Józef Ignacy Kraszewski Żywot i sprawy JMpana Medarda z Gołczwi Pełki Z notat familijnych spisane ????????? ???????? ??????? 17 ??????? 1875 TOM PIERWSZY Jedna z najmilszych i najpiękniejszych stron kraju — to Lubelskie. Żyzne, krasne, ożywione, zamożne, zasiedlone od dawna, a szlachtę rodziło krzepką i zdrową… nie ustępującą sandomierskiej, tak jak pszenica lubelska sandomierce nie ustępowała. Było tu i możnych dosyć i miernego majątku siła, a ubogich prawie nic… Ludzie żyli na starych gniazdach długo i nie wychodzili z nich tak łatwo jak gdzie indziej, bo tu ziemią frymarczyć naówczas nie było we zwyczaju, i gdy Firlejowie1 raz niezamożnemu szlachcicowi chcieli w dwójnasób jego ojcowiznę zapłacić, byle im jej ustąpił, uśmiechnął się tylko kręcąc wąsa i rzekł: Gdybyście mi za mój folwarczek księztwo w Niemczech dali — nie weźmiecie go… Jakoż przy nim i on i następcy jego pozostali. Inne też rody wiodły się tu od prapradziadów na swoich zagonach, i jakoś im Pan Bóg błogosławił. Działo się różnie, czasem i głodu przycierpieć mu— siano, i biedy zażyć, i u żyda się zapożyczyć — a przecież, jak rok, dwa dobre przyszły i posypało pszeniczką złotą, spłaciło się grzechy, a jeszcze coś do sepeta2 na czarną godzinę wrzucono. Mało kto znał Pełków z Gołczwi3, a to była stara szlachta tutejsza, poczciwości i serca jakich mało. Całemu tu światu naszemu wiadomo, że Pełków u nas różnych po województwach i ziemiach, zwłaszcza w Koronie, siła zawsze bywała wielka, od najdawniejszych czasów — atoli Pełkowie Pełkom nierówni. Nikomu nie uwłaczając (boć szlachectwa na funty nie ważą) — choć o tych Pełkach niewiele pisano, choć siedzieli w kącie cicho, żaden by z nich na inne imię i ród choćby z dodatkiem się nie mieniał. Byli — jak to z herbarzów i grobowców widać i z nagrobnych chorągwi — Pełkowie Radwany w Sanockiem, dobrze skoligaceni i dostatni a poważni ludzie, statyści4 wielcy; inni na Rusi herbu Mieszaniec, niepoślednia szlachta, z których jeden marszałkowstwo koronne wielkie dzierżył; byli i na Szlązku Pełkowie wywędrowawszy z Polski, a ci się Kaniowa alias5 Jastrzębcem6 pieczętowali; byli jeszcze inni herbu Lis, a może i drudzy, o których wieść nie doszła. Ci zaś, o których tu mowa, z Gołczwi i na Gołczwi piszący się, mieli w herbie Janinę czyli Tarczę, a byli z Sobieskimi dzielnicy jednej tylko imienia różnego7. Od kiedy na Gołczwi siedzieli, samemu Panu Bogu wiadomo — nie zapamiętał nikt… Każdy to wie, że rodem kury czubate i gniazdami też szła szlachta, choć czasem i ona, z pozwoleniem, parszywiała… a no, rzadko. Jedni słynęli z urody, drudzy z męztwa, owi z rozumu, z siły, z gorącej krwi i serdecznej kompleksyi — i szło to z ojca na syna, równie może krwią jak i przykładem… O Pełkach też można było powiedzieć, że tu się żaden nie wyrodził. Słynęli szeroko między swymi z humoru i fantazyi, odwagi wielkiej, przytomności umysłu, cierpliwości na wszelką złą dolę, a wytrwałości prawie żelaznej. Żaden się z nich niepoczciwością nie zmazał, dla grosza duszy nie sprzedał, ani się w chomąto zaprzągł dla białego chleba. Żyli na małem przestając, ale panami u siebie doma, nie dworowali chętnie jak drudzy, ani się o urzędy i łaski ubiegali. Dlatego też, choć ród był stary, zacny, szanowany, nie podrośli jako inni co kark mieli giętki — na majętności, starostwa8, królewszczyzny9, arendy, kaduki10 nie polując. Żaden z nich nie wisiał u dworu, ani się klamki pańskiej chciał trzymać — wolał skobel drewniany doma. Butę im przypisywano wielką, — a pewna rzecz, iż nosili się ubogo, chędogo, poważnie i niewiele drugim chcieli być winni — wszystko sobie. Jednym się to wydawało dumą, drugim zacnością, sadzili ludzie różnie — ale Pełkowie na sumieniu byli czyści, a to grunt. Rodzina była, jakeśmy już mówili, stara, dawniej o wiele możniejsza, potem już na małym kawałku ziemi, ale serca wielkiego. Nie bardzo rozrodzeni, najczęściej po jednemu u ojców lub po dwóch, rycerskiem rzemiosłem a gospodarką się parali. Żaden z nich pieniaczem ani palestrantem11 nie był, a procesami brzydzili się jak zarazą. Gołczwia, naówczas była wieś dobra, ale z Gołczwianką razem, najwyżej je ceniąc, ledwie mierną szlachecką fortunką nazwać się mogła. Nie brakło nic, bo był i las porządny, i łąk podostatkiem, i ziemia pszenna i stawek, i rzeczka, a no tego wszystkiego po troszeczku. Dwór na wzgórzu nad wioską panujący, pozostał z bardzo dawnych czasów, a za panowania Jana Kazimierzowego12, gdy się to działo, co opowiadać mamy — był już dobrze stary. Ale że go obyczajem powszechnym nie ze drzewa stawiono, ale z muru, i mocnego, choć się odrapał, krzepko trzymał… Przybudówki tylko z tyłu dawano drewniane. Dziedziniec pono z czasów napadów tatarskich był osypany wałem do koła, już obrosłym krzewami i drzewy. Był może kiedy i most zwodzony na fossie, ale z tego i z bramy murowanej u wjazdu tylko ślady pozostały… Ze dworu, wszedłszy na wał, a spojrzawszy na okół, miało się czym uradować oko: kraj było widać ogromny, rozległy, wesoły… zielone smugi, srebrne rzeczki, ciemne lasy — dwory, wioski, kościołki… cały światek jakby malowany… Nieopodal od dworu rozłożona była wieś w zielonych sadach, chaty porządne, stodoły wielkie… a gdy wieczorem do niej stado pędzono, dziwić się musiał każdy i liczbie jego, i urodzie… Żadna się wieś okoliczna takiem pochlubić nie mogła. W tej chwili wszakże, mimo pięknego dnia, mniej tu było wesoło niż zwykle, choć bardzo ruchawo. Po wszystkich gościńcach, wsiach i około dworów snuło się mnóstwo konnych, szlachty i czeladzi, i pacholików. Szły wozy skórami pookrywane, prowadzono konie w kulbakach i dekach, jezdni uwijali się z posyłkami, a tu i owdzie z rusznic13 palono, jakby dla wypróbowania. Około Gołczwi też nie mniejszy był zachód i bieganina… W podwórzu ludzie robili coś około wozu, między folwarkiem a dworem biegała służba pośpiesznie, na ganku pokazywały się na chwilę kobiety i nikły… Czasami wysunął się na próg mężczyzna młody, pięknej postawy, już jakby po podróżnemu ubrany, huknął na ludzi i zniknął. Słońce się miało ku zachodowi… Widocznem było, że na wieczór zamierzał gospodarz wyruszyć, ale dotąd wiele było niegotowego i próżno do pośpiechu naglono. Była jakby zmowa czy spisek między ludźmi, aby się nic w porę nie znalazło i nie zrobiło. W ostatniej godzinie parę koni okazała się potrzeba przekuć, ruszył po kowala stajenny, nie było go w kuźni, ba! i ona stała zamknięta. Kowala sobie sąsiedzi rozrywali, bo każdy chciał mieć konie dobrze podkute i niezagwożdżone… a tu słońce tuż miało się za lasy spuścić. Tak wyglądało w dziedzińcu, cóż dopiero w domu! W starym dworze pośrodkiem szła, wedle dawnego obyczaju, sień przestronna, z kominem, u któregoby się i dwudziestu ludzi wygodnie zagrzać mogło. Tu już pełno było węzełków podróżnych, na niej leżącej broni i rynsztunku… W lewo, w izbie gościnnej sklepionej, jejmość pani wojska14 Pełkowa przyszywała szkaplerze do jedwabnego sznurka, córka jej Teressa na nizkim stołeczku ze spuszczoną głową dokończała woreczka podróżnego, w którym się sieci porwały. Obie miały oczy czerwone, a matka po cichu zdawała się odmawiać modlitwę. Na stole widać było bieliznę poskładaną i rozłożony półżupanik15, na którym nieprzyszytych leżało kilkanaście guzów wyzłacanych… Tu jeszcze cicho było a smutno… ale naprzeciwku, przez sień, z roztwartych na oścież drzwi izby mało co mniejszej, buchało wrzawą, głosami, śmiechami, gniewy i niecierpliwością. Wybiegał ktoś ztąd co chwila i wbiegał… nieśli ze skarbca rzędy i odnosili, a żelaztwami i zbroją brząkano. Nie było w tym dziwnego nic: młody dziedzic Gołczwi, jedyny syn pani wojskiej, pan Medard Pełka, wybierał się na wojnę pierwszy raz… A! pilnoż mu było! pilno… tak jak matce smutno. Stateczna, porządna, rządna, zacna była niewiasta pani Marcyanna Pełkowa, ze starego szlacheckiego domu Masłowskich, którzy się pieczętowali Trzaską i pisali się z Wielkiego Masłowa, choć i innych Masłowskich po krajach koronnych się spotyka, ale ci są pewnie najprzedniejsi. Takich kobiet u nas bywało dawniej dosyć. Na niej stał dom, ona była sercem i głową. Za nieboszczyka Wojskiego, którego sobie wyrywano, bo na całe województwo był wszystkich przejemcą16 i kompromisarzem17, ona gospodarzyła, ona dzieci wychowywała, ona się starała, aby chleba i grosza nie zabrakło. A gdy poczciwy pan wojski spoczął w Bogu, na nią spadły wszystkie starania o majętności i dzieci. Trzeba było Medardka najprzód w domu przysposobić do szkoły, potem słać do ojców jezuitów do Lublina, gdzie nauki z chwałą dokończył, a w ostatku niecierpliwe dziecko trzymać miłością macierzyńską i prośbami, i wszelkiemi sposoby, aby się przed nosem z domu nie wyrwał…. Łatwiej przyszło z wychowaniem panny Teressy, bo tej matka oddała, co ją własna nauczyła i niepotrzeba było mistrzów, gdy bakałarz, który Medarda sposobił, czytać i pisać nauczył, a ksiądz katechizmu wespół z panią wojska… Ale ta znowu delikatna była, słabowita, od dzieciństwa smutna i w siły się ukrzepić nie mogła… Znać to było na niej i teraz, choć lat miała siedmnaście i wysmukło wyrosła, na twarzy jednak nie postał rumieniec, wargi miała blade… i wesołość rzadko uśmiech sprowadzała na nie. Medard za to poszedł po ojcu. Trudno było piękniejszego widzieć chłopaka, krew z mlekiem, silny, zdrów, barczysty, wesoły, żywy, gorączka, najpoczciwszego serca, ale do zapalania się skłonny — słynął już naówczas i z męztwa i zuchowstwa, i z tego, że dlań nic trudnego nie było, ani niepodobnego… Ludzie go kochali, bo choć często buchnął i lada skra go płomieniem oblewała, można go też było dobrym sposobem zaprowadzić gdzie kto chciał, a dla matki był najlepszym synem w świecie. — Czysty z niego Pełka! — mówili sąsiedzi, pamiętający tych, co znali Wojskiego i zasłyszeli o dziadzie staroście hrubieszowskim. Niebezprzykładnem naówczas bywało, że młodzież i w ośmnastym roku na koń siadała, poczynając wprawę rycerską zawczasu, a nie zagrzawszy szkolnej ławy. Pani wojskiej to nie było do smaku, zaraz go w pole puścić, nimby zmężniał i czegoś się podduczył. Wymogła więc, że do dwudziestu przy niej został, i teraz dopiero, gdy już trzeci krzyżyk napoczął, nie mogąc dłużej doma zatrzymywać, ze łzami w świat go puszczała. Zapowiadano wojnę ze Szwedem.18 Macierzyńskie serce ściskało się myśląc o krwawych bojach i o tych wszystkich z rodziny, co w nich poginęli. Tych Masłowskich i Pełków, których grobów na krańcach szukać było potrzeba — niemało naliczyć mogła… Ale szlachcicowi, nie pokosztowawszy wojennego chleba, w domu siąść na zagonie wstyd było. A kiedyż go kosztować, jeśli nie w sile wieku? Rada nierada, wojska musiała się zgodzić… Było oprócz tego czym się zakłopotać, bo wyprawa na wojnę niemały ekspens19 ciągnęła za sobą, koni trzeba było kilka, i to wytrzymałych i dobrych — a szczególniej pod samego pana, dalej i pod czeladź wojenną… Bez grosza też się wybrać ani myśleć było, bo płaca wojsku często i po kilka lat nie dochodziła. W boju też czy koń padł, czy tłomoki zginęły, trzeba było mieć z czego się połatać — na towarzyszów się nie spuszczając. Wprawdzie na dobrem gospodarstwie w Gołczwi coś się zebrało na czarną godzinę i nieprzewidziany wypadek, ale niewiele tego było… A dziecko jedyne, choć ubogo, chędogo chciała wojska wyprawić, aby się przed drugimi nie wstydziło. Sam siwy jabłkowity pod Medardka, którego kupiono u Koryckiego rotmistrza, wychodził na półtorasta bitych talarów… Prawda, że był koń jakich mało, bo i piękny, choć go malować, i rozumny, choć z nim gadać, i dobry, choć go pieścić, i takich przymiotów, że mu żaden nie zrównał. Na jednym rzędziku ojcowskim przestać też nie było można. Na drogę musiał być pospolity, a na popis, albo przed króla lub przed hetmana, w dzień świąteczny, gdy wojska lustrowano, albo i na posyłki do panów, musiało się mieć i sadzony i zło— cisty… Toż z odzieżą, która się na wojnie drze i psowa łatwo, nie mówiąc o broni, której często człek życie winien. Było wszystkiego podostatkiem w skarbcu i rzeczy pięknych a cennych, matkaby też ich nie żałowała, a no, jednemu tego brakło, drugiemu owego, — jedno było zaszerokie, drugie zawązkie, lub i z użycia wyszło… Więc robić i przerabiać, i sztyftować20 musiano. Szczęściem, że Medard się umiał matce wyprosić, boby mu z wielkiej troskliwości pół Gołczwi do wozu zapakować kazała… Wszystko się jej dla dziecka zdało potrzebnem, począwszy od mięty i rumianku, aż do kiełbas wędzonych i szynki… O dryakwi21 też na wypadek choroby nie zapomniano. Doszywała szkaplerz pani wojska — a spóźniła się z nim, pono i córce szepnąwszy, żeby się nie spieszyła, dla tego, że to był dzień feralny, w starym kalendarzu przez dziada oznaczony, że w nim ani krwi puszczać, ani się do drogi brać, ani żadnych zamysłów poczynać się nie godziło. Dziecku o tym mówić nie chciała pani wojska, sama przecież usiłowała wszelkiemi sposoby wyjazd odwlec do rana, a w najgorszym razie choćby za północ — aby się jej serce nie trwożyło złą wróżbą. Być bardzo może, iż kowal na dany znak ze dworu gdzieś się zawieruszył… i krawiec z sukniami nie pokończył, i matka z córką szyły jeszcze wieczorem to co dawno było gotowe, a na nowo popruto… Pani wojska coraz to spojrzała w okno, co się tam ze słońcem dzieje… Zachodziło już… kowala nie było… Medard niecierpliwy ludzi słał i latał po domu jak opętany, — a no, nic nie pomagało… W izbie jego panował jeszcze nieład jak największy… Szable, zbroiczki, misiurki22, czepce żelazne, rusznice, pistolety, leżały kupą na stole, odzienie się walało po ławach i łóżku… Chłopak pakował niby, ano, nie szło… Rzemyka w trokach zabrakło, to sprzążki… Pośród tego nieładu, latał młody Pełka mnożąc go jeszcze pośpiechem i rozkazami wydawanemi tak, że jeden od spełnienia drugiego odrywał… Służba więcej biegała niż robiła… Pan także. Jedyny człek spokojny i wcale tym wszystkiem nie zmięszany, był stary Węgorzewski… przyjaciel domu jeszcze od czasów wojskiego, stary żołnierz, wygadany dworak… który bawił w Gołczwi w ciągu roku przynajmniej sześć miesięcy. Miał on swój folwarczyk na Podlasiu i mówiono, że się nawet nieźle miał, ale był stary kawaler i nudził się doma. Jeździł tedy od dworu, do dworu opatrzony zawsze w najświeższe wiadomości i w różne z dalekich stron ukłony — i choć był skąpy bardzo — w małe podarunki i gościńce, które zawsze tak dobrane bywały, że go nic nie kosztowały, a wielką miały cenę. Przywoził zwykle to wodę z jakiego cudownego źródła, to skuteczną modlitewkę, to jaki środek lekarski nieomylny, to suszone ziółko, to coś podobnego, mającego tylko pretium affectionis23. Węgorzewski wyglądał jak gruby kół, na którymby kto suknie powiesił… Statury24 był ogromnej, prosty, choć lat dochodził siedmdziesięciu, z głową długą na karku wychodzącym mu z kołnierza i żylastym, ale dziwnie poplecionemi żyły temi oplatanym… Po nogach i rękach poznać było można, że i dużo chodził i nie mało robił, bo butów sobie rzadko mógł gotowych dobrać, tak wielkich potrzebował, a na dłoni siąść mogło dziecko jak na krześle. Pomimo tego wzrostu i marsowego pozoru, bo mu się wąsy siwe do pasa zwieszały niemal, człowiek był najłagodniejszy w świecie — prawdziwy baranek… Mówił powoli, chodził mierzonym krokiem, którego nigdy nie przyspieszał — a miał to do siebie, że go nigdy nic ani niecierpliwiło, ani zadziwić mogło. Mawiał o nim stary Byczyński, że gdyby go królem czasu elekcyi okrzyknięto, aniby się odwrócił, by braci szlachcie podziękować… Dobre i złe przyjmował zarówno spokojnym umysłem. Medarda on niecierpliwił, ale Medard jego do niecierpliwości przywieść nie mógł. W tej chwili stał z rękami w kieszeniach i patrzał to na przybory do drogi, to na swojego kochanego chłopca. — Ale czego to się spieszyć? — cedził przez zęby — dowiedziona rzecz, że nigdy się dłużej nie robi nic, niż wtedy gdy, się chce zrobić prędko. Czego się spieszysz?.. Już dziś ani kowala nie będzie, ani jejmość gotowa być nie może… a jutro do dnia sama pora.. — Tak! tak! a całe towarzystwo z sąsiedztwa i pan Jeremi, i Feliks, i podstolice, i sędzic25, i wszystko ruszy, a ja się ciurem będę wlókł za nimi! To niepięknie… Pierwszy raz jechać i dać się sąsiadom wyprzedzić. — Jako żywo! — odparł Węgorzewski — ja zakład stawię, że pan Medard nie będziesz nigdy ostatnim: choćbyś i za dwa dni wyruszył, to drugich tą swoją gorączką prześcigniesz, a nie ma gorszej rzeczy nad gorączkę. Medard ruszył ramionami i rzucił się do progu, bo zobaczył w tej chwili zdyszanego chłopca, którego był niedawno znowu posłał do kuźni… — A cóż? — zawołał — a co? ten kowal przeklęty… Cóż się przecie z nim stało? — A! proszę panicza — rzekł ledwie dysząc chłopiec… — kowal nie winien nic. Tam w chacie lament wielki… wzięli go… — Kto? co? — Do Laskowskich go gwałtem wzięli, bo przecie wiedział, że we dworze będzie potrzebny — a no, taki był rozkaz. Chorążyc26 przysłał czterech ludzi, ba! i z pistoletami, zahuczeli tak, że baby się pochowały na wyżki27… Opierał się im, aż mu pistolet do łba przyłożywszy, na konia rzucili i powieźli… — Dokąd? do Wólki? — A! do Wólki… — Dawaj konia! — krzyknął Medard porywając pistolet i szablę — ja ich nauczę buszować tu u mnie… Hej! Prokop na koń niech siada za mną… I ruszył do drzwi, ale szczęściem matka wrzawę posłyszała i wybiegła, a twarz matki dla pana Medarda była cudownie uspokajającym gniewy widokiem. Stanął w progu. Z poza niego Węgorzewski jejmości dawał znaki, aby w tym ferworze syna nie puszczała. — Medardzie! co tobie! czekaj! — zawołała matka łagodnie. — Jak nie mam być zły i nie lecieć! A toż mi Laskowscy gwałtu na gruncie dokonali. Kowala porwali, pistoletami grożąc… Pojadę go odbić… i nauczę… Wojska choć twarz miała smutną, uśmiechać się poczęła. — Słuchaj Medku, — rzekła spokojnie — a tyś to lepszy! a tybyś tego nie zrobił, gdyby kowal w Wólce siedział; a tobie pilno było? Wszyscyście tacy, i jeden drugiemu nie macie co przyganiać… Z Laskowskimi byłeś zawsze dobrze, przyjdzie pod jedną może służyć chorągwią28, to właśnie’ czas do zwady… Takie to szalone pałki jak i ty, mój jegomość. Kowala ci nie zjedzą… Medard się trochę powstrzymał, ale po włosach się ręką szarpnął z niecierpliwości, bo spojrzał, że słońce zachodziło… — Już dziś gotów nie będę! matuniu! a chciałem był innych do chorągwi wyprzedzić… I ręce złamał. — Dobrze ci tak… a po co ci się pierwszym być chce koniecznie? — odparła matka… — Nie spóźnisz się i jutro. Wiem to dobrze, iż Jeremi, i Feliks, i chorążyce, daj Boże, by jutro wyruszyli… Węgorzewski dodał: — I pewnie — u nikogo nie gotowo na zawołanie, choć to dawnego czasu inaczej bywało… Ostatnia to rzecz dopiero rzemienie łatać, gdy na koń siadać… U szlachcica każdej godziny w pogotowiu bywało… Panu Medardowi to wybaczono, bo pierwszy raz idzie na wojnę, innym mniej, boć experti29 być powinni. A ja moje powtarzam — tylko się nie spieszcie… Medard, który na to nieszczęsne słońce zachodzące patrzał ciągle, przyłożył nagle rękę do czoła i syknął… Matka odwróciła się, poglądając w tę stronę, w którą poszły synowskie oczy. Na gościńcu widać było jadących ku dworowi wprost całą gromadką. Z góry można było dobrze rozeznać gości… Przodem konno z wolna posuwało się dwóch po żołniersku już przybranych kawalerów… za nimi kilkoro czeladzi, i wozy szły dwa ładowne… Ani jejmości, ani Medardowi, choć gościnny był bardzo, w tę porę nie smakowały odwiedziny niczyje… Twarz mu pochmurniała. Węgorzewski, który z daleka doskonale jeszcze widział, a z bliska tylko do książki okularów używał, odezwał się po chwili: — Ani chybi Świnarski z Odmiechowa i Żołudek. — Bądźże im rad — szepnęła matka po ramieniu syna klepiąc. Już Bóg widzi, jak oni mnie w porę, ho mi się z tobą ani rozmówić, ani nacieszyć ostatnią chwilą nie dadzą, a jednak… pogodną twarzą ich przywitam… — Juściż co robić, i ja marsa nie postawię!30 — westchnął chłopiec — ale niech mateczka wina każe nagotować zawczasu, bo Żołudek zawsze spragniony, a Świnarski też z kielichem się obchodzić umie… — To się rozumie! — cicho rzekła wojska. — O! Świnarski, Świnarski! — dodał Węgorzewski — już go znam z dawna… jak piasek w posuchę chłonie co mu dasz. Niewybredny to prawda, za to nastarczyć mu trudno… Jeszcze tak rozprawiono w sieniach, gdy Medard krzyknął: — Dalipan, od Wólki Laskowscy jadą!.. żeby choć kowala z sobą przywieźli. — Jeśli oni jadą, to i kowal będzie — rzekł Węgorzewski… — I słusznie uczynili, że póki czas przybywają przeprosić… Medard odetchnął lżej: szło mu o to, aby go nie wyprzedzono, obrachował zaraz, że chorążyców popoi, wstrzyma i nie puści, aż u niego wszystko będzie gotowe. — Pojedziecie razem! — wzdychając kończył Węgorzewski. — Ech! ech! ślinka mi do ust idzie… zazdroszczę wam młodym… bo gadajcie sobie co chcecie, nie ma nad wojnę… Tam człowiek dopiero żyje… W domu gnije… Dla młodego nie ma szkoły nad siodło i nie ma nauki jak w polu… a co szablą napisze, to najrozumniejsze… Pani wojska spojrzała na starego jakby z wyrzutem, ale ten zdawał się tego nierozuimeć. — Pani wojska dobrodziejko — mówił dalej — pobłogosławcie tylko syna, aby się bardzo nie zbisurmanił31, i niech rusza… niech rusza. Już trochę pole zależał… Myśmy wszyscy do lat dwudziestu już na harcach bywali. — Porać i mojemu, nie zestarzał… — i westchnęła matka… Wzdrygnęła się domawiając tych słów, bo Świnarski z Żołudkiem dojeżdżając właśnie pode dwór, na wiwat obaj palnęli z pistoletów i z wielkim hałasem a okrzykiem przyczwałowali przed ganek. Obaj potem z wielkiego pędu konie osadzili jak wryte, i zobaczywszy panią wojska, powtórzyli: Wiwat! — a Świnarski z konia skoczywszy, pokłonił się nizko… — Czołem wojskiej dobrodziejce nieproszeni goście… — rozśmiał się — prawda? Wiemy to oba! ale jakże to może być, aby Pełka po raz pierwszy z domu na wyprawę wyruszył sam, i żeby go przyjaciele domu nie uczcili, nie poprowadzili i strzemiennego z nim, za pomyślność wyprawy, nie wypili?… Jejmość dobrodziejka trochęć nam wdzięczną być powinna, bobyście się rozstając z jedynakiem popłakali, a my go po rycersku i po szlachecku wyprowadzimy na wojenkę. Wtem i Żołudek przystąpił, a Laskowskich tylko co nie było widać, bo już koni czwał za wałem się słyszeć dawał. Pani wojskiej twarz się rozjaśniła, bo miała wielką moc duszy i panowanie nad sobą, tak, że nawet najcięższy smutek przemogła, gdy tego uznała potrzebę; a jej wesołość była wskazówką, której Medard nawykł być posłusznym. Weszli tedy wszyscy do izby gościnnej, lecz jeszcze za gospodynią ceremonie wszczęli Świnarski z Żołudkiem, gdy już konie Laskowskich przed gankiem prychały. Panowie chorążyce podobne do siebie bardzo, bo bliźniaki, obaj jednego wzrostu, jednej tuszy, młodzi, ogorzali, miny zawadyackie, wąsy do góry, nadjechali podrzucając czapki i śmiejąc się. Medard wyszedł przeciw nim. — Macie szczęście, — zawołał pierwszy, — że samiście przybyli, bobym był za kowala mszcząc się, pewnie wam dwór najechał. Gdyby mi się który z was nadarzył, dopókim był zły, do niemałej by zwady między nami przyszło… Wściekałem się… Chorążyce się śmieli i obaj go przyszli uściskać. — E! bratku, — zawołał starszy (o godzinę) — nie takiś to ty straszny jak powiadasz, a my cię nadto kochamy, abyśmy się ciebie ulękli. Prawda, że Zwincza nasz głupstwo zmalował i kowala nastraszył, aleśmy ci go do kuźni już sami odstawili, i twego sułtana okują do jutra — jak należy. Całowali się tedy jakby nigdy nic nie zaszło, a Medard ciekawie już opatrywał, jak się też wybrali i co za broń mieli przy sobie. Zaraz w ganku, nim próg przestąpili, jak to zwykle między młodzieżą bywa, poczęły się oględziny szabel, rusznic i pistoletów, i misiurek, i koni, i kulbak. Każdy swoje chwalił. Nie można było przyganić wyprawie panów Leskowskich, bo koło nich było i chędogo, i zamożnie; ojciec, stary żołnierz, sam wyboru pilnował. Poszli z ganku do koni. Bliźniaki mieli też darowane przez ojca chorążego dwa konie podobniuteńkie, oba brudne kasztany z łysinami na głowie, ale tak dobrane, że ich też w stajni rozróżnić było trudno. Oglądano i czeladne, i powodowe32, i zapaśne, i wóz, i wszystko. Niemała to była rzecz naówczas na wyprawę szlachcicowi się wybrać. Tego się ludzie uczyć musieli. Niewiadomo było dokąd wojna poniesie, co się nadarzy, każdy więc z sobą prowadzić musiał wszystko niemal czego potrzebował, i co wóz a konie dźwignęły. Tabory bywały niemałe, ciurów za wojskiem niemal druga armia się wlokła, a nieraz i oni się w bitwę wdali, najsprawniej jednak koło nieżywych się zwijając, których nikt inaczej w parę godzin po spotkaniu nie znalazł, tylko do naga odartych. Trafiało się, gdy wieść chodziła, że nieprzyjaciel dla ochrony złota dukaty połykał — że nieboszczykom na placu brzuchy płatano. Z ciurami też większa czasem bieda była i kłopot, niż z żołnierzem, żeby ich w ładzie i sforności utrzymać, bo zwad i kłótni było w obozie bez liku… Ginęło tego mnóstwo, gdy się pod koniec wyprawy, człek z domu wzięty spokojnym, rozbujał i rozwydrzył. Opatrzywszy wozy, Medard i Laskowscy, który się w ganku ciężkiego rynsztunku pozbyli i półzbroiczki33 poskładali, weszli do izby, kędy już Świnarski, Żołudek i Węgorzewski, z jejmością i Panną Teressą, się zabawiali. Śladu tu już nie było owej bielizny i porozrzucanych sukni Medarda… Pokój wyglądał czysto a pięknie, bo u wojskiej największy ład wszędzie panować musiał. Gdy na próg wchodzili Laskowscy, panna Teressa zwykle blada, zarumieniła się nieco, obu też braci oczy najprzód się ku niej zwróciły. Stała za krzesłem matki, ze złożonymi na piersiach rękami, jak zwykle smutna i milcząca. — A to nas, chwała Bogu! — zawołał chorążyc starszy — tylu jest, że gdybyśmy chorągiew szwedzką gdzie na drodze spotkali, jużbyśmy się samopiąt jej nie zlękli. W śmiech tedy wszyscy, i poszli ręce jejmości całować. Wojska oczy miała czerwone, ale twarz wypogodzoną i uśmiechniętą. — Bóg zapłać — rzekła — kochanym sąsiadom za dobrą ich wolę dla mnie i Medarda. Cieszę się z przybycia ichmość panów do mnie, tembardziej, że im mojego jedynaka polecić będę mogła. Młode to i w pierwszym polu… bo na wojnie różnie bywa. Rozśmiał się Żołudek, wskazując stojącego w progu Medarda… — Pani wojska dobrodziejko! — zawołał — chyba nas jemu polecać, a nie jego nam. Dość nań spojrzeć! Przesadzi on nas starszych i młodych… a radę sobie da, nie darmo Pełka! znamy co to krew znaczy… — Bóg zapłać za dobre słowo — odezwała się wojska, i skinęła zwracając się do córki, która dobrze zrozumiała co to znaczyć miało. W siwy długi kubrak ubrany, z wygoloną wysoko głową, w starych żółtych butach, wtoczył się dawny sługa domu, niosąc gąsiorek na tacy i szkła podostatkiem różnego kalibru… Uśmiechnęły się twarze, bo po znoju dnia tego i utrapieniach, po owych żegnaniach z miłymi i frasunku na odjezdnem, każdemu się spotkać z kieliszkiem było przyjemnie. Medard też, nieodrodny syn ojców swych, umiał dobrze przyjmować, tak, że wojska spokojnie się nań zdać mogła. Siedziała zamyślona, gdy jej, i syna, i całego domu zdrowia pito; a rozmowa się wszczęła o prawach ogólnych, a szczególniej zaś o Szwedzie. Chociaż nowy ten nieprzyjaciel zdawał się zagrażać ostateczną zagładą Rzeczypospolitej, ducha szlachta nie traciła, owszem ochoczo jakoś szła, choć siły Karola Gustawa34, straszliwie obliczano, bo ich nie było nad siedmnaście tysięcy. Surowo tedy sądzono Wielopolan, że się dali wziąć na łapkę jakichś obietnic, i w pierwszym popłochu z nieprzyjacielem paktyzowali.35 — A no, to wszystko nic, — ozwał się Żołudek — niech—no my się z kątów ruszymy, wszystko zaraz inaczej pójdzie. Lubelska a sandomierska szlachta obroni Rzeczpospolitą — niech Szwedzi idą tu do nas, coraz głębiej, prosimy, tu ich dopiero wybijemy do nogi. Świnarski głową kiwał, inni milczeli. — Ciężkie czasy przyszły, — rzekł Węgorzewski stojący w kącie: — nie trzeba sobie czynić illuzyi. Siła złego wielu na jednego, nec Hercules contra plures36… — Ale my też z sobą mamy bodaj sto tysięcy Tatara, który się ofiaruje z pomocą i wierną przyjaźnią… — przerwał Żołudek… — Tatarzyn choć w polu długo nie strzyma, ale do żwawej napaści dobry jest… — Gdyby mi się ofiarował — odparł Węgorzewski — na posiłek w ciągnieniu do cudzego kraju, przyjąłbym go, nie od rzeczy taka ćma gdy boki osłania i gościńce toruje; ale we własnym wolałbym nie mieć — bo to szarańcza, obje i obrabuje… Już się brało na te nić wesoła rozmowę o sprawach domowych, gdy Laskowski jeden przerwał. — E! panowie bracia, — zawołał, — w bożej mocy co ma być. Myśmy żołnierze nie wodze. Mech królowi Jmci i panom hetmanom o to głowa boli co poczynać mają; naszą rzecz stanąć do szeregu i tęgo siec, gdy się nieprzyjaciel pokaże… Ja nie rozpaczam… Rozdzielili się biesiadujący na dwa kółka, a pani wojska skinąwszy na córkę, powoli się wysunęła z izby zostawiając im swobodę, bo doma robić było co jeszcze przed odjazdem. Za odchodzącą panną Teressą powiedli oczyma panowie chorążyce obaj, ona odwróciła się na chwilę twarzą ku nim od progu uśmiechnęła smutnie i znikła. Wrzawa się dopiero wszczęła większa, gdy kobiet nie stało i kielichy żwawiej krążyć zaczęły. Było o czym opowiadać, bo w całem sąsiedztwie co młodszego wszystko ciągnęło i w każdym domu niemało z tego powodu zamętu powstawało… Kobiety płakały, słudzy się po cichu cieszyli, że pańskiego zbywali się oka… Niejeden zapożyczyć się musiał u Żydów i zastawić, aby mieć o czym wyruszyć. Wszystkie plotki sąsiedzkie rozpowiadano sobie, ba! nawet o koniach i szablach, gdzie kto jaką dostał i wziął… i komu czego zabrakło… Wśród tych gawęd wesołych i mrok zapadł… i jeszcze światła nie dano, gdy w progu nowy gość zwiastował się grubym głosem: „Mech będzie pochwalony… intonując. Poznano go po nim choć w ciemności. Był to Ojciec Lambert, kapucyn z Lublina, który w samą porę nadciągnął, żeby szlachtę na drogę pobłogosławić. Przyjazd jego nie był wcale wypadkiem: potajemnie ściągnęła go pani wojska, chcąc wedle starego zwyczaju, aby syn pierwszy raz wyjeżdżający na nieprzyjaciela, wziął uroczyste błogosławieństwo. Wolałaby była może innego duchownego, nie ojca Lamberta, ale cóż już było począć, gdy innego nie dostali, a i ten poczciwy był i święty tylko zgaga straszna i nielitościwy smagacz na ludzi. Ledwie mu odpowiedziano na pozdrowienie, ledwie bosą nogą próg przestąpił, stanął namarszczywszy brwi, jak gdyby przerażony i zgorszony. — Ho! ho! — zawołał podnosząc głos — ho! ho! co mi za ochota i wesele, gdy głowy by popiołem posypać należało i Miserere37 śpiewać leżąc krzyżem na ziemi! A no! nieodrodne dziatki! tak u nas było od lat stu… trudno, by się na raz zmieniło… na wojnę ciągną i kielichami rozpoczynają!.. Otóż to mi obrońcę dla Rzeczypospolitej! — Ksiądz Lambert! — zawołał z kata Świnarski — nie widzą go oczy moje, a zgaduję… Jeszcze progu nie przeszedł, a już nam łaje…. — Boście łajania godni, ba! gorzej, chłosty! — odparł kapucyn… — Pono jednak i groźby, i słowa, i plagi nie pomogą, aż was ostateczna zguba złamie. — Otóż masz! — rozśmiał się Żołudek, już począł. — Ale boście mu kielicha nie dali! co za dziw że na sucho tak piorunuje! — krzyknął Świnarski. Ręką rzucił tylko kapucyn i siadł na ławie u drzwi przy Węgorzewskim. — Co z nimi gadać — szepnął do sąsiada… — niech no ich Szwed pokropi, dopiero się pokajają… Gdy światło wniesiono, oczy wszystkich zwróciły się na kapucyna. Był to mężczyzna nie młody już, twarzy wychudłej i ciemnej, czarno zarosły, z brodą nieco siwiejącą po bokach… Pofałdowane czoło i ostry błysk oczu nadawały mu wyraz surowy…. W ręku trzymał paciorki różańca, spoglądając po przytomnych z politowaniem i smutkiem… Milczenie jego zrobiło większy skutek niż pierwsze wyrzeczone słowa: jakiś chłód powiał po komnacie szmer i gwar uciszył się powoli, postawiono kieliszki… i między sobą tylko po cichu szeptano… Kapucyn obliczać się zdawał gości, wodząc po nich wzrokiem nieustraszonym. — Coś ja wam tu wpadłem jak Piłat w Credo38 — rzekł satyrycznym uśmiechem — z gorzką prawdą niepotrzebną albo nieskuteczną. — Nie zważajcież na mnie… proszę… jakoby mnie nie było. Wstał Żołądek. — Jakież nowiny? — zapytał ojca z cicha i poważniej się strojąc. — Złe — rzekł bez ogródki mnich: — takie, na jakieśmy zasłużyli. Wielkopolskę nieprzyjaciel zagarnął, bo mu sama dała… Szlachta króla lutrowi zaprzedała… Ucztują z nim bracia nasi… a pobożny pan nasz wkrótce może dla głowy przytułku mieć nie będzie… Milczenie zapanowało tym większe, że znaczna część przytomnych do obozu regalistów39 nie należała, jak i sami Pelkowie. Miał król Jan Kazimierz nieprzyjaciół wielu, i okazało się to zaraz, po odezwaniu ojca Lamerta… Świnarski namarszczywszy brew, rzekł; — Pobożny pan mówicie — a no coś się o tym wie… modli się pod figurą, prawda, a ma djabła pod skórą… — Tylko mi na majestat królewski mówić wara — przerwał — pasek podnosząc kapucyn… Wybraliście go, przysięgliście mu, daliście dzierżyć losy Rzeczypospolitej — słuchajcież i brońcie… czy wam się już lutra zachciało? popróbujecie go! nie macie’ się czego lękać… popróbujecie… aż wam zęby ściśnie oskoma… Na te słowa weszła Pani wojska, bo już wieczerza była gotowa, przerwała się rozmowa i Żoludek rękę jej podał, a za nim dwaj Laskowscy skoczyli do panny Teressy, ale ich Świnarski do niej uprzedził. I pociągnęli do wieczerzy. * * * Skromna i dosyć cicha była wieczerza ostatnia w Gołczwi. Przytomność wojskiej, panny Teressy i ojca Lamberta powstrzymywała od zbytniej wesołości wyskoków, i na sercach też niebardzo im było raźno; choć się wszyscy ku ochocie zmuszali. Każdy z nich kogoś w domu zostawiał, a choć to los człowieka i żołnierza jutra być niepewnym — choć na to gotowym być zawsze potrzeba — chmurą przypomnienia okrywały im czoła… nawet Medard posmutniał. Dziwna rzecz, gdy oni ciszsi się stali i posępni, ów srogi kapucyn weselszym być zaczął, ozwał się przy drugiej misie: — A to mi piękni żołnierze, kiedy jeszcze przed bitwą nosy pospuszczali! Cóż to znowu waszmościom żeście z takiej wesołości wpadli w taką zadumę? — Ze wszelkim respektem dla twej sukni i charakteru kapłańskiego, — ozwał się Żołudek urażony, pozwólże sobie też prawdę powiedzieć, kiedy ją drugim często prawisz… Wprzódyś nierad był żeśmy hałasowali i śmieli się jak żołnierzom przystało, a teraz ci znowu źle, żeśmy milczący! Bodaj ci o to zawsze idzie, abyś gderał. Ksiądz z ukosa ostro spojrzał na mówiącego i zakąsił usta… — Zdaje ci się mości poruczniku, — rzekł — że masz słuszność i żeś mnie zwalczył. Otóż ci powiem, że tak nie jest, a wiesz dla czego? Oto że u was ani weselu, ani smutkowi miary nigdy. Gdyście w dobrym honorze, gotowiście na dachy powłazić; gdy was mucha w nos ukąsi, tobyście się pod ziemię pochowali. Temum ja nie Winien, i dla tego na was gderzę, czy zanadto w was rozpasania, czy zbytku i troski… Dixi40. Mimowolnie nawet przyjaciele Żołudka pospuszczali głowy i przyklasneli kapucynowi. Nie było mu co odpowiedzieć. Miał słuszność. Niech i tak będzie — rzekł zwyciężony; — kłaniam głowę przed rozumem i światłem jegomości. Rozmawiano o tym i owem obojętnie, jakoś nie szło, struł ich kapucyn — nikt nie śmiał ust otworzyć, a i sarknąć nań nie śmiano, bo był człowiek czysty i poważany powszechnie… Wstano od stołu, bo jeszcze było dużo do czynienia, a kompania też zażyć chciała wczasu, nimby się o świcie w drogę wybrała… Medard szepnął do ucha, że gąsiorek do siebie zanieść każe, gdzie we dwóch komnatach, na łóżkach i pokotem spać mieli, dodając, że kapucyna nie zaprosi. Ojciec Lambert odmówił modlitewkę, — pożegnano zaraz od stołu panią wojska i goście poszli na przeciwek do pana Medarda. Tu już tedy byli spokojni… Węgorzewski się też powlókł za nimi; a gdy się drzwi zamknęły i znikła surowa twarz kapucyna, powróciła pierwsza wesołość… Już się do śpiewów brali, bo Świnarski był wielce dobrego humoru, gdy drzwi się otworzyły, i przez nie wygolona głowa ojca Lamberta pokazała. — Nie bójcie się Waszmość — rzekł — idę odmawiać pacierze i przeszkadzać wam nie będę, bo wiem, żem zawsze turbator chori41 — tylko jedną rzecz oznajmić wam muszę. O godzinie piątej rano msza święta w kaplicy i błogosławieństwo na drogę, bez którego ruszyć się nie godzi… więc żebyście mi byli gotowi — a teraz… dobrej nocy… Znikł — i poczęli, o nim gwarzyć co za jeden był człowiek… Nikt nań złego słowa nie rzekł, lecz że ciężki był dla ludzi, to mu wszyscy przyznawali. Gąsiorek poszedł po rękach42, Węgorzewski uproszony gospodarzył, bo Medard siła jeszcze miał do roboty… a dowiadywania… Czas tak szybko ubiegł, że około północy było, gdy się do snu zabierać zaczynali… W tej chwili chłopak po cichu wywabił Medarda, z którym się matka widzieć chciała. Nie spała ona jeszcze i nie myślała nawet kłaść się tej nocy, chcąc ją spędzić na modlitwie. Siedziała w swej izbie sypialnej, która taką pozostała, jaką jeszcze za pana wojskiego bywała. Po niej łatwo było poznać gospodynię. Kilka obrazów pobożnych na ścianach, wizerunek nieboszczyka Pełki naprzeciw stołu okrytego dywanikiem, w oknie trochę kwiatów, a do koła szafy i półki, i klucze na kołkach, i co do gospodarstwa, męskiego i niewieściego należało. Porządek był wielki, każda rzecz na swojem miejscu. W krześle siedziała matrona wsparta na ręku i zadumana. Przed nią na stole szkaplerze i worek zielony, pełny pieniędzy, i mała książka pobożna, i notatka ręką jej spisana… Słysząc nadchodzącego syna, zwróciła się ku niemu i wyciągnęła ręce, nie mówiąc nic. Przypadł jej do kolan — pocałowała go w głowę — długo się na słowa zebrać nie mogła. — Wstań mój Medziu, — rzekła w końcu — nic tu łzy nie mogą, co Bóg przeznaczył, spełnić się musi, a nam z sobą spokojnie, rozumnie pomówić należy. — Chciałeś wojny, los ci dopisał — jedziesz, niech Bóg błogosławi… niech Bóg obrania, niech się Bóg opiekuje… A! dużobym miała do mówienia, gdyby serce głowy nie psuło! Daję ci co mam na wyprawę… talary są w puzderku, którego kazałam pilno strzec, a złotem co było noś w trzosie przy sobie, bo w wojnie łatwo o to, że sakwy zginą. Podniosła szkaplerze do góry… Medard pośpieszył — zarzuciła mu je na szyję i znowu go w głowę pocałowała i westchnęła. — Któraż by matka rada była wojnie i wyprawie dziecięcia? — poczęła po chwili — a no, ja prawieni szczęśliwa, że sobie z Gołczwi na jakiś czas ruszysz. Medard się zdziwił nieco i zarumienił mocno; obejrzała się matka, czy ich kto nie słucha. Teressa była w swoim pokoju. — Domyślisz się co mam na sercu — kończyła — lepiej że z oczu stracisz Jadwisię Pociejównę… Medard zmilczał spuściwszy oczy. — Sto razy ci to mówiłam, a bodaj sto razy powtórzę, niepotrzebnie się ta bieda do nas uczepiła… Piękne dziewczę, ani słowa, i dobrom być może — ale niedaleko pada jabłko od jabłoni, matka dosyć płocha. Pociejowie ludzie dworscy i regaliści, i ród hetmański i senatorski, my uboga szlachta… to nie dla nas. Dostatków wielkich nie mają, owszem pono ubogo koło nich, a do życia pańskiego nawykli. Pono ostatkami gonią, a jejmość z córką częściej na dworze królowej Ludwiki43 niż doma… puste to — moje dziecko, i że nie dla nas to nie dla nas. Zerwie ktoś ten kwiatek co się ukłuć nie będzie lękał, bo doń złote rękawice włoży… a dla nas! Medard, na którego matka pilno patrzała — nie odzywał się wcale. Między nim a tą dobrą jego macierzą stosunek był na owe czasy rzadki, bo wówczas w wychowaniu więcej było ryzy44 niż serca. Pani wojska zaś dzieci chowała tak, że poszanowanie ufności i miłości nie zmniejszało. Medard nawykł był się przed matką spowiadać, dla tego snadź i jego przywiązanie do panny Jadwigi Pociejówny wcale dla matki tajemnicą nie było. — No, cóż ty tak milczysz, Medardzie? — jak ci się zda, źle ja mówię? — A! złota moja matuniu! — przerwał milczenie chłopak — wy mi to mówicie tylko co ja sobie sto razy mówiłem sam, a nadaremnie. Jużci to wszystko prawda… ani słowa… — A dla tego ci Jadwisia w głowie… — Gdzie zaś w głowie, matuniu kochana! gorzej, bo w sercu… — rzekł wzdychając Medard. I dobrze to wiem, że ona nie dla mnie, i że mi jej nie dadzą, i że nadaremnie głowę sobie psuję — a cóż poradzę, kiedy mi ona tak miła — tak miła!… Westchnęła pani wojska. — Odżegnaj się od tego uroku, mój Medku — rzekła. Doprawdy, gdybyśmy byli bogatsi, a im się to na co zdało, powiedziałabym, że stara Pociejowa istotnie urok na ciebie rzuciła… Kto ją wie, co ona umieć może! Patrzy jej z oczu, że się żadnej, by i złej nauki nie wzdrygnie… Ale o tym dosyć — nie trzeba już i mówić… a trzeba zapomnieć. Westchnął Medard i zmilczał. — O gospodarstwo się nie troszcz — dodała — ja go tu dopilnuję — chybaby Szwedziska się po kraju rozprzestrzenili, a uchowaj Boże! bezpieczeństwa szukać już trzeba było w murach… a no! toć rady nie ma… pojedziemy z Terenią do Lublina, wszystko zdając, jako drudzy, na łaskę bożą… — A teraz idź i wypoczniej — odezwała się wojska. — Jutro o piątej msza święta i benedykcya45 w kaplicy… Zabieraj dziś co masz wziąć, pieniądze, ojcowską książkę do nabożeństwa i ten oto spis rzeczy, które ci daję na wyprawę. Trzeba ci go mieć, bo choć czeladź poczciwa, ale jak co zgubią, powiedzą, że nie wzięli… myśmy tu z Terenią spisali wszystko aż do uprzęży, aby potem wymówki nie było. Tak się ten wieczór skończył… Gdy Medard do gości swych powrócił, Laskowscy już na sianie chrapali wtórując sobie, Zołudek przez sen świstał pociesznie, Węgorzewski tylko ze Świnarskim po cichu nad lampką gwarzył. Medard się do nich przysiadł… Noc była piękna, letnia, księżycowa, z okna widok na szeroką dolinę uśpioną, wśród której gdzieniegdzie rozlane wody srebrnemi pasy połyskiwały — nie chciało się do snu iść. Czuli, że to może ostatnią noc tak jeszcze cicho, spokojnie, bezpiecznie pod dachem przebyć mieli… Świnarski, który młodą żonę w domu z synkiem małym rzucał, bardzo był tęskny i wzdychał. Medardowi też, mimo jego wrodzonej wesołości, tak jakoś było smutno, że choć pić nie lubił, dużą szklankę węgrzyna wychylił… Węgorzewski miał taką naturę, że z rzędu i kilka nocy spać nie poszedł, byle z kim gadać było. Wśród tej uroczystej ciszy nocnej, najmniejszy szelest słychać było. Mogła być godzina około drugiej i kury piały na wsi wtóre albo trzecie, gdy się na grobli dał słyszeć tętent konia tęgim puszczonego kłusem, a ucho baczne rozeznać mogło, że tam na nim niel ada chłop oklep jechał, ale zbrojny człek, bo żelazo przy nim chrzęściało. Choć za wałami widać go nie było… zmierzał widocznie ku dworowi… zwolnił kroku, i Medard wybiegłszy na ganek, zobaczył żołnierza wjeżdżającego właśnie w bramę. Nie chciał głośnem wołaniem budzić i przestraszyć matki, z cicha więc tylko: „Bywaj!” rzekł, ręką mu znać dając, bo po księżycu widno było jakby we dnie. Podjechał konny… Nieznajomy był opylony cały, koń bokami robił, odzież na nim potargana. — A z czym panie bracie? — zapytał Medard. — Ostatnie wici46, jedne za dwoje — rzekł przybywający — rozesłano na wszystkie strony, co żywo kupcie się Waszmość pod chorągwie… Periclitat47 Rzeczpospolita… do boku królewskiego potrzeba iść, a na obronę stawać. Zdrajców szatan namnożył… To mówiąc i z konia nawet nie zsiadając, jął go nawracać. — Stójże Waszmość, na miły Bóg! — zawołał Medard — dokąd? po co? — Po co? a no, do każdego dworu bramy zakołatać potrzeba: o gardło idzie… a póki konia i mnie… nie pofolguję… — Spoczniejże chwilę, — uparcie począł nawoływać Pełka — u mnie ze trzech dworów szlachta nocuje, darmobyście jej szukali. Sumienie wam nie nie zada, gdy tu wytchniecie, a koń choć wysapie się i zęby przetrze… Klasnął na czeladź, która u stajeń stojąc gotowała się do drogi, przybiegł parobczak konia wziąć i przeprowadzić, pókiby się nie wysapał. Dał się jakoś namówić i żołnierz, że zsiadł trochę wyprostować i nogi wyciągnąć. Był to niejaki Sędziszewski, znajomy Świnarskiemu… poprowadzono go do izby, i zaraz mu się winem dano pokrzepić — ale nie tyle napoju co posiłku potrzebował, bo szlachcic był wielkiego serca i sumienia. „Wziąwszy na się szlachtę po dworach budzić, nie jadł i nie pił nie ustając, nie spoczywając, pókiby swego koła nie objechał. Gdyby nie koń, który go zmuszał popasać kiedy niekiedy, ze znużenia by padł nieborak… Wszedłszy do izby, gdy misiurkę zdjął a czoło z pyłu otarł, a siadł lub raczej padł na ławę, długo do siebie przyjść nie mógł. Dopóki na koniu siedział i passya ta obowiązku go na nim trzymała, sił mu się zdało starczyć… teraz się dopiero okazało, że ledwie dyszał. Chłop był już niemłody, zawiędły, żelazny… Służył wojskowo od lat trzydziestu, przebył wszystkie potrzeby, i gdziekolwiek pewnego człeka chciano mieć, nikogo innego nie użyto, chyba Sędziszewskiego. Ten nie zmylił, nie zaspał, nie zjadł i nie wypił, dopóki na swem nie postawił… Świnarski i Węgorzewski chcieli go cokolwiek ze zbroi porozpinać, ażeby tchnął swobodniej, ale się im nie dał… — Jakbym tylko się rozdział, toby mi wszystko ponabrzmiewało, a tu niedługo, dalej w drogę muszę… więc… Bóg zapłać, panom braciom — wytchnę i tak… Przynieśli mu jeść, posilił się skromnie, bo i jadła obawiał się za dużo, aby mu w drodze nie wadziło. Dopieroż go badać zaczęto!… — Nic waszmościom nie powiem więcej nad to jedno, że Rzeczpospolita wszystkich swych dzieci potrzebuje… Szwed wkroczył i już jest w Wielkiej Polsce. Ludzie wierzyć nie chcieli, dopóki języka nie dostali. Aliści złe zawsze się posadzi, mamy go… a mamy nie jego jednego… Zewsząd na nas chmury ciągną, i własne dzieci na ojca idą. A no? tak… Wielkopolanie się gromadą Szwedowi poddając.. który lepsze im obiecuje rządy i złote góry. Kto żyw do broni i na koń! Już tu nie czas pytać i radzić, a garnąć się, a iść… do ostatniego. Miało się na dzień, gdy Sędziszewski o konia zawołał, który był się wysapał i podjadł nieco, a był niewielki, ale tak twardy, jak jego pan i już prychał zęby przetarłszy. Wyprowadzono go w ganek. Strzemiennego nie chciał, na kulbakę ledwie wlazł, ale w niej siadłszy, a cugle ściągnąwszy, pokłusował jakby miesiąc odpoczywał… aż mu się ludzie długo stojąc dziwowali… Dzień się robił wielki, koło stajen i koni ruch był żywy… Laskowscy się jeszcze obmywali ze snu, dopytując kto był i co gadał, bo nic nie słyszeli, taki ich sen wziął na sianie — gdy w kapliczce zadzwoniono. Stała ona nieopodal odo dworu, naprzeciw lamusu, który jej z drugiej strony w wałach odpowiadał. Chędoga była, murowana i przyozdobiona pięknie, choć bardzo mała. Za owych czasów, gdy się zawsze spodziewać było można napaści i oblężenia, musiano mieć przy dworze gdzie się pomodlić. W grobach leżało dwóch Pełków. Otwarte już były drzwi, i światło gorzało na ołtarzu, gdy się wszystko co żyło we dworze, ba! niektórzy i ze wsi gospodarze na głos dzwonka zbierać się zaczęli. Wyszła tedy w czarnych szatach wdowich zakwefiona pani wojska, a za nią córka i fraucymer48 cały, szli panowie wojskowi w zbrojach i przy szablach paradnie, jak się Bogu należało — ciągnęła służba i dworscy, którzy mieli zostać doma… A że kapliczka była szczupła, ustawili się panowie we wnętrzu, służba za nimi pod kruchtą, a reszta na schodach i przeciwko drzwi na podwórzu. Słońce właśnie wschodząc rzucało pierwsze promienie przez drzewa na zgromadzony pobożny lud — i piękny to był widok tych zbrojnych rycerzy u ołtarza czekających na błogosławieństwo… Z wielką powagą stali wszyscy… trzymając żelazne hełmy na rękach… Poczęła się msza cicha… Odprawiał ją ojciec Lambert zawsze z takim namaszczeniem, jakby duszą do nieba sięgał, cóż dopiero dziś, gdy mu tę młodzież, na którą gderał, ale ją kochał — żegnać i błogosławić przychodziło, nie bez tej myśli, iż niejeden z nich nie powróci!… Wśród szmeru modlitwy słychać było tylko ciche łkanie pani wojskiej i Tereni, które oczy i usta chustkami tuliły, aby Medarda i towarzyszów jego nie smucić… Gdy od ołtarza przeżegnał ich przed ostatnią ewangelią, powoli kreśląc krzyż w powietrzu… najweselsze twarze okryły się chmurą… Dopiero zrzuciwszy ornat, a wdziawszy stulę, stanął kapucyn u stopni, aby odczytać benedykcyę i pokropić ich święconą wodą… Pochylili głowy wszyscy, poklękali komu zbroje pozwoliły… a między czeladzią miększego serca i płacz się dał słyszeć… tak się obrzęd ten dokończył… Ojciec Lambert tylko mając już odchodzić, kropidło złożywszy, odwrócił się żegnając ich raz jeszcze ręką drżącą. — Bóg Abrahamów, Izaaków i Jakubów niech będzie z wami! — rzekł głosem cichym. Mówił i słowa mu się urywały, i czuć było, że jemu, surowemu sędziemu spraw ludzkich — na łzy się zbierało niemęskie… wolał więc odejść od ołtarza… Wytoczyli się wszyscy za wojska ku dworowi… gdzie ich czekała ranna przekąska… Tuż i konie u ganku stały, i gwar był w dziedzińcu wielki… Wozy, ludzie, psy, gromady ciekawych wieśniaków, dzieci… wszystko to piszczało, rwało się, gadało i płakało… Coraz to który z czeladzi skoczył jeszcze żegnać jaką oczy fartuszkiem ocierającą dziewczynę. Wojska chodziła milcząca, całując syna w głowę, patrząc w okna i nie widząc nic. Czuli, że gdy się to przewlecze, smutku tylko namnożą. Żołudek więc ostatni kieliszek podniósł. — Komu w drogę, temu czas — i wielki czas… na koń!… Medard jak stał, choć w zbroi — rzucił się plackiem do nóg matki, której stopy całować zaczął… Dopieroż lamenta… i łzy… Szczęściem ojciec Lambert nadciągnął. — A co mi to za matki rycerzy! — krzyknął, a co mi to za żołnierz, który się we łzy rozpływa! A wstyd! a niegodnie!… Bóg z wami! na konie, dosyć tego… Wzruszyły te słowa, posypali się więc pożegnawszy każdy do swych ludzi i siodeł… Wyszedł Medard ostatni… a siostra mu się jeszcze na szyi zwieszała zachodząc z płaczu… Matka modliła się już… Medardowi w oczach wiło się wszystko… gdy na sułtana skoczył… odwrócił się ku domowi, skłonił głowę… zobaczył w oknie matkę, która go jeszcze krzyżem żegnała, i spiął siwego… Ruszyli wszyscy… Zołudek przodem zanucił: Sub tuum praesidium…49 Wozy ciągnęły za nimi. Gdy śpiew ustał… a odwrócili się jeszcze spojrzeć za siebie, dworu tylko dachy było widać z za wałów — tuman kurzawy wlókł się za nimi. Konie raźno prychały, ludzie wzdychali… słońce przypiekać zaczynało… Tuż za wsią i łąką a polem, wjechali w dębinę należącą do Gołczwi… W prawo za lasem tym szła granica i przytykała do Horbowa… a w Horbowie mieszkała pani Pociejowa z córką… Dopóki lasem jechali i dworu sąsiedniego widać nie było, trzymał się Medard krzepko, nie myśląc o niczem, tylko o matce, rozstaniu i o przyszłej wojnie… Gdy las się skończył, a nieopodal ukazał się dwór stary w drzew wianku, i drożyna od krzyża pod lasem wijąca się jakby na pokusę wlazła, a sułtan nawykły ku niej się skierował… Medardowi jakby błyskawica przeszyła głowę i serce… Zawrócił się do Laskowskich, z którymi jechał razem. — Jakeście bracia mili, nie mówcie nikomu i złej myśli nie miejcie, muszę podczaszynę50 pożegnać… musze! Na popasie, jeśli nie wprzódy was dopędzę, chybaby Bóg niełaskaw. Nie zabawię wcale, tylko z konia siąść, w rękę pocałować i nazad… — A no — rozśmiał się Laskowski młodszy — tośmy obaj z panem bratem wiedzieli, że Waszmość także tu od krzyża zboczysz… A nie mów nam, że do podczaszynej, bo po co kłamać, kiedy to Jadwisi oczy prowadzą? Niech. Bóg szczęści… Dawszy znak ludziom, aby z taborem jechali, sam konia poparł chłopak i drożyną po pod lasem ruszył żwawo… a koń drogę dobrze znając, kłusował ochoczo… Dwór w Horbowie niegdyś był pański i dziś jeszcze choć trochę opuszczony, bo w nim podczaszyna nie od dawna mieszkała, straciwszy rezydencya, z której ją bracia mężowscy wygnali — szczególniej się odznaczał wspaniałym starym ogrodem, obwiedzionym murem do koła i piękną bramą w dziedzińcu. Reszta nie bardzo odpowiadała wyobrażeniu, jakie sobie o nim można było czynić z daleka. Dwór był wielki, sale ogromne, ale to pustką trąciło… Jakże serce biło Medardowi, gdy się począł zbliżać ku bramie! Trochę sobie wyrzucał ten krok po wczorajszej z matką rozmowie i jej radach — lecz nie umiał się powstrzymać… Czuł grzech a brnął. Któż wie? — myślał — może ostatni raz ją zobaczyć? może nadaremnie przybyć, zostać odprawionym i powrócić z niczym?.. Dziwne bo to były stosunki z panią podczaszyna, i nie bez przyczyny serce matki się ich lękało. Dunina pani Pociejowa nie była ani razu w Gołczwi, o miedzę od niej mieszkając. Zdawało się jej, iż szlachcianka pierwsza odwiedzić ją powinna, a pani wojska wysoko też się nosiła. Medard wypadkiem poznał wdowę i jej córkę. Pociejowa rodem była ode Gdańska i nosiła niepolskie nazwisko, wychowana była pono we Francji i po cudzoziemsku… Gdy po przybyciu Maryi Ludwiki do Polski dwór się stał na pół francuskim, wcisnęła się tam i była bardzo dobrze przyjmowana. Tymczasem mąż zmarł, przyszły z familią swary, na które i król Jegomość nie pomógł, choć panią Pociejową bardzo lubił i chętnieby ją był zaprotegował. Trzeba się było z córką dorastającą, przy uszczuplonym majątku, do Horbowa wynosić… Wprawdzie często się czyniło wycieczki do Warszawy, lecz stała rezydencya musiała być na wsi… Nawykła do innego życia, nudziła się jeszcze i nie stara i cale piękna, i bardzo zalotna podczaszyna… Szukała więc rozrywki, jaką lubiła… U dworu snadź nauczyła się jej szukać w myśliwstwie… Polowała więc i słynęła z tego, że strzelała dobrze, a na koniu sadzić po świeżej roli się nie lękała… Na jednych takich łowach, gdy się zapędziła na gołczwiańskie pola, spotkał ją Medard. Piękny, zręczny, młody chłopak podobał się jejmości, która też radaby mu się była podobać. Ale los inaczej zrządził. Zaprosiła go do Horbowa z sobą; tu Medard poznał piętnastoletnią jej córkę Jadwisię. Dziewczę było cudo piękności… ani podobna opisać, jak Bóg tę laleczkę stworzył… na której skazy najmniejszej, nic, coby doskonałą jej piękność zmniejszyło, znaleźć było niepodobna. Niezbyt wielkiego wzrostu, ale zręczna, kształtna, giętka… i w każdym ruchu uroku pełna dzieweczka… twarzyczkę miała jak z marmuru wykutą i różanym słońca promieniem oblaną, oczy czarne, wielkie, usta maluśkie, niby gniewne, niby też uśmiechające… na karczek biały spadały ciężkie włosów sploty, które zdawały się ciężyć ślicznej główce… A śmiało się to wesoło, szczebiotliwe, pieszczone, swawolne, jakby przez całe życie z uśmiechem przejść miało… Było to dziecię jeszcze, umyślnie przez matkę utrzymywane w tym usposobieniu dziecięcym… i było jej z tym do twarzy, bo wyglądała jak anioł bez skrzydeł… Dowcipna, żywa, roztropna, ciekawa, Jadwisia zgadywała świat nim go widziała… a ze słów nieostrożnych matki snuła snadź więcej niż one mówiły. Medard raz ją zobaczywszy, zakochał się śmiertelnie… Pani podczaszyna sama była jeszcze dość młoda i piękna, by odwiedziny młodego sąsiada brać raczej do siebie. Ten ją może z błędu wyprowadzać nie chciał, a może i nie domyślał się niczego… Jemu tylko patrzeć trzeba było i słuchać szczebiotu tego skowronka zwiastującego wiosnę i miłość… choć sam nie wiedział, co śpiewał. W istocie Jadwisia była tak naiwna, tak dziecinna, tak śmiała, a z Medardem jak z bratem tak poufała, że go swoim postępowaniem mogła o szaleństwo przyprawić… Matka patrząc się śmiała. Znała widać córkę tak dobrze, iż się lękać nie potrzebowała… Jadwisia ze słów, opowiadań i książek wiedziała o miłości, mówiła o niej często nawet, ale dla niej była to jakaś dworska zabawka miła, coś we wstążkach i w kwiatach, jakaś galanterya51 pusta, po za którą ani się domyślała uczucia i boleści… Od dzieciństwa odbijała się o jej uszy ta jakaś miłość zabawna, wcale niegrzeszna, niby taniec dworski, którego się trzeba nauczyć i z reguł go umieć wśród oklasków odegrać… Darowana wstążka, rzucony kwiatek, wyszyta przepaska… to były sceny dramatu, który znała Jadwisia, a w którym piękność, doskonale jej wiadoma, grała główną rolę… Umiała się stroić i nadzwyczaj zabawnie udawać starszą, poważną wielką panie… królowę, której ruchy majestatyczne przy jej dziecięcej postaci cudną stanowiły sprzeczność. Kochał się więc Medard na zabój i nie wypędzano go z tego raju… owszem, podczaszyna bawiła się nim, odwiedzinami, swoją władzą nad nim i córką, która lubiła Medarda… Czytała dobrze w serduszku, które w swych rękach wypiastowała… tam miłość siebie, i próżność, i pustota zajmowały wszystkie kątki… na nic więcej miejsca nie było.Żartowano sobie z Medarda w Herbowie, a on męczył się na prawdę i kochał po młodemu szalenie… Ranek letni był piękny. Czy też już powstawali? — myślał dojeżdżając do bramy… W bramie kilku sług stało… poznali sąsiada… skłonił się im z daleka, byli to wszystko przyjaźni mu ludzie, których dobrem słowem pozyskać umiał. — Hej! panie Bernardzie — zawołał z dala… — a co we dworze słychać? Widzicie jadę na wojnę, radbym panie waszą pożegnał… Bernard niby dworu marszałek, niby rękodajny dworzanin, ręką z podziwem w powietrzu zrobił jakby znak zapytania. — Z naszą panią pożegnać się o pół do siódmej na półzegarzu!52 — zawołał — albo to pan Medard życia wedle dworskiego obyczaju nie zna? A któż to z kurami się kładzie i z kurami wstaje?.. Pani podczaszyna miała wczoraj gości… z Warszawy, i do północy grali i śpiewali… teraz śpią jak kamienie… Medard już nawet z konia nie zsiadał — nie było na to rady — smutek go objął, głowę spuścił, milczący tak stał… Sułtan tylko korzystając ze spoczynku prychał i rżał. Czy rżenie jego kogo w domu zbudziło? Jeszcze Medard nie wiedział dobrze, co pocznie, gdy w ganku pod kolumnami zjawiło się — to, czego tak pragnął… dziewczę z czarnemi oczyma, które mu od ust bez ceremonii słało wesołe pozdrowienia… Jużby go było nic w świecie nie powstrzymało naówczas u bramy… w dwóch skokach stał przed gankiem, a Jadwisia cieszyła się ślicznemu sułtanowi… — A cóż to tak rano? we zbroi? dokąd? gdzie? jak? — Na wojnę.. panno podczaszanko… Dziewczę się niezmiernie zdumiało… — Jakto? i pan? i pan? koniecznie! dziś! — Natychmiast! Chciałem tylko podczaszynę i pannę podczaszankę pożegnać, zwróciłem się z gościńca. Poczęła dziwnie główką potrząsać… — Jaka szkoda sułtana! — zawołała dziecinnie… — pył, kurz, błoto… głód może, wszystko znosić będzie musiał… — A ja? panno podczaszanko? Podniosła oczy zdziwione. Na myśl jej to nawet nie przyszło… — A pan? to prawda! ale pan jesteś… mężczyzną, rycerzem… — I mnie pani wcaleś nie pożałowała? — A po cóżbym miała żałować? — odpowiedziała spokojnie. — Pan mówiłeś tyle razy, że takbyś chciał iść na bisurmana53 — na Tatarów… na nie wiem kogo, byleby się bić… Myślałam, żeś pan szczęśliwy. — A! tak — szczęśliwy, że na wojnę idę, ale nieszczęśliwy, bo panny podczaszanki nie zobaczę długo… Jadwisia obejrzała się do koła żywo, bystro, i postąpiła krok bliżej. — A! to dobrze… — odezwała się ciszej — matki nie ma, nikt nie słucha… powiedz mi pan… pan się we mnie zakochałeś? Uśmiechnęła się — Medard stał zdumiony, rękę przyłożył do serca… — Na śmierć! panno podczaszanko! Uderzyła w dłonie. — A! jakaż ja jestem szczęśliwa — zawołała z radością, która jej tryskała oczyma… — A! jakże to dobrze! Ja będę miała swego rycerza! pan będziesz nosił moje kolory, spełniał moje rozkazy… pan mi przysiężesz wierność dozgonną… i nikt! nikt na świecie wiedzieć o tym nie będzie… — Spełnię, co tylko każesz, podczaszanko… ale pani… — A! ja! czekaj pan! — jakby przypominając coś sobie szeptała Jadwisia rękę przykładając do czoła — czekaj pan… ja… dam panu wstążkę na pamiątkę. Widzisz pan to jest już bardzo, bardzo wielka łaska… jabym tak od razu panu nie powinna dawać moich kolorów… ale mam litość nad panem… i jedziesz na wojnę… To mówiąc, odpięła niebieską wstążkę od kosy włosów i śmiejąc się rzuciła Medardowi, który ją w powietrzu chwyciwszy, do ust przycisnął, a potem na piersiach pod zbroją schował… — A! panno podczaszanko! królowo moja, daj mi jeszcze więcej niż wstążkę, daj słowo nadziei! Jadwisia cofnęła się, pociesznie bardzo kręcąc główką i surową przybierając postawę… — O! co to — to nie może być! tak prędko! nie! toby było przeciwko wszelkim prawidłom. Nigdy w świecie… pan tego nie powinieneś nawet żądać, będąc grzecznym kawalerem… Palcem pogroziła mu… — Gdy pan z wojny powrócisz… no! zobaczymy… ale pan mi nie przysiągłeś… ja chcę przysięgi! Pan mi zawsze, do śmierci — powinieneś być wiernym… pan będziesz moim rycerzem, tak, moim, i żadnych innych nie włożysz kolorów… Medard palce podniósł do góry… — A! przysięgam… do zgonu… na wszystko, co jest najświętszego w świecie, co najdroższego mam… przysięgam podczaszance… W tej chwili zaszeleściało coś, Jadwisia skoczyła, dając znak Medardowi… Lecz popłoch to był próżny… We dworze z wyjątkiem służby stojącej z dala w bramie, wszyscy spali. Jadwisia tylko raniej wstać mogła, bo ją matka odprawiła zawczasu, nie chcąc, by była może świadkiem zabawy… jaką kilku płochych dworaków, cudzoziemców, sprawiało sobie — i jej — w chwili, gdy kraj cały ogarnięty był trwogą i żałobą. Nie można zaręczyć za to, czy nadzwyczaj ciekawe dziewczę nie podsłuchiwało gdzie pode drzwiami. Medard stał na koniu przed nią, nie mając siły ruszyć z miejsca, patrząc w rozpromienioną jej twarzyczkę. Trudno było zaprawdę określić, kto z nich dwojga w tej chwili był szczęśliwszy, choć wcale inne uczucia w tych dwojgu młodych piersi grały. Medard kochał ją do szału, do zapamiętania… ona — była uradowana niezmiernie — a dziecinnie i niewinnie, że nareszcie miała kochanka — rycerza — uradowana jakby lalką lub nowym stroikiem… Jej to dawało na ostatek przywilej dojrzałości… Miała kochanka—rycerza, który jej poprzysiągł wiarę dozgonną. Więcej już nie potrzebowała nic — zupełnie jej to starczyło… Zdaje się nawet, że Medard czy kto inny, było jej prawie rzeczą obojętną. Wolała go może, bo był zręczny, przystojny, śmiały, bo jej kolorem mógł dać zwycięstwo, a jej dumie uciechę… lecz nie czuła dlań więcej nic nad trochę wdzięczności za to, że rozpoczęła nareszcie życie… że była wielbiona… Po główce jej latały jak motyle różnobarwne myśli słoneczne… Medard przez jej miłość mógł się stać bohaterem… jego sława miała spłynąć na nią… Zobaczywszy że nikogo nie było… Jadwisia znowu podeszła bliżej’ ku swemu zachwyconemu rycerzowi. — Pamiętajże pan! uroczysta w obliczu niebios przysięga! Podniosła rączkę do góry… — Wiarołomców karzą bogi!… nie daj pan sobie wydrzeć tej wstążki… — Nigdy! panno podczaszanko… — A powróciwszy z wyprawy, złożysz u stóp moich trofea zwycięstwa… bo musisz być zwycięzca… inaczej widzieć go nie chcę… Mówiąc to żywo, pośpiesznie, uradowana, szczęśliwa… od ust jeszcze raz posłała mu pożegnanie… uśmiechnęła się. — Pamiętaj! — powtórzyła i znikła. Pan Medard stał jakby ze snu nie przebudzony, jakby upojony szczęściem, którego się nigdy nie mógł spodziewać. Nie umiał on ani uczuć, co dyktowały jej słowa, ocenić, ani trzpiotowatej płochości dziecięcej… dla niego było to coś wielkiego, uroczystego co rozstrzygało o życiu… on także uczuł się w tej chwili raz pierwszy mężczyzną, a związanym przysięgą i obowiązkiem… Węzeł święty dlań łączył go z tą anielską istotą, której przyrzeczenia, wyrazy, uśmiech, pożegnanie inaczej sobie tłumaczył niż były… Szukał jej jeszcze oczyma — ale na próżno… pusto było do koła… słońce podnosiło się szybko, nie mógł pozostać dłużej. Znając doskonale drogi, spodziewał się towarzyszów napędzić jeszcze przed popasem… Wyjechał więc co żywo żegnając Bernarda i zebranych sług za bramę, i wziął się inną drogą prostszą, aby przeciąć gościniec… Sułtan, któremu do swoich koni tęskno było, puścił się drobnym kłusem jak wiatr szybkim, i długa jego srebrzysta grzywa rozwiana wionęła jak chorągiew. Medard nie widział nic, nie słyszał, nie kierował koniem, dobył wstążki i całował ją, i szukał dla tego skarbu najbezpieczniejszego miejsca… dopóki go nie umieścił na bijącym szczęściem sercu… O wszystkim zapomniał w tej chwili. Przysiągł Jadwisi… i miał nadzieję nadziei… przysiągł jej wierność do zgonu… Czyżby żądała przysięgi, gdyby on jej był wstrętny? — Powrócę zwycięzcą! — wołał do siebie — matce do nóg upadnę! dobra matka pozwoli… Jadwisia będzie moją! Ani pomyślał o podczaszynie! Obóz stał natenczas pod Krakowem, a znajoma nam szlachta lubelska rozsypała się tu po różnych chorągwiach. Pełce dostało się być w pana Myszkowskiego regimencie54, złożonym z różnej drużyny, gdzie nikogo swojego nie znalazł, ani twarzy znajomej, ani dłoni przyjaznej. Smutna to rzecz młodemu wpaść tak między obcych, a jak tu jeszcze, starych po większej części wyjadaczy, którzy sobie ową młodość lekko cenili, a z niedoświadczenia śmiechy stroili, choć czasy były cale nie do wesela i żartów… Kto by był poznał ów obóz, nie poznałby tego rycerstwa tak ochoczego i dobrej myśli, które zawsze bywało i w najgorszym razie serca nie traciło, ani fantazyi. Był to taki dopust na rzeczpospolitą, że go i najhartowniejszy człowiek równym umysłem znieść nie mógł. Nieprzyjaciela w kraju niejeden raz ludzie widzieli i pożogę najstraszniejszą, oną tatarską, co jak płomię niszczące przelatywała ogromne obszary, zostawiając po sobie pustynie — tego się ludzie nie lękali… gorsze przyszło daleko. Nie wiedzieć było gdzie szukać przyjaciela, a gdzie wroga, bo połowa lepsza przeszła do Szweda, i nierzadko jeden brat trzymał z Gustawem, a drugi z Kazimierzem… tak, że i w polu dostało się spotkać nieraz z takim, co go zamiast szablą ciąć, powinno się było uściskać. Zadumani chodzili ludziska, nie wiedząc co począć. Kwarciani55 niepłatni już się burzyli, dopominając żołdu; inni mówili sobie, że gdy większa połowa z Gustawem trzyma, toćby lepiej do niego pójść wszystkim, aby raz pokoju zażyć. Ale się serce na to drugim wzdrygało — boć przysięgali swojemu panu, a w złym razie na sztych go wystawić sromota56 było. Nawet ci, co z królem nigdy nie trzymali, teraz go obraniali, bo nie winien był nic, tylko dopuszczenie boże go ścigało. Rozdwojone były umysły, chmurne twarze, niejeden zdania i żołnierz z obozu prawie w tej rozpaczy w nocy uchodził, aby doma być i od najazdu się jako obronić, a przynajmniej gdzie familię w murach przechować. Jeszcze się wszakże wielu zdawało, że Krakowa bronić potrafią, i ufano mocno Czarnieckiemu57, który był jeden człek mały, wielkiego serca58, co do końca nie wątpił, a męstwo miał tam, gdzie już drugim tylko łzy zostały… W obozie przy jesiennej pogodzie, a niewielkim dostatku, choć Kraków był tuż — smutkiem wiało jak po pogrzebie. Z ucha do ucha podawano sobie p królu szwedzkim takie wiadomości; że od razu serce odejmowały. Potłukł ci go był parę razy pan Czarniecki59, ale kawałkami urywając, a całej potędze mało było nadziei się oprzeć. Choć z młodą odwagą, jaką niedoświadczenie daje, i z ufnością w powodzenie przybył pan Medard do chorągwi, tu cale inaczej znalazł niżeli się spodziewał. Przyjęto go z ukosa patrząc… Na regestrze zapisany stał daleko, o co się niewiele troszczył, ale z towarzyszów do nikogo przystępu, i od nikogo słowa. Czeladź mu bito, wozy spychano… a od nikogo dobrego nic nie posłyszał. Ale harda dusza, gdy się tak zobaczył samotnym, rzekł sobie: „Wolę zostać pojedynkiem, niż się ludziom napraszać. Nie zważał i na to, że go zawsze słano gdzie najciężej było wytrzymać: po nocach, na podjazdy, na straże; — pełnił co przykazano i milczał, trzymał się, aże miał postawę silną i widziano, iż sobie w kaszę napluć nie da — nie zaczepiali go, samopas tylko zostawując. Przecież smutno mu było. Pod innymi chorągwiami miał znajomych, przyjaciół i krewnych, byłby się pomieścił, ale wziął to sobie za honor, aby od złego nie uciekać, ale je przemódz i zwyciężyć. Łatwa rzecz była ujść — a śmiech za sobą zostawić. I mówiliby słusznie, że go ztąd wykurzyli. — Licha zjedzą, nim mnie do ucieczki zmuszą, — rzekł w duchu i trwał. A trwać trzeba było tam prawdziwie dzień i noc oka nie mrużąc, ucha nie odwracając, bo się nań uwzięto, aby dojadać — a że im nie szło, bo się zawsze obronił i cało wyszedł, tym więc się naposiedli nań60. Do zwady kilkakroć o włos nie przyszło, przecie się jeszcze rozmyślali. Radby jej był Medard i wyzwaniu na rękę, bo wiedział, że rycerskich ludzi nic tak nie jedna, jak gdy się zetną i porąbią. Choć tu niezbyt nawet było bezpiecznie, bo słynęli z tej chorągwi towarzysze, iż im i rozsiekać w kilku wpadłszy na jednego, nie było osobliwości. Miał przyporzysko61 swe z ludźmi i końmi Pełka przy węgle stodoły, którą kilku z towarzystwa zajmowało… Mało nie chlew mu się dostał; bo to był kawał dachu na słupkach, który czeladź chróstem z płotu wyłamanym ścianami ostroiła od wiatru i deszczu zimowego, co niemal dzień w dzień przechodził. W tej biedzie jeszcze wytrwać jako tako było można, bo dach trzymał i nie przeciekał. Całe tu gospodarstwo, i sułtan, i wozy, i pod wozami czeladź się tuliła. Ściana drewniana tylko dzieliła go od zajmujących stodołę, a że była dziurawa i nieszczelna, słyszał przez nią łatwo co rozprawiano pod bokiem… Trafiła się nieraz nieostrożna mowa i o nim samym, — puszczał ją mimo uszu… Wieczora tego Medard wróciwszy z objazdu, wcześnie się na wojłokach położył, aby trochę dać kościom wypocząć — ale nie spał. W stodole świeciło się Jeszcze, ichmość towarzysze przy latarce grali w kości i baraszkowali, miodu sobie nie żałując, bo to sławny był ów dawny miód krakowski… Snadź musiano sądzić, iż Medard z objazdu nie wrócił, bo rozmowa się toczyła swawolna o nim. A słyszał ją tak wyraźnie, jakby naumyślnie mu ją do uszu kładli. — Wlazło nam to do chorągwi — mówił stary Żebrowski — i ani się myśli starszym akkomodować62, ani dba jak się na niego patrzą… Prawda, że swoje robi… ale do życia z towarzystwem się cale nie zda… — Choćby go mores63, mocarne, nauczyć trzeba — odezwał się drugi, Broński niejaki, ja to dawno mówię. Chłopak snadź pieszczony, słyszę jednak u jejmości… przy podwice64 się chował — to zaraz znać… Chrzestby mu dać! Rozśmieli się, a w Medardzie krew zawrzała, ale się poskromił — myśląc co dalej prawić będą… Ręka mimowolnie szukała szabli — słuchał… — Kiegoż bo licha zwłóczyć! — zaśmiał się ten sam Żebrowski: potrącić go i obciąć, będzie miększy… — Kat go wie jak się bije — odparł Broński. — Młokos, choćby się bił najlepiej — mówił stary Żebrowski — na sztuki go wziąć można… doświadczenia nie ma… — Bywały takie wypadki, że młodzi starych obcinali — dodał Broński. — A no — rozśmiał się z boku inny: waści, panie Tadeuszu, nikt nie wypiera… jeśli się boicie! — Słuchaj! — zaryczał zagadnięty, aż się stodoła zatrzęsła — co ty mnie tu tchórzem będziesz czynił?.. ty — jakiś… Porwali się do szabel, rozerwano ich… Żebrowski pluł, jak ma zwyczaj gdy zły był…. — Jedną waści radę dam, Broński — rzekł — musisz z nim szukać zwady i ściąć się… bo się inaczej nie oczyścisz… — A choćby przyszło i do tego? Myślicie, że mi straszny… Tyle Medard słyszał, bo gwar się zrobił w stodole i poczęto wołać i pić, i czym innym zagadywać, a w końcu Pełka usnął ze znużenia, nim oni się rozeszli. Nazajutrz rano deszcz prószył. Zbudziwszy się, przypomniał sobie co nocą słyszał. Ostrzeżony był i wiedział jak poczynać. W stodole znowu huczało… Medard około koni i siebie się zakrzątnął… Wtedy gdy się ludzie kręcą, Broński stanął pod boki się wziąwszy naprzeciw i poświstując patrzał — miny robiąc różne… Medardowi zdało się do czasu tego nie widzieć, nie z bojaźni, bo kipiał cały, lecz żeby pierwszy zwady nie szukał, której już był pewien. Broński podśpiewywać zaczął… a nucił coś na Lublinian, że są hołysze, i że bez koszul chodzą… Coraz głośniej śpiewał, że go już nie można było nie słyszeć. Wystąpił Pełka z pod daszku. — Mości towarzyszu — rzekł — myślę, że to do mnie przyśpiewujecie na dzień dobry? czy wam skóra świerzbi? — Nie skóra, ale dłoń, gdy na waści patrzę… — odparł butno Broński. — Trzeba by jej krwi upuścić, to jedyna rada — odezwał się Pełka… — może byście po cyrulika posłali do Krakowa? Czeladź się śmiać zaczęła, Broński przystąpił krok. — A już tego dość! — krzyknął — wlazłeś nam tu, gagaciku… nieproszony i nie dziękowany… myśmy tu starzy towarzysze, chodzisz pojedynkiem na nikogo nie zważasz… trzeba cię rozumu nauczyć. — Byle po kawalersku — odrzekł Medard: jeden na jednego, nie dziesięciu, jakeście ze Trzcińskim zrobili, bo to niepoczciwa i nierycerska… Broński się zapierzył i już szabli dobywał. — Stanie mnie jednego na ciebie! — krzyknął — wychodź z jamy!.. Ledwie tych słów domawiał, gdy Pełkę już miał przeciwko sobie. Ani słowa nie rzekłszy, stanęli z szablami dobytymi. A że zwadę pewnie i widziano i słyszano, kołem się zebrało dużo ciekawych, szczególniej z szopy, wczorajszych. Wszystko to milczało, szydząc sobie i drwiąc z pod wąsa. Broński był żołnierz stary, rębacz dobry, człowiek ostrożny, ręka silna — serca miał wiele, ale dosyć był nieszczęśliwy w starciach, mało kiedy bez kresy wyszedł. Słyszeli wszyscy, gdy Medard mówił o Trzcińskim rozsiekanym, a że to była sprawa naganiona i której się po trzeźwemu wstydzono, nie pomyślał nikt za Brońskiego się zastawić. Cicho jak mak siał… w koło gromada, deszczyk kropił i ziemia byłaby oślizła, szczęściem pod nogami wybrał się piasku kawałek… Pełka umiał z pałaszem dać sobie rady, a miał batorówkę, śmigającą, lekką, wypróbowaną, którą dwa portugały65 na wpół przecinał… Już przy pierwszem zwarciu poznał Broński, że będzie miał do czynienia z rębaczem doskonałym, cofać się nie była pora, tylko usta zaciął i pobladł, kilka razy się spotkały szable i szczęknęły, złapać Pełkę na nieopatrznego nie można było, ciąć się ani tknąć nie dawał. Dwa razy sam zaciął po suknie Brońskiego, ale bez szkody. Może jedno Zdrowaś Maryo trwała robota, gdy Broński po prawej ręce dostał, ale tak dobrze, że szabla mu wypadła, a lewą się za nią pochwycił i uskoczył w bok piszcząc… Pełka go mógł po plecach spłazować, ale dał pokój, zawołał tylko: — Staremu żołnierzowi… przebaczona; gdybym z innym miał do czynienia… dałbym pamiętne… choć płazem. W koło się śmiać poczęli. — Gracz! zawołał Żebrowski — ale kiedyś taki tęgi do płazowania, a chodź że za mną… Ten był kościsty, gruby, wyrobiony człek i straszny na cały obóz. Nie mam do Waćpana ani urazy, ani przyczyny — odezwał się Pełka, — a czasu wojny zabawiać się nie pora! — Cóż ty mi smarkaty jakiś — ryknął Żebrowski — nauki będziesz dawał!.. Ot masz przyczynę… Złożyli się w chwili… Tu już były nie przelewki… Wiedział Pełka, że na sucho nie wyjdzie, szło mu o honor, aby wziąwszy coś i sam też dał — patrzał tylko gdzie trzepnąć… Raz, drugi zamierzyli się na próżno… Medard… następował — stary chcąc się poprawić, nogą na trawę cofnął i ośliznął odrobinę. Tego było potrzeba Pełce, który w łokieć ciął z całym impetem, a w tejże chwili po ramieniu, jakby go co skrobnęło… — Dosyć! zawołano ze wszech stron — dosyć! Między patrzącymi był niejaki Ozderski, człek imienia nieznanego, ale żołnierz osiwiały i którego nauczyli się szanować wszyscy. Mruk był małomówny… a co na żołnierza rzadka, nabożny bardzo, różaniec na zbroi nosił i malowaną Najświętszą Pannę na ryngrafie… a pod nią krzyż mosiężny w napierśniku. Ozderskiego nazywano pod chorągwią kapucynem, bo i brodę całą nosił, i głowę miał wyłysianą tak, że na niej tylko niby korona z włosów zostawała. On pierwszy zawsze Bogarodzicę zaczynał i Pod Obronę, gdy szli rankiem w pochodzie — do mszy sługiwał… Jemu dawano do strzeżenia pieniądze chlebowe i co kto miał droższego… Człek był wielkiej poczciwości… Ozderski wystąpił pierwszy z koła do Pełki i wyciągnął rękę… — Dosyć tego, — zawołał — wypróbowaliście, że nam wstydu w chorągwi nie zrobi — nie odpychajcież go — ja z nim stoję… a kto chce mieć do czynienia z Pełką, będzie miał i ze mną. Wściekali się przyjaciele Zebrowskiego i on sam. Nie szło mu o ranę, bo ją zaraz zalepiono; nie szło o ból, bo do tego był nawykły, ale że się młokosowi dał ciąć sam ledwie go udrapnąwszy, bo Pełce tylko kontusz i półżupanik rozciął precz, a na skórze siną pręgę zostawił, krwi nie dobywszy. Na śmiechu się tedy skończyło i przejednaniu niby; miał za sobą choć Ozderskiego Pełka łatwo przecież poznać było, że tam ani na prawdziwą zgodę, ani na przyjaźń wielką rachować nie wypadało… Zostali we dwaj sam na sam — bo się reszta rozlazła powoli po szałasach i po szopach. Medard nowego przyjaciela zaprosił pod swój daszek, a że nie było na czym siąść, kulbakę mu wyrostek podstawił. Dobyto puzderko z wódką i wędliną… lecz że to piątek był, Ozderski podziękował i chlebem zakąsywał… — Ojca waszmości znałem — rzekł siadając stary — takuteńki był, jak dwie krople wody za młodu. Dziarskoś się znalazł… Ja na waszeci z dawna mam oko. Po co ci było takiego pułku szukać, gdzie najcięższe życie?… Mało tu kto wytrzyma… — Prawda to — odpowiedział Medard — lecz gdy się raz weszło, już nie rycerska rzecz była się cofać. Masz słuszność — dodał Ozderski — a co będzie dalej? Myślicie, że to już koniec? — Sądzę, że początek. I ja tak trzymam — mówił stary — a no Bóg jeszcze jeden wie co z nami tu wszystkimi będzie… Chcą Krakowa bronić — azali potrafią — nie wiem. Drudzy już o domach myślą, inni o Szwedzie pomrukują. Nigdy u nas tego nie było co dzisiaj. Gdzież kto słyszał, żeby mając swojego pana, ludzie się do cudzego garnęli? Westchnął. — A pan Czarniecki? wtrącił Pełka. Podumał stary. — Jeden nie starczy, rzekł, choćby największe serce miał, gdy drugim na nim zbywa. Stary to żołnierz, a czy za nim pójdą drudzy? nie wiem. Prywata się u nas zagnieździła. Jakżeby to Lanckorońskim, Potockim i Lubomirskim66 pod takiego iść, co wczoraj nie miał nic, i jakby sroce wypadł z pod ogona?.. A któż go znał przed kilkunastą laty! gdy mu jak na pośmiewisko król dał — Świniuchy? Tak tam panowie pracowali, że gdy już nagrodę trzeba było dać choć za te zęby, które mu kula wybiła67 — jeszcze choć w nazwisku ugryźć starali się, i Świniuchy mu wydzielili… Cóż ten człek pocznie, — homo novus68, gdzie starych powaga nie starczy?.. Westchnął Ozderski i mówił dalej zakasując chlebem. — Czy tam który do króla Jmci serce ma czy nie, to rzecz poboczna… boć to król dziwnego autoramentu69, ja to sam powiadam… mnichem chciał być… wszystkiego próbował i nic mu się nigdy nie udawało — ale pomazaniec boży… i pan nasz… odstąpić go nie chrześcijańska i nie synowska rzecz. — Ja też do regalistów nie należę, — ozwał się Pełka — bo u nas w rodzie tego nie bywało, byśmy dworowali; przecież trzymam z wami — majestatu bronić należy… — Choć to majestat biedny, co sam obronić się nie umie, tylko narzeka a nawołuje i płacze… i dosyć. To rzekłszy, wstał Ozderski, podał dłoń Pełce, który go z należytą siwiźnie czcią w ramię pocałował, i pociągnął. Został się Medard sam pod daszkiem, słysząc jak w szopie wrzawa się ogromna jęła. A że wczoraj na podjazdach był i dnia się spodziewał wolnego, poszedł zaraz do pułkownika, aby się do miasta wyprosić choćby do nocy. Był podówczas Mrozowski wicegerentem70 pułkownika, bo samego w obozie nie widziano; do niego się więc zameldował, choć drudzy i bez meldowania szli gdzie się któremu podobało. Pełka tej winy na sobie nie chciał mieć. Mrozowski, choć jakoby z Tatarów pochodził, bo mu to niektórzy zadawali, żołnierz był ostry i człek prawy… Zgryzot się niemało najadł z towarzystwem swem, któremu rady trudno dać było… Znał on wszystkich, nietylko z imion, nazwisk i twarzy, ale z humorów, i na co który kulał; Pełkę ostro trzymał, choć mu krzywdy nie wyrządzał, a był w każdym czasie takiego oblicza człek, jakby się wiekuiście gniewał, nadąsany, kwaśny, niby zły i pomrukujący. Może wiedział, że gdyby się nieco łagodniejszym uczynił, jużby po nim było, niktby go nie posłuchał. Gdy Pełka pod namiot wszedł, już snadź wiedział co zaszło — ostro nań spojrzał. — A co to Waszmość za okazje miał? — zapytał. — Ja żadnej — rzekł Pełka — do mnie ludzie jej szukali, trudnoż się dać zjeść. Zmilczał Pułkownik… — Wczoraj na podjeździe byłem — a dziś bym do miasta życzył, na kilka godzin… Pokiwał głową Mrozowski. — Jeszcze to łaska, że ja o tym mam wiedzieć — bąknął — drudzy się nie pytają. Chodził po namiocie wąsa targając… potem przystąpił do Pełki. — Czy waszmości tu służba bardzo słodka? — zapytał. — Choćby piołunem była — ozwał się Pełka — na tom żołnierz… — A gdyby się rozlazła chorągiew jako drugie — rzekł Mrozowski — cóż począć myślisz? — Zostać przy niej do ostatka… — Wkrótce tu nie będzie co robić pono — mruczał Mrozowski. Z waszeci dobry być może żołnierz, ani słowa — ale na tej wojnie nauczyć się wiele będzie trudno… Królowi Jmci wiernej garści trzeba, co by za nim szła, gdziekolwiek go losy zaniosą — nie chcesz Waszmość do tej selwegwardii71 należeć? Spadło to niespodzianie na Pełkę, tak, że z razu milczał długo, a ten mu w oczy patrzał. — A no, jakże? — dopytywał. — Wielki to zaprawdę honor by był i pożytek dla mnie, wybranym do niej być — lecz mi wolno prawdę rzec. Na wojnę wyszedłem, żeby się bić, — a wątpię, by król na wojnę szedł, bo pono salwować się72 nie chce. Na dworaka zaś anim stworzony, ani się czuję powołany… — Nie wyrzekaj się — przerwał Mrozowski: — wszystko to dobre coś rzekł, trzeba jednak pomyśleć. Gdyby tak wszyscy mówili, że dworować nie chcą… koło królaby człeka nie zostało… Pełka milczał. — Jedź waść do Krakowa — dodał stary… choćby na dwa i trzy dni — ale jedź jak ja poradzę, aby się rozpatrzyć. Kartkę waści dam do Lubomirskiego marszałka73… Nikt nie będzie cię silił… zobaczysz, pomiarkujesz… jeśli ci się zda, że to nie twe miejsce, powrócisz do chorągwi… — Spojrzał nań pułkownik — Pełka milczał. — Cóż — zgoda? — zapytał. — Nie może być, tylko posłuszeństwo ordynansowi74 — rzekł Medard… Wszak—ci powrócić mi wolno będzie, i czeladź tu zostawić. Troska tylko o nią. Wezmę z sobą szeregowego lub pacholika, resztę zostawić trzeba — to mi tu ich na kapustę panowie bracia porąbią. Uśmiechnął się Mrozowski. — Dacie mi ich do moich w opiekę, a włos im z głowy nie spadnie, odezwał się. Ja do marszałka piszę, a Waszmość konie siodłać każ, i jeśli król na Bielanach, to się melduj na Bielanach, a jak w Krakowie, to na zamek lub gdzie będzie… Tak się skończyła rozmowa. Pełka pokłoniwszy się odszedł, nie wiedząc co o tym trzymać. Zdawało mu się, że od zemsty go broniąc, pułkownik wysyłać chciał — a to mu nie smakowało; to znowu ciekawość brała, dwór i króla, którego chyba na talarach widywał, zobaczyć. Gotował się więc do drogi — co niewiele czasu zabrało, tylko na odmianę suknie musiał wziąć z sobą przedniejsze, aby mieć w czym na dworze wystąpić. Pacholik z Gołczwi rodem Gabryk, zuchowata sztuka, piśmienny, śmiały, obrotny i z końmi się znający dobrze, miał mu towarzyszyć, bo to była jego prawa ręka… i najlepszy przyjaciel, od tych jeszcze czasów, gdy razem bodaj wróble wykręcali i na grzyby chodzili z rusznicami do lasu. Ku południowi wypogadzać się zaczęło i deszcz ustał, a szmaty chmur podartych tylko uganiały się po bladym niebie. W dali ciemne mury Krakowa z wieżami swymi i bramami, stały jak wał najeżony… Z obozu płynęło tam wiele, bo każdy czegoś potrzebował, i chciał jeszcze dobrej myśli zażyć, dopóki zła godzina nie przejdzie. Szwedzi bowiem z całą potęgą swą i sam król pod Kraków ciągnął. Warszawa już była zajęta, gościli tam Oksenstierny75… i dziwy opowiadano, jaki rabunek okrutny po zamku i kościołach się szerzył. Ludzie uchodzili stamtąd z życiem, bo i tego nie byli pewni. A co wprzód miasto bezbronne stało, Szwedzi się w nim trzymać myśląc, wały sypali. Około Krakowa też pan Czarniecki pracował, bo i tu stare mury i bramy wielce rąk potrzebowały. Przez długie lata obrosły one jak grzybami poprzyczepianymi domostwy. W tych ciasnych gniazdach mieściła się siła rodzin ubogich, rzemieślników, wyrobników, przekupniów, których teraz na cztery wiatry trzeba było rozpędzić, a domostwa poklecone rozrzucać i palić. W mieście ruch był żwawszy niż w największy dzień targowy, ulice pełne, rynki napchane, w bramach gwarno od koni, wozów i ludzi. W wielu miejscach ani się przecisnąć, zadławiło się przejście, ludzie klęli, konie rżały, a baby płakały. Żołnierstwa, żydostwa, pospólstwa tłok był wszędzie… Zdawało się, że już chyba nieprzyjaciel na karku siedzieć musiał, a co żyło, w mury się napchało. Pełka z Gabrykiem ledwie się do Floriańskiej bramy dostali, a tu z niemałą biedą przejechać mogli. Choć to był dzień powszedni, wydawał się niedzielą, tak wszędzie było przepełnione. Pod Panną Marią, i gdziekolwiek obraz lub krzyż wisiał, paliły się świece, i ludzie klęcząc śpiewali pieśni nabożne. Lamentujące ich głosy mieszały się z klątwami żołnierzy i szwargotem żydów z Kazimierza, którzy z wojny korzystali, handlując czym kto mógł. Widok, jaki przedstawiał rynek, niewiele się różnił od ulicy przebytej; tu także rycerstwa i koni i taboru było pełno, a koło ratusza i Sukiennic ciżba mieszczan niespokojnych o losy miasta, bo co chwila nadbiegał ktoś zwiastując ciągnących Szwedów i ich króla. Postrach rzucało samo to imię, bo już mu się i Wielkopolska, Warszawa i wiele miast poddało, i wojska polskie ciągnął za sobą, i Radziejowskiego76 miał, i innych zdrajców niemało. Cała nadzieja była na panu Czarnieckim, chociaż ludzie przebąkiwali, że dobry on był w polu, gdzie trzeba było napaść, urwać, stłuc i zaraz się rzucić gdzieindziej, a nie w murach zamknięty, kędy innej trzeba umiejętności i sztuki. Na mieście znać było popłoch wielki — prawie rozpacz… a motłochu tyle zewsząd napłynęło, że nawet pewnym być nikt nie mógł, aby i tu się zdrajcy nie wcisnęli. Mieli Krakowianie w murach swoich króla77, ale ten wielkiego zaufania nie budził, więcej politowania nad sobą, — odbieżany bowiem był i bezsilny… Dodawało strachu między ludźmi, iż szeptano, jakoby Lubomirskiemu marszałkowi zdawano skarbiec koronny, który na furach wywożono nocami, już i zamkowi nie ufając. Słowem, widowisko to było ściskające serce młodego Pełki, miasto niegdy potężne, dziś jakby mrowisko, w które padł grom ruszające się trwogą i w zamęcie. Kościoły stały cały dzień wszystkie otworem, świece paliły się po ołtarzach, śpiewana pieśni, wiele ludzi krzyżem leżąc szlochało. Rozmyślając nad tym a przyglądając się, jechał dalej Medard ku zamkowi, gdy w ulicy rozstępujący się szeroko lud oznajmił mu, że ktoś ciągnął przed kim z drogi trzeba było ustąpić. Cofnęli się więc razem z Gabrykiem ku wrotom kamienicy… i tu stanąwszy, patrzali. Jechało najprzód konnych kilku ze dworu, ludziom dając znać, aby się mieli na ustęp; potem szło kotcze78 pana marszałka w cztery konie z niebieskimi aksamitnmi srebrem okładanymi chomątami uprzężone, potem dworzan kilkunastu otaczających poszóstną karocę otwartą. Siedział w niej z boku posępnej twarzy, z cudzoziemska wyglądający mężczyzna, jakby zmęczony i zagniewany, w stroju francuskim czy niemieckim, z koronkami przy czarnej sukni aksamitnej, w kapeluszu z piórem czarnym, trzymający w ręku rękawiczki, których snadź włożyć nie miał czasu… Był to król; pokłonili mu się wszyscy, ale milczeli stojąc i nikt nie okrzyknął… Jan Kazimierz oczyma jakby osowiałymi poglądał po tłumie, i niby widząc, niby nie widząc, kiedy niekiedy rękę do kapelusza przyłożył. Na stopniach karocy z obu stron stało po dwóch karłów, a z tyłu dworzan dwóch się uczepiło… Nie było z nim na siedzeniu nikogo, tylko naprzeciwko w sukni zakonnej — braciszek jezuicki… Za powozem króla jechało jeszcze konnych panów kilkunastu, skromnie ubranych… Cała kalwakata zawróciła się do kollegium akademickiego79, gdzie król, jak mówiono, jechał jeszcze raz z astrologiem sławnym dr. Żebrowskim przyszłość swą badać, bo mu jej on pierwszym razem, narysowawszy i obrachowawszy nativitatem79, wyjawić nie chciał co znaczyła. Po frasobliwych minach króla i dworu, lepszych na przyszłość nie można się było spodziewać wypadków. Namyślał się tedy Pełka, czy zaraz się do dworu przyłączyć i marszałkowi przedstawić, lub w mieście nieco spocząć… a zdawało mu się lepszym niezbyt spieszyć… i lepiej się rozpatrzyć i rozsłuchać… Zajechali tedy do znajomej gospody w rynku pod Murzyny. Na wstępie zaraz nadarzyli się chorążyce Laskowscy, którzy tam już snadź przydłuższy czas byli, bo porozdziewani wyszli i w dobrych humorach. Zobaczywszy Medarda, o mało go z kulbaki na rękach nie znieśli. — Bywajże nam, miły panie sąsiedzie a towarzyszu, coś się tak dziś dzielnie sprawił, że o waści w całym obozie jeden jest głos: — dał im dobrą naukę. Lublinianie górą! wiwat! I ta wesołość, i to przyjęcie nie bardzo ucieszyło Pełkę, ale z dobrego serca musiał je przyjąć. Oddał tedy konia Gabrykowi, który się z nim do szopy ledwie mógł wcisnąć, bo tam już stało całe stado… a sam zaraz z Laskowskimi szedł do wspólnej izby na dole… Napchana była tak, aż gorąco buchało od ścisku wielkiego, i słyszeć nic nie było można, tylko jakby war wielki, kiedy woda szumi, przerywany niekiedy głośniejszym śmiechem i krzykiem. Stołów było dosyć i ław przy nich, dokoła i pośrodku, a no, na nich nietylko miejsca upatrzyć nie było można, ale dużo się z drugiej strony po ławach poprzysiadało i poczepiało, a inni i na same stoły powłazili. Chciał się cofnąć Pełka z pośrodka tego zamętu, wzięli go pod ręce Laskowscy i poprowadzili do kąta, gdzie sami Lublinianie siedzieli znani i nieznani, a pili na zabój. Oprócz Świnarskiego, Żołudka . i znajomych, kupa była takich, których Pełka w życiu nie widział… Był jeden Dłuski, choć krewny daleki Pełków, a daleko mieszkający, więc z twarzy nie widziany nigdy, Chrzanowscy i Masłowscy, i siła różnych. Gdy go Laskowscy przyprowadzili, mówiąc, że tryumfatora wiodą, wszczął się między Lublinianami gwar, i wstali wszyscy, kto z czym miał, zdrowie pić, że honor ziemi ratował. Szerokich dłoni wyciągnęło się ku niemu ile ich tam było, a on je po kolei ściskał… Posadzili go zaraz między siebie… Pełce byłoby może to pochlebiło, gdyby weselszym mógł być, popatrzywszy niedawno na miasto i na trwogę jego, a przypominając sobie ową ciemną i posępną twarz królewską… na której losy Rzeczpospolitej wyczytać było można. — Coś mi wasze — zawołał Świnarski — nie wyglądasz teraz na tego zucha, jakim z rana byłeś? cóżeś to połknął? — Nic mi nie jest, — rzekł Pełka, jako był zawsze szczery i otwarty, i co myślał tego w sobie zdusić nie umiał — a przyznam się waszmościom miłym panom braciom, że mi widok Krakowa serce zakrwawił. Bodajbyśmy się w nim obronić potrafili Szwedowi… a dalej i w całym kraju, bo go już posiadł… Siedział też koło Medarda okrągły człek jak bańka, twarz pyzata, postawa wszystka jakby wydęta, ręce jakby na nich skóra popękać miała, oczy jakby mu je na wierzch wysadzało, rumiany i sapiący… Był to też Lublinianin… niejaki Świrski, dobrego bardzo rodu, Rusin, ale z kniaziów… ten się począł na całe gardło śmiać. — Nie znamy się, mości Pełko, — rzekł — więc przebacz poufałość, starszy jestem, powiem ci jedno, co na całe życie posłużyć może — choćbyś się za radę i pogniewał, bo ci się z nią nieproszony cisnę. Nigdy się ewentem81 spraw ludzkich do zbytku frasować nie trzeba. Nam się zdaje, że my tym coś pomożemy! Gdzie zaś!… my się zmagamy do potu, a Pan Bóg chlaśnie dłonią i powywraca, gdy zechce, cośmy najdłużej po odrobinie budowali… Więc i teraz, choć bieda to hoc. Rzeczpospolita jak trawa po kośbie odrośnie… a dopustu Bożego nie zmienimy… Uderzył go lekko po ramieniu. — My swoje zróbmy, a resztę Bogu zostawmy. — Ale bo prawda! — podchwycili drudzy — Swirski doskonały kaznodzieja, tylkoby go na ambonę… Poczęli się śmiać. Wtem obejrzał się Pełka: u drugiego stołu Zebrowski z ręką obwiązaną siedząc, wąsa ponuro kręci. Trącił łokciem Laskowskiego, szepcząc mu: Ot jeden siedzi…Żebrowski dopatrzył Pełki łatwo, pofałdowało mu się czoło, coś począł szeptać ze swoimi. Łatwo było wnieść, że sam nie mogąc dla rany, nasadzał przyjaciół, aby w gospodzie i tumulcie, o który zawsze łatwo, Pełkę porąbali. I on się też tego domyślał, ale Lublinian była sroga kupa, i niedobrze ich było zaczepić. Poczęli tedy pić, bo Świrski chcąc dowieść, że nie tylko kazania umiał prawić, ale i częstować potrafi — dzban kazał przynieść nowy… Od stołu do stołu krążyły nowiny na okół, więcej złych niżeli dobrych. Odzywano się już, iż król z Krakowa na Szląsk myślał uchodzić do królowej, że skarby wywożono, że Gustaw sam pod stolicę ciągnął; najbardziej to serce odejmowało iż nie ufając w zamek i mury, klejnoty koronne zabierano…. Krążyła też gadanina, iż dr. Żebrowski astrolog cóż lichego królowi miał przepowiedzieć, a właśnie o tym gwarzono, gdy stary ów ranny Żebrowski powiedział, iż od brata z kollegium jedzie — i że najlepiej o tym wie. Astrolog ów był, jak się okazało, rodzonym owego z pod chorągwi Żebrowskiego, co go Pełka rano nauczył młodość szanować. Poczęli tedy wszyscy dopytywać i nalegać — aby im powiedział, ile w tym prawdy i jaka była… — Krótka to i niedobra rzecz — począł Żebrowski. — Król jegomość dopominał się u brata mego, żeby mu przyszłość przepowiedział, której figurę zrysował doktor, ale mu tak fatalnie wypadło, że za pierwszym razem przed królem, nie chcąc go na duchu osłabiać, złożył się niedostatecznym rachunkiem… i nic rnu nie powiedział. Posyłał tedy król ustawicznie, żeby mu eksplikował82… aż oto dziś stało się zadość. Zewsząd się posypały pytania: — A cóż? Żebrowski ramionami ruszył. — Nie bardzo ja wierzę, żeby człek Pana Boga mógł odgadnąć — krótko odparł żołnierz — jednak powiada pan brat, iż tak mu padło, jakoby król z teraźniejszych zawikłań miał wynijść cało — ale że ani w Polsce, ani królem nie umrze… Zamilkli wszyscy. Wtem, gdy się znowu do szklanek zabierali, ode drzwi ktoś podszedłszy, pana Medarda po ramieniu uderzył. Był to posłany przez wicegerenta towarzysz, który miał sobie zalecone, aby Pełce udanie się na zamek przypomniał. Rad był temu po części, bo mu kielichy nie w smak szły, i pożegnawszy swoich, wyrwał się od nich za posłem spiesząc, który go miał do pana marszałka Lubomirskiego doprowadzić. Snadź o ludzi niełatwo było dla króla, gdy ich tak tam ciągniono. Laskowscy go aż do sieni przeprowadzili z wielkiemi okazami przyjaźni, za którymi też i Żebrowski wyciągnął, nie bez przyczyny. — Słuchaj wać, jak się zowiesz, Pełko — rzekł z dala — pono mi się z pod chorągwi wynosisz, abym cię za moją krew nie karał; ale mi nie ucieczesz — prędzej czy później znajdziemy się i za swoje oddam. — Bądźże Waszmość pewien, — odparł Pełka — że ani mu uchodzić myślę, ani się go obawiam; znajdziecie mnie w pogotowiu na zawołanie. To rzekłszy, skłonił się Laskowskim, siadł na koń i do zamku jechał. * * * Królowej już naówczas w Krakowie nie było, a król też chód był rad dotrwać placu nieprzyjacielowi, mało się tu sam czuł potrzebny. Nie dodałby nic osobą swą, a wiele mógł przeszkodzić, bo do niego biegli wszyscy z różnymi prośbami, i rad był każdemu folgować, a Czerniecki się dąsał na to i gniewał… Nalegał więc i on, i Lubomirski i inni panowie, którzy przy królu byli, aby z Krakowa gdzie chciał ciągnął, a nie przeszkadzał ku obronie. Mieszkał jeszcze Jan Kazimierz na zamku przy Kurzej Stopie, a choć tam teraz pusto nie było, bo i dworzan, i szlachty miał przy sobie dosyć, i z fraucymeru jeszcze trochę zostało pań, co z królową nie podążyły, zamek od dawna nie zamieszkany, smutny był i wydawał się jak gospoda… po wielkich salach mieścić się służbie było niewygodnie, stały więc pustkami — a w mieszkalnych komnatach nawet sprzętu brakło. Dwór wyglądał posępnie, i jak nigdy był spokojny i korny. Za lepszych, czasów nigdy przy boku Jana Kazimierza sworności nie było, bo pan raz był za porywczy, to znowu zapobłażający, i trzymać ludzi nie umiał, ani ich do siebie stale przywiązać, ani sam długo serce do nich zachować. Gdy się Pełka na zamek dostał, z razu od Anasza do Kaifasza posyłany, nic dopytać nie mógł. Znać było nieład wielki i samopasność83 osobliwszą. Każdy się o siebie troszczył… porządku nie było żadnego. Dworzanie się zabawiali kupkami porozdzielani, o królu słychu nie było, coby robił, i czy do niego przystęp był wolny. Marszałek też Lubomirski zajęty więcej niż inni, łatwo przystępnym nie był. Błąkał się tedy Pełka dopytując długo, najwięcej mu ramionami ruszano, i tym go każdy zbywał o swojem myśląc. Mrok już dobry padać poczynał, a jeszcze Gabryk z końmi w podwórzu stał, i Medard do drzwi wszystkich próżno stukał. A było ich tam podostatkiem, pozamykanych, i takich, których nigdy już nie otwierano. Nareszcie zapytał człeka niemłodego, który ze psem ogromnym u boku, założywszy ręce na piersiach, przechadzał się samotny. — Widzę waszmości od godziny błądzącego po zamku — zagadnął ów ze psem — nie możesz widzę w tym labiryncie drogi ani opytu84 znaleźć. Z czemżeście to przybyli? — Sam z sobą — rzekł Pełka, któremu się już z tej przygody raczej na śmiech zbierało, niż na smutek. — Posłano mnie tu, bym się panu marszałkowi stawił… mam i kartę polecającą; ale ani marszałka, ani człowieka, co by mi o nim chciał nauczyć, nie mogę dopytać. Stary ramionami ruszył. — Snadź, żeś pierwszy raz na dworze — rzekł — tu inaczej jak przebojem do niczego się nie dociśniesz. Popatrzał nań z uwagą. — Do marszałka — dodał — ani chybi waszmości stręczą do boku króla, bo pono mało jest co by się z królem Jmością po świecie chcieli błąkać? — Tak ci to jest — zawołał Pełka — ja też wielkiej ochoty ku temu nie mam, ani się tak bardzo garnę, ani to moja rzecz dworować, ale gdyby ludzi nie stało, jużbym też musiał, aby nie mówili wrogowie, że u nas królowi zabrakło nawet służby… Choć nie wiem czy strzymam ją… niechbym poznał. Stary ze psem począł się trochę uśmiechać. — Dobrze asindziej mówisz… marszałka wam wyszukam i do niego doprowadzę, a co dalej… radź sobie sam… jak cię Pan Bóg natchnie. Chciał się Pełka pytać z kim miał honor rozmawiać, gdy mu sam ów przyznał się, że burgrabią85 zamkowym był niemało czasu, bo jeszcze za Zygmunta III86 nastał… Weszli razem na piętro pod kolumny i krużgankami szli długo, aż do izby, przed którą dosyć stało młodzieży i dworzan. W pierwszej ogień się, palił na kominie, czekało dosyć różnych… polecił burgrabia pana Pełkę starszemu ze dworu, aby go nie bawiąc meldował. Złożyło się tak szczęśliwie, że i sam marszałek wyszedł. Człek był pańskiej postawy, piękny i spokojnego czoła… Dowiedziawszy się od burgrabiego o co szło, zaraz kartkę do rąk odebrał i Pełkę z sobą do drugiej komnaty zawezwał. Tu sepetów stało pieczętowanych, jednych na drugich, wielkości różnej moc wielka… Pośrodku stół okryty, na nim papiery i pargaminy87, i różny sprzęt, i klejnoty. Świec kilka jarzących słabo obszerną izbę rozjaśniało. Popatrzał marszałek na Pełkę z uwagą, jakby go do wzrostu i twarzy dobierał. — Wiecie — rzekł — panie Pełka, o co idzie, król ma szczerby w swoim dworze, trzeba je zapełnić. On sam zwykł dobierać tych, których ma około swej osoby; więc zaczekajcie, gdy będę do niego wezwany, poprowadzę was z sobą, lub — co lepiej — idźcie na przedpokoje królewskie i tam na mnie czekajcie… — A macież ochotę być z nami? — dodał Lubomirski. Pełka chwilę pomyślał — kłamać nie lubił i nie umiał. — Cóż mam rzec — odezwał się — kiedy ani dworu, ani pana, ani mojego obowiązku nie znam? Wolałbym żołniersko służyć. Popatrzał nań marszałek. — Więc się jaki dzień sam wypróbuj — dodał. Wyszedłszy z pokłonem, Pełka już się mógł łatwiej królewskich przedpokojów dopytać i poszedł na nie, Gabryka do stajen dworskich odesławszy, aby sobie radę dawał jak mógł. Dziwną drużynę znalazł w antykamerze88 pańskiej. Dwa karły w polskich strojach przy szabelkach siedziały przy małym stoliczku na krzesełkach dla siebie robionych i grały w kości. Małpa na łańcuszku, około której dozór snadź miały, skakała to na plecy jednemu z nich, to na stół między kości. Tuż nad nimi, w wielkiej mosiężnej klatce, krzyczała przeraźliwie papuga. Na dębowych ławach przy ścianie, dwóch chłopaków spało, nogi postawiwszy do góry; innych dwóch przechadzało się po izbie. W kącie chrapał starszy mężczyzna po niemiecku ubrany… w drugim ksiądz ze spuszczoną głową odsunąwszy się od wszystkich, zadumany siedział… Oprócz karłów i papugi, milczała reszta. Aksamitna zasłona drzwi z tej izby do dalszych gęstemi fałdami oddzielała… Kilka świec w lichtarzach do ściany przybitych ponuro ciemne mury oświecało. Gdy Pełka wszedł, popatrzali nań przytomni tu… ale zmiarkowawszy, iż musiał mieć jakieś prawo wnijść — dali mu pokój. Karły tylko przyszły go obejrzeć do koła… a rozbudzony w kącie siedzący mężczyzna, przetarł oczy i wpatrzywszy się weń, jakby z obowiązku doń przystąpił. Nie rzekł jednak nic, czekając, ażeby go Pełka zagadnął. Popatrzyli na siebie długo… Zrozumiał Medard, że powinien był swą przytomność wytłumaczyć. — Czekam na pana marszałka — rzekł. Mężczyzna ziewnął nic nie odpowiedziawszy i do kąta powrócił. Wszystko też po dawnemu znowu szło… a Pełka miejsca sobie szukał, gdy karły nagle wściekać się poczęły i bić. Przyskoczyła małpa rozwadzać ich, zrobiła się wrzawa straszna… Nim z kąta ów śpiący nadbiegł dla uczynienia porządku, zasłona się podniosła, postać w czerni z białą krezą wyszła z pod niej, dwa policzki dały się słyszeć głośne — i ten co je wymierzył karłom powrócił za zasłonę. Jakkolwiek zdawało się Pełce, iż to był sam król, oczom nie chciał wierzyć… a pytać nie było kogo. Dwaj przechadzający się po izbie śmieli się po cichu, karły płakały, a małpka też łapami sobie mordkę przysłoniwszy głową rzucała, jakby nad ich losem kwilić chciała. Nagle jednemu z nich nieszczęśliwszemu wpadłszy na głowę, czule zajęła się włosami, jak najtroskliwsza matka Włoszka w dzień świąteczny, na progu domu…89 Dopiero gdy się uciszyło nieco, Pełka, który z wielkim zdumieniem przypatrywał się tej scenie, uchem pochwycił z po za grubej zasłony w pobliskich komnatach gwar różnych głosów… których tam było niemało. Zdawało mu się, iż towarzystwo liczne musiało się znajdować na pokojach… Przybycie marszałka opóźniało się — położenie było dosyć przykre. Służby w przedpokojach nigdy Pełkowie nie lubili. Naprzeciw tych drzwi, z których wyszedł ów sprawiedliwość nad karłami domierzający, znajdowały się drugie podobne, zasłoną też zawieszone… Z tych po chwili poczęła wychodzić służba w barwie królewskiej, niosąca na srebrnych półmiskach cukry i owoce, i różne słodycze, drudzy flaszki kryształowe i serwety szyte, tuwalnie90, nalewki i misy… Starszy nad nimi z pałeczką w ręku pochodem tym kierował. Wszystko to przeciągnęło przez antykamerę i znikło za druga zasłona. I znowu cicho było… bo karły i małpa rozszedłszy się w dwa kąty, drzemały po płaczu… Wszedł nareszcie marszałek, zobaczył Pełkę i dał mu znak ręką, aby nań tu czekał. — Nie będziesz waść długo stał, upewniam, królowi powiem zaraz, a choć godzina nie bardzo po temu, wyjdzie do waszmości lub go wezwie do siebie. Trzeba więc było mieć cierpliwość — choć Pełka już sobie mówił, że mu tej próby dosyć. Za marszałkiem zapadła zasłona i długą chwilę przechadzać się znowu musiał Pełka w jedną, gdy dwaj młodzi ichmość chodzili w przeciwną stronę. Wychylił się dopiero z za zasłony marszałek i skinął nań, aby wszedł. Podniósłszy zasłonę i uchyliwszy drzwi, znalazł się Pełka w komnacie obszernej, oświeconej massą światła jarzącego przy ścianach i po stołach. W tej pierwszej nie było króla, dwóch panów rozmawiało cicho w kącie. Z postawy i stroju znać było magnatów; nie obejrzeli się nań nawet. Tuż za pierwszą, była druga obszerniejsza, mocniej jeszcze oświecona izba z sufitem złoconym, ale spełzłym, ze ścianami obleczonymi obiciem ciemnym w kwiaty złociste. Drzwi do niej były otwarte, a przez nie widać było towarzystwo liczne panów i pań, rozmawiające dosyć wesoło… W pośród nich stał mężczyzna w czerni, ubrany z hiszpańska… żółtej twarzy, ciemno zarastający, z wąsikiem cienkim na górnej wardze… Ten spostrzegłszy marszałka, wyszedł zaraz, z dala się z uwagą wpatrując w Pełkę. Był to król… Jedną ręką trzymał się za kutasik od krezy91, drugą w bok. Twarz, którą Pełka widział w powozie tak smutną, była już wyjaśniona, ale na niej nic wyczytać nie mogło oko patrzącego, oprócz wielkiego znudzenia — ani troski panowania, ani nadziei dni lepszych. Apatia dziwna oblewała te rysy woskowe — wystygłe… do ziewania stworzone. W oczach tylko było nieco życia, i warga przypominająca krew rakuską, odstawała z pewną dumą. Stojący po za królem marszałek dał znak Pełce, aby się panu do kolan skłonił, co też rozmyśliwszy się, uczynił pan Medard… — Jak waści mianują? — spytał król zimno. — Medard Pełka… N. Panie… — Pełka! Pełka! stare imię — odparł Jan Kazimierz. — A masz ochotę zostać przy mojej osobie? Medard trochę się potrzebował namyślić. — Jeśli bić się mamy, N. Panie — rzekł — zostanę z chęcią. Coś jakby rumieniec przebiegło po królewskiej twarzy. — I ja tego szczęścia wyglądam — mój chłopcze — odezwał się wzdychając; modlę się o nie do N. Maryi Panny. Daj nam je Boże obu! Medard zmilczał. — Nikogo siłą w służbę do siebie nie zaprzęgam — dodał król — choć mi dziś ludzi braknie, ale ja kwaśnych twarzy nie lubię, ochocze tylko, ochocze… rozumiesz waść? — Rozumiem N. Panie — aleć one na rozkazanie się nie stawią… bo co w twarzy ma być, w sercu wprzódy być musi. — Dobrześ rzekł, bene dixisti, — odparł król i począł nań patrzeć ciekawiej coraz. — Idźcież sobie odpoczniecie. Wyciągnął rękę do pocałowania, była to łaska wielka jak na pierwszy raz, i Pełka ucałował białą, chłodną dłoń królewską, poczem skierował się ku zasłonie. Snadź się Lubomirskiemu żal zrobiło niedoświadczonego na dworze, bo zaraz za nim wyszedł i śpiącego w kącie mężczyznę głośniejszą przemową zbudził. Był to starszy nad dworzany komnaty królewskiej, niejaki Pląskowski, który miał tę jedną wadę, że spad nadto lubił. Zdał mu w kilku słowach Pełkę marszałek i odszedł. Plaskowski ziewając się mu przypatrzył, ujął go za rękę i wyszli razem. — Dam ci izbę i jeść, posłania niekoniecznie u nas pytać. Młody jesteś, prześpisz się byle jak, bo ja ci ani kilimka nie znajdę, a w puchu młodym niezdrowo, — odezwał się idąc krużgankami. — Chcesz być sam czy z drugimi? — Wolę sam — rzekł Pełka. — To sobie sam i ognia zrobisz, bo ogrzanej izby nie mam — odezwał się Pląskowski. — Jeść ci przyszłe. Na tym się skończyła rozmowa, Pląskowski oddal Pełkę słudze, a sługę Pełce, i poszeptawszy mu na ucho, sam do przedpokoju powrócił. Nocleg na królewskim zamku nie był ciekawy… izba prawda bardzo przestronna, wysoka, nawet z trochą sprzętu lada jakiego, ale w niej z murów opuszczonych wiało chłodem, a po stołach pył leżał kilkoletni… Szczęściem Gabryk, który konie postawił bezpiecznie, szukał Pełki i znalazł, a z nim już było jak w domu. Gabryk sobie wszędzie radę dać umiał. Natura to była wieśniacza, człowieka od dzieciństwa nawykłego być w walce z chłodem i głodem. Rozpowiadano u nas o poleskim chłopie, który konia za grzywę wprowadził do lasu, a potem z niego wozem wyjeżdżał. Powieść to doskonale uosabiająca przemyślność ludu na pół dzikiego, ale umiejącego po swojemu na wszystko radzić: z kory chleb upiec, z ziela polewkę zgotować, drzewem żelazo zastąpić. Gabryk miał jeszcze te drogie instynkta dziecka natury, które cywilizacja zaciera i gubi. Niemiec, co się urodził na bruku i nie wyszedł za drugą ulicę, puszczony w las umarłby do dwóch dni z głodu… wieśniak nasz wyszedłby z niego dobrze wykarmiony, choćby grzybami i zwierzyną… Na zamku tym królewskim po trosze było jak w lesie, ale Gabryk czekając na panicza, poczynił pewne geograficzne odkrycia, orientując się w stronę kucheń i innych potrzeb żywotnych. Pozawierał był już nawet naprędce znajomości miłe i pożyteczne, gadał z panną służebną od fraucymeru pozostałego królowej i zarekomendował92 się kuchcie… Więc choć komnata wedle wyrażenia Gabryka wyglądała jak psiarnia — potrafił do komina dostać drewek, postarał się o światło i dopilnował, aby należna wieczerza nie minęła jego pana. Zbywszy tych trosk, poszedł po siano do stajen, bo innego posłania trudno mu było żądać i otrzymać, — rozesłano dwa kilimki, i nocleg był gotowy. Nie zamknąwszy drzwi nawet, obaj się znużeni pospali, ognia nałożywszy na kominie, aby im choć do rana dotrwał. Lepiej tu jeszcze było niżeli w obozie pod daszkiem przy chruścianym płocie. Na zamku też do snu było ciszej, bo wkrótce głosu ludzkiego, ani szmeru najmniejszego nie usłyszeli, cisza była przerażająca, grobowa, niekiedy tylko dzwon miasta zajęczał lub bicie zegara dalekie… Obaj nawykłszy do rannego wstawania, obudzili się ze świtem, w kominie ogień zupełnie nie był przygasły, szarawe światło dnia wpadało przez szyby w ołów oprawne. Gabryk musiał spieszyć do koni, i wymknął się prędko, bo choć je powierzył stajennym dworskim, niebardzo im ufał… Pełka jeszcze spoczywał w sianie, gdy się drzwi otworzyły i człek odziany po podróżnemu stanął w progu. Twarzy nie można było rozpoznać o mroku… Medard zawołał: — Kto tam? — A przecież żywą duszę znalazłem — odparł wchodzący — na całym zamku jakby wymarło, ani się dostukać, ani dopytać… śpią… a dzień się robi… Pełce głos zdawał się znajomy… — Kto waćpan jesteś? — spytał — czego? — A my! — odparł podróżny. — Czego szukacie? — wołał Pełka. — Zmiłowania bożego! — rzekł z westchnieniem przybyły… Głos tak mu kogoś przypominał, iż Medard opończą się osłoniwszy, z posłania się zerwał i podbiegł… Bliżej podchodząc poznał — Bernarda, sługę podczaszynej z Horbowa. — A wy tu co robicie? — krzyknął zdumiony. — Panicz z Gołczwi, jak mi Bóg miły, a wy? — Skądżeś się tu wziął? — Z panią i panienką przybyliśmy! — Wy? tu? po co? — Mieliśmy w domu na Szwedów czekać! — zawoła Bernard. — Pani spieszyć chciała za królową Jmścią, a tuśmy pono już nie zastali jej, dobrze by choć króla złapać… boć się podczaszyna ratować musi… Król Jegomość wielki ma dla niej respekt… nie odmówi wziąć nas do swojego orszaku… Pełka słuchał zdumiony i oniemiały. — Kiedyżeście przybyli? — zapytał. — W nocy! I to jeszcze łaska boża, żeśmy od szwedzkiego tałałajstwa uszli, bo ich po wszystkich gościńcach pełno, a kto się z nimi spotka, życia ani worka nie pewien… Wykradać się musieliśmy lasami i manowcami, ćma ich zewsząd sunie na Kraków. W podczaszynie ducha nie stało z trwogi… — mówił ciągle Bernard. — Dobiliśmy się pół żywi… ledwie izdebkę znaleźć było można jak pudełko małą… Posłano mnie na zamek… Zamilkł. — O tej porze! — zdziwiony rzekł Pełka. — Kiedy naszej pani się co zda… nie pyta pory — dodał Bernard. — Kazałaby o północku stukać, choćby do króla Jmości — jak jej co przyjdzie do głowy… — Ale cóż ty tu o świcie ze śpiącymi poradzisz? — odezwał się Medard ruszając ramionami. — Nie poradziwszy nic powrócę z niczym — cierpliwie dodał Bernard, pani mnie sfuka i kwita. — Alboż na was czekają? nie kładłyż się spać? spytał Pełka. — Gdzież się miały kłaść! — mówił sługa: izdebinę na Żydach zdobyliśmy pięściami taką, że ledwie jest gdzie usiąść… Medard poruszył się z razu, zapomniawszy, że jest niewolnikiem, i chciał się ubrawszy naprędce biec w pomoc pani podczaszynie i podczaszance. Szczęściem, przyszło mu na myśl, iż król kazał pozostać, i że w każdej chwili mógł się spodziewać jakiejś służby, a od rana trzeba było z innymi być na zawołanie… Nie godziło się więc z zamku ruszyć — westchnął biedny. — To dla nas wielka pociecha — odezwał się Bernard — żeś nam się tu pan trafił, jejmość się wami wysługiwać będzie, a mnie, prawdę rzekłszy, trochę kłopotu z głowy spadnie, bo ja jejmościnym fantazjom nie podołam… Schwycił się za głowę biedny i wzdychał znowu. — Ja się wam tu teraz nie na wiele przydam, począł Pełka wracając na siano — jestem przy królu, przynajmniej do czasu, zatem w służbie i nie tak swobodny jak w Gołczwi… Na przypadek jednak, gdyby mnie do miasta posłano, lub gdybym wyrwać się zdołał, gdzie was szukać? jak się dom nazywa? — Otóż to sęk! zawołał po chwili sługa. Tak, z twarzy ja ten dom poznam, ale żeby on się jak nazywał — wątpię. Dom lichy żydowski i w kącie… Co lepszego to pozabierali ci, co tu się przed nami schronili, a nam już zostało czego nikt nie chciał. Dzień wpadał coraz większy oknem, Gabryk powrócił dając znać, że dworzanie na pokoje szli wkrótce, że czas było i Pełce się stawić… Zobaczywszy znajomego z Horbowa, mało nie krzyknął z podziwu, tymczasem Bernard żegnał się już i odchodził, a Pełka wziął się do ubierania… Od Gabryka dowiedział się, że na ranną mszę regularnie król szedł do zamkowego kościoła, i że cały dwór na tej mszy musiał być, bo zaniedbania jej nie podarowano. Jan Kazimierz z dawnego stanu duchownego zachował zawsze wziętą też w spadku po ojcu pobożność wielką a szczerą i głęboką. Nie zawsze ona z życiem i obyczajami bywała w zgodzie, lecz chwalił Boga jak mógł i umiał. Już tedy rozedniało zupełnie i zdawało się na piękną tego dnia zanosić pogodę — gdy Medard przybrany ochędożnie i pięknie, wyszedł na pokoje króla, wczas właśnie, aby się nie opóźnić, i nie wyprzedzić drugich, co by mu też za złe mieć mogli, jako pochlebstwo. W antykamerze i drugiej izbie pełno było dworzan, dworu, sług, panów, przybyłej szlachty, mieszczan z prośbami itp. Kilku duchownych także widać było wmieszanych w ten tłum milczący i smutny. Czekano na króla, który o tej godzinie zwykł był iść na wotywę93 do katedry, u grobu Św. Stanisława odprawiającą się uroczyście, z suplikacjami94, kazaniem i modlitwami. Już tego poranku znowu nadeszłe nowiny o zbliżaniu się Szwedów szeptano sobie do uszu, podając po cichu jedni drugim — a na twarzach malowały się wrażenia ich coraz większym smutkiem. Wtem pośród tłumu dały się słyszeć głosy: Król idzie! Król… Jakoż zasłona się podniosła, dworzan dwóch niosących książki nabożne i poduszkę pod kolana, ukazało się we drzwiach, a za nimi Jan Kazimierz otulony płaszczem popielicami podbitym, bo ranek był chłodny, z kapeluszem na głowie… Nie podniósłszy nawet oczu, przeszedł powoli rozstępującymi się szeregi i skierował ku wyjściu, a za nim co żyło, wedle dostojeństwa i porządku, pociągnęło do kościoła… W kościele już duchowieństwo wedle obyczaju czekało u drzwi ze świeconą wodą… kanonicy przeprowadzili króla Jmości do ławki i klęcznika dla niego przysposobionych, dywanami wysłanych — za którą stanęli honoratiores.95 W tejże chwili wyszła msza święta przed ołtarz, którą celebrował staruszek in odore sanctitatis96 będący, ulubiony królowi, zaproszony od Dominikanów… Zwano go po prostu ojcem Jackiem, i nazwiska jego nawet nie wiedziano — ale człek były świątobliwy, pobożny, i już można było rzec, do świata tego nie należący, a miewał widzenia takie i zachwyty, w których mówił o przyszłości, jak gdyby na nią patrzał. I widywano go przy Ofierze Św., czasem we łzach i zachwycie stojącego jakby bezprzytomny długie chwile… Kazanie, jak zwykie, miał mieć ksiądz kanonik Szymon Starowolski97, wymowy wielkiej i surowości a uczoności człowiek, którego też szacowano dla nauki i prawdomówności, bo nikomu nie skąpił jej, a co mu Bóg podał do serca — nie wahał się głośno rzec… Gdy wszedł na ambonę, oczy wszystkich skierowały się ku niemu… Postawy był poważnej a surowej, w sile wieku, rysów pospolitych, ale dopóty aż w nie wewnętrzny ogień nie wlał jasności, która je zupełnie zmieniała. I stawał się wcale niepododobien do siebie, gdy z kazalnicy grzmiał przeciwko nadużyciom wieku i skażonym obyczajom. Bardzo w porę tego dnia wziął ksiądz Starowolski asumpt98 do nauki swej najwybitniejszej wady narodowej, pychy a buty… którą nieprzyjaciel gnany prawicą bożą upokorzyć miał właśnie. Poczuli się wszyscy do tej winy, gdy rzekł: — „A jeśli kędy pycha bardziej i wyniosłość jako w narodzie naszym, którzy dla wysokiej dumy naszej i najmędrszych siebie być nad wszystkie narody rozumiemy, i najmężniejszych w dziele rycerskim, i dla swej woli zbytniej, którą wolnością zowiemy, zacniejszych nad króle i książęta wszystkiego świata: powiadając to o sobie: że nie masz szlachty pod słońcem nad szlachtę naszą i syny koronne… A zatem według hardości serca naszego i Pismo Święte, które przechodzi wszelaką naukę i rozum ludzki, w tak lekkiej wadze sobie mamy, iż wiadomość i nauczanie jego wszyscy sobie, by też najwięksi nieukowie… przywłaszczać śmiemy… „Dlatego, byśmy — kończąc rzekł — i pojedynkiem do upadku nie szli, i ogółem wszyscy nie zaginęli, wyniosłości wszelkiej i pychy, która się w nas bardzo rozkrzewiła, poprzestańmy… A co nigdy Prudentius99 o hardych animuszach ludzkich powiedział, to zawsze na pamięci miejmy: Desino grande loqui: frangit Deus omne superbum, Magna cadunt, inflata crepant, tumefacta premnatur”.100 Ostatnie te wyrazy:” Przestań wielkimi mówić słowy: łamie Bóg pyszałków, padają wielcy, pęka co nadęte, co się wzdyma spłaszczy… brzmiały jak smutna przyszłości przepowiednia, i z wielu piersi wyrywały się westchnienia. Król głowę spuścił… Gdy Starowolski z kazalnicy szedł i pokląkł z innymi słychać mszy świętej, niejedno oko ciekawie w spokojne jego oblicze patrzało… Skończyła się wreszcie wotywa i suplikacye, i król wstał, aby wynijść, którego znów, po ucałowaniu relikwij podanych, przeprowadzano. Z innymi razem szedł i kanonik Starowolski, którego król w kruchcie skinieniem ku sobie wezwał. — Ojcze mój — rzekł do niego ze skruchą — dobrześ nam dziś kazał… wszyscyśmy grzeszni i chorzy na tę przez szatanów zaszczepioną zarazę… lecz też Bóg nas straszliwie chłoszcze… a upokarza jako mało narodów… — I święta wola jego — odezwał się Starowolski. — Wielki lekarz wszelkiego złego umie gdzie uderzyć, aby uzdrowić. — Módl się za nas mój ojcze, — szepnął król. — Walczcie za nas, N. Panie — dodał śmiało kanonik… Już w progu samym Pełka za innymi idący, zdziwił się niepomało widząc w tej samej prawie chwili, gdy król tę poważną dokończył rozmowę z kanonikiem, — jak mu drogę zastąpiła podczaszyna… wielce strojna i wyświeżona…Znać była ona na mszy i u wyjścia dobrała sobie stanowisko dla pochwycenia wychodzącego. Nie wiedział wcale o tym pan Medard, iż dworskie kroniki szeroko pisały, jak podczaszyna przez czas jakiś miłą była wielce niestałemu królowi, jak nad nim przewodziła i chlubiła się jego łaską. Inna jakaś piękność odebrała jej to serce, zresztą z równą łatwością dające się zdobywać i wybijające z chwilowej niewoli; pamięć jednak czułych owych stosunków pozostała, i król zawsze miłym okiem widział podczaszynę. Nie przeszkadzało to bynajmniej do najlepszych jej stosunków e królową jejmością, która z tych miłostek mężowskich zwykła się była śmiać, spluwać na nie, ramionami ruszać, ale się nawet nie obruszała na nie, znając, jak to wiotkie były sprawy. Pełka, zobaczywszy z dala podczaszynę zabiegającą drogę królowi w chwili, gdy podaną mu właśnie wodą święconą się kropił u wyjścia, wspiął się na palce aż, aby dojrzeć, czy i córkę z sobą przywiodła. Tej wszakże nie było. Im Jadwisia dorastała więcej, tym podczasz3rna mniej lubiła się z nią popisywać. Sarna jeszcze piękna i młoda, nierada była porównaniom, które zawsze na niekorzyść jej wypaść mogły. Była to kobieta lat nie więcej nad trzydzieści kilka, lecz dziwnie świeżo zachowana, tak iż zbyt tylko pełne kształty i bogactwo form, przypominające obrazy Rubensa101, które król bardzo lubił, dozwalały się domyślać przejścia trzeciego krzyża. Maleńka główka z twarzyczką drobną i wdzięczną, ale bez wyrazu, z oczkami żywymi i biegającymi obracała się ciągle na wsze strony niespokojnie; uśmieszek fałszywy, dowcipny wiecznie krążył po małych, ale mocno wypukłych usteczkach. Król lubił też w podczaszynie nade wszystko tę jej wesołość, którą zawsze miała na zawołanie, nawet teraz, gdy i świętość miejsca, i położenia uroczystość, i niebezpieczeństwa groza zdawały się wszelką radość czynić niemożliwą. Dziwny urok kobiety czy dziwniejsza usposobienia królewskiego zmienność?! Po słowach poważnych Starowolskiego, po gorącej przed chwilą modlitwie Jan Kazimierz już się do podczaszynej zbliżył z żartobliwym twarzy wyrazem, któremu ona figlarną minką odpowiedziała. Nie było w tej scenie u drzwi kościelnych nic nadzwyczajnego ani gorszącego, boć każdemu z jego wiernych poddanych płci obojej wolno było wszędzie pokłon oddać majestatowi pańskiemu, a jednak czoła panów senatorów idących za królem na widok ten zachmurzyły się i spojrzeli po sobie pytająco, niedowierzająco, zdumieni. — Oczom mym wierzyć nie chcę! — zawołał król, już za kościół wyszedłszy. — Możeż to być, byś waćpani się tu znajdowała w tej chwili, gdy wszyscy stąd uciekają, a lada godzina nadciągną Szwedzi? — A! Najjaśniejszy Panie — rzekła z niskim ukłonem podczaszyna, zabierając miejsce obok króla, jakby mu do zamku towarzyszyć miała zamiar — tulę się pod opiekuńcze skrzydła W. K. Mości… Uciekłam z domu z mojem jedynem dziecięciem, nie wiedząc gdzie się podziać… Król sposępniał — zwrócił się twarzą ku pięknej pani. — Myślisz Waćpani, — spytał, — że ja lepiej od niej wiem, dokąd iść? — Jestże tak źle z naszą Rzecząpospolitą? A! nie! Najjaśniejszy Panie! mamy siły. — Które Szwedowi służyć poszły — przerwał Jan Kazimierz. — To chwilowy obłęd… — Nie mówmy o tym — nakazująco dodał król — nic nie pomoże stękać. Jakże zdrowie? — Po takiej drodze, Najjaśniejszy Panie, — poczęła podczaszyna… — nocami, manowcami, w strachu… w niewygodach… — A jednak mi acińdźka ślicznie wyglądasz, gdyby róża! — dodał król z galanteryą się w nią wpatrując i uśmiechając — co mu wcale wdzięku nie dodawało… Pomijani czegoś Waćpani doznała i czy się jej na co przyda, żeś się tu dostała… lecz dla mnie przyniosłaś pociechę pożądaną, choć oczom!— rzekł z cicha… Widać, że panowie senatorowie i dwór cały dobrze znać musieli humor i obyczaj królewski, i wiedzieli, iż nierad był, aby się jego rozmowie z blizka przysłuchiwano, odstąpili bowiem nieco i szli w pewnej odległości za nim ku zamkowi. Rozmowa była ożywiona, i kilka razy głośniejszy śmiech wywołał surowe wejrzenia i zmarszczki na czoło panów idących za królem. Widok to był i dla Pełki zdumiewający, jak w ogóle wszystko co od dnia wczorajszego oglądał. Miasto sposobiło się do rozpaczliwej obrony, kraj był najechany, król wieczorem na zamku dosyć się jednak w towarzystwie dam ochoczo zabawiał… Przyszły mu na myśl policzki dane karłom i dzisiejsze nabożeństwo, a skrucha i tuż niewczesne umizgi niemal w samych drzwiach kościelnych. Ciężko mu było zrozumieć króla tego, w takich godzinach próby, zamiast do wojska jeżdżącego do astrologów i pocieszającego się dowcipami niewiast zalotnych. Nawykły z dala, choć nie bałwochwalczo, szanować majestat królewski i wystawiać go sobie otoczoną uroczystością, powagą, namaszczeniem — patrzał rozczarowany i przestraszony niemal na tę wielkość, która mu z bliska tak małą się wydawała… Podczaszyna poszła tak z królem jegomością aż na zamek, i zaproszona snadź, znalazła się razem z kilku innymi paniami, już tu na króla oczekującymi na pokojach. Jan Kazimierz tymczasem posłuchanie dawał przybyłym z różnych stron szlachcie i senatorom… niosącym żale, skargi i doniesienia. Nadbiegł z Warszawy goniec jeden, który przywiózł wiadomości o wywiezionych stamtąd działach i prochach, o powyrywanych na zamku posadzkach, o pozamykanych kościołach, o zniszczeniu i kontrybucyach, jakie Szwedzi nielitościwie wybierali, o znęcaniu się Radziejowskiego nad dawnymi nieprzyjaciółmi swymi, i dumie a odgróżkach, z jakiemi się nosił… Milcząco przyjmował król te żale i wiadomości, coraz gorszą zwiastujące przyszłość. Zdawało się, że go wszyscy opuszczają. — Gustaw poił i karmił szlachtę, obiecywał złote góry… ze strachu i niepewności, za przykładem nieszczęsnym Wielkopolan poddawali mu się z kolei całymi pułki, aby wojny uniknąć… Nie miał król słowa na pociechę utrapionym, lamentującym nad grabieżami, nad spustoszeniem kościołów i miasteczek, rozpędzaniem mnichów… rabunkiem dworów… Posępnie słuchał… wzdychał i powtarzał, jakby machinalnie jedno: „Deus providebit!”102 W istocie, to godło było chwili, w której zdawało się, że chyba jeden Bóg w pomoc przyjść może… Pod koniec tego posłuchania, wystąpiła gromada panów, mieszczan ze Stradomia, Kazimierza, Piasków, Wesołej z lamentem wielkim, z poklękiwaniem i łzami niemal skarżąc się, że im pan Czarniecki wszystkim wynosić się kazał, i że chodziły wieści, jakoby domostwa ich palić miano… Tu łzy, modły, jęki, tak były serce rozdzierające, a rozpacz biednych ludzi tak dotknęła króla, że ręce załamawszy, pobladł i z oczu puściły mu się dwie nadaremne łzy… Nie miał słów na ich pocieszenie. — Wracajcie spokojni, — rzekł do nich, — uczynię co w mocy mej jest, aby ocalić wasze domy… ale czy wy je od nieprzyjaciela uchronić i w nich pozostać będziecie mogli? Rozmówię się z panem oboźnym…103 I co prędzej pożegnawszy ich król, cofnął się do swych komnat, gdzie na niego podczaszyna i wiele innych pań oczekiwały, ale długo musiał milczący się przechadzać, rozkazawszy prosić pana Czarnieckiego, niżeli do siebie przyszedł i znowu uśmiechać się począł. * * * W tym gwarze dworskim ranek przeszedł Pełce, ani się spostrzegł; zajmowało go tu niepomału wszystko co słyszał, widział, i czego się mógł domyślać. Nawet co przez okna w podworcu najrzał, nie było bez znaczenia: tu ogromne wozy kryte ładowano skrzyniami i sepetami pod strażą milicji własnej marszałka Lubomirskiego, a skrzynie i kufry niemałą wagę mieć musiały, bo je nieraz po sześciu silnych drabów dźwigało. Na zamkach ich widać było pieczęcie i opasujące je sznury… pospiech, z jakim to czyniono, nic dobrego też nie wróżył. Na pokojach było i spokojnie, i wesoło, ale w dziedzińcach krzątanina niezmierna, dalej z wysokości pojrzawszy w miasto… mrowiły się ludem ulice i tłumami przedmieścia… Za zasłoną w królewskich komnatach biegały karły i śmiały się kobiety… a w antykamerze coraz ktoś wchodzący przyniósł nowinę, która wszystkim twarze okrywała bladością. Pełka osamotniony był z razu, — reszta pańskiego dworu cale się doń zbliżać nie myślała. Próbował on z kilku rówieśnikami zawiązać jakąś rozmowę i zabrać znajomość, ale mu się ci, co dawniej na dworze byli, stawili chłodno, a że hardy był — nabijać się104 znowu nikomu nie chciał. Dopiero ku południowi dostrzegłszy tak jak on pojedynkiem chodzącego młodego z rycerską miną człowieka, którego inni omijali, zbliżył się ku niemu. Pełka miał zwykle szczęście do ludzi dotąd, i rzadko się kto miłemu, otwartemu wyrazowi twarzy jego umiał oprzeć. Towarzyski był i łatwy do zabierania znajomości: tu mu się tylko nie udawało. Postanowił jednak ostatnią uczynić próbę na osamotnionym jak on i ponuro już poglądającym towarzyszu… i zbliżył się ku niemu. — Niech to waszmości nie obraża, że mu się sam narzucam — rzekł z ukłonem. — Obcy tu jestem, dopiero od wczora, a widzę, że pono i wy niewielu tu znajomych macie. — Nikogo — odparł młody człowiek kręcąc wąsa, z dosyć uprzejmym choć przymuszonym uśmiechem. — I jam tu dopiero drugi dzień, a ho, nie wiem czy wytrwam. — Ja też podobny mam sentyment105 — rzekł Pełka, — a że równość położenia łączy i zbliża, ośmielam się waszmości przedstawić: Medard z Gołczwi Pełka, z Lubelskiego, do usług. — A jam Wacław Róża Rożański — odpowiedział rękę podając młodzieniec, którym się twarz wyjaśniać poczęła. — Swatają mi dwór… — Mnie też, lecz bodaj czy do chorągwi nie wrócę… To życie nie dla mnie, — mówił Pełka, — i nie dla żołnierza, jakim chcę być. — Zupełnie się w tym zgadzamy — począł Rożański — kwaśno mi tu… ciasno i duszno. Mam winny respekt dla króla Jmości, którego łaską, zawsze się moja rodzina zaszczycała, przecie wolałbym go bronić w polu, niż strzec na pokojach… Po tych pierwszych słowach przypadli sobie do serca obaj. Poszli więc razem w kąt, aby sobie swe dzieje opowiadać, a że młodym łatwo się z sobą zrozumieć zawsze, i obaj też potrzebowali zrzucić z serca co im ciężyło, zawiązała się przyjaźń wielka we dwie godziny, tak, że sobie ręce dali nawet służyć razem i być druhami w każdym złym i dobrym razie. Miał to sobie za wyraźną Opatrzność bożą pan Medard, iż na tej pustyni dworskiej żywą duszę wynalazł. Poweseleli obaj… i już sobie cichy kąt obrawszy, nie nudzili się wcale. Wacek Róża, bo go tak pospolicie nazywano, synem był rodziców znacznego mienia i imienia z Krakowskiego… Ojciec i dziad więcej dworsko niż rycersko sługiwali; syn się w ich naturę nie wdał, i na żołnierza czuł stworzonym, a rodzice go chcieli zaprząc mimo woli w złocone chomąto, jak powiada. Nie był Wacek tak piękny jak Pełka, którego uroda oczy ściągała, przecież męsko wyglądał, silnie, i wyrazem twarzy szlachetnym ujmował… Znał on tu wszystkich lepiej niż jego znano, bo się od swoich wiele o dworze nasłuchał i ludzie mu obcy nie byli. Po jednemu więc mianował Pełce dworzan i panów i ktokolwiek wszedł, o każdym coś mając do powiedzenia takiego, po czym zaraz całego człowieka poznać już było łacno. Ostry miał trochę język i nie poszanował nikogo. Śmieli się więc, a czas przechodził… Pełce wiele o to szło, do czego się i przyjacielowi nowemu przyznał, żeby wychodząca podczaszynę mógł spotkać i przywitać. Odebrał od niego zapewnienie, iż innego wejścia nie było tylko to jedno, a więc go okazja minąć nie mogła. Dziwił się, iż mogła córkę z ochmistrzynią zostawiwszy tak długo na zamku gościć — przecież po dobrem czekaniu, ukazała się we drzwiach piękna pani, i Pełka do niej poskoczył zaraz… Niełatwo mu jej było dostąpić, bo ze dworu snadź mnóstwo osób ją znało i były z nią w ścisłych stosunkach, tak ją zaraz w antykamerze obstąpiono. Zobaczyła jednak za innymi Pełkę, do którego miała trochę słabości, i zaśmiała mu się. — A i wyście tu! sąsiedzie! — zawołała — zaprawdę, żem się tego nie spodziewała. — Ani ja, bym się tu miał zostać — ozwał się Pełka… Podeszła podczaszyna ku niemu uprzejmie, od stóp do głowy cały jego ubiór i oręż zdawała się rozpatrywać uśmiechając. — A więc powinszować waszmości — rzekła — bo snadź przy królu zostaniecie. — Nie wiem, — odparł Pełka. — Chcecie, bym królowi jegomości słowo za wami powiedziała? — spytała piękna pani, — tym milej mi będzie za wami przemówić, że i ja pono za dworem pańskim pociągnę, tobym przecie z waćpana miała też czasem dobrego dworzanina… Nęcąca to była pokusa dla Medarda — zczerwienił się cały, pierś mu się podniosła, nie wiedział co odpowiadać z razu, takie mu obrazy przed oczyma się przesunęły — lecz natychmiast też na myśl przyszedł dwór i życie jego, i ochota rycerska sercem poruszyła. Zawahał się, i pokłonił i odpowiedział: — Najpowinniejsze dzięki składam pani, lecz bodaj czy dwór dla mnie, a ja do niego stworzony… wolałbym za nieprzyjacielem harcować, niż od niego uchodzić. Niech pani łaskę swą zachowa mi na późniejsze czasy… Z podziwieniem i niedowierzaniem popatrzała nań piękna pani, zdumiała się tak, iż odpowiedzieć nie potrafiła… — Wola wasza, — odezwała się po chwilce z pewną dumą, bo nie pojmowała, aby prośba jej odrzucona być mogła — co komu do smaku… Medard zmilczał,.. Jemu samemu kosztowało wyrzeczenie się miłej nadziei towarzyszenia pięknej Jadwisi, lecz dla niej poświęcić sławę i zawód rycerski? Tego by ona pewnie nawet nie wymagała od niego… Podczaszyna ruszyła się ku drzwiom, przeprowadzona w wielkiej komitywie106, do której i Pełka należał… Prawie w tej samej chwili, gdy jej drzwi otwierano, z drugiej strony ich ukazała się postać, na którą zwróciły się oczy wszystkich, a szczególniej Medarda. Wśród tego dworu pełnego elegancji, powagi, wypieszczonych pańskich twarzy, białych rąk, szykownych postaci, uczonych chodów, nadchodzący wydawał się jakby zjawiskiem z innego świata. Nie wiedząc kto był, domyślał się Pełka, iż niemałej wagi osobą być musiał, bo mu się wszystko ustępowało, i choć nie wszyscy patrzyli nań życzliwie, każdy nań spoglądał z pewną czcią i niemal obawą. Coś było w nim, co go tu od wszystkich odznaczało… żołnierska postawa, rubaszny ruch, energiczny wyraz, niehamowany niczym śmiały wzrok… Na twarzy, której głęboką w policzku bliznę, bardzo znaczną, źle zarost brody okrywał, malowało się nieustraszone, ufne w sobie męstwo, w oczach było życie niespokojne i bystre pojęcie, w ustach nieco dumy i szyderstwa… Nie była to pycha wielkiego pana, lecz jakby uczucie własnej potęgi. Krzepki, zbudowany szeroko, z nogami od kulbaki nieco powyginanymi, ruszał się trochę niezręcznie, jakby mu bez konia źle po ziemi chodzić było… Szeroką dłoń jedną taniał na szabli krótko wiszącej na rapciach i cale niepozornej, drugą ku kołpakowi niósł, by go zdjąć. Strój jego był bardzo prosty, i wcale ani bogactwa, ani dostojeństwa nie oznajmował. Miał na sobie żupan zapięty wielkimi guzami srebrnymi, podpasany skórzanym pasem nasadzanym takiemiż guzy, i czarny kontusz na wierzch narzucony. U kołpaka proste piórko czaple dobrze już widać niepogody zażyło… i nie świeżo wyglądało… Czarne długie buty, pomięte i wytarte, okrywały nogi do kolan… Szabla krzywa ze srebrnymi skuwkami w jaszczur107 oprawna, rękojeść miała prostą z łańcuszkiem, a złocenie się z niej znać długim używaniem wytarło. Ta nie pańska wcale postać, szła wszakże na pokoje królewskie z taką śmiałością i pewnością siebie, jakby tu rozkazywać miała. Było coś w niej dziwnego, niezwyczajnego, prawie groźnego. Panowie senatorowie stojący na drodze, powitali uprzejmym ukłonem wchodzącego, na który odpowiedział też grzecznie się akomodując, lecz widać było, że wielkiej komitywy między sobą nie mieli… Żołnierz ten, który co najwięcej na rotmistrza108 od kwarcianych wyglądał, tak się wydał jakoś Pełce dziwnym, iż trąciwszy Rożańskiego co najpilniej go pytać zaczął, kto by to być mógł… — Na Boga, a toć Trzepaczka! Czarniecki! a waćpan nie znasz tego człowieka, który tu jeden jest, co kraj zbawić może… Domawiał tych słów, gdy się zasłony drzwi podniosły, i naprzeciw panu Czarnieckiemu wychodzący pokazał się król sam, który doń bardzo łaskawie rękę wyciągnął. Do kolan mu się schylił stary żołnierz i weszli razem na pokoje, a podwoje się za nimi zamknęły. Gdy znikł z oczu, poczęły się szepty szyderskie i różne pogadanki, po których łatwo poznać było, że choć go tu potrzebowano, nie lubiono może właśnie dla tego, iż bez imienia i bez rodu, prosty szlachetka, który urósł jak sam mówił, ani z soli, ani z roli, ale z tego co boli, jedyny był co nadziei nie stracił, jedyny co na Szwedów się targnąć śmiał i umiał ich pobić. Dla tego choć się miotał zwycięsko wszędzie gdzie największe było niebezpieczeństwo, choć go używano i potrzebowano, choć się nim posługiwano, mijały go krzesła i buławy109, które dziedzictwem szły z białych rąk na białe ręce. Czarniecki je miał opalone i zapracowane, a choć szlachcic jak i drudzy, po ojcach nie wziął nic nad małą substancje110 i nieskażone imię a męstwo niezmożone. W rodzie jego nie było buław i krzeseł, ani senatorskich dostojeństw… obcy też był obyczajem, mową, nawet twarzą i całą postawą temu światu, w którego rękach uprzywilejowanych spoczywały losy Rzeczypospolitej. Dlaczego się Pełce ten człowiek podobał tak, że z pierwszego wejrzenia doń przystał i powiedział sobie w duchu: — Z nim służyć a pod nim, szczęściem by było, — tego on sobie sam wytłumaczyć nie umiał. — A co waćpan o nim trzymasz? — zapytał Rożańskiego. — Myślę, że i w tym się zgodzimy, jakeśmy w innych rzeczach się zrozumieli — rzekł Wacek. — Nie ma u nas wodza, tylko on jeden; jeśli on nie ocali, to nikt. Statystą nie jest, politykiem może też niewielkim — lecz żołnierzem jakich mało. Gdy drudzy się namyślają, on idzie i rąbie… Inni za sobą obozy wiodą, i fury, i sprzęty, ten na wojłoku się wysypia z kulbaka pod głową, chleb żołnierski je… i pieszczonego życia nie kosztował. — Znać to po nim — odparł Pełka; — ledwiem go zobaczył, poczułem kim jest… Rozmawiali tak długo, spoglądając ku drzwiom, azali prędko wynijdzie, gdy po półgodzinnem oczekiwaniu, podniosła się zasłona i wyszedł przodem król a za nim pan Czarniecki… Zatoczył wzrokiem Jan Kazimierz po izbie, jak gdyby kogo szukał, najrzał Pełkę i skinął. Dziwnie mu się poszczęściło… — Jedziesz waćpan za panem oboźnym — odezwał się król do niego — abyś mi papiery przywiózł… na które czekam… bo mi pilne… Czarniecki skłonił się do ręki królewskiej i posunął ku drzwiom… Pełka skinieniem głowy pożegnał Rożańskiego i za Czarnieckim pospieszył. Gabryk miał to polecenie od rana, aby i on sam na wszelki wypadek i koń osiodłany był w pogotowiu… Za drzwi wyszedłszy, obejrzał się pan oboźny na dodanego mu dworzanina i zmierzył go okiem, które się zaśmiało… — Jak się waść zowiesz?