasi. Z mieszkania miejskiego zwieziono wszystkie ukochane kwiaty ciotki, białe firanki jaśniały u okien, kanarek w klatce w}rśpiewywał swe trele, a po lśniącej posadzce przechadzał się na mięciut-kich łapkach biały kotek. Pani pastorowa była oczekiwana tego wieczoru. Miała przywieźć z sobą gościa, ale kogo, nie pisała. Kazała tylko przygotować gościniry pokój. Stara dama otworzyła drzwi, żeby pokazać meble. Gdy stanęły w progu, w oczach Kasi zakręciły się Izy. O mało nie wybuchnęła głośnym płaczem. Przypomniała się jej Henrieta, którą tu złożono i która w swym biednym życiu zaznała pod tym dachem choć trochę cichego szczęścia. Obok bolesnego wspomnienia, w sercu jej wzbierało inne uczucie, dotąd nieznane. Uczucie zazdrości. Kimże była ta osoba, która tak zdobyła sobie serce ciotki, że została tutaj zaproszona? Zamglonym od lez wzrokiem rozejrzała się Kasia 306 po ślicznie urządzoirym pokoju, potem zaś odeszła ze ściśniętym sercem do młyna. Trzeba było jeszcze odpisać na kilka pilnych listów, a pan Lenz miał wrócić wieczorem z podróży, gdzie załatwia! różne interesy i chciał zdać z nich sprawę. Miał on zastąpić młodą właścicielką biura podczas jej dwutygodniowego pobytu w Dreźnie, dokąd nazajutrz wyjeżdżała. Jakże dziś roztargniona była Kasia podczas pracy. Jakże biło jej serce, jak niespokojne myśli tło czy fy się w głowie. A tu jeszcze wstąpiła służąca od pani prezyclen-towej, bo pani mówiła, że może panienka będzie miała chęć przejrzeć listy od panny Flory. Kasia pobiegła, żeby wydać rozporządzenia Zuzie i kosz służącej napełnił się świątecznymi plackami i innymi przysmakami ze spiżarni, ale listu jakoś nie miała odwagi otworzyć. Prezydentowa nieraz już przysyłała jej listy Flory do przeczytania i Kasia zawsze miała wrażenie, jakby te kartki piekły jej palce, ale nie wypadało okazywać uczuć, które staruszka mogłaby poczytać za wrogie względem jej wnuczki. Kasia nie wiedziała, czemu czytanie tych pustych i w lekkim tonie utrzymanych listów tak ją zawsze wzburzało. I tym razem długo się ociągała, zanim wydobyła z koperty szerokim pismem zapisane arkusze. Podczas gdy je wyjmowała, wypadł spomiędzy nich zaklejony pasek papieru. Kasia go nie zau- 307 ważyła. Oczy jej przebiegły list wiersz za wierszem i rozszerzał}- się coraz bardziej. Oparła się o krzesło, żeby nie upaść. Będziesz się śmiała i triumfowała jednocześnie, droga babciu" -pisała Fłora, „ale ja uważam, że to najlepsze rozwiązanie. Przed godziną, zaręczyłam się z twoim dawnym protegowanym, Karolem von Stettem. Jest jeszcze brzydszy niż dawniej i w dodatku nosi teraz niebieskie okulary. Fi clone/ Będę się czuła skrępowana, kiedy mi wypadnie iść z nim, pod rękę, ale jego niemądre, naprawdę pisie przywiązanie do mnie wzruszyło mnie wreszcie, tym bardziej że przez niespodziewaną śmierć kuzyna stał się od niedawna właścicielem majoratu na Lingen i prócz tego jest dobrze widziany u dworu. Gdyby nie to, miałabym wiele do zarzucenia tej partii... List wypadł Kasi z rąk. Bruck był wolny! Teraz miał prawo nawet przyjść do mfyna. Czyż mogła się tego spodziewać? Taki nagły, niespodziewany obrót po męce trwającej siedem okropnych, nieskończenie długich miesięcy, po tych wszystkich wysiłkach, żeby zmusić do milczenie biedne serce, żeby znaleźć tyle hartu ducha, by móc znienawidzoną obrączkę złożyć w obce ręce i odejść... Zakryła twarz dłońmi, jakby ujrzała widmo na swej drodze. Wielki Boże, więc tak się stało? Flora, ta nieobliczalna istota, zaręczj^ła się? Po chybionych wysiłkach zclobj^cia sławy postanowiła wreszcie szukać ratunku w małżeństwie? 