… — Pełka, panie hetmanie! — odparł chłopak zarumieniony. — Cóżeś mnie Waszmość uczynił hetmanem? — śmiejąc się rzekł oboźny — wiesz, że nim nie jestem. — Aleś nim być powinien! — żywo odpowiedział Pełka. Czarniecki uderzył go po ramieniu. — A waść w pierwszym polu, nieprawda? Z jakiej chorągwi? — Myszkowskiego. Skrzywił się nieco pan oboźny… Wśród tej rozmowy na dole Pełka najrzał swojego Gabryka i skinął. Kopnął się chłopak po sułtana, któremu tylko munsztuk trzeba było narzucić i popręgi poprzyciągć… Nim powoli po krużgankach i schodach zeszli na dół, i nim pan Czarniecki swojego bułanego dosiadł, którego mu trzymali ludzie… Gabryk sułtana przyprowadził… Koń się podobał oboźnemu. — I żołnierz i rumak — odezwał się — do pary; winszuję waszmości konia, bo na wojnie od niego życie zawisło… Jechał tedy Pełka za nim w miasto, gdzie Czarniecki kwaterą stał w klasztorze. W mieście znać było większe jeszcze zamieszanie niż dnia poprzedzającego. Wydane były rozkazy do wszystkich mieszkających na przedmieściach, aby się z domostw wynosili, więc co żyło cisnęło się z mieniem całym w mury, i widok był jakby wielkiej ucieczki całego narodu, bo wozami, i na plecach, i w rękach wynoszono co kto miał, i kobiety szły płacząc z dziećmi na rękach, i starzy, których wnuki prowadziły… opierający się o mury… i wśród placów zalegały kupy sprzętów, których nie było gdzie podziać. Czarniecki przejeżdżał przez te tłumy milczący, choć znać było, że mu się serce ściskało — ale tu litość była występkiem. Stolicę ratować należało i ciągnącym Szwedom odebrać dachy, pod które się schronić mogli. Kraków ocalony wracał Rzeczypospolitej ducha i siłę. Tak ledwie się dobić mogli do bramy klasztornej, a gdy wjechali w dziedziniec, wolniej pan oboźny odetchnął, bo mu widok tego ludu łzy wycisnął. — Salus Reipublicae suprema lex!111 rzekł jakby sam do siebie. Weszli na schody… Me znać tu było mieszkania człowieka, co z hetmanami stał na równi władzą, a od hetmanów wyżej znaczeniem. Para izb składała mieszkanie całe. W jednej z nich pisarze nad stołem uwijali się z robotą, w drugiej było twarde łóżko Czarnieckiego, który od niewygód odwykać nie chciał… Pełka zatrzymał się wśród kancelarii, gdzie rozkazy ekspediowano — lecz nie zatrzymywano go tu długo, bo wszystko musiało piorunem iść u wodza, który sam jak piorun padał na nieprzyjaciela i jak piorun się z szykami swymi, zapory nie znając, obracał. Ledwie się Medard rozpatrywać począł, już mu listy do rąk wetknięto. — A wolno mi słowo rzec? — spytał Pełka. — Dla czegóż nie? mów waćpan co masz na sercu… — Chciałbym pod waszymi służyć rozkazami — kłaniając się — przemówił Pełka. Uśmiechnął się oboźny. — A ja bym pragnął mieć jak najwięcej takich żołnierzy jak waćpan — rzekł Czarniecki — ale się waćpan uwolnij od króla, a potem… nie frasuj, miejsce sawsze się znajdzie u mnie. Z tą dobrą odprawiony nadzieją wyrwał się z klasztoru Pełka, i miał biedz prosto do zamku, pomnąc na to, iż król tam nań oczekiwał — gdy słabość ludzka zachwiała nim… Jadwisia z podczaszyną były w mieście… zobaczyć ją choćby tylko przez okno… powiedzieć dwa słowa! Na tę myśl zawrzał Medard. Gdzież jej szukać? Bernard mu nic więcej nie umiał powiedzieć nad to, że gdzieś w małej uliczce mieszkały… Spóźnić się czas tracąc na szukaniu — nie żołnierska była rzecz… a król też porywczym był Często i niecierpliwym… Pełka w układy wchodząc z sumieniem, tyle na nim wymóc potrafił, że mu dozwoliło jak najciaśniejszemi uliczkami powracać na zamek… Rachował na to szczęście, które czasem zakochanym, służy… Schylony na szyi sułtana, poglądał we wszystkie okna… Pełno w nich było żydostwa i różnego narodu około handlu snującego się i usiłującego wyszukać przytułek. Pełno żołnierstwa, pełno mieszczan krzykliwych… ale nigdzie ani podczaszynej, ani promiennej twarzyczki Jadwisi. Jechał tak wielce smutny, że mu los nie poszczęścił, a już, już coraz zamku był bliżej, gdy najrzał dworek dosyć lichy na uboczu, a przed nim stojącą kolasę i dworzan kilku — i rozmawiającego z nimi Bernarda. Serce mu uderzyło mocniej, konia spiął i w dwóch skokach był u ganku. Dworek szczupły, biedny, w którym by w innej porze podczaszyna ludzi swych pomieścić nie chciała, mógłże mieścić skarb jego najdroższy? — Panie Bernardzie — zawołał — cóż to? przenieśliście się tu z waszej gospody od żydów?.. — A tak… musieliśmy! najęto nam tę dominę całą, i to ledwie z wielką biedą, że się aż magistrat w to wdał, za wolą króla Jmości… Pełno wszędzie… dobrze, że i ten dach mamy… — I macie gości? — spytał Pełka ciekawy. Bernard ruszył ramionami nieznacznie i uśmiechnął się — dając mu do zrozumienia, że nie bardzo mówić mógł… — Pan wojewoda sieradzki — rzekł poważnie. Pełka walczył z sobą, czy wstąpić miał czy nie… czy mu się godziło z konia zsiąść i wnijść pozdrowić podczaszynę. Mała okoliczność zawyrokowała o jego postanowieniu: jeden z czeladzi horbowskiej, nawykły nieraz sułtana trzymać, gdy Medard do jego pani przyjeżdżał i zawsze orta112 za to dostawać, nadbiegł z za węgła i pochwycił nie— proszony sułtana za uzdeczkę. Pełka wziął to za wyrok przeznaczenia i zsiadł… Szybkim krokiem wszedł do małej izdebki, jako tako przybranej w tureckie kobierce i makaty… Na jednej ławie pokrytej siedziała piękna podczaszyna z córką, naprzeciw nich mężczyzna dobrze niemłody, ale wymuskany i wystrojony jak na wesele. Znać w nim było, że niegdyś pięknym być musiał, a teraz jeszcze chciał się takim wydawać. Począwszy od wysmarowanych wąsików, które mu do góry sterczały, od wygolonej świeżo twarzy, rumianej jeszcze, ale obwisłej, aż do kurdybanowych113 bucików na wysokich obcasach i kontusza obszytego obficie złotymi sznurkami, do szabelki kameryzowanych114 i perfumowanych rękawiczek, które trzymał w ręku — wszystko zdradzało podstarzałego zalotnika, który się chciał podobać… Szpakowaciejący włos jakiś, aptekarskie smarowidło w ciemno — kasztanowaty zmieniło. Wyraz tej twarzy uśmiechającej się pańsko, niewiele mówiącej, nie był przykry, lecz mdły i niewieści. Siedział na brzeżku ławy tak nogi i ręce trzymając pamiętnie, ażeby bucik, szabelka i sygnety na palcach, i guzy kosztowne na okaz wychodziły. Z obliczem też to samo robił, usiłując mu nadać jak największy wdzięk i jak najmilszą a raczej przymilającą się fizjonomię. Pełka stanąwszy w progu, wlepił oczy w Jadwisię, która go spostrzegła pierwsza, mocno się zarumieniła… Odwrócił oczy wojewoda, a nareszcie i podczaszyna, która nie podnosząc się nawet, ręką skinęła Pełce na powitanie… — Chciałem choć na chwilę mieć szczęście powitać panią i zobaczyć… jak panie się tu pomieścić potrafiły. — Panie wojewodo — odezwała się nie odpowiadając podczaszyna — przedstawiam panu sąsiada naszego pana Pełkę… Wojewoda głową skinął tylko. Jadwisia spuszczone miała oczy. Pani domu mówiła dalej: — Widzisz Waćpan, żeśmy się bardzo licho pomieścić ledwie zdołały… nie do wytrzymania… okropnie. Nigdzie kąta znaleźć nie można… Wstyd mi tu pana wojewodę przyjmować. — Pani — przerwał Przerębski — gdziebymkolwiek miał szczęście ja znaleźć, wszędzie mi się każda chata wyda pałacem. Zdziwiony Pełka spostrzegł, że po tych wyrazach zamiast na podczaszynę, spojrzał stary na Jadwisię z takim wyrazem uwielbienia, iż się Medardowi na śmiech prawie zebrało. Co to miało znaczyć, niedobrze rozumiał, widział tylko, iż przybył nie w porę, bo dwóch słów do miłego dziewczęcia rzec nie było podobna — a czekać, ażby mu wojewoda ustąpił i odjechał, nie było sposobu… Podczaszyna też tak była zajęta wojewodą, iż od niego prawie oczu nie odwracała. — Wracasz waćpan pewnie na zamek? — zapytała gospodyni Medarda. — Tak jest, muszę natychmiast — rzekł — i czekam tylko, czy mi pani czego nie rozkaże… Popatrzyła nań trochę łaskawiej. — Cóż Król Jegomość porabia? — spytała… — Nie bardzo wiem — odezwał się Pełka — to tylko, że radzi niemal cały dzień, i że na doradcach mu nie zbywa… Wojewoda spojrzał na Pełkę, rozpatrując go od stóp do głowy… — Późne rady — rzekł z przekąsem pewnym — choćby były najlepsze, nie na wiele się przydadzą. Stał jeszcze Pełka, chcąc wejrzenie wyżebrać u Jadwisi — przelotnie błysnęła mu oczkiem figlarnym dziewczyna, dając do zrozumienia, że się zdradzać nie powinni. Pełka skłonił się i ruszył, ale mu w sercu było jakoś tęskno i smutno. Bernard stał ciągle w ganku. Gdy przyszło siadać na konia — podstąpił ku niemu i wsparłszy rękę na siodle, począł z nim iść przeprowadzając zwolna ku zamkowi. — Cóż ten wojewoda u was robi — spytał Medard. — Albo to my słudzy odgadnąć możemy panów! — śmiejąc się począł Bernard — to jakiś stary znajomy naszej pani, nie powiem, że amant, bo tego nie wiem, ale się boję, by co gorszego nie było na myśli. — Cóż? co? — począł nalegać Pełka… — A! łaskawy panie — rzekł wzdychając Bernard. — Bóg widzi, że ja tę moją panią ze wszystkim jak jest, kocham i szanuję… ale więcej jeszcze dziecko nasze… Jejmość pono rada by się jej z domu zbyć, aby przy niej się źle nie wydawała… a oto gotowy konkurent. Pełka wykrzyknął ze zgrozy: — Co pleciesz! człowiek ten mógłby być jej ojcem… Bernard parsknął pół śmiechem, pół oburzeniem. — A co to ma do tego! — odparł — ale bogaty pan, okrutnie bogaty… garściami diamenty po kieszeniach nosi… beczkami u niego złoto stoi… to grunt. — Ale to nie może być! to nigdy być nie może! — począł Pełka — to ci się śni mości Bernardzie. — I bodaj się śniło — zamknął sługa — ale ja mam i oczy dobre, i uszy niezłe i węch niezgorszy — no — i stary jestem wyga… — Jadwisia nigdy się na to nie zgodzi. — A! to dziecko! dziecko! — mówił Bernard… — matka kobieta wytrawna… — Śliczna pora do godów115… — ciągle gniewnie mówił Pełka — a toby było o —pomstę do Boga wołającą zbrodnią… Śni się wam panie Bernardzie… — No — to dobranoc — szydersko odparł sługa odstępując od konia i kłaniając się czapką Medardowi. — Może być, żem się na szczęście omylił tym razem, zostawcież to przy sobie… Dużo czasu straciwszy, wzburzony i zgryziony Pełka poparł sułtana i pobiegł już co najprędzej na Wawel… Na konia Gabryk czekał, pospieszył więc z papierami do króla… Powiedziano mu, że był w kancelarii, i że tam mu iść kazano… Trzecie drzwi od krużganków wiodły do izby, w której była przyboczna kancelaria króla… Obszerny dosyć gmach zajmowała, przytykający do pokojów; a gdy nie było się z kim zabawić, czym rozerwać, i póki nie nadeszła godzina modlitwy, ściśle bardzo przez Jana Kazimierza strzeżona, najwięcej tu czasu spędzał pomiędzy pisarzami. Zbyt wielką wiarę pokładał pono w dyplomatycznych zabiegach swych, i dla nich często o ważniejszych zapominał sprawach. Cisza panowała w komnacie, wśród której kilka stołów było, a przy każdym po dwóch i trzech młodych skrybentów116, którymi podstarzały mężczyzna w sukni duchownej dowodził. W tej chwili czytano Królowi Jegomości list z jego rozkazu napisany do cesarza117, a drugi już z papierem czekał, mając mu inny do króla hiszpańskiego118 wystosowany przeczytać. Na innych stołach gotowały się niemniej ważne i niemniej bezskuteczne odezwy do króla francuskiego119, do Ojca Św. papieża120, a nawet do tureckiego sułtana121… Spostrzegłszy król przybyłego Pełkę u progu, ręką mu dał znak, aby nie przerywając, czekał. Stanął więc posłuszny, i mimo woli wsłuchiwać się musiał w starannie ułożone listy owe z kondolencjami122 i prośbami o posiłki. Król tak niemi był zajęty mocno, iż o papierach od pana Czarnieckiego zdawał się całkiem zapominać. Pełce serdecznie się chciało być wolnym, ale posłuszeństwo, mówiono, lepsze nawet niż nabożeństwo. Musiało to długo trwać, gdy pan Czarniecki, który był na miasto powrócił i papiery wyprawił — snadź nowych gońców i języka dostawszy, zjawił się znowu na zamku. Odesłano go do kancelarii królewskiej, a Pełka jeszcze u progu wyczekujący z owym papierem, który już może potrzebny nie był — dostał przybycia Czarnieckiego. Król, który się musiał domyślać, z czym przychodził i czego po nim miał żądać, chmurno go przyjął i niechętnie. Z razu, jakby, mówić natychmiast chciał, lecz rozmyśliwszy się listu wprzód czytanie kończyć kazał… Oboźny stał zakasując wargi… Dokończono czytania, odstąpił pisarek, zbliżył się pan oboźny. — Widzisz Waszmość, odezwał się król — że ja też bez wytchnienia pracuję — poruszam Europę całą na ratunek kraju… Dziwnym wyrazem oblekła się twarz żołnierza, słuchając tęskliwego głosu królewskiego. Zdawało się, że walczył z sobą, czy miał powiedzieć to co myślał lub zmilczeć… Nie, przemógł się w końcu i schylił do kolan, odzywając półgłosem: — Najjaśniejszy Panie, jam nie statysta, żołnierz jestem to tylko rozumiem co szablą zrobić można.. Wasza to rzecz i konsyliarzów123 Rzeczypospolitej papierem i słowy zastawiać się, moja — z orężem… Lecz jakem ci mówił, N. Panie, jako inni ze mną powtarzali i błagali — zostaw nam obronę stolicy… a sam uchodź… jedź… odetchniemy lżej. Ciężej nam będzie bronić dwojga i dwoje postradać… stolicę i króla… Obronę miasta włóż N. Panie na barki nasze — prosimy cię — jedź! uchodź!.. — Nie mogę, odparł król z wielką powagą i majestatem. I w tej chwili urósł gdy to mówił — oczy mu zajaśniały, stał się cale innym i do siebie niepodobnym… Pełka, który go już tylekroć widział coraz odmiennym, takim go jeszcze nie znał… Powagą wielką okryło się lice… — Królem jestem rycerskiego kraju i żołnierzem, i urodzonym wodzem… nie chcę i nie mogę z placu uchodzić. Ani tego po mnie żądajcie, ani mnie o to molestujcie — próżne będą prośby — tum jest, tu mnie obowiązek przykuwa, tu zostanę. — Najjaśniejszy Panie — rzekł Czarniecki — nie Kraków ocalić, ale Rzeczpospolitą, której jesteś wyobrazicielem żywym… głową i panem — masz święty obowiązek w sobie ratujesz kraj… Prosimy cię. Król się ofuknął silnie… — Nie mogę, rzekł, i nie ruszę się stąd… Oboźny chciał mówić — zamyślił się. — Nie z siebie to biorę z czym przyszedłem, — dodał — wszyscy cię o to modlą. Ma — ci być obrona skuteczną, swobodną być musi; gdy się co chwila o was N. Panie trwożyć będziemy, ani stolicy, ani ciebie nie obronimy… — Nigdy to nie może być — oparł się ożywiając coraz król — wybijcie to sobie i drugim z głowy. Nie uczynię tego ani na prośby wasze, ani na niczyje… Chcecie mnie sromota okryć? ja tego nie zniosę. Zginąć potrafię…. Gdy to mówił, postać jego i głos wrażały poważanie, w tej chwili królem i wodzem czuł się istotnie, choć nim był nie zawsze… Czarniecki uczuł, że go sam nie zwycięży. Skłonił głowę, i nie mówiąc słowa, zabierał się odchodzić… Widząc go smutnym, król rękę wyciągnął i dodał głosem miekszym: — Za złe mi tego nie miejcie — rzekł — królemeście mnie uczynili, lecz człowiekiem być nie przestałem… Nie mówiąc słowa więcej, oboźny wyszedł… Jeszcze pełen wzruszenia tego król pociągnął za nim oczyma ku drzwiom, i dostrzegłszy dopiero stojącego Pełkę, który rozmowy był mimowolnym świadkiem, niecierpliwie ku niemu po papiery rękę wyciągnął, wskazując mu w milczeniu, ażeby odszedł. Z wrażeniem w duszy, jakiego jeszcze nie doznał, przestąpił próg Pełka, nie mogąc zrozumieć człowieka, którego coraz odmiennym widział, nie wiedząc już jakim on był w istocie… W krużgankach spotkali się z Kóżańskim, który tęskniąc do towarzysza, czekał nań i wypatrywał, azali go nie spotka… — Co wam bracie? spytał widząc zmianę na twarzy… — Nie pytajcie mnie lepiej, bobym wam odpowiedzieć nie umiał. Dość będzie na tym, gdy powiem, żem głowę postradał, tyle mnie dziś rzeczy dziwnych spotkało… Poszli tedy gwarząc razem… słuchać znowu nieznośnego szmeru antykamery, w której musieli razem z innymi siedzieć po służbie. Tu poruszenie jakieś było wielkie, szeptanie i chodzenie, i przybory124 niezrozumiałe… Wchodzili i wychodzili panowie senatorowie, naradzając się pomiędzy sobą. Zwołana była rada wielka, która się na pokojach odbywać miała… lecz król jeszcze się w kancelarii z pisarzami zabawiał… Na straży u drzwi postawiono czasu konsylium Pełkę i Różańskiego, zapewne dla wyuczenia ich przyszłych obowiązków… W sali pierwszej przytomni już byli: arcybiskup prymas Jędrzej Leszczyński, Tarnowski biskup lwowski, Gębicki krakowski i drugi tegoż imienia brat jego biskup Jucki, Czartoryski kujawski, wielu innych z duchowieństwa przedniejszych i kilkudziesięciu senatorów świeckich… Pierwszy to raz młodemu szlachcicowi zdarzyło się oglądać taki poczet poważny pierwszych mężów Rzeczypospolitej — sędziwe twarze, poorane czoła, srebrne brody i dzielne dłonie… które od oręża do lasek125 i buław się dorobiły… Nim król wszedł, z żywych rozpraw już było można wnosić, że rada martwą nie bedzie… Marszałek posłał do króla z oznajmieniem, iż senatorowie nań czekają… Kazimierz długo ociągać się zdawał… Ukazał się na ostatek wychodząc ze swych izb z twarzą jeszcze taką samą, jaką przy Czarnieckim miał, majestatu pełną a smutku… Przywitawszy panów senatorów głosem wzruszonym, odezwał się Kazimierz: — Panowie rado państwa i moja… są ludzie nielitośni, coby się mnie stąd pozbyć chcieli, krzywdę mi czyniąc… do was się odwołuję… Miejsce moje tu… Chcę się bronić w Krakowie i oświadczam, że tu pozostanę… Chwilkę milczenie potrwało, podniósł głos arcybiskup gnieźnieński. Był on pierwszym tłumaczem myśli wszystkich i jednozgodnego zdania, i prośby, ażeby król z Krakowa uchodził. Toż samo powtórzył biskup kujawski, a za nimi zabierający głosy inni senatorowie… Wszyscy mówili to, co już wprzódy wypowiedział Czarniecki… dowodząc, że królestwu uczyni krzywdę król, nie ratując siebie, a obronę stolicy utrudni. Nie dał się tym poruszyć król. — W tym miejscu, rzekł, ukoronowany zostałem, tu niech zginę! — Lecz nie ginąć ci królu, ale dla nas ocalać potrzeba — przerwał Gębicki. Na twarzy królewskiej wzrastało uczucie ożywiające je zapałem… — Tu miejsce moje! powtórzył… ani mnie siła żadna z niego wyprzeć nie może… Na te słowa, jakby za danym znakiem, ruszyli wszyscy z siedzeń swych i gromadnie przypadli do krzesła, na którym król siedział… Powstał widząc ich zbliżających się, jakby jeszcze chciał się opierać… Wtem błagalne głosy, prośby i zaklęcia… wzniosły się do koła. Niektórzy schylili kolana i głowy, całowano go po rękach. Król płakać począł zmiękczony… Tak skończyła się ta scena… chociaż jawnym nie było dla nikogo, czy król przyzwolił i w jaki sposób… Domyślać się tylko godziło, iż złamany naleganiami przyrzekł im, że Kraków opuści. Zawczasu tego dnia rozeszli się wszyscy, nie przybyły kobiety, nie słychać było gwarów rozmów i późnym tylko wieczorem wpuszczono jeszcze astrologa, z którym król miał długą rozmowę. * * * Z rana tłok na posłuchaniu większy był niż dni innych. Król wyszedł złamany, i milczący — litość obudzał we wszystkich… na pytania odpowiadał półsłowy, przyzwalał na wszystko… pocieszał — ale widać było z niego, iż sam on najwięcej potrzebował pociechy… Obiad jadł wcześniej i tuż rozeszła się wieść, że król na Bielany miał jechać, jakoby dla nabożeństwa, dla obejrzenia eremu126 i kościoła… Konie stały już przygotowane… Wszyscy niemal świeccy senatorowie towarzyszyli królowi, dworu cześć znaczna i z młodzieży rycerskiej poczet liczny już dla powagi, już dla bezpieczeństwa osoby pańskiej. Rożański i Pełka przyłączyli się dobrowolnie do orszaku, nikt im tego nie bronił. Gdy się z zamku ruszono, dziwny widok uderzył ich u wjazdu na przedmieścia. Tu już, jakby nie przed wojną, ale po niej stało wszystko pustkami, z domostw nawet okna i błony127 powyjmowano, Kamienice większe otworem stały jakby zrabowane, bez drzwi — od nikogo nie strzeżone… We wnętrzach ściany nagie świeciły… Gdzie niegdzie spóźniona ludzi kupka wywlekała z ubogich domostw reszty sprzętów, z płaczem je wywożąc ku murom. Porozrywane płoty, poryte ogrody, zburzenie ogólne smutkiem i litością napełniało. Ludzie, których spotykali, szli pogrążeni w sobie nie widząc nic, przeklinali na głos i płakali. Gdy się tak orszak królewski posuwał już na koniec przedmieść, gdzie się ten widok miał skończyć — na progu jednego domostwa postrzeżono z dala człowieka z brodą siwą, trzymającego kij w ręku i opartego na nim głową. Siedział tak jakby martwy… z odkrytą łysiną, z rozwartą piersią nieosłonioną, z różańcem grubym na szyi… i zdawał się żebrakiem. Król przejeżdżając mimo — zatrzymał się przy nim nieco i przez dworzanina jałmużnę mu posłał. Na głos zbliżającego się, starzec podniósł powoli głowę, popatrzał do koła spokojnie, oczy wlepił w króla, i podaną mu odtrącając jałmużnę, wstał nagle prostując się. Olbrzymiej był postawy… lecz zdawał się złamany wiekiem i jakby obłąkany uśmiech mu usta wykrzywiał. Stanął zwolna przed koniem królewskim i przyłożył dłoń do czoła wpatrując się w króla, potem głową potrząsać zaczął. Bóg zapłać za jałmużnę, Najjaśniejszy Panie, odezwał się głosem wielkim — Bóg zapłać… wy jej więcej ode mnie potrzebujecie… ja bym ją wam dać powinien… boś ty biedniejszy niż ja… Najjaśniejszy Panie… Na to zaszła krew jagiellońska z cesarską krwią złączona… na wygnanie… na jałmużnę — na łzy i na żal! Bóg tak zrządził. Za dziadów waszych była to stolica gniazdo — dodał Kraków wskazując — dziś śmiecisko — jutro zgliszcze… później… może pustynia… I grobu ci ona nie da obok ojców… biedny królu! — Z Bogiem! z Bogiem! rzekł śmiejąc się. I w chwili, gdy go służba zaczynała otaczać, aby z przed królewskiego konia wziąć, bo drogę był zatamował, a drudzy wołali: „Niespełna rozumu! szalony jest!” odwrócił się z pokłonem odchodząc, a do tych co szalonym go nazwali, rzekł: Wszyscyśmy dziś niespełna rozumu, bo go na ratunek nie ma nikt, a na zgubę siła go było! Ustąpił wreszcie wracając do swojego progu i padł znowu w to samo miejsce, z którego był wstał, podpierając się na kiju a nie patrząc więcej na orszak, który przejeżdżał… I siedział tak nieruchomy, że go jadący widzieli długo, gdyby posąg z kamienia, w czarnych drzwiach pustej chaty. Król i dwór i nikt słowa rzec nie śmiał… wszystkich objął jakiś ponury, dziwny smutek i przeczucie złowrogie… W pół drogi do Bielan przyśpieszono jazdę… Mrok już padał, gdy u wrót orszak wśród lasu stanął, a księża ze śpiewem wyszli naprzeciw króla, niosąc krzyż i święconą wodę. Chociaż noc już była zapadła — jakby w oczekiwaniu czegoś, nikt na Bielanach do snu się nie zbierał, cały dwór był na nogach… sam król po długiej modlitwie w kościele, z salki, którą zajmował na górze w budynku dla gości wystawionym, wychodził ustawicznie na galerie otwartą i w stronę ku Krakowowi poglądał ręce łamiąc. Smutniejszym go uważano niż kiedykolwiek, a otaczający, przeciw zwyczajowi, ani doń mówić, ani go rozrywać nie śmieli. Wieczór, a raczej noc była spokojna, obłoki tylko ciężkie wisiały nieporuszone osłaniając niebo całe… Wśród ciszy słychać było z dala dzwony Krakowa… Otoczony kilku poufalszymi, Kazimierz stał jakby nieruchomy na otwartej galerii… modlił się po cichu. Dołem rozłożonym obozem leżał dwór nie mogący się w klasztorze pomieścić… Czy sąsiedztwo świętego miejsca, czy opuszczenie Krakowa, do którego się nie bardzo już powracać spodziewano… skutkowało tak na ludzi przy królu będących, iż się prawie głośno odezwać nie śmieli, a co zwykle śmiechu było dosyć i gwaru, teraz grobowe zalegało milczenie… Nagle w stronie od Krakowa zarumieniły się obłoki, zrazu maluczko… potem coraz gorętszą i krwawą łuną. I podniosły się kłęby czerwonych dymów, unosząc w górę iskry i szum powstał dziwny, a drzewa się poruszać zaczęły i las szeleścieć jakby dreszcze po nim przebiegły… Z wolna od łuny tej wzmagającej się co chwila, blaski poczęły padać już na mury klasztorne, na las otaczający, na obozowisko królewskie… I widzieli od dołu stojący Kazimierza, który ręce załamawszy, głowę na nich położył, a pokląkłszy tak płakał. Widok ten przerażający wszystkim łzy dobył z powiek. — Kraków się pali! — Kraków się pali! — poczęto szemrać… Niektórzy ruszyli się biec jakby na ratunek, ale starszyzna wstrzymała. — Przedmieścia pali Czarniecki… — rzekł ktoś — nie ma tam po co iść.. Tymczasem płomień coraz ogromniejąc wzbijał się do góry, i okolica krwawą tą luną oblana strasznie się przedstawiała, jakby pożar ten szedł, zbliżał się i cały świat miał zniszczyć i ogarnąć… Wpośród groźnego milczenia rosnący ów ogień — przerażał… ucho zdawało się chwytać dalekie jęki i płacz — chociaż nic słychać nie było… tylko szum drzew i dziki wiatr pożarny zgorzelizny wonie niosący daleko. Jak jakieś sztandary zniszczenia rozwijały się na niebiosach wstęgi dymów przybierając dzikie kształty potworów miotających się na siebie… Maleńka zrazu łuna roztaczała się coraz szerzej, odbijając na chmurach, rozlewała dokoła i odzwierciedlała w obłokach, aż objęła niebiosa całe, zdające się gorzeć razem z ziemią… Z szumem i dymem, ozwały się dzwony jękiem żałobnym, jakby opłakując miasta zniszczenie… Co żyło w klasztorze wyszło, a patrzało na to widowisko zgrozy pełne i żałości… Niekiedy zdawało się ognisko owo olbrzymie przygasać i ciemniały obłoki, to znów skoczyły w górę z okalających się budowli płomienie i skry wysoko, i zalały krwią niebiosa… Pełka i Różański patrzyli stojąc razem na obrywie góry… milczeli, bo nie było słów, którymi by się smutek duszy mógł wypowiedzieć. U nóg ich siedział służka czyjś, Krakowianin rodem, i płakał… Mało oczu suchych było tego wieczoru, i serca się wszystkim ściskały… Pełce przyszła na myśl podczaszyna i Jadwisia, które do koła ten płomień oblewał — a choć nie było dla nich niebezpieczeństwa, Jakiegoż wrażenia musieli doznawać mieszkańcy miasta, gdy z dala ono tak się wszystkim czuć dawało? I on i Różański jedną myśl mieli, uwolnić się i dzielić niebezpieczeństwa tych, co się bić chcieli, nie tych, co musieli uchodzić… Nie godziło się króla opuszczać samowolnie, a nie było już tajemnicą dla nikogo, iż uchodził na Szląsk do Głogowa, gdzie już była królowa. Nie dalej pono jak nazajutrz w podróż się miano puścić… Obóz pozostał w gotowości, wozy stały pod strażą — trzeba więc było szukać środków uwolnienia się stąd, gdyż z drogi trudniej lub całkiem by się stało niepodobnym. Marszałek Lubomirski był z królem. Pełka jak zawsze żywy i nie lubiący czekać postanowił choćby tegoż wieczoru, korzystać z pierwszej zręczności, aby się do niego zgłosić i uwolnienie pozyskać. Różański był tejże myśli. Weszli więc do foresterium128 szukać Lubomirskiego… Król ciągle jeszcze na galeryi w myślach i modlitwie patrząc na tę łunę siedział, nie mogąc przemówić słowa. Stali obok milczący panowie, nie mogąc nic znaleźć na pociechę. Pożar, który zmniejszać się zdawał chwilami, snadź podniesiony na nowo, wzmagał się potężniej, to z lewej to z prawej strony rosnąc i bujając ku górze… Część dworu królewskiego, która się przypóźniwszy, teraz dopiero przyciągała, opowiadała, że pan Czarniecki bez litości na płacz ludzki i prośby wielu: Kleparz, Stradom, Piasek, Biskupie, Garbary i wszystkie przedmieścia od północy z kościołami, klasztory, pałacami, ogrodami, z domostwami ubogich, w perzynę obrócić kazał… Zamknięto lud w murach, a wysłani z żagwiami i pochodniami ciurowie podpalali, gdzie jeszcze co sterczało, aby Szwed nie miał schronienia i ukrycia… Nad tą stratą boleli wszyscy, ale i tę ofiarę do innych dodać było potrzeba, ażeby Szwedom okazać, iż się bronić im rozpaczliwie zamierzano. Kto nie chciał znosić oblężenia i obawiał się zamkniętym zostać, wystawiając się na losy wojny niepewne, uchodził co najprędzej, dowiedziawszy się, iż król już był na Bielanach, skąd w dalszą udać się miał drogę. Przybycie reszty służby i wozów od Krakowa, wywabiło Lubomirskiego na chwilę dla rozwiedzenia się o losie ludzi i koni, jeszcze w stolicy pozostawionych. Z tej chwili korzystać postanowili Pełka i Rożański, aby się o puszczenie do wojska dopraszać. Lubomirski był jednym z tych, co otuchy i męstwa nie stracili — on tu najwięcej rządził i samym nawet królem, który raz z Krakowa wyjechawszy, nie wiedział, co z sobą poczynać dalej… Pełka odchodzącego marszałka zagadnął — prosząc o słowo. — Czego Waszmość chcesz? — spytał marszałek… — Chciałbym się bić i być czynnym — odezwał się Pełka — zatem do Krakowa do pana Czarnieckiego powrócić. — A króla opuścić? — podchwycił Lubomirski. — Panie marszałku — odezwał się Pełka — jest dosyć służby przy panu, a za mało nas w wojsku… tam miejsce nasze… — Ja z tą samą prośbą przychodzę — dodał Kożański z pokłonem… Marszałek obu wzrokiem zmierzył. — Czekajcie — rzekł — trzeba, ażeby król o tym wiedział, niech on rozsądzi, — ja się nie sprzeciwiam, a młodzieńczą ochotę waszą dobrze rozumiem. To mówiąc, na galerie wszedł, rad może, iż króla rozerwie. Wkrótce też obu zawezwano do środka… Kazimierz patrzył na nich osłupiałym wzrokiem, który pożar ten jeszcze oślepiał… — Chcecie Waszmość do Krakowa — rzekł — nie sprzeciwiam się, z Panem Bogiem… Bijcie się mężnie choć wy, gdy mnie ani się tam bić, ani ginąć nie dano… Niech Bóg waszmościów błogosławi. W innym czasie zatrzymałbym chętnie tak dzielnych młodzieńców przy sobie… dziś mi nie dozwala sumienie… Poszli obaj tedy do ucałowania ręki królewskiej, a choć Pełka nie miał czasu ani sposobności przywiązać się do Jana Kazimierza, żal mu było słabego i biednego króla, skazanego na bezsilne przypatrywanie się największej niedoli, jaka kraj spotkać mogła. W tej chwili obudzał on szczere współczucie… Znalazłszy się po za klasztorem w taborze, w którym Gabryk stał z końmi, Pełka i Rożański odzyskali trochę humoru. Obaj ani chwili czekać tu dłużej nie chcieli. Konie były popasły… noc od pożaru jeszcze jasna była, postanowili jechać natychmiast. Wyszukawszy w obozie ludzi, siedli na konie i spoglądając na klasztor, na którego galerii król stał znowu z różańcem w ręku, otoczony duchownymi i dworem, ruszyli spiesznie ku Krakowowi. Łuna im przyświecała ciągle… Powietrze przejęte było cało wonią tej zgorzelizny i nadlatującym dymem… Wkrótce po za klasztor i zarośla się wydobywszy, usłyszeli jakby gwar a szum od strony miasta i co łuną z dala się im wydawało, stąd wyglądało jak szerokie morze płomieni… na których tle czerwonym stały czerniejące mury pozostałych kościołów i klasztorów… Dalej objęte płomieniami wieże i szczyty zębate… to się kryły w dymach, to z rozwianych wychodziły z resztą niedopalonch belek i dachów… Na gościńcu wiodącym do Bielan pełno spotykali wozów, ludzi, pieszych i kolebek i uchodzącego z jękiem pospólstwa, które oczy zwracając ku gniazdu swemu, ręce łamało… Wymijając te tłumy, Pełka nagle się wstrzymał — poznał on kolebkę i ludzi podczaszynej. — Na miły Bóg! Różański, wstrzymaj się krótko, muszę przypaść do tej kolebki… I skoczył z koniem ku drzwiczkom… z których podczaszyna blada, ze zwieszoną głową, wylękła i prawie bezprzytomna, wyzierała… W głębi kolebki siedziała płacząc Jadwisia, lecz, co najdziwniejsza, na koniu dzielnym tuż obok nich sunął pan wojewoda sieradzki… jako wierny służka… Wyminąć się z nim było niepodobieństwo. Pełka się zżymnął na ten widok… — Pani podczaszyno dobrodziejko! a toż dokąd? — zawołał podjeżdżając. — A! to waćpan! — gniewnym głosem poczęła kobieta — a zkądżeś się tu wziął? Dokąd? Waćpan mnie zapytujesz? Chciałżeś, żebym się tam upiec dała? Król Jegomość ani słowa mi o niczym nie powiedział, nie przestrzegł… Wszak Szwedzi jutro być mogą… Jestem oburzona, zła! gniewna! Opuścili nas wszyscy! Gdyby nie pan wojewoda i jego dwór, zginąć by tam przyszło… — Mówiła głosem drżącym i jakby sama do siebie więcej niż do Pełki. — Nikomu tego tak za złe nie mam — poczęła znowu ledwie na Pełkę spojrzawszy, — lecz żeby też król Jegomość tak zapomniał… — Pani podczaszyno — odezwał się Pełka — jestem najlepszym świadkiem, że pan nasz miłościwy do niedawna sam pewien nie był co pocznie… — Gdyby nie pan wojewoda! — powtarzała piękna pani… Pięknej Jadwisi główka wychyliła się z powozu nieco, oświecona odblaskiem łuny pożarnej, oczka jej padły na Pełkę… Zdawało mu się, że mu nieprzyjazny znak dała…— A Waszmość dokąd to? — zapytała podczaszyna. — Ja… gdziekolwiek, byle się bić ze Szwedem — odparł Pełka — jadę do Krakowa, co dalej pocznę, nie wiem… Lecz pani… — Ja jadę do króla na Bielany, aby się go radzić, a potem szukać królowej, schronić się… tu nigdzie człowiek spokojnie miejsca zagrzać nie może. Pełce chciało się bardzo zbliżyć do powozu od strony Jadwisi — stamtąd mu wojewoda zapierał drogę i docisnąć się nie dawał. — Prawdziwie nie wiem — odezwał się — ani jak prędko, ani gdzie znowu będę miał szczęście widzieć panią dobrodziejkę i pannę Jadwigę… niechże mi wolno będzie tu jeszcze raz je pożegnać i prosić, abym zapomniany nie był. Podczaszyna zmierzyła go oczyma zamyślona… Schwytała w tej chwili wzrok jego ku Jadwisi skierowany, zżymnęła się jakoś gniewnie znowu, i dała mu znak, aby się ku niej zbliżył. Wychyliła się się ku niemu, piękną główkę zasłaniając rączką. — Nie patrz tam daremnie — rzekła drżącym głosem… — Ten kąsek nie dla was! Głowy sobie tym nie psuj. Jeśliś kiedy myślał, że z tego co być może, toś się omylił bardzo… nie chcę abyś dłużej trwał w błędzie… A cicho dodała prawie niewyraźnie: — Gdybyś był miał rozum, innej byś się rzeczy powinien był domyślić. Na to niespodziane przemówienie Pełka drgnął, i odskoczywszy nieco, aby dłużej nie słuchać gniewnego głosu matki, zwrócił się ku Jadwisi. — Panno podczaszanko dobrodziejko! — rzekł podnosząc głos — sługa wierny względom się jej poleca… Jadwisia, mimo że matka ręką ją w głąb po— wozu odepchnąć chciała, wychyliła się dosyć śmiało i głosikiem słabym odezwała: — Do zobaczenia! do zobaczenia! Panie Medardzie, bij się pan szczęśliwie i powracaj cały! Dalej ręka matki mówić nie dopuściła. Pełka trzęsąc się z gniewu spiął konia i pobiegł gdzie nade drogą Rożański nań oczekiwał. Na jego twarzy gniew wypiekł rumieniec, którego blask ognia tylko rozeznać nie dawał. — A cóż? — spytał Wacek. — Co? Przeklęta baba! baba przeklęta! — powtarzał Medard nie umiejąc się wytłumaczyć… — Jedźmy… Rożański się dopytywać już nie śmiał, bo Pełka z głową spuszczoną na kark sułtana jechał jak przybity, wciąż tylko przeklinając podczaszynę… Wyrzucał sobie, że do powozu się zbliżył, aby takie pożegnanie wziąć na drogę, którego nawet uprzejme słowo Jadwisi opłacić nie mogło. Milczący, w myślach zatopieni ubliżyli się ku miastu… i wjechali wreszcie w tę atmosferę płomieni, dymu, jęków i płaczu, która piekłu była podobna. Przedmieścia gorzały wciąż jeszcze… W mieście czujność była wielka: po wieżach, basztach, murach okólnych, bramach i po dachach domostw, bo lada wiatr mógł i tu zanieść iskry i niepotrzebny pożar rozniecić. Ludzie z wiadrami siedzieli po dachach i czuwali w ulicach… Nie czas było nocą szukać obozu, więc obaj z Rożańskim stanęli u gospody w rynku, ażeby do dnia wypocząć i naradzić się z sobą. Właśnie wstępowali do niej, gdy wrzawa z izby buchała najokropniejsza. Nie trudno było naówczas o zwadę, zwłaszcza pomiędzy wojskowym ludem, nie byłoby więc w tym nic dziwnego, lecz wsłuchawszy się Rożański łokciem potrącił Pełkę i rzekł mu w ucho pokazując wspiętego na stół i głośno dowodzącego mężczyznę słusznego wzrostu. — Tego znam… posłuchajmy czego chce… Orator129 ów był lat trzydziestu kilku mężczyzna, nie bardzo rycersko wyglądający, choć zbrojny i najeżony orężem… Blada twarz z ogromnym nosem, chudy wąs, oczy wypukłe, szerokie usta, dziwną fizjonomię składały, w której kłamstwo mieszkać się zdawało. — Panowie bracia komputowi130 — wołał ze stołu — co mówię to sprawiedliwa rzecz. Zaciągnięto nas, chcą, byśmy się bili — niechże płacą. Ja o głodzie i o groszu, którego nie mam, służyć i krwi przelewać nie mogę. Królowi i panom senatorom ani polewki, ani sztuki mięsa nie braknie. Gardła tak bardzo nie nastawiają — a my mamy ofiarą padać? Zjedzą licha! Chcą, byśmy szli na Szweda — niechże lonungi131 płacą… A mnie co do tego, skąd oni je wezmą! Jak nas zaciągali powinni byli o tym myśleć. Mnie na kredyt żyd nie da garnca wina, a ja im życie dawać mam na kredyt? niedoczekanie!.. — Źle mówię? he?… Od stołów, przy których siedzieli komputowi towarzysze mówcy, szmer się rozszerzył. — A no, tak! masz słuszność, albo, albo… Z boku podchwycił inny. — Albo mnie co ten Waza obchodzi co go mam, a lepszy on jak ten drugi Waza, który ciągnie, i któremu też połowa albo więcej Rzeczypospolitej się poddała?… Z której wazy jem, ta mi dobra. Albo to koło Gustawa naszych nie ma, i z panów senatorów… i z wojska?… Albo mi co kto za to da, żebym się za honor króla bił? Mówią luter… albo mi to co szkodzi?… Ochrzcili przecie Batorego132 i dobry był… Czemu ten nie ma królem być, kiedy zawojował nas i płaci? Mamy głodem mrzeć! Co mi tam! — Dałbyś ty pokój tym bluźnierstwom — przerwał któryś inny z daleka — nie za króla się przecież bijemy, ale za siebie samych, za domy i strzechy nasze, za żony i dzieci… za uczciwość i sławę naszą, za wiarę świętą katolicką! A któż go to obrał tego króla, przeciw któremu bluźnisz, jeśli nie ty sam albo ja, albo my wszyscy?… a toć jagiellońska krew!… — Na pół z rakuską… przerwał inny… — Gustaw luter, heretyk… wołał z boku inny.. nieprzyjaciel wiary… Blady orator, który pierwszy poczynał stojąc na stole, rozglądał się, jakby głosy zbierał, po zgromadzeniu. — Panowie a bracia! — krzyknął — dajcie mi mówić — posłuchajcie! Jeżeli król i panowie senatorowie złamanego szeląga nie mają, żeby nam nawet krwawicę naszą zapłacili — czegóż się tu spodziewać, po co wojnę prowadzić? na co kraj pustoszyć? Gustawa królem okrzyknąć i po wszystkiem… — Milczałbyś! cicho! Zaczęto warczeć i grozić — orator umilkł, lecz nie ustąpił. Rożański szepnął w ucho Pełce: — Ja go znam, to Aleksander Pracki z pod husarskiej chorągwi z komputowych… towarzysz… Zawsze wodę mącił i djabeł w nim siedział… Wywłoka… nosił źle dominikański habit, nielepiej szablę nosi… a no — zdrajca! Tymczasem ów Pracki nie ustępował, czupryny zatarł, wiedział snadź jak do swoich przemawiać — z poważnej uczynił łatwo twarz wesołą i drwiącą. — Hej! hej! panowie a bracia — począł z innego tonu — w naszej wolnej Rzeczypospolitej wolne przecie słowo… Kto by mi śmiał gębę zatykać, ja bym mu ją zamalował szablą. Zowiecie mnie zdrajcą! Ja bo nie wiem kto zdradza kraj, czy ten co go na rzeź wydaje, czy co do zgody i pokoju prowadzi… Jam, mości panowie, głodny, konie głodne, czeladź języki powywieszała, w mieszku vacuum133… chcecie żebym o głodzie, o chłodzie, o smrodzie, niewygodzie walczył za tych, co mnie tym uszczęśliwiają? A dobrze się wam dzieje? powiedzcie? Łupi was kto chce…. najeżdża komu wola… pali, rznie… na zamku skrzypki od ucha, a my do wtóru zębami dzwonimy i mamy się na kredyt bid, żeby to szczęście wiekowało?… Król drapnął… skarbiec wywieźli… w Warszawie Szwed, w Poznaniu Szwed, w Wilnie drugi taki przyjaciel gospodarzy134, ratunku znikąd nie masz… a komputowym gardła dawać każą! — Nie bez racji! mruknął ktoś z bliższych… Nie bez racji! Rożańskiemu świerzbiał język… zbliżył się do stołu i pięścią palnął po nim… — Wolno waszeci, mości ex—dominikanie — krzyknął — wolno też i mnie słowo rzec — a Waszmość panowie a bracia posłuchać raczycie! Króla obwiniasz — co on winien? alboż go nie opuścili tacy jak waść? albo jego i Rzeczypospolitej nie zdradzono? Pieniędzy chcecie? Zapłaciliścież do skarbu co od was należało? Nie króla to sprawa, ale nasza własna, której bronimy. Pzysięgliśmy mu posłuszeństwo… daliśmy mu dobrowolnie berło w ręce… a teraz go opuszczamy? Nie ohydnież to? nie szkaradnie? Chcecie lutra… mówicie, że on wam nie zaszkodzi? a kiedyż u nas na tronie heretyka widzieliście? Nie o lonungu nam myśleć, ale o tym, by sławy poczciwej utraconej poprawić narodowi… Czyż komputowy żołnierz nie szlachcic? a za co on szlachectwo nosi i klejnotem się tym szczyci, jeśli nie za krew, którą winien? Król wam nie dłużny nic, a wyście jemu życie winni… — Ho! ho! ho! zaczęto wołać z boków: regalista się wyrwał… słyszeliście… a cicho tam! a stul gębę! — Wstyd i hańba mówić tak jak Pracki, kończył Rożański — przecieżeśmy nie najemnicy, ale synowie pierworodni Rzeczypospolitej. — Cicho! wołano z gromady… Pracki ze stołu nie ustępował… — Jużeś też się wygadać musiał — przerwał śmiejąc się gniewnie… Ani się ja waści dziwuję, mości Wacku Rożański — z dziadów pradziadów wisieliście przy dworze i lizali pańskie talerze, toćby niewdzięczność była inaczej dziś śpiewać… Rożański szablę podniósł. — Pracki, zawołał — mamy z sobą na pieńku. — Z miłą wola! odparł husarz — znajdziemy się jeszcze. Wolno waści o swym groszu iść i bić się na ochotnika, nie bronię. Ja nie mam o czym… głodny nie pójdę. — Pracki praw! wołano około stołów — komputowym zapłacą lub z miejsca nie ruszymy i związek zrobimy…. od czegóż są hetmani i podskarbiowie?135 Pracki nareszcie ze stołu zszedł i w tłumie znikł… Rożański z Pełką stali czekając, azali go nie spotkają, aby rachunek zrobić i w długu nie zostać, lecz nigdzie go już widać nie było. Przysiedli więc w kącie przysłuchując się różnym głosom, bo pełno było ludzi wszelakich… Lecz, jak to zwykle bywa ze złem, że choć się go komu zachciewa, sroma się i nie przyznaje do tego, a dopiero gdy inny w kałużę wejdzie, za nim się drudzy ważą — tak i tu, ci co powchodzili bez myśli złej, struli się tym co Pracki powiedział. Poszło to po głowach i po sercach. — Albo może i ma słuszność! szeptano po kątach… My się za żółtobrzuchów mamy bić, a oni skarb kraść i nas o głodzie puszczać! niedoczekanie! — lepiej się ze Szwedem pokumać, aby raz pokój był…. albo to nasz nie Szwed jest także? a tam ta kropelka krwi co na niego po kądzieli spadła… wielka rzecz! hej! hej! A im głębiej do dzbanów zazierano, tym jaśniej na dnie prawdy się te wypisywały…. Pełka i Rożański wyszli nad ranem z gospody, nie tylko niewywczasowani, ale gorzej zmęczeni i wrzawą, i tym co słyszeli. Miasto dymu było pełne, bo się przedmieścia paliły jeszcze i zgliszcza kurzyły. Nie tajno było, że Sulzbach lada chwila z przednią strażą nadciągnie, sposobiono się więc ku obronie wszędzie, zwłaszcza po bramach i basztach, na których wszelkiego żołnierza i mieszczańskiej milicji było pełno. Niektóre cechy i kontubernie136 upornie stojąc przy swych przywilejach murów od wieków przez się strzeżonych, nikomu ustępować nie chciały… Wciągano śmigownice137 i działa… wieziono prochy i kule… ludu pełno snuło się w ulicach i przy kortynach138… mieszczańska czeladź, paupry139 i studenci, i wszelaka młodzież darła się pierwsza z wielkim sercem, aby też na coś się przydać i usłużyć. Pełka namówił Rożańskiego, aby do kasztelana kijowskiego szli się meldować i pod nim służyć, a z nim… Miał pan Medard obietnicę u niego. Lecz do klasztoru, do mieszkania i do wodza się docisnąć dnia tego było trudniej niż kiedy. Wziąwszy wszystko w swe ręce żelazne, chwili nie miał spoczynku… Musieli tedy stać i czekać, i łapać go na przesmyku. Czarniecki ledwo sobie Pełkę przypomniał, ale mu twarz i postawa młodzieńca podobała się… — Chce ci się koniecznie w tej dziurze siedzieć, a nie z panem hetmanem Lanckorońskim w polu harcować, jak wola twa…. zapiszże się z jednej wypisawszy do drugiej chorągwi, a ja Wolffowi powiem, by cię do gwardii wziął… Nie było tam wiele czasu do mówienia. Pełka z Rożańskim wespół już między nowymi towarzyszami się znaleźli… Gdyby nie urok imienia i osoby Czarnieckiego, woleliby może być w polu, bo żołnierzowi polskiemu po wsze czasy lepiej smakowało ucierać się na czystym, niż w murach zamykać, i dla tego nigdzie obronnych zamków, ani silnych twierdz nie wznoszono, a sam też Kraków oprócz podwójnych murów, co go opasywały, większej obrony nie miał. Czujność była podwojona… lecz dnia tego pomimo obietnic, które przybycie przedniej straży szwedzkiej zapowiadały, nikt się nie ukazał… Tegoż wieczoru już pierwsi na ochotnika obaj młodzi towarzysze wyskoczyli z małym oddziałem wysłanym ku górom od Michałowie, skąd się ukazania Sulzbacha spodziewano… lecz języka nie dostali wcale i nic z sobą nie przynieśli. Jeszcze przedmieścia się dymiły i pożar trwał na zgliszczach nazajutrz, w sobotę — gdy około południa poszła wieść, iż Szwedzi idą. Bramy i mury wszędy były osadzone mieszczanami i gwardia węgierską Gnoińskiego, lecz Czarniecki wybiegać na ochotnika zakazał, aby snadź oddział jaki słabszy, naparty przez nieprzyjaciela silniejszego, cofając się do bram na sobie Szwedów nie przyniósł… Dzwoniono na nieszpór, gdy w mieście zamieszanie stało się wielkie… Szwedzi na górach tych, z których się ich spodziewano, ukazali się, idąc ostrożnie i powoli… Widziano ich o mroku ciągnących z wolna ku Kleparzowi, który, że w zgliszczach leżał przez nikogo nie broniony… więc się ku nocy położyli obozem prawie pod samymi murami… Dano znać Czarnieckiemu, który na baszty wszedł, aby przybyłych oglądać, lecz noc zaskoczyła, że już sił ich rozliczyć i widzieć nie było można, ile tej szarańczy przyciągnęło. Całą pierwszą noc oka nikt nie zmrużył w mieście, już po kościołach otwartych, już po domach czuwając… Wojsko wszystko, a nie było go więcej nad cztery tysiące ludzi, pod bronią stało… i Czarniecki sam posterunki objeżdżał. Chociaż potęga nieprzyjacielska liczbą trwożyła a imieniem Gustawa i zwycięstwy jego dotychczas łatwymi — ducha nie postradano, i owszem urósł on wobec niebezpieczeństwa. Mieszczaństwo nawet nienawykłe do boju sposobiło się doń z tak wielkim sercem i zapałem, iż patrzącemu radość rosła, której się sam pan Czarniecki dziwować musiał. Bo gdy jemu na duszy było tęskno i ciężko, u panów cechowych, majstrów i czeladzi zaciągającej na baszty swoje, spotykał tak uśmiechnięte twarze i jasne oczy, jak gdyby się do wesela sposobili. Nikt nad nich więcej do stracenia nie miał, boć rodziny, domy, mienie i zdrowie, i wszystko swe w ofierze przynosić musieli, a przecie czynił to tak pięknie i z animuszem takim, iżby się go szlachcic żaden nie powstydził. Młodzież też uzbrojona w co kto miał, samopały140, rusznice…. ba! i pałki, i noże, ulice całe razem ze szlachtą krakowską zalegała… sposobiąc się z ciekawością wiekowi właściwą do roboty nowej a miłej. We wszystkich domach świateł nie gaszono, drzwi stały otworem, znajomi i nieznani wchodzili i wychodzili, rzekłbyś, że jedno niebezpieczeństwo wszystkich w jedną związało rodzinę. Nie pytał nikt spotykając kim był, a mówił z nim, jakby go znał z dawna; ściskali się tacy, co się w życiu nie widzieli…. Czekano tak świtu a brzasku i dnia, co nowego Bóg da… boć na przywitanie działa też zagrzmieć musiały… Jak na dzień o zwykłej porze ozwały się po klasztorach i kościołach dzwony wołające na modlitwę, a nie zabrakło pobożnych, bo tak jak stali ci co noc spędzili bezsenną, poszli Bogu siebie, i rodziny, i losy przyszłe miasta i kraju polecić… Wychodziły msze po mszach po kościołach, a żadnemu ołtarzowi na pobożnych nie zbywało… Dopiero czasu summy… opustoszały nieco świątynie… Kto mógł na mury śpieszył, a kto rozkaz otrzymał, na harcownika141 za miasto wyciągał, — sam król Gustaw nadchodził… Z murów widać było w porządku wielkim posuwające się szeregi na Promnik142 i szykujące czołem przeciwko miastu… Sam główny korpus od pałacu na Woli aż do Wisły zajął obozowisko, a skrzydło w lewo od strzelnicy się wyciągnęło. Skoczyło z miasta na ochotnika do harcu gromadek kilka, w których i Pełka i Rożański się znaleźli… Dla Pełki był to pierwszy chrzest i pierwsze pole, na które u Panny Maryi wziął z rana błogosławieństwo… Młodemu żołnierzowi niebezpieczna to była rzecz dla gorącości krwi wynijść na taki posterunek, gdzie gdy się urwać nie da, uchodzić obowiązkiem, bo zuchwalstwem życia ważyć się nie godzi… Musieli też przebywać kurzące się jeszcze popieliska na Kleparzu i z węgłów domostw niedopalonych korzystać. Ale wiódł ich stary żołnierz Paździerski, który do takiej urywanej wojny był jedynym, i Czarniecki mu też młodzież chętnie powierzał…. Przekradłszy się między obalonymi domowstwy wśród dymów… zasadzili się w takim miejscu, kędy ich nieprzyjaciel nie bardzo mógł dojrzeć… A z tamtej strony sunęło też ku Kleparzowi na rozpoznanie kupek kilka.,. Pełka po raz pierwszy ujrzał szwedzkiego rajtara143 z jego zbroiczką, butami i pludrami144, i kapeluszem pierzastym, i rękawicami zamaszystymi… A mógł mu się dobrze przypatrzyć, bo Szwedzi nie widząc ich posunęli się wprost ku nim na strzał karabinkowy… Paździerski mitygował swoich, póki ich nie dopuścił jak trzeba, ażeby im tył zająć mogli, wyrwawszy się z za węgłów… Rozglądali się Szwedzi bacznie, lecz widząc pustki dymiące tylko… pomknęli naprzód… Dopieroż na dany znak kupka się owa z zasadzki wyrwała i hajże na rajtarów… Z obu stron strzały się posypały i uganianie poczęło… ale Szwedzi pierzchnęli… Pełka na sułtanie ich gnał po szalonemu… szczególnie jednego na oko wziąwszy. Próżno go już Paździerski odwoływał… Nie opamiętał się Pełka, aż Szweda na ziemi zobaczył… Jakże go tu było rzucić nie wziąwszy co na pamiątkę? Nie zważając na niebezpieczeństwo, pochylił się nad nim, by z niego opaskę choć zedrzeć… i byliby go nadbiegający na obronę pochwycili lub ubili, gdyby Rożański z Paździerskim nie nadbiegli w pomoc… Udało się więc szczęśliwemu zwycięzcy wielkim kosztem małą zdobycz pochwycić — szarfę, którą rajtar był przepasany, krwią jego ubroczoną… A nigdy może tryumfator, który miasto zdobył, tak nie był szczęśliwy z bogatych łupów, jak pan Medard z owego gałgana, wioząc go do miasta. Nie można się było bowiem zabawiać dłużej i harcownicy wszyscy na dany znak ustępować musieli, bo Szwedzi już na dymiące zgliszcza Kleparza sunęli się całymi szeregi, aby zająć podle niego równinę i bliżej się miasta rozłożyć… Rożański też niepomału się radował, bo mu kula szwedzka naznaczyła zbroiczkę, wygiąwszy w niej dół a nie przebiwszy jej, jakby dla zapewnienia, iż w niej być może bezpiecznym… Paździerski tylko, żołnierz surowy, obu naganiał popędliwość… — Co wy sobie myślicie młokosy — wołał — że ja was na jatki prowadzę! A to mi proszę, żołnierze! Życie dać, to nie sztuka! gdy krew zagra… a no, trzeba wiedzieć jeszcze na co się to zdało!… Dałbym ja ichmościom obu pamiętne… a no — czasu na to nie ma! * * * Gdy w Krakowie Pełka cisnął niebieski węzeł do piersi, napawając się słodkiem wspomnieniem panny podczaszanki, na przemiany straże odbywając po murach, wpraszając się do każdej wycieczki, szukając niebezpieczeństwa i szczęśliwie z prób wszystkich wychodząc — pani podczaszyna sposobiła się w Głogowie do zapewnienia córce losu, nie zapominając o swym własnym. Była bowiem najpewniejszą, że gdy się pozbędzie niebezpiecznej tej rywalki, która oczy i serce ściągała — z łatwością jeszcze znajdzie gładkiego towarzysza, aby wdowie zrzucić szaty… Już w Krakowie pan wojewoda sieradzki rzucił pożądliwem okiem na pannę podczaszankę, która się niczego nie domyślając, z naiwną prostotą dziecięcia uśmiechała do niego. Dziwna rzecz! zalotnemu dziewczęciu podobało się to wielce, że jej taki poważny mąż nadskakiwał. Czuła się tym zaszczyconą, a o nic jej tyle nie szło, jak żeby jej za dziecko nie miano. Przebaczała więc koperczaki, które stroił pan wojewoda, dla tej miłości własnej zadowolenia, iż dojrzałą panną udawać jej było wolno. I grała tę rolę tak wybornie, że matka się nią nacieszyć nie mogła. Przybierała naówczas powagę i minkę tak zabawną, tak jej z nią było do twarzy, tak filuternie odpowiadać umiała, tak dobrze wiedziała czego nie potrzeba jej było rozumieć, na co jak odpowiadać, jak gdyby się tej sztuki zwodzenia i bałamucenia od najlepszej ochmistrzyni145 uczyła… Wprawdzie sama pani matka wcale niezłą była — chociaż ilekroć tę sztuko odgrywała w domu, zawsze Jadwisię starała się usunąć, by jej zawczasu rozumu nadto nie dać. Dziewczę jednak musiało snadź pode drzwiami słuchać, przez dziurki zaglądać, albo je tak szczęśliwa obdarzyła natura, iż prawa gry tej nieśmiertelnej odgadło. Pan wojewoda sieradzki kochał się na zabój w Jadwisi, widziała to matka od pierwszych dni i dała owej miłości rosnąć, wiedząc, że z niej zbierze owoce… Stary zalotnik rzucił słówko na próbę, bo nie był pewien, czy mu matka córkę dać zechce, choć rachował na swe bogactwa a na jej ruinę — z razu odpowiedź była niejasna… lecz nie odepchnęła go całkiem i nie zraziła od drugiej próby. Więc wytrwał na stanowisku w Krakowie, a choć było gdzieindziej co lepszego poczynać, pojechał przeprowadzać podczaszynę… W drodze czas się było rozmówić. Podczaszyna już na tę rozmowę czekała i była do niej lepiej przygotowana, niż Kraków przeciwko Szwedom. Jadwisi nie było w pokoju, wojewoda przystąpił ku pięknej pani pokorny a wdzięczący się. — Pani podczaszyno, rzekł, albo mnie zabij, albo mi daj szczęście jedyne… Jejmość udała, że nic nie rozumie. — Cóż to tam za szczęście? spytała uśmiechając się — czybyś asindziej nie myślał o mnie? hę? Wojewoda się zmieszał… Jejmość śmiała się z zakłopotania jego… — Toćby się namyślić trzeba — rzekła, jeśli serce się jego ku mnie skłoniło… — Pani podczaszyno — przerwał wojewoda zkonfuzyą — wiadoma to rzecz, iż sercu nikt hetmanić nie może, ani ja się pochwalę tym… Gdyby ono rozum miało, nicby lepszego uczynić nie mogło, tylko mi tę drogę wskazać do szczęścia… ale serce rozumu nie ma. — Cóż ja na to mam radzić? — Wzięła mi je córka wasza! Podczaszyna się w boki podparła i zaczęła śmiać serdecznie. — Co? co? ten dzieciak? pan wojewodabyś myślał o niej? Lecz zlituj się, ojcem byś jej być mógł? — Co z tym począć! tak jest! — Żal mi Waćpana… to strasznie jeszcze młode, żywe, niedoświadczone, i ja bym jej za mąż tak rychło dawać nierada… — Ależ ja czekać nie mam czasu! To rzekłszy wojewoda wstał — czytał on w całej grze matki bardzo jasno, że się z nim targować będzie — rad był skrócić rozmowę i wiedzieć jak przypłaci, ale miał do czynienia z kobietą niełatwo dającą się zbić z tropu i umiejącą prowadzić sprawę ręką wprawną. Dodajmy dla wiadomości czytelnika, że pan wojewoda był wdowcem, i że z pierwszego małżeństwa miał syna przeszło dwudziestoletniego, z którym się równie popisywać nie lubił, jak podczaszyna ze swą córką. — Cóż ja tedy mam na to radzić? zapytała ciągle na wpół szydersko podczaszyna. Waćpan nie możesz czekać, ja nie chcę zawczasu dziecku losu zawiązywać. Wojewoda do ostatka przywiedziony — trochę się na to poruszył. — Pani podczaszyno, bądźmy otwarci — odezwał się niezbyt już panując nad sobą. Rozumiem to bardzo dobrze, iż idzie z mej strony o ofiarę… Jestem wdowiec i niemłody, to prawda… panna ma imię piękne, a postać stokroć piękniejszą jeszcze, ale fortuny — pas146…. Acani dobrodziejce pozostało niewiele, a to co jest, ledwie dla niej starczy. Córce więc nie masz co dać, oprócz bardzo kruchej nadziei po „najdłuższym życiu”, bo podczaszyna za mąż wyjdziesz i rodzina urośnie… Zarumieniła się słysząc to piękna pani, bo się nie spodziewała takiej śmiałości po wojewodzie. Lecz, że zaczął z tego tonu, musiała mu też odpowiadać jak zagrał. — Ano, rzekła — mówmy otwarcie — to i lepiej. Oszczędzimy sobie czasu i ambarasu — ja to stokroć wolę i otwartość jego wielce szanuję. Jadwisia niebogata, to pewna, ale takie cacko stanie za miliony… a imię też coś warte… Może poczekać… — Więc nie ma sposobu kompensaty? — zawołał wojewoda. — Cóż waćpan chcesz, ażebym mu córkę sprzedawała? A zresztą przymuszać jej nie chcę i nie mogę, wieszże acan czy ona go zechce? — Przymuszać nie będzie potrzeby, ale na dziecinny umysł taka matka jak pani może mieć przecież influencję147… — Na to potrzeba, ażeby matka widziała dla ciebie korzyści z małżeństwa i wzięła je do serca… mówiła podczaszyna spokojnie. Nie zaprzeczam, że piękna rzecz nazywać się wojewodziną i mieć męża nadskakującego i rozmiłowanego, lecz są i niedogodności. Masz pan wojewoda syna dwudziesto — kilkoletniego, któryby może lepiej Jadwisi przystał niż wy sami. Starszym daleko będąc, wedle porządku naturalnego musisz wprzódy skończyć niż ona… a co potem? Familia ją wypędzi i po wszystkim. Piekł się pan wojewoda jak na ruszcie słuchając i czuprynę farbowaną zacierał… — Słusznie acani dobrodziejka to mówisz, — rzekł — i troskliwość jej o los córki bardzo naturalną i piękną znajduję. Lecz czy acani dobrodziejka widząc mnie tak zakochanym, nie przypuszczasz też, iż los przyszłej żony obchodzić mnie będzie, i że go jej zapewnić potrafię? — A tegośmy nie policzyli — przerwała podczaszyna — że ja stracę w niej jedyną istotę, jaką na świecie mam najdroższą, najukochańsza… zostanę sama… — Nie na długo — uśmiechając się wtrącił pan wojewoda — za to ręczyć mogę. — Któż to wie, ja jestem trudną w wyborze — dodała podczaszyna. — Wszystko to są konsyderacje… konsyderacje148. — Tak! tak! — zniecierpliwiony wyrwał się pan Przerębski. — Konsyderacje, racje… rozumiem doskonale… proszę więc o warunki… czego pani po mnie za ten skarb wymagasz? Podczaszyna zmilczała długo, uśmiechała się, patrząc w oczy wojewodzie i wdzięcząc do niego. — A toć stary bałamucie, — rzekła cicho — stokroćbyś lepiej zrobił, żebyś się ze mną ożenił. Ludzie by nic nie mieli do powiedzenia… miałbyś żonkę młodą jeszcze… i nie przyszłoby ci to tak trudno, a nie byłoby to tak niebezpiecznym… boć kochany wojewodo, bądźmy otwarci do końca… Jadwisia dziecko… tyś podstarzały… a krew nie woda… Wojewoda aż się z siedzenia podniósł. — Pani podczaszyno, — rzekł — serce nie daje przewodzić nad sobą… Proszę o warunki… — Radabym je od wojewody posłyszeć — przerwała matka — bo mi taki targ jest obrzydliwym. Mów otwarcie… Zagadnięty westchnął i zamyślił się. — Majętności moje — odezwał się — wiadome, spis ich każdego czasu dać mogę. Cięży na nich wiano śp. pierwszej żony mojej, ale tego nie ma nad sto tysięcy… Synowi daję za macierzystą część i z mojego dobra dwa razy tyle warta i te natychmiast mu dymituję149… Nareszcie żonie zapisuję dożywocie i przyznam sto tysięcy odebranych z oprawą, choć grosza nie wezmę. Jak się pani podczaszynie zdaje? — Wspaniale bardzo chcesz postąpić — rzekła chłodno podczaszyna — ale zawsze na oku trzeba mieć, żeby potem familia po sądach nie ciągała… Czy się dożywotnie prawa utrzymają… Bóg raczy wiedzieć… Różnie się trafia… są prejudykaty150… Dwakroć sto tysięcy też piękna summa… bardzo piękna… ale i więcej czasem i procesa i pieniacze zjadają… Pan wojewoda masz przecież kapitały? — Coś by się tam i gotówką znalazło — mruknął wojewoda spuszczając głowę, — ale choć dobrze przechowałem, dziś przy Szwedach tych za nic ręczyć niepodobna… — Na Szląsko trzeba by wywieźć i w kościelnym skarbcu gdzie złożyć — poradziła podczaszyna. — Więc na warunki zgoda? — spytał pan Przerębski. — Czy to wszystkie? — z naciskiem dodała podczaszyna — jak się panu zda, nie należałoby coś sobie jeszcze przypomnieć? — Rozumiem, — zawołał wojewoda — nie mamy co obwijać… pani podczaszynie gotowizną przy zrękowinach, nie… przy ślubie — poprawił się stary pretendent — przy ślubie, in vim151 kosztów na wychowanie poniesionych — wszak tak? pięćdziesiąt tysięcy? Podczaszyna śmiać się zaczęła. — Przy ślubie? — podchwyciła — więc wiary mi nie dajesz? — Owszem, owszem, ale panna może się rozmyślić… — Gdybym się ja ją zobowiązała nakłonić, poszłoby to, ręczę, jak po maśle?.. — Cóżby panią do tego skłoniło? — spytał dobijając wojewoda. — Pewno nie owe pięćdziesiąt tysięcy, ale przekonanie o szczęściu mojego dziecka, — poczęła podczaszyna — a tego nie nabiorę inaczej, aż mnie pan wojewoda skonwinkujesz152… przestając się targować gdyby — z pozwoleniem — o cielaka… Pan Przerębski wstał z siedzenia markotny. — A na rany pańskie — zawołał — mówże jejmość dobrodziejka — czego sobie życzysz… Podczaszyna rękę położyła na jego dłoni. — Cierpliwości, stary gorączko jakiś — odezwała się. — Reasumujmy. Syna wyposażysz jak się należy… na reszcie majątku dożywocie, i sto tysięcy z oprawą… a dla biednej matki in vim konsolacji153 i zwrotu kosztów… nie żałuj stu… Wojewoda syknął aż. — Chcesz, bym ci dobrze posłużyła… by ci dziecko przygotować tak, aby szła wstrętu nie mając i tragedii nie grając? toć przecież coś warto? — Podczaszyna wstała. — Ja się o Jadwisię nie frasuję, piękna jest jak bogini, młodziusieńka, czekać może — frasunku nie ma. Na dworze królowej duka154 sobie jeszcze jakiego znajdę dla niej. — Tak, gołego — rzekł wojewoda bez ogródki. — Waćpan wiesz, panie wojewodo, śmiejąc się odpowiedziała podczaszyna — że ja w tym adamowym stroju ludzi nie lubię… Od czasu utraty niewinności w raju… być gołym znaczy być rozkazom bożym rebelizantem155… a ja z takimi do czynienia mieć nie chcę! Wojewoda pochmurniał, zdawał się wahać, walczyć… gdy wtem, jakby na pokusę, weszła Jadwisia. Spojrzał na nią stary, śmiała mu się figlarnie, zmiękł i oszalał… Usiedli. Dziewczę szczebiotać zaczęło, matka nie przerywała, wiedząc, że gdyby słowa nie były wiele warte, sam ich dźwięk już zakochanego mógł spoić… Patrzała tylko jak mu trunek ten szedł do głowy i obrachowywała niemal jego skutki… Jadwisia była tego dnia zabawniejszą, weselszą niż kiedykolwiek, wystąpiła w całym uroku i blasku. Pan Przerębski walczył z sobą i dał się okuć — z oczu mu poznała podczaszyna, że go ma. Jadwisię odprawiła do panien Potockich z ochmistrzynią. Zostali znowu sami. Wojewoda milcząc podał jej rękę… — Zgoda — rzekł — na wszystko zgoda… choć kochana świekra drzesz mnie ze skóry… Nie wzięła tego podczaszyna za złe, śmiała się. — Albo to mała rzecz, dziewczynę przygotować, przysposobić? namówić? Mało to ja się będę musiała nad tym namozolić! Waćpan jesteś niewdzięcznikiem… — No, to nie mówmy już o tym… — przerwał wojewoda — ale jak pani postąpisz… — Zostaw to mnie. — Jak ja mam postąpić! — Ja waćpanu powiem — poczęła podczaszyna — przygotuj się asindziej do prezentów… dziecko lubi błyskotki… trzeba je brylantami osadzić… — Osypię! — krzyknął wojewoda. — Jeśli do domu się po nie dostać będzie trudno — pojadę do złotników wrocławskich, kupię co mają… — Tak, tak — mówiła podczaszyna — niewielka rzecz byłaby zmusić — ale to ani dla mnie ani dla was niedobre… Wolę jej zyskamy, zobaczycie… Bywajcie często a padajcie przed nią jak należy, a pomnijcie, że dzieckiem jest, bo piętnastu nie skończyła… Nastąpiły instrukcje przez baczną matkę jak najtroskliwiej ułożone… Wojewoda po nich chciał wychodzić, lecz że to były czasy aktów i dokumentów, w których się wszelkie umowy przed regentem156 spisywały, pomyślał, czyli dla pewności swej podczaszyna nie zechce mieć co na piśmie, nim około córki prawować zacznie. Zapytał więc… Podczaszyna rozśmiała się. — Nie potrzeba nic, gdy mi się podoba dwoma słowy zburzę com zbudowała… obawy nie mam… A co do intercyzy155, która się przy zrękowinach podpisze… to ją przygotować każcie, nie przeczę… Tak się rozstrzygnął los wojewody i pięknej Jadwisi, która nic o tym nie wiedziała. Co do pana Medarda Pełki poprzysięgłego rycerza podczaszanki… o którym matka coś nawet wiedzieć lub choć domyślać się mogła — nie wchodził on bynajmniej w rachubę. W sercu Jadwisi zajmował wprawdzie zaszczytne stanowisko pierwszego jej wielbiciela i wiekuistego sługi, lecz wedle jej pojęć, w niczym ją to bynajmniej nie obowiązywało. Mogła sercem i sobą doskonale a swobodnie rozporządzać — a winną była tylko rycerzowi uśmiech — jeśliby nań męstwem zasłużył… i może, może — drugą świeższą niebieską kokardę. Któż winien był Pełce, że on sobie może inaczej własne i Jadwisi obowiązki wyobrażał? Dziewczę o tym uczuciu co się miłością zowie nie miało pojęcia… a zdawało się, iż je nawet nie prędko nabyć miało… Czuła, że wielbioną być powinna, a względem wielbicieli zachowywać się grzecznie — zresztą?… chyba nic więcej. Zawczasu ją matka bóstwem uczyniła i wmówiła, że nim być tylko musi… Jadwisi szło o wielką świetność, oklaski, kadzidła… i — dotąd więcej nic. Chciała królować gdzieś na dworze, być sławioną z wdzięków, zyskiwać serca, obudzać jak najwięcej uwielbień i cieszyć się tryumfy. Szło jej o to, by miała zawsze jak najpiękniejsze suknie, jak najdroższe klejnoty, dwór, sługi… i mnóstwo pieniędzy… Troskliwa matka wychowała ją tak, aby jej szczęście zapewnić, żadnego w niej nie obudziła uczucia, wyjąwszy przywiązania i wiary w siebie. Po zawartej umowie z wojewodą, którą trzeba sobie obliczyć na nasz dzisiejszy pieniądz i na wartość jego ówczesną, aby wielkość tych ofiar starego wdowca ocenić — matka z przebiegłością największą przystąpiła do dzieła. Zaczęła z dziewczęciem, co nigdy się nie trafiało, mówić o panu wojewodzie, i zaszczyciła ją po raz pierwszy otwartem przyznaniem, że wojewoda w niej zakochany… Dziewczę aż urosło w oczach własnych… Czuła, że przestała na prawdę być dziecięciem, gdy matka nawet uznawała w niej osobę dojrzałą… Już za to samo niezmierną wdzięczność czuła dla wojewody… — Nie jest bardzo młody, — mówiła matka — ale wygląda jeszcze wcale przyjemnie, miły, grzeczny, i serce ma czułe… — Jakże ja mam się znajdować względem niego? — spytała niezmiernie ożywiona Jadwisia — jak się mamie zdaje? Można sobie wyobrazić durne dziecięcia i radość, gdy usłyszało z ust matki: — Nie masz potrzeby zmieniać postępowania, owszem, niech się kocha… Znajdowałaś się dobrze, podobałaś mu się jak jesteś… ufam, że będziesz miała rozum… i… — I co? — zapytała Jadwisia. — I że go nie zrazisz niczym… — A potem? — pytało ciekawe dziewczę… Matka niby nie dosłyszała, niby nie wiedziała co odpowiedzieć, i zaczęła zamyślona, jakby o czym innym: — Wojewoda jest magnat, ma piękny tytuł, ma szerokie włości, myśmy niebogate…. Dobra by była partia z wojewody… Jadwisia, która nie marzyła nawet, ażeby tak rychło o tym uroczystym akcie oswobadzającym niewiastę, jakim jest małżeństwo, mowa być mogła — uczuła się znowu podniesioną i dumną… Coraz mocniej przekonywała się, że ten wysoki próg dzielący dzieciństwo od młodości przestąpiła… Mogła nawet już pójść za mąż! Pójść za mąż dla niej miało znaczenie wielkie… mogła nosić klejnoty, ubierać się w jedwabie, włosy piętrzyć i przybierać jak się jej będzie podobało… mówić głośno, śmiać się i nie oglądać ustawicznie, czy się pani matka nie marszczy. Z mężem wiedziała doskonale, że zrobi co zechce… Zamyśliła się Jadwisia… Tak, wojewoda młody nie był — ale jaki poważny! jaki majestatyczny! co za kolebki miał i konie, jakich dworzan i sługi! Tego dnia nie mówiono nic więcej. Nazajutrz wojewoda przywiózł przepyszne zausznice szmaragdowe, i prosił o pozwolenie ofiarowania ich pannie podczaszance, na znak niezmiennego afektu158 i konsyderacji. Jadwisia zapłoniła się jak róża, zausznice świeciły takim ogniem, takim blaskiem, oprawa ich była tak misterną, przy jej maleńkich różowych uszkach, na białej szyjce, mogły tak cudnie wyglądać… Zadrżała, aby matka nie wzbroniła jej ich przyjąć… Podczaszyna skłoniła głowę, Jadwisia schwyciła je w rączki drżące. Gdyby była mogła, pobiegłaby zaraz z niemi do zwierciadła, ale nie wypadało. Odwołano matkę, która się pono odwołać kazała. Jadwisia została sam na sam z wojewodą. Ten ośmielił się zbliżyć do niej, domagał się rączki do pocałowania. Możnaż mu było nagrody za piękne zausznice odmówić? Pochwyciwszy rączkę, trzymał ją u ust długo, jak stary a zgłodniały… ledwie mu ją wyrwać potrafiła… Zdawało się jej, iż będzie bardzo grzeczną… gdy mu też potajemnie da… kokardę. Cóż w tym mogło być zdrożnego, że dwóch miała zyskać rycerzy i wiernych sług… Szepnęła tylko… — Proszę nic nie mówić matce… Węzeł, który wojewoda zatknął co najspieszniej za kontusz, nabierał tym większej ceny… dany był proprio motu159! Natarczywym był pan wojewoda, naiwną cudownie Jadwisia… bawiła się z zausznicami… plotła dziwne rzeczy… Między innymi zwierzała się wojewodzie, jakby ona sobie dwór urządziła, gdyby kiedy panią była. Kto inny nastraszyłby się może, lecz wyobraźnia Jadwisi nie sięgała po za granice tego, co dla wdowca było możliwe. Gdy podczaszyna wróciła nareszcie, zastała ich niezmiernie sobie radych i śmiejących się a trzpioczących, jak gdyby pod słońcem płaczu i smutku nie było. Następnych dni powtórzyły się te sceny… z małymi odmianami. Wojewoda potrafił dostać dla tej, którą już za narzeczoną uważał, cudnej piękności pas złoty sadzony różnobarwnymi kamieniami a zakończony diamentowemi kutasy… Tym zyskał do reszty i podbił serce Jadwisi tak, że matka niewiele już miała do czynienia. Spytała jednego wieczoru, czyby też poszła za wojewodę, gdyby się z nią chciał ożenić? Jadwisia po niewielkim namyśle odpowiedziała, że już przecie domyślała się sama, iż to się na tym skończy. — Ale kochana matuniu — rzekła… mam trochę na sumieniu Pełkę, bo się on we mnie też szalenie, obcesowo160 kocha… — a wprawdzie mu nic nigdy nie przyrzekłam, alem mu dała — kokardę… Podczaszyna usłyszawszy to imię, zmarszczyła się. — Bardzo to źle, żeś mu kokardę dała… i bez mojej wiedzy — ale to hołysz… chłopak do niczego… do szabli, do konia… do pola, ani mu myśleć o żonie… Niech sobie kokardę trzyma… przecież mu słowa nie dawałaś, a gdybyś go dała, beze mnie nic by ono warte nie było… Ale — patrzcie! dodała jakby sama do siebie podczaszyna ze źle stłumionym gniewem — potrafił mnie oszukać! potrafił sam na sam ją widzieć…. Gniew matki trochę nastraszył Jadwisię, ale gdy raz zgodziła się na wojewodę, przeszedł on, a przynajmniej już się głośno nie obawiał. Nastąpiło tedy uroczyste oświadczenie matce dobrodziejce i pannie podczaszance… Matka i panna przyjęły. Naznaczyć miano Zrękowiny, aby podczaszyna miała czas się z wyprawą przygotować, co czasu wojny poprzerywanych dróg nie było łatwo, na to jednak pan wojewoda nie zezwolił i domagał się ślubu za dyspensą161…. Jadwisi tak jakoś było pilno zostać panią wojewodziną, iż się temu nie sprzeciwiała wcale. Pan Przerębski zaś miał to na względzie, że rodzina i syn dowiedzieć się mogli, że może by mu przeszkadzali… chciał ślub wziąć, bo wówczas nikogo by się już nie lękał. Mimo największego w świecie pośpiechu, ani wypadało, ani było można tak zaraz przystąpić do ołtarza. Chociaż duchowieństwo dla magnatów naówczas daleko było więcej pobłażające niż dzisiaj, a formy wymagane mniej ostro były określone, zawsze jednak potrzeba było świadectw, papierów, świadków bodaj, których na razie wojewoda mieć nie mógł. Dwór naówczas bawił w Głogowie, tam siedziała królowa, przybył Kazimierz, — gromadka wygnańców otaczająca ich cała żyła w jednym kółku bo się królestwo oboje nudzili, a astrologia, którą zajmowano się wielce, i mądrej panny Kunickiej przepowiednie nie starczyłyby zabawić. Wojewoda co dzień bywał u dworu, podczaszyna przy królowej. Ludzie z łatwością odgadli co się tu święciło… z pana wojewody podżartowywano sobie, o podczaszynie mówiono z przekąsem, o Jadwisi z ubolewaniem… Dwór miał nieustanne z krajem komunikacje potajemne… Pomiędzy nowinami ktoś pewnie pomieścić musiał ciekawą wiadomość o swataniu się Przerębskiego do podczaszanki… Ktoś ze znajomych nic pilniejszego nie miał nad doniesienie o tym synowi wojewody, młodemu panu staroście… Wprawdzie spodziewał on się prędzej czy później tego rodzaju wybryku ze strony ojca, wszakże radby był mu zapobiedz. Na pierwszą wieść o zamierzonem ożenieniu, stryjeczni i cioteczni, i co żyło, wpadło na starostę, aby jechał ojca reflektować i odwodzić. Synowi nie bardzo to było łatwo… ani się zdawało rzeczą właściwą… Rodzina wszakże znająca podczaszynę i lękająca się wielce z nią stosunków, wyrobiła staroście listy do króla do Głogowa, aby miał pozór jechania… Ufano, że sama jego przytomność może serce ojcowskie poruszyć. Przerębski młody, człek był spokojny, łagodny, leniwy trochę, lecz temperamentu równie ku płci pięknej skłonnego jak ojciec. Pojechał nocą i dniem, przerznąwszy się z pomocą przyjaciół przez straże szwedzkie — na Szląsk… Wojewodzie ani na myśl przyjść nie mogło, żeby mu się tu syn zjawił. Gdy go zobaczył — oniemiał z podziwienia i gniewu. Domyślał się o co chodziło… w furią prawie wpadłszy, zamiast powitania nasrożył się na starostę, że go śmiał szpiegować. Ten pierwszy napad tak gwałtowny wytrzymał pan Tymokles (takie mu imię nadano nieszczęśliwe) z cierpliwością przykładną — dał się ojcu wyburzyć i odparł mu cicho, że go tu wcale nie szukał, że o jego bytności na Szląsku nie wiedział, i że był z papierami do króla Jegomości wysłany. Wojewoda się nieco zawstydził — niemniej los płatał mu figla bolesnego. Syn nie mógł się tu nie dowiedzieć o tym, o czym mówili wszyscy, a że się to synowi nie mogło podobać… nie ulegało wątpliwości. Trzeba było powagą rodzicielską, władzą naówczas tak szanowaną, rozbić wszystko i usta zamknąć…. Nazajutrz sam pan Przerębski syna poprowadził do podczaszynej, nic mu nie mówiąc… Szczególna rzecz…. Ojciec i syn, gdy byli razem, wyglądali niby dwaj bracia, z których wprawdzie wojewoda był widocznie starszy, ale starosta ociężalszy od niego. Z twarzy byli sobie podobni, tylko syn mniej o sobie pamiętał, a że niewiele się ruszał, zbyt zawczasu otyłym być poczynał, od czego wojewoda się obronił, sypiając na twardym, jedząc umiarkowanie nader i spinając się co paski strzymały… Podczaszyna ani wiedziała o przybyciu syna, ani go znała… Ździwiła się niezmiernie widząc ich przybywających, ale domyśliła się zaraz wszystkiego, a że każdemu mężczyźnie rada się była podobać, z zalotnością i wesołą twarzą powitała Tymoklesa… który zachwycony został i córką i matką; a bodaj ostatnią więcej jeszcze niż trochę dziecinną Jadwisią, która jako przyszła macocha wydała mu się śmieszną…. Lecz człek skromny, łagodny i bardzo powolny, siadłszy w krześle naprzeciw podczaszynej, mnąc czapkę i mało się odzywając, odbył wizytę nie dając po sobie najmniejszego znaku, ani ukontentowania, ani niezadowolenia… Jadwisia z przestrachem jakimś mu się przypatrywała z boku. Nim wyszli stąd, korzystając z tego, że przy obcych syn się z żadnym słowem odezwać by nie śmiał, wojewoda głośno oświadczył, iż panna podczaszanka była mu zaręczoną. Poczem Tymokles ucałował ją w rękę, pocałował podczaszyny rączkę także, i razem z ojcem milczący się oddalił. Starosta natury był powolnej, ale na pewnym dowcipie mu nie zbywało. — Cóż asindziej na to? zapytał go wychodząc pan wojewoda… — Hm! — odparł syn — nie jest to moja rzecz ojcu dobrodziejowi ani chwalić, ani ganić jego czynności, dawno bowiem powiedziano, że jaja od kur mędrsze być nie mogą. — A cóżbyś rzekł, gdybym ojcem jego nie był? — Co tu mówić, kiedy panienka tak piękna — odezwał się starosta… chyba, że zbytecznie młodą jest… — Ale one rychło starzeją — dodał ojciec. — W tej rodzinie to nie powiem — odezwał się syn, bo matka wcale młodo wygląda i jeszcze pewnie za mąż wyjdzie… — Co się stało, odstać się nie może — dokończył Przerębski: ja to uważam za rzecz spełnioną… Czekam tylko papierów i ślub wezmę… Waszmości oddaję! Zarubów, Wiązy i Krzankę… i dymituję wieczyście… Syn do kolan się skłonił. — Krzywdy dziecięcia nie chcę, ale też wy po mnie nie wymagajcie, bym szczęścia nie kosztował…. Powtarzam waści: co się stało odstać się nie może… Starosta jak wszyscy ludzie jego charakteru, co się otwarcie bić wzdragają, a zwłaszcza z rodzonym ojcem, gdzie do boju wystąpić trudno — milczkiem myślał co by począć, aby jednak małżeństwu przeszkodzić”. Raz już przyjmowany był, gdy z listami do króla przybył, nazajutrz poszedł znowu na dwór, czyby też się z panem widzieć nie mógł. Jan Kazimierz nigdy przystępniejszym nie był jak tu, na zażądaną audiencję powiedzieć kazał, aby starosta przyszedł… Uwierzyć trudno, lecz było tak, że gdy miał wchodzić do komnaty królewskiej, król z jednym z karłów grał zabawiając się w warcaby… Odzyskał jednak wnet całą powagę swą, gdy Przerębskiego zobaczył. Oświadczył mu łaskę swą królewską za to, iż ważył swe zdrowie przewożąc owe listy z Warszawy, a potem spytał, czyby mu co ustnie nie zwierzono. — Nie mam nic, N. Panie, rzekł starosta wzdychając, nic nad to, że radbym się przed W. Kr. Mością na własną uskarżyć niedolę… Pan wojewoda rodzic mój. — A co? prawda? żeni się? ha? zagadnął król wesoło, dziewczyna jak malina? Co chcesz, w starym piecu diabeł pali, ha! ha! ha! — Czyżby już na to ratunku nie było? cicho szepnął starosta… — Ja ci powiem, chyba ty jeden go możesz ratować: pannę wykraść i sam się z nią ożenić. Król mówiąc to począł się śmiać, a z drugiej izby aż karły powyskakiwały, widząc go w takim humorze, w jakim od dawna nie bywał… Starosta smutny stał. Królewska rada wcale złą nie była, ale nader trudną do wykonania. Król po wybuchu śmiechu, spoważniał zaraz, oczy otarł, bo go śmiech zawsze łzy kosztował i dodał wzdychając: — Mój starosto… nie ma pono rady na młode amory162, które niestalsze są i łatwiejsze do ro— zerwania, cóż dopiero na stare, łykowate i uparte! Żal mi rodziny, bo podczaszynę znam dobrze, kobieta chciwa i obedrze was — to pewna… lecz — dodał mimo woli wpadając w żarty, które lubił stroić z kobiet mówiąc o nich — zyszczesz jegomość koligatkę163 piękną, młodą, wesołą, przyjemną… i będzie się z Mm w domu zabawić… Podczaszyna jeszcze dziś i przy córce niczego… lubię ją… Nie było już co dłużej ani u króla zabawiać, ani się łudzić tym, aby mógł pomóc skutecznie. Starosta westchnął, pokłonił się do nóg pańskich i chciał odchodzić. — Gdybym wam indirecte164 w czym mógł pomóc… odezwał się król widząc go zasmuconym. — Niczym innym N. Panie, chyba tym, aby na duchownych wpłynąć powagą królewską — żeby ze ślubem zwłóczyli… — Popróbuję — ozwał się król… ale ja tu nie król, a pieniądze wiele mogą… Na tym się posłuchanie skończyło… Ze swej strony wojewoda udał się do króla z prośbą, aby z listami starostę co rychlej mógł do Polski odprawić, bo mu tu syn zawadzał. A że więcej szło panu o zyskanie sobie wojewody, który miał między szlachtą wziętość i mógł mu być pomocnym, przyrzekł, iż to uczyni. Podczaszyna też ze swej strony ubocznymi drogi starała się go stąd pozbyć, bo jedno z dwojga, albo go musiała bałamucić, co jej się wydało trudnym i niestosownym, lub sprzątnąć z drogi. Wydanie Jadwisi było jej tryumfem, i ze wszech miar szło po myśli… syn tylko stawał na zawadzie. Chociaż jawnie ani mógł, aniby był śmiał występować, tym mocniej się go lękano i posądzano… Wojewoda sposępniał jakoś i zdawał się skłopotany, zawstydzony, niepewien co pocznie… Papiery od króla były gotowe już, zawezwano starostę, aby się stawił dla odebrania ich, gdy — tegoż samego dnia ten położył się do łóżka, oświadczając, że dla straszliwego w kościach łamania jechać nie może. Król posłał mu zaraz doktora Żebrowskiego, medyka i astrologa, którego miał z sobą… Siedział z nim uczony ów krakowski z godzinę rekognoskując165 słabość, zapisał receptę złożoną z różnych tłuszczów, driakwi i takich ingrediencji166, których w Głogowie nie było… a królowi doniósł, że choroba istotnie ciężką była, i że z nią się puszczać w długą, daleką, ciężką, niebezpieczną podróż, ani było podobna. Z listami więc wyprawiono dworzanina, a starosta smarować się począł… Nie mógł ojciec nie pilnować dziecięcia, musiał co dzień godzinę jaką mu poświęcić, a dziwował się, iż mimo tak ciężkiej słabości, starosta jadł tak, iż misami całymi mięso z przed niego znikało — czego mu lekarz wcale nie bronił. Minio to po obiedzie stękał więcej jeszcze niż przed jedzeniem… Nie przeszkadzał ci mu chory syn — a jednak rad by go był serdecznie odprawił… Medyk jednak zapewniał, iż podróż groziła życiu niebezpieczeństwem, jeśliby suche humory, wilgotne humory167, i różne chodzące po ciele przypadłości przez ruch i wstrząśnienie ku górze popędzone, rzuciły się na szlachetniejsze części. Szczególniej miało to być niebezpiecznym czasu nadchodzących koniuktur niebieskich168 i jakiegoś zbliżenia się Saturna do konstelacji169, która była w najściślejszym związku z owemi humorami, a nawet rządziła niemi. Medycyna ówczesna nie obchodziła się bez astrologii i dr. Żebrowski nim się zajął zdrowiem starosty, wykonał wprzód jego natwitatem, horoskop i typ, aby poznał przezeń naturę człowieka, z którym miał do czynienia. Starosta rodził się właśnie pod taką gwiazdą, która mu teraz wielką baczność na siebie nakazywała. * * * Bronił się mężnie Kraków naciskowi Szweda, a dla podwojenia odwagi i animuszu żołnierza, powiadano powszechnie, iż Kazimierz król, cesarską pomoc ze Szlązka miał z sobą przywieźć lada chwila dla odsieczy… Mówiono też o dwudziestu, ba! i więcej tysiącach ciągnących w pomoc Polsce Tatarów… Wlewał otuchę wreszcie sam pan Czarniecki który i wodzem i żołnierzem był, a którego wszystko kochało, co się doń przybliżyć mogło… Nie miał on onego majestatu wielkich panów, który poszanowanie wraża, ale razem i odstręcza; prostszym się jeszcze czynił dla ludzi niżeli był w istocie. Czy z żołnierzem, czy z mieszczaninem, czy z duchownym czy z wieśniakiem mówił, czuć w nim było człowieka, który do ludzkiego serca przemawiał prosteni słowem, często rubasznem… Rano, we dnie i w nocy, wciąż go było można spotkać: to na murach, to na ulicy, to w otwartym dla wszystkich domu… Nie otaczał się ani dworem, ani sługami, ani czymś, co by go na oko większym czynić mogło… chodził pojedynkiem, odziany jak każdy inny, często starą delią170 okryty, w butach czarnych, a twarzą ku sobie wabił. W ulicy go paupry otaczały rade i biegły za nim znosząc mu kule, a on je po łebkach gładził i jabłka im w rynku kupował… Nauczyli się go już tak znać w Krakowie, że gdy się pokazał, biegło doń wszystko co czego potrzebowało, nie sromając się, nie zapominając w gębie języka, jak do swego. A były to dni gorące, gdy z obu stron działa grać zaczęły i kule latać jak ogniste ptaki szukając żeru po dachach… Gdy palono przedmieścia u Grodzkiej bramy, nieostrożnie zostawiono kilka domostw nie rozwaliwszy, te tedy najprzód Szwedzi napadli, odebrali, bo ich obronić było niepodobna, i powciągawszy na nie działa, do miasta strzelać poczęli. Szturmowali najwięcej od strony Kazimierza i Stradom też zajęli a klasztor bernardyński, skąd tuż na zamek strzelać wygodnie mogli. Paliło się po kilka razy codzień, to tu, to owdzie, tak, że od dwojakiego nieprzyjaciela czuwać było trzeba i chronić się, bo od Szweda zarazem i od ognia… Z przedmieść wiatr rzucał na dachy iskrami i żużlami, tak, że nieustannie się coś zajmowało… i krzyk: Gore! nie ustawał. Dopiero nasi, Pełka i Rożański, którzy przy panu Czarnieckim walczyć tak byli żądni, poznali, że w mieście inna robota niż w polu, a stokroć gorsza… i stokroć przykrzejsza… Z każdym dniem, i o jadło, i o prośby, i o kule, i o lud łatwo się trwożący i roznoszący popłochy, troszczyć się musiano więcej. Z nikąd nie mogło już nic przyjść, bo zewsząd odcięty był Kraków od kraju, po którym się też Szwedzi bezkarnie zwijali. A co się spodziewano od komputowych pomocy, żeby Szwedów z tyłu rwać mieli, — dowiedziano się ze zgrozą, iż za przyczyną niegodnego wywłoki Prackiego, komputowi przeszli do Gustawa i jemu się poddali, z czego tak rad był, iż im nawet pieniędzy nie żałował…171 Aniby kto jednak poznał po Czarnieckim, że na nim te wiadomości uczyniły jakie wrażenie; przynajmniej dla ludu i żołnierza twarz nosił pogodną zawsze i choć westchnął sam na sam — śmiał się gdy nań patrzano. Przy nim serce rosło. Ale dni coraz cięższe nadchodziły… Rzucili Szwedzi ogień na piękny ów kościół i klasztor Franciszkański, który był miasta chlubą, tak, że ze szczętem pogorzał i gołe zeń mury zostały, a biskupi pałac ledwie z wielkim wysiłkiem uratować zdołano… Wyszli zeń z krzyżem księża śpiewając, a lud patrząc na nich płakał… Jednego dnia był pan Pełka na służbie przy Czarnieckim, czego się zawsze dopraszał, gdy ów klasztor bernardyński, z którego Szwedzi najgorzej zamkowi dokuczali — palić kazano… Sam kasztelan ogniem kierował; z mieszczan co ich tam było, którzy się w klasztorze nieraz modlili, albo ślubowali, dla których progi te były drogie i święte, wielu patrząc płakało. Nie było wszakże ratunku, musiano własnymi kulami burzyć co grosz pobożnych wznosił… Poszły mury w perzynę, ale i Szwedzi się z nich wynieść musieli. Właśnie razem z Czarnieckim stał na murach Pełka, który się strzelaniem do bliższych Szwedów rad zabawiał, gdy krzyk się dał słyszeć… Obejrzał się i postrzegł, iż kasztelan za gębę się trzymał, a po chwili krwią splunął i zębami. Alarm się wszczął po mieście okrutny… lecz wódz ani się nawet dał wieść, o swej sile idąc do klasztoru… Pełka, który się doń jak do ojca przywiązał, rzuciwszy broń pobiegł z nim… Posłano zaraz po doktora do akademii… Trwoga była niezmierna… Medarda żadna siła powstrzymać już nie mogła, żeby przy nim nie był… choć mu ręką kasztelan pokazywał, aby miejsca swego nie opuszczał. Było go tam komu zastąpić. Z murów zszedłszy choć ranny, nieustannie krwią plując, tyle tylko, że do domu obwiązać się pojechał Czarniecki. Przyszedł doktor, aby gębę zaszyć, przyłożono plaster… Mówić mu było trudno, a no, niecierpliwą ręką pisał — że chorować nie ma czasu. W nocy Pełka przy nim pozostał, ale ta przeszła spokojnie, tylko nieustannie z miasta płynęli ludzie tłumami dowiadywać się, jak się miał ten, na którym całą pokładali nadzieję, i Pełka ciągle komenderowany wychodzić musiał, opowiadać, że nic nie ma złego i że go jutro zobaczą, jako co dzień. Nie dali mu prawie usnąć… ani też spoczynek mieli od Szwedów, bo ci widzieli, dobrze znając Czarnieckiego, gdy go Szwed postrzelił; szturmowali więc zawzięciej jeszcze, przewidując w mieście trwogę… Rana choć bolesna, bo i mówić nie dawała, i jeść z nią było niewygodnie, przynajmniej nie— bezpieczną nie była… Nazajutrz jak świt kazał sobie pan Czarniecki konia podać. Dopieroż widzieć było potrzeba, gdy się ukazał w rynku, jakim go powitano okrzykiem, jak do niego przypadano, a oczy się łzami wilżyły, a ochota i męstwo tak urosło tej godziny, iż gdyby nie trzymano młodzieży, padłaby hurmem na Szwedów, śmierci szukając i sławy. Słowa nie mogąc mówić, bo jeszcze gęby mu otwierać zabroniono, pan kasztelan na mury wskazywał, a biegano na nie i strzelano, że się Szwed przez cały dzień na strzał przybliżyć nie śmiał. A tak jakoś urosło ochoty i odwagi, iż Rożański przyszedł Pełce oznajmić na mur, bo jego tam przy działach postawił kasztelan… iż akademików, czeladzi i młodego ludu chyba już wstrzymać nie będzie podobna… O południu, zluzowany Pełka poszedł do klasztoru dowiedzieć się o panu Czarnieckim, gdy ogromny tłum ludzi kilkuset otoczył klasztor, napełnił dziedziniec i poczęto wołać. Posłał im tedy Pełkę, aby kilku z między siebie mu delegowali dla rozmowy czego chcą. Tak się też stało; pięciu wybrano, którym pan Kochanowski, młodzieniec pięknych nadziei, przodował. Wpuszczono ich do małej izby, gdzie by się też więcej i nie pomieściło, przed pana Czarnieckiego, któremu tylko co polewkę do gardła przez trzcinkę dawano, bo jeszcze jeść tego dnia jak się należy nie mógł. Skłonili mu się do kolan… — Panie kasztelanie, — odezwał się Kochanowski butnie i raźno: zlitujże się nad nami młodymi, w których krew gra po młodemu, daj nam się pobawić! Jest nas czterechset, a może więcej, którzy w imię Boga i dobrej sprawy chcemy popróbować harcu za murami… Daj nam broni, kul i prochu… Bóg dozwoli, że i my coś dokazać potrafimy… Skłonili mu się wszyscy do kolan prosząc a obejmując go za nogi… Czarnieckiemu aż łza z oczu pociekła, a mówić mu było tak trudno, iż ledwie wybełkotał:— Zgoda… a no czekać… — Nie każcież nam czekać długo… — mówił Kochanowski — niech też i my pokażemy, żeśmy się na żołnierzów rodzili… A tu czeladnik od krawca, chuderlawa figurka, wyszeplenił: — Panie kasztelanie, ręce od rzemiosła się też proszą… pozwól i nam… — Pozwolę, — . rzekł wódz. Skinął tedy na Pełkę, aby mu papieru podał i napisał… — Dodam wam żołnierzy, abyście marnie przez niedoświadczenie nie ginęli… i pójdziecie… Zaczęli mu dziękować i wołać: „Niech żyje!” a gdy ze schodów przeszło to na dziedziniec i w ulicę, cały ten tłum jął krzyczeć: Wiwat Czarniecki! wiwat! Spuścił głowę, ręką dając znać, aby szli i uciszyć się swoim kazali, bo posmutniał od tych okrzyków… Tegoż dnia pod wieczór przywołać kazał Wąsowicza, pułkownika od dragonów i ż huzarów, spod chorągwi królewskiej, niejakiego Bylinę, sławnego z męstwa zapamiętałego żołnierza, którym dał dowództwo nad akademikami i czeladzią, drugie tyle dawszy regularnego żołnierza. Rożański z Pełką wprosili się do nich, bo Wacek był z dawna z Byliną znajomy, i Pełkę też z nim już pokumał… I Wąsowicz i Bylina niewiele mieli nadziei, ażeby z taką garścią coś się dokazać mogło przeciw silniejszemu stokroć nieprzyjacielowi. Szarpnąć go jednak mieli nadzieję tym pewniej, że się ich tam w obozie szwedzkim jak najmniej spodziewano, I dla tego też godzinę wybrano osobliwą, bo niemal samo południe. Medardowi serce rosło, gdy sobie wyrobiwszy pozwolenie, ujrzał się już w tej kupce, która tylko znaku czekała, by wypaść i siec. Młodzież z uśmiechem szła na ustach, nieświadoma niebezpieczeństwa… Wodzów lepiej dobrać nie było można, ani żołnierzy, gdyż tylko ochotników co najdzielniejszego serca dopuszczono, choć się napierało wielu. Szwedzi przy moście królewskim właśnie się zabawiali, niczego się nie domyślając, zwożąc sobie faszyny i ziemię, gdy najpierwej gromadą, wypadła na nich młodzież gdyby piorun… Nie było tu na prawdę z kim się i bid, bo ciury co przy wozach były, nawet się rychło nie mogąc odstrzelić, pierzchnęły. Czeladź się do wozów wzięła gruchotać, rąbać i wywracać… A tu w obozie popłoch się wszczął i na alarm poczęli trąbić, i Wąsowicz widząc, że więcej nie dokażą… do odwrotu zmusił. Nie przyszło to łatwo, bo chłopcy byli zapamiętali, tylko ich zaraz obietnicą wziął, że w drugie miejsce uderzą… Jakoż nim się Szwedzi tu pozwoływali od kociełków… już wycieczka była w murach i ku bramie Świętego Mikołaja ją Wąsowicz prowadził. Naprzeciw niej był namiot i kwatera Wittemberga, około których też nie spodziewano się wcale napaści. Siedzieli pono u stołu starsi, a żołnierz wypoczywał… w biały dzień krakowskich gości cale nie oczekując… Tu miny172 kopali spędzeni ludzie, więc najprzód dano do nich ognia… Młodzieży już wstrzymać nie było ani podobna. Bylina też i Cekwart kapitan od piechoty, człek drogi, bo był inżynierem dobrym, od tego zapału nabrali takiego ognia, jakby ich spoił, i wyrwali się ze studentami razem na stojące blisko działa na szańcach, około których kilku ledwie ludzi było. Ci jednak zaraz bronić się zaczęli i ognia dawać… ale popadali wszyscy… zagwożdżono działa, a że im tego było mało, pozrzucano je precz z szańców, bo zabrać nie było sposobu… Gdy się i to powiodło… wstrzymać już dalej nie mógł, ani pan Wąsowicz, ani Bylina… Cekwart około dział postrzelony zaraz padł… reszta się dalej parła… z takimi okrzykami i strzelaniem, i hałasem, iż cały niemal obóz zaalarmowali… Powiadano później, że widząc popłoch i zbiegających z placu oficerów swych, sam król Gustaw, który stał kwaterą na Kazimierzu, w klasztorze Przenajświętszego Sakramentu, od obiadu się porwał, konia sobie kazawszy podać, aby przeciw studentom wyruszyć. Lecz niedługo było można korzystać z pochwyconego tak nieprzyjaciela, bo i trąby i bębny na wsze strony zaczynały grać i wojsko się szykować, i ognia dawać poczęto, choć niewiele rażąc — tak, że Bylina wyskoczył naprzód, aby zawrócić rozpędzoną młodzież. Dopiero gdy go zobaczyli padającego, bo Szwed w samo serce go ugodził, i gdy Wąsowicz grzmiącym głosem zakomenderował, a Pełka i Rożański też z żołnierzem jęli zgartywać rozbieganych, zdołano ich, choć nie wszystkich zawrócić… Padło kilkunastu… Szwedów przeszło stu po szańcach i rowach, i przy działach postrzelano i wysieczono… Pełce się tak powiodło, iż jakby na śmiech szwedzkiego kapelusza z piórem po zabitym dostał i na szabli go utkwiwszy, do Krakowa przywiózł, myśląc to pierze farbowane pannie podczaszance kiedyś ofiarować… Ani mu się śniło na ten czas, iż tam w Głogowie bałamucono, ani mógł nawet przypuścić, ażeby mu została niewierną, a choć o złej woli matki był przekonany, dobrem sercem panny się pocieszał… Po tej wycieczce, która dużo hałasu uczyniła, a Szwedów ostrożniejszymi na przyszłość, radość młodzieży była wielka. Chlubili się tak ranami niektórzy, iż ich prawie goić nie chcieli. Z każdym dniem jednak szło gorzej — choć się czasem małym sukcesem pocieszano. Dla doświadczeńszych oczów, jeśliby odsiecz nie nadeszła, obronić miasta nie było żadnej nadziei. Nie łudził się też pan Czarniecki… ale nikomu serca nie odejmował. Czynili wszyscy co mogli… Zaraz niemal po tej studenckiej wyprawie, która Bylinę o życie przyprawiła173, Szwedzi jakby mszcząc się zuchwalstwa tego, szturmować poczęli z wielką siłą i uprzykrzeniem mieszkańców — pokoju chwili w mieście nie było… Sypali szańce, choć do nich strzelano… a co dzień się pod mury bliżej dobierali. Od bramy Świętego Mikołaja, którędy młodzież wypadła na Wittemberga, od nowej bramy i aż ku Święto–Floryańskiej, dalej przez cały Kleparz, aż na Piaski do Karmelitów wysypali wały swoje, wszędzie stawiając działa, które z Warszawy pozabierali. A jak wprzódy na zniszczenie bernardyńskiego kościoła patrzano ze łzami, tak teraz znowu na zrabowany, spalony i zniszczony karmelitański klasztor, bo nieprzyjaciel nic nie poszanował. Wzięli się tedy do bramy Świeckiej szturmować, którym nieustanny opór dawać musiano… Trzeba było burzyć kościół Świętego Kazimierza, aby im za przytułek nie służył, ale w ruinach jego się kryli… Z wielkim sobie męstwem, poczynano co przypisać należało Czarnieckiemu, który pierwszy przykład dawał, bo go wszędzie było pełno, a nigdzie darmo nie przyszedł. Szwedom się tak naprzykrzyło już stać pod tymi szczupłymi murami, za którymi żywy mur piersi ludzkich obraniał stolicę, iż czasu jednej wycieczki w rozmowę się aż wdali i perswazje, żeby darmo krwi nie przelewano, bo obronić się nie mogą. Królowi też Gustawowi było markotno, iż stać tak długo musiał, a o poddaniu się słuchać nie chciano… Głodem straszyli, pożarem, rabunkiem… nie pomagało to. Nie jeden raz, gdy cokolwiek ucichło strzelanie, a nieopodal Szwedzi stali, poczynano się, jak u murów Troi174, łajać i rozprawiać, a gdy łamanymi języki nadrwiono z siebie i nagrożono, brali się znowu do samopałów… i strzelali. W pierwszym tym ogniu Pełka więcej się pewnie nauczył i zahartował niż w najdłuższej wyprawie w polu… I głodu bowiem i chłodu, i niewczasu, i niebezpieczeństwa trzeba było zażyć, a spoczynku tak dobrze jak nie mieli. Jedyną tylko pociechą było, że tu już nieosamotniony żołnierz w obozie, ale cała ludność, jakby jedną rodziną broniła tych murów… że żołnierzowi dodawały otuchy i kobiety mężne, i dzieci zuchwałe, i wszystek tłum, który do ostatka czym mógł służył… i pomagał. Któż te sceny opisze, jakich się tam ludzie napatrzyli, i o których całe owo pokolenie opowiadało długo… Było co zapamiętać i czym się pochlubić. I chłodny i słotny coraz bardziej czas dużo Szwedom w obozie i na rumowiskach szkodził, mniej Krakowianom, którzy się przecie mieli gdzie przytulić. A tu już i śnieg przypruszał, i przymrozki brały… W pierwszych dniach października, trębacza król Gustaw wysłał, wzywając koniecznie do poddania, a grożąc szturmem. Czarniecki mu odpisać kazał, jakby na żarty: — Na wojnie zrosłem, wśród huku dział posiwiałem, już mnie kule nie straszą, ani wadzą; dzieci nawet do nich nawykają w mieście, a bawiąc się mi je znoszą, bym wam je na powrót odsyłał. Po cóż mamy miłej sobie skąpić zabawki… Lecz tegoż samego dnia, przysłał pan kasztelan po Pełkę, którego obrotność, zwinność, niezmordowaną czynność i hart, a przytomność umysłu cenić się nauczył… Ani się mógł spodziewać młody żołnierz co go tu Czekało. — Pełko, — rzekł stary wódz rozkazawszy drzwi strzec, aby nikogo doń nie wpuszczano, — nauczyłem się waszmości znać czasu niebezpieczeństwa i trudu, i muszę oddać ci sprawiedliwość: żeś i żołnierz dobry, i człowiek poczciwy, i dusza gorąca. Takich nam dziś potrzeba… Mam w waszmości ufność — mam do was słabość… Pełka go jak ojca w ramię pocałował. — Panie kasztelanie, rzekł, nie zawiedziecie się na mnie, młody jestem, mogę pobłądzić, lecz nie z woli chyba… Złego nie uczynię, gdybym miał życiem przypłacić. — Przed wami taić nie mam potrzeby — dodał wódz — bronić się musimy do ostatka, obronić nie potrafimy. Miasto zniszczone i z osób swych najdroższych odarte, kościoły i klasztory i domy w ruinach a popiołach… Niczym by były ofiary te, gdyby się na co przydały. Z każdym dniem żywności mniej a zwątpienia więcej… ludzi i serca tracimy… Jeżeli przyobiecana nam odsiecz i posiłki nie nadejdą… wytargujemy może warunki znośniejsze, a poddać się potrzeba. Pełka przerwał mimowolnie… — Lepiej ginąć! — Tak, lepiej by zginąć — stokroć lepiej — mówił kasztelan, nam samym — lecz zgubić stolicę i lud dla tej sławy, że się zagrzebie w popiołach… nie mam serca i sumienia. Bid się będę dopóki nie stracę nadziei, gdy ją postradam — poddać się muszę… Król na Szląsku, skąd nam cesarską pomoc obiecują. Ja w nią nie wierzę, przecież są ludzie co mówią inaczej. Radbym wiedzieć stanowczo co się święci i jak. Rozumiesz umie waćpan! Tu wstał kasztelan, ręce obie położył Pełce na ramionach, i rzekł zwolna: — Potrzebuję kogo, co by się ważył przez obóz szwedzki przerżnąć i dobić, głowę ważąc na Szląsk, któryby ze słowem ode mnie do króla pojechał i z odpowiedzią od niego do mnie powrócił. Lada komu tego powierzyć nie mogę… Pełka się zamyślił nie śmiejąc odpowiadać. — Co się wam zda, możecie wy się tego podjąć? policzcie się z siłami i ochotą? spytał wódz. — Na ochocie oddania tak ważnej przysługi pewno mi nie zbywa — odezwał się Pełka — lecz czy jej dorówna siła? tego zaprawdę nie wiem… — Ja ufam… rzekł Czarniecki — przez obóz się przedrzeć nie tak wielka trudność, a po za nim, trzeba tylko adherenta Gustawowego przybrać postawę. Niesmaczna to rzecz, jak wszelkie kłamstwo, ale niemniej zasługi wielkiej… Nie od razu Pełka się oświadczył z gotowością. Nie zbywało mu na obrotności i zręczności, przecież w naturze swej coś miał co mu udawanie wszelkie przykrym czyniło… Wahał się więc jeszcze, gdy kasztelan dodał: — Dla miłości tego miasta, i dla mojej uczyńcie to… Pisania żadnego wam nie dam, dosyć słowa, zaniesiecie królowi najlepszą wiadomość o stanie naszym, bo go najlepiej znacie, codziennie ze mną po murach się zwijając… Jeśli odsieczy nam wprędce nie dadzą, tośmy skazani na upokorzenie… Niech więc powiedzą co mamy czynić — ginąć, czy dla lepszych czasów ludzi i miasto ocalić… Nie był jeszcze pewny siebie Pełka i do wieczoru się wyprosił dla rozmysłu; aby się w tym lepiej rozpatrzeć, jak miał począć sobie i co czynić. Zszedł w miasto… widok jego za serce go chwycił — głodnych było mnóstwo… Też same paupry i studenci co się bili tak ochoczo, chodzili z garnuszkami od drzwi do drzwi, a mało gdzie było się już czym podzielić. Zjadano takie rzeczy, którychby dawniej nikt się pożywać nie domyślił. Zabijano kawki i wrony, i żołnierze z nich sobie gotowali rosoły… Wróble dawano na pieczyste za przysmaki… Nikt się nie skarżył… ale po twarzach znać było znękanie… Po kościołach pełno ludu klęczało i łkało, a w kruchtach głodni spali ze znużenia… Pełka poszedł po murach rozpatrzeć się na okół, którędyby mu wynijść można bez niebezpieczeństwa. Z pozabijanych rajtarów i piechoty szwedzkiej czasu wycieczek dosyć nabrano odzieży, by się w nią przebrać było łatwo. W wojsku Gustawowem służyło też dosyć Niemców i z tym językiem, który Pełka dosyć nieźle umiał, z biedy można było obóz przejść. Nie zbywało też i na zdrajcach… co się do Gustawa przyłączyli. Rozmaite myśli snuły mu się po głowie, i różne plany, i wolałby był innego się podjąć rzemiosła, acz na wojnie ten najlepiej służy, kto najlepiej słucha… Rożańskiemu, choć z sobą żyli jak bracia, nic powiedzieć nie chciał z razu. Wiedział, że go ten nie zdradzi i rychlej pomoże niż zawadzi, przecież nie swojej tajemnicy powierzyć mu się wahał. Lecz gdy wszedł do izby, w której razem stali nieopodal Floryańskiej bramy, po twarzy Wacek poznał, iż coś się święci niedobrego z Medardem, i począł mocno nastawać, aby mu się spowiadał. — Co ty mnie ciśniesz? zawołał Pełka, gdybym ci ja mógł, jednej chwili byś wiedział co mi cięży — a no, nie moja to sprawa. Cudzych rzeczy darowywać się nie godzi. — Jeżeli tak śpiewasz — rzekł Wacek, to ja tobie powiem co masz na sercu — bo tak dobrze o tym wiem jak i ty. Pan Czarniecki mnie toż samo chciał powierzyć, a ja waści nastręczyłem, nie żebym się wykupować chciał, lecz żem dalibóg niezdolny do tego. — To powiedzże mi szczerze — czy ja to potrafię? zapytał Medard… — Albo ty lub nikt — odparł Rożański. — Mnie by od pierwszego gęby otwarcia poznali… Poczęły się tedy narady… Rożański znał Żydka, który razy kilka przez obóz szwedzki z listami chodził i powracał… Poszli razem do niego… Był to przekupień rodem z Lubelskiego, z dawna handlujący po kraju igiełkami, różnym rupieciem niewieściem, człek przebiegły, śmiały, i na swój stan wcale niepospolity. Mógł udać kogo chciał, umiał być starym, młodym, głupim i mądrym, jak mu wypadało, służył po trosze wszystkim, może nawet i Szwedom dla miłego grosza, ale przez to swoich nie zdradzał. Owszem, parę razy skutecznie im dopomógł… Zwano go prostym imieniem Lej busia, a znali go w mieście jak szarą gęś, bo nie było człeka co by wyszukał w potrzebie jak on, nawet takich rzeczy, których w nim nie było. Gdyby mu kto dobrze zapłacił, zdaje się, że armaty by szwedzkie pod pachą przynosił na rynek. Lejbuś, co najdziwniejsza, wcale nie był tchórzem, życia nieraz nadstawiał, a że zawsze cało umiał wyjść, nabrał tym więcej odwagi. Wyszukać go było trudno, bo rzadko kiedy w domu siedział, a domem jego była izba pod strychem, w której miał skład rzeczy najosobliwszych i trochę siana ze starą kapotą na posłanie. Nim doszli do domu, Lejbuś się nawinął na drodze, przebrany był po mieszczańsku, i poznać go nawet trudno było, ale Rożański z dawna się z nim znając, domyślił się i za połę pochwycił. — Lejbuś, kochanie, mam do waści sprawę. — A! to wy, panie miłościwy — wesoło odparł czarnooki, mierząc zaraz towarzysza jego wzrokiem ciekawym. No? a co? może włoskich konfektów175 dla panien chcecie dostać… I śmiał się — znać, że Rożański niedawno czegoś podobnego od niego żądał… — Chodź gdzie za węgieł, aby spokojnie pogadać można — albo nie — to do nas… — Wielki sekret? spytał Lejbuś. — Bardzo wielki. — T wielki zarobek? dodał Żydek. — Może być i to… Popatrzał myśląc Żyd, potoczył wzrokiem dokoła, nigdzie blizko nie było miejsca na rozmowę, a tu czasu nie mieli do stracenia… Nareszcie wskazał kamienicę jedną nic nie mówiąc i wprowadził ich do niej. Na tyłach była pusta izba jakimś cudem do najęcia, zaprowadził ich niby ją opatrywać. Byli sami. — Rzecz ci krótko opowiem — rzekł Rożański, mój dobry przyjaciel… Oto ten, kocha się w pannie… pilno mu ją widzieć, gotów i szyją nałożyć… Musi się przedrzeć przez obóz, aby się z nią zobaczyć i powrócić. Pomożesz? Lejbuś głową zaczął kiwać. — Co to do mnie należy, rzekł — ale gdyby Jerozolimę naszą oblegali… a żebym ja się kochał nie wiem jak — nie porzuciłbym Jerozolimy dla kochanki… Pełka się zarumienił, Rożański zagryzł usta. — Nie pleć, rzekł do Żyda — on sam jeden Krakowa nie obroni… — Tak a gdyby jutro tak powiedziało stu, a pojutrze tysiąc… i poszli do kochanek… — Słuchaj — przerwał Pełka — co robię to rzecz mego sumienia — pomożesz czy nie? — Wszakżeś razy kilka był w obozie i za obozem, i wracałeś? dodał Rożański. — Ja się tego nie wypieram, rzekł Lejbuś — ale co innego samemu iść, a co innego kogo prowadzić… — Pomożesz czy nie? daj choć radę? mów, zapłacę… zawołał Pełka. — Proszę pana — odezwał Lejbuś śmiejąc, to się rozumie, że się, płaci, a nie wszystko można zrobić za zapłatę… — Niech cię kaci rwą? wykrzyknął zniecierpliwiony Rożański — chcesz czy nie? Uśmiechnął się Lejbuś. — Wielkie z panów rycerstwa gorączki rzekł — a na biednego Żydka zawsze tylko z pięście i z krzykiem. Jak ja pana poprowadzę, i jak nas dwóch złapią, obu mogą powiesić, jak ja pójdę i mnie schwycą, to się wykręcę. Prowadzić, to jest gorsza rzecz niż iść. — Radźże… Przez czas rozmowy Lejbuś się wpatrywał w Pełkę. — Ja bym chciał honor pański wiedzieć — rzekł w końcu. — Jestem Pełka z Gołczwi… — Ja to sobie zaraz myślałem, mnie pana pokazywali z daleka na murach przy panu kasztelanie… Mój dziadek miał arędę w Gołczwi… Skłonił się. Służę wielmożnemu panu; ale po co panu ten interes… — Cóż chcesz? kocha się! wrzucił umyślnie Rożański. — A po co to takie kochanie! dodał Żyd… — Musi… zawołał Wacek… — Ja z jegomościa pójdę sam… No! a złapią… zawsze raz umierać trzeba… — Cóż za tę sztukę? spytał Rożański. — Ala! jak powrócimy to się potargujemy, wesoło dodał Lejbuś. Poczęły się narady, Żyd obiecał przyjść wieczorem… pożegnali się więc, a Pełka ruszył wprost do pana Czarnieckiego… Nie znalazł go w klasztorze, nie było na ratuszu… Wskazali mu go na murach przeciwko klasztoru bernardyńskiego… Chodził i sumował176… Mrok padał gęsty. Na strzał ognie szwedzkie pogaszone były, dalej świeciło koło szałasów i na ogniach jak cienie szatanów uwijały się postacie żołnierzy. Kasztelan z rękami założonymi, ponury, przyglądał się smutnemu widowisku. Z daleka po za nim stało kilku pułkowników, stał Wolff i Goiński… Pełka przybliżył się do niego. — Co mi niesiecie? spytał kasztelan po cichu. — Posłuszeństwo — odezwał się Medard. — Bóg zapłać! Bóg zapłać… westchnął stary… Nieraz na moje szlacheckie ramiona walono ciężary, których pańskie znieść nie mogły, nigdy większego na nie nie włożono brzemienia, jak dziś! W polu… na koniu… A! toż to rozkosz, dziecko moje… w obozie to raj… tu to piekło… I widzieli ci co mi oddali Kraków, że zbędą się na mnie odpowiedzialności przed krajem, królem i historią… że włożą na mnie ohydę… Czarniecki zdradził, Czarniecki zdał… Krwi mi nie policzą… ale sromotę czy zasłużę czy nie… to pewnie… Bóg osądzi — tymczasem ratować trzeba ludzi… Idź waćpan… Kiedy myślisz się wybierać? — Gdy tylko potrafię i będzie można, rzekł Pełka. — Zrozumiałeś mnie — dodał kasztelan — credentiales177 nie potrzebujesz… papierów zwierzyć ci — nie godzi się dla niebezpieczeństwa… Słuchaj… Lat temu, gdym królowej jejmości dobrą przywiózł od kozaczyzny nowinę, a trafiłem też na dobry humor, obdarzyła mnie sygnetem na pamiątkę… Pierścień znaczny, bo na kamieniu znamię Opatrzności, a do koła napis: Si Deus pro nobis, quis contra nos?178.. Na znak weź pierścień… a powiedz królowi, powiedz królowej bo ona pono głowy ma więcej… że Kraków się podda, jeśli odsiecz nie przyjdzie. Komputowi zdradzili, żywności brak… ludzie znużeni… prochu dalej omal będzie… Chcą, bym się w ruinach pogrzebł — uczynię to — lecz i stolicy odwiecznej, i ludu żal… Niech ratują lub powiedzą, że nie mogą — uczynię co sumienie natchnie. To wasze poselstwo — kończył Czarniecki — to wasze pieniądze podróżne. I wyciągnął woreczek przygotowany z zanadrza. Na miłość boża! idź, jedź, a powracaj co żywiej, a nie przepadnij i wziąć się nie dawaj, i niech cię błogosławi Opatrzność w tej imprezie… Pełka go w ramię pocałował… — Nie baw się a ocal nas z gorącej tej łaźni — rzekł Czarniecki — nie mnie, bom ja życie moje dawno dał… ale niewiasty i dzieci niewinne, i świątynie pańskie, i starców, i groby, i wszystko co ludzie tu czcili i kochali… Po ciemku Pełka nie dostrzegł łzy… która mu się z oczu potoczyła, zbiegł po murowanych schodkach i przesunął się strzałą do swego mieszkania. Rożański i Lejbuś już nań czekali. Żydek był odziany jakby do drogi: w sukni z połami podpiętemi, w butach długich, niby z niemiecka, niby ze szwedzka, w kapeluszu czarnym, ani w nim dziecięcia izraela poznać było można, tak męsko i zuchowato wyglądał… Pełka miał gotowy ubiór szwedzkiego żołnierza… Lejbuś go opatrzył i dał nań swe przyzwolenie, czyniąc tę uwagę, że zaraz za obozem, jeśli się bezpiecznie uda przebić przezeń, przebierać się znowu będzie potrzeba, więc w pogotowiu drugą odzież mieć należy, tak ukrytą, aby węzełków widać nie było, które zdradzić mogły… Noc ciemna była i wietrzna… chwilami smagał wicher z deszczem ostry… lecz najlepsza to z dala się pora do wycieczki, gdyż żołnierz nie tak był czujny… i straże szukały za węgłami schronienia nie lękając się wycieczki po nocy… Lejbuś radził wynijść furtą małą z pod Mikokołajskiej bramy, albo nawet mniej znanym jakim otworem, naprzeciw któregoby nie czuwali Szwedzi… Z uczuciem trwogi i jakby zgryzoty sumienia jakiejś, Pełka przywdział suknie zdarte z żołdaka szwedzkiego… sam sobie dziwnie się w nich wydawał… szablę nawet trzeba było zmienić… Płaszczem otulony z dala niby wyglądał na Szweda… Lejbuś mu poradził, aby sobie gębę chustką skrwawioną podwiązał, jako ranny, co by go na wypadek spotkania od rozmowy uwolniło… O krwawą płachtę nie było trudno, bo obaj, Rożański i Pełka niejeden raz już ranni byli, usłuchano więc rady Lejbusia. Rzucił się Pełka na szyję Rożańskiemu… i obaj słowa nie mogli rzec do siebie… a Wacek go do furty koniecznie chciał prowadzić. Szli więc razem.;. U Mikołajskiej bramy nieopodal na Szwedzkiej stronie, stała kupa żołnierzy, nie nadawało się iść tedy, musieli innego wyjścia szukać… Pełka miał kartkę pod pieczęcią, która mu wszędzie gdzie by chciał drzwi otworzyć miała… Kilka razy na mury się trzeba było drapać rozpatrując, w której stronie najciemniej i najciszej… Zdawało się, że od Floryańskiej bramy najspokojniej siedzieli Szwedzi… Tu więc furtę sobie kazali otworzyć; Rożański ścisnął raz jeszcze Pełkę, który się doń z ostatnią myślą odwrócił jeszcze. — Wacku! kochanie moje, rzekł wzruszony — czy powrócę, nie wiem — gdybym zginął… znajdziesz łatwo podczaszankę Pociejównę, najpiękniejszą pod słońcem, którą sercem całem ukochałem… gdy się dowiesz, żem padł, powiedz jej, że zginąłem z jej kokardą na piersiach, wierny mojej przysiędze… kochając ją do ostatniego tchnienia. Ścisnęli się raz jeszcze. Lejbuś za rękaw ciągnął… skoczyli razem w mokry dół i ciemności. * * * Cisza panowała dokoła… i ciemność wśród której nic rozpoznać nie było można. Musieli się trzymać za suknie, aby się nie zgubić, bo się potem nawoływać nie mogli… W fossie pod murem naciekło wody niemal do kolan, a na śliskim brzegu ciężko było ustać… Chwilę tak musieli stać gdy się furta zatrzasła i czekać dopóki by się oczy nie oswoiły z ciemnościami, a nogi nie znalazły stałej podpory. Osuwała się ziemia pod niemi… Stojąc w dole nie widzieli nic co się po drugiej stronie działo… Najprzód musieli przez wodę w fosie przebrnąć tak, ażeby nawet pluskiem jej straży mogącej być blizko nie rozbudzić. Lejbuś do tego nie równie był zręczniejszym… Obejrzawszy się w prawo i lewo, i nie zobaczywszy nic, potem w górę podniósłszy oczy na trochę jaśniejsze niebo pociągnął towarzysza w prawo trochę, zawsze krajem fossy, gdzie się noga z trudnością utrzymać mogła — upatrując gdzie by i wody w dole było mniej, i przeciwny brzeg do drapania się zdał dogodniejszy. Pełce w którym żywsza krew grała, to powolne iście wiekiem się wydawało… Za każdym niemal krokiem, aby nie spać, trzeba się było oślizłych brzegów chwytać, a nogami schody sobie wydeptywać… Tak kilkanaście kroków uszedłszy — Lejbuś się spuścił w dół… Instynktem jakimś trafili na miejsce gdzie w kałuży leżał zrzucony z murów, czy spadły trup nagi. Bielał on nieco w ciemności, a po kształtach jego poznać było można, że już nie cały był. Lejbuś użył go za kładkę do przejścia przez fossę i na pierś stąpił… Pełka miał wstręt do takiego nieposzanowania zwłok ludzkich, lecz ciągniony za suknię ratując się od upadku, musiał również nogę zeprzeć na trupie… Pomógł im ten poległy, rzucony bez pogrzebu… do wydostania się ku drugiemu brzegowi fossy, spadzistszemu i mniej jeszcze dostępnemu… Musieli się zatrzymać tu znowu, by odetchnąć. Lejbuś posunął się ostrożnie dalej… zwolna coraz usiłując wdrapać się wyżej… a wyżej… Gdy głowa jego ścignęła po za brzeg rowu i spojrzeć mógł przed siebie… zobaczył niedaleko dogasający mały ogień, i bojąc się, by ich światło nie zdradziło, spuścił się znowu w dół… Szli ścianą jeszcze kilkadziesiąt kroków podtrzymując wzajem, Pełka niżej, Lejbuś trochę podniósłszy… dopóki im ognia kawał muru nie zakrył. Żyd co chwila głowę podnosząc próbował, w ostatku wyciągnął Pełkę z tego wilgotnego dołu. Przed niemi stało spalone przedmieście i na tle nieba ciemnego majaczyły mury połamane domostw i kościołów. Tu znajomość dawna miejsca pomogła Lejbusiowi do pokierowania się dalszego. Ognia nigdzie widać nie było… ludzi nigdzie słychać, obóz zdawał się zasypiać. Z pewnością jednak i tu stały gdzieś ukryte straże. Pełka, który w różnych porach dnia i nocy przypatrywał się szwedzkim obozowiskom, mógł mniej więcej obrachować pierwszych straży stanowisko… Gdyby się udało prześliznąć niepostrzeżonym między niemi, były jeszcze drugie, a potem około namiotów posterunki i co się tam w nocy ruszać i chodzić mogło… w końcu zewnętrzne po za obozem placówki… Nim się w tę niebezpieczną drogę puścili, Żyd się dobrze rozpatrzył i obrachował kędy byli, popatrzał na mury ku górze, potem na zgliszcza i sterczące mury… i ruszył się wolno, cicho, ostrożnie noga za nogą… Z dala słyszeli w chwilach gdy się wiatr uciszał, głuchy szmer w obozie, lecz ten zdawał się przychodzić bardzo z daleka… Przejście przedmieść było jeszcze tym utrudnione, że nieopodal szańce szwedzkie musieli przełazić, a około nich i dział na nich stojących, czuwano pilnie od czasu dwóch ostatnich wycieczek. Do sypania szańców brano ziemię zewsząd, były więc pokopane doły, jamy, w gruzach domów zapadłe lochy… a w ogrodach rowy, których noc dostrzec nie dozwalała… Lejbuś za lepszych czasów oswojony snadź ze wszystkimi kąty, szedł bardzo wolno, probując na każdym kroku gruntu… Tak się dostali przecie nie potknąwszy do szwedzkiego szańca… Działa ustawione były w pewnych od siebie odległościach, gdy więc pierwsze z nich dojrzeli, bo teraz oczy coraz lepiej się widzieć nauczyły po nocy — Pełka ściągnął Żyda dalej i wpełznąwszy na szaniec… przesunęli się przezeń niepostrzeżenie na drugą stronę… Tu pierwszy błąd popełnili, bo się Lejbuś po piasku spuścił na dół i nie spodziewał, że go znajdzie tak głębokim… Wpadli oba w wyrytą w nim jamę… wprawdzie suchą, ale ze ścianami tak stromymi, iż ani myśleć nie było można o wydrapaniu się na powrót… Upadek ich prócz tego dał się słyszeć najbliższej straży, i po całej linii zaczęły się posterunki obwoływać niespokojnie. Nad głowami swymi wkrótce usłyszeli głosy niespokojne, klątwy, sprzeczkę, a że się obawiali, aby światłą nie przyniesiono, przyczaić się musieli pod wydrapaną ścianą i tak długą chwilę wytrzymać… czując jak się im piasek osypywał na głowę, nie bez obawy, że gdyby runął cały, mógłby ich przygnieść tam na wieki. Rozeszły się w końcu placówki i cisza była znowu… Lejbuś począł obchodzić jamę macając ją, gdzie by mniej była stromą… musiało bowiem z niej wyjście i droga jakaś znaleźć się, którędy ziemię wywożono. W istocie, z przeciwnej strony tarcicami wyłożoną namacał ścieżynę… Pełka szedł za nim… Byliby się tędy łatwo uratować mogli, gdyby nie dalej jak o staje widny na słabo tlejącym ognisku — żołnierz… Spał on wprawdzie oparty na pniu złamanego drzewa, lecz wierzyć w ten sen nie było bezpiecznie… Musieli więc w przeciwnej stronie szukać innego wyjścia. Tu nagromadzone ogromne kupy faszyn i kosze, dopomogły do wydostania się z jamy… Chrzęszczały one pod nogami, lecz wiatr wył daleko głośniej. Trudno było obrachować, ile ten wypadek czasu straconego kosztował, a choć noc zimowa długa — mimowolnie na myśl przychodziło, że jej może nie starczyć na przebycie obozu, jeśliby tak cały nieszczęśliwie trzeba przerzynać… Mieli już po za sobą straże i szańce… Teraz jednak zostawał obóz sam do przebycia: szałasy żołnierzy, namioty starszyzny, dwory połatane z ruin, w których się już z dala świeciło… Żołnierz szwedzki w tym zwycięskim prawda, ale utrapionym pochodzie, wśród nieprzyjacielskiego kraju, znękany i znużony, rozrywać się musiał. Pocieszały go mnogie łupy i zdobycze łatwe, których nie szczędzono gdzie się kolwiek chwycić je nadarzyło. Nigdy może rabunek wyrachowańszy nie zubożył Rzeczypospolitej, W Warszawie wyrywano posadzki marmurowe, zabierano z kościołów najpiękniejsze grobowce, z pałaców kolumny, a z dworów cokolwiek miało w oczach żołnierza jakąś wartość. Sreber pełne były namioty Wittemberga, wozy ładowano kosztownym sprzętem, obicia nawet zdzierając ze ścian i z obrazów sukienki… Było więc z czego i z czym poweselić się w obozie, żołnierze grali i pili, rozegrywając te szaty zdarte, jak niegdyś pod krzyżem na Golgocie. Całe noce trwały hulanki i biesiady, których żołnierzowi zabronić było trudno. Podchodząc bliżej ku obozom, coraz ostrożniejszymi musieli być przekradający się. W miarę zbliżania się dochodziły ich krzyki i śpiewy, i szumy a gwary… mogące najśmielszego napełnić trwogą… Tu już paliły się ognie porozkładane gęsto, i w koło nich widać było snujących się ludzi. Godzina była jeszcze niezbyt spóźniona… Przez namioty błyskało światło we wnętrzach… Obaj nasi podróżni stali długo, niżeli się w ten najniebezpieczniejszy przesmyk puścili. Tu każdy krok musiał być obrachowany… W prawo i w lewo jak zajrzeć ognie i namioty i kupy żołnierzy nieprzerwanym ciągiem zalegały drogę… Wyrazy pieśni dochodziły do uszu.. brzęk naczyń, szczęk oręża… rżenie ciche powiązanych koni u żłobów… Lejbuś miał instynkt ściganego zwierzęcia… prowadził nim tak, iż ani się opatrzyli prawie, gdy się znaleźli już wśród namiotów. Szczęściem światła i ogniów, wiatr nie dozwalał rozkładać szeroko, musiały one być od niego poosłaniane, i opodal nie rzucały blasków… Nagle, gdy się im dotąd udawało szczęśliwie w ciszy i z wolna kołując przebyć już kawał nie spotykając nikogo, usłyszeli w ciemności głosy tak blisko, iż innego nie było ratunku nad rzucenie się na ziemie… Lejbuś pociągnął towarzysza, padli obadwa na wilgotny piasek i przyczaili się… Z namiotu o kilkanaście kroków wyszło trzech podpiłych Szwedów trzymając się pod ręce… Oni to byli powodem, że Pełka padł obok przewodnika swego, czekając aż ich miną… Droga wiodła wprost na leżących, tak, że Szwed idący z kraju a nie bardzo w nogach pewny, zaczepił się o leżącego żyda i upadł na niego. Pozostali towarzysze stanęli śmiejąc się… Ten, który leżał grzebiąc się, aby powstać, namacał człowieka… Na myśl mu snadź wszakże nie przyszło nic innego nad to, że na równie lub gorzej od siebie pijanego trafił spoczywającego w błocie… Wrzawa powstała i krzyk. Pełka leżący z boku z cicha już do tulicha179 u pasa sięgał… Żyd zaś udawał pijanego czy umarłego, ale tak nieczułego, iż gdy go podnoszący z ziemi z pomocą towarzyszów Szwed nogą kopać zaczął ze złości — ani drgnął. — To nie pijana ale snadź zdechła jakaś bestia! — zawołali. Nie dosyć na tym: poschylali się wszyscy nad żydem, macając go… Lejbuś udawał nieżywego, Pełka, któremu by to stokroć ciężej przyszło, pozostał jakimś szczęściem z boku nietkniętym. Nie przyszło do badania… pijani poszli dalej… Nierychło dopiero odpuściwszy ich Lejbuś z lekka się otrząsnął i wstał… Podeptany był i potłuczony ale mu to wcale nie odjęło uwagi i przytomności umysłu… Szli znowu wężową drogą… którą węgły popalonych domostw niebezpieczną czyniły tym, że zakrywając ognie i ludzi, nigdy nie dozwalały naprzód obrachować kierunku. Nagle wytykali się naprzeciw ludzi wówczas, gdy się ich najmniej spodziewali, musieli się cofać i czas tracie… Ogniska jednak wygasały powoli. Prosty żołnierz znużony dniem legł już na spoczynek, starszyzna tylko dokazywała… Pomimo chłodu i wichru, Pełkę pot oblewał… Ten przymus do chodu ślimaczego, do cofania się, wymijania, czajenia — męczył go w niewypowiedziany sposób… W miejscu które już zdawało się bezpieczniejszym, Lejbuś cokolwiek ośmielony wwiódł towarzysza tak na śpiących żołnierzy, iż omal ich nie zdeptali. Niebezpieczeństwo było wielkie, gdyż żołdak nogą uderzony, pochwycił się ze snu, a krzyk jego obudził towarzyszów. Pełka miał ledwie czas skryć się za węgieł spalonego domu, Żyda rwał za połę Szwed… Tu zuchwalstwem trzeba było nadrobić. Lejbuś się pięścią obronił i odskoczył. Znaleźli się obaj ściśnięci wśród popalonych belek i łomu, a o trzy kroki waśniący się Szwedzi szczęściem bez światła łajali się już między sobą, gdyż pewni byli, że któryś z nich przez sen drugiego targnął… Wrzawę tę przysiadłszy na ziemi przeczekać było potrzeba… Pełka rzucił okiem dokoła i ujrzało kilkanaście kroków namiot otwarty, w którym się mógł doskonale rozpatrzyć… Było to zapewne schronienie któregoś z dowódców, urządzone bardzo wygodnie… Wnijście nawet z którego podjęto zasłonę w chwili, gdy się wszczęła wrzawa, obwarowane było kobiercami od chłodu i wilgoci. W pośrodku stół wielki pokryty, cały zastawiony dzbanami i roztruchanami polskimi, obsiadali wojskowi. Widać ich było porozpieranych na krzesłach, na poduszkach i z kubka rzucających kości… Zajęci grą, poschylani nad stołem, ledwie wyjrzawszy z namiotu, zapomnieli drzwi osłonić, i za każdym rzuceniem podochoceni okrzykami oznajmowali zwycięstwo… W Pełce zakipiało, taką miał ochotę wpaść na rozpustujących i weselących się nieprzyjaciół… Opasłe ich zarumienione twarze zdawały mu się urągać swą żołnierską zuchwałością… W namiocie rozeznać było łatwo nagromadzony łup i porabowane dostatki… Wszystko co tam było żołnierzowi w pochodzie z domu towarzyszyć nie mogło… Kupy powiązanych sukien, towarów, makat, zalegały pod ścianami… kosztowna broń porozrzucana była po łożach i ziemi… Srebrna beczka na krzyżowych nogach z prostych kołów zbitych — służyła do napełniania wypróżnianych dzbanów… Wpatrzywszy się w ten obraz, który go bólem napełniał, Pełka nie poczuł jak go towarzysz ciągnął za suknię. Wrzawa się była uspokoiła… cisza dokoła, oprócz szmeru rozmowy z namiotu wylatującej niekiedy i cichnącej, gdy się kości rzucać zbierano — oznajmowała im, że powinni byli korzystać z chwili. Wydobywszy się więc z belek, postąpili w przeciwną stronę… Tu już panowały ciemności. Zdawało się, że obozowisko było za nimi, i jedna tylko linia straży zostawała do przebycia. Potykając się nieustannie na gałęziach i faszynach… padając w rowy, brnąc przez kałuże… przebyli spory kawał drogi, niepewni jednak obaj czy w szerz szwedzkiego wojska, czy wzdłuż się posuwali — wśród nieustannych bowiem obrotów, obaj pamięć kierunku utracili… Szli tak na oślep, iż kilkakroć musieli na niebie upatrywać wież Krakowa, ażeby pewni byli, że nazad doń nie wrócą i znowu się o szaniec nie oprą. Żaden z nich nie śmiał przemówić do drugiego… nie wiedzieli czy w bliskości ktoś ich usłyszeć nie może… Lecz są instynkta niewytłumaczone, które wiodą człowieka, i czasem szczęścia, którymi los darzy… Droga nie była zmylona; Lejbuś poznał folwark nieopodal, przy którym stały ostatnie posterunki szwedzkie. Kupka drzew starych i żuraw od studni na niebie się zarysowały… o kilkadziesiąt kroków dalej byli już prawie bezpieczni, jeżeli ich objazd jaki i konnych snujących się ciurów nie chwyci kupa… Pełka oddychał nieco spokojniej, iść mogli spieszniej… Nic się już nie zdawało im