308 Kasia podjęła na nowo czytanie. Tak, czarno na biatym było to napisana, wielkim, niedbałym pismem. Dalej następowały dokładne instrukcje, jakie ogłoszenie należy zamieścić w miejscowych gazetach o tym szczęśliwym zdarzeniu. Flora pisała również o ślubie, który miał się odbyć w drugi dzień Zielonych Świątek i zapraszała babkę, żeby zechciała przybyć na tę uroczystość. Wszystko było jasne i wyraźne, ale nagle śmiertelna bladość powlekła twarz czytającej i serce w niej zamarło. Oto, co jeszcze pisała Flora: W przejeździe do Berlina zatrzymałam się dni parę w L. Hoże cię zainteresować wiadomość, że pewien znany nam radca i 'profesor, przy swym niebywałym szczęściu i powodzeniu, zdobył sobie nie tyłko sławę, ale i serce pewnej pięknej hrabianki. Zapewniano tu ogółnie, że jest, tymczasem jeszcze w tajemnicy, zaręczony z czarującą pacjentką, wyrwaną z objęć śmierci dzięki niezwykłe śmiałej operacji. Rodzice panny hrabianki zgadzają się na ten związek, a zacna ciotka pastorowa nie odmówi zapewne swego błogosławieństwa. Widziałam ją obok narzeczonych w łoży w teatrze, ze świętobłiwą, jak zawsze, miną i w bawełnianych rękawiczkach! Panna jest bardzo ładna, choć twarz ma łałkowato głupiutką, a on? To ci tyłko powiem, babciu, że usta sobie zagryzałam do krwi ze złości, że śłepy łos czyni tego człowieka przedmiotem powszechnego uwielbienia, a on wszystko przyjmuje z taką miną, jakby mu się to 309 słusznie należało. Stał za krzesłem narzeczonej wyprostowany, dumny, jakby nie wiedział, co to ludzkie słabości... on, ten niegodziwy wiarołomca! Załączoną kartkę bądź łaskawa, oddać Kasi... Ach, tak, oto leży na biurku zapieczętowana karteczka, z napisem: „Dla Kasi Mangold". Pokój zawirował jej przed oczyma, a wąskie pasemko papieru drżało w trzęsących się rękach. Kartka zawierała tylko parę słów: Bądź łaskawa powierzoną ci obrączkę doręczyć hrabiance Witte ałbo, jeśli chcesz, wrzuć ją do rzeki, jak tamtą! Flora Kasia stała się nagle bardzo spokojna, wygładziła kartkę i położyła obok listu. Czyżby to hrabianka von Witte miała być gościem, którego oczekiwano w domku nad rzeką? Potrząsnęła energicznie śliczną głową uwieńczoną złotobrunatnymi warkoczami. Piękne, ciemne oczy zaczęły promienieć. Rękę przycisnęła do serca. Czy była warta oglądać doktora, jeśli śmiała choć chwilę wątpić? Powiedział, że wróci na Wielkanoc. I wróci, a choćby nie wiem co o nim opowiadano, nie trzeba wierzyć. On nawet dla hrabianki nie złamie słowa, które dał młynarce. Burza szczęścia szalała w jej piersi. Myśli wirowały nieprzytomnie. Podeszła do okna, żeby choć z dala spojrzeć na kochany dom. Z masztu dachu powiewała flaga. Czyżby goście już przybyli? Na- 310 leżało pośpieszyć, żeby ucałować zacną ciotkę pastorową. Nie, trzeba się wpierw trochę uspokoić. Podeszła cło biurka. Musiała koniecznie załatwić te listy! Umoczyła pióro. „Do panów Schilling i S-ki", zaczęła pisać. Jakże to nabazgrane, tego przecież nikt nie przeczyta. Chłodny powiew musnął jej policzek. Od drzwi czy od okna? Obejrzała się szybko. W progu stał on, uśmiechnięty, radosny. -Wiedziałam! - zawołała, odrzucając pióro. Wyciągnęła ręce i już była w jego objęciach. Zuza wyszła cło sieni. Cóż to za porządki! Drzwi od biura otwarte, choć na dworze zimno jeszcze, a opał tak drogi, jak nigdy. Już chciała je zamknąć, ale stanęła jak słup soli. Tam stał doktor Bruck i trzymał mocno w ramionach panienkę. Wielki Boże, a przecież nikt nie słyszał o tym, żeby byli zaręczeni. Chciała odejść, ale doktor ją zauważył. Kasia na widok zdumionej starej sługi próbowała się wyrwać z jego ramion. - Nie, czekaj - zawołał. - Niech no pani tu wejdzie, panno Zuzo! Wzywam panią na świadka, że ta panienka jest moją narzeczoną. Zuza otarła łzy fartuchem i gratulowała bardzo serdecznie, ale pilno jej było opowiedzieć „poczciwej Frankowej" o tym niezwykłym wydarzeniu i pożalić się, że wkrótce młyn znów opustoszeje... Doktor podszedł do biurka i zatrzasnął uroczyście księgę rachunkową. 311 Kariera pięknej młynarki skończona - powiedział. - Nadszedł wreszcie dzień oczekiwany z utęsknieniem! Nie wiesz nawet, co znaczy takie oczekiwanie! Jedyną pociechą były We listy do ciotki, ale przychodziły tak rzadko! Listy mądre, spokojne, w których jednak między wierszami umiałem odczytać tajoną miłość! Pochwycił ją za rękę i znów przyciągnął do siebie. - Rozumiałem, że pomiędzy złą przeszłością, a naszym szczęściem musi nastąpić okres wyrzeczenia, ale jednak było dla mnie coś zagadkowego w tym uporze, z jakim chciałaś zrezj^gnować ze szczęścia i jDOzostać dla mnie tjdko siostrą... Zamilkł, wzrok jego bowiem padł na biurko. Poznał to niedbałe pismo. Ileż listów nim skreślonj^ch otrzymał w okresie narzeczeństwa. Szybki ruchem Kasia położyła rękę na tych kartkach. Czemu wywlekać bez potrzeby tę obrzydliwą intrygę? Niechby pozostała raz na zawsze pochowana, teraz, kiedy już nie zagraża w niczym jej szczęściu... Z pełnym powagi spojrzeniem sięgnął doktor po nieszczęsny świstek papieru. - Nie zniosę tajemnic między nami, Kasiu! - rzeką z mocą. Przeczytał zagadkowe słowy Flora i Kasia musiała mu opowiedzieć wszystko od początku. Słuchał z niewymownym wzruszeniem tej opowieści szlachetnego serca, gotowego uczynić ofiarę z siebie dla jego szczęścia. 312 - A jak było z tą piękną hrabianką? - spytała Kasia, uśmiechając się przekornie. - Myślałam, że ona jest tym gościem, dla którego ciocia kazała przygotować pokój. Doktor wybuchnął śmiechem. - Ja zamieszkam w tym pokoju. Chciałem do ostatniej chwili zachować swój prz}-jazd w tajemnicy, żeby mojego ptaszka nie spłoszyć, i miałem słuszność, jak się okazuje. A co do hrabianki, to b}da ona przez pewien czas naszym gościem, bo w związku z kuracją wymagała mojej stałej opieki. Po wyleczeniu trochę nazbyt entuzjastycznie okazywała swą wdzięczność, to wszystko! Poznasz ją za dwa tygodnie, gdyż wtedy wrócę ze swą żoną cło L. Dość już długo trwały dni próby, nie zapominaj o tym! Czy chcesz, żebj-śmy tam wzięli ślub? - spj^tał, wskazując na daleką wieżę kościoła. - Gdziekolwiek zechcesz! - szepnęła cichym, wzruszonym głosem - ale mam tu jeszcze pewne obowiązki... - Będzie cię mógł zastąpić pan Lenz. List do panów Schiling i Spółki też on może dokończyć. Wybuchnęła śmiechem. - A więc dobrze! -oświadczyła -jak każesz, ustępuję, a za to Lenz będzie rad, bo mu oddam młyn w dzierżawę. Zamknęła biuro na klucz i ręka w rękę z ukochanym podążyła drogą, którą tyle razy chodziła sama wśród burzy i niepogody. Zarośla pełne były zieleniejących pąków, mięk- 313 kie, aksamitne baźki nadbrzeżnych wierzb muskały policzki dziewczęcia. Wieczór był cichy i pogodny. Drzewa nie poruszały się wcale, a w głębi parku poblyskiwaly ozdobne dachy pałacu. Ileż wspomnień budził ten widok w sercach oboj- ga! - Czy słyszałaś, że podobno widziano Maurycego w Ameryce? - szepnął doktor. Skinęła głową. - Przed paroma dniami przysłano wdowie po Franciszku pięćset talarów z Kaliforni. Kobiecina lamie sobie głowę, kim mógłbj' być ten nieznajomy dobroczyńca, ale ja go znam. Opowiedziała doktorowi o robotniku przepędza-jącjan sarny za most, ażeby ustrzec je przed okropną śmiercią... Byli już blisko starego, kochanego domu, osnutego