zagrażać… Właśnie, gdy się tą nadzieją łudzili, z zakupy chrustu, zerwał się żołnierz, który się od słoty przytulił; ten posłyszawszy szelest krzyknął. Znalazł się on tak blisko Pełki, iż Medard bez namysłu chwycił go za barki i obalił… Silny i zręczny siadł nań, aby go co najprędzej zakneblować i głosu pozbawić. Lejbuś, który się domyślił snadź o co chodziło, znalazł się z chustką tuż, i nim Szwed przelękły dobył z piersi krzyku, pełną miał gębę… Medard cisnął go kolanem, Lejbuś wiązał chustkę… Pistolet, który trzymał w ręku, w tej walce wystrzelił… Pełka miał czas tylko ogłuszyć go uderzeniem… musieli uciekać… Rzucili się trzymając za ręce w bok ku drodze, przez pola i znikli w ciemnościach, nim strzałem wywołany popłoch całą linię straży ogarnął… Odbiegłszy na kilkoro staj, mogli z dala widzieć zamęt, którego byli przyczyną… W chwili zbiegło się kilkunastu konnych… Od obozu leciały straże… Wśród ciemnej nocy pogoń wszakże była niepodobieństwem… Nie tracąc na rozpatrywanie się czasu, poszli dalej spiesznie, unikając dróg a szukając zarośli. Pełka czuł się tak zmordowany, iż pierwszy odezwał się do Lejbusia z żądaniem choć krótkiego spoczynku. — Tu nie można odpoczywać… i niema gdzie, rzekł żyd — jeszcze pół godziny chodu, a spoczniesz wielmożny pan bezpiecznie… No — nie ma co mówić — dodał — poszczęściło się nam dobrze. Trzy razy przekradałem się przez to tałałajstwo szwedzkie, nigdy tyle biedy nie doznałem co dziś i tyle szczęścia… Mogliśmy przynajmniej trzy razy być w ich rękach… Trzeba Panu Bogu dziękować. Zmokli od deszczu, który padał już nie ustając, szli tak dalej… aż do lasku… w który Lejbuś poskoczył z okrzykiem radości… Oprócz szeleszczących pod nogami liści… nic tu już nie mogło ich zdradzić… Żyd w prawo i w lewo się obejrzawszy, szedł żywo ku środkowi lasu… jak gdyby czegoś szukał. Przybyli tak pod ścianę drewnianą jakiejś budowli. Była to pusta szopa, niegdyś zapewne na skład siana przeznaczona… Jedna połowa jej drzwi leżała na ziemi, druga oberwana wisiała na drewnianym kole… Żyd wszedłszy wprost się skierował do kąta, i z podziwieniem Pełki nogą stukać zaczął. Trwało to dosyć długo… Medard usłyszał potem szept cichy, a że tu już nic widzieć nie mógł, czekał nie rozumiejąc co z nim zrobi przewodnik. Małe światełko pokazało się, jakby z pod ziemi. W jego blasku zobaczył Pełka… podniesione nad tokiem drzwi z grubych bierwion… Lejbuś szukał go za sobą i dawał znaki, aby szedł za nim. W głębi dołu… do którego trzeba się było spuszczać po drabinie, stało odarte, kilkunastoletnie dziewczę z kagankiem… Bez namysłu zszedł Medard do dołu… a Żyd wspiął się na drabinę i drzwi podniesione, przez które weszli, spuściły się znowu… W podziemiu tym, w glinie wyżłobionym, drzwiczki liche i nieszczelne prowadziły do rodzaju izdebki w ziemi, popodpieranej nieobrobionemi bierwionami drzewa… W głębi jej widać było barłóg i nieco sprzętu lichego… Stary z brodą siwą człowieczek w żydowskim stroju odartym i dziewczę trzymające kaganek czekali na niespodziewanych pewnie gości. Lejbuś żywą rozmowę już ze starym prowadził, i zdawał się tu gospodarować jak w domu… Nic okropniejszego wystawić sobie nie można nad tę kryjówkę podejrzaną, do której Pełke wprowadził jego przewodnik. Było to coś na kształt loszku przesiąkłego wilgocią, dusznego, przejmującego chłodem podziemnym i stęchlizną. Wprawdzie w rogu było coś jakby ognisko, na którym niekiedy coś się palić mogło, gdy się nie lękano dymem zdradzić, lecz popiół tylko i wygaszone głownie na nim leżały…. Można się było domyślać raczej niż dostrzec po za zwieszonymi na ścianie łachmanami otworu, który do drugiej takiej pieczary prowadził. Oprócz starego Żyda i dziewczynki, w kącie spoczywało jeszcze jakieś stworzenie ludzkie, okryte odzieżą, stękając i jęcząc… Spocząć ani usiąść nie było miejsca; obcięty pieniek dębowy, jedyny prawie sprzęt składał. W ścianę wbita deska, którą dwa kołki podtrzymywały, za stół służyła. Lejbuś rozprawiwszy się z gospodarzem, który z wolna go o coś dopytywał, odwrócił się do Pełki. — Co pan chce? — rzekł uśmiechając się — nie bardzo ładnie tu, ale bezpiecznie… Ile razy Szwedy popasały w szopie! a jednak drzwi przysypanych sianem i chrustem nie znalazły. Tu się pan musi przebrać, a gdy dnieć zacznie, ruszymy dalej starać się o wóz i konie, bo nogi niedaleko zaprowadzą… Bardzo się nam szczęśliwie udało… Pełka o najbliższy dwór szlachecki pytał, ale na to żyd trzęsąc głową odpowiedzieć nie umiał, obiecywał tylko, że sobie rady dadzą… — Jak tylko na dzień — dodał żyd — musimy iść dalej — z rana najbezpieczniej — bo nad ranem każdy śpi najmocniej i najchętniej, mało kogo na gościńcach się spotka… No — a gdyby już nawet i Szwedów się zdarzyło… to my tutejsi. Ca nam zrobią? nie wszystkich ścinają i wieszają… Nie było to bardzo pocieszającem, lecz się Medard musiał zadowolić tym, co mu Lejbuś ofiarował, który wesołego usposobienia nie stracił. Nie było nawet gdzie spocząć i zdrzemnąć się trochę. Lejbuś dla siebie obrał w słomie kątek, Medard na pieńku siadłszy wsparł się tylko o ścianę wilgotną. Kaganek postawiono na ognisku… stary żyd poszedł na swój barłóg i wszystko ucichło… Po nad głowami tylko słychać było przez cienką warstwę ziemi dylami podesłaną, szum lasu i plusk silnego deszczu, cienkimi strugami dobywającego się do wnętrza. Nie upłynęła godzina i Medard oka nie zmrużył, gdy czujne ucho Lejbusia pochwyciło w lesie tętent i chodzenie około szopy. Żydek zerwał się na nogi i przyłożył ucho do ściany… Można było rozeznać stąpanie koni i głosy ludzi. Pełka porwał się niespokojny… Stary żyd ruszył się też z posłania… czekano z natężoną uwagą gdy do drzwi przez które spuścili się podróżni, silne stukanie powtórzone coraz gwałtowniej, słyszeć się dało. Lejbuś i gospodarz zdawali się naradzać z sobą. Przewodnik zbliżył się do Medarda i szepnął: — Póki co będzie, chodź pan tu. Podniesiono odzież wiszącą na ścianie, za nią było niższe jeszcze wyżłobienie, na którego ubitej ziemi suche liście i słoma leżały. Medard posłuszny, pistolet opatrzywszy i puginał180, wcisnął się do wskazanego kąta… Odzież spuszczono znowu, znalazł się w grobowej ciemności… W tejże chwili ruch się wszczął w pierwszej izdebce… otwierano drzwi, dwa głosy z góry żywo rozmawiających zbliżyły się… Medard przysunąwszy się do zasłony, która wnijście okrywała, potrafił nieznacznie roztworzyć ją tyle, by na pierwszą izdebkę okiem mógł rzucić. Lejbuś już był powrócił na swe posłanie i skulony udawał drzemiącego, stary Żyd zwlókł się okryty płaszczem na przyjęcie gości. Dwóch ich było, draby ogromne, wyglądające dosyć dziko… Obaj na ramionach nieśli sporo odzieży jakiejś, węzełków, obuwia a nawet broni, w której szwedzką poznać było łatwo. Pierwszy z nich rzucił zaraz cały swój ciężar na ziemię, drugi na też samą kupę złożył co miał na ramionach… Poznać było łatwo w przybywających dwóch jakichś zbójów, dobrze uzbrojonych, właśnie w powrocie ze szczęśliwej wyprawy na szwedzkich ciurów. Obejrzeli się po izbie… Lejbuś udał rozbudzonego, popatrzał na nich i odezwał się do pierwszego który stał bliżej: — A co Wrzos, udało się? — To ty! — zawołał wesoło drab. — O! dobraź nasza, zaraz się człek pozbędzie rupieci. A no, patrz, dwóch Szwedów obłowionych gdzieś dobrze, przydybaliśmy na drodze w karczemce i sprzątnęli. Pijane to było, i nawet się nie bardzo bronili. Hawlika tylko jeden za palec ukąsił. Kupujesz? — No cóż tam macie? — spytał Lejbuś. — Popatrz, — rzekł Hawlik z obwiniętym chustą palcem, od niechcenia rozgarniając łupy, na które stary gospodarz spoglądał już chciwym okiem. Żydzi poczynali szwargotać z sobą. — To stara odzież — rzekł Lejbuś — co to warte? lichota… Wrzos się obraził. — Flamskie sukno181, przedziwne, jak skóra! patrzajcie go! I broń też coś warta, i ot, kobiecych rzeczy niezłych gdzieś Szwedy narabowały… a to wszystko jedwabne… — Może jakie stare srebro gałgańskie? — mruknął gospodarz. Hawlik dobył kubka z kieszeni. Lejbuś wstał ze słomy, przysunęli kaganek rozpatrując się. — To nie srebro, to cyna — rzekł Krakowianin. — Nie prawda… Wszczęła się kłótnia, lecz zaraz ucichła. — Co dacie za wszystko? Żydzi porozumieli się wejrzeniem i zaczęli rozrzucać odzież, chusty, suknie, broń… z wielkim pośpiechem… Lejbuś uderzył po ramieniu Wrzosa, który nad spoglądał niedowierzająco. — Jak dam dwanaście złotych — rzekł — to jeszcze stracę… Gdzież to szwedzkie rzeczy sprzedawać, żeby ich nie poznali? Trzeba się z niemi nosić i kryć — a póki się to sprzeda… Hawlik się uniósł. — Za dwadzieścia nie damy! — odparł oburzony… — No, to sobie ponieście dalej… Staruszek dobył z kąta dzbanek, i nalał nic nie mówiąc dwie szklanki jakiegoś płynu, podając go myśliwcom… Obaj wychylili go chciwie. Targ poszedł łagodniej. — Pal cię diabli — rzekł Wrzos — piętnaście płać i bierz… — Nie — szesnaście — poprawił Hawlik. Nie śpieszono się liczyć… Blada Żydóweczka grzebała się już ukląkłszy przy sukniach, rozkładając je systematycznie… Lejbuś wziął kubek. — Co wy dziś tacy chciwi jesteście? — odezwał się — to dla was mała rzecz. Szwedzi nie byli pewnie bez grosza, nabraliście talarów a jeszcze za tę lichotę takich wielkich pieniędzy chcecie. Wrzos się uśmiechnął. — Gołe to było — rzekł — nie ma o czym mówić… — Macie konie? — spytał Lejbuś. — Po nich? — rzekł Wrzos — nie — tylko swoje, tamteśmy już po drodze oddali. — A swoichbyście nie zbyli? — dodał Żydek. — Tobie na co konie? — rozśmiał się Hawlik. — Dwa z kulbakami kupiłbym — ale wasze to szkapy mizerne — rzekł Lejbuś. — Mizerne marchy182! ale! — mówił Wrzos — poszukaj takich na okół, co by bez jadła i wody cały dzień na nogach, na słocie wytrzymały — do popisu one na paradę się nie zdały… a no… — W szopie stoją? nieprawdaż? — spytał Lejbuś. — Cóż po nocy, macać chyba będziesz — rozśmiał się Hawlik — a ze światłem tam iść, jeszcze jakiego licha naprowadzimy… dać pokój… — Kota w worku nie kupisz — nie ma co i gadać — rozśmiał się Wrzos. — Kto to wie, czasem kiedy worek potrzebny, to się i kota kupuje z nim — rzekł Lejbuś. Ja bo podobno kiedyś gdzieś wasze konie widziałem. — Co za parę koni? Wrzos i Hawlik spojrzeli po sobie, bardzo się im to wydawało dziwnym. — U nas konie będą drogie, — odezwał się Wrzos — bo mało co one same warte, ale pieszo trzeba iść i łatwo by nas pochwycić gdzie mogli, a znają po trosze co my za jedni… — A no! a no! — nalegał Lejbuś, co za tych parę koni? Zbóje się naradzali z sobą w kącie i swarzyli i godzili, aż na ostatek wystąpił Hawlik: — Albo brać, albo nie gadać, kulbaki obie nowiusieńkie, na moim rzędzik skórzany z mosiądzem, aż miło… za parę dacie dwieście złotych i jeszcze podziękujecie. Lejbuś aż podskoczył do góry, — Chyba z wami razem i z tym co macie po kieszeniach! — zawołał. — Oho! oho! — śmieli się dwaj złodzieje — tak tanio byś nas nie kupił. Pełka domyślał się, że Żyd już dla niego konia targował, rad by był mu podszepnąć, żeby postąpił do dwóchset, bo na koniu się czuł bezpieczniejszym, lecz odezwać się nie było sposobu. Zbóje zabierali się do wyjścia dopominając zapłaty za sprzedane rzeczy, z końmi szło twardo… Wreszcie za zdobycz z końmi razem postąpiono dwieście, Wrzos ociągał się z wyjściem i znać było że mu ta cena smakowała. Hawlik się opierał. Na znak dany przez Lejbusia dobyto dzbanka i poczęstowano. — Jeśli ty myślisz — rzekł Hawlik — że ja się upiję i oszołomiony konie ci oddam, to się brzydko mylisz. Ja mam taką naturę, że im więcej piję, tym do bójki i swaru jestem, a nie do zgody skłonniejszym. Koniec końcem, zaczęto płacić na desce licząc talary, a że ciemno było, talarów zębami próbowano… Lejbuś pieniądze wyliczył i wyszedł z niemi do szopy konie przyjmować. Znalazł je z pozwieszanemi głowami, zbiedzone bardzo, obmokłe i zdawało mu się, że się oszukał, lecz nie było do wyboru… Na dzień się zabierało, a pieszo iść i źle było i niebezpiecznie… Zbóje znikli, Pełka wyszedł ze swej kryjówki… Stary Żyd nadsłuchawszy u wnijścia, pozwolił mu pójść konie zobaczyć. — A com ja wart za to, żem kupił konie? — zapytał Żydek uśmiechając się. Czy to nie łaska boża znowu, że nam je tu przyprowadzono, jakby na zakaz? — Nie chcę ci ujmować zasługi — rzekł Pełka — a co się tyczy obrachunku, o ten się nie masz co frasować… — Ja to wiem — szepnął Żydek — teraz już tylko zabierać się i jechać… W istocie, pobyt w jamie tej tak był niemiły, że choć ciemno jeszcze w lesie było i jazda w nieznajomej okolicy mogła być niebezpieczną, Pełka nie wahał się siąść na konia. Wybrał sobie trochy pokaźniejszą szkapę… Lejbuś w milczeniu przyjął pozostałą, i nie żegnając gospodarza, który już znowu się był położył, wyjechali z pod szopy. Dniało wprawdzie, lecz dzień się obiecywał niewiele jaśniejszy od nocy, chmury ołowiane, śnieżne, cały opasywały widnokrąg, deszcz ze śniegiem smagał od północy. Kałuże stały już nawet na piaskach, pora była najobrzydliwsza, i Lejbuś tylko utrzymywał, że do takiej drogi, jak ich nie mogła być pomyślniejszą. — Proszę wielmożnego pana — mówił śmiejąc się — nawet Szwed nie wylezie po dobrej woli z szałasu… możemy paradować o dziesięć kroków od ich namiotów, a żaden się nie ruszy, i mało komu zechce się obejrzeć… Za dębina trochę być jaśniej poczęło — wybrali się na drożynę, którą Lejbuś tylko wiedział, dokąd prowadzić mogła. Zdziwił się bardzo Pełka znajdując w tym towarzyszu wcale dobrego jeźdźca i człowieka, któremu ani na odwadze, ani na przytomności nie zbywało, ani nawet na wyśmienitym humorze, rzadkim w ludziach, gdy życie i los cały swój stawią na kartę. Medard jechał długo zadumany spuściwszy się na przewodnika, lecz w końcu spytał go dokąd tą ścieżyną zaprowadzić go myślał. — Musimy się przedzierać do granicy Szląskiej rzekł Żyd — jedziemy więc w tamtą stronę. Panu potrzeba odpocząć, poszukamy dworu, jest tu jeden szlachcic stary którego wiem… zajedziemy do niego, a ten nam wskaże drogę… Pierwsza jednak rzecz, żebyś pan trochę sił nabrał… bo widzę, że mu je nocna przeprawa odebrała… Już w drodze coraz się większy dzień robił, ale deszcz nie ustawał. Gdy jaśniej być zaczęło, lepiej się dopiero w kupionych od zbójów komach rozpatrzyć mogli. Szkapy były pomęczone, stare, niewiele może warte na okaz, ale znać wytrwałe i zahartowane, a liców183 nie potrzebowały i rozumu człowieczego, bo szły same wybierając sobie drogę— i co najważniejsza, nogi miały dobre… Żaden się po najgorszych ścieżynach, po pagórkach ani uśliznął, ani potknął. Wyglądały jednak niepięknie wcale i ręka ludzka od dawna z ich skórą nic nie miała do czynienia. Medardowi prawie wstyd było na takiej szkapie w świat jechać, wolał jednak tę niż żadną… Ranek nie przyniósł z sobą zmiany, pora była szkaradna… Przed nimi pagórek, na który się powoli bezpieczni o siebie wdrapywali, dalszy im widok zasłaniał… Już dojeżdżali do wierzchołka, gdy koń Medarda chrapać zaczął… Nie zdawało mu się to nic znaczyć, gdy wtem stanąwszy na górze, ujrzał o kroków kilkanaście od siebie szwedzki posterunek… Cofać się ani uciekać nie było sposobu. Lejbuś, który w tej chwili nadjeżdżał, zobaczył go także i wysunął się sam naprzód… Miał tylko czas powiedzieć Pełce, aby milczał i niewiele gadał, a już rajtary nadbiegły i wstrzymali ich pistoletami mierząc, z wielkim wrzaskiem. Musieli konie ściągnąć i stanęli. Szwedzi przypadli tuż… Z niemi było dwóch polskich żołnierzy od komputowych, a ci pierwsi się zbliżyli wołając i krzycząc, skąd byli i co za jedni… Lejbuś dał im się wygadać milcząc… — A! wielmożni panowie, — zawołał — my przecie tak samo jak wy z królem Gustawem trzymamy… jedziemy do krewnych do Hożej Wólki… — Skąd? — Z Promnika. Polacy głowami pokiwali. — Za czym? Tu już Pełka wystąpił. — Albo to już ze dworu do dworu przejechać nie wolno? — zapyta. — Powinniście mieć pass184 od pułkownika… — O dwie mile? — spytał Żydek ruszając ramionami. — Co za jedni? Pełka się zameldował jako Ślaski, bo tego imienia znał kilku w krakowskiem, a Żydek nie kłamiąc, oznajmił się jako syn arendarza. Szwedzi chcieli obdzierać i kłócili się, spostrzegli jednak, że nie było tak dalece na co się łakomić, poburczeli więc, jeden z nich Lejbusia potrącił i dali im jechać. W czasie rozmowy jednak Pełka miał chwilę obawy srogiej, bo z żołnierzy dwóch, był mu jeden z obozu jeszcze znajomy, a ten mu się przypatrywał mocno i uśmiechał. Nie rzekł jednak nic. Odjechali na dobrą staję, gdy ich dogonił. Jechali umyślnie zwolna, aby się nie zdradzać. Żołnierz przybiegł kłusem ze śmiejącą się twarzą. — Niebezpieczną grę gracie — rzekł pospiesznie do Pełki — trafiliście na mnie, to wasze szczęście, ale już was znam! Służyliście pod chorągwią Myszkowskiego i posiekaliście tam dwóch. Tu w okolicy Szwedów jak maku… Raz się wam udało wyśliznąć i wyjść cało, nie próbujcie więcej… — Gdzież Szwedzi stoją? — spytał Pełka nie odpowiadając już na pytanie i przestrogę. — A gdzie ich nie ma? zawołał żołnierz, po dworach i wsiach pełno… i choć wielu z nas z nimi trzyma, w łeb wypalić Szwedowi gdy sobie pałkę zaleje — bardzo łatwo… — Jakaż na to rada? zapytał Medard… — Szwedzki pass albo znak… — A jak go dostać? Żołnierz się uśmiechnął. — E! zawołał, dajcie parę talarów, to się wam postaram. Jedźcie do Hożej Wólki… papier wam przywiozę, Szwedy nie bardzo się pilnują, a zbałamucić ich łatwo. — Zgoda, panie bracie — czekam na dwa passy w Hożej Wólce i sowicie zapłacę, bo do narzeczonej jadę i pilno mi bardzo, a życia bym ważyć nie chciał… — Zgoda… Żołnierz zwrócił konia… a Lejbuś wskazał drogę w prawo, gdzie wśród wiśniowego sadu i grusz, widać było jeszcze przez Szwedów niedopaloną Hożą Wólkę, do której w sam czas na piwo grzane przybyli. * * * Mało wówczas w krakowskiem było średnich majątków, albo pańskie klucze, w których siedzieli ekonomowie i dzierżawcy, lub drobne folwarczki szlacheckie. Na takich wioszczynach wprawdzie fortun się nie dorabiano, lecz rządny człek chleba miał pod dostatkiem i niezgorzej mu się działo. Do małych tego rodzaju posiadłości należała Hoża Wólka panów Snarskich. Rodzina dosyć można, wiele miała posiadłości od tej znaczniejszych, przecież stary pan Hilary Snarski, miecznik185 sieradzki, oddawszy synom i córkom znaczniejsze majętności, sam sobie obrał ową małą Wólkę i w niej już od lat dziesięciu przemieszkiwał. Gdy pod ganek Pełka podjeżdżał, Snarski stał we drzwiach z kijem, z ręka za pas biały założoną, w czapce na głowie, i patrzał się ciekawie na gościa, którego nie znał. Figura była poważna i imponująca, choć strój ubogi. Broda do pasa jak śnieg biała, wąs też ogromny osobno pielęgnowany, twarz pergaminowa żółta, ale życia pełna przez oczy gorące i usta słodko uśmiechnięte… Podobien był jakiemuś staremu mędrcowi greckiemu, tak miał postawę spokojną i rozumną, a nieulęknioną. Stary dwór wólecki pod słomą, z wysokim dachem niezbyt wspaniale wyglądał, lipy mu tylko w lecie okalające go dodawały wdzięku. Okiem znawcy Snarski nadjeżdżającemu Pełce się przypatrywał, mierząc konia z jeźdźcem i czując, że jeden do drugiego nie przystał… Na Lejbusia, choć był przystojny chłop, ledwie raz rzuciwszy okiem, już ani spojrzał, poznał a raczej przeczuł co zacz był. Gdy Pełka skoczywszy z konia submitował186 się, Snarski milcząc go wysłuchał. — Mój moci dobrodzieju — rzekł powoli — dom mój otwarty dla wszystkich, lecz zapowiedzieć muszę naprzód, Szwedzi mnie objedli, odarli, spustoszyli tak, że się tylko kromką chleba z kawałkiem sera i szklanką piwa kwaskowatego podzielić mogę. Chodź waćpan i przekonaj się… Uśmiechając się wiódł miecznik do środka: w istocie znać tu było dobrze, że tędy Gustawowcy przeciągnęli. We dworze nie zostało nic tylko gołe ściany i ćwieczki, któremi niegdyś makaty były poprzybijane, stołom brakło kobierców… skrzynie stały otworem… Wśród tej pustki Snarski przechadzał się uśmiechając… — Znają swe rzemiosło, mówił, po żołniersku spenetrowali wszystko aż do lochów, ucząc mnie, bym Dyogenesem187 na stare lata był… zabrali wszystko zbyteczne… Zjedli do ziarnka owsa, wypili do ostatniej beczułki… a że ja im nie przeszkadzałem, pokój mi dali. Ludzie mi radzili uciekać. Po co? dokąd? Tego mrowia wszędzie pełno do stracenia już nie mam nic… a gdyby przyszło ginąć, wolę tu niż gdzieindziej — przynajmniej na cmentarz niedaleko… Lejbuś został przy koniach… Snarski prosił gościa usiąść na gołej ławie i uśmiechał się przypomnieniu perskiego kobierca, którym była okryta. — Czy asindziej przypadkiem z Gustawem nie trzymasz? zapytał. Pełka się oburzył: — Uchowaj Boże!.. — Nic by to nie było dziwnego, gdy i panowie hetmanowie, i siła innych słusznych ludzi za— szła do niego. Cóż robić! i tegośmy dożyć musieli; proroctwa dawne nam to zwiastowały… Wszedł —wyrostek w prostej szarej kurtce… Snarski śmiejąc się pytać począł: — Kubo mój kochany — co byś ty nam dał zjeść i czym się ogrzać. Oto widzisz, słuszny obywatel do domku zawitał… znać, że zziębły i głodny… jam też od wczoraj, oprócz powietrza, nieme kosztował… Co nam dasz? Kubuś był chłopek żwawy, począł palcami kręcić i oglądać się. — Co masz oprócz rzepy, której Szwedzi pono nie chcieli? — mówił Snarski — ale w której też i ja nie smakuję… Chleb jest? Kuba wątpliwie głową pokręcił. — Nie bój się, mów, nie obje nas jeden poczciwy człek… — I nie Szwed — dodał Medard… — Proszę wielmożnego miecznika, począł Kuba po cichu: piwa barylątko schowane dla pana tylko na polewkę… stara Magdalena przyrzuciła je chrustem i tak ocalało… aleby czymś trzeba osmaczyć.. — Mlekiem, odezwał się Snarski, jeśli śmietany nie ma… — Wszystkie krowy pozarzynały Szwedy — rzekł Kubuś wzdychając. — I srokata… — A! i tę. Magdalena im do nóg padała, to jej tylko, zabiwszy biedactwo, ogon na pamiątkę przynieśli. Snarski się po łysinie potarł… — Zatrzeć piwo jajami — rzekł — i kwita. — Wszystkie kury popiekli — westchnął Kubuś… — Jak to! i czubate, które Magdalena tak lubiła… — Ani nogi nie ma na podwórzu… — Ci ludzie, rzekł Snarski spokojnie — gdyby im mięsa zabrakło, mnie by z Kubusiem gotowi na rożen włożyć. Heretycy są. Ale Kubuś, co będzie z piwem?.. Magdalena ser miała? Chłopak ręką kiwnął. — Już on dawno w brzuchach ich siedzi. — Na zdrowie, spokojnie odezwał się Snarski… miodem piwo zaprawcie… — Ale! ale! nawet pasiekę wydarli — zawołał chłopak. — Czysto chodzą około dworów — dodał stary… Dajże piwa zgrzanego z trochą imbieru i grzanki z chleba, będzie i to dobre… — Bez imbiru też trza się obyć, bo imbier z szufladki wyczyścili… — Słowem, że się ci rajtarowie na wszystkiem znają, mówił Snarski… I zważ, dodał zwracając się do Pełki — że to nie u mnie jednego tak się porządnie i gospodarnie zwijali, lecz wszędzie gdzie zajrzeli. Ciura zawsze ciurą. Snarski skinieniem chłopca odprawił — i począł Pełki najprzód o rodzinę pytać. Któryż naówczas szlachcic nie znał procedencyj188 szlacheckich, koligacji, rodu i przewodu? Snarski też miał pamięć osobliwą, była to kronika chodząca… Pełków sobie przypomniał i wyrachował, że musieli być przed trzema pokoleniami krewni. — Gadajże mi, rycerzu Pełko — co ty tu robisz?.. — Nic więcej panu miecznikowi nad to powiedzieć nie mogę, że jadę (tu zniżył głos) z Krakowa… No — w świat, ale za ważną sprawą… Popatrzali sobie w oczy… Staruszkowi łzy stanęły na powiekach, choć się usta uśmiechały. — Jam to po szkapie postrzegł, że gdzieś ją po drodze musieliście zdobyć, bo to marcha z pod chłopa… — Kupiłbym lepszą, gdybym znalazł. — I ja też — odezwał się Snarski; ale na okół koni nie ma, dziękuj Panu Bogu za tego, na którym siedzisz… Co u mnie w domu, to po dworach znajdziesz wszędzie… pustka i głód… Nowi panowie nasi mocno się nam zalecają. Poddali się im panowie hetmanowie i siła magnatów i szlachty naszej niemało… ale wprędce pokosztowawszy słodyczy tego panowania będą się zawracać chcieli… Ruszył ramionami… — Deus providebit! mówił król — ciągnął dalej Snarski, — ja tez w to wierze, tylko że Pan Bóg z prowidencją189 przyjdzie naówczas, gdy jemu się to zda, a nie nam… Nigdy nam jeszcze tak dobrze i tak ciepło nie było jak teraz… mówił z wolna: grzeją ze wszech stron, a gwoli przeznaczeniu kto nas ma ratować? Rakuszanie190, co by nas radzi zjedli pieczonych, i Tatary, co by nas surowych połknęli z ochotą. Na te słowa wniósł Kuba piwo… Snarski patrząc na podanie śmiać się począł… Nie było na czym nieść, postawił więc dwa czarne garnuszeczki na pokrywie od hładyszy191 mlecznej Kubuś, i tak jakby na srebrnej misie, w złoconych kubkach, owym piwem grzanym służył. Snarski co z lepszego i lepsze jadał, gdyby mędrzec dawny… uśmiechał się z tej losów zmiany. — Miły Pełko — odezwał się — jeśli ja żyć będę a ty jeździć, przybądź drugi raz w lepszą godzinę… abyś mej gościnności zażył; dziś ci lepszego nic dać nie mogę. Zawstydzona niezmiernie stara ochmistrzyni z oczyma podpuchłymi od płaczu, zjawiła się w progu — załamawszy ręce. — Proszę miecznika… oto do czegośmy to przyszli… srokatą nawet zabili… — Dziękuj jejmość Bogu, że nie mnie, ani was… i nie płacz… — Kury wszystkie, kaczki do nogi… nawet to biedactwo co się jeszcze nie wyhodowało… Płakała stara Magdalena łzy ocierając fartuchem. Snarski się śmiał. — Ani w kuferku szeląga, ani w zasieku ziarnka… odzież nawet pobrali, skarżyła się ochmistrzyni… Kubuś co bronił cyny… po plecach dostał… — Ofiarujmy to Panu Bogu — zakończył Snarski… piwo grzane mamy, chleb niczego… i to jeszcze wielkie szczęście, gdy drudzy sąsiedzi piasek jedzą i rosę piją. Gdy się ochmistrzyni oddaliła — Pełka przystąpił do rzeczy. Nie potrzebował się taić przed starym, że mu na Szlązk przedrzeć się było potrzeba, i że chciał wiedzieć jakby nieprzyjemnego spotkania mógł uniknąć, chociaż mu żołnierz przyrzekł karty od szwedzkiego dowódzcy dostać. Ze swej strony skuteczniej daleko Lejbuś we dworze rozpytał o drogi, tymczasem i obiecany szeregowiec od komputowych przybiegł wioząc istotnie dwa passy wystawione na jakichś ludzi, których bodaj czyby na świecie znaleźć można, tak ich pióro szwedzkie przybrało po swojemu pisząc. Obaj były pod pieczęcią, i gdyby czasu wojny co szanowanym było, powinny się były na co przydać. A już też i południe się zbliżało. Magdalena wymiótłszy szafarnię, nawarzyła jakiegoś krupniku z resztą półgąska… posilił się więc Pełka, a że Lejbuś o koniach pamiętał, aby strzechy nie gryzły… wybrali się w dalszą podróż. Snarski do ganku gościa wyprowadził. — Życzę ci, miły Pełko, wszelkiego dobra, a szczególniej tego, co mnie Pan Bóg dał, myśli wesołej w biedzie… jedź z Bogiem… Niebo się nie wyjaśniło, lecz chmury podniosły i deszcz ustał, ruszyli więc ochotniej, a że Lejbuś już drogę naprzód wyznaczył, całe poobiedzie nie oszczędzając koni kłusowali, byle się co prędzej do granicy, do Tarnowskich gór dostać… Nie spotykali na gościńcach prawie nikogo oprócz wieśniaków pieszych, bo się każdy z koniem i wozem lękał pokazać, aby go nie pochwycono pod prowianty i ciężary… Ciurów z dala tylko napatrzyli, na drodze się im żaden nie trafił. Bliżej granicy mniej było spustoszenia znać… Chcieli i na noc ciemną się puścić, żeby prędzej do celu pospieszyć, lecz konie zgoła ustały… Noclegu należało szukać, a i o ten nie łatwo było. Trafiła się przecież gospoda niezła, a choć do niej już był ktoś wprzód zajechał, miejsca na obu stało… Od ludzi dowiedział się Pełka iż podróżnym był pan wojewodzie sieradzki Przerębski, który z Głogowa powracał… Przypomniał sobie zaraz ojca, bo nie wątpił, iż ten być musiał jego synem… i mocno zapragnął zobaczyć go, a choćby i o króla Jegomości popytać. Nie było tam izby osobnej, siedział więc starosta w wielkiej, która wszystkich przyjmować musiała, i tu go Pełka znalazł nad jajecznicą, którą sobie w braku innego przysmaku usmażyć kazał. — Czołem! — Czołem! Przywitali się grzecznie i prezentowali po imieniu, nazwisku i tytułach. — Pan starosta z Głogowa. — Tak jest — rzekł Przerębski. — Jużci też o Króla Jegomości wolno spytać, do którego i ja jadę… — Zdrów król i pilno się stara poratować Rzeczpospolitę… — A jak tam słychać o posiłkach dla Krakowa?… — Nie wiem skąd by je wziął — rzekł starosta — a przynajmniej tak prędko gotowe nie będą. Jako młodzi zbliżyli się do siebie łatwo, starosta też był człek dobroduszny i nie lubił nie w sobie zamykać, spowiadał się łatwo… Mówił o dworze królowej i kto tam przy niej był z kobiet, a kto przy królu z senatorów… wygadał się też z panią podczaszyna Pociejową. Pełka, który o tym szczęściu nie wiedział, a przynajmniej wcale go nie był pewnym, żeby ją tam miał zastać, aż z radości wielkiej w ręce uderzył i lice mu pokraśniało, i oczy błysły, a staro— sta tylko spojrzawszy nań łatwo poznał, że się tam coś musiało święcić. — Znasz waćpan podczaszynę? zapytał. — Sąsiadkę moją najbliższą — odparł Pełka — i ją, i pannę podczaszankę… jak nikogo lepiej. — Winszuję więc waszmości, że je obie znasz, bo i panna piękna, i matka jeszcze cale świeża i miła — któraż to z nich taką obudza w waszmości panu z widzenia nadziei radość? Zarumienił się Pełka. — Gdy mnie Waszmość pan schwycił in flagranti delicto192 ukontentowania, rzekł, taić się nie będę, iż jestem wielbicielem panny podczaszanki… Uśmiechnął się pan starosta dziwnie. — W takim razie słusznie się Waszmość spieszysz, rzekł, bo periculum in mora193… trafisz pono na wesele… Jak piorunem uderzył w Pełkę tą wiadomością, który pobladł i ręce załamał… — To nie może być — krzyknął. Nie! to być nie może. Za kogo? — Radbym, żeby to być nie mogło, ale niestety! mało mam nadziei, abyś to Waszmość lub ktokolwiek bądź mógł przerobić. Zaswatał pannę podczaszankę rodzony mój, pan wojewoda sieradzki… Milczał Pełka, słowa wymówić nie mógł, a starosta ciągnął dalej: — Przynajmniej tyleż ja, co wy miałem ochoty małżeństwa tego nie dopuścić, a czyniłem co mogłem. Z rodzicem jednak wojować trudno, musiałem na łaskę Bożą zdać… i wyjechać. — Podczaszyna śmiałaby jedyne dziecię zmuszać? przerwał Pełka… — Jak to! zmuszać? mówił starosta — ale ja i de visu i de auditu194 mogę waszmości zaręczyć, że panny zmuszać wcale pono nie potrzebowała… Pan wojewoda ją klejnotami i cackami jak małe dziecko przekupił… Zmilczał Pełka rzuciwszy się na ławę, a choć nie zdawało mu się, by za jego przyjazdem rzeczy się zmienić nie miały — serce mu się ściskało, w głowie nie mogła pomieścić płochość niewiasty tak młodej jeszcze i tak niezepsutej życiem. W przekonaniu jego matka wszystkiemu winna być musiała, nie chciał już jednak o tym mówić z równie jak sam był rozżalonym starostą. Siadł na uboczu i o mało nie płakał, a burzył się i gniewał tak, że łamał cokolwiek wziął w ręce… Z noclegu podług obrachunku było jeszcze dla konnych półtora dnia drogi. Postanowił nocą, gdyby się cokolwiek nad ranem wyjaśniło, wyjechać, a konia nie szczędząc, stanąć jak można najrychlej w Głogowie, tym bardziej, iż starosta o weselu wyrażał się, iż rychlej jutro niż za tydzień być może, bo wszelkie ku temu starania poczynione były, a przyznał się, że wojewoda mu wioskę darował, byle sobie jechał precz i do zaślubin mu nie przeszkadzał… Nie chcąc wioski postradać starosta, ozdrowiał prędko i w podróż się puścił donację195 in perpetuum196 w kieszeni wioząc z sobą. Z rzeczy publicznych mało ze starosty wyciągnąć było można. Ociężałej natury, obojętny dość — niewiele się o nie troszczył i prawie mu wszystko było jedno kto w Rzeczypospolitej panował, byle łanowego197 niewiele płacić, a w domu mieć spokój. Pożegnali się tedy idąc oba na siano, a Pełka przede dniem, o drugich kurach zbudzić się kazał. Niepotrzebna ta ostrożność była, gdyż wszystkie kury śpiewające słyszał i oka nie zmrużył, a wzdychał tak, że towarzysza nieopodal zasypiającego, mógł zbudzić. Starosta zaś miał sen twardy i to go tylko ocaliło… Piały koguty i na niebie zaczynało być gwiaździsto, a mróz ścinał błoto, gdy Lejbuś przyszedł go zbudzić i zastał wcale nie śpiącego. Polewki grzać o tej porze, ani było myśleć, wyjechali więc na czczo, korzystając z tego, że jeszcze gruda była nie stanęła i pod końmi się łamało. Nim dzień się począł robić dobry, kawał drogi ubiec się i udało, i o świcie popasać. Już tedy i granica była pod bokiem i kraj spokojny, a przed nocą, bliższymi drogi, o które się rozpytali, spodziewali się być na miejscu. Przeszkadzała tylko droga, dla której konie na ostro przekuć musieli, co parę godzin ich kosztowało… Lejbuś, mający przy tym jakiś handelek na myśli, trzymał się już bez potrzeby pana Pełki, chcąc z nim razem powracać… Rad był też o cudzym koszcie trochę kraju zobaczyć, a że wszędzie szwargotał wiele, dużo się też pewnie nauczył. Noc zapadać zaczynała, gdy im się mury Głogowa pokazały… Uderzyło serce Medardowi smutnym przeczuciem, zasapanym koniom nie dawano chwili spoczynku, póki w ulice nie wjechali. Zdziwiło niepomału Pełkę, że w tej porze Tum198 ujrzeli oświecony i około niego dosyć nagromadzonego ludu ciekawie się jakby nocnemu nabożeństwu przypatrujący. Kolasy paradne stały przede drzwiami kościoła… Tknęło to bardzo Medarda, który też ciekawością wiedziony, do pierwszej gospody naprzeciw Tumu pod rakuską koroną zajechał. Pełno i tu zastał polskich sług a dworny różnych państwa, którzy snadź przy królu bawili. Izbę mu przecież dano z oknami od rynku i ulicy, tak, że się mógł zaraz owej kościelnej paradzie, którą za pogrzeb wziął — przypatrzeć… Już stał w oknie od kwadransa, gdy od bocznych drzwi Tumu kolasy i konni ruszać się zaczęli, a posługacz wchodzący właśnie oznajmił mu, że to nie był pogrzeb, jak się domyślał, ale owszem wesele możnego polskiego pana, który z młodziuchną żenił się dzieweczką, a ci, co piękną narzeczoną u boku jej przyszłego męża widzieli, żałowali wielce… biedaczki… Dość było tych wyrazów kilku Pełce, żeby się smutnej prawdy domyślił — trafił więc na sam wieczór weselny, i na pogrzeb swych młodzieńczych nadziei. Posługacz oznajmił mu też, iż wesele królestwo oboje na zamku sprawiali dla młodej pary. Cóż miał czynić? Jął się najprędzej jak mógł przebierać, aby przed królem stanąć… musiał na zamek iść… Chciał mieć tę pociechę, by choć niegodziwej matce w oczy wyrzucić, iż dziecię nieszczęśliwym uczyniła… Burzyło się w nim od gniewu, nie mógł bowiem przypuścić, ażeby śliczna Jadwisia, która mu rzuciła wstęgę, odebrała przysięgę, i tak go pożegnała serdecznie… mogła go nie kochać lub zdradzić. Na matce pomścić się chciał… krew w nim ‘kipiała młoda… Sam do siebie mówiąc, chwytając się, spiesząc, nie wiedząc jak przywdziać, bo i nie bardzo wiele miał do wyboru — Pełka w odzieży skromnej pobiegł na zamek co prędzej. Tu tłumno było i jasno, a że i królowa gościła na nim i król, i z nimi wielu senatorów i dwór dosyć liczny, ledwie się przezeń docisnąć było można. Od znajomych ze dworu króla dowiedział się już w bramie, że w istocie sprawiano wesele pannie podczaszance z wojewodą sieradzkim, i że jeśli pilnej sprawy nie miał, lepiej by uczynił, gdyby nazajutrz dopiero o posłuchanie prosił; król bowiem nie rad był, gdy mu chwilę dobrej myśli przerywano. Medardowi szło i o to, by się przy tej zręczności na pańskie wcisnąć pokoje — zobaczyć straconą dlań Jadwisię i przekleństwem rzucić na jej matkę… Oznajmił więc przy królu bawiącemu ochmistrzowi dworu, że przybywa z poleceniem pilnym od pana kasztelana kijowskiego z Krakowa i z królem się dziś jeszcze nie tracąc ani godziny widzieć musi, bo ważne ma powierzone sprawy. Obskoczono go zaraz rozpytując się o Kraków i co się tam z nim działo, nie miał wszakże ochoty Pełka zwierzać się niczego i zbył małym natrętów. Kazano mu się przed pokojami zatrzymać… Stał biedny… słuchając z dala grającej kapeli i poglądając na przesuwające się strojne panie. Nie dano mu tu długo pozostać, wzięli go bowiem zaraz do izby królewskiej, gdzie król na siebie czekać kazał, oznajmując, iż za chwilę nadejdzie. W sklepionej starej gotyckiej komnacie, która może Konradów i Henryków Piastów pamiętała199 — mieszkał teraz król wygnaniec. Na stole jego stosami leżały pootwierane listy, z boku stał klęcznik z obrazem N. Panny, a w drugim końcu dla karłów niska ławeczka i dziecinny stolik… Dwie świece jarzące w ciężkich lichtarzach srebrnych postawiono pośrodku… Z dala dolatywały dźwięki wesołej muzyki, a zegar leżący przy łóżku pańskim, osłonionym pawilonem, głośno szeptał upływające minuty… Nagle drzwi od wewnętrznych sal otworzyły się, i karły ze świecami wbiegły poprzedzając N. Pana, który szybkim krokiem, szukając oczyma posła, kroczył niespokojny. Spojrzał na Pełkę… — A to Waszmość? zawołał — zapomniałem jak się zowiesz? — Pełka, Najjaśniejszy Panie… — Tak jest, tak twarz sobie przypominam, wyrwałeś mi się z Bielan w smutnej godzinie. Któż cię tu przysyła? masz listy? co się dzieje? — Jechać mi kazał co najrychlej pan Czarniecki chwili nie tracąc, com też uczynił życie ważąc i przez obóz szwedzki się przedzierając… — Trzyma się dzielnie Kraków? wiem! Niech wam Bóg błogosławi… — Pan kasztelan oznajmić mi każe, iż żywności my nie staje, prochu braknie, ołowiu omal ma, ludzie giną… Kościołów kilka spalił Szwed, kilka my sami musieliśmy. Karmelitański na Piaskach ze słynącym łaskami obrazem w perzynie… — O mój Boże! zawołał król, ręce łamiąc. — Odsieczy błaga pan kasztelan, odsieczy jak najrychlej — lub Kraków a raczej ruiny jego wpadną w ręce nieprzyjaciela. Mówił jeszcze, gdy drzwi też same otwarły się znowu i weszła — królowa… Pełka nie widział jej nigdy… lecz domyślił się w tej majestatycznej, energii pełnej, rozkazującej, dumnej, prawie pogardliwie na świat patrzącej niewieście — królowej. Szła po królewsku… patrzała jak wódz… wrażała poszanowanie i obawę. Król przy niej, mimo wieku swego, wydawał się jakby strwożonym dziecięciem… Na widok jej dał znak Pełce, by mówić przestał. Królowa nie była już młoda i snadź o utrzymanie wdzięków swych nie troszczyła się wcale, a twarz jej mimo to śladami wielkiej, wspaniałej piękności minionej jaśniała… Czytać z niej było można życie w zawodach przebyte, ciężkie, niezaspokojone, walk pełne. Smutek panował na czole, w oczach duma i wzgarda dla świata i ludzi, w ustach energia wodza. — Z Krakowa? zapytała zwracając się do króla — cóż przynoszą z Krakowa? co mówi Czarniecki — to jeden człowiek co ma serce i głowę męską. Pełka milczał. — Mów waćpan — odezwała się Maria Ludwika… Poseł spojrzał na króla, ten stał zafrasowany, jakby nie wiedząc czy ma mu zabronić mówić, czy nakazać. — Mówże waćpan bez ogródki — dodała królowa… tyle złego mamy do zniesienia, że już tej kropli goryczy, jeśli jeszcze ma być dodana, nie poczujemy w kielichu. Zbliżyła się mówiąc to, stanęła wpatrując się w Pełkę, i powtórzyła łagodniej: — Jam też królowa, mnie jak Najjaśniejszemu Panu, prawda należy cała… Co przynosisz… Zmieszany król dał znak Pełce, by mówił. — Najjaśniejsza Pani — odezwał się poseł — nic dobrego w istocie nie przynoszę. Kraków się broni bohatersko, z poświęceniem, lecz przeciw potędze króla Gustawa wytrzymać nie może… Głód go zmusi do poddania, kul mu i prochu zabraknie… Trzymać się będzie do ostatka, ruinami otoczony, gruzami zasypany… lecz w końcu się poddać musi. Kasztelan błaga odsieczy — odsieczy co prędzej… Zmarszczyła brwi królowa. — Czegoś innego spodziewaliśmy się po takim żołnierzu i wodzu jak Czarniecki, zawołała z niechęcią… Nie miałże czasu przysposobić żywności… nie mógł wyrzucić za mury gęby niepotrzebne… To są zwykłe wojny ofiary… Kraków się musi trzymać, musi się obronić… poddanie się Krakowa będzie zdradą, będzie zbrodnią… — Najjaśniejsza Pani — rzekł Pełka — posłem jestem, nie moja rzecz sądzić o tym, lecz dzień i noc przy boku Czarnieckiego, który dwa razy ciężko był ranny i gębę ma przestrzeloną, a życie cudowi jest winien — dzień i noc obchodziłem mury, dzień i noc patrzałem na męztwo żołnierzy i mieszczan, na wyczerpujące się siły, zapasy… na rosnącą siłę nieprzyjaciela… Kraków upadnie… chyba go cud ocali… — Cud? męstwo niech będzie tym cudem… Czarniecki nie powinien siedzieć w murach, ale rzucić się ze swymi na nieprzyjaciela… — My nie mamy czterech tysięcy, on ich ma dwanaście, więcej może… — Ale wy bronicie gniazda waszego, świętości waszych — zawołała królowa. Kraj dokoła wasz… Pełka spuścił głowę… — Posiłków? odsieczy? mówiła dalej zaczynając się przechadzać zamyślona — tak — mamy nadzieję — pewność, nadejdą… lecz na to trzeba miesięcy… — Kraków na tygodnie już chyba mierzyć może obronę — rzekł Pełka. Maria Ludwika odwróciła się patrząc z podwojoną niemal wzgardą na młodzieńca, który zapłonął pod piorunującym jej wzrokiem… — Z tym więc Waćpana przysłał kasztelan kijowski? nie dziwiłabym się, gdyby to uczynił Koniecpolski200, Lanckoroński, ale on? ten żołnierz, rycerz, bohater, w którym jednym pokładaliśmy nadzieję — on… Po cóż więc was miał przysyłać? — Myśmy się dotąd łudzili nadzieją posiłków — odsieczy, obiecywano nam Tatarów… wojska cesarskie… Uśmiechnęła się z politowaniem królowa. — Dosyćby było tych zdrajców, co przeszli do Gustawa, a nie potrzebowalibyśmy obcych… Do ich liczby mamyż dodać i Czarnieckiego? — A! pani — z oburzeniem odezwał się Pełka… byłoby najczarniejszą niewdzięcznością nawet posądzić tego człowieka… Dzień i noc, bez spoczynku, czuwa, bije się… krew przelewa… jest wszędzie, otuchę daje, choćby w sercu miał rozpacz… — I ja miałam go za bohatera — przerwała Maria Ludwika — lecz jakże on — on — śmie przysyłać z groźbą taką?.. — Pani, odezwał się Pełka. Krakowa już gruzy zostały i zgliszcza — lecz i te oszczędzić się godzi… to świętości reszta, a ten lud, ci mieszkańcy… — Kraków? gwałtownie zaczęła królowa — cegła i gruzy, lud?.. Cóż mi ta ludu kupka… honor Rzeczypospolitej ratować trzeba… Patrz Waćpan — dodała, my się tułamy… wyście nas, króla swojego, pomazańca bożego zdradzili. Wstyd to i sromota dla narodu! Obmyć się z nich należy… choćby we krwi… — Leje się ona obficie — rzekł Pełka… lecz czyż ja mam bronić wodza… jam listem jego… i sługą… Król z rękami złożonymi na piersiach słuchał rozmowy. Gdy Pełka zamilkł a królowa rzuciła się w krzesło, począł rozpytywać o szczegóły… Medard nie unosząc się już, z zimną krwią wyliczał mu ofiary, opisywał wycieczki, rachował szkody, opowiadał o kasztelanie, o Szwedach, o ich obozie o poświęceniu młodzieży i mieszczan… o sile nieprzyjaciela… Milczała posępnie królowa, nie odzywając się więcej, potem wstała nie patrząc na Pełkę, i tym samym krokiem majestatycznym, powoli wyszła znowu na pokoje, sam na sam z nim króla zostawując… — Mości Pełko — odezwał się król, kiedy ci kazano z powrotem?.. — Natychmiast — N. Panie. — Więc jutro… Tak! jutro listy będą gotowe… — Ja tylko ustny rozkaz Waszej Królewskiej Mości wziąć mogę; przejście przez obóz nieprzyjacielski jest zbyt niebezpiecznym, bym się ważył pismo królewskie nań narażać. — Tak więc jutro, po radzie… odpowiedź weźmiesz waćpan słowna. Skinął mu ręką… i skierował się z wolna ku drzwiom, potem zwrócił ku Pełce. — Zabaw się waszeć… wesele i skrzypki na zamku… wnijdź tam… popatrz, należy ci się to za tak ciężką posługę… Młodemu wesele daje siły… Najjaśniejszy Panie, odparł Pełka, chyba na cudze patrzyć będę, bo w duszy mam jeszcze Krakowian jęki, i nie łacno mi o wesołość. Jan Kazimierz popatrzał nań chwilkę. — Idź Waćpan gdzie i drudzy… rozerwij się. Zatem rękę mu dał do pocałowania, a sam usiadł w krześle i sparł głowę na dłoni. Pełka wyszedł. Ani strojem, ani humorem nie nadał się wprawdzie, do tego wesela, przecie je widzieć pragnął. Wmieszał się więc w tłum, który u pierwszych drzwi zalegał przypatrując się jak dostojniejsi, pierwszy polski taniec201 odbywszy, zabawiali się stojąc przed paniami i wesoło z nimi żartowali. Zdawałoby się to niepodobieństwem, aby się ludzie znaleźli do tanów i hulanki, w chwili gdy kraj najazdem zniszczony, gruzami się okrywał, a garść obrońców rozpaczliwie walczyła wołając ratunku — przecież było tu dosyć wesołych twarzy i skrzypaki szląskie grały od ucha, a nogi podrygiwały… Wiele pań strojnych otaczało królowę, wiele panien wesołych kręciło się po sali rzucając na dworzan zalotnymi oczyma… Pełka szukał jednej twarzy, spodziewając się znaleźć ją smutną i załzawioną. Pierwszy rzut oka jego napotkał podczaszynę, która zdawała się chcieć dnia tego współubiegać z córką i młodszymi kobietami o wdzięki i świeżość. W istocie, mimo bujnego rozwinięcia była olśniewająco piękna i wspaniała, z białymi ramiony wśród koronek gniazda, z suknią czarną, na której guzy z drogich kamieni połyskiwały, z pióropuszem na głowie osadzonym diamentami, łańcuchem misternym na piersiach i szytą złotem chusteczką w ręku… Rojem za nią szli młodzi i starsi panowie, do których się tak ochoczo uśmiechała, odcinając ich żarcikom, iż łacno było poznać, jak się czuła dnia tego tryumfującą i szczęśliwą. Na białe jej czoło spadała od opaski piękna perła w kształcie kielicha kwiatu, który listkami brylantów był ujęty. To bogactwo i wykwintność stroju niczem były przy barwie twarzy, blasku oczu, świeżości ust i perłowych ząbków pani podczaszynej…. Wesele promieniejące z niej oburzyło w najwyższym stopniu wpatrującego się w nią Pełkę… Szukał oczyma ofiary… Podczaszanka siedziała dalej trochę na honorowym miejscu między paniami… Lecz jakież było zdumienie biednego Medarda, gdy ją ujrzał roztrzpiotaną, śmiejącą się, szczęśliwą a tak dumną sobą i pyszniącą się swą pięknością, jakby ani przeszłości, ani nikogo w niej nie żałowała. Była cudnego uroku dzieweczka, której się wszyscy jak obrazowi idealnemu ręką mistrza stworzonemu, przypatrywali, kołem stojąc przy niej… i cisnąc się, by ją lepiej zobaczyć. Mąż w przepysznym ubiorze od złota i karbunkułów202, sparty o poręcz jej krzesła, napawał się i wdziękiem poślubionej, i jej tryumfem… Pan wojewoda, trzeba mu to przyznać, umiał na ten dzień prawie sobie młodości pożyczyć, i nikt by mu był jego wieku nie dał… tak świeżo się trzymał, a nade wszystko tak zręczną miał i elegancji pełną postawę… Jadwisia, to napawała się uwielbieniem, które obudzała, to zwracała czasem ku mężowi z minką wdzięczną i wyzywającą… Wystrojono ją jak laleczkę, a raczej suto sama dobrała sobie ubioru na dzień weselny. Suknia z lamy białej ze zlotem okrywała ją, łamiąc się w świetle wieczornym kryształowymi blaski… Oszycia były z diamentów, ozdoby z koronek złotych… na głowie diadem iskrzący, na szyi sznur diamentów, takiż pas u sukni, takież u rączek spięcia…Żaden ołtarz na odpust nie bywa staranniej obwieszony błyskotkami, jak ona dnia tego… Patrzała też na się w zwierciedle i uśmiechała się sobie, patrzała na się w oczach młodzieży się przeglądając… cieszyła sobą, czuła anielsko piękną. Włosy utrefione spadały na jej bieluchne marmurowe ramiona… przeplecione sznurami kamieni… i zielony bukiet tylko ciemniej na całej postaci sam jeden się odbijał. Król, królowa, liczni goście obcy i swoi, po drodze tłumy… nie mogły się odchwalić narzeczonej — a wielu powtarzało, że jako żywi podobnej nie widzieli piękności. Wiedziała też dobrze o tym… i była zupełnie szczęśliwą… najmniejszej chmurki smutku nie było na jej czole, w oczach najmniejszej tęsknicy… Śmiała się światu, życiu, sobie… wszystkim… Była, i czuła się królową. Pełka patrzał na nią oślepły, oniemiały, zapomniawszy co się z nim dzieje, oczom swym nie wierzył… w sercu czuł jakby lodowy uścisk rozczarowania. Jadwisia nie widząc go, śmiała się wojewodzie, który całował podawaną mu i wyrywaną rączkę… Nikt nie przerywał trefnych203 tych pierwszych małżeńskich swawoli… tylko królowa z pewnym politowaniem spoglądała na nie i brew jej marszczyła się nieznacznie, jakby przypomnieniami zawiedzionej młodości. Pełka skamieniały stał tak, nie czując jak go popychano, jak nim rzucano, jak go nadpływający tłum wysunął naprzód ku sali… i jak jego skromny a ubogi ubiór żołnierski zwracał wszystkich oczy. Mogła się do tego i piękność młodzieńcza przyczynić i smutek a ból w dziwnej sprzeczności będący z usposobieniem całego towarzystwa otaczającego, w godowych szatach i z twarzami godowymi… Miotano nim, aż się znalazł u okna ku środkowi postawiony, sam nie wiedząc jak, wystawiony na ciekawe wejrzenia pań i panów, którzy się po cichu dopytywali co to za jeden, tak widocznie obcy, wcisnął się na królewskie pokoje. W tej chwili postrzegła go też chodząca z wachlarzem w ręku podczaszyna — i obejmująca wzrokiem wielbicieli swych młoda wojewodzina… Oczy jej zatrzymały się na nim z osłupieniem i trwogą jakąś, z niedowierzaniem, zdawało się, że w pierwszej chwili chce się zerwać i pobiec, lecz wstrzymała się zaraz zarumieniona i odwróciła główkę zmuszając do nowych uśmiechów. Podczaszyna przeciwnie zobaczywszy go, stanęła, zmarszczyła się gniewnie, i po namyśle krótkim, krokiem śmiałym skierowała się wprost na niego. Pełka nie widział tego, bo cały był zatopiony w Jadwidze… bo w myśli ciągle powtarzał: Co się z nią stało? jestże tą samą? onaż to?… I machinalnie dobywszy z za sukni niebieską kokardę, przypiął ją u boku… W tym krótkim przeciągu czasu, gdy go popychano, gdy nieprzytomny dawał się nieść tłumowi ode drzwi, Pełka cały w sobie, przebolał więcej niż dotąd w życiu niedługim… Pierwszy raz zobaczył smutną, odwrotną stronę charakteru ludzkiego, kobiecego… Buchnąłby był gniewem, gdyby miał na kogo, lecz ta rozpacz i passya uśmierzyła się i zmieniła w ironię gorzką. Poczuł, że gniew by był zwycięstwem dla podczaszanki i jej matki — a nie chciał się dać pokonać. Postanowił więc nie dać poznać po sobie co się z nim działo… i gdy piękna podczaszyna przystąpiła doń zacinając i sznurując usta, ujrzawszy ją, powściągnął się już i był panem siebie. Nie ma straszniejszego nieprzyjaciela nad kobietę wzgardzoną, to też w oczach podczaszyny gniew się malował, duma i obietnice zemsty wiekuistej… — Cóż waćpan tu znowu robisz? — zawołała… na wesele Jadwisi przybyłeś widzę, aby mi powinszować, że ją tak dobrze za mąż wydałam… boć cieszyć się musisz jako wszyscy. — W istocie, pani podczaszyno — rzekł dosyć umiarkowanie Medard — patrzę, dziwuję się i cieszę, i winszuję pani. Stosowniejsze partii znaleźć było niepodobna, bo i wieki i humory, jakby dla siebie stworzone… Wojewoda młodziusieńki i włosy ma dziwnie pięknej czarności… Mówią, że mu alchemik jakiś sprzedał elixir odmładzający, bo są ludzie co go lat dwadzieścia takim znają jak jest dzisiaj, syn, którego miałem szczęście na drodze spotkać, dalipan starszym od niego wygląda. Zarumieniła się mocno podczaszyna, nie spodziewając się tak śmiałej mowy, zarumieniona twarz Pełki była tak piękna, miał postawę tak szlachetną… że się przy nim czuła, sama nie wiedząc czemu, upokorzoną i maleńką. — Wieleś się asindziej w wojsku nauczył, a szczególniej retoryki204 jak widzę, — odpowiedziała z przekąsem. — Jeśli myślisz, że mnie metryką wojewody zastraszysz, mylisz się panie Medardzie. Mężczyzna młodym jest póki się na nogach trzyma, a pan wojewoda jeszczeby niejednego z was młodych przeskoczył. — Zupełnie wierzę — roześmiał się Pełka — dał tego dowód… Musiał od tego samego alchemika który mu odmładzającą sprzedał wodę, i elixir amoris205 dostać, bo panna podczaszanka zdaje się bardzo szczęśliwą… Podczaszyna patrzała gniewnymi oczyma wciąż na Medarda, i dostrzegła w końcu u boku jego przypiek niebieską kokardę. Znała bardzo dobrze te wstążkę… — Gdzieżeś to waćpan pochwycił ten węzeł, który tak czule na piersi nosisz? — zawołała — i chwalisz się nim? — Nie chwyciłem go, pani podczaszyno, był mi z dobrej woli dany, piękną rączką białą, noszę go na sercu i wydrzeć sobie nie dam, choćby się ta rączka innemu dostała… — A któżby ci kawałek zbrukane wstęgi chciał odbierać, mój kawalerze — odezwała się szydersko podczaszyna — noś go sobie i pieść się nim, gdy inny rączką będzie się pieścił… tyle pociechy… Pełka uśmiechnął się. — Pani podczaszyno — zawołał — jestem młody, mam przed sobą Czasu dosyć, cierpliwości wiele, a miłość gorącą. Gdyby mi inny wziął co ja za swoje uważam, za wygraną mu nie dam… mogę czekać… a któż wie co jeszcze wypaść może. — Trzeba tylko, żebyś się Waszmość dobrze z siłami obrachował — rzekła z gniewem podczaszyna. — Możesz trafić na możnego człowieka, który ma na zawołanie i ludzi, i grosz, i przewagę… gra niebezpieczna… — Od czasów Dawida, pani podczaszyno, Goliatów się maluczcy bać przestali, — rzekł Pełka. — Widocznieś się w Krakowie retoryki uczył, zamiast prochu wąchać — dokończyła podczaszyna, odwróciła się od niego, odeszła parę kroków i przyszła doń znowu. — Miałeś szczęście w ręku — rzekła cicho drżącym głosem — widzisz, żem przecie u dworu i króla dobrze położoną, mogłam co bym chciała… przyśniło ci się szaleństwo… zachciało ci się dziecka… nie będziesz miał nic i zginiesz marnie… na dworze, powiedz to sobie wcześnie — nie dokażesz nic. Znajdzie się komu stołka ci podstawić. — Moja mościa dobrodziejko — rzekł Pełka gwałtownie — żaden z moich u dworu nie szukał krescytywy206, i ja też nie będę… Za stołek bym podziękował chyba… bo tu miejsca nie zagrzeję… Skłonił się ze śmiechem… W chwili, gdy ta gryząca, krótka, urywana rozmowa toczyła się między nimi, a podczaszyna umiała ją prowadzić tak misternie twarz przybierając obojętną, iż nikt by się był treści jej nie domyślił — królowa przechodziła salę. Pełka widział ją tu po raz drugi, a teraz w blasku świateł, w tłumie kobiet, do których ją mógł przyrównać — większe jeszcze na nim uczyniła wrażenie. Było w tej niewieście takiego coś, co by ją nawet dla tych, którzy jej nie znali, czyniło wielką i niepospolitą. Znać było nie tylko wielkiego rodu panie nawykłą od kolebki do rozkazywania, lecz niewiastę mężną, na wodza stworzoną. Wdzięk twarzy jej zgasiły lata, a lice jednak wśród świeższych i piękniejszych panowało majestatem. Miała w sobie coś męskiego i dziwnie śmiałego… Na jej czole znać było klęskę Polski i upokorzenie królewskiego domu… Chciała się uśmiechać a nie mogła… z politowaniem patrzała na tłum lekkomyślny. Zobaczywszy Pelkę, którego poznała… skinęła nań aby się zbliżył. Rzucił więc gniewną podczaszynę i z uszanowaniem zbliżył się do Maryi Ludwiki… — Jutro waćpan odjedziesz — cicho odezwała się roztargnionym wzrokiem wodząc po sali i niekiedy oczy wstrzymując na nim — ode mnie mów Czarnieckiemu, niech się trzyma tak długo jak będzie miał chleba kawałek, prochu nabój… żołnierza jednego. Kraków się poddać nie powinien… Szwed naówczas królestwo całe mieć będzie w rękach… i uczyni zeń herezji gniazdo… Nie kochacie więc wiary swej… nie macie miłości dla krwi królów waszych? Pełka zmilczał. — Najjaśniejsza Pani — odezwał się — to tylko zapewnić mogę, że pan Czarniecki miasta nie odda, chyba zmuszony ostatecznością, i że go mieszczanie sami nie dadzą, chyba im rąk na mury zabraknie… — Posiłki przyjdą — rzekła królowa — my nad tym pracujemy… przyjdzie Chan207, ruszy się Chmielnicki208 zyskany dla nas, pomoże cesarz209… Nie dadzą zginąć temu królestwu… które w ręku Szweda dla cesarza też niedobrym byłoby sąsiadem… Powiedz to Czarnieckiemu — i powiedz mu ode mnie, że go błagam, że rozkazuję… że rzeczy się zmienić muszą, że fortuna oręża zwróci się na naszą stronę. Ten śmiałek pochwycił nas z garścią ludzi, winniśmy sami, winni zdrajcy, że nas wygnał… noga jego ujść nie powinna z tej ziemi… Gdy to mówiła, oczy jej zabłysły — gniew wzdymał” pierś, ukoiła się powlókłszy białą ręką po czole i skinęła głową Pełce odchodząc… — Powiedzcie to ode mnie panu kasztelanowi Czarnieckiemu, on swemu imieniu sromu tego uczynić nie powinien… Odeszła… Wtem skrzypki się odezwały do polskiego tańca, i król sam wziął pannę młodą, wiodąc ją po sali… Medard stał na samej drodze… Z bijącym sercem wpatrywał się w dziewczę strojne, wesołe, ożywione, które śmiało rzucało okiem ku niemu i na wskroś go przeszywało jak niegdyś, kiedy mu niebieską rzuciło kokardę. I widać było, że ją poznała na piersi swego rycerza, zarumieniła się z uciechy, a przechodząc tuż koło niego, skłoniła mu się główką i filuternie szepnęła: — Witam pana… Ani nawet mógł odpowiedzieć tak prędko mu zniknęła… W drugiej parze szedł wojewoda z królową, która zamyślona patrzała gdzieindziej, i dała się wieść nie wiedząc prawie kędy i dlaczego szła. Gdy się skończył taniec, król posadził panie młodą i wprędce dał się od niej odwieść innej jakiejś pani, która go natarczywie ścigała. Wojewodę zatrzymała Maria Ludwika, na chwilkę więc miejsce przy wojewodzinie było opróżnione. Pełka z wielką zręcznością potrafił się przecisnąć i zbliżyć ku niej. — A! takżem to ja panię mej wstęgi i mojego serca znaleźć się spodziewał — zawołał żywo przystępując — mogłażeś pani dać się zmusić… — Ja? zmusić? — śmiejąc się odparła Jadwisia — a któżby mnie zmuszał… — Więc pani go kochasz? — Ja? kogo? mojego męża? — śmiejąc się zawołała młoda mężatka — ja? kocham? ja go bardzo lubię… to dobry człowiek! taki wesoły! taki wspaniały! tak śliczne mi porobił prezenta! A! żebyś pan widział mój sznur rubinowy, moje perły i kanaki210… I szalenie rozkochany we mnie.. — Panno Jadwigo — rzekł żywo Pełka — pozwól, że cię jeszcze nazwę tym imieniem. — O! bardzo przepraszam! ja przecie jestem wojewodziną… żoną senatora… — Pani — dodał Medard — jakżeś pani mogła mnie tak zdradzić? — Ja? pana? zdradzić! a to doprawdy doskonałe! — rozśmiała się Jadwisia — Jakimże sposobem?… — Myśmy sobie przysięgli! — zawołał Pełka. — My? co się panu śni? my? Pan mnie przysiągłeś, to prawda — ale ja? nigdy! Czyż pan myślałeś, że ja pójdę za niego? Wymówiła te słowa z wymówką naiwną. — Przyjęłam pana za mojego rycerza, pozwoliłam się panu uwielbiać i kochać — bo to było bardzo zabawne… ale żebym miała iść za pana? Rozśmiała się serdecznie. — Ja przecie musiałam pójść za wielkiego pana i za senatora. Matunia mi to mówiła od kolebki, a trudnoż było czekać aż pan nim zostaniesz. Zapewne, gdybyś był panem, jakim księciem, wojewodą i bogatym, wolałabym go… lecz przecie nie mogłeś chcieć, abym kury hodowała i pilnowała prządek. A pfe! Zaczęła się śmiać, Pełka stał tą naiwnością dziewczęcia zdumiony; zasmucony, zdrętwiały… — Pani — rzekł po chwili — widzę, żem się w wielu omylił rzeczach… na wielu sentymentach… dziś nie pozostaje mi nic, tylko życzyć jej, byś była szczęśliwą… Jadwisia zwróciła się ku niemu wesoło. — Widzisz pan, tak — to ładnie i dobrze. — Lecz gdybyśkolwiek zapłakała nad swym losem… gdyby ci kiedy pomoc i dłoń była potrzebna… gdyby twój sługa i rycerz, który ci przysiągł do zgonu i nie czuje się wolnym od przysięgi… mógł ci się zdać na co — przypomnij go sobie… A! pani! pani! ja tak kochałem… — Przecież pan dla tego, że ja za mąż idę, nie masz wcale potrzeby przestać mnie kochać, — z wielką serią i minką poważną mówiła Jadwiga — kiedy to i panu i mnie czyni przyjemność. Któż panu broni? — przeciwnie, ja bardzo — o! bardzo go proszę, abyś mnie kochał i był zawsze mym wiernym rycerzem… O! ja o panu nie zapomnę… Pamiętam te nudne, długie dni w Horbowie, kiedyś pan do nas przyjeżdżał i tak na mnie patrzał, patrzał takimi oczyma… że mi się jakoś robiło w duszy dziwnie, niespokojnie… miło… Czasem nawet przez okno wyglądałam pana i tęskniłam. Widzisz pan… nie możesz mieć do mnie żadnego żalu… Mówili tak, a Pełka schylony każde jej słówko srebrnym głoskiem wyszeptane chwytał i nim się upajał, gdy wojewoda, którego królowa przytrzymywała, zobaczywszy przy żonie młodego, pięknego chłopca, żywo z nią rozmawiającego… a ubranego tak skromnie, iż na prostego towarzysza wyglądał, począł się dziwnie niepokoić. Radby był odbiec co rychlej… a królowa mu właśnie wyrzucała z goryczą, iż województwo sieradzkie poddało się też Gustawowi, i przypisywała mu tę winę i rozbudzała go, by teraz, gdy dostąpił, czego pragnął, poszedł przecie spełnić swój względem króla obowiązek. W istocie, przyszła była właśnie wiadomość o poddaniu się Sieradzan, i wojewoda zmuszony tłumaczyć się, stał jak na gorących węglach, przyrzekając, iż święcie spełni obowiązek. Maria Ludwika, jak zwykle, gdy o sprawach kraju mówiła, nie mogła się powstrzymać… z goryczą, z niewyczerpanemi słowy powtarzała swe wyrzuty, przypominała obowiązki. Wojewoda stał na mękach, — wtrącić nie mógł słowa, pilno mu było wrócić do żony — gdy w tym jeszcze znalazł się i król Jegomość i za królową Jmością jął mu toż samo wtórzyć mniej gorąco, nie tak wymownie, ale jeszcze rozwlekłej. Pełka tymczasem korzystał z tego momentu, który mu cud jakiś zesłał na pociechę i obsypywał Jadwisię słowy, które by inną do łez może pobudziły. Wojewodzina uśmiechała się tryumfująco… Wszystkich oczy zwróciły się na Pełkę i już by może podczaszyna, która za późno postrzegła rozmowę córki, pobiegła była ją przerwać, gdyby wojewoda nareszcie wypuszczony łaskawie przez N. Pana, nie nadbiegł do krzesła żony… Okiem starego zazdrośnika z dala już przebijał młodzieńca, w którym widział, domyślał się, czuł rywala… Zdyszany ze wzrokiem jadem zaprawnym, stanął przy Jadwisi, która z uśmiechem nań popatrzyła i odezwała się naiwnie. — Nie znasz pewnie, wojewodo, tego kawalera — to nasz sąsiad najbliższy… Medard Pełka, mój bardzo dobry przyjaciel, wielbiciel i rycerz… — Ach! odezwał się kwaśno wąsa wijąc pan wojewoda i z ukosa spoglądając na Pełkę — a! miło mi bardzo. Lecz zdaje mi się, żem już raz gdzieś go spotkał. — W istocie, panie wojewodo, miałem szczęście widzieć go u podczaszynej w Krakowie… a teraz niedawno w drodze, spotkałem syna pana wojewody… imć pana starostę, powracającego stąd do domu, i mogę ojcowskie serce pana uspokoić o zdrowie jego… Wojewoda nie lubił wspomnienia o tym synu… pobladł trochę. Pełka się domyślał, że mu dokuczy i wielce temu był rad. — Prawdziwie, rzekł, ktoby to poznał w panu wojewodzie ojca tak dorodnego syna… Co to za szczęśliwe zdrowie, przy takim wieku tak zachowana młodość! Ani się też dziwować, iż JW. pan pomyślałeś o ożenieniu… Surowo spojrzał Przerębski na Pełkę, jakby mu groził za to zuchwalstwo, nie zmieszał go jednak wcale… owszem, im ostrzej patrzał, tym kawaler pewniejszym był, że strzała utkwiła i po cichu mówił sobie: Hic habet!211 — Prawda? — przerwała Jadwisia z równym okrucieństwem przedłużając tę rozmowę. — Mój pan mąż wygląda tak młodo… a tyle ma lat! tyle lat! Już mnie mówili! Ale cóż to szkodzi? jeśli kto młody, wszak matunia wygląda jak moja siostra? Chmurno zamyślony pan Sieradzki stał u krzesła, okiem groźnym starając się dać poznać żonie, iż mu to paplanie było niemiłym. Była to pierwsza próba jego woli i potęgi, która się nie powiodła zupełnie. Piękna Jadwisia miała tę naturę przekorną, iż lubiła drażnić tych co dawali z sobą żartować… i dąsali się… Zobaczywszy kwaśne męża oblicze może po pierwszy raz w życiu, ciągnęła dalej… — Pan wojewoda wygląda pięknie… wszyscy mu się dziwują… a ja pyszna jestem będąc macochą, starszego ode mnie syna! Nieprawdaż wojewodo, że on dużo jest starszy ode mnie… ja mam lat piętnaście — a on dwadzieścia kilka! I wojewoda był już żonaty, kiedy mnie na świecie nie było. A! to przedziwne! powtarzała śmiejąc się. Spojrzała na męża… Nigdy w życiu nie trafiło jej się widzieć tak nagle, a tak strasznie zmienionej twarzy… Oczy jego błyskały ogniem prawie dzikim, wargi drżały, czoło sfałdowało się i brwi zbliżyły ku sobie tak, że jedną linią nieprzerwaną zdawały czoło przekreślać. Nagle ten udawany młodzieniec zestarzał — stał się przerażającym. Jadwisi słowa na ustach zamarły, popatrzała nań długo… Na tę chwilę nadeszła niespokojna podczaszyna, która całą grę fizjonomii pana wojewody dostrzegła i biegła na po— moc nieopatrznemu dziecięciu. Pełka usunął się nieco od krzesła. — Co ci jest? — szepnęła świekra wojewodzie. Ścięte usta długo przepuścić nie mogły wyrazu — wreszcie szepnął westchnąwszy. — Zuchwały młokos… mościa pani… Medard nie chciał uciekać przed podczaszyną, stał trzymając się w miejscu… Zwróciła się ku niemu śmiejąc na pozór gniewna kobieta. Jak na pierwsze pole — rzekła półgłosem do niego — możesz się pochlubić, iż dosyć dokazujesz… Czy ci to zawsze równie będzie uchodzić szczęśliwie… za to bym nie ręczyła… Radzę waszmości być ostrożnym i nie tyle ufać sobie… jeśli chcesz cały do pani wojskiej i do Gołczwi powrócić… Pełka się uśmiechnął pogardliwie prawie. — Pan Bóg radzi o czeladzi — rzekł obojętnie — cokolwiek by mnie spotkać miało, mężnym sercem znieść potrafię. Już to strachem ani gniewem Pełków nie biorą… To powiedziawszy, zwrócił się i z wolna począł cofać ku wyjściu. Po drodze jednak zbyt wielu się jeszcze opowiadać musiał ciekawym, by mu tak rychło wynijść dano… Pytali wszyscy o Kraków, o Czarnieckiego, o Polskę… bo wiedzieli już zskąd przybywał. Nie było końca badaniom, na które zręczny Medard tak odpowiadał, ażeby coś rzec i z niczym się nie wydać, bo mu to było zaleconem… Przyjaciół mu się swatało wielu, których grzecznie zbywać musiał. Tak doszedłszy ku drzwiom i chwilę tu jeszcze postawszy… pijany bólem i gniewem, — wyszedł. Sklepienia tego zamku ciężyły mu nad głową, powietrzem jego oddychać nie mógł, muzyka wydawała się ohydną, wesołość zbrodniczą… rad był co rychlej uciec… Nie miał też już co tu poczynać i do jutra był wolnym… Wydobył się ze dworu rozochoconego i swawolnego… a gdy się w podwórcu znalazł, obejrzał na oświecone okna i pomyślał jeszcze raz o straconej Jadwisi, o niegodziwej podczaszynie… o starym wojewodzie… porwała go rozpacz taka, iż jak szalony zbiegł już nie oglądając się pod rakuzką koronę… Tu cicho było i bramy pozamykane tak, że się ledwie mógł dobić. Lejbuś spał w sianie za wszystkie nocy niedospane i doznane w drodze biedy. Pełka sam rozdział się i padł na łoże… Cisza ta i dalekie nawoływanie stróżów nocnych i w jego duszę wlała trochę spokoju. Znużone ciało domagało się od niej spoczynku, oczy mimowolnie zamykać się zaczynały… Jak długo trwał sen przerywany, a raczej marzenie, w którym Szwedów, zbójów, podczaszyny i wojewody było pełno… nie wiedział on sam gdy do bramy gospody wściekłym sposobem dobijać się zaczęto. Rozbudzony przeklinał spóźnionego czy zbyt rannego gościa, który w ostatku bramę sobie otworzyć przymusił rozespanym — gdy ciężkie kroki i hałaśliwy głos dał się słyszeć w kurytarzu, drzwi jego izby otwarły się — wszedł pachołek niosąc w ręku dwie świece, a za nim ogromny mężczyzna wybrany jak do drogi, w którym Pełka poznał niedawno na dworze widzianego komornika królewskiego212, odziedziczonego jeszcze po Władysławie213, niejakiego Bochwicza, którego niewiadomo za co mianowano chorążym… Znany to był na królewskim dworze człowiek z nieustraszonego męstwa, zuchwalstwa, umysłu przytomności, serca otworzystego, gęby wypaczonej i wszelakich przymiotów i wad rycerza–szlachcica przypsutego życiem u dworu. Spojrzawszy nań nie obiecywał wiele, chyba słusznym nad miarę wzrostem — za to cienki był jak tyczka, chudy, a twarz blada, długa, wymizerowana, zapadła, z wąsem skąpym… z oczkami jak u kreta, gdyby nie uśmiech poczciwy, byłaby okrutnie brzydką… Najrzawszy w łóżku leżącego Pełkę, Bochwicz misiurkę zdjął i pokłonił mu się. — Czołem ichmość panu. Kwaśny był Medard i nie do żartów. — Czy już w całym domu drugiej izby nie ma, że mi chorąży zasnąć nie dajesz… a toć… — Stój i nie klnij ani się dąsaj — bo będziesz gorącego słowa żałował. Przychodzę nie od siebie, ale od króla… w poselstwie do was, a posłów tylko Turcy ścinają. Pełka się podniósł na łokciu i westchnął. — Duszo moja złota! gołębiu niewinny! począł Bochwicz, mający zwyczaj czcić tak przyjaciół, nieprzyjaciół najdrobniejszymi imiony — nie gniewaj się, ani na mnie, ani na pomazańca bożego, ani na świat i ludzi. Wiem to, iż masz serce poruszone i słuszną urazę do świata, Boga, ludzi, podczaszyny, wojewody, wojewódzkiej — ale nie racja, abyś mnie za to zabijał… Wielkimi oczyma, zdziwiony spojrzał nań leżący… — Zkądże ta wiadomość? mruknął kwaśno… — Kawalerze smutny — mówił Bochwicz — cały dwór aż do kuchtów królewskich wie o nieszczęściu twem; roztrąbiła je podczaszyna… rozniosły Eole214 na cztery strony świata. Żal mi cię… serdeczny, lecz — pocieszaj się, bo cały też dwór z tobą trzyma przeciw wojewodzie… — Lecz co to ma do rzeczy. — Nic a nic — mówił Bochwicz… i zwrócił się do posługacza… Jeśli nie chcesz dostać obuszkiem między łopatki, zaraz mi tu gąsior wina staw… Małmazji215 jak najprzedniejszej. Posługacz wyszedł, Bochwicz siadł i mówił dalej: — Kochany Pełko — trzeba szanować mores et consuetudines maiorum216, a ty we śnie i w łóżku szukasz pociechy?… Widział to kto? wypiłżeś co? Pełka ruszył ramionami. — Ojcowie, dziadowie, praszczurowie nasi, wiedzieli o tym i doświadczyli, że utrapienie się nie dusi, nie zabija, nie rozwiewa… i tylko skutecznie utopić je można, byle nie w wodzie… Napijemy się i jak ręką ci odejmie… powiesz sobie, że baba tego nie warta, aby człek dla niej zdychał. Mówię nieładnie — ale — miły amancie prawdę szczerą… Wesołość ta wcale pana Medarda rozruszać nie mogła. — Mówiliście, iż król Jegomość was przysyła? zapytał. — Jakem żyw nie kłamię nigdy — dodał Bochwicz, chyba już obejść się bez tego nie można… W tym wypadku powiedziałem prawdę szczerą, król mnie przysyła… — Z czym? — Kazał mi z waszmością jechać i dostać się do Krakowa, trzyma bowiem o mnie, że się rychlej Szwedowi wywinę, bom do węgorza podobny… a powiada, że zawsze dwóch posłać bezpieczniej niż jednego… aby z tych choć który do celu doszedł… — Przecieżem się tu przedarł! rzekł Pełka… — Właśnie dla tego, mogłeś waszmość szczęście swe wyczerpać, a ja mojego jeszcze nie… — Jeśli tak, bardzom rad — rzekł Pełka… — Ja też… miły gołębiu mój, mówił Bochwicz… Wtem małmazję wniesiono… — Jeśli chcesz u mnie reputacji nie stracić — odezwał się chorąży — musisz pić ze mną. Zobaczysz, że ci to będzie jakby plastrem na ranę serdeczną. Pełka wiedział, że w takim razie nie było co się upierać przy trzeźwości zbytecznej… Nalano lampki. — Na zgubę starym grzybom, którzy nam młode dziewczęta biorą! zawołał Bochwicz… nam — najsłodszy z towarzyszów — mówię tylko, abym cię samego nie zostawił, chociaż ja osobiście nie jestem już interesowany… Dawnom z miłości pokwitował… Pełka wzdychał. — Nie wstrzymuj się — męczenniku serdeczny — rzekł Bochwicz — wzdychaj i klnij — to zdrowo… Tym sposobem pozbywa się zbytniego sentymentu i na piersiach lżej… pijmy! zdrowie bab… z wyjątkiem podczaszynej… — Mnie się zdaje, że jeszcze by się kilka podobnych znalazło… — Ja na kilkadziesiąt nawet pozwalam, ale ekscypuję217 jedną… — A! jeszcze chorąży nie zrezygnowałeś? — Owszem, ale to, złoty baranku mój — to miłość taka jak do księżyca… albo, mosanie do gwiazdy… Dla mnie kobieta… co się zowie, przed którą klękać jedna tylko na peryferii208 ziemskiej — królowa jejmość..; Czołem tej heroinie! Pełka słuchał tylko, nie było mu co słowa wtrącać. — O piękności nie mówię, chociaż — chociaż mówił Bochwicz — ja widzę dziś jaką ona była, kiedy młodość miała — ale piękność u kobiety — furda — mości panie… krokodylu mój diamentowy. Każda kobieta co chce i umie, potrafić być piękną, byle rozum miała… Ale to panie mój słodyczy pełny, — to heroina… Pij małmazję, cale niezła, jak na Szlązku — niczego… To heroina — kończył Bochwicz… to żołnierz, panie, to rycerz, to hic mulier219, to umysł niezłomny, to duch mężny… to dziś jedyny król nasz… bo co się tyczy króla Jmości, pacierze mówi profectissime220, płacze — arte221, umizga się choć stary… cum libidine222, co się tyczy rządzenia… na tym się tak rozumie, bracie mój perłowy, jak ja na mottach i przędzy… W polu jako żołnierz, nic mu nie można zadać, idzie się bić jak na obiad, pierwszy na przedzie, ostatni z pola — a co mi po tym kiedy w nim hetmana nie mam… Rychlejby nim była królowa… — Panie chorąży — przerwał Pełka — wielkim jesteście wielbicielem pani naszej, czemu się nie dziwuję, — lecz w niczemby przesadzać nie trzeba… — Rychlej za mało niż za wiele się rzekło — aniele rubinowy — odezwał się Bochwicz — trzeba ją znać i widzieć, aby ja osądzić, więcej warta od hetmanów… ale co poradzi z takim najczcigodniejszym panem naszym, który ani księdzem, ani mężem, ani wodzem, ani królem, nie umiał nigdy być… tylko męczennikiem. Męczennika kości w relikwiarzu szanuję i całuje, a co mi po żywym? Pili tedy małmazję na zabicie smutku… Bochwicz jednak posłać sobie kazał siana i nie napastując zbytnio towarzysza dał mu dobranoc, kazawszy się zbudzić gdy rozednieje… Nazajutrz rano nie miał już po co na zamek iść Pełka, gdyż go z obowiązku tego zwolniono, odpowiedź królewską niósł mu Bochwicz, a ta zawartą była w krótkich słowach — aby się Kraków nie poddawał, trwał i bronił do ostatka w nadziei odsieczy, której terminu oznaczyć nie mógł król, lecz w Bogu miał ufność, iż prędko nadejdzie… O białym dniu dosiedli obaj koni… Lejbuś także niewiele skorzystawszy z wycieczki na Szląsk, bo czasu nie miał na żaden handel, powracał z nimi… Droga tym razem była znacznie łatwiejsza jako przebyta, znana i osłuchana, bo o niej wiele dowiedzieć się mogli od tych, co na dwór króla przybywali. Do granicy też mogli wcale się nie kryjąc i nie strzegąc jechać, bo tu niebezpieczeństwa żadnego nie było. Drugiego dnia dopiero wjechawszy w granicę Rzeczypospolitej, odzież wypadło zmienić, o uboczne trakty rozpytywać i na Żydka się spuszczać, który najwięcej miał zdolności do przekradania się wszędzie… Szwedów tak rychło się jeszcze spotkać nie spodziewali… O oddziałach ich tu i owdzie chodziły posłuchy, lecz rozsypanych uniknąć było można. Jakkolwiek nocami bezksiężycowymi w tej porze roku, podróż była i niemiła i najtrudniejsza, musieli ją w większej części odbywać rankami i wieczorami, a we dnie spoczywać. Tak Lejbuś postanowił i okazało się to skutecznym, gdyż w okolice Krakowa przybyli nieposzlakowani i cali. Tu już nadzwyczajnych trzeba było ostrożności. Bochwicz wchodząc w myśl danych mu rozkazów, wnosił, iż należało się im rozdzielić, a pojedynczo próbować szczęścia, by choć jeden mógł się przekraść. We dwóch bowiem razem jadąc, pochwyceni obaj być mogli. Chorąży znał nieźle krakowskie, nieraz tam bowiem przebywał. Na ostatnim noclegu, ubawiwszy towarzysza niewyczerpaną gadaniną swą — zapowiedział, że stąd puści się już sam na szczęście i rozum własny rachując. — A ty rycerzu mój frasobliwy — odezwał się do Pełki — ruszaj z Żydem drogą jaką wiesz, i niech ci Bóg szczęści. Który z nas pierwszy u celu stanie… pomodli się, jeśli nie za duszę, to za grzeszne ciało pozostałego w rękach ciurów szwedzkich socjusza223. Bochwicz miał tu znajomych parę domów szlacheckich i wyboczył zaraz ku nim, przybrawszy postać niepozorną, a nawet gotów udawać Gustawowego partyzanta.224 Pełka z Lejbusiem rachowali na swe passy szwedzkie, i po naradzie postanowili zajechać najprzód do Hożej Wólki do Snarskiego, skąd zostawiwszy konie, pieszo się przekradać myśleli. Nad wieczór już przybyli do znanego dworku. Jakiż był smutek i zdziwienie Pełki, gdy w bramie już prawie będąc postrzegł ze dworu pozostałe tylko zgliszcze i sterczące węgły niedopalona… Stary żebrak wlokący się gościńcem, powiedział im, że Snarskiego Szwedzi za to ubili, iż nic u niego nie znaleźli, bo go wprzódy już drudzy ze szczętem obrabowali… Trochę w bok był drugi folwarczek i dwór, do którego już nocą się dostali — ale ten pustką stał, bo się z niego wyniósł dziedzic kołkiem drzwi podparłszy… Szwedzi go jeszcze nie spalili, znać tylko było, iż tu już niejeden raz gościli, i odrywając podłogi, rozbijając mury, grzebiąc się w lochach szukali zakopanych skarbów. Blisko stojąca kapliczka, złupiona także, otworem stojąca, snadź za stajnię służyła… bo po koniach i żołnierstwie ślady w niej zostały… We dworze nanieciwszy ognia w pustej izbie bez okien, w której się tylko okiennice jakoś zachowały, przedrzemali noc do ranka. Stąd już na szopę mieli iść, konie porzucić i następnej nocy do Krakowa się próbować przedzierać… Dotąd po myśli jeszcze szło prawie wszystko… Wstawali właśnie ze słomy mokrej, na której przeleżeli noc tę, gdy Lejbuś przyłożywszy ucho do ściany, dał znak Pełce, ażeby się przyczaił i mówić przestał… Szelest jakiś i stąpanie podejrzane dawało się słyszeć przy domu… Lejbuś zamierzał już jedną z okiennic otworzyć i rzucić się w pole i zarośla pieszo… gdy szczęk oręża dał się słyszeć pod oknami, a tuż z zapaloną żagwią weszło czterech żołnierzy do pierwszej izby, szukając schronionych, których stojące pod szopką konie zdradziły… Był to objazd szwedzki. Towarzyszył mu na tłumacza snadź wzięty Żydek niepoczesny… Uchodzić ani była pora, ani też bezpiecznie, aby się nie dawać w podejrzenie. Lejbuś nadrabiając miną i wcale niby niestrwożony, na zapytanie żołnierzy — wydobył szwedzkie passy… Obejrzano je starannie, lecz starszy zawyrokował, że z niemi do pułkownika udać się należało… Pełka miał na myśli wybić się im, lecz na czterech dobrze zbrojnych, sam jeden nie czuł się na siłach, a na towarzysza wcale liczyć nie śmiał. Lejbuś zaś sądził, że po nocy gdzie w gąszczach potrafią się wymknąć. Położenie było rozpaczliwe. Żołnierze rozbroili najprzód Pełkę, odbierając mu tulich, pistolet i nóż zapaśny, którym się mógł bronić; Lejbusiowi odebrali tylko pieniądze… Pozwolono im koni własnych dosiąść i otoczonych wiedziono… Pełka czuł się zgubionym, cud go mógł chyba ocalić… W lesie dębowym Lejbuś próbował się z konia ześliznąć, jak gdyby padł wypadkiem, pochwycono go natychmiast i ręce dla bezpieczeństwa związano… Medard jechał straciwszy nadzieję wszelką… Manowcami i ścieżynami dociągnęli tak do obozu. Tu żołnierze postawili ich pod namiotem pułkownika i czekać kazali. Nierychło nareszcie wprowadzono do tego, który o ich losie miał rozstrzygać. Opasły człek w kapeluszu z piórami, w butach szerokich, obwinięty szarfą, narzucony płaszczem, siedział nad kuflem grzanego wina i ziewał. Za nim stał szlachcic, który mu po łacinie miał odpowiedzi tłumaczyć. Poczęło się badanie… Choć Pełka miał czas do namysłu, w jaki sposób odpowiadać będzie, nie wynalazł nic na swą obronę prawdopodobnego. Tłumaczył się, iż jest podróżnym, który mając brata w wojsku komputowem do niego się przebierał… W tego brata pan pułkownik widocznie wierzyć nie chciał, dowodząc, że tu się wszyscy braćmi zowią, a godzą tylko na zdradę protektora Rzeczypospolitej J. K. Mości Karola Gustawa… Zbywszy się tak summaryjnie225 Pełki, który też miał wstręt do długich tłumaczeń, obrócił się do Lejbusia, w którym łacno poznał Izraelitę, i z góry zapowiedział, że wszyscy Żydzi wisieć powinni. Lejbuś tłumaczył mu łamaną niemczyzną, że zajmuje się handlem, kupuje, sprzedaje i posługuje Szwedom, a króla Gustawa ma w najosobliwszej estymie226… Dodał zaraz skargę natarczywą na żołnierzy, iż jemu i towarzyszowi pieniądze odebrali. Szwed o pieniądzach słyszeć nawet nie chciał, machnął ręką — ale tłumaczenie zdawało mu się naciągane i nieprawdopodobne, bo Szwedzi wszystko rabując, nic kupować nie potrzebowali. Obydwóch podejrzewano, że byli szpiegami króla Kazimierza. Pełka próbował po łacinie sam i przez szlachcica służącego za tłumacza przemówić do pułkownika — który słuchać już nie chciał. Bez ogródki wyraził się, że obydwóch należało powiesić. — Mogą być niewinni, mruknął do szlachcica — ale któż dojdzie czy niemieli złych zamiarów? Wojna ma swe prawa: lepiej dziesięciu niewinnych pozbyć się, niż jednego winnego i szkodliwego puścić. Szlachcic zaprotestował i począł prosić. Pułkownik milczał bębniąc palcami po stole, a potem powtórzył swoje: — Najbezpieczniej powiesić! Wreszcie po długich mankamentach227 z upartym, flegmatycznym a dzikim żołnierzem, który mało co mówił — udało się wyjednać zatrzymanie więźniów pod strażą. — Trzymać więźniów czasu wojny! głupia rzecz — rzekł pułkownik! pilnować jeszcze trzeba i karmić… a tak… Lejbuś przypomniał, iż na przekarmienie mieli własne pieniądze, które zasekwestrowano; rozgniewało to niepomału pułkownika, który w stół pięścią uderzył, dowodząc ograniczonemu Izraelicie, że pieniędzy nie miał kiedy mu je zabrano. Naburczawszy długo, wstał wreszcie, zawołał kaprala i odezwał się, aby obydwóch do taczek wzięto, gdzie i tak dosyć naspędzanych ludzi około aproszów228 pracowało… Nie można z nim było rozprawiać… Pełka wyszedł zadumany — zamknięty w sobie, nie bardzo wiedząc co pocznie. Lejbusiowi oczy połyskiwały już nadzieją — z rydlem w ręku pod murami! był pewien, że sobie jakoś radę dadzą… * * * Można sobie wystawić nieszczęśliwego Pełkę pędzonego z chłopstwem razem do roboty… Na owe czasy straszniejsza to była, więcej upokarzająca kara dla szlachcica, niżeli sama śmierć… Wolałby był pewnie w polu zgon z bronią w ręku… Bezbronnemu pędzonym być tak… nie módz podnieść oczu… zostać na łasce wroga… równało się hakowi i palom tureckim. Przeklinał dzień i godzinę, gdy w tę nieszczęśliwą podróż wyruszył… Szli tak obaj ze spuszczonemi głowami, a Żydek go po cichu pocieszał i żartował… gdy z boku, z pod namiotu szwedzkiego ozwał się jakiś głos — niby znany. — Miły Jezu! czy mnie oczy mylą… Medard Pełka.. Odwrócił się powołany i zdumiał widząc pana Żołudka, który z innymi kilku stał poufale w namiocie u Szweda, jak gdyby u siebie w domu. Świnarski, który też tu był, poskoczył ku Medardowi i żołnierzom, wołając: — Co się dzieje! gdzie waszmości złapano? czyś do niewoli się dostał? — Wcale nie — odparł Pełka miarkując, że ma do czynienia z tymi, co z wojskiem hetmańskiem przeszli do Szwedów — jechałem spokojnie do domu, gdy mnie ani zacz, ani przecz zatrzymano i ujęto… Spojrzeli po sobie. — Dziwujecie się mnie, mówił Pełka, ale i ja zaprawdę wam: co w cudzym obozie czynić pod tę porę możecie? — Zachciałeś! te rzeczy się wyeksplikują229 łatwo, byleby najprzód asindzieja z ich pazurów uwolnić — zawołał Świnarski; bo z nimi nie ma co żartować… Zawrócił się tedy do namiotu, a Żydek przypomniał zaraz Pełce, żeby go też na sztychu nie zostawił. Wyszedł drugi pułkownik z namiotu, i jął żołnierzów rozpytywać co za jednych, za co i skąd prowadzili? Na co snadź odpowiedź otrzymał, iż im go ów pierwszy pułkownik oddał. Zatrzymano więźniów i posłano do opasłego z zapytaniem, bo się Świnarski z Żołudkiem mocno ujęli za Pełkę, i za to, że niewinnych po drogach łapią szlachtę, przez co ją wszystką od króla Gustawa odstręczą. Zły bardzo przyszedł ów flegmatyk, który wieszać chciał, a teraz żałował bardzo, że tego nie dopełnił zaraz, bo rzecz byłaby skończona, i od razu by się zbył kłopotu. Poczęli się Szwedzi między sobą ujadać i w oczy sobie pluć. Jeden dowodził, że miał słuszność, drugi mu zadawał, iż postąpił zbyt nierozważnie. Z tego sporu wynikło, iż więźniów na nowo do tłumaczenia wzięto. Lecz tu już szło daleko łatwiej, bo Świnarski i Żołudek za Medarda ręczyli, a Pełka Żyda przedstawiał jako sługę i przewodnika… Drugi ów pułkownik, snadź daleko większy polityk, natychmiast przeprosiwszy jeszcze Pełkę, uwolnić go kazał razem ze sługą, przedstawiając mu tylko, że się niepotrzebnie narażał, zbliżając do oblężonego miasta, w którego okolicach wszyscy być musieli podejrzanymi… Lejbuś skorzystał z tych usposobień pułkownika, upominając się o konie i o worki. Z tym było nieskończenie trudniej, żołnierze od Annasza do Kaifasza odsyłali, oburzając się na to, iż śmiano od nich żądać zwrotu pieniędzy, ani też było podobna dośledzić, kto konie zabrał i pieniądze sobie przywłaszczył. Sam pułkownik, człek dosyć grzeczny i dobrej woli, śmiejąc się dowodził, iż co raz w ręce żołnierzom wpadło, tego i sam król Gustaw by nie potrafił im odebrać. Pełka, przy którym nieco grosza niepostrzeżonego zostało, dał znak Lejbusiowi, ażeby dał pokój, i tak się to skończyło. Świnarski i Żołudek, którzy mieli dla bezpieczeństwa poprzypinane szwedzkie kokardy, postarali się o podobne dla swych towarzyszów, i zabrawszy ich, oznajmili, że ich zaprowadzą z sobą do kwatery obozowej komputowych, od których właśnie przybyło poselstwo układać się o żołd… Nie w smak to szło Pełce — lecz musiał zmilczeć, obiecując sobie przy pierwszej zręczności z rąk im pierzchnąć, a tymczasem przypatrzyć się co się też i tu święciło… Poszli więc przez obóz się przedzierając, bez przeszkody ze strony Szwedów, którzy już do tego kumania się z żołnierzem i szlachtą polską byli nawykli. Namiot dla panów deputatów, do których się Świnarski i Żołudek przyplątali raczej dla reprezentacji i liczby niż z potrzeby, stał około wittembergowego… Ztąd musieli codzień chodzić do kwatery królewskiej do Bożego Ciała, dla umów, które szły ciężko. Wprawdzie ofiarował się Gustaw uczynić co chcieli, a poił i karmił jak nie można było lepiej, lecz gdy przyszło do porachunków i pieniędzy, z tymi się niechętnie rozstawał… Dni upływały na likwidacjach… a deputaci wojskowi patrzeć musieli na ów biedny Kraków burzony i męczony — aż się im serce ściskało. Stanąwszy w kwaterze, Pełka zastał tu zgromadzenie liczne, twarze znane i nieznajome, pełne buty i nadstawne… ale w usposobieniach jakich się nigdy nie spodziewał… Właśnie pora była śniadać i stół pod namiotem lada jako sklecony opatrywano… Dostatku wielkiego nie było, a po żołniersku się zbierano głód zaspokoić. Każdy niósł ze swojego kąta co miał; ten kiełbasy, ten wędzonkę, bigos, chleb, wódkę, wino. Wzdychali niebożęta, przypominając domowe wczasy, kiedy wszystkiego mieli pod dostatkiem, a tu i za największe pieniądze czasem nic dostać nie było można. Rozpamiętywano owe pieczenie z rożna i zawiesiste kapłony, o których tu nikt nie słyszał, chyba na dworze Króla Jegomości. Wśród tych lamentów żołądkowych, poczęli się też Pełki rozpytywać skąd i dokąd jeździł, na co im zmyśloną bajkę opowiadać musiał. Na sercu mu słuchając mów tutejszych ciężko było, wszyscy już bowiem zgadzając się niby z przeznaczeniem, chwalili sobie poddanie się Szwedowi. — Niepotrzebnie, mówił Świnarski, upiera się pan Czarniecki: szkoda miasta i ludzi; kraj cały wziął, cóż się tu jednemu grodowi bronić? Taka była wola boża… A nie będzie nam pewnie gorzej za jednego Szweda, niż było za drugiego, bo już gorzej niż za tamtego być nie może… Pełka się coś z cicha ozwał, że się fortuna odmienić jeszcze może… — Jakim sposobem? podchwycił Żołudek już nawrócony tu zupełnie. Ex nihilo nihil230, król już za sobą nie ma nikogo, oprócz Krakowa, który lada chwila musi paść. — Ależ mu odsiecz obiecują. — Gruszki na wierzbie! skąd ją wezmą! — zawołał inny z boku. — Czegóż u licha zresztą nam trzeba? ten mocny jest i obronić nas potrafi — Jad zaprowadzi… Religię zachować i wszelkie prawa uroczyście przyrzeka. — A no, konie po kościołach trzymają — szepnął Pełka. — Toć ten czas wojenny przejdzie — dodał Żołudek — trudno było w pierwszym obcesie żołdactwo powstrzymać. Gdybyśmy się już wszyscy submitowali, byłby pokój jak należy, lecz że niektórzy brużdżą, wszyscy pokutują… Słowem, jedno było słowo i zdanie: — święty pokój okupując poddawać się co rychlej, a króla niedołężnego opuścić. Nie było się co sprzeciwiać ani rozprawiać z nimi, tak uparcie przy swoim stali. Stary niejaki pułkownik Obryski nawet religijnie dosyć dowodził, iż woli się bożej sprzeciwiać nie godziło — a poddać się jej raczej w pokorze, gdyż nie co innego było jak dopust boży… a kara za grzechy… Obiegała też wieść po obozie, że Kraków był bliski poddania, i że trębaczów posyłał król Gustaw z ostatecznym wezwaniem, po czym już szturm gwałtowny przypuścić miano. A nierozumem było na łupież tylu skarbów i świątyń się wystawiać, gdy je ocalić mogli. Dano też znać do miasta o poselstwie od komputowych… Chociaż nie tak dawno się był Pełka oddalił, łatwo mu było z dala nawet patrząc na Kraków i mury przekonać, iż ruin przybyło i łatania około porozbijanych baszt i kortyn… Nie wiedział o tym w Głogowie, iż król był Leszczyńskiego, wojewodę łęczyckiego, posłał do traktowania z Gustawem. Mówiono też, że od kilku dni w mieście pod gradem kul i w nieustannymi znużeniu wszyscy domagali się poddania, nawet ci, co wprzód twardo przy obronie stali. Słowem, w obozie potęga Gustawowska tak się już przedstawiała groźną, że ani pomyśleć było można, aby się jej opierać… Gorętsi wreszcie klęską hetmana Potockiego, którego Chmiel rozpłoszył231, dowodzili, iż nic nie pozostawało, tylko się garnąć pod opiekę Szweda… Pełka nasłuchawszy się tych mów różnych, przeciw którym wierności dla króla stawić już nawet nie było sposobu, bo sobie Kazimierza bardzo lekceważono — posmutniał wielce… ani o sobie mógł myśleć co pocznie. Tymczasem Lejbuś, który został po za namiotem ze służbą, miał czas z uporem poszkodowanego Izraelity, kieszeń mającego najmocniej na sumieniu — wyszperać konie zabrane i wytoczyć sprawę o ich odzyskanie. Szkapy były niewiele warte, kulbak już ani śladu, na postronkach je im przyprowadzono, ale Żydek choć ten ochłap dostał na powrót… Około południa deputowani z całą komitywą poszli do króla i komisyi, która ich likwidowała, a Pełkę zostawili samego jednego pod namiotem… Znalazł się przy nim Lejbuś zaraz. — Co pan myślisz? zapytał — dostaniemy się my na powrót do Krakowa… — Ani już wiem czy jest po co karku nastawiać, rzekł zniechęcony wszystkim co słyszał Pełka… Pan Czarniecki nawet pono zwątpił, i myśli nie czekając na nic poddać się Szwedowi… Jeszcze trwali na tej rozmowie, gdy trębacza ujrzeli u bramy Mikołajskiej, i ruch znaczny, i ludzi od kasztelana idących z listami do Wittemberga, a zaraz odpowiedzi niosących, aż wkrótce z białą chorągwią i trębaczem ukazali się z miasta jadący do namiotu wittembergowego, starosta dynaburski Fromhold Wolff, starosta Chęciński Branicki i wielkorządca krakowski Płaza, o których wątpić nie było można, iż ich Czarniecki posyłał… Na ten widok Pełka skrył się już do namiotu, aby nie patrzeć… Rozeszło się też wnet przez służbę, że traktaty u Wittemberga spisywano… Czy się Bochwicz dostał do miasta, trudno było domyślić się — a Pełce zdawało się, iż mu bądź co bądź trzeba tam było, aby słowo królewskie zaniósł. Czuł się w sumieniu związanym. W biały jednak dzień próżno łamał sobie głowę co pocznie. Po chwili zawołał Żyda, na radę. Ten już bodaj wprzódy o tym myślał — a nie widział innego sposobu tylko zawczasu się pod mury podkraść za dnia, w jamie gdzie przeleżeć do nocy, a do furty po ciemku dolazłszy — dobyć się do środka.. Nie było też w czym wybierać… upatrzyć tylko musieli chwilę, gdy Szwedzi mniej byli pilni, aby się wymknąć z namiotu… Tego dnia mniej to może trudno było, bo się już poddania spodziewano, z obu stron milczały działa, a żołdactwo odpoczywało i zabawiało się ciesząc tym, że wkrótce lepsze kwatery dostanie. Więc niby się przechadzając a rozglądając, gdy im nikt drogi nie tamował, Pełka z towarzyszem, kołowali tak a szli w biały dzień, dybiąc na zręczność, gdy się do przekopu dostać będzie można… Lejbuś pierwszy skoczył, za nim poszedł Pełka, a gdy przyczajeni przekonali się, iż nikt ich nie goni, bo nikt nie dostrzegł, znaleźli kawał obalonego muru z blanków, za który zasunąwszy się… na ziemi pokładli czekając mroku. Byli niedaleko nawet tej samej furty w murze, którą na tę wyprawę wychodzili. Chociaż dzień w tej porze krótki, ale czekającym— on zawsze długim wydawać się musi — piekielnie też wymęczyli się nieruchomi za gruzem leżąc. Nareszcie zmierzchać zaczęło… i noc powoli zsunęła się na obóz milczący, na miasto nieszczęśliwe… Podnieśli się z ziemi skostnieli na pół, aby do furty się dobijać. Przy tej znowu snadź nikogo nie było blisko, aby pukanie posłyszał, głośniej zaś stukać nie mogli, ażeby Szwedów nie rozbudzili, którym pod mur łatwo było przyskoczyć. Dobre pół godziny trwało owo szturmowanie, dopóki nareszcie z przeciwnej strony nie usłyszano go; ale sądząc, iż to było zdradą szwedzką i że ową furtę ubiec chciano, nierychło się rozmówili… Długo znów trwało traktowanie i eksplikacje, nim na ostatek ostrożnie uchylono drzwi i Pełka się w nie mógł wcisnąć. A był tak zmęczony i znękany tym wszystkim, iż dostawszy się na drugą stronę, padł prawie osłabły, bo i znużenie, i głód, i zimno, i leżenie na ziemi wilgotnej siły mu odebrały. Przecież się zaraz jakoś ocucił, a zażądał wnet iść do pana kasztelana… Niemal całe miasto miał do przejścia, aby się do niego dostać, a łatwo mu było spostrzec tu, iż co w obozie rozpowiadano, wcale kłamliwym nie było… Już w ulicach tego ruchu i życia jak dawniej, ani tych okrzyków było posłyszeć… miasto się zdawało wymarłe a prawie bezludne. Jak cienie chodzili ludzie wzdychając po murach, domy stały ciemne… w kościołach tylko jęczeli niektórzy po kątach śmierci już prosząc, tak im dwa te miesiące oblężenia srodze dojadły… Bez spoczynku więc zdążał Pełka do klasztoru… Tu w dziedzińcu pełno było ludu ubogiego i różnego tłumu spierającego się już tylko jak rychło bramy otworzyć, aby się utrapienie raz skończyło. Dobijano się do kasztelana, aby go nękać i zmuszać do prędkiego poddania. W mieście z tej rozpaczy i głodu bezpieczeństwa nie było, w biały dzień odbijano sklepy, rabowano spiżarnie i piwnice… Bójki co dzień zakrwawiały rynek… Nasłuchał się Medard i rozpowiadań, i żalów, i szlochu, niżeli do izb trafił, gdzie na naradzie siedzieli przedniejsi z miasta, ani przerywać się ją godziło. Stanął Pełka u drzwi przysłuchując się, bo tego nikomu nie broniono, i nie było tajno, że o traktaty chodziło. Sądził, iż kasztelan zobaczywszy go zawezwie i z poselstwa zdać sprawę każe, lecz siedzący za stołem Czarniecki oczu nawet na stronę nie zwrócił. Oprócz Płazy, Branickiego i Wolffa, którzy do obozu jeździli, wezwany na radę był i ks. Starowolski, i dowódca zamkowy pan Krzysztof Rupniowski, wojski krakowski i wielu innych… a obracała się mowa nie około tego, czy się bronić? bo dłużej wytrwać nie mogli, lecz o warunkach traktatów, aby je jak najlepsze otrzymać. Stał Czarniecki przy tym, ażeby siebie z wojskiem ze czcią i w całości wywieść, — drudzy o całość kościołów, pamiątek, praw i przywilejów przypominali… Wzdychali wszyscy do tej ostateczności przywiedzeni, jaka całą Rzeczpospolitą już ogarnęła… W tym punkcie podniósł oczy kasztelan, a twarz Pełki mu się nawinęła, i wstał ręką go do siebie przyzywając… — Choć Waszmość tu — zawołał — a mów! Czekaliśmy na cię, co nam przynosisz? Widziałeś króla? co rozkazał. Wszystkich oczy zwróciły się na występującego Medarda, którego twarz zbladła świadczyła o doznanych niewczasach… — W samą porę przybywasz — dodał kasztelan… cóż król? Zamilkli wszyscy. — Nie przynoszę wam, panie kasztelanie, prędkiej posiłków nadziei… to najgłówniejszy a najsmutniejszy poselstwa mojego owoc… Lecz nie poprzedził mnie nikt od króla wysłany? — Dotąd nie widzieliśmy nikogo… — Chorąży Bochwicz… — Nie było go… rzekł ktoś z boku… — Przepraszam, bo oto on jest, odezwał się głos z wysoka i przeciskając się przez zapierających mu drzwi, wszedł chorąży, poglądając na Pełkę… Pokłonił się zgromadzeniu. — Obaśmy z panem Pełką jednego dnia wyprawieni i z jednym, więc którykolwiek z nas zda sprawę — toż samo powie. Zaklina król i królowa Jegomość, ażeby się miasto trzymało… Leszczyńskiego posłano z Gustawem traktować… — Dobra rzecz z dala powiedzieć: nie poddawajcie się — przerwał Płaza — ani my też po dobrej woli tego byśmy nie uczynili, i dla sromu i dla szkody… a no, spójrzcie do prochowni i cekauzów232, i do spiżarni, i tam gdzie biedny lud wodą a sucharem skołatane życie utrzymuje… popatrzcie na murów ruiny, a jeśli naówczas powtórzycie jeszcze: — nie poddawajcie się… chyba serca nie będziecie mieli. — I rozumu! krzyknął gwałtownie jeden ze szlachty, co się w wielkiej liczbie do Krakowa schroniła. Całą Rzeczpospolitą mają w ręku, poddało się co żyło, a Kraków chcą Kartaginą233 uczynić… Przecieby go jak relikwię po Krakach i Lechach zaszanować należało… Niechby Warszawkę zajęli… nic się jej nie stanie, choć szturmem zdobędą, bo tam znowu grzybów narośnie… a naszych murów nie podniesie nikt… gdy raz padną. — Co mi kazano rzec, mówił spokojnie chorąży, to waszmościom, miłym panom a braciom w niedoli, przynoszę, a świadczę się panem Pełką, który też życie jak ja stawił, aby tu z tym przyjść, iż to, a nie co innego mówiła królowa Jejmość i król sam… Gdyby z największymi ofiarami trzymać się było można — największe ofiary nie będą stracone, bo Kraków trzymając się drugim doda tego ducha, którego wszyscy stracili… i może się od niego począć znowu szczęście odmienne… Czarniecki popatrzał nań… ale nie odpowiedział nic — rwali się inni… odezwał Rupniewski: — Zamku i grobów królewskich poszanować trzeba… godzi się… obowiązek… Jeśli go wezmą szturmem… zburzą wszystko, a wezmą go niezawodnie, głodny się żołnierz nie bije… — I to zważcie — dodał Starowolski, że ten głód i nędza, i zwątpienie, przywiodły do ślepej rozpaczy, do bezładu i bezprawia, a gorszy to stokroć nieprzyjaciel od Gustawa, wścieklizna zaraźliwa, co porządek obala, nie szanuje noc i zwierzętami nas czyni… i burzy… aby gdy ino ginie, nic nie zostało… — Nocą ani dniem nie ma bezpieczeństwa, mówił Płaza… hultaje ulicami się włóczą, nikt życia, nikt mienia niepewien… zaprawdę czas jedno z dwojga, albo ginąć, lub coś począć. Wstał po tych słowach kasztelan i zbliżył się do Bochwicza i Pełki. — Jakież nadzieje? co za wiadomości przynosicie? Bochwicz się wyrwał. — Nadzieję mamy na cesarzu, na królu duńskim234, na Ordzie, ba! i na kozakach, którzy rozum mieć powinni, na ostatek na wojsku naszym własnym, do którego posłała królowa, aby się upamiętało… — Wszystko to na miesiące liczyć trzeba — westchnął Czarniecki, — a tu jutro nam zabraknie chleba, soli i prochu… Pełka ustąpił nieco… Przybliżył się doń klepiąc go po ramieniu Czarniecki. — Rad jestem, że mi wróciłeś cało… — Mało wszakże brakło — odparł Pełka, — bym cale nie powrócił, bo mnie dziś z rana Szwedzi chwycili, i winienem komputowym tylko… żem się wyrwał od stryczka i taczek… — Bogu niech będą dzięki! westchnął kasztelan… — Mnie się też szczęściło — rzekł Bochwicz — bom się dziś też po szwedzkich chodząc rękach, aż do Wirtemberga dostał, a ten mnie snadź dla tego nie zjadł, żem chudy, i uczepiwszy się parlamentarzów, wszedłem do miasta… jakbym do tego wszelkie miał prawo… Szwedzi nas już tak lekceważą, że się i nie bardzo pilnują. Narady toczyły się dalej, a że do nich pomocą żadną być nie mógł Pełka, zabierał się odchodzić, któremu Bochwicz, jako dobry towarzysz., zaszedł drogę wpraszając się w gościnę. Razem tedy szukać Rożańskiego poczęli, którego napytać nigdzie nie mogli. Żydek się dopiero dowiedział, iż od trzech dni ranny, doma siedzieć musiał. Szli więc na Floryańską ulicę… Wacek na tapczanie z przewiązaną ręką kawęczał, otrzymawszy postrzał od Szweda, a że mu tęskno było snadź samemu, litościwą znalazł duszyczkę, która go opatrywała… Tu zaledwie się goście w progu ukazali, co najprędzej uszła, wstydząc się pewnie swojego miłosierdzia nad żołnierzem… Zerwał się Rożański witać towarzysza, gdy razem z nim Bochwicz się ukazał. Stary żołnierz i dworak umiał wszędzie być niezawadnym… a prędko się bardzo poznawał i spowiadał… Pożartowawszy nieco z Wacka, iż się cyrulikowi takiemu dał opatrywać, który go na niebezpieczniejszą ranę serdeczną mógł narazić, wziął się Bochwicz do ręki, bo był na rany expertus235, i miał rozliczne sposoby na nie… Posłano potem po wino, bo tego jeszcze w Krakowie podostatkiem było, aby się nieco pokrzepić… a Bochwicz i o przekąskę się przymówił, o którą trudniej było… Chleba tylko, czosnku, cebuli i warzyw dostać było można. Biesiadowali więc z postem, ale jak na te czasy bardzo stosownie — a gdy nadeszła noc, pokładli się pokotem na spoczynek. A choć nieopodal od murów mogli zasnąć, bo strzelania już nie było… Miasto się sposobiło do przyjęcia Szwedów. Mieli już ustaloną tak sławę, że kto żyw po piwnicach, lochach, ogrodach zakopywał droższe sprzęty, inni je wmurowywali w ściany, lub do zakrystji i skarbców kościelnych oddawali, sądząc, że te będą poszanowane. Nazajutrz przybył do miasta Schlipenbach młody, którego król w zastaw przysyłał, chcąc się z panem Czarnieckim rozmówić sam, a kasztelan kijowski nie biorąc zastawu, na słowo królewskie pojechał. Miarkowali tedy wszyscy, że nieodmiennie do poddania się przyjść musiało… Jakoż traktaty podpisane były, choć o tym nie głoszono po mieście. I ci, co wczoraj jeszcze domagali się poddania i pokoju… teraz omal nad nim nie płakali, bo dopiero się postrzegli i rozsłuchali, że zamiast obiecywanej spokojności, inną tylko troskę i nie większe sobie kupią bezpieczeństwo… Rożański z Pełką, obaj młodzi, rozpaczali niemal, Bochwicz był dobrej myśli, a wesołość go nie opuszczała. — Mili panowie moi, karmazyny wy kochane, mówił do nich… wierzcie mi, że to jeszcze nie ostatek, i że inne a cale różne rzeczy widzieć będą oczy nasze… Wierzę naprzód w Pana Boga, dla którego niepodobieństwa nie ma, a potem w królową jejmość, która ducha nie straci, ani się zapłacze, ani spocznie… Dajmy się Szwedowi rozprzestrzenić, rozsiąść, rozsypać, niech jak najwięcej bierze, aby nic utrzymać nie mógł. Wierzę też — dodał — panu Czarnieckiemu, który nie mówi nic, nie obiecuje wiele, lecz uczyni coś, bo wyjdzie cały, a to jedyny u nas człek, który ma przy rękach głowę, a przy głowie ręce… Dnia tego poszedł Pełka do kasztelana i znalazł go samego stojącego w oknie a zdającego się rozmyślać. — Dziecko moje, rzekł smutnie postrzegłszy go — zapakujcie węzełki a bądźcie gotowi… wyjdziemy cało i pod rozwitymi chorągwiami z Krakowa… Wyjdziemy ze czcią i niezwyciężeni, ale zmożeni siłą i głodem… Czyni się to dla Rzeczypospolitej — a Bóg mi świadek… — Tu wskazał mu krzyż wiszący na ścianie: — Niech on sądzi, żem nie o sobie myślał i nie siebie ratował uchodząc stąd… Aliści usłyszycie, — powiedzą wam… i będą ludzie powtarzali: żem przekupiony, zyskany, żem zdrajca i niecnota… A niech to będzie na większą chwałę Tego, który cierpiał urąganie na krzyżu… Wiem co mnie czeka, kończył wzdychając… ani się bronić będę, ani rzeknę słowa… Bóg osądzi, gdy krzykacze ostygną, gdy passye ochłodną, gdy ból przeminie… Zakręcił wąsa… rana w twarzy zaczerwieniła mu się, jakby krew znowu wytrysnąć z niej miała… Wyszedł Pełka milczący… W ulicach stali ludzie kupkami, słychać było rozmowy głośne… — Było po co nas głodem morzyć — mówił żołnierz do mieszczanina — a skąpić jadła, aby Szwedom chleba zostawić… — Szeregowi i hołota a lud ucierpieli najwięcej, dodał drugi; im ze wszystkiego korzyść. Wyjdzie pan Czerniecki możniejszym niż był, nabrawszy po kościołach dosyć sreber, a które sobie na pieniądze przebić kazał… a biedota poginie… — I Gustaw mu jeszcze zapłaci… — Albo to nie do jego sakiew poszło co żołnierze porabowali?.. Wzdrygnął się Pełka słuchając… a szedł prędzej”, aby więcej mu do uszu nie doszło, i przekonał się, że miał słuszność Czarniecki, który te sądy przewidział, bo ludzi znał… Już tego dnia rozpowiadano, że Szwedzi na zamek szli oglądać dla króla mieszkanie, a najprzód się do skarbca dobierali, w którym pustki i papiery tylko a zardzewiałe żelastwo stare znaleźli, bo resztę był Lubomirski uwiózł i ocalił… Drugiego dnia rano, wojsku się wcześnie zgromadzić kazano… ludu ciżba na ulice milcząco wypłynęła… Dwie bramy już zajmowali Szwedzi. W rynku się uszykował Wolff z gwardia królewską… z rozwiniętymi chorągwiami, z muzyką i bębnami… i Gąsiewski, i Wąsowicz… i Czarniecki wyjechał na arabskim koniu, nie jako zwyciężony a kryjący się wódz, który się sroma tego co czyni, ale niemal jako zwycięzca. Tu go przed ratuszem rada I mieszczanie żegnali smutni… acz sami chcieli i domagali się, aby ich Szwedom oddał… Ruszyło się tedy wszystko co było wojska w wielkiej paradzie i poprzybierane jak na uroczystość jaką… Szedł Wolff przodem z chorągwią, z muzyką, żołnierze flinty i spisy na ramionach niosąc… którym w bramach się Szwedzi kłaniali i uśmiechali, i na słowach z obu stron nie zbywało… Dalej postępował Gąsiewski z hajdukami sandomirskimi, ze strzelbami w borsuczych pokrowcach, i trzynaście chorągwi dragonii konnej z Wąsowiczem i Tetwenem, żołnierzem starym i doświadczonym, którego Czarniecki— nie dałby za innych trzydzieści, wreszcie przeszło pół tysiąca huzarów, a za nimi kasztelan sam, na koniu pod rzędem sutym, dywdykiem236 złocistym, w delii pąsowej z futrem… Przeprowadzono go oczyma… aż im za bramami zniknął… Świadkiem tej uroczystości żałobnej, choć się ona purpurą okrywała, był oprócz Bochwicza, i kasztelan sochaczewski Adam Brochowski, którego król był wysłał dobrze wprzód nim Pełka i on wyjechali. Ten się spóźnił dla niebezpiecznych dróg, lecz gdyby i wcześniej nadążył, nic by nie uczynił, bo Gustaw już o żadnych układach słuchać nie chciał, a zdawało mu się, iż Rzeczpospolitą zawojował… Tak dostało się panu Medardowi Pełce być świadkiem najsmutniejszego upadku dawnej stolicy i jakby ostatniej zaguby… Rozmyślali więc z Różańskim obaj co z sobą poczynać, bo im się w wojsku na kilka miesięcy bezczynności skazanym pozostać nie chciało, a że wszystko było w ręku Gustawa, przewidywać zdawało się łatwo, iż i rycerstwo się pod jego rozkazy, w jego służbę dostanie. Chciał Pełka do Gołczwi powracać, zwłaszcza, że od matki i siostry nie miał wiadomości, a pod te czasy zawichrzone wszelkiego nieszczęścia obawiać się było można. Postanowili tedy obaj do domów jechać za pozwoleniem kasztelana. Tego jednak dnia dostąpić doń nie było można, bo go król Gustaw ujmując sobie wziął do siebie i gościł. Dopiero gdy Szwedzi zamek zajęli, gdzie zwycięzca hołd od wszystkich przyjmował, Czarniecki do wojska powrócił, które ku Siewierzowi ciągnąć i tam na słowie dwa miesiące stać miało… Wiedzieli o tym wszyscy i szlachty się siła do domu zbierała. Poszli tedy z innymi Pełka i Różański do kwatery Czarnieckiego, gdzie jak zawsze łatwo ich przypuszczono. Postrzegłszy Pełkę — kasztelan się odezwał: — Już mi się Waszmość tylko nie wypraszaj, bo nie puszczę… — Właśnie z tym przyszedłem… bo matka stara w domu, a w Lubelskiem też nie bardzo po dworach bezpiecznie — choćbym dobiegł nogi jej ucałować… Cóż przez dwa miesiące w Siewierzu robić będziemy? — A któż Waszmości zaręczył za dwa miesiące? spytał kasztelan. — Tak mówią powszechnie — rzekł Pełka. — I tak stoi na papierze, przecież nie wszystko co się pisze, przyszłość jako oblig wypłaca… — Zobaczymy co będzie — Deus providebit. — Jedźcie Waszmość zresztą — dodał kasztelan po namyśle, — wziąwszy pasporta pod pieczęcią z kancelaryi, aby was po drogach nie nagabywano — ale bawcie niedługo, bo godów i tak nie doczekalibyście doma, a kto wie co wypaść może… i gdzie ręce będą potrzebne. Nie zawsze jedna bywa pogoda… Tak pożegnawszy Czarnieckiego, który im jeszcze naukę dał na drogę, wybrali się obaj, jeden do Gołczwi, drugi do rodzica do Trąbek, majętność którą mieli około Ogrodzieńca, gdzie pono jeszcze Szwedów dotąd nie było. A gdy przyszło się rozstawać i żegnać — Rożański zaklął przyjaciela na drużbę, jaką sobie przyrzekli, aby drogę obrócił przez Trąbki i u niego wypoczął, chociażby przyszło nałożyć. Pragnął Pełka co najprędzej matkę i siostrę zobaczyć, i nierad był chwili stracić, ale i Wackowi trudno się zdawało odmawiać, zwłaszcza, że nalegał tak jakby o życie szło. Pełka też rad był okolice poznać i ludzi, a po tylu tarapatach przez jakie przechodził, choć dzień jaki spocząć, nie tyle dla siebie co dla koni, które się w Krakowie na ważonym owsie ze stęchłą sieczką przymizerowały, choć Medard sobie od gęby odejmując, sułtana często chlebem karmił, a poczciwy Gabryk odkradał drugim, byle faworytowi na niczym nie zbywało. Dwa miesiące postu jednak dobrze na bokach jego znać było. Obaj z Rożańskim byli tej myśli, że jeżeliby się Szwed, jak naówczas się zdawało, utrzymał w Rzeczypospolitej, nierychło powracać do rycerskiego rzemiosła, dopóki by sprawy się nie wyklarowały i nie uspokoiły umysły. Była bowiem zawierucha niemała, zwłaszcza z tej strony, o której dawno słychać nie było, to jest od Aryan, Anabaptystów237 i wszelkiego wyznania nowego ludzi, choć ci byli już od dwóch panowań prawie ucichli. Zabierali się oni poprawiać swych spraw i z pomocą Szweda katolikom przewodzić, i oni też najgoręcej Gustawa popierali a sławę jego głosili. Ruszyli byli w drogę po młodemu dwaj przyjaciele, dosyć dobrej myśli a nadziei będąc, że się wszystko przemieni, że szwedzkie szczęście się przesilić musi i lepsze czasy powrócą. Ma to do siebie młodość, iż w największym utrapieniu nie rozpacza, a ze smutkiem długo żyć nie umie. Obaj więc wzajem dodając sobie serca puścili się w drogę, jakoś nad wieczorem. Rożański znający okolicę lepiej daleko od Pełki, wziął na siebie popasy i noclegi wybierać, i gospody obmyślać. Innych też nie mogło być dla nich nad dwory panów braci, bo krom Żyda i wieśniaka albo obcego człowieka, nikt do karczmy nie zajeżdżał — a byłoby despektem dla dziedzica, gdyby mu szlachcic podróżny zamiast do niego nawrócić, Żydowi się pokłonił o gościnę. Na pierwszy nocleg przypadała im Malinowa, wieś ichmość panów Zagórskich, ludzi możnych, dwóch braci nieżonatych, przy których trzy siostry ich mieszkały… W jednej bodaj z nich bałamut Rożański, który co miesiąc do kogo innego wzdychał — miał się kochać — i to go tu może ciągnęło. Pełka zaś, że u podczaszynej o tych Zagórskich słyszał, bo byli jej powinowatymi, ciekawy był też domu, a może, jak to młodemu nie nowina, wesołych panien także. Zachwalał mu je Wacek, że drugich takich raźnych dziewcząt w całej Polsce nie ma. Dobrze zmierzchało gdy do Malinowej się zbliżyli. Dwór był staroświecki ogromny, snadź zamożny i zaopatrzony dobrze… i w służbę obfitujący, bo się jej kręciło w podwórzu siła… Lecz jakże niemile rażony został Pełka, w chwili, gdy już z konia zsiadał i cofać się nie mógł, postrzegając ludzi i powozy podczaszynej. Tuż na spotkanie ich wyszli byli obaj Zagórscy — a rzucili się na Wacka z wielkimi oświadczeniami przyjaźni, Pełka więc dziwaczyć nie mógł i od baby uciekać… choć przewidywał, że spotkanie to z kobietą, która mu zemstę przysięgła, wcale miłym być się nie obiecywało. TOM DRUGI Dwaj bracia Zagórscy i trzy siostry Zagórskie mieszkały w Malinowej. Starszy ze dwóch, pan Filip, dzieckiem jeszcze okaleczał na nogę i to go domatorem uczyniło; młodszy, że uczonego księdza nauczycielem miał i zawczasu z Horacym1 się i Wirgilim2 zapoznał, pokochał książki, a choć czasem konia dosiadał, rycerskiego ducha miał tylko w pieśniach i epigramatach3. Rzadka to była na owe czasy rzecz taki dom, w którym byś rycerza nie znalazł, człeka, co by albo nie służył wojskowo, lub służyć się nie gotował — tu zaś, prawdę rzekłszy, chyba kulawy pan Filip mógł się liczyć za rycerza duchem i wąsami, bo noga mu nie dawała dosiąc strzemienia. Wawrzyniec wolał śpiewać zwycięstwa, aniżeli je odnosić. Trzy siostry, Anna, Róża i Julka, młodsze były znacznie od panów braci; słynęły szeroko z wdzięków i zacności, nie było w okolicy żadnych, co by się z nimi mierzyć mogły. Oprócz tego, o czym świat cały od braci dokumentalnie wiedział, miały po dwadzieścia tysięcy złotych posagu gotówką, co naówczas nie było do pogardzenia, i po pięć w wyprawie. Mimo to żadna z nich dotąd męża nie znalazła. Czym się to działo, odgadnąć trudno. Kochały się między sobą serdecznie, a że im w domu, w którym gospodarowały, bardzo było dobrze, nie spieszyła żadna z nich innego sobie szukać. Przyjechawszy w konkury szlachcic, gdy spojrzał, nie wiedział, którą wybierać, a poznawszy je bliżej, wziąłby był każdą żałując, że wszystkich zabrać nie może. Może dlatego właśnie kochali się kawalerowie, a nie ożenił się dotąd żaden. Dom panów Zagórskich gościnny był i wesoły, skrzypki tam dawniej częściej się zwijały niż gdzie indziej, ludzie byli dostatni, rządni, przyjacielscy i żyli ze wszystkimi dobrze; kochano ich powszechnie, złego słowa nikt o nich nie posłyszał. Spojrzeć na nich dość było, żeby się dusza rozchmurzyła. Począwszy od biednego Filipa, wszyscy byli pięknego oblicza, rysów twarzy podobnych do siebie, różnego tylko wyrazu. Na licu kaleki, jak na przekorę, jaśniał duch rycerski przodków; na czole Wawrzyńca widać było spokój zatopionego w sobie poety. Anna była trzpiotem wesołym, Róża poważniejszą i zamyśloną a pobożną, Julka łagodną, nieśmiałą, rumieniącą się co chwila. Choć różne na pozór charakterami, miały rodzinne podobieństwo do siebie i jednakie, poczciwe serca. Młodzi panicze lgnęli często z kolei do jednej, do drugiej, do trzeciej, a dziewczęta się z nich śmiały, bo między nimi zazdrości nigdy nie było. Różnicę wieku panien mało kto dostrzegł, bo najstarsza miała rok dwudziesty trzeci, a najmłodsza dwudziesty. Rożańskiemu najwięcej do serca przypadała nieśmiała Julka, gdy przypadkowo nie był gdzie indziej zajęty. Teraz też już mu owa miłosierna mieszczka krakowska miała czas z serca się wyśliznąć i zbliżając się do Malinowej, czuł wracające dawne afekta dla Julii Zagórskiej. Obiecywali sobie z Pełką spędzić wieczór bardzo przyjemnie, gdy widok ludzi pani podczaszynej Pełkę niezmiernie zmieszał, tak iż gdyby nie obawa zakłopotania przyjaciela i siebie, byłby może od progu zawrócił. Zagórscy, wyszedłszy do sieni, witali już Rożańskiego, który im Pełkę przedstawiał: — Mojego dobrego druha i towarzysza, Medarda Pełkę, łasce panów braci polecam. Jedliśmy z nim razem spleśniały, razowy chleb i stęchłą cebulę w Krakowie, biliśmy się i biedowaliśmy razem, a nie ma przyjaźni jak żołnierska. Mógł to dostrzec nawet Rożański, że na imię Pełki pochmurzyły się coś twarze Zagórskich, spojrzeli po sobie ukradkiem i jakby niepewni byli, co za jednego Pełkę mieli przed sobą, Filip zapytał: — Czy nie z Lubelskiego? — Z Gołczwi — odezwał się Pełka, nie chcąc ani na chwilę w błąd wprowadzać nikogo — mieszkałem o granicę od pani podczaszynej Pociejowej, której tu dwór poznaję. — A tak — odezwał się Wawrzyniec — pani podczaszyna blisko jest z nami skoligacona. Obaj bracia podali ręce Medardowi, zapraszając go do środka, lecz widocznie pomieszani. Wszczęły się zwykłe ceremonie w progu, kto przodem pójdzie. Medard wąsa kręcił czmychając, nie chciało mu się spotykać z babą, której widoku znieść nie mógł i z którą rzadko kwadrans bez zaczepki mógł wytrzymać i bez przymówisk wzajemnych. — Czy to będzie właściwie, czy nie — odezwał się — rozsądźcie waszmość panowie; lecz choć po raz pierwszy mam szczęście konwersować z nimi, szczerym być chcę po żołniersku. To mówiąc, zatrzymał się nieco w progu. — U pani podczaszynej — mówił dalej — nie jestem w wielkich łaskach; lękam się moim przybyciem zatruć państwu miłe obcowanie. Nie weźmiecie mi ichmość za złe, gdy za gościnę podziękowawszy, dalej na nocleg ruszę. Z panem Wacławem jutro lub pojutrze na drodze się zjedziemy. Zagórscy stanęli jak osłupiali, patrząc po sobie; Pełka już się do odwrotu gotował. — Ani się obawiać spotkania nie mam powodu, ani na sumieniu cokolwiek bądź czuję — dodał — ale po cóż mam miłym gospodarzom kwas wnosić do domu? Wacek zmilczał zafrasowany, sam nie wiedząc, co pocznie. — Miły panie — ozwał się Filip, kręcąc sowitego wąsa — słusznie by nam to mogli ludzie wyrzucać jako wielką winę, gdybyśmy wam dla tak błahej przyczyny od naszego proga odejść dali. Na żaden sposób nie może to być, żebyście nam krzywdę uczynili. Nie pierwszyzna to, że na neutralnym terytorium znajdą się cokolwiek z sobą powaśnione osoby; przecież z obu stron mitygować się umieją i nic stąd nieprzyjemnego nie wyniknie. Często się jeszcze z sobą przejednać potrafią. Spodziewam się, że i tym razem nie gorzej będzie. — Miły panie a bracie — dodał Wawrzyniec — istotną byście domowi wyrządzili krzywdę, odchodząc od proga. To mówiąc, we drzwi otwarte uprzejmie zapraszali. Medard pchnął Wacka przodem, a sam też, nie certując się dłużej, wszedł za nim. W izbie gościnnej siedziały już kołem wszystkie trzy panny, otaczając podczaszynę, która w najlepszym humorze, na siedzeniu rozparta, śmiała się, coś rozpowiadając, do rozpuku. Wtem, ujrzawszy wchodzącego Pełkę, a nie mogąc się pohamować, rzuciła się aż na siedzeniu i pobladła, prostując się sztywnie i przybierając minę poważną. Panowie Zagórscy, wedle obyczaju, siostrom i podczaszynie gościa przedstawili. Jejmość spojrzała na Pełkę gniewnie i bryznęła z przekąsem: — O, tego jegomość pana przedstawić mi nie potrzebujecie, bo my się z dawna i dobrze znamy. Pełka już miał coś odpowiedzieć, ale powstrzymał się, skłonił tylko i na bok ustąpił. Oczy wszystkich trzech panien ciekawie się na niego zwróciły, ale że był chłopak jak malowany, a słysząc przytyk, jeszcze się gdyby jabłko zarumienił, nie uczynił na nich przez to złego wrażenia. Ciekawość tylko zaostrzyła się. Podczaszyna zaś zwróciła się zaraz do Wacka, który ją z opowiadania przyjaciela dobrze znał (o czym ona nie wiedziała), a jak była zawsze zalotną, poczęła wnet oczyma doń strzelać i usteczka misternie sznurować. Wacek był do zakochania się, a raczej bałamucenia się, łatwy; szczęściem tu go Julka broniła od niebezpieczeństwa. Nie podobały mu się owe miny pani podczaszynej i zbył ją, jakby nie rozumiał. Zagórscy zaś, jako ludzie doświadczeni, wnet rozmowę skierowali na sprawy publiczne, żeby prywatnych nie dopuścić. Wszczęła się rozmowa o oblężeniu Krakowa, o królu, o dworze i o panu Czanreckim. Pełka, który niedawno widział podczaszynę na zamku w Głogowie w najlepszych na oko stosunkach z królową i królem, boć królestwo ichmość córce jej wesele sprawiali, zdziwił się niepomału, słysząc ją tu z przekąsem odzywającą się o obojgu. Zmilczał wszakże. Zagórscy nie dopomagali wcale, a Rożański nawet za króla się ujął. Miała go już za pognębionego bezpowrotnie podczaszyna. Wacek się odezwał: — Jeszczeć to przecież nie koniec wojny, a choć się Królowi Jegomości nie wiodło zrazu, nie całkiem w tym jego wina. Może się też fortuna poprawić. — Wątpię — przerwała piękna pani — Gustaw mu zagarnął wszystko. Trudno przeciw wodzie płynąć; kto ma rozum, ten z nim trzymać musi. — A kto ma serce, pani podczaszyno — dodał Wacek — ten do ostatka zostanie wiernym swojemu królowi, w złej czy dobrej doli. Ruszyła na to ramionami podczaszyna. — Wolno każdemu iść, kędy chce — rzekła — ano, im dłużej tak ludzie pięknie będą prawili, tym się niewinna krew nasza dłużej lać nie przestanie. Zagórscy zmilczeli jeszcze, panny oczy pospuszczały, Pełka już dłużej utrzymać się nie mógł. — W ustach pana wojewody, zięcia pani podczaszynej — ozwał się spokojnie — nie dziwiłyby mnie te zdania, lecz od pani, dla której oboje królestwo szczególne okazywali względy… — Kraj mi jest milszy od króla — przerwała, rumieniąc się, podczaszyna — a kraju Jan Kazimierz nie zbawi, modląc się i płacząc. Co prawda, to nie grzech. Milczenie jak mak siał nastało przez dość długą chwilę. — A ichmość — spytała podczaszyna, spoglądając na zafrasowanych Zagórskich — z kim trzymacie? Bracia oczyma się porozumieli z sobą tylko i Wawrzyniec, choć młodszy, łatwiejszą mający wymowę, rzekł, z wolna mierząc słowa: — Dzięki Bogu, wotów4 naszych dawać nie jesteśmy zmuszeni. Takie sprawy discursive i interlocutorie5 nie mogą się rozstrzygnąć, więc lepiej by je na czas inny zostawić. Podczaszyna, której to w niesmak poszło, usta skrzywiła; panny, które były oczy popodnosiły, znowu je spuścić musiały. — Nie taję tego — mówiła piękna wdówka — że mój zięć, pan wojewoda, jak dawniej, tak i teraz więcej się ku Gustawowi nakłania, bo ma rozum! Tak, ma rozum. Poszło też za nim województwo sieradzkie całe. Inne kraje koronne i Litwa hołdują również nowemu panu6. Nie ma już wyboru: albo jak król iść na wygnanie, lub się submitować. — Albo się do ostatka bić — dodał Medard z cicha. Panny dosłyszały tych wyrazów i oczyma jakby mu dziękować za nie chciały; podczaszyna udała, iż one jej nie doszły. Zagórscy siedzieli strapieni jak podróżny, który z końmi i wozem na złą drogę się puścił i nie wie, którędy z niej zawrócić, by się na gładszą dostać. My domatorowie — odezwał się Wawrzyniec wreszcie — dzięki Bogu, możemy stać na boku i czekać, jak Opatrzność rozstrzygnie, a Wacek dodał: — Wracamy z Krakowa, któregośmy bronili do ostatka; nie powinna się pani podczaszyna dziwić, iż sprawę, za którą cierpieliśmy, kochamy, bośmy stolicę dla Króla Jegomości chcieli zachować. — A przecież ją wam Gustaw wziął, mimo tego sławnego bohatera Czarnieckiego. Medard jak struna wstał. — Jeżeliby co przeciwko niemu a Królowi Panu mówionym być miało — rzekł stanowczo — pozwolicie mi panowie, iż nie chcąc ani się kłócić, ani słuchać, co boli, lepiej pójdę. Zarumieniła się i na głos śmiać poczęła podczaszyna; ale Zagórscy, bracia i siostry, spoważnieli wszyscy, mogła poznać, iż meradzi byli sprzeczce. — Toć lepiej ja, panny wam zabrawszy, wyjdę — rzekła — bo i tak spocząć mi potrzeba. To mówiąc, pochwyciła ze stołu perfumowane rękawiczki i chciała odchodzić, a bracia przyskoczyli do niej z obu stron, zatrzymując, i Wawrzyniec począł żywo: — Jeśli mamy cokolwiek łaski, niechże pani nas nie osieroca, a pan Pełka też zostanie; dosyć będzie zmienić rozmowę, o co nietrudno nikomu. Dla domu naszego uczynić to zechcecie. Podczaszyna usiadła. Pełka trochę tylko z oczu zszedł. Panny nie śmiały słówka rzec, znowu tedy milczenie nastało. Na czołach pana Filipa i Wawrzyńca widać było występujący pot kroplisty, tak się obaj męczyli. Anna wybiegła przyspieszać wieczerzę, ażeby nią przerwać dyskursa7 niepotrzebne. Róża jęła się po cichu podczaszynę zabawiać. Wacek z panną Julią spoglądali na siebie z daleka i dziewczę rumieniło się pod wejrzeniem Rożańskiego, jakby ją słońce piekło. Niedługo to potrwało, bo tuż oznajmiono wieczerzę, i pan Filip podał rękę podczaszynie, Medard — Annie, a Wacek, zmuszony po starszeństwie wziąć Różę, westchnął tylko Szli tedy do jadalni tuż obok, gdy pędem wielkim wpadł zdyszany wyrostek. Z oczu jego widać było, że nie darmo tak spieszył, cały przelękły i poruszony. Zatrzymali się wszyscy. — Co ci takiego? — spytał Filip. — Proszę panicza — łykając wyrazy zawołał chłopak — proszę pana, od gościńca na koniu co tchu nadbiegł Antek i powiada, że oddział obcego żołnierza, Niemcy czy Szwedy, prosto ciągną do dworu. Pobledli Zagórscy, nie wiedząc, co czynić. Pełka z Wackiem zmierzyli się oczyma, a podczaszyna, śmiejąc się, wyrwała: — Przecież nie dzikie zwierzęta! Cóż się tedy nam stanie od nich? Trochę owsa wyjedzą i piwnicę opróżnią. — Nie byłoby to jeszcze tak wielkie nieszczęście — rzekł Filip — lecz znamy się już z nimi, że się lada czym nie ukontentują. Wprawdzieśmy na ewent wszelki co droższego sprzątnęli, zawsze jednak… — Cóż czynić? — zapytał Wawrzyniec. — Przecież uciekać nie macie powodu? — rzekła podczaszyna i szydersko popatrzała na Medarda. — Ja też mógłbym dostać kroku — rzekł Wacek, nie dopuszczając do słowa Pełkę — bo my obaj z panem Medardem jesteśmy w szwedzkie pasy opatrzeni, ano… Kto wie, co lepiej? — Ale to ludzie są przecież nie tak dzicy, jak nasza szlachta — rzekła podczaszyna szydersko — wszyscy dobrych familii i galanci. Panny stały blade. Zagórscy szeptali coś do siebie, wyrostka posłano. Wieczerza, już na stole, wstrzymaną została. — Jak ono jest, to jest — cicho się odezwał Filip — wolałbym się bez tych gości obejść w domu. Na przekór wszystkim chmurnym twarzom jedna pani Pociejowa zupełnie była spokojną, a nawet wesołą. Chwila długiego oczekiwania użytą została przez gospodarzy do przy chowania co kosztowniejszych sprzętów. Dawano rozkazy i rozsyłano na wszystkie strony. Wacek i Medard nie stracili wcale fantazji, lecz że im też nie w smak szła ta przygoda, widać po nich było. Mogli się łatwo byli salwować, uchodząc zaraz z Malinowej, lecz wyglądałoby to na strach, a nikomu się nie chciało za tchórza uchodzić. Podczaszyna nielitościwie by szydziła. Wyrostek wpadł drugi raz, oznajmując, że konie ze stajni co lepsze uprowadzono tyłami do lasu, bo Szwedzi mieli zwyczaj je zabierać wszystkie. Medard nie śmiał się spytać o swego Sułtana, lecz pewien był, że Gabryk zmiarkuje sam, co ma czynić, bo chłopak był sprytny i przytomny. Na twarzach wszystkich malowało się niespokojne oczekiwanie. Gorsza to częstokroć chwila niżeli samo nadchodzące już niebezpieczeństwo i człowiek rychlej w nim sobie poradzi, niż ścierpi umysłem spokojnym groźbę złego wiszącą mu nad głową. Filip, nie mogąc usiedzieć na miejscu, wstał i wyszedł do ganku, a za nim Medard i Wacek pociągnęli. Noc była już ciemna, w przestankach wiatr się zrywał i szumiał suchymi drzew gałęźmi, z wioski dolatywało szczekanie psów zajadłe, a od gościńca słychać już było wykrzyki i szczęk broni, i głosy różne. Szwedzi, spędziwszy gdzieś przewodników i ludzi z wozami, ciągnęli wprost na dwór. Widać ich nie było jeszcze, ale szumieli z daleka. Z odgłosu tego można było wnosić tylko, iż garść spora ciągnęła. Pan Filip stał, wąsa kręcił i cmokał, nie chcąc kląć głośno. Ani on, ani brat nie śmieli przy podczaszynie mówić, co o Szwedach trzymali; a że się w nich nie bardzo kochali, to pewna. Nie było też przykładu, żeby którykolwiek dwór od nich ocalał, zwłaszcza jeśli starszych przy oddziale nie było, co by między żołnierstwem ład i karność utrzymali. Stali tak na wietrze w ganku milczący, gdy na ostatek do bramy się dobijać poczęli Szwedzi. Wrota były z tarcic zbite, kowane, ogromne i z częstokołem dokoła, w biedzie za obronę służyć mogły. Tu o tym i myśleć nie godziło się; siła złego, kupa na jednego. Krzyknął pan Filip wartownikowi, aby otwierał, i pluskać zaczęły konie w kałuży, która stała u wrót, a tuż trzech w pędzie dobiegło clo ganku z hałasem wielkim, jakby nastraszyć chcieli. Wyniesiono światło, postrzegli przybysze, że tam też kilku czekało spokojnie na ich przyjęcie. Aż jeden, z konia zsiadając, po niemiecku począł kląć i dopytywać, co by był za dwór itp. Medard, umiejący szwargotać, wystąpił za tłumacza bardzo śmiało i rezolutnie. — Gospodarz waćpan jesteś? — spytał, wchodząc w ganek, starszy mężczyzna, czarny, obrosły, barczysty, brzuchaty, nieprzyjemnej twarzy i oczu kolących. — Jestem tu gościem — rzekł Pełka — jadę za pasem szwedzkim z drugim towarzyszem od Krakowa do domu; a oto — wskazał Filipa — gospodarz. Szwed głową kiwnął, wąsa kręcąc, i jak stał, nie zrzucając płaszcza, toczył się już do środka w zabłoconych butach, a za nim dwaj jego towarzysze, draby do niego podobne, chmurne, złe i drogą pomęczone. Wpół sieni zwrócił się starszy do Medarda: — Powiedzcie im, żeby mi było wszystko, co trzeba, a nie, to dwór z dymem puścimy. Jest nas kilkadziesiąt koni: owsa, siana, mięsa, piwa, dla ludzi chleba. Zresztą nasi o to prosić nie będą. Rozśmiał się i w kapeluszu wkroczył do izby gościnnej. Z progu już najrzał kobiety, co go bynajmniej nie zmieszało; zdjął tylko powoli kapelusz obmokły i razem z płaszczem zrzucił go na ławę przy drzwiach. Drudzy się też rozdziewać zaczęli za jego przykładem i otrzęsać, poglądając z ukosa na kobiety tulące się do kąta. Coś szwargotali między sobą. Podczaszyna mniej od innych bojaźliwa, a po niemiecku doskonale mówiąca, nie mogąc wytrzymać dłużej, odezwała się głośno: — Zmęczeni być panowie musicie podróżą, kiedy nawet należnych kobietom względów nie zachowujecie. Czego innego mogliśmy się spodziewać po rycerstwie zwycięskiego protektora Rzeczypospolitej. Pierwszy z oficerów, który był wygodnie nagi wyciągnął, posłyszawszy ten głos niewieści, zdumiony nim, zdawał się zrazu uszom nie wierzyć; brwi namarszczył, z wolna się począł dźwigać, jakby lepiej chcąc przysłuchać, i ziewnął. — Nie mamy czasu z kobietami się wdawać w komplementa — rzekł zimno. — Jeżeliś jejmość gospodynią, myśl o jedzeniu, bo nie, to my go sami poszukamy. To rzekłszy, rozwalił się znowu w krześle i śmiejąc się począł ze swymi po szwedzku szwargotać. Podczaszynie wcale się to nie podobało. Wstała z krzesła i podeszła kroków kilka. — Przecież się waszmość przyjaciółmi naszymi zowiecie, a obchodzicie się z nami wcale nie tak, jak byście powinni. — Dajże jejmość pokój komenderowaniu — obojętnie ozwał się starszy — to nasza rzecz, co my czynimy. Jeść! Każcie dawać jeść i pić! Stuknął ostrogą o podłogę zniecierpliwiony. — Tym sposobem sobie i królowi przyjaciół nie zrobicie! — rzekła podczaszyna. — A nam po licha przyjaźń wasza! — gniewnie odparł Szwed. — Ani o nią was prosimy, ani dbamy. Począł się śmiać znowu. Podczaszyna zarumieniona, zmieszana, ustąpiła wreszcie. Kobiety porozumiały się, że do stołu nie pójdą. Medarda prosił Filip, aby ich do jadalni prowadził. Nie bardzo było Pełce miło z gburami mieć do czynienia, ale musiał dla prędszego pozbycia się ich oznajmić, że wieczerza na stole. Porwali się tedy, nie patrząc na nikogo, nie pytając o nic, i wszyscy razem po nieprzyjacielsku wtargnęli do izby. Podobała się im snadź, cieplej w niej bowiem było i ogień miała na kominie, chwycili więc płaszcze i kapelusze i poczęli rozgaszczać się, ani patrząc na gospodarzy. Sami sobie miejsca zająwszy, kazali” wołać ludzi, aby im ciężkie buty pościągali, i nie czekając, aż ich kto poczęstuje, do stołu zasiedli. Izba wkrótce stała się kordegardą8, bo do niej troki od koni pozanoszono i broń, i węzełki, i siodła nawet. Zagórscy patrzali na siebie, ale cóż mieli poczynać? W dziedzińcu Sądny Dzień, bo się całe pięćdziesiąt rajtarii tu zwaliło i już z drzazgami zapalonymi chodzili jak w domu, rozpatrując się w koniach, odbijając sąsieki, smagając ludzi, a domagając się, czego chcieli. Ponieważ im było działko gdzieś ugrzęzło i kilka koni w drodze stracili, zakrzątnęli się zaraz co najlepszych sobie szukać i już cug9 pani podczaszynej opanowali. Próżno ludzie bronić go chcieli, cięto jednego znacznie, drugi obuszkiem dostał, reszta się już nie zastawiała, pobiegli pani dać znać. Zerwała się podczaszyna w gniewie ogromnym i wbiegła do jadalni, gdzie się jej wcale nie spodziewano, bo Szwedzi, pół leżąc, pół siedząc, wczasowali sobie około mis i dzbanów. — Mości panie — zawołała do starszego — jestem matką żony pana wojewody sieradzkiego, który z królem Gustawem trzyma! Wasi ludzie mi konie chcą zabierać, jak to być może?! Gwałt taki! — Jeżeli waćpani zięć trzyma z królem — odezwał się chłodno starszy — nie powinniście wojskom naszym swoich koni skąpić; a będziecie się skarżyli, Król Jegomość mnie usprawiedliwi, bo mi działo ugrzęzło, a wojna się komplementami nie prowadzi. Popatrzał się na podczaszynę, wąsa pokręcił, uśmiechnął się. — Ot — rzekł, wyciągając ku niej nalany kubek — lepiej byś jejmość na kolanach u mnie usiadła i wypiła ze mną za zdrowie Karola Gustawa! Nie odpowiadając na tę impertynencję, jejmość cała zaperzona wybiegła. Zagórscy milcząco ulegali rozkazom, nie było co począć, nie godziło się drażnić zdziczałych wojną ludzi. Dokoła domu postawiono straże, w dziedzińcu zapalono ognie, zajęto folwark i budynki. Co dom miał, wywleczono, nie prosząc, dla żołnierzy. Tymczasem, co kto zoczył dogodnego, do kieszeni i do trok pakował. We dworze pobitych i rannych ludzi kilku już było. Śpiewami rozlegało się podwórze, bo żołnierstwo się napiło i podpiło. Widząc, że z tymi gośćmi nie ma co po ludzku poczynać, Zagórscy cofnęli się do pierwszej izby. Medard też i Wacek poszli z nimi. Tamci, sobie gospodarząc sami, byli radzi. Mruczenie wkrótce obróciło się w śmiechy, a jeden na cały głos śpiewać począł. Po twarzach Zagórskich znać było, że ten najazd oburzał ich i do gniewu pobudzał, nie mieli jednak środka oparcia się. Siedzieli tak, nie śmiejąc się do siebie odezwać, gdy podczaszyna z kartą w ręku wróciła ze swego pokoju, lecąc do Szwedów. Przypomniała sobie, iż ją w list bezpieczeństwa wojewoda potajemnie opatrzył, triumfująca więc niosła go do tego, którego kapitanem zwano. Szwed, któremu się zdawało, iż natrętnej pozbył się kobiety, zdziwił się, widząc ją wchodzącą z papierem w ręku. Był to blankiet, jakich dowódcy szwedzcy dostarczali swym adherentom10; wojewoda włożył weń tylko imię swej świekry. Papier był pod królewską pieczęcią, a podpisem Wittemberga i kancelarii króla. Jakkolwiek obojętny Szwed, zobaczywszy papier, który wzgardliwie na stół przed nim rzuciła podczaszyna, podniósł się nieco, okiem go ciekawym przebiegł, skłonił głowę i rzekł: — Więc cóż? — Widzicie, że mam rozkaz, abyście mnie szanowali! — zawołała. — Konie mi zabrano! — Konie zabrano, ba! — mówił kapitan. — Waćpani je sama oddać powinnaś. Czy ja dla koni waszych mam utracić działo? To nie może być! Rozmyślił się wszakże, popatrzywszy na papier znowu. — Jeśli inne konie dostanę — rzekł — każę wasze powrócić. — Nie umiecie waćpanowie rozróżniać przyjaciół od nieprzyjaciół — dodała ciszej. — Bierzcie konie tego młodego ichmości, który z wami po niemiecku mówił, ten z polskim królem trzyma, a ja… Szwed się rozśmiał. — I koniem gotów wziąć, i człowieka! — odparł. Skinął tedy, coś szwargocąc do drugiego towarzysza, który wyszedł zaraz i prowadząc z sobą Medarda i Wacka, powrócił. Kapitan bacznie się im przypatrzył naprzód. — Pokażcie wasze pasy — odezwał się. Medard miał swój na podoręczu i wyciągnął go zza sukni. Szwed, czytając, głową zaczął chwiać. — Wyście od Czarnieckiego — rzekł — wasza droga była do Siewierza iść z wojskiem, a nie po kraju się włóczyć i burzyć drugich przeciw nam. Co wy tu robicie?11 Medard, założywszy ręce, prawie mu się tłumaczyć nie chciał. Popatrzali na się z Wacławem tylko. — Papier mój mówi za mnie — rzekł w końcu. Kapitan podrzucił ręką arkusz i odepchnął go na środek stołu. — Co mi papier czasu wojny?! — zawołał. — Wyście jawni nieprzyjaciele nasi! — Nie mylicie się — odparł Pełka — ani możecie żądać, abyśmy was kochali. Gdybyśmy wam do waszego kraju naszli, nie inaczej byście nas przyjęli, chyba ołowiem i żelazem. Szwed coś mruczał. Dwóch żołnierzy na zawołanie zjawiło się w progu. Medarda i Wacława kazano zamknąć w bezpiecznym miejscu. Kapitan im objawił, że ich poprowadzi z sobą. Nie było się co z nim rozpierać. Podczaszyna z początku rozmowy zaraz wysunęła się ostrożnie. Zagórscy, którzy nasłuchiwali z pierwszej izby, zobaczywszy, co się działo, choć nie wiedzieli, z czyjej naprawy12, pobledli z gniewu. Nie rozbrojono wszakże obu uwięzionych, lekceważąc sobie ich szable. Tulicha, który miał za pasem skryty Medard, snadź może i nie dojrzeli. — Słuchaj, Wacek — ozwał się cicho do towarzysza, idąc z nim, Pełka — nie mam cale ochoty Szwedom się dać zabierać. Tałałajstwo się to popije i pośpi, trzeba nam o sobie myśleć. Nie rozdzielano ich, a że Szwedom w domu pilnować było dogodniej, zapakowano obu do zimnej komory, w której był skład jakichś starych sprzętów i sepetów; zamknięto na klucz, a że dwór straże dokoła otaczały, nie bardzo ich już strzeżono. Gdy się w ciemności znaleźli dwaj towarzysze, Medard pierwszy z czasu korzystał. Mieli obaj krzesiwa, suchego drzewa było podostatkiem, znalazła się też prochu garść, aby kłaka dobytego z kąta zapalić. Pełka się czynnie jął do rozświecania komórki, a Wacek ją tymczasem obmacywał, aby dojść, czy gdzie drugich drzwi lub okienka nie byłe. Znalazł się w istocie otwór na ogród wychodzący, zasunięty deską od wnętrza, ten jednak był tak mały, iż się weń głowa nawet nie mieściła. Tuż pod ścianą Szwed z samopałem chodził, lecz można było przewidzieć chwilę, gdy go sen zmorzy. Mur, choć dosyć gruby, dawał się z wolna nadłamać i wykruszyć. Pełka wziął się, nie tracąc chwili, do roboty, znalazłszy sztabkę żelaza i starą, otłuczoną siekierę, którą sobie mógł dopomóc. Hałas w podwórzu i domu nie dozwalał skrobania w ścianie usłyszeć. A że u drzwi zamkniętych żołnierza nie było, nadbiegł pan Filip z radą i pociechą. — Co waszmość robicie? — zapytał przeze drzwi. — Mur łamiemy — rzekł Wacek. — To się na nic nie zdało — odparł Filip — wyłamcie drzwi w szafie stojącej przy ścianie, wyrzućcie z niej odzież, wybijcie deski, a znajdziecie gotowe wnijście do izby czeladnej, w której nikogo nie ma i skąd ujść będzie łatwo. Wdzięczni za tę wskazówkę, Medard i Wacek wzięli się do szafy, z którą łatwiej nierównie szło niż z murem. Szafa była stara i przebutwiała. Za nią odemknięte drzwi już czekały. Gospodarze, nie chcąc być posądzonymi o ułatwienie więźniom ucieczki, starali się być na oczach Szwedom ciągle. Nie znaleźli więc nikogo, lecz płaszcze i odzież, jakiej potrzebować mogli do drogi. Wacek na szczęście znał nieco lepiej dwór w Malinowej, w której Medard po raz pierwszy się znajdował. W chwili gdy straż odeszła dalej od okna, wyskoczyli do ogrodu, a choć szelest w krzakach mógł ich był zdradzić, hałas z podwórza dosłyszeć go nie dozwalał. Pierzchnęli więc nie ścigani przez ogrody, uchodząc w pole. Medard chciałby się był o Gabryka i konia dowiedzieć, lecz wracać do stajen zajętych przez Szwedów nie mogli. Za ogrodem stała chata ogrodnika. Ten, rozbudzony hałasem, we drzwiach jej czatował i od niego się dowiedzieli, iż nim jeszcze nadeszli Szwedzi, człowiek z końmi, z opisu do Gabryka podobny, ujechał do pobliskiego lasu, w którym była pasieka. Dobry kawał drogi dzielił ich od tych zarośli, przebyli go jednak dzięki ciemności nie ścigani i dostali się na opisaną im ścieżkę, wiodącą w głąb lasu. Medard i Wacek, śmiejąc się już i radzi, że się z rąk Szwedów wyrwali, mieli nadzieję, że równie szczęśliwie do koni się dostaną. Nie zawiodła ich ta nadzieja. Gabryk w istocie stał z końmi w pasiece, a miał tę bystrość i rozum, że uratował nie tylko pańskiego i własnego konia z trokami, ale najlepszego z siodłowych pana Rożańskiego. Uciecha nie miała granic, gdy konie zobaczyli; a Medard chciał, korzystając z nocy, natychmiast ruszać dalej, gdy Gabryk go zatrzymał. — A! Proszę panicza — zawołał — o trzy ćwierci mili stoi oddział naszych żołnierzy, daleko silniejszy niż Szwedy; trzeba na rabusiów zapolować, to ich wszystkich zabierzemy jak w matnię. — Skądże ty to wiesz? — Od pasiecznika, który tylko co stamtąd powraca. Na te słowa wyszedł i on sam potwierdzając, co Gabryk mówił, iż żołnierz był kwarciany, a oddział luźny, który właśnie na małe kupki polował. Siedli więc na konie z dobrą myślą, spiesząc do wioski wskazanej, aby jeszcze, póki noc nie upłynie, na Szwedów napaść. Nie było drogi błędnej, dostali się więc łatwo do wioski, ale tu oprócz straży przed wsią, nie bardzo czujnych, wszystko już spało. Medard i Wacek kazali się prowadzić do porucznika dowodzącego oddziałem, budząc go wcale niegrzecznie. Wstał też, klnąc ich i Szwedów, bo w nieświadomości o ich sąsiedztwie, miodu się napiwszy, spoczywał szczęśliwie, a ruszać mu się z siana nie chciało. Zasłyszawszy jednak, iż Szwedzi mieli tabor znaczny i łupu dosyć z sobą, że ich była garść niewielka, a bezpiecznie rozłożona, ochota wzięła porucznika też szczęścia spróbować. Zatrąbiono na pobudkę i do koni. Zamieszanie i popłoch powstał chwilowy, upłynęło z godzinę, nim się żołnierz zebrał i na konia siadł, ale przecież ruszono o drugich kurach i przestrzeń do przebycia nie była znaczna. Pierwszą jej część żwawo przebyto, w miarę zbliżania się zaś do dworu, musiano zwolnić kroku i przedsięwziąć ostrożności, aby straże szwedzkie pochwytać i zajść ich nie przygotowanych. Szczęśliwie się to udało od strony ogrodu, od której Szwedzi, najmniej się spodziewając kogo, wcale jakoś nie pilnowali. Oddział, stąd rozchodząc się, z wolna oskrzydlił dwór i opasał. Jednego żołnierza tylko, podkradłszy się, Gabryk z drugim ciurą z konia tak zręcznie znieśli, zakneblowawszy, iż ani pisnąwszy, dostał się w ich ręce. Gdy dziedziniec był otoczony, towarzysze, pozsiadawszy z koni, z pistoletami w rękach i szablami dobytymi wkroczyli nań. Żołnierz spał na obozowisku, broń stała złożona, którą najprzód opanowano. Na okrzyk jakiś zaczęli się budzić podpili Szwedzi, lecz i nieprzytomni, i nie mający już czym walczyć. Poczęła się więc walka z jednej strony na pięści, z drugiej na szable i pistolety. Strzały rozlegały się jedne po drugich. Starszyzna, która się wylęgała we dworze, wyskoczyła w ganek, nie mając czasu chwycić na się odzieży, odstrzeliwając na oślep i nie pojmując, co się stać mogło. Kapitan wrzeszczał na swoich głosem ochrypłym, gdy Medard przyskoczył doń i przykładając mu pistolet do piersi, zmusił do poddania. Reszta też zmuszona była zdać się na łaskę i niełaskę, a tę już rycerstwo wiązało, choć nie wiedzieć, co było z więźniami począć; i porucznik wolałby był z zabitymi niż z żywymi mieć do czynienia. Wybiegli panowie Zagórscy także na tę wrzawę, zdziwieni nadzwyczaj, że znaleźli Medarda i Rożańskiego wśród oddziału. Kilkanaście wozów rozmaitego łupu dostało się w ręce zwycięzców i podostatkiem koni, między którymi i zasekwestrowane pani podczaszynej. I ona, i panny Zagórskie drżąc czekały końca walki w izbie od ogrodu, gdy Medard wciągnął do gościnnej kapitana. Nieszczęśliwy dowódca, jakkolwiek zwyciężony, niewiele postradał buty i miny. Dość obojętnie padł na krzesło i rzekł spoglądając na Medarda: — Miała słuszność ta otyła jejmość przestrzegać mnie, żeście nieprzyjaciele nasi; należało was zaraz rozstrzelać, szkoda, żem tego nie zrobił, ale po nocy nigdym nie zwykł. Medard, usłyszawszy to wyznanie, spojrzał tylko na towarzysza. Podczaszyna stojąca pode drzwiami pochwyciła je także. — Wiemy zatem. — rzekł — komuśmy winni uwięzienie nasze, powinienem się był tego domyślić i spodziewać. * * * Zaczynało dnieć, gdy się ze Szwedami rycerstwo polskie uprzątnęło. Nieboszczyków przypędzeni ze wsi ludzie z łopatami, wykopawszy dół za stodołami, złożyli odartych zupełnie na wiekuisty spoczynek; z żywymi nierównie trudniej było radzić. Porucznik chciał wybić do nogi, ale i Zagórscy, i Medard, i spokojniejsi towarzysze nie godzili się na to, aby odwetu nie wywoływać, o który i tak nie było trudno. Spędzono ich tymczasowo związanych do szopy, gdzie na słomie wypocząć mogli po śnie tak nagle przerwanym. Kapitan i jego towarzysze, pobrani w niewolę, siedzieli w izbie zupełnie na los swój obojętni. Jeden z nich klął po cichu, dwaj drudzy milczeli dumnie. Łatwo im było dostrzec, że to zwycięstwo niemałego wszystkich nabawiało kłopotu. Wiedzieli oni dobrze, iż kraj cały był w rękach Gustawa, że nie miano ich gdzie odesłać i co zrobić z nimi, a za śmierć łatwa zemsta była. Porucznik ciągle powtarzał, iż nie widział sposobu, tylko ich wybić jak pszczoły, a z miodem zabranym uchodzić. — Ciekawym bardzo, jak sobie z nami poradzicie — odezwał się kapitan do Medarda. — Musicie przecie wiedzieć, że ja tu nie sam szedłem, ale większe oddziały ciągną za mną. Za kilkanaście godzin przyjść mogą. Zabić nas możecie, to los żołnierza, że musi ginąć, gdy nań padnie zła dola, ale mścicieli znajdziemy. Prowadzić nas z sobą będzie trudno, daj Boże, byście sami uszli z duszami. Cóż więc będzie? Ani porucznik, ani Medard nie odpowiedzieli mu. Postanowiono poprzywiązywać jeńców do koni i ruszać z nimi do jednego z najbliższych zameczków, których się jeszcze dosyć w okolicy trzymało. Rady innej nie było, tylko ich tam zdać dowódcom. Ale trzeba się było spieszyć, i porucznik kazał do wozów zaprzęgać, a rycerstwu swemu, jak skoro spocznie, na koń siadać, aby ujść pogoni, którą jaki zbiegły Szwed mógł naprowadzić. Medard i Wacek musieli iść z oddziałem, a Zagórscy z siostrami pakowali się też do drogi, bo dwór nie był już bezpieczny. Czyniono to z rezygnacją i spokojem, bo los ówczesny szlachcica polskiego zmuszał go bardzo często do podobnych wędrówek i do powrotu na pogorzelisko. Podczaszyna zbierała się też do podróży, lecz do powozu zabrakło koni. Zabrali je byli Szwedzi, a porucznik, wziąwszy je w spadku po nich, nie myślał wrócić właścicielce. Lament stał się wielki, powołano obu Zagórskich, którzy wstawiali się nadaremnie. Nie było co wprząc do wozów, a uciekać z nimi stawało się koniecznością. Dzień co chwila robił się jaśniejszy. Z zeznań samych jeńców i obliczenia trupów okazywało się, że kilkunastu żołnierzy uszło. Oddziały szwedzkie kręciły się po okolicy, jeden z nich nadciągnąć mógł co chwila. Podczaszyna łamała ręce z rozpaczy, pilno jej bowiem było do Horbowa. Przez drzwi otwarte zobaczyła Medarda, który stał zadumany, ani myśląc się mścić na kobiecie, ani chcąc korzystać z jej położenia, aby ją przebłagać. Było to niepodobieństwem. Nie wiedząc, co począć, podczaszyna dała znak, aby się zbliżył. Pełka zawahał się trochę, lecz nie chcąc odmówić kobiecie, choć nienawistnej, przestąpił próg i stanął przed nią. — Mścisz się na mnie za to, że mi się przed Szwedem wymknęło jakieś słowo, które on sobie nie wiedzieć po jakiemu wytłomaczył, pięknież to tak?! — zawołała z gniewem, przystępując do niego. — Słyszałam, jak mnie ten przebrzydły gbur obwiniał przed wami, a waópan… — Nie spodziewałem się nic innego od pani podczaszynej — rzekł Medard — wcale mnie to nie zdziwiło. — I mścisz się nad kobietą? — dodała. — O żadnej zemście nie myślę — odezwał się Pełka — nie byłem mściwym nigdy. Spojrzała nań, stał zimny. — Ja wiem — poczęła żywo — rozumiem, waćpan kochałeś się w Jadwisi, waćpanu się zdawało, że ja ją za niego wydać mogę! — Nie tyłkom się kochał w pani wojewodzinie — zawołał Medard — ale kocham się w niej dzisiaj, kochać się będę całe życie, żadna inna kobieta serca mojego nie posiędzie; jestem młody i mogę czekać na szczęście! A że się o nie dobijać będę, to pewna! Podczaszyna rozśmiała się. — Wierny z waćpana rycerz — rzekła — ale mu się w głowie pomieszało! Podczaszanki Pociejówny lada Pełce dostać! To, to! I to było ciężko, a dopieroż wdowy po panu wojewodzie! Gdyby nawet owdowiała… naówczas inny ją los czeka. Mało dla niej będzie Lubomirskiego, mościpanie. — Ja się też za gorszego od żadnego z Lubomirskich nie mam — rzekł Pełka. — Ha ha, na Gołczwi! Na jednej Gołczwi siedząc! Medard się zaczerwienił. — Pani podczaszyna ludzi mierzysz majętnościami — rzekł. — A toś mi dobry! — przerwała, śmiejąc się, gniewnie. — Czymże to ich mam mierzyć? A co mi wart najlepszy z nich bez pieniędzy? — Więc, gdybym ja miał pieniądze, majętności?! — zawołał Pełka. — Cóż myślisz?! Miałbyś i Jadwisię pewno, jak Bóg Bogiem. Czemuż nie?! Czemu nie?! Naówczas pan Medard z Gołczwi Pełka byłby taki dobry, jak pan Lubomirski z Wiśnicza i Potocki ze Złotego Potoku. Spojrzeli sobie w oczy. Medard westchnął i zamyślił się, założył ręce na piersiach i stanął wryty. To, co mu powiedziała pani podczaszyna, było rzeczą bardzo prostą, bardzo jasną, a jednak dla niego zdawało się objawieniem jakiejś nowej, nieznanej prawdy, z którą oswoić się musiał. Zdawał się nie dowierzać temu, co mówiła. Podczaszyna, widząc skutek swych wyrazów, dodała: — No, nie ma o czym rozprawiać. Wyproś mi waćpan moje konie z niewoli, rozumiesz! Tym mnie rozbroisz, a któż wie, może ci kiedy w życiu jeszcze to odwdzięczyć potrafię? — A czegóż ja od pani żądać lub później oczekiwać bym mógł? — odparł Pełka. — Jadwigi mi pani nie dasz, a więcej od niej nic bym nie pragnął. Wojewodzina od pani nie zależy. — Tak, dziś, póki ma męża, lecz myślisz, gdyby owdowiała, że bym ja nad nią dawnej nie miała władzy? — I o tym wątpię — rzekł obojętnie Medard — a zresztą kiedy nie mam pieniędzy… Poczęła się śmiać podczaszyna. — To się o nie postaraj! — zawołała szydersko. — Przecież je ludzie robią, a niejeden chudy pachołek, który około siebie chodzić umiał, dorobił się i dostojeństw, i grosza. Medard zamilkł. Nadbiegli w tej chwili Zagórscy, oznajmując, że im się udało w ostatku konie u porucznika wyprosić, dając mu inne w zamianę. Wdowa porwała się zaraz zbierać swoje węzełki, chcąc co najrychlej uchodzić; nie spojrzała już nawet na Medarda,, nie przemówiła doń słowa, a ten stał zadumany ciągle, powtarzając sobie: „Trzeba tylko pieniędzy, bardzo wiele pieniędzy”. Z tego zamyślenia zbudził go Wacek, dając mu znać, że czas było na koń siadać. Zagórscy, mimo że się te odwiedziny tak nieszczęśliwie dla nich skończyły, dość dobrej myśli obaj, także na wsiadanym częstował jeszcze gości i sami z siostrami zabierali się już do drogi. Julka, Róża i Anna, śmiejąc się, biegały po dworze, przestrach nocny już był przeszedł, zwycięstwem cieszyli się wszyscy, choć ich ono tak drogo kosztowało. Medard siadł na koń, ani wiedząc prawie, co się z nim działo; Wacek na próżno usiłował go rozweselić, jechał pogrążony i smutniejszy niż kiedykolwiek. — Napatrzałem się już na ciebie — rzekł, gdy wyruszyli z dziedzińca — w różnych humorach i położeniach; różną miewałeś fantazję, jak to z nami powszechnie bywa, ale takiegom cię, z pozwoleniem, osowiałego jak dziś, nie widział jeszcze. — To prawda — odparł Pełka — przyznaję się, że też nigdy takim nie byłem; sam się sobie dziwuję, żeby jedno słowo mogło tak człowieka na wylot prześwidrować. — Cóż za słowo, u kata?! — rozśmiał się Wacek. — Coś ci musiała gryzącego powiedzieć chyba podczaszyna. — Nic zresztą tak osobliwego — mówił Pełka — boć to rzecz, którą pono wszyscy wiedzą od dzieciństwa i z katechizmem się jej uczą, a jam na nią był ślepy, dopiero mi się dziś oczy otworzyły. Wacek śmiać się począł coraz mocniej. — Objawże i mnie to arcanum13 — zawołał — może i ja z niego skorzystam! — Bardzo prosta rzecz — mówił Pełka. — Podczaszyna mi objawiła, że gdybym pieniądze miał, miałbym był Jadwisię. — Nie wiedziałeś o tym? — rzekł Wacek. — Simplex servus Dei!14 A cóż innego w świecie panuje, jeśli nie one? Królów robią i obalają, wojnę prowadzą, zdobywają kraje, kupują pokój, rządzą światem, są one wszystko wszystkim, bo za nie pono nie ma rzeczy, której by nie dostał. — Musi to tak być — odezwał się Pełka — kiedy wszyscy na jedno się godzą, a ciężko mi uwierzyć i w głowie się to nie mieści. Więc tylko mi pieniędzy brakło, a mógłbym był mieć Jadwisię. Śmiał się okrutnie Wacek. Jechali tak obok siebie, a Medard to się zamyślał, to wychodząc z zadumy, powtarzał ciągle: — Gdybym tylko miał pieniądze! Gdybym miał pieniądze, jeszcze by dziś może podczaszyna potrafiła ją odebrać wojewodzie, a mnie oddać! — To by było trudno — odparł Wacek — lecz miej trochę cierpliwości, wojewoda pono nie długowieczny, bo nic kruchszego nad takiego starego gacha. Któż wie? — Tak, ale muszę mieć wiele pieniędzy! — westchnął Pełka. — A skąd je wziąć? Juści diabłu duszy nie sprzedam. — Dla Jadwisi? — spytał Wacek. Medard westchnął i zamyślił się znowu, nie odpowiedział nic. — Dla Jadwisi — odezwał się po długim przestanku — to bo szatan też, nie dziewczyna! Urok na mnie jakiś rzuciła. Dla niej, a, gdyby stanęła przede mną, ano nie wiem, czego bym się nie dopuścił! — Przecież mi sam opowiadałeś — rzekł Wacek trochę poważniej — że nie wiesz, czy ona ma dla ciebie sentyment jaki. Poszła śmiejąc się za wojewodę. — Co ty chcesz, dziecko! — przerwał Medard. — Ale ona mnie musiałaby pokochać! Zmusiłbym ją do tego moim przywiązaniem, bałwochwalstwem, bo ty nie wiesz, jak ja kocham tę dziewczynę! — Popraw się — rzekł Wacek — wojewodzinę. — Ona dla mnie zawsze jest i będzie Jadwisią, co mi kokardę rzuciła z ganku w Horbowie. Taką ją w sercu noszę. — Czas by ją było z niego wyrzucić — dodał Wacek. — Nigdy w świecie — mówił Pełka chłodniej — wszyscy Pełkowie bywali tacy uparci. Dziad mój lat piętnaście konkurował o żonę i na swoim w końcu postawił. Słyszałem o stryjecznym, który do panny Horainówny, starając się o nią, dojeżdżał też lat z dziesiątek i szablą od niej innych odpędzał, tak że w końcu pójść zań musiała. Taką już mamy naturę. — A ja, cale przeciwną — śmiejąc się mówił Wacek — ja się zawsze kocham w tej, którą widzę i na którą patrzę. W początkach mi się zdaje, że już chyba będzie miłość na życie cale, ano, patrz, odjadę, zobaczę inną, i o pierwszej zapomniałem. I z tym mi, dalipan, dobrze. Medard popatrzał na towarzysza z pewnym rodzajem politowania. Cały dzień ciągnąć tak musieli z oddziałem, który więźniów szwedzkich prowadził do Ogrodzieńca. Po drodze już dostali języka, iż Szwedy się kupiły około zameczków w okolicy, usiłując je wszystkie zdobywać. Trzymało się ich jeszcze dosyć: Tęczyn, Ojców, Niepołomice, Pieskowa Skała, Ogrodzieniec, Piła, a wieści były złe, bo wszyscy prorokowali, że skoro siłą nastąpią wielką, poddać się będą musiały. Nie bez tego też, aby i okolice przy tym srodze nie ucierpiały, co Wacka o ojca niepokoiło i do pośpiechu zmuszało. Zatem i Medard zmienił myśl przeprowadzania go, bo niebezpieczeństwo zbliżające się o wypoczynku w gościnie myśleć nie dozwalało. Z Ogrodzieńca, pożegnawszy się z miłym towarzyszem, a poprzysiągłszy mu wieczny sojusz, Wacek puścił się zaraz do ojca, Medard zaś ku domowi w Lubelskie. Podróż naówczas była to gra niebezpieczna, w które] łatwo mógł każdy życiem lub swobodą przypłacić. Medard też z Gabrykiem dobrze się musieli wywijać, aby ich na noclegu nieprzyjaciel nie przydybał, w przesmyku lub lesie nie napotkał, we dworze nie zachwycił. Gromady różne włóczyły się po kraju, w imię Gustawa lub Kazimierza zatrzymując i więżąc podejrzanych. Podejrzanym zaś mógł być każdy, niemiły bodaj z wejrzenia i miny lub gdyby mu się konia zachciało odebrać. Obaj podróżni tej strony kraju nie znali dobrze. Gabryk jednak miał przedziwny instynkt dziecięcia wioski, umysł rozbudzony, słuch dzikiego zwierza, wzrok sięgający i rozpoznający o milę. Bez niego pewnie Medard by był sobie nie dał rady, choć i jemu nie zbywało na czujności. Ale w sercu mając co innego, trudno bardzo o sobie myśleć. Trzeciego dnia już się byli z najniebezpieczniejszych wydobyli kątów i poczynali przybliżać się ku znajomym okolicom. Kilka razy konie tylko ratowały, bo ich ciury jakieś goniły; raz z noclegu, zawczasu zasłyszawszy o Szwedach, uszli w ciemną noc i zbłąkali się bardzo. Gabryk tylko potrafił rozpytać, nie obudzając podejrzenia, znaleźć kierunek, domyślić się drogi. O wypoczynku nie było co mówić, bo ani kąta, gdzie by mogli odpocząć, ani czasu na to nie stawało. Obaj z Gabrykiem wzdychali do Gołczwi i liczyli mile, a im się bardziej ku niej zbliżali, tym się jakoś oddalać od nich zdawała. Gdy wreszcie stanęli w Lubelskiem, już na swojej ziemi, w znanym kraju, choć i tu spokoju nie było od różnego najazdu nieprzyjacielskiego, nierównie łatwiej mogli się pokierować dniem i nocą. Pośpieszyliby też raźniej, gdyby konie starczyły. Te były drogą tak znużone, popodbijane na grudzie, wyziębłe i wychudłe, iż żal ich było dobijać. Medard zwątpił o swoim, czy go do domu doniesie. Na ostatek zostawało juz pięć mil tylko, w tym zakącie jakoś zniszczenia i zagonów szczęściem widać nie było. Po wioskach mieszkali ludzie, gdy gdzie indziej stały one pustkami, a włości15 poszły w jasyry lub w lasy; po dworach siedziała szlachta, choć jak na żarzących węglach. Miał tu pan Medard znajomego, przyjaciela i krewnego, Niemirę, w Laskach Borowych. Do niego postanowił zajechać w tej nadziei, że się czegoś o matce i siostrze dowiedzieć potrafi. Niemirę tego znano w całej Lubelszczyźnie z przezwiska, które mu panowie bracia nadali, niekoniecznie przyzwoitego, ale zasłużonego może. Był to człek rycerski, podżyły, który za Władysława IV rotmistrzował i wsławił się niemal we wszystkich jego wyprawach. Na wojnie swego czasu bohatersko się niemal stawił i cudów dokazywał, cały też był pocięty od nieprzyjacielskich i przyjacielskich szabel, bo na rękę wyzwany, bijał się chętnie i rębacz był zawołany. Tacy zaś rębacze nigdy prawie bez blizn nie wychodzą; siekąc drugich, trzeba się nastawić. Pomimo to wszystko zwano Niemirę rotmistrzem Podwiką, a przyczyną tego była jejmość, z domu Kusbejówna, mało znanego rodu, podobno tatarskiej krwi, niemajętna, nieładna, mała, chuderlawa, która Niemirą tak władała, iż drżał na jej skinienie. W domu on nic nie znaczył prawie, jejmość gospodarowała, procesowała się, kłóciła, godziła, posyłała go, miotała nim i w dodatku często jeszcze poczciła przy gościach niemiłym jakim przydomkiem. A nie była zresztą złą kobietą, tylko natury zgryźliwej i potrzebującej mieszać się do wszystkiego, a w domu panować wszechwładnie. Niemira był już siwy, jejmość dużo młodsza i może dlatego kochana Kasia tak nim potężnie władała. Niepokój domowy zwiększał się tym jeszcze, iż nie mając dzieci, Niemirowa nie miała się czym zająć i musiała nieszczęśliwego rotmistrza męczyć i mustrować. Majątek mieli dostatni, trzy wsie w najpiękniejszej ziemi, gospodarstwo i dom zapaśny; ano, we dworze pustki bywały prawie zawsze, tak się miłej Kasi obawiano. Nie szczędziła ona i innych, gdy się jej co w kim nie podobało. Pod wieczór jakoś dojechali do Lasek Borowych, położonych w istocie na skraju znacznego boru. Z kominów obu dymiło się we dworze, co było dobrym znakiem. Medard, który razem z matką był w łaskach u rotmistrzowej, spodziewał się miłego przyjęcia. Nawykł był zresztą do trajkotania Kasi i znosił je cierpliwie. Gdy się do ganku zbliżyli, sam rotmistrz w barankowym kożuszku, podpasany białym ręcznikiem, wyszedł przeciw nim, a pozna wszy Medarda, obie mu ręce otworzył i porwał w objęcia. — To mi gość! — zawołał. — Kasia ci też będzie rada. Dobrześ uczynił, że nie zapomniałeś o nas! Ale skądże, u licha? Pełka wyspowiadał mu się w kilku słowach i poprowadzili się do izby, gdzie jejmość z kluczykami za pasem niecierpliwie na nich czekała. Poznawszy krewniaka, aż zakrzyknęła z radości, ale wnet twarz jej pochmurniała. Medard nie dostrzegł, iż dawała znaki mężowi, który na nie odpowiedział tak, jakby zaręczał, iż to, czego żądała, było spełnione. Posypały się pytania jedne za drugimi, szczególniej o Krakowie, o panu Czarnieckim, o królu i królowej. Na wszystko krótko odpowiadając, Pełka oświadczył wreszcie, iż spieszył do domu do matki, bardzo będąc o nią i o siostrę niespokojny, gdyż żadnej od nich nie miał wiadomości. Niemirowa spuściła oczy i dodała żywo: — A my też nic nie wiemy o Gołczwi, nic nie wiemy, bo to teraz trudno i o miedzę co pewnego się dowiedzieć, a tu srogich pięć mil i żadnych nie było okazji. — Przecież w okolicy spokojnie? — zapytał Medard. — U nas dotąd jeszcze cicho — rzekł rotmistrz, jak w tęczę patrząc na żonę, aby być jej wskazówce posłusznym — ano, w Lubelskiem różnie się nosi, różnie. Co tam koło was, my o tym nie wiemy! Nic a nic nie wiemy! — O pięć mil toć się chyba nic stać nie mogło, i wolniej oddycham — odezwał się Pełka. — Tym bardziej że rotmistrz nic nie słyszał. — Nic o niczym nie słyszałem! — rzekł żywo Niemira, a Kasia sama dodała: — Nie słyszeliśmy nic. Zwrócili tedy znowu rozmowę na wojnę i przygody żołnierskie, a tych dosyć miał do opowiadania Medard i swobodniejszej będąc myśli, prawił im, co mu na myśl przyszło. Słuchali go, dziwnie jakoś tę wesołość przyjmując i nie biorąc jej do serca. Rotmistrz, co się rozśmiał czasem mimowolnie, to na żonę spojrzawszy, nagle uciął i twarz mu się przeciągnęła. Kasia wzdychała tylko. Z rozmowy wypadło, iż Medard oświadczył, że do dnia wyjechać musi, na to oboje gospodarstwo zakrzyknęli, żeby ani myślał, że go nie puszczą, że musi spocząć itp. Kasia nawet oświadczyła, iż konie zamknąć każe i klucze od stajni weźmie do kieszeni. — Ona to zrobić gotowa — szepnął Niemira — gdy się jej będziesz sprzeciwiał. Daj pokój, trzeba wypocząć, tak Pan Bóg przykazał. Tym bardziej iż jutro niedziela święta i Bogu się ten dzień należy. Medard, nie chcąc się sprzeczać, a wiedząc, że z Kasią by sprawy nie wygrał, zamilkł. W szczególnych też u niej tego dnia był łaskach, nie połajała go ani razu, a patrzała nań ukradkiem z takim politowaniem, jakby opowiadanie o przygodach żołnierskich szczególnym ją natchnęło współczuciem. Rotmistrz sam poszedł dojrzeć, żeby konie miały wygodę, i wróciwszy, zapewnił, że obrok dostaną dobry, a słomy im kazał nasłać po brzuchy. Obok izby, w której Niemira trzymał swą ulubioną broń i gdzie czasem, dostawszy gości, poił ich, była gościnna, którą zawczasu opalono, łóżko posłano i gdy Medard z rotmistrzem odprowadzającym go poszedł na spoczynek, zastał tu już swego Gabryka. Siedział on przed kominem tak zamyślony, z oczami jakoś od wiatru zaczerwienionymi i napuchłymi, że w pierwszej chwili Pełka pomyślał, iż płakał, a przyczyny sobie inaczej nie umiejąc wytłumaczyć, zagadnął go, czy koń nie zdechł. Gabryk zerwał się na nogi żywo i zaklął, że konie zdrowe. — A cóż ci jest? — spytał Medard. — Nic, proszę panicza, no, nic. — Oczy masz czerwone. Gabryk spuścił głowę, potarł czoło i złożył to na ogień, przy którym siedział. Niemira chciał z nim do poduszki wypić, ale Pełka się wyprosił. Ucałowawszy go więc, wyszedł. Gdy się pan i sługa sam na sam zostali, Medard, który nie wyrzekł się myśli wyrwania z Lasek, nimby Kasia wstała, począł się po cichu o tym z Gabrykiem naradzać. Znając go, był najpewniejszy, iż mu w tym będzie pomocą. Jakież było zdziwienie Pełki, gdy chłopak najprzód milczał jakoś, a potem się odezwał, że dla koni może by lepiej spocząć. — Toś mi dobry! — rzekł Pełka. — Konie lepiej kochasz niż mnie! Uszły już tyle mil, dociągną i tych piąć, a nic się im nie stanie. Ja się dosyć namęczyłem tą drogą i pilno mi przecie do matki i do Tereni. Gabryk ciągle głowę spuszczał, nie mówił już nic. Po chwili jednak, jakby sobie przypomniał, rzekł cicho, iż Sułtan zakulał. — Cóż mu takiego? — Podbił się — rzekł Gabryk — choćby mu jaki dzień postać na miękkim, zaraz by lepiej było. Medard chciał z latarką iść zaraz do konia, lecz światła nie było i dom już zamknięto, a klucz ode drzwi był u pani. — To się już wszystko spiknęło — zawołał — żeby mnie zamęczyć naówczas, gdy mi tak pilno! Bądź co bądź, postanowił Pełka, choćby nie tak rano, wyjechać. Mszy musiał już wysłuchać w parafialnym kościółku, potem rachował, że Kasia od śniadania nie puści, a tu krótki dzień zimowy, a pięć mil po grudzie. Nie chciało mu się zbyt późno do Gołczwi przybyć. Położył się zmitrężony tym i kwaśny, a Gabryk, któremu siennik też w przedpokoju posłano, legł nań tak wzdychając, aż Pełka rzekł do siebie: „Temu koń prawie jak brat drogi. Żeby też się tak gryźć szkapą! Poczciwe chłopię.” Przyszedł wreszcie sen na znużonych, lecz jak to pospolicie bywa, gdy w duszy niepokój, najtwardszy sen nawet ustąpi strapieniu. Gabryk zerwał się, gdy jeszcze było ciemno, i wyszedł, a Pełka, zbudzony, ledwie dnia doczekał, wstał także i odział się co prędzej. Pobiegłszy do stajni, konia znalazł zmęczonym, lecz na nogę cierpieć się nie zdawał. Jakoś mu to w nocy odeszło. Jechać wszakże nie było sposobu, bo siodła pani rotmistrzowa w spiżarni pozamykała. Rotmistrz nadszedł nierychło, ziewając, a że dzień był świąteczny, w nowym kożuszku i skórzanym pasie. Poszli tedy do jejmości na piwo grzane. Kolebka stała do kościoła, jechali znowu na mszę. Powróciwszy kazano do obiadu nakrywać, a że proboszcz był proszony, czekano nań trochę; obiad się przeciągnął. Medard z przestrachem spoglądał na niebo i zegar, bo się coraz spóźniało, a pięć mil to prawie cały dzień zimowy. Gdy od stołu wstali, konie już były przed gankiem, choć Gabryk niesłychanym sposobem się ociągał. Medard począł się żegnać, rotmistrzowa się rozpłakała. Niemira go prawie z uścisku puścić nie chciał. Tknęło to wreszcie Medarda, który do takiej czułości z ich strony nie przywykł. Już szedł do ganku, gdy Kasia poskoczyła ku niemu. — Słuchaj, Pełka — zawołała — mężem jesteś i serce mieć powinieneś mężne! Nie ma ci po co do Gołczwi jechać… Osłupiały, niemy stanął Medard, nie mogąc rzec słowa. Rotmistrz oczy ocierał. — Gołczwia spalona — rzekła rotmistrzowa powoli — matka twoja zabita, nie żyje, siostra cudem uratowana jest w klasztorze w Lublinie. Nie masz już powracać do kogo ani do czego, biedny sieroto! Całą tę okolicę splądrowali, popioły tylko zostały i zgliszcza. Mówiła jeszcze Niemirowa. Medard nie zdawał się już słyszeć. Ogrom tego nieszczęścia uczynił go chwilowo jakby nieczułym i zdrętwiałym. Patrzał przed siebie długo, potem oczy i twarz zakrył i ryknął z bólu. Niemira przypadł go ratować, lecz jakiż mógł dać ratunek? Trzeba było dać się boleści wytrawić w sobie i zwolnieć samej przez się. Żadne słowo, pieszczota, pociecha skutkować nie mogły na ten stan duszy biednego człowieka, który w jednej chwili został sierotą i żebrakiem prawie, bo mu tam ogień i ludzie nic prócz nagiej ziemi nie zostawili. Długo tak stali wszyscy niemi dokoła biednego Medarda, który ręce łamał i dźwignąć się nie mógł. To rzucał obłąkanymi oczyma dokoła, to mu słupem stawały i zamyślał się o przeszłości. Nie pytał o nic, nie miał siły posłyszeć szczegółów, nie chciał może teraz o nich wiedzieć. Gdy mu sił zabrakło, zsunął się na ławę i padł na nią, bo stać na nogach nie mógł. Rotmistrz, ciągle oczy ocierając, przed nim straż odprawiał razem z żoną, która płakać nie mogła, ale klęła złoczyńców i pięści ściskała. Niemira zbierał się coś powiedzieć i nie mógł dobrać słów. Na ostatek rzekł cicho: — Słuchaj, chłopcze, tu łzy ani rozpacze nie pomogą; mężami jesteśmy, rany znosić nauczyć się potrzeba od młodu. Dobrze ci, że cię szczęście doma kołysało, ano, czas, abyś część swoją wziął z ludzkiej doli. Dźwignij się, pomódl się i trzeba myśleć o sobie. A rotmistrzowa dodała: — Mój Medardzie, matkęście stracili, ja wam jej nie zastąpię, ale i ja, i Niemira sercem i dłonią pomożemy ci. Nasz dom jak swój uważaj, a czego ci zabraknie, bierz u nas jak ze swego. Ogłosili mnie ludzie sekutnicą, niechaj gadają, a nie takam zła, jak by mnie zrobić chcieli. Medard w rękę ją pocałował milcząc. — O sobie nie myślę — rzekł — aleć trzeba dom i popielisko zobaczyć, dowiedzieć się, o losie biednej Tereni postanowić. Niech się dzieje wola boża, pojadę. Zerwał się z ławy. — Dokąd? Po co? Czego się spieszyć? — poczęła rotmistrzowa. — Ot, wydychaj najprzód cokolwiek nieszczęście, oprzytomnij, będzie na to czas. — A! Nie, nie! — przerwał Pełka błagająco. — Dajcie mi jechać, powrócę, ale na oczy własne zobaczyć muszę, co się tam dzieje. Dajcie mi jechać, w drodze myśli rozbiję. Nie sprzeciwiali się już Niemirowie, Kasia go pożegnała, rotmistrz odprowadził do ganku. Tu Gabryk, chmurny jak noc, zapłakany, stał z końmi. Nie mówiąc słowa siadł na Sułtana Medard, pokłonił się i popędził. Spóźnił się jednak z tą jazdą tak, że już tego dnia pięciu mil zrobić nie mógł. W lesie, który przebywać musieli, noc zapadła. Noc była mroźna, cicha, księżycowa, smutna jak śmierć. W niebiosach mrugające gwiazdy jedne tylko żyć się zdawały. Wszystko zresztą umarłe było, suche, stężałe, zimne. Las stanowił granicę spustoszonego kraju od ocalonej okolicy. Na granicy jego stała karczemka nie spalona wprawdzie, lecz pusta, bo z niej nawet małe okienka, uchodząc, powyjmowano. Wrota i drzwi stały otworem, księżyc na wylot przeświecał. Tu trzeba się było zatrzymać, Medard czuł się złamanym. Zsiedli z koni i Gabryk wszedł opatrzyć, czy przenocować choć z biedy było można. W małej izdebce utrzymała się okiennica i drzwi. Trochę przegniłej słomy i grubego siana dało się zebrać po kątach i wyżkach, na kominie było czym palić noc całą resztkami połamanych płotów. Dla koni było kawałek żłobu, a zapaśny owies mieli w trokach. Poczęli się więc rozgospodarowywać w opuszczonej karczemce. Na podesłanym kobierczyku Medard siadł, bo się kłaść nie mógł i nie chciał. Rozniecony ogień nieco ogrzał przewiewną izdebkę. Gabryk zasiadł w drugim kącie; nie odzywając się do siebie, przemęczyli się tak noc całą. Już się na dzień zbierało i chłopak poszedł do koni, gdy snadź na blask ognia zwabiony, mężczyzna w odzieży odartej, z długim włosem i brodą pokazał się w progu i pozdrowił głośno chrześcijańskim: — Niechże będzie pochwalony! Podniósł głowę Medard przyglądając mu się. — Na wieki — odpowiedział — co wy tutaj robicie? Wieśniak westchnął. — Błąkam się — rzekł — a jest nas tu gromada po lasach, wsi popalone naokół, dużo ludu poginęło i w jasyr poszło, z dworów tylko kominy sterczą. Chleba proszę! — dodał głosem drżącym. Gabryk nadchodzący począł szukać, czy co w sakwach nie zostało. Była kromka zeschła, oddał ją staremu, który chciwie po nią sięgnął i poniósł do ust natychmiast. — Garść surowej mąki, trochę korzonków — to cały pokarm nasz teraz; nie każdy uratował, czym żyć, wielu w lesie pomarło! — Westchnął stary. — Boimy się powrócić. Któż wie, czy ta szarańcza nie naciągnie znowu? I łzy ocierał, i jęczał. Siadł w progu, próbując chleba suchego, któremu zęby podołać nie mogły. Nie pytany mruczał głosem osłabłym, to milczał, jakby sam do siebie mówił: — Trzeba było bydło pozabijać, boby i ono z głodu, i my z nim pozdychali, a zimą, choć się powróci, gdzie głowę przytulić? Pełka chciał mu dać orta, popatrzał nań stary. — Wolałbym chleba — rzekł — cóż ja za to kupię? Gdzie? U kogo? Gabryk dobył resztkę suchara i rzucił mu ją na rozstawione ręce. Tak go odjechali. Stary do resztek ognia grzać się poszedł. Dzień wstał jasny i blady, ku wschodowi wzmógł się mróz tylko. Jak zajrzeć okiem, okolica była wyludniona, ani żywej duszy, ani zwierzęcia na niej dostrzec nie było można. Przejeżdżali wsi, w których węgły czarne chat sterczały tylko nad drogą i nadpalone kościółki, i poobalane krzyże, i resztki opuszczonych dworów. Stada wron tylko podlatywały wrzeszcząc nad nimi. Droga wiodła obok Horbowa, który też nie ocalał; murowana tylko brama i kawał dworu nie opalony sterczał pośród drzew oczernionych i zrudziałych od pożaru. I tu ludzi nie spotkali. Stąd dawniej, wyjechawszy za lasek, już Gołczwię widać było. Z bijącym sercem podjeżdżał Medard. Z wioski tylko koły i słupy, i kominów gruzy zostały. Zza wałów dwór wyglądał ze ścianami białymi i kominami bez dachu. Popalone wszystko: dom, gumna, kaplica, nawet drzewa, co przy nich stały. Na widok tej pustyni panu i słudze puściły się z oczu łzy. Gabryk szlochał jak dziecko, konie, jakby rozumiały całą grozą tego widoku, zżymały się co chwila przerażone, nastawiały uszy i sapały dziko. Nie poznawały miejsc, do których były nawykłe. Przed wałem Medard zsunął się z konia i puścił go. Sułtan stanął jak wryty. Stary dwór w Gołczwi wyglądał tak, jak gospoda, w której noc spędzili. Tu tylko ze sprzętów dawnych, drogich, których rabunek unieść nie mógł, podruzgotane reszty, dla Medarda, co do nich od dzieciństwa był nawykł, co je jak relikwie po dziadach szanował, mówiły o spełnionej tragedii. W izbie gościnnej sczerniałe krwi plamy na resztkach podłogi rozeznać było można. Gdzieniegdzie gruzem przysypanego coś ocalało jeszcze. Grzebiąc się po tych opalonych belkach i rozbitych murów szczątkach, przeszedł dom cały. Nie było kąta, gdzie by spocząć mogli i który by nie mówił do nich głosem o pomstę wołającym. Izba Medarda zawalone miała sklepienie i stała się nieprzystępną. W podwórzu rozpalonych ogni głownie pogaszone, reszty słomy i barłogów oznaczały najezdników legowisko. Weszli do kaplicy, w której grobach nawet snadź szukano ukrytych skarbów, bo drzwi od nich odwalone i wyrwane z zawias na posadzce leżały. Medard zobaczył tu wśród poruszonych z miejsca trumien starych, z których wyrzucono kości, jedną nową, z tarcic niezgrabnie skleconą i postawioną pod ścianą. Serce mu powiedziało, że to była trumna matki, pobożną ręką zbita i schroniona. Nie mógł od niej oczu oderwać. Stał tak nad otwartym lochem grobowym, gdy Gabryk nadbiegł żywo. Za nim szedł spiesznym krokiem zdyszany stary sługa domu, Dębosz. Medard ledwie go mógł poznać, tak miał wychudłą twarz, włosy rozczochrane, a odzież w łachmanach. Chłód zmusił go kilkoro sukni wdziać na siebie, poobwiązywać się chustami; szedł i chwiał się na nogach, podpierając kijem, łapiąc za ściany. Przy—wlókł się tak do Medarda i w jęku serdecznym padłszy u nóg jego, przytomność utracił. Widok dziecka, matkę mu przypomniał. Gabryk z Pełką musieli go podnieść, ocucić i nie wiedzieli, gdzie z nim iść, gdy Dębosz niewyraźnym głosem począł im wskazywać piwnice pod dworem. W jednej to z nich ocalił był życie w czasie pożogi i rzezi. Nie dopatrzyli jej napastnicy, a gdy odeszli, nierychło Dębosz się wydobyć potrafił. On to znalazł zwłoki zabitej pani i sklecił dla nich tę ubogą trumnę, którą sam spuścił do sklepu. Żyjąc okruchami, które spod węgli i popiołów dobywał, resztkami ocalonymi po kątach, przekarmił się tak aż do przybycia Medarda. Prócz niego nie było nikogo. Kto nie zginął w miejscu, uszedł w lasy. Napaść była tak nagła, iż ze wsi niewielu się ocalić potrafiło. Wszyscy razem weszli do loszku Dębosza i siedli płakać nad swoją niedolą, na którą ratunku nie było. Okoliczne wsi i miasteczka na kilka mil wkoło temuż uległy losowi. Gdzie bliższe były bory, tam ludność się łatwiej, zbiegając do nich, od niewoli wybawiła. Kopano doły w dalekich odstępach, ryto podziemia, stawiano szałasy, lękając się jeszcze powracać na zgorzeliska. Siedzieli tak dzień i noc, i dzień jeszcze, nie mogąc oderwać się od ruiny, żywiąc tym, co Dębosz im mógł wyszukać. Przemysł starego człowieka ratował ich od głodu. Pozostać dłużej jednak nie było podobna, zaradzić nie miał sposobu Pełka. Podobniejszy do zmartwychwstałego trupa niż do żywego człowieka, wyszedł trzeciego dnia z lochu Medard do wychudłego konia, któremu szałas z gałęzi poobcinanych świerków Gabryk był zbudował. I pan, i koń cieniami byli tych, co niedawno stąd pełni nadziei i siły z uśmiechem w świat się puszczali. Medard dał rękę Dęboszowi. — Rób, co możesz, co chcesz, co ci Bóg dozwoli! Mnie tu nie siedzieć! I siadł znowu na Sułtana, wolnym krokiem przez kupy węgli wyjeżdżając za wały. Spojrzał dokoła, puścił koniowi cugle. — Idź, gdzie oczy poniosą!16 * * * Jedenaście lat upłynęło17 od czasu, gdyśmy imć pana Medarda Pełkę widzieli wyruszającego z gruzowisk i popiołów w Gołczwi w świat szeroki, puściwszy cugle koniowi; jedenaście z górą lat! Kawał wieku ludzkiego! Miały czas odbudować się popalone sioła i dwory, powrócili ludzie, ożywiły pustynie, ale Pełki w Gołczwi nie było i nikt nawet nie wiedział, co się z nim stało, nikt o nim nie słyszał. Utrzymywano powszechnie, że z wielkiego smutku i rozpaczy po matce puścił się gdzieś ochotnikiem walczyć i w potyczce zginąć musiał. Z Gołczwi bowiem gdy wyruszył, widziano go jeszcze w Lublinie, dokąd jechał siostrę odwiedzić i przebył tam dni kilka z nią, lecz panna Teresa, powtarzając rozmowę, jaką z nim miała przy rozstaniu — bo ją bardzo dobrze zapamiętała — ręczyła, iż sam naówczas dobrze nie wiedział jeszcze, co z sobą pocznie. Spodziewali się go Niemirowie w Laskach bardzo długo, a na próżno, gdyż ani tam, ani gdziekolwiek indziej u znajomych się nie pokazał. Nie było człowieka, który by go nie żałował i nie wspominał, bo wszyscy się po nim spodziewali wiele i widzieli w nim nad wiek młody wytrwałość a statek osobliwy. I nie było też w okolicy zebrania, żeby o nim nie mówiono, a choć wiele upłynęło lat, w pamięci go tale żywej zachowano, jakby się dopiero wczoraj oddalił. Domysły i mowy były tak różne a tak sprzeczne, iż ich i powtarzać nie warto. Dziwiło to najbardziej, że od owego wyjazdu z Lublina nigdzie po nim śladu nie było, nie spotkał go nikt w żywe oczy, a co prawiono, to zawsze gdzieś z trzecich, czwartych ust pochwycone i świadka, co by go widział, co by z nim mówił, nikt postawić nie mógł. A że wyjechał we dwóch z Gabrykiem, zdawało się i to dziwnym, by pan razem ze sługą tak przepadł. Nie było w tym niepodobieństwa, przecież rzecz niezwyczajna, aby i zwłok nawet nikt ze znajomych nie napatrzył, i wieści, i jakiejś resztki rzeczy, które miał z sobą, nie znaleziono. Wprawdzie wśród tych wojen za nieszczęśliwego panowania Kazimierzowego było gdzie przepaść bez śladu, a naginęło ludzi mnóstwo, mało kto jednak zagubił się tak, aby rodzina o losie jego nie wiedziała. Niemirowie też dowiadywali się pilno, posyłali ludzi i po dwóch leciech, gdy języka żadnego nie było, przypomnieli sobie Teresie, aby jej więdnąć nie dać w klasztorze. Dał do tego powód starszy Laskowski, któremu panny żal było, ba, i wioski bezpańskiej, bo ta, choć się już trochę sama przez się i przez Dębosza znowu okrzątnęła i powracającymi zaludniła, podupadła była znacznie. Laskowski, wiedząc, że Niemirowie byli z Pełkami w pokrewieństwie, pojechał do nich, nie kryjąc się z tym, iżby pannę rad sobie zaswatał, gdyby mu do tego chcieli dopomóc. Pojechała rotmistrzowa do Lublina chętnie pannę wybadać, a że w niej dosyć skłonności ku Laskowskiemu, o którym wspomniała, znalazła, wzięła ją zaraz do siebie. Tu się tedy Laskowski oświadczył. Chciała panna Teresa odkładać gody do powrotu brata, lecz gdy lat dwa się nie zgłaszał, trudno z nimi było czekać w niepewności, starzejąc. Namówiono ją przecież, iż rękę oddała Laskowskiemu, a wyprawę i wesele sprawili bardzo huczne rotmistrzowie. W Gołczwi już wprzód jeden węgieł starego domu pokryto i staraniem Dębosza jako tako wyporządzono. Przenieśli się tedy Laskowscy do niej, bo tu było co robić, aby wynijść z ruiny; i grosza niemało włożyć musiał mąż pani Teresy. Nie myśleli oni Gołczwi sobie przywłaszczać, gdyby dał Bóg, a pan Medard z jasyru lub wędrówki powrócił, lecz tymczasem coś czynić i pilnować musieli, aby reszta nie przepadła. Siostra, która do brata była przywiązana bardzo, słała nieustannie na zwiady po wszystkich stronach, czyby gdzie nie powzięła wiadomości o nim; pomagał jej Laskowski też, bo mu było markotno pracować, nie wiedząc dla kogo, a dwoje dziatek im Pan Bóg dał. Musieli jednak oboje pozostać w tej niepewności, gdyż o Medardzie słychu jak nie było, tak nie było. Laskowski był tego przekonania, iż powrócić nigdy nie może, bo przez jedenaście lat, choćby z tureckiej czy tatarskiej, czy jakiejkolwiek niewoli, dałby znać o sobie jak i drudzy, o okup się zgłaszając, a siostra utrzymywała zawsze, iż go we snach żywym widzi i że ma to przeczucie, że jego powrotu dożyje. Ani się jej sprzeciwiać śmiano, zostawiając tę pociechę, by się nadzieją łudziła. Z każdym dniem zmniejszało się podobieństwo wszelkie widzenia ostatniego z tych Pełków na Gołczwi; zdawało się, że z nim rodzina wygaśnie. Wieś tymczasem znowu się zaludniła i nowymi przybyszami z rozbiegłych naówczas włościan zasiedliła, bo w gruntach była dobrych, a Laskowski, choć z gospodarstwa słynął, dla ludzi był sprawiedliwym i dobrym. Dwór powoli do dawnego przyszedł kształtu i porządku, mury wyreperowano, a że Laskowska chciała mieć wszystko jak za matki, więc nie poznać było prawie, przez co przeszedł przed laty Pokryto też i odnowiono kaplicę, przy czym nieboszczce pani wojskiej uroczysty pogrzeb sprawili Laskowscy. Słowem, gdyby teraz był mógł Medard nadjechać, rozradowałoby mu się serce, widząc, jak tu wszystko odżyło i krzewiło się po staremu. Byłby też może do Horbowa rad zawitał, bo tam właśnie gościła razem z podczaszyną młoda wdowa po panu wojewodzie, niegdyś jego ukochana Jadwisia. Od lat dwóch już zrzuciła była żałobę, w której niemniej się piękną wydawała niż teraz w wytwornych strojach, które zawsze lubiła. Miała lat ledwie dwadzieścia kilka, a na wdzięku nie tylko nie straciła, lecz wszyscy znajdowali, że jej go jeszcze przybyło. Z nieboszczykiem wojewodą pożycie było nieszczęśliwe, choć jejmość w dostatkach opływała. Nie zbywało jej na niczym, prócz swobody, którą nade wszystko lubiła. Stary mąż, udając młodego, jak starzec jednak był zazdrosny, nie odstępował jej na krok, śledził każde wejrzenie, uśmiech, słowo i męczył ukochaną Jadwisię tak, że gdyby był nie umarł sam, ona by może dłużej z nim nie wyżyła. Pomimo tej męki wojewodzina była najjaśniejszą gwiazdą na całą Rzeczpospolitą; piękniejszej nad nią nie znano. Humor jej też i fantazja, choć przytępione za życia męża, wróciły, gdy swobodniej odetchnąć mogła. Zazdrość nieboszczyka zachowała ją takim dzieckiem naiwnym i niedoświadczonym, tak sobie niewinnie płochym, jakim była w Horbowie. Nie mając innego zajęcia, Jadwisia zatapiała się po całych dniach w czytaniu ówczesnych romansów, których już było podostatkiem; a że one malowały świat i ludzi niebywałych, w młodej jej główce ludzie i świat przedstawiali się nie tak, jak wyglądali w istocie, lecz jak w pismatach18 i romansach stworzyła je fantazja wieku. I często na myśl przychodził ]ej ów piękny Medard, ów pierwszy rycerz, któremu z tak ochoczym sercem rzuciła niebieską kokardę. „Co też się z nim stało?” myślała sobie po cichu. Na to nikt jej odpowiedzieć nie umiał. Żal go było trochę, lecz tyle oczu się do niej śmiało, tyle dworskich panów i książąt cudzoziemskich padało przed nią, takim ją otaczano bałwochwalstwem, że Medard w końcu wyszedł jej całkiem z pamięci. Choć mąż zazdrosny nie dopuszczał jej bardzo znęcać się nad wielbicielami, z samych nudów musiała się rozrywać, zapalając miłości wielkie i ciesząc się, gdy od nich ludzie w oczach jej gorzeli. Cały już regestr miała tych niemych kochanków, którymi się bawiła, ale się nimi nawet pochwalić nie śmiała. Był to wiek galanterii w Europie i panowania kobiet, a u nas, choć one mniej może dokazywały, czuły dobrze siłę swą i choć ukradkiem próbowały jej dla zabawy. Podczaszyna byłaby nieszczęśliwą córkę, trzymaną w takiej niewoli, chętnie zabawiła i dopomogła jej do rozrywki, którą lubiła sama, lecz wojewoda, znając pewne niebezpieczeństwo, nie bardzo ją zapraszał, a od żony, o ile umiał, trzymał z daleka. Byli też z sobą nie najlepiej, bo matka stawała po stronie córki, a stary mąż od swego systemu nie odstępował i pilnował jej zazdrośnie. Trochę poprawiwszy swe interesa po wydaniu córki, podczaszyna miała się za mąż wydać i nie byłoby jej pewnie na konkurentach zbywało, ale co przyszło z frymarku, to poszło z wojną i jej klęskami. Horbów był zupełnie zniszczony. Podczaszyna poniosła straty ogromne, trzeba było odbudowywać się i zagospodarowywać na nowo. Ludzi też brakło, bo ich wojna rozproszyła, a potem, choć ten i ów umizgać się przyjechał, choć zdawało się kilkakroć zbierać na wdowie wesele, zawsze coś stanęło na przeszkodzie i podczaszyna, bawiąc się ciągle, do ołtarza z nikim dojść nie mogła. Na pół drogi uciekali zalotnicy. Nie traciła wszakże nadziei, bo wdzięki zachować umiała i wyglądała świeżo, i wesoło się zabawić umiała, i z ochotą poszła w taniec, a Horbów się znowu z pańska odbudował i dwór zebrał, i dostatku skrzętność przymnożyła. Rada by była posiedzieć przy córce, ale z wojewodą długo się nigdy pogodzić nie mogli. Gdy mu świekra dojadła, pozbywał się Jej zręcznie, każąc konie zaprzęgać dla siebie i w pilnych sprawach uciekając razem z żoną: naówczas i podczaszyna rada nierada powracała do Horbowa. Tak się to ciągnęło. Najmniej bolała nad tym podczaszyna, że wnuczka nie doczekała, choć wojewoda zawsze się go na próżno spodziewał. Na zdrowiu podupadając coraz bardziej, ale starając się wyglądać zawsze na młodzieńca, poszedł wojewoda w ręce lekarzy szarlatanów, którzy go tak odmładzającymi lekami nakarmili, że zamiast młodości śmierci się doczekał. Na pierwszą wiadomość o owdowieniu córki, nie kryjąc swej radości z tego wypadku, podczaszyna dniem i nocą pobiegła do niej, aby natychmiast opanować ją znowu i pod swą władzę zagarnąć. Udało się to jak najpomyślniej, Jadwisia była przerażona i znękana chorobą męża, który w jej oczach zasłabłszy, zmienił się nagle w odrażającego starca i w strasznych skończył męczarniach. Rzuciła się w objęcia matki szlochając i na wezwanie jej, by razem jechała do Korbowa, przystała z wdzięcznością. Podczaszyna pilno się wywiedziała o stanie interesów zmarłego; nie zaniedbała nic, co mogło córki los zapewnić, i pochwyciwszy ją, zaniosła do siebie; niepłonną miała nadzieję, że teraz tę rozwiniętą różę jeszcze lepiej niż pączek potrafi przefrymarczyć, bo była w złoto oprawna i przedziwnej piękności. Jadwisia zrazu opłakująca więcej to, co ucierpiała, niż męża, którego utraciła, prędko bardzo przyszła do siebie. Nosiła jeszcze żałobę po nim, gdy jej wesołość wróciła i dziecięce szczebiotanie, i dawne życia pragnienie. Horbów mimowolnie przypomniał jej Medarda. Co się też z nim stało? Nikt jej powiedzieć nie umiał. Gołczwia należała do Laskowskich, a o jej dziedzicu, który gdzieś wyszedł na wojnę, od dawna wieści nie było. Na wieść o owdowieniu pięknej, młodziutkiej wojewodziny, której mąż cale znaczne dobra zostawiał, nie czekając roku i sześciu niedziel żałoby, zbiegli się wszyscy, których niegdyś bystrymi oczkami oczarowała. Jadwisia była im rada, ale troskliwa matka, choćby dlatego, że dobrami zarządzała, niezbyt im ją za mąż wydać spieszyła. — Wymęczyłaś się dosyć z tym starym nudziarzem — mówiła jej — trzeba wypocząć i rozpatrzyć się dobrze, i wybrać sobie i do gustu, i do rozumu. Nie masz się tak czego śpieszyć, niech ichmości trochę potańcują. Jadwisi też nie było pilno; bawiły ją konkury, zaloty, ukłony i czołobitności, a im większe zjeżdżały się gromady konkurentów, tym dumniej im królowała. Horbów stał się celem podróży z najdalszych Rzeczypospolitej krańców. Młoda wdówka tyle miała czasu głów poza wracać, że jej teraz adoratorowie jak na odpust pobożni płynęli pielgrzymi, a było ich podostatkiem wszelkiego wieku, stanu i urody. Młodzi ufali w swą piękność i raźność, starzy — w majątki, panowie — w tytuły, a niektórzy — w złudny uśmieszek, jakim ich niegdyś obdarzyła z nudów królowa. Starzy naprzód dostali wszyscy odprawę, spróbowawszy życia z jednym, wojewodzina drugi raz nie chciała się już poświęcić, choćby dla najpiękniejszego imienia i bogactw bez liku. Z młodymi było wesoło, nie myślała ich rozpędzać, dając jednemu pierwszeństwo. Obie z matką śmiały się razem z ich zalotów i nadziei, obie układały komedie, jakie grać z nimi chciały, i obie się dobrze godziły w zdaniach i smaku. Nie zbywało na niczym, co role uprzyjemnić mogło. Samotności nie znały, do stolicy jeździły, gdy chciały. Zapraszano je wszędzie, rad im był każdy; niosły z sobą wesele, trzpiotalstwo, tany i śpiewy. Czegóż więcej było potrzeba? Matka, zresztą surowa w tym względzie, więcej przez rachubę niż z zasady, nie dopuszczała nigdy poufałości zbytniej i miała dziecko na oku, a Jadwisia, trzpiotać się lubiąc, nigdy człowieka ani uczucia nie brała do serca. Bawiło ją to niewymownie, gdy nowy przybywał, strzelała doń zaraz na próbę i patrzała, czy trafiła. — E, matuniu! — wołała. — Już coś mu oczki się mrużą, usta mu się śmieją, już kręci się, gdy nań patrzę, nie wiedząc, co począć z sobą. A! Jaki śmieszny! Jutro go dobiję. Przychodziła jutro z nowym strojem i uśmieszkiem, i słowem. Przybyły stawał się celem najtroskliwszych zabiegów, biedne człeczysko wpadało w sidła, a wieczorem baby się śmiały do rozpuku. — E, matuniu, już go mamy! Mówić nie może, jąka się; on, co tak oracje19 prawił, ręce składa, modli się oczyma, wzdycha, ale poczeka, to nie koniec! I znowu wojewodzina zmieniała taktykę. Była wesoła jak dziecko, smutna jak ofiara, poważna jak matrona, niezrozumiała jak zagadka nęcąca, a zakochany tracił głowę. — E, matuniu, przepadł człowiek! Wróci do domu bez głowy! To pociecha, mało nie ukląkł przede mną! Dałam mu umyślnie rękę do pocałowania, drżały mu dłonie, usta drżały, a jak przylgnął mi do palców, myślałam, że je połknie. Trzeba go jutro dobić. Jakoż dobijała nieboraka wojewodzina, a gdy leżał u nóg jej niewolnikiem, dopiero wybuchała radością wielką i w oczy mu się już śmiała, a ofiara szalała z utrapienia i niepokoju. Jadwisia nie czyniła tego ze złego serca. Ona sama, nie kochając nigdy, była pewna, że to upojenie i u jej wielbicieli krótko trwać musiało, a nie bolało ich bardzo. Dla niej to było zabawką doskonałą, do której była stworzona. Cóż zresztą robiłaby na świecie? Jej podobali się zarówno wszyscy piękni, zalotni, wymowni mężczyźni. Każdy miał swój dzień szczęśliwy, lecz żeby do którego szczególniej przywiązać się miała, o tym się jej nigdy nie śniło. W dalekich mgłach przyszłości wprawdzie zamążpójście przesuwało się jak widmo straszne, konieczne, które kiedyś musiałoby jej odebrać swobodę, lecz czyż tak prędko? Wspomnienie pierwszego męża straszyło drugim A nużby i ów miał się stać tak nudnym zazdrośnikiem i świat przed nią znowu zatrzasnąć! Wśród tych zabaw i osnuwanych na przyszłość planów zaszedł wypadek, który nieco szyki podczaszynie i wojewodzinie pomieszał. Pan starosta, syn z pierwszego małżeństwa nieboszczyka wojewody, który się był ożenił i spokojnie siedział na wypuszczonych mu dobrach, za życia ojca prawie się nie pokazując w jego domu, po zgonie jego, gdy wdowa obejmowała na siebie dobra jej przekazane, boleć zaczął nad ich utratą, nad wyjściem z imienia. Żona i rodzice dopomagali mu w tym, znaleźli się usłużni doradcy, którzy obrachowali, że młoda wdowa rady sobie sama dać nie potrafi, procesu się ulęknie, a zresztą powynajdowali różne prawne pobudki, dozwalające się staroście oponować spokojnemu posiadaniu majętności. Złożono sanhedryn20 jurystów21 lubelskich, najszczwańszych lisów, znających wszystkie ścieżki bałamutne statutów, korektur pruskich22, praw odwiecznych i prejudykatów. Dowiedziono staroście, że mógł spokojnie pozywać i spodziewać się wygranej, jeżeli chodzić będzie umiał około sprawy. Ale trafili, nie spodziewając się, na kutą babę, bo podczaszyna, po śmierci męża będąc zmuszona prawować się ze spadkobiercami, namiętnie się wyuczyła wszystkich ustaw i form procesu i niełatwo ją było zjeść w kaszy. Zapalała się do pieniactwa jak gracz i nie ulękła się wcale groźby. W chwili gdy wojewoda czynił zapisy, dopilnowala się dobrze, aby w nich nic nie brakło; cokolwiek ubezpieczyć mogło los córki, wniesiono zaraz akt do ksiąg najbliższych, a później do właściwego grodu. Zaczepka starosty była jawnie najniesprawiedliwszą, lecz miał za sobą opinią powszechną, która się oburzała za ten frymark ojcowizną na rzecz obcych. Zapisy były prawne, chociaż wstrętne. Syn miał za sobą wszystkich, macocha nikogo. Przypisywano całą robotę podczaszynie, a tej nie cierpiano za jej intrygi i szacherstwa. Chętnie więc wszyscy dopomagali staroście, a wojewodzina z trudnością, za wielkie pieniądze znaleźć mogła obrońcę. Proces się rozpoczął. Zatruł on wesołe dni w Horbowie, lecz dał podczaszynie zajęcie, któremu cała się poświęciła, siedząc w pap: erach dni i noce. Pomimo sympatii powszechnej starosta niewiele mógł rachować na wygraną. Choć w trybunałach wszystko się działo wpływami i protekcją, jawnego i krzyczącego bezprawia nigdy popełnić nie śmiano. Można było do nieskończoności trapić procesem, lecz ostatecznie coś nim zdobyć zdawało się niepodobieństwem. Wiedział to i starosta, którego proces kosztował wiele, a wynagrodzić się rychło nie obiecywał. Szepnęli mu prawnicy, aby pod groźbą pieniactwa starał się o układy i zgodę; lecz trzeba było tak się wziąć zręcznie do tego, ażeby podczaszyna nie domyślała się, że nieprzyjaciel sobie nie ufał. Złożono to na prawników, którzy mieli pierwsi rzucić słówko pojednawcze niby z własnego natchnienia. Niełatwo było podejrzliwą panią Pociejową zwieść, jednakże zrazu nie domyśliła się prawdy; a że jej proces był dla rozgłosu niemiły, bo na nią zrzucano całą frymarku tego ohydę, choć się nie spieszyła do zgody, nie okazała się jej przeciwną. Zaczęto wyrozumiewać, do jakich by ustępstw była skłonna. Szły bardzo powoli układy niby przez osoby trzecie prowadzone, ale się ciągnęły. Tymczasem starościńscy juryści znaleźli jakiś kruczek, to im dopomogło do natarcia na stronę przeciwną. Żądano dla pana starosty niemal połowy dóbr, zapisanych przez jego ojca młodej żonie. Podczaszyna oddawała część trzecią. Gdy przyszło wreszcie do porozumienia, kobieta jakkolwiek ostrożna, dała się tak uwić, iż choć na pozór więcej nad to nie ustąpiła, w istocie pozostałym majętnościom córki odjąć dopuściła znaczniejszą część ich wartości. Ugoda stanęła i dopiero po prawnym jej zawarciu matce otwarły się oczy, iż córkę pokrzywdzić dozwoliła wielce i niemal ją zubożyła. Zabrano najlepszą ziemię, lasy i dobra czyste, gdy pozostała część obciążona była legatami23. Podczaszyna darować sobie tego nie mogła, zgryzło ją to, odchorowała, ale zrzucić się nie było podobna, i wojewodzina nie miała już tak pięknego wyposażenia ani takich dostatków, na jakie liczono. Podczaszyna w oczach ludzi przynajmniej starała się ukryć swój błąd i stratę, taiła się z tym, jak mogła, życie prowadziła wystawniejsze jeszcze, a na wdziękach wojewodzinej i rozgłosie o jej bogactwach budowała przyszłość. Chociaż jakiś czas trzymała się Szwedów i jawnie okazywała niechęć dla króla i królowej, później wszakże umiała się z tego wytłumaczyć zręcznie, wsunąć znowu do dworu i razem z córką odzyskać położenie w wyższym świecie stolicy. Pędziła więc na przemiany wesołe godz’ny to w Warszawie, to w Horbowie, dokąd zawsze natłok był wielki zwabionych gościnnością domu i wdziękami pań obu. Właśnie Horbów był pełen przyjezdnych gości i jednego wieczoru zabawiano się jak zwykle, gdy z Warszawy nadjechał niejaki pan Godziemba, tytułowany łowczym24 chełmskim, dawny amant i aspirant25 do podczaszynej, stary, podszipakowaciały kawaler, człek zawsze dobrej myśli, bywalec, bo zjeździł niegdyś Francję, Niemcy, Włochy, Flandrią i temu był winien, że mocno ojcowiznę zadłużył. Godziemba, nie zrażony tym, iż go podczaszyna kilka razy z grochowym wiankiem odprawiała, jeździł do niej zawsze, wzdychał, śpiewał, ręce całował, z kielichami przed nią klękał, miał nawet dosyć łaski i poufałości, ale mu pani Pociejowa mówiła otwarcie: — Zlitujże się człowiecze, a to bym oszalała chyba, gdybym za ciebie poszła! Piękna mi rzecz podczaszostwo koronne na twoje łowiectwo ziemiańskie zamienić i siąść z waszecią kury hodować na folwarczku, który by mi na konfekty nie stał. Godziemba się śmiał, afekt stawiać ponad wszystko, jejmość mu śmiejąc się dowodziła, iż afektem żyć nie można. Nie po—waśnili się z sobą jednak nigdy i w Horbowie dobrze bywał widziany. Z nowinkami zawsze przyjeżdżał, często skrzypki przywoził, piękne podarki czynił, a gdy zamieszkał czasem u podczaszyny, miesiącami się go pozbyć nie mogła. Choć pięć krzyżyków skończył, Godziemba był jeszcze bardzo przystojnym mężczyzną: trzymał się prosto, a gdy szedł, to się umiał wyginać jakby w tańcu, dodając sobie prezencji. Twarz też miał dobrze zakonserwowaną i nieszpetną i klął się, że gdyby tylko chciał, i młodą, i posażną wdówkę złapałby dawno, ale mu podczaszyna głęboko w sercu siedziała. Gdy się Godziemba pokazał, a było ludzi dosyć z sąsiedztwa i ze stron dalszych, powitali go wszyscy jak człeka, co wesołość przynosi. Jedyny bo był do rozbawienia ludzi i rozochocenia. Wnet go obrzucono pytaniami, gdy się dowiedziano, że z Warszawy jechał. Rozchodziły się już głuche wieści, iż śmiercią królowej i troskami panowania nieszczęśliwego przybity, król chciał złożyć koronę. Szlachta to różnie przyjmowała: nie dowierzając jedni, frymarku lękając się drudzy, inni oburzając się na to, aby obelgę taką tronowi i królestwu czynił, a dobrowolnie się zrzekał tego, o co drudzy gdzie indziej się dobijają. Trzymano do sejmu w tajemnicy owo postanowienie królewskie, lecz już o nim wielu wiedziało, już się nawet powoli tworzyły stronnictwa, z których jedne Piasta chciały, drugie Kondeusza26, inne różnych małych a nieznanych książąt wyciągały. Wszystkim dosyć naprzykrzyło się panowanie tego, którego zwano naówczas Kazi–pokojem, a i królowa nieboszczka, mimo wielkich swych zasług i rozumu, lubiona nie była. Najbardziej jej owego Francuza, którego na tron sadzić chciała zawczasu, wyrzucano. Rzucono się więc do Godziemby, aby im prawił, co było słychać w stolicy. — Nic nie wiem — odparł łowczy — krom tego jednego, iż noszą się wieści o abdykacji, ale panowie senatorowie klęskę tę od Rzeczypospolitej usiłują odwrócić. A że król niestały w postanowieniach, wymodlą pewnie, iż się nam dłużej zostać raczy. Tandem27 czy ów, czy kto inny — machnął ręką — mała różnica! Gorszego mieć nie będziemy, lepszego się nie spodziewajmy, a co Bóg da, przyjmiemy. Ten i ów pytał o znajomych, Godziemba się odcinał, lecz że podczaszynej dawno nie widział, a rozkochany był w niej jak młokos, uczepił się do niej z komplementami i gdy odeń uchodzić zaczęła, pogonił do gabinetu. — Nie bez zamiaru tu wchodzę — odezwał się do wypędzającej go chustką podczaszynej — nie gniewaj się asińdźka na mnie. Coś ciekawego niosę. — Już nie wiem istotnie — przerwała podczaszyna — czy po tylu latach ja co od was nowego posłyszę, oprócz tych nudnych zaklęć, z których się śmiać muszę, bo już nareszcie i przytęchły. — Nie o mnie tu idzie — odparł Godziemba — rzecz ekstra ciekawa i zda mi się, że ją obchodzić będzie. Oto zjawił się w Warszawie, aparycja28 niespodziana i dziwna, ów imć pan Medard z Gołczwi Pełka, sąsiad waćpani i dawny pono amant wojewodzinej, po długich latach niebytności. — A toś mi dopiero z nowiną ciekawą wystąpił! — śmiejąc się poczęła podczaszyna. — Nie ucieszę się tym wcale, bo tego człowieka nienawidzę. Lecz skądże wraca po dziesięciu leciech? — W tym sęk, że tajemnicą jest, gdzie był, co robił; jeno to wiedzą ludzie najpewniej, iż jak znikł o jednym pono koniu i giermku, tak powrócił wielkim panem, o którego skarbach ogromnych prawią cudowiska. Podczaszyna w ręce uderzyła. — Czyż to może być? — Powszechna fama to głosi — mówił Godziemba — lecz to by nic nie znaczyło. Co lepiej daleko, znać pana po cholewach: dwór książęcy, konie, wozy, służba, dworzanie, klejnoty, rzędy od pereł i drogich kamieni, czapraki29 i dywdyki złotem kapiące, szable diamentami sadzone, konie tureckie i hiszpańskie. Słowem, występuje tak, że się ludzie nań patrzeć zbiegają. Podczaszyna słuchała z widocznym zajęciem, ale w twarzy jej widać też było rozbudzony jakby gniew i niechęć. Zacięła usta, zacisnęła ręce, uderzyła nóżką w podłogę i zmarszczyła brwi. — Cóż waćpan pleciesz, panie łowczy? Co pleciesz? Cóż to my dzieci jesteśmy, byśmy bajkom lada jakim wierzyli? Skąd? Co? Po latach dziesięciu i gdy go za umarłego miano, gdy do rodzonej siostry się nie zgłaszał nawet, znaku życia nie dał, nagle… A gdzież był? Skąd to wszystko wziął? Godziemba poważnie rozpowiadać zaczął. — Podczaszyno! Królowo serca mojego — .rzekł — nie kłamię nigdy! Nie mam tego i nie miałem w obyczaju i temperamencie. Niezdrowa rzecz fałsz, bo go człek zawsze połykać musi. Nigdy nie kłamię, podczaszyno. Świadkami Warszawa cała, że ów Pełka powrócił i jak, i z czym, ale w tym też właśnie cosa stupenda30, że ani on nie chce objawić, skąd wraca, co robił, gdzie się wzbogacił, ani go dotąd poszlakować było można i dojść, czym doszedł do tych dostatków. Ludzie sobie głowy łamią, sługi przekupują, za język go łapią: ani sposobu! Chodzą wieści rozmaite, a nawet nie bardzo poczesne. — Prawisz mi istotnie takie rzeczy, że przychodzi wątpić, czy nie myślisz sobie ze mnie żartować — rzekła podczaszyna. — Jakżeby się to ukryć mogło, gdzie bywał przez lat tyle?! Zdradziłaby go mowa, strój, twarz, nieostrożne słowo! Widziałeś go waszeć? — A jakże, przez samą ciekawość cisnąłem się do niego. Wszakże go tu młodym chłopakiem widywałem w Horbowie, gdy on do wojewódzkiej, a jejmość moja, królowa, do niego słodkie oczki robiła. — Kłamiesz, niepoczciwy! — rozgniewana zawołała, chustkę mu w twarz rzuciwszy, podczaszyna. — Kłamiesz! Miałabym oczy do kogo wytrzeszczać, ja go nie cierpię! — Królowo moja! — ręce złożywszy na piersiach, rzekł Godziemba. — Teraz go nie cierpisz, ale żeś miała do niego słabostkę, to wie Godziemba, bo gorzko mu było patrzeć i cierpieć. Podczaszyna zwróciła rozmowę, pytając znowu: — Widziałeś go! Mów! Jakże to było? Wskazała mu miejsce na ławie, a sama na krześle usiadła. Już miał odpowiadać, gdy dodała oglądając się: — Nie wygadaj że mi się tylko z nim przed wojewodziną! Wara’ Rozumiesz?! Bo resztę łaski u mnie stracisz! Nie chcę, aby o nim wiedziała. Mam swe powody do tego. — Milczeć będę, jak skoro i władczyni moja każesz. Jam twój sługa wierny. — A więc gdzie i jak go widziałeś? — Najprzód mi go ukazano w ulicy, gdy powracał od imć księdza prymasa. Kawalkata była znaczna, tak że w mieście sądzono, iż najmniej wojewoda jaki lub kasztelan przybył do stolicy. Jechało przed nim ludzi w barwie sutej, złotymi galonami obszywanej, na koniach pięknych może dwudziestu. Za nimi on sam, na białym turku, czaprak złocisty, delia sobolowa, kołpak z kitą diamentową i spięciem od karbunkułów. Szabla u pasa złota, przy koniu pacholików dwóch, istne lalki, postrojone gdyby na wesele. Dalej marszałek dworu, człek poważny, koniuszy31 i ludzi znowu ze dwudziestu bez barwy, lecz jeszcze zawiesiściej postrojonych. Szła i kolebka próżna, w której tylko Murzynek psa pięknego na obroży od złota trzymał. Srokatych też psów przy koniach szło kilka. Gdym się dowiedział, kto zacz był — bom go nawet nie poznał, ogorzał bowiem znacznie i spoważniał, ale mężczyzna w pełni sił i piękny bardzo — poszedłem nazajutrz się submitować. Cały dom miał najęty od wojewody czernihowskie—go, którego podówczas nie było w Warszawie. Wszedłszy nie mogłem się dosyć wydziwić przepychowi. Podwórza pełne bryk ładownych, koni, psów i ludzi. Nie skłamię, gdy powiem, że pewnie dworu secina jest albo i więcej. Nim mnie dopuszczono, meldować się musiałem, gdyby do senatora. Wpuszczono na ostatek do anty kamery, gdzie na służbie stało chłopców sześciu jak jeden, przyodzianych z węgierska. Tu mię ów siwy, poważny marszałek przywitał i wziąwszy imię moje, poszedł panu oznajmić. Tandem czekałem dobry kwadrans, niżeli się znowu drzwi otworzyły. Puszczono mnie. Szedłem prowadzony przez marszałka pokojami snadź świeżo dopiero wyporządzonymi, pozawieszanymi, zastawionymi mnóstwem rzeczy po stołach, którym by się dziwować było można dzień cały, gdyby rzecz przyzwoita była okazywać taką ciekawość. Zegary, sztuki bursztynu, szatki, puchary, naczynia srebrne zalegały wszędzie, niektóre dopiero dobywano i ustawiano. Podniósł marszałek wreszcie zasłonę ostatnią i znalazłem się wobec jegomości, który z owym psem ogromnym sam jeden sobie siedział, używając wczasu. Poznał mnie od razu, wstał i cale niepyszny rzucił mi się na szyję. „Panie łowczy kochany, niech Bóg płaci, żeś o starym znajomym nie zapomniał!” Wnet mnie posadził i wina z cukrem i korzeniami przedziwnego dać kazał. Przynieśli na tacy złocistej kubki z przedniego szkła weneckiego jak u króla. Poczęliśmy się rozgadywać. Wnet mnie zapytał o panią podczaszynę. — A jak? jak? — przerwała gospodyni. — Szczerze mi mów, jak? Godziemba się zaciął. Widać było, iż rad by był się wykręcić sianem. Poznała się na tym jejmość i chwyciła go za rękę. Jak mi waćpan co dobrego życzysz — zawołała — w jakich słowach o mnie spytał?! — Otóż to — szepnął Godziemba zafrasowany — iż słów sobie dokładnie przypomnieć nie mogą. — Kłamiesz! — wyrwało się podczaszynie. — Nigdy — odparł Godziemba uroczyście — dysymuluję32, ale nie kłamię. — Mów, w jakich słowach o mnie spytał. — W jakich słowach? — cedził Godziemba. — Zwyczajnymi słowy pytał o zdrowie i ewenta domowe. — Jeszcze ci raz mówię, kłamiesz — odpowiedziała podcza—szyna. — Ja go nie cierpię, on mnie nienawidzi, nie byłby człowiekiem i mężczyzną, gdyby nie bryznął. — No, to bryznął! Bryznął i nawet nieładnie bryznął — rzekł Godziemba — ale ja sobie, powtarzając te wyrazy, ust walać nie chcę. — Ale mi mów zaraz! Pod posłuszeństwem! — domagała się podczaszyna. Godziemba westchnął. — Powiedział, powiedział: „Czyż jeszcze też tej baby licho nie wzięło?” — Tegom się co najmniej po nim spodziewała — spokojnie rozsiadując się w krześle i ręce na piersiach krzyżując, zaczęła podczaszyna. — Baba mu ta zawadza, bo póki ona żywa, Jadwisi mieć nie będzie. Mów waćpan dalej. — Cóż więcej powiem? — ciągnął Godziemba. — Siedzieliśmy popijając ów kanar33, pytał się o wszystkich. Dowiedział się snadź już wprzódy, że wojewodzina owdowiała, i cieszył się tym, nie kryjąc, iż ma zamiary. „Dam złota, ile zechcą — mówił — a moją być musi!” Podczaszyna zerwała się z krzesła z policzkami zaognionymi. — Za pół świata bym mu jej nie dała! — krzyknęła głośno. — Pókim ja żywa, nie będzie jej miał! Zaczęła ‘żywo przechadzać się po pokoju. — Jadwisia może i ma trochę słabości do niego. Jakby się dowiedziała, zobaczyła, trudno by mi ją było utrzymać, bo to dziecko serce ma aż nadto miękkie. Ale w tym ja, że temu przeszkodzę. Baby licho nie wzięło! Zobaczymy! Wtem odwróciła się do Godziemby, który milczał. — Nie pytałżeś się go, gdzie był? Co czynił? Kędy te skarby pokradł lub zrabował? — Kimże bym był, gdybym choć nie spróbował ciekawości swej nasycić — mówił łowczy — ale tu sęk! Ledwiem go zagadnął, twarz mu się jakby w marmur zmieniła, popatrzał na mnie, dał mi się wygadać, a potem rzecze: „Mój panie łowczy, gdy mi nieprzyjaciel wieś spalił, matkę zamordował, do koszuli zniszczył, gdym sierotą pozostał na świecie, albo nikt, lub mało kto mnie się pytał, co z sobą pocznę; wyjąwszy rotmistrza Nie—miry, nikt mi ręki nie podał ani się losem zatroszczył. Trzeba sobie było po świecie szukać sposobu do życia. Podczaszyna mi sama powiedziała, że gdybym pieniądze miał, i Jadwisię bym posiadł. Utkwiło mi to w głowie i w sercu. Poszedłem się tedy nieszczęśliwego złota dorabiać, i Pan Bóg czy nie wiem, jaka siła poszczęściła, ale w tym moja tajemnica. Nikt się dziś nie ma prawa pytać u mnie, skądem wziął, co mam. Jeśli to ciąży na sumieniu, to na moim. Co komu do tego. Nie chcę powiedzieć i nie powiem”. Rzeknę mu tedy: „Nie dawajcież się domyślać, bo ludzie gorszego łatwiej będą szukali”. — ,,A niech sobie szukają, czego chcą, i prawią, co im ślina do ust przyniesie, albo mi co po tym? Czyż ludziom złotem ust zapchać nie można? Czyż u nich bogactwo i trądu nie zakryje, i wszelakiego brudu?” I śmiał się. Nic więc od niego dowiedzieć się nie mogłem — rzekł Godziemba. — I po Warszawie też między ludźmi nie doszedłem nic. Zgniewałem się na siebie, bo mi wstyd. — Ale cóż prawią? Co mówią? Czego się domyślają? — spytała podczaszyna. — Mało, co prawią? Ach ach! Nie do rzeczy! Bałamuctwa! Jedni mówią, że u Kozaków był, drudzy że u Turków, inni że na Węgrzech. Plotą, bo nie wiedzą nic. I on to wie, a śmieje się. — Milczże ty mi przed wojewodziną! — palec kładąc na ustach, ozwała się podczaszyna. I pociągnęła go do gości. Pomiędzy wielbicielami młodej wdowy, na których jej nie zbywało, był podówczas kniaź Proński, ostatni pono tego imienia albo może pod to imię stare podszywający się tylko, człek osobliwy a niepospolity. W kraju go dawniej mało znano, gdyż jak powiadał, młodo z niego wyjechawszy, a substancję swą na Szląsk przeniósłszy, cesarzowi służył i na jego dworze różne funkcje pełnił. Tam się tedy będąc zupełnie i ze stroju, i z obyczaju wyzuł polskiego, a natomiast europejskiej nabrał politury, którą się wielce odznaczał. Człek był pięknej postaci, statysta, na senatora wyglądający; po niemiecku się ‘nosił, z łańcuchem zawsze złotym na szyi, na którym był wizerunek nieboszczyka cesarza rzymskiego. Nie miał wielkiego dworu ani sług licznych, lecz przedziwnym smakiem w ubraniu i pięknymi dworskimi manierami serca niewiast brał i w dworskim świecie wysoko się umiał stawić. Tytuł nosił cesarskiego podkomorzego34, a był też uczyniony z kniazia księciem Imperii35 i choć obcych tytułów w Rzeczypospolitej nie uznawano, jako poddany cesarski — bo się był wyojczyźnił zupełnie — książęcego dostojeństwa używał. Brano go z powierzchowności za cudzoziemca nawet, po polsku łamaną mową jednak, przypomniawszy sobie młodość, trochę się mówić nauczył. Po onych kniaziach Prońskich, których rodzina była zeszła, mając prawa do jakiegoś zawikłanego spadku, zrazu na dwór Kazimierzowy przybył, potem się udał na Ruś, ale mu sprawa szła oporem. Podczaszynę i jej córkę poznawszy w Warszawie, choć człek niemłody, rozmiłował się we wdówce szalenie. Może by ona, wstręt mając od poddeptanych takich wielbicieli, nie zwróciwszy nań uwagi, odprawę mu dała krótką, lecz naówczas w mieście i na dworze, i u wielkich panów owego księcia Prońskiego mało nie na rękach noszono, tak wysoce go ludzie cenili. Najpiękniejsze kobiety ubiegały się o jego względy, słowom jego przysłuchiwano się, gdyż mówił wielu językami bardzo gładko i pięknie, a z rozumu słynął i polityki głębokiej. Pochlebiało to wojewodzinie, iż mogła tak znakomitego męża uwikłać w sidła swoje, a zazdrość powszechną obudzić. Więc choć może i nie bardzo się jej podobał, i nie mogła go kochać wcale, bałamuciła chętnie. Dziwna rzecz, iż mąż poważny, statysta, którego rozum wszyscy wynosili, człek zresztą bardzo dumny i nierad się pospolitować, przylgnął całym sercem do wojewodzinej. Tajemnicy też z tego żadnej nie czynił, iż o rękę jej starać się był gotów. Pyszniła się tym podczaszyna, śmiała się i cieszyła wdówka; nie odprawiano owego księcia podkomorzego cesarskiego, ano, nie wiedziano dobrze, co z nim naprawdę czynić. Rada by była książęcemu tytułowi dla córki podczaszyną i wyprowadzeniu jej na dwór cesarski, ale się dowiedzieć nie było podobna, czy książę w istocie na Szląsku owe dobra miał i jaki to był majątek, i jak wiele go. Bo co do spadku na Rusi, na ten pono rachować nie było można wcale. Wahała się podczaszyną, śmiała po swojemu Jadwisia, a książę je zabawiał obie, bo miał dar opowiadania wielki i na pięknych słowach mu nie zbywało. Gdyby cokolwiek był młodszy i — prawdę rzekłszy — przystojniejszy, byłby pewnie wszystkich współzawodników prześcignął. Lecz młodym cale nie był, miłym tylko, gdy go słuchano, zawiędłym, a chwilami, spojrzawszy mu w oczy, strach przejmował, takiego tam coś w nich lisowatego siedziało. Z podczaszyną już był kilka razy do rozmowy przyszedł otwartej: zwodziła go, nie chcąc ani zrywać, ani kończyć. Kunktacją36 tą przeciągała konkury, aby się choć księciem pochlubić. Miała więcej na myśli młodego jakiegoś Chodkiewicza, który choć naówczas nie miał jeszcze nic, spodziewał się wiele po matce, a właśnie matka szukała mu cale kogo innego, nie wdowy i nie tak miernej fortuny. Patrzano tam na Radziwiłłów lub Lubomirskich. Matka była w wieku podeszłym, chorowita, a podczaszyną brała wszystko w rachunek i kto wie, czy nie wyczekiwała usamowolnienia Chodkiewicza. Był i młody Pac, także z nadziejami, a oprócz tego kilku pomniejszych, nie do pogardzenia konkurentów. Nie potrzebowano dotąd spieszyć się bardzo z wyborem, więc się to z dnia na dzień ciągnęło. Po przybyciu Godziemby i przytoczonej rozmowie podczaszyną wieczór cały bardzo była zamyślona, a u wieczerzy kto by był na nią zwrócił uwagę, dostrzegłby, że niespokojnym wzrokiem zdawała się biegać po swym dworze, jakby wszystkich z sobą porównywała. I zadumywała się, wsparłszy na łokciu, tak że ją Godziemba budzić parę razy musiał, stawiać gałeczki do wyboru. W humorze była kwaśnym jak rzadko i opryskliwym. Córka się na nią patrzała zdziwiona, zrozumieć nie mogąc przyczyny. Gdy się nareszcie rozeszli goście, a wojewodzina do swoich pokojów, dobranoc dawszy, odchodziła, matka z nią też posunęła zadumana. Kazano przynieść włoskie konfekty, bo te obie lubiły, i sługi odprawiwszy, poufałą wszczęły rozmowę. Była ona zawsze niemal jedna. Nie miała większej pociechy wojewodzina nad zbieranie a nizanie wieczorem, gdyby paciorek na sznurek, tryumfów swych dnia każdego. Śmiały się i cieszyły. — Uważałaś, matuniu — mówiła tego wieczoru piękna Jadwiga — jak książę był pogrążony w myślach i wzdychający, a oka ze mnie na chwilę nie spuścił. Umyślniem udawała, że o nim zapominam i na niego nie patrzę, a wzdychał, aż się stolik trząsł. Albo Pac, uważała matunia Paca? Ten aż uwiądł i pobladł. Co zagadam do niego, to się roześmieje, zadrży, przypadnie i sam już nie wie, co począć z wielkiej szczęśliwości. Chodkiewicz mnie w drugiej izbie napadł samą; myślałam, że awanturę zrobi, bo na kolana padał i w rąbek sukni całował, żebym mu słowo dała. — Cóżeś mu powiedziała? — Żeby od matki pozwolenie miał! — odparła Jadwisia. — A to by go wydziedziczyć mogła, bo wszystko w jej rękach. — Bardzo dobrze — potwierdziła podczaszyna. — A inni, inni! A i ten nieoszacowany, młody Pociej, który ufa w pokrewieństwo i w czub nastrzępiony. Oczyma mnie gonił, żem się od śmiechu wstrzymać nie mogła. Ossoliński już jutro jedzie — dodała — powiedział mi bez ogródki: „Gdybym tu dłużej pobył, głowę bym dla pani mej stracił zupełnie i wyśmianym został. Nie jena, nie śpię i szaleję.” — Już by też, Jadwisiu kochana, trzeba z tym raz skończyć — odezwała się poważnie podczaszyna. — Nie napędzałam cię do ołtarza, bo nie było pilno po pierwszym zaraz drugiej szukać niewoli, a teraz by już skończyć. Jadwisia popatrzała zdziwiona i ruszyła ramionami. — Któż ci się z nich podoba najlepiej? — zapytała matka. — Czasem jeden, czasem drugi — obojętnie odezwała się Jadwisia — przyznam się matuni, że żaden z nich mi do serca nie przypada, ale to już pono inaczej nie będzie. Taką mam naturę, że mnie każdy bawi, póki nowy i póki się nie kocha, a jak się rozmiłuje, to mi już wszystko jedno. — A książę Proński? — spytała matka. Jadwisia ziewnęła szeroko i obyczajem ówczesnym przeżegnała usta prędko. — Książę Proński? — powtórzyła razy parę. — Stary, ma—tuniu. Stary, smutny czegoś, zaschły, albo ja wiem! — Bardzo stateczny i szanowny człowiek i pono z nich wszystkich najlepszą ma pozycją w świecie. Zawsze, księżną być, to coś znaczy. — I na dwór cesarski się dostać! — mówiła Jadwiga. — Dwór cesarski musi być bardzo piękny i wspaniały. — O, pewnie, obok francuskiego dworu toż pierwszy na świecie! Jadwisia się zamyśliła głęboko. — On musi mieć z pięćdziesiąt lat — szepnęła ponuro. — A gdyby je i miał — rzekła podczaszyna — na mężczyznę jeszcze nie stary. Prezentuje się bardzo pięknie, wygląda lepiej niż młodych wielu. — A zakochany, zakochany! — śmiejąc się mówiła córka. — A! Żeby mama wiedziała! — Wiem to i widzę doskonale — odparła podczaszyna. — Cóż by mi mama radziła? — poczęła z rezygnacją Jadwisia, składając ręce na piersiach. — Powiem ci szczerze — rzekła matka — ma lat dwa razy tyle, co ty! Cóż to złego? Prędzej możesz być wolną! Zobaczysz świat, dwór, ludzi, a przecież ci coś zapisać musi? Inaczej bym cię nie wydała. Chodkiewicz musi czekać na matkę, Pac na braci, reszta to szlachta albo imiona bez pieniędzy! Co tobie, co nam po tym! — Więc będę księżną — odezwała się z lekkim westchnieniem Jadwisia. — Ja myślę, moja matuniu, że i na dworze cesarskim nie bardzo źle będę wyglądała w sukni dworskiej i fryzurze! Włożę wszystkie moje diamenty po wojewodzie, nawet sznur wezmę do sukni. Ubiorę się cała czarno z koronkami. Matusia powiada, że mi tak najlepiej do twarzy. Drzwi się otwierają. Marszałek oznajmuje: „Jaśnie Oświecona księżna Prońska, podkomorzyna cesarska!” Wchodzę. Przed cesarzem wszak trzeba przyklęknąć, prawda? — A! Dziecko ty moje! — rozśmiała się mimo woli podczaszyna. — Już ci się śni dwór. — Pewnie, takem go ciekawa! Uderzyła się w rączki białe. — Nic się nie zlęknę i samego cesarza rzymskiego oczaruję. Choćby był stary, choćby był jaki, to go muszę zbałamucić! Cha cha! — Więc z księciem Prońskim mówić mogę? — zapytała podczaszyna. — Ja się spuszczam na matunię — mówiła Jadwiga — niech matunia mówi. Stary jest — to prawda, ale i ja już się starzeję — dodała wzdychając — dwudziesty i szósty rok! Za lat cztery — trzydzieści lat. To okropna rzecz! — Masz jeszcze wiele przed sobą! — przerwała matka. — A! To prawda! Proński ma pewnie lat pięćdziesiąt i umrze, a ja jeszcze mogę pójść za jakiego króla i być królową! — A! Dziecko! — całując ją w głowę, zawołała matka. — W tej chwili nie wyglądasz na lat dwadzieścia kilka, zdajesz się ich mieć czternaście! Co też ci się śni! Mówiła jeszcze przez chwilę, a że Jadwiga ziewała i była zmęczona, rozeszły się do snu. Wojewodzina, tak ważne powziąwszy postanowienie, nie czuła się nim bynajmniej poruszona. W naturze jej było z dziecinną taką dumą heroiny patrzeć na świat i na to nawet, co ją najbliżej dotykało. Nazajutrz z rana podczaszyna, kując żelazo, dopóki gorące, naprowadziła Prońskiego na nowe oświadczenie się jej dla córki. — Mój książę — odezwała się poważnie — nie ukrywam tego przed nim, iż zaszczyconymi czujemy się wielce tym afektem, który nam okazywać raczysz. Miałam zręczność wybadać Jadwisię, nie jest ona od tego, ja także, lecz położenie nasze zmusza do pewnych warunków. Jadwiga była dosyć nieszczęśliwa w pierwszym małżeństwie, majątek znaczny, który jej mąż zostawił, wydarła potem rodzina. Z siebie niewiele mamy. Muszę czuwać nad jej przyszłością. Ona by o sobie nie pomyślała sama. Co jej książę możesz zapewnić? Podkomorzy się zamyślił głęboko. — Pani podczaszyna pozwoli mi być zupełnie szczerym. Moje dobra szląskie całe dożywociem oddaję. — Mógłbyś książę je zapisać — rzekła — nie masz bliskiej familii. Jeżeli Pan Bóg pobłogosławi potomstwem, toż weźmie ono po niej, co do niej należeć będzie, jeżeli nie, wszakbyś książę sam wolał, aby ona odziedziczyła, niż kto inny. Zimny ten targ nieprzyjemne zdawał się czynić na Prońskim wrażenie. — Jako matka, strzegę interesów dziecięcia — dodała, postrzegając chmurkę na jego twarzy, podczaszyna. — Ona o tym nic nie wie, to dziecko! Nie wspominaj jej książę o naszej rozmowie. W czas się zastrzegła podczaszyna, gdyż właśnie nadeszła Jadwiga, tak piękna, tak urocza, takim blaskiem oblana, że widok jej na Prońskim, ostygłym nieco, uczynił wrażenie, które rozmowę zatarło. Uczuł pan podkomorzy, iż takiego skarbu dosyć drogo nigdy opłacić nie było można. Całe życie spędziwszy w pracy i wysługach tajemniczych, w nadziejach jakiegoś szczęścia różnie marzonego, teraz je widział w tej kobiecie, której piękność go czarowała. Zapomniał o wszystkim, mówiąc sobie w duchu: „Na wszystko przystanę”. Wojewodzina, posłuszna matce, przyszła uśmiechnięta, dziecięco roztrzepana, wabiąca i nęcąca starego dyplomatę cesarskiego dworu. Instynktowo wiedziała, że powinna była oczyma i uśmiechem dobić targu. Kazała sobie podać rękę i wywiodła go do ogrodu. To szczęście pierwszy raz spotkało podkomorzego. Mimo wytrawności, wieku i doświadczenia stracił głowę zupełnie. Nie mając o czym z nim mówić, Jadwisia naprowadziła rozmowę na swoich wielbicieli, których bardzo trafnie wyśmiewać umiała. — Pani — rzekł podkomorzy — lękam się mocno, by i mnie ich los nie spotkał. — A! Nie! Książę daleko lepiej od nich wyglądasz — rzekła naiwnie — ja księcia nad nich wszystkich wolę. — A gdybym panią wziął za słowo — odezwał się drżącym głosem Proński — i ośmielił się… Jadwisia, tłumiąc uśmiech, spojrzała mu w oczy. — Jeśli mnie książę bardzo kochać przyrzekniesz, ale bardzo! I być mi posłusznym, i spełniać moją wolę, i być dla mnie dóbr ym, no to pójdę za księcia. Proński rzucił się na kolana. Jadwisia odskoczyła. — Czyż to być może?! Byłżebym ja tak szczęśliwy?! Reszta rozmowy odbyła się w ogrodzie po cichu. Jadwisia zaraz o dwór cesarski rozpytywać go zaczęła. Poszła więc sprawa tak dalece po myśli podczaszynej, że tegoż dnia przy wieczerzy Godziemba, który podchwycił tajemnicą, wypił za zdrowie zaręczonych, bogdana i bogdanki, księcia podkomorzego i wojewodziny. Można sobie wystawić, jak piorunujące wrażenie wywarła ta niespodziana nowina na wszystkich wielbicielach i zakochanych, których czarną polewką37 nie poczęstowano, ale — jak mówił Chodkiewicz — czarną zdradą! Po cóż było uwodzić, dawać nadzieje, trzymać ich na uwięzi?! Oburzenie było tak wielkie, że Chodkiewicz od stołu się zerwał, ledwie skłoniwszy, wyszedł w podwórze, konie zaprzęgać kazał; w dziedzińcu stał, póki mu ich nie podano, i natychmiast wyjechał. Inni także srodze byli dotknięci. Zaczęto się pospiesznie rozjeżdżać, tak że ledwie dwóch czy trzech młodszych i mocniej rozkochanych, już dlatego tylko, by w te wężowe, bazyliszkowe oczy38, co ich wiązały, patrzeć a patrzeć, zostało, na płacz i zgrzytanie zębów. Kniaź Proński był szczęśliwy i na chwilę nie odstępował narzeczonej, która go męczyła zapytaniami o suknie, stroje i ceremoniał dworu. Ile razy on zaczynał o miłości swej, ona zagadywała czym innym. Zamieniono pierścionki nazajutrz, już przy małej liczbie świadków, do których należał Godziemba. — Królowo moja — rzekł, wzdychając, do podczaszynej — do siwego włosa ściągnęłaś szczęście moje. Kiedyż my zamienimy obrączki? Uderzyła go po ręku podczaszyna. — Nie bałamuciłbyś — rzekła — z tego nic być nie może, chyba pojedziesz jak Pełka okraść gdzie jakiego Mogoła39. Godziemba nie nastawał już, złożył ręce, poddając się przeznaczeniu. Wesele wojewodziny miano odroczyć, bo matka miała jeszcze jakieś formalności do dopełnienia, to jest, wymagała czegoś od córki dla siebie, a wytargowanie wymagało czasu, ażeby przyszło niby nie wywoływane i nie żądane. Zrazu książę tak był szczęśliwy, iż się na to zgadzał, bo godził się w ogóle na wszystko, czego po nim wymagano; po kilku jednak dniach zaczęło mu być coraz pilniej tę śliczną laleczkę nazwać swą żoną. Pokazało się, że musiał bardzo rychło powracać na dwór cesarski, dokąd go powoływano dla spraw wielkiej wagi; począł więc przebąkiwać o konieczności przyspieszenia ślubu, przeciwko czemu nic nie miała wojewodzina, chcąc co najrychlej przedstawić się na cesarskim dworze. Matka różne błahe powody zwłoki przytaczała, w ogóle wszakże obronić się ani mogła, ani miała prawa. Wojewodzina rozporządzała sobą, napomknął jej o tym książę Proński, gdy mu się wolą matki składała. Miał tylko po kolebki i konie wyjechać do Warszawy, powrócić z indultem40 i zabierać żonę do Wiednia. Wiedeń cesarski, świetne otoczenie dworu, zabawy — wszystko to wabiło tak bardzo Jadwigę, iż niecierpliwsza może była od zakochanego podkomorzego. Szepnęła mu więc, aby po kolebki, konie i indulty jechał zaraz, a jak najrychlej powracał i wypędziła go z Horbowa w dni kilka. Tego czasu zamierzała użyć podczaszyna, aby w zamian za wytargowany dar dóbr szląskich od księcia, sobie od niej wyżebrać choćby jedną folwarczynę. Zostały same z panem łowczym Godziembą i dwoma utrapionymi młodzikami, którzy już bez nadziei wzdychając, dosiadywali w Horbowie i dawali drwić z siebie, byle ich nie wypędzano. Był wieczór jesienny, piękny, pogodny i ciepły. Podczaszyna na szeroki, pokryty ganek w Horbowie, z którego niegdyś Jadwisia wstążkę niebieską zrzuciła pierwszemu rycerzowi swemu, wynieść kazała stół do wczesnej wieczerzy, aby z ciepłej pory korzystać. Jadano jeszcze naówczas obiad w południe, a wieczerzę dobrze przed nocą, później, jeśliby towarzystwo zabawiało się dłużej, krzepiąc się jeszcze ,,podkurkiem”. Już misy przynosić miano. Podczaszyna w dosyć dobrym usposobieniu wesoło podżartowywała z wiecznie zakochanego Godziemby, strzelistymi ją prześladującego afekty. Jadwiga trzymała przed sobą obu wiernych pozostałych jej adoratorów bez nadziei, szydząc z nich po trosze i bawiąc się nimi, a płacąc im zalotnym wejrzeniem, gdy poza bramą murowaną na gościńcu spostrzeżono poczet jeźdźców okazały, który wszystkich zwrócił uwagę. Kierował się on widocznie wprost do dworu w Horbowie, ale skąd i kto mógł być, nie umiano odgadnąć. Z dala wyglądało to nader świetnie i wystawnie. Przodem mężczyzna pięknej postaci, na białym koniu, z sutym rzędem, na głowie konia z piór pąsowych kita, dywdyk na nim od złota. Kawaler w żupanie atłasowym, białym ze złotem, kontusz pąsowy, pas z szalu wschodniego, szabla krzywa u boku na rapciach sadzonych kamieniami. Twarz młoda, ogorzała, ale pięknych rysów, wąs do góry podkręcony, oko ognia pełne. Siedział na rumaku jakby od niechcenia, jedną ręką w bok się ująwszy, drugą wiodąc go tak lekko, jakby nie potrzebował nim kierować. Za nim kilkunastu dworzan pod wodzą starszego, wszyscy w jednej barwie białej z pąsowym, rzędy jednakie, uzbrojenie dobrane. Dwa psy tarantowate41 biegły u boku. — Jak mi Bóg miły — wykrzyknął nagle Godziemba — to Pełka! Podczaszyna z dawna się go domyśliła, twarz jej oblała się purpurą, nie chciała tylko tego nienawistnego wymówić imienia, którego wspomnienie na twarzy Jadwisi odbiło się ogniem i błyskawicą. Wstała, ręce załamawszy, poruszona cała, oczy wlepiając w jednego, który w tej chwili od bramy puścił się cwałem i konia u ganku osadził wrytym, gdy dwór się nieco opodal zatrzymał. Był to w istocie pan Medard Pełka, tegoż ranku do Gołczwi przybyły i spieszący czołem uderzyć przed wojewodziną. Siedząc na siodle, podniósł kołpaczek z kitą nad głowę. — Czołem pani podczaszy nie! Czołem wojewodzinie! — zawołał głosem donośnym. — Oto wracam w domowe progi, a pierwszy krok mój tu, skąd nigdy myślą nie odchodziłem. Spojrzał na zarumienioną Jadwigę. — Pani — dodał — tu na tym miejscu raczyłaś mnie pobłogosławić na ciężką wędrówkę żywota, odbierz tu dzięki moje, bo dzięki błogosławieństwu twemu powracam, z tysiąca niebezpieczeństw uszedłszy cało, z sercem pełnym tego samego uczucia, które mnie tu niegdyś po raz pierwszy przywiodło. Jadwiga, na którą się zapatrzył, oczy miała prawie łzawe; pierwszy raz może w życiu poczuła jakieś drganie serca. Podczaszyna, którą pozdrowiwszy tylko, zaniedbał Pełka, burzyła się widocznie gniewem, usta jej drgały już, zbierając się na odpowiedź. Tu, zawsze jeszcze na koniu siedząc, Pełka zwrócił się do matki: — Pani podczaszyno dobrodziejko — rzekł, spoglądając na nią śmiało — i pani ode mnie należy się wdzięczność. Pani mnie nauczyłaś pierwsza, co w życiu i świecie popłaca, jej radom byłem posłuszny i oto z owocem nauki wracam. Gospodyni sama nie wiedziała dobrze, co pocznie, czuła tylko wzbierający w sobie gniew, nie wiedząc, jaki dać obrót wybuchowi jego, bo rzeczywiście gniewać się o co nie miała. Wszystkie jej szyki przybycie to pokrzyżowało! Wprawdzie Jadwiga była zaręczona, lecz znała ją matka zbyt dobrze, by się mogła tym uspokoić. Płoche dziecię tak łatwo byto wziąć na błyskotki! — Wcale z waszmości niespodziewany gość, panie Medardzie — odezwała się głosem poruszonym — jakbyś waćpan z podziemi powrócił, bo przyznam się, że myśmy go tu dawno pogrzebali i opłakali. — To właśnie najlepszy omen42 — rzekł śmiejąc się Pełka — kogo żywego grzebią, ten ma długie żyć lata! Dziękuję za miłą obietnicę. Podczaszyna ruszyła ramionami. — Jużciż waszmość, na koniu siedząc, tak konwersować z nami nie myślisz. Kiedyś nas zaszczycił odwiedzinami swymi, zsiadać proszę. Jadwisia dawno mu to już oczkami powiedziała. Niezmiernie była ciekawa metamorfozy43 starej gąsienicy na złotego motyla. Dwóch chłopaków jednakowo oszamerowanych44, jadących z tyłu na małych koniach, podbiegło panu jeden konia odebrać, drugi u strzemienia stanąć. Pełka zeskoczył raźno i kołpaczek z głowy zdjąwszy, kroczył na ganek. Zaraz też cały dwór z koni zsiadł i ująwszy je, ustawił się porządnie w szyk. Psy się przed końmi pokładły. Jadwisia nie mogła oczu odwrócić od pięknego, acz mocno zmienionego Pełki. Młodość jeszcze świeciła na jego ogorzałym obliczu, ale znać było znużenie, walki, smutki i zmarszczki wybite troskami i niebezpieczeństwy. Parę blizn bielszych świeciło na skroni i policzkach. Przybyło mu niezmiernej jakiejś powagi i pewności siebie. Podczaszyna, która była rada upatrzyć coś niedorzecznego, złego, śmiesznego bodaj w panu i otoczeniu, próżno szukała. Bolało ją to jeszcze bardziej. Wszedłszy na ganek, submitował się raz jeszcze pani domu i wojewodzinie, przywitał z Godziembą i zabrał wskazane mu miejsce przy gospodyni. — Sądziłem — odezwał się — że tu przyjadą nie oznajmiony, istotnie jak upiór z grobu, lecz widzę po panu łowczym, że mnie tu musiał oznajmić. Chybiłem więc z występem moim. Jadwiga z wyrzutem spojrzała na Godziembę. — Łowczy nam nic nie mówił! — zawołała. — Przepraszam — wtrąciła matka — wspomniał o tym, tylkoś, zajęta twym księciem, nie uważała. Wyrazy „twym księciem” odbiły się w sercu Pełki, który poruszył się jak przestraszony i spojrzał na zakłopotaną Jadwigę. — Cóż to za książę, jeśli wolno zapytać? — odezwał się zwrócony do wojewodzinej. Matka, nie dając jej odpowiedzieć, podchwyciła: — Książę Proński, podkomorzy cesarski — rzekła — narzeczony córki mojej. Pełka pobladł, ręką powiódł po czole, po oczach, zmarszczył się, ale usta mu się skrzywiły sarkastycznym uśmiechem. — Proński, podkomorzy cesarski — odezwał się, jakby przypominając sobie — dojrzały człek, statysta wielki. Pewnie ten, co ma dobra i zamki na Szląsku? — A tak! — przerwała spiesznie podczaszyna. — Wiem już, wiem! — odrzekł śmiejąc się Pełka. — Zamki dwa, w obu szczury mieszkają i nietoperze, a dobra w takich piaskach, że ich stanie do końca świata na zasypanie wszystkich nie—poczciwości, które Niemcy napiszą. O, pyszne dobra i wielki pan! — mówił z wolna. — Jest czego powinszować, bo i człowiek, co się zowie, i dobra godne pana. Jadwiga zbladła, podczaszyna była czerwona z oburzenia. — Od waćpana mu się trudno pochwał spodziewać — odezwała się — nie bardzo też to weźmiemy do serca. Waszmość byś rad nam go zbrzydził, wiemy czemu. — Kiwnęła głową i dodała cicho: — Nic z tego nie będzie. Pełka, jakby nie dosłyszawszy, mówił dalej: — Człowiek na dworze cesarskim wysoko położony. Za Cesarzową Jejmością czasem wachlarz nosi, a za Cesarzem Jegomościa — laskę i rękawiczki. Nie wstyd to być lokajem u takiego władcy świata, rzymskich cezarów spadkobiercy455. — Jak to lokajem? — przerwała oburzona Jadwiga. — Jest przecie podkomorzym! — Ano, tak się to tam zowie, nie przeczę — mówił Pełka — lecz jeśli sobie wyobrażacie, wojewodzino dobrodziejko, iż to tam podkomorstwo jak u nas koronne, jedyne, mylicie się. Cesarz jegomość ma ich tam z tuzin, a służby się mieniają, bo ją ciężką mają. Tu nieco zamilkł. — Co się stało wszelako, pewnie odstać się nie może — dodał z goryczą. — Gdy mi prowidencja kazała przybyć w tak szczęśliwą godzinę do tego domu, niechże mi wolno będzie złożyć życzenia i powinszowania. Na dowód, żem dawnym dla domu tego sentymentom i respektom wierny powrócił — mówił ciągle z coraz lepiej udawanym spokojem — niechaj mi wolno będzie złożyć nie tylko słowo ex intimo corde46 płynące, ale z moich podróży i włóczęgi po świecie małe, przywiezione podarunki. Zwrócił się ku podczaszynie z półuśmiechem na ustach, ale z respektem wielkim w pokłonie, i dobył zza kontusza sepecik maluczki ze skóry jakiejś zamorskiej, dziwnie pięknej, bo wyglądała tak, jakby ją kto perełkami osypał, a była twarda i lśniąca. Ten zręcznie otwarłszy, ukazał piękniejszy jeszcze, wewnątrz na aksamicie zielonym leżący krzyżyk z diamentów, w którego środku świecił ogromny opal47, co go kocim okiem zwano, mieniący się, jak gdyby na ludzi patrzył i mrugał. Na dłoni podał go podczaszynej. — Racz waćpani dobrodziejka przyjąć ten maluczki dar od sługi swojego. Mały on i lichy jest, ale krzyż Pański i Chrystusa, ojca miłosierdzia, przypomina. Komuż to godło słuszniej należy, jeśli nie pani, która jesteś tak dobrą, łaskawą, przebaczającą, miłości pełną, a szczególniej mnie z łask swych pamiętną? Wyglądało to na diamentowe drwiny z podczaszynej, która do dobroci nawet najmniejszej nigdy nie rościła pretensji. Toteż choć ją diament i opal nęciły, ręką odtrąciła sepecik i rzekła nadąsana: — Dziękuję waszmości, panie Pełka, za dobrą intencję, ano, daru przyjąć nie mogę. Nigdym dla waszmości dobrą nie była, jako żywo! Do tego się nie przyznaję. Ja mam do syta klejnotów, a waszmości się to na nowe gospodarstwo przyda. Pełka skłonił się i sepecik dlatego na stole postawił. Obrócił się potem nieporuszony do wojewodziny. — Pani będziesz na mnie łaskawszą — rzekł, dobywając spod serca drugie, kamieniami pięknie sadzone pudełeczko złote, a z nim razem wypłowiałą kokardę niebieską, na której widok Jadwisia się zapłoniła. On milcząc nazad ją na sercu położył. Za pociśnięciem otwarło się owo misterne pudełko i w nim na aksamicie pąsowym ukazała się leżąca balsamka48 złota, u której końca wisiała jak gruszka wielka perła przecudnej wody. — Wojewodzino! Pani a królowo moja! — zawołał, chyląc kolana przed nią. — Obdarzyłaś mnie niegdyś droższym mi nad wszystkie skarby świata klejnotem, przyjmże sercem dawnym ode mnie mały upominek ten. Balsam zamknięty w tej puszecz—ce droższy jest od niej samej. Rośliny, z których oddechu został zdobyty, kwitły na Dalekim Wschodzie, na granicy raju ziemskiego, i z niego może ciągnąc soki, nabrały tej przedziwnej własności, iż gdy serce ludzkie strapienie uciska, gdy smutek duszę dręczy, dosyć jest otworzyć balsamkę i wciągnąć jej ducha w siebie, aby o wszelkim utrapieniu zapomnieć. Perła, która jak łza zawisła na niej, niech pani przypomni starego młodości przyjaciela, którego żywotowi na łzach też nie zbywało. W czasie gdy tę orację mówił Pełka, oczy Jadwisi biegały to na niego, to na balsamkę kosztowną, którą u nóg jej składał. Wyciągnęła rączkę białą i paluszkami niecierpliwymi chwyciła dar dygając z uśmiechem. W tejże chwili otworzyła balsamkę i nim podczaszyna czas miała jej wzbronić niebezpiecznej próby, w której posądzała czary, pociągnęła upajającej woni. Woń ta rozeszła się jakby świeżo rozkwitłych róż po całym ganku. Czuć w niej było wiosnę, róże i coś jakby szafran, który koi bóle, i nieznane jakieś kwiatów wyziewy. — Na miłość Boga! Jadwigo! — zawołała podczaszyna. — To może być czar lub gorzej! Balsamka była już zamknięta, wesołe oczy Jadwigi świadczyły, że jej nie struło odetchnienie tą wonią, i pospiesznie skryła, jeszcze raz główkę skłoniwszy Pełce, pudełeczko do kieszeni. — Wdzięczna jestem panu za pamięć — rzekła cicho — zachowam dar i choć matunia się go lęka, ja wam wierzę. Podała mu rękę, którą Pełka z zachwytem ucałował. Na twarzy matki zniecierpliwienie, gniew, zajadłość niemal znać było. Wnoszono właśnie wieczerzę, odwróciła się ku niemu z szyderskim półuśmiechem. — Jakże tu tak wielkiemu panu, co diamenty garściami sypie — rzekła — podać nasze ubogie potrawy? Waćpan ich jeść nie zechcesz, do pulpetów49 nawykłszy? — Więcej do razowego chleba, mościa podczaszyno dobrodziejko — siadając rzekł niezmieszany Pełka i odwrócił się ku wojewodzinie, która widocznie milej coraz spoglądała ku niemu. Zawiązaniu rozmowy, która by ich zbliżyć mogła, mocno się postanowiła opierać i przeszkadzać matka. Nim potrafił usta otworzyć, mrugnęła na Godziembę, a sama, sądząc, że go zakłopocze, wnet poczęła: — Radzibyśmy też wiedzieli, skąd do nas z tymi skarbami przybywasz? Pełka uśmiechał się. — To jest właśnie arcanum, tajemnica, której nie wyjawiam nikomu. Pytał mnie o to Król Jegomość sam i tom mu odpowiedział, co podczaszynie: po ziemim się włóczył, a do domu tęsknił. — Więc poza domem na obczyźnie. — Już jak nie w Lubelskiem, to poza domem — mówił Pełka — a gdziem siedział, wędrował, bił się i zdobywał, to między mną i Bogiem. — Ostrożnym być potrzeba — odezwała się podczaszyna z przekąsem — boć co dobrego a chwalebnego, to się nie tai. — Ani też przystało własną chwałę głosić, bo propria laus sordet50 — odparł Pełka. — Więc się od waszmości nic nie dowiemy? — nastawała podczaszyna. Namarszczył się i westchnął pan Medard. — Nie ma o czym mówić — zamknął — daleko ciekawszy ja jestem, co się tu w kraju naszym działo, jak się żyło paniom obu, jak się zmarło wojewodzie. Jadwiga oczy spuściła. — I o tym też mówić nie ma powodu — rzekła podczaszyna. — Co Bóg dał, to się przeżyło, a co dalej, on wie jeden. — Daj Boże jak najlepiej! — westchnął Pełka. — Ależ to losy moje dziwne! Zawsze przybywać za późno, jeśli nie na wesele, to na zaręczyny. Ha — dodał z udaną wesołością — my coś oba, panie łowczy, losy tu mamy podobne. Waszmości się posiwiało, jam poczerniał, a dalej też zbieleję czekając. — Na co? — spytała żywo podczaszyna. Pełka udał, że nic nie zrozumiał, spojrzał na Jadwigę. — Będę czekał! — szepnął cicho. Pochylił się nieco ku niej: — Wszakże przysiągłem tu, odbierając tę wstęgę (ukazał, nieco wyjmując ją), a com poprzysiągł, dotrzymam. Podczaszyna siedząca dalej nieco nie mogła tych wyrazów dosłyszeć; mocno ją to zniecierpliwiło. Groźno popatrzyła na Jadwigę, którą nawykła była prowadzić, jak chciała. Lecz tym razem wojewodzina zręcznie uniknęła wzroku, a w odpowiedzi Pełce rzekła: — Ja bym pana uwolniła od przysięgi! — Ani żądam, ani przyjmuję — pochwycił Pełka — owszem, wiernym jej chcę zostać, dobrze mi z nią, a cierpliwości dano mi więcej niż pospolitym ludziom. Starczy jej na długo. Godziemba, któremu ciągle nakazywała gospodyni, aby się w rozmowę mieszał, odezwał się głośno: — Miły panie Medardzie, cóż to, księciu bogdankę chcesz bałamucić? Ot, lepiej zwróć się ku nam, a uczyń ciekawości słusznej zadość. Widzimy, że koło waszmości dostatnio, przyznajże się, na długo to tego stanie? Pełka wąsem, ruszył z gniewu. — Przybyłem tu nie bez interesu — rzekł z wolna. — Moich poczciwych Laskowskich spłaciłem w Gołczwi, ale mi w niej ciasno trochę. Pani podczaszyna ma inne dobra i w Horbowie pewnie rezydować nie myśli. Nabywam Prosiniec od Żołudków, targuję folwarków dwa u Laskowskich, kupiłbym i Horbów, gdyby mi go podczaszyna sprzedała. Płacę na stół gotówką. Oto waćpan masz moją odpowiedź — dodał z wolna — a jeśli w okolicy dobra wiesz na sprzedaż, które by się z tymi stykały, daj mi je — kupię. Godziemba w język się zakąsił. — Wiele podczaszyna Horbów ceni? — zapytał Pełka. — Drogo dla waćpana — rzekła z gniewem gospodyni — ano, i sprzedawać nie myślę. — Jeśli nie ma intencji, trudno zmuszać — ozwał się Pełka — bo gdyby o cenę szło, moglibyśmy się porozumieć. Po tym oświadczeniu zamilkli wszyscy. Podczaszyna się zadumała. Jedyną jej pociechą było myśleć, że Pełka kłamie i chełpi się na próżno. Wszystko, co go otaczało, zdawało się świadczyć o prawdzie tych słów. Gniewała się więc bardziej jeszcze, na co Pełka nie zdawał się zważać. Wieczerza ciągnęła się na zrywanej rozmowie, w której Jadwiga półsłowami tylko cichymi, do Pełki skierowanymi, mały udział brała; pierwszy raz od dawna podczaszyna spostrzegła, że córka nie tylko jej uczuć nie podziela, ale zdawała się zniecierpliwiona i nierada temu, co matka mówiła. Gdy od stołu wstali, mimo całych zabiegów podczaszynej Pełka się zbliżył do Jadwigi i odszedł z nią, rozmawiając, w drugi koniec ganku. Cicho coś mówili z sobą. Mrok padał i noc się zbliżała. Pełka czuł się tu gościem niemiłym, chwycił więc za kołpak i dał znak ludziom z końmi stojącym. W chwili znalazł się gotowy kaganiec i dwóch ludzi, zapaliwszy gałki smolne, stanęło poprzedzać orszak, a Pełka począł się żegnać. Jadwiga wyciągnęła mu rękę do pocałowania, skłonił się z dala podczaszynie, uścisnął Godziembę, coś mu szepnąwszy i skoczywszy na koń, nie dotykając prawie strzemienia, puścił się z całym pocztem do Gołczwi. — Szatan go tu chyba przyniósł! — szepnęła w duchu podczaszyna. * * * Gdy trzeciego dnia po tym Medard z innym, a jeszcze piękniejszym pocztem odmiennie przybranych dworzan przybył z wizytą do podczaszyny, znalazł główną bramę zamkniętą, a po długim stukaniu do niej z jednego okna w pięterku łysa głowa wysunęła się ziewając i stróż wierny zamczyska na zapytanie oświadczył, że tegoż dnia rano pani podczaszyna z wojewodziną i księciem Prońskim bardzo pilno wyjechały snadź na dłuższy czas z domu. Po czym zamknęło się okno i brama stała milcząca. Tą odpowiedzią lakoniczną nie chciał się natarczywy Pełka zadowolić i bił dopóty czekanami do wrót, aż furtka się otworzyła na koniec i wyszedł burgrabia. Była to figura znana z dawna Medardowi, człek kwaśny i zły, lecz dający się ująć datkiem. Wciśnięto mu więc coś w rękę, aby przynajmniej raczył objaśnić, dokąd i w jaką drogę wyruszyły jejmoście. Wzbraniał się tego zrazu, oglądając na wszystkie strony, potem, gdy sam Pełka z konia do niego zeskoczył i począł go po dawnej znajomości ściskać i zaklinać, a pierścień piękny z palca zdjąwszy, wetknął mu go, odeszli razem na stronę, bo się przy ludziach snadź mówić obawiał; a nawet odsunąwszy się od nich, ciągle nasrożoną zachował postać, aby myśleli, że się z Medardem kłóci. — Zakazano, panie, pod cherimem51 — rzekł cicho — nikomu o wyjeździe nie mówić nic. Domyślam się, że podczaszyna nasza obawia się od jaśnie pana pogoni. Zakazano pisnąć, zakazano się wdawać w rozmowę, inaczej fora ze dwora! — No, to w Gołczwi dla ciebie dwór otwarty. Burgrabia westchnął: — A, co to, panie, Gołczwia, a choćby i raj, kiedy człowiek do miejsca przyrasta! Ale mnie, na rany Chrystusowe, nie wydawajcie na zemstę podczaszyny! Albo żeby się ludzie nie wygadali, żeśmy z sobą na szeptach byli. — Z moich ludzi nikt ust nie otworzy — rzekł Pełka. — Dokąd pojechali? — Albo, z pozwoleniem, ta stara sekutnica, choćby ona i moją panią była — rzekł burgrabia, ramionami ściskając — albo ona kiedy komu prawdę powie? Już to się domyślać łatwo, że córkę wydawać! Dokąd? Gdzie o indult najłatwiej, a gdzież najłatwiej, jeśli nie w Warszawie? To jasna rzecz. Lecz że nikomu nie powiedziała, dokąd jedzie, to też pewna, ani mnie. — Jakże się wybrały? — spytał Medard. — O, ani na dzień, ani na dwa! Panna Brzeska mi rozpowiadała, że co było najlepszego, to pozabierały, a wojewodzina ze swoich rzeczy nic prawie nie zostawiła, tylko kufer starzyzny. — Kiedyż Proński przyjechał? — badał Medard niecierpliwie. — Wczoraj w południe — mówił burgrabia, wciąż oglądając się ze strachem — a jak tylko przybył, wzięła go podczaszyna do siebie na rozmowę, potem biegała do córki i do wieczora tak pracowała, tak się kręciła, tak zabiegała, że na rano konie zadysponowano w nocy już. Wojewodzina płakała, a co z tą naszą panią poradzić, gdy się uprze? Z nią nikt nie potrafi nic — to darmo. Medard się zamyślił smutnie. Znowu więc przybywał za późno. Nagle podniósł głowę. — Mosanie Krępa — rzekł do burgrabiego — jeśliby, czego się nie spodziewam, bieda jaka waszniości urosła z tego, żeś mówił ze mną, słowo moje trzymam. Gołczwia otwarta, dworek się znajdzie. Bywaj zdrów. W mgnieniu oka siadł na konia i już tumanem kurzu pędził znowu ku laskowi, który od Gołczwi oddzielał. Stare domostwo, wyporządzone już przez Laskowskich, teraz za przybyciem dziedzica i rozgospodarowaniem się jego cale inaczej wyglądało. Laskowscy oboje ustąpili mu chętnie za słusznym obrachunkiem nakładów. Dwór starego szlachcica ba, i pański w Polsce zawsze miał trochę natury namiotu obozowego. Ściany, dach, skorupa zlepiona była lada jako, byle się to trzymało, nigdy jednak z powierzchowności opuszczonej i niepoczesnej sądzić nie godziło o wnętrzu. Gdy się szlachcic rozpakował i rozgościł, porozwieszał, poprzybijał, gołe ściany i smutne izby cale inaczej wyglądały. Toteż przybycie wozów tajemniczych Medarda natychmiast nową postać nadało dworkowi szlacheckiemu. Stało w nich sprzętu na ubranie daleko obszerniejszego domu. Poczęła liczna służba uwijać się, wedle rozkazów pana, około przybrania izb i stały się okazałymi komnatami. Podłogi ponakrywano kobiercami, stoły — oponami, ściany — makatami; gdzie tylko miejsce się znalazło, tam rozrzucano naczynia: puchary, zegary, roztruchany52, kufle, dzbany, konwie srebrne, oręż wspaniały i osobliwy. Przybrało się to do niepoznania, po pańsku, a Pełka wnet po rzemieślników posłał, bo mu tego wszystkiego było mało, chciał dom przerabiać, chciał kamieniem wykładać ganki i słupy do galerii kuć w Chęcińskich górach, a ogrody zakładać i sadzawki kopać. — Gołczwia mi się tu musi odmienić — mówił do siostry i szwagra — że jej nie poznacie, zrobię z niej cacko! Wszystkie jednakże te plany i planty53 rozbiły się bardzo prędko, gdy z Horbowa powrócił dowiedziawszy się, że wojewodzinę Proński zaswatał. Właśnie był Laskowski do niego przyjechał, gdy wysiadał po odwiedzinach u podczaszyny. Weszli razem do izby. Medard padł na ławę jako pobity i zwyciężony. — Wystawie sobie, panie szwagrze — odezwał się — już ta baba przez Godziembę o moim powrocie zawiadomiona, lak poprowadziła sprawą, żebym córkę zaręczoną zastał. A przyjęła mię jak psa, tylko żem na to nie baczył! — Ale — dodał — rozpoczęła ona, nie skończona to jeszcze rzecz; zobaczymy, kto wygra. Wojewodzina jest panią swej woli, serca ma dla mnie dosyć, wyrwę ją z tej opieki matczynej, nim znowu staremu sprzedana zostanie. Nie wypadało natychmiast jechać nazajutrz, a nie spodziewał się Medard, by mu tak uciekły prędko. Tymczasem podczaszyna go ubiegła. Popędził więc do Gołczwi, nie dając za wygraną, żeby się zaraz w podróż gotować i w tropy lecieć. Gotowało się w nim od gniewu i zapalczywości wielkiej. Ledwie w ganku, przywołał marszałka i nakazał do podróży się gotować. — Pilna sprawa — rzekł — dziś jeszcze wieczorem wyruszę. Konie, troki, wozów dwa z podróżnymi rzeczami, łudzi dziesięciu dosyć. Marszałek chciał rozpytywać, gdy na starym dereszu nadbiegł pan Godziemba, przyjaciel podczaszyny, który się był do Gołczwi obiecał. Przybycie jego za nowy jakiś podstęp lub zdradę biorąc, Medard mruknął tylko na ludzi, aby milczeli, i przyjął go wesoło. — Widzę — rzekł — że waszmości, panie łowczy, jak i mnie odprawiono z Horbowa i sprzed nosa nam bogdanki dmuchnęły. A dokąd? Szukaj wiatru w polu! — E e! — zawołał Godziemba ściskając go. — Łatwiej je pono znaleźć i dogonić niżeli wiatru w stepie! Nie ma w tym sekretu, choćby chciano go robić. Podczaszyna mnie całe życie zwodziła, a waszmości nienawidzi. Wyrwała się z wojewodzina, aby ją co prędzej za Prońskiego wydać. Ot, co jest. Do Warszawy pojechały. — Ja też za parę dni mam sprawę do stolicy. — Ano, przyjedziesz waszmość powinszować państwu młodym, z których jedno dobrze stare — wzdychając odezwał się Godziemba. — Takie nasze przeznaczenie! — Wierz, nie wierz — dodał, wszedłszy do postrojonych izb, wśród których się rozglądał ciekawie łowczy — wierz, nie wierz, jak stary jestem, tak głupi i płakać mi się chce, że mnie ta kobieta bez serca tak zwodzi. — Plunąłbyś i porzucił! — krzyknął Pełka. — Dobryś! Pluńże i porzuć jegomość wojewodzinę, a daj mi dobry przykład! — To co innego! — westchnął Pełka. — Nie ma wcale nic innego — mówił siadając stary — kocham się tak samo w matce, jak jegomość w córce, tak samo, jak wy, widzę jej wady i defekta, czasami się brzydzę, a przyrosłem do niej duszą i sercem i stałem się niewolnikiem. ,,Niemęska to rzecz” powiecie. A właśnie, że tylko męska, bo żadna baba tyle nierozumu nie ma w kochaniu, co my. Jak któremu dadzą za młodu tego napoju (bom przekonany, że mnie napoili — dodał cicho Godziemba — przysiągłbym na to), całe życie szaleć musi. — A cóż myślisz, panie łowczy? — zagadnął Pełka. — Albo ja sobą władam?! — wykrzyknął Godziemba. — Gdybym miał rozum, myślałbym do domu jechać, gospodarować i z siwym włosem, na pośmiewisko ludziom, a babie na igraszkę się nie podawać. Ano, rozumu nie mam, więc pewnie skorci i pojadę za podczaszyną, takim, z pozwoleniem, głupi. Godziemba szczerym się był zdawał. — No, a waszmość co myślisz? — zapytał. — Słowo w słowo to samo, co wy. Gdyśmy jednak chorzy — odezwał się Pełka — radźmyż obaj. — Stękajmy obaj — rzekł Godziemba — bo my nie poradzimy na podczaszynę. Zbierało się na wieczór i Godziemba widocznie chciał zanocować; skłopotało to Pełkę, bo mu wyjazd tamowało, a tu czas płacił, czas tracił. Musiał pospieszać. Nie było więc sposobu taić się dłużej. Kazał co prędzej wieczerzę dawać, a do drogi się ludziom sposobić, ale nie mówił nic. — Uczynicie mi przecież tę łaskę, że zanocujecie u mnie — rzekł przy wieczerzy. — Anim się ruszać myślał — odparł Godziemba. — Trzymam za słowo — mówił dalej Pełka — chociaż przeprosić muszę, bo mnie sprawa pilna zmusza na kilka godzin z domu wyjechać. Znajdziecie w Gołczwi wszystko na wasze rozkazy. Godziemba się popatrzył z uwagą w twarz mówiącego. — Żartujesz czy drogi pytasz?! — zawołał. — Za kogóż mię masz, sądząc, iż nie odgadnę, co się tu święci? Chcesz gonić podczaszynę! E, gdybym ja z waszecią, a deresz mój z waszym koniem dotrzymał, dalipan kopnąłbym się z wami. Jedyna okazyjka! — Porachujcie się z kośćmi waszymi — odezwał się Pełka — za deresza dam wam mojego astrachańca, który chodzi kłusem ogromnym, a nosi jak w krzesełku; deresz na stajni u mnie zostanie. Miseris succurere disco54. — Uśmiechnął się pan Medard: — Chcesz jechać, jedź, Któż wie?! Może gdzie podczaszynę spotkamy, to wy mi ją będziecie trzymali na uwięzi, gdy ja córkę sobie zagarnę. — Dalipan, zgoda! — krzyknął, kielich wychylając, Godziemba. — I niech ci Bóg płaci! Jedziemy! Pasa ściągnę, przeżegnam się i chociem stary, ale jary! Tak się tedy złożyło, że obaj wyruszyli, nie poczekawszy nawet, by wieczerzę wydychać. Droga wiodła mimo Horbowa i zaraz przy pierwszej gospodzie zaczęto języka się starać. Wskazano im gościniec, którędy podczaszyna z rana jechała; że jednak w pobliżu ludzie namówieni być mogli, sprawdzano później co wioska. Nie było wątpliwości, iż uciekały do Warszawy, gdzie się właśnie na sejm zbierało, a że ówczesne drogi większe jedyne były, którymi kolebki z kobietami, kocze i karoce przejść mogły, uciec w bok, gdyby chciały, nie potrafiłyby. Nad ranem, łowczy gorzej niż koń jego bokami robił, a Pełka pędził. — Miłosierdzia, mój kawalerze, bo nieboszczyka dowieziesz do stóp podczaszyny — wołał — wypocznijmy! Kochać się piękną jest rzeczą, probatum est55, ale żyć jeszcze lepszą. Dopóki siedziałem na dereszu, z którymeśmy się zrośli, miarkował on lepiej nade mnie, ile ja wytrwać zdołam, i stawał sam, czując, że mi wypoczynek potrzebny, a z tym diablim astrachańcem nie ma sposobu; szedłby dwa dni i dwie noce bez jadła i spoczynku. Juściż baby w czwał nie pojadą ani nocą, a karku kręcić dla nich nie warto. Choć Medard pono innych był usposobień i zdania, zatrzymał się przecież nad ranem, aby Godziembie dać odetchnąć. Ten, gdy do gospody wszedł, a słomę zobaczył w kącie, nie pytając, kto na niej niedawno leżał, padł, byle się wyciągnąć i kości wyprostować. Wedle opowiadań ludzi, podczaszyna musiała nocować w najbliższym miasteczku, bo wieczorem tu ją widziano. Powinni więc ją byli przed południem napędzić. Konie zhasane równie jak łowczy potrzebowały spoczynku trochę. Gotowano jajecznicę i bigos. Ranek był chłodny. Trzeba czymś było zapić. Godziemba na pociechę w troskach uraczył się, a podjadłszy, nim koniom zęby przetarto i napojono je, zdrzemnął się w słomie. Gdy wszystko gotowe było, poszedł go Medard budzić. Z trudnością się to dało przyprowadzić do skutku. Otworzył wreszcie zaspane oczy i długo nie mógł zrozumieć, ani gdzie się znajdował, ani czego od niego chciano. Czas upływał, Medard się niecierpliwił. W ostatku przyszedłszy do siebie, zrozumiał łowczy swe położenie i czego po nim wymagano. Lecz słaba ludzka natura wyczerpanymi siłami dalej mu służyć już nie mogła, spuścił głowę na piersi, westchnął, po łysinie ręką się pogładził. — Miły Pełko — rzekł — zbytem o sobie wiele rozumiał. Astrachaniec wprawdzie nosi jak w krzesełku, lecz kości rozłamu] e. Nie czuję w sobie odrobiny ani mocy, ani ochoty gonienia dalej podczaszyny. Co tu począć? Nie mam nawet ani myśli, byście mnie swojego bachmata zostawili, a szlachcicowi bez konia tak osieroconemu w gospodzie się znaleźć ignominia!56 — Ale ja waćpanu astrachańca zostawuję chętnie — odezwał się Pełka — tylko mnie żywego puszczajcie, bo mi pilno. Godziemba rzeczywiście dalej nie mógł. Porzucono go razem z koniem, a Pełka jechał dalej. Był pewien, że podczaszynę tegoż dnia napędzi jeszcze i koni nie żałował. Do wieczoru jednak śladu nie było, a co gorsza, i języka o niej dostać niepodobna. Przesuwało się pod ów czas sejmowy tyle ludu różnego do Warszawy, iż nikt nie mógł dokładnej dać wiadomości. Tym niepowodzeniem utrapiony jechał Medard, ku stolicy się coraz zbliżając i już wreszcie doścignięcia w drodze podczaszyny straciwszy nadzieję, gdy na ostatnim noclegu w gospodzie spotkał się ze dworem jakimś, nie bardzo pokaźnym i sutym, tak że mu on zrazu na Prońskiego dwór wyglądał, zwłaszcza że go książęcym nazywano. A że w nim kobiety też były i mężczyzna jeden po cudzoziemsku ubrany, prawie pewien już, że podczaszynę doścignął, wparł się do gospody. Zawiodła go jednak nadzieja, bo dostawszy się do wnętrza, poznał zaraz błąd swój i ludzi innej mowy i obyczaju, i nareszcie nazwisko inne, znane, którego by nie przybierali. Dwór to był pański, poważny, niemnogi wcale, cichy, układny, ludzie po większej części starzy, służba siwa, chodząca na palcach. Na pierwszy rzut oka dwoje tu poznać łatwo było: jakąś wielką przeszłość i smutną a zbiedzoną teraźniejszość. W istocie dosyć było nazwiska, ażeby zrozumieć, dlaczego szczątki wielkich dostatków łączyły się tu niemal z ubóstwem. Podróżną jadącą z synem była wdowa po wielkim Jeremim Wiśniowieckim57, wnuczka Zamojskiego, święta a pobożna pani; z najbogatszej na całą Rzeczpospolitą dziś zeszła na najuboższą z tych, co tytuł i pamięć wielką do dźwigania miały. A znać też było, iż w wyszarpanych sukniach chodziło dostojeństwo ducha nie zmniejszone i pięknie było temu bohaterstwu w szarych szatach bez złota. Bohaterowi, co walczył życie całe, wystawując swoim kosztem pułki całe, prowadząc wojny o groszu ostatnim, nie pozostało nic nad pamięć ofiar i żal, że owocu nie przyniosły. Synowi pobłogosławił, nie zostawując nic prawie na życie podobne — poświęceń bez zapłaty. Chciał się Pełka wycofać z gospody, czując natrętnym, gdy mu młody książę Michał58, którego już był w życiu spotykał, drogę zastąpił, a poznawszy go, uprzejmie prosić zaczął, żeby pozostał ręcząc, że się razem pomieszczą. Wzdragał się zrazu Pełka, lecz miłą grzecznością Wiśniowieckiego ujęty, pozostał w końcu. A że księżna pani w osobnej izbie spoczywała z jedną tylko panną z fraucymeru, bo naówczas na większy już poczet nie stawało, książę Pełkę do swojej izdebki wziął. Tu się najlepiej przekonać mógł Medard o ubóstwie księcia, o którym już był słyszał, bo sobie o nim naówczas cała Rzeczpospolita rozpowiadała. Wstyd mu niemal było własnego dostatku, widząc pańskie dziecię tak skromnie wyposażone. Książę Michał, acz z cudzoziemska wyglądał, bo był w części za granicą i przez obcych wychowany, a z wielkim rygorem, skromnością i słodyczą charakteru ujmował. Nosił się po niemiecku i mówił kilku językami doskonale, ano, żołnierska, kozacza, bohaterska dusza ojca jeszcze w nim rozkwitnąć nie miała czasu. Nieśmiały, cichy, małomówny, zdawał się przybitym wspomnieniem tego, którego imię nosił. Rzadka naówczas charakteru skromność i łagodność, grzeczna pokora wielkiego pana, który się zdawał lękać obrazić, aby nie być zmuszonym odpierać wzajemną obrazą i godność swą łatwiej zaszanować — nadawała księciu powab ujmujący. Zadumanie i smutek malowały się na twarzy bladej i choć młodej, a już jakby życiem zmęczonej. Pełka, mając poszanowanie dla wielkiego imienia Jeremiego, którym długo brzmiała Rzeczpospolita, trzymał się dosyć z daleka od księcia, ten go wszakże do poufałości zachęcał i ciągnął. Wiózł książę do Warszawy matkę potrzebującą spoczynku, lekarza i przyjaciół, co by jej pomogli dźwignąć nieco resztki już tylko drobne wielkiej ruiny. Z milionowych dochodów zostały teraz matce i synowi tak szczupłe intraty, iż królowa nieboszczka, litując się o ich ubóstwo, księcia Michała własnym groszem podtrzymywała. Nie taił się z tym, opłakując jej zgon i utyskując nad stratą przez króla poniesioną. — Nie tajna to — rzekł w końcu — iż Królowi Jegomości troski już panowanie obrzydziły, a śmierć królowej życie i królowanie ciężkim czynią. Mówią o abdykacji, a czy nam, postradawszy ostatnią krwi Jagiellońskiej kroplę, lepiej będzie z nowymi panami? Bóg tylko wiedzieć raczy. Pełka też czarno dosyć czuł przyszłość. — Słyszeliśmy i wiemy wszyscy — odpowiedział — iż nam stręczą Kondeusza, wojownika sławnego, jakiego by nam też właśnie potrzeba. Lecz miasto mu ułatwić elekcję, przyjaciele i sama Królowa Jejmość wielce mu ją utrudnili. Szlachta się wzdryga narzuconemu panowaniu i wszelkiej gwałtowności. Nim przyjaciół miał czas pozyskać, wrogów mu poczyniono. — Prawda to może — rzekł Wiśniowiecki — że i dlatego by Król Jegomość dobrze uczynił, piastując obyczajem ojców berło do końca życia, aby się namiętności czas miały ukołysać i wszystko poszło obyczajem a porządkiem dawnym. Ciężko, by się kto o ten tron zgłosił chętnie, z którego oto drugi już monarcha uchodzi. — Pierwszy się dla nas nie urodził — odezwał się Pełka — obcy nam był i pozostał. Obyczajów naszych przyjąć nie mógł ani nam swoich wszczepić. Lękam się, by to i Kondeusza nie spotkało, bo inna to rzecz Francja, a inna nasza Rzeczpospolita. — Niech Bóg radzi o swej czeladzi! — rzekł książę Michał spokojnie. — Gdy do elekcji przyjdzie, on rozstrzygnie, komu naznaczyć, by na czele narodu stanął, ano, niezazdrosne to brzemię. Mówili tak długo w noc o ludziach i sprawach różnych; a poznając się bliżej z księciem Michałem, coraz większą dlań czuł Pełka sympatię. Nigdy dziecka magnata nie spotkał, które by się tak swojego świetnego pochodzenia wstydziło i tak o nim drugim zapominać kazało. Gdy nazajutrz rano wyruszyć mieli podróżni, Pełka, przekonany, iż podczaszynę wyprzedzić musiał, zhasane mając konie, postanowił pozostać w gospodzie dłużej. W oczach więc jego wyciągał ten dwór książęcy wdowy Jeremiego, na który patrząc, łza mogła zakręcić się w oku. Kolebka była stara i połatana w domu, konie niegdyś piękne, chude i stare, dwór cały niemal ze starców złożony, ale z ludzi, co nie mieli serca opuścić swej pani, choćby z nią i głód cierpieli. Książę Michał koni miał kilka nieszczególnych, służbę małą i przyodzianą zbyt skromnie. Lecz wszystko to razem obudzało większe poszanowanie niż najwystawniejsze poczty nowych magnatów, których też same wojny wyniosły i wzbogaciły, w jakich Jeremi wszystko, co miał, utracił. A gdy wiedziona przez syna wyszła owa wnuka wielkiego hetmana, wdowa po wodzu wielkim, w czarnych szatach wytartych, w futerku popielicowym, ubogim, z różańcem u pasa, zakwefiona, zgięta wiekiem i bólem — wszystkie się głowy skłoniły przed nią mimowolnie. Książę Michał przedstawił jej Pełkę, który o ten zaszczyt prosił. Staruszka oczy zbladłe podniosła nań milcząca i uśmiechnęła mu się łagodnie. — Kochaj waćpan mojego syna, a bądź mu przyjacielem, proszę — rzekła cichym i spokojnym głosem. — Słyszałam wasze wczorajsze rozmowy, choć — Bóg widzi — podsłuchiwać myśli nie było. Podobałeś mi się waszmość ze szlachetnych sentymentów i rada bym go przyjacielem syna widziała. Mój Michał ma ich niewielu, mało kto poznał go lepiej, cichy jest i nadto skromny. Rada bym mu serc więcej pozyskać, bo ludzie z ludźmi żyć powinni. To mówiąc, podała rękę Pełce, który ją z poszanowaniem ucałował. — Jedziesz waszmość do Warszawy, ja tam też mieszkać będę; dowiesz się łatwo o domu moim, odwiedź nas, proszę, miłym nam będziesz gościem. Pełka odprowadził hetmanową do powozu, w którym i syn zajął miejsce, a na przedzie podżyła ochmistrzyni. Reszta dworu na dwa wozy i kilka koni się pomieściła. Dziwna sprzeczność była we wszystkim, bo co tylko z dawnych pochodziło czasów, kosztowne było i wspaniałe, co nowsze, raziło obok prostotą. A że nikt nie myślał ukrywać ruiny, bo się nią prawo mieli pochlubić przed światem, szła tak na dziwowisko ludzi spokojna w sumieniu i mało kto spojrzał na nią. Długo Medard patrzył na oddalających się i przypadkowe to spotkanie wiele mu dało do myślenia. Pospolite to ludzkie losy, a sprawy powszednie, że kolosy padają, a maluczcy rosną na olbrzymów; ilekroć jednak spotka rodzinę lub człowieka dola taka, smutkiem i trwogą napełnia. Pełka przypomniał sobie własną ruinę i zbogacenie i niemal się zawstydził swoich ludzi, koni, szat i dworu, widząc, co zostało synowi Jeremiego. Przecież w ciągu całego wieczoru i długiej rozmowy nie wyrwało mu się słowo jedno utyskiwania i żalu przeszłości, niósł wesoło ubóstwo swe, nie wspominając nawet przeszłości. Z tęsknym jakimś uczuciem pozostał Medard w progu gospody, patrząc na oddalający się z wolna powóz i dwór Wiśniowieckich, gdy z drugiej strony na gościńcu turkot wozu dał się słyszeć i uwagę jego odwrócił. Uderzyło go to, iż za wozem biegł koń wielce do astra—chańca podobny, a na wozie siedział ktoś mocno przypominający Godziembę. Już mieli minąć gospodę nie zatrzymując się, gdy Pełka poznał konia i krzyknął: — Stój! Odwrócił się drzemiący łowczy i oczy przetarłszy, gdy po—strzegł Pełkę, uśmiechać się począł, lecz kwaskowato. — Cóż to się waszmości stało? — zapytał, przyskakując, Medard. — Siodło na wozie, szlachcic w półkoszku, a mój astrachaniec luzem. Godziemba wstawał, ale mu było nieraźnie. — Zechciałeś waszmość! Stare kości, a młode afekta, aż mi wstyd. Na koniu już gnać się nie mogłem, a zostać nie chciałem; nająłem sobie wóz, przynajmniej waszmości astrachańca nie osednię.59 — Miałeś waszmość powracać? — spytał Medard. — Tak jest, miałem! Potem przyszły refleksje, tęsknota, to i owo. — Mów waszmość szczerze — przerwał Medard. — Coś mi kryjesz. — Dowiesz się aż nadto wcześnie — westchnął Godziemba. — Co się stało?! — chwytając go za rękę, krzyknął Pełka. — Mów, a nie cedź! — Baba, z pozwoleniem, wiodła nas w pole. Zamiast do Warszawy pojechała do Lublina na ślubowiny i przyspieszyła je, a teraz jest już w drodze do Warszawy, ale przybędziemy — po harapie.60 — Skądżeś się to waszmość o tym dowiedział? — Dominikanina spotkałem, który z Lublina jechał. Nimem się z tej słomy wygrzebał, furka go tam do gospody przywiozła. A żem znał go, bo na kapelanii u podczaszyny bywał i spowiednikiem jej jest, sam mi się zaraz ze wszystkim wygadał. W Lublinie było gotowe już, co trzeba do ślubu; najmniej pono pani młoda, bo ta długo się wzdragała, ale z taką matką nie ma sposobu. Dała ją księciu i pojechali na dwór się przedstawić, a potem w dalszą drogę. Żal mi się waszmości zrobiło, chciałem go dogonić, a astrachaniec doskonały koń, tylko nie na moje kości; wziąłem furę, aby ci oszczędzić daremnego strapienia, bo tu nie ma co począć, tylko powracać. Twarz Pełki okryła się dziwnym jakimś smutkiem spokojnym. Godziemba się wybuchu spodziewał, a znalazł jakąś rezygnację upartą, ufną w siebie, żelazną. — Nie wrócę, jako żywo — rzekł Pełka — owszem, jeśli na długo mam ją utracić, boć nie na zawsze, da Bóg, to ją choć zobaczę. Westchnął mówiąc. — I wystąpisz im na oczy, aby podczaszyna sobie z jegomości drwiła, że mu szyki pomieszała? — Nie będzie śmiała drwić, gdy mnie zobaczy — odezwał się Medard z pewną dumą. — Szydziłaby może, widząc mnie pomieszanym i przybitym; ja jej się pokażę spokojnym i ufnym, bo to nie koniec, to nie koniec! — dodał Pełka. — Dwa razy mi ją wzięto, no, do trzech razy sztuka! Zobaczymy. Książę Proński nieśmiertelnym nie jest. — A waszmość? — spytał śmiejąc się Godziemba. — Jam trochę młodszy — rzekł Pełka — no, i myślę, że mi Pan Bóg stała moją miłość nagrodzi. — Więc jedziemy do Warszawy? — spytał Godziemba. — Niech tylko astrachańcowi zasypią obroku. Tak się też stało. Godziembie zwarzono jeść, koniowi dano owsa, a gdy ludzie i szkapy wypoczęły, siedli, już nie pędząc wcale i dążąc do stolicy. A tu już na zbliżający się sejm ludzi jechało zewsząd tylu, iż gościniec był jakby wojskiem nabity. Z różnych stron szlachta w różnych strojach i rynsztunkach ciągnęła. Poznać było można każdą ziemię i województwo, byle szlachcic usta otworzył, bo choć mowa jedna, ale śpiew jej był różny. Więc na gościńcu nieznajomy nieznajomego witał pana brata i wnet się po staremu kleiły drużby, bo wszyscy byli niby jedną rodziną. Znali się z dala, nie widząc, z nazwisk, z koligacji, z herbów, z charakterów; dosyć było imienia, żeby się z niego cała nić wysnuła i napytał jakiś związek. Szlachta ciągnęła sobie, panowie osobno, a choć między magnatami i szaraczkami często nazwiska i tarcze były podobne i jedna krew łączyła wszystkich, czuć było, że to dwa obozy, które na się ukosem patrzały. Kłaniali się jedni panom senatorom nisko, drudzy sobie z nich nielitościwie drwili, a gdy w gęstszy tłum panów szaraczków wsunęła się kolebka senatorska z niewielkim pocztem, sobolowy kołpak kłaniał się nisko, bo z zawadiakami nie było co żartować. Pod zły humor a butę jak nic by na szablach roznieśli. Umieć trzeba było chodzić koło nich i obejść się z nimi. Po ruinach szwedzkich znowu się wznosiła Warszawa i świeciła murami i nowymi dachy kościołów. Gdzieniegdzie tylko stały jeszcze ściany okopcone i porosłe wały, a szańce przypominały wojnę. Głośno już mówiono o królewskich zamiarach, bo się wieść była rozniosła, iż mu korona obmierzła. Burzyli się jedni, gniewali, a cieszyli drudzy, gdyż elekcję za złotodajną krowę mieli. Chodziło projektów podostatkiem, kogo królem obierać, a mało kto swojego już kandydata nie wiózł za nadrą.61 Chcieli niektórzy takich, którym się o koronie nie śniło, a bez wielkiej żałości rozstawano się z Kazimierzem, którego panowanie ani jemu szczęścia, ani drugim dobra nie przyniosło. „Żadnego pokoju nie mieliśmy — mówili ludzie — po wsze czasy jego ani wesela, ale zawsze w smutku i trwodze wpół z płaczem dniśmy prowadzili nasze”. W tak nieszczęśliwy czas owego sejmowego zbiegowiska przybywając do Warszawy, Godziemba się już trwożył, że im może obozować przyjdzie gdzie, dachu nie znalazłszy, a namiotów nie mając, lub bodaj do klasztoru pod klauzurę62 się wpraszać, gdy mu Pełka oświadczył, że wracając z podróży, dwór tu sobie kupił i ciepła izba ich nie minie, bo przodem już sługę posłał, aby się tam do przyjęcia miano. Ucieszył się łowczy wielce miłą nowiną, bo właśnie most przebywali wśród takiego tłumu, iż się zdawało, jakby go miasto pomieścić w sobie nie mogło. — Gdybym i ja wiedział, że gdzieś się zatraciwszy na lat kilka, potem się znajdę na powrót tak jak waszmość z trzosem nabitym i dwory po miastach, a wsi po województwach będę kupował, chociem stary — rzekł Godziemba — ofiarowałbym się na one rekolekcje. Ależ mi, na miłość bożą, objaw kędy się poławiają owe złote ryby? Pełka namarszczył się i pochmurniał. — Ano, mi waszmość powiedz lepiej — odparł — na co się to wszystko przydało, kiedy kto szczęścia nie ma. Kupić go i za największe pieniądze nie można. Kłamała podczaszyna, zaręczając mi za to, iżbym i Jadwisię miał, gdybym wcześniej pieniędzy dostał. Doli potrzeba i szczęścia, a nie złota, aby człowiekowi na świecie dobrze było. Zbity z tropu Godziemba już nie odpowiedział nic, a pytając na nowo nie śmiał o ową tonie szczęśliwą, o której nikomu Pełka słowa rzec nie chciał. Zajechali do dworku, gdzie z podziwieniem łowczego wszystko znaleźli, czego dusza mogła zapragnąć, bo i stół nawet nakryty, i na misach wielkich podane jadło wyśmienite, i wino wystałe, i tuwalnie szyte, i nalewki pozłociste. On, co się był w Gołczwi nie mógł napatrzeć dostatkom Pełki, obrachowując na grzywny srebra i na talary bite sprzęt bogaty, tu nowy znalazłszy a równie kosztowny, prawie oniemiał. ,,Skąd ten człowiek mógł jednak to wszystko wziąć i co zrobił, ażeby to sobie wysłużył? To zagadka, mosanie — mówił w duchu do siebie Godziemba. — A już by też trzeba być ostatnim gapiem, żeby z człowiekiem się przyjaźniąc, u niego żyjąc, z ludźmi i służbą obcując, nie dowiedzieć się, skąd się to wzięło. Albo mi się przez sen wygada, albo po pijanemu zdradzi, albo mu wyciągnę tajemnicę tę na słówko jak na wędkę, a że wiedzieć muszę, to muszę.” Tegoż samego dnia jeszcze Godziemba, podjadłszy dobrze, puścił się na zwiady, czyby gdzie podczaszyny i córki jej nie znalazł. A było to zadanie nie lada czasu sejmu odkryć tu kogo, zwłaszcza kobiety, chybaby los je dał spotkać na ulicy, bo nikt nikogo nie pytał, skąd przybywał, jak się zwał ani co robił. A uchowaj Boże, było szlachcica o to zaczepić! Śmiertelnie by się uraził, iż go śmiano badać jak włóczęgę. * * * Dwa dni potrzeba było pracowitym nogom i niemniej żwawemu językowi łowczego, aby odkryć miejsce pobytu pani podczaszyny. Znalazł wreszcie jejmość swą i pierwszy się jej przedstawił, zapowiadając razem Pełkę. — Nie uciekłyście nam — rzekł, całując pulchną rączkę — widzisz asińdżka, co to wierna miłość znaczy. — Pełki tego tom się domyślać mogła, ale co waszmości, tom się nie spodziewała — odezwała się podczaszyna. — On mnie też volens nolens63 pociągnął — dodał łowczy — bo to człek woli żelaznej. Podczaszyna brwi ściągnęła. — Daj mi pokój — rzekła — to zbój! — A kogóż zabił? — spytał Godziemba. — Mów nie „kogo”, ale „ilu?” A skądże by te jego bogactwa pochodziły jeśli nie z rozbojów? Gdzież to się kopią takie precjoza644 i klejnoty, i dostatki tak, aby nikt o tym nie wiedział i żeby się z tym taić potrzeba? Oczywista rzecz, iż pochodzenie ich nieczyste być musi. — Któż to wie? — szepnął zamyślony Godziemba. — Prawda, że się tai, ani słowa. To zły znak. — Ja wiem, że się go boję — dodała podczaszyna. — A on niemniej pani się pono lęka, boś go pani podczaszyna na szczęściu całego życia rozbiła. Nic nie odpowiedziała piękna pani, popatrzyła na łowczego z jakąś niemą pogardą. Rozmawiali jeszcze z sobą, gdy z drugiego pokoiku wyszła blada i smutna nowa księżna, na którą spojrzawszy stary domu przyjaciel, nie miał jej serca szczęścia winszować. Na twarzy też matki, która na swoim postawiła, nie znać było wielkiej radości, raczej jakiś gniew w sobie zamknięty, co się wstydził wybuchnąć. Zdziwienie odmalowało się na licu Jadwigi. Matka spojrzała znacząco na łowczego, ażeby się z tęsknością Pełki nie wygadał. Serce się staremu ścisnęło. Domyślał się, iż mu może zakaże też Pełce mówić, że ją znalazł, a nie chcąc się ani poddać rozkazowi, ani przekroczyć, wolał uniknąć i co prędzej podczaszynę pożegnać. Wyszedł więc rychło. W domu zastał już Pełkę ubierającego się jakby w odwiedziny. — A to dokąd? — zapytał. — Najprzód do księżny — westchnął Medard — a potem do Króla Jegomości. — Wiecież o księżnie? — Od wczora — rzekł Pełka — przecież moi ludzie wyszukać ją musieli i wynaleźli. Godziemba nie powiedział mu nic o swej bytności i tak się rozstali, a Pełka na zamek jechał. Przybył wszakże w porze, gdy ksiądz prymas był na radzie u króla i wskazano mu inny dzień na posłuchanie, z czego prawie rad był. Wprost więc ruszył do podczaszyny i księżnej. Nie wzbroniono mu wstępu, lecz sama tylko matka go przyjęła. Pełka wszedł poważnie, z twarzą spokojną i nie okazując wielkiego wzruszenia; podczaszyna blada była i drżąca. — Przybyłem pani podczaszynie i pani eks–wojewodzinie winszować — rzekł, nie siadając i trzymając się z czapką w ręku w środku komnaty — czy jest czego, czy nie, to już nie moja rzecz, a obowiązkiem przyjaciela domu dopełnić, co należy. — Przyjaciela domu — podchwyciła podczaszyna z przekąsem — bardzom wdzięczna, że się waszmość przyznajesz do tego nazwiska, ale ja w waszmości tylko sąsiada widzę. — Jak się podoba — odparł Pełka — jaz siebie sądzę, pani — wedle siebie; to pewna, że najlepiej życzę, choć serce boli. — Skądże ten ból? — syknęła jejmość. — Jeśli go pani się nie domyślasz, po cóż bym o nim prawił? — mówił ciągle spokojnie bardzo Pełka. — Nie byłbym może ośmielił się natrętnie wciskać, gdyby nie było obowiązkiem mym oznajmić też pani, iżbyś się miała na ostrożności, bo wiem, iż już zaszła jedna omyłka. — Jakaż to? — szydersko mówiła podczaszyna. — Co do księcia Prońskiego — ciągnął dalej Pełka. — Prońskich rodzina nic o nim nie wie, dlatego i w sprawie o spadek odsunięto go. Prońskim być może, ba, i podkomorzym cesarskim, ale nie księciem! Dobra szląskie w piaskach i wydmach długami oberwane65, a o samym człowieku różnie mówią. Podczaszyna słuchała, coraz się mocniej rumieniąc. — Gdyby nie był zięciem moim, powiedziałabym, aby się z waszmością sam za te potwarze rozprawił, ale go na jatki i waszmości szablę posyłać nie myślę, więc tylko odpowiem sama wam, że to nasza rzecz, a nie jegomości. Trzymaj sobie o nim, co się podoba, a my też o was będziemy to myśleli, co chcemy. Warga jej drżała, gdy to mówiła. — Pani podczaszyno — zimno odezwał się Pełka — nie pierwszy raz w życiu spotykamy się coraz nieprzyjaźniej; racz mi pani objawić, com przewinił. Pokora Pełki, zamiast rozbroić, do najwyższego gniewu przywiodła panią Pociejową. — Waszmość jak kleszcz wpiłeś się w nasz dom, ze swoją przyjaźnią nie proszoną i nie dziękowaną. Nie chcemy z wami nic mieć wspólnego, ani nawet znajomości. Idź waszmość swoją drogą. — Pójdę niezawodnie — odezwał się Pełka — ale mi pani nie możesz zabronić szacunek i afekt dla pani eks–wojewodziny zachować w sercu. To mówiąc, skłonił się poważnie i odchodził, gdy z drugiego pokoju weszła powoli dziwnie zmieniona Jadwiga. Pełka na widok jej się wstrzymał, nie patrzał już wcale na podczaszynę, która wzrokiem go zdawała się chcieć wyganiać; przeszedł bokiem i z litością jakby dla ofiary postąpił ku młodej pani, witając ją czule. Tym zuchwalstwem poruszona matka, sama nie wiedząc, co począć, zwróciła się doń plecami, jakby w pomoc z drugiej izby wołać kogo chciała. Lecz na szczęście księcia tam i nikogo nie było. Medard podszedł ku Jadwidze. — Przyszedłem pani winszować i życzyć — rzekł zmuszając się do uśmiechu. Jadwiga podniosła oczy pełne wyrazu i smutny uśmieszek przebiegł po jej ustach; podniosła rękę, jakby mu ją podać chciała. Wtem matka odwróciła się i spostrzegła to, i gwałtownie pochwyciwszy córkę za rękę, cała zaperzona, gniewna, drugą wskazała drzwi. — Dosyć tego! Idź mi waszmość natychmiast i nie pokazuj się więcej! Kwitujemy go ze znajomości, z przyjaźni i z odwiedzin. To mówiąc, ciągnęła córkę za sobą. Pełka, z litością się uśmiechając, stał i patrzał; spokojność jego do reszty wzburzyła rozgniewaną matkę. — Pani — odezwał się do Jadwigi — widzisz i słyszysz, jak jestem sponiewierany, choć zaprawdę na to nie zasłużyłem. Nie sądź jednak, żebym wziął to do serca. Proszę nie zapominać, żem przysiągł na nim nosić jej barwę, a w nim pamięć o was i gdybyś pani kiedy pomocy, dłoni, opieki potrzebowała, racz się o nią udać do mnie. Choćby z drugiego końca świata przybędę. Spojrzeli tylko na siebie, Jadwiga opierała się jeszcze, matka silniejsza pociągnęła ją już gwałtem i obie znikły za zatrzaskującymi się drzwiami. W chwili gdy miał Pełka wychodzić i zmierzał do progu, ukazał się na nim nieznajomy mu z osoby książę Proński. Domyślił się tego Pełka łatwo z opisów, a on też musiał odgadnąć w nim nieprzyjaciela, bo się oczyma zaiskrzonymi zmierzyli obaj, stając przeciwko sobie. Podczaszyna, która czy sądziła, słysząc drzwi odmykające się, że Pełka wyszedł, czy domyśliła się powrotu księcia, wbiegła, rzuciwszy Jadwigę, do pierwszej izby. Medard, obróciwszy się, spostrzegł ją i miał tyle zimnej krwi jeszcze, że Się odezwał: — Może pani podczaszyna zechce mnie księciu przedstawić, abyśmy, gdy się zdarzy gdzie w świecie spotkać, obcymi sobie nie byli. Tego już było zanadto, zapomniała się podczaszyna. — Tak! Należy, abym waćpana przedstawiła księciu! — zawołała trzęsącym się głosem. — Jest to sąsiad nasz, pan Medard Pełka, o którym mu podobno wspominałam, który nas raczy ścigać i prześladować, i swoimi afektami pokoju nam nie daje. Czasu wojny szczęściem znikł był nam z oczu na lat kilka i zjawił się, chwaląc nie wiedzieć jak nabytymi bogactwy, a dziś przybył nas łaskawie ostrzec, że książę jesteś może Prońskim, ale pewno nie żadnym księciem i że dobra szląskie trzech szelągów złamanych nie są warte. Mówiła tak prędko, iż pochwycony nagle tym położeniem niespodzianym, książę stanął jak wryty. Był to człowiek wytrawny, zimny, dworską służbą do hamowania się snadź przyuczony, polityk wielki. Pobladł, słuchając i zdając się namyślać, co odpowie. Oczyma zmierzył raz i drugi Pełkę, który też ruszać się nie myślał. — Nie wiem, skąd waszmość — odezwał się w końcu z wolna cedząc słowa, jakby je ważył — wiedzieć możesz o moim księstwie i o wartości dóbr szląskich. — Panie podkomorzy cesarski — odparł Pełka — bo tego tytułu mu nie odmawiam, nie ja mu zaszczytu księstwa przeczę, ale własna jego rodzina. Co się tyczę dóbr, kto bywał po świecie, ten zawadzić mógł o Zielony Gród i o Kamień. Proński spojrzał nań, długo wlepiając oczy, ruszył ramionami i odstąpił ode drzwi, jakby mu drogi do wyjścia nie chciał dłużej tamować. — Honoru to mojego nie dotyka — odezwał się podkomorzy — wolny sąd każdemu. Kłaniam uniżenie. Pełka, który sądził, że się to gorzej skończy, skłonił się spokojnie i odszedł do progu, gdy za plecami odgrywała się niema scena między podczaszyną a zięciem. Popatrzała nań pogardliwie, szydersko i powróciła krokiem szybkim do córki. Pan Medard szedł wolno, sądząc, że go dogoni pan podkomorzy cesarski, lecz miał czas i konia dosiąść, i wyjechać z podwórza nie śpiesząc, a nikogo nie ujrzał za sobą. Tak się skończyły te odwiedziny, które groźnymi być obiecywały. Smutny powrócił do domu pan Medard rozmyślając, co dalej pocznie, bo mu tylko jeden obraz Jadwigi stał na myśli. Postanowił zostać w Warszawie, dopóki by ona tam była, a może i dłużej, bo mu już w Gołczwi i okolicy nie smakowało. Znać w tej długiej wędrówce, z którą się taił i o niej nic nikomu mówić nie chciał, nawykł był do czynniejszego życia; gwar więc miejski potrzebny mu był do niego, a cisza wsi nie smakowała. Znalazło się też w stolicy z powodu sejmu znajomych i powinowatych, z wojska towarzyszów i różnych starych, jeszcze ze szkolnych ław braci a druhów podostatkiem, a tegoż dnia wieczorem zjawił się i Wacek Rożański. Od owego pamiętnego rozstania nie widzieli się wcale ani wiedzieli o sobie; najprzód więc wielkim sercem padli w objęcia jak przyjaciele, których rozłąka przywiązania pomnożyła, nie ujęła. — Wacku serdeczny! A skądże mi cię Bóg dał?! — zawołał Medard. — Pełko miły, jam cię opłakał! Szczęśliwa godzina, gdym cię żywym i zdrowym mógł ujrzeć! Ściskali się tedy jak rodzeni, a Godziemba, przytomny, czuł, że tu się już bez kubków nie obejdzie i ślinę połykał. Ledwie na ławie posiadali, sypnęły się pytania. — Gdzieżeś bywał? — rzekł Wacek. — Trzymaj, że na tamtym świecie! — śmiejąc się zawołał Medard. — Nikomu o tym nie mówię, a są przyczyny ważne, dlaczego tak czynię; nie pytaj więc o to, co się dziś ze mnie nawet dla ciebie dobyć nie może. Niech ci będzie dosyć na tym, że mnie zdrowym i całym widzisz. Cóż z tobą? Ożeniłeś się? — A jakże! — westchnął Wacek. — Pięć już lat temu, jak do ołtarza szedłem, dwóch synków dała mi moja Julka. Widziałeś ją? — A jakże, choć krótko! Owego wieczoru ze Szwedami — zaśmiał się Medard — i pamiętam ją doskonale. — Ano, teraz byś nie poznał, bo mi jeszcze wypiękniała i owa nieśmiała, rumieniąca się dziewczynina tak mnie za czuprynę trzyma! — Zatulił usta kułakiem. — No, a ty? — Jam wolny dotąd jak ptak — westchnął Medard — a raczej skuty niewolnik, bom o pierwszej, którą umiłowałem zapomnieć nie mógł nawet naówczas, gdy o całym sobie zapomniałem. Wojewoda, mąż jejmości, zmarł: śpieszyłem na głowę, by w czas przybyć, a że mi się sporo grosza przez te lata uciułać dało, myślałem, że matkę skruszę. Ano, gdy komu nienawiść i zemstę poprzysięże kobieta, nigdy nie przebaczy. Wydarto mi ją znowu! Wydarto mimo jej woli! Wolała nic do rzeczy wydać znowu za starego córkę, niżeli mnie do szczęścia dopuścić. Pełka spuścił oczy i podparł się na ręku. — To mi cię żal szczery! — odezwał się Wacek. — Ale też, bracie mój — dodał — nie godzi się ani przeciw wodzie płynąć, ani przeciwko losom się opierać, a życia krótkiego święcić. Z tymi kobietami, jak moją Julkę kocham, a, wszystkie one podobne! Było sobie twarzyczki poszukać, a posiedzieć, a przystać, a zasmakować, tamtej byś zapomniał i byłbyś szczęśliwy! — Nigdy — odrzekł Pełka — naturę mam upartą, za nią pokutuję, ale mnie nie przerobi już nikt. Rad jestem, żeś ty szczęśliwy. — W domu jak w raju — mówił Wacek — ale poza nim gospodarka! Bieda! A łanowe, a podatek, a staje66, a nieurodzaj, a posucha, gradobicie, woda, a chłopiska zdradliwe, pokoju mało, kłopotu wiele. — Gdzież go nie ma! — odezwał się Medard. Widząc, że niosą kubki i wino: — Zabijmyż troski winem i siadaj, rozgość się jak w domu, boś u mnie. — Słyszę, toś i dwór sobie kupił — mówił Wacek — szczęśliwy człecze! — I Gołczwiem odebrał — rzekł Pełka — i ziemi do niej szmat cudzej przybędzie, bo mnie na groszu Bóg błogosławił, ale co mi po tym! Wolałbym ja inne błogosławieństwo. Trącili się kubkami, do których i łowczy przystąpił. — Przecież z podczaszyną poszło dobrze? — spytał ciekawy. — Tak dobrze — uśmiechając odezwał się Pełka — że mnie za drzwi forowano, a na progu omal podkomorzy nie pokąsał. Łowczy się po twarzy uderzył, bo miał zwyczaj taki; Wacek ciekawie rozglądał się po domu i rozłożonych bogactwach. — Po pańsku u waszeci — zawołał — co się zowie! Dobrze ci posłużyła podróż. Medard nic nie odpowiedział. Poszli tedy razem po izbach, gdzie zaraz szkatułę bursztynem i kością słoniową sadzoną, misterną wielce, ofiarował na znak drużby Wackowi, a gdy przyszli do sypialni, gdzie oręż był rozwieszony i samych szabel z garniturami67 ze dwadzieścia wisiało w pochwach bogatych, dodał do niej i piękną szablę, przy czym łowczy, który się bardzo dziwował karabeli jednej, dostał ją na swój dział, bo go też z próżnymi rękami odprawić przy obdarzonym nie wypadało. Obszedłszy cały dwór i nadziwowawszy się różnym osobliwościom, poszli do stajni. Tu też było się czym lubować, bo koni stało do trzydziestu tak dobranych, że między nimi i jednego nie zobaczyłbyś, co by nad kilkaset nie był wart złotych. Osobno pańskie wierzchowce pod dekami szytymi, osobno woźniki68 grube, dorodne, silne a dobrane po cztery i po sześć jak bracia rodzeni. Za tym szły niemniej godne widzenia przybory stajenne, też pańskie, bo do każdego wierzchowca był rząd i siedzenie dwojakie, na dzień powszedni takie, żeby drugiemu i od święta uszło, i od parady, któremu się było tylko dziwować, bo i to, z czego je robiono, i robota sama równo drogie były. Sam Pełka miał oprócz tego dla własnego wyboru dywdyków i rzędów kilka, i czubów dla koni swych, i wszelkiego rynsztunku wielki zapas, tak że mógł, gdy chciał, wystąpić z tatarska, z węgierska, z turecka i po niemiecku, i po flamsku, i jak mu się żywnie podobało. Do tego kołczanów w łubach69 szytych co niemiara było i skrzydeł husarskich. Jedna kolebka pozłocista i kotcze całe, najprzedniejszymi skórami kryte a aksamitami wybijane, stały też pod dachem. Czemu wszystkiemu Wacek się dziwił i radował, bo miał dus”,ę poczciwą a cale niezazdrosną; ciekawość go tylko zdejmowała coraz gorętsza nad tym, jak Pełka do tego wszystkiego przyszedł i gdzie to mógł zdobyć. Z samych tych bogactw wcale domyślać się nic nie było można, bo były różnego pochodzenia i — jak pospolicie naówczas w Polsce — z całego snadź świata przywożone, ze Wschodu i z Zachodu. Służba zaś Pelki cała nowa, oprócz jednego Gabryka, który z nim powrócił tak ogorzały, jako i sam pan, a jeszcze więcej milczący, nie wiedziała o niczym. Gdy tak wszystko obeszli, a na powrót przy dzbanie siedli, począł Wacek zręcznie zachodzić ze skrzydła, jakby się co nieznacznie o losach i przygodach Pełki dowiedział; ten jednak miał się dobrze na ostrożności i choć obaj, pijąc, się podweselili, a łowczy pił tak, iż podczaszynę klął, Medard się nie wydał z niczym. Ani Rożański, ani Godziemba nie dobyli z niego słowa, z którego by cokolwiek wysnuć mogli; a że nie było nigdy w naturze polskiej do zbytku się taić, dziwiło to ich nareszcie i wszystkich zarówno, bo do dworku Pełki niejeden zaglądał. Skończyło się też na tym, na czym zwykle ludzie kończą, gdy zagadkę mają przed sobą — poczęto ją rozwiązywać z najgorszego końca. — Mówcie, co chcecie — szeptał nazajutrz Godziemba między swoimi — gdy się człowiek tak tai, że pary z siebie nie puszcza, już tam na dnie męty jakieś być muszą. Gdyby w kraju był, toćby go przecież ktoś kędyś spotkał, więc oczywista rzecz włóczył się za granicą. Było tego wieczoru szlachty dosyć przy winie, gdy tak rozmawiał łowczy, szczególnie Chełmian, Lubelczyków, Podlasiaków i sąsiedniej Rusi. — Żeby go nikt nigdzie nie spotykał — odezwał się Mierzwiński niejaki, który służył wojskowo pod Potockim — tego nie powiem. Opowiadał mi Żabicki, iż lat temu ośm zjechał się z nim na Ukrainie, gdzie podówczas Pełka też żołnierką się bawił. — Pełka! — odparł Godziemba. — I ja też niejednegom Pełkę spotykał, bo ich po województwach dosyć, lecz czy ten sam, to wielkie pytanie. Na Rusi, w Lubelskiem, na Mazurach, w Sandomierskiem, w Krakowskiem Pełków się snuje dość, młodego mógł spotkać, a nie tego. — Czemuż właśnie nie tego, gdy go opisuje podobnie? — zarzucił Mierzwiński. Wszczął się spór, podniósł głos Żołudek, który był postarzał i utył ogromnie, że dla brzucha ledwie chodził i tym swe nazwisko usprawiedliwiał, dowodząc, iż fama niosła, jakoby Pełka przez Szwedów w niewolę wzięty był i w niej długo trzymany, że potem w niemieckim wojsku służył, u księcia jakiegoś w łaski wpadł i obdarzony przez niego, powrócił po śmierci dobrodzieja. Zaprzeczał znowu temu Parafianowicz, Rusin, bo ten słyszał za najpewniejszą rzecz, iż w cesarskim wojsku był i w jakimś oblężeniu miasta na skarb wpadł, który mu się prawem łupu dostał. Mówili inni, że w Siczy kozackiej70 się ukrywał i z Zaporożcami na miasta tureckie chodząc z czajkami,71 stamtąd owe bogactwa przyniósł. A Grabiński na ostatku przysięgać był gotów, że z Węgier dostatki te przywiózł i że go widziano, gdy z wozami ładownymi od Bardiowa72 ciągnął na Spisz i Kraków do domu. W rzeczy jednak samej były to powiastki ukute z tego, że czego się jeden domyślał, to drugi, zasłyszawszy, już na pewne podawał. Bądź co bądź, jak to u nas bywało, że tajemnica nikomu na zdrowie nie wychodziła, choć ciekawi byli wszyscy tego Pełki i jego fortuny, choć doń chodzili jak na odpust konie i siodła oglądać i wino wypijać, wszyscy się odwracali od człowieka, którego przeszłość była pokryta jakąś zasłoną; kłaniano mu się z daleka, zasiadano go słuchać, a w poufałość nie wchodził nikt, jakby się osmolić lękał. Jeśli kogo to bolało, najwięcej pono Wacka Rożańskiego, który od innych więcej nie wiedział, ale kochał Pełkę i wierzył, że niczym się niepoczciwym skalać nie mógł. Uczęszczał on co dzień do dworku przyjaciela, a w końcu na dłuższy pobyt dając się namówić, przeniósł do niego. Siadywali po całych dniach, rozmawiając o przeszłości lub grając w warcaby; bywało i tęskno, że Rożański chciał więcej ludzi przywabić. Odsuwali mu się i wymykali, albo przyczyny nie mówiąc lub dając do zrozumienia, że im coś w tym człowieku śmierdziało. Parę razy, ująwszy się za przyjaciela, Rożański do szabli się musiał brać; markotno mu to w końcu było. Jednego tedy wieczoru postanowił się rozmówić we cztery oczy. Odstawiwszy więc warcabnicę, co miał na sercu, wyspowiadał szczerze kończąc: — Wierzaj mi, Medardzie miły, najgorsza to rachuba chcieć się ciemnością oblekać; ludzie za to samo potępiają. — A mnie to co szkodzi? — odezwał się Pełka obojętnie. — Niech sobie mówią, co chcą. Kto mi ufa, a żyje ze mną, temu tym więcej wdzięczen; kto nieżyczliwy, ten, choćby co posłyszał, za baśń weźmie i też będzie prawił, co i przedtem. Nie ma więc nic do czynienia, tylko tym sobie krwi nie psuć i dać im pokój. Gdy przyjdzie czas, to się wszystko wyjaśni. — A kiedyż czas ten przyjdzie? — spytał Wacek. — Albo ja wiem! — ruszywszy ramionami, rzekł Pełka. — Juściż, gdyby mi się godziło mówić, tobie bym zwierzył moje przygody, ano nie pora! Zaciął się tak na tym, że go już Rożański ruszyć dalej nie mógł, a że przeprzeć postanowił, jął mu tedy dowodzić, że i on w końcu za innymi idąc porzucić będzie go musiał, gdyż widział w tym słuszność, że ludzie jasno w przeszłości przeglądać się chcieli. — Słuchaj Wacek — rzekł Medard — wolno ci czynić, co zechcesz. Opuścisz mnie, to cię ze łzami uściskam i przebaczę tę krzywdę, ano, mnie groźba żadna nie zmusi do postąpienia przeciwko myśli własnej. Wola twa. Wackowi go się żal zrobiło, dał pokój, ale ciekawość urosła jeszcze. Gdzie się kolwiek pokazał Pełka z końmi i ludźmi, oczy wszystkich na siebie obracał. Mężczyźni jeszcze nie tyle może byli ciekawi i natrętni, ile kobiety. Dla tych historia Pełki i podczaszanki była taką ponętą, iż gdy przez miasto jechał, okna wszystkie pełne były i pokazywano go sobie palcami. On zaś na żadną kobietę ani spojrzał, co najwięcej pono Wacka dziwiło, bo ten, choć żonę kochał, oczyma się bałamucić był gotów zawsze i słówkami igrać. Nierychło po przybyciu do Warszawy przypomniał sobie Pełka spotkanie na gościńcu z Wiśniowieckimi i zaprosiny księżny wdowy. Namówiwszy więc Wacka z sobą dla komitywy, wybrali się obaj w odwiedziny. Ale tu już występu żadnego i parady nie było, aby szlachetnemu ubóstwu wielkiego rodu nie urągać. Wziął Medard i najmniej pokaźnego konia, i najpospolitsze siedzenie, i rząd rzemienny, i służby niewiele, a sam się czarno odział, od kity nawet spięcie odjąwszy. Księżna hetmanowa zajmowała dworek mały z wielkim podwórzem na przedmieściu ówczesnym. Został on z prastarych czasów jeszcze, choć nigdy za rezydencję nie służył, a na chwilowy pobyt ledwie starczył. Dziś i tego pobożnej pani dosyć było, bo się tu mało kto zjawiał, chyba z krewnych a koligatów. Do bramy rzadko kto zastukał, chyba ksiądz staruszek lub osiwiała głowa dawnego lat szczęśliwszych przyjaciela, co sobie przypomniał wdowę po Jeremim. Gdy podjechali do dworu, nierychło otwarto, a pozsiadawszy z koni, wpuszczeni w dziedziniec, czekali, aż im stary sługa wyszedł oznajmić, że hetmanowa rada będzie gościom. Dwór choć niepokaźny z pozoru, we wnętrzu był pańskim i wspaniałym pamiątkami przeszłości. Zostało z niej aż nadto do przybrania ścian i komnat, które słudzy przywiązani może nad wolę swej pani przyozdobili. Sprzęt wszystek zdradzał magnata i tu już niełatwo by się kto ubóstwa domyślił. Wszystkie ściany wybite adamaszkami i skórami złoconymi, podłogi kobiercami perskimi, a sprzętu wspaniałego więcej było, niż go mały dom mógł strzymać. Więc od sieni począwszy, rozlegały się szafy z zamorskiego drzewa, rzeźbione, sadzone i stoły z marmuru i mozaik, i obrazy, i kredensa jeszcze sreber pełne, ale więcej gliny i cyny, której na wojsko sprzedawać nie było można. W izbie wielkiej, nieco mrocznej a obitej ciemnozieloną materią, u stołu rzeźbionego, na delfinach, siedziała staruszka nad księgą, we wdowim czepcu i zasłonie, skromnie ubrana. Przy niej ochmistrzyni taż sama, którą w drodze widział Pełka. Na ścianie komnaty wisiał wizerunek hetmana, z podpisem tych słów, które często powtarzał: Calamitas patriae, lamentatio Jeremiae.73 Obok niego wisiał dziad księżny, wielki hetman Zamojski, przy którym też owo przyznane mu wyryto: Sumus electores regum!74 Jakby dla przypomnienia, że wszystko ludzkie ulega nieszczęściu i zmiennym losom, naprzeciw wielki przybity był obraz niemieckiej szkoły,75 Chrystusa wystawujący, otoczonego zgrają urągającą się jego koronie cierniowej i berłu ze trzciny. Poczwarne oblicza nikczemnej tłuszczy, znęcającej się nad potępionym niewinnie Bogiem, wyraził mistrz ze straszliwą prawdą, rozdzierającą serce. Tak może upadłemu Jeremiemu urągały niewdzięcznych zgraje. Podniosła się nieco, witając gości, hetmanowa, a choć im wskazała miejsca, przez poszanowanie usiąść nie chcieli. Księcia Michała nie było, gdyż przy królu się znajdował. Już naówczas, mimo zaklęć i próśb, abdykacja królewska była postanowiona i losy kraju przyszłe niepokoiły wszystkich. Jedna hetmanowa z rezygnacją chrześcijanki patrzała w przyszłość. A gdy rozmowa się poczęła o tym, rzekła: — Już od śmierci Królowej Jejmości spodziewać się tego należało; z nią Kazimierzowi największa siła, najzdrowsza rada, najjaśniejszy rozum i najtęższe serce ubyło. Dodajcie żal i znękanie, jakże to brzemię miał dźwigać? — Prawda to — odezwał się Wacek — aliści dla kraju i srom, i niepewność wielka, co mu losy zdarzą; król doświadczenie miał, kraj znał i na sercach mu nie zbywało, a któż wie, co spotka nowego? — Wierzmy w Opatrzność1 — przerwała księżna. — Przypomnijcie waszmość, co w gorszej może chwili, po śmierci ostatniego z Jagiellonów śpiewał ten, który nam powtórzył pieśni Dawida proroka — Jan z Czarnolasu. Przybyli goście spojrzeli po sobie, bo żaden z nich książkami się tak nie zabawiał, aby Kochanowskiego ową pieśń zapamiętał. Więc hetmanowa zwróciła się ku ochmistrzyni i wskazując jej otwartą księgę, prosiła, aby czytała. A ochmistrzyni, panna Talwoszówna, poczęła zaraz: „Nie frasuj sobie, Mikołaju, głowy, Kto ma być królem! Już dekret gotowy Przed Bogiem leży, nie piórem pisany, Lecz w diamencie twardym wykowany. Nie z pół lub nocy, lub dnia, nie ze Wschodu, Ani czekamy pana od Zachodu: Ten królem będzie, kogo Bóg mianuje, Łatwiej on ludzkie serca spraktykuje. Precz krasomówcy! Wywody na stronę! A my gdzie w polu, na słupie koronę Zawieśmy złotą. Jeśli nie mędrszemu, Niech ją da szczęście przynajmniej rętszemu.76 Uśmiechnęła się staruszka, gdy czytanie ustało. — I my też — rzekła — nie mamy sobie co głowy frasować, bo już pretendentów do tej korony tak ciężkiej a cierniowej dosyć jest, jeśli nie nadto. Mamy dawno zapowiedzianego Kondeusza, mamy Neuburga77, mamy Lotaryńskiego,78 jest więc w czym wybierać. A nim do elekcji przyjdzie, drugie tyle jeszcze zgłosić się może. — Nigdy tronowi kandydatów nie zabrakło — odezwał się Rożański — ale często narodowi wodzów, więc że się troskamy, nie dziwna, a smutna też, gdy pan, co nam ślubował, opuszcza. Na tę rozmowę wszedł powracający z zamku z wesołą twarzą książę Michał i przypadł zaraz do kolan matki, która go czule za głowę uścisnęła. A znać było z oczu jej, iż tych u króla odwiedzin ciekawa była i niecierpliwa skutku się dowiedzieć. Na bladej twarzy jej odmalował się niepokój, wstrzymała rękę syna, patrząc mu w oczy. Zawahał się nieco młody pan, ale prędko przemógł jakiś wstyd i odezwał się głośno: — Wielce mi był miłościwy Król Jegomość, anim potrzebował mu się przypominać, bo zobaczywszy mnie i rękę swą pańską do pocałowania dając, odezwał się: „Tak mi jest miła pamięć Królowej Jejmości, iżbym rad, co było żywej wolą, po zgonie spełnił. Wiem, że wam dawała pensję z własnej szkatuły, więc póki królem jeszcze jestem, zapłacę i ja, uważając to za dług święty”. Gdy domawiał tych wyrazów z widoczną radością, księżna podniosła oczy, w których się łza kręciła. — Niechże mu Bóg zapłaci! Za jego serce królewskie dla dziecięcia Jeremiego i pamięć woli nieboszczki. Bogdaj mu wygnanie, na które się skazał, lekkim było i ziemia obca gościnną, i lata ostatnie spokojem, którego nie zaznał na tronie. Tak ze szczerością wielką spowiadali się z ubóstwa swego matka i syn, a snadź niewielki ów dar przychodził w porę do domu ogołoconego, bo książę zaraz dodał, iż się do podskarbiego królewskiego udawał i że mu nazajutrz wypłacić przyobiecano. Zwrócił się zatem z uprzejmością wielką do Pełki, pytając go, co czynił. Na co odpowiadając, przyjaciela przedstawił mu Me—dard i względom polecił. Usunęli się wszyscy ku oknu nieco, o królu mówiąc i abdykacji, o której rozprawiali wszyscy, i o niczym już mowy nie było po zakątkach najdalszych Rzeczypospolitej, tylko o tym jednym wypadku, a o bliskiej elekcji. — Będziemy wszyscy z Kondeuszem i za Kondeuszem trzymali — ozwał się książę Michał — choćby dlatego, iż nam go królowa nieboszczka życzyła, której dobro Rzeczypospolitej drogie było zawsze. A sławią go też jako wojownika znacznego i rycerza, któremu równego nie ma w Europie. — Jest czas się namyślić do wiosny — dodał Rożański — boć pewnie szlachty nie zwołają wprzódy i interregnum79 się przeciągnie. Wesoło dosyć rozmawiając, poznawali się bliżej z księciem Michałem, który jedną tylko zbytnią nieśmiałością grzeszył, zresztą umiejąc się podobać wszystkim, bo w nim dobroć i chętne serce czuć było. Lecz w synu Jeremiego nie było odwagi ojca, snadź w młodości nieszczęście i troski go złamały i nauczyły pokory. Wśród obcych też żyjąc, nabrał obyczaju nieswojskiego, układnym będąc do zbytku. Grzecznością swą ziębił, choćby się doń radzi ludzie zbliżali. Chwilę jeszcze na rozmowie tej zabawiwszy, Pełka z Rożańskim pożegnali hetmanową i księcia, który ich do ganku przeprowadził. Kazano konie podać z ulicy na podwórze, a gdy Pełka swojego miał dosiadać, spojrzał nań książę Michał. — Dzięki Królowi Jegomości — rzekł — i ja też dawno pożądanego pod siodło konia dostanę, bom — czym się nie taję — i jednego dobrego nie miał. — A cóż się ze stadami książęcymi stało? — zapytał Rożański. — Poszły jedne pod żołnierzy i padły razem z nimi, drugie popędzono za rubieże nasze — wzdychając rzekł książę Michał. — Już ojciec nieboszczyk opłakiwał ich stratę, mnie się i widzieć ich nie dostało. Gdy się rozstali, westchnął Pełka. — Nie wstydzę to Rzeczypospolitej — rzekł — dać synowi takiego ojca zostać bez konia i dworu, bez ziemi prawie i sługi? — I Rzeczpospolita też straciła ziemię i sługi — rzekł Rożański — a syn jakże do ojca niepodobny! Niemca z niego zrobili nieśmiałego i grzecznego, snadź aby mógł ocaleć w pokoju, bo ten zda się do wojny niezdatny. — Może się choć późno odezwie krew — dodał Pełka. Smutny widok żałobnego dworku hetmanowej długo im stał w oczach. I nie oni tak jedni czuli żałość na widok zubożenia wielkiego rodu. Nazajutrz w ulicy mógł się przekonać Pełka, iż los księcia Michała szlachtę szczególniej bolał i obchodził. Wskazywano go sobie palcami jadącego z małym pocztem dwóch ludzi tylko i skłaniały się przed nim głowy, jakby cień Jeremiego witano. W niemieckim paniątku trudno się było domyślić spadkobiercy hetmana, lecz mu i to przebaczano dla miłości wielkiego rodzica. Wstrzymywał, jak mógł, przyjaciela Medard, aby mu w stolicy towarzyszem był, lecz w końcu i Godziemba za podczaszyną gdzieś wyciągnął, i książę Proński, żonę zabrawszy, znikł gdzieś, pociągnąwszy ku Szląsku, i Rożański zaczął się do swojej Julki wybierać pilno. Przyszło, pożegnawszy go, pozostać Pełce samemu prawie, bo się do niego mimo zaprosin nikt nie garnął. W tym osamotnieniu ledwie niejeden książę Michał mu został, do którego czasem mógł pójść i godzinę przebyć na rozmowie. Resztę czasu spędzał albo przy książce, której nie bardzo lubił, lub w stajni z końmi i wiernym Gabrykiem, albo na przechadzce samotnej. Ale mu się na gorszą samotność do Gołczwi nie chciało. Prędzej już mógł się spodziewać zobaczyć tu jakim trafem księżnę niż na wsi, a był tego przekonania, iż ona tam, spróbowawszy cesarskiego dworu, nie wytrzyma i albo z mężem, lub sama do Polski powróci. Myślał, że może potrzebować jego pomocy i opieki, którą jej przyrzekł, na ostatek sam dobrze nie wiedział, dlaczego w stolicy został. Jakiś instynkt raczej niż rachuba tu go trzymała; a choć ludzie od niego stronili, niewiele zważał na to. * * * Skończył się sejm; abdykacja króla wydawała Rzeczpospolitę na łup intrygom nowej elekcji. Cały też kraj się poruszał, a szczególniej czynni byli panowie, senatorskie grono, które w istocie władło szlachtą i Rzecząpospolitą. Każdy z możnych miał ogromny zastęp klientów z dawna do swojego domu przywiązanych, a przez nich wpływ na dalsze kręgi po prowincji rozszerzał. Rodziny owe, rozporządzające i bogactwy, i wojskami, i stosunkami po dworach zagranicznych, podzielone były na fakcje800, trzymając z kandydatami, którzy dla nich najlepsze stawili warunki. Smutno to wyznać, że już naówczas pieniędzmi i obietnicami urzędów tronu dobijać się musiano. Elekcja nowego króla padła na kraj znękany i wycieńczony wojną, ledwie cokolwiek wypoczęty, odrętwiały i poruszyła szlachtę całą, budząc w niej poczucie praw jej, które od głosów ogółu tron czyniły zawisłym. Szlachta podnosiła głowy z pewną dumą, powtarzając sobie owo: „Sumus electores regum!” W pańskich sferach, gdzie nieco lepiej znano europejskie stosunki, nie można powiedzieć, żeby głębiej w nie kto wnikał. Kandydatów z odgłosu tylko i famy sądzono. Cóż dopiero między szlachtą, gdzie każda baśń i plotka posłuch znajdowała, gdzie o kandydatach tyle wiedziano, że większa część mających głosować na nich, nazwisk ich nawet powtórzyć dobrze nie mogła. Najgłębsi politycy nie widzieli nic nadto to, co który z książąt przynosił w posagu Rzeczypospolitej. Łudzono się obietnicami sum i korzyści, których żaden z ówczesnych ziścić nie mógł. Kondeusz przynosił może najwięcej, ale tego za wczesnym oń staraniem zohydzono. Neuburg był ubogi, a książę Lotaryński, wielkiego rodu i pańskiej wspaniałości, żył także łaską stryja i cesarza. Za Kondeuszem byli najznaczniejsi panowie i dygnitarze, z dawna na jego stronę pozyskani, prymas najprzód, dalej Sobieski, marszałek wielki koronny81, Lubomirscy, Potoccy, Jabłonowscy, Leszczyński, kanclerz, biskupi niemal wszyscy. Sapiehowie i Pacowie na Litwie, jemu też byli oddani, Radziwiłłowie za Neuburgiem głosować chcieli. Najmniejszego jednak nie było podobieństwa, aby Neuburski mógł się utrzymać. Książę Lotaryński, choć się opóźnił bardzo, miał nader zręcznego pełnomocnika w hrabi de Chavagnac, który umiał pozyskać potajemnie pomoc cesarza i dworu austriackiego. Szlachta płynęła masami na pole elekcyjne na Wolę, lecz stojący u steru panowie nie bardzo ją sobie ważyli, wiedząc, że tłumami włada, kto je zażyć umie. Mówiono więc wiele o prawach owej szlachty, chociaż w istocie na niewielu głowach i gębach cały ten gmach się obracał. Brali rozkazy u góry potajemnie wodzowie i pojąc a karmiąc, poddawali też opinie swe i umieli je rozpowszechniać. Od dawna stolica tak nadzwyczaj pełną nie była ani tak ożywioną. Kto by się był jednak wpatrzył w ten lekceważony tłum panów szlachty, okurzonej, niepoczesnej, zmęczonej, znudzonej, dostrzegłby łatwo, że pomiędzy nią a magnatami, którzy pochlebiali sobie, iż nią władnąć będą mogli, nie było zbyt serdecznego związku. Rozbudzone uczucie praw szlacheckich dziwnie oddziaływało na najpokorniejszych nawet. Ci biedacy, przybyli z odległych zakątków o kilku bitych talarach, nocujący w polu, z biedą mogący się przekarmić, poubierani w szare kapoty wytarte, z szabelkami na czarnych rapciach, w juchtowych butach, w płóciennych kitlach, nawet w słomianych, dziurawych kapeluszach, patrzali z pewnego rodzaju niechęcią i nieprzyjaznym usposobieniem na wspaniałe, poszóstne kolebki marszałka, kanclerza, prymasa i świeckich senatorów, sadzących się na przepychy. Niejeden, co o surowej cebuli i chlebie dzień przeżywać musiał, spoglądając przez parkan na zastawione srebrami pańskie stoły Sobieskich, Paców, Radziwiłłów, klął po cichu i wzdymał się myślą, że te wielkoludy przecież siły, jaką ma szlachta, nie posiadają. Chodziły też powieści o rozdanych sumach znacznych z Francji, o podarkach, którymi i Neuburg, i Lotaryńczyk szafował. Frymark ten panów szlachtę oburzał. Z wolna iskierka ta mała niechęci sama się rozdmuchiwała przedłużonym leżeniem a obozowaniem i wszelakimi wieściami. Mówiono, że prymas miał już w garści króla, że ten a ów się sprzedał, że panowie intrygowali, a te za wczesne obietnice i rozporządzanie koroną, którą szlachta za swoją uważała, oburzały i jątrzyły. Ci, którzy po województwach mieli największe stosunki i trzęśli nimi innych czasów, czuli teraz, że im szło twardo, opornie i że duch jakiś niepodległości się odzywał cale niespodziewanie. Lekceważono go sobie, wzmagał się. Z każdym dniem rosła niechęć ku frymarczącym koroną. Tu i ówdzie odzywały się na przekor głosy za Piastem. Ażeby tych butnych usposobień republikańskich mieć pojęcie, dosyć wiedzieć, iż już Kazimierzowi, który królem być przestał, wielu czapki nie uchylało, a krzyczano nań bez miary. Rozpowiadano sobie przygodę niejakiego Pisarskiego, który z byłym królem spotkał się, jadącym przez Pińczów do Krakowa. Pisarski miał z sobą nie więcej nad dwudziestu ludzi i służby, a zajął był gospodę jedyną i najlepszą w Pińczowie dla siebie. Nadjechał komornik królewski i po staremu zaczął go forować z gospody mówiąc, że tu król będzie stał. „Jaki król? — zapytał Pisarski. — My teraz żadnego nie mamy.” Słowo na słowo, przyszło do sporu żwawego, nadjechał Kazimierz, a miał z sobą jeszcze z pięciuset ludzi i — czy z rozkazu, czy sami się domyśliwszy dworzanie — z obuszkami porwali się do szlachcica, a gnając go z gospody, do rosołu zbili. Nazajutrz sińcami okryty Pisarski pojechał do Krakowa i pozwał pana Jana Kazimierza Wazę przed sądy kapturowe82, które naówczas zasiadały. Wysłano pozew, na który król nie zważał, a bodaj go za drzwi wymieciono, ale sąd nie stającego Wazę od czci odsądził. Bawiło to ichmościów, iż takim dekretem go pożegnali. Szlachta też, której powaga królewska nie zdołała odjąć dumy i fantazji, równie spod oka patrzała na magnatów. I im bardziej się oni pysznili i występowali z bogactwy a wytwornością, z dworami i klientami, tym oburzenie rosło. Mogli się tego domacać panowie marszałek i kanclerze, bo ci, co na polu leżeli obozem w słońcu i skwarze, gdy do nich braciszkowie w pięknych barwach pańskich przychodzili w odwiedziny, służebnictwem im w oczy pluli tak, iż wielu dworzan pańskich musiało chlebodawców opuścić. Gromady darmozjadów owych strojnych co dzień się zmniejszały widocznie. Z młodzieży niejeden miał tam na Woli ojca, starszego brata, stryja, opiekuna; posłał go który z senatorów nawracać dla Kondeusza, aż ten, co się podjął apostołowania, powracał sam skruszony i za służbę a łaskę dziękował. Wszystkiego tego początkowo bodaj narobiło, że zawczasu się ksiądz prymas i inni chwalili, jako zrobią, co chcą. Nieprzyjaciele Kondeusza, Neuburczyki i Lotaryńczycy, rozsieli to w obozie; okrzyknięto zaraz: „Pozwoli! Zobaczymy, kto tu wybierać będzie. Ksiądz prymas naszą wolę ma ogłosić, ale nie nam swoją narzucać.” Poszło tedy jak ogień po suchych wiszarach hasło: Szlachta swoje uczyni i co jej Duch Święty da do serca, to ogłosi. Pomiędzy Warszawą, w której się rozpościerali magnaci, a Wolą, gdzie jakie dwadzieścia tysięcy szlachty stało, rozbrat się stał zupełny. Już do okopów pojechać mało się kto ważył, tak mruczano na panów i tak ich tam przyjmowano. A przybył kto z księży biskupów lub sam prymas nawet, poszanowano w nich kapłanów, ale byle usta otworzyli de publicis83, zamykano im je trefnymi szyderstwy. Choć na złość intrygantom kondeuszowskim, szlachta by była rada obrać sobie kogo innego; dobrze nie wiedziała, komu rzucić koronę. Wlekło się tak ode dnia do dnia. W górze krzyżowały się intrygi. W samym początku zjazdu tego w Pełce odezwała się ta stara krew, co to nigdy dworować nie lubiła. Może i gorycz, jaką go ludzie napoili, usposabiała też do niechęci, do oporu. Jak się tylko lubelska szlachta zjawiła na placu pod Wolą, pojechał do niej Pełka. A miał tam swoich Laskowskich, Żołudków, Masłowskich i wielu innych, którzy go oburącz powitali. Choć paradnie mógł do nich wystąpić, miał ten rozum, że się w szaraczek odział, buty czarne i pas skórzany wziął, i konia najgorszego, aby w nikim zazdrości nie budzić. Znano też Pełków z dawna, że się nigdy nie bawili w dworactwo, a ze szlachtą czystą trzymali. A co o panu Medardzie pletli ludzie, jak się dorobił fortuny, o tym mało kto wiedział, a mniej jeszcze kto wierzył. Dość, że to była kość z kości, szlachcic Lublinianin, swój, o którym wiedziano, że przedpokojów niczyich nie wycierał. Cisnęli się więc doń tłumem i serce uderzyło w piersi Pełce. Zobaczywszy swoich na polu, że ich wszystkich z sobą do domu zabrać nie mógł, sam z nimi pozostał. Posłał tedy po namiot do miasta i Gabrykowi kazał, co było w zapasie, wywieźć, i baryłek, i mięsiwa. Tego wieczoru u braterskiego stołu, zbitego z tarcic, a ustawionego na czterech kołkach, posiadali wszyscy, na czym kto mógł, większa część na ziemi. Przyłączyło się Chełmian i Podlasiaków dosyć, przyplątali się inni, nuż gwarzyć. Znalazł się stary łowczy Godziemba, dosyć innych, od Krakowian przyszedł Rożański; dosyć, że tu sejmikować poczęto, zapomniawszy o nocy. Zaraz tedy Pełka poznał, co się święci, a do serca mu przypadło, że szlachta się za nos wodzić nie daje. Pili więc na zabój — szlacheckiej potęgi prze zdrowie!84 A co tam za mowy były, tego powtórzyć dziś trudno. Nad rankiem się tam wszystko dopiero pospało pokotem, gdzie kto legł, ten z głową na kulbace, inny na zwiniętej opończy, ów na kułaku. I tak ich tam słońce zastało. Pełka już się ze swoimi nie rozbratał ani do domu poszedł. Baryłki jeszcze suche nie były, napalono ognia, aby co zwarzyć, przywiózł kuchta mięsa i korzeni, i krup, i co kuchnia obozowa potrzebowała. A na śniadanie żywiono się wędliną. Litwa, można powiedzieć, że już od tych dwóch z górą tygodni niczym się innym nie karmiła, tylko wędzonkami i serem, bo tego z sobą pełne sakwy nawieźli. Życie w okopach brzydnąć poczynało i obmierzać wszystkim, a tu do głosów zbierania nie dopuszczano, bo jeszcze posłów przyjmowano i różne formalności wrzekomo dopełniać miano; w istocie zaś u góry ksiądz prymas i marszałek, i inni knuli, aby Kondeusz przeszedł, gdy u dołu o nim na złość im nikt słuchać nie chciał. Próżno prawiono, że rycerz sławny i że potęgę francuską miał za sobą. Ten i ów bąkał, że już Walezjusza85 kosztowali i oskomy od niego dostali i tak się to wlokło, a słońce parzyło elektorów86 i pył im oczy wyjadał. Rachowano na to, że się zmogą, zmęczą i porozłażą, a z mniejszą kupą łatwiej sobie rady dać będzie. Dlatego i z kresów a rubieży województw nie powoływano, strasząc nieprzyjacielem. Pełka odżył w tym warze, gdy inni w nim powiędli. Zabawiano się gawędami, warcaby, końmi, czym Bóg dał, i kubkiem też niezgorzej. Z Lubelczyków Godziemba, ba, i Żołudek jawnie byli ponadmuchiwani, jeden przez prymasowskich, drugi od Lotaryńczyków. Tych było niewielu, ale chodzili tak, że ich nikt nie dojrzał aż dopiero nazajutrz ślady… Pod wieczór z miasta stosy papierów zbiegały się do obozu, drukowane zalecanki kandydatów i pisma różne, faworyzujące Kondeusza. Czytano jednak najwięcej Censura Candidatorum87, i przypadało to do serca, że polecano im Piasta. Już w trzecim tygodniu po obozie myśl tę propagowano i noszono, a Pełka ją też gorąco uchwycił i za nią przemawiał. — Próbowaliśmy Francuza, próbowali Szwedów, czas przecie w domu pana poszukać. Czemu Rzeczpospolita Wenecka na dożę88 sobie nie wybiera nikogo, tylko rodowitego Wenecjanina? Albo to nie jest przykład wielki? A któż będzie lepiej znał i potrzeby, i obyczaj wojowania, i naturę tych, którymi ma rządzić, jeżeli nie swój? — Szlachcica wybrać! Kość z kości! — dodawali drudzy. Gdy przyszło do Piasta, jak mrowie sypało się kandydatów okopowych, więcej na śmiech niż na prawdę. Uznawali to (wszyscy przecie, że trzeba było i statysty, i wojownika, a tego w uboższej szlachcie trudno było znaleźć; musiano by go szukać pomiędzy senatory, do których ząb miano. — Gdy przyjdzie chwila — mówił Pełka — Pan Bóg nam do serc imię poda człowieka. — Byle nie Kondeusza i nie jednego z tych, co ich nam za pieniądze swatają. Taki był głos powszechny, a z każdym dniem niechęć do frymarczących rosła. Dawano też do niej niemało powodów występowaniem świetnym przed nosem tych, którzy często jeść co nie mieli, a którym duma przez dziurawe kontusze patrzała. Już tydzień prawie obozował Pełka ze swoimi w okopach, gdy jednego dnia rano, stojąc przed namiotem sam jeszcze, bo inni się wywczasowywali po nocnych sporach, zobaczył idącego wprost ku sobie szlachcica, za którego by, z daleka nań patrząc, nikt nie dał trzech groszy. Gabryk przecież, stojący za panem swym, który wielkim sprytem wszystko odgadywał i wiedział, co się pod Wolą działo, szepnął, wskazując przychodzącego, swemu panu: — Widzi pan tego z cienkim wąsem, długą szyją, w zblaklym kontuszu i czerwonych niegdyś butach, z czapką na bakier? To jeden z tych, co szlachtą, jak chcą, wodzą. Mówią o nim, że wywłoka i że jezuitą był, ano prawda, że gdy języka z pochew dobędzie, jest czego posłuchać, i tnie, i smaruje, jak mu się żywnie podoba. — Kto on taki? — zapytał Pełka. — Mówią, że się zowie Piotrowski, Sandomierzanin — dodał Gabryk. A tu już i ów Piotrowski do namiotu się zbliżał. Wyglądał w istocie, jak go Gabryk opisał: suchy, chudy, długi, cytrynowy, głowa nieco wypełzła, wąs skąpy, ręce z rękawów wychodziły ogromne, nogi też ze stopami wielkich rozmiarów, a chude miał i piszczałkowate. Na nim odzież, pożal się Boże! Ale w polu kto na pył, słońce i deszcz lepszą kładł? Pełka go nie znał, ledwie sobie przypominał, że go czasem na pieńku stojącego i do szlachty przemawiającego widywał. Piotrowski mu się ledwie nie jak znajomemu skłonił, szeroką dłoń podając. — Pana a brata…!89 Czołem! — Czołem. — Ireneusz Piotrowski herbu Sas, Sandomierzanin. Siedzimy tu w sąsiedztwie — począł, stanąwszy i biorąc się w boki oburącz. — Wasindziej, panie Pełka, Lublinianami trzęsiesz, ja też mam tu przyjaciół. Przyszedłem się z jegomościa powąchać. Począł się śmiać. — Dlaczegóż by nie? — odparł Pełka. — Proszę do namiotu i choć na kulbace przysiąść, coś się znajdzie na przyjęcie gościa. — E, Bóg zapłać! Na czczo najlepsze sprawy, a mam dalipan ważną. Ot, wiesz co, gdybyśmy za okopy, tam pod wierzby poszli? Głos się nie tak rozlega, a musimy pomówić na osobności. Na osobności — powtórzył cicho. Pełka wziął za czapkę; wyszli tedy, mijając i śpiących, i myjących się, i już śniadających, za okopy. Kilka wierzb, obciętych kalek, stało na uboczu. Nikogo tam jeszcze nie było. — Choć nieznajomy — począł, obejrzawszy się, Piotrowski — ale waszmości znam i estymuję, będę więc szczerym i serce mu otworzę. U nas tu nigdy końca nie będzie. Wodę warzymy. — To prawda — rzekł Pełka. — Magnaci pieniędzy nagarnęli, a my za ich grzechy pościmy i smażymy się na słońcu. Ba, gdyby się było już choć w czym smażyć, ano, nie — pieczemy się, bośmy tłustości wszelkiej pozbyli. Respice finem90, trzeba do końca dążyć, hę? Spojrzał w oczy Pełce, aby poznać, co myślał. — ja i waszmość możemy kapitalną oddać usługę Rzeczypospolitej — mówił dalej. — Dlatego chciałem się z nim powąchać. Trzeba tego diabła Kondeusza precz wypchnąć, a prymasowi, marszałkowi, kanclerzowi finfę przystawić. Zgoda? — Kondeusza się zbyć? — spytał Pełka. — Czemu nie? Zbądź—my się go, ano jak? — Jak? — rozśmiał się Piotrowski. — Tylko się za ręce weźmy, dokażemy tego nie dalej jak dziś. Za mną pójdą Sandomierzanie, a za Sandomierzem innych kupa; a na waszmości waga, abyś swoich Lublinian, Chełmian i Podlasiaków za nami ruszył. Wyekskludujemy91 Kondeusza za przekupstwo i korupcję, a kto się sprzeciwi… ten zyskany… rozsiekać! — Zlituj się, wszak prymas. — Prymas się zlęknie, drudzy też. Nec Hercules contra plures, będzie nas kilka tysięcy. Ano, słuchaj waszmość, do okopów ich powpuszczać i do szopy wszystkich, dopiero gdy ich mieć będziemy w ręku, pójdziemy na nich kupą. — A gdy wyekskludujemy Kondeusza — spytał Pełka — co dalej? — Mospanie — odezwał się tajemniczo Piotrowski — myślę, że z waszmości rozumny człowiek. Powyrzucajmy najprzód pańskich kandydatów, co pieniędzmi kupują koronę, szlacheckiego sobie znajdziemy, Panu Bogu będzie na chwałę, gdy ta simonia92 weźmie w łeb. — Jam ci sam szlachcic — dodał, nachylając się do ucha Pełce — kocham moich panów braci, ale, mospanie, naród w takim tłumie głupieje. Potrzebują, aby ich kto za nos wodził, proszą się, suplikują93. Czemu nie mamy pokierować nimi, hę? Pełka nań popatrzył w milczeniu. — Głupi są — dodał Piotrowski — ano, wielce poczciwi. W tłumie głupota rośnie, to prawda, ale i poczciwość się wzmaga. Daj im waszmość dobrą myśl, to się za nią pozabijać dadzą. A wodza potrzeba, choćby takiego, z pozwoleniem, kiepskiego, jak ja, bez prowodyra barany, mospaneńku, nie pójdą. Panom nie wierzą, za nimi nie pociągną. Dawniej może byliby się dali prowadzić, ale tu ktoś ciemierzycy94 nasypał, nosami kręcą na nich. A co dzień, to gorzej. Cóż to będzie? Z głodu pomrzemy w polu. Trzeba iść do końca. — Do jakiegoż końca? — spytał Pełka. — Ja go nie widzę — I ja go nie widzę — przerwał Piotrowski — ale go czuję! Tak jest! Na złość tym, co Rzecząpospolitą trzęsą, co nas za plebs95 mają, którzy na złocie legają, a nas za boże stworzenia nie liczą, na utrapienie pysznych — wstawim nad nich człowieka, Bóg natchnie, na którego patrzeć nie chcą, damy mu w dłoń berło i posadzimy na tronie, i będą musieli ci dumni matacze bić mu czołem. Z oczu Piotrowskiemu ogień tryskał, Pełka go porwał i uścisnął. — Możeż to być?! — zawołał. — Damy my temu rady?! — Tylko my — rzekł Piotrowski — a wiesz waszmość dlaczego — podnosząc połę wypełzłego kontusza do góry, kończył eks–jezuita — dlatego, że ja mam opończę lichą, a waszmość szaraczkową, że obaj nie mamy tytułów i żeśmy równi panom braciom, w których się ozwało przecież, że coś i oni warci. — Zgoda, panie bracie! Zgoda! — podchwycił Pełka. — Stokroć zgoda. Słowo i ręka. Podali sobie dłonie. — Ale kiedyż? — Gdy ja narobię wrzawy — rzekł Piotrowski — wyciągnijcie zaraz za mną i szlachtę wiedźcie. Gdy Kondeusza uprzątniemy, z resztą tej rzeszy paniątek pójdzie łatwo, zjemy ich na jedno śniadanie. I śmiać się począł Piotrowski. — Widzisz waszmość — dodał pobrzękując garścią złota w kieszeni — mam za co moich podpoić i rozgrzać. Boć i koniowi dla fantazji podtykają pieprzu, gdzie się patrzy. Ja też moich zawczasu zaanimuję96. Jest tu od Lotaryńczyka poseł, bardzo układny człek, i myśli, że tak jest rozumny, iż nas wszystkich oszuka. Występuje pięknie, choć grosza tam skąpo. Wiem, że mu o to szło, aby Kondeusza się zbyć. Wziąłem u niego wczoraj, a raczej dziś, o czwarte] rano sto dukatów na pognębienie Kondeusza. Pewny jest, że mnie kupił! Cha! cha! Niech się cieszy zdrów. Podał znów rękę Pełce, który już mniej miał ochoty mu ją wyciągnąć, i co prędzej pospieszył w okopy, a Medard też za nim zamyślony pociągnął. Do południa nie zaszło nic, bo się szlachta dopiero gotowalni naradzała w małych kupkach. Około dwunastej ukazała się kolaska księdza prymasa, jadąca ku szopie. Tuż za nią poczęli ciągnąć i inni. Jechał marszałek Sobieski97, pięknej postaci mąż rycerski, kłaniając się na wsze strony, któremu jeszcze jakkolwiek odpowiadano, bo znano go, że mężnym był, tylko mu francuską żonę za złe miano, a ta się bardzo kręciła i intrygowała. Za nim kanclerz wielki i podkanclerzy, Pac i Morsztyn. Tym już nikt na ukłony nie odpowiadał, a po drodze rzucano im już w oczy: „Kondeuszowi zaprzedańce!” Udając, że to ich uszu nie doszło, i nie widząc, jak się gdzieniegdzie i szabla groźno do góry podniosła, przejechali panowie. Ciągnęły się jeszcze kolebki inne, na które też z ukosa szlachta patrzała, nie wyjmując żadnej, bo w sercach już wszystkich posiane było niedowiarstwo i niechęć. Dano im tak do szopy się pozjeżdżać i zasiąść na obrady wszystkim, i wpaść jak w łapkę. Dopiero po dobrej chwili spokoju coś się szlachta ruszać zaczęła i obozowisko jak mrowiem całe drgnęło. Kupki rosły na gromady, gromady na tłumy, zlewali się z najdalszych kątów w jedną masę ogromną. Szmer jakby fali morskiej, groźny mruk tej sturamiennej istoty, która się ludem nazywa, rozszedł się dokoła. W tej chwili ponad głowy, wysoko wdrapał się człowiek. Pełka poznał Piotrowskiego, siedział na koniu, aby przemówić z góry, ale mu tak jeszcze było nisko. Z pomocą swoich wdrapał się na siodło, a konia mu trzymano i stał na grzbiecie. Zaczęto psykać, nakazując milczenie, bo go znano i z głowy, i z mowy, i ze szlacheckiego serca. Wiedzieli, że nie darmo na kulbakę się drapał. Wszyscy czuli, że tu się na coś ważnego kroi. Piotrowski począł, ale głosu jego zrazu słyszeć nie było, wiatr słowa odnosił. Dopiero po chwili, gdy się uciszyło, a orator się rozchodził, imię Kondeusza wypłynęło ponad tłumy. — Przekupieni wszyscy — wołał — sprzedali się, a jak Judasz za srebrniki koronę i poczciwość sprzedadzą! Nie mianuję ich, bo wszyscy kupieni, co siedzą w szopie, wszyscy: i od lasek, i od pieczęci, i w infułach, i w szyszakach hetmańskich, i buławy, i pastorały! Prawo jak wół, panowie bracia, kto pieniędzmi koronę kupować chce, ten jej niewart! Ekskludujmy Kondeusza, kupił on panów, ale nie zapłaci szlachta, bo ona kocha kraj i poczciwość swoją. Ekskludujmy Kondeusza! Hasło nasze: Duch Święty, a nie dukat złoty! Kogo nam do serc poda Bóg, ten królem niech będzie, a nie laska prymasowska, a nie bałwan, którego sobie ulepili panowie, magnaci i zaprzedańce. Ekskludujmy Kondeusza! Na szopą! Na szopę! W tej chwili Piotrowski, choć się na kulbace i grzbiecie końskim ledwie trzymał, porwał za rękojeść szabli, powtarzając: — Na szopę! Ekskludujmy Kondeusza! Jednym okrzykiem ogromnym rozległy się okopy, rzekłbyś jednym głosem potwory stugardlanej. Tysiące szabel w powietrzu błysło. Pełka stał z Lublinianami i odwrócił się do nich. Wahali się, patrząc nań, gdy i on też do szabli sięgnął. Za nim wszystkie dłonie brzękły po rękojeściach. — Panowie bracia mili, ekskludujmy Kondeusza, to faworyt pański, a nie kandydat szlachecki. Na szopę! Ruszyło się tedy wszystko, co było na nogach; inni, widząc, że gromada sunie wielka, nie pytając już ani zacz, ani przecz, szabel z pochew dobywali i biegli, aby ze swymi być razem i od gromady nie odstać. Falą ogromną płynąc, posunęła się szlachta ku szopie, w której senat zasiadał, a z dala słychać ją było tak, jak burzę nadchodzącą. Jedni ze śmiechem, drudzy z klątwami, inni z krzykiem ogromnym szli i pasją. Prymas i kanclerze usłyszeli tę wrzawę. Cisnęło się rycerstwo do szopy i otaczało ją dokoła. Panowie senatorowie zbledli, widząc tłum z nagimi szablami nacierający jak na nieprzyjaciela. Piotrowski szedł przodem, otoczony swoimi. Prymas siedzący w krześle, patrzał milcząc. Stanął i skłonił głowę. — Nie ja tu przychodzę jeden, ale całą szlachtę za sobą wiodę. Jawnym jest bezwstydnie, oczywistym, dowiedzionym, że strugami złoto Kondeuszowskie tu płynie i czyste ręce wala, i sumienie białe czerni. — A tak, a tak! — zawrzał tłum za nim. — Precz z Kondeuszem! Prymas, który miał, jak słychać było, poprzysięgać, iż się da raczej ukrzyżować, niżby innego kandydata nad Kondeusza dopuścił, pobladł, usta mu się zatrzęsły. Senatorowie popatrzali po sobie. — Proszę spojrzeć na nas, ilu tu jest, co krzyczą: „Precz z Kondeuszem!” — mówił Piotrowski. — Nie odejdziemy stąd, nie ruszymy kroku, póki nie podpiszecie ekskluzji Kondeusza! Niesiemy wolę narodu! Kto skórę sprzedał na żywym niedźwiedziu, niech się sroma! Nie dopuścimy Kondeusza! — Precz z Kondeuszem! — zawrzał tłum. — Precz z Kondeuszem! Prymas chciał usta otworzyć. — Żadna wymowa nas nie przekona, księże prymasie! — zawołał Piotrowski. — Nie chce go szlachta! Vox populi — vox Dei98. — Precz z Kondeuszem! — powtarzał chór, niecierpliwiąc się widocznie zwłoką. — Precz, precz! Mruczenie tysiąców, które słychać było idące w głąb, w dal i słabnące za okopami, wtórowało okrzykowi. Senatorowie patrzali po sobie przelękli. Prymasowi pióro drżało w ręku. Jeden z biskupów, przed którym leżał papier, najbliżej był Piotrowskiego. — Mości księże biskupie, pisz ekskluzję — powtórzył Piotrowski — abyśmy my ją szablami pisać nie byli zmuszeni. Za każdym odezwaniem się oratora, jakby echo zgodne ostatnim słowom jego odpowiadało. Szlachty coraz więcej cisnęło się do szopy i pod szopę, której słupy trzeszczeć poczynały. — Precz z Kondeuszem! — odzywało się jak wystrzałami dokoła. Prymas szukał pióra i papieru, nie śmiejąc ust otworzyć. Biskup i on spojrzeli po sobie, westchnęli i z wolna pióro potoczyło się po papierze. Ponad piszącym stał utrapiony Piotrowski i patrzył w każde urodzone słowo. Gdy pismo było gotowe, z szyderskim poszanowaniem podsunął je księdzu prymasowi. Tłum wrzał. Nie można było zwłóczyć, pióro zadrgnęło w ręku, ale prymas podpisał. Dwaj kanclerze siedzący niedaleko bladzi byli jak chusty, obaj, wyprzedzając się, pospieszyli do podpisów, aby się nie dać w podejrzenie. Musieli z kolei kłaść podpisy i inni senatorowie, a Piotrowski, który za papierem chodził jak za dziecięciem, o którego by się życie lękał, śledził każdy ruch i wyraz twarzy przytomnych. Wśród senatorów panowało teraz głuche milczenie, rozpaczliwy stan wątpliwości, co począć dalej. Wykluczenie Kondeusza było samo przez się nieszczęściem wielkim dla tych, co po nim się spodziewali już przyrzeczonych dostojeństw, starostw i sum, ale stokroć gorszym było to, że nieokiełznana szlachta wzięła górę i panowała nad obradami, że ten tłum, którym kierować miano, stawił się wyżej tych, co nim rozrządzać mieli, że przyszłość wobec tego zawikłania stawała się straszliwą i ciemną. Kto by był zadał sobie pracę czytania w tych oniemiałych twarzach ludzi, zwyciężonych przez jednego odrapanego człowieka, na którego wczoraj nikt by nawet spojrzeć nie chciał, byłby na nich zobaczył wszystkie stopnie trwogi, upokorzenia, oburzenia, jakich ukryć nawet nie mogli. Prymas szczególniej, ów interrex99, który wystawiał sobie, że w ręku już trzyma koronę, że nią sam rozrządza, w którego dłoniach zbiegały się wszystkie nici misternej tkaniny, osłupiałym był, widząc ją poplątaną… i przez kogo? Przez nieznajomego szlachetkę, rozporządzającego tysiącami szabel i głosów. Blady, oniemiały, trzymał jeszcze pióro w ręku i patrzał, to na współtowarzyszów niedoli, to na Pio—trowskiego i na naciskający się tłum, w którego twarzach czytał jakby szyderstwo. Tymczasem za szopą brzmiały tysiączne okrzyki: „Precz z Kon—deuszem!” Ale wesołe, zwycięskie, naigrawające się. Podnosząc do góry papier z podpisami, Piotrowski, ukazał się znowu na grzbiecie końskim, głosząc otrzymany tryumf. Był w istocie bohaterem tej chwili i szlachta porwała go na ręce, niosąc między siebie. On ją przedstawiał i jej niepozorną, a niezwyciężoną siłę. W szopie pozostali senatorowie długo do słowa przyjść nie mogli. Obrady dnia tego były skończone, a nie ruszali się z kurulnych krzeseł100 swych, wstydząc się powrócić do miasta i przyznać swym paniom, które wielką też rolę odgrywały w elekcji, jak się sromotnie wziąć dali. Niektórzy z nich nie radzi też byli wynijść, póki by tłum nie odpłynął, aby się nie narażać na jego szyderskie wejrzenia i okrzyki. Prymas, w miarę jak wrzawa się oddalała, z białego stawał się czerwonym i gniewniejszym coraz. Wstał nareszcie i ruszyli się wszyscy. Kołem otoczyli go: Sobieski, Morsztyn, Pac. — Zwyciężeni jesteśmy na dziś — szepnął prymas cicho — to sprawka Lotaryńczyka. Nie ma wątpliwości, posypał złoto między szlachtą. Lecz nie koniec elekcji ani mu to pomoże! — dodał gniewnie. — Wszyscy przyjaciele księcia Kondeusza zwrócić się powinni przeciwko Lotaryńskiemu. Nie wszyscy na to wezwanie odpowiedzieli. Kanclerz Pac patrzał gdzieś daleko, prymas szedł do powozu; w milczeniu dano mu się oddalić. Za nim marszałek Sobieski, na którego dwór jego złożony z młodzieży najdorodniejszej oczekiwał, wyszedł pochmurny i zamyślony. Szlachta poglądała na odjeżdżających, uśmiechając się po cichu. Dzień ten zdawał się wyrokować o elekcji, a chociaż prymas zaręczał, że wszyscy przyjaciele Kondeusza przejdą do obozu przeciwnego Lotaryńskiemu, stało się wcale inaczej. Już na drodze do miasta rozmyślano, iż jeden w istocie Lotaryński pozostał. Wiedziano też, iż chociaż pozornie dwór austriacki oświadczył się za Neuburgiem, potajemnie sprzyjał Lotaryńskiemu, za którego chciano wydać arcyksiężniczkę Eleonorę. Opodal nieco od okopów, na drodze do Warszawy miała kanclerzyna Pacowa dwór obszerny, którego galeria zaszklona wychodziła oknami na gościniec, wiodący z miasta do Woli. Stąd niemal codziennie panie, mężów wyprawiwszy, przypatrywały się i dalekiemu ruchowi obozowemu, i mnogiej szlachcie, a panom pod oknami przejeżdżającym. Właśnie świetne grono pań zabawiało się w galerii, gdy powóz prymasa przyszedł. Zatopiony w myślach interrex ani spojrzał na ciekawe kobiety, które z jego twarzy pochmurzonej wyciągały wnioski różne. Doszła je aż tu wrzawa obozowa. Za prymasem jechał marszałek Sobieski, którego żona wyglądała właśnie wiernego swego męża i najrozmiłowańszego z kochanków. Na widok jej twarzy, na skinienie skoczył Sobieski z konia i wbiegł na galerię. Już mu z oczu czytać było można złowrogą jakąś nowinę. Piękna Marysieńka pobiegła naprzeciw niemu. Załamał ręce. — Co się stało? — Kondeusz ekskludowany! Zbiegły się na te wyrazy wszystkie panie od stołu, jak spłoszone ptaki, z krzykiem i lamentem. Były to najwdzięczniejsze kwiaty wielkiego świata: kanclerzyna Pacowa z domu de Mailly, Sobieska. Francuzka także, d’Arquien, młoda i śliczna księżniczka Radziwiłłówna. W ich towarzystwie znajdował się także ostatnią modą dworską ubrany hrabia Chavagnac. Na wieść o ekskluzji Kondeusza załamały się dłonie, zachmurzyły czoła, na twarzy Marysieńki odmalował się gniew. Stara księżna Radziwiłłowa, która była za Neuburgiem, pierwsza wskazując posła Lotaryń—skiego, rzuciła nań wymówkę, iż z jego naprawy stać się to musiało. — Słowo honoru, księżno! — zawołał Chavagnac. — Nie przyczyniłem się do tego wcale. Nie obrałbym był tej drogi. Z niedowierzaniem, z trwogą jednak spoglądano nań. — To nic jeszcze — szepnął cicho Sobieski — ale co się stało, za tym idzie, że patres conscripti101 i interrex, i senatus102, nic już nie znaczą w Rzeczypospolitej, populus103 — wszystkim! Tłum panuje, my posłuszni mu iść musimy. Kobiety załamały ręce. W tej chwili orszak znaczny konnej szlachty ze śpiewem i huczkami przeciągał pod oknami. Niektóre głowy zwróciły się ku galerii i od okien cofnęły się przerażone kobiety. Szlachta w triumfie jechała grzebać kandydaturę Kondeusza. Piotrowski upojony, z czapką na bakier, przodował im. Spojrzał w okna, zobaczył Chavagnac’a i szydersko mu się skłonił. Lotaryńczyk uczuł się zgubionym. * * * Hrabia Chavagnac tegoż wieczora stał się najposzukiwańszym z ludzi. Parę dni temu niemal w śmiech obracano poselstwo jego i osobę, chociaż wielce poważną i piękną. Kilka godzin zmieniło położenie. Dał dowód niepospolitej zręczności, odsądzając najniebezpieczniejszego kandydata; nie wątpiono, że reszty dokona. Prawdę rzekłszy, zręczny ten dyplomata, przyjaciel od serca tego, któremu chciał zapewnić koronę, nie dobrze wiedział, jak się to stało. Z Piotrowskim mówił, niespełna się rozumiejąc, przez pół kwadransa, dał mu owe sto dukatów, lecz wcale się nie spodziewał, aby one tali dobrze skutkować miały. Nabrał otuchy i wiary w siebie. Szczęście widocznie mu sprzyjało. Chciałby był przynajmniej podziękować temu, który mu tak wielką wyrządził przysługę, lecz jak się było dowiedzieć o Piotrowskiego wśród niezliczonej ilości rozmaitych Piotrowskich, których pełno było na polu elekcyjnym? Miał nadzieję tylko, że sprawca tak wielkiego czynu ukaże mu się, domagając nagrody. Tymczasem, ów Piotrowski we dworku Pełki z kilku innymi odpoczywał. Było bo po czym; ochrypł biedak, nałamał kości, utrzymując się ekwilibrycznie104 na końskim grzbiecie, pył mu gardło palił i pot z nim pomieszany czoło oblewał. — Dajmy się cieszyć Lotaryńczykom — mówił cicho. — Niech się ambasadorskie odegrają komedie, niech panowie nowe piszą kontrakta i traktaty z posłami, niech prymas sobie nową nawiąże intrygę, niech się trochę uspokoją po dzisiejszej trwodze, a naówczas zobaczymy. — Tylko nie zawsze — rzekł Pełka — szlachta jak dziś pójdzie za nami. — Ba! I z Litwą przy elekcji będzie ciężko, bo się nam okoniem postawi. — Garstka tych szaraków poczciwych! To nam oni nie zawadzą — mówił Piotrowski uśmiechając się. Otyły szlachcic siedział obok i łzy ocierał, które mu śmiech wycisnął. W szerokie dłonie bił z pociechy wielkiej. Był to szafraniec105 ubogi, z owych niegdyś możnych, któremu dziś możni solą byli w oku, bo oni go znać nie chcieli, a on też nienawidził ich. — Nie jestże to pociecha — mówił — patrzeć, jak się na próżno kręcą i mozolą, i układają, a my sobie siedzimy cicho, patrzymy i gdy przyjdzie chwila, na nic to wywrócimy. — Tylko sza! — dodał Piotrowski. — Myśmy dziś Lotaryńczycy, a gdy posłowie wyjeżdżać będą, z taką powagą wysłuchamy, jakby się to w istocie na coś przydać miało. — Ale któż u waści kandydatem? — zapytał jeden. — Znajdzie się ktoś — zawołał Piotrowski — a wybierzemy im takiego, który jest najbiedniejszy, takiego, który im najniemilszy, najuboższy, najcichszy, najskromniejszy, aby mu się kłaniać musieli, bo szlachta kazała! — To mówiąc wstał. — Siła jest w nas! — zawołał, uderzając się po piersiach. — Oni wyszli z naszego łona i stawią się obozem osobnym, chcą być lepsi, chcą być mądrzejsi, chcą sami to czynić, co do narodu należy. Niedoczekanie ich! Choć raz pokażemy im, że myśmy tu panami, nie oni. Przyklaśnięto. — Mości panowie — zawołał Pełka — wybierzemy Piasta! — Tak i ksiądz Olszowski pisze: Piasta! — Zgoda — zawołał Pełka — ale najuboższego i żadnego z nich, ale takiego, którego oni znać nie chcą i odpychają! — Więc któż godniejszym być może — dodał Pełka — jeżeli nie… — Cyt! Na miłosierdzie pańskie! — przerwał mu Piotrowski idąc nań z ramionami otwartymi. — Nie pora do zalecanek, byle nie ten, kogo ci ichmościowie chcą, każdy dobry. Wiecie waszmość wszyscy, bo mnie tu wywloką pospolicie zowią i nie zapieram się, żem rewerendę falendyszową106 nosił, uczyłem się tedy teologii, która twierdzi, że Pan Bóg ludziom łask dla ich stanu udziela i zowią to gratia status107. Czyżby już też Bóg był tak na Polskę niełaskaw, żeby jej królowi choć kropelki onej łaski z nieba nie spuścił? Cóż się frasować? Obrać, kogo serce poda, resztę sprawi Bóg. Przyklaśnięto. Pełka rzekł: — Dobrze ij tak. Po naradzie tej rozeszli się każdy w swą stronę, a większa część do obozu, z tymi i Pełka pojechał. Zaczęły się tedy przyjęcia posłów i zalecanki; a najprzód Neuburga, którego poseł mizernie wcale wystąpił, tak że obok dworu Sobieskiego szczególniej, który miał prawie królewską służbę około siebie, licho się wydał i ubogo. Było we zwyczaju, że marszałek dwie karety posyłał do każdego z posłów dla przywiezienia ich, i te dwie w orszaku Neuburga były pono najpokaźniejsze. Już i z pozoru, i z mowy daleko lepiej występował Lotaryńczyk, któremu ksiądz, niejaki Riket, pisał jego orację, a ta się spodobała, bo ją kończył tym, że człekiem będąc rycerskim, obiecuje walczyć do upadłego ze wszystkimi nieprzyjaciółmi Rzeczypospolitej; a i dla oczu niezgorzej wystąpił, bo miał z sobą własnych karoc pozłocistych cztery, w których jechali dworzanie, przy każdej po dwunastu czeladzi w barwie zielonej domu lotaryńskiego, ze złotym bramowaniem108. Oprócz tego jechało sześciu paziów konno, w tejże barwie, jeszcze suciej obszywanej, i dwudziestu masztalerzy109 też barwianych, z chochlami110 z piór czerwonych, białych i zielonych. Szły i konie powodne pod dywdykami i wszystko pokaźne było a chędogie jak należy. Toteż przypominano sobie, że dom lotaryński, z rakuskim spokrewniony, cale zacny był, a książę pan rycerskiego ducha. Szlachta tego dnia pobałamuciła się nieco Lotaryńczykiem, a Pełka ani Piotrowski cale się jej nie sprzeciwiali, póki by z owych galonów111 nie ochłonęła. A że mało nie cztery tygodnie w polu tak stali, drugim już wielu do domu było tęskno i domagali się, by króla obierać. A że panowie senatorowie po owym wykluczeniu Kondeusza markotni byli, więc do szopy jechać nie chcieli; prymas szczególniej, którego nie cierpiano i jednookim zwano, uparł się nie przybywać mówiąc, że bez niego sobie nic nie poradzą. Szlachta się zgromadziła radzić, co począć, a gdzie kupka się zbierała, tam i Piotrowski pewnie był. Dał się jak zawsze wygardłować i wykrzyczeć tym, którym pilno było, a gdy sprzecznych różnych napletli bajów, ozwał się. — Mnie by się widziało, mości panowie a bracia, żeby księdzu prymasowi posłać i powiedzieć: jeśli wola i łaska, niech się pokwapi, a nie, toć nie papieża obieramy, obejdziemy się bez niego, okrzykniemy króla i tak. Stanęła na to zgoda i deputacja pojechała. Nazajutrz w obozie się gotowało; senatorowie nie przyjeżdżali, szlachta, sarkając na zwłokę, na koń siadłszy, zebrała się sama naprawdę króla głosić. Nikt nie wiedział ani myślał, kogo wziąć. Większa część już dlatego, żeby do domu mogła uciec, Lotaryńczyka przyjąć była gotowa. Posłano do miasta raz jeszcze, do marszałka, do kanclerzów, do innych. Kro cnotliwy i senator wierny Rzeczypospolitej, niech przybywa do nas, a zdrajcy niech doma siedzą. Nieraźno szło po ostatniej sesji między szlachtę się sunąć. Chodziły wieści, że poburzone były umysły, odgróżki wielkie, że do huku, strzelania i siekaniny przyjść może. A prawdę rzekłszy, gdyby kto jeden począł, nie wiadomo, na czym by drudzy skończyli. Województwa konno poczęły się zbierać, każde sobie. Dzień był skwarny, widok osobliwy, gwar niezmierny, z dala jak w ulu pszczoły mruczały kupy. Wojewodowie i kasztelanowie, z których każdy w swojej ziemi miał klientów i krewnych, i przyjaciół, czując się bezpiecznymi, prawie bez orszaków poprzybywali, a słodcy i serdeczni jak nigdy, każdy z nich jak prosty szlachcic do swojego kółka wszedł i tu stanął. Niektórzy przemawiali, jednając serca braci. Gdy się to stało, uciecha wielka była, bo się bez reszty senatu gotowa była szlachta obchodzić. Prymas i dygnitarze mieli tu snadź swoich, którzy do Warszawy się z tym ponieśli, że na ichmościów czekać nie myślą. Rozmyślać tedy poczęli wszyscy, że gdy tak łatwo ekskludowano Kondeusza, szlachta zapamiętała i nieobecnych też gotowa puścić per non sunt.112 Już miało się ku wieczorowi, gdy gościńcem od stolicy poczęły się toczyć w tumanach pyłu karoce i kotcze, i powozy, i kolebki, niektóre spiesząc tak, że się wyprzedzały, aby nie opóźnić. Przybył i ksiądz prymas, ale blady jak chusta i drżący. Poczęło się tedy na serio obradowanie. Szlachta stanęła gromadnie. Po ostatniej jednak próbie nieszczęśliwej, nikt się ust nie ośmielił otwierać, senatorowie patrzali po sobie, jednooki głowę spuściwszy, piuskę113 nasunąwszy na czoło, siedział gniewny. Wtem wysunął się Piotrowski, a pamiętali go od wczoraj jeszcze, więc i ten, i ów jeszcze więcej się zmieszał. — Mości panowie! — zawołał. — Szlachta o głodzie na polu stoi z dnia na dzień wyczekując końca i zmiłowania waszego. Ksiądz prymas milczy, prosimy więc najstarszego po nim z panów senatorów, aby obradom przewodniczył. A za nim zawołano: — Zgoda! Zgoda! Prażmowski, jakby się dopiero ocknął, okiem swym jedynym niespokojnie rzucił dokoła. — Przecież ja służby mej krajowi i waszmość panom a braciom nie wymawiałem i pełnićem ją gotów. Nie moja rzecz obierać, ale ogłosić. Proszę ichmości panów, dawajcież głosy swe, za kim się podoba. Nastąpiło milczenie przez czas jakiś i Piotrowski znikł jak kamfora. Dał nurka w tłumie. Senatorowie nierychło się ważyli, spoglądając bojaźliwie na szlachtę, oświadczać za tym i owym, ale tłum stał bardzo spokojny i cierpliwy, a z Kondeuszem nikt ani śmiał się popisywać. Najwięcej Lotaryńczyka wołało, bo był tejże nocy, jak wiedziano, poseł jego panów objechał i kontrakta porobił, przeciwko niemu zaś i szlachta nie była, bo go żołnierzem głoszono. Za Neuburgiem Radziwiłłowskie zastępy zgodnie głosowały pokrzykując. Ale tego ani słychać nie było. Z województwa do województwa rozchodziły się hasła: Lotaryńczyk! Lotaryńczyk! A Wielkopolanie, ludzie gorącej krwi, już poczęli na swoją rękę wołać: Vivat Rex!114 Ale im nie wtórowano. Jakiś szmer chodził po kupkach i rękami sobie z dala znać dawano. Gdzieniegdzie ponad województwem wysuwa się do góry orator i prawi, a cisza jakby anioł przeleciał. Łęczycanie, naród ochoczy, poczęli pierwsi bez Lotaryńczyka się obchodzić. Szlachcic z wąsami do pasa, z czapką w ręku a łysiną świecącą na słońcu, wylazł na siodło i prawił: — Mości panowie a bracia, dajcie mi ucha, proszę o głos! Stała się cisza. — Chwalą nam tu kandydatów galony złote i miliony, i wspaniałości, a nam to po co? Złota mamy dosyć, a choćby go nie było, nie poumieramy, bo chleb jest. Gdyby butów nie miał król, złoży się na nie jutro Rzeczpospolita, choćby diamentami sadzone. Chwalą nam Lotaryńczyka ex prosapia magna,115 z potentatów domami. Sługa uniżony, chybabyśmy chcieli mieć takiego, któremu by drudzy nas zjeść pomagali! Gdyby pan Czarniecki żył, okrzyknęlibyśmy jego, bo to kość z kości naszych, a szabla i serce. Nie ma jego, obieramy żołnierza a mężnego, weźmy Polanowskiego.116 Słuchali wszyscy do końca, a nuż po Polanowskim w śmiech! Szlachcic się schował, tylko pięść ściśniętą nad tłum widać było. Jakiś czas tylko mruczały gromadki, aż zamąciło się w Sandomierskiem, i wypłynął z wiru Piotrowski. Jak się tylko pokazał — a szlachta go już z ekskluzji Kondeusza dobrze znała — poczęto wołać: — Piotrowski ma głos! Ten się kłaniał śmiejąc. Zaczęto psykać, cisza nastąpiła wielka. Piotrowski odchrząknął, splunął szlachcicowi któremuś na łysinę i nie zważając na to, mówił: — Mili bracia, dosyć mieliśmy cudzoziemców, na Piasta kolej, kość z kości. Obcy więcej od nas wynieśli, niż z sobą nam dali. Między sobą króla znaleźć musimy! Szukajmy go, oglądniejmy się, a znajdziemy! Niedaleko szukać potrzeba. Wspomnijcie wasz—mość, kto Rzeczpospolitą ratował zdrowiem, mieniem, radą, groszem, krwią, głową i sercem i kto zubożał na jej usługach, tak że dzieciom do pięknego imienia chleba nie zostawił? Tu wstrzymał się, szlachta milczała, aż z opodal krzyknął Pełka od Lublinian: — Któż, jeśli nie Jeremi, sławnej pamięci wódz a hetman?1. A Piotrowski dalej ciągnie: — Albóż ród nie książęcy i nie królewski? Alboż krew nie nasza? Albo imię gorsze od Lotaryńczyka, a co serce, to pewno mu nie ustąpi. Stał książę Michał z dala, o niczym w świecie nie wiedząc, ze swoimi, ubożuchno, cicho, a miał na Lotaryńczyka głosować, gdy w koło niego huknęli już: — Wiwat Piast! Wiwat król Michał! Nie zrozumiał zrazu, gdy go otaczać i cisnąć się poczęto. Rumieniec mu okrył twarz. — Mości panowie — zawołał — szydzić się nie godzi z ubóstwa poczciwego! Dajcie mi święty pokój! Ale tu już nie żartem poszło, jeden jakby głos: — Wiwat Piast! Wiwat król Michał! Na twarzy młodego księcia, zwykle bladej, rumieniec walczył z trupią białością, milczał osłupiały. Całe pole rozlegało się jednym zgodnym, ogromnym, radosnym głosem: — Wiwat król Michał! Jeżeli wybrany był zdumiony do tego stopnia, iż zrazu ani słowa rzec, ani ruchu uczynić nie mógł, a potem tylko zbliżających się począł błagać, aby go puszczono, powtarzając ciągle: „Niech ten kielich odejdzie ode mnie!” niczym było zdumienie jego i przestrach przy przerażeniu senatorów, którzy słysząc głos tak zgodny, głowy stracili. Patrzali jeden na drugiego, uszom nie wierząc. Niektórzy poczęli pierwsi wołać: — Nie może to być! Nie może to być! Toć szaleństwo! Ale szlachta grzmiała i biła im w uszy okrzykiem, który po całym polu przeleciał jak grom: — Wiwat Piast! Wiwat Michał! Niektórzy dodawali: — Wiwat syn Jeremiego! Ta niespodzianka taką alteracją117 pokryła twarze wszystkich tych, którzy wczoraj umowy nowe z Lotaryńczykiem porobili, a dziś go się nieochybnie przeprowadzić sobie obiecywali, iż niektórzy jakby szałem „owładnięci się miotali. Ale rady nie było. Księcia Michała otoczył tłum. Piotrowski i Pełka go wiedli i prowadzili dokoła gwałtem, zawstydzonego, bo ani strojem, ani postawą, ani niczym, chybia, pokorą chrześcijańską na króla wyglądał. On sam nie wiedział, jak szedł. Dokoła radość ogromna, wrzawa, wołanie, czapki w górę, ręce w górę: — Wiwat król Michał! Prażmowski, widząc, że ku niemu idą już, prowadząc nowego króla, który parę dni temu w przedpokoju prymasowskim stał i na posłuchanie u jednookiego czekał, trząsł się niemal z gniewu. Inni, jak marszałek Sobieski, Paco wie, Morsztynowie, Radziwiłłowie, Potoccy, stali, z oburzeniem i zgrozą patrząc na to jak na jakąś komedię. Jeden Lubomirski, szwagier Michała, pierwszy doń jak do elekta118 z poszanowaniem przystąpił. Postrzegli się drudzy, że to już przeciwko woli narodu nic uczynić nie mogli, radzi nieradzi, aby się tłumu i strachu zbyć, witali. Książę Michał stał więcej przerażony niż rad, nie wiedząc, co począć. Tymczasem Pełka, który go wiodąc dokoła, już przywitał królewskim tytułem, szepnął: — Najjaśniejszy Panie! Siadani na koń, zdawszy Waszą Królewską Mość w dobre ręce, a sam do hetmanowej spieszę, bo chcę być pierwszym zwiastunem wdzięczności narodu dla krwi Jeremiego. Jak rzekł, tak uczynił. Gabryk trzymał konie w pogotowiu, a Pełka, gdy trzeba było wyprzedzić innych, umiał nie pożałować i konia, i siebie. Nie pytał więc ani drogi, ani ścieżki, tylko spojrzawszy ku miastu, konia ścisnął i dalejże, rów nie rów, płot nie płot do Warszawy. Po drodze pusto było, bo wyciągnęło wszystko, co żyło, pod obóz, tylko w galerii u pani Pacowej siedziały kobiety ciekawe, czekając wieści, bo i strach miały o mężów, którzy w rozhukaną szlachtę wpadli. Droga Pełce wypadła ku galerii. Siedziała w oknie marszałkowa Sobieska i księżna Radziwiłłowa, i Pacowa, i jejmości wiele jako kwiatów w cieplarni. Gdy zobaczyły pędzącego na skręcenie Karku człowieka, poczęły rękami i chustkami nawoływać: — Bywaj! Bywaj! Pełka tylko głowę podniósł. Patrzy, siedzi i podczaszyna we fryzurze piątrowej, a mruga doń. — Pełko mój, co się stało? — Króla mamy! Króla mamy! Ale na złość nie rzekł, kogo, i dodał, rzucając im zagadkę: — Piasta obrano1. To słysząc, marszałkowa Sobieska, której mąż wspaniałością swą, rycerstwem, mieniem, męstwem najwięcej zasługiwał na koronę, najpewniejszą będąc, iż męża jej okrzyknięto, pobladła, na krzesło padając. Pełka znikł, nie powiedziawszy nic więcej, a leciał i dopadłszy miasta, nie zatrzymał się aż u wrót dworku księżnej. Szczęściem, furta stała otworem, położył się na siodle, aby czasu nie tracić, i tak w podwórze wpadł. Tu konia nie było komu odebrać, rzucił go więc, cugle na kark zaplątawszy i do dworku wbiegł. Panowała w nim cisza i spokój jakby nie miejski. Starzy, siwowłosi słudzy dopiero się z drzemki rozbudzili, gdy kroki i pytania żywe posłyszeli. — Do księżnej pani mam pilną potrzebę, a jadę z pola elekcyjnego — rzekł Pełka zdyszany — oznajmijcie mię, proszę. Sługa widząc, iż zmieszany był przybyły, uląkł się. — Na miłość bożą, czy nie jakie nieszczęście księciu naszemu? Uśmiech na ustach posła dopiero go uspokoił. — Nie lękajcie się — rzekł — oznajmijcie mnie księżnie pani. Niezwyczajny hałas w dziedzińcu i we dworku ochmistrzynię wywiódł naprzeciw niespokojną. Z tą razem wszedł do izby Pełka. Księżna zlękła się, oknem widząc wpadającego konnego, I stała w progu. Pełka ugiął przed nią kolana całując w rękę. — Zwiastuję Warn, Mości Księżno, radość wielką i sprawiedliwość bożą, i narodu wdzięczność: syn wasz królem obrany! Matrona stała niema. Ręce miała złożone, podniosła je jak do modlitwy. — Co mówisz — odezwała się głosem słabym — ale to nie może być! — Mości Księżno, jadę z pola wprost z tym poselstwem. Chciałem być tu pierwszym dobrej nowiny zwiastunem. Wyjechałem, gdy król stał już w kole, a dwadzieścia tysięcy szlachty jednym go głosem obwoływało. — Stań, się Panie, wola Twa! — cicho, spokojnie, z rezygnacją odpowiedziała księżna, ciągle ręce trzymając ściśnięte. — Chciałeś mi być dobrej nowiny zwiastunem, lecz jestże ona dobra? — dodała. — To ciężar nad jego ramiona. Biedny Michał! I wolnym krokiem, bo się już na nogach utrzymać nie mogła, poszła do krzesła, a łzy potoczyły się z jej oczu. Są chwile bólu i szczęścia, które poszanować należy i dać im w samotności spłynąć. Pełka zrozumiał to i cofnął się; spełnione było poselstwo jego. Jeszcze się z dziedzińca nie oddalił, gdy w Warszawie we dzwony uderzono. Nowina wielka, gaudium magnum119 przelatywało ulice, otwierały się kościoły, szlachta w tryumfie wiodła swojego króla, za którym z dziwnymi obliczami pochmurnymi jechali panowie zwyciężeni przez jednego odartego szlachetkę, który ogłosiwszy króla, znikł i więcej się nie pokazał. Spłatawszy tego figla, tak rad był, iż mu już nic do szczęścia nie brakło, tylko się pod własną dostać strzechę i sąsiadom rozpowiadać, jak króla zrobił. Mało do tego brakło, że na złość magnatom Polanowskiego, który był prosty żołnierz, ale mężny, nie wybrano. Gdyby Wiśniowieckiego Pełka nie poddał na przekór panom, Polanowskiemu by się dostać mogła tak dobrze korona, jak każdemu innemu. Szlachcie już tylko o to szło, aby swojego pana dała Rzeczypospolitej. Konfuzja120 panów senatorów nie daje się ani opisać, ani określić. Prowadzili króla: ksiądz prymas zżymając się, marszałek patrząc nań z góry, inni ramionami ruszając. — Toż to król? — pytali szydząc. Książę Michał, po tej kalwaryjskiej jadąc drodze do zamku, mógł słyszeć niechętne wykrzyki i szyderstwa. Odziany, jak zawsze chodził, bardzo skromnie, jechał podobniejszy do skazanego na śmierć, którego na plac prowadzą, niż do króla wiedzionego na zamek. To, co go otaczało, stokroć świetniej wyglądało, ale pożółkło z gniewu i z zazdrości, i z szału. Co począć? A nie było już co poczynać, bo szlachta z szablami była niedaleko i wolę swą ogłosiła. — Cóż wasza pasterska mość na to? — szepnął do Prażmowskiego Sobieski. Zmilczał prymas, a potem rzecze: — Alboż my to przykładów abdykacji nie mamy, gdy na tronie niewygodnie? Zaprawdę powiadam waszmości, że na jeżu siedzieć będzie, nie na tronie. Drudzy już się pocieszali tym, że spokojnym i skromnym a cichym królem władać będą mogli, jak zechcą. Elekcja wydawała się śmieszna, niepodobna, szyderska. Król nie miał na stajni dziesięć u koni, a w orszaku ani dworzan dziesięciu, nie miał kolebki, jechał na koniu, od którego lepsze daleko Sobieskiego dworzanie dosiadali. Nie było sreber na stół ani obić do izb w zamku odartych, ani stroju, ani splendoru121 żadnego. Pierwszy szwagier Lubomirski, co miał, ofiarował i podsunął. Pełka już wprzódy, dopadłszy dworku, srebro swe na zamek zanieść kazał. Poszli za tym przykładem inni, bo po odśpiewaniu w kolegiacie zamkowej Te Deum122, przekonali się wszyscy, że to się już zmienić nie może, przekonał się Michał, iż w samej istocie królem był. Ostąpili go natychmiast ci, co go wczoraj znać nie chcieli i do których on przystąpić nie śmiał, pochyliły się głowy, choć może odbiegły serca. Tylko szlachta i tego wieczoru, i następnych szczęśliwa była a zwycięska, a śmiano się i płakano, gdy tymczasem każdy co prędzej troki sposobił, konia siodłał i obóz zwijano, pospieszając do domów, bo się byli i objedli, i odarli, i pobrukali, ano, postawili na swym i radość była niezmierna. Pełka Lublinian sprosił, ale dom był za ciasny. W podwórku rozbito namioty, zastawiono stoły, na kozłach ustawiono beczki. Nie miał jednak pokoju, dopóki Piotrowskiego nie wyszukał. Ledwie go było można wydobyć z sandomierskiego obozu, już uprzątającego, co miał, i sposobiącego konie do drogi. — A tuś mi! — zawołał Pełka, chwytając go wpół. — Mam cię i nie puszczę, musimy u mnie wypić za zdrowie naszego króla Michała, bośmy go przecie, dalipan, we dwóch z waćpanem na tronie posadzili! — O czym nikt wiedzieć nie ma — rzekł odwracając się Piotrowski. — Pan Bóg go uczynił królem, ani ja, ani waszmość, tylko nas za narzędzie użył, a że poszło gładko, to prawda. — Ja sobie nic nie przyznaję — zawołał Pełka — wszystko waszmości! — A ja sobie nic, a Panu Bogu wszystko — odparł Piotrowski z udaną pokorą : śmiał się. — Co prawda, to prawda — dodał — stał się żółtobrzuchom figiel wielki, którego nie strawią tak prędko. Chcieliście waszmość korony dla niego, wasza rzecz, lecz żeście mu dali cierniową, to pewna. — A gratia status? — przypomniał śmiejąc się Pełka. — Nie łapmy ryb przed niewodem — odparł Piotrowski. I dał się przecie zabrać do miasta, gdzie na nich we dworku oczekiwano. Dom i podwórze pełniutkie było, gwar wesoły, ogromny. Cieszył się każdy, że powróci do żony i dzieci. Wprzódy jednak, co kto miał droższego, piękniejszego, to na zamek postanowili nieść i dawać, aby szlachecki król nie powstydził się ubóstwa swojego. Był to jakby jeden głos, że szlachta, co go wybierała, wyposażyć go też musi. Pełka srebra swe pierwszy zniósł i pod stopy króla rzucił. Zabawiono się tak noc całą, gdy elekt, z zamku się wymknąwszy, do dworku matki samotnie pojechał po błogosławieństwo i były tam łzy wielkie, i radość wielka nie dla korony, ale dla pamięci Jeremiego. Nade dniem przerzedziło się u Pełki, bo mu szlachta wymykała się i uciekała, a już jej ze dniem wstrzymać nawet nie było podobna. Ledwie Piotrowskiego owego potrafił na polewkę jeszcze zaprosić i uprosić gospodarz, którą już samoczwart123 z Godziembą i Laskowskim pili. — Jak ja sobie myślę o moim dworku pod słomianą strzechą .— mówił Piotrowski — a o tych splendorach, z którymi moja bieda wojowała, sam się sobie dziwuję. A wierzajcie mi, panowie i bracia, że gdy z tłumami do czynienia się ma, śmiały tylko wygrywa; albo szyją nałoży, lub zwycięży; środka nie ma, starosta lub kapucypi. Nazajutrz dzień był wielkiej niespokojności, narad, konszachtów ii trosk dla panów, którzy bocząc się szli na zamek, gdzie jeszcze nie było prawie jak i o czym królować. Już się wiązały intrygi za i przeciw królowi, który jeszcze o sobie sam nie wiedział spełna, czy na jawie żyje, czy we śnie. Tłumy cisnęły się z podarkami, tak że puste izby zamkowe zawalono rupieciem wszelakim, które dwóch pisarzów ledwo zdążało spisywać. Stajnie i wozownie, i kredens, napełniało się tak wszystko, a często ten, co przynosił coś, ani nawet nazwiska swojego powiedzieć nie chciał. Pan Pełka ani tego, ani następnych dni do zamku nie szedł, aby się nie zdawało, że się o co upomina lub czegokolwiek pożąda. Potrzebował też wypoczynku, bo mu czas elekcji był mozolny bardzo i rzadko dospać mógł z ludźmi ciągle mieniającymi się starczać sam jeden. Teraz przychodziło opamiętanie, cisza i stare myśli a tęsknoty. Podczaszynę był najrzał w galerii i myślał mimowolnie o losie jej córki, o której żadnej wieści dostać nie mógł. Już dla tego samego z pustelni swej postanowił się wyrwać, ażeby języka dostać o Jadwidze. Niesforne też owe a bałamutne plotki o nim już się były jakoś uciszyły i przestano dopytywać o pochodzenie bogactw jego, z których nabyciem jak dawniej się taił. Godziemba nawet przestał go badać i kołować, aby z niego coś dobyć. Tajemnica, która te lata życia Pełki otaczała, uśpiona była przez to, że on sam mało się w świecie pokazywał. Teraz zażądał u dworu się stawić i między ludzi znowu wnijść. W tych myślach trzeciego dnia, widząc się z Godziembą, odezwał się doń: — Widziałeś się, panie łowczy, z boginią swoją? Łowczy westchnął. — Właśniem o niej mówić miał — rzekł. — Boginią nie jest, chociaż prawdę powiedziawszy, Endymion124 wysiwiał, a bóstwo strasznie utyło. I to jest dziwna rzecz, iż ta kobieta mimo tylu trosk i takiej ruchawości, zamiast wychudnąć, jeszcze ciała nabiera. Eozśmiał się Pełka. — Snadź te troski nie bardzo jej dogryzają — odpowiedział — nie jest ona dla waszmości czuła, ani dla córki, ani dla nikogo na świecie oprócz siebie samej. — Licha tam! — szepnął łowczy. — Przecieżem ją widział łzy lejącą. — Kiedy? — Nie dalej niż pozawczoraj. — Cóż to? Czy faworyt piesek zdechł? Czy papuga? — Nie żartuj waszmość — odezwał się Godziemba wzdychając — abyś tego nie żałował. — Cóż to tam było? — bystro spoglądając mówił Pełka. — Czy tajemnica? — Nie proszono mnie o nią — zaczął Godziemba — pono tam z tym małżeństwem coś niedobrze. — Mówże waszmość, przyszły wieści jakieś? Godziemba się zająknął, potarł czoło, nie wiedząc, czy ma zmilczeć, czy mówić dalej; ale Pełka go naglił i już na pół słowie zatrzymać się nie było podobna. — Nie zdradź mię tylko waszmość, iż ode mnie to wiesz, to już opowiem wszystko — odezwał się łowczy. — Niedawno się pobrali, a już bardzo tam źle. Z listu księżny widać, iż z mężem się poróżniła. Powiózł ją wprost, jak sobie życzyła, na dwór cesarski. Siła tam zawsze ludzi i kawalerów dostojnych, i książąt, i grafów125 imperii. Co dziwnego, że się młodej kobiecinie chciało ludziom podobać? Mimo swych lat dwudziestu kilku zawsze to dziecko jeszcze. Może się potrzpiotała, a pewnie tam tak dalece nic złego nie było, przecież się to staremu nie podobało. — I cóż?! — zawołał Pełka, drżąc z niepokoju i niecierpliwości. — I cóż?! — Dysymulował podobno, aż wreszcie — kończył Godziemba — namówił jejmość na podróż do Szląska. Pojechali tedy zwiedzać owe zamki sławne. Książę ją tam zawiózł, sam prysnął, a ją nieboraczkę pod strażą pono w jednym z tych zamków osadził. Pełka załamał ręce, brew mu się ściągnęła. — Zabić by tego łajdaka! — krzyknął w pierwszym wybuchu gniewu. — Jak to! Żeby on śmiał?! To nie może być! — Z wielkim strachem, bo jej i pisać nie wolno, przekupiwszy ludzi, księżna do matki dając znać o sobie, napisała. Z jej listu więc najpewniejsza wiadomość. Prońskiego od dwóch miesięcy nie ma, a ona tam sama z dwojgiem sług, pod strażą niemal trzymana, łzy leje. Pełka słuchał wsparty o stół, nie dając już wcale poznać po sobie, jak by go ta wiadomość obchodziła. Pomyślał długo, nim usta otworzył. — Powiedzcież choć wy podczaszynie — odezwał się w końcu — że niczyją to winą, tylko jej własną, że ona ten los córce zgotowała, że płakać nie powinna, bo tego chciała, bo to jej sprawa, tej kobiety. — Nie mów waszmość nic na nią — przerwał Godziemba. — Boginią moją jest, nie mogę słuchać. A! Co prawda, to nie grzech! Powinna by sama jechać, córkę z tych rąk wyzwolić, i nie ma odwagi. Powiada, iż się lęka, aby i jej więzienie podobne nie spotkało, gdy się książę ulęknie rozgłosu. — Cóż myśli? — zapytał Pełka. — Ano, płacze. Po kobiecemu, ultimum refugium lacrimae126. Śniadali potem milczący, bo Pełkę jakby kto przybił, mówić nie mógł, czoło tarł, wąsy targał, wzdychał, wstawał, chodził, rozmyślał i jak łowczy o co zagadnął, odpowiedzi innej otrzymać nie mógł, tylko: „Coś waszmość mówił? Nie słyszałem”. Jakoż myśli własnych słuchał tylko cały czas i łowczy widząc, że już tu nie ma co robić, w końcu go pożegnał. Chodził jeszcze po dworku Pełka do południa, a gdy do stołu dano, nie jadł&zy, wstał i chodził znowu do nocy, i nie położył się spać do późna, a Gabryk przedrzemał krótką czerwcową noc do świtu, czekając na zawołanie. Dniało już, gdy się Medard rozebrał i legł, a w parę godzin wstał i na Gabryka zawołał: — W drogę jedziemy — rzekł krótko — sposobić się. — Do Gołczwi? — zapytał Gabryk ziewając. — Nie — odparł Pełka — ale koni powodnych dwa, troki dobre i broń jak najlepsza. — Juściż nie na wojnę, bo o niej nie słychać? — Tak jak na wojnę — krótko rzekł Pełka — dziś musi być gotowo pod noc. Dni gorące. Nocą dla koni iść zdrowiej, wyruszymy z północy. Wiedział Gabryk, że się wiele więcej nie dowie i zmilczał. Z południa pojechał Pełka na zamek. Król naówczas, choć jak w oblężeniu trzymany, wszystkich przyjmował; dano i jemu posłuchanie. Czekało nań różnej szlachty i panów dosyć; wyszedł młody król nieśmiało, kłaniając się i unikając ręki dawać do pocałowania. Wystrojony po niemiecku, w peruce ogromnej, którą dla mody nosić musiał, wydał się Pełce zmienionym bardzo, zbladłym jeszcze i zmęczonym. Uśmiechem go powitał i podszedł zaraz ku niemu. — Dlaczegom ja waszmości jeszcze dotąd nie widział? — rzekł. — Podziękować mu chciałem. Mówiła mi matka, coś dla niej uczynił; znalazłem imię wasze na spisie tych, co mnie obdarzyli. Król Michał za księcia Wiśniowieckiego dług by rad zapłacił. — Najjaśniejszy Panie — odezwał się Pełka — dług dawno zapłacony łaskawym dla mnie sercem Waszej Królewskiej Mości, zapłacony z nawiązką. I skłonił się. — Przyszedłem tylko dziś pożegnać Waszą Królewską Mość, na dłuższy może czas potrzebując się stąd oddalić, i prosić Pana Miłościwego o zachowanie mi w sercu Jego łaski i życzliwości. — Tych waszmość pewien być możesz — odezwał się król — lecz cóż za podróż mnie was pozbawia? — Pilna i w takiej sprawie, iż o niej mówić nie mogę — dodał Pełka wzdychając. — Na długo? — Ani tego wiem — rzekł Medard. — Niechże Bóg szczęści — po chwili milczenia odezwał się król, zdejmując z palca pierścień. — Uczyń mi to waszmość, abyś ode mnie choć tę małą przyjął pamiątkę. Pochodzi ona od ojca mojego, była rodzinną pamiątką, lecz jest wolą mej matki i moją, ażeby się ona waszmości na znak mej wdzięczności dostała. Byłeś mi przyjacielem, gdym innych nie miał; dziś mi ich dosyć korona przyprowadziła, a wszyscy mniej są drodzy od was, boście do mnie nie na fortuny kole przyjechali. Pełka ucałował rękę królewską. Rozmowa przerwać się musiała, bo tuż nadchodzili inni, panowie a dygnitarze z pilnymi sprawami, którym król na siebie czekać dać nie mógł. Pełka, który z innymi razem słyszał tę wieść naówczas szerzoną powszechnie, iż król drugiego dnia, obiadując u prymasa, od stołu wstawszy, zachorzał i było otrucia posądzenie, popatrzył z uwagą na oddalającego się. W istocie wycieńczenie, znękanie, boleść znaczna była na twarzy Michała, ale trucizną dlań nie była ta, którą mu z kuchni jakoby podać miano; truto go już, mnożąc mu troski, a odmawiając posiłku i serca. W otoczeniu swym czuł niechęć i nieszczerość. Pokora, którą go otoczono, wymuszona i fałszywa, podobniejsza była do szyderstwa. Z przykrym wrażeniem cofnął się Pełka, ustępując miejsca innym, i wyszedł z zamku zadumany nad losami ludzkimi. Koronę mu szlachta mogła dać, ale ani szczęścia, ani spokoju. Wróciwszy do domu, tegoż dnia Pełka do trzosa z kufra nasypał garścią złota tyle, ile ich trzos i on mógł podźwignąć. Przepasał się nim i nie kładąc się nawet spać, z północy o konie gotowe zawołał. Wierny Gabryk i on ruszyli przez śpiące miasto, i nie widziani od nikogo, ze dniem byli już od Warszawy daleko. Łowczy, przyszedłszy na śniadanie, ze zdumieniem dowiedział się, iż Pełki w domu nie było i że nie wiadomo, ani dokąd, ani na jak długo wyjechał. Dawno to zasiedlony kraj ów Szląsk i ślady innego życia zostały na jego ziemi do dziś dnia. Każda epoka po sobie jakąś przyszłości przekazuje ruinę. Tu szlachecko—rycerski żywot i wojny nasłały zamków po wzgórzach i małych twierdz u brzegu rzek. Wiele z nich zostało jak skorupki puste, z których wyszło, co w nich niegdyś ruszało się i żyło; w niektórych jeszcze dogorywały życia ostatki w XVII wieku. Lecz mieszkańcy dawni, czatujący na łup napastnicy, królikowie na małych państewkach, rozfregli się po szerokim świecie i ledwie czeladź smętna odrapanych murów strzegła. Tak teraz wyglądał Branibórz księcia Prońskiego, przezwany Brunemburgiem,Nmały zameczek u brzegu niewielkiej rzeczułki, na wyniosłym wzgórzu, z którego resztki murów pozostałe, cała główna budowa i stara wieżyca, bielały z dala na pasimie lasów, które je okrążyły. U stóp zameczku rozciągała się dawna osada z kościołem i murowanymi w części, częścią drewnianymi domkami. Okolica była zapadła, odludna, oddalona od wielkich gościńców i skazana położeniem na martwe wegetowanie wśród ciszy lasów i pustyni piasków. Zamek sam zdawał się tu dziwacznym zjawiskiem, gdyż nieprzyjaciel dostać by się tu ani pragnął, ani łakomił, a kraj najchciwszemu nie zasmakowałby zdobywcy. Wprost z małej mieściny droga się pięła pod górę, za zwodzonym mostem, ku bramie starej, siedzącej szeroko pośród murów okólnych, najeżonych kilku basztami. Ponad bramą dwie wieżyczki chude sterczały jakoś niezgrabnie. Nad wrotami wmurowane, stare herby nieczytelne świadczyły o przeszłych posiadaczach; wyżej nieco wykuty był patron miejsca z chorągwią. Wrota jeszcze były w stanie obronnym, okute żelazem, najeżone ćwiekami, a mała furta boczna zastępowała je zwykle, bo mało tu kto z wozem wjeżdżał. Za murami i wrotami nic już widać nie było i zamek niknął z oczu przychodzącemu. Dopiero przebywszy ciemną, głęboką bramę, której drugie wrota od podwórza broniły, wszedłszy w środek, można się było zamczysku przypatrzyć. Budowa była osobliwsza i snadź nie razem wzniesiona jak Kraków, bo i kamień polny, i cegły, i wapień krajany w sztuki wypełniały w znacznej części nie potynkowane mury. Zamek stał w środku podwórza, przyparty do wieży kwadratowej, starszej niż on był, z herbami też i kamieniem ciosanym na bokach, i zlepiony jak gniazdo nieregularne, z każdej strony, boku, a raczej co krok inaczej wyglądał. Gdzieniegdzie miał dwa piętra, indziej — trzy, to znowu mur bez okien goły, a daszki, przyczółki, czapki gontowe i poczepiane pokrycia z dachówek dowodziły, że budowniczym wcale o symetrię nie chodziło. Niektóre części były ozdobnie wykonane, inne — grubo i niezgrabnie, łuk gotycki127, półokrągłe zasklepienie i linie proste żeniły się, żyjąc z sobą w zgodzie. Z dawnych czasów pozostały gdzieniegdzie w ścianach jakichś ozdób ślady, z dawnej pobożności wizerunki Chrystusa i kalwarie poprzylepiane do ścian przypominały kościół. Nade drzwiami tu i ówdzie herb jeszcze tkwił na pół zatynkowany. Wszystko te smutne było, opuszczone jakieś, ubogie, ciasne, bez życia. W podwórcu niegdyś brukowanym, którego kamienie na pół ziemia okryła, rosła trawa i chwasty. Na murach nawet gdzieniegdzie czepiały się dziko tu wyrosłe krzewiny leśne i drzewka. Ze szczelin wyglądały mchy i stwardniałe pleśni płaszcze. Gdzieniegdzie brakło na dachach gontów przegniłych i obsuniętych dachówek, w niektórych oknach błony były potłuczone, a części ich, zamiast po staremu w ołów, w drzewo już były niezgrabnie oprawne. Obchodząc zamek, trudno było główne wnijście odgadnąć, bo ich tu do siebie prawie podobnych było kilka. To, które niegdyś do wspanialszego za dawnych czasów zamczyska wiodło, odznaczało się szerokimi drzwiami, które zamurowawszy, w nich ciaśniejsze, nowe pomieszczono. Na tablicy nad nimi stał napis zatarty, z którego tylko kilka głosek luźnych jeszcze odczytać się dawało. Ze ścian wyskakiwało parę ganków z balasami, parę klatek murowanych, szafiastych i jedne schody drewniane, uczepione przy murze, prowadziły wprost na piętro. Oprócz zamku do murów przypięte stały szopy jakieś i domy pomieszane z sobą, od których wydeptane ścieżyny do zamku prowadziły. Tam, gdzie kortyny stare, niżej spadając, kawał góry dziedzińcowi zostawiły, znudzony snadź mieszkaniec tej pustelni kamiennej założył rodzaj ogródka. Kilka starych drzew rosło na obrywie i krzewy się zdziczałe plątały koło nich. Z pobożniejszej epoki stał tu wśród lip krzyż kamienny, który deszcze, mrozy i skwary po trosze obłupywały. Zamczysko ciche, puste stało, zdając się dogorywać; przecież, choć tam żywej duszy widać po całych dniach nie było, ścieżki dowodziły ludzi, zamczyste bramy i ślady — wozów i koni. Skazany na pobyt w tym więzieniu, musiał, nawykłszy doń, zamknąć się potem, aby do świata nie tęsknić i swój sobie świat zbudować w cichym tym kółku kamiennym. Gorącego dnia czerwcowego, gościńcem jedynym, wiodącym ku mieścinie, jechał podróżny ze sługą, który wiódł dwa konie pokryte. Oglądali się po okolicy ciekawie, ostrożnie i nie pędzili zmęczonych koni. Brnąc po piasku, dobili się tak do pierwszych domostw i wjechali w długą ulicę, ku rynkowi wiodącą, przy którym stał murowany kościół. Naprzeciw niego wiecha zielona, wywieszona nad przyczółkiem zwiastowała gospodę. Na blaszanej chorągiewce na dachu wystrzyżony dzban stanowił godło jej, zwała się bowiem gospodą „Pod złotym dzbanem”, chociaż w niej inny nigdy nad gliniany i cynowy nie postał. Niemiec był jej gospodarzem. Nie miał on oprócz dni targowych, jarmarków i odpustów wiele do czynienia, chyba gdy panów mieszczan na radę poufną schodzących się przyjmował. Podróżny był tu jedną z tych osobliwości, widywanych tak rzadko, iż go w kronikę zapisywano. Musiał to być człowiek zbłąkany, bo tędy nie wiodła żadna utorowana droga. Mieszkańcy Braniborza żyli w tej szczęśliwej spokojności, jakby jedną stanowiąc rodzinę, i dzieci mogły w koszulach wychodzić na rynek dla zabawy, będąc w nim jak u siebie w domu. Gdy pod wieczór w pustej ulicy zatętniały końskie kroki, a zbrojni podróżni ukazali się, jadąc z wolna i rozglądając po mieścinie, wprędce niemal cała ludność wysunęła się na progi, do okien w ulicę, aby to zjawisko osobliwsze oglądać. Dzieci zaczęły uciekać wprawdzie, ale u drzwi się skupiały. Ile było psów, wybiegły zjadliwie ujadając i w ślad gromadą przeprowadzając podróżnych. Nim owi goście dostali się do rynku, w którego domach mieszkali honoratiores i właśnie pod gankami powychodzili sobie używać wieczoru, który chłodniejszym się być obiecywał, dzieci, psów i różnego rodzaju stworzeń cała gromada ciągnęła się za nimi. Najciekawszy był widok spętanego konia, który podzielając zajęcie powszechne cudzoziemcami, choć powoli podskakując, ciągnął też za nimi, dla zrobienia znajomości z luźnymi końmi zapewne. W rynku wrażenie było też nie mniejsze. Pasły się na nim dwie krowy burmistrzowskie, które zrazu niespodzianym widokiem osłupiałe, puściły się potem z podniesionymi ogonami jak szalone ku swoim podwórkom. Ludzie i tu nie dali się wyprzedzić zwierzętom: gospodynie z warząchwiami, dziewczęta z kijami i miotłami, jakby w obronie ojczystych progów stanęły. Ostatni wyszedł Niemiec z gospody, w krótkich spodniach, w pończochach, trzewikach ogromnych, białej szlafmycy128, porozpinany poufale, co sam zaraz spostrzegłszy, jął się żywo obciągać, aby wystąpić z całą powagą do podróżnych, którzy gdzie indziej niż do niego zajechać nie mogli. Jakoż, rozpatrzywszy się nieco, cudzoziemcy owi zakręcili pod „wiechę i złoty dzban”, co widząc właściciel, jął knechta129 wołać co żywo, aby sam powagi swej nie potrzebował narażać, odbierając konie własnoręcznie. Na twarzy owego Franza Müllera — gdyż tak się zwał właściciel „wiechy” — tak było znać wypiętnowane pochodzenie jego, iż starszy z podróżnych pozdrowił go od razu po niemiecku. Dźwięk tego języka podwoił służbistość Müllera, zdjął okrycie głowy i obnażył łysinę, kłaniając się i zapraszając. Podróżny też na szlachcica i rycerza wyglądał od razu; poznał w nim Polaka Müller i nie mógł się tylko wydziwić, że tak łatwo po niemiecku szwargotał. Przed bramą zsiedli pan i sługa z koni, a Müller poprowadził ich do izby czystej i oddzielnej, którą mógł gościom ofiarować. Zaręczał przy tym, że u niego chyba ptasiego mleka mogło im zabraknąć. Niewiele do tego zdając się przywiązywać wagi, podróżny wszedł milcząc do izby, obejrzał się i głową tylko skinął. Müller z natury gadatliwy, a w tym wypadku nie dziw, iż ciekawością niezmierną zdjęty, pozostał w progu. Szło mu o to, aby gromadzącemu się już przed domem tłumowi mógł przynieść jakąś pewną o tych zabłąkanych podróżnych wiadomość. Acz zmęczony, rycersko wyglądający mężczyzna począł się trochę rozbrajać i zdawał się dosyć do gawędy skłonny. — Piaski macie szkaradne, mości gospodarzu — rzekł, zdejmując misiurkę od pasa i szablę. — U nas? Piaski? Tak! — rzekł Müller z pewną dumą. — Piaszczysty grunt, ale to niczym w stosunku do wydm w okolicy. Niech się pan przejedzie po Wignach. — Dziękuję — odpowiedział podróżny — mam tego dosyć. — Piaski to są żyzne — bronił się Müller — a właściwie nawet ziemi tej błogosławionej piaskami narwać nie można. Lecz siedzą na nich ludzie, którzy chybaby bicze z nich chcieli kręcić; gdyby tu Niemcy przyszli, rosłaby pszenica. — A panem tu macie Polaka — wtrącił podróżny — na nieszczęście. Müller popatrzał. — Nie jest to nieszczęście — przecedził przez zęby — lecz to chyba, że tu nigdy nie siedzi. — Jakże? Przecież się go musicie spodziewać, gdy tu już żonę sprowadził i posadził? Ta znajomość stosunków miejscowych tak mocno zdziwiła Müllera, iż na chwilę, zatopiony w domysłach, zamilkł. Po głowie mu chodziło, kto to mógł być taki, co tak o wszystkim wiedział? Najprostszym domysłem było posądzenie, iż to ktoś do tego pana należący i od niego przysłany. Müller, mający się za przebiegłego, sądził, iż nieochybnie zgadł. — Ale zamek wygląda pusto — rzekł od niechcenia podróżny. — Zamek? Pusto? — powtórzył Müller. — No, z daleka, może! Wszakże jest to jeden z najpiękniejszych Rittersburgów130 w okolicy, gruntownie zbudowany. Pioruny w niego biły, a nic mu nie zrobiły. Ściany trzyłokciowe, a w środku jest na co popatrzeć. Wspaniały był i nic mu dziś zarzucić nie można. Jest w nim wszystko. Studnia na wypadek oblężenia doskonała, sale rycerskie, kaplica, a więzienie! Gdybyś pan widział więzienia i lochy, i izbę torturową, i sądową! Wszystko jest. Podróżny się uśmiechnął nieznacznie, lecz smutno. — Ale w nim dawno nie mieszkano? — zapytał. — Dawno! O, dawno! Jednakże księcia naszego poprzednik, po którym te dobra sprzedano, siedział tu czas jakiś i umarł nawet. A trzymał dwór znaczny i lubił wygody. Co dzień potrzebowano wołowego mięsa i piwo szło beczkami na zamek. — Teraźniejszy wasz książę także tu przebywał? Na to pytanie Müller nie zaraz odpowiedział. — Książę podkomorzy — rzekł w końcu — bawi na cesarskim dworze; czasem zjeżdża dla obejrzenia, czy wszystko w porządku, posiedzi dni parę, ale mu nudno. — Żonę tu jednak posadził? — odparł podróżny. To wspomnienie wydało się podejrzane gospodarzowi. Poszedł po rozum do głowy: ,,Rozumiem — rzekł w duchu — chce mnie wybadać, to szpieg książęcy. Rad by, żebym co bryznął, aby mnie wypędzono i Polaka osadzono w gospodzie, alem niegłupi.” Tak wyrozumiawszy sobie, Müller odezwał się głośno: — Pewnie sam też przyjedzie, a we dwojgu z młodą żoną nudno im nie będzie. Tak doskonałą dawszy odpowiedź, Müller pot otarł z czoła. Czuł, że tryumfuje. Podróżny chodził po izbie. Postanowił mu gospodarz okazać, że się na rzeczy rozumie i dodał: — Pan też zapewne znajomy księcia pana i może do dworu? Uśmiechnął się, to mówiąc. Podróżny się zamyślił, zwrócił i rzekł: — Nie, zbłąkałem się w okolicy i ot tak wypadkiem tu jestem, czystym wypadkiem. „Kto by ci uwierzył? Ha, zdrajco ty jakiś!” — w duchu szeptał Müller. „Nie złapiesz ty mnie!” — Przypadkiem? — dodał śmiejąc się. — Ale cóż to za osobliwszy wypadek, że się waszmość tu dostałeś właśnie, gdzie znajomy pan, a nawet i wiadomo już, że tu żona jego mieszka? — Bom długo służył na cesarskim dworze — odrzekł podróżny — no i wiem o tych, co tam są. Może by mi wypadło i księżnę jutro odwiedzić. — A tak! Pewnie! W duchu myślał Müller: „Udawaj obcego, udawaj, a ja co wiem, to wiem.” Dalej więc niby komedię grając, rzekł głośno: — Już to księżnę panią odwiedzić, to nie wiem, chybaby, chybaby pan miał tam takie prawo do tego, bo do zamku słudzy z obawy niespokojnych czasów nie puszczają nikogo. — Aa! — zawołał podróżny. — Nikogo? — Nie wiem, chybabyś pan miał pozwolenie, znak jakiś, hasło. Na to zamilkł podróżny. ,,Szpieg księcia, to niewątpliwa rzecz!” — mówił sobie Müller. — Nocujesz więc pan pod moim dachem — dodał głośno — proszę o rozkazy; mam, co potrzeba, aby dostojnego rycerza ugościć, czego dusza zapragnie. — Nocować muszę — odparł gość — a że konie mam pomęczone, zapewne dzień jaki spocznę. „Tak, dzień jaki spocznie! To moje domysły potwierdza. Wybierze się pewnie do zamku na zwiady, rozumiem.” Na zapytanie, co rozkaże sobie dać, gospodarz odebrał odpowiedź rozwiązującą mu ręce. Postanowił, co się zowie, tego, jak się domyślał, wysłańca książęcego ugościć. Skłonił się więc, wyszedł szybko za drzwi i miał skoczyć do żony, gdy rozbił się o zastęp ciekawych, zapierający mu drogę. Schwytano go jak wybawiciela. — Kto? Kto jest? Kto może być?! — mruczeli, domagali się, wołali wszyscy. Müller minę nastroił tajemniczą, poważną. Nie mógł się zdradzić przed długojęzycznym tłumem. Wziął tylko burmistrza na stronę. — Nie ma wątpliwości, to szpieg od księcia wysłany, który udaje obcego, doskonale wie o wszystkim. Każcie się rozejść ludziom precz i żeby cicho było w rynku, życzę, życzę. Burmistrz, który wysoko cenił przebiegłość Müllera, wnet zajął się oczyszczaniem podwórza i ulicy. Z powagą urzędu skinął na pachołków, ludność, zagrożona interwencją władzy, rozprysła się pospiesznie na wszystkie strony. Sam burmistrz poszedł cichaczem do domu. Ciekawość nie była zaspokojona, lecz pośpiech, z jakim urzędnik wdał się w sprawę wywołanego przyjazdem tumultu, dawał się domyślać, iż nie lada kto zajechał do gospody. Mógł być bodaj wysłaniec cesarski. I stało się tak cicho i powszednio w rynku, że po chwili nawet dwie krowy wróciły na jego trawnik zielony. Słońce tymczasem zbliżyło się ku zachodowi i powolny zmrok padać zaczął na uspokojoną, cichą okolicę. Podróżnemu podano, co dom miał najlepszego: najświeższą wieprzowinę, najwymyślniejsze piwo, najpiękniejsze jaja, najbielszy chleb. A chociaż służąca wnosiła na cynowych misach jak srebro błyszczących, przybrawszy się sama w szaty świąteczne, gospodarz pod pozorem zwierzchniego nad nią oka, sam się mieszał, rad rozpocząć rozmowę na nowo. Próbował był ją zawiązać z towarzyszem podróżnego, którego wyobrażał sobie łatwiejszym do pogadanki, na tym się wszakże pomylił, bo ten wcale mu nie odpowiedział. To ostrożne milczenie sługi jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że się tu coś święci, na co należy zwrócić uwagę niezmierną. Rachując na wywnętrzającą moc trunku, gospodarz na ostatku z flaszką wina poszedł do izby podróżnej. Zachwalał ją jako coś szczególnego, czego i na zamek dostarczał. W milczeniu flaszę przyjął przybyły. — Któż tam na zamku wino pije? — zapytał. — Z panią na zamku dwór niewielki? „Wszystko wie” — uważał Müller. — Kobiety mało wina piją, to prawda — rzekł — ale pięciu dworzan, moich landsmanów131, a para Polaków. Spojrzeli po sobie. Müller się uśmiechał. Ta komedia, grana tak długo, w końcu mu się sprzykrzyła. Zbliżył się do stołu i z uszanowaniem pochylił ku podróżnemu. — Proszę zacności waszej zaszczycić mnie zaufaniem — rzekł — ze mną możecie być otwarcie. Do czego to udawanie? Ja wszystko rozumiem. — A! I jakże wy to rozumiecie? — spytał podróżny. — Rzecz prosta — rzekł Müller po cichu. — Książę waszą zacność tu przysłał, abyście zbadali, co się tu dzieje i czy jego rozkazy spełniają się wiernie a uczciwie. O, panie! Bywały człowiek jestem! Domyśliłem się tego od razu. A co, nie tak? Uśmiechnął się podróżny. — No, a gdyby tak było? — spytał. — Gdyby tak było — odparł żywo Müller — a nie wątpię, iż k jest, pan się mnie przyznaj, ja będę mu pomocą. — I dochowasz waszmość tajemnicy? — Ja? — spytał Müller. — Żadna potęga w świecie nie dowie się jej ode mnie! Można mnie wsadzić w beczką nabitą żelaznymi gwoździami i taczać, gęby nie otworzę. Rycerz przybyły milczał tak jakoś zagadkowo, że Müller czuł się powołany do gadania. — Niech to będzie tajemnicą dla tłumu, dla gawiedzi, tak należy; ale ja powinienem wiedzieć o wszystkim. Wasza miłość nie obejdziesz się beze mnie. Możecie udawać obcego i wypróbować ludzi zanikowych. Ja pomogę. Od księcia pana nic za to nie żądam, może mnie od części czynszu uwolnić, jeżeli łaska jego będzie. — Mówże mi waćpan — szepnął podróżny, po którego ustach uśmiech przeleciał — dobrze oni zamku pilnują? — Hm — rzekł Müller — a czyż to zamek potrzebuje pilności? Wrota zatrzasną, popiją się i śpią. Nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa. Młoda pani chodzi po wałach, po podwórzach, po zamku, drapie się na wieże. Może nawet wołać z nich na okolice. Któż to tu usłyszy? Kto zobaczy? Ludzie z miasteczka cokolwiek by myśleli, milczeć będą, bo więzienia na zamku są doskonałe. — I uciec z nich niepodobna? — dodał podróżny. — Chybaby kto miał skrzydła — rzekł gospodarz — albo, albo klucz od której furty bocznej. — A te są zamczyste? — pytał rycerz. — Jużciż — mówił Müller — ale dwoje z nich wychodzi na górę z przeciwnej strony, a choć ścieżki strome, można by się spuścić nie postrzeżonym. A cóż dalej? Uciec nie ma sposobu, bo tu widać po drogach naokół, a drogi puste. — U kogóż klucze? — mówił gość dalej. Gospodarz uszczęśliwiony zacierał ręce. — Stary Kerner powinien je mieć wszystkie, to pewna — rzekł cicho — lecz to pijak, jakich mało, gdy księcia nie ma. Przy nim on nic do ust nie weźmie, ale skoro jego nie stało, nie nastarczyć mu wszelkiego napitku. I pije jak pan, z korzeniami i z cukrem! Inaczej nie! O, tak klucze na kołku, ani o nie dba. — A jakże się księżna znajduje? Nie wiecie? — badał ciągle przybyły. — Jakżebym ja nie wiedział? — mówił Müller. — Miły Boże, któż ma wiedzieć, jeśli nie ja? Z początku były historie, rozpacze, nawet krzyki czasem. Może już spokojniejsza. Gdy książę odjeżdżał, aż ludzie się litowali nad nią, gdy mu wyrzuty czyniła. Nic to nie pomogło, bo nasz książę, jego miłość, ma charakter męski, a to jest, słyszę, Polka płocha i nie chciała się do jegomości przywiązać. Prawił tak, a gość popijał niby, bo do ust przytykał kubek, który stał jednak prawie pełny, popijał i słuchał. Wstał wreszcie i chodzić począł. Poklepał po ramieniu gospodarza. — Na miłość bożą, waszmość mnie nie wydaj — ja tu dla wszystkich igram rolę obcego, jestem obcy — rozumiesz mnie? I będę próbował podkraść się do zamku. Mam takie rozkazy. — Stary Kerner do niczego, pije i nie płaci — rzekł Müller — trzeba przekonać księcia, iż on na zamku nie powinien dowodzić. Owies nawet dla koni bierze darmo. Oddalić go. — Oddalimy go — rzekł podróżny — ale… cicho! — Na mnie spuść się wasza miłość. — Wszak pod wieczór mógłbym jeszcze zamek pójść obejrzeć, hę? Gospodarz się zamyślił. — Dlaczegóż nie? Nawet spróbować można zamówić się do zamku. Oni gotowi puścić! — A dziś jeszcze nie — rzekł gość — mogłaby się obudzić uwaga, to na jutro. — Zapewne, że jutro jeszcze lepiej — potakiwał gospodarz. — A żebyś waszmość nie sądził, że ja jak Kerner nie płacę — dodał śmiejąc się i dobywając parę dukatów — oto zadatek. Müller dłoń uchylił przestraszony. — Po cóż to? Po co?! — zawołał. — Wasza miłość uwierzysz mi, że ja ludzi ze spojrzenia pierwszego odgaduję. — Milczże, proszę. — I prosić o to nie potrzeba — mruknął gospodarz. — Jeżeliby spytano o mnie, mówcie, że mam sprawę do księdza. Drzwi otworzył sam gospodarz, zmierzchało, gdy gość otulony lekkim płaszczem wysunął się z gospody. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, posunął się pod domostwy bokiem rynku i poszedłszy ku kościołowi, zniknął. Tu, spuściwszy się nieco w dół, przemknął się przez dawny most zwodzony i zamiast ścieżką iść ku bramie zamkowej, zwrócił się bokiem góry poza okólny mur, który go zasłonił od miasteczka. Góra była łysa, z rzadka kupkami piołunów, dziewanny i dzikich, bladych kwiatków okryta. Można było z trudnością czepiać się jej boków, choć przechadzka niewygodna była. Wprost z jej obrywów wznosiły się stare mury kamienne na kilkadziesiąt st6p wysoko, opatrzone strzelnicami. Podróżny zdawał się im przypatrywać z uwagą wielką, jakby gdzieś w nich szukał obiecanych furt, których widać nie było. Grube i ciężkie skarpy gdzieniegdzie podpierały stromą ścianę. W jednej z nich, zręcznie wyskokiem muru przykryte, zataiły się małe drzwiczki, których domyślić się i wyszukać było bardzo trudno; dostrzegł je opatrujący, a obejrzawszy się dokoła, zbliżył się dla oglądania z bliska. Całe żelaznymi blachami obite, niewielkie drzwiczki tej wycieczki132, choć ordzewiałe, zdawały się mocne bardzo. Z zewnątrz nie było do nich klucza ani otworu. Idąc dalej, nie trafił już na drugie, a głowę podnosząc dla przypatrzenia się zamkowi, nie dostrzegł nic, oprócz wierzchołka wieży jego nad głową. Chociaż zmrok utrudniał obejście murów dokoła, nie wrócił się już podróżny, drapał się bez ścieżek po stromych bokach i dopiero od strony miasteczka, nie chcąc być spostrzeżonym, ku dołowi się spuścił. Na zamku ani głosu, ani znaku życia nie spostrzegł. Stąd dopiero, gdy ciemniej się zrobiło, ujrzał w oknach wysokich kilka zapalających się świateł. Stanął, popatrzył na nie i ku gospodzie zawrócił. Müller, jakby niespokojny o skutek tej wyprawy, czekał na ławce przed domem. W rynku ostawionym domami co chwila było ciemniej; nie postrzeżony więc dostał się tu gość i wszedł do izby, wołając gospodarza za sobą. — Waćpan znasz się dobrze z Kernerem? — zapytał. — A mój nieszczęśliwy worek lepiej jeszcze! — westchnął gospodarz. — Mógłbyś więc pójść do niego w poselstwie ode mnie z prośbą, aby mi dozwolił stary zamek wewnątrz obejrzeć. Żołnierz jestem, zajmuje mnie jego budowa, nic więcej. Daj mu waćpan parę dukatów. Nie żądam więcej nic prócz obejścia budowy. Müller aż się po biodrach uderzył, aplaudując133 pomysłowi. — Parę dukatów i flaszkę wina w dodatku — rzekł. — Wino zaniosę. Nie wytrzyma i udoi się, a z podpiłym zrobisz wasza miłość co zechcesz. Schwycisz go na gorącym uczynku, gotów puścić wszędzie! Cha! cha! Na tym stanęło. Podróżny poszedł się o konie dowiedzieć, a w godzinę potem cała gospoda jak w powszednie dni spała pogrzebiona w ciemnościach. Z rana, nim się gość podniósł z posłania, Müller już do zamku poszedł i nie było go tak długo, że miano czas ubrać się i śniadać, nim powrócił. Zmęczenie malowało się na jego twarzy. — Dopiąłem swego — rzekł — ale mi zaschło w gardle. Upierał się Kerner, że nie może wpuszczać nikogo. Musiałem użyć perswazji wielkich i ledwie nieledwie przekonałem, iż obcemu zupełnie podróżnemu, który natychmiast w świat jedzie, otworzyć przecież nie ma niebezpieczeństwa. Podróżny się natychmiast porwał i ruszył. Müller jeszcze coś mówił, podnosząc swe zasługi, gdy tamten był już na drodze ku zamkowi. Brama, do której przybył, była zamknięta; bez pukania jednak Kerner, zobaczywszy nadchodzącego, otworzył i przyjął ukłonem. Był to człek stary i na twarzy mający wypisane… piwo. Rozlane policzki dusiły mu oczy, różowe plamy okrywały nos nabrzękły. Odziany po domowemu, na znak funkcji dowódcy zamku włożył tylko napierśnik blaszany, który dusić się go zdawał. — Przychodzę zamek obejrzeć — począł przybyły — przez prostą ciekawość. Jestem podróżny, z daleka, jadę natychmiast. Wetknął mu w dłoń przyrzeczony datek, na który spojrzał z ukosa Kerner. — Chodź wasza miłość — rzekł — ale proszę cicho i spokojnie, nie trzeba by nas ludzie widzieli. Wsunęli się, to mówiąc, w podwórze. Kerner skierował na lewo. W milczeniu tak obchodzili mury, podróżny tylko głowę podnosił nieustannie, ale żywej duszy nie zobaczył nigdzie. Drzwi prowadzące do wnętrza były pozamykane. Gdy do głównych podeszli, podróżny stanął. — Dajcież mi zobaczyć pokoje! Kerner się wzdrygnął i za rękę pochwycił. — To być nie może! — Jak to! Nie może? Dlaczego? — Bo ja na to nie zezwolę nigdy, nigdy! — Ale przyczyna? Cóż? Tajemnicę jakąś kryjecie w nim? Chcecie chyba, bym o tym na cesarskim dworze opowiadał — dodał podróżny uśmiechając się. Kerner pobladł. — Wasza miłość nie zechcesz mnie zgubić? — Pewno, że nie — odezwał się podróżny — lecz nie czyńcie mi tej przykrości i pokażcie stare zamczysko. — Cóż tam tak ciekawego? — zamruczał Niemiec. — Nie ma nic. — A dlaczegóż mi odmawiacie? — Bo taka jest wola naszego pana! — Jestże on tutaj? Pan o niczym wiedzieć nie będzie — wsuwając znowu parę sztuk w rękę klucznikowi, odezwał się gość i wziął za klamkę. Drzwi nie zamknięte otwarły się z wolna; nie pytając o pozwolenie, wszedł do wnętrza. Sień była sklepiona, ciemna. Z boku lawaterz134 kamienny, w głębi wschody na górę o poręczach rzeźbionych, na słupku stał z drzewa dębowego rycerz w całej zbroi, z palcem na ustach, a ręką na halabardzie. Nim Kerner miał czas go wstrzymać, ciekawy gość był już na wschodach, a dowódca zameczku wlókł się za nim zafrasowany. Na pierwszym piętrze drzwi pięknej przedsieni stały otworem. W progu już znowu wstrzymywać chciał Kerner, lecz podróżny się nie dawał. — Ale tu mieszka pani nasza! Ona jest chora, tu iść nie można! Tylko co tych słów domawiał, gdy za progiem, w sali ukazała się biegnąca prawie kobieca postać. Była to księżna sama. Blada, z oczyma wpadłymi, z włosem w nieładzie, odziana w jubkę aksamitną, z rękami przyciśniętymi do piersi. Nim miała czas, spojrzawszy na nieznajomego owego, wykrzyknąć, bo widocznie się przelękła, podróżny tyłem się zwrócił do Kernera i dał wyrazisty znak milczenia. Nie potrzebujemy czytelnikom tłumaczyć, że tym natrętem był Pełka. Księżna, zobaczywszy go, osłupiała zrazu, lecz pojąwszy niebezpieczeństwo, niby nieukontentowana i strwożona cofnęła się obojętnie. Kerner ciągnął za suknię gościa, ale ten stał upornie i począł nawet mówić: — Księżna mi darujesz. Ta mowa, niezrozumiała dla Kernera, w rozpacz go wprawiła, szarpnął Pełkę, domagając się, by ustąpił. — Zapewne — odparł Pełka — ale muszę panią zamku przeprosić. — A skądże wiecie, jakim do niej językiem mówić? — Nie słyszałeś więc waszmość, że odezwała się pierwsza po polsku? Kerner tak był zmieszany, że uwierzył, iż nie dosłyszał. — Księżna mi darujesz — mówił Pełka, zwracając się i podchodząc do niej żywo, aby mógł dodać po cichu: — Nie znajcie mnie, bądźcie spokojni. Jadwisi twarz się rumieńcem okryła, przybrała postać poważną, ale słowa rzec nie mogła, cała drżąca ustąpiła kilka kroków. Kerner zaczynał się gniewać. — Na Boga! Idźcie stąd! Idźcie stąd! Natychmiast, ani kroku dalej! Pelka stał myśląc, jakby dłuższą upozorować rozmowę. — Dozwólże mi, gdy się już stało, co się mogło stać najgorszego — rzekł do Kernera — niech zobaczę sale. Przecież księżnę widziałem i ona mi nie broni, a ona tu panią, nie wy! I jakby już nie widział Kernera, posunął się naprzód za księżną, której dał znak, by stała także. Odźwierny, nie wiedząc, co począć, został, szarpiąc się za włosy, w progu. — Bądźcie gotowi — szybko rzekł z cicha Pełka — przybyłem was uwolnić. W murach jest furtka na górę; dziś, jutro, nocą, kiedy chcecie. Znak: chustka biała w oknie. Na Boga! Nie wzdragajcie się, głową ręczę za was, oddam matce, będziesz pani wolna. Jadwiga nie odpowiedziała nic, zdawała się wahać. — To zbójca, co was tu śmiał osadzić! Uciec od niego możecie z czystym sumieniem. Kerner tupał nogami z niecierpliwości. — Muszę iść — dodał Pełka — lecz nie odjadę bez was. Jadwiga odwróciła się i słabym głosem szepnęła tylko: — Tak! Ratuj mnie! Ratuj, bo umieram! Nie było już czasu na dłuższą rozmowę. Księżna znikła, a Kerner za rękaw ciągnął wściekły od źle hamowanego gniewu. — Wasza miłość postąpiłeś sobie… — Cóż się stało? rzekł zimno Pełka. —— Idziemy przecież, a jam nic nie widział. — Aż nadto — mruczał stróż — aż nadto! Dopiero gdy zeszli ze schodów, ochłoną Kerner, obliczywszy zapewne w myśli, ile dostał za tę niebezpieczną wyprawę. Wszystko to wydawało mu się wypadkiem i rad był, odprowadzając do bramy podróżnego, że się go pozbędzie. Ledwie wypuściwszy za furtę, zatrzasnął drzwi klnąc i poszedł pociechy szukać u dzbana. Pełka zbiegł żywo ku gospodzie. * * * Wiodło się dotąd jak najpomyślniej obrońcy nieszczęśliwej Jadwisi i to go uzuchwaliło do pospiesznego ułożenia planu porwania jej i ucieczki z Braniborza. Szło tylko o to, ażeby się dostać do zamku przez jedną z wycieczek wiodących do jego wnętrza, reszta zdawała się łatwa do uskutecznienia. Pełka miał dwa konie powodne, a na jednym z nich mogła jechać Jadwiga, która się dosiąść siodła nie lękała. Dostawszy się do lasów, Pełka, który — jak się zdawało — kraje te znał dosyć dobrze, spodziewał się przerżnąć nimi do Polski. Postanowił wszakże nie zwierzać się z niczym swemu przyjacielowi Müllerowi, a wyzyskać tylko jego łatwowierność, która mu mogła być jeszcze przydatna. Wrócił więc do gospody. Na zapytanie troskliwego o powodzenie Niemca, odpowiadając tylko, że mu się nie bardzo powiodło podejść Kernera, który się miał na baczności: — Ale — rzekł — pozostanę tu zapewne jeszcze dzień jaki i na oku go mieć będę. Wynagrodzony wspaniale Müller czuwał nad gościem, biorąc go zawsze za wysłańca książęcego, z troskliwością matki i pieczołowitością opiekuna. Pozbywszy się go z trudnością, Pełka poszedł na naradę z Gabrykiem i długo dosyć się z nim przechadzał. Z kolei zręczny Gabryk wymknął się nie postrzeżony z gospody, aby się murom z bliska przypatrzyć. Bawił nawet trochę długo, tak że Pełka zaczynał być o niego niespokojny, ale nareszcie powrócił. Lękając się rozmowy w gospodzie, wyszli oba do koni i poczciwy sługa zdał panu sprawę z poczynionych odkryć. Znalazł on, od nikogo nie będąc spostrzeżonym, drzwi w murze za skarpą ukryte i udało mu się w nich wywiercić kilka dziur, a potem drzewo między nimi wyłamać tak, że rękę mógł włożyć w otwór i przekonać się, że furta była ogromnym drągiem, okutym, wchodzącym w mur, założona. Dźwignąć go pomimo wielkiej siły nie zdołał z miejsca; nie był przy tym pewien, czy drugi podobny niżej lub wyżej się nie znajduje. Dla przekonania się o tym należało iść raz jeszcze i próbować szczęścia wieczorem, gdy wszystko w zamku spało; a szelestu przy furtce nikt nie mógł usłyszeć. Zajrzał Gabryk przez otwór we drzwiach wyłupany i domyślał się w ciemności wnętrza, iż korytarz jakiś wiódł do zamku, który mógł być też z drugimi drzwiami zaparty. W podróżach naówczas, gdy często całe dni jechać było potrzeba, nie znajdując rzemieślnika, każdy ostrożny wędrowiec, wybierając się daleko, miał w sakwach młotek, obcęgi i dłuto, a musiał sam umieć trochę podkuć konia. Ten przybór miał posłużyć teraz Gabrykowi do wyłupania drzwi i zamków. Roboty musiał się podjąć po nocy, szło o to, aby gospodarz i czeladź jego nie spostrzegli, że się oddalił. Umówił się Pełka, iż go, gdy się wszyscy uśpią, wypuści, a wracający miał do okna zapukać, aby mu potem drzwi otworzył. Nie ruszając się z gospody i przemyślając nad środkami oswobodzenia księżny Jadwigi, Pełka spędził cały dzień chodząc po izbie. Gospodarz przychodził go zabawiać rozmową, lecz już go tak chętnym do niej nie znajdując, zostawił wreszcie samego. Za wcześnie pokładli się wszyscy spać. Gdy pogaszono światła i cisza zapanowała w gospodzie, Pełka wstał i z wielką ostrożnością Gabryka wypuścił. Noc była niezbyt ciemna, księżycowa, ale niebo okryte chmurami w pół zmrokach osłaniało ziemię. Gdy Gabryk znikł, Pełka powrócił do izby i chciałby był spocząć, ale oka nie mógł zmrużyć dla niepokoju. Rzecz zrazu prosta i łatwa, przy namyśle coraz się wydawała do wykonania trudniejsza. Szło o to, co miał najdroższego na świecie. Poświęcić siebie niczym było; podać ją w niebezpieczeństwo napełniało go trwogą. Całą tak niemal noc, która mu się nieskończenie długą wydawała, spędził Pełka na rozmyślaniach i wynajdowaniu coraz nowych środków. Nad ranem usłyszał lekkie pukanie do okna i wstał Gabrykowi otworzyć Nie mogło to już nikogo zadziwić, że się o brzasku krzątali koło koni; otwarto więc wrota i Pełka począł się rozpytywać. — Wszystko idzie jak najlepiej — odrzekł Gabryk — pierwsze drzwi odemknąłem. Drąg dał się odrzucić na bok. Poszedłem ostrożnie dalej, po wschodach kamiennych, które ku górze prowadzą. Drugie drzwi, jak się można było domyślać, są od podwórza, zamknięte na zamek. Nie otwierałem ich, aby znaku nie zostawić po sobie, bobym nie mógł zamknąć, ale pewien jestem, że łatwo je będzie wyłamać. Zamek niestraszny i z tej strony obnażony. Wszystko więc gotowe, do podwórza się dostać możemy, ale co dalej będzie? Pełka się zadumał. Wybór pory był bardzo ważny. Żałował przy tym, że oprócz Gabryka nikogo nie wziął więcej, tu pomoc byłaby się wielce przydała. Teraz należało sobie dawać radę z tym, co było. Pełka postanowił użyć gospodarza do spojenia Kernera przed nocą i chciał się na zamek dostać o zmroku. W rozmowie z Müllerem dał mu do zrozumienia, iż warto by trzeźwość i czujność dozorcy wystaw ć na próbę i kazał na swój koszt uraczyć załogę. W każdym innym byłoby to wzbudziło podejrzenie, w Müllerze tylko śmiech i radość. Zgodził się na to i natychmiast wziął się do wykonania polecenia, wychodząc na zamek ze sługą i dzbanami. — Staraj się go waćpan spoić, o to mi idzie — rzekł Pełka — a już resztę mnie pozostaw. Gospodarz śmiał się trzymając za boki. Po godzinie może czasu wrócił zapewniając, iż Kerner i jego ludzie do wieczora będą bez duszy. Ale zarazem obudziła się w nim ciekawość dowiedzenia, jak emisariusz książęcy miał z tego korzystać. — Toć i do zamku nie będzie otworzyć komu? — zapytał ciekawie. — O to się waćpan nie frasuj — odparł Pełka — książę mi dał klucze potrzebne. Opłacany po książęcemu Müller ani śmiał powątpiewać o prawdzie tych zwierzeń. Godził się na wszystko. Wyczekano tak do wieczora. W stajni było ciemno i we dnie. Gabryk ją starannie zamknął i zawczasu konie tyłami uprowadził. Miał on z nimi stać w miejscu wyznaczonym u podnóża góry, dokąd Pełka spodziewał się przybyć z Jadwigą. Ponieważ w ciągu tej wyprawy trzos mu mógł zaciążyć, zawczasu pan Medard oddał go wiernemu słudze, który się nim opasał. W miasteczku panowała cisza wieczorna, gdy Pełka wyszedł z bijącym sercem na swą wyprawę. Gabryk udał się inną drogą, zarosła łoziną gęstą i wierzbami, ku zamkowi. Słońce zachodziło za lasy, gdy odważny rycerz doszedł wreszcie do furty, dosyć zręcznie pozakładanej kawałkami drzewa, lecz otwartej. Z tej strony góry okolica była pusta, ani żywej duszy na polach. Z wolna począł się wdrapywać na kamienne, strome wschody, wiodące ku zamkowi. Uszedłszy kilkadziesiąt stopni, zatrzymał się, by ognia zrobić i woskowy stoczek135 zapalić. Bez niego odbicie zamka we drzwiach było niepodobne. Zabrało to dosyć czasu. Gdy światełko zajaśniało, u góry pokazały się jeszcze długie wschody i wysoko nad nimi drzwi czarne. Zamek ogromny, ryglami obnażonymi z tej strony, ubezpieczał je. Pełka podszedł po cichu, przysłuchując się, czy w podwórcu nie odezwą się jakie głosy, lecz cisza panowała jak najzupełniejsza. Jął się tedy zamku z obcęgami, bo młota dla hałasu użyć nie było podobna. Obdarzony siłą niepospolitą, skruszył zamek stary i z pociechą a przestrachem razem ujrzał otwierające się drzwi na zmrok wieczorny. Zgasił światło co prędzej. Przed nim był jeszcze bok góry porosły trawą, wiodący już ku zamkowi bez żadnej przeszkody. Dokoła nie było nikogo. Ludzie więc spać musieli po napoju. Na wypadek ubezpieczywszy się w nóż u pasa i pistolety, Pełka posunął się z wolna ku górze. Widać już stąd było okna zamkowe. Lecz w oknach nie było nikogo. Pomimo gorąca stały zaparte i czarne. Na niektórych szybkach zabłąkany odblask jaskrawego nieba świecił jak ogień czerwono. Wydobywszy się na płaszczyznę podwórca, Pełka najprzód rzucił okiem na wszystkie strony i tu też nie zobaczył nikogo. Mury stały nieme i obumarłe, nigdzie straży i znaku życia. Bezpieczniejszy więc szedł z wolna, bacznie posuwając się w głąb i zwracając w lewo, aby do głównego zbliżyć się wnijścia. Pamiętał pierwszą swą bytność i w umyśle miał wyryte wszystko widziane wprzódy. Idąc tak, musiał przechodzić pomiędzy budowlami przypartymi do murów okólnych a ścianami zamku. Tu było, jak mu się zdawało, główne niebezpieczeństwo. Ludzi jednak nie spotkał dotąd nigdzie, zamek jakby wymarły, milczący, żadnego ruchu ani głosu. Coraz więc śmielej kroczył ku głównemu wnijściu, widząc je już przed sobą. Stanął kilku krokami u znanych drzwi, lękając się, żeby ich nie znaleźć zamkniętymi. Pocisnąwszy klamkę, otworzył z łatwością i skoczył żywo na schody. W korytarzu było ciemno i pusto. W tejże chwili w podwórcu od strony bramy dały się słyszeć głosy, wołania, wrzawa, krzyk i bicie do wrót gwałtowne. Jakkolwiek śmiały, Pełka stanął struchlały. Nie mógł odgadnąć, co było przyczyną tak nagłego hałasu po milczeniu, jakie tu panowało przed chwilą. Bądź co bądź groziło niebezpieczeństwo, próba była na ten raz chybiona, należało uchodzić. Stał na pół wschodów i czekał jeszcze, myśląc, co z sobą pocznie, gdy drzwi się otwarły u góry i nieznajoma sługa ze świecą w ręku ukazała się w nich widocznie strwożona. Zobaczywszy stojącego Pełkę, krzyknęła i rzuciła się na powrót do pokojów. Tymczasem hałas u bramy rósł i Medard spuścił się ze wschodów ku drzwiom, chcąc nazad dostać się do wyjścia, którym się na zamek dostał. Udało mu się wybiec w dziedziniec, lecz tu mnóstwo już ludzi biegało rozespanych, nieprzytomnych, pochwytawszy za halabardy i broń i dążąc na wrzawę ku wrotom. Nikt na niego nie spojrzał, miał czas wysunąć się za mur i podbiec o zmroku o kilkanaście kroków ku wycieczce. Lecz gdy już sądził, że się do niej dostać potrafi bezpiecznie, ujrzał przed sobą czeladź zamkową rozpierzchłą, której ominąć nie było podobna. Stało się coś, czego on sobie wytłumaczyć nie umiał. Właśnie w momencie, gdy on się na zamek dostał z jednej strony, książę pan wjeżdżał do swej rezydencji. Spotkał on na drodze Müllera, który wyszedł na jego powitanie i czuł potrzebę pochwalenia się z gorliwością swą i pomocą udzieloną wysłańcowi pańskiemu. Proński, nie mogąc zrozumieć tego, rozpytywać go począł i domyślił się łatwo, że zdradą chciano się dostać do księżny, aby ją uwolnić. Smagnął tylko Niemca z konia po plecach i klnąc rzucił się ku zamkowi. Tu znalazł ludzi pijanych i ledwie się potrafił dobić do wnętrza, natychmiast rozsypując ludzi dla szukania zuchwałego złoczyńcy. Z zeznań Müllera pewien był prawie, że się tu dostać musiał. Załoga nie zrozumiała trwogi i rozkazów, bo nie wiedziała o niczym, rozbiegła się jednak szukać kogoś, a zobaczywszy przed sobą nieznajomego Pełkę, wpadła nań ze wściekłością. W mgnieniu oka obstąpiony, schwycony i związany został i Kerner go w tryumfie prowadził przed księcia, który z konia zsiadłszy, stał u głównego wnijścia. Z górnego piętra otwartym oknem wyglądała blada twarzyczka księżny, cała osłoniona rozrzuconymi włosami. Przelękła wrzawą nagłą, Jadwiga nie mogła długo zrozumieć, co się stało, ale serce jej łatwo się domyśliło, że Pełce groziło niebezpieczeństwo. Załamała ręce biedna. Oczy jej, spuszczone w dół, dostrzegły razem Prońskiego, którego się nie spodziewała, i związanego Medarda, którego przedeń prowadzono. Książę poznał go natychmiast i uśmiech złośliwy, gniewny przebiegł mu po ustach. W podwórzu gromadziło się nadto ludzi, wszedł do sieni, dając znać, aby Pełkę za nim wprowadzono. Kerner pchnął więźnia, któremu skrępowane ręce bronić się nie dozwalały. Latarnię postawiono na gzymsie. Proński podszedł do Pełki z wyrazem gniewu i wzgardy. — Nie mylę się, poznaję was, widzieliśmy się już raz… Co tu robisz?! — zawołał przerywanym głosem. Pełka milczał. Proński powtórzył groźniej pytanie. — Nie będę się tłumaczył — rzekł w końcu Medard — masz mnie w rękach, rób, co ci się zda. — To, co się należy złodziejom i rozbójnikom — dodał książę — to cię czeka, mój panie a rycerzu. Chciało ci się bronić uciśnionej niewinności i oswobodzić panią swych myśli? Nieprawdaż? Rozśmiał się namiętnie i ponuro. — To było obowiązkiem każdego uczciwego człowieka, dowiadując się, że śmiesz postępować z kobietą, z żoną jak z przestępcą i niewolnikiem. Czemuż jej nie odesłałeś do matki? — A wiesz waszmość przyczynę, dlaczego ją tu osadziłem? — zapytał Proński. — Kto cię upoważnił do obrony? Kto ma prawo mieszać się do sprawy pomiędzy mężem a żoną? Czy ty mi masz przepisywać, co mam czynić? — Tam, gdzie nie ma sumienia, a jest okrucieństwo i gwałt, każdy ma prawo odeprzeć przemoc — rzekł Pełka. — A gdy mu się to nie uda i wpadnie w ręce nieprzyjaciela, tedy może tak zginąć, dawszy głowę, jak ty tu zginiesz. Jam tu pan i sędzia — dodał — ja cię nie znam, ścinam i pochować każę na zamku. Kto mi co powie? Począł chodzić po przedpokoju. — Żywa dusza wiedzieć nie będzie ani się o ciebie upomni. — W tym się mylisz — rzekł Pełka — sługa mój uszedł i poniesie wieść o mnie, a przyjaciele się znajdą i obrońcy. Proński się roześmiał. — Przyjdą, tylko trochę późno! — mruknął. — Jesteś w moich rękach, nie ujdziesz z nich. Na to Pełka nie odpowiedział nic. W górze na wschodach ukazała się z załamanymi rękami Jadwiga i poczęła zbiegać. Usłyszawszy jej kroki, Proński zapomniał o więźniu i rzucił się przeciw niej. — Dokąd?! — zawołał. — Nazad! Proszę powracać! Księżna tu nie masz co czynić. Mam swoje sprawy. Jadwiga stanęła jak wryta, załamawszy ręce. — Książę! Uczyń ze mną, co chcesz, ale niech ja nie mam na sumieniu krwi. — Wszelką krew ja biorę na własne moje, gdy ją przelewam — rzekł surowo książę, podając rękę, a potem chwytając kobietę i ciągnąc ją na górę. — Proszę iść! Głos jego był tak groźny, iż Jadwiga, twarz skry wszy w dłonie, drżała. — Proszę iść — powtarzał coraz głośniej i natarczywiej — iść! Pełka miał ręce związane, lecz nogi swobodne. Z oburzenia rzucił się za księciem rwąc pęta, którymi go skrępowano. Z siłą, jaką daje gniew, szarpnął sznury i poczuł, że pękać poczęły; ponowił wysiłek, rozplatał pokrwawione dłonie i rzucił się bez pamięci na nieprzyjaciela, który stał, ciągnąc żonę na pół omdlałą. Chwycił go za barki, nagiął w tył ku sobie i rzucił na wschody. Proński krzyknął o pomoc padając, ludzie wbiegli natychmiast drzwiami; spostrzegłszy obalonego pana, wszyscy razem wpadli na Pełkę. Obrona była próżna, pochwycono go. Proński wstał. Zdawało się, że gniew cały skrył w sobie. Drżał, nie mogąc przemówić słowa. Stłumionym głosem wołał Kernera, którego miał przed sobą. — Słyszysz — zawołał — do lochu! Tam, gdzie kości! Rozumiesz, do kostnicy! I wyciągnął rękę. Dwóch pachołków związało znowu Medarda i ciągnęło w dół za Kernerem, który spieszył rozkaz wypełnić. Kobiety z góry nadchodzące porwały na ręce omdlałą Jadwigę. Pełka stłuczony, odrętwiały, skrępowany, nie czuł już prawie, co się z nim działo. Wyciągnięto go z sieni w podwórze i szybko wiedli oprawcy ku drugiemu wnijściu zamkowemu, które Ker—ner otwierał. Z ciasnej sieni sklepionej wschody czarne prowadziły w głąb ku podziemiom. Jeden z pachołków szedł z latarnią przodem. Spuścili się tak w korytarz ciasny, którego mury ośli—złe były od wilgoci i grzybami porosłe, potem zaczęli schodzić drugimi schodami głębiej jeszcze. Duszne, wyziewami stęchły—mi przejęte powietrze obejmowało coraz bardziej Pełkę i orzeźwiło go z odrętwienia. U dołu drugich schodów był korytarz wąski, w tym drzwi żelazne otworzył Kerner i pchnął w głąb Pełkę, zatrzaskując je za nim. W ciemności zupełnej znalazł się więzień na mokrej ziemi, z rękami spętanymi, zbity, nie mogąc się długo poruszyć. Kroki tych, co go tutaj sprowadzili, oddalały się szybko, cisza grobowa zawisła nad nim z nocą nieprzebitą wzrokiem. Przed sobą miał śmierć powolną lub gwałt może jaki i zemstę. Pomimo okropnego położenia myślał może więcej o Jadwidze niż o sobie. Ze swego życia zrobił już był ofiarę. Lecz zginąć w boju, w walce, a umierać zamkniętemu żywcem w wilgotnym grobie było podwojeniem ofiary, męczarnią. Nierychło Pełka przyszedł do siebie o tyle, aby pomyśleć, co mu czynić. Ruszyć się było trudno, ręce były związane. Lecz pachołkowie, z pośpiechem krępując je, nie bardzo zważali na to, co robili. Próbując rąk tych, poczuł, że mu się uwolnić przynajmniej z pęt będzie łatwiej niż pierwszym razem. Jedna ręka, wydobyta z pętli, natychmiast rozwiązała drugą. Dłońmi po ziemi próbując, uczuł pod nimi suche jakieś szczęty i przypomniał sobie, że Proński kazał go wrzucić do kostnicy. Jedna z rąk dotknęła gładkiej, zimnej czaszki, która rozsypała się pod nią. Pełka przypomniał sobie, że idąc przez wycieczkę, miał krzesiwo, siarkę i stoczek. Usiadł więc, próbując zaraz wydobyć ognia, aby się rozpatrzyć w swym nowym więzieniu. W pośpiechu nie odebrano mu nic. Nóż i dwa pistolety miał jeszcze przy sobie. Zwilgotniała gąbka136 niełatwo zażec137 się dała, nareszcie z siarki dobył się płomyczek sinawy i stoczek zapalił. Ciekawym okiem Pełka począł się rozpatrywać po swoim więzieniu. Była to izba zasklepiona, której mury okrywała jakaś szklista powłoka i dziwne naroście. Do ścian na żelaznych kolcach uczepione wisiały dwa zardzewiałe łańcuchy. Podłogę wyłożoną pokruszonym kamieniem okrywały całą bielejące i pozieleniałe kości ludzkie, kilka czaszek walało się po kątach. Resztki jakichś łachmanów gniły na ziemi, roztłuczony dzban leżał w kącie. W ścianie naprzeciw wnijścia zasklepiony otwór prowadził do drugiej izby podobnej. Pełka chciał się podnieść, lecz sklepienie było tak niskie, iż uderzywszy się o nie, czołgać się musiał, aby do otworu dostać. W pośrodku wykopany dół jak studnia głęboki do dna dojrzeć nie dozwalał. Więzień, zamknięty w ciemności, mógł łatwo dostać się do studni i w niej skończyć męczarnie. Okropność położenia nie odjęła Pełce przytomności. Zwrócił się do pierwszego podziemia i tu rozmyślać począł. Proński znał zapewne kostnicę, do której go posłał, i studnię, co się w niej znajdowała. Chciał więc jego śmierci. Łatwo było przypuścić, że więzień, w ciemności tej szukając wyjścia, łożyska, z rozpaczy czołgać się musi i padnie w głębinę. Całą nadzieją Pełki było, iż w kilkadziesiąt godzin ktoś może zajrzeć zechce, aby się o zgonie jego przekonać. Ręce miał wolne, pistolety i nóż, postanowił rzucić się na wchodzącego i zabiwszy go, wyswobodzić. Nie miał już nic do stracenia, a cała nadzieja była w tym, że przyjdzie stróż więzienny, nim głód siły wyczerpie i niezdolnym go uczyni do ratowania się z rozpaczliwego położenia. Łatwo być jednak mogło, iż do zamkniętego skazanego nikt się dowiadywać nie będzie. Naówczas powolna śmierć głodowa zostawała mu tylko. Pełka pomyślał, że ją przyspieszyć może, przyłożywszy pistolet do głowy, lecz odrzucił ze zgrozą ten ratunek, zdając się na wolę bożą, na Opatrzność. Całe życie przeszłe przesuwało mu się przed oczyma: Jadwiga, Gołczwia, wojskowe sceny, pole elekcyjne, kraj miły, przyjaciele. Zdawało mu się, że albo tamto snem tylko było, lub to nim być musiało. Myśli plątały się, jakby szaleństwo zmąciło już mózg uciśnięty. Piersi brakło oddechu. Kości przejmował chłód grobowy, dziwna senność chorobliwa kleiła chwilami powiela. Rachuba czasu ustała. Każda chwila wydawała się wiekiem, a godzina mogła być chwilą. Mierzyć ich nie było czym, bo nawet żywsze zrazu krwi bicie ustawać się zdawało. Przyparty do ściany, czując pod sobą kości tych, co tu niegdyś pomarli i w proch się zalegający obrócili, Pełka siedział tak w odrętwieniu, nie wiedział, jak długo. Czasami próbował sił tylko, wyciągał ręce, poruszał się i cieszył się tym, że mógł jeszcze władnąć sobą. Jak długo trwał ten stan grobowego półsnu, pół jawy, nie wiedział. Nagle wśród tej zamarłej ciszy coś jakby daleki szmer słyszeć się dało. Pełka przeczuł raczej, niż rozpoznał kroki; instynkt przypomniał mu, że drzwi otwierały się w tę stronę, w której siedział, i że one go osłonią, gdy wchodzący oczyma szukać będzie skazanego. Pozostał więc nieruchomy w kącie. Serce zaczęło bić coraz mocniej. Kroki się zbliżały, nie słychać było głosu ani rozmowy, szedł więc jeden człowiek. Jednego podołać się spodziewał. Klucz zaczął się w ordzewiałym zamku obracać. Pełka przyczaił się z nożem i pistoletem, przyczołgawszy się ku miejscu, z którego — jak się spodziewał — wpaść na stróża miało mu być najłatwiej. Jeszcze chwila, a walka o śmierć lub życie rozpocząć się miała. Prędzej, niż sądził, uchyliły się żelazne drzwi, ukazało się światełko i schylony na wpół człowiek wychudły, stary, począł się rozglądać ostrożnie po lochu, jakby się wnijść do niego obawiał. Pełka widział jego pomarszczoną twarz z obciętą krótko brodą siwą i zgrzebną koszulę na piersiach, i podartą odzież, i ręce spracowane, żylaste, i pas skórzany na biodrach. Nie miał broni, nie miał też z sobą nic. Przychodził zobaczyć i donieść może, iż już wszystko było skończone. W mgnieniu oka porwał się z ziemi Pełka i rzucił się na niego, trzymając nóż podniesiony w ręku. Latarka wypadła z dłoni starego stróża, który krzyknął, nim dłonią usta mu potrafił zamknąć Pełka. Prosił, jęcząc i tarzając się po ziemi, o życie. Medard już mu przykładał nóż do piersi, gdy stróż w imię Chrystusa zaklął go o litość. Na ziemi tuż leżał sznur, który był Pełka zrzucił z rąk, pochwycił go, aby nim związać starego, nakazując mu milczenie. Strwożony leżał, nie ruszając się i nie broniąc, powtarzał tylko: — Ulituj się nade mną, ja mam sieroty do żywienia. Ulituj się na Chrystusa rany! — A nade mną mieliście litość? — rzekł Pełka głosem, który ledwie z piersi mógł wydobyć. — Alboż to moja sprawa? — mówił stróż. Pełka na szyi nosił krzyżyk, dawniej mu dany przez matkę. Poczuł go na piersiach i dobył szybko. — Przysiąż, że mi pomożesz do uwolnienia — rzekł żywo — nikt o tym wiedzieć nie będzie; powiesz, że wpadłem do studni. Osypię cię złotem, sieroty wychowam. Stary obłąkanymi patrzył oczyma. Krzyżyk błyszczał przed nimi, a spod powiek łza się toczyła. — Nie zmuszaj mnie do zabójstwa! — wołał, cisnąc go i nóż przykładając mu do piersi, Pełka. — Przysięgaj, ja ci przysięgam, że ciebie i sieroty ocalę od zemsty. W milczeniu drżącą ręką przycisnął stróż krzyżyk do ust i pocałował go. — Przysięgam — rzekł cicho. Pełka natychmiast go puścił, mając się jednak na ostrożności i zajmując drzwi sobą. — Chodźmy — odezwał się. — W biały dzień?! — szepnął stróż wylękły. — Niepodobna, na zamku mnóstwo ludzi! Dowiedział się w ten sposób Pełka, że noc całą przesiedział w tym lochu. Stali w korytarzu obaj ze stróżem; ten zdawał się namyślać. — Nie uwierzycie mi — odezwał się cicho — a potrzeba dzień przesiedzieć skrytemu. Muszę was ukryć, muszę zamknąć, ażeby kto nie natrafił i nie zobaczył. Będziecież mi wierzyli? — Wszak przysiągłeś? — odparł Pełka. — Wierzyć ci muszę. Chrześcijanin jesteś i na Chrystusa przysięgałeś. Stary westchnął tylko i spracowaną ręką powiódł po czole. — Chodź, panie, za mną — odezwał się — ale cicho i ostrożnie. Nie mówiąc już nic, weszli na wschody pierwsze i dostali się tak na kondygnację wyższą szerokich podziemiów zamkowych, których okienka wychodziły na podwórze. Tu były izby, do których nieco światła wpadało, i sklepiona komnata, w której dawniej odbywały się sądy, a obok nich izba męczarni. Nie miał stróż do dania innego schronienia nad to i otworzył je dla Pełki, aby tu ukryć go do wieczoru. Przyrzekł mu przynieść jedzenie i odzież, w której by bezpiecznie o zmroku mógł się z zamku wysunąć. Chwilami przychodziły Pełce wątpliwości, azali mu ten człowiek, raz od śmierci oswobodzony, dotrzyma, ale nie miał nic do wyboru. Wszedł więc, choć wahając się, do sądowej izby, dał się w niej zamknąć staremu, który mu zalecił tylko, aby cicho się sprawiał i oknami widzieć się nie dał. Okna izby, choć wysoko umieszczone, wychodziły w podwórze, po którym kręcili się ludzie. Komnata owa podziemna, z dawna snadź opuszczona, pozostała w takim stanie, w jakim ją przed stu może laty zostawiono. Zostało tu wszystko na miejscach, ławy u stołu dla sędziów, osobny pulpit dla pisarza, a tuż obok ciasna przyległa komórka zawierała przyrządy torturowe: ławę, sznury, obcęgi, żelaza, szruby, łoże, na których wyciągano nieszczęśliwych. Tu było dawno wygasłe ognisko, w którym rozpalano żelazo i gotowano ukrop. Wszystko to dawno snadź używane nie było. Rdza okrywała żelastwo, pył — drzewo, naczynia leżały porozbijane, ale jakby wczoraj jeszcze winowajcę stąd wyniesiono, w sądowej izbie walały się protokóła podarte. Plamy na kamiennej podłodze wyglądały jak ślady przyschłe i sczerniałe krwi, która z ran się sączyła. Przerażała ta pustka, w której jedyną pociechą był wielki, rzeźbiony Chrystus na krzyżu czarnym, wiszący nad stołem sędziowskim. Kolosalna ta postać, która miała przypominać Boga miłosierdzia, była rzeczywiście przerażająca wyrazem boleści i tortury konającego na krzyżu; krwawe plamy na białym ciele, cierniowy wieniec wbity w czoło, włosy, które dodano do rzeźby, dziś pyłem okryte i zlepione, składały obraz dziki i przejmujący. Pełka spojrzał i wzdrygnął się prawie ze strachu. Biała twarz ukrzyżowanego, spuszczona w dół, wyrażała tylko poddanie się męczarni. Nie mogąc spuścić z niej oka, Pełka przysiadł na ławie. Jakkolwiek straszne, więzienie to, po owym grobie kośćmi zasianym, było jeszcze prawie wesołe. Cień e przesuwające się przed oknami świadczyły o życiu. Tam panowała grobowa cisza i milcząca śmierć. Światło wpadało ukośne, blade a szare, ale i ono zdawało się ożywcze więźniowi, który dusił się przez noc w ciemnościach. Długi czas upłynął, nim znowu otwarły się drzwi i ostrożna ręka stróża wsunęła żywo przez nie miskę, na której był chleb, butelka i trochę jakiejś strawy. Głód zmusił Medarda rzucić się najprzód do chleba. Odzyskał sił trochę i trochę nadziei, bo dotrzymanie słowa przez stróża ubezpieczało na przyszłość. Uspokojony więc mógł usnąć, czekając wieczoru, i wsparłszy się o poręcze ławy, obwinięty płaszczem zadrzemał. Lekki szelest nierychło go obudził. Porwał się zrazu przerażony, chwytając za oręż. Przed nim stał stróż, który musiał dotknąć ręką, aby go z tego snu ciężkiego, wydającego się drzemaniem, wyrwać. Był wieczór, z okien już ledwie dostrzeżony zmrok wpadał do izby zupełnie prawie ciemnej. Po uciszonym głosie poznał więcej niż oczyma starego człowieka, który drżąc stał przed nim i trzymał szarą opończę. Pełka chciał, aby go wypuścił tąż samą wycieczką, którą wchodził, lecz ta była już na nowo zabita i kamieniami zarzucona. Stróż powiedział mu, że wie inną drogę podziemną. Wyszli więc z izby sądowej i korytarzem długim, poprzedzany przez starego, krok w krok za nim pociągnął się Pełka nie wiedząc, dokąd go prowadzi. Trzymał ciągle dłoń na broni. Droga kręta wśród wilgotnych ścian spuszczała się na dół i doprowadziła ich nareszcie do drzwi zamczystych. Milcząc oderwał drąg zasuwający je stróż i otworzył. Przez otwór w nich Pełka ujrzał dalekie błonia, lasy, rzekę i kawałek nieba okrytego barwą wieczorną. Powietrze świeże, przepojone wonią drzew i łąk odżywiło go, gdy nim odetchnął. Jeszcze krok tylko, a miał być swobodny. Oko zaszło mu łzą. Zwrócił się do milczącego stróża, stojącego na stronie ze spuszczoną smutnie głową, i położył mu ręce na ramionach. — Bóg ci zapłać, a ja nie zapomnę. Słowem szlacheckim ręczę ci, obronię cię i nadam ziemię, i sieroty twe… Stary, słuchając, podniósł głowę i skłonił ją; smutny był i przelękły. — Idźcie — rzekł — idźcie, nie wystawiajcie mnie na pokuszenie. Com zrobił, grzech czy miłosierdzie, nie wiem. Uchodźcie. Bóg z wami. I ręką popchnąwszy z lekka Pełkę za drzwi wypróchniałe, zaczął je za nim ryglować. Medard znalazł się na obrywie góry, na której stał zamek, niemal u stóp jej, od strony pól i lasów. W kościółku odzywał się dzwon na Anioł Pański; z wdzięczną myślą ku Bogu pokląkł na piasku, odkrył głowę i począł się modlić, ślubując ołtarz dziękczynny temu patronowi, który dnia tego przypadał. A był to właśnie dzień Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Wstał potem i jakby się na świat narodził, puścił się, gdzie oczy poniosą, aby co prędzej państwo księcia opuścić. * * * Stojący u podnóża góry Gabryk z końmi i trzosem pańskim zrazu cierpliwie nań czekał, choć niespokojny był, azali ta śmiała wyprawa powieść się może. Długo panowała cisza. Wierny sługa zwracał oczy ku miejscu, w którym była furta ukryta, a raczej trzymał je wlepione w ten kąt, gotów poskoczyć przeciw Pełce, gdyby go zobaczył wychodzącego. Ale kwadranse upływały, cisza trwała i nie było nikogo. Nagle doszła go wrzawa i krzyki na zamku. Gabryk się strwożył. Rosły one, wzmagały się, słyszał jak wrota zatrzaskano, jak rozbiegli się ludzie, jak głosy warczały groźne. Nie było wątpliwości, iż pan jego został schwytany. Gabryk najprzód płakać zaczął i ręce łamać, ale wprędce w serce jego wstąpiła otucha. Powiedział sobie, iż panu nic się stać nie mogło, a co najgorsza, czekało go chyba więzienie. Znał Pełkę, że się nie ulęknie, że się bronić musi. W walce — któż wie? Mógł być zabity? To dwoje więc przypuszczał, nie myśląc o pochwyceniu i skazaniu na taką śmierć, od której cudem tylko ocalić się było można. W pierwszej chwili nie wiedział, co mu czynić przystało. Zostać? Czekać czy uciekać do kraju, aby przyjaciół Pełki ku obronie i ocaleniu rozbudzić? Chciał być pewniejszy, co się stanie. Lecz jak i od kogo, nie zdradzając się, dowiedzieć? Zrozumiał dobrze, iż narażając siebie, zgubić mógł Pełkę, o którego losie nikt by nawet nie wiedział, gdyby Gabryk także dostał się w ręce nieprzyjaciół. Nadchodziła noc. Ciemność była mu na rękę. Pokazywać się w miasteczku, gdzie go z panem widziano, było niebezpiecznie; odejść od koni i porzucić je, gdy w nich nadzieja wybawienia była, zdawało się nieostrożnością. Nie puszczając więc powodnych, zjechał po cichu na drogę do zamku i miasteczka wiodącą, w nadziei, iż tu kogoś spotkać, a może się czegoś dowiedzieć, potrafi. W zmroku widać było na ścieżynie od zamczyska zsuwającą się powoli postać, której z dala rozeznać nie mógł Gabryk. Był to człowiek jeden i pieszy, idący krokiem kaleki. Drożyna od furty zamkowej wiodła go ku gościńcowi, wprost właśnie miejsca, gdzie stał z końmi biedny sługa. Gdy się z góry spuścił, Gabryk poznał w nim żebraka. Nie był to jednak prosty włóczęga, lecz rodzaj pątnika138, jakich naówczas mnóstwo po krajach wszelkich od odpustu do odpustu, do miejsc cudownych, do świętych i pamiętnych przesuwało. Okrywała go suknia podobna do tych, jakie nosiły zakony żebracze świętego Franciszka, podpasana sznurem. Od pasa zwieszona sucha tykwa, różaniec, muszle na sukni pozaszywane, kij wysoki, zagięty z dala go jako pątnika poznać dawały. Szedł z wolna, nie widząc Gabryka, nie podnosząc głowy, aż żarzenie konia go obudziło. Zobaczywszy przed sobą stojące, osiodłane wierzchowce i sługę, stanął. Zdziwił się Gabryk, słysząc pozdrowienie czystą polszczyzną, na które spiesznie odpowiedział. — A! Toście wy z Polski, mój ojcze? Pątnik, jeszcze może mocniej zdziwiony, zbliżył się prędko: — No, a wy? — Ja? Także, podróżny jestem — odparł Gabryk. — Na miłość bożą, idziecie z zamku, powiedzcie mi, co się tam stało. Pątnik pięść złożoną naprzód zwrócił ku zamkowi. — Piekło tam było, jest i będzie! — zawołał. — Otrząsam pył z nóg moich. Przybył ten szatan, co ludzi męczy, co żonę więzi! Który ani sobie pokoju nie znajdzie, ani drugim go nie da. Bodajby się zapadł i z zamkiem swym razem! — Przybył Proński! — zawołał Gabryk. — Jak wicher i burza — mówił pątnik — zamącił wszystko na zamku; mnie, któremu litościwy przytułek tam dano, przenocować nie dał i kazał za wrota wyrzucić. — Mój ojcze! Mój ojcze! — wołał Gabryk. — Nie wiecież, co się tam stało? Pielgrzym ramionami ruszył. — Szatan zazdrości go opętał, starego rozpustnika. Żonę zamknął i tu mu się jeszcze zdaje, że ją gachy nachodzić będą. Miota się, szaleje. Złapał tam kogoś, ałboż wiem? Wkradł mu się ktoś. Gabryk krzyknął rozpaczliwie. — Cóż z nim?! — zawołał żywo. — Cóż z nim?! — Rzucono go do lochu, a jeśli żyw wyjdzie z rąk tego szatana, Bogu niech dziękuje. Pątnik mówił to jakby go i oburzenie, i gniew odmłodziło. Skurczony wprzódy, rozprostował się, ruchy miał młodsze niż postawę, głos mu się w rozmowie powiększał, jakby przestał udawać starca; zapomniał o tym, czym miał być, a został, czym był w istocie. — Wyście z Polski, nieprawdaż? — zapytał jęczącym głosem Gabryk. — I szlachcic polski — z dumą rzekł pątnik. — Ale pokutuję, pokutuję. Wracam z Kompostelli139 i Loretu140. Miałem ciężki grzech na sumieniu. Ślubowałem w jałmużnie iść do świętych miejsc. Na granicy ślub mi się kończy. Odetchnął jakoś swobodniej samą nadzieją wypoczynku. — Ojcze mój, kiedyś Polak i szlachcic, dajcie mi radę, pomóżcie, ratujcie! Złapany w zamku jest moim panem. — Jak się zowie? — spytał, do koni przystępując, pątnik. — Pełka z Gołczwi. Mruknął coś niewyraźnie pielgrzym. — A po cóż tu lazł? — spytał. — Chciał księżnę uwolnić. Gdybyście znali ją, gdybyście wiedzieli… — Dość — przerwał pątnik — dość, rozumiem. Niełatwoż tu teraz pomagać! Nie masz co myśleć, pędź do domu, niech się kupa przyjaciół zbierze i uzbroi; napaść na zamek, rady innej nie ma. A godziny nie tracić, bo ten go może dać ściąć. Nie nowiną by to było. Pątnik patrzył na konie z pożądliwością. — E e! — rzekł. — Gdyby mi się godziło na koń siąść, a pojechać z wami! — Westchnął. — Ale do granicy nie godzi się, nie godzi! — Do jakiejże granicy? — zapytał Gabryk. — Do naszej. — A toć dawna granica, jak mi pan mówił, daleko dalej, a to kraj był nasz, tylko go jakieś Niemcy zabrały — począł żywo Gabryk, któremu się chciało zyskać towarzysza, pomocnika i świadka. Pątnik koło koni chodził i wzdychał. — Tak mówisz — bąknął — tak mówisz? — Powtarzam, com od pana mojego nieszczęśliwego słyszał, a cóż ja wiem? — Oho, to tak jest — odezwał się pątnik — to pewna, ale z sumieniem wchodzić w kontrakty. — A! Ojcze — odezwał się Gabryk — jam człek prosty. Mnie się zdaje, żeście ślubu dopełnili, a tu i dobry uczynek na was czeka, bobyście mi poświadczyli i pomogli. Jechalibyśmy razem do Polski. — I na dobrym koniu, na którym się tyle lat nie siedziało! — odezwał się pątnik. — Boże miłosierny, co to za tentacja!141 — A! Panie! To koń, jakiego drugiego w świecie nie ma, ale i pan mój też, jakiego w świecie drugiego nie znaleźć. Co ja pocznę sam?! Tyle kraju! Jam nie bardzo świadom. — Niewiele i ja wam pomogę — ozwał się pątnik — ano, człowieka zacnego ratować trzeba. To mówiąc, kij ze wzgardą rzucił na ziemię i począł głaskać wierzchowca, suknię zakasał, przeżegnał się i ów zgarbiony przed chwilą niedołęga, jakby cudem znalazł się na siodle. — Dzień i noc pospieszymy ku granicy?! — zawołał. — A w Krakowskiem znajdzie się ochotników kupa, żeby szlachcica z rąk tego diabła uwolnić, ba, i księżnę mu odebrać, bo ją więzi ten łotr. Gabryk nie miał nic do odpowiedzenia, panu Bogu za tę osobliwszą pomoc dziękował. Puścili się tedy na całą noc w lasy, a że kraj doskonale był znany pątnikowi, mogli bezpiecznie go przebyć i najbliższe wybrać drogi. Trzeciego dnia byli już w Krakowskiem. Gabryk nie gdzie indziej chciał jechać, tylko do Rożańskiego, któremu najbardziej ufał. Pątnik nie sprzeciwiał się temu. Nie mówił on nazwiska swego Gabrykowi, ale się z nim tak po pańsku obchodził, iż go ten mimowolnie słuchać musiał. Człek był złamany, ale nie stary, gorączka, a pielgrzymowanie do miejsc świętych nie bardzo go pohamowało Na granicy w pierwszym kościółku zrzucił zaraz pielgrzymi ubiór i postarał się o odzież i oręż przystojny. Zaraz też do niepoznania się zmienił, buta w niego wstąpiła taka, jakby sobie za długą ową pokorą chciał wynagrodzić. Już mu tam wszyscy z drogi i gospody ustępować musieli, a klął tyle przynajmniej, co się modlił. Osobliwa to była natura, wszystkiemu ludzkiemu nieposłuszna, a bożemu uległa pokornie. Modlił się do łez krwawych, w godzinę potem gotów był o wrota do karczmy się pobić i o słowo wyzwać na rękę. Grzeszył co krok, a bił się w piersi, aż tętniało i krzyżem leżał, i wstawał wesół, bo mu się zdało, że panu Bogu gotowizną zaraz za długi spłacał. Żadnego krzyża nie pominął bez zdjęcia czapki i modlitwy, a żadnej też okazyjki do rozpusty prawie szalonej. Ze wszystkiego znać było naturę bujną, silną, niepohamowaną, którą tylko głęboka wiara ratowała od zupełnego rozpasania. A że długi czas suknia pielgrzymia i ślub zmuszały go do walki z sobą i pokory, teraz jak z zamkniętego długo kotła buchała para z siłą podwójną. Gabryk rad był, że takiego złapał, który się niczego nie lękał. W rozmowie z nim ów pątnik tak się przejął sprawą Pełki, jakby swą własną i gdy przybyli do Rożańskiego, nie potrzebował Gabryk prawie ust otworzyć. Wypadł Wacek do nich, spostrzegłszy sługę Pełki z nieznajomym człowiekiem, nastraszony, a przeraził się bardziej jeszcze, gdy posłyszał o całej sprawie. Schwycił się za głowę: „Co tu poczynać?” — Ja się najprzód panu a bratu przedstawić muszę — rzekł przybyły — cum omni formalitate142, tu w maszkarze chodzić jaż nie potrzebuję. Jestem Jakub Wielikaniec, z Wielkopolski od Szamotuł. Musieliście słyszeć, miałem to nieszczęście, żem brata ubił, za com, pielgrzymując, pokutował i sumienie oczyścił. Spotkałem tego oto poczciwego sługę przypadkiem, a biorę sprawę do serca, choć obcy. Na zamku u tego diabła odpoczywałem, więc go znam jak moje pięć palców. Idę z wami, ino ludzi zbierzcie, trzeba niewinnego człeka od śmierci ratować. — Panie, aby tylko czasu nie tracić — dodał Gabryk — aby czasu nie tracić i nie przybyć za późno. Zrobiła się tedy na dworze chryja ogromna, bo Rożański za rodzonego brata nie stałby goręcej. Sześciu ludzi pobiegło po dworach sąsiednich, a tu już natychmiast sztyftowano czeladź i zbrojono, zbierano konie i oręż z lamusów. Wacek naradził się z Wielikańcem, który świadom był bardzo dróg i krajów. Musieli wtargnąć w cesarskie państwo, ano, spodziewali się, że nim się o tym wieść rozejdzie, nim się zbierze siła jaka, nim pogoń pójdzie, będą mogli i na zamek wtargnąć, i uwolnić Pełkę, i powrócić. Nie były takie napady bezprzykładnymi. Rożański się tylko jednego obawiał, aby nie przybyć za późno. Do wieczoru obwołana szlachta, z czym kto mógł i miał, poprzybywała, zebrał się oddział ludzi sześćdziesięciu, dobrze zbrojnych, śmiałych, doświadczonych i ochoczych. Gabryk, wziąwszy na stronę Rożańskiego, oświadczył mu, że gdyby pieniędzy brakło, trzos ma pański na sobie. Nigdy u szlachcica nadto ich nie bywało, zdało się więc to bardzo, bo już Wacek do Żydów miał posyłać. I tak do rana gotowe było wszystko, iż o brzasku wyciągnąć mogli. Wielikańcowi chętnie oddano dowództwo nad oddziałem. W żywność musiano się zaopatrzyć, gdyż dla ukrycia pochodu trzeba było wielkich traktów unikać, lasami i pustymi okolicami się przedzierać, a począwszy od granicy, nie budzić licha, ażeby wpaść na zamek, nie dając się mu do obrony gotować. — Chybaby Bóg niełaskaw był — mówił Wielikaniec — żebyśmy do wrót zaszturmowawszy, nocą nie wzięli zamku od razu. Na murach nie ma nic, o prochu i kulach zapomnieli; ludzie nie do bitwy, poddać się muszą. Szła tak owa wyprawa szczęśliwie aż do granicy, spiesząc o ile tylko siły koni dozwalały, bo o ludzkie się nie pytano. Gdy w Szląsk przyszło wtargnąć, porzucono drogi bite, a skręcono na manowce. Pierwszy dzień przeszedł szczęśliwie i obozem położyli się w lesie, daleko od siedzib ludzkich, zmuszeni ukrywać się jak rozbójnicy. Choć Wielikaniec mówił i zaklinał się, że kraj przedziwnie znał, z tego noclegu ruszywszy, zbłąkali się tak, iż bez pomocy ludzkiej z tego obłędu wyjść nie było sposobu. Co począć mieli? Gabryk doradził w kilku się wyprawić po języka, schwytać człowieka i nie puszczać go aż się sprawa dokona. Zgodzili się na to wszyscy, a on sam ze trzema ludźmi dobranymi do woli, puścił się na zwiady, zasiekując drogę w lesie, by do obozu bezpieczniej wracać było. O pół godziny od miejsca, w którym leżeli, Gabryk posłyszał, że ktoś drwa rąbał w lesie. Poszli więc na głos ten ostrożnie i dostali się do polanki, u której brzegu stał wóz o jednym koniu; człek ubogo wyglądający drwa nań przygotowywał. Łatwo go było pochwycić, bo się uląkł mocno i uciekać nie mógł. Ledwie go uspokoić mogli, że mu się nic nie stanie, byle im prostą drogę do Braniborza pokazał. Biedaczysko byłby ze strachu uczynił, co by mu kolwiek kazano, ale poprzysięgał, że dobrze dróg nie zna, że w lesie całe życie siedział i nie wyglądał zeń, chyba z węglami do miasteczka. — Ano, to szczęście wasze — rzekł — bo u nas od dwóch dni chory podróżny leży, którego bodaj zbójcy odarli z koni i zmusili uciekać. Mówił nam, że z Braniborza idzie. Kazali się tedy wieźć do chaty węglarza, która stała o kilka pacierzy od tego miejsca. Chałupa była nędzna, z szopką małą. Gdy się zbliżyli, a Gabryk zsiadł, poszedł z nim do izby gospodarza, do chorego. Na tapczanie leżał w płaszcz obwinięty człowiek, na którego spojrzawszy, twarzy jeszcze nie widząc, Gabryk krzyknął, bo w nim swojego pana poznał. I jak stał, tak na kolana przed nim padł. Pełka to był w istocie, pieszą ucieczką i głodem wielce znużony, który wzajem zobaczywszy Gabryka, ręce złożył i najprzód Bogu dziękował. Cudem to bowiem nazwać musiał, iż się tak, jakby przez aniołów stróżów prowadzeni, spotkali. Dopieroż sługa, odetchnąwszy, opowiadać mu zaczął swoje przygody i jak zawerbował Rożańskiego i szlachtę, aby szli go odbić. Życie i siły powróciły Pełce. — Bóg ci zapłać, poczciwy mój Gabryku! — zawołał. — Tyś mój zbawca! — A dzięki Opatrzności, żeś pan mój drogi wybawienia nie potrzebował i żem się ja już na nic nie zdał. — Jak to na nic? — pochwycił Pełka. — Bój się Boga! Tyleście drogi dla mnie uczynili i niewczasów ponieśli; nie puszczę was, musimy na zamek uderzyć i tę biedną kobietę wyrwać z rąk szaleńca. Na to Gabryk odpowiadać nie śmiał. Konia swojego panu oddawszy, szedł już przy nim pieszo do obozu, a że po zasiekach w lesie jak wytknięta była droga, dostali się rychło do niego. Rożański, który bez kaftana dla gorąca przechadzał się pod sosnami, najrzawszy z dala konie, wyszedł przeciw Gabrykowi. Gdy Pelkę ujrzał, żegnać się począł jak przed widmem, potem biegł oszalały i szczęśliwy. Na te okrzyki zbudzili się i zbiegli wszyscy. Tu dopiero radość wybuchła tym większa, że niejeden, co szedł na zamek, wolałby był do domu bez awantury powracać. W ręce cesarskich się dostawszy, los mógł spotkać ciężki, kajdany lub gorzej jeszcze. Widok więc Pełki i nadzieja, że szturmować nie będą potrzebowali, napełnił wszystkich weselem. Zbierano się już do domów, gdy Pełka dla podziękowania panom a braci głos zabrał: — Dozgonną waszmościom panom a braci winienem wdzięczność za laskę ich i nigdy pewnie zadość jej nie uczynię, póki żyję. Lecz posłuchajcie mnie. W rękach tego człowieka, z których się wydobyłem cudem, jest kobieta, a jej życie stokroć droższe mi niż własne moje. Jesteśmy o niewiele drogi od zamku, podeprzyjcie mnie, pomóżcie mnie do wydarcia ofiary z rąk kata. Na wszystkie rzeczy święte i najświętsze was zaklinam! Począwszy tak przemawiać, a do serc im kołatać, Pełka, choć zrazu milczeli nachmurzeni, skłonił w ostatku, iż zgodzono się iść. Wielikaniec wnet dowództwo mu oddał. — Ani go myślę brać — odezwał się Pełka — ale pod wasze idę, byleśmy szli. Trwały narady kilka godzin. Z pochodu swojego miarkując, wnosił Medard, iż od zamku nie więcej byli nad mały jeden dzień drogi. Wnet tedy do koni szli wszyscy i przed wieczorem jeszcze kilka mil zrobili. Gabryk, wysłany przodem na nocleg, przyniósł wiadomość, że Branibórz za lasem o kilkoro staj widać było, o białym dniu nań napaść nie było i co myśleć. Leżeli więc do nocy, spoczywając, a im się chwila stanowcza zbliżała, tym więcej fantazji ubywało, wyjąwszy u Pełki, Rożańskiego i Wielikańca. Reszcie te guzy za nieznajomą jejmość nie bardzo smakowały, choć przygoda osobliwsza dosyć się z dala podobała. Dobrze to jednak w opowiadaniu, w przeszłości, a na razie kości droższe nad wszystko. Gdy się zmierzchać zaczęło tak, aby ich z daleka na gościńcu dostrzec już nie było można, Wielikaniec dał znak do ruszenia. Oręż wszystek tak poprzywiązywano, aby żadnej szabli brzęknąć nie było można, zakazano rozmowy i krokiem mierzonym po piasku oddział cały począł, wyszedłszy z lasów, przybliżać się ku zamkowi. Wielikaniec miał z całą gromadą uderzyć na główną bramę i rąbać ją lub ogień położyć. Pełka z Gabrykiem i dwoma najostrożniejszymi chcieli wtargnąć wycieczką i gdy tamci szturmować będą, wpaść na zamek, aby Jadwigę porwać. Plan zdawał się bardzo zręcznie osnuty i Pełka miał nadzieję, że się powieść musi, jeśli szturmujący wytrzymają tak długo, by on mógł dostać się do zamku. Z dala widać już było mieszkanko ze świecącymi w nim oknami i czarny zamek na górze, w którym parę też okien bladym światełkiem migało. Cicho było i spokojnie dokoła. Tętent koni, który gdzie indziej by był zdradzał jadących, tu się prawie słyszeć nie dawał, bo kopyta tonęły w piasku. Droga wydawała się Pełce nadzwyczaj długą i nieznośną. Wreszcie stanęli u podnóża i stąd już rozdzielili się, a Wielikaniec, nie myśląc dłużej taić się z sobą i swymi, konie w cwał po drodze do wrót puścić kazał. Nagle wśród ciszy nocnej zatętniało, zahuczało i w miasteczku mieszkańcy, posłyszawszy tę niezrozumiałą wrzawę, snadź przelęknąć się musieli, bo wielki ruch świateł zwiastował bieganie. U wrót zsiadło z koni ludzi kilkunastu i z toporami się wzięli do nich. Niepojęta napaść w czasie pokoju tak się niezrozumiałą snadź wydała mieszkańcom zamku, iż furtę otworzyli, nie podsadzając nawet, aby nieprzyjaciel przybywał. Tylko co się ona na pół uchyliła, skoczono, aby ją opanować, wrót rąbać już nie potrzebowano. Pierwsi, co wpadli do bramy, poczęli wiązać załogę, która prawie krzyknąć czasu nie miała, a do obrony żadnej wcale przysposobiona nie była. W nadzwyczajny więc sposób to, co miało najwięcej trudu kosztować, sprawiło się tak prędko, że Pełka nie doszedł jeszcze do wycieczki, gdy Wielikaniec był już w bramie. Nie obyło się jednak bez okrzyków i szarpaniny, a z zamku ci, co nadbiegli później do drugich wrót wewnętrznych, już ostrożniejsi, cofnąć się mieli czas i na alarm krzyknąć. Dopieroż, co żyło, zbiegło się w podwórzu: i sam książę, i Kerner, i ludzie od służby, i czeladź wszelka. Książę pierwszy dorozumiał się, że z nieprzyjacielem ma do czynienia i po broń skoczył, a wrót bronić kazał. Na zamkową wieżę kapliczną posłano zaraz chłopaka, aby na gwałt bił w dzwony i mieszczan ku obronie zwołał. W miasteczku zawrzało jak w kotle, nie ochotą do boju, bo nie wiedziano ani z jakim, ani z jak licznym nieprzyjacielem miano do czynienia. Strach ogarnął mieszkańców, którzy się w pola i ku lasom rozbiegać zaczęli. Dawne tradycje tatarskich napadów przyszły na pamięć. Kto mógł, na ogrody i ku borom uchodził. W kościele tylko ksiądz dla powołania dalszych wsi i przedmieścia w dzwony uderzyć kazał. Proński wiedział, z kim miał do czynienia, a choć był przekonany, 4ż Pełka w kostnicy zginął, zemsty zań się spodziewał. Sam więc zbrojny, zebrawszy garść ludzi wkoło siebie, do upadłego się opierać postanowił. Nie dopuszczono wdzierających się w dziedziniec, dając ku wrotom ognia. Nie przyszło jednak nikomu na myśl, aby z tyłu przez wycieczkę nieprzyjaciel miał się na zamek dostać. Jadwiga, którą wrzawa strwożyła i do okna wywołała, spostrzegła w ciemności walkę u bramy i czując, że o nią idzie, że Pełki przyjaciele jego i ją chcą oswobodzić, zbiegła natychmiast ze schodów. Spodziewała się, że w tym tumulcie znaleźć może środek do ucieczki. Proński zapomniał był o żonie. Pełka tymczasem z Gabrykiem i dwoma towarzyszami dobywał wrót u muru nie postrzeżony i choć znalazł zawaloną drogę kamieniami, łatwo ją sobie oczyścił. Zostawiwszy dwóch ludzi u wejścia, sam z Gabrykiem rzucił się w podwórze z tej strony puste, gdyż wszyscy się zbili u bramy. O kilkadziesiąt kroków w bieli stojąca postać, choć ciemność jej rozpoznać nie dozwalała, zdała mu się Jadwigą. Rzucił się więc śmiało ku niej. Przelękła kobieta cofnęła się, ale Pelka wbiegł za nią aż w sień zamkową wołając. Strzelanie i krzyki nie dozwalały księciu posłyszeć, co się za nim działo. Pełka pochwycił biegnącą już przeciw sobie księżnę i niosąc ją na ręku, zbiegł nazad poza ścianę zanikową ku wycieczce. Z przestrachu omdlałą niósł z pomocą Gabryka i wdarł się z tym drogim ciężarem do podziemia. Wschody przebiegli, sami nie wiedząc jak, wielkimi krokami, rozbijając się o mury, a osłaniając Jadwigę. W mgnieniu oka byli z nią u stóp góry i Pełka, na dwóch koniach zawiązawszy nosze, złożył w nich rozbudzającą się do życia. Na pierwszy okrzyk jej stanął, uspakajając i zaklinając, ażeby mu się powierzyła, gdyż głową ręczy za jej bezpieczeństwo. Strzelanie u głównych wrót nie ustawało i szturm już był niepotrzebny, Gabryk więc pobiegł, dosiadłszy konia, oznajmić Wielikańcowi, że zdobycz, po którą przybyli, mieli w ręku. Ten już się był tak zapalił, że zapomniawszy, o co szło, ustąpić nie chciał. Trzeba było Rożańskiego perswazji, aby go do odwrotu nakłonić. Tymczasem bito we dzwony i popłoch szerzył się w okolicy. Stary Wielikaniec lekko był postrzelony w rękę, a zapamiętale chciał się pomścić. — Co mi tam — wołał — że jejmość mu odebrali, ja to podłe gniazdo spalić muszę! I ognia pod wrota podłożyć kazał. W samym środku sklepionej bramy nałożono stos drzewa ogromny, które się pod ręką znalazło. Ludzie podżegali go natychmiast i rozdmuchali, dym buchnął wszystkimi otworami w podwórzec. Suche, stare belki, wschody, stropy, przepierzenia zajęły się łatwo. Zamek palić się poczynał. Dopilnowawszy jeszcze ognia, aby się tak wziął dobrze, iżby go ugasić nie było łatwo, dopiero Wielikaniec na odwrót się zgodził. Proński, pozostały z garstką ludzi w pośrodku, podłożonym ogniem utwierdzał się w przekonaniu, iż zamek zdobywać chciano; i oddział, wśród którego uchodziła Jadwiga, już się spuścił w dolinę, spiesząc ku lasom, gdy książę jeszcze stał obronnie, nie śmiejąc ludzi oderwać do gaszenia pożaru, aby wnijścia nie ogołocić. Płomię, wyżarłszy we środku bramę, wdarło się na dachy gontowe i poszło po nich dokoła. Zamek się palił. W świetle łuny pożarnej ludzie w rynku miasteczka stojący mogli dostrzec, że przy zamku nie było nikogo. Oddział już się był skrył za górą i nieprzyjaciel zniknął. Dopieroż odwaga wielka wstąpiła w serca mieszczan i rzucili się na ratunek zamku, nie mogąc dobrze zrozumieć, kto do kogo strzelał i gdzie się ów zagadkowy podział nieprzyjaciel. Tłum mieszkańców biegł ku wrotom. W pierwszej chwili Proński, zawsze lękający się napaści, na hałas pod wrotami ognia dać kazał. Nie raniono wprawdzie nikogo, lecz popłoch zmusił tłum do ustąpienia. Nierychło z murów ktoś spostrzegł, iż tam nikogo nie było, prócz ludzi z miasteczka. Dano więc pokój obronie od rozboju, a poczęto gasić ogień, który szerzył się dokoła. Proński pomyślał o żonie i zwrócił się ku tej części zamku, w której mieszkała. Tu kobiety wynosiły kufry, wyrzucały pościele i z lamentem a płaczem ratowały się w dziedziniec. Na próżno szukając oczyma żony, Proński przestraszył się i chciał na górę biec po nią. Kobiety go wstrzymywały zaklinając się, iż pani tani od dawna nie było. Zaręczały, że na pierwsze strzały wybiegła i więcej się już nie ukazała. Proński głowę stracił; paliło się dokoła. Kazał rzucić wszystko, a szukać księżny. Co żyło, biegało po zakątkach, wołając i szukając ukrytej. Zamek gorzał tymczasem. Pożarny wiatr, który się zjawia zawsze, aby płomienie podżegać, niósł zapalone gonty i rozrzucał je, siejąc ogień tam, gdzie się nie paliło jeszcze. Wszystkie dachy płonęły razem, a pod nimi stołowania143 i sufity, które padając z trzaskiem we wnętrza, niosły pożar z sobą. Nie było już można myśleć o ratowaniu budowli na pastwę płomieniom skazanej; książę ocalać kazał, co z niej wynieść było można w dziedzińce, ale i tu na kupy padały żużle, a co wyratowano, zapalały. Mieszczanie stali z załamanymi rękami i patrząc na zgorzelisko, lamentowali. Müller, rozważniejszy od innych, powrócił do domu, aby własnego pilnować dachu, bo iskry sypały się już na miasteczko. Nierychło Kerner dał znać księciu, iż zdaje się, nieprzyjaciel musiał wtargnąć znaną mu wycieczką, bo ta stała otworem. U drzwi kawałek oddartej sukni, którą poznano, dowodził, że tędy uszła. Proński siadł na kamieniu pod murem i nie patrząc na to, co się działo, kazał się czeladzi do drogi sposobić. Gonić ani mógł, ani chciał podkomorzy cesarski; miał inne środki obrony i zemsty. Myślał o skardze i prawie. Dwór musiał się ująć za wtargnięcie na ziemie cesarstwa, musiał zań szukać zemsty i domagać się jej groźnie. Książę spodziewał się procesem odzyskać żonę i poniesione straty. O śmierci Pełki zdało mu się, że nikt nie wiedział, a za nią odpowiadać nie mógł, bo stawał napadnięty we własnej obronie. Jeszcze gorzały i dymiły zgliszcza zamkowe, gdy książę Proński ze wszystkimi ludźmi i mieniem pozostałym wyjeżdżał konno z Braniborza i rozkazał nawrócić do Wiednia taborom. Oddział Pełki, którego nie ścigano, nocą jeszcze wszedł w lasy i nie spoczywając dążył ku granicy. Teraz po odbyciu wyprawy szlachta, co się do niej przykładała, uszczęśliwiona nią była. Pełka ledwie mógł uprosić, aby dla strwożonej księżnej trochę miano względu. Drugiego też dnia szczęśliwa natura pięknej Jadwisi odżyć jej dozwoliła. Rada z odzyskanej swobody, uśmiechała się, jak gdyby niebezpieczeństwo i przebyte dni straszne daleko już za nią pozostały. Największym smutkiem dla niej było to, że ani w co się przebrać, ani jak przystroić nie miała. Na cały ów obóz nie było ani jednego zwierciadełka. Choć instynkt pomagał w urządzeniu stroju, rozpaczała biedna, że się tak brzydko wydawać musi. W istocie piękniejsza była niż kiedykolwiek, bo twarzyczka jej ożyw ona, oczy pałające, rozgorączkowane nadawały jej mniej płochą, a poważniejszą i surowszą postać. Chwilami niby smutek osłaniał czoło, usta się ściągały wyrazem tragicznym na wspomnienie przecierpianej niewoli, ale w mgnieniu oka uśmiech przybiegał, błyszczał w oczach, ruszał się na ustach, gładził czoło i wracał jej wyraz naiwności dziecięcej. Pełka szedł przy koniach, które ją niosły. Ona siedziała zwinięta zręcznie na tej kołysce, spoglądając ku niemu i po stokroć powtarzając: — Ocaliliście mi życie, nie darmo przysięgaliście mi być rycerzem wiernym. Otóż to tak pięknie słowa dotrzymywać! Będę wam do śmierci wdzięczna! A Pełka wydobył w milczeniu węzeł niebieskich wstążek, które mu służyły za całą odpowiedź. Potem biegł zbierać leśne kwiaty, które Jadwiga lubiła, i niósł je, rzucając na kolebkę, w której piękna pani kołysząc się jechała już, jakby na przejażdżkę tylko dla zabawy. Dwór miała liczny i wielbicieli wielu: Rożański, jego towarzysze, nawet stary Wielikaniec nie odstępowali kroku; Gabryk trzymał cugle konia jednego, drugiego powierzywszy najzręczniejszemu z czeladzi. Wszyscy wyprzedzali się w posłudze księżnej, w zabawianiu jej, w przygotowaniu spoczynku wygodnego i kuchni znośnej. Rozbawiła się też zupełnie i nie nudziła jej podróż wcale. Gdy już byli bezpieczni w granicach Rzeczypospolitej, Pełka pomyślał dopiero, iż wypadało naradzić się z nią i zapytać, dokąd by życzyła sobie jechać. Sam on pragnął bardzo, ażeby się udała do Warszawy, ale jej woli w niczym nie chciał krępować. Jadwiga, raz uwolniona z niewoli, zdawała się na wszystko obojętna, była swobodna, śmiała się, bawiła, strzelała oczkami i nic jej już więcej nie było potrzeba. Dla urządzenia wygodnej dalszej podróży zboczono do Krakowa. Pełka natychmiast zajął się kupieniem kolebki i koni, co mu niewiele czasu zajęło. Ucztą sutą i wspaniałą pożegnał towarzyszów i sojuszników swoich, którzy go omal w uściskach nie udusili. Wielikaniec, nagrzeszywszy znowu w drodze, pobiegł do spowiedzi i wybierał się ku domowi. — Dokąd pani moja wieść się każe? — zapytał w końcu Pełka, gdy wszystko było w gotowości. Piękna Jadwiga westchnęła, przymrużyła oczka, uśmiechnęła się, spojrzała w zwierciadło i odpowiedziała po namyśle: — Mój rycerz jedzie do Warszawy, zatem przeprowadzi mnie tam, a w stolicy, no, zobaczymy, namyślemy się. A! Nie wiem! Boję się napaści księcia, pojechałabym na wieś do siebie, w Warszawie bezpieczniej może! — Więc do Warszawy! Do Warszawy! — wykrzyknął Pełka, całując jej rączki. — Będziemy strażą waszą aż do stolicy, w stolicy i póki tylko rozkażecie, a ja — choćby życie całe! Jadwisia się uśmiechnęła z nie ukrywaną radością. — Ale książę! — zawołała. — Mój mąż! Ten nieznośny tyran! — Pójdę do króla! Pojadę do cesarza, będziemy się od nich bronili w sądach, nic nam nie uczyni Bądź pani spokojna. Nazajutrz więc siadła piękna Jadwiga z przyjętą dla niej sługą do kolebki aksamitem wybitej; dwóch czeladzi naprędce w barwę jej przybranych uczepiło się na stopniach. Gabryk i Pełka strojnie jechali, straż utrzymując i tak ruszono do Warszawy. * * * Nim księżna dojechała do stolicy, już wieść o wypadkach na pograniczu, o napadzie oddziału jakichś opryszków polskich (jak ich zwano) na zamek w Szląsku, o dobywaniu jego i spaleniu, dobiegła do zamku i rozeszła się między ludźmi. Książę, nie tracąc chwili, wymógł posłańca do cesarza ze skargą za naruszenie granicy, gwałt i porwanie księżny Prońskiej. Był to moment właśnie, w którym ksiądz Olszowski wybierał się w poselstwie do Wiednia po arcyksiężniczkę Eleonorę. Przyrzeczono wymiar sprawiedliwości. Sama historia najdziwniej i najsprzeczniej była opowiadana, z rozmaitymi upiększeniami w smaku czasu, to jest z dodatkami okrucieństw i dzikości. Książę starał się ze swej strony przedstawić ten cały wypadek tak, aby się wydawać niewinną ofiarą ludzi chciwych jego mienia i mściwych, i dzikich. Oburzano się przeciwko sprawcom, w których liczbie najpierwszy wymieniony był Pełka. Z tego powodu przypomniano jego dziesięcioletnie zniknięcie tajemnicze, a napaść na Braniborz służyła za najlepsze potwierdzenie domysłu, iż czas ten na rabunkach gdzieś spędzić musiał. Dowiedziała się i pani podczaszyna o losie córki, łamiąc ręce i zrywając się biec na jej ratunek; lecz dokąd się udać miała, nie wiedziała sama. Wiele rzeczy było dla niej w tym ciemnych, w ogóle jednak wypadek opisywany powiększył tylko jej nienawiść do Pełki. Przybiegła do Warszawy, zbierając się gdzieś jechać dalej, skarżąc się, płacząc, lamentując i wszystko przypisując temu rozbójnikowi, bo go inaczej nie nazywała. Dobrze widziana przez panią marszałkową Sobieską, u Paców, u Lubomirskich, jeździła od pałacu do pałacu, od domu do domu, skarżąc się na losy swoje, choć je sama zgotowała. Tymczasem księżna zbliżała się do Warszawy. Wysłany przodem Gabryk miał polecenie wynająć dwór dla niej i sprzętu najlepszego od Pełki użyć dla urządzenia go w sposób godny tak wielkiego gościa. Miał on czas dokonać, co mu polecono, i wyjechać jeszcze na spotkanie księżnej i swojego pana. Jadwiga znalazła mieszkanie wyświeżone, wonne, zastawione z przepychem i z niewysłowionym zadowoleniem padła na spoczynek, już tylko rojąc o zabawach, strojach i opowiadaniach swej niewoli. Dwór Pełki stał na jej usługi, a czeladź zbrojna miała polecenie dzień i noc straż odprawiać. Nazajutrz kolebka z końmi świeżymi była na usługi. Jak na skinienie czarnoksięskiej laski stawiło się wszystko, czegokolwiek zażądać mogła. Jednak już jej trochę było nudno. Potrzebowała ludzi, bo bez nich żyć nie umiała. Dlatego więzienie samotne, na które ją skazał książę, było dla niej niewysłowioną męczarnią. W Warszawie niepokoiło ją, iż nie miała już komu opowiadać nieszczęść swoich i cudownego ocalenia. Paliła ją ta żądza pochwalenia się taką rolą tragiczną i taką miłością bohaterską człowieka, którego płaciła jednym uśmiechem. Ku wieczorowi Jadwisia ziewała już i kazała zaprząc, by się przejechać. Spodziewała się spotkać kogo, zwrócić oczy i mieć jakąś drogę do wejścia w życie większego świata. Godzinę straciła na ubieraniu. Wyszła potem obejrzeć kolebkę i konie, ale tym nic do zarzucenia nie było. Siadła więc i kazała się wieść do miasta. Do tej pory na myśl jej nie przyszła matka, a raczej ile razy przypominała sobie, tylekroć odsuwała od siebie myśl szukania jej, bo czuła swą słabość i niemożność oparcia się podczaszynie. Chciała być swobodną, a sama nie umiała tą swobodą rozporządzić. Bała się matki i potrzebowała jej razem. Pełka nadto był pokorny i służebny, by mógł tą istotą, potrzebującą ulegać komuś, zawładnąć. Nie wiedziała Jadwiga, gdzie się znajdowała podczaszyna, i nie chciała pytać o to. Zdawała na losy spotkanie się z nią. Losy zaś zbliżyły je może nad wolę Jadwigi. W przejeździe przez ulicę otarła się o jej powóz wspaniała karoca, pełna pięknych pań, wśród których ujrzała zdziwioną, przestraszona matkę. Nastąpiła scena tragiczna niemal. Krzyk się dał słyszeć z obu kolebek i ręce białe, wyciągnięte ku sobie, wyszły zza firanek. Woźnice na wołanie dworzan zatrzymywali powozy oba. Nim Jadwiga wychyliła się z kolebki swej, menażując144 fryzurę wysoką, otylsza daleko podczaszyna wysunęła się z karocy marszałkowej i przypadła do córki. Rzuciły się sobie płacząc w objęcia. W ciasnej ulicy na chwilę powstał ścisk, bo ludzie, nie wiedzący, co się stało, patrzyli ciekawie, różnie sobie tłumacząc tę scenę. Podczaszyna uprosiła pań, z którymi jechała, aby ją przy córce zostawiły i siadła z księżną do jej powozu, rozkazując jechać do domu. Jadwiga ciągle ściskała matkę. — Dziecię moje! — wołała podczaszyna, tuląc ją. — Jadwiniu moja! Com ja wycierpiała! Jak przeklinałam i przeklinam tego niepoczciwego, który wszystkich tych nieszczęść jest przyczyną, tego ohydnego zbója, Pełkę. — Jak to! Pełkę? — podchwyciła księżna. — Ależ to jest mój zbawca! On mi życie uratował, on mnie z niewoli wyswobodził. — Śni ci się! — krzyknęła podczaszyna gniewnie. — Pleciesz nie wiedzieć co, gdyby nie on… — Matunia nic chyba nie wie. — Wiem doskonale, wiem o wszystkim. A! Tak, gdyby nie on, byłabyś sobie z księciem starym radę dała, byłabyś szczęśliwa, a teraz? Co mu się było mieszać w sprawy małżeńskie! — Ale, matuniu droga… — Ale, Jadwisiu kochana! To zbój! To łotr, to… Jadwiga zamilkła, sama już nie wiedziała, co mówić. Biedna rozmyślała w sobie, czyby to czasem nie było prawdą, co mówiła matka? Ha? Któż wie? Kto wie? Słabe stworzenie nie umiało tak gwałtownej wytrzymać napaści. Zachwiała się. Ciągle słuchając narzekań matki, milcząca dojechała do dworku. Miała czas tylko przyznać się, że konie, kolebka, dwór, służba, suknie, klejnoty, wszystko to winna była Pełce. Podczaszyna ręce załamała. — Jednej godziny tu nie pobędziemy! — krzyknęła. — Nie chcę, byś mu cokolwiek była winna! Jedziesz do mnie, do domu. Zapłacimy mu. Niezmiernie zmieszała się księżna, sama nie wiedziała, co pocznie, na siłę oporu przeciwko matce zebrać się nie umiała. Zrobiło jej się smutno i rozpłakała się jak dziecko. Matka była na wszystko przygotowaną, łzy jej wcale nie poruszały. Korzystając z tego stanu córki, natychmiast rozkazała zawracać do swego mieszkania. Jadwiga rękę już podniosła chcąc się temu sprzeciwić, podczaszyna ją zakrzyczała. Dziecko biedne wpadło znowu pod tę despotyczną władzę matki, na którą zdawało się skazanym. Po głowie Jadwisi chodziły myśli różne ratunku, wszystkie równie bezskuteczne. Nie dopuszczając jej do słowa, podczaszyna dowodziła ciągle, że Pełka wszystkich nieszczęść był przyczyną. Tak dojechały do mieszkania matki. Szczęściem Jadwiga, nie tracąc nadziei, iż się może uwolnić jeszcze potrafi, miała czas szepnąć jednemu z czeladzi, aby pod żadnym pozorem konie nie odchodziły. Rozkazy jej ludzie Pełki nauczyli się spełniać, choćby życie stawić przyszło. Matka z córką weszły do dworu zajmowanego przez podczaszynę. Tu dopiero, rzuciwszy się na siedzenie, uspokojona nieco Jadwiga wyprosiła u niej, ażeby mogła opowiedzieć swe przygody. — Ależ posłuchaj, matusiu — rzekła ręce łamiąc — ależ posłuchaj! Wy nic nie wiecie. Wywiózł mnie książę do stolicy cesarskiej, jechałam pewna, że on tam miejsce wielkie zajmuje przy dworze. Oszukał nas. Stanęliśmy w nędznej gospodzie i gdyby nas cesarzowa nie spotkała na przejażdżce i nie była uderzoną pięknością moją (tak się naiwnie wyraziła księżna), może byśmy do dworu i prezentacji dobić się nawet i doprosić nie mogli. Twarz moja więcej sprawiła niż zasługi księcia, który tam małą służbę pełni przy cesarzu. Jest przy nim komornikiem, a nie podkomorzym. Alem miała tryumf, ukazawszy się na dworze! A! Dwóch, arcyksiążąt zakochało się we mnie na zabój, podobałam się cesarzowej, księciu lotaryńskiemu scenę zrobiła arcyksiężniczka Eleonora, która się w nim kocha, bo była o mnie zazdrosną. A! Muszę się przyznać matuni, bo też chciałam być piękną i podobać się koniecznie, aby nareszcie z gospody wyjść, w której ten człowiek mnie trzymał. Dopieroż cesarzowa matka przykazała, abym bywała u niej, dopiero podkomorzy mój musiał starać się o to, abym wystąpiła, jak należy. Niegodny człowiek! Chciał, abym z nim żyła zamknięta, świata nie widząc, małom oczu nie wypłakała! Alem się pomściła na nim, gdy na dworze zaczęli wszyscy szaleć za mną! Co miał być z tego szczęśliwy, mój pan małżonek, niewdzięczny, jeszcze się gniewał, srożył i wymówki mi czynił. Alem na to wcale zważać nie myślała. — Jednego wieczoru arcyksiążę mi czasu maszkary przyniósł mumszanc145 bardzo piękny; już tego mój stary wytrzymać nie mógł. Nazajutrz zerwał się jechać na Szląsk, swoje oglądać zamki i mnie brać z sobą. Prawda, że arcyksiążę nieostrożny upuścił bilecik, który mi miał oddać, a on go przeczytał. Ale w bileciku nic nie było, tylko uwielbienie dla mnie. Jak zaczął mnie męczyć, dręczyć, gniewać się, prosić, zaklinać, musiałam jechać. Dopókiśmy jeszcze byli w Wiedniu, gdzie ja poskarżyć się miałam komu, boby mnie cesarzowa matka była z jego rąk wyrwała, dysymulował; ale gdyśmy wyjechali ze stolicy, uczułam, żem była w niewoli. Posypały się wymówki, wyrzuty, a w końcu przysiągł, że noga moja więcej w Wiedniu nie postanie. Z noclegu chciałam uchodzić pieszo, ale mnie pochwycił. Płacząc ciągle, dojechałam do tego okropnego zamku, najstraszniejszego na świecie więzienia. A! Któż go opisać potrafi?! Lochy, upiory, strachy, w podziemiach pełno ludzkich kości, korytarze czarne, izby ciemne, kraty, dokoła straże, smutek, cisza, niewola. Tu mówiąc, płakać rzewnie zaczęła, a matka, która słuchała dosyć obojętnie, tuliła ją, nie okazując wielkiego współczucia. — Nie umiałaś sobie ze starym dać rady — zawołała żywo — dziecko jesteś! Mogłaś z zakochanym zrobić, coś chciała, i arcyksiążąt bałamucić, i na dworze zostać, i opanować go. Na co go było drażnić? Mogłaś zwodzić, a ty zawsze i do trzydziestu lat dzieckiem być nie przestaniesz. Któż takiego człowieka gniewa i na przekór mu robi? — Ale to kat, nie człowiek! — poczęła Jadwiga ręce łamiąc. — Na wspomnienie jego krew ścina się w moich żyłach. Zakryła oczy i płakała. — Z tego zamku nawet mogłaś się wydobyć pochlebiając mu trochę — dodała matka. — Ja jemu pochlebiać?! Płaszczyć się?! Prosić?! — krzyknęła księżna. — A, nigdy w świecie! Wystawie sobie, matuniu, zamknął mnie samą, otaczając szpiegami, skazując na śmierć z nudów i łez. Groził mi czarnym lochem! O, żem nie oszalała! Szczęściem ten mój rycerz wierny… — Kto?! — groźno pochwyciła matka. — Pełka — cicho dodała Jadwiga. Podczaszyna ruszyła ramionami. — Piękny mi rycerz! — rzekła z przekąsem. — Zbójca, który gdzieś rabunkiem dorobił się majątku. Wszyscy to mówią. — Ale on dla mnie mało życiem nie przypłacił. — Wolałabym była, żeby zginął! — krzyknęła zrywając się podczaszyna. — Raz byśmy od niego się uwolniły. — Gdyby nie on, ja bym tam umarła — podchwyciła Jadwiga, — Cudem wyrwał się z więzienia, zebrał ludzi, napadli na zamek i… — O! Wiem wszystko — dokończyła matka — mówić mi nawet nie potrzebujesz. Tobie się zdaje, że się to dobrze stało, a najgorzej w istocie. Cóż teraz poczniesz z księciem? Jesteś jego żoną! — Nie chcę nią być! — Musisz — zawołała podczaszyna — przysięgłaś mu u ołtarza! — Lecz żyć z nim nie będę stanowczo! — na odwagę się zebrawszy, zawołała Jadwiga głosem, który matkę przeraził. — Nie chcę! Nie mogę! Ani ty, ani król, ani w świecie żadna władza z tym tyranem i katem żyć mnie nie zmusi! Nie będę! I wstała miotając słabymi rączkami, aż matka, w milczeniu ująwszy ją wpół, posadziła całując w czoło. — Uspokój no się, uspokój — rzekła cicho. — Nie chcesz żyć z księciem, zobaczymy, tylko mi nie mów o Pełce! Tylko mi go nie chwal! Tylko mi o nim nie wspominaj! Nienawidzą tego człowieka! Jadwiga znowu płakała. Znająca ją dobrze matka całunkiem ukoiła i cicho zapytała, jak się noszą u cesarskiego dworu? Było to czarodziejskie słowo. Szybko Jadwisia otarła łzy, podumała trochę i zaczęła z nadzwyczajną szybkością opowiadanie: o stanikach, rękawach, zasłonach i wonnych poudre de Chypre146, którym posypywano włosy i o przecudnych klejnotach, którymi panie zdobiły się na cesarskim dworze, bo tam już jak wszędzie wkradła się i panowała francuska moda. Podczaszyna nie tyle może słuchała szczebiotania córki, ile cieszyła się skutecznym środkiem użytym do rozerwania jej. Mówiły długo, a ani książę, ani Pełka nie wtrącił się do rozmowy. Jadwiga wreszcie nieśmiało zażądała jechać do domu. Podczaszyna zerwała się jak oparzona, stanowczo oświadczając, że jej nie puści. — Nie chcę i nie pozwalam ci więcej się widzieć z tym Pełką; on tu przyjść nie będzie śmiał, a tam i ja bym jeszcze zetknąć się mogła. Nie chcę, ażeby się zbliżał do ciebie, aby sobie łaski zaskarbiał. Któż to wie? Książę zgryziony, zły, może umrzeć, ty owdowiejesz znowu. — A! Gdyby to być mogło! — naiwnie, ręce do góry podnosząc, zawołała Jadwiga. Obie panie zajęte rozmową nie zważały wcale, że już od minut kilku miały świadka, który ostatnie słowa, stojąc w środku pokoju, podsłuchał. Był to Pełka niespokojny o Jadwigę, który tu nawet ją gonił, choć się dobrego przyjęcia od podczaszyny nie spodziewał. Nie tyle go obeszło, iż ona wstrętliwie się o nim odezwała, ile życzenie Jadwigi utkwiło mu w sercu. Jadwiga pragnęła więc pozbyć się męża i zostać wdową. Właśnie po tym wykrzykniku podczaszyna postrzegła w mroku stojącego nienawistnego sobie człowieka. Zbladła i zadrżała cała. Choć zwykle przytomna i zuchwała, na chwilę była tak zmieszana, iż ust otworzyć nie mogła. Pełka skłonił się chłodno. — Niespokojny byłem o księżnę panią — rzekł — bo dopóki mam szczęście i honor czuwać nad nią… — Już ani szczęścia tego, ani honoru nie masz waćpan — wyrwała się podczaszyna — skoro ja tu jestem. Bardzo mu dziękujemy za wszystkie jego łaski i dobrodziejstwa, ale już tego dosyć. Matka starczy za opiekunów. Pełka, jakby apelując od tego wyroku, zwrócił się ku Jadwidze, która stała zarumieniona, pomieszana, rwąc w ręku facolet147 szyty koronkami. Wzrok jej tylko milcząco zapewniał rycerza, że leciuchne serduszko pani jego myśli nie było dlań niewdzięczne. — Pani podczaszyno dobrodziejko — odezwał się do matki — o jej uczuciach dla mnie nie potrzebowałem się dziś dowiedzieć z przypadkiem uchwyconej rozmowy, doskonale znane mi były. Cóż począć? Zwyciężyć ich nie mogę, znosić muszę, lecz pozwól mi spytać, com ja wam zawinił? Zarumieniła się jejmość, którą gniew poruszył widocznie. — Cóżeś waszmość miał i mógł zawinić?! — zawołała gwałtownie. — Chyba że się nam plączesz niepotrzebnie, gonisz, ścigasz i prześladujesz! Ani waćpana pomocy, ani rycerskiej opieki, ani nic jego nie potrzebujemy! Daj nam święty pokój! — Dziesięć lat mnie nie było! — wzdychając rzekł Pełka. — I sądziłam, że przez tyle czasu przyjdziesz waszmość do rozumu! — zawołała podczaszyna unosząc się coraz bardziej. — Powróciłeś takim, jakim pojechałeś! — I to moja wina? — zapytał Pełka. — A zapewne! — mówiła kobieta. — Ani ja, ani córka moja nie chcemy was… Pełka spojrzał na Jadwigę, która mu nieśmiałym, czułym odpowiedziała wzrokiem, ale nie odezwała się ani słowa. — Nie chcemy was — powtarzała podczaszyna — ani waszej miłości, ani darów, ani bogactw, ani nic, a nic! — Wierzę — rzekł Pełka — iż jako matka, wiesz pani najlepiej, co się w sercu jej córki dzieje, wszakże dopóki z własnych jej ust tego nie usłyszę, nie uwierzę, by dla mnie miała być tak okrutną. Jadwiga przemogła bo jaźń sprzeciwienia się matce, postąpiła krok, podała rączkę Pełce i zawołała żywo, aby sobie nie dać przerwać mowy: — Ja wam jestem wdzięczna, bardzo wdzięczna, ja nie wyrzekam się waszej opieki i przyjaźni! Podczaszyna rzuciła się między córkę a Pełkę, nie dając dokończyć, i ukazała drzwi. — To mój dom — zawołała — jam tu pani! Uwolnij mię waćpan od rozmowy! Nie chcę znać człowieka, w którego życiu jest dziesięć lat zagadki nie wytłumaczonej, a w rękach złoto, o którym nikt nie wie, skąd pochodzi. Podniosła nań piorunujące wejrzenie. Pełka stał nieporuszony. — Zmuszasz mnie pani do wyspowiadania się nareszcie, nie dla niej, bo mi o jej opinię nie chodzi, ale dla księżny. Dziesięć lat spędziłem w wojsku cesarskim i wojnie, a zdobyczom rycerskim i nagrodzie za krew moją winienem to, co mam. Zdobyłem to na wojnach, a chlubne świadectwa, których nie chcę pokładać, dowodzą, żem uczciwie służył. Podczaszyna zamilkła. — Bywaj mi pani zdrowa — dodał Pełka — ale do zobaczenia, bo sądzę, że się nieostatni raz spotykamy w życiu. Czołem księżnej pani. Jadwiga chciała się wysunąć zza matki, aby swojego rycerza pożegnać, ale ta nie dopuściła. Pełka uśmiechnął się i wyszedł z wolna. W pokoju panowało milczenie. Podczaszyna czując, iż sobie naraziła córkę, poczęła ją ściskać i całować. — Dziecko moje, ja to czynię dla szczęścia twojego, ja cię bronię, ja się narażam, ale nie dopuszczę, by ten człowiek wiązał się do nas. Ten szlachetka jakiś! Konie Pełki stały noc całą przed gankiem dworu. Matka nie dozwoliła odjechać Jadwidze. Tuląc ją, słodząc ucisk, jaki nad nią wywierała, trzymała podczaszyna córkę w istnej niewoli. Jedyną pociechą Jadwisi było to, że nazajutrz wystrojona mogła pojechać do Sobieskich i tam opowiadać swe dzieje, budząc ogólne uwielbienie i współczucie. Mężczyźni głowy tracili. Gromadą przeprowadzono ją do powozu w tryumfie, na rękach do niego wniesiono, a i trochę o Pełce już zapomniała. Tegoż dnia wieść się rozeszła, iż książę Proński przybywał. Spieszył on, opatrzony listami cesarskimi, dla odzyskania żony. Nie śmiał jednak pierwszego dnia jej się pokazać. Pełka, który miał rozstawionych ludzi i na spodziewane to przybycie czatował, dał natychmiast znać Jadwidze. Wiadomości tej jednak nie dopuściła do niej podczaszyna. Skutkiem opowiadań córki, uległa jej w tym tylko, że zaczęła na równi z Pełką nienawidzieć Prońskiego. Nakazała więc czeladzi swej, ażeby na wypadek przybycia, pod żadnym pozorem do dworu go nie wpuszczano. Proński rozmyślał jeszcze, jak ma sobie postąpić, i słał do dawnych przyjaciół o radę, gdy czatujący nań Pelka, wywiedziawszy się, kędy miał i kiedy jechać z gospody do księdza prymasa, wybrał się tak, aby spotkanie w ulicy było nieuchronne. Wiedział, że Proński nie miał z sobą dworzan nad sześciu, wziął więc do boku tyluż i wyjechał tak, aby się rozminąć nie mogli, nie zajrzawszy sobie w oczy. Tak się też stało. Książę na widok człowieka, którego sądził nieżywym i w którym czuł śmiertelnego nieprzyjaciela, zbladł i zatrząsł się, zachowując wytrawnego męża powagę, Pełka, szukający go, natarł nań prawie. — Mości książę — zawołał pierwszy — ludzie, których wasz—mość zabijasz, wracają za łaską bożą z tamtego świata i radzi by się z nim rozprawić! — Nie w ulicy przynajmniej — odparł Proński. — Gdzie się żywnie podoba: w ulicy, na rynku, na polu, w lesie, ano, nam trzeba rachunki skończyć. — Chociaż ja żadnych nie mam, a po rycersku wyzwania na rękę nie odmawiam. Pełka cisnął mu rękawicą w oczy, którą jeden z dworzan skoczył podjąć i przyniósł księciu, a ten ją za pas zatknął. — Jutro o brzasku na Woli — rzekł Pełka — jak się Waszej Książęcej Mości podoba. — Na życie lub śmierć! — odparł Proński. — I ja tak rozumiem! — zawołał wyzywający. — Świadkami i przyjaciółmi będą, kto sobie kogo wybierze. Skłonił się Pełka i minęli. Oprócz dworzan obu nikt rozmowy nie był świadkiem, a tym usta zamknięto zakazem. Nikt o gotującej się rozprawie nie wiedział. Pełka zaprosił tylko Wielikańca, który po drodze był w Warszawie, Proński — kawalera de Maiły, brata kanclerzynej. Dzień był pochmurny, gdy się dwa orszaki na Woli spotkały, pozdrawiając z daleka. Stanęła tedy drużyna z boku. Proński i Pełka z pistoletami odwiedzanymi jechali wprost na siebie. Na twarzy Prońskiego malował się gniew i zaufanie w sobie; książę wydawał się spokojnym, choć nim nie był. Pełka, szkaplerz ucałowawszy, oka nie zmrużył i po długim mierzeniu wypalił. Dwa strzały padły razem prawie, obaj puste, gdyż jeźdźcy na koniach siedzieli nieranieni i konie były całe. Chwycili natychmiast z olstrów po drugim pistolecie i Proński pierwszy wypalił, zerwawszy tylko Pełce niebieską kokardę na ramieniu. W tejże chwili strzał Pełki ugodził go w czaszkę i powalił. Koń strwożony wyrwał się, poleciał. Książę na ziemi leżał bez życia. Kula przeszyła kość i uwięzia między oczyma. Rzucili się przyjaciele Prońskiego ku niemu, a Pełka, popatrzywszy na trupa, pistolet schował do olstrów, zawrócił konia i stępa wolno z placu odjechał. Po chwili jednak stanął i posłał Gabryka, aby się przekonał, czy Proński zabity. Nie było najmniejszej wątpliwości, gdy ciało stygło, a kula głęboko w mózgu utkwiła. Pełka, dowiedziawszy się o tym, wprost z Woli pojechał do dworu podczaszyny, w którym po ostatnim widzeniu się z Jadwigą nie był jeszcze. Służba, mimo której w dziedziniec wszedł, dalej go puszczać nie chciała. Hałas wywołał Jadwigę do okna. Pełka ją zobaczył i pokłonił się. — Przychodzę Waszej Książęcej Mości donieść — zawołał głosem donośnym — iż spełniłem życzenie jej. Książę Proński zabity, dziś, przeze mnie… Oto w tej godzinie jesteś wdową i wolną. Dosłyszawszy słów tych, które snadź dziwnie w jej uszach zabrzmiały, piękna Jadwiga uderzyła w dłonie, krzyknęła i znikła z okna natychmiast. Pełka poszedł do konia i odjechał do domu. Nie uciekał ani uchodzić myślał; czekał, azali kto przeciwko niemu instygować148 będzie; nikt nie wystąpił, omijano go tylko bardziej jeszcze i ludzie gorzej niż kiedy o nim mówili. Podczaszyna, jak tylko wiadomość ją doszła o zabiciu Prońskiego, pomyślała najprzód o prawie i zagarnięciu, co się córce należało, potem zaraz o wywiezieniu Jadwigi, aby Pełka przystępu do niej mieć nie mógł. Pełka dowiedział się trzeciego dnia, iż obie na wieś dla żałoby wyjechały. Sądząc, że znowu osiądą na czas jakiś w Horbowie, kazał ludziom gotować się do Gołczwi, Ruszył więc, jak mu się zdawało, w ślad za nimi. Dopiero przybywszy do domu, gdy na zwiady wysłał Gabryka do Horbowa, przekonał się, iż podczaszyny tam nie było, a służba domyślała się, że pojechały obie w Sandomierskie, do dóbr księżny. Rozmyślał Pełka, czy jechać za nimi, i pozostał w Gołczwi. Znużony był i smutny. Spoczynku potrzebował, rodzina siostry Laskowskiej stała mu za tę, której doma brakło. — Dopóki podczaszyna żywa — mówił do siostry, bawiąc się z jej dziećmi — poty ja mojego szczęścia mieć nie będę. Choćby mi wdowa sprzyjała, choćby mnie i chciała, nie dopuści matka. I jakże tu szlachcicowi jak ja, choćby zamożnemu, porwać się o rękę wojewodziny i księżny? Z goryczą narzekał prawie na utrapione życie podczaszyny, która nigdy nie była zdrowszą niż teraz, a zawsze jeszcze, choć zęby tracić zaczęła, udawała młodą i za młodzika rada by się wydała. Ale się jej chciało, choćby bez grosza i mienia, byle dobrego rodu, imienia i w latach takich, aby prędzej za syna niż za męża uchodził, a takiego znaleźć było trudno. W miarę jak ją opuszczała młodość, schodziła po trosze z wielkich żądań na skromniejsze coraz, a im mocniej się starała coś sobie wyszukać, tym szło oporniej. Ostatni wielbiciel, pożyczywszy sumy niemałej, na którą skrypt wystawił bez świadków, znikł tak, iż go nigdzie listami nawet gończymi wyszukać nie było podobna. Śmierć księcia i owdowienie córki odwróciły znowu uwagę i myśli podczaszyny ku daleko pilniejszej sprawie. Chciała wydać raz jeszcze Jadwigę z korzyścią dla siebie i świetnie. Biedna istota próżno wyrywała się matce dowodząc, że chce wedle serca swojego rozporządzić. — To tam bałamuctwo — mówiła z cicha — serce możesz dać, komu chcesz, to zabawka, a trzeba się wyswatać dla domu, dla imienia i majątku. — Znowu za takich, jakicheś mi matka dała już dwóch? — zapytała Jadwiga. — Jak to! Pierwszy był zły? Możesz ty to powiedzieć? — przerwała żywo podczaszyna. — Pierwszy był doskonały! Umarł nie nudząc. Na drugim trochę się omyliłam; a kto temu winien, jeśli nie twój Pełka? A prawdę mówiąc, i ten ci długo nie dokuczał. Teraz trzeba wszystko dobrze rozważyć. Pełka siedział w Golczwi nudząc się, gdy podczaszyna, ukołysawszy Jadwisię, zawiozła ją do Warszawy. Miała stamtąd listy, w których jej donoszono, iż młody Pac, po trosze Pociejów krewny, niebogaty człek, ale wychowany tak, że się go i w Paryżu nie wstydzono na dworze, gotów by był sięgnąć po rękę wdowy, o której wieści chodziły, że po dwóch mężach dziedziczyła znaczne włości. Chociaż po drugim tak jak nic nie było, nie wydawano się z tym cale. Pac dla imienia, przez protekcję mógł dojść wysoko. Kawaler był co się zowie piękny, ułożony wedle ówczesnej francuskiej mody, bo wychowanie w obcych kończył krajach. Nosił się z cudzoziemska i w łasce był u pani marszałkowej Sobieskiej i u Radziwiłłów, co mu dobrą przyszłość rokowało. Kanclerzyna go też jako młodego kuzynka trzymała u boku i chodziły wieści, że go do zbytku protegowała. Od niej to wyszła myśl ożenienia go z księżną. Pac miał lat trzydzieści, ona mało co była młodsza. Wdowi swój stan opłacała majątkiem, który wnosiła; a niełatwo też było o pannę tak majętną dla człowieka, co sam miał tak jak nic. Nic nie mówiąc o osnutym planie, z którego spodziewała się korzystać podczaszyna w sposób sobie tylko wiadomy, zawiozła córkę do Warszawy. Zrazu Jadwiga żałobę nosić chciała. Namówiono, że ją wprędce zrzuciła. Nie było i tak po kim płakać. Paca nie prowadzono urzędownie do niej; spotkali się w domu kanclerzyny, kawaler niby proprio motu przystał do ślicznej wdówki. Jadwiga zawsze miała zwyczaj, choć bez celu, bałamucić tych, co się do niej zbliżali. Pierwszego wieczoru śmiała się z matką razem, iż mu coś głowę zawracać zaczęła. Podczaszyna potwierdziła to postrzeżenie, a nie wydając się z protekcją, ostrzegła, że był ubogi. Zmilczała na to księżna. Drugiego dnia spotkali się w ogrodzie. Podczaszyna zaprosiła do siebie, Jadwisia spędziła z nim cały wieczór na śmieszkach. Pac był wesół, dowcipny i już widocznie rozkochany. Jadwiga przyznała się przed matką, że jej się chce pękać ze śmiechu, tak Pac oczyma się przymila i już wzdycha. — Dałabyś mu pokój — rozśmiała się matka — bobyś za niego nie poszła. — Czybym poszła, czy nie, ale taka zabawna rzecz patrzeć, jak mężczyzna głowę traci, jak omdlewa, jak pada, szaleje. Ach! Czyż może być komedia nad tę? — mówiła Jadwiga. — Cóżem ja temu winna, że moje oczy taką władzę mają? — A serce ci nie mówi nic? — Serce — spytała Jadwiga — serce? A cóż to ma do mojego serca? Podczaszyna zamilkła. W kilka dni potem Pac począł półsłówkami coś o miłości się odzywać. Jadwigę to bawiło i nic więcej. Czasem na myśl przychodził jej wierny, milczący, cierpliwy Pełka i chciałaby go była zobaczyć, i tęskno jej było do dobrego przyjaciela, ale matka! Z matką było tak trudno! O Pełce nawet wspomnieć nie dozwalała. Pierwsze swaty zagaiła kanclerzyna, biorąc Jadwigę ze słabej, jak się zdawało, strony. Odmalowała przed nią przyszłość kuzynka w najświetniejszych kolorach. Jadwisia zmilczała. Wieczorem matka, jakby sama z siebie, powtórzyła toż samo. — Cóż ty, chyba za mąż już iść nie myślisz, jeżeli ci się nawet ten Pac nie podoba? Młody, przystojny, miły, dobrego rodu i protegowany, a do fortuny mu pomogą. Jadwisia zrobiła minkę dziwną i zrazu zmilczała. — Czegóż się mam spieszyć? — odezwała się potem. — Może się znajdzie kto inny? Może mi się lepiej podoba? Jakoś nie mam wielkiej ochoty. — Ale cię szalenie kocha — przerwała matka. — A! Oni się wszyscy we mnie kochają — rozśmiała się Jadwiga — ale ja… — Jużciż. — Mnie wszystko jedno, ten czy ów, czy żaden — mówiła wdowa. — Trochę to bawi z początku, gdy się kochać zaczyna, jak mu każę, a potem tylko śmieszne. Podczaszyna westchnęła, nawet jej to usposobienie córki wydało się dziwne. Zdaje się, że szło wielce o to, aby Pełka znowu się nie zjawił, bo ze wszystkich Jadwiga najwięcej mu okazywała przyjaźni, Trzeba więc było dopomóc Pacowi koniecznie. Sprowadzano go codziennie, chwalono niezmiernie, nudzono nim ciągle, naglono o postanowienie, sławiono czyny, wynoszono dowcip i kanclerzyna tak zabiegała, iż faworyt jej wreszcie pół słowa, jakąś obietnicę otrzymał. Schwycić za nią i zmusić do przyśpieszenia ślubu było rzeczą matki i kuzynki. Pełka siedział w Gołczwi jeszcze, gdy do niego stary łowczy przypłynął. Musiał się po raz dwudziesty oświadczyć podczaszy—nie i dostać znowu odkosza, gdyż na swą boginię był rozgniewany i począł od tego, że ją nazwał starą babą, zalotnicą, intrygantką. — Wystawcież sobie — rzekł w końcu do Medarda — córkę znowu mimo jej woli za gaszka kanclerzyny wydaje. Słyszą, już po zrękowinach, a w zapusty ślub. Porękawicznego też dostała męża sama. Pac go jej wyszukał w osobie cale przystojnego chłopa — mówię bez dwuznacznika — bo Cyrulski bodaj z chamów pochodzi, ale szlachecką ma fortuną i do jakiegoś herbu się przyczepił; zaczęła już zęby tracić, włosy smarować. Marszczki na twarzy, jakby biczem smagał, bo młodszy od niej o lat piętnaście. — Jak to! Wiecie z pewnością, że księżna za mąż wychodzi? — zapytał Pełka. — Najpewniej. Pac tam siedzi ciągle i tajemnicy z tego nie czynią. Całemu to światu wiadomo. — I Jadwiga się zgodziła? — A któż podczaszynie się oprze?! — zawołał łowczy. Ludzie rozpowiadają, iż sama się z tym odzywała, że z weselem śpieszy, bo się waszmości lęka, żebyś jej córki gwałtem nie porwał. Pełka się rozśmiał smutnie. — I ma słuszność — rzekł — gdyby skinęła tylko, że pragnie być od tej przemocy wolną, jutro bym ją oswobodził tak, jakem ją z tego zamku wyrwał i od męża uwolnił, ale matka ma swe prawa, a ja gwałtu mojej pani zadawać nie chcę. Dała słowo Pacowi — wola jej, niech Paca próbuje, ja poczekam. — Waszmość jeszcze myślisz czekać, aż trzeci mąż z drogi się usunie? Ależ Pac od ciebie młodszy. — Nie wiadomo, kto z brzega — odparł Pełka — wolę czekać, niż gwałt mieć na sumieniu. A co by mi było za szczęście, gdybym ją wziął mimo jej woli? Godziemba ręką machnął. — Nigdyś jej waszmość nie kochał? — rzekł. — Nie ma i mówić o czym. Jakoż nie mówili dnia tego, a następnego Pełka oświadczył discursive, że mu wiejskie życie obrzydło i że do rycerskiego rzemiosła powrócić myśli. — Na wojnę się z Turkami zaniosło, pójdę się bić, czas prędzej przechodzi na wojnie. A Gabryk otrzymał rozkaz, wozy i konie mieć w pogotowiu. TOM TRZECI Trzy lata upływało1 od czasu, gdy nasz Pełka wyruszył zaciągnąć się do wojska. W ciągu nich nie spoczął na chwilę, życie obozowe stało się lekarstwem na smutki i zawody, na tęsknoty niemęskie. Gdy go opanowywały wspomnienia przykre i serce gryźć zaczęły, porywał misiurkę, szablę, konia i wypraszał się na czaty, na wycieczkę, tam gdzie trzeba było czuwać, bić się i zamęczać. Dziwnym sposobem to, co by zabić mogło innego, jego trzymało krzepkim i zdrowym, silnym i młodym. W ciągu tych lat horyzont, jasny w czasie elekcji wybrańca szlachty, zachmurzył się, zawyły burze i dotknęły plagi. Rzucić na tron mogły głosy tysiąców, ale na nim utrzymać nie umiały. Dały mu koronę, lecz prymas, co ją wkładał na skronie młodego króla, uczynił cierniową. Poza nim stało wszystko, co miało znaczenie, wziętość, co w istocie rządziło Rzecząpospolitą. Wybrany narodu musiał się uciekać do nieprzyjaciela dawnego Polski, do rakuskiego domu i rakuskich praktyk, aby się na tronie utrzymać. Cesarz dał mu siostrę własną przeciwko jej woli, małżonkę przymuszoną, niechętną, dumną i nie kryjącą się z tym, że sercem i myślą gdzie indziej była. Zemsta tych, którym postrachem narzucono nieznanego człowieka, była powolna, obrachowana, okrutna. Najpotężniejszy umysł i serce nie byłyby się jej mogły oprzeć z tymi siłami, jakie prawa dawały w ręce panującemu. Trzy lata męczarni, klęsk, zawodów, moralnej tortury na tronie złamały nareszcie tego króla niedoli, odpokutowującego grzechy cudze na łożu Madejowym, nie mającego chwili spoczynku i odetchnienia. Rośli dokoła nieprzyjaciele, on wysychał, malał i upadał, Opuszczało go wszystko: żona, druhowie, lud, na ostatek przyszła sromota zwyciężonego przez niewiernych. Kamieniec, ów klejnot Polski, był w rękach tureckich.2 Sobieski rósł na nieszczęściach króla i w rzeczy już był sam panem kraju, który męstwem i energią obraniać umiał. Dawne jego laury odrastały coraz nowymi, władza skupiała się w rękach — losy Rzeczypospolitej spoczywały na jego głowie, nie na Michale, któremu nie dano ani zdobyć zaufania, ani rozwinąć siły. Zrozpaczony król jechał do obozu, aby na czele wojsk zginąć przynajmniej. Rycerstwo patrzało całe na hetmana, nie znało innego wodza. I Pełka też pod wrażeniem tych klęsk i wypadków musiał ulec, oddając hołd Sobieskiemu, choć dla Wiśniowieckiego miał miłość i poszanowanie. Lecz sparaliżowanemu nieszczęściami zaufać już nie było podobna. Widmo to było zawadzające na tronie, a oczekujące wyzwolenia. Nadzieje pokładane w szlachcie, która wybrała go królem, spełzły z konfederacją gołąbską,3 grożącą wojną domową w przededniu walki z nieprzyjacielem krzyża i Rzeczypospolitej. Sobieski tryumfował; nikczemne obwinienie i spisek, który go chciał uczynić zdrajcą, posłużył mu tylko, dodając nowego blasku. Ze śmiercią zajadłego swojego nieprzyjaciela, prymasa Prażmowskiego, król nie odzyskał spokoju; miał on wielu spadkobierców swej myśli, zawziętości i knowań. Zwątpienie o sobie zawiodło króla do obozu pod Glinianami. W wojsku koronnym, które tu było zgromadzone, znajdujemy Pełkę pod hetmańską, pancerną chorągwią, już ulubieńcem tego bohatera, który się miał Janem nazywać, a zwał się jeszcze Janiną Sobieskim. Czytelnicy przypomną sobie, iż Pełkowie z Gołczwi także się tym godłem pieczętowali. Nie było u nas pewniejszego znaku powinowactwa krwi nad jedność herbu. Wyjąwszy tych, których rzadko przyjmowano do niego, wszyscy herbowni, jakiegokolwiek bądź nazwiska, liczyli się i składali rodzinę. Przy pierwszym poznaniu bliższym z hetmanem, gdy Pełka mu przywiódł Turków pochwyconych na wycieczce, cały okrwawiony ich szablami, Sobieski go zapytał o nazwisko. — Pełka jestem z Gołczwi, a Janiną się pieczętuję. Sobieski rękę mu podał. — Obaśmy jednego rodu, mosanie — rzekł wesoło — i widzę, że jak ja lubisz wojenkę a obóz; powinowatego bym rad mieć u boku. Proszę więc do mojej chorągwi. W taki sposób dostał się Medard między pancernych, a osobiście znany hetmanowi z męstwa i przytomności umysłu, wielkiej używał w wojsku wziętości. Gdziekolwiek niebezpiecznego coś wykonać przychodziło, używano go do rady, a najczęściej i do sprawy. Pełka nie odmawiał nigdy. Smakowało mu to właśnie, co najtrudniejsze było. Chociaż z czasu elekcji, w której trzymał ze szlachtą za, królem przeciwko Sobieskiemu, zostały mu uprzedzenia przeciw niemu, w polu się ich pozbył. Żołnierza wódz za serce pochwycił wielkim sercem, na każdym objawianym kroku. Kraj ginął poddany łasce tureckiej i ohydnej niewiernych niewoli; szło o jego losy, a zbawienie już w dłoni hetmana tylko widziano. I ci, co pod Gołębiem na niego się odgrażali za króla, którego od pańskiego spisku obronić chcieli, z wolna przechodzili na stronę jedynego człowieka, który od sromoty i od upadku ostatecznego mógł ocalić. Małe kółko otaczające chorego i znękanego króla w chwili, gdy wojska gromadziły się pod Glinianami, gdzie już tylko na Paca4 czekano, bo ten z Litwinami zwlekał, namówiono go, ażeby stanął na czele wyprawy. Jechał posłuszny Olszowskiemu król, więcej w nadziei końca swym utrapieniom niż szczęśliwego obrotu. Wojsko złożone z tej samej szlachty, która króla sobie wybrała, najuboższym go mieć chcąc i najmniej znaczącym, aby swą moc w nim objawić, wojsko to, na czele swym nie widzące nigdy Michała, wiary w niego nie miało. Obóz pod Glinianami wrzący ochotą bojową, bo zdobyty Kamieniec wiele łez kosztował nawet tym, co go nigdy nie widzieli, czekać musiał na przybycie króla, jak czekał na Paca i Litwinów. Na ostatek jednego pięknego dnia jesieni rozeszło się po obozie, iż król miał przybyć tegoż wieczoru. Wystąpiły więc chorągwie jak od święta lub od boju, z całym rynsztunkiem, z bębnami, kotłami i muzyką, a hetman z buńczukiem swym i dworem tak wspaniałym, jak gdyby nim się chciał z króla naśmiewać i w obliczu wszystkich go upokorzyć. Na czele rycerstwa ciągnęły husarskie i pancerne chorągwie. Ówczesny husarz był może najwspanialej przybranym w Europie żołnierzem. Każdy ze szlachty, co pod chorągwią służył, silił się o konia i sadził na zbroją i rząd, tak że najmniejszy towarzysz na pana w szeregu wyglądał. Dywdyki szyte, siodła kute srebrem, rzędy sadzone kamieniami nie były tu żadną osobliwością, ile chlebem powszednim. Świeciły na piersiach błyszczące zbroje i zarzucone na ramiona skóry lamparcie i tygrysie, a gdy podniesione proporczyki zaszeleściały nad głowami, a skrzydła zagrały jak do lotu, miło było spojrzeć na ten mur z żelaza i piersi zbudowany, który łamał jak taran niewiernych szeregi. Obok nich mniej okazale może wyglądali pancerni, lecz to był żołnierz nie na pokaz, ale do czynu, nie do parady, ale do rozprawy. I w ostatnich rzędach pachołków znalazłbyś jeszcze takie serca, że je w pierwszych można było postawić. Tu stał Pełka w żelaznej misiurce, w zbroi i kolczudze, patrząc z dala na królewski dwór i na samego pana, nie konno, lecz kolebką przybywającego do rycerstwa. Michał wysiadł podpierając się na lasce, w stroju owym niemieckim, który zawsze nosił, a którego nie cierpiano, w peruce na głowie, w haftowanej sukni, w pończochach i trzewikach. Nie trzeba było więcej, aby serca odwrócić. Cały ten tłum, nawykły w ubiorze obcym widzieć godło niechęci odwiecznych, poczuł się niemal zawstydzonym, spostrzegłszy króla pieszo, okrytego wstążkami, w kapeluszu z pękiem piór — a co gorsza — bladego, strwożonego, zdającego się obcym temu, co go otaczało. Działa grzmiały na przyjęcie, powiewały chorągwie, szeleściały kitajkowe5 proporce, brzmiała muzyka i kotły, ale radość nie wstąpiła w serca. Chmurno spoglądano na Michała. Hetman na koniu, z buławą, w stroju przepysznym zdawał się otoczony aureolą i rwał ku sobie oczy i dusze żołnierza. Stali tu przed czołem wojska nie jako pan i wódz, ale niemal jako dwaj nieprzyjaciele, z których jeden zwyciężał, a drugi do walki już nie miał siły. Dwór też królewski z jego ulubieńców, Austriaków i rakuskich duchów, złożony, smutny miał pozór i obcy. Hetman zsiadł z konia, aby królowi w przeglądzie wojsk towarzyszyć. Wszyscy patrzali na nich; wspaniałej postawy wódz zaćmiewał tego, przed którym skłaniał głowę z uśmiechem. Twarz Sobieskiego była jasna i pogodna. Michał szedł blady, krokiem niepewnym, zamyślony. Wiedziano już w szeregach, iż przed wojsk przeglądem złożono radę wojenną z rozkazu króla, który na niej się odezwał z obawą o losy wyprawy i wahaniem. To mu bardziej jeszcze odjęło serca. Powtarzano sobie, iż największy nawet króla przyjaciel, kanclerz Olszowski, sprzeciwił się mu przypominając, że Rubikon6 przebyli i oglądać się za siebie późno już było. Krzywo spoglądano na Paca, który Sobieskiemu zazdrościł sławy, zimno — na to dziecię Jeremiego, które w ślady ojca iść nie umiało. Pełka stał ze swymi w pierwszym szeregu. Z politowaniem zwróciły się oczy jego na tego biednego, umączonego wybrańca, który zdawał się ledwie na nogach już trzymać. Szedł podpierając się na lasce i co chwila ustawał. Twarz zżółkła to się okrywała chorobliwym rumieńcem, to bladością śmiertelną, oczy zdawały się patrzeć i nie widzieć. — Po cóż mu tu już było się wlec — szepnął Kryszkowski stojący obok Pełki — kiedy mu do trumny pono bliżej niż do siodła? Patrz no, panie bracie, ta to trup. W istocie król, nie doszedł do połowy linii, stanął; zimny pot oblewał mu czoło, chwiał się, zwrócił błagające wejrzenie ku Olszowskiemu i szepnął mu kilka słów niezrozumiałych. W kółku otaczających widać było zamieszanie, Niemiec doktor przypadł niespokojny. Król zasłabł. Wojsko stało, oczekując jeszcze, by oblicze pańskie oglądać mogło, gdy wsparty na ramionach dworzan Michał z wolna opuścił pole popisów. Od hetmana poszły rozkazy, aby muzyka i strzały ustały. — Tegom się spodziewał — rzekł Kryszkowski — bo mu z oczu źle patrzało. Nie pójdzie więc z nami na Turka, co i lepiej, boby nam serca odjął. Rozjechało się zaraz rycerstwo, nie wykrzyknąwszy ani razu na cześć pana. Król odjechał do Lwowa. Gruchnęła o tym wieść, przyjęta nie politowaniem nawet, ale niemal lekceważeniem. Ciągnęli tedy, nie czekając, koronni ku Dniestrowi, gdzie się Pac z nimi miał połączyć. Pełka jeden, pamiętny owej elekcji, przed towarzyszami, ba, nawet i przed panem hetmanem króla bronił, ale go nie słuchano. Pora była jesienna, a jesień zawczesna, mroźna i wietrzna, i śnieżysta. Spod Glinian ruszywszy, i konie, i ludzie podkarmieni wnet poczuli ciągnienie, gdy się głębiej ku granicom posunęli. Niejednemu zatęskniło się do domu i nowa wyprawa zdawała się szaleństwem. Sobieski tylko, który bywał sam za młodu w Konstantynopolu, a naturę Turków znał, wiedział, iż im łatwiej z zahartowanym na zimno żołnierzem podoła niżeli w innej porze. Rozeszła się też była wieść straszna, iż Rzeczpospolitą uważając po buczackich traktatach7 za hołdowniczą, sułtan wysłał agę8 do króla z firmanem9 pańskim i kaftanem w podarku, który toż znaczył, co kajdany. Kaftan ten miał być szatą Dejaniry10 dla nieszczęśliwego Michała, ostatnim ciosem, co go miał dobić. Hetman wolał wojnę nieszczęśliwą i ofiarę rycerstwa a krwi niż owo poddaństwo niewiernym i śpieszył, aby się pomścić sromoty, nimby nadeszła. Ale w wojsku nie wszyscy tak myśleli, a potęga turecka trwożyła wielu. Na wojennej radzie odezwał się hetman ze słowem, które przeważyło: — Czyja łaska, za mną! Pójdziemy, choćby ginąć; czyja wola do domu, z Panem Bogiem. My pójdziemy na tureckich trupach położyć głowy. Zrodziły się też między Pacem a Sobieskim spory, bo koronni, przodem idąc, kraj ogłodzali, tamtym zostawały pustki i wymiecione spichlerze. Załatano i to przecież i przeszedłszy Dniestr, cała siła weszła na Bukowinę. Tu sprawdziły się przepowiednie hetmana: zajechał im drogę aga, ze Stambułu do króla z listami wyprawiony, który się o haracz miał upomnieć. Chciał go hetman zatrzymać i okutego wieść z sobą, ale ostrożność puścić kazała. Tak ponad Prutem jakiś czas się ciągnąc, podeszli pod twierdzę chocimską. Dobrą wróżbą dla hetmana było wspomnienie ojca i pierwszej owej wojny chocimskiej.11 Gdy na prawym brzegu Dniestru pokazało się nędzne owo miasteczko i spiczaste wieże a mury twierdzy, całe rycerstwo jakby jeden człowiek je powitało. Serca urosły. Położono się obozem na widoku zameczku. Listopad był, czas mroźny, pora śnieżysta, żywności skąpo, a Sobieskiemu laurów ojcowskich się chciało. Postanowił zdobyć Chocim. Pac się sprzeciwił na radzie. Była już późna godzina w noc, gdy dworzanin hetmana począł szukać Pełki, w obozie się rozbijając, i ledwie go znalazłszy, z sobą do Sobieskiego prosił. Koniom jeszcze obroków nie miano czasu zasypać, a Pełka zbroi z siebie nie zdjął i dopiero mu Gabryk rzemienie odpinał, gdy Gałka, pokojowiec Sobieskiego, wpadł pod szałas z gałęzi narzucony, domagając się Pelki, aby go wziął z sobą. Nie było co rozmyślać, bo powinność żołnierska — posłuszeństwo. Właśnie o owej chocimskiej rozprawiali z Kryszkowskim, gdy się Gałka ukazał. Kazał pan Medard na nowo rzemienie po—spinać i ruszył nie zwlekając. Hetmański namiot był już rozbity, choć on tam pod nim mało mieszkał, bo rycerstwu serca dodając, ciągle z nim potrzeba było być, a nie tulić się od szarugi za płótno. Lecz tylko co się narada kończyła i Pac wyszedł był konia dosiąść, a hetman jeszcze po namiocie się błąkał trąc czoło i wąsa kręcąc, gdy Pełka stanął u wnijścia i powitał wodza. Żywo zbliżył się ku niemu Sobieski, uderzając po ramieniu: — Bóg zapłać, żeście mi się tak rychło zjawili; pójdźcie bliżej waszmość, bobym nierad aby nasza rozmowa uszu ciekawych doszła, a jest tu ich nad potrzebę. Na twarzy hetmana nie frasunek lub niepokój jak przed bitwą, ale się jakby radość malowała i spokój wielki. Zatarł ręce. — Mówiliście mi waszmość niegdy, żeście u Króla Jegomości mieli dosyć zachowania i że mu dobrze życzycie. — O pierwszym nie wiem, bo to nie moja rzecz sądzić, a drugiego się nie wypieram — rzekł Pełka. — Powiem wam więc rzecz smutną — odezwał się hetman. — Gdyśmy się pod Glinianami rozstawali, pytałem doktora o chorobę; zeznał mi, iż wrzód ma we wnętrznościach i że chyba cud mu zachować może życie. Dosyć mu je ludzie zatruli a losy. Nie byłem jego partyzantem — dodał — aliści dziś, gdy pod wszechmocną ręką boską pada, żal mi serce uciska. Zamilkł i ciągnął dalej, zbliżywszy się do Pełki. — Chocim weźmiemy — rzekł — Pac mi grozi ciągle, że ze swymi precz pójdzie, bo ich na rzeź i jatki dawać nie chce; ale go znam, rycerskie ma serce i gdy się bój rozpocznie, pójdzie w ogień z nami. Aniby wstrzymał swego żołnierza, boby się sromem okrył. Wiem, co Turcy mają i jak stoją. Chocim wzięty być musi. Zwycięstwa jestem pewien. Rozumiesz mnie waszmość? Zanieś królowi na łoże śmiertelne tą pociechę, że pod murami stoimy, a nie ustąpimy, aż je zdobędziemy. Lękam, się tych, co króla otaczają, aby mu zgonu nie zatruli. Widziałeś waszmość agę, co z listami od sułtana jechał. Zatrzymać go chciałem, aby ich nie wiózł, bo wiem, co zawierają. Haraczu się Turek domaga i kaftan poddańczy szle panu naszemu. A nuż go Olszowski wpuści, a nuż go dobiją, gdy my tu pomścimy sromu? Chrześcijanin jestem i sumienie mam a miłosierdzie, waćpan mi pomóż, Pełko. — W jaki sposób? — odezwał się Medard. — Aga uprzedził mnie, więc go już nie doścignę, a drogi niepewne. — Agę prowadzą ludzie, których ja mu dodałem — odezwał się hetman — więc go manowcami powiodą, bom na myśli miał, co się stanie. Ale nie chciałem waszmości siać, póki bym nie doszedł pod Chocim i nie mógł powiedzieć, żem tu jest i że mi twierdza nie ujdzie. Z pomocą bożą zwyciężymy. Godzi się utrapionemu panu osłodzić zgon, aby Bóg tak samo i nam miłosiernym był w godzinie ostatniej. Pełka milczał. — Jedź waszmość — dodał hetman — listy gotowe mam, ludzi weź do wyboru, tylko mi ich dużo nie chciej, bo tu każdy człowiek drogi. — Mam jechać, gdy właśnie bić się będą? — odezwał się Pełka. — Od największego przysmaku, gdy zastawiony, wola mnie pana hetmana odsuwa; to twardy orzech do zgryzienia. — Wiem ci ja to — rzekł Sobieski — ale człowieka jak wy nie mam, bo o drugiego Pełkę niełatwo. Zaklinam więc waszmość, jedź, proszę i domagam się. — Dość rozkazu — odezwał się Pełka. — Ciężar mi zdejmujesz z sumienia — rzekł wzdychając hetman. — Bolało go nieraz to, co szło ode mnie, chciałbym mu choć przed zgonem chwilę osłodzić, aby mi Pan Bóg moje też grzechy przebaczył. Uczyń więc waszmość, o co proszę, choćby ciężko ci było, uczyń dla króla i dla mnie, a uczynisz dobrze. Zanieś mu konającemu tą wieść, żeśmy wstydu pomścili i że haniebne traktaty skruszone. Pełka zrozumiał —chrześcijańskie uczucia Sobieskiego, który z żywym mógł walczyć, a wybranemu od narodu chwilę ostatnią osłodzić pragnął, nie rzekł więc ani słowa, skłonił się i oświadczył gotowość do drogi. — Kilka godzin zejdzie, nim gotów będę — rzekł w ostatku — pojadę sam ze starym i wypróbowanym sługą moim, który mi w najgorszych razach był wiernym towarzyszem, więcej nie potrzebuję nikogo. W drugim namiocie kancelaria hetmańska już pisma przygotowała, nie zabawiło więc i Pełka opatrzony został w papiery. Z nimi powrócił do szałasu i do Kryszkowskiego, który z dala już nawoływał go, chcąc się dowiedzieć, czego do hetmana był wzywany. Nie spowiadał mu się Pełka ani z czym, ani dokąd jedzie, tylko Gabrykowi konie kazał opatrzyć i być w pogotowiu. Tym bardziej żal było plac opuszczać, iż tu się widocznie na noc gotowała rozprawa. Sobieski stać długo na śniegu i zimnie, a trzymać ludzi i wyczekiwać nie myślał; więc choć zamieć się wzięła ze śniegiem i spoczynek był potrzebny, sam zaraz wyszedł z namiotu do pułków, obchodząc je, krzepiąc i do napadu na zamek gotując. Nie spoczął, póki usty i przykładem nie ożywił tak rycerstwa, iż mimo tych, którzy się opierali zuchwałej, nocnej wycieczce, postanowiono przed brzaskiem na Chocim uderzyć. Pełka jednak czekać już na to nie mógł. Sobieski mu, przechodząc, ponowił rozkaz, aby śpieszył, chceli króla żywym zastać, trzeba więc było konia dosiąść i jechać. Pora czyniła tę podróż przykrą i ciężką, lecz na to przygotowany był Pełka i wiedział, że gdyby mu koń padł lub ustał, radę znajdzie w którymkolwiek szlacheckim dworze po drodze. Popasy musiały być krótkie, a o noclegach nie było co i myśleć. Szczęściem koń, którego wówczas miał, żelazny był i choć natury powolnej, wytrwały nad podziw, a kilkodniowa i nocna podróż nie odebrała mu sił, byle jeść miał podostatkiem. Pod Gabrykiem też szkapa ciężka i wołowita,12 o baraniej głowie, sławę miała w całym wojsku ze swego chodu, a w dodatku słomą ze strzechy gotowa się była przeżywiać. O oszczędzenie koni nie chodziło, choć naówczas koń prawie z żołnierzem na równi się cenił. Pisze ksiądz Birkowski13 o tym, jak w konie ludzie ufali; wspomina Skarga14 o tej miłości dla nich. Człowiek się z towarzyszem tym zrastał, ciągle z nim żyjąc, a obaj się też lepiej rozumieli i wzajem wspomagali niż dziś, gdy się ledwie kiedy spotykają. Podkowy wprawdzie na grudzie rozbite kilka razy odmieniać było potrzeba, ale konie doskonale drogę wytrzymały i przebiegły ją w nie do uwierzenia krótkim przeciągu czasu. Gdy się lwowskie wieże pokazały, Bogu Pełka dziękował, że mu cało dał tu przybyć, chociaż po drodze już dowiedział się, że go ten nieszczęsny aga sułtański uprzedził i od pół dnia przynajmniej w mieście już być musiał. Chwili więc nie tracąc, z konia do gospody nie zajeżdżając, jak stał, tak wprost jechał do króla, o którym tylko się mógł dowiedzieć w mieście, iż jeszcze żył. O życiu wszakże dłuższym i wyjściu z chorobby lekarze zupełnie zwątpili; pomiędzy ludem, mieszczanami i szlachtą uparte krążyły wieści, iż króla w cyrance15, którą rad jadał, struto. Struły go raczej ludzkie niechęci i żółć, którą go napawano.16 Dopadłszy na ostatek antykamery królewskiej, Pełka zastał tam dwór cały i podkanclerzego, i kanclerza, i mnóstwo panów, w rozpaczy niemal nad stanem zdrowia króla tracących głowy. Przed kilku dniami wrzód sam z siebie pękł. Lekarze odzyskali nieco nadziei, która krótko trwała. Przyspieszało to tylko koniec nieuchronny. Pełka wedle instrukcji hetmana sam królowi oddać pragnął list i ustnie przynieść zaręczenie, iż Chocim wzięty być musiał. Ksiądz Olszowski jednak dopuścić go nie chciał i wymógł na nim oddanie papierów. Aga od dwóch dni był we Lwowie z listem sułtana, ze szkatułką dla króla, zawierającą znaki hołdownictwa; dopuścić go nie chciano, czując że pismo i upokarzające poselstwo byłoby nieszczęśliwego dobiło. Zwlekano pod rozmaitymi pozorami. Natomiast o pośle od wojsk i hetmana znać dano natychmiast, lecz król mało uczuł stąd pociechy. Zapytał tylko, kto by tę wieść przywiózł. Wymieniono Pełkę po nazwisku, przypomniał go król i wprowadzić kazał. Późny był wieczór już, gdy wszedł do królewskiej sypialni, w której chory na łożu spoczywał, blady i do niepoznania zmieniony. Twarz Pełki przypomniała mu snadź dawne czasy i wyciągnął doń rękę białą, zimną, wilgotną, którą niebieska sieć żył opasywała. Zestarzały był, wychudły, a oczy okrążały plamy ciemne. Przy łożu siedział kanclerz, stał doktor i kilku ulubieńców króla — wszyscy niemi i przerażeni. Gdy Pełkę przed łoże wprowadzono, usunęła się część przytomnych, biskup tylko pozostał. Michał kazał się Pełce przysunąć ku sobie i opowiadać o wojska pochodzie. Mniej na te szczegóły nastając, Pełka dla spełnienia poselstwa głównie się przywiązał do tego, by królowi dobrą wolę i serce hetmana odmalować. — Najjaśniejszy Panie — kończył z wolna — zaledwieśmy doszli pod Chocim, gdy wszystkie już przygotowania do nocnego szturmu dokończone były, pierwszą myślą hetmana stało się wysłać mnie do Waszej Królewskiej Mości z zaręczeniem, iż Chocim wzięty zostanie, a przeszłych nieszczęść pamięć się zatrze. Chciał pan hetman uspokoić Waszą Królewską Mość i to mu najbardziej na sercu leżało, aby troskę o powodzenie wojsk Rzeczypospolitej odjąć Waszej Królewskiej Mości. Król podniósł oczy zmęczone i zatrzymał je długo, nic nie mówiąc, na twarzy Pełki; odwrócił się potem, jakby chciał wiedzieć, czy go kto słucha. Kanclerz się ku oknu oddalił. Po chwili ozwał się głosem słabym: — Wierzę waszmości, iż teraz, gdy już minie widzą konającym, gdy nikomu nie zawadzam, gdy mogą czynić, co chcą, litują się nade mną. Czemuż nie wprzódy? Zamilkł jakby zmęczony. — Przypomnij waszmość elekcję — mówił cicho — daliście mi koronę na przekór woli starszej braci, aby swą wolę okazać, aleście mnie uczynili ofiarą. Musiałem walczyć przeciw wszystkim, aby się na tym chwiejącym, tronie utrzymać, z którego śmierć mnie zabiera. Zaprawdę, zabójczy był dar wasz! — dodał, wzdychając i spuszczając głowę na piersi. — Przywiódł mnie on na to łoże, na którym widzisz waszmość. Za dzień tryumfu waszego drogom opłacił. Pełka odezwać się nie śmiał. — Tak — dodał Michał, na wpół do siebie mówiąc — był to brzydki sen tylko; wyglądam spoczynku, rad mu będę. Wszystko spiknęło się na mnie: ludzie, okoliczności, przyjaciele i wrogi. W moich rękach zmieniało się dobro w szkody, żywność w truciznę; nie miałem chwili wytchnienia, a srom pić musiałem za napój powszedni jak wodę. — Najjaśniejszy Panie — przerwał Pełka, chcąc odwrócić tę bolesną rozmowę — tym szczęśliwszy jestem, że Waszej Królewskiej Mości uroczyste zapewnienie zwycięstwa przynoszę. Wojska, mimo pory niedogodnej, doszły pod Chocim najlepszym ożywione duchem, hetmanowie są zgodni, w chwili tej Chocim jest w ręku naszych i zwycięstwo przy Waszej Królewskiej Mości. — Nowy laur dla Sobieskiego — westchnął Michał — nową siłę pozyskał, i tak już był tu on panem i królem, a nie ja. Jam był męczennikiem; Bogu niech będą dzięki, że szczęśliwszą dla Rzeczypospolitej erę zwiastuje, która się z nowym panowaniem rozpocznie. Do mojego imienia i osoby przywiązane było nieszczęście, ja schodzę, i zorza się ukazuje. Umrę spokojny. Nadszedł Olszowski. Król, zobaczywszy go, zamilkł. Pełka stał w niepewności, czy ma odejść, czy dłużej zostać. Michał podniósł oczy nań i kazał mu się zbliżyć do łoża. — Waszmość mi lepsze przypominasz czasy — rzekł — miło mi nań patrzeć. Pamiętam, gdyśmy się spotkali raz pierwszy, gdym waszmość zastał u matki, i na tym już nieszczęśliwym polu, gdziem się wam wymodlić nie mógł od korony. Uczyniliście ze mnie owego ecce homo, ecce rex17, na szyderstwo narodowi, w płaszczu krwawym, w cierniu na skroni, ze trzciną w ręku zamiast berła. Zwyciężyła szlachta, alem ja lat cztery pokutował za jej tryumf i naukę, aby się przeciwko silniejszym nie porywała. Cóżeście dla mnie zrobili pod Gołębiem, choć takeście się oświadczali? Nie mogłem dozwolić, by dla mnie lała się krew braterska, dałem za to życie. Zbliżył się lekarz i słysząc króla mówiącego długo, chciał go powstrzymać, by uchronić od znużenia. — Waszej Królewskiej Mości potrzebny spoczynek — odezwał się. — Wkrótce też spocznę — uśmiechając się smutnie, rzekł Michał — nie brońcie mi wypowiedzieć z duszy, co na niej ciężyło. Odwrócił się i spytał o godzinę, zdając się liczyć niespokojnie, ile mu ich jeszcze zostawało; a gdy Pełka stał, nie śmiejąc się oddalić, król, uległszy woli Olszowskiego i lekarza, wyciągnął mu rękę do pocałowania i pożegnał słabym głosem. — Utrudziłeś się waszmość drogą pospieszną — począł oglądając się, jakby szukał czegoś — chciałbym mu podziękować za to. Powiedzcie hetmanowi, gdy go zobaczycie, iż dla poczciwej chęci tej, jaką mi okazał, chętnie mu odpuszczam wszystko. Zawahał się, popatrzał na doktora. — Przyjdź waszmość do mnie jutro — skończył głosem słabym. Z przykrym uczuciem jakiejś zgryzoty wewnętrznej opuścił Pełka sypialnię. Bolesny też obraz wystawiał cały ten dwór, w którym czuć było rozstrój, niepokój i obawę jutra. Stan króla był zrozpaczony, wszystkie czoła chmurzyły się obawą o jutro. U łoża tego ledwie garść zmuszonych pozostawała z obowiązku. Wiadomo było wszystkim, iż królowa Eleonora, której serce od dawna było księciu lotaryńskiemu oddane, zamiast przywiązania przyniosła Michałowi wyrzuty, pogardę i jedną jeszcze boleścią więcej. W chwili gdy król konał, na jej dworze snuto już plany, jakim by sposobem odżywić kandydaturę księcia lotaryńskiego i królową pozostawić na tronie. Inni myśleli o Neuburgu, inni szukali kandydatów za światem, zrażeni tym wyborem Wiśniowieckiego, który zdawał się Piasta na zawsze usuwać od tronu. Żył jeszcze król Michał, gdy już na wszystkie strony intrygowano, knowano, obmyślano, jakiego mu dać następcę. Opuszczony od wszystkich niemal, biedna ofiara losu, Wiśniowiecki czuł się już prawie z tronu strąconym. Przez ostatni wzgląd dla umierającego oszczędzono mu tylko listów sułtana i kaftanów, nie dopuściwszy doń agi. Nazajutrz, gdy Pełka jeszcze spoczywał, obudziły go dzwony wszystkich Lwowa kościołów, których dźwięk przeraził go. Biły ponuro jakby na gwałt i trwogę. Wchodzący Gabryk rzekł we drzwiach: — Król umarł! Razem niemal ze śmiercią nadbiegł od wojska wysłany Kryszkowski, który przynosił wiadomość o zwycięstwie odniesionym pod Chocimem18. Najlepszym dowodem tego był on sam, bo mnóstwem rzeczy zdobytych się obładował, które mu do sprzedaży we Lwowie nadawano. Nim żałobę wydzwoniono, radość ze zwycięstwa, szalona, niepomierna, wrzawliwa, o trumnie nie zawartej jeszcze kazała zapomnieć. Ciało królewskie leżało opuszczone, a ludzie biegli,, głosząc sławę Sobieskiego i ciesząc się z odzyskanej czci. Było coś bolesnego w widoku tej żałoby zrzuconej, nim została wzięta, w tym szale ludu ściskającego się po ulicach, gdy katafalk ostawiony świecami miał przy sobie zaledwo kilku dworzan i kilku biedniejszych duchownych, w zapomnieniu tego nieszczęśliwego, z którego zgonem szczęście wracało. Nikt się nawet nie odezwał z żalem po zmarłym prócz kilku sług jego. Najwierniejsi myśleli już o przyszłości. Imię Sobieskiego było na wszystkich ustach. Obiecywano sobie nowe tryumfy z nim i przez niego; nikomu jednak na myśl nie przyszło, ażeby szczęśliwego hetmana królem uczynić. Miał zbyt wielu nieprzyjaciół, ażeby mógł sam o tym pomyśleć. Po Czarnieckim wprawdzie on był ulubieńcem narodu, lecz nie z tysiącami rachować się było potrzeba, ale z tą falangą stojącą u steru, która dowiodła, iż nikt bezkarnie przeciw jej woli nad nią wynieść się nie może. Ofiarą jej padł nieszczęśliwy Michał. Szlachta zrozumiała i uczuła to, iż nie dorosła do rządzenia Rzecząpospolitą, choć się zwała elektorką królów i miała wolę nadania sobie pana, Pełka, mając wiadomość przez Kryszkowskiego, iż Pac postanowił odciągnąć, a Sobieski miał do Lwowa przybyć, postanowił tu czekać na niego. Obaj razem z towarzyszem spędzali dni, gdyby humor służył, dosyć wesoło, bo ich tu na rękach niemal noszono, a dosyć opowiadaniami nakarmić ciekawych nie mogli. Pełka, do nich nieskłonny, był więcej słuchaczem niż świadkiem dla Kryszkowskiego, który na rachunek wyprawy chciwym szczegółów niestworzone opowiadał rzeczy. Należał on do tych rycerzy, co i w polu nie zaśpią, i odbywszy, co do nich należało, popisać się z tym umieją. Nikt nad niego łatwiej poematów nie tworzył i historii prawie z niczego, bohaterów z pospolitych ludzi i wiekopomnych czynów z najzwyczajniejszych wypadków. Pełka podziwiał ten talent, bo Kryszkowski, właściwie rzekłszy, nie kłamał, lecz e tematu, jakich tysiące dostarczała wojna, tworzył rzeczy, których naocznym będąc świadkiem, towarzysz zaprzeczyć im nie mógł, a potwierdzać jednak się lękał. — Mój Kryszkowski — mówił do niego Pełka, gdy zostali sami — powiedz ty mi, skąd ty to wszystko bierzesz u licha? Stary wojak wąsa pokręcił. — Jużciż nie poluję19 — rzekł z powagą — prawda tam zawsze jest we środku, a że mi Pan Bóg taką naturę dał, iż z dala mi się rzeczy ogromniejsze i cudowniejsze wydają, temum ja nie winien. Ludzie zawsze połowie tego ledwie uwierzą, co im powiesz, potrzeba więc trochę przypuścić na wyrost, inaczej by to na nic zeszło. I śmiał się poczciwy Kryszkowski, a zapraszano go tak, iż pokoju nie miał na chwilę, i ugaszczali wszyscy, a łupy chocimskie, nawet łub kołczanów tatarskich i lada jakie rupiecie, tak dobrze spieniężył, iż mu się wszystkie straty w pochodzie wynagrodziły. Pelka tymczasem wprosił się do dworu, aby biednemu królowi szlacheckiemu ostatnią oddać posługę. * * * Pozjeżdżało się było naówczas do Lwowa ludzi wiele, których spodziewane przybycie hetmana tu ściągało. Oczekiwano na tego zbawcę z niecierpliwością wielką, wiedząc, iż on teraz na przyszłe losy Rzeczypospolitej najwięcej miał wpływać. Nawet nieprzyjaciele osobiści i zazdroszczący mu sławy, widząc, iż z niej go odrzeć nie potrafią, grali rolę adherentów, na czym się Sobieski znać umiał. W tym natłoku ludzi znalazł Pełka wielu, których się widzieć nie spodziewał. Wpadł nań jak burza Rożański, otylszy, niż był, weselszy niż kiedykolwiek, a serdeczny jak zawsze, szczęśliwy, że druha napytał. — Co ty tu będziesz robił? — zawołał przy pierwszym spotkaniu. — Zimować ci nie dam we Lwowie, choćby i hetman tego żądał; ze mną musisz na wieś. Dosyć już tej włóczęgi i bałamuctwa, czas się żenić, a dalej pora nie będzie. — Wiesz przecie, żem ja chłopcem poprzysiągł, a stary dotrzymać muszę mojej bogdance — odparł Pełka. — Która tymczasem trzeciego sobie męża wzięła! — śmiejąc się zawołał Rożański. Już ludzie nawet wierzyć nie chcą, gdy im o tym powiadamy, bo o waszmości i jego miłości jak o Sylorecie20 bajki rozpowiadają. Ano, by tego było dosyć, panien jest do wyboru jak maku, jedna po drugiej piękniejsza. Choć moją Julkę kocham, a patrząc na nie, aż mi czasem żal, że się żenić nie mogę. Żebyżeś ty tak życie zmarnował! — Wola boża snadź była — mówił Pełka ze zwykłą swą spokojnością. — A toś i tu pewnie dlatego przybył, aby na podorędziu zawsze się znaleźć, gdyby co męża spotkało — szydersko odparł Rożański; — ano, twój Pac nie wygląda coś na to, żeby ci miał tak prędko ustąpić. — Alboś go widział? — zapytał Pełka. — Oboje mi ich pokazywano, bo co prawda, jejmość jeszcze za trzecim, mężem wygląda, jakby dopiero jednego miała, taka piękna! — Gdzież ją pokazywano?! — krzyknął Pełka zdziwiony. — Ja o niczym nie wiem! — Jakże to może być? — zdumiony odrzekł Rożański. — Aleć oni tu oboje. Dla Medarda nowina ta była zarazem pożądaną i niepokojącą. Nie zobaczyć Jadwigi przechodziło siły jego. A jakże się tu do niej dostać? Nawet jak o nich się dowiedzieć? Tegoż dnia poszli na zwiady. Okazało się, że młody Pac, naprawując, co hetman, jego imiennik, sporząc z Sobieskim, popsował dla rodziny, zjechał tu w przeczuciu przyszłych koniunktur, zyskując sobie panią hetmanową. Piękna Marysieńka już naówczas miała ten wpływ na męża, którym na nim wszystko, co chciała, wymóc mogła, a umiała nim władać tak, iż on sam wędzidła nie czuł i cugli. Wszystko więc, cokolwiek Sobieskiego potrzebowało, a zalecać mu się chciało, garnęło się do pięknej Marysieńki. Pac też, oprócz imienia nie mający nic, a potrzebujący pleców, wcześnie chciał zaskarbić łaski hetmanowej, której niegdyś żona jego dosyć była miła. Wiózł więc i ją tu z sobą, czemu piękna Jadwiga bardzo była rada, bo samotnością się brzydziła, na wsi żyć nie umiała i czuła się do wielkiego świata stworzoną. Wiedział już wieczorem Pełka, który dwór zajmowali państwo Pacowie i kędy ich miał szukać. Rożańskiego więc, który się do niego wpisał na kwaterę, zostawując z Kryszkowskim, który mu chocimską opowiadał z talentem sobie właściwym, pan Medard ubrany, jako mógł, najwytworniej — a na stroju mu nigdy nie zbywało — puścił się z Gabrykiem do mieszkania swej pani. Była godzina przedpołudniowa, a dzień zimowy, piękny i pierwszy wczesny śnieg sanek mnóstwo na ulice wywołał. Paradowali panowie Rusini, dobywszy, co mieli najpiękniejszego. Przybywszy do dworku, gdzie się liczną służbę i dwór pokaźny znaleźć spodziewał, zdumiał się Medard, czeladź widząc lada jako przybraną i skąpą. Gdy zsiadłszy z konia, o pisarzową zapytał (bo tytuł ten Pacowi dano za króla Michała), odpowiedziała służba, iż jest w domu, ale jegomości nie ma. O tego też mu tak bardzo nie szło i zameldować się kazał. Stał w progu pierwszej izby, gdy w drugiej okrzyk posłyszał i piękna Jadwiga wybiegła z żywą radością nie tajoną przeciw niemu. Kilka lat upłynęło od czasu, jak jej nie widział, ale z obrazem na sercu i w pamięci się nosił. Lękał się, aby nie była zmieniona. W istocie znalazł ją inną nieco, tylko nie mniej piękną, niż była. Są takiej krwi konie, które się późno składają; można było to samo (bez urazy) powiedzieć o pani pisarzowej, która dopiero teraz w całym blasku piękności kobiecej występowała. Jeszcze gdy ją księżną podkomorzyną widział Pełka, coś miała w sobie dziecinnego; teraz rozkwitła w pełni, świeża, różowa, promieniejąca, z oczyma błyszczącymi jak dwa diamenty czarne, zdawała mu się cudowniejszą jeszcze. Z Jadwisi wprawdzie stała się Jadwiga, lecz nikt by jej nie dał nad lat dwadzieścia kilka. Wbiegła do pokoju, trzymając sznur pereł, który właśnie na szyję kłaść miała, cała rozradowana, szczęśliwa, uśmiechnięta, nie kryjąc się wcale z uczuciem, jakiego doznała, gdy jej o Pełce oznajmiono. Zmierzała go bystrymi oczyma i pierwszym jej słowem było: — A moja kokarda? Pełka milcząc sięgnął pod żupanik na piersi i dobył zbladły węzeł już niemal biało wyglądającej wstążki. Przez tych lat tyle utrapień, wojen, przygód nie opuściła go nigdy pamiątka pięknej Jadwisi, która na widok swojej wstążki stanęła jak wryta. — Boże mój! Cóż to się z nią stało?! — zawołała ręce łamiąc. — Miałożby to być ze mną?! Wypełzła, blada, zmięta, tyle lat! — Ale od tych lat tylu leżała zawsze przy moim sercu — odezwał się Pełka, całując pulchną, podaną mu rączkę drżącą. — Schowajże ją sobie, niech ja na nią nie patrzę — śmiejąc się zawołała pani pisarzowa — bo przyznam się, że nierada bym, żeby ją mój mąż zobaczył! Tu nagle przerwała sobie i ręce łamiąc: — Wiesz, znowu mam zazdrośnika! — dodała lamentująco. Nie dała mu odpowiedzieć i szczebiotała dalej: — Ale tak, tak jest! Okrutnie zazdrosny i nudziarz, i… Ugryzła się w usta. — Cóż się z wami działo? — zaczęła, jakby się pomiarkowawszy. — Mówcie o sobie! — Nie ma nic ciekawego — mruknął Pełka — wolałbym się dowiedzieć coś o pani pisarzowej. — A! Jak to brzmi! Pani pisarzowej, fe! — zawołała Jadwiga. — Ale cierpliwość mieć muszę. Drugie są hetmanowe, kanclerzyne, podkomorzyne, marszałkowe; mnie się dostało być pisarzową! Ale bo mnie, panie Medardzie, jak was, jakieś nieszczęście ściga. — Tu westchnęła. — Siadaj pan, proszę — rzekła. — Mąż pojechał do kanclerza Olszowskiego, pewno nierychło powróci. A tym lepiej! Zdaje rai się, że mu matka o was mówiła i o was być gotów zazdrosnym. Powiadam wam, bardzo nudny. O mnie nie myśli, ambicją żyje cały. Tylko się wstrzymuję, bo go ogadywać nie chcę. Nagle podniosła głowę i rozśmiała się. — Wiesz pan, że matunia za mąż poszła! Na co się jej to zdało? Takiego sobie gbura wzięła, teraz czyste ma piekło w domu! Zupełnie zestarzała, nie poznałbyś jej. Co do mnie, trzymam się, jak umiem, żeby się nie gryźć, nie gniewać, nie poruszać i przez to jak matunia nie zbrzydnąć. Bo już przyznam się wam, że nie mogłabym znieść, gdybym przyszła do zwierciadła, a ono mi pokazało… maszkarę. Poczęła trzepać rączkami. — Dlatego choćbym się czasem powinna pogniewać, choć mi się chce popłakać, choć mi smutno i źle na świecie, śmieję się, tak się boję zestarzeć. Pełka z zachwytem słuchał tego szczebiotania; byłby tak siedział, nie mówiąc słowa, wiek cały, patrząc jej w oczy, pojąc się muzyką jej głosu, karmiąc jej dziecinną prostotą. Przerwała jeszcze: — Mów mi waszmość o sobie — rzekła. — Już się nawet nie pytam o to, czyś się gdzie przypadkiem nie ożenił, bo wiem, że to być nie może. O, gniewałabym się bardzo na niego! Spojrzała mu w oczy. Pełka był oburzony; rozśmiała się. — A tak — dodała, kładnąc mu rękę na dłoniach — pozostaniesz mi wiernym do śmierci! To będzie bardzo, bardzo pięknie. Ja często sobie myślę, że mam takiego w was rycerza, który jest moim, zupełnie moim, którego gdybym kiedy zawołała, przyszedłby mi w pomoc. Prawda?? — A, pani moja — odparł Pełka zachwycony — to by było szczęściem dla mnie! — Ja zawsze mówię, że takiego drugiego, jak mój rycerz, nie ma na świecie. I rozśmiała się, pokazując zza obsłony różowych warg białe, drobne swe ząbki. — Czy zestarzałam? — spytała go po namyśle. — To nie może być! Jesteś pani… — Zmieniłam się trochę — rzekła smutnie — sama to widzę, gorsety mi się nie spinają, gniewam się na gorsety i na siebie. To mnie tylko pociesza, że zawsze mnóstwo się we mnie kocha, i tak się bałamucę, jak sama chcę, a to taka rzecz zabawna! Gdyby mój Pac nie był taki zazdrosny… Ale, ale mówże mi o sobie. — Nic do powiedzenia nie mam. — Byłeś pod Chocimem? — Tylko żem go widział, bo mnie hetman do umierającego wysłał króla, i przy zdobyciu go nie byłem. — A! To szkoda! Słyszałam, że tam takie piękne rzeczy u Turków dobrali — dodała pani pisarzowa. — I zastałeś króla przy życiu jeszcze? — rzekła, natychmiast zmieniając rozmowę. — Ostatniego dnia przed śmiercią przybyłem — odpowiedział Pełka. — Biedny to był król — przerwała Jadwiga — ale bardzo nieładny. Ja się nie dziwuję, że go królowa kochać nie mogła; minę miał zawsze utrapioną, znudzoną i smutną, a ją biedną wydali gwałtem za tego chorego, gdy się kochała w Lotaryńskim. Jakże się wam zdaje, kogo mieć królem będziemy? — spytała po chwili. — Ja tego odgadnąć nie potrafię — uśmiechając się rzekł Pelka. — Gdyśmy na Michała głosowali, nikt o nim nie myślał nawet przed godziną, a przynajmniej nikt się tak łatwego wyboru nie spodziewał. Dziś, któż może przewidzieć, komu Bóg przeznaczył koronę? — Ja jestem za Lotaryńskim — mówiła piękna pani — dlatego, żeby ta nieszczęśliwa królowa Eleonora szczęśliwą być mogła, kiedy go kocha. — A! Pani — rzekł Pełka — ci, co kochają, bardzo rzadko bywają szczęśliwi. Jadwiga umilkła, spojrzała w okno. — Waszmość tu zabawisz? — spytała. — A państwo? — odrzucił pytaniem także Pełka. — Czyż ja wiem, co ten tyran ze mną zrobi? — cicho szepnęła pisarzowa. — Ja muszę jechać i siedzieć, jak on zechce, nigdy nie zrobi nic dla mnie. Wolałabym w Warszawie. Lwów mi się nie podoba, on o to nie dba, a ja nawet wypłakać się nie mogę, gdy się pogniewam, bobym sobie oczy popsuła, i ten nudziarz z tego korzysta. Załamała ręce nieszczęśliwa ofiara, nad której losem Pełka się w istocie litował. — Wyobraź pan sobie, trzech mieć mężów i być zawsze tak nieszczęśliwą! Z pierwszym — myślałam, że zrobię, co zechcę; gdzie tam, tyran był stary! Drugi — nie chcę już o nim mówić nawet, człek okropny, kat prawdziwy! Trzeci zdawał się młody, zakochany, posłuszny, a co to się z niego zrobiło! Kochać się nie umie i zazdrosny. Właśnie wśród tego narzekania szelest w podwórzu zwiastował czyjeś przybycie. Był to powracający do domu Pac, który wszedłszy do pokoju, zdziwił się mocno, widząc nieznajomego człowieka na poufałej z żoną swą rozmowie. Mąż pięknej Jadwigi miał cale pańską postawę i twarz przystojną, wypieszczoną, młodą jeszcze. Znać w nim było wychowańca obcych krajów, których też strój nosił. W rysach jego malowało się wszakże jakby znudzenie życiem i niesmak do wszystkiego. Pisarzowa zaprezentowała mu Pełkę jako dawnego sąsiada Horbowa i dobrego przyjaciela domu. Przyjął go Pac bardzo grzecznie i bardzo zimno. Spytał zaraz, skąd przybywa. A dowiedziawszy się, że był przy hetmanie i w poselstwie od niego wysłany został do króla, pogrzeczniał znacznie, zaczynając o Sobieskiego dopytywać, mówiąc o nim z pochwałami wielkimi. — Wiem — dodał — że z panem hetmanem, stryjem moim, nie zawsze bywali w zgodzie, lecz sądzę, mimo pokrewieństwa naszego, iż wina w tym pana Paca. Z takim wodzem, jak Sobieski, w zgodzie być potrzeba. Spodziewano się właśnie przybycia zwycięzcy i Lwów wybierał się go jak wybawcę kraju przyjmować, rozmowa więc zwróciła się ku temu. Pan pisarz się wielce ożywił, ale pisarzowa, widząc się niemal opuszczoną i zapomnianą, cicho wysunęła się z pokoju. Pełka, który się i takiego przyjęcia nie spodziewał, niezmiernie był w duszy rad, że mu ono do domu państwa pisarzostwa drzwi otworzyć może. Pac nie podobał mu się chłodem i sztywnością wielkiego pana. Nic w nim nie było szlacheckiego, polskiego niewiele; wyglądał na cudzoziemca, lecz był to człowiek widocznie łagodny i pan siebie, a w towarzystwie znośny. Niewielu ze szlachty, jak Sobieskiemu, udawało się, mimo zachowania cudzoziemskiego na pół, pozostać na wskroś starą naturą ową szlachecką, trochę butną, czasem do zbytku otworzystą, ale poczciwą i serdeczną. W Pacu wszystko stało zamknięte na siedem pieczęci. Znać było, że się pilnował, aby mu kto za głęboko w serce nie zajrzał. Przywitanie z żoną przekonało Pełkę, że byli z sobą bardzo na zimno, a inaczej też być nie mogło z naturami dwiema tak przeciwnymi sobie i tak mało harmonizującymi. Oboje nawzajem musieli się niecierpliwić. Jadwiga po chwili powróciła ustrojona w perły, które wprzódy trzymała w ręku, z takimiż samymi kolcami u uszek i ozdobą perłową na białym czole, zakończoną błyszczącą perłą, w której Pełka poznał tę, która niegdyś przy jego balsamce wisiała. Pani pisarzowa widocznie była strojną w odwiedziny. Kolebka stała u ganku, Pełka więc powstał, aby ich pożegnać, a pan pisarz, wyprowadzając go do progu, mruknął coś niezrozumiałego o zaszczyceniu jego domu itp. Pełka się skłonił nisko, bo potrzebował tego pozwolenia, aby jeszcze Jadwigę zobaczyć, która mu przy rozstaniu uśmiechnęła się tajemniczo, misternie, stanąwszy za mężem tak, aby tego pożegnania zazdrosny Pac widzieć nie mógł. Dosiadłszy konia, choć dzień był mroźny, rycerz nasz tak potrzebował być sam z sobą, aby się napawać rozkoszą rozmowy, wspomnieniami cudnie pięknej pani swych myśli, iż wyjechał za miasto, konia i siebie nużąc wyścigiem po polu i górach. Było w tym coś z odrodzonej ?antazji młodzieńczej, którą Pełka czuł się na chwilę szczęśliwym. Bujał tak po świeżym śniegu dobrą godzinę, unikając z ludźmi spotkania. Trzeba było wszakże w końcu do domu powracać. Tam czekali nań Kryszkowski i Rożański, którzy się tymczasem zabawiali doskonale opowiadaniami, przesadzając się jeden nad drugiego w fantazjach. Szczególniej Kryszkowski, nabrawszy humoru, słuchając samego siebie (bo się zwykł był upajać swą wymową), niestworzone rzeczy prawił. Rożańskiemu też na szlacheckiej swadzie nie zbywało. Gdy Pełka wszedł, zastał ich tak z siebie szczęśliwych a wesołych, jak mu ich się widzieć nie zdarzyło. Naturalnie, przebrawszy przedmioty do gawędy, wpadli obaj na przybyłego, z którego byli zwykli prześmiewać się z powodu wiernej jego miłości dla tej pani, która już, pomijając go, trzeciemu ślubowała. — Otóż jest nasz kawaler! — zawołał Rożanski. — Ano, mówże, jak cię jejmość przyjęła. Czyś choć rękę dostał do pocałowania? — Widać zaraz z czoła, że mu się coś dobrze powiodło i że męża nie zastał — dodał Kryszkowski. — Teraz, napiwszy się owych nektarów z jej oczu, na jakie kilka lat do sytu mieć będzie. — Żartujcie zdrowi — odezwał się Pełka poważnie — znać, że żaden z was poczciwie kochać, jak ja, nie potrafiłby. — Nie, tak jak ty, miły Pełko — rzekł Wacek — tak jak ty, żaden z nas! To rzecz pewna. Znają twoje dzieje wszyscy, więc nie ma co się z nimi taić. Mogłeś ją przecie mieć, bo ci dosyć sprzyjała, odwagi tylko brakło. Zawsześ się ubiec dał. — Ano, ano! — odparł Pełka. — Gdy dziewczynką była, od matki jej kraść nie byłbym śmiał. Gdy po wojewodzie owdowiała, przybyłem, a tu mi matka figla spłatała i sprzed nosa ją wzięła. — No, a za trzecim razem? — dodał Rożański. — Toć gwałtu trzeba było dokonać, z matką ją poróżnić, wykradać. Nie chciałem szczęścia mojego zawdzięczać chwilowo zadanemu jej gwałtowi. Cóż chcecie, los, przeznaczenie! — Ależ waszmość jesteś ostatni z rodu! Bodaj już Janinów Pełków zabraknie — rzekł Kryszkowski — i dla tej miłości dasz wygasnąć poczciwemu imieniowi7 Toć się to nie godzi! Waszmość trzeba ożenić gwałtem. — Trudno — odparł Pełka — a w dodatku, jam jej wierność poprzysiągł. — Której ona waszmości nie dochowała. — Bo mi jej nie przyrzekała — rzekł Pełka żywo — a gdyby to i uczyniła, nie władała sobą, nie była wolną nigdy! Nie mam do niej żalu i pretensji mieć nie mogę. Dajcie mi waszmość pokój. Rożański ramionami ruszył. — Szkoda człowieka — odezwał się — zmarnuje się. — Nie ze wszystkim — bronił się Pełka — boć przecie wojskowo służę i na coś się przydam. — Ale zimą Sobieski na Turków nie pociągnie, potem też w maju elekcja, nie ma co tymczasem robić — dodał Rożański — jedź ze mną na wieś w Krakowskie. Mięsopust21 przepędzisz wesoło, na post choćbyś sobie do Lwowa powrócił. Pełka nie odpowiedział nic, a wtem Kryszkowski wyrwał się: — Dalipan, z nim to i ja bym jechać gotów. — W to mi graj, jedźmy wszyscy! — zawołał Rożański. — Co ty, Pełko, na to? — Nic, tylko tyle, że na hetmana czekam i bez niego się nie ruszę. — Tylko co go nie widać — dokończył Kryszkowski. — A jeśli myślicie, że mnie tam która z waszych dziewek upoluje — mówił Pełka — to się mylicie mocno. Wtem Kryszkowski palnął się po łysinie i śmiać począł. — Co on prawi o hetmanie? On się stąd nie ruszy, póki pani pisarzowa tu będzie. Zarumienił się Pełka i zmilczał. Żartowali zeń długo jeszcze, a w końcu tyle potrafili, że gdy sam został i Gabryk go rozebrał, a na skórze łosiowej legł do snu, począł jakoś inaczej o sobie myśleć. Zdawało mu się w istocie, iż życia było szkoda, że czekać na to, aby mu trzeci mąż się ustąpił, śmiesznie było, że zresztą Jadwiga cale mu nie płaciła za jego przywiązanie, albo przynajmniej monetą bardzo lekką. Lecz gdy sobie potem wspomniał jej twarzyczkę, szczebiotanie, wdzięki, głos, załamywał ręce. „Cóż, kiedy mi w życiu żadna nie podobała się krom niej? A gdy o niej myślę, drżę cały!” Do północy tak przewracając się, stękając, ważąc, co robić, oka zmrużyć nie mógł. Nazajutrz, gdy wstał zaledwie, Rożański z drugiej izby wpadł, oznajmując, że hetman albo już przybył, lub tego jeszcze dnia będzie. Zatem co najspieszniej na konie obaj siedli, spiesząc przeciwko tryumfatorowi. A tu się też całe miasto sypało, aby go widzieć i witać. Hetmanowa dniem wprzódy wyjechała na spotkanie. Właśnie na trakt się dostali wśród ogromnej ciżby zalegającej ulice, rycerstwa konnego, kolebek, pieszego mieszczaństwa, ludu wreszcie mnogiego, okrywającego nawet dachy domostw, gdy we dzwony uderzono i moździerze. Magistrat i mieszczaństwo, cechy z chorągwiami, duchowieństwo — wszystko się sypało przeciwko hetmanowi, ciekawe oglądać go i z serca pragnące zawołać: „Vivat redemptor noster!”22Już naówczas hetmański dwór z królewskim mógł iść o lepszą i choć z wojny jechał Sobieski, miał z sobą dosyć ludzi i koni, i taboru, by wystąpić jak na pierwszego Rzeczypospolitej dygnitarza przystało. Było tam więc na co patrzeć: na dworzan, czeladź w barwie, pacholików, hajduków, masztalerzy, konie powodne pod dywdykami, wozy ładowne, kolebki i rycerstwo otaczające. Sobieski był naówczas w samej jeszcze sile wieku, nim mu później przybyła otyłość w ciele postaci odjęła, dorodnej postawy, budowy silnej, piersi szerokich, twarzy pełnej, rysów regularnych i pięknych, oblicza jakby śmiejącego się i powagą, a zarazem dobrocią i prostotą tchnącego. Nie był też pan hetman na strój obojętny i ubrać się umiał wspaniale a smakownie i bogato. I nie poskąpił tego dnia aksamitnej delii z sobolami, spiętej klamrą drogimi kamieniami sadzoną, ani kołpaka z kitą i osadą23 bogatą, ani szabli złocistej, koniowi — rzędu kapiącego od złota. Koń też pod nim był turek, szedł jak z partesów24, z szyją wyciągniętą, nogami gdyby do tańca przebierając. Niesiono przed nim buńczuk, a buława, którą trzymał na ramieniu, cała rubinami jak kroplami krwi świeciła. Tuż kolebka szła, z której twarz pięknej Marysieńki, z bratem swym kawalerem d’Arquien jadącej, wyglądała wielce wdzięczna i uśmiechnięta. A jakże nią nie miała być dnia tego, gdy najodleglejsze ziemie Rzeczypospolitej przez posłów swych przychodziły zbawcy dziękować! Widok to był zaprawdę wspaniały, a dziwny tym, że wśród żałoby po królu zapomnianej obudzał taką radość. Prowadzono tedy jakby w tryumfie Sobieskiego, który zdawał się owo zbiegowisko przyjmować wcale ani zeń dumny, ani zdziwiony. Zbliżyć się w tej chwili do pana hetmana nie było sposobu, tak że Pełka i myśli tej nie miał Tej tylko pociechy dostąpił, że mu Sobieski się uśmiechnął z dala, głową kiwnąwszy, a stojąca w kolebce pani pisarzowa do drzwiczek jej go przywołała. Skoczył tedy co rychlej ku niej. A była tego dnia wypiękniona i strojna, bo chciała swym zwyczajem, aby oczy na siebie zwróciła. I nie brakło jej wielbicieli a ciekawych, dopytujących się, co by za jedna była. Pan pisarz, mąż jej, wreszcie z innymi konno musiał wystąpić dla powitania hetmana, tak że w kolebce sama była piękna Jadwiga. Nie mogła się też powstydzić Pełki jako asystenta, bo się na ten dzień przystroił, jak mógł i umiał, najpiękniej, przewidując, iż się swej pani pokaże. Zbroję więc wdział od parady złocistą, łuskową, koszulę najcieńszą, misiurkę najśliczniejszej roboty, z piórem, a szabla, a siodło, a czaprak i hetmanowi by przystały. Lamparcia skóra spływała mu z ramion, spięta pazurami złotymi. Zwracała oczy wszystkich i postawa męska, i twarz jeszcze piękna, i smutek, który na niej nosił. — Jakże mi mój rycerz dziś pięknie wygląda! — śmiejąc się i wychylając zawołała piękna. — Otóż talk to lubię widzieć mężczyznę. A mój pan pisarz w długim płaszczu i kapeluszu z piórami aż nieboszczyka króla przypomina. — Widziałaś pani hetmana, na tego to dopiero miło spojrzeć! — zawołał Pełka. — Wyglądał jak starożytny bohater, jak Germanikus w tryumfie wiodący podbitych Alemanów25. Nawet nie brakło niewiernych, bo ich za nim dosyć pędzono. Jadwiga, która snadź mało tu jeszcze miała w orszaku takich rycerzy, a tego dnia nikogo sobie nie mogła oderwać, aby jej towarzyszył, przykazała Pełce, żeby się od kolebki nie oddalał i do domu ją przeprowadził. Można sobie wystawić, z jaką radością rozkaz ten spełnił pan Medard, a że rozmowy prowadzić wśród wrzawy było niepodobna, oczyma tylko uwielbienie swe wyrażał. Pani pisarzowa bałamuciła go i czarowała, jak tylko umiała. Na ostatek, gdy cały pochód przeciągnął, a tłum się rozpływać zaczął, kazano kolebce jechać do domu, a u boku jej ruszył na straży Pełka. Gdy do dworku przybyli, trudnoż go tak było odprawić. Chociaż nie było pana pisarza, zaproszono, aby spoczął nieco. To nadzwyczajne szczęście rozradowało tak Pełkę, iż jak pijany na pokoje wszedł, całując rączki białe pani pisarzowej. I w istocie był upojony, że się nie czuł panem siebie. Sam na sam z królową swych myśli, stanął przed nią wryty, oczarowany, a ona się śmiała radośnie. — Oto tak, to lubię mojego rycerza — odezwała się. — Ile to lat kochasz się już we mnie, a zawsze jak pierwszych dni umiesz waszmość kochać młodo i gorąco! — Ale sam jeden kocham — zawołał Pełka — bo mi pani ledwie miłosierdziem płacisz! Jadwiga pokręciła główką misternie. — Wiesz waszmość co? — szepnęła. — Gdybym ja choć troszeczkę okazała wam coś więcej, to by tu jego miłość zagasła. — Nie znasz mnie pani pisarzowa dobrodziejka! — krzyknął Pełka w piersi się uderzając. — W jej mocy by było uczynić ze mnie, co byś zapragnęła. Urósłbym w olbrzyma. Znowu popatrzała nań zalotni ca, upajając go do reszty. — Ale na cóż się to zdało?! — zawołała. — Na co się to zdało?! Maju męża! Jestem zaprzysiężoną jego niewolnicą, cóż waszmości po miłości mojej? Pełce zachmurzyła się twarz, oczy spuścił. — Mnie się zdaje — rzekł stłumionym głosem — że gdyby nawet pana pisarza na świecie nie było, a nas tylko wolnych dwoje, jeszcze bym do szczęścia dostąpić nie mógł. Taka już dola moja. Byłby wybrany kto inny. Pisarzowa przeglądała się w zwierciedle, gdy to mówił, i jakby sama do siebie odezwała się: — Fryzura mi się całkiem popsuła. — Potem zwróciła się do niego: — Powiem wam szczerze — odezwała się — ot, może masz słuszność, bo gdybyś się waszmość ze mną ożenił, już byś mnie tak nie kochał. Może bym ja się znudziła z wami, bo ja się wszystkim nudzę, a może byś waszmość zbrzydził mnie, gdybym mu ciągle była na oczach. Ot, i szkoda by było tej rycerskiej miłości waszej, której drugiego w całej Rzeczypospolitej nie ma przykładu. — Wszyscy to mówią — dodała z uśmiechem — mnie i was pokazują palcami. — Smutnaż to rzecz — odezwał się Pełka — taka sława, gdy szczęścia nie ma. Na te wyrazy wszedł pan pisarz wracający z przyjęcia, mierząc dosyć posępnym wejrzeniem rycerza, który mu się snadź już wydal pono za częstym gościem. Pisarzowa zapragnęła to wytłumaczyć. — Prosiłam — rzekła — pana Pelki, aby mi towarzyszył, boście mnie wszyscy opuścili dla tego Sobieskiego. Śliczna rzecz przy kolebce nie mieć nikogo i żadnej atencji26. Chciałam się też bliżej przypatrzyć rycerzowi, bo przyznam się, że ten strój wolę niż wasz, choć mówicie, że tak pół świata chodzi. Pisarz, nie chcąc być niegrzecznym, zmilczał. — Bardzo mi przykro — szepnął po chwili — żem nie miał szczęścia pani pisarzowej dobrodziejce się podobać, ale na to rady nie ma. — Przejrzyjże się w zwierciedle, żeś podobniejszy do komedianta niż do mężczyzny, do żołnierza, a ja nie taję się, że tylko rycerzy lubię. Pac poczynał się coraz mocniej chmurzyć, lecz trzymał na wodzy. — Szkoda, żeś waćpani nie wybrała sobie jednego z nich za małżonka. — Zapewne, że szkoda — śmiejąc się zawołała Jadwiga — ale nie ma co żałować, czego nie można przerobić! Pełka stał jak na żarzących węglach, niedobrze wiedząc, co począć z sobą. Pisarz, oparłszy rękę o stół, na który rzucił kapelusz, rozglądał się po pokoju. Jadwiga po nim chodziła; Medard misiurkę trzymał i patrzał na aksamitne dno, jakby w nim co czytał. Wcale niezręcznie Pac starał się rozmowę odwrócić. Uśmiechnął się szydersko. — Nieprawdaż — rzekł — iż waszmość musisz sobie w duchu winszować, iż imu Bóg małżonki nie dał? Takimi to nas słodyczami karmią drogie połowice nasze! Medard oczy podniósł zaiskrzone. — Mnie się zdaje — odparł — że na wielkie szczęście nie żal też trochę przykrości przypłacić, boć to nie co innego jak trefny żart pani pisarzowej. — O, bardzo przepraszam — przerwała odwracając się cała zapłomieniona Jadwiga — ja nie żartuję nigdy. — Słyszysz waszmość? — rzekł pisarz. — Afektu, gdy go nie masz, nie kłamię — dodała Jadwiga. — A gdy go waćpani uczujesz, nie taisz! — odezwał się Pac. — Zapewne, że tak jest. — I w tym razie nie utaiłaś go waćpani dla pana Pełki — dodał, unosząc się nieco, pisarz — któremu tego winszuję. Przecież jako mąż radować się nie mogę. — Panie pisarzu — począł skłopotany nad wyraz Pełka — zaprawdę za daleko idziemy. — Tak daleko — rzekł Pac — iż dalipan sam nie wiem, na czym się to skończyć może. Jadwiga z boku się im przypatrywała i znać było, że ją ta niespodziana scena zajęła mocno. Pac stał mitygując się, lecz podrażniony widocznie i cały drżący; Pełka nie ustępował, lękając się żonę mu na pastwę zostawić. — Jam tu pono wszystkiego tego nieporozumienia przyczyną — odezwał się po namyśle — jedynym więc końcem, gdy państwa pisarzostwa pożegnam i usunę się. — Nie idź pan! — rozkazująco zawołała Jadwiga, której też krew do twarzy się rzuciła. — Nie pozwalam! Pac się odwrócił zdziwiony, ale milczący. — A gdybym ja był przeciwnego zdania — odezwał się — cóż by tu tedy pięknemu rycerzowi zostawało do wyboru? Pełce serce bić zaczęło i ręce drżeć. — Nie spodziewam się — zawołał — abyś pan pisarz chciał mnie stawić w tak przykrej sytuacji, bo posłuszeństwo płci pięknej nakazują prawa rycerskie! — Ale i gospodarz w domu ma też pono jakieś… — Gościnności! — odrzekł Pełka z ukłonem. — Dopóki jej kto nie nadużyje! — zawołał pisarz. — Czym to uczynił? — przerwał Pełka. Zamilkli. Jadwiga chodziła żywo po jednej stronie pokoju i zdawała się namyślać. Pac, ciągle wsparty o stolik, nogę założył na nogę, wziął się w bok i zdawał czekać, by go Pełka pożegnał. Ten stał, posłuszny rozkazowi. Potrwało to chwilę tylko. Położenie zbyt było nieznośne, aby się przedłużyć mogło. — Pani pisarzowa pozwoli mi się oddalić — cicho wyjąkał Pełka. — Nie! — odwracając się wybuchnęła Jadwiga. — Dlatego nie, że pan pisarz tego żądać się zdaje! Czyni on mi na przekór całe życie wszystko, nie mogę mu ustąpić; taką monetą płacę, jaką mi dają. Pac śmiać się począł. Śmiech to był straszny, dokuczliwy, suchy, dojmujący, zwiastun gniewu, który się wydobyć nie śmiał teraz, a miał może wkrótce wybuchnąć. Wziął się oburącz pod boki i śmiechem coraz głośniejszym przerażał Pełkę i żonę. Nagle zbliżył się do stojącego rycerza i zawołał: — Otóż to jest szczęście domowe! To nasza dola, to błogosławieństwo małżeństwa skojarzonego pod najszczęśliwszymi wróżby! Patrz waćpan i winszuj sobie, żeś nie dostąpił tego losu, który by spotkał tak dobrze rycerza jak waszmość, równie jak mnie, prostego człeka. Spójrz waszmość na tę twarz anielskich rysów, na ten uśmieszek dziecięcy, na tę słodyczą tchnące usta i szczęście obiecujące oczy. Wszystko to tak cudnie wygląda, aby człowieka zaprowadziło, gdzie ja dziś stoję. — Waćpan jesteś nikczemny! — zawołała w gniewie pisarzowa. — Idź sobie, Pełko — dodała — abyś tych bluźnierstw nie słuchał. Jak szalony wybiegł Medard i z przedsieni usłyszał krzyk i zwadę, od których rad był uciec co prędzej. * * * Nazajutrz Pełka, od którego się nikt słowa tego dnia dopytać nie mógł, bo chodził posępny jak noc lub stał w oknie zamarzłym, przez które nic widzieć nie było można, odział się z rana bardzo skromnie i oznajmił pytającemu go Rożańskiemu, iż do hetmana iść musi. Jakoż pieszo zaraz wyruszył, a że tam między dworem miał dobrych przyjaciół i znajomych, łatwy znalazł przystęp, choć ludzi od rana był tłok na pokojach. Sobieski wyszedł doń z promieniejącą twarzą i rękę mu podał. Trzeba było do kolan się pochylić wedle obyczaju. — No, cóż, ty mój Janino, porabiasz?! — zawołał śmiejąc się — Rychło w pole znowu razem pójdziemy?! Pełka westchnął. — Kościom by spoczynku potrzeba — rzekł z cicha — właśniem szedł do pana hetmana o uwolnienie prosić. — Póki wiosna nie przyjdzie, jedźcie do domu. Nic przeciw temu nie mam, ale mi powracajcie, bo takich niewielu jest, jak waszmość, a będą potrzebni. — Na siłach coś i na zdrowiu szwankuję — ozwał się Pełka pomieszany — niewiele ze mnie będzie pociechy. — Hipochondrii27 dostałeś czy co? — śmiejąc się rzekł hetman. — Jedźże się lekarza poradź, niech ci wątrobę oczyści i powracaj. Nadchodzący mówić już więcej nie dali. Pełka się wyniósł zadumany, żegnając dworzan hetmańskich. Wyszedłszy w ulicę, pobłądził trochę i do kościoła wszedł. Poklęknął w ławce, modlił się długo, na rękach głowę położył, myślał, sumował, aż jakby go co dźwignęło, powstał i pobiegł do domu. Nikogo tam nie było, bo i Rożański, i Kryszkowski w świat już poszli, szukając sobie kompanii. Pełka zawołał Gabryka. Stanął wierny sługa, patrząc w oczy panu, a zobaczywszy go posępnym, strwożył się. — Słuchaj, Gabryk — odezwał się do niego po cichu Medard — zrób tak, jak ci powiem. Zabieraj wóz i konie, i co tam jest, zostaw mi podróżną opończę jaką taką, jednego konia, no, nic więcej i ruszaj do domu. Gabryk zdziwiony milczał. — A pana kiedy się tam spodziewać mamy? — rzekł po chwili. — Mnie? — zmieszany począł Pełka. — Nie wiem. Wasza rzecz w Gołczwi siedzieć do dalszych rozkazów. — Ano — chciał począć Gabryk. — Ano, ani słowa już więcej. Ładujcie wóz, zabieraj ludzi i konie i żebyś mi dziś był w drodze. Gabryk stał niespokojny. — Słyszałeś — dodał Pełka — znasz mnie, że ja długo mówić nie lubię. Gdyby mnie doczekać się było ci ciężko, a znudziło ci się, Laskowski ci grunt da i dworek, żeń się i żyj zdrów. Rzucił mu się do kolan Gabryk niemal płacząc. — Co pan myślisz, na miłosierdzie boże?! Jeszcze przede mną, wiernym sługą, nigdy tajemnic nie było! Paneńku, źle wam z oczu patrzy. Pełka się odwrócił. — Mój Gabryk — rzekł — nie ciągnij ze mnie, czego ci zwierzyć nie mogę. Jedź z Bogiem. Ani słowa nikomu, gdyby cię pytano. Do Gołczwi jedźcie, Laskowskiemu listy oddacie i pani siostrze. Mimo nalegań sługi nie powiedział mu już nic więcej. Poszedł z nim tylko zaraz do izby, gdzie rzeczy złożone były, wybrał odzież najprostszą, konia kazał zostawić jednego, i to nie pokaźniejszego, siodło podróżne, rząd rzemienny, prosty, szablę w czarnych pochwach, sakwy małe, a nalegał tak na odjazd Gabryka, iż mu nie dał spokoju, aż go z podwórza odjeżdżającym zobaczył; przeżegnał go krzyżem świętym i do izby powrócił. Tu, chodząc a bijąc się od ściany do ściany, bo była niewielka, czekać się zdawał na towarzyszów. Ale i wieczór, i noc nadeszła, a Rożańskiego z Kryszkowskim nie było. Lwów pełny szlachty, posłów, urzędników, wojskowych, kipiał i wyrwać się było trudno znajomym a braciom bez liku. Przyszli już późno, obaj pod hełmem28, weseli, śpiewając, pod ręce się trzymając, a zobaczywszy Pełkę, który izbę mierzył chmurny, padli nań ze starymi drwinami. — Cóżeś to waszmość u pani pisarzowej dworował, że go nigdzie widać nie było?! — wołał Rożański. I śmieli się. On milczał. — Com robił, to już moja rzecz — odezwał się. — Ano, wara, dobrzy przyjaciele, nie zostaje pono nic, jak tylko spać się położyć, aby jutro rzeźwymi wstać. To mówiąc, wziął Rożańskiego oburącz, objął i począł w twarz całować, jakby go żegnał, aż Wacek się zdumiał. Lecz że podochocony był, oddał mu uścisk z nawiązką i na tym się skończyło. Toż samo z Kryszkowskim uczyniwszy, wyszedł. Gdy sami zostali, dopiero Rożański zadumany rzekł: — Coś mnie ten Pełka nie cieszy. Już to bieda, kiedy człowiek się zanurzy dla baby, rozum pewnie postrada. Kryszkowski, który miał zawsze ad rem29 coś do opowiadania, począł zaraz historię o niejakim Zakrzewskim, który rozmiłowawszy się w pannie Rolance, majętności dla niej wszystkie i rozum w końcu postradał. Lecz nim opowiadanie dokończył, już Rożański chrapał, co słysząc i Kryszkowski, przeżegnawszy się, spać położył. Po traktamentach30 tych nie dziw, iż nazajutrz wstali obaj późno, a Rożański, ledwie się ocknąwszy, dla niesmaku w ustach o kwaśne ogórki wołać zaczął. Wbiegło pacholę jego, chłopak bardzo rozgarniemy, a może i na swój wiek do zbytku, z uśmiechem na ustach. Wiedział on, że się bez ogórków z rana nie obejdzie, i niósł je już, a razem i wódkę na tacy; Kryszkowski właśnie oczy przecierał. — To szatan nie chłopiec — zawołał przeżegnawszy się — wszak ci to już wiedział, czego nam najbardziej potrzeba! Pełka stał w izbie obok, poczęli tedy obaj chórem wołać: — Bywaj na ogórki! Bywaj! A tu chłopak głową trzęsie i śmiać się począł. — Gdzie jest pan Pełka? — rzekł wreszcie. — Ano, czy wyszedł już? — Jeszcze wczoraj z wieczoru wyjechał. — Co ci w głowie?! — krzyknął Rożański przestraszony, w koszuli wyskoczywszy i drzwi otwierając do drugiej izby, w której już nic nie było oprócz tapczana, stołu i stołka. — Cóż się stało — zawołał Kryszkowski — Pełki nie ma?! — Nie ma! Gdzie się podział? Wołania tedy, pytania, gwar, lament. Chłopiec nie mógł do słowa przyjść, aż w ostatku dali mu się wygadać. — Jeszcze wczoraj się wybrali — rzekł — najprzód dwór i Gabryka, i konie wyprawiwszy. Gdy panowie wrócili do domu, jeden tylko koń stał okulbaczony, reszty już nie było. — A czemużeś nie gadał? — zakrzyknął Rożański. Chłopak się, spuszczając oczy, uśmiechnął, nie chciał przypominać snadź, że wczoraj do kogo gadać nie było. Sądny dzień stał się z powodu tej jakiejś ucieczki Pełki, dobadywania, domysły, narzekania, co się z nim stało. Zwalono oczywiście wszystko na panią pisarzową, że nieboraka o fiksację31 jakąś przyprawić musiała. Tego jej Rożański darować nie mógł. Kryszkowski, odziawszy się, pobiegł na dwór do hetmana, gdzie się tyle tylko dowiedział, że wczoraj Pełka się z nim pożegnał. Najwięcej dawało do myślenia to, iż nie mówiąc nikomu o celu podróży, znienacka i jakby go co nagle kolnęło, wyrwał się w świat. Struło to tak Rożańskiemu pobyt we Lwowie, iż chociaż tu miał przyjaciół wielu i zabawić się mógł dobrze, począł się też wybierać. A że to był człowiek serdeczny, zamiast do domu pojechał wprost do Gołczwi. Chciał bowiem koniecznie Pełkę wyrwać z tych amorów niezdrowych, jak je nazywał, a choćby gwałtem ożenić, bo to być miało według niego już jedyne i ostatnie lekarstwo. — Jeżeli to nie pomoże — mówił — chyba nic. Nie dojechawszy jednak do Gołczwi, dowiedział się już po drodze Rożański, iż tam Pełki wcale nie było, że ludzi, konie i rzeczy odesławszy, sam zniknął, jak w wodę wpadł. Zamiast więc do Gołczwi nadaremnie jechać, zwrócił do Laskowskich, aby tam języka dostać, bo słyszał, że listy były. Szwagier go przyjął sercem całym i ugościł, ale od niego i od siostry niewiele się też było można dowiedzieć. Oboje oni utyskiwali wielce na tę nieszczęśliwą pasję, która Pełce życie zatruła i zwichnęła. Siostra szczególniej, we łzach się rozpływając, mówiła o tym. Pokazali też listy przywiezione przez Gabryka, do nich obojga pisane. Nie było w nich nic oprócz bardzo tkliwego pożegnania i smutnych słów. Szwagra upraszał, aby nad majątkiem opiekę miał, a rozrządzał wszystkim jakby własnym. „Jednemu Bogu wiadomo — pisał w końcu — jak i kiedy do waszmościów powrócę, a nawet czyli wrócę kiedy. Tego ja dziś sam nie wiem, ale chorym się czuję, a na chorobę ciężką i wielkiego lekarstwa szukać należy”. Chorobę, o której wspomniał, rozumieli wszyscy, lecz lekarstwa nikt odgadnąć nie umiał. Wiedzieli, że już raz się tak w świat puścił, a potem go przez lat z górą dziesięć nie było, lecz wówczas nie lekarstwa szukał, ale bogactwa, w które mu podczaszyna ufać kazała, że ono cudów dokazuje. Teraz je miał, a na nic mu się nie zdało. Różne więc były domysły. Laskowski sądził, że jako człowiek wojskowy, znowu kędyś wojny szukał, choć trudno było przypuścić, dokąd by po nią kryjomo szedł, kiedy mógł ją znaleźć łatwo, nie tając się wcale. Rożański nie wiedział już nawet, co by mógł o tym sądzić. Wszyscy przyjaciele Pełki boleli nad tym jego szałem, bo tego inaczej nazwać nie umieli, a winę składali na tę nieszczęsną pisarzową. Dowiadywano się też z tego powodu i o nią, co się z nią działo, bo byli i tacy, co przypuszczali, że się do niej może chciał przybliżyć. Mówiono powszechnie, iż pożycie państwa Pacostwa nieszczególne było, że oboje sobie wcale wielkiej miłości nie okazywali. W kilka miesięcy po bytności we Lwowie pojechała, pono się męża nie pytając o pozwolenie, pisarzowa do matki, gdzie czas jakiś zabawiła. Stamtąd do własnych się dóbr wybrała i rozkazawszy sobie rezydencję sandomierską, cale opuszczoną, wyporządzić, w niej zamieszkała. Mówiono, że mąż tam kilka razy do niej przyjeżdżał i po dni kilkanaście bawił, usiłując ją namówić do domu, na co się nie zgodziła. I tak to osobliwsze małżeństwo, nie zerwane, rozeszło się, każdy w swoją stronę, bo pan Pac do dawnej protektorki powrócił, a pisarzowa dwór osobny sobie sztyftować zaczęła. Krewni Pacowscy, którym to było bardzo bolesne, a najwięcej im szło o to, aby złośliwe języki na sławie nie szarpały młode] jeszcze kobiety, jeździli z kolei namawiać i przepraszać, a wracali z niczym. Stara kiedyś podczaszyna, teraz pani podkomorzyna Cyrulska, z namowy ich pojechała też, aby córkę nawrócić, lecz i to nie pomogło, że zaś i jej w domu z mężem gburem wcale było nie do smaku, siadła przy córce. Więc się dwór po myśli obu urządził, a choć same były, otworzył się dla gości, którzy tam radzi bywali. Nikt wszakże nic złego powiedzieć nie mógł na panią pisarzowa, bo choć ludzi i kompanie lubiała, wysoko patrzała i przystępu do siebie nie dawała nikomu. A gdy się kto ośmielony nieco za daleko puścił w amorach, wnet odprawę brał taką, że już nie miał po co powracać. Wprzód jeszcze, nim matka przybyła na rezydencję do pisarzowej, snadź na coś jej potrzebnym być musiał Pełka (może, aby ją od natręctwa mężowskiego zasłonił), bo posyłała aż do Gołczwi, nakazując doń, żeby się do niej do Przyborowa stawił. Przywieziono wiadomość, że ani w domu, ani między przyjacioły nie wiedział nikt, kędy się Pełka obracał i w jaki sposób zniknął bez wieści. Zgryzła się tym i zniecierpliwiła pisarzowa, posyłała jeszcze raz, zaufanym ludziom śledzić i dowiadywać się kazała, nic to nie pomogło. Płynęły tak lata32. Król Jan obrany został, rycerstwo prawie z konia nie zsiadało dla Turka. Szczęściło się orężowi i Rzeczpospolita trochę odetchnęła, bo ją było komu piersią zasłonić. Nierychło przyszło do koronacji; czekał na nią król, czekała więcej może królowa, przeciw której koronowaniu odzywały się różne głosy, a byli i tacy, co go dopuścić nie chcieli, czekały zwłoki dwóch królów, bo się i Janowi Kazimierzowi na wygnaniu zmarło, a ciało jego i Michała leżało bez pogrzebu. Sobieski chciał zarobić szablą na tę koronę, którą miał włożyć na skronie. Nieustannie stało wojsko na granicach, a ten, który już elektem był i panem się zwał, w nędznych chatach nawspół z żołnierzem zimy spędzał lub razem z nim jak prosty szlachcic, zapominając że wodzem był, upędzał się za niewiernymi. I nie było też innego środka utrzymania zmęczonej szlachty na koniach i w ciągłej wojnie, tylko z nią razem zażywając tego samego niewczasu, głodu i chłodu, dając przykład na sobie, jak się kraju bronić powinno. Zarobił też Sobieski na tak wielką miłość u rycerstwa, iż z nim i za nim szło, nie licząc nieprzyjaciela, nie pytając, czy w dziesięćkroć liczniejszym był, bo wiedziało, iż go znał, a zawsze wiedział, jak sobie począć. A była w tradycji tego rodu walka z pogany i Jan jeszcze za młodu do Stambułu i do krajów tureckich z Markiem jeździł33, aby się ludzi tych uczył, a nauczył się ich języka i obyczaju, i natury, i charakteru, że wiedział, jak zażyć, czym straszyć, jak pokonać. Wyprawiano nań tych, co największej sławy nabyli i z męstwa słynęli; żaden mu nie sprostał. Z małą rycerstwa garścią szedł, a w rękach mu rosła, bo był wodzem takim, że i serca dodawał, i męstwa użyć umiał. Na ostatek już mu się korona dla skroni należała, o którą by może sam nie dbał, a pięknej Marysieńce, co się już była z królów francuskich wywieść potrafiła, chodziło o nią wielce i nastawała na wodza, aby się z nim wspólnie na Wawelu w diademie34 pokazać. A umiała, co chciała, dokazać. Na dzień drugi lutego, więc w dzień imienia Marii, naznaczono koronację (1676). Gruchnęła o tym wiadomość po kraju całym, a kto tylko mógł, chciało mu się tam być i widzieć, czego mało czyim oczom dano oglądać: dwa pogrzeby królewskie i nowego pana uwieńczenie. Na wsi pobytem znudzona pani pisarzowa, gdy jej o tym znać dano, zerwała się oświadczając, iż na koronacji musi być. Ani się matka temu mogła sprzeciwić, bo sama była równie ciekawa. Jakoś około świąt Bożego Narodzenia, które Godami naówczas zwano, zaczęły się przygotowania. Pisarzowa znajdowała, iż jej tyle rzeczy brakło, iżby się wcale na tak wielkim świecie pokazać, jak należało, nie mogła. A że do Krakowa już zatem jechać nie było co myśleć, bo tam ludzi zawczasu było pełno, a z Warszawą dla męża, który tam przebywał, rozbrat uczynić musiała Jadwiga, więc do Lwowa po tę nową wyprawę jechać postanowiono. Cały arkusz papieru był zapisany tym wszystkim, czego nieodzownie jejmość potrzebowała. Były tam i forboty35, i bramowania, i atłasy, i aksamity, i wszelkie białogłowskie ochędóstwo, wedle ówczesnej mody. Chciała pisarzowa tak się pokazać i wystąpić, aby oczy obrócić i wielbicieli za sobą ciągnąć, bo bez nich żyć nie mogła. Podczaszyna już się była wyleczyła wiekiem z tej zalotności, którą córce ze krwią oddała, i skłaniała się więcej ku dewocji, stając się pobożniejszą coraz. Jadwiga zaś światu wcale nie chciała tak rychło dać za wygraną, choć trzydzieści i kilka lat miała w metryce. Wyglądała mimo to piękną bardzo i prawie nie zmienioną od czasu, jak się z mężem rozstała. Nie miała utrapień żadnych, strzegła się płaczu, który oczy psuje, gniewu, który płeć ciemną czyni, zbytniego wzruszenia, który twarz wykrzywia. I tak szczęśliwie wdzięki zachowując, mogła się pochlubić, iżby jej dwudziestu pięciu lat nie dał, kto by dawniej nie znał i nie wiedział, jakich już losów doznawała. Sanną w tym roku Pan Bóg pobłogosławił taką, iż się można było śmiało w dłuższą puścić podróż, nie oglądając na koła. Drugiego dnia świąt wyjechały obie panie z Przyborowa, przodem komornik36 jejmości z otrokami37 i jako stanowniczy38, aby gospody były po drodze opatrzone. Przebyły więc tę drogę ani się spostrzegłszy, ani niewygody doświadczywszy. Pani eks–podczaszyna, która się chętniej tym tytułem zwała niż nowym swym nazwiskiem, wybierając się do Lwowa, zamówiła sobie dworek u panów Żeleńskich, z którymi miała znajomość, aby nie potrzebować gospody. Stanęły więc wygodnie i zaraz nazajutrz zabierały się do sklepów, gdy starsza jejmość, która teraz była bardzo pobożna, namówiła córkę, ażeby rozpocząć dawnym obyczajem od kościoła, i zawiozła ją do Bernardynów. Godzina była poranna, osób mało, cisza i spokój; msza święta właśnie wychodzić miała u bocznego ołtarza św. Antoniego, do którego podczaszyna miała wielkie nabożeństwo. Zakrystian zapalił świece, a braciszek bernardyński wyszedł, niosąc ampułki i przechodził kościół powoli, gdy stukaniem trepek jego o posadzkę obudzona, Jadwiga podniosła oczy. Zaledwie spojrzała nań, wstrzęsła się cała, na pól chwyciła z ławki, jakby wstać chciała, i z ust jej wyrwał się wykrzyk stłumiony. Głos ten doszedł snadź uszu idącego z ampułkami braciszka, gdyż i on obejrzał się obłąkanym wzrokiem, zobaczył Jadwigę, zachwiał się i tacka z ampułkami na posadzkę upadła. W tym laiku39 bernardyńskim z ogoloną głową, odzianym grubym habitem, pani Jadwiga poznała, nie wierząc oczom swoim, Medarda Pełkę. On także, snadź przerażony zrazu jej widokiem, zawstydzony potem wrażeniem, jakie uczyniła na nim, zbierał teraz potłuczone szkła szczątki i drżąc odnosił je do zakrystii co najspieszniej, po czym się już nie ukazał. Pani eks–podczaszyna miała też czas poznać Pełkę i dziwne jakieś uczucie nią owładło, zarumieniła się, zacisnęła dłonie, spojrzały na siebie z córką. Pisarzowa siedziała z brwiami ściągniętymi, na wpół gniewna, wpół zamyślona, nie mogąc ani książki otworzyć, ani się modlić. W miejscu braciszka zakrystian wyniósł ampułki do ołtarza, zasygnowano40 i ksiądz wyszedł ze mszą. Czyli się obie panie modlić mogły i jak, tego powiedzieć nie umiemy. Czytana msza nie trwała długo. Pomodliwszy się chwilę jeszcze, Jadwiga zdawała się namyślać i walczyć z sobą i nim ją matka powstrzymać mogła, wstawszy, skierowała się wprost do zakrystii. Eks–podczaszyna, zdziwiona tą determinacją41 córki, nie miała czasu temu zapobiec. Jadwiga wsunęła się żywo do zakrystii, w której ksiądz, tylko co ze mszy powracający, klęczał modląc się, a drugi się właśnie do ołtarza ubierał. Oprócz zakrystiana nikogo tu więcej nie było. Do niego więc zwróciła się przybyła pani, prosząc o widzenie się z braciszkiem, którego przed chwilą spostrzegła w kościele. Zakrystian milcząco przyjął prośbę i datek, który ją popierał, i ostatecznie uczynił uwagę, iż trzeba było iść do parlatorium42 i prosić o pozwolenie u księdza gwardiana43. Śmiała pisarzowa nie dała się tym zrazić i kazała prowadzić poza klauzurą do wskazanego jej miejsca. Zakrystian, na którego mocno nalegała, obiecując mu nagrodę, pospieszył, kazał na siebie czekać dosyć długo i wrócił zmieszany z odpowiedzią, iż w tej chwili niepodobna było znaleźć owego braciszka. Pisarzowa usiadła na ławce i prosiła o księdza gwardiana. Po dobrym kwadransie oczekiwania wszedł ksiądz pięknej postawy, słusznego wzrostu, poważny, i zbliżył się do pani pisarzowej pytając, czego by sobie życzyła. — Ojcze gwardianie — żywo poczęła pisarzowa — chcę widzieć laika, którego w kościele przechodzącego zobaczyłam. Jest to dawny sąsiad nasz, znajomy, człowiek, dla którego mam obowiązki, muszę go widzieć koniecznie. Przez jakiś czas milczał ksiądz gwardian, niby odpowiedzi szukając. — Przebaczycie mi — rzekł w końcu — ale muszę odpowiedzieć jako mnich i z kapłańską szczerością. Ludzie, którzy w tych murach szukają spokoju i przychodzą poświęcić się służbie bożej, nie rozrządzają sobą. Uczą się oni posłuszeństwa, nie wolno im nikogo widzieć, z nikim mówić, dopóki zwierzchność nie dozwoli. — Więc księdza gwardiana o pozwolenie proszę — poprawiła się pisarzowa. Ksiądz spojrzał na ożywioną i niecierpliwą kobietę i spytał poważnie: — A nie zakłócicież mu spokoju? Zważcie! Przypominać świat temu, co go chce porzucić, nie jestże to utrudnić mu wyrzeczenie się jego? Odżyją dawne sentymenta, żale, i cierpieć musi. Nie lepiejże by wam wyrzec się przyjemności małej, a jemu oszczędzić bólu wielkiego? — A! Nie sądzę — przerwała Jadwiga — żeby widzenie się ze starą znajomą… Nie dokończyła, gdy gwardian, ukłoniwszy się z lekka, odszedł i po kilku minutach powrócił. — W tej chwili — rzekł — niepodobieństwem jest, aby przyszedł, bo go wysłano na miasto, niepodobieństwo, bardzo żałuję. Ojciec gwardian był mocno zmieszany, pisarzowa gniewna, z oczu jej to było można wyczytać. — Księże gwardianie — odezwała się — gdyby od poważnej osoby duchownej obrazić co mogło, czułabym się taką odprawą dotknięta mocno. — A więc otwarcie acani dobrodziejce powiedzieć muszę — odezwał się gwardian — iż osoba żądana sama sobie nie życzy tego. To mówiąc, z lekka ruszył ramionami. — Raczże mu powiedzieć, mój ojcze — przerwała pisarzowa — iż ta, która się z nim widzieć życzy, ma obowiązek koniecznie mówić z nim i od tego nie odstąpi. Z kolei ojciec gwardian był prawie oburzony taką natrętnością, zawahał się, czy ma iść z tym poselstwem, spojrzał na panią pisarzową, która nienawykła do tego, aby się jej sprzeciwiano, poruszała się na ławce niespokojna. — Przecież szatanem kusicielem nie jestem! — zawołała. — A to pięknie, żeby też nie chciał wynijść do mnie! To nie może być! Tych słów domawiała, gdy przez drzwi, którymi gwardian chciał wyjść, wsunął się nagle wzruszony i jakby panem siebie nie będąc Pełka. Okrutnie zmieniony, wychudły, blady, zachował dawną piękność rysów twarzy szlachetnych, lecz pobyt w klasztorze, walka wewnętrzna, którą odbywał, cierpienia ducha uczyniły go innym człowiekiem. Coś pozostało z rycerza pod habitem, ale znikła owa buta szlachecka; szedł jakby zgnieciony suknią, którą dźwigał, na wpół obłąkany, z załamanymi rękami, kilka kroków posunął się naprzód i stanął. Jadwiga wstała i podbiegła ku niemu, jakby się lękała, ażeby jej nie uciekł. Stojący obok gwardian, który był świadkiem rozmowy, znikł jej z oczu. — Co się wam stało?! — zawołała. — Co to jest?! Waćpan oszalałeś chyba! Wam, wam do klasztoru iść? Cóż to?! Czyście kogo zabili?! — Nie, pani pisarzowo — odparł spuszczając oczy Pełka — nie zabiłem nikogo od tego czasu, jakem drugiego jej męża zgładził ze świata, ale we mnie zabiłaś waćpani wiarę we wszystkie ludzkie sentymenta i wszelką nadzieję. Nie było co na świecie robić — westchnął. — Chciałem spróbować, czy tu nie znajdę spokoju. — Aleć waćpan mnie przysiągł, a ja się domagam, abyś był rycerzem moim do zgonu i nie zwalniam go z przysięgi. Dałeś mi waszmość słowo! — poczęła pisarzowa. Pełka zdziwiony na nią patrzał. — Ja waćpana potrzebuję, a waszmość jesteś nie swój, ale mój! — dodała, nogą uderzając o posadzkę. Gwardianowi wydawało się to tak jakoś niezrozumiałym i nieprzyzwoitym, iż postąpił naprzód parę kroków. — Za pozwoleniem — odezwał się — wstępując do nowicjatu44, zaręczyłeś nam, że jesteś wolny, żeś nie ślubował. Pełka był zmieszany mocno. — Ojcze gwardianie — rzekł cicho — pozwólcie mi dokończyć rozmowy z panią pisarzową, wytłumaczę się z tego. Piękna Jadwiga mówić już nawet nie chciała, taki ją gniew ogarniał. — Co się waszmości stało?! — wołała. — Do klasztoru! Warn! A to skończenie świata! Piękny z was mnich będzie! Samże się rozmyśl, to jeszcze szczęście, żem ja przypadkiem go zobaczyła, ażeby wyrwać stąd. Ani klasztor dla was, ani wy dla niego! Zrzućcie mi zaraz ten habit… — Ale moja mościa dobrodziejko — wtrącił gwardian — to niesłychana rzecz! Jakże można człowieka chcieć Panu Bogu odbierać?! — Panu Bogu on służyć może i we zbroi! — przerwała pisarzowa. — A mnichem byłby złym, boby mu nigdy z pamięci i serca nie wyszło przeszłe życie. On do tego nie stworzony! Ja go znam! Grzechem by było go tu zostawiać. — Spojrzała na Pełkę. — To niedorzeczność! — zawołała. — Zaraz mi waszmość zrzucisz ten habit! Klasztor sobie na jego miejsce braciszka znajdzie, a waszmość jesteś na świecie potrzebny! Pełka milczał; ile razy chciał się odezwać, coś mu się zdawało krępować usta i spojrzenie na gwardiana onieśmielało. Gwardian spoglądał chmurno i poruszał się niespokojny. — To coś nie widzianego, taka scena w klasztorze, bracie Serafinie! Jeśli wam zbawienie wasze miłe, idźcie stąd, nie słuchajcie! Mieliście dobre natchnienie nie wychodzić, trzeba go było słuchać. I zwrócił się ku pisarzowej. — Co pani czynisz?! — zawołał wzruszony. — Na sumieniu mieć go będziesz! A czyż tu się godzi?! — Miałabym go na sumieniu, gdyby tu został! To właśnie! — przerwała pisarzową. — Dlategom tu przyszła. To nie jest powołanie klasztorne, ale fantazja i bałamuctwo. Coś mu się przyśniło, a gdyby na wojnę zatrąbiono, nie wytrzymałby w murach. Słuchaj mnie, Pełka — dodała. — ja waćpanu dobrze życzę, waszmość jesteś na świecie potrzebny Królowi Jegomości, dzieciom siostry, w ostatku mnie, która w nikim obrony nie mam. Ja gonię i szukam was, ja jestem prześladowana, ten człowiek… Pełka podniósł głowę nagle i oczy mu się zaiskrzyły, począł drżeć. Gwardian, dostrzegłszy to, wziął go za rękę, a pisarzowa położyła swoją na habicie, jakby zamierzała nie puszczać. — Miły Pełko mój — dodała po chwili — ja nie mam nikogo oprócz was, ja nawet rachowałam… — Ale cóż ja mogę? — zapytał Medard. — Co? Obronić mnie od napaści! Mnie chcą porwać i osadzić w klasztorze, zamknąć, ja umrę, ja z nim żyć nie będę! Gwardian był oburzony tak, iż się uniósł. — A1 Dosyć tego! — krzyknął. — To miejsce poświęcone, to klasztor, tuż ściana kościelna! Cóż to jest? Oszalałaś waćpani! Gdybyś nie wiem kim była, musisz mi stąd natychmiast wynijść, dłużej nie ścierpię tego skandalu! — Bracie Serafinie — dodał z gniewem — do celi, na kolana i pokutę! Natychmiast, krzyżem leżeć! Pełka stał nieporuszony, pisarzowa też ustępować nie myślała. — Bezbożna niewiasto — począł gwardian — ustąp mi stąd natychmiast, wzywam, żądam, rozkazuję, jam tu gospodarz! Ręką począł zmieszany zwierzchnik posuwać Pełkę ku drzwiom, lecz znalazł w nim opór. On stał jak wryty, nie mogąc czy nie chcąc się ruszyć, walcząc jeszcze z sobą. Pisarzowej oczy się iskrzyły. — Waćpan natychmiast wyjdziesz za mną — odezwała się do Pełki, nie spoglądając na gwardiana — gwałtem go tu zatrzymać nie mogą przecie, to nie dla was miejsce. — Miejcie litość nade mną! — odezwał się Pełka ręce łamiąc. — Już mi się dusza uspakajać zaczęła. Po co ciągniecie mnie w świat, w którym nigdy szczęśliwym być nie mogę? — Waćpanu się w głowie chyba pomieszało — prędko mówiła pisarzowa — tu także szczęścia się spodziewać nie możesz. Chodź waćpan za mną! Gwardian szepnął z cicha: — Człowiecze, uciekaj, uchodź, nie słuchaj. Jeszcze krótką chwilę wahał się Pełka, potem nagle westchnienie mu się ciężkie wyrwało z piersi, schylił się gwardianowi do ręki, którą on mu cofnął, i rzekł zawstydzonym, ledwie dosłyszanym głosem: — To darmo, ojcze, iść muszę. Przełożony cofnął się zakrywając oczy, kilka kroków zrobił ku ścianie i nie odzywając się słowa, upadł na ławę z wyrazem bólu na twarzy. Pisarzowa patrzała ciągle na Pełkę; obawiała się snadź, aby się jeszcze nie cofnął. Potem, rozmyśliwszy się, przybliżyła i żywo poczęła mu szeptać na ucho. Gradem sypały się słowa, oczy iskrzyły, mówiła i mówiła, i dokończyć nie mogła. Wreszcie, nie spojrzawszy już na gwardiana, wymknęła się z parlatorium, szukając drogi do zakrystii. Tu już zastała matkę, która nie doczekawszy się jej w kościele, biegła szukać niespokojna. Pisarzowa, obawiając się wymówek i rozmowy, pociągnęła ją z sobą z kościoła do kolebki. Ledwie szła za nią zagniewana matka i zaledwie też siadłszy do sań, gdy wybuchnęła: — Szaleństwo cię ogarnęło! — krzyknęła. — Co to było?! Poszłaś szukać Pelki! Co ci ten Pełka?! Obcy! Jeszcze on na naszej drodze, już się kapturem okrył, a ta go jakby naumyślnie z niego dobywa, oszalała! Nie słuchała tego prawie pisarzowa, tak była jeszcze przejęta. — Coś ty zrobiła? Coś zrobiła? — ciągnęła dalej eks–podczaszyna. — Zrobiłam, coim była powinna. Nie chcę, aby w klasztorze się zakopał, nie chcę! To był jeden człowiek, na którego pomoc rachować mogłam; z Pacem lada chwila przyjdzie do rozprawy, ja go potrzebuję, a ten mi śmie iść do nowicjatu! Na to nie pozwolę! Widząc ją tak poruszoną, matka z gniewu zamilkła. Znała ona nadto Jadwigę, ażeby w takiej chwili próbować miała ją przekonywać. Zwykle dawała się jej wyburzyć, nim z wolna zaczęła nawracać. I tym razem ujęła ją tylko za rękę i szepnęła na ucho: — Jadwisiu, przyjdź do siebie, co ci jest? Tak, przerywanymi słowy odzywając się tylko do siebie, dostały się wreszcie do dworku. Pełka, pozostawszy w parlatorium, przykląkł przed gwardianem, pocałował go w rękę i prędko wyszedł do swej celi. Nie było tu nic do zabrania; odzież, jaką przyniósł z sobą, chcąc być wolnym od pokusy wdziania jej na powrót, oddać kazał ubogim; musiał więc w starym habicie wynijść z klasztoru i skierował się ku furcie. Tu go ksiądz furtian chciał powstrzymać, snadź z polecenia przełożonego, ale Pełka z lekka rękę jego odepchnął i na ulicę wyszedł. Nie wiedział zrazu, dokąd się uda, a z tą suknią, jaką na sobie miał, niełatwo było dać radę; nie przypomniał też sobie nikogo znajomego we Lwowie, dopóki mu na myśl nie przyszedł Kryszkowski, który tu z córką bogatego Ormianina zaswatawszy się, siedział, czekając wesela. Do tego więc, dopytując przechodzących ludzi wojskowych, śpieszył Pelka, lecz w parę dopiero godzin wyszukać go potrafił. Jakimś szczęściem znalazł go w domu. Na widok Pełki, o którego losie Kryszkowski wcale nie wiedział, choć Pełka o nim wypadkiem posłyszał, stary wojak, mający być teraz młodym mężem, stanął osłupiały. — A cóż to jest?! — zawołał. — Pełka? Ty? Pełka? W habicie?! Sądny dzień! Co ci? Oszalałeś! Medard ścisnął go za rękę. — Nic — rzekł — miałem trochę rozumu właśnie, ale mi i tę odebrano, i przybywam do was habit zrzucić. Taka dola, darmo się przeznaczeniu opierać. — Ale jakżeś ty go wdział? — pytał Kryszkowski, wpadając na tęż myśl, co pisarzowa. — Zabiłeś kogo czy co? Pokutę chciałeś odbywać? — Słuchaj — przerwał Pełka — jakeś mi druh, nie pytaj, nie gadaj, nie dziwuj się, a pomóż. Odzieży mi dasz, póki swojej mieć nie będę. — A cóż ze łbem ogolonym zrobisz? — rzekł Kryszkowski. — Będziesz musiał rekolekcje odbywać, aż ci włosy odrosną. Wnet się zakrzątnęli obaj około nieszczęśliwego wywłoki. Kryszkowskiemu tak o to szło, ażeby ludzie o niczym nie wiedzieli i żeby go nazwiskiem tym nie prześladowano, iż w łóżko mu się kazał kłaść i chorego udawać. Pełka napisał natychmiast do Jadwigi i chłopca z listem wyprawił. W godzinę może powrócił z kartką pani pisarzowej, na której stało: „Tegom się spodziewała po waścinym rozumie i sercu. Kilka dni zabawimy tutaj z jejmością panią matką, po czym do Krakowa na koronację jedziemy, gdzie żebyś waszmość był, choćby bez wąsów, mocno nakazuję; a bądź mi wdzięczen, iż od obrazy Pana Boga wyratowałam go, boć na mnicha stworzonym nie był jako żywo”. A w przypisku dodała: „I żeby mi się moja kokarda znalazła, bo jak jej mi waszmość nie pokażesz, na oczy go widzieć nie chcę”. Drugiego dnia sam Kryszkowski w wielkim sekrecie habit gwardianowi odniósł. * * * Od owej spalenizny szwedzkiej i oblężenia Kraków dziwnie się dźwignął rychło i spanialej prawie, niżeli był przed nieszczęsnym pożarem. Kościoły, klasztory, pałace, dwory wstawały z gruzów, odmłodzone, świeże, piękniejsze. Wszystkim się to wydawało szczególnym opatrzności darem, iż stawało ubogim zakonom na gmachy prawie nowe, że na świątynie Pańskie nie zabrakło obfitych ofiar, a szlachetka, która pałace i dwory miała, powróciła na popieliska z pośpiechem się znowu budować. Nie było prawie śladu zniszczenia, chociaż liczne po nim wspomnienia zostały i powieści. Stara stolica miała jeszcze przywilej ten, iż tu się zmarli chowali królowie, a obrani koronowali. Kolebką ich była i grobem. Na oba obrzędy odzywał się jeden Zygmuntowski dzwon stary poważnym jękiem wiekuistej tęsknoty. Na Jana III czekały tu dwie królewskie trumny: Kazimierzowska, przywieziona z Francji, Michałowa — ze Lwowa. Stary obyczaj łączył żałobny obrząd z weselnym, aby nowo uwieńczonemu wieczność przypominał, dla której miał pracować. Zawczasu już zewsząd się zbiegały tłumy dla widzenia wspaniałej koronacji królewskiej, tak długo odwlekanej. Dawno już Rzeczpospolita nie widziała takiej wspaniałości, takich dworów, tak pięknego doboru rycerstwa, tak wesołych twarzy i humorów. Po smętnym panowaniu Michała, z którym kraj cierpiał rozdwojony, szarpiąc się w sieci intryg poplątanej, która mu siły odejmowała, teraźniejsze zwiastowało się zwycięstwy i blaskiem. Sobieski, niedawno szlachcic dobrego rodu, stał o to, aby do korony przyszedł, jak na elekta przystało. Jeszcze za panowania Kazimierza dwór jego był niemal najświetniejszym z pańskich dworów; okazałości tej wymagała piękna Marysieńka, chociaż oszczędność przy niej zalecała, lubiał ją Sobieski, zmuszał do niej wysoki stopień, jaki zajmował w Rzeczypospolitej. Rosła ona razem ze szczęściem oręża i sławą hetmana, a gdy Jabłonowski postawił go jako kandydata do tronu, gdy głosy szlachty pozyskał zwycięzca Turków, należało mu otoczyć się jak najświetniejszym dworem, aby nie przypominać poprzednika, który go nie miał wcale, na którego ubogą wyprawę składać się musiała cała Rzeczpospolita. Było więc na co patrzeć, gdy Sobieskiego orszak wjeżdżał do Krakowa, z ową liczbą nieskończoną sług, koni, kolebek, wozów i azjatyckim przepychem, jakiego wojna z Turkami uczyła. Na wszystkim też naówczas widać było znamiona zwycięstwa, bo wielu łupami zdobytymi odziewało się rycerstwo na pamiątkę wypraw swoich. Więc szabli krzywych i siodeł, i rzędów, i buńczuków, i szat, a kaftanów od złota błyszczących, co niemiara się ukazywało. Strój nawet zachwycił coś wschodniego więcej jeszcze: kołczanów i łubów szytych, i tarczy, i kolczug45 perskich a turskich napatrzeć się było można niezmiernie wiele. Dywdyki na koniach zdarte gdzieś były pod Chocimem i Trembowlą46. Jedne za drugimi następowały wjazdy panów a senatorów i rycerstwa, które przy koronacji pana otaczać miało. Przesadzali się możni w przepychu i liczbie dworów. Znaczniejszych witało miasto, akademia, cechy, bito we dzwony i lud napełniał ciasne ulice, aby się lepiej przypatrzyć przodującym państwu mężom wielkich imion i sławy. Żaden ze wspaniałych orszaków Lubomirskich, Jabłonowskich, Potockich nie dorównywał wszakże królewskiemu, który zwiększał wybór rycerstwa, a nawet pobrani w wojnach niewolnicy tureccy, Arabowie, murzyni, wielbłądy i tysiące koni najpiękniejszych naówczas w kraju. Wśród powszechnego wesela wszakże miał król dwa trudne do rozwiązania węzły, które zadzierzgnął wypadek i zła wola ludzi. W przededniu koronacji pomiędzy prymasem a biskupem krakowskim powstał spór nie o precedencję47, lecz o atrybucje48. Obaj oni mieli za sobą różne prejudykata49, żaden ustępować nie chciał i ledwie się udało przejednać dwóch drażliwych o przywileje dostojeństwa prałatów podziałem między nich obrzędów pogrzebowych. Trudniejszym zdawało się zapobieżenie, by nieprzyjaciele królowej, którym koronowanie jej razem z małżonkiem zdawało się niewłaściwym, nie okazali publicznie swej niechęci dla niej. Można się było spodziewać głośnego nawet protestu w kościele, kiedy go Kazimierzowi nie oszczędził ów możny pan czasu przysięgi uroczystej we Lwowie na poprawę włościan doli50. Musiano zawczasu myśleć, aby nie dać się podnieść głosom i zatruć chwili tryumfu. Pelka, któremu despotyczna wola pani pisarzowej naznaczyła Kraków na spotkanie, ledwie miał czas dać znać do Golczwi Gabrykowi, ażeby z dworem i wozami przybywał. Tu, gdzie już się prawie tak rychłej wieści nie spodziewano, radość była wielka. I Laskowscy oboje, i poczciwy Gabryk, który z rozpaczy już się żenić zamyślał, ucieszyli się wiadomością o Medardzie, a wyprawa poszła tak raźnie i prędko, iż nim włosy odrosły na głowie Pełce, miał już znowu przy sobie wiernego sługę, ulubione konie i wszystko, czego do wystąpienia potrzebował. Trafiło się, iż do Krakowa przyszło mu wjeżdżać właśnie z królem razem. Sobieski go z dala zobaczył i posłał komornika, aby mu się zaraz stawił. Pojechał więc Pełka na Zamek, pamiętny mu jeszcze z czasów Kazimierza, aby króla powitać. Docisnąć się było trudno i podwórza a komnaty cale teraz inaczej wyglądały. Dobry czas upłynął, nim się Medard posłuchania doczekał. Gdy go król postrzegł, przyszedł z uśmiechem do niego. — Na miły Bóg! Gdzieżeś mi się waszmość zadziewał, że o nim na świecie słychu nie było? Coś robił? Zarumieniony Pełka musiał kłamać i powiedział, że chorzał. — To i na twarzy znać — dodał król — ale przecież siły wróciły? A tuś mi, mój Janino, potrzebny — odezwał się, do okna go ciągnąc, i położył mu rękę na ramieniu. — Lepszy z waćpana rycerz niżeli dworak — mówił z uśmiechem — ano, krwią połączeni jesteśmy, dlatego się do niego odezwę w delikatnej sprawie. Ale o tym potem — dodał rozmyśliwszy się — tylko mi waszmość z oczu nie schodź i nie oddalaj się. Przyszedł więc Pełka nazajutrz i następnych dni do króla z rana. Najprzód go pytał, czyby w pogrzebie nie chciał występować krusząc kopię, miecz lub tarczę na katafalku. Tego zaszczytu, o który się wielu dobijało, odmówił Pełka, bo mu o popis i rozgłos nie chodziło wcale. Trzeciego dnia wreszcie rzekł król wzdychając: — Janino mój, nieprzyjaciół mam i zazdrosnych, gardziłbym nimi, gdyby o mnie szło, lecz na Królowę Jejmość się zasadzili, bo wiedzą, że tym mi dojedliby najmocniej. Grożą mi, że w kościele na głos koronowaniu zaprzeczą, zaprotestują i nie dopuszczą. Nie ustąpimy przed postrachem ani ja, ani ona, lecz sromu dla domu trzeba uniknąć. Któż mi w kościele utrzyma ład, aby nie dać burdy zrobić? Ja na waści rachuję — dodał król. Namyślał się Pełka, nie bardzo siebie będąc pewien, lecz odmówić panu nie było można. Litość brała patrząc na niepokój jego. Już się to zaczynało układać, jakby w kościele ustawić dozorców przy tych, co by śmieli oznaki dawać nieukontentowania, gdy Pełka, któremu przypadła część w dozorze, dowiedział się o przybyciu pani pisarzowej. Posłała doń natychmiast, szukając po całym mieście, bo się dowiedziała, że pan pisarz był także w Krakowie. Jako Pac, należał on do tych, co najwięcej sarkali przeciwko Sobieskiemu, naśladując hetmana litewskiego, który dobosza powiesić kazał za to, że rozkazu króla usłuchał nie czekając, aby go hetman potwierdził. Zrazu próbował zgody Pac i przypochlebiał się elektowi; gdy to nie szło, wrócił się do swojego obozu i z Pacami okoniem stawał przeciw Sobieskim. Zbiegały się tu dwa dziwne urzędy, jakie przychodziło spełniać Pełce: król mu pana pisarza i jego stronnictwa kazał pilnować, a jejmość też zaklinała, aby go miał na oku, lękając się jakiejś napaści. Sam temu podołać nie mógł Pełka, bo szpiegować niemal należało pana pisarza, a on się doń zbliżyć nawet nie miał powodu ani zręczności. Jadwiga trzy razy —na dzień dawała znać o jakichś z ulicy chwyconych plotkach, że ją siłą chce mąż porwać i wywieźć gdzieś na wieś, do zamku jakiegoś na Litwie, to że ją osadzi w klasztorze. Król ze swej strony instrukcje dawał i przytomności wymagał, tak że się rozerwać było trudno, a odmówić niepodobna. Przyszedł tedy na myśl Pełce ów usłużny a wielce zręczny Lejbuś, który mu niegdyś w wyprawie na Śląsk towarzyszył. Rzadko się dawniej szlachcic obszedł bez Żyda. Słano tedy Gabryka na zwiady, czyby Lejby owego znaleźć kędy nie można. Drugiego dnia zjawił się — quantum mutatus ab illo51 — poważny kupiec, okrągły już, wybielały, w żupanie atłasowym, w czapce aksamitnej, z laską wysoką w ręku, w którym zwinnego pomocnika swego ledwie mógł poznać Pełka. Z przekupnia był to dziś kupiec bogaty i hurtownym handlem zajęty Z wielką radością, trzęsąc czapeczką swą aksamitną i kłaniając się do ziemi, przywitał swojego pana. Zaczęły się wzajemne rozpytywania i opowiadania. Lejbuś miał ośmioro dzieci pełnych nadziei. Jeden z synów kształcił się już na rabina, drugi miał do handlu powołanie, córka starsza była zamężną. Mimowolnie westchnął Pełka, przypominając ubiegłe lata, których żywą metryką był ów Lejbuś. — Miałem myśl — rzekł Pełka — prosić was o jedną usługę, ale widzę, że mi się jej pono teraz podjąć nie zechcesz. — Dlaczego — spytał Żyd usta wykrzywiając dziwnie — dlaczego? Po starej znajomości usłużę, w czym mogę, a można mi powiedzieć, co trzeba, pewno nie zdradzę. Westchnąwszy począł mu się skarżyć Pełka na frasunek, jaki miał z pisarzem. Słuchał Lejba uważnie. — To jest delikatna sprawa, bo tu trzeba być z tym panem dobrze i jego zdradzić dla jegomości — rzekł Żyd. — Trudne to nie jest, bo nasi panowie, co w sercu mają, z tym się wygadają łatwo, nie proszeni, ale delikatne, delikatne! — mówił zamyślając się Lejba. — Ja tam przystęp znajdę przez towary, przez drugich ludzi, ale… Nie chciał się narażać widocznie Lejba, nie przyrzekał pomocy, lecz nie odmówił jej, wziął do namysłu. Drugiego dnia przyszedł sam. Od niego dowiedział się Pełka, iż w kościele na czas koronacji istotnie zmowa była, żeby jeśli jej przeszkodzić nie będzie można, zatruć ją przynajmniej jawną oznaką niechęci. Dwa czy trzy nazwiska wymienił po cichu. O żonie swej mało pono myślał pisarz, chociaż się na nią często odgrażał. Dowiedzieć się o jego zamiarach względem niej było trudno. Gdy nadszedł dzień drugiego lutego, musiał Pełka zająć takie miejsce w kościele, aby się nie opodal od pana pisarza znajdował, bo on miał jakoby dać znak pierwszy mruczenia i sykania, którym królowej dokuczyć chciano. Oprócz Pełki z pięćdziesięciu dworzan i szlachty królowi przyjaznej rozstawionych było po kościele całym, aby zatamować znanych z nieprzyjaznego usposobienia. Wśród tego obrzędu uroczystego, który się zdawał cały naród łączyć przy tronie, grały skryte namiętności i zemsty pragnienia. Ukazał się król blady i wzruszony, a obok niego Maria Kazimiera jak marmur biała, ale z wyrazem energii na twarzy, który jej piękności dojrzałej już szczególny nadał charakter. Postawę oboje mieli królewską, choć Jan w tym dniu korzył się przed Królem królów na duchu i czuł jego sługą, królowa zaś zwycięstwem wywalczonym, choćby je jeszcze przypłacić miała publiczną obelgą, dumna była i dumniejsza od małżonka. W milczeniu stały tłumy ściśnięte pod sklepieniami wawelskiego tumu. Pełka w całej zbroi, w lamparciej skórze, w kolczudze, której równą nikt się nie pochwalił, bo na jej misternych kółkach wypisany był cały psalm Dawidowy, stanął obok pana pisarza. Zmierzyli się tedy oczyma i pan Pac innego chciał miejsca szukać. Ścisk mu nie dozwolił się oddalić, a Pełka też, bądź co bądź, w miarę jak się posuwać chciał, krok w krok cisnął się za nim. Prymas rozpoczął modlitwy i oboje królestwo na purpurowych poklękli poduszkach, gdy Pac, zmieniwszy wreszcie stanowisko, ujrzał znowu Pełkę obok siebie. Lice mu się zarumieniło; próbował cofnąć się nieco i to mu się udało, ale Pełka był tuż. Naówczas pan pisarz, nie zważając na miejsce święte ani na chwilę uroczystą, odezwał się z gniewem do niego: — Szczególna rzecz to nieproszone towarzystwo. Przestrzegam waszmości, iż mi ono nie czyni przyjemności. — Ani mnie — zawołał Pełka — lecz zmuszony jestem stać tu, a nikt mi nie wzbroni zająć miejsca, jakie mi się podoba! — Przepraszam — odezwał się Pac (podnosząc głos, bo księża śpiewać zaczęli) — ja waszmości życzę obrać sobie inne. — Jest to tylko jedną więcej pobudką, abym uczynił to, czego sam chcę, bom słuchać nie zwykł. — Waszmość mi w kościele chcesz burdę zrobić? — Nie winienem, bo jej nie zaczynałem — rzekł Pełka — ano, i tu chybić sobie nie dam. — Pochylił się nieco bliżej ucha pana Paca i dodał: — Sobie ani nikomu! Rozumie pan pisarz, nikomu! Spojrzał groźno Pac, ale spotkał wejrzenie równie ostre i gniewne. — Z kościoła moglibyśmy wynijść z sobą gdzie indziej — odezwał się pisarz. — Mam tak nieszczęśliwą rękę, żem już waćpana poprzednika w polu zmuszony był położyć. Nie próbować by. Pac zapomniał się z gniewu i chciał rękawiczką trącić Pełkę, ale ten ją odparł, ręką chwytając. Wtem prymas wziął z ołtarza dwie korony, królowa wstępowała z wolna po stopniach tronu, aby zasiąść po lewej ręce króla. Pac i jego adherenci, którzy się właśnie na tę chwilę gotowali, poczęli sobie dawać znaki; pisarz zapomniał o Pełce i oczy, uwagę, całą swą postawę zwrócił ku ołtarzowi i tronom; cichy najprzód szmer dał się słyszeć w kościele, przebiegł ponad głowami tłumu i zdawał się rosnąć. Pełka położył rękę na ramieniu Pacowi i szepnął mu do ucha: — Jeśli waszmość ośmielisz się odezwać i dać znak, by ludzie jego mruknęli przeciw królowej, nie zważając na kościół, usta mu żelazną rękawicą zatulę. Pac był zmuszony odwrócić się. Niespodziana ta napaść zmieszała go widocznie. — O umowie dobrze wiem — dodał Pełka — ale nie radzę jej spełniać. Nikt się tu już odzywać nie ma prawa. Dlatego stoję przy waszmości, abym mu nie dał uczynić krzywdy majestatowi pana naszego. Szmer i sykanie, które było się rozpoczęło odzywać w różnych stronach kościoła, ustało na chwilę, Pac zdawał się namyślać. Rycerska postawa sąsiada wrażała mu obawę. Nie odpowiedział nic i oczyma osłupiałymi powiódł po kościele, wśród którego rozsypani spiskowcy czekali znaku. Właśnie prymas, w rękach niosąc korony, zbliżał się do króla i królowej, gdy powtórnie szmer i sykanie słyszeć się dało; Pac nie odważył się mruknąć, gdyż Pełka, coraz bliżej stając, cisnął go sobą i patrzał groźnie. W innych stronach kościoła zapobieżono również odezwaniu się niechętnych. Gdzieniegdzie nieśmiałe syczenie ozwało się i umilkło, natychmiast stłumione. Obrząd koronacyjny się kończył. Zamierzony objaw przeciw Marii Kazimierze spełzł na niczym. Pac stał milczący, namyślając się i czując, że spór z Pełką nie może się skończyć bez spotkania; wiedział, że mu rycerski człowiek podniesienia i dotknięcia rękawicą darować nie może. Właśnie sklepienia rozlegały się rozpoczętym Te Deum, gdy pisarz zwrócił się do obojętnie już i nieco dalej stojącego Pełki. — Czekam przyjaciół waćpana — rzekł — aby się umówić o czas i miejsce. — Nie potrzebujemy ich — odparł Pełka. — Jutro rano w lesie bielańskim na was czekam. Po czym odwrócił się i nie zważał już na Paca, który do swoich przeszedłszy, stał pomieszany przez ciąg dalszy obrzędu. Z kościoła wprost Pełka pojechał do pani pisarzowej. Matka, która go nie cierpiała, nie mogła teraz sprzeciwić się już córce i wymóc na niej, aby go nie przyjmowała; okazywała mu tylko niechęć swoją w ten sposób, iż nigdy się nie pokazywała, gdy przybywał, a córkę starała się jak najgorzej dlań usposobić. I teraz cofnęła się do swojego pokoju, a Jadwigę zostawiła samą. Pełka chmurny i znękany wsunął się na próg i stanął, patrząc na piękną panią, która w stroju, jaki miała w kościele, okryta klejnotami, wyświeżona, z pogodnym czołem przeglądała się właśnie w zwierciedle lubując sobą. Ujrzawszy Pełkę, uśmiechnęła mu się, nie zmieniając postawy i poprawiając tylko trochę poplątanych włosów. — Jak mnie znajdujesz? — szepnęła, nie witając się. — Mów otwarcie. — Jak zawsze, cudnie piękną, zachwycającą, czarodziejską — rzekł Pełka wzdychając — ale od was należy jak od prawdziwej czarownicy uciekać. Cóż z piękności waszej ludziom? Oczom pociecha, sercom — męczarnia! Cóż z tej piękności, kiedy ona wam służy tylko, a dla drugich nieszczęściem jest? Pisarzowa, jakby nie słyszała wcale, uśmiechając się ciągnęła dalej: — Waćpan mnie nie widziałeś w kościele? Siedziałam około pani koniuszynej, a z drugiej strony miałam księżniczkę Radziwiłłównę. Koniuszyna młoda, ale wygląda jak purchawka, a księżniczka ma nos, który by i staremu kasztelanowi wystarczył. Pomiędzy nimi dwiema było mi doskonale. Wszystkich oczy zwracały się na mnie, tylko na mnie, z dołu, z boków, z góry, łapano mój wzrok po drodze, zapominano o królowej, a ja śmiałam się w duchu. Ten młodziuchny, śliczny książę francuski, który jest podobno lub mianuje się kuzynem królowej, odkąd margrabianka d’Arquien nią została, cały był zatopiony we mnie. Słowem, tryumfowałam. Pełka westchnął. — I to pani pisarzowej starczy do szczęścia? — zapytał zimno. — A czegóż kobieta wymagać może więcej nad to, by była uwielbiana? — rzekła Jadwiga. — Zawsze być uwielbianą, a samej nie kochać nigdy? Pisarzowa z uwagą wpatrywała się w koronkę swoich rękawów, ruszyła ramionami ślicznymi, które wiek trochę zaokrąglił, nie odejmując im posągowych kształtów. — Zaczynasz być nudnym — rzekła zimno. — Spojrzała też pani w kościele na swego męża, bom właśnie miał nieprzyjemność być przy nim? Wielkimi oczyma popatrzała na mówiącego piękna pani. — Ani was, ani pisarza nie widziałam. — Musiałem się w kościele z nim skłócić — odezwał się Pełka. — O mnie? o mnie? — żywo pochwyciła Jadwiga. — Niestety! Jeszcze nie, chociaż to na jedno wychodzi — rzekł Medard. — Mam dziwne szczęście, będę się musiał znowu potykać z drugim mężem pani. I rozśmiał się sucho a smutno. Jadwiga przystąpiła doń żywo, składając ręce jak do modlitwy. — Czyż to może być? Będziecie się potykali? Waćpan z nim? Mój Boże! I waćpan go zabijesz? Na to naiwne pytanie Pełka odpowiedział półuśmiechem. — Albo on mnie — dokończył. — A! To już bym wolała, żebyś mnie od niego uwolnił, boby mi was było szkoda. Skłonił się Pełka. — Przypuśćmy — dodał — żeś pani pisarzowa wolna, cóż dalej? Jadwiga spuściła główkę, wzrok jej z wolna podnosił się na Pełkę, jakby go chciała zbadać. Zawahała się i nie śmiała pono powiedzieć całej swej myśli. — Nie mówmy o tym — szepnęła — to się nie godzi. Jedno tylko wiem, że was by mi bardzo żal było, gdybyś miał nawet być draśnięty. Mówię prawdę, pan jeden, choć czasem nudny bywasz, kochasz mnie szczerze i wytrwale i jesteś mi wierny, na was rachować mogę, żal by mi was było i źle bez was. Nie były to bardzo czułe wyrazy, a jednak pierwszy raz w życiu z jej ust usłyszane, uczyniły na Pelce takie wrażenie, że już nic więcej nie pragnął. Przykląkł na jedno kolano przed nią, podała mu rękę do pocałowania, wstał pijany. Jadwiga zamyślona małymi krokami przechadzała się po pokoju. — Ale mówże mi, jak do kłótni z panem pisarzem przyszło. W kościele? Czyż to podobna? — Wiedziałem od dawna, że przeciwko koronacji królowej był spisek uknuty. Musiałem go pilnować, zagrozić mu i zmusiłem go do milczenia. — Słyszałam mruczenie, ale ono prędko ustało — przerwała Jadwiga. — Mówże mi, mów, jak to było. On wyzwał was na rękę? Wy jego? Będziecie się więc bili? — Musimy, bośmy oba się starli na słowa. Pisarz mi darować tego nie może ani ja jemu. Jutro się spotkamy. — Jutro. Jadwiga uderzyła się w czoło rączką i wybiegła do drugiego pokoju, ażeby ważną tą nowiną podzielić się z matką. Pełka stał. Na stoliku leżały woniejące rękawiczki pięknej pani, tylko co z rączek jej zdjęte, zachowujące jeszcze cień kształtów, które okrywały. Ze czcią i drżeniem bałwochwalcy przybliżył się do nich wzdychając, wziął jedną z nich z wolna i chciał ją do ust przyłożyć. W środku coś zaszeleściało i wypadła mała papieru karteczka. Był to słodki bilecik czyjś, po drodze złapany gdzieś zręcznie w tłumie. Pełka zbladł. Nie śmiał ani nań spojrzeć, ani go otwierać, lecz rękawiczka wypadła mu z palców, i bilet położywszy na niej, na widoku, sam się od stołu oddalił. Słychać już było powracającą Jadwigę, która biegła z pośpiechem, szeleszcząc ciężką swą suknią jedwabną. Spojrzała na stół, zobaczyła bilet leżący na rękawiczkach, zachmurzyła się jej twarz, zwróciła oczy na Pełkę. — Pewnieś go pan czytał?! — zawołała. — Nie, bo cudzych listów nie tykam nigdy, a nie czytając, wiem, co zawiera. — O, bo to się łatwo domyślić! — śmiała się pisarzowa, mnąc go w ręku i rzucając do kąta. — Wszyscy piszą jednakowo, jak gdyby gdzieś z jednej książki przepisywali. Wystaw pan sobie, że to ten młody, to książątko mnie tak prześladuje swoimi liścikami bez końca. Powiada, że umiera, że beze mnie żyć nie może, prosi o miłosierdzie. Zaczęła się śmiać, Pełka ponury stał i prawie groźny. — Cóż wam znowu? Śmiać się powinniście ze mną. To dzieciństwo, Obróciła się na korkach trzewiczków wkoło i stając nagle naprzeciw Pełki, zawołała: — Więc jutro się bijecie! Na miłość bożą, wracając, zaraz, natychmiast daj mi znać! Będę cały dzień chodziła jak opętana, jak szalona. Co się stanie? Co się z wami stanie? — Będzie, co Bóg da — rzekł Pełka, który już dłużej wytrwać tu nie mógł i zabierał się wychodzić. Wtem, jakby coś sobie przypomniawszy, piękna pani rzuciła się, broniąc mu wyjścia. — Zapomniałam — rzekła. — Dziś na zamku będę, waszmość także. Proszę być stróżem moim. Mówią mi, że pisarz miał myśl w ulicy napaść powóz mój i porwać mnie. Ludzie zbrojni, ale ja na nich się spuścić nie mogę. Choć dziś zapewne nic nie przedsięweźmie, zawsze ostrożność potrzebna. To do was należy. Wydawszy te rozkazy tonem królowej, wyszła do matki; Pełka wrócił do domu. O przyjaciół na dzień jutrzejszy nie było mu trudno; znalazł ich tu bardzo wielu, między innymi Wielikańca, który się był z bogatą wdową ożenił i znowu pańsko występował, Rożańskiego, Kryszkowskiego i kilku Lublinian. Zjawił się tu i ów nieszczęsny Piotrowski, który taką odegrał rolę na elekcji Michała, lecz znacznie podupadły na fantazji. Smutny był, małomówny i najdłuższe rozmowy kończył wszystkie jednakową aryngą52, powtarzając z akcentem szczególnym: „Kiep świat”. Poszło mu to w nałóg tak, że mimo miodopłynnej swady nie prosił go nikt, aby występował z oracjami, bo i oracje nawet zamykał tym swoim: „Kiep świat — Dixi”. Miał więc tylko trudność wyboru Pełka i pojechał zamówić Rożańskiego, jako najwierniejszego z druhów, a Wielikańca, jako najdoświadczeńszego z rębaczów. Obaj chętnie przystali, a ostatni się uradował niezmiernie, bo bez siekaniny długo obejść się nie umiał. Rożański uścisnął Pełkę i rzekł cicho: — Kochanie moje, Pełko miły, wszystko to dla tej nieszczęsnej Ewy, twej kusicielki, czynisz. Kiedyż temu koniec będzie? Kiedyż zestarzejesz i rozumu nabierzesz? Plunąłbyś i postarał się sobie o żonę, to by ci to szaleństwo odeszło. To baba bez serca! Nie słuchając tych uwag, odjechał Medard przygotować się do jutrzejszego spotkania. Zima była ostra, mróz tęgi, śniegu dosyć i pora nieszczególna do takiej sprawy. Dla konia i dla człowieka niewygodnie było w mróz i smagający wicher wyjeżdżać, toczyć po zaspach i bić się na gołoledzi, która wszędzie leżała pod nimi od ostatniego tajania. Konia trzeba było kuć na ostro, broń opatrzyć dobrze, aby nie spaliła. Cały wieczór zeszedł na gawędzie i przygotowaniach. A że do dnia wyjeżdżać mieli miejsce opatrzyć na Bielanach, Wielikaniec i Rożański, z zamku powróciwszy, nocowali na gospodzie u Pełki. Było jeszcze kilku i nie uszło na sucho, lecz nikt nad miarę nie wypił. Gdy się na brzask zbierać zaczęło, mróz wziął większy i dzień wróżył się pogodny. Przeżegnawszy się tedy, ruszyli ku Bielanom w milczeniu. Pomimo nocnej biesiady nikt jakoś wesoły nie był, wszyscy ciężkie serca mieli. Medard jechał posępny, bo mu się koń parę razy pomimo ostrego okucia potknął, a naówczas uważano to za złą wróżbę. Wielikaniec ziewał i żegnał się, Rożański, nie dospawszy, na siodle drzemał. Tak dobili się do lasu, gdzie między dwiema górami w zaciszu miejsce się wybrało dobre i niezbyt śniegiem zasypane, gołoledzi też nie było, tylko miękki grunt, liśćmi pokryty. Na drodze postawiono czaty, aby przejeżdżającym wsikazały, gdzie na nich oczekiwano. W pół godziny może ukazał się orszak pana pisarza, który dla inparycji53 szlachcicowi wziął z sobą kniazia Ogińskiego i Kołłupajłę, Radziwiłłów dworaka, człeka wielce poważanego, który i szablą, i językiem zarówno dzielnie władał, a pokaźny był, że za senatora go z dala wziął, kto nie znał. Na placu już, gdy się powitano, nie było rozmowy żadnej ku zgodzie, bo nikt nie sądził, aby się do niej ichmość oba skłonili. Pisarz, iż w cudzoziemskim stroju chadzał, szabli nie miał, tylko zamiast szpady, mieczyk prosty nie do rzeczy, na który ramionami ruszając śmieli się Wielikaniec i Rożański. Za to pistoletami doskonałymi, na oko nawet rzadkiej piękności, przeciwnika przechodził, który miał tureckie, sadzone to prawda, lecz nie tak misternie wyrobione do celnego strzału. Rozstąpili się tedy najprzód na dobrą staję i na dany znak poczęli jechać przeciwko sobie. Po Pacu, gdy się do pistoletu wziął, zaraz poznać było można, iż choć strój nosił lada jaki i pludry ze wstążkami, ale z bronią się znał bardzo dobrze. Strzelać było wolno każdemu wedle upodobania. Trzymając się na celu jechali tak długo, z oka się wzajemnie nie spuszczając. Pełka pierwszy wypalił i pióra z kapelusza pana Paca posypały się, a tuż i ów strzelił. Oba chcieli zaraz za drugie chwycić pistolety, gdy Pełka pochylił się, w tył chybnął i z konia padać począł. Dopiero zobaczyli przyjaciele, że ranny był, i zaczęli krzyczeć: — Stój! Stój! Ano, Pac mierzył, nie bacząc, i drugi raz do juz słaniającego się wypalił, a jeszcze mu bezbronnemu płaszcz przebił kulą. Byłby może z zajadłości wielkiej znęcał się bardziej jeszcze, bo się do mieczyka rwał, gdy Wielikaniec krzyknął, że mu w łeb wypali, jeśli się ruszy. Wszczęła się kłótnia straszna, gdyż w pomoc Pacowi przypadli Ogiński i Kołłupajło; z Wielikańcem jednak żartować nie było można, bo i krzyczał za dwóch i czterech się nie zląkł. Jedni dowodzili, że obalonego nieprzyjaciela godziło się choćby dobić, drudzy rycerskim prawem krew sadzali dostateczną na zmycie urazy. Pełka tymczasem, z konia się zsunąwszy na ziemię, leżał na łokciu sparty. Strzelony był w biodro i kulę miał w sobie, a cierpiał okrutnie. Nie pisnąwszy jednak, w końcu omdlał i na śniegu się położył. Była w pogotowiu kolebka z Gabrykiem, która na uboczu stała. Wielikaniec spędził w końcu Paca, wyżarłszy się z nim i jego kompanami, i pozostali sami. Rożański rozpaczał i ręce łamał, bo krew uchodziła okrutnie, a nie wiedzieli, co czynić było, i nic innego nie zostawało, tylko go do Krakowa wieźć, a szukać lekarza przy akademii, który by umiał kulę wyjąć i taką ranę opatrzyć. Na płaszczu zaniesiono do kolebki Medarda, który ocucony, kazał ranę zawiązać i choć słabym głosem, drugim otuchy dodawał. Krótka ta droga z Bielan do Krakowa jadącym noga za nogą wydała się niezmiernie długą. Co chwila też trzeba się było mijać z tłumami, które to z Krakowa, to do Krakowa płynęły. Gabryk pobiegł przodem, aby lekarza znaleźć i co rychlej go przywieźć, choćby jeszcze na pole. Lecz że to był właśnie dzień tej uroczystości, gdy król na Skałkę szedł świętemu patronowi siebie i państwo oddawać w opiekę i całe miasto jeszcze w nieładzie było strasznym, tak że nikogo w miejscu znaleźć niepodobna było, miał Pełka czas dojechać na gospodę, nim się doktor Ławrycki znalazł, który z chodzenia około ran na owe czasy sławny był. Opowiadano o nim dziwy, jakoby z prostego chłopa na nauką poszedłszy i na trupach rozmaite tajemne czyniąc eksperymenta, do takiej doszedł doskonałości, iż na człowieka spojrzawszy, wiedział od razu, co się w nim działo. Złym okiem patrzano na niego z powodu tego świętokradzkiego znęcania się nad ciałami umarłych, czego on się zapierał; pewna jednak rzecz, iż czasu bitew na pobojowiska się wkradał nawet, żeby nieboszczyków dostać i nad nimi te swe odbywać praktyki. Był to człek niepokaźny, brudny; choć święceń nie miał, noszący się po duchownemu. Ledwie się przywitawszy, do rany poszedł, rozwiązał ją i kuli domacywać się zaczął mówiąc, że to jest pierwsza rzecz. Siedziała ona z drugiej strony tak pod samą skórą, że ją ręką mógł poczuć. A tu, nie pytając nikogo, ciął, i kula wypadła na ziemię. Dopiero tego dokonawszy, odezwał się, iż kula nic nie naruszyła, bo ją jakaś łaska boska prowadziła między kości i żyły tak, że nic jej nadwerężyć nie dała. — Rana — furda, mosanie! — rzekł. — Obmyć ją, zawiązać, a da Bóg zdrowe ciało, za kilka tygodni zarośnie i zgoi się. Dano worek dukatów doktorowi, aby przychodził opatrywać, a Pełce spoczynek nakazano. Dopiero Rożańskiemu kazał iść, aby pisarzowej oznajmił, co się stało, czego on zrazu nie bardzo się podejmował, lecz w końcu spełnić musiał przyjaciela żądanie. Gdy do dworku się zjawił Rożański, znany już pisarzowej od wyprawy na Branibórz, wybiegła przeciw niemu bardzo strwożona, ręce łamiąc. — Gdzie Pełka? Co się stało? Myślał Rożański, iż to z wielkiej czułości pochodziło, gdy zaraz dokończyła: — W samą porę dał się zabić, gdy ja się nie mam kim posłużyć! — Nie zabity — odparł Rożański. — A czemuż go nie widzę tu? — Bo ranny i ciężko postrzelony. Zaczęła się tedy rozpytywać, narzekając na niezręczność Pełki i na nieszczęście swoje. Rożański miał do niej żal wielki za Pełkę, chwycił więc tę zręczność, żeby z serca zrzucić, co na nim leżało. — Jestem z dawna przyjacielem Medarda — rzekł — więc mam prawo odezwać się otwarcie Ten człowiek przez was ginie, starzeje, marnieje. Ożenić się nie myśli, nie wiedzieć na co czekając; ród na nim poczciwy zejdzie. Niech go waćpani od siebie odpędzi i z głowy mu niedorzeczne amory wybije. Pisarzowa odwróciła się gniewnie. — Toś mi waszmość dobry ze swoimi naukami! — rzekła. — Alboż ja mu to każę kochać, albo go też trzymam przy sobie? A zdaje mi się, że piękniej dla niego słynąć z takiej wiernej miłości, niż na gospodarstwie siąść i na wsi się zakopać z lada szlachcianką! Rożański osłupiał, skinęła mu głową, musiał iść i na tym się skończyło. * * * Wackowi Rożańskiemu z głowy tego ani z serca nikt wybić nie mógł, żeby przyjaciela nie ratował. Siedział u jego łóżka dzień i noc, starając się nawrócić na lepszą drogę na życie rozumniejsze. Padało to zrazu jak groch na ścianę, lecz z wolna jednak na Pełce wrażenie czyniło, powtarzając się codziennie. Z różnych beczek ów przyjaciel argumenta swe czerpał, to z prawa boskiego, to z ludzkich obyczajów, na ostatek z życia pani pisarzowej, które najlepszych mogło dostarczyć. Bo gdy Pełka jeszcze leżał obwiązany, liżąc się po strzale pisarza, w mieście opowiadali wszyscy, jak Jadwiga książątko owo francuskie, zakochane w niej, bałamuciła, szukając z tego chluby, iż mu głowę zawracała. Nie było jej z tego nic, krom zabawki i zaspokojenia próżności, bo go z dala trzymała i pod oknami tylko wzdychać pozwalała. A że z tego wielkie powstały gawędy na dworze i po mieście, pan Pac, choć mężem był tylko in partibus54, wziął do serca serenady i bileciki i do Francuza się przyczepił. Strzelali się tedy z nim i bili modą francuską na szpady, i pisarz Francuza przekłuł na wylot, szczęściem nie śmiertelnie, tylko mu coś w środku popsuł, że potem krwią pluć zaczął i jechać musiał w cieple się leczyć. Z tego pani pisarzowa tak była nierada, iż mężowi jeszcze większą zemstę poprzysięgła, a choć się w to wdawały najwyżej stojące osoby, matrony dostojne i senatorowie, i biskupi, na oczy go już widzieć nie chciała powtarzając, że żyć z nim nie może i nie będzie. Rozwodów w owe czasy nie było jeszcze prawie i w wielkich tylko a ważnych wypadkach w Rzymie się one otrzymywały, gdy zbawieniu i sumieniu były potrzebne. Został więc pan Pac ani żonatym, ani wdowcem, ani kawalerem, a ona też taką samą słomianą niby wdową. Rozjeżdżali się wszyscy z Krakowa, nagliła eks–podczaszyna córkę, aby i ona do domu powracała, nie chciała jednak, zwlekając, zdaje się, dlatego, by doczekała ozdrowienia Pełki i pod jego opieką podróż odbyła. Mówiono bowiem, że mąż na drodze zasadzkę miał uczynić, aby ją przemocą odzyskać. Rożański znowu arcyzręcznie się zastawiał, ażeby między pisarzową a rannym Pełką nie dopuścić żadnych stosunków, mając na myśli wywieźć go do siebie, a tam koniecznie zaswatać. Miał i pannę upatrzoną, i plan osnuty, i Pełkę już był nieco ostudził, tak że mu się zdawało, jakby już blisko poczciwego celu stał. W ostatku pisarzową, nie mogąc doczekać się, czego chciała, gdyż doktora namówiono, aby jej oznajmił, że Pełka i za pół roku ruszyć się nie będzie mógł, postanowiła do domu jechać, wziąwszy za anioła stróża niejakiego Charlęskiego, dzielnego człeka, dobrego żołnierza, ale kobieciarza takiego, że go każda na pasku wodziła, która chciała. Charlęski swoim kosztem dwunastu zaciągnął na tę potrzebę i przeprowadził do domu pisarzową bezpiecznie, gdyż ich nikt nigdzie nie zaczepił. Jak tylko się o wyjeździe dowiedział Rożański, nastawał zaraz na przyjaciela, aby z nim do domu jechał, póki by zupełnie zdrów nie był. Zgodził się Pełka na to, doktor pozwolił, w maście, plastry i wody różne opatrzywszy na drogę. Ruszyli tedy ostatkami sanny i stanęli na miejscu szczęśliwie. Rachował na to Wacek, iż przypatrzywszy się domowemu jego pożyciu, które było bardzo zacne i szczęśliwe, wesołym dzieciakom, dobrej żonie, spokojowi i wczasom, jakich zażywali oboje, poweźmie Pełka ochoty także ich skosztować. Jakoż można było Rożańskim pozazdrościć ich szczęścia, patrząc na nie. W sąsiedztwie o dwie mile od Rożańskich mieszkał bardzo zamożny szlachcic, a zwał się Kmicicem. Szlachta to była stara jak Kmitowie i od nich nie gorsza; drudzy powiadali, iż jednego z nimi gniazda. Achacy Kmicic, mąż był dawniej rycerski, dziś już podeszlejszego wieku, powagi wielkiej, uczony też dosyć, wielki ksiąg miłośnik i zawołany rolnik a gospodarz. Ożeniwszy się późno z Elżbietą Morską, miał z nią jedną tylko córkę, imieniem także Elżbieta, dla której cały się wylał i poświęcił po stracie ukochanej żony. Wyrosła mu też Elżusia na śliczne cacko a osobliwszy klejnot, który w ludziach podziwienie obudzał. Była bowiem i piękną, i rozumną, i wielkiego serca i miłosierdzia niewiastą. Ona już w domu ojcowskim wszystkim władała, rządziła, ojcu dopomagając, życie mu słodząc i sama nie pragnąc więcej nic nad to szczęście, jakiego doznawała. Dom był, do którego ludzie się zbiegali, aby się nań patrząc, uczyć chrześcijańskiego życia, cnót i wszelkiego dobra. Rożański sam, że zawsze do niewiast miał słabość wielką, przed panną Elżbietą Kmicicówną padał niemal jak przed świętą, za co go ojciec, wojski Kmicic, serdecznie kochał. Dwa te dwory były z sobą w przyjaźni wielkiej a nierozerwanej, bo i Julia, żona Wacka, ową Elżusię kochała jak siostrę. Nieraz z panem wojskim rozmawiając i sławiąc przyjaciela Pełkę z urody, z charakteru, z cnoty rycerskiej, z serca wielkiego, bolał nad jego losem Wacek, a przychodziło mu na myśl, z czym się nie taił, żeby go z Elżusią swatać i żenić. Stary pan Achacy śmiał się, głową potrząsał i mawiał: — Trzeba by zobaczyć. Elżusia, jak nam wiadomo, nie łatwa do wyboru, ja też jej musu nie uczynię. Gdyby się sobie wzajem podobali, a czemuż bym nie miał dla niej takiego kawalera pragnąć? Pełkę jednak ściągnąć było trudno, a powiedzieć mu o pannie nie śmiał Wacek, boby tym całą sprawę popsuł. Ufał w to, że gdy ją zobaczy, pozna, sam się pokocha i o Jadwidze nieszczęsnej zapomni. Wiózł go więc do siebie nie bez myśli, a stanąwszy w domu szczęśliwie, najprzód go w samym dworze wygodnie umieścił, wyniósłszy się dla niego do oficyny. Żona też, która mężowi zawsze rada była uczynić, czego zapragnął, postarała się, aby choremu na niczym nie zbywało. Ani we własnym domu Pełce lepiej być nie mogło; wszelako wzdychał i tęsknił. A choć go dzieciaki bawiły szczebiotaniem i szczęśliwe życie Rożańskich obudzało w nim może pragnienie ożenienia, nie myślał o innym, tylko o owej Jadwisi, którą się kochać upierał. W ostatnie dni postu przybywszy tutaj, doczekali tak Wielkiejnocy i wczesnej wiosny, a tymczasem Pełka chodzić już po trosze zaczynał. Na drugi dzień świąt zaprosił Rożański wojskiego z córką, gdzie i innej szlachty się zjechało. Medard mógł się już ubrać jak należy, a miał podostatkiem w czym wystąpić i takich sukien, które rzadko gdzie widzieć było, bo się w tym kochał i na to nie żałował. U niego strój każdy dobrany był tak, że od buta począwszy, do spinki u koszuli wszystko się z sobą godziło i razem chodzić musiało. Do każdego garnituru była i szabla, i zegarek, i zapinki, i guzy jednako sadzone. Choć się wiele po świecie obracał i nie pierwszej był młodości, Medard uchował się krzepkim i świeżym. Ostatnia choroba trochę mu rumieńca odjęła lecz go nie zestarzyła. Znać po nim było, iż burzliwe lata przepłynął, lecz i niejednego by młodszego przesadził. Rysy twarzy męskie, szlachetne, regularne, choć smutkiem były obleczone, miały wzrok dobroci, która ku sobie pociąga. Na ten dzień, że się gości spodziewano i do kościoła miał po raz pierwszy iść Panu Bogu za ocalenie swe dziękować, Pełka się przybrał paradnie. Miał na sobie żupanik z tkaniny perskiej, w której się wszystkie kolory tęczy, i złoto, i srebro, i purpura, mieszały na drobną mozaikę przedziwnej piękności. Na wierzch żupana pas wschodni, na tle białym wyrabiany złotem, i kontusz czarny z aksamitu, ze sznurami złotymi. Ponieważ pąsową barwą gęsto zaprawny był żupan, więc już i guzy, i szablę koralem miał sadzone i buty ze skóry hiszpańskiej tegoż koloru, i czapkę z kitą pąsową, w złoto oprawną. W takim stroju gdy wyszedł do kościoła, lekką delię, podbitą tumakami55, z węgierska skrojoną, na ramiona wziąwszy dla chłodu, którego mu się lekarz wystrzegać kazał, zbiegali się ludzie patrzeć nań. Takim go pierwszy raz w kościółku zobaczyła Elżusia Kmicicówna, która z wojskim wprost przybyła na nabożeństwo. Elżusia też ubrana była bardzo smakownie, bez tych fryzur, jakich naówczas używano, bez francuskiego, wciętego gorsetu, obyczajem domowym w jupce aksamitnej z sobolem i sukni czarnej, atłasowej, bo kolor ten bardzo lubiła. Była blondynka urodziwa, silna, postawy dziwnie pięknej, oczu łagodnych, niebieskich, włosa złocistego, biała jak alabaster — słowem, królewna. W sąsiedztwie też nazywano ją królewną żartami, gdyż z wielką zawsze powagą i zabawiała się, i w taniec szła, i swawoliła z rówiennicami. Choćby sto panien było, nie mogła Elżusia oczu na siebie nie zwrócić, i pan Medard zaraz ją też spostrzegł w kościele, a równo pewnie zastanowił go ojciec siwy, rumiany i dziwnie piękny, choć stary, człowiek. Ten po staroświecku się nosił, zawsze od śmierci żony czarno. Gdy po nabożeństwie z kościoła się wysypali goście, idąc pieszo ku dworowi, bo dzień był słoneczny i choć chłodny, ale piękny, zaraz wziąwszy pod rękę Pełkę, poprowadził go Rożański poznajomić z gośćmi swymi, nie poczynając jednak od wojskiego. Gdy kolej na nich przyszła, a szedł wojski, sam córkę prowadząc, rzekł gospodarz: — Szanownemu Wojskiemu i pannie Elżbiecie przyprowadzam najlepszego przyjaciela mego, o którym częstokroć im wspominałem, tak jak jemu mówiłem o wojskim i pięknej córce jego; mam więc nadzieję, iż tu się łatwo i szczęśliwie zawiąże dobra znajomość. Łasce państwa polecam brata. Panna Elżbieta, nie mówiąc nic, skłoniła się, a wojski powitał go długim i pięknym komplementem. Złożyło się tak, że szli potem z sobą aż do dworu, a czy to dzień wiosenny, czy powrót do zdrowia, czy wesołość ogólna tak jakoś na Pełkę wpłynęły, że się jak nigdy rozgadał ochoczo i raźnie. Nie zabrakło mu o czym mówić, bo wiele świata widział i ludzi, a gdy chciał, wymowny był i miły. Podobał się więc i z postawy, i z mowy, i z obejścia skromnego wielce ojcu i córce. Poznajomili się łatwo; snadź nawet piękność panny Elżbiety wrażenie uczyniła na nim, bo z niej oka nie spuszczał. Tak szczęśliwy widząc początek, Rożański się już nie wdawał w nic, aby nie popsuł sprawy. Piękna Elżusia wcale nie myślała ani ciągnąć Pełki, ani mu się przypodobywać, dlatego może większy urok dlań miała. Było panien urodziwych, córek szlacheckich, dosyć, a jedna — co najgorzej — pięknością Jadwigę i twarzą przypominająca bardzo, przecież Pełka nie okazał nawet, żeby się na tym poznał. Wesół był, rozmowny, a gdy o swych podróżach począł, wszyscy go w milczeniu słuchali, bo się okazało, że czasu służby cesarskiej aż do Niderlandów56 i Hiszpanii się zabłąkał. Przygody mu się też trafiały dziwne, które pięknie opowiadać umiał. Rożańskiemu, co go długo widywał smutnym, milczącym i pogrążonym w sobie, wydawał się teraz, jakby go ta choroba odmłodziła i odżywiła, jakby z niej wstał, z krwią straconą pasji nieszczęśliwej zbywszy. Cieszyło go to niewypowiedzianie. Nie krył się z tym wojski, że mu się bardzo podobał i wydawał statecznym, a krom tego i wcale mu młodo wyglądał. Co do Elżusi, nie można było spenetrować jej sentymentów — jak się naówczas wyrażano — lecz często z ciekawością poglądała i przysłuchiwała się jego powieściom o krajach obcych i ludziach. On też nie tylko od niej nie stronił jak od innych kobiet, lecz mile się jej przypatrywał, snadź uderzony tym wyrazem dobroci i szczerości, który się w niej malował. Zabawiono się do późna, bo Rożański i jego żona sami też do skoków byli ochoczy. Sprowadzono więc skrzypki i młodzież poszła w tany. Pełka jako nigdy nie był zapalonym tancerzem., tak teraz dla przepisu lekarza i resztek dolegliwości od Pacowskiej kuli, poskoczyć nie mógł, przeszedł tylko parę razy polskiego i ze starszymi gwarzył. Wojski, który jeszcze dawniejsze czasy pamiętał, a znał ludzi mnóstwo, rozgawędził się także; kieliszek wytrawnego wina, wyedukowanego w Polsce, nie mógł zaszkodzić choćby umierającemu, zabawiano się więc przystojnie i wesoło. Nade dniem dopiero rozjeżdżać się goście zaczęli, a Pełka razem z gospodarzem do kolasy Wojskiego i córkę odprowadził, żegnając jakby dawnych a dobrych znajomych, przy czym wojski, co się z nim był już poprzyjaźnił, odezwał się: — A odwiedźcie też nas, bo to o miedzę, abyśmy dzisiejszych rozmów dokończyć mogli. Skłonił się Pełka, a konie ruszyły. Gdy nazajutrz, spocząwszy nieco, do nowych gości wyjść było potrzeba — bo we święta ich tu nie brakło — gospodarz rad był, Pełkę zobaczywszy, wybadać, jak mu się też wczorajsi ludzie podobali. Lecz że podejrzenia na siebie ściągnąć był nierad, jakby mu pannę forytował57 i boby to sprawę popsuło — nie zaraz się mógł czegoś dowiedzieć; Pełka w ogóle chwalił sobie dzień wczorajszy i wszystkich w ogóle, Wojskiego wielce wynosił, o córce ani wspomniał. Zagadnęła go potem gospodyni, jak mu się też podobała; na chwilę się zaciął, a potem rzekł: — Zda się tak dobra, jak jest piękna, co w niewieście wielka rzecz, bo rzadko wdzięk chodzi z dobrocią. Z tego wniósł Rożański, że mu snadź niegodziwa pisarzowa już się przecie naprzykrzyła, i wróżył dobrze, ale milczał. Trzeciego dnia pojechali całym dworem do Kmiciców. Nie był to dom pański, przecie w nim starego i możnego rodu posiadłość poznał każdy. Wojny go jakoś prawdziwym cudem oszczędzały, ostał się więc modrzewiowy dom na podmurowaniu, osobliwszej struktury, z podsieniami dokoła i gankami kilku, z dachem wysokim, na którym gałki mosiężne i chorągiewki blaszane osobliwie wyglądały. Zabudowania koło niego mnóstwo i bardzo pokaźnego, a co najpiękniejsza, lip stało przy dworze, w dziedzińcu i ogrodzie prastarych takie mnóstwo, że tam niemal pod nimi jak pod dachem przechadzać się było można. Właśnie niektóre z nich, co wcześniejsze, puszczać zaczynały. We wnętrzu też było na co patrzeć, bo wojski był człek ciekawy i po świecie wiele rzeczy zebrał, znosząc do domu. Więc pięknych, starych zbroi a sprzętu, a szal, a szkatuł, a puzder sadzonych, a zegarów kosztownych, co dni i miesiące, i nowie pokazywały, a ksiąg też niemało się znajdowało. I czystość była, jaką chyba w Holandii podobno by kto zobaczył. Pełce się to podobało. Przypadała królewna do pałacu i gdyby w przedziwnych ramach wizerunek w nim się wydawała. Dostatek wielki znać było wszędzie, służby dość, a nie za wiele i wesołych twarzy wszystko. Słowem, chyba ptasiego mleka brakło. Każdy się tu czuł wesół i dobrze mu było a swobodnie. Wojski i córka z gościnnością dawną przyjmowali. Zjechało się kilka osób z sąsiedztwa z powinszowaniami, przybył bernardyn, wesoły bardzo człek, o. Opuncjusz z Krakowa, osobliwego imienia, ale i charakteru niemniej szczególnego, bo filozof był, jakich mało. Gdy więc po jajku siedli w osób dwadzieścia z domowymi do stołu, to się wszystkim twarze śmiały, aż miło. Jakimś trafem Pełkę honorując, że był obcy, a pierwszy raz był w tym domu, posadzono go przy pannie Elżusi. Musiał ją tedy zabawiać, na co się skarżyć nie mógł. Parę razy przypadkiem się ich oczy cale spokojnie spotkały i wzajem się nie unikały. Poznajomili się tedy z sobą czasu długiego obiadu lepiej niż pierwszym razem, bo jeść tego, co podawano, sposobu nie było i służba misy stawiała, a brała prawie nie tknięte, tyle ich tam nagotowano. Rozpytywała panna o kraje obce, o wojny tureckie, o dwór cesarski i wojska, a widać było, że jej wiele rzeczy, zwykle kobietom niewiadomych, obcymi nie były. Bawili się tedy dobrze i Pełka wstał w różowym humorze, wesół, z panną śmieszki już strojąc, jak był przecie powinien, ażeby ją zabawił. Po obiedzie, że czas był dziwnie ciepły, młodzież się poniosła sztuki dokazywać z łukami, z szablami, a z końmi i Pełka by był też nie dał się wyprzedzić, ale słowo z niego wziął Rożański, że lekarza słuchając, spokojnie się zachowa. Wziął go wojski z sobą, różne rzeczy osobliwe wskazując, których dom był pełen, i ze starszymi na gawędę, gdzie o. Opuncjusz też trefnymi gadkami ich zabawiał. Nie było obfitszej w powieści stare i nowe pamięci nad o. Opuncjusza ani milszego nad niego gaduły; cisnęli się doń ludzie, aby go słyszeć. Na kazalnicy też mistrzem był i cale od zwykłych różnym, bo elokwencji58 żadnej nie szukał, a począwszy od skromnego: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, prawił poufalutko, przystępnie, mądrze, jasno do słuchaczów, tak że kazanie jego, choćby godzinę trwało, kilku minutami się zdawało. Znać się był tego sposobu we Włoszech nauczył, czy mu natura mistrzynią była, ale nikt nie wyrównał słodkiemu kaznodziei. Tak samo w dobrym towarzystwie gdy się rozgadał, nasłuchać go się ludzie nie mogli. Miał to do siebie tylko ojciec Opuncjusz, iż kobiet nie lubiał, nie mogąc darować Ewie jej kusicielstwa i nie dowierzając tym, które zwał wszystkie córkami jej nieodrodnymi. Lubił opowiadać o nich trefne anegdotki, na których mu nigdy nie zbywało. I tym razem jakoś rozmowa się potoczyła o kobietach. Panny Elżusi nie było, więc o. Opuncjusz mógł sobie pozwolić. Pełka go ze szczególną słuchał uwagą. — Femina59 — mówił śmiejąc się bernardyn — ano, nomen omen60, bo istotnie mina, gdy najpiękniejsza u nich, to — fe! Wszystkie piękności światu się dały we znaki, począwszy od starożytnych czasów do dziś dnia, a rzadko która taki dobry ze swych wdzięków uczyniła użytek, jak Judyta61. Cóż, mospanie, mówić o Dalili?62 Co o innych, które najmocniejszych Samsonów63 wodziły na pasku? Tu napił się kilka kropel wina o. Opuncjusz i postawiwszy kieliszek, mówił dalej: — Gdym onego czasu był w Rzymie, gdzie o te piękne zwodzicielki nietrudno, nasłuchałem się tam tragedii dosyć o nich, ano mi żadna nie utkwiła w pamięci, jak jedna o księciu, którego zwano Palmieri. — Jeszcześ mi jej nie powiadał — przerwał wojski — godziłoby się jej posłuchać. — Powtarzają onę historię we Włoszech po dziś dzień — dodał ojciec Opuncjusz. — Książę wielkiego był rodu i fortuny, młodzieniec piękny, paranteli znakomitej, tak że go sobie zawczasu największe książęce domy wyrywały, córki mu swe swatając. Zdarzyło się wszakże, iż z inną młodzieżą zabawiając się po mieście, gdy konno uliczkę małą za Tybrem przebywali, we drzwiach brudnej kamieniczki spostrzegli w łachmanach czternastoletnią dzieweczkę tak osobliwej piękności, iż się wszyscy dla przypatrzenia jej zatrzymali. Znać było z ubrania, że była ubogą, ale jak dziecko śmiałą, bo się wcale oczu owych kawalerów nie uląkłszy, stała nieporuszona i mieli czas rozpytać, co była za jedna, a jak się zwała. Już to nieroztropnością było wielką, iż szatana kusiciela zoczywszy, paśli nim sobie wzrok owi młodzieńcy, gdy powinni byli uciekać. Lecz któż się w dziecku takim mógł natury już niewieściej spodziewać? I stało się, że od tego wzroku Palmieri jakby oszalał. Jakoż po kryjomu za Tybr chodzić zaczął i z dzieweczką uczynił znajomość. Odpędzała go tam matka, a dziewczę z okna wabiło. Rok nie upłynął, gdy ją ktoś zaswatał. Książę wpadł w rozpacz wielką i chorobę, a że jedynakiem był, czynili rodzice, co mogli. Doktor, mądry człek, odgadł słabość i powiedział, że tu ratunku nie ma, a ożenić go z nią potrzeba. Choć to państwu wielkiemu w niesmak szło, co było czynić, gdy życie ratować musieli? Posłano do owego domu, ale dziewczę było już za mąż wydane. Palmieri chorzał, nie zmarł, wstał, wychudł, zbiedniał, ledwie go wychuchano. Ani go dopilnować było można, by się nie włóczył za kusicielką, która się z niego śmiała, a przecież mu się wdzięczyła. Z naprawy księcia męża jej zabito. Domyślano się, kto to uczynił, ale sprawę zatarto Jednakże księciu radzono z oczu znijść urzędowi, póki by ślady zbrodni nie znikły. Pojechał tedy do Mediolanu i pół roku bawił. Gdy go nareszcie powołano nazad, bo rodzice jeszcze żyli, prosto z konia pobiegł na Zatybrze. Jejmość była po drugim weselu. Nie spodziała się snadź za księcia wyjść, trafił się bogaty kupiec dla wdzięków jej, oddała mu rękę. Jeszcze go to nie wyleczyło, owszem zajadlejszy był niż kiedyś i gorączka w nim grzeszna rosła, bo kogo szatan opanuje, niełacno puści. Kupiec wyjechał za sprawami swymi do Malty, wzięli go na morzu korsarze. Chodziła wieść, że i temu książę nie był obcy, ano, gdy się spodziewał owocu, prysła mu jego jejmość znowu tak, że napytać się nie mógł, co się z nią stało. Schnął tedy tak, a rodzice go na próżno gwałtem żenić chcieli, gdy po dwóch latach znalazł zgubioną, ale już żoną trzeciego, i to szlachcica neapolitańskie—go, bogatego wielce, z którym jeździła już karocą, jakby się do niej zrodziła, w atłasach i w aksamitach, jakby nigdy zgrzebnej nie znała koszuli. Łatwiej się już przyszło do niej zbliżyć księciu, a na złe namawiać. Nie wiadomo, jak te sprawy poszły, dosyć że się przy kościach z neapolitańczykiern zwadziwszy, wyzwali i wyszli na plac, i książę tamtego zabił. Ano mu jejmość oświadczyć kazała, że zabójcy męża swojego nigdy ręki nie odda. A że to we Włoszech się działo, gdzie w ludziach krew nie woda, Palmieri ów wdarł się do domu wdowy i własną ręką ją zamordował. Po czym Ojcu świętemu poszedł do nóg się rzucić, opętanie swe i zbrodnię wyznawszy, kaptur wdział i resztę życia we włosienicy i paskach, biczując się, odpokutował. Gdy ojciec Opuncjusz tę historię opowiadał, Rożański, który podle Pełki siedział, ciągle go łokciem trącał, a Medard to się czerwienił, to bladł, ale słowa nie rzekłszy, do końca dosłuchał i po sobie poznać nie dał, że mógł się z owym Palmierem nieszczęśliwością i obałamuceniem porównać. Nie rzekli do siebie ani słowa, uważał tylko Rożański, iż dość wesoły wprzódy Pełka posmutniał i pochmurniał i został zadumany aż do wyjazdu. Chciał już potem pan Medard koniecznie do Gołczwi powracać, lecz oboje Rożańscy puścić go nie mogli i tak modlili, a zaklinali, iż do Zielonych Świąt go wstrzymali. Znowu tedy wojski z córką przybył w odwiedziny, a że stosunki obu dworów były ciągłe, widywano się więc co dni parę, spotykano w kościele, a coraz bliższa zawierała znajomość. Panna była baczna na siebie, nie okazywała Pełce swej dla niego przyjaźni, lecz i nie stroniła od niego, a przed ojcem przyznać się miała, iż pan Medard się jej dosyć podobał. Ten też, choć żadnego zamiaru nie zdawał się mieć, towarzystwo Wojskiego i dom jego, i pannę polubił widocznie i najweselszy był, gdy się z nimi znajdował. Rożański już prawie na tryumf dzwonił, czekając tylko chwili, gdy sprawę zagai, ale razem dobrze jej dojrzeć dając, aby zawczasu porwawszy się, nie spłoszyć. Gdy mu się tedy zdawało, że Pełka w pannie zakochany, bo i wzdychał, i smutniał, i humory mienił, i trzpiotał się dla niej, jednego wieczoru sam na sam z nim będąc, ozwie się: — Medardzie kochany, co myślisz o Elżusi? Jaka by to z niej dla ciebie była żona! — Zapewne — westchnął Pełka — gdyby, gdyby, gdyby i gdyby… — Jakież to troiste „gdyby” stoi ci na przeszkodzie? — Gdybym ja śmiał, gdyby ona chciała, i gdyby pan Bóg pozwolił. Ano, z tego trojga nie może być nic. — Dlaczego? — Bo ja dla niej za stary i sterany i diabeł mi w sercu inną żagwią piecze. Jeszczem nie zapomniał o tamtej, bo ona nie może chcieć po drugich kości ogryzać, a Pan Bóg nie dopuści, aby czysty kwiatek w zbrukane dostał się ręce. Począł się śmiać Rożański. — Piękna to cnota — pokora — rzekł — ale nie trzeba jej mieć nadto, bo śmieszna. Aniś ty taki stary, ani ona taka wybredna, a Pan Bóg pobłogosławiłby, gdybyś zamiast o cudzej żonie myśleć, własną dostał. Już by też czas — dodał — rozum mieć. Nie powiem, znasz mnie, szalałem za kobietami do grzechu, alem się i ja wyszumiał. Patrzeć na nie lubię, a pokusy już we mnie nie rodzą. — A wiesz, dlaczegoś wyszumiał? — zapytał Pełka. — Boś szalał za kobietami, nie za kobietą. Gdyby cię jedna w różowe schwyciła pazurki, byłoby po tobie. — Nie — rzekł Rożański — zwłaszcza, gdyby owe pazurki niejednego już wprzódy ściskały. Powtarzam ci tedy, i dla rodu, i dla spokoju, i dla błogosławieństwa bożego ustatkuj się, ożeń, a podziękujesz mi. — Ano, to nie może być! — zawołał Pełka. — Gdybym ja panny chciał, ona mnie nie zechce. — Któż ci to powiedział? — Rozum. — A ja, choć się nim nie chwalę — mówił przyjaciel — daję ci słowo, że cię z nią ożenię. Tylko mi musisz przyrzec uroczyście, iż się tamtego starego grzechu wyprzesz i odżegnasz od pokusy. Pełka nie odpowiedział nic, tylko wzdychał. — Jakże ty możesz, bracie, wymagać po mnie, abym do reszty duszę gubił, przysięgając na to, czego dotrzymać nie mogę? Albo ja wiem, czyją sprawą i siłą ta kobieta władzę ma taką nade mną, że mnie od ołtarza mogłaby oderwać, że na skinienie jej lecę, oczy zamknąwszy, że nigdy pewien być nie mogę, co uczynię, bo sobą nie władne. Zrozumiejże ty to, kiedy możesz, i wytłumacz mnie, dlaczego ja to czynię, gdy mi nigdy nic nie przyrzekła i żadnej nie dawała nadziei. — Najlepiej siebie opisałeś sam — przerwał Rożański — toć prosto demencja64 jest i szał. Dopóki byłeś młodszy, krewkość to tłumaczyć mogła, ależ dziś? Jedna zresztą rada na to: ożenić się i dać słowo, że o niej myśleć, mówić ani się jej widzieć nie będzie. I jeszcze powtórzę: ożenić się. Najlepszym egzorcyzmem65 będzie błogosławieństwo kapłańskie i serce dobrej żony, a już na świecie całym lepszej od Elżusi nie znajdziesz. — Człecze, a maszże ty sumienie chcieć ją wydawać za mnie? A godziż się to? Albobym ja uczciwym był, gdybym ją na ofiarę święcił? Toć sumienie wymaga, abym sięgając po jej rękę, wyznał jej, com zacz za grzesznik. Zechceż ona takiego człowieka poślubić? Puste rzeczy! — Ej, co do spowiedzi przed panną — odezwał się Rożański — bez tej by się obeszło. Alboż ty myślisz, że o twej historii ludzie nie wiedzą, że o niej wróble na dachach nie śpiewają? Panna ją pewnie zna, jeśli nie z dodatkami jeszcze; przecież od ciebie nie stroni ani ci wstrętu nie okazuje. — Ale to nie może być — podchwycił Pełka — a to nie może być na żaden żywy sposób! — A ja ci powiadam, iż być może i jeśli mi się w ręce zdasz, to i będzie. No, chcesz? Mów. Pełka aż pobladł, rękami obiema twarz zakrył. — Daj mi ty pokój — rzekł. — Choćby się namyśleć potrzeba. Pójdę do spowiedzi i odbędę rekolekcje, obrachuję się z sumieniem i zajrzę w głąb siebie. — A! Sumienny człecze — rozśmiał się Rożański — pamiętaj wprzód, że przecie największy grzech pożądać żony bliźniego, a tyś w tym grzechu po uszy. Cóż przeciw tego inne?! Tego dnia nie mówili więcej. Pełka istotnie spowiedź odbył; dopiero tedy po niej zeszli się znów z Rożańskim, który go wyściskawszy, powiada: — A cóż? Mam w dziewosłęby66 jechać? — Nie godzi się — szepnął cicho i smutnie Pełka — mówiłem z sumieniem, nie jest czyste. Wiesz, Rożański, com w sobie znalazł? Oto, gdy mi na myśl przyjdzie tylko, iż ślubując drugiej, tamtej się wyrzec muszę, mróz mnie przechodzi. Okazuje się, że ja wciąż na śmierć pana pisarza, sam o tym nie wiedząc, rachowałem i rachuję. — A myśliszże, iżby ona za ciebie poszła? — spytał Rożański. — Pamiętaj, że to Pociejówna, a za Pacem była, że to się państwa nawąchało całe życie, że ona jeszcze może sobie senatora złapać. — Na ten raz — cicho rzekł Pełka — inaczej by było pono. Mam tę determinację, gdyby owdowiała, napaść, porwać, gwałtu się dopuścić, a ślub z nią wziąć. — I nieszczęście też z nią poślubić! A toć ją znasz! — mówił Rożański. — Nie przeczę, biedę bym miał, ano, ano, aby ta godzina szczęścia na którą się cały żywot czekało. Znowu tedy marnie poszła rozmowa i rozeszli się z niczym, ale Rożański, uparty, tegoż dnia ją na nowo rozpoczął. — Pełko, duszo moja, jedźmy do Elżusi. Jak go tedy jął molestować, a męczyć, a przekonywać, a namawiać, a gniewem boskim straszyć, skończyło się na tym, iż Pełka zgodził się krok uczynić do wojskiego, szczerze mu wyznając wszystko. Przez żonę wiedział Rożański, iż panna wcale nie była przeciwko Pełce i wolała go nad innych. Wojski się nie krył, iż go sobie życzył. Medard też przyznawał się do tego, iż panna mu wielce się podobała, że chwilami przy niej o wszystkim zapominał. Stanęło tedy na tym, aby się jeszcze zbliżyć starał, a Rożański brał resztę na siebie. Tryumfował też Wacek, jakby Tatara w niewolę wziął, a przechwalał się, iż u Pana Boga nawet zasługę sobie zyszcze za to, że takiego człowieka ze szpon szatańskich wyrwał i na porządnego ziemianina wykierował. Nie ulegało bowiem już wątpliwości, iż się wszystko złoży jak najszczęśliwiej i pan Pełka do Gołczwi z małżonką wyjedzie, a o nieszczęsnej owej syrenie67 zapomni. Zdało się bowiem już nawet, że się jej całkiem z pamięci pozbył, bo ani o niej kiedy wspominał, ani wzdychał, ani się dowiadywał, co się z nią stało. A Rożański, choć może co wiedział, milczał i tak się rzeczy wiodły do szczęśliwego końca. Rożański go, jak mógł, przyspieszał, aby przyjaciela związać, żeby się już mu wyrwać nie mógł. Przygotowany był stary wojski, przeczuwała Elżusia swaty i przed Zielonymi Świątkami wybrali się uroczyście prosić o rękę panny. * * * Dzień był naznaczony, ale znając Pełkę, nie chciał o nim zawczasu dawać znać Rożański. Najlepsze konie do wozu przygotowano, bo jeszcze Pełce dłuższej podróży konno wzbraniano. Rożański się wygolił i wystroił, a wyglądał jak krew z mlekiem, wąsa pokręcając gdyby za młodszych czasów. Pełka się też poszedł odziewać. Wydobył Gabryk, co tylko było najlepszego do wyboru: pasy, spinki, guzy, kołpaki, kity. Aż gdy się w kufrach i tłomokach grzebać zaczęto, wypadła na ziemię spłowiała owa wstążka niebieska, którą mu niegdyś trzpiot Jadwisia rzuciła z ganku. Już ją był złożył ad acta68 Pełka, nie chcąc sobie przypominać, co dla niej wycierpiał, gdy oto jakby naumyślnie w tej stanowczej godzinie znalazła mu się pod nogami. Zapłoniony cały podniósł ją prędko i łzy mu w oczach stanęły. Tknęło go to, iż jakby przeznaczenie samo przypominało mu przysięgę, wy rzucając wiarołomstwo, i dobyło ]ą na jaw umyślnie. Zadrżał, zawahał się, już by był może nazad rzeczy pakować zaczął, a strułby się tym na dzień cały i nie umiał ust otworzyć, gdyby Rożański, jak przeczuciem tknięty, nie nadszedł. Wstyd mu było tej wstążki i schował ją szybko za kontusz, udając, że suknie wybiera. — Nie do rzeczy dzień wybraliśmy — odezwał się Wacek, wchodząc z kalendarzem w ręku — dopierom się rozpatrzył, że dwoiście feralis69, bo i numer niedobry, i na starym księżycu, i konstelacje nie do małżeństwa. Bóg widzi, że jednej godziny bym rad was skojarzyć i że nie bardzo w te brednie astrologiczne wierzę, ano, na twej skórze próbować nie chcę. A nuż! Pełka odetchnął i niemal wesoło się odezwał. — Więc dziś nie jedziemy! — Ano, nie! Za trzy dni nów, liczba wypadnie doskonała i konstelacja wyborna, więc dopiero za trzy dni, — Gabryk, pochowaj rzeczy! — zawołał wesoło Pełka i uściskał przyjaciela. Sługa spojrzał na pana smutnie i zabrał się do składania garderoby. Gawędzili tedy o astrologach i kalendarzach, i o przepowiedniach Cunitzji Janowi Kazimierzowi70, i o horoskopie Jana III71, gdy przed domem zaturkotało. Rożański wyjrzał. — Zupełnie obce konie, uprząż, ludzie, ba, i gość — rzekł — niie wiem, kto by to mógł być, chyba szlachcic, co się w kraju nieznanym zabłąkał i do brata jak w dym; trzeba iść gospodarskie pełnić obowiązki. Wyszedł tedy, lecz nie upłynął i kwadrans, gdy z owym gościem, wiodąc go pod rękę, powrócił. Pełka poznał w nim towarzysza broni z Krakowa. Był to niejaki Zboiński, którego nazywano Zbójem, jedyny człek do szabli i do ochoty, który choć parę wsi miał, nigdy domu nie zagrzał, a powodów tylko szukał, żeby od komina do komina dla dobrej myśli się ciągać. Lubiono go bardzo, bo i tańcował, i przyśpiewywał, i w szable się ciął, i do zabawy myśli poddawał jak nikt. Gdzie on był, tam się już o gości gospodarz nie miał co troszczyć, dał im rady. Złoty człek, choć go do rany przyłóż, ale krzykacz i zawalidroga, i próżniak, że go w tym nikt nie przesadził. Żonę doma miał, przecież się rad zalecał, szczególniej do wdów i do takich, których mężów widać nie było. Ale to tam w tym pono więcej pozorów niż rzeczy bywało, aby się pośmiać i podurzyć. Kiedy ludzi ubawić chciał, to się do najstarszych babuniek przysiadał i koperczaki do nich stroił, aż którą rozruszał. Zboiński albo był na wojnie, lub na wozie i po świecie, do domu przyjeżdżał konie odmienić, pieniędzy wziąć, czeladź nieposłuszną wychłostać, a trzeciego dnia ruszał znów dalej. Ściskali się tedy wszyscy trzej jako starzy towarzysze, przypominając czasy pana Czarnieckiego i krakowskie biedy, i Szwedów. Pełka go od tych czasów nie widział, pytania się więc sypały bez liku. — Ano, spodziewam się — rzekł Zboiński — że ci, miły Me—dardzie, choróbsko to odeszło, coś je miał, że od wzdychania za jakąś tam jejmościanką mało ci piersi nie pękały. — Tak to jest — odezwał się Rożański — iż pono do rozumu przychodzi, ale dopiero teraz i to zażywszy dla niej biedy niemałej. My go tu żenimy. — Dopiero teraz! — rozśmiał się Zbój. — Tom i ja w czas jeśli nie na wesele, to na zrękowiny przybył. Poprowadził gospodarz gościa do żony, zostawiając Pełce czas, aby się odziewał. Tu mu dopiero opowiedział wszystko o Medardzie i jaką z nim biedę miał, póki go nie nakłonił do ożenienia. — Za kogóż to jego umiłowana znowu poszła? — zapytał Zboiński. — Ostatnio jest za Pacem, pisarzem, chociaż z nim nie żyje, bo się z sobą pogodzić nie mogli. — Za Pacem, pisarzem — ozwał się Zboiński — ale czyż pewna? — Niezawodna rzecz! Widziałem ich oboje czasu koronacji, ona od niego jak od wilka uciekała. Obawiała się do domu sama potem odjechać, aby jej gdzie na drodze nie porwał i do klasztoru nie wsadził, bo się z tym odgrażał. — To się już teraz nie ma nieboraczka czego lękać — szepnął Zboiński uśmiechając się. — Albo co? — zapytał przestraszony Rożański. — Może lepiej, żebym zmilczał — rzekł gość. — Nie, przede mną mów wszystko! — Pac nie żyje — dodał Zboiński po cichu — mówią, że się grzybów objadł, drudzy prawią — węgorza, wody popił, i w kilka godzin go nie stało. Rożański w ręce uderzył tak silnie, iż stoliki się zatrzęsły. — Co ty mówisz?! — Szczerą prawdę; pan pisarz od tygodnia nie żyje. Wypadkiem się dowiedziałem o tym. Jejmość tedy owdowiała. — Człowiecze! Jeśliż ci Bóg i zbawienie miłe — zawołał Wacek — milcz i pary nie puść, bo żadna siła ludzka Pełki nie wstrzyma, gdy się o tym dowie! Poleci na złamanie karku do niej, a uchowaj Boże, ona za niego pójdzie, to zgubiony człowiek, zamęczy go! Tu ja mu swatam taką, co go szczęśliwym uczynić jedna może, rozumną, dobrą, bogatą i piękną. Gdy się ożeni, darmo, wtedy już nie pomyśli o niej, ale dziś jeszcze, choć już w dziewosłęby mieliśmy jechać, zerwałby mi się w mgnieniu oka. Więc, milczeć. — Będę milczał — rzekł Zboiński — patrzajcie tylko, aby się którędy indziej nie dobyła ta wiadomość, a ze zrękowinami trzeba spieszyć, to i ja skorzystam. Wiadomość ta oboje państwa Rożańskich mocno zmieszała, aż posmutnieli. Choć o Pacu mało tu kto wiedzieć mógł, a o pisarzowej jeszcze mniej, naówczas znali się wszyscy i obnoszono wiadomości po dworach. Łacno się więc ktoś mógł wygadać. Zafrasował się Rożański. — Ano, co robić? Wola boża. O Zboińskiego nie było się bać, miał co rozpowiadać i bez tego. Bawili się cały dzień jak najprzedziwniej i uchmielili jak rzadko. Rożański oko miał na przybywających i to nawet przewidział, iż ludziom, gdyby kto z listem jakim przybył, sobie naprzód znać kazał dawać. Drugiego dnia siedzieli przy wieczerzy, gdy stary, domowy Rożańskich piwniczy panu jakieś znaki dawać począł bardzo misternie, tak że go aż nastraszył. Wacek się zerwał od stołu pod jakimś pozorem, wypadł do niego do kredensu. — Co ci to? — Za panem Pełką dworzanin pisarzowej, goniąc wszędzie, aż tu się przystawił. Rożański za głowę się chwycił. — Trzeba było powiedzieć, że go tu nie ma i nie było. — Ludzi poznał, a tak mu pilno i tak się dobija, że go powstrzymać nie można. — Słuchaj, Pawle — zawołał Rożański — rób, co chcesz, a jego spój i zamknij spać, i konia mu schowaj, Gabrykowi powiedz, żeby mi się o nim wspomnieć nie ważył! Weź piwa, miodu, wódki, wina, co chcesz, a człeka mi spój, by ręką ani nogą nie ruszył. — A jak gęgnie72 — spytał ostrożnie Paweł. — Gdzieś ty słyszał, ażeby od tego człowiek przepadł? Wyśpi się i będzie zdrów. Wydawszy ten rozkaz, Rożański powrócił, nie dając znać po sobie, żeby go co bardzo obeszło. Jedna żona z twarzy poznała, iż się niezwykłego coś święciło. Że Paweł do takich spraw był jedyny, Wacek jadł spokojnie, gdy go znowu krzakającego usłyszał. Nie wypadało mu już po raz drugi tak wychodzić, zmyślił więc, że sam do piwnicy po wino musi ruszyć, i wstał. W kredensie Paweł mu na ucho rzeki, że dworzanin do ust nic wziąć nie chce, póki poselstwa nie spełni, i ani go można namówić, by spoczął. Rożańskiego, choć był na pozór ciężki i nieobrotny, w ważnych wypadkach nigdy nie odstępowała przytomność; zręcznie lgnąć nic go nie kosztowało. Pobiegł więc coś poszeptać z jejmością, a Pełkę na ucho poprosił, by w miejsce jego Zboińskiego zabawiał, bo musiał na chwilę odejść, gdyż na wsi ludzie się pobili i trzeba ich było godzić. Wyrwawszy się tedy z Pawłem, poszedł do przybudówki, w której ostawiony piwem, ba, i winem, siedział dworzanin pani pisarzowej. Chłopak był młody, raźny i z oczu mu spryt patrzał. Rozumie się, że szlachcic. Przywitał się z nim gospodarz wesoło. — Domyślam się, z czym tu waszmość do nasi przybyłeś, pewnie po pana Pełkę, bo i my tutaj wiemy, że panu pisarzowi się zmarło, to go wdowa wzywa, ani chybi? Masz waszmość listy? — Listu żadnego nie dano — rzekł dworzanin — ustne mam polecenie, abym jednej godziny nie tracąc, wyszukał pana Pełkę i wnet go z sobą zabrał. — Ale go tu nie ma! — zawołał spokojnie Rożański. — Jak to nie ma?! Ludzi i konie widziałem. — Bo ci są, tylko Pełka na tydzień odjechał stąd o mil sześć na łowy. Niedowierzająco spojrzał młody chłopak, ale Rożański poważnie mówił, nie godziło się nie wierzyć. — Dokąd? — Mil sześć, w bory, ku Niepołomicom. — Do kogo? — Do Maciszewskich, do Zdun. Dworzanin się ruszył, jakby wnet jechać chciał. Nie wstrzymywał go Rożański. — Cóż myślicie? — dodał. — Posłać by po niego? — Nie, ja sam pojadę. — Jak wola, ino wam przewodnika dam, bobyście nie trafili sami. — A! Panie, a język od czego? — Spieszniej będzie, gdy człeka weźmiecie, ano, byście może spoczęli, zjedli i napili się? Nie odmówił posłany, więc Pawła odkomenderował do niego gospodarz, a sam po parobczaka do stajni zbiegł, najroztropniejszego wybrawszy. Szło mu o to, aby się nie wygadał, żeby go błędnie prowadził i jak najdłużej z nim się włóczył. Chłopcu więc jak łopatą w głowę kładł, co miał mówić, co czynić, jak prowadzić, w jaki sposób kłamać i bałamucić. ,,Już mi to Pan Bóg przebaczy — rzekł do siebie — innej rady nie ma.” Gabrykowi po drodze, że był to człowiek dobrze swemu panu życzący, Rożański wytłumaczył wszystko, aby go nie wydał, i kazał milczeć. Sam co rychlej powrócił do wieczerzy, aby tu koniecznie zatrzymać Pełkę, by się nie ukazał i nie wyszedł, póki by dworzanin nie odjechał. Wszystko to, choć z wielkim pośpiechem i łap cap, zrobiwszy, szczęśliwie do skutku wyprawę dworzanina doprowadził. Dopiero, gdy już za bramą i za wsią był, o czym Paweł mu szepnął, Pełkę mógł z niewoli wypuścić i już na niego nie zważać. Rad był niezmiernie Rożański, iż mu się to tak szczęśliwie udało, i wesół cały wieczór baraszkował. Chłopak dodany, zttmiast do Zdun, po lasach miał wodzić dworzanina, póki by tylko mógł, aby na czasie zyskać. Tymczasem spodziewał się Medarda zaswatać. Gdy się rozeszli spać, świerzbiał mu język ze Zboińskirn się poradzić. Ten mu ganił robotę. — Dworzanin się rychło opatrzy, spyta kogo i powróci, do Zdun dostawszy, a co potem z nim robić? Ja bym go był zamknął i przetrzymał, karmiąc dobrze, pod kluczem, a później wynagrodził. Nie pierwszyzna to — dokończył Zboiński — w komorze ciemnej rekolekcje posłańcowi odbywać, choćby i miesiącami. — Cóż było począć? Źle czy dobrze — stało się. Trzeciego dnia wespoły ze Zboińskim do Kmiciców z paradą w dziewosłęby jechali, a że dzień był bardzo piękny i Pełka zdrowym się czuł, nie chciał inaczej, tylko konno, utrzymując że kolasą albo wozem zajeżdżać mężczyźnie po pannę — wstyd było. Dobrał mu Gabryk spokojnego bułanka, który tak nosił, że na siodle by szklanka wody, stojąc, się nie rozlała, a łagodny był, że lejca prawie nie potrzebował, i rześki, że się bez ostrogi obszedł. Słowem, koń dla dziecka, dla kobiety i dla żołnierza na wojnę. Dzień był wiosenny, śliczny, wesołość w powietrzu, drzewa w młodych sukienkach, niebo w lazurowej szacie i humory ichmościów też różowe były. Pół drogi ujechali szczęśliwie, gdy na gościńcu Rożański, który miał oczy krogulcze, zoczył jezdnego i poznał w nim, choć mało nie o ćwierć mili, dworzanina pani pisarzowej, który powracał ze Zdun. Jechali groblą, nie było kędy z drogi mu zjechać. ,,Oczewiste nasłanie boże — odezwał się do siebie w duchu Rożański — rozstąp się ziemio! Nie ma jak radzić.” Co chwila się utrapiony ów poseł przybliżał. Szczęściem z grobli przez łąkę szła drożyna w lasy, jeszcze w porę, nimby ich tamten mógł rozpoznać, skierował się nią Rożański między krzaki łozowe, obiecując bliżej przeprowadzić. Pojechali gęsiego, Rożański przodem, za nim Pełka i w końcu Zboiński, taką utrapioną, mokrą a grzęzką ścieżyną nad rowem, że konie po pęciny zapadały. — Zasmarujemy się, hę! — zawołał Pełka. — A ja swemu koniowi kopyta umyślnie kazałem szwarcować. — Ano, już darmo! Wleźliśmy, jedźmy — dodał Rożański — nie spodziewałem się, aby tak mokro być miało. Tym sposobem szczęśliwie wyminęli dworzanina, ano, na tym nie było dosyć. Gdy się trochę z grzęzawicy wydobyli, Rożański Pełkę puścił przodem i zwrócił się do Zboińskiego, szepnąwszy mu: — Zmyśl, co chcesz, do domu wracaj i posłańca pisarzowej włodarzowi73 każ do ciupy zasadzić. Innej nie ma rady. Dać mu w bród wszystkiego i konie pochować. Zboiński zrozumiał od pół słowa. Nuż się tedy skarżyć, że mu w kościach łamanie przyszło, które na wiosną miewał, że go kędyś wiatr niedobry zawiać musiał. Rożański mu dowodził, iż w końcu, się przetrząsłszy, pozdrowieje; ano, tamten chorego doskonale udawał i rychło, pożegnawszy ich, do domu nawrócił. Tknęło coś Pełkę. — Co mu jest? — rzekł. — To jakaś sprawa nieczysta. Ja tego nie rozumiem. Nie wierzę w tę chorobę. — A cóż by miało być? — śmiał się Rożański. — Co ci w głowie?”