złotym światłem wieczoru. Robotnic}^ opuścili ogród. Było tu cicho i uroczyście. Pani pastorowa zeszła uśmiechnięta ze schodów, żeby cło matczynego serca przytulić swoją najdroższą, najukochańszą Kasieńkę... W powietrzu zabrzmiał uroczyście, dostojnie pierwszy dzwon głoszący wielkie święto. Wielkanoc nadeszła! Dotychczas w serii W cieniu dorastających dziewcząt ukazały się następujące pozycje: Louisa May Alcott - Mak kobietki Louisa May Alcott - U progu życia Lidia Czarska - Pożegnanie z dzieciństwem Irena Gajewska - Kierdej. Powieść z życia pensjonarek Eugenie Marlitt - Hrabianka Gizela Eugenie Marlitt - Złota Elżunia Eugenie Marlitt Panienka ze starego młyna WYDAWNICTWO ETHOS Sp. z o.o. Autor: Bogusław Jasiński Tytuł: Leksykon Filozofów Współczesnych Koniec wieku dwudziestego to nie tylko fakt wyłącznie chronologiczny, lecz także zamknięcie pewnego okresu duchowego rozwoju człowieka - skłania zatem do pogłębionej reflekcji nad sensem dziejów i sensem egzystencji, cło odwiecznych pytań natury stricte filozoficznej. Aby jednak móc samodzielnie pochylić się naci takimi problemami, dobrze jest wcześniej zapoznać się z tym, jak i co myśleli na tem temat inni. Nasz Leksykon... obejmuje najbardziej znanych i wpływowych filozofów XX wieku - nazwiska powszechnie podziwiane i cenione. Trudno je pominąć w edukacji współczesnego człowieka. 125x176 mm; 512 stron; oprawa twarda - WYDAWNICTWO ETHOS Sp. z o.o. Autor: Jakob Wassermann Tytuł: Dziecię Europy czyli Kacper Hauser Dziecię Europy, czyli Kacper Hauser jest najdojrzalszym dziełem znanego niemieckiego pisarza i po raz pierwszy ukazało się w roku 1908. Powieść tę przypomniał swoim filmem Werner Herzog, a nadał mu tytuł Zagadka Kacpra Hausera. Niespodziewanie książka Wassermanna zaczęła odgrywać poważną rolę w dyskusji nad sensem i granicami naszej cywilizacji. Norymberski znajdek, któremu nadano imię Kacper Hauser, stał się uosobieniem niewinności duszy ludzkiej, pewnej naiwności, wreszcie naturalnej i spontaniczej uczuciowości - ostro kontrastujących z racjonalizmem naszej cywilizacji. Przez wiele lat żył odizolowany od jakiejkolwiek społeczności ludzkiej. Nie mógł więc poznać społecznych norm ani też żadnych form bycia w zbiorowości. I stało się tak, że w gruncie rzeczy Kacpra Hausera powoli zabijają wszyscy, zarówno ci, co go kochają, jak i ci, którzy go nienawidzą. 152x210 mm, 322 strony; oprawa twarda HOTEL „MŁYN ŚW. ŁUKASZA" ul. 1 Maja 16 58-580 Szklarska Poręba tel/fax++48 75 717 27 09 „Młyn Sw. Łukasza" — miejsce magiczne artystów i wolnych duchów. W okresie międzywojennym mieściła się w nim jedna z najznakomitszych kolonii artystycznych, gdzie pracowali i mieszkali wybitni malarze tamtego okresu m. in.: prof. Hans Fechner, Alfred Nickisch, Georg i Joachim Wichmann, Franz von Jackowski, jak również znani literaci: bracia Gerhart i Carl Hauptmann, Herrmann Stehr. Nazwali siebie „Bractwem Sw. Łukasza". Dziś mieści się tu wygodny hotel i restauracja, położone w samym sercu Karkonoszy, w bliskim sąsiedztwie wyciągu na Szrenicę. Zmodernizowany hotel zaprasza na wypoczynek całoroczny. Oferuje swoim gościom 36 miejsc noclegowych w pokojach jedno-, dwu- oraz trzyosobowych, wyposażonych w łazienki, TV Sat i telefon. Ponadto do dyspozycji: coctail bar, sala wielofunkcyjna oraz seminaryjna. Organizujemy imprezy okolicznościowe, wystawy, seminaria, konferencje, szkolnia. Istnieje również możliwość zorganizowania wycieczek fakultatywnych. Lokalizacja hotelu stwarza doskonałe warunki do wypadów na górskie wędrówki latem, a narty zimą. ? ZAPRASZAMY! HOTEL RESTAURACJA