„ Juści nie do Julki w umizgi powrócił, bo wie, że ona by go wyśmiała, a ja bym mu kości pogruchotał. Zmilkł tedy Pełka i jechali dalej. W istocie drożyna, którą się wzięli, zamiast zbliżyć ich, zmusiła dobre pół godziny nałożyć. Dobywając się na powrót na gościniec, musieli rów przeskakiwać i obryzgali się błotem, aż Medard w rozpacz popadł, jak przed panną stanie. — Ale bo to ty, Wacku, wszystkiemu winien jesteś z twoją prościejszą drogą. — Ani słowa, już łaj i karz, stało się, uszy stulę. Ukazał się tedy dwór i Pełka nieco rozweselał, popędzili kłusem, do ganku rozpędzili, co konie wyrwały, i osadzili je w miejscu. Wojski był na wschodkach i witał. — Dzięki Bogu już nasz chory harcuje — rzekł — to mu niewiele brak. — Pierwszym raz konia dosiadł, aby się progom waszym pokłonić — dodał Pełka. Rożańskiemu chciało się co najprędzej zawiązać węzełka. — A nie z samym pokłonem do kolan waszych przychodzimy — zawołał w pięknej pozyturze74 — ale z prośbą, którą ja, jako uproszony przyjaciel, z serca do waszej miłości zanoszę! Pan Medard Pełka nie mógł obojętnym okiem patrzeć długo na niewysłowione przymioty i cnoty czcigodnej córy pana Wojskiego, z afektem przybywa i respektem, aby tego szczęścia dostąpił, byście mu w niej dozgonnego dali towarzysza, którego we czci i miłości chować i strzec, tak on sam, jak i ja za niego, najsolenniej się obowiązujemy. Pełka do kolan się staremu kłaniał, który go za ramiona ująwszy, podnosił rozczulony, a na słowo się jeszcze zebrać nie mógł. Rzekł tedy Medard: — Nie mam tej prezumpcji75, ażebym godnym był przedziwnego skarbu, o który śmiem zanieść preces76 do pana Wojskiego; znam to najlepiej do siebie, iż niegodzien go jestem, lecz jeśli respektem i afektem nagrodzić można, co w splendorze nie dostaje, pewnie dług należny spłacę. Wojski, mocno poruszony, wahał się z odpowiedzią, a po krótkim milczeniu rzekł z wolna: — Zawszem był tego zdania, iż rodziców rzeczą nad losem dzieci czuwać i przestrzegać, ale gwałtu ich sercu czynić nie powinni; przetoż i ja woli Elżusi hamować nie będę i do jej decyzji oddaję prośbę zaszczytną dla nas pana Pełki. Co do mnie, chętnym sercem przystanę i pobłogosławię. Niech Elżusia sama dekretuje w sprawie. Zatrzymajcież się tu, proszę — dodał — abyśmy jej nie przygotowanej nie wzięli; pójdę do niej, opowiem wszystko, niech pomyśli i Ducha Świętego wezwie na pomoc, a co jej do serca poda, fiat77. Wyszedł wojski, Pełka stał więcej zmieszany i przelękły niż szczęśliwy, nogi pod nim drżały i w oczach się ćmiło. — Medardzie miły — zawołał Rożański — do szczęścia idziesz jakby na stracenie? Dobra nasza! Nie chmurz czoła i Bogu dziękuj! W pół godziny wojski powrócił, nie dając znać po sobie, co przynosił. Zagadał obojętnie, Rożański o pozwolenie poprosił, aby jemu jako przyjacielowi i dziewosłębowi z panną wprzódy mówić było wolno. Na co że nastąpiła zgoda, ruszył zaraz w głąb domu, Pełkę z wojskim zostawiając sam na sam. Panna Elżusia stała w oknie zamyślona, z rękami jak do modlitwy złożonymi, gdy Rożański, prawdziwy przyjaciel i adorator jej wielki, wszedł wpół uśmiechnięty, na pół smutny. Coś mu w sumieniu było niedobrze i dlatego się chciał z panną sam na sam rozmówić. Elżusia blada była, ale na pozór spokojna. Złożył przed nią ręce jak winowajca Rożański. — Pani, pani moja — zawołał — wiesz najlepiej, że nade mnie i żoną moją przyjaciół szczerszych nie masz! Życzę Pełce jak bratu, jednakbym mu nie chciał szczęścia dać kosztem waszym, Znam go, że jest człek poczciwy, serca gorącego, mężny, stateczny, zdało mi się, iż na towarzysza dla was cale by się przydał. Jechałem z tym, przybyłem i oto staję przed wami z niepewnością wielką. Znasz jego historię, kto wie, co w nim jeszcze tchnie. Nie będę taił nic; nie wie o tym, że ta kobieta świeżo owdowiała i już za nim szle, aby się nim wysługiwać, a potem go popchnąć: „Ruszaj w kąt, miotło!” Posłańca zamknąłem, nie dopuściwszy do niego; ale chcecież wy go ratować i możnaż was na to narażać, abyście swój miły spokój na niepewną szalę kładli? Suplikowałbym was: ratujcie człowieka, ale godziż się na to namawiać? Elżusia, ciągle jeszcze ręce mając złożone, słuchała poważna i milcząca, po twarzy jej biegały to płomienie, to bladość, gdy wspomniał o wdowie i posłańcu. Rożański zamilkł. — Byłbym bez sumienia — dodał — żebym albo co przed wami taił, lub was nakłaniał. Czyńcie, co wam serce dyktuje. Nie żalże wam tego człowieka, który pastwą się stanie kobiety, co już tylu pogubiła? — A! Żal mi go — wyrwało się Elżusi — i uczyniłabym, co w mocy mej, aby go ratować, lecz czyż podołam temu? On ma tamten afekt głębiej w sercu, a dla mnie, jeśli go cokolwiek uczuł, czyż ja na moc jego rachować mogę? — Nie będę kłamał — odezwał się Rożański — gotujesz sobie pani wielką troskę i niejedną, ale tryumf pewny. Jeśli choć cokolwiek afektu dlań masz, toć my u twego boku staniemy i nie dopuścimy do zguby. Na wspomnienie o afekcie zarumieniła się panna Elżbieta. — A jeśli mi go ona od ołtarza odbierze — zawołała — i srom uczyni?! — Nie dopuszczaj Boże — zawołał Rożański — znam człowieka. Dopóki nie przysiągł, może się wahać; gdy słowo da, dotrzyma, choćby go życie kosztować miało! A że poznawszy was bliżej, o tamtym utrapieniu zapomni, na to przysięgam! Bo nie ma człowieka na świecie, co by panny Elżbiety nie ocenił i nie umiłował. — Ręczyliście mi za jego serce i sumienie — odezwała się Elżbieta. — Jednego żądam: nie opuszczajcie mnie, a pomóżcie; mech się stanie, co Bóg przeznaczył. Rożański może by inaczej nie dziękował, gdyby sam się jej oświadczywszy, dobre słowo otrzymał, że aż na kolana padł i w ręce całował, a Elżusia się rozpłakała. Szedł tedy, a raczej biegł po Pełkę i razem z wojskim przyszli do panny, która z powagą wielką ich przyjęła. W krótkich słowach oświadczył się z afektem Pełka i w niewielu mu Elżusia odpowiedziała, po czym ojcu do kolan przypadli, który płacząc błogosławił, a Pełka, rękę narzeczonej ucałowawszy, przyjacielowi na szyję się rzucił. Tak się wszystko szczęśliwie skończyło i Rożański, pot z czoła ocierając, oddychał. Pełka się do Elżusi przysiadł, a że i ojciec, i przyjaciel radzi byli, aby się z sobą coraz lepiej poznawali, zszedłszy do drugiej izby, umyślnie zostawili ich sam na sam. Jak tylko to zobaczyła córka Wojskiego, wstała z krzesła i ku oknu idąc, stanęła we wgłębieniu jego, Pełkę wiodąc za sobą. — Było wolą bożą — rzekła — abyśmy sobie ślubowali, bez niej nie miałabym może odwagi oddać ręki waszmości, wiedząc i znając dobrze, iż długo afekt zachowywałeś dla innej. Nie stanęliśmy jeszcze przy ołtarzu, czas rozmyślić się. Słabąż ja jestem niewiastą, ale nie miałam matki, chował mnie ojciec po męsku, ani mi na odwadze zbywa. Powzięłam i szacunek dla waszmości, i politowanie nad jego dolą; zgodziłam się być mu towarzyszką wierną, lecz wymagać będę i zaufania, i afektu. Jeżeli w jakimkolwiek wypadku znowu waszmością owładnie wola tej kobiety, a ulegać jej masz, jeśli słabym się czujesz i nieszczęśliwą mnie uczynić możesz, jeszcze pora się rozejść. Towarzyszką waszmości wierną będę, ale obrazy sobie uczynić nie dopuszczę. To wam wprzód wiedzieć przyszło. Medard osłupiał, słysząc ją z taką szczodrością zagadującą go o przyszłość; nie wiedząc, co odpowiedzieć, pochylił się jej do kolan, jakby o miłosierdzie prosząc. — Mam najmocniejsze postanowienie — rzekł — ani lekceważę przysięgi, którą się zwiążę, ano, pani i królowo moja, sam siebie nie znam, sam za siebie nie ręczę. Ty mnie ratuj i wybaw z rąk nieczystej siły, bom przekonany, że taką jest, i dlatego się jej lękam. Ale ufam, że sakrament moc jej zniszczy i złamie, a że serce moje oddałem wam, Bóg widzi. Tam jeśli co zostało, co by ciągnęło, chyba sprośna krewkość ludzka. Sam byłem słaby, przy tobie silnym być muszę. Elżusia słuchała niestrwożona. — A gdyby — zawołała — dziś ci przynieśli wiadomość, że owdowiała i że po was śle, a chce, abyście przybywali?! Pełki oczy zaiskrzyły się chwilowo, zadrżał. — To nie może być! — zawołał. — Lecz mogłoby być — odparła Elżusia — porzuciłżebyś mnie i słowo złamał? Zamilkł Pełka ponuro i szepnął drugi raz: — To nie może być! — Owszem, to być może — dodała Elżusia spokojnie — dziwniejsze rzeczy się dzieją. Cóż wy na to? — Nie próbujcie mnie! — zawołał Pełka ze wzrokiem obłąkanym. — Próbujcie i badajcie się wy sami, abyście się krzywoprzysięzcą nie stali — rzekła Elżusia. Pełka popatrzał na nią. — Nie — zawołał — dopókim przy was i z wami, nie lękam się tej kobiety! Wy mnie od niej uratujecie! — Dałby to Bóg! — westchnęła Elżusia; a po chwili mówiła, znowu powracając do pierwszego: — Słabą jestem kobietą, lecz uczciwości mej, prawa mojego i domowego spokoju a czci bronić będę, męstwo znajdę. Nie liczcie na to, że łzami i narzekaniem tylko potrafię się zasłaniać. Towarzysza, nie służebnicę, bierzecie. Medard rozpromieniał. — Tego pragnę! — zawołał. — Słabości mej dopomoże siła wasza! Bóg mi was zesłał! I znowu się jej do kolan pochylił, a gdy wyszli od okna po tej rozmowie, Pełka, jakby odrodzony się czując, dopiero z nową otuchą poszedł Wojskiemu za skarb dziękować. Elżusia znikła na chwilę, a gdy wróciła, poszedł Pełka, domagając się od niej, aby pozwoliła ślub przyspieszyć. I na to nastąpiła zgoda, więc z Rożańskim razem na Wojskiego nalegać poczęli, by nie zwlekał. Wedle obyczaju chciał stary i przygotować się do wesela, i wyprawę, choć dawno już ją zgromadził, jeszcze dopełnić, i krewnych pospraszać; pokonano go jednak prośbami, a że panna się nie sprzeciwiała, posłano po indult do Krakowa, nie zwłócząc. Wojski list do księdza biskupa i do oficjała78, który mu był przyjazny, podyktował. Pełka służył za sekretarza. Zabawili do późnego wieczoru, lecz nim jeszcze zmierzchło, niespodziany cale gość zjawił się — Zboiński. Opowiedział się, przybywszy, iż mu łamanie po kościach cale ustało, więc na sobie nie mógł wymóc, aby przyjaciołom nie służył do kompanii. Przyjął go wojski kieliszkiem i tak jeszcze z godzinę przesiedzieli tu w ganku. Przechadzając się odciągnął go na bok Rożański. — Co się z posłem stało? — Sądny Dzień! — rzekł Zboiński. — Ludzi nam dwu okrwawił i poobcinał, wrzasku narobił, kobiety nastraszył, mieliśmy z nim taką robotę jakby z całym oddziałem i ledwie go związanego do ciupy wnieśli. Tam tak wrzeszczał, iż musiałem mu lekki knebel wpakować w gębę, dla którego się nie udusi, a przynajmniej krzyczeć przestanie. Nie na rękę była Rożańskiemu taka awantura, lecz cóż miał począć? Pożegnali się tedy z wojskim, siedli na konie i już o zmroku pokłusowali do dworu. Całą drogę Pełka milczał, lecz z twarzy i słów, które mu wyrywali towarzysze, znać było, iż o szczęściu przyszłym marzył. Zdał się innym człowiekiem. — Rożański, miły bracie — zawołał, zbliżając się do dworu — nie było druha, jak ty, i nie będzie! Tyś mnie rozumu nauczył i szczęście dał, niech Bóg ci to za mnie odda, bo ja całym życiem nie zawdzięczę. — Ano, to dobrze wszystko — odparł Rożański — miodem mnie smarujesz, Medardzie, ano, nie uczyń ze mnie sobie wroga, bo gdybyś, uchowaj Boże, oszalał znowu, a ta cię szatanica obałamuciła, a krzywda się stała Elżusi, którą jak siostrę kocham, tak mi Boże dopomóż, nie miałbyś straszniejszego nieprzyjaciela i prześladowcy nade mnie. — A niechże Bóg was od tego uchowa! — zakrzyczał Zboiński. — Oszalałby człek, żeby taką zacną, piękną a miłą dostawszy żonę, jeszcze miał o kim innym myśleć. Ta to, panie, królowa, tylko patrz i dziwuj się! Szczęśliwy człowiecze! Rożański dojeżdżał do dworu z trwogą, lękając się, czy owego krzyku zakneblowanego dworzanina nie posłyszy; cicho jednak było zupełnie. Paweł stary w ganku stał i po łysinie się gładził czegoś zafrasowany. Z oczu mu patrzało, iż było coś nowego, co głośno się nie powiadało. Zawołał go z sobą do izby Rożański. — A co tam? — spytał. — Pan się gniewać będziesz niechybnie — szepnął stary. — Dworzanin zbiegł. — Gdzie? Jak? — Ano, związanego rzucili do ciupy, nikomu nie przyszło na myśl kołkiem ją podeprzeć, kiedy leżał jak kloc. O zmroku poszedł włodarz zobaczyć, czy się od knebla nie udusi, a tego już nie było. Sznury porozgryzał czy… Bóg go wie, z ciupy się wysmyknął, konia swego dopadł i ani wiadomo, jak uszedł. Wpadł Rożański w ogromny gniew na włodarza, na ludzi, ale po czasie i daremnie. Badanie na miejscu dowodziło, iż sznury potargał w istocie, a ze drzwiami nie miał kłopotu. Ciupa na ustroniu, krzakami obrosła, niczyich oczu nie ściągała; koń osobno stał w gościnnej stajni. Chcieli pogoń posyłać, lecz wprędce się spostrzegli, iż byłaby daremna. Miał tę myśl Rożański, niżby go potem odprawił, nagrodzić i zagodzić, teraz zaś mógł zanieść skargę i kłopotu przyczynić i kosztu we dwójnasób. Pisarzowa gotowa była za swego dworzanina o gwałt pozywać. Zgryzło to Wacka, lecz że się miał czym pocieszyć, już się w godzinę potem z awantury śmiał, którą przestraszona jeszcze żona chodziła smutna. U wieczerzy wypito zdrowie narzeczonych ochoczo i wszyscy się spać rozeszli. Mieszkanie Pełki było dotąd w samym dworze, okna wychodziły na ogród, Gabryk sypiał w przedpokoju. Po północy już każdy w swoją stronę się udał i Pełka, choć spać nie myślał, bo miał wiele z sobą do pomówienia, legł, czując się zmęczonym mocno. Noc była księżycowa, prześliczna, a w drzewach słowiki na wyścigi się popisywały. Otworzył więc okno i tak w dumach o losie swym odpoczywał. Już we dworze się wszystko uspokoiło i cisza panowała wielka, gdy w oknie postrzegł Pełka, zdziwiony, jakby cień mary, która mignęła, stanęła i pochyliła się ku izbie. Pierwszą jego myślą było, iż z niego żarty stroją, gdy cień ów sykać zaczął. Najmężniejsi rycerze owych czasów na nocne zjawiska byli dość wrażliwi. Chodziły jeszcze naonczas dusze czyśćcowe po świecie, zjawiały się widma i upiory. Pełka więc rozpoczął od krzyża świętego i formuły: „Wszelki duch Pana Boga chwali!” — Panie rotmistrzu, jam nie duch — ozwał się stłumiony głos od okna. Wielce zdziwiony porwał się Pełka, poznawszy głos Żaby, dworzanina pani pisarzowej. — Coś za jeden? — Żaba! Żaba! Czy mnie pan nie przypominasz? — A cóż ty tu u kaduka robisz po nocy? — Za was cierpię — westchnął, przez okno wskakując pospiesznie, dworzanin. — Co to jest? Co się stało? Jakeś się tu dostał? — powtarzał przelękniony Pełka. — Mów. — O, jest o czym gadać, jeśli pan o niczym nie wiesz — dodał Żaba. — O czymże mam wiedzieć? — Jam tu życia niepewien, idźmy na ogród, powiem wszystko. W głowie się pomieścić nie mogło Medardowi, co się z tym człowiekiem działo; narzucił więc co prędzej opończę na ramiona i otworzywszy drzwi do sieni, po cichu razem z Żabą wyszedł do ogrodu. Tu żywej duszy nie było oprócz śpiewających słowików. Posunęli się szpalerem milcząc ku końcowi ogrodu. Żaba spieszył, jakby go co pędziło, znać na nim, jeszcze strach było. We dworze wszyscy spali, mogli więc bezpiecznie, siadłszy na ławie, rozmawiać nie podsłuchiwani. * * * — Przebyłem ja tu dobrą łaźnię! — wzdychając zawołał Żaba. — I gdyby nie to, że dla naszej pani pisarzowej — jak ona każe i popatrzy na człowieka tymi oczami, co to na wskroś przebijają, rad by każdy i w ogień, i w wodę — rzuciłbym już wszystko i do domu uciekał. Przed kilku dniami nadeszła do nas wiadomość, że pan pisarz umarł. Na te słowa Pełka się zerwał z ławy, stanął i załamał ręce. — Pisarz —umarł! Jadwiga wolna! Jezu mój miły, pisarz umarł! — Świeć mu, Panie, nad duszą, ale też czas było, bo gdyby dużej pożył, pani by nasza z nudów chyba nie wyżyła. Trzeciego dnia wołają mnie do pani. Stała w czarnej sukni jak królowa. A! Spojrzała na mnie. „Rozumiesz ty, Ropucho — odezwała się przezywając mnie, jak to u niej we zwyczaju — siadaj na koń, jedź sobie, gdzie chcesz, rób, co ci się podoba, ażebyś mi tu Pełkę przywiózł, chceszli, bym ci była łaskawą, a nie, to mi się na oczy nie pokazuj więcej.” „Co mu mam powiedzieć?” — spytałem. „Powiedz, że pan pisarz nie żyje, że ja sama, wdowa, sierota, opuszczona i że mu nakazuję, aby mi tu natychmiast się stawił.” Chciałem spytać i począłem już: „A gdzież go szukać?” „Na końcu języka!” — odpowiedziała mi. — „Masz pięćdziesiąt bitych talarów na drogę, żeby mi cię za pół godziny we dworze nie było, bo poszlę Wiercińskiego.” I tyle wszystkiego. Kwadrans jechałem, nie wiedząc dokąd, szukaj wiatru w polu. Ale to już nie ma co opowiadać, jakem pana szukał. Przybyłem tu do Rożańskich. — Kiedy? — zapytał Pełka. — A! Dni cztery czy pięć temu. Przyjmują mnie ni tak, ni owak. Widzę wasze konie i ludzi, cieszę się. Wychodzi sam pan Rozański i powiada, żeście pojechali do Zdun, gdzieś w lasy niepołomickie na łowy. Na łowy o wiośnie; coś mi się to nie zdało, ano, co było robić? Dali mi przewodnika do Zdun, pojechałem. — Alem ja tu był! — przerwał Pełka z oburzeniem. — Otóż to, jeno mi do was dać dostąpić nie chciano. Chłop zdrajca, jak mnie począł po puszczy wodzić, małom życiem nie przypłacił. Okłamał mnie i drapnął. Ledwie z wielką biedą dowąchawszy się, że tu sprawa nieczysta, ja nazad tu, przybywam dziś, pytam o was. „Nie ma, wyjechał.” Konia mi zaraz odebrali. Dalej szlachcic jakiś nadjeżdża, ludzi ściągnęli, dawaj do mnie i wiązać. Broniłem się i ludzim pociął. — Ale za cóż wiązać?! — krzyknął Pełka. — Za co wiązać?! Jak to może być?! — Chcieli mnie do was nie dopuścić. Myślałem, że ducha wyzionę. Siła złego, tylu drabów na jednego, rozbroili mnie, oszarpali, związali jak zbója i rzucili do ciupy. — To nie może być! Gdzie?! Tu?! Dziś?! — wołał Pełka. — Gospodarza nie było! Kto się ośmielił?! — Ej — przerwał Żaba — nie było gospodarza, ale były rozkazy. Dosyć, żem się godzin kilka w ciupie przemęczył z kneblem w gębie, alem w końcu jedne rękę, choć skórę odarłszy, z pęt wyrwał, a za nią poszła reszta. Głupcy, ciupy za mną na zamek nie spuścili nawet, tak byli powrozów pewni. Wysunąłem się im jak węgorz, dopadłem konia i w nogi. Dopatrzyłem w krzakach, jakeście ichmoście wracali, i postanowiłem, choć życie stawić, a do was się z poselstwem dostać. Pełka stał milczący, gniewny i niemal oszalały, pierś mu się podnosiła jak kamieniem zgnieciona, myślał i walczył z sobą. — Co oni tu z panem rotmistrzem robią — mówił Żaba dalej — ja nie wiem, ale możeż to być, żebyś pan, całe życie dla tej naszej pani poświęciwszy, teraz, kiedy ona wolna, kiedy ona was woła jak jedynego przyjaciela, nie przybył i nie stawił się? — A matka gdzie? — spytał Pełka chmurno. — Matka u nas. — Wiedziałaż ona, że po mnie słano? — A! Uchowaj Boże! Pani się widocznie kryła przed nią, bo i mnie kazała, gdyby się pytano, mówić, że do Lublina jestem posłany po kiry. Pełka pochmurniał. Żaba mógł łatwo rozpoznać, iż coś już teraz nie tak było łatwo ściągnąć dawniej skinieniu posłusznego niewolnika. Chodził Medard, ręce w tył złożywszy, przed ławą, wszerz i wzdłuż, myślał. — Co to, panie, rozmyślać? — dodał dworzanin. — Na koń siadać i ruszać, póki te niepoczciwe intryganty nie zwietrzą. Ja już wiem wszystko, oni tu was łapią do jakiejś dziewuchy, a nie ma na świecie takiej, choćby najmłodszą i najpiękniejszą była, która by pani naszej była warta. Żeby ona mnie wołała — mówił Żaba z uniesieniem — z nieba bym chyba do piekła za nią skoczył! Ja pana nie puszczę, na koń i ruszajmy! Pełka nic jeszcze nie odpowiadał, oczy sobie zakrył dłońmi i trzęsło go chwilami jakby febrą, a chodził i miotał się, to głowę na piersi zwieszając, to ją ku niebu podnosząc. Dworzanin ciągle swoje prawił: — Panie rotmistrzu, to nie ma co myśleć i wzdychać, na koń i jechać! — Matka tam jest — powtórzył jakby do siebie sam Pełka. — Ależ pan widzisz, że ona przeciw matce nawet po was śle. Toż to znaczy, że ona nic nie będzie mogła przeciw wam. Namęczyłeś się pan dla niej dosyć, życie całe, wiedzą o tym wszyscy, a gdy pora przyszła zapłatę wziąć, ważysz pan jeszcze, co poczynać. Już ona nie darmo was tam woła. Ruszył się Pełka, nic nie mówiąc, jakby już do konia, a Żaba za nim, lecz prędko stanął i ręce załamał. — Nie — rzekł — tak nie mogę. — A, rotmistrzu! Mnie i siebie gubisz razem — zawołał, rzucając się do niego, Żaba — na rany pańskie, jedźmy, a toż wdowa sama, sierota! Zechcesz pan powracać, wrócisz, ale jej odmówić… — Trzeba doczekać gospodarza, aż wstanie, by się z nim rozmówić jak należy i pozwać do ratunku. Jak złodziej uciekać nie myślę. Gdy to mówił, zaszeleściło w krzakach i okryty opończą wyszedł z nich na światło księżycowe Rożański. Obaj rozmawiający przestraszyli się zrazu, a Pełka z gniewem powstał przeciw niemu. — Wziąłeś mnie waszmość, widzę, w kuratelę — zawołał — jak człowieka z rozumu obranego! Ślicznych się ja tu dowiaduję rzeczy. Tom już niewolny, ale waszmości poddany, kiedy do mnie posłańców nie puszczacie! — Hamuj się, Pełko — rzekł spokojnie Rożański — com uczynił, za to przed Bogiem, ludźmi i tobą odpowiadam. Gwałt popełniłem, nie przeczę, dla dobra twojego, dla przyjaźni mej. A kat by mi kazał dla innego się męczyć, krwawić i głowę rozbijać. Ja cię znam. Jakeś poczciw, tak słaby jesteś. Baba utrapieniec, co z tylu już krew i życie wyssała… — Hej, ty się to hamuj ze słowami — przerwał Pełka — bo to tu nie przelewki, ani wyrazu więcej na panią pisarzową! — Wiesz, że do niej nie mam nic, krom tego, że tobie życie struła! — zawołał Rożański. — Przyjaciel u mnie to więcej niż brat; gdy widzę tonącego, ratuję, choćbym go, chwytając, okaleczył. Ani się ciebie boję, ani ci się tłumaczę; gdy ochłoniesz, samo sumienie twe przemówi za mną. Pełka zawahał się, ale wrzało w nim, zwłaszcza że mieli świadka. — Lecz cóżem to ja gołowąs, dziecko, bez mózgu człek, że takiej opieki potrzebuję?! — Sam sobie odpowiedz, a popatrz, coś robił przez życie dla tej… — Ani słowa o pani pisarzowej, bardzo proszę! — zagrzmiał Pełka. — O moją i tego człowieka krzywdę upomnę się, bo i to płazem przejść nie może, a teraz bywajcie mi zdrowi. Rożański, widząc go ruszającego z miejsca, choć czuł, że w pasji jest, rzucił mu się na szyję. — Medardzie miły, bracie drogi — krzyknął w uniesieniu — bij mnie i zabij, na zgubę cię nie puszczę! Chwilę zdawało się, że się za ramiona pochwycą, lecz Pełkę zmogło to uczucie gorące, z jakim Rożański go objął, prawie płacząc. Wyrwał mu się z uścisku i stanął jak wryty. — Pełko miły, przyjacielu! Przypomnij sobie, żeś dziś przysięgał, żeś słowo dał, że uczciwym ludziom uczciwością swą ręczyłeś za siebie i za nas! Na rany pańskie, odpraw tego człowieka! Nie gub się! Co pomyśli ta kobieta, co ten starzec?! Co spadnie na moją głowę, co na waszą duszę?! Godziż się z kobiety takiej żart stroić dlatego, aby się w jakieś tam oczy popatrzyć?! Pełka słuchał go i widocznie miękł, sam się doń przybliżył i począł go, niemal łkając, ściskać. — Bóg ci zapłać, uratowałeś mnie! Masz słuszność, nie godzi się, nie godzi! Żaba ręce załamał. Rożański, korzystając z usposobienia przyjaciela, postąpił ku niemu. — Panie Żabo — rzekł — za krzywdę swą chcesz pomsty, dam ci ją: stanę ci do wybitej79. Chcesz grzywien, zapłacę, a teraz jedź, jedź, póki… póki ci wrota stoją otworem. Jedź, jedź! Na Boga zaklinam, jedź! Stał dworzanin zmieszany, spoglądając ku Pełce. Wiedział, że tu już pono niewiele uczynić może, a przecie nie spieszył ustępować. — Co mam pani powiedzieć? — odezwał się cicho do Medarda. Ten milczał długo, na koniec, postąpiwszy krok, rzekł z wysileniem: — Powiedz jej waszmość, żem poty jej służył, póki wolny byłem, dziś już nie jestem. Słowo dałem, ślub za kilka dni. Życzę pani pisarzowej szczęścia wszelkiego, ano, stawie się… nie mogę. — A tylko coś się pan rotmistrz wybierał — cichutko szepnął Żaba. Dosłyszał to Rożański i głosem wielkim zagrzmiał: — Jedżże, pókiś cały, nieszczęśliwy pośle, radzę ci! A ludzi jak szatan do łamania słowa nie kuś, bo mi już wątroba nabiera! Pełka nie stanął w jego obronie, dworzanin zawrócił się w krzaki, dumnie głową pokiwał, patrząc na Medarda, i zniknął. Zostali się sam na sam. Medard ledwie na nogach się trzymał. Poprowadził go na ławę Rożański i siedli na niej razem. — Uspokój się — rzekł — uspokój, sprawa szczęśliwie skończona, nikt o niej wiedzieć nie będzie; ja ci za złe nie mam słów twych, bom o nich zapomniał. Jeszcze dreszcz po mnie chodzi! Gdyby Opatrzność mnie tu nie zesłała, mielibyśmy dopiero tragedię jutro! O Boże litościwy! Ale Opatrzność nad wami i nade mną czuwała. Teraz ja was nie puszczę, aż po ślubie, a gdy Elżusię poznasz i zbliżysz się do niej, już się ja o was nie zlęknę. Pełka siedział ponury; odniósł wprawdzie zwycięstwo nad sobą, lecz go ono wiele kosztowało. — Rożański, bracie mój — rzekł kończąc rozmowę i ściskając go — nie sobiem winien, ale wam, żem uczciwym został. Niech ci to Bóg na dzieciach nagrodzi. Żaba szedł powoli do konia, którego był za ogrodem do płotu przywiązał, a idąc klął, co wlazło, i pięścią się odgrażał z daleka ku Rożańskiemu. Jak tu było do jejmości powrócić potłuczonemu, odartemu i z takim poselstwa skutkiem? Jak się było bodaj przyznać do takiej niezdarności? Namyślał się, wlokąc, czy mu jeszcze nie wypada się zatrzymać i inaczej szczęścia próbować, lecz potłuczone boki, okrwawione ręce i śmiała postawa Rożańskiego nie dawały mu żadnej nadziei, ażeby się lepiej powieść miało. „E, to był całe życie człek słaby!” — mówił do siebie Żaba. „Wodziła go nasza pani za nos, a teraz drudzy opanowali, nie ma co robić z tym człowiekiem.” Żaba pomyślał, że mu się spać godzi, a bodaj nad ranem z gospodarzem rozmówić o swoją krzywdę. Nie było też czego tak bardzo spieszyć do pisarzowej z raportem. Zajechał tedy do Żyda do gospody, kazał sobie siana posłać, piwa zgrzać i spać legnął. Poznano w nim zaraz szlachcica, o którym już po całej wsi było gadanie wielkie, arendarz więc jak świt posłał cichaczem do dworu dać znać, że u niego nocuje. Paweł obudził z tym Rożańskiego, który kitel płócienny wziąwszy i szablę przypasawszy poszedł do karczmy. Żaba jeszcze spał, musiał więc gospodarz na przyzbie siadłszy, poczekać, aż się przebudzi, bo czuł, że mu się po tej biedzie choć sen należał. Gdy się nareszcie na nogi zerwał i wiadro wody kazawszy sobie przynieść, wyszorował, Rożański wszedł na próg. — Bez rankoru80 — rzekł spokojnie, wąsa kręcąc. — Waszmość swoją sprawę uczciwie i gorliwie spełniłeś, jam czynił, com był powinien. Żal mi szczerze, żem zacnego jak wy młodzieńca turbować musiał. Ale co chcecie? Chodzi to po ludziach. Ja Pełkę kocham i od podłości go bronię a od zguby; radbym przecie, żebyś i waszmość ode mnie z raną na sercu nie odjeżdżał. Młodym waszmość jesteś i niedoświadczonym, przyjm dobrą radę. Szukaj sobie lepszego pana niż wasza pisarzowa, bo duszę zgubisz. — Nic mi po waszmościnych radach — odparł Żaba — już ja sobie mam nadzieję i sam rady dać przy pomocy bożej. A co do pisarzowej, tam się ja pono na oczy pokazać nie mogę, więc pewnie że innego dworu szukać będę. — Nie miejcież rankoru do mnie — rzekł Rożański — jeśli szabli chcesz, gotowym, a na co się to waszmości zda? Ja się biję dobrze i obetnę, choć młodszym jesteś i silniejszym. Krzywdęm waszmości uczynił i na ciele, i na kieszeni. Jedź do dworu, wyliżesz się, a sto talarów bitych na drogę dam z braterskiego serca. Żabie, który się był przez tę drogę wyekspensował, wcale nie od rzeczy były owe talary. Podał rękę Rożańskiemu. — Jak mi Bóg miły — rzekł — z waszmości i przyjaciel, jakich mało, i człek, który z ludźmi obejść się umie. Co się stało, puśćmy w zapomnienie; a kiedyście na mnie łaskawi, nie odrzucam. Pojadę do dworu. — Bóg zapłać; dawałem sto talarów, pas dam lity w dodatku, żebyś miał ode mnie na pamiątkę. Chodźmy pieszo, konia sprowadzić każę. Tak tedy poszli razem. Żaba, choć na pozór przejednany, miał jednak myśl, z którą się nie wydawał. ,,Co to szkodzi?” — rzekł w duchu. „Do dworu pójdę, może znajdę zręczność z Pełką pomówić; któż wie jeszcze, co będzie?” Rożański ze swej strony, choć mało człowieka znał i nie bardzo się młodzika obawiał, ostrożny był, obiecując sobie z oczów go nie spuszczać. Myślał też, iż dzień jaki wypocząwszy, pojedzie nazad do domu. Zdziwił się Pełka, dowiedziawszy od Gabryka, iż Żaba we dworze pozostał, a bodaj do obiadu miał przyjść. Nie bardzo mu to miłe było, bo się sam siebie obawiał. Z rana Zboiński jednać się poszedł z dworzaninem i dopiero, gdy na stole już misy były, Pełka przybywającego Żabę zobaczył. Za stołem poili go na załatanie przykrych wspomnień, i humor się wziął dobry. Wstawszy, o koniach wszczęła się gawęda i — jak to zwykle bywało — harce w podwórzu. Wyprowadzono różne, posiadano, toczono nimi, bo Żaba był jeździec doskonały i znał się na wierzchowcach. A że się wszyscy końmi zajęli mocno, bo to sprawa serdeczna i nie darmo Skarga szlachtę gromił za przywiązanie zbytnie do „kobylego syna”, niewiele zważano na Pełkę i na Żabę, który umiał ze zręczności korzystać. Poszli Zboiński z Rożańskim na wyścigi po grobli. — Hej, panie rotmistrzu — rzekł zbliżając się doń Żaba — co się stało, trudno odrabiać. Żenicie się, daj Boże szczęśliwie, nie powiem nic, tylko że mi się serce ściska nad losem naszej pani! Wszyscyśmy na to patrzali, cały o tym świat wie, że ona nigdy do nikogo przywiązania nie miała, tylko do was, w nikim takiej wiary, jak w was. Żeby nie matka, dawno by ona była żoną waszą. — I ja tak myślę — rzekł Pełka wzdychając. — Teraz tylko by ją przyjść i wziąć, sama się wam prosiła. — Ano, matka jest. — Ale to już nie to, co bywało — rzekł Żaba — straciła wiele buty, poszedłszy za Cyrulskiego. Teraz tylko płacze i się modli, Boga za stare grzechy przepraszając. Za to pisarzowa śmielsza i ma swoją wolę w domu. Już nie bez przyczyny wołała was do siebie, boć przecie nie na obronę, nic jej nie grozi, ale serce przemówiło. Pełka usta zagryzł. — A! Gdybyście ją widzieli, jak wygląda! — mówił Żaba z uniesieniem. — Ja, jakem żyw, piękniejszej nie widziałem kobiety! Nie starzeje, nie więdnieje, tylko zdaje się rozkwita coraz. Drugiej takiej nie ma na świecie! — To prawda! — cicho westchnął Pełka. — Gdy jej powiem, coście mi kazali — dorzucił Żaba — niedługo będę we dworze popasał, trzeba innego szukać. — Jedź do Gołczwi i siedź z końmi, póki chcesz — odezwał się Pełka — a paś je, jak ci się podoba. Powracający Rożański ze Zboińskim nie dali mówić więcej, gospodarz przypomniał poniewczasie, iż tam niebezpiecznego Żabę zostawił, rad był kusiciela przepędzić. Jakoż na widok jego dworzanin z ganku zeskoczył i do koni zaraz poszedł. Po wieczerzy rozeszli się wszyscy skoro. Rożański worek z talarami zabrał i do oficyny poszedł. Tu złożył je na stole przy Żabie. — Com przyrzekł, przynoszę — rzekł — wyleż się waszmość jak należy, jutro takim chłódkiem jedź. Pełka mi smutny, waszmość mu tę czarownicę przypominacie, zejdźcie lepiej z oczu, człek się uspokoi. Nie było już sposobu do Pełki przystąpić. Zdrajca Rożański, który o niebieskiej kokardzie wiedział, a Gabryka za sobą miał, odkradł ową spłowiałą wstążkę, obwinął ją pięknie w papier, opieczętował i przez sługę Żabie odesłał z tym, iż pan rotmistrz Pełka prosił o wręczenie obsygilatu81 tego pani pisarzowej. Dworzaninowi było to na rękę, iż przynajmniej do powrotu miał powód. Nazajutrz rano, nim słońce przygrzewać zaczęło, już na gościńcu był. W drodze nie marudził, tak że trzeciego dnia, nocami nadrabiając, przyjechał do rezydencji. Ale do pani nie było mu pilno. Przybył wieczorem i oznajmywać o sobie nawet nie dał, myśląc do rana odwlec sprawę z poselstwa. Ale go już fraucymer najrzał, bo pan Żaba tam miał dobre przyjaciółki, i nie upłynęła godzina, gdy pani wiedziała, a marszałek przyszedł, aby się Żaba zaraz stawił. Nie było rady na to, przebrał się tylko, aby koniem nie śmierdzieć, wziął oddany mu papier i do dworu poszedł. Godzina była szara. Jejmość chodziła niecierpliwie po sali. Gdy się ukazał Żaba, pobiegła ku niemu niecierpliwa i dumnie zawołała: — Cóż to?! Sam?! Coś zrobił?! Gdzie byłeś?! Mów! — Tupała nogą z niecierpliwości. — Jakże to może być?! Mówiłam ci, żebyś mi nie powracał sam! Mów! Żaba milczał, dobył nareszcie zbiedzonego głosu. — A, pani! — rzekł. — Dobrze, żem życie wyniósł stamtąd. — Cożeś to na Tatara jeździł? — Gorzej, bom i w niewoli był, i zbity, i z niczym przybywam. — Widziałżeś go? — A jakże. — Głowę straciłeś chyba! Ano mów! Żaba nie był wielkim mówcą, jednak chodziło mu o skórę, żeby łask nie utracił, umiał więc przedstawić sprawę swoją w takich kolorach, jakich mu było potrzeba. Gdy doszedł do tego, że Pełka po zaręczynach i żeni się lada dzień, a potem papier wręczył, pisarzowa rozerwała go, pobiegła do okna, zobaczyła wstążkę i krzyknęła: — Podły! Nikczemny! Zdrajca! Usłyszawszy krzyk, wbiegła matka przestraszona; to upamiętało pisarzowa natychmiast, dała znak stojącemu u drzwi Żabie, zręcznie schowała papier za siebie i odezwała się ze śmiechem, że ją pająk nastraszył, bo pająków w istocie nie znosiła. Choć matka może czego innego się domyślała, nie dała tego znać po sobie. Z brwią namarszczoną, trzęsąc się od gniewu wewnętrznego, padła na siedzenie pani pisarzowa i milczącą pozostała długo. Uspakajającej ją i szukającej pająka matce odpowiedziała ledwie kilku słowami: nareszcie łzy jej z oczu pociekły, których nikt po ciemku nie widział, bo je co prędzej otarła. Matka, pokręciwszy się nieco, wyszła. Znała nadto dobrze córkę, żeby się pająkiem uwieść dała. Jakkolwiek wyprawa Żaby była sekretna, domyślała się jej dawno. Na dworze miała ona swe potajemne związki, swe z fraucymerem stosunki i ludzi, co jej służyli. Powrót Żaby obudził podejrzenia. Wiedziała, że chłopiec się w Strzemeszance, ubogiej sierocie, kochał; natychmiast więc nasadziła ją obietnicą podarku dla dowiedzenia się, kędy był, co robił i z czym powrócił. Choć się pisarzowa kryła, znając matki dla Pełki nienawiść, ze swą dla niego przychylnością, matka ją o nią zawsze posądzała, a szczególniej od owej przygody w klasztorze lękała się, aby znienawidzony Pełka na swoim nie postawił. Na to sobie słowo dała, iż nie dopuści, póki żywa. Jak się spodziewać było można, Żaba pod okno od ogrodu przyszedł dla rozmowy ze Strzemeszanką, bo pannom po mroku wychodzić nigdzie nie było wolno. Wszczęły się tedy szepty i rozmowa. Pod oknem ławka stała, o której różne chodziły wieści, nawet że po niej z okna i do okna wychodzono i wchodzono. Bajki to jednak być musiały, bo fraucymer trzymała stara jejmość w wielkim rygorze. Dla lepszego rozmówienia się Żaba aż na ławkę wszedł, a Strzemeszanka się z okna wychyliła, tak że ich nikt dosłyszeć nie mógł. Wzięła go panna na ścisły egzamen. Nie zdawało się już chłopcu, by miał sekret czynić, wygadał wszystko, skarżąc się na swoją dolę. Tym sposobem tegoż wieczoru, za parę łokci atłasu na kabacik, pani Cyrulska dowiedziała się najdokładniej o wszystkim i zrozumiała, co ów pająk miał znaczyć. Nastraszyła się mocno, zwłaszcza tego, że córka się przed nią kryła. Dowodziło to wedle niej i pasji nierozumnej do człowieka, i mocnego postanowienia tym razem, aby na swoim postawić. Modląc się i wzdychając mało nie do północy, tak przedumała stara pani, nie dowierzając temu, ażeby Pełka miał takie szczęście odrzucać. Prawdę rzekłszy, niedobrze w sercu córki czytała. Byłali to miłość czy fantazja? Czy chciała go mieć jako wygodnego służkę bez płacy, czy w istocie w sercu jej się co kryło? Jak się tu było dobadać? Nazajutrz, gdy się spotkały, wlepiła oczy matka w pisarzową i znalazła ją smutną, chmurną a gniewną. — Co tobie jest? — spytała. — Jużci tego głupiego, wczorajszego pająka czas było zapomnieć. Czyś niezdrowa? Jadwiga ramionami ruszyła, nie odpowiedziała nic. — Bardzo mi frasobliwą wyglądasz — ozwała się troskliwa matka — a nie dziwuję się temu. Źle kobiecie wdową być, a ty jeszcze, nie pozbywszy się tego trutnia, byłaś nią za życia. Nigdyś szczęścia nie zaznała, które ci się należy; kto tam winien, czy ja, czy los, dziś już o to nie pytać, człowiek się w rachubach myli. Ano, teraz wybierz już sobie sama, kogo chcesz, ja się nie sprzeciwię. Bystro spojrzała Jadwiga na matkę. — Nie mam kogo wybierać! — westchnęła. — To ci się śni! — przerwała matka. — Pojedziemy na sejm, roić się będą ludzie koło ciebie. Wyglądasz gdyby róża, o adoratorów ci nie będzie trudno. — Chyba dla rozrywki — odezwała się pisarzową. — Już mnie tylko bawią jak pieski, co służą na dwóch łapkach, a do nikogo serca nie mam. — Toć na nie widziane nie sądzić! — mówiła Cyrulska. Pisarzowa ręką rzuciła i wachlarz na stół się potoczył. — Wszyscy oni, ilu ich znałam, ilu ich było, ilu się kochało — a matunia najlepiej wiesz, że niemało — złamanego szeląga niewarci. — Cóż aby jeden musiał być lepszy? Pisarzowa znowu spojrzała bystro, jakby matkę badając, i zmilczała. Nie było sposobu z niej nic dobyć. Strach brał matkę, bo z taką tajemnicą walka była niełatwa. Wolała dobyć na wierzch ukrytego nieprzyjaciela. — Ten nienawistny mi Pełka — dodała — toż przecie się niby kochał. — Tyle wart, co i drudzy! — wybuchnęła, brew marszcząc Jadwiga. — Przyznaję się, długom mu wierzyła, choć ten, choć jeden, ano i ten — zdrajca! — Dać bo mu pokój — przerwała Cyrulska — to już stary człek a wartogłów. Trzy razy mu cię sprzed nosa ludzie wzięli. Jadwiga się wstrząsła. — Powiem prawdę — zawołała, jakby nie mogąc się wstrzymać — dla niego jednego miałam trochę serca, ale go dziś nienawidzę! — Cóżeś to się o nim dowiedziała? — niby obojętnie zapytała matka. — Nie warto i mówić — pospiesznie rzuciła Jadwiga — żeni się, właśnie teraz się żeni! I poczęła się śmiać dziwnie a dziko. Cisnęła znowu wachlarzem, ale o ziemię, potrzaskał się w kawałki. — Wolałabym była go już zostawić w klasztorze, z Panem Bogiem trudno walczyć! A tom miała go po co z kaptura wydrzeć, żeby mi się taką obrzydłą zdradą wypłacił! Matka nie mówiła nic, iskrzyły się oczy Jadwidze. — A to chwała Bogu, że się sobie żeni — odezwała się w końcu Cyrulska — przynajmniej go już nie zobaczymy, mnie on kością w gardle siedział. Szlachcina jakiś, a piął się o senatorskie dziecko. Dojadł mi, dojadł, a jeśli kto winien, że się małżeństwa nie wiodły, to on. Spieszyłam się, żeby mu drogę zagrodzić. — Tak, i mnie — do szczęścia! — ponuro odezwała się Jadwiga. — Co ci się dzieje? — Sama nie wiem, co się dzieje ze mną! — ofuknęła córka. — To wiem, że mi się płakać chce, myśląc, iż go nie zobaczę, że mi go inna zabrała, że mnie znienawidził i wzgardził mną. — Co ty pleciesz?! — zawołała Cyrulska z kolei. — Takiego bałamuctwam się nie spodziewała, to już chyba opętanie! Choć egzorcyzmy czytać nad tobą! Z godzinę trwała rozmowa. Wyszła z niej Cyrulska oburzona i zmieszana. Jedno ją to pocieszało, że Pełka się ożenił i że to przejść musi, a córka łatwo go teraz zapomni. Wieczorem kazała wołać Żaby pani pisarzowa, matkę odprawiwszy. — Kiedy się miał żenić? — zapytała. Żaba dobrze nie wiedział, lecz słyszał, że dopiero za dni kilka, gdy papiery przyjdą z Krakowa. Pochodziła jejmość po sali. — Daleko to stąd? Żabie się zimno zrobiło. Począł liczyć mile. Drogi kawał był spory. „Co ona sobie myśli? Gotowa jeszcze raz mnie wyprawić na zęby Hożańskiego.” Wypytawszy tak o podróż, o noclegi, o gościńce, odprawiła go pisarzowa; zawołano marszałka i koniuszego. Jejmość zapragnęła jechać do Krakowa, jak powiedziała, ale sama jedna i lekko, bez dworu. Chciała, aby nazajutrz do dnia wszystko było gotowe, ludzie, kolebka, konie. Doniesiono o tym natychmiast matce, której to nie w smak poszło. Przytoczyła się do córki. — A to co ja słyszę?! — odezwała się z progu. — Do Krakowa? Jutro? Nie powiedziawszy mi słowa? Cóż się stało? Od kiedyż to ja tu obcą jestem? — Ja muszę — odparła chłodno Jadwiga — muszę. — Cóż to jest? — Pilna sprawa. — Dla mnie zakryta? — Tak — po namyśle odezwała się córka. — Dlaczego? — Nie jestem dzieckiem, niech mi matka woli nie krępuje. Dotąd cierpliwa pani eks–podczaszyna wybuchła: — Myślisz, że ja nic nie rozumiem! — Poczęła się śmiać. — W głowie ci się przewróciło! Dość już ludzie na nas plotą i czernią; chce ci się nowych nieprzyjaciół i jadu. Myślisz swojego tego Pełkę od ołtarza oderwać, może na to, aby sukcedował82 rotmistrz po pisarzu. Ja na to nie pozwolę! Ja tego szaleństwa nie dopuszczę! Zerwała się Jadwiga z siedzenia. Stanęły przeciwko sobie: — Jak mi to matka zabronić może? — Na wszystko sposób, a nie dopuszczę wstydu i głupstwa! Zawrzała kłótnia, jakiej jeszcze nigdy nie było; zapomniała się matka, uniosła córka. Zagroziła Cyrulska wyjazdem, nie wstrzymywała jej druga. Wszystkie panny z fraucymeru drżąc podsłuchiwały pode drzwiami, aż Jadwiga, osłabłszy, się rozpłakała. Poczęły się tedy pieszczoty i przejednywania, żale i tłumaczenia, a mimo to oświadczyła Cyrulska, iż do Horbowa odjedzie. — Rządź się sobie i rób, co chcesz! Ja się do niczego nie mieszam. Z tym się rozeszły późno w noc. Stara wróciła do izby i nie kładąc się już spać, posłała do stajni po swych ludzi, aby w godzinę do drogi byli gotowi. W całym domu popłoch i zamieszanie było największe. Nazajutrz rano, gdy pani pisarzowa ze zwykłą sobie despotycznością konie kazała zaprzęgać, a cała służba latała, aby co rychlej zadość uczynić jej rozkazom, już od dawna pani Cyrulskiej nie było. I córka, i wszyscy w domu przekonani byli najmocniej, że wyruszyła rozgniewana do Horbowa, toteż się o to jak najmniej troszczono. Stało się wszakże, czego nikt przewidzieć nie mógł. Stara jechała spiesząc, by córkę do Rożańskich wyprzedzić. Żaba wszystko wyśpiewał, co do pokierowania się w drodze potrzebne było. Sypiąc pieniędzmi i umiejąc ludźmi się posługiwać, matka, nim wyjechała, urządziła tak wszystko, ażeby córka nie tylko jej wyprzedzić, lecz nawet dopędzić nie mogła. Ujęci byli furmani, przekupiona służba, konie w drodze chorować musiały, tysiączne przeszkody — opóźniać. Przeczuła bowiem dobrze, iż córka dla przeszkodzenia nienawistnemu małżeństwu poleci do Pełki, choćby go od ołtarza odciągnąć miała. Była tego pewną, nie mogła się omylić i nie myliła się też wcale. Pisarzowa w istocie powzięła zuchwałą myśl stawić się osobiście tam, gdzie przez posła nic się jej uczynić nie udało. Rożański triumfował już, oczekując tylko na indult i papiery, aby państwa młodych do poprowadzić. Z dnia na dzień opóźniali się posłańcy, wyprawiono za pierwszymi drugich, bo i Wacek czuł, że periculum in mora. Woził co dzień Pełkę do narzeczonej i miał tę pociechę, iż przy niej widział go odrodzonym, wesołym, szczęśliwym, zapominającym o starych szałach i o niezdrowych amorach (było to znane nam już wyrażenie Rożańskiego). Lecz cóż? Zaledwie od Kmiciców wyjechali, a Medard sam pozostał z myślami, wpadał w melancholię i chodził jak z krzyża zdjęty. Wacek, szpiegując go, słyszał po ciemku nocą do ranka niemal przechadzającego się po izbie i wzdychającego, aż litość brała. Jedna Elżusia umiała go oczarować tak, że mu zmysły zdrowe, wesele i ochotę do życia przywracała. Bez niej słowa od niego trudno było nawet dopytać. Przygotowania do wesela zdawał na Rożańskiego, trzos mu cały powierzył. „Rób, co chcesz — rzekł — ja nic nie potrafię, ale rób tak, aby panna Elżbieta była rada i co ona zechce i każe.” Żal było nań patrzeć, bo cierpiał okrutnie, a nie chciał tego po sobie pokazywać i twarz mu w kilka dni wyciągnęła się jak nigdy po najdłuższej chorobie, oczy pozapadały, a do jadła ani do napoju namówić go nie było podobna. Czasem, prawda, do kieliszka się chwycił i pił bez pamięci, ale tylko mu lice się zapaliło, a humoru nie zyskał ani pamięci nie tracił. Wacek nawet przed własną żoną klął niewiasty i ich sprawy, a potem ją całując przepraszał. — Nie ma głupszego człowieka — mówił — nad tego, który się podwiki przyczepi, bo go już ani rozumem pożyć83, ani łzami rozczulić, ani siłą odciągnąć niepodobna, póki za nią do przepaści głową na dół nie poleci. — A cóż temu kobieta winna, że człowiek szaleje? — odparła żona. — Już ty mi nie mów, przynajmniej o tej, bo że ta winna i że ja bym ją do klasztoru na całe życie na pokutę wsadził, to… tak mi Boże dopomóż. Do klasztoru! Pełka się bronił, jak mógł, schował się aż za ołtarz. Nie, i stamtąd go dobyć musiała. Indulty jak nie przybywały, tak nie przybywały, a Rożański głowę tracił. Był już nawet w pertraktacjach z plebanem o to, aby się bez nich obejść można. Lecz ksiądz, rygorysta, zgodzić się na to nie chciał, chociaż nie byłby srodze karany, bo istotnych przeszkód nie było, a o formę tylko chodziło. Rożański pędził codziennie Medarda do Elżusi, a sam, gdy jechać nie mógł, siadał w ganku i tych posłańców jak kania dżdżu czekał, oczy wypatrując na gościniec. Gdy tak raz siedzi zadumany, wąsa kręcąc, iż go mało nie wyrwie, od gospody nadbiegł z wielkim pośpiechem arendarz. Zoczywszy pana w ganku] z daleka czapkę zdjął i szybko się przybliżył. Zwykle rozmowy prowadził, stojąc w pewnej odległości, tym razem po przywitaniu wschody całe przebiegł i do jaśnie wielmożnego ucha pańskiego się pochylił oznajmując, iż jakaś pani stoi z powozem na gościńcu przy gospodzie i pilno się z nim widzieć żąda. — A czemuż nie zajedzie do dworu? — zapytał Rożański. —— Ona prosi, żeby jasny pan sam do niej się fatygował, bo bardzo pilny ma interes. Próbował Rożański dopytać, jak ta pani wygląda, i dowiedział się tylko, że była niemłoda a otyła — a jak Żyd się wyrażał — kiedyś musiała być cale nieszpetna. Rożańskiego to tknęło, nie opowiadając się więc żonie, zwłaszcza że do gospody wcale nie było’ daleko, poszedł razem z arendarzem. Zaraz ze dworu widać już było kolebkę wpół obłoconą, na pół opyloną i ludzi koło niej się krzątających. Ciekawością gnany, przyspieszył kroku. O kilka kroków był od kolasy, gdy głowę z niej wyglądającą ujrzał i poznawszy nieszczęsną Cyrulską, o mało się nie cofnął. Ta go już ręką co najżywiej powoływała ku sobie. Z marsem na czole, kwaśny zbliżył się ku niej pan Rożański witając ją zimno. Stara jejmość, kazawszy sobie rękę dworzaninowi podać, wysiadła, odeszła kroków kilkanaście od ludzi, aby rozmowy słyszeć nie mogli, i niedługo myśląc, odwróciwszy się do Rożańskiego, zawołała: — Chcesz waszmość przyjaciela ożenić?! No, to spiesz się, ta wariatka, Panie Boże odpuść, moja córka, już tu panie, jedzie, by małżeństwu przeszkodzić, a ja małom szyi nie skręciła, spiesząc przed nią, aby wam oznajmić. Chcecieli być cali, żeńcie prędzej. Usłyszawszy to, Rożański osłupiał zrazu. — Ale! — Czy to waszmość nie rozumiesz? — przerwała mu Cyrulska. — Ja nie dla miłości tego utrapionego Pełki waszego tu przybywam. Niechby mu szatan karku nadkręcił, ale mi córki żal i nie chcę, by na nią gadano. Jej tylko co nie widać! A że jej żadna siła nie wstrzyma od popełnienia głupstwa, to więcej niż pewne. Szatan ją opętał z tym Pełką! — mówiła w gniewie Cyrulska, poruszając się gorączkowo. — Indultów nie mamy — odezwał się Rożański — gdyby i były nawet dziś, toż przecie ślubu tak dać im nie można, boby ludzie nie wiedzieli, co myśleć, do czego pośpiech taki… Lecz jestżeś pani pewna, iż pisarzowa się odważy? Ruszyła ramionami matka. — Czy jestem pewna? — zapytała. — A toś dobry! Toćbym przecie nie leciała tu, nie spieszyła się z utratą zdrowia ją wyprzedzić! Powiadam wam, tylko co jej nie widać. Zamyślił się Rożański. — A nie można by jej wstrzymać po drodze? — Czym i jak?! — zawołała stara. — Ani perswazją, ani strachem jej nie wziąć. — Zajedziesz pani do nas do dworu? — zapytał zadumany Rożański. — Za nic w świecie, bobym się z Pełką spotkać mogła, a tego nie chcę! — Przecież i naradzić się, i namyślić należy, a pani — odpocząć. — O mnie nie myślcie, tylko o biedzie — odparła stara — ja sobie radę dam. A nie lekceważcie mej przestrogi, zobaczycie, nieszczęście i sromota się stanie, jeżeli temu nie zapobieżycie. Rożański miał o kilka staj folwarczek z małym dworkiem; do niego więc jął zapraszać, jeśliby w bliskości pozostać chciała pani Cyrulska, która ze zmęczenia zgodziła się tu odpocząć. Sam, wypytawszy, kiedy się mniej więcej spodziewać można przybycia pisarzowej, co najprędzej do dworu pospieszył. Szczęściem siedział tu jeszcze Zboiński, człek do rady i na zły raz nieopłacony. Wybierał się właśnie na ryby z dworskimi, gdy dopadł Rożański, pod rękę go chwycił i odwiódł na stronę. — Alboś ty przyjaciel mnie i Pełce, lub nie; bez ciebie się tu nie obejdzie; chcesz mi pomóc? — Całą duszą. — Orzech twardy do zgryzienia. — Ale i zęby niczego! — uśmiechnął się Zboiński. — Mów, a rąb bez obwijania. — Licho babą niesie, żeby ślubowi Pełki przeszkodzić. Nie udało się jej przez posła, wybrała się sama. Matka, która Pełki nienawidzi, nadjechała tu z przestrogą. Jeśli pisarzowa pospieszy przed ślubem, Pełka ją zobaczy, przepadło wszystko, a mnie choć się powiesić. — Ale cóż ja na to poradzę? — Słuchaj — zawołał Rożański — na wielkie utrapienia wielkich trzeba broni używać! My tu prośbą i głaskaniem nic nie dokażemy. — Cóż ty chcesz ją jak Żabę związać i do ciupy posadzić?! — Gotów bym i na to, gdyby można, ale inaczej zrobić można. Babę na drodze wstrzymać musimy i zasekwestrować, póki się ślub nie odbędzie. Bierz ludzi, koni, ile chcesz; ja nie mogę sam. W niewolę wziąć i nie puszczać, dopóki nie dam znać! Zboiński się począł śmiać. — Ale się tobie z tej gorącej przyjaźni i aprehensji84 w głowie przewróciło! Rożański, kochanie moje, to gwałt na publicznej drodze. — Ty mi to mówisz! Albo to ja tego nie wiem?! — zawołał Rożański zniecierpliwiony. — Przecież się jej nic nie stanie. Zniecierpliwi się, nałaje i po wszystkim. Gdy my się ze ślubem ułatwimy, niechaj przybywa, ja się jej wówczas nie boję. Zboińskiemu było to nie na rękę i nie w smak, walka z kobietą, awantura na gościńcu. A nuż dwór pisarzowej porwie się do szabel i pistoletów, nuż do kul przyjdzie i do utarczki. Kryminalna sprawa! Pozew do trybunału z regestru taktowego85 i grzywny, i wieża86, a pod złą godzinę nawet infamia.87 — Opamiętaj się no, pogadajmy spokojnie, mój Rożański — rzekł, prowadząc do ławy w ganku. — Ale tu czasu nie ma! — krzyknął Rożański. — Każda chwila droga, baba może na Kmiciców, na dwór najechać! Załamał ręce Zboiński i chodził. Okrutnie mu się nie chciało. — Tu innej rady nie ma — dodał Wacek. — Nie chcesz, siadam na koń i lecę po dwóch Borowskich i ich wyszlę. Ci mi nie odmówią, a swoje zrobię. Przecież gwałtu żadnego nie trzeba. Jejmość nastraszyć lada czym, powiedzieć bodaj, że od granicy tureckiej polem aż tu mór przyszedł i ludzie jak muchy padają, a nie puścić jej pod tym pozorem. Śmiał się Zboiński. — Nie zbywa ci na koncepcie! — Mów, co chcesz, czyń, co chcesz, byle ją zatrzymać! — wołał Rożański. Jak zaczął tale Zboińskiego ze wszech stron zachodzić, a zaklinać, na co miał najdroższego, w końcu go skruszył. — Jadę — rzekł — dziej się .wola twoja! Ano, pamiętaj, że gdy się co niedobrego stanie, nie spada na mnie. Ludzi daj i koni co najwięcej, co najrychlej i drogę wskaż. Co robić? Muszę, to jadę! Zaczął go tedy Rożański ściskać i całować, i wnet po włodarza, po ludzi, po czeladź, konie. We dworze i na pięćdziesięciu siodeł się i żelaza znalazło. Rzecz jednak była tak niezwykła nagłe zbrojenie, iż popłoch padł po wsi i we dworze, a już ludzie prawili, że Tatarzy lub Kozacy wpaść musieli, ani im tego z głowy było wybić można. Nie bardzo ochotnie brała się czeladź na wyprawę, lecz musiała. Wrzawa, zgiełk, rwetes okrutny zawieruszył w jednej chwili dworem i wioską. Zboiński się w półzbroiczki odziewał i jak dowódca już na koniu siedział. Za nim zbierana drużyna, ludzie po większej części, którzy jako ciury i czeladź już za wojskami chodzili, a z orężem i rozkazem obejść się umieli. Wyglądało to niepokaźnie, koń nie był doborowy, rynsztunek łatany, odzież, jaką kto miał, a co oręż, o tym juz i mówić nie ma co. Zboińskiemu wstyd było takiemu oddziałowi dowodzić, ano, ciągle powtarzał, iż się Cygan dla przyjaźni dał obwiesić, takoż i on. Rożańskiemu aż się lżej na sercu zrobiło, gdy ich ruszających z podwórza zobaczył. Ścigał ich oczyma, dopóki do lasu nie wjechali. Zboińskiemu innej instrukcji nie dał, tylko: „Czyń, co chcesz, byłeś mi jej tu nie dopuścił.” Ten, choć zrazu ze wstrętem się wybierał, teraz już śmiał się z przygody, która mu się osobliwą wydawała. Drogę miał przepisaną, na której spotkać musiał koniecznie jadącą pisarzową. W istocie, mimo nagromadzonych umyślnie przeszkód i po drodze zwłok bez liku, niecierpliwa wdówka zbliżała się z ludźmi swoimi, sporząc88 i nagląc, do celu podróży. Więcej jednak niż o dwadzieścia cztery godziny wyprzedziła ją matka, tak że Zboiński, spieszno jadąc ze swymi ludźmi, po karczmach wszystkich języka biorąc, późno w nocy dopiero z orszakiem jej się spotkał. Było dobrze po północy, gdy dobiwszy się do ogromnego karczmiska na skraju lasu i zmusiwszy, aby mu otworzono, zobaczył w nim tabor ludzi i koni, których zaraz policzył, a po Żabie poznał, do kogo należeli. Nie było ich nawet dziesiątka. Swoimi Zboiński tak rozporządził, że ich piętnastu na łące pod karczmą, z końmi posiodłanymi, którym tylko popręg popuszczono, nocowało, a samoszóst89 do gospody się włamał prawie siłą, bo go puszczać nie chciano. Mimo zgody Żaba do niego ząb miał, nie mógł mu zapomnieć, że go wiązać kazał. Narzuciwszy opończę na ramiona, wstał z posłania kwaśny i powitawszy, chciał się go koniecznie z gospody zbyć, że miejsca w niej nie było. — Musimy się jako tako pomieścić — odparł Zboiński — to darmo, noc chłodna i rosa okrutna, a mnie jeszcze febra dokucza. — Dokądże to? — zapytał Żaba. — A wy? — odparł Zboiński. — My, my, ano, w Krakowskie! — zawołał Żaba. — Toście się dobrze wybrali! My stamtąd uciekamy. — Albo co? — E, czyż nic nie wiecie? — Cóż się stało? — spytał Żaba. — Mór, mór straszny — wzdychając począł i minę płaczliwą czyniąc Zboiński. — Od kiedyż? — Dni temu dziesięć, a co się w różne strony nie rozbiegło, to wszystko popadało, dwory i miasta pustkami stoją, na Szląsko, do Węgier, gdzie kto mógł, uszedł. Żaba słuchał uszom nie wierząc. — Gdzież? Skąd? — Z wiatrem jakoś od Turka przyszło — mówił z wielką powagą Zboiński. — Klęski takiej u nas jeszcze nie bywało. Wczoraj zdrowi wszyscy, nazajutrz wionie, i we wsi tylko trupy leżą. — Ależ, to nie może być, toć by już po świecie słychać było! — Tają tę klęskę, żeby ludu nie straszyć — rzekł, zsiadając z konia, Zboiński. — Zmiłujcie się, nie jedźcie. Gdy tak gwarzyli, że drzwi izby osobnej głowy kobiece się powysuwały nasłuchując. Pisarzowa, ciągle niespokojna, wstała i przyodziała się, bo już i na brzask rychło się brać miało. Zawołano na Żabę: ten, wystraszony, pobiegł do pani i zaraz jej wyśpiewał wszystko; nie powiedział tylko przez zapomnienie, skąd Zboińskiego znał i gdzie go widział. — Prosić go do mnie — odezwała się wdowa — jużci mi tego powtórzyć nie odmówi. Zboiński nigdy w żywe oczy owej sławnej piękności nie widział, bardzo też był ciekawy. Pisarzowa, choć po podróży i nie mając się czasu przystroić, ani myśląc, jak się wyda, gdyby z przemysłem chciała się z całą swą pięknością pochwalić, lepiej by nie potrafiła. Miała na sobie letniczek biały i bose nóżki w pantofelkach, na ramionach jupkę z futerkiem, a włosy poplątane, ale z takim wdziękiem przypadkowym, żeby jej żadna fryzura tak nie przybrała, jak one. Gdy Zboiński wszedł i popatrzał na nią, dopiero Pełki szaleństwo zrozumiał. Jejmość wprawdzie wiadomością o morze była przestraszona, lecz zobaczywszy rycersko przybranego mężczyznę, który przed jej pięknością osłupiał, nie mogła być na to obojętną i uśmiechnęła mu się mimo woli. Nie pierwszy to raz wywierała to wrażenie, a lubiła, gdy od jej oczu ludzie głowy tracili. — Coś mi mój dworzanin poplótł, ano, zrozumieć trudno — odezwała się tym głosem wdzięcznym, który brzmiał jak piosenka bez serca. — Czyście sobie z niego żartowali? Mór? u nas? w Krakowskiem? Niechże na Ukrainie, na Kresach, na Rusi, ale tu, i skądże, gdy o nim słychać nie było? Zboiński do swej komedii miał się czas przygotować, westchnął i smutną bardzo przybrał postać. — Istna prawda — odezwał się — że mór jest straszny, niektóre okolice zupełnie opustoszały, po dworach ludzie, co się nie rozpierzchli, wymarli. Pisarzowa ręce załamała. — Gdzie? W której stronie? Zboiński umyślnie okolicę wybrał najbliższą Rożańskich. Pisarzowa pobladła. — Lecz z dworów powinni się byli do Krakowa salwować. — Tak też uczynili, o ile wiem, Kmicicowie, Rożańscy, Borowscy i wielu innych. — Rożańscy? Wszyscy? — Dziś tam żywej duszy we dworze nie ma, w Krakowie wszyscy. Powietrze idzie istnie jako powietrze, jako burza, ale przechodzi rychło. Nie wiedziała, co mówić, pisarzowa. Zboiński stał i patrzał w nią jak w tęczę. „Że było od czego szaleć — mówił w duchu — to prawda. Cóż to musiało być przed kilkunastu laty, kiedy dziś jeszcze oślepnie człowiek, patrząc na nią.” Pisarzowa spostrzegła, że na podróżnym czyniła wrażenie; w takich razach miała sobie za obowiązek ułaskawione stworzenie do wozu zaprzęgać. — Jeśli już tak źle jest — odezwała się — a dała mi Opatrzność waszmościa tu spotkać, kobiecie pomocy i rady nie odmówisz. Jechałam właśnie w tamtą stronę, co mam począć? — Hm — odezwał się Zboiński, choć mu serce miękło i kobiety żal być poczynał — hm, najlepiej tu w lesie biedę przesiedzieć, bo w lasach tylko od powietrza ludzie wolni. Mór idzie jak płomień szybko, lecz przechodzi też prędko. — A do Krakowa droga wolna? — zapytała pisarzowa. — Któż to wie? Anibym radził się puszczać. Zniecierpliwiona wdówka poczęła pantofelkami stukać po podłodze, załamała ręce, nie wiedziała, co czynić. Zboińskiemu i żal jej było nieco, i śmiech go brał pusty, że mu się z tym morem tak powiodło. Właśnie, gdy nieostrożnie się sobie sam uśmiechał, spod spuszczonych powiek pięknej pani padło z ukosa wejrzenie, postrzegła uśmiech, i obudził w niej niedowierzanie. Sama historia dość już i tak była nieprawdopodobna. Zboiński w tejże chwili przybrał postawę i minę zafrasowaną, ale już było po czasie. Pisarzowa poczynała wietrzyć zdradę. Napadła go tedy gradem zdradliwych zapytań, skąd jechał, kogo znał. I dobyła wiadomości, że z Rożańskimi był dobrze. To jeszcze bardziej w podejrzeniu ją utwierdziło. — A dokądże się Rożańscy udali? — zapytała. — Pewnie do Krakowa — rzekł Zboiński — tyle wiem, że tam w okolicy wesele miało być, które przyspieszono, odbyto privatissime90 i wszyscy się rozpierzchli. — Czyje wesele? — spytała wdowa. — Jeśli się nie mylę, rotmistrza Pełki z Kmicicówną. — Ależ się ono jeszcze odbyć nie mogło! — niecierpliwie zawołała kobieta. — Jak to nie mogło, gdy się odbyło? — potwierdził Zboiński. — Niemal świadkiem byłem; a że oboje państwo młode na moje oczy widziałem, na to pani poprzysiąc mogę. Spojrzał na panią pisarzową, na której twarzy nie dostrzegł najmniejszej zmiany, bo zwróciła się trochę ku oknu, aby wzruszenie ukryć, a gdy znowu wzrok rzuciła na niego, była całkiem spokojna. W istocie podejrzenie się jej wzmogło, a instynkt jej jakiś szeptał, że Zboiński kłamał; przypuszczała już, iż wysłany być musiał, ażeby ją powstrzymać. Lecz któż by o jej przybywaniu miał oznajmić? Tego pojąć nie mogła. Zakręciwszy się po izdebce, skłoniła się szlachcicowi, żegnając, a Zboiński, który się dłuższego badania spodziewał, wyszedł nieco zawiedziony. W chwilę potem jejmość Żabę wezwać kazała, i stał posłuszny w progu. — Ropucho! — zawołała po cichu. — Ma ten szlachcic z sobą ludzi? — Jest ich z pięciu. — Spój mi zaraz którego z nich i dobądź z niego prawdy. Ten człowiek kłamie. Dowiedz się, skąd jadą, dokąd, o powietrzu tym… Rozumiesz? Prędko! Konie mieć w pogotowiu! Żaba był dosyć zręczny, lecz to mu nie poszło łatwo, człowieka oderwać spod oczu Zboińskiego nie miał środka. Chodził wkoło i nierychło sobie dobrał jednego z nosem czerwieńszym, do którego poszedł w ciche konkury. Z wolna go odciągnął nieznacznie do izby szynkowej, a tu już nie szczędząc nic, kazał miodu dać, szepnąwszy Żydowi, aby co najmocniejszego ma, stawił. Człek był nieobrotny, rozespany, opowiadania owego o powietrzu nie słyszał, nie wiedział o niczym. Kłamać ani myślał, ani umiał. Gdy go Żaba przyparł o ów mór straszny, ramionami ruszył i rzekł, że o nim nic nie wie. — Jakże nie wiecie, gdy od niego uciekacie? — Co wam, paneńku, się śni? — rzekł rozdobruchany chłopek. — Już my was raz wiązali, a to by pono drugi raz należało. Gdzie kto o morze słyszał? Śmiać się począł. Żaba dopiero w nim rozpoznał jednego z tych, co go do ciupy wrzucali. — Skądżeście? Od Rożańskich? — A juścić! — rzekł naiwnie chłop. — Toć was zaraz poznałem. — Cóż u was słychać? — Co ma być? Do weseliska się przyrządzają. Nie pytając dłużej, aby podejrzeń nie ściągnąć, Żaba się wymknął i pobiegł do pisarzowej z raportem. Na pierwsze usłyszane wyrazy natychmiast konie kazała zaprzęgać. Zboiński stał, gdy się to działo, i domyślił się, że się musiało wydać kłamstwo. Nie było już rady, wysłał człowieka i ludziom z łąki kazał przybywać, a karczmę dokoła ostawić. Tych, których miał w środku, rozłożył tak, aby wrót pilnowali i kołami je podparli. Zaprzęgano do kolebki. — Co to robicie? — spytał spokojnie Zboiński. — Myślimy jechać — rzekł Żaba. — Dajcie temu pokój — odezwał się szlachcic — ja wam pod mór ruszyć się nie dam. Roześmiał się dworzanin. — Wolne żarty. — To nie żarty wcale — mówił Zboiński — ja was stąd nie puszczę. — Widzisz pan — począł Żaba — niech no się pan obliczy, to trochę będzie trudno. Nas tu mało nie dziesiątek, a ichmościów sześciu i gdyby na odwrót było, my sobie gwałtu uczynić nie damy. — Wyjrzyjże no, panie bracie, trochę przez szpary od ścian — śmiejąc się rzekł Zboiński — przekonacie się, że ja na wiatr nie mówię nic. Prawda, że nas tu sześciu, ano, poza karczmą też trocha jest. Żaba pobladł, lecz sądząc, że go tak straszy na żarty, pobiegł i oko przyłożył do wrót. Za wrotami stało rzędem kilkunastu konnych i zbrojnych ludzi. — Cóż to ma znaczyć?! — zawołał. — Jużem wam mówił — ozwał się Zboiński — darmo konie zaprzęgać, nie pojedziecie. — Dlaczego?! — Ano, mór! Zboiński sam się z tego rozśmiał, co mówił. Żaba zgłupiał, rzucił się do izby, w której była pani. Nie broniono mu. A tuż drzwi się otwarły na oścież i pani pisarzowa wybiegła z oczyma zapalonymi wprost na Zboińskiego. — Słuchaj waszmość — zawołała — czy mi wytłumaczysz, co to jest?! Prawisz mi o morze! Ludzie mówią, iż z karczmy puścić ich nie chcesz! Coś za jeden?! Jakim prawem?! Na te żywo jak grad sypiące się słowa Zboiński miał czas namyślić się z odpowiedzią. — Wierzysz pani czy nie, iż mór jest, do woli jej to zostawiam, ale kazano mi w tamte strony nie puszczać ludzi, i nie puszczę. — Kto kazał?! Kto śmiał?! — krzyknęła pisarzowa. — Z urzędu — rzekł zimno Zboiński. Gdy te mówił i wyplątywał się, jak mógł i umiał, pisarzowa patrzała nań, badała, twarz się jej mieniła, na ostatek skinęła, aby za nią do izby szedł, i drzwi za nim zatrzasnęła. Ze wzruszenia w początku mówić nie mogła, aż ochłonąwszy. — Czy mnie waszmość masz za dziecko, czy za obraną z rozumu? — rzekła w końcu. — Dosyć by było tego trefnego dworowania, mów mi waszmość prawdę, co to znaczy. Com ja waćpanu winna? Zmieszał się szlachcic. — Mnie nic, a nic — rzekł — ale… zarządzenie jest takie. Koniunktury, wypadki, iż pani pisarzowa musi albo tu posiedzieć, lub do domu pod moją strażą powracać, a dalej jechać, tam gdzie było jej zamiarem, nie dopuszczę. Nie moja to rzecz tłumaczyć, jak, co, czemu, dlaczego, przez kogo; jam tu poseł, żołnierz, o niczym nie wiem, a co mi polecono, spełniam i pani dalej nie puszczę. Słuchając, pisarzowa mocno się wpatrywała w mówiącego, zdawała się badać jego twarz, chcieć odgadnąć charakter, wyrozumieć słabość, zbadać człowieka. Oczy jej biegały, zatrzymywały się na Zboińskim, wlepiały weń. Bladła, rumieniła się i choć była najmocniej poruszona, udawała wielką spokojność. — Nic nie rozumiem — rzekła. — Jakże to może być, aby kobiecie, .szlachciance, wdowie po dygnitarzu samowola i gwałt tamowały drogę, krępowały jej swobodę? Toć waćpan popełniasz kryminał91, targasz się. — Tak, tak, popełniam kryminał — odparł Zboiński — popełniam go, bo muszę. — Cóż waćpana do tego zmusza? — zapytała pisarzowa. — Koniunktury — przebąknął Zboiński — okoliczności, wypadki, to rzecz mojego sumienia. — I jakże długo mi tu asindziej siedzieć każesz? — zapytała pisarzowa tłumiąc niecierpliwość. — To się… okaże — rzekł chrząkając zakłopotany Zboiński — nic nie wiem. — Jestem więc na gładkiej drodze wzięta w niewolę? — W niewolę? Nie, boć do domu nikt wracać nie broni. — A wieszże waszmość, dokąd ja jechać miałam zamiar? — Suponuję92, że wiem. — Nie mógłbyś mi tego pan powiedzieć? — A dlaczego? — Bo ja spełna nie wiem, dokąd mi się jechać mogło wydarzyć! — zawołała pisarzowa. Zboiński ruszył ramionami. — Ano, to cóż ja mam mówić? Zdawała się zupełnie udobruchana i zaczynała wypadek w żarty obracać. — Jak się pan nazywasz? — dodała patrząc mu w oczy. — Zboiński — odparł szlachcic kłaniając się. — Widywałam Zboińskich z Kostrzewa i znałam panią łowczynię. — Stryjenką mi jest — rzekł Zboiński. — Siadaj pan, proszę. Zboiński, sam nie wiedząc, co z sobą zrobić, siadł na brzeżku żydowskiego stołka, ale w duchu mówił sobie: „O, o, baba udaje obojętną, coś bardzo łaskawa, trzeba się mieć na ostrożności.” — Czy pan służył wojskowo? — A jakże, pisarzowo dobrodziejko, a jakże, i długo dosyć. — Zaraz to znać z postawy, bo hreczkosieje inaczej wyglądają. Jesteś pan żonaty? — Dotąd jeszcze nie. Pisarzowa gryzła w ustach koniec wachlarza, który ze stołu podjęła, a nie mogła się nigdy obejść bez tego sprzętu, tak że przy łóżku na stoliku wachlarz kładła. — I dlaczegożeś się pan nie ożenił? — Ha, no, koniunktury — odparł niezbyt wymowny Zboiński — przeznaczenie. Pisarzowa się uśmiechnęła. — Więc będziemy we dwoje pokutowali w tym karczmisku? — odezwała się. Zboiński ramionami ruszył. — Wiesz waćpan, że tu oszaleć można. — Cóż ja na to poradzę? Może by pani do domu jechała? — Nie mogę — odezwała namyślając się pisarzowa — muszę w tamte strony! Ale, słuchaj, panie Zboiński, wam się wszystkim w głowie chyba pomieszało. Zapytany spojrzał i milczał. — Widzę, że wy mnie podejrzewacie chyba, jakobym małżeństwu waszego przyjaciela Pełki z Kmicicówną przeszkodzić chciała, nieprawdaż? Zboiński bał się wygadać, rozśmiał się i głową kiwnął. — Ale to się wam uroiło! Poszaleliście, ilu was jest! — zawołała pisarzowa. — Cóż to? Miałabym się za nim tak ubiegać? Wszakże ja i matka pozbyłyśmy się go tyle razy, iż w końcu trzeba być obranym z rozumu, aby mnie o to posądzać! Patrzajże waszmość na mnie, panie Zboiński. — Obróciła mu się dokoła. — Czy kobieta taka, jak ja, majętna, wdowa po Pacu, co także znaczy coś, może za takim Pełką latać jak szalona i awantury dla niego czynić? Powiedz sam. — Ale ja nic nie wiem! — zawołał Zboiński. — Nie kłam mi waszmość! Wiesz, nabechtali ci niedorzeczności, dałeś się obałamucić i pojechałeś mnie wziąć do aresztu, póki ksiądz mu ślubu nie da! Zboiński się śmiał, pisarzowa mu pomagała, śmieli się tedy na cały głos oboje, tak że w sieniach karczemnych aż słychać było. — Co to u licha jest? — rzekł sam do siebie Żaba pode drzwiami. — Widzę, że z waćpanem sobie rady nie dam — dodała pisarzowa — trzeba ulec przemocy. — Tupnęła nóżką. — Ano, trzeba kazać obiad gotować. Skinęła głową na pożegnanie, Zboiński wyszedł zamyślony. — Kadukże tę kobietę zrozumie — rzekł sam do siebie. Ranek był bardzo piękny, wysunął się więc z karczmy dla obejrzenia ludzi stojących dokoła na straży. Wszystko było w porządku. Czeladź jego, przy koniach stojąc, przekąsywała i piwem się posilała. Obszedł ich wszystkich, po cichu dając rozkazy, aby z karczmy nikomu wyjść ani wyjeżdżać nie dawano. U drzwi postawił podwójne straże, u okien po jednym człowieku, potem, przeszedłszy się wzdłuż i wszerz karczmy i odetchnąwszy świeżym powietrzem, powoli do środka powrócił. Sprawa mu szła wprawdzie dotąd dobrze, ale w mej nie smakował. Okrutne nudy obiecywały się w przyszłości, gdyby to pilnowanie jejmości potrwać miało, a prawdę rzekłszy, mogło ono się przedłużać dniami i tygodniami. Zboiński aż ciarki uczul chodzące po skórze. Zafrasowany deptał po szynkowej izbie, chodząc i wzdychając, do południa, aż poczuł głód i kazał smażyć sobie jajecznicę. Jaj nie było; piwa zagrzać — piwo ludzie wypili. Poprosił o chleb, dano mu kawałek z zapowiedzią, że go niewiele jest i chyba do miasteczka kto po niego pojedzie. Poszedł po kątach u Żyda szukać, znalazł tylko rzepę zimową, zwykły pokarm ubogich, i trochę robaczliwego grochu. Na kuchni pani pisarzowej piekli coś i smażyli, aż się zapach rozchodził w sieniach. Słońce podnosiło się wysoko. Żaba przyszedł prosić Zboińskiego na obiad do pisarzowej. Zrazu się namyślał, lecz poszedł w końcu. „Jużciż mnie nie struje” — rzekł w duchu. W izdebce małe] na żydowskim stoliczku nakryte było na dwie osoby. — Kiedy musimy już tu rekolekcje razem odbywać, nie chcę, byś waszmość z głodu marł — odezwała się pisarzowa. — W domu bym lepiej przyjęła, tu muszę się podzielić podróżnym zapasem. Przynajmniej waszmość o suchym chlebie nie będziesz. Jak nie stanie co jeść, to waszmość mnie będziesz musiał żywić. Śmiała się, mówiąc to, i zaprosiła do stoliczka. Obiad był niewytworny: na polewkę gramatyka93 z cukrem, potem kawał pekeflejszu94 gotowanego do chrzanu, potrawka z kury i omlecik. Na głodny ząb wydawało się to delicjonalne95. Ponieważ dla dworu była wina baryłka w wozie, dano węgrzyna lekkiego, ale pieprzykowatego, który się pił jak woda. Sama pani pisarzowa dolewała. Człowiek głodny do sytego wcale nie jest podobny. Zboiński czuł się odrodzonym, serca mu przybyło, zwłaszcza od doskonałego pekeflejszu. Zmiótł go talerz ogromny. Dawszy mu się posilić, pisarzowa poczęła rozmowę. — Wiesz waszmość co — rzekła — ja ci tu tak nie wytrzymam w tym zaduchu karczemnym. Nie nawykłam do zamknięcia, dusi mnie ono. Gdybym waszmości dała słowo, że nie wyjadę, toć byś mi dał choć przejść się po świeżym powietrzu? Zboiński znalazł to naturalnym bardzo. — A dlaczegoż nie? Ja z panią pisarzową pójdę sam. — Ale dajże mi waćpan pokój! Ja ze stróżem chodzić nie myślę. Jeśli pójdę, to sama. „Jużcić pieszo mi nie umknie” — rzekł w duchu Zboiński i zamilkł. Przyniesiono drugi gąsiorek wina, zaczynało się robić gorąco, a wino to dziwnie chłodziło. Zboiński pił, bo się wcale nie obawiał, żeby to mu mogło zaszkodzić. Baraszkowali bardzo wesoło. Trwało to niemal do wieczoru. Wieczorem pożegnała go pisarzowa skinieniem głowy i gdy już wychodził, odwołała. — Zmiłujże się, poszlej z moim człowiekiem którego ze swoich ludzi do miasteczka; trzeba coś do jedzenia przywieźć, bo się zagłodzimy, a tego byś i waszmość nie chciał. — Kogóż pani pisarzową komenderuje? — Żaba pojedzie. — To niech jedzie i sam — dodał Zboiński — ja mu nie przeczę, mnie to nic nie obchodzi, dam rozkaz, aby go puszczono. Ale dziś późno, może by jutro rano? — Jutro będzie poniewczasie, bo u mnie zapasu nie ma, ludzie głodni, trzeba go wyprawić, jak tylko będzie gotów. Zboiński już ani słowa nie rzekł i do izby karczemnej wszedł, gdzie dla spoczynku siana sobie nasłać kazał. Nie myślał się jednak wcale kłaść ani rozbierać, tylko nieco kości rozprostować. Ledwie nieco spoczął, gdy Żaba odziany jak do drogi wszedł do izby. — Proszę no pana — odezwał się — obiecałeś pan, że mnie wypuszczą, a tu ludzie wasi mówią, iż mają rozkaz nikogo nie puścić z karczmy. Wstał Zboiński sam, ale trochę zły, poszedł do drzwi, nakazał ludziom, pokazując Żabę, ażeby go, gdy jechać zechce, bez przeszkody wypuścili, a sam na swoje siano powrócił. Wkrótce też usłyszał, jak konia wyprowadzono za karczmę i jak na nim dworzanin do miasteczka pokłusował. Nie spał Zboiński, bo był człek czujny, ale drzemał, słyszał każdy ruch w karczmie, każde konia parsknięcie. Kilka razy nocą wstał obejrzeć swoje straże, wszystko było w porządku. Nade dniem więc głębokim snem usnął. W karczmie było jak w uchu. Gdy się obudził, Żydzi kręcili się koło niego szwargocząc i śmiejąc się, a co dziwniejsza, Żaba stał nie opodal, pijąc piwo grzane, choć go powracającego Zboiński nie słyszał. — Dobry dzień panu! — odezwał się Żaba. — A jak się tam waszmości podróżowało? — zapytał oczy przecierając Zboiński. — Mnie? — ruszył ramionami Żaba. — Kiedyś wrócił? — E, zachcieliście nie jeździłem! — Jak to? Przecież słyszałem, gdy wam konia wyprowadzano. Zaśmiał się Żaba. — Tak, konia dla mnie wyprowadzono, to prawda, ale ja na nim nie pojechałem. — Cóż się stało? Żaba w boki się wziął i przysiadł. — Pisarzowa na nim pojechała! Cha! cha! Pisarzowa! Pisarzowa! Równymi nosami porwał się Zboiński myśląc, że z niego żartują, i poleciał do izby gościnnej. Tam sługa tylko jedna siedziała i śmiała się też do rozpuku. Pisarzowa znikła, Zboiński włosy sobie z głowy rwał. — O, tom głupi! — wołał. — O, tom głupi! Chciał się mścić na ludziach i Żabie, bo się rozsierdził okrutnie, lecz pomiarkował wprędce, że się to nie godziło. Przyszło mu na myśl dopędzać i wędzić zbiegłą. Huknął: — Na koń! Na koń! Więc, co żyło, do siodeł, on też na szkapę i w czwał nazad gościńcem. Żaba stał we wrotach, za boki się trzymał; powychodzili Żydzi i Żydzięta, i sługi, a po lesie śmiech się rozlegał. Cała czereda Zboińskiego znikła z oczu. Dopiero, gdy dobre pół godziny minęło, Żaba wrota pozamykał i konie zaprzęgać kazał. Kto w nocy na miejscu Żaby wyjechał, Bogu tylko było wiadomo; to pewna, że pisarzowa, ukryta w małej izdebce u Żyda, fortelem tym pozbywszy się straży, siadła do powozu i kazała bocznymi drogami pospieszać. — Choćby konie popadały! — zawołała do Żaby. — Ropucho! Gnać, póki sił stanie! * * * U państwa Kmiciców świątecznie dwór wyglądał. Przy wiosennej drzew odzieży i mnóstwie kwiatów tej pory roku, strojny, stary dworzec szlachecki jakoś się młodzieńczo uśmiechał. Wszystkie drożyny w podwórzu i koło domu powysypywane były tatarakiem; nade drzwiami zwieszały się wieńce z liści dębowych i polnego kwiecia. Kapliczka ostawiona była gałęźmi zielonymi świeżo rozkwitłych brzóz i klonów. W dziedzińcach zwijało się mnóstwo czeladzi i wszelakiej służby poprzybieranej świątecznie, chłopcy z popodgalanymi głowami, dziewczęta we wstążkach i krasnych fartuszkach, starszyzna w pasach i butach kolorowych. Mnóstwo gości sproszonych było na ten dzień weselny. Wojski chciał jedynemu dziecięciu sprawić wesele, które by ludzie pamiętali, więc najdalszych koligatów listami pościągał, przyjaciół i naokół sąsiadów, i dobrych znajomych. Beczki wina zawczasu wytoczono dla panów szlachty, aby nie zabrakło nikomu i lać, i rozlewać, jak Opaliński powiadał96. Dla wieśniaków, których też gromada się miała weselić, było piwo, cały war marcowy, aby i im się krzywda nie działa. W kuchni gotowano na tyle osób, żeby nawet dwa razy więcej, niż się spodziewano, obdzielić. Było to we zwyczaju starym, żeby raczej zostało, niż nie dostało; brak bowiem spadał na gospodarza plamą niezmytą. Dlatego uczta polska szlachecka kosztowniejsza była nad wszystkie, bo miary w niej utrzymać nie umiano. Tu z wielkim ładem szło wszystko, a dostatek był i zamożność wielka, nie mieli się co lękać, by gość nie uraczony odjechał. Nawet w stajniach obroki leżały nagotowane, bo i koń do gości się liczył. Ksiądz kanonik Znamirowski z Krakowa, przyjaciel domu, na którego imię (z asystencją proboszcza) indult był wydany, przybył dla pobłogosławienia nowożeńcom. Muzyka zawczasu przywieziona, moździerze do wiwatów stały za dworem, nic nie brakło. Goście się zjeżdżali jeden po drugim, a wojski w ganku witał, po rękach jejmoście całował i szlachtę w objęcia brał. Pełen był dom, pełen ganek, pełen dziedziniec, Praeter propter97 pan młody z orszakiem swym miał się stawić około południa, razem z Rożańskim i innymi przyjaciółmi. Dzień sprzyjał, bo choć chmurki białe pływały po turkusowych niebiosach, to chyba, aby oko zabawić, tak były leciuchne i przejrzyste. Rozpuszczone drzewa wonią świeżych liści napełniały powietrze. Śmiało się wszystko, piersi oddychały swobodnie. Starzy opowiadali sobie o przeszłości, wynosząc pod niebiosa króla Jana III za to, że Rzeczpospolitą do dawnej godności dźwignąć umiał. Jutrzenka lepszych dni zdawała się wschodzić na niebie. Walczono z Turkiem zwycięsko, a Tatarowie, bodaj umiejętnie zyskani, zamiast swoim dopomagać, służyli po cichu królowi jegomości. W wielkim też zachowaniu i miłości był król, w mniejszym — królowa; na tę z przekąsem sarkano, lecz byli i tacy, co jej stronę żarliwie utrzymywali. Na gawędkach o tym i owym czas schodził. Tymczasem pani podkomorzyna, zastępująca miejsce matki przy pannie Elżbiecie, ubierała ją do ślubu ze zwykłymi obrzędy, a panny druhny kręciły się, starając każda choć szpilkę wpiąć do stroju panny młodej. Na zegarze gdańskim wybiło pół do dwunastej. Wojski się na zegar popatrzał; pana młodego już w tej porze się spodziewał, ale tyle rzeczy jest na taki dzień do zrobienia i pamiętania, iż spóźnić się nieco — nie nowina. Powinien był lada chwila przyjechać. Przodem też, oznajmując go, nadbiegł przy kolasie żony Rożański, który kawalkatę98 pana młodego na wyruszeniu z miejsca zostawił, tak iż w krótkim czasie powinna była i ona się przystawić. Dwunasta wybiła — pana młodego nie było jeszcze. Wojski się krzywił i namarszczył. — Wacku, serce moje, czy mu się co nie stało? Jakże może być, aby go do tej pory nie było? Przecież wie, że się na taki dzień spóźnić nie można. Wysłano kuchtę na dach, żeby na gościniec spojrzał — na gościńcu było pusto, żywej duszy. Wacek się zżymał. — Ani chybi, z koniem bieda, bo dobrał szatana, nie konia, chcąc się z nim popisać. Trzeba człowieka pchnąć, niech choć na stępaku przybywa, byle raz już był. Wyrostek Rożańskiego, najlepszego z koni wziąwszy, czwałem ruszył, zakurzyło się tylko po nim na drodze. Wojski chodził niespokojny, kryjąc w sobie niepokój wielki i troszkę gniewu. — Diabeł mi po jego koniu! — mruczał pod nosem. — Niechby i pieszo przyszedł, gdzie być powinien. Rachowano kwadranse i minuty. Rożańskiego tknęło coś w serce, wysunął się cichaczem ze dworu, konia sobie kazał dać i nie zważając, że miał suknie od parady, pogonił sam. Wybiło pół do pierwszej — nikogo, pierwsza — ani słychu; a już do drugiej gdy dochodziło, całe towarzystwo stało w ganku i szeptano sobie na ucho najrozmaitsze domysły… Na gościńcu pokazał się nareszcie jeździec, sam jeden. Z dala poznano Rożańskiego. Jechał koniowi cugle puściwszy, tak że z postawy poznać było łatwo, iż coś z sobą złego wiózł. Nie spieszył wcale. Gdy się do dziedzińca zbliżał, a twarz zobaczył wojski, struchlał i przeżegnał się. Rożański zsiadł i szedł zataczając się i ocierając pot z czoła. — Cóż się stało?! Na Boga! Co się stało z panem młodym?! Wahał się długo z odpowiedzią Wacek, wargi mu się trzęsły. Załamał ręce. — Przepowiedziałem — zawołał — jakbym widział! Koń niesforny uląkł mu się w samych wrotach i rzucił nim o słup, tak że ze zranioną głową padł o ziemię, ledwie się go docucono. Leży nieprzytomny. Załamał ręce wojski, lament wielki po całym rozszedł się dworze. — Wyjdzie on z tego — rzekł Rożański strapiony — jak już nie z jednego złego razu powstał zdrów i cały, lecz srodze przy bolę je. Zmieniło się tedy wesele w najcięższy smutek i niepokój. Do panny młodej wysłano Rożańską, aby jej ostrożnie, całej prawdy nie mówiąc, oznajmiła, co się stało. Rożański wybierał się na powrót do chorego, ale jakoś nie spieszył. Chodził przybity, ręce załamawszy, a kto by go nie znał, mógłby ten jego żal wielki wziąć za gniew, tak dziwnie twarz się jego zmieniła. Kazał sobie, trochę poczekawszy, do kolasy zaprzęgać, żonę zostawiając, lecz ta mu się gwałtem prosiła jechać, aby chorego pilnować. Ruszyli sprzede dworu. Rożański rzucił się w głąb kolebki. — Niechże prędzej jadą! — odezwała się żona. Wacek ramionami ruszył. — A po co? Po co? — mruknął. — Jak to?! Zabity?! O mój Boże! — krzyknęła żona. — Wolałbym, by zabity był! — pięść ścieśnioną podnosząc, ozwał się głosem stłumionym Rożański. — Waćpani nie wiesz nic. Kłamać musiałem, kłamać! Jego nie ma! Uciekł! Zboińskiemu się ta małpa wyrwała i w samą porę przybiegła. — Kto? Pisarzowa? — Któż by miał być? Ludzie mi powiadają, że się był tylko co odział i miał na koń siadać, by jechać, gdy kolebka stanęła u ogrodu i chłopak przybiegł do Pełki, że do niego ktoś z pilnym interesem przybył na dwa słowa. Wyszedł, słyszę, ledwie czapkę wziąwszy, na dwa słowa — i nie wrócił. — Cóż się z nim stało? Pojechał z nią? — A juściż! Jak był, tak siadł do kolebki i po wszystkim. Rożańska sobie oczy zakryła i zaczęła płakać. — Niechże ginie, kiedy chce! Wyrzekam się go! Znać nie chcę! Niech przepada! Nigdy sobie nie daruję, żem Wojskiego i Elżusię na to naraził. Już im się teraz i na oczy pokazywać nie mogę. Kto z kim trzyma, za tego pokutuje. Na dziś kłamstwo moje starczy, aby dom nie cierpiał od sromu, jutro wyda się wszystko. Rożańskiego opowiadanie prawdziwe było, lecz niedokładne; w istocie pani pisarzowa zdążyła na porę, aby się o zaprzedaną sobie duszę upomnieć. Na widok jej Pełka, który się najmniej spodziewał, by się jeszcze mógł z nią spotkać, chciał zrazu uciekać. Krzyknęła nań i zatrzymała, musiał przyjść drżący. Nie było ani wymówek, ani długiej rozmowy, kazano mu na stopniu kolebki stanąć, gniewna pisarzowa przemówiła doń ledwie i konie ruszyły. Pełka zniknął. Dojechawszy do domu, Rożański, którego febra chwyciła, w łóżko się położył, mając tylko tyle pamięci, by do folwarku posłać oznajmić pani Cyrulskiej, co się stało. Małą i w niej miał nadzieję, nie szło mu już o wyrwanie Pełki ze szpon tej kobiety, boby go Kmicicowie nie chcieli, ale pozbyć się był rad załogi i wszelkich z tym domem stosunków. Dostawszy wiadomość o córce, matka w jednej chwili konie zaprzęgać kazała. Namarszczyła się groźnie, lecz widać nie wyrzekła się nadziei, znając dobrze córkę, iż małżeństwu przeszkodzić potrafi. „Ślub nie tak łatwo wziąć — rzekła do siebie — ano, zobaczymy.” Kazała tedy jechać do Krakowa. Tam teraz na dewocji mieszkał, nagle wyrzekłszy się świata, pan łowczy Godziemba, któremu się cała Korona dziwowała, iż z obieżyświata nagle stał się tak pobożnym, że z kościoła wychodził dopiero, gdy go zamykano. Widywano go klęczącego w ławce po całych godzinach i wzdychającego, tak że się nań ludzie oglądali. Niekiedy nawet krzyżem legiwał, nie podkładając nic, na zimnej posadzce. Po klasztorach i z osobami duchownymi resztę czasu spędzał, a co równie dziwnym było, jak nabożeństwo, to, że od tych mortyfikacji99, zamiast schudnąć, utył jeszcze bardziej. Oddawszy resztę mająteczku wielce nadszastanego synowcowi, który mu miał opłacać z niego kilka tysięcy złotych na utrzymanie, kręcił się po Krakowie z różańcem u pasa i dobrze mu się z tym działo, bo usłużny był i gdzie inni nie chcieli lub nie mogli, wcisnąć się umiał. Jejmość, która wolała Cyrulskiego nad niego, rachując na dawne amory i nie wygasającą nigdy ich pamięć, umyślnie udała się do Krakowa, aby go użyć do spełnienia swych myśli. Pospieszać kazała, a że konie były wypoczęły, drogi niezłe, dni długie, stanęli drugiego dnia rano w starej stolicy. Wiedząc już o obyczajach nowych łowczego, jejmość zarzuciła kwef, wypocząwszy, i poszła do Ojców Jezuitów, gdzie zaraz w ławeczce klęczącego zobaczyła Godziembę. Nabożeństwo snadź było już ukończone, kościół pusty; dwóch dziadków mruczało w kruchcie, jedna babka tułała się od ołtarza do ołtarza. Godziemba klęczał z oczyma zamkniętymi szczelnie i rękami złożonymi. Idąc na palcach, po cichu zbliżyła się ku niemu jejmość i dostrzegła, podszedłszy, że nieboraczek na medytacjach znużony usnął. Głowa mu się kiwała i spadała co chwila na ręce, podnosił ją, oczu nie otwierając, i poczynał za każdym razem coś marmotać100, lecz wkrótce usta przestawały się poruszać i stary znowu z wolna ciążącą głowę spuszczał aż na dłonie. Uśmiechnęła się Cyrulska, uklękła, pomodliła się i westchnąwszy ciężko, parę razy w piersi się mocno uderzywszy, wstała. Dotknęła z lekka rąk Godziemby; otworzył oczy powoli, wlepił je w przybyłą i jakby przerażony zerwał się z Sawy żegnając. Zdawał się ducha złego odżegnywać. — Chodź waćpan, panie łowczy, chodź zaraz. Po głosie dopiero rozpoznawszy, iż nie czcze widmo, ale żywa przeszłość grzeszna stała przed nim, łowczy zrezygnowany westchnął, ukląkł, ziemię pocałował i powstawszy, nic nie mówiąc, poszedł posłuszny za panią Cyrulską. Ona też bardzo pobożnie westchnęła na progu i dopiero w ulicę się dostawszy, poczęła rozmowę z niewolnikiem. — Waćpan wiesz, że ja tu umyślnie po niego przybyłam? — Pani dobrodziejko! A cóż by to znowu stać się miało, żebym ja miał na co być jej potrzebnym? Wyrzekłem się świata i jego marności, biedny jestem pokutnik. — Pokutuj, pokutuj, nie mam nic przeciwko temu — mówiła Cyrulską — ani na pokuszenie go myślę narażać, ale starym przyjaciołom służyć i Pan Bóg nakazuje. — A czemuż nie, w czym zakon101 dozwala. Cyrulską ramionami ruszyła. — Chodź no do mnie, tam się rozmówimy. — Nic jeszcze dziś w ustach nie miałem! — westchnął Godziemba. — Każę ci polewki winnej z jajkiem zagrzać, to cię posili. Skłonił się łowczy. Tak doszli do gospody. Polewka została zadysponowana, a gospodyni, drzwi zamknąwszy, stanęła przed Godziembą w postaci tragicznej. — Wiesz — zawołała — że Jadwiga znowu owdowiała?! — Mój Boże — krzyknął łowczy — co za los nieszczęśliwy! — Gdzież znowu! Żyć z nim było niepodobna, łotr był spod ciemnej gwiazdy. Chwała Bogu — przerwała Cyrulską — ale rozumu nie ma. — Proszę, proszę — zawołał łowczy — do tej pory! — Gdyby nie ja, więcej by nabroiła niż dotąd, a teraz mi się popisała, że głowę tracę. Wystaw sobie, kochany łowczy, jak tylko to mężysko zmarło, Panie mu odpuść, z obżarstwa… — Grzech śmiertelny! — wtrącił Godziemba. — Nie miała nic pilniejszego nad to, by zaraz posłać po… Zgadnijże po kogo. Godziemba milczał. — Po tego nieszczęsnego Pełkę, do którego ma słabość, a za którego ja jej nie dam wyjść. — Hm — odparł łowczy, pamiętny dobrych stosunków i obfitego stołu — to człowiek w gruncie niezły i bardzo majętny. — Nie chcę jego majątku i jego — gniewnie obruszyła się jejmość — nie cierpię go, nie będzie nigdy mężem mojej córki! Ona sama nie wie, co czyni. W głowie jej świta! Otóż ja do waszmości przybyłam, radź i ratuj. — Ja? Ja?! — cofając się wykrzyknął łowczy. — Ale ja nie mogę ani umiem, jam teraz w Bogu zatopiony i wyrzekłem się świata! — Gadaj sobie, co chcesz, grzechu nie wymagam od ciebie, rozumu też, tylko posłuszeństwa. Słuchaj — dodała przybliżając się Cyrulska — Jadwisia młoda, piękna jeszcze jak róża, bogata, miła, szaleć tylko za nią. Takich wdówek na całą Koronę dwóch nie znajdziecie. Trzeba mi dla niej męża, ale z dobrym imieniem, postawnego, do rzeczy. Dwóch, trzech wesołych konkurentów musisz mi przywieźć. Ja ją znam: Pełka nie Pełka, jak nowych ludzi zobaczy, będzie się zalecała, aby im głowy pozawracać, pójdzie Pełka w kąt, a ja w tym, że ją wydam za innego. Tylko mi trzeba prędko kilku konkurentów, w tym twój rozum; wyszukać, zebrać i przywieźć do niej. Ja tam czekać będę. Godziemba, słuchając, głową kręcił. — To będzie trudno trochę, poradzę się z księdzem rektorem, ano, jakoś to będzie. Nie chciałbym Pełce przeszkadzać do szczęścia, lecz snadź przeznaczenie takie. Pulchną, choć zwiędłą, rączką pogłaskała Cyrulska nie ogoloną od dni trzech brodę łowczego, który od tego karesu102 cofał się z pewnym rodzajem obawy. Kazano mu siąść, jejmość odzyskała humor. — Chodzi tylko o pośpiech — mówiła — niekoniecznie pierwsi mają być tacy, żeby się na mężów przydali, byle dla Jadwisi dystrakcja103, waszmość mnie zrozumiesz, bo ją znasz. — Zwyczajnie, młode to i trzpiotowate — westchnął nawrócony łowczy. — Nie tak to ona już i zbytnio młoda — dodała matka — mogłaby być stateczniejszą, ale naturę ma moją, impetyczną, gwałtowną, a ja to najlepiej wiem, jak podobną niełatwo zwyciężyć. Com się to ja nad sobą napracowała! Wniesiono polewkę, pił ją z namaszczeniem, smakując i namyślając się nad powierzoną mu misją, łowczy. Widać było, iż kandydatów szukał. — O tym nie zapomnij, że trzeba, aby byli ludzie żwawi, weseli i do zakochania się łatwi. Posępnych i mruków mi nie prowadź, to się na nic nie przydało. — Rozumiem — dodał łowczy — dwóch mam. — Jacy? — Jeden ubogi Firlej, mam podejrzenie, że nie prawdziwy, ale trochę podfałszowany; ano, imię jest, a szlachectwa dobadywać nie wolno. Bardzo łebski człek, zamaszysty, goły, potrzebujący majętnej pani, bo lubi i strój, i huk, i uczty, i konie, i co tylko dobrego jest na świecie. Tego, abym mu szepnął, to go mam. — A drugi? — pytała Cyrulska. — Drugi też niezgorszy, nawet kniaź… — Jużeśmy jednego próbowali — przerwała stara. — Ten w innym gatunku, zowie się Kozika, majętności ma na Ukrainie bardzo znaczne, to jest ziemi szmat wielki, ano, bez ludzi. Więc zbiera włóczęgów, osadza na roli i funduje wioski, i będzie kiedyś dziedzicem ogromnych włości, jak się to wszystko rozrodzi. — A jak wygląda? — Z chłopska, to prawda, lecz z rezonem; duży, czerwony, wesół, nie bardzo gładki, ale śmiały Kozak. Fantazja wielka, natura gorąca i do żeniaczki skłonność ma mocną. — Żeby miała w czym wybierać, jeszcze ze dwóch miej w zapasie — szepnęła Cyrulska — a przybywaj mi prędko. Łowczy dał znak głową, iż spełni rozkazy; wygadali się obszernie i długo, brał za czapkę kilka razy, lecz odejść jakoś nie mógł. Siadł około Cyrulskiej blisko, gniotąc w ręku kołpaczek wytarty. — Wszystko to, mościa dobrodziejko, dobrze, ale nervus rerum104 — tego mi braknie. — Odchrząknął. — Na to zszedłem — dodał — włóczyło się po świecie, ludzie oszukiwali, i grosza przy duszy nie mam. Jakże ja pojadę? — Toć cię przecież zawiozą konkurenci chętnie. — Alebym nie chciał być na ich łasce. Skrzywiła się jejmość i pochmurniała. — Przyznam ci się, mój łowczy, że tegom się nie spodziewała. — Ani ja, ażeby do tej ostateczności kiedy dojść miało — wzdychając i oczy w niebiosa podnosząc, rzekł stary adorator. — Ale cóż? ja tu, na dewocji siedząc, nic prawie nie potrzebuję. Odzienia się z dawnych czasów zostało dosyć, stancja przy klasztorze z łaski ojców, a jedzenie to tu, to tam, u łaskawych. Po co mnie grosz? Nawet się w niego nie zasposobiłem. A w podróż bez wacka105 jakże się puścić? Markotno było Cyrulskiej, dobyła jednak woreczka z kieszeni, którą miała u boku, i kilkanaście talarów odliczywszy, wcisnęła je łowczemu, który jej rękę ucałował. — A żebyś mi się duchem przystawił — rzekła. — Ja jutro jadę wprost i czekać będę. Rozumie się, iż o mnie, żeśmy się z sobą widzieli, ani pisnąć. — Rozumie się — żegnając szepnął łowczy — samo z siebie. Wieczorem razem jeszcze byli na nieszporach, Cyrulska i Godziemba, po których instrukcję mu powtórzywszy, przeprowadzona do gospody przez niego, wróciła jejmość dla spoczynku, a nazajutrz rano już była w drodze do córki. Przybycie jej równie jak wyjazd nie bardzo Jadwigę wzruszyło. Matka wprost poszła spocząć do swoich pokojów, a pilno też jej było rozpytać u domowników, co się działo z Pełką i jak się z nim obchodziła pisarzowa. Zaledwie dowiedziawszy się o przybyciu starej pani, jak ją zwano, fraucymer z raportami pośpieszył. Opowiedziała Strzemeszanka, iż pan Pełka przybył z jejmością, ale tak, jakby koniuszego przy niej urząd sprawował albo marszałka dworu, iż go Jadwiga często łajała, wyśmiewała i posługiwała się nim, ale o niczym więcej słychać nie było. Chodził nieboraczysko jak w pługu, najszczęśliwszy, że ją widywał codziennie, że mu się w coraz nowych sukniach admirować kazała, że z nią do stołu zasiadał i że gospodarstwa, domu i porządku w nim pilnował. Pani pisarzowa, gdy na rozmowę przybywał, trzymała go u drzwi, z daleka, i nie szczędziła ostrych słów, jakby go na pokutę sprowadziła. Co tam między nimi były za umowy, o tym nikt nie wiedział, lecz zaręczała Strzemeszanka, że pewnie więcej nie było nic nad to, na co ludzie patrzali. Chciała mieć w nim wiernego sługę, niewolnika i urzędowego wielbiciela. Dodawała też, iż się jej zdawało, że się nim już i samotnością nudzić dobrze poczynała. W tym wszystkim, co Strzemeszanka opowiadała, tak się dobrze charakter Jadwigi malował, iż matka musiała wierzyć powieści, którą by mogła posądzać o zmyślenie w chęci przypodobania się starej pani. Jadwiga nie pospieszyła bardzo na przywitanie matki, przewidując, że jej scenę za Pełkę zrobi. Był już wieczór późny i tego dnia z sobą się nie widziały. Nazajutrz dopiero rano Jadwiga przybyła przywitać przybyłą, ale nasrożona, dumna, jakby się zawczasu najeżyła ku obronie. Cyrulska postanowiła nie powiedzieć i słowa, obrachowawszy się, że drażniąc, może gorsze wywołać skutki. Jadwiga więc na próżno wybuchu oczekiwała, a chcąc raz przebyć spodziewaną burzę, sama ją postanowiła wywołać. — Pełka tu jest — rzekła. — A wiem — sucho odezwała się matka. — Nie dałam mu się ożenić, nie mogłam na to pozwolić. Cyrulska, ramionami tylko ruszywszy, nic nie odpowiedziała. — Ja wiem, że matka go nie lubi, ale to człowiek posłuszny i dobry. A! Żebyś matusia wiedziała! Jak pies mi w oczy patrzy, a tak się kocha, tak się kocha, że omdlewa; ja niby nie widzę nic. Dobrze mu tak! Niech się męczy, po co się chcieć było żenić? O, będzie miał dobrą pokutę! Wyczekawszy chwilę i widząc, że matka na to nie mówi nic, Jadwiga zamilkła, ukłoniła się i poszła. Trudno to tam zrozumieć serce człowieka. Na Pełkę patrzali wszyscy z ciekawością niezmierną. Począwszy od pisarzowej, nikt nie mógł odgadnąć, co on sobie myślał. Posłuszny był, ale ponury i smutny i chwilami strasznie mu z oczu błyskało. Gdy na swą jejmość patrzał, rozpromieniała mu się twarz, oczy jaśniały, rozpogadzało czoło, człowiek się robił jakby inny, czasem unosił się i prawił jej strzeliste afekta, to znowu milczał ponuro. Gdy się sam jeden pozostał, po izbie chodził, czoło tarł, wzdychał i rzucał się jak raniony zwierz. Zapominał się, iż czasem nie wiedział, z czym szedł i dokąd, tak że go budzić było potrzeba i nawoływać do przytomności. Snadź sumienie w nim odzywało się i gryzło go za ową zdradę przeciwko pannie Elżbiecie Kmicicównie, którą tak sromotnie zawiedzioną na koszu osadził. Pani pisarzowa postępowała sobie z nim prawie bez litości. Robić musiał wszystko, co kazała, we dworze, poza dworem, w stajniach, na polu, a gdy się co nie po woli stało, nie zbywało na gorzkich wyrzutach. Pełka znosił, bo mu to opłacała, występując w coraz nowym stroju, coraz nowej fryzurze, wymalowana, wyfiokowana, uśmiechnięta zalotnica, aby głowę dla niej do reszty postradał. Gdy wszedł, a u progu pokornie stanął, a poczęła mu się zwijać i wykręcać, patrząc po wszystkich zwierciadłach i muskając, i wdzięcząc, poglądała tylko z ukosa, jakie to na nim czyniło wrażenie, i śmiała się patrząc, jak się biedaczysko roztapiał cały w tej kontemplacji106. Strzemeszanka zaręczała, że na podsłuchach stając niejeden raz, nigdy pół słowa tyczącego się małżeństwa albo obietnicy nie pochwyciła i że umowy dotąd żadnej chyba nie było. Do pierwszego obiadu gdy Cyrulska przyszła i oko w oko spotkała się z Pełką, zmierzyli się oboje wzrokiem nienawiści pełnym. Starsza pani uśmiechnęła się szydersko, jakby rzec chciała: „Nie mów no jeszcze hoc, boś nie przeskoczył!” Pełka zdawał się wyzywać ją, ale słowa się do siebie nie odezwali. Pisarzowa śledziła ich i niewiele zrozumiawszy, zaczęła prawić o strojach. Pełka prawie milczał, Cyrulska gadatliwą była, chcąc pokazać, że sobie lekceważyła przytomność nieprzyjaciela. Szło już potem życie swym trybem. Nie przeszkadzała córce pani Cyrulska w rozmowach jej z Pełką, choć pode drzwiami bywała, niewiele zważała na rotmistrza i zdawała się obojętną. Kilka dni tak upłynęło, gdy jednego wieczoru Żaba wbiegł, oznajmując gości. Kto, co, jak, jeszcze nie wiedział, tego tylko był pewien, że ich było kilku i że się w gospodzie myli z pyłu i przebierali. Nikogo z nich nie poznano. Matka spostrzegła, iż Jadwidze wiadomość ta prawdziwą sprawiła przyjemność, pobiegła co najprędzej do swej gotowalni, zawołała Strzemeszankę i poczęła się opinać, smarować, wyświeżać, przeglądając się we zwierciadłach. Ożywiła się, rozweseliła, wstąpiło w nią młode życie, nuciła z radości. Nim nadjechali zapowiedziani ichmościowie, była już w sali i tak się usadowiła, jakby o niczym nie wiedziała i na nikogo nie oczekiwała. Po dobrej pół godzinie nadciągnął orszak zapowiedziany: przodem łowczy Godziemba na wozie, bo już sobie z koniem rady dać nie mógł; za nim Firlej z węgierska cudacko przystrojony, piękny chłop i dziarska postać, kołpak wysoki z kitą białą; potem Kozika, poważniejszy, szerokich ramion, olbrzym niemal, ogorzały, czerwony, w delii, guzy nasadzane turkusami, ręka w bok, koniem zamiatał pod sobą jak piórkiem; wreszcie dla trójki jeszcze dobrany przez Godziembę Litwin Pokubiata, mały człowieczek, z twarzy ładny, zręczny, zwinny, śmiejący się, który wzrostu sobie dodawał ogromnym kołpakiem i suknią krótko obciętą. Koło niego też było suto i kapiąco od złota. W ganku wrzawa się stała, gdy naprzeciw nich Żaba wyszedł, a z oficyny też przestraszony Pełka, dziko rzucając oczyma, pośpieszał. Kazali tedy się submitować gospodyni domu, jako pod opieką i protekcją łowczego przybywający. Zaproszono ich natychmiast. Pełka nie nadążył prędzej, aż się to wszystko już do sali wtoczyło, a łowczy ich prezentował obu jejmościom, bo i matka się stawiła na czas. Patrzał tedy chmurno na ten najazd od progu Medard, jednego tylko poznawszy łowczego, a nie pojmując, po co on ich tu tylu naprowadził. Gdy ichmość posiadali, łowczy nie bez konfuzji, która się na jego twarzy wydawała, zoczył dopiero stojącego z dala Pełkę i zbliżył się ku niemu. Ten go marsem powitał. — Skądżeś się tu wziął? Co cię przyniosło? — mruknął Pełka. — Co to za kawalkata i czereda ichmościów waćpanu towarzyszy? Na wojnę czy na wesele jedziecie? Myślałem, żeś się waść w klasztorze zaszył, jak mi mówiono. Cóż tu robisz? — Wypadkiem jestem, wypadkiem — łykając ślinę, spluwając i trąc czoło odrzekł łowczy sturbowany — mimojazdem — tu się schylił do ucha — gwałtem mnie zmusili, abym ich tu wiózł. — Po co? — Hm, ciekawi byli pisarzowej. — Łowczy, ciekawość pierwszy stopień do piekła. — A mnie co do tego; jam tu zgwałcony przybył, mimo mej woli. Chcieli, niech patrzą. — Waszmość mnie znasz — szepnął mu w ucho Pełka — nie dam sobie pod nosem brzdąkać, rozumiesz, panie łowczy? — A któż o tym myśli? Ja nie winien jestem jak nowo narodzone dziecię. Po drodze, przypadkowo. Pełka nie mówił więcej, ale snadź się burzyło w nim, tym bardziej, że Cyrulska szyderskim okiem nań wyzywająco spojrzała, a pisarzowa swoim obyczajem dworowała już z nowo przybyłymi. Choć z nazwiska najmniej, z postaci i ruchów podobał się jej najwięcej czupurny, młodziuchny, żwawy i gadatliwy Pokubiata. Firlej też zyskiwał wejrzenia: najmniej ów kniaź Kozika, który niewiele miał talentu do rozmowy, lecz za to wyglądał, jakby ich wszystkich mógł zgnieść w garści. Pisarzowej w kilka minut poznać nie było można, taka ją pusta wesołość opanowała i tak się wyłamywała, wykręgowywała przed zalotnikami, śledząc pilno, jakie na nich czyni wrażenie. Firlej był oczarowany od pierwszego wejrzenia na nią. Pokubiata oczy wytrzeszczał i okazywał wesołością, iż mu .tu było jak w niebie. Kozika patrzał, milczał, a wąsa spuścistego pokręcał, i czekając niby, aż nań kolej przyjdzie. Słuchał, oczyma gonił gosposię i cmokał coś. Odszedł po chwili z łowczym na stronę. — A co? — zapytał Godziemba. — Ut sic107 — rzekł kniaź — tylko że do niej przystęp pono trudny będzie. Trzech mężów miała, a trzpiocze się jakby niedoli rostek! Oczy gdyby żagwie, usta jak maliny, czego tu więcej pragnąć, prócz żeby statek był. Odszedł Kozika, a Pokubiata się przybliżył. — Łowczy, łaskawco, ożeń mnie z nią, dam ci konia z rzędem. Kobieta jak anioł, gdyby mnie chciała, plackiem bym się jej do nóg położył. — Z kolei przysunął się Firlej. — Czarownica, mój stary — zawołał — czarownica! Ano, trudno sobie pochlebiać, żeby ją człek dostał. Wysoko latać musi. — Audaces fortuna juvat!108 Natrzpiotawszy się z gachami, spojrzała jejmość na Pełkę. Stał jak posąg, z oczyma w ziemię wrytymi. Dreszcz ją przebiegł, taki był ponury i straszny. Przypominał jej rycerzy u grobu Chrystusowego ze spuszczonymi przyłbicami, stawionych w Wielki Piątek. Odwróciła oczy od niego, bo ją wesołość odbiegła. — Co mi tam — rzekła w duchu — niech się męczy! Zdradził mnie tyle razy! Dobrze mu tak! * * * O żałobie po panu pisarzu dawno mowy nie było. W pierwszych dniach namówiła matka dla oczu ludzkich na czarną suknię, w której zresztą bardzo jej było do twarzy, ale wprędce zrzuciła ją i wzięła szarą; zamieniła na białą, do tej przypięła wstążki fiołkowe, potem czerwone i skończyło się wszystko. Któż by zresztą po takim nudziarzu w czerni cały rok chodził, kiedy sercu było różowo? Na przybycie gachów stroiła się wdowa w najwytworniejsze suknie, jakie jej z koronacji zostały, a z żadnej nie była rada. Nazajutrz o wyjeździe mowy nie było. Pełka zastukał do komnaty jejmości i wszedł. Odprawiła wnet Strzemeszankę, spojrzawszy na ponurą jego twarz, i przystąpiła doń grożąc mu palcem na nosku. — Co to waszmość sobie pozwalasz chodzić mi tu tak chmurny, hę? Jeszcze czego nie stało! Ludzie sobie nie wiedzieć co pomyślić gotowi, że do zazdrości masz prawo, hę? Nie masz żadnego! Będę robiła, co chciała, będę się śmiała, bałamuciła, rozkochiwała, bawi mnie to i po wszystkim, a waszmość moim gościom powinieneś się uśmiechać, rozumiesz?! Zmilczał Pełka, ale popatrzał na nią tak, iż w końcu zmieszała się i zbladła. Chciała mu się wymknąć z pokoju, zatrzymał ją stając progu. — Pani pisarzowo, posłuchać mnie musicie raz! Nie mówiłem nigdy nic, nie skarżyłem się, nie broniłem robić, co się podobało, ale to temu koniec być musi! Ja mam już siwe włosy na skroni. Życie moje marnie zeszło dla was. Chciałyście złota, przyniosłem wam je, na próżno. Schroniłem się do klasztoru, kazałaś mi pani precz, posłuchałem. Miałem się żenić, nie pozwoliłaś, rozbiło się małżeństwo. Kazałaś jechać, przybyłem. Pani pisarzowo, nie godzi się człeka wodzić na pokuszenie, bo i najspokojniejsza woda zakipi! Oburzyła się strasznie pisarzowa. — Ja nauki od was nie potrzebuję, a co czynić mam, wiem. Chcesz kipieć, to ci wolno! Tyś mnie dwa razy zdradził, ja ci nic nie obiecywałam i nie obiecuję. — Mam iść precz? — ponuro zapytał Pełka. — Pójdę tej chwili. — Ani mi się waż! Ani kroku! — krzyknęła pisarzowa. — Pani pisarzowo — doda! złamanym, grobowym głosem Pełka — człowiek wiele wytrzymać może, ano, przychodzi chwila, gdy oszaleje. — Szalej — śmiejąc się rzekła kobieta — i tak rozumu niewiele masz. Cóż to? Ma mi być wzbroniono z ludźmi pogadać i ucieszyć się, uśmiechnąć i nudy rozerwać? Dom ma stać zawarty dlatego, że waszmości się tak podobało? Cóż się strasznego stało? Com tak przewiniła? Długoż oni tu siedzą? Pełka, jakby się zawstydził sam siebie, głowę spuścił, nie rzekł już nic i wyszedł. Zostawszy sama, pisarzowa stała chwilę namyślając się, ale jakby zgadując, co się święci, weszła matka. — A to pięknie! — zawołała. — Ty tu po kątach się chowasz, a ja tam sama gości bawić muszę. Chodżże, chodź! Ludzie mili, zabawa ochocza, śmieją się, aż tu słychać, rozerwiesz się trochę, co ci tam po tych rozmysłach i dumach. Wyszła tedy pani pisarzowa, spojrzawszy się wprzódy w lustro, czy była do ludzi… W sali czekali na nią gachowie postrojeni na nowo. Tego dnia Firlej był najpokaźniejszy, cały czarny ze złotem, a ścisnął się pasem tak, że jak przecięty na pół wyglądał. Litwin trochę się nadto upstrzył, a kniaź, stroju nie zmieniwszy, choć bogato, po wczorajszemu wystąpił. Zdawało mu się snadź ze wszech względów, iż grać tu powinien pierwszą rolę. A że najmniej czule na jejmość spoglądał, dołożyła starania, by mu nie dać pozostać obojętnym. Rzuciwszy na chwilę Firleja i Litwina, poczęła się przysiadać do niego i w oczy mu zaglądać, i białe rączki rozpościerać, i ramiona toczone pokazywać spod płaszczyka. Kniaź milczący rozpatrywał się dziwnie w tych wdziękach, ale z powagi swej nie wyszedł, tylko jak cień począł snuć się za nią. Przy obiedzie przybyło jeszcze humorów i ochoty. Wszyscy byli weseli oprócz Pełki, który siedział, nie jadł, słuchał i patrzał, tona nią, to w okno. Łowczy, któremu wypadło siedzieć przy nim, potniał i tuwialnią się raz w raz ocierał, tak mu czegoś Pełki strach było. Parę razy ku niemu zerknął i wnet twarz odwrócił z trwogą. Medard miał ręce pod stołem złożone, a trzęsły mu się i posiniałe były, jakby febry dostał, choć dzień był gorący. — Łowczemu się wielka wdzięczność należy — mruknął w końcu obiadu — ciesz się dziełem swoim. Patrzaj, jak się gachy biorą! — A już gachy? — szepnął łowczy. — Skąd data109? — Cóż oni są? Kuglarze? — spytał Pełka. — Goście. — Dla zabicia czasu! Dobrze by to jeszcze, gdyby nikogo więcej oprócz czasu nie zabito — mówił Medard. — Jam nic nie winien — cichusieńko tłumaczył się łowczy — trudno się oprzeć było. Jak się waszmość ożenisz, noga tu moja nie postanie. Pełka nie mówił nic. Jeszcze dnia wczorajszego poznajomi go łowczy z przybyłymi, którzy cale nie wiedzieli, quo tilolo110 tu bawił i co zacz był. Wszyscy więc jako domownika lub krewnego łaski sobie zaskarbić się starali. Po obiedzie przystąpił doń kniaź i ująwszy pod rękę, wyniósł się z nim w dziedziniec pod lipę. — Waszmość coś mi patrzysz jakby chory? — rzekł. — Bom i niezdrów. — Mam driakiew wenecką w puzderku — odezwał się Kozika — nie mógłbym służyć? — Dziękuję, na moją chorobę nie ma pono ani balsamu, ani driakwi. — Dawno waszmość znasz panią pisarzową? — wypytywał Kozika. — Od dzieciństwa jej i mojego. — Kobieta jak łania, a humor, a żywość! Daj go katu! Słyszałem, że trzech mężów miała. Prawda to? — Rzeczywiście. — I jednego po niej nie znać! — mruczał Kozika. — Jeszczem takiej nie widział! Myślicie, że za mąż gotowa? — Nie wiem — odparł Pełka. — Nie mam się przed waszmością z czym taić — śpiewał dalej kniaź. — Łowczy nas tu naprowadził, abyśmy szczęścia próbowali; a ja nie młokos, dałem się namówić na takie konkury niedorzeczne, by we trójkę raźnie się puszczać. Hej, hej, niby trzech kłusaków na wyprzódki! Rozśmiał się dziwnie, popatrzał, a widząc, że Pełka ochoty do rozmowy nie ma, począł o czym innym. Ale i to nie szło. — Coś waszmość markotny jesteś? — zapytał. — 484 — — To moja natura — odparł Pełka. — Szkoda, bo mi się chciało od serca z waszmością pomówić; jam człowiek otwarty, nie lubię w ciuciubabkę grać. Pełka nań spojrzał bystro. — Co mi waszmość jako domownik radzisz? — pytał. — Jest tu czego siedzieć czy nie? Jejmość śliczna, nie ma co rzec, ale ząbki szczerzy do wszystkich. Pono ona nie dla mnie. Uśmiechnął się Pełka. — Chcesz waszmość szczerej rady — rzekł — ja bym nie życzył tego szczęścia próbować. Kniaź jesteś człek poważny i nawykły do spraw jasnych, a z sercem kobiety zawsze ciemno. Kozika wstał. — Każę — rzekł — ażeby konie były gotowe; ucieszyłem się widokiem pięknej pani, tego mi dosyć, ale ona dla mnie zanadto wytworna i dworna. Coś mi się widzi, żebyśmy z sobą do ładu nie doszli. I nic nie mówiąc łowczemu, który go przywiózł, kniaź, niedługo czekając, przygotował się do podróży. A że go pani pisarzowa widziała na uboczu pod lipami rozmawiającego z Pełką, odjazd ten jemu przypisała. Zarumieniła się mocno z gniewu, nie rzekła jednak nic aż do wieczoru. Gdy się goście porozchodzili, posłała po Pełkę, aby do sali przyszedł. Stawił się posłuszny na rozkazy. Pisarzowa przystąpiła doń rozjątrzona widocznie. — Waszmość mnie chcesz doprowadzić do gniewu?! — zawołała. — Ja? czym? — zapytał Medard. — Sądzisz, żem nie widziała, gdyś się naradzał z kniaziem, który wkrótce po tym wyjechał? Rozumiesz, że ja się nie domyślam, iż waszmość ich chcesz po jednemu tak poodprawiać przez tę głupią zazdrość, która nad wami górę wzięła? Chcesz mi więc zabronić ludzi widzieć, śmiać się, rozweselić i zmusić, bym z wami na cztery oczy rekolekcje odsiadywała? — Z kniaziem rozmawiałem, to prawda — rzekł Pełka spokojnie — alem go nie odprawiał. — Chcesz panować nade mną i rozkazywać tutaj, ale ja nad sobą nie dam przewodzić nikomu! Pełka, ręce załamawszy, stał jak osłupiały. — Zlitujże się nade mną! — zawołał wybuchając. — Ja nic nie czynię, ja cierpię tylko! Co chcesz ze mną zrobić?! Zamęczyć mnie, zabić?! Po coś mi kazała tu jechać?! Ażebym patrzał na płochość, która mi serce kraje?! Rozśmiała się pani pisarzowa. — Daj no pokój wymówkom, a dziękuj Bogu, żem ci tu pozwoliła być. Tego ci jeszcze nie dość? Pełka podniósł głowę, wlepił w nią oczy i zamilkł. Twarz mu się wykrzywiła dziwacznie, oczy zaiskrzyły, coś dzikiego biło z oblicza, które się strasznym stało. Chciał mówić i nic nie rzekłszy, zaciął usta, biorąc za klamkę. Tego jeszcze nie dosyć było kobiecie, poczęła się z niego wyśmiewać. — Co mnie ty jak dziecko chcesz straszyć? A! Nie zlęknę się! Nie waż mi się żadnego z tych, co pozostali, odstręczać! Mówić zabraniam, rozumiesz mnie?! Pełka popatrzał i wyszedł. Jak stał, tak nie zatrzymując się, z rękami założonymi na piersiach pustą drogą poszedł ku lasowi, aby się przechadzką ochłodzić. Dopiero późno w noc powrócił do swojego mieszkania, w którym na klucz się zamknął. Nazajutrz rano nie przyszedł jak zwykle na pokoje; dopiero koło południa zwlókł się blady i posępny tak, że nawet Cyrulska, popatrzywszy nań, uczuła strach jakiś niezrozumiały dla niej. Łowczy niezmiernie pokornie przyszedł go przywitać, dowiadując się o zdrowie. Pełka nic mu nie odpowiedział. Z dwóch pozostałych, Pokubiaty i Firleja, jejmość widocznie sobie wybrała ostatniego na ten dzień. Z nim chodziła, rozmawiała, śmiała się, żartowała i ku niemu zmierzały wszystkie jej wejrzenia, napojone wyzywającą pokusą. Pokubiata, aby nie dać poznać, że go to mocno obchodziło, bawił z rozpaczy starą Cyrulską i śmiał się coraz głośniej. Firlej też umiał sprawę prowadzić. Najprzód prawił słodycze, śpiewał pochwały, potem umiał o swych stosunkach i pokrewieństwach paplać łatwo i wiele, wszystkie gusta jejmości odgadywał, a natarczywy był niezmiernie i szturmem się serca i ręki dobijał. Litwin daleko się za nim został, tak że i dogonić się nie spodziewał. Ku wieczorowi dopiero pisarzowa, opuściwszy znowu Firleja, zajęła się Litwinem i naprawiła, co ranek popsuł, okazując mu wiele życzliwości. Nie wiedział juz, co myśleć. Pan? Medard do żadnego z nich ani się zbliżył, samopas chodził nadąsany i przez okna w podwórze patrzał. Zabawa pociągnęła się we dworze dosyć długo, aż wreszcie goście z łowczym odeszli i obaj wstąpili na kwaterkę do Godziemby. Patrzali na siebie z ukosa. Łowczy był milczący i skruszony. Był to piątek, zapomniał się, zjadł mięsa i nie mógł tego sobie przebaczyć. — Mospanie Pokubiata — zawołał, zwracając się ku niemu Firlej, gdy u łowczego się rozgościli — trzeba nam z sobą pomówić! Przybyło nas tu trzech. — To jest czterech — rozśmiał się Litwin. — Łowczego nie liczę, bo ten tylko był prowodyrem, jak go kniaź nazywał. Teraz zostało nas dwóch, hę? Ja i waćpan, a zdaje mi się, że obaj się tu nie pożenimy, więc jednemu by pora ustąpić. — I ja tak sądzę — począł w boki się biorąc Pokubiata. — Zatem kwestia; któremu? — Otóż to. — Tak jest — dodał Litwin. — Ja odjeżdżać nie myślę. — I ja też! — Będziemy więc siedzieli obaj, aż któremu z nas sama jejmość da odprawę. — Ja inaczej myślę — rzekł Firlej. — Może być, że odprawę dostaniemy obaj — począł ciszej Litwin, zbliżając się do Firleja — łowczy nas w pole wyprowadził. — Słyszeliście go — krzyknął Godziemba — a to mi piękna wdzięczność! — Albo waszmości w pole wyprowadzono — kończył Pokubiata. — Ja, mosanie, mam zwyczaj, nim charty ze smyczy spuszczę, dobrze pole opatrzyć, rozsłuchać się, skąd wiatr wieje, i powąchać, co niesie. Poszedłem i tu na wzwiady. Myśmy tu pono na cudze wesele przyjechali. — A to co? Na jakie? — począł łowczy. — Cała tajemnica w tym, że matuś nie chce pana Pełki, który się w jejmości kocha z dawna i ona go też pono. — Któż to waszmości powiedział? — rozgniewany burknął łowczy. — Że on się kocha, nie przeczę, ale ona! Cha! cha! Ona się kochać, ona! Cha! cha! Ona za Pelkę się wydać! Cha, cha! Firlej słuchał a patrzał. — Jam z twarzy tego ponurego jegomości wyczytał, że tam w sercu na dnie u niego coś siedzi. Gdy spojrzy na pisarzową, jakby strzelił. — Mogłeś się pan przekonać, że gdy ona na niego popatrzy, to widać, że drwi — dodał Godziemba. — Cieszę się niezmiernie, iż tak rzeczy stoją — rzekł Pokubiata — więc między panem Firlejem a mną sprawa. Co wasz—mość myślisz? Kto tu z nas komu ustąpi? Ja nie mam ochoty, wy pono także. Bić się nie wypada. — Mnie się widzi — zawołał Firlej — że ani wy, ani ja o tym stanowić nie będę, ale jejmość tylko! — Ano, tymczasem jeden drugiemu przeszkadzać będziemy i co sobie zarobi który przez kilka godzin, to mu drugi odbierze. Nie, szanowny Firleju — mówił uparty Litwin — jeden z nas musi zostać, a drugi precz jechać. — Jedź waćpan — rozśmiał się Firlej. — Ja powiadam: ruszajcie wy. — Coście, ichmość, poszaleli?! — niecierpliwie wtrącił, stając między nimi, łowczy. — Albo to pierwszyzna, że się kilku o jedną stara? A przecie się nie wypędzają. Wolno każdemu. — Ja proponuję co innego — dodał Pokubiata śmiejąc się i jakby mu w istocie nie bardzo o to szło, kto z nich zostanie. — Stoi tu warcabnica u łowczego, zagrajmy z sobą, a kto przegra, ten fora ze dwora. — Fiksat czy co! — sam do siebie mruknął łowczy. Pokubiata miał także charakter wesoły i figlarz był z temperamentu. Firlej się namarszczył. — W warcaby nie gram — rzekł. Pożartowali chwilę i rozeszli się. Litwina to bawiło, lecz dobijać się bardzo snadź nie myślał. Firlej, człek ubogi, czując i grosz, i skuteczną w żonie protektorkę, chciał się dobić koniecznie. Przez dwa pierwsze dni zrozumiał wszystko i poczuł, że się bez Cyrulskiej nie obejdzie. Żabę sobie pozyskał darowaną szabelką piękną, ten mu szepnął, aby przez trzemeszankę, której pierścionek dać trzeba było, wyrobić posłuchanie u matki. Dał i pierścionek Firlej, bo się, wyjeżdżając, w podarki dla dworu zaopatrzył. Z rana kazano mu w ogród iść, aby z jejmością starszą pomówić. Jakoż znalazł ją na ławce wachlującą się, choć było rano, bo w lecie otyłość jej ciepła najmniejszego znosić nie dawała. Rozmowa wszczęła się od rzeczy obojętnych, potem przyszła do pisarzowej, dla której z afektem niezmierzonym oświadczył się Firlej. — Będziesz pani miała we mnie zięcia posłusznego i dogodnego — rzekł — racz mi pomóc, jak się o to serce starać. — Napastliwie i śmiało — rzekła Cyrulska. — Tego Pełkę, o którym słyszałeś pewnie, przy okazji wyśmiewaj waszmość. Pokubiata ci nie straszny. Ja poprę waszmości, ale nie dawaj żelazu ostygać i nie odjeżdżaj, nie dobiwszy się do końca. W rękę ją pocałowawszy i długo naprawiwszy o przyszłych swych pięknych projektach, odszedł z dobrą fantazją Firlej. Tymczasem, gdy on tu składał radę z matką, Litwin córkę bałamucił, a że żartami sypał jak z worka, rada mu była. Zastał ich w najlepszej przyjaźni: Pokubiatę, jakby na cztery konie wsiadł, a jejmość trzymającą się za boki. Tak się cały ten dzień ważyły losy między obu pretendentami. 1 nie byłoby dziwu, gdyby to jeden tylko lub nawet parę dni trwało; że ich na próbę brała i poznać się starała, przeciągnęło się to do dwóch tygodni, bo ich ciągle zatrzymywano, gdy odjeżdżać chcieli. Zapraszano sąsiadów i wesoło niezmiernie przechodziła żałoba, tylko że skrzypek nie sprowadzano. Matka i łowczy niespokojnym okiem poglądali, co z tego wyniknie, a rzeczywiście odgadnąć było trudno koniec. Jednego dnia przeważał Firlej i już się zdawał bliskim słowa, drugiego Pokubiata go spędził i tryumfował. Pełka nie chodził już do jejmości i ta go do siebie nie powoływała, nie mówili z sobą wcale. Milczący przychodził na pokoje, patrzał, słuchał i powracał do mieszkania tak ponury i chmurny, jak zawsze. Można było dostrzec tylko, że Jadwiga spod oka poglądała ku niemu czasem niespokojna i ruchy jego śledziła. W chwilę jednak potem zapominała o nim i trzpiotała się w najlepsze. W drugim tygodniu Pokubiata, zagadkowy człowiek, któremu humoru nic zepsuć nie mogło, nawet gdy jejmość sam na sam z Firlejem w pokoju zasiadała na poufną rozmowę, zbliżył się do Pełki. — Mój dobrodzieju — rzekł — żeby my też, we dwóch na jednym dworze kilkanaście dni żyjąc, nie pokumali się? Waszmość chodzisz, z pozwoleniem, jak odyniec, a tak masz na czole napisane wyraźnie, że ci na świecie źle, iż na niego spojrzawszy, wszelkie wesele odbieży. — Cóż waszmosć chcesz? Każdy to dźwiga na sercu, co mu los włożył; wszyscy chodzimy w jukach. — Ale moje to przynajmniej ze dzwonkami! — śmiał się Pokubiata. — Ja to udaję, że się umizgam — rzekł ciszej — bo mnie to bawi. Dawno bym pojechał stąd, ale jakże Firleja samego zostawić? Nie można, trzeba mu choć psoty płatać. Do domu się nie mam czego spieszyć, więc smalę cholewki. Pełka nań popatrzał. — Jużci mnie waszmość nie masz za takiego, z pozwoleniem, Mazura — rzekł Litwin — bym ja tu się czego spodziewał. Wiem dobrze, że to wszystko żarty. Pani pisarzowa nie dla Pokubiaty, choć Pokubiatowie stare kniazie i bojary, ale w Koronie kto o tym wie? Myślicie, że my barszczem żyjemy i zieleniną, w samodziałach chodzimy, na niedzielę tylko sera kosztując. Cha! cha! Sądził, iż Pełkę rozweseli; nie udało mu się to, patrzał tylko na niego jak na ciekawość. — Malowaną taką to bym bardzo chciał mieć do powieszenia na ścianie — mówił dalej Pokubiata — ano, żywej strach, jeszcze na takie munsztuków nie wynaleziono. — Nagle przerwał sobie Litwin. — Nie gniewasz mi się waszmość? Prawię, co myślę. — Za cóż bym miał się gniewać? To dowód zaufania — rzekł Pełka. Poprzyjaźnili się z sobą od tego dnia, choć to łatwo nie przyszło. Zrazu Medard milczący był bardzo, usta mu się powoli rozsznurowywały, serce wolniej jeszcze; poznawszy jednak lepiej Pokubiatę, przylgnął do niego. Chodzili z sobą rankami i wieczorami. Z Firlejem jejmość coraz bliżej była, doszło do tego, iż po jego twarzy i obejściu się w domu znać było, że sobie obiecywał wkrótce tu panem być. Pełka śledził każdy krok. Jednego wieczora, na trzecim tygodniu, późno już kazał się Strzemeszance oznajmić do pani pisarzowej, iż ma z nią do pomówienia. Wpuszczono go do sypialni, do której tylko co była weszła. Dawno już bardzo nie mówili z sobą, chłód widoczny ich rozdzielał. Zobaczywszy Pełkę wchodzącego na próg, pisarzowa zbladła nieco i uczuła jakby przestrach, ale prędko odzyskała śmiałość. — Cóż mi pan powiesz? — zapytała. — Kilka słów — odezwał się zimno Pełka, którego głos był bardzo zmieniony. — Pani pisarzowa zechcesz mnie posłuchać, bo to może być ostatni raz. — Dlaczegóż ostatni? Na to nie odpowiedział Pełka. Zwykle pokorny, tym razem miał postawę dumną i nie korzył się wcale. — Z życia, pani pisarzowo, trzeba i Bogu, i ludziom zdać rachunek. — To się waszmość przygotuj do niego. — Jam gotów, ale wy? — Ja mam czas. — Nie żartować przyszedłem — mówił Pełka — czekałem długo; całe życie czekałem na to, abyś mi pani moją wierną miłość dla niej zapłaciła. Na ostatek jesteś wolną, mam prawo do 4ego i otwarcie mówię, że ręki jej się dopominam, a nikomu innemu po nią sięgnąć nie dozwolę. Pisarzowa odwróciła się i popatrzała przez ramię. — Co takiego? — zapytała. — Odebrałaś mi waćpani żonę, która moją być miała, musisz pójść za mnie. Zatem te konkury tu pod moim nosem, to całe bałamuctwo ustać by powinno. — Co mówisz?! Co waszmość śmiesz mi mówić?! — krzyknęła wdowa. — Znałaś mnie pani dobrym, powolnym i dającym z sobą czynić, co chciano. Zmieniłem się dziś, na wszystko jest czas i koniec. — Waszmość oszalałeś! — śmiejąc się z przymusem zawołała pisarzowa. — Może to być, a któż mnie takim uczynił? Moja miłość dla was. Będę czekał, ile się podoba, ale że za innego pójść nie dopuszczę i że każdego, co mi na drodze stanie, zabiję — rzekł Pełka — na to przysięgam! Ostatnie wyrazy z wielką gwałtownością dopowiedziawszy, wyszedł. Obejrzała się pisarzowa, gdy drzwi stuknęły za nim; już go nie było. Chciała odwołać, namyśliła się i dała mu iść. Poziewnęła, rozpuściła włosy i poczęła się rozbierać. — „Plecie — myślała w duchu — ale tego się zrobić nie waży. Ten to mnie kocha, ale zaczyna mnie nudzić. Firlej zabawniejszy i młodszy, ale kto tam wie, co się w nim kryje!” W tej chwili zapukano i weszła matka, która pono podsłuchiwała. — Czemu ty się nie kładziesz, moje dziecko? — odezwała się. — Słyszę, żeś tu jeszcze dawała Pełce audiencję. O, tego by dawno czas był odprawić, to zgaga ten człowiek! Pisarzowa słuchała obojętnie. — To bo dziwna rzecz — rzekła — gdy u mnie jest, nudzi mię; gdy go nie ma, tęsknię po nim. — Boś nawykła do tego niezdary! I po cóż go było odbierać tej jejmościance, a sobie brać ciężar? On ci tu nie pomoże do wyjścia za mąż, a przecie wyjść trzeba. Ten wdowi stan przeciągać na nic się nie zdało. — Nie lepiej mi było z mężem! — ziewając odezwała się pisarzowa. — Firlej, szczerze powiem, jak stworzony dla ciebie. Chłopak piękny, niegłupi, obrotny, podobał ci się, to mąż dla ciebie. Tylko go umieć trzymać dobrze, a lepszego nie potrzeba. — Trzpiot mi się wydaje. — Aż nadto stateczny na swój wiek, a statysta, ho ho! Przy twoim majątku i twarzyczce, jego imieniu i zręczności — senatorskie krzesło w kieszeni. Ale jak go zmęczysz i każesz czekać, to inna go pochwyci. — Pełka już grozi — cicho ozwała się pisarzowa — że nikogo do mnie nie dopuści. Cyrulska ruszyła ramionami. — Nie ma się go co bać, a z Firlejem kończyć. — To mi pójdzie precz — westchnęła pisarzowa — a ja tego nie mogę znieść. — Sama już nie wiesz, czego chcesz — poczęła gromiąc matka. — Mówię ci, raz się go pozbyć. Ja Firlejowi, który usycha z miłości, zrobiłam nadzieję. — Ale czyż usycha? — spytała pisarzowa. — Wiesz, matusiu, już ja teraz nie mogę jak dawniej ludźmi miotać. Bywało popa— — 492 — trze, popatrzę, głowę tracą, ilu ich jest; teraz się pośmieją, przymilą i idą wolni. Firlej się tak nie kocha, jak bywało drudzy, a co paskudny Pokubiata, to jakby sobie jeszcze żartował. — Odprawić go z kwitkiem. — Żaden mi się jeszcze nie oświadczył, trudnoż z domu wypędzić. — Toćbyś mogła wywołać. — A czegóż się spieszyć? — zakończyła piękna pani. — Ja jeszcze sama nie wiem, co pocznę. Usłyszawszy to, matka wpadła w gniew wielki, wedle dawnego sposobu nastając gwałtownie na córkę, ażeby koniec temu położyła. Pisarzowa nie odpowiadała prawie, zamyślona. — Widzę, żeś ty nieporadna — odezwała się w końcu matka — a więc ja muszę wszystko wziąć na siebie. Zobaczysz, przyjdzie szybko do końca, daj mi tylko się zawinąć koło nich. Nie odebrawszy odpowiedzi, wyszła pani Cyrulska, a pisarzowa pozostała nieruchoma w krześle, patrząc w stojące przed sobą zwierciadło. Myślała o Pełce. Prawdę rzekłszy, zamążpójścia za niego nigdy nie przypuszczała. Był to wierny sługa, obrońca, ofiara, stworzenie przeznaczone na to, aby wzdychało, słuchało i cierpiało. Zaczynała się rachować pierwszy raz z sumieniem, czyby mu też się co więcej należeć mogło. W dziwnym tym sercu nie znalazło się nic dla niego oprócz oburzenia, iż śmiał więzy swe targać i upominać się o cokolwiek bądź. Wszystko, co wycierpiał, zdawało się jej obowiązkiem, czego pragnął — zuchwalstwem. „Matka ma słuszność, raz się go trzeba zbyć. Postarzał, siwieje, nudny, coraz więcej wymagający. Trochę po nim zatęsknię, ale to przejdzie.” — Wtem przyszło jej na myśl, że się ożenić może. „A! Tego bym nie zniosła! Nigdy! Nigdy!” — zawołała w duchu. „Przysiągł mi, jest moim. O, nie! Wolałabym, żeby umarł!” Z lekkomyślnością dziecięcą myślała o tym wszystkim, ziewała, drzemała, uznała się najnieszczęśliwszą pod słońcem istotą, potem zapatrzyła się w zwierciadło i koło ust znalazłszy przepowiednię małego zmarszczka, odepchnęła je z gniewem. — Temu wszystkiemu ten Pełka winien — mruczała — czego mnie nudzi?! Następnego dnia Pełka, którego oczami szukała, nie pokazał się; na zapytanie o niego doniesiono, ich chory. Łowczy, który rad mu się był zasłużyć, poszedł się dowiedzieć. Znałazł go w łóżku wyciągniętego, ręce podłożone pod głowę, oczy w górę, pierś odsłoniona, kołdry rozrzucone. Na widok Godziemby zmarszczył się. — Cóż to rotmistrzowi? — spytał łowczy. — Słaby jestem, nie wiem, co mi jest — rzekł Pełka. — Wszystkie rany, jakiem w życiu kiedy miał, strzykają we mnie, jakby się znowu chciały otworzyć, a po głowie, jakby konie podkute chodziły. Godziemba radził różne rzeczy, mruczał i wyniósł się prędko, zalecając najmocniej wypoczynek i łóżko. „Nim wstanie — rzekł w duchu — będzie pewnie po wszystkim, bo Cyrulska nie zaśpi gruszek w popiele. Żeby mu jeszcze balwierz111 krwi dobrze upuścił!” Nie wstał Pełka w istocie ani tego dnia, ani następnych; nikt się o niego nie dowiedział, nikt nie postał tam oprócz wiernego Gabryka. Przez niego wiedział, co się we dworze święciło. Trzeciego dnia zjawił się Pokubiata z wesołą miną; lecz przypatrzywszy się wychudłej twarzy Pełki i zżółkłej cerze, nastraszył się go i siadł z daleka. — Przyszedłem się z miłym panem pożegnać — rzekł — bo taki już nie mam tu co robić. Przeszkadzałem Firlejowi, dopókim tylko mógł; nie udało mi się, pomaga mu tam skuteczniej matka, niż ja szkodzę, to darmo. Trzeba na boćwinę do domu. Tylko co nie widać, jak się zaręczą. — Myślisz waszmość? — spytał Pełka. — Ano, nieochybnie, Firlej pewien swego. Wczoraj ze stada sobie już zawczasu do cugu konie wybierał. Obejrzał się Pełka na mówiącego. — Tak to już blisko? — spytał. — Wczoraj tylko z sobą chodzili z kąta w kąt na szeptach; matka za nimi jak kura za kurczętami, żeby im tam jaki jastrząb nie przeszkodził. Miłe Firleisko rozkochany gdyby kot, a o swym szczęściu prawi tylko. Ja mu go nie zazdroszczę. Gdy po gawędce tej wyszedł Pokubiata, Pełka, jak leżał w koszuli tylko, wstał i począł do przyległej izby, w której Gabryk siadywał, bić w ścianę pięściami, żeby go przywołać. Nadbiegł sługa. — Daj mi się odziać — rzekł — a prędko. — Gdzież panu iść? Jak? A toć dwa dni w ustach pan nic nie miałeś! — Tylko słuchać! — groźno powtórzył Pełka. — Odzież mi daj. — Jaką? — Czarną. Nie można mu się było sprzeciwiać. Gabryk począł kufry przerzucać i pomagać do ubrania. Nie myśląc o tym, co czynił, odziewał się Pełka, musiał mu poddawać, opinać, ociągać Gabryk, a że był przez tych dni ostatnich wychudł strasznie, wisiało na nim wszystko jakby pożyczane. Czapkę mu w rękę wcisnął na końcu Gabryk i wyprowadziwszy za drzwi, widząc że się na nogach chwieje, a idąc zatacza, poszedł za nim. Wpół dziedzińca jednak, jakby go co nagle odżywiło, Medard począł iść śmielszym krokiem, żywszym coraz, a dopadłszy do dworu, drzwi gwałtownie otworzył i rzucił nimi. W sali siedzieli wszyscy. Gdy się na progu ukazał, pierwsza nań spojrzała pisarzowa i snadź przelękła się jego twarzy, gdyż długo na nim zatrzymała oczy. W istocie Pełka był prawie nie do poznania zmieniony, żółty, wychudły, a oczy mu gorzały wpadłe jak u dzikiego zwierza. Wszedłszy, u progu przystanął, potem postąpił kroków kilka, zajął na ławie miejsce i patrzał. Wprędce pani pisarzowa zwykłe swe żarty znowu rozpoczęła. Firlej też dokazywał, huczno rozpowiadając swoje i cudze przygody, śmiechem mu potakiwała Cyrulska, kiwaniem głowy — łowczy. Po krótkiej chwili już, jakby tego widma Pełki nie było, nikt nań nie zważał. Ten z ławy się krokiem nie ruszał, patrzał i milczał, zapomniano o nim. Zawołano do wieczerzy, został na tej ławie sam jeden w pustej sali, a że jadalnię przeze drzwi widać było i głosy z niej dolatywały, karmił się patrząc i słuchając. Matka doprowadziła tego dnia tak daleko sprawę Firleja, iż już na pół żartem, pół naprawdę zdrowie przyszłych państwa młodych pito. Gdy ten kielich wnoszono, wstał dopiero rotmistrz i z wolna się zbliżył ku drzwiom, żeby lepiej dosłyszeć, jak łowczy trochę podochocony trafnie sobie z dwóch herbów czynił igraszkę, wiążąc je z sobą. Pisarzowa, której twarz widać było, się, patrząc na Firleja, ten z założonymi siedział rękami, jak w cudowny obraz w nią wpatrzony, bo też tego wieczoru cudnie wyglądała odmłodzona weselem. Wśród rozgłośnego śmiechu, który towarzyszył wiwatowi, Pełka się zwrócił z wolna i krokiem mierzonym oddalać się począł. W cieniu stał z równą ciekawością przyglądający się z kąta Żaba. Postrzegłszy Pełkę, ustąpił mu z drogi, pozdrawiając. — Po co to rotmistrz chory wychodzi? — Co? — spytał Pełka śmiejąc się. — Jużciż na takie gody popatrzeć warto by i umierającemu przyjść. Jak myślisz? Wszak to nasza pisarzowa za mąż wychodzi, prawda? Żaba ramionami ruszył. — Trzebaż się na wesele przygotować — dodał Pełka — bo to się pewnie prędko odbędzie. Toć i ja tam być muszę! Spojrzał nań Żaba zdziwiony, ale Pełka już znikł. * * * — Gabryk, sposobić się do drogi — odezwał się, wchodząc do mieszkania, Pełka. — Panu w drogę? — Słyszałeś! — Kiedyż? — Dziś w nocy. Konie posiodłać, wozy wyładować, sepety powiązać. — Ale pan nam w drodze gdzie zapadnie. Nie odpowiedział Pełka nic, zegarek dobył zza pasa i położył na stole przed sobą. — Daj mi tu pistolety — rzekł do Gabryka — w drogę się tak puścić nie można, trzeba je opatrzeć. — Nabite one dawno. — Wykręcić, a dać mi tutaj; stare naboje licha warte. Gabryk posłuszny być musiał; przyszły tedy pistolety na stół, a Pełka sam je począł nabijać. Nie żałował prochu, garścią go sypiąc, skałki112 opatrzył, panwy113 podsypał i położył je przed sobą. Tymczasem, rad nierad, Gabryk, poglądając na siedzącego pana, do drogi się musiał sposobić. Gdy po wieczerzy towarzystwo podochocone wróciło do sali, Żaba, na którym rozmowa z Pełką dziwne jakieś uczyniła wrażenie, szepnął łowczemu: — Dobrze, by kto z Pełką pomówił, źle mu coś z oczu patrzy. Gdyście tam zdrowie pili, przysłuchiwał się, potem zaśmiał i wyszedł stąd, ale jakby niespełna rozumu. Kto go wie, co mu jest? Łowczy na czczo byłby może odwagi nie miał szukać Petki, po wieczerzy i kielichach czułość go dlań wzięła i troskliwość. Chwycił za czapkę i potoczył się do jego mieszkania. Zastał go, jakeśmy zostawili, siedzącego nad stołem, na którym leżały pistolety; głowa na dłoniach, oczy wlepione w deskę. Gabryk pakował sepety. — Cóż to robicie?! Co to jest, na rany pańskie?! Co waszmości?! — zawołał, zbliżając się i trącając Pełkę. Ten, jakby się przebudził, głowę podniósł i spytał szydersko: — Cóż tam słychać, hę? Udały się waszmości swaty? Zapijaliście pono zrękowiny? Łowczy stanął, gładząc brodę. — No to cóż? — zapytał. — Przecież raz się skończyć musiało. Trzeba się z przeznaczeniem pogodzić. Wybrała go sobie, no to i dobrze. Jako przyjaciel domu, cieszę się ja i waszmość cieszyć się powinieneś. — A jest bo z czego! — rozśmiał się Pełka. — Ale nie dziwacz — wyrwał się rozochocony łowczy — chłop piękny, młody i w głowie co się zowie. Niech się biorą. Juściż za ciebie nie pójdzie, wyczekałeś się dosyć, cóż masz robić? Moim zdaniem, wykręcić się na weselu. Cha! cha! — Ja to tak i myślę, a wesele trzeba żeby było paradne! — śmiejąc się mówił Pełka. — Trzeba sprawić im takie, jakiego świat i Korona Polska nie widziała. Łowczy słuchał nie wiedząc, czy żartuje, czy prawdę mówi. Głos drżący i szyderski niepokoił. Zamilkł. — A tak — dodał Pełka — kiedy gody, to już gody gębą całą! Sproścież wy na nie, panie swacie, ludzi wcześnie, bo ja wara powiadam, że będzie patrzeć na co. Gabryk — ozwał się do sługi — konie żeby mi były gotowe, natychmiast! — A po cóż pod noc jechać? Ot, widzisz asindziej — przerwał łowczy — to już rankory, to gniewy, na co się to zdało? Wątrobę sobie napsujesz i po wszystkim. Pełka wstał. Miał na sobie żupan atłasowy, podpasany, a na wierzch aksamitny kontusz wolno. Wziął pistolety oba ze stołu i pozatykał je ostrożnie za pas pod kontuszem. Łowczy się przypatrywał. — A to co? — spytał. — Ja to tak zawsze w drogę biorę, aby mieć pod ręką — odezwał się Pełka. — Nie wiadomo, z kim się człek spotkać może. Podniósł głowę, na Godziembę patrząc, którego po wieczerzy czkawka dusiła. — Idź stary spać — odezwał się — niedobrze ci tak na nogach stać długo. — I mamy się pożegnać, hę? — zapytał Godziemba. — Zapewne, że bezpieczniej dziś, niż czekać jutra. Bywa] zdrów, stary, bywaj zdrów. Nie mam do ciebie żalu, idź z Bogiem. Pokazał mu na drzwi. Łowczy, widząc, że w dłuższą rozmowę wdawać się byłoby nie w porę, wyśliznął się pomieszany. „Cóż mu jest? — rzekł w duchu. „Humory zburzone, człek jakby po febrze, niedobrze z nim być.” W sali rozmowa i wesołe śmiechy trwały do późna. Trzy razy wychodził Pełka patrzeć, czy się nie rozeszli, i powracał niecierpliwy; za czwartym wreszcie zapytał sługi, który mu oznajmił, iż pani do swej komnaty się udała. Pełka ruszył znajomą sobie drogą wprost do niej. U drzwi zastąpiła mu Strzemeszanka oznajmując, iż pani potrzebowała spoczynku. — Powiedz jej, że przychodzę ją pożegnać i widzieć się muszę, a zamkną mi drzwi, to jeszcze mam tyle siły, że je wyłamię. Ustąpiła przestraszona Strzemeszanka, Pełka wszedł. Pisarzowa stała przed zwierciadłem, włosy rozpuściwszy i rękami je zbierając, obejrzała się gniewna. — A, to wy? — rzekła. — Tak, to ja, to tylko ja, pani pisarzowo — głosem niezwykłym począł Pełka, dziwnie, niby wesoło, a szydersko. — Przybyłem dla porachunku. W tej chwili drzwi za sobą na klucz spuścił, a klucz do kieszeni schował. — Co to ma znaczyć?! — krzyknęła przelękła kobieta. — Przyszła naszego porachunku godzina — mówił Pełka z wolna. — Zaręczyłaś się pani z tym młokosem, ano, już tego dosyć! Cierpiałem długo, milczałem, czekałem. Szydziłaś sobie ze mnie, szydzili ludzie, trzeba za to zapłacić. Tak, pani pisarzowo, a już dziś niczym innym, tylko życiem. Jadwisia słuchała, jakby nie rozumiejąc i nie dowierzając swym uszom. Pełka się rozogniał coraz więcej: — Padnij na kolana, proś Boga, żeby ci przebaczył, bo oto stoi mistrz114 i żywą stąd nie wyjdziesz. — To mówiąc, dobył pistoletów ręką drżącą. — Niech ziemia takiego stworzenia nie nosi, niech raz skończą się twoje zaloty, a moja męczarnia! Módl się, bo chwile twe policzone. Jadwiga, która zrazu się przelękła, odzyskała całą swą dumę i przytomność. — Oszalałeś! — zawołała. — Precz stąd, bo zawołam na sługi i związać każę! — Módl się! — powtórzył Pełka. — Nim ktokolwiek nadbieży, ciebie nie będzie! Daję ci chwilę dla skruchy, abyś ratowała duszę, nie chcę jej zguby, ale ty… ty zginąć musisz! Żyłaś dosyć na nieszczęście ludzkie! Nie mogąc słowa wymówić, pisarzowa rzuciła się jak obłąkana ku oknu. Pełka podbiegł za nią, chwyciwszy za włosy rozpuszczone, wstrzymał, podniósł pistolet, przyłożył do piersi i — wystrzelił. Krzyk przenikający rozległ się po cichym domu. Ludzie zaczęli dobijać się do drzwi. Jadwiga leżała na wznak z przestrzeloną piersią, z której krew toczyła się strugą po sukni. Pełka stał chwilę nad nią, patrzał obłąkanymi oczyma, bezmyślnie uderzył ręką w okno, które się posypało w kawałki, i w ogród wyskoczył. Razem prawie padły wyłamane drzwi i co żyło w domu, rzuciło się do izby. Matka, łowczy, sługi, Żaba, a wkrótce za nimi Firlej i Pokubiata. Podniesiono z ziemi omdlałą i zdającą się dogorywać nieszczęśliwą Jadwigę, której oczy otwierały się niekiedy, a ręka spazmatycznie za pierś rozdartą chwytała. Rana była głęboka i na pozór śmiertelna, lewy bok przeszyty, lecz kula, przebodłszy go, wyszła, ośliznąwszy po żebrach. Rzuciła się matka z płaczem, obejmując ją i tuląc do siebie, a brocząc krwią, która obficie spływała. Nie było komu ratować ani sądzono, by ratunek jeszcze co pomógł; dopiero Pokubiata pierwszy wołać zaczął o tamowanie krwi, widząc, iż pisarzowa żyje. Rzuciły się tedy sługi, opamiętawszy, obwiązywać bok chustami i złożyły ciało na łożu. Firlej pobiegł po konia, aby z miasteczka felczera przywieźć. W tym popłochu i płaczu a lamentach nie myślał nikt nawet gonić ani chwytać Pełkę, który znikł. Gabryk mający konie w pogotowiu ujrzał przypadającego pana bezprzytomnego, wołającego: „Zabiłem ją!” Poddał mu konia i nim miał czas sam drugiego dosiąść, Medard znikł mu z oczu. Dworscy ludzie rzucili się na niego, chcąc drogę zaprzeć, do których Pełka raz jeszcze wystrzeliwszy, w czwał przez pola zbiegł. Gabryk też ze swymi natychmiast chciał ujeżdżać, ale dworscy napadli go i wstrzymać usiłowali. Przyszło do strzałów i do szabel, tak że poczciwy sługa, ratując siebie i mienie pańskie, musiał się wyrąbywać, rozganiając tłum napadający i ledwie z życiem uszedł, jeden z wozów porzuciwszy. Sądny Dzień stał się we dworze. Jedni po księdza, drudzy po cyrulików, inni po sąsiadów dla rady i pomocy pędzili. Niektórzy, o sobie myśląc na wypadek śmierci, już węzełki przysposabiali, chwytając swoje i cudze, co pod rękę wpadło. Co chwila nowa wieść z sypialni wybiegała na dziedziniec, który się tłumem ludzi dworskich i wiejskich napełniał; jedni wyskakiwali donosząc, iż kona, drudzy z wiadomością, że żyje i oczy otwiera. Powtarzały się mdłości i jęki po nich, lecz Pokubiata, który widział ran wiele i postrzelanych, zaręczał, że jejmość wyżyje. Jadwiga wiele razy oczy otwarła, z przestrachem wodziła nimi po otaczających ją, jakby kogoś szukała, i zamykała je znowu. Matka leżała na ziemi, obejmując jej nogi i płacząc. Niekiedy wyrywał się z jej piersi wykrzyk i przekleństwo na zbójcę: — Mówiłam zawsze, że temu rozbójnikowi źle z oczu patrzało! — wołała. — Czemu go nie schwytano i nie związano?! O, głową nałożyć musi! Chybabym nie żyła, chybaby się za świat skrył, pójdę patrzeć, jak go kat ścinać będzie! W godzinę Firlej, za siebie wsadziwszy na siodło cyrulika, przybył z nim, konia niemal zabiwszy, tak że u ganku się rozparł i po chwili padł. Przyprowadzono wystraszonego tym i drżącego Izraelitę, który nie śmiał zrazu ani się dotknąć rany, ani radzić nic, bojąc się odpowiedzialności. Gdy bok przestrzelony odsłoniono i kazano mu go opatrzyć, obłąkanym wzrokiem spojrzał nań i dopiero się uspokoił, cicho powiadając, jak obwiązywać miano. Łowczy go natarczywie pytał, czy pisarzowa wyżyje. — Gdyby tak mężczyzna — szepnął przywieziony — nie byłoby mu nic, ale co ja mogę wiedzieć o kobiecie? Kto widział kiedy takie wielkie państwo delikatne, postrzelone od kuli? Wstąpiła wszakże nadzieja we wszystkich, poodprawiano tłum, zamknięto drzwi, założono okno okiennicą, nakazano spokój i ciszę. Została tylko przy pisarzowej matka i dwie sługi. Firlej i Pokubiata odeszli, obaj po cichej naradzie zamierzając odjechać do Krakowa, aby nie być domowi ciężarem. Łowczy także rad by się był salwował, ale mu Cyrulska zostać kazała. Nad rankiem już konie gachów były gotowe i cicho pożegnali to miejsce, do którego tak wesoło, z dobrą myślą przybywali. Firlej szczególnie pochmurny był i zamyślony. Wahał się, czy mu pozostać wypada, czy jechać; pytać kazał matki, a od tej odebrawszy dyspozycję, aby się na czas jaki oddalił, wielce rad temu razem z Litwinem wyjechał po cichu. — Kto wie — szeptał Firlej do towarzysza, oddalając się — ten desperat115 może się po okolicy włóczyć i czyhać, aby i na moje życie godził, trzeba się mieć na ostrożności. Strzelił do niej, jeszcze i mnie ze świata zgładzić zechce. Ale któż to mógł odgadnąć, patrząc na niego stojącego u proga, że się tam zbiera taka pasja i taka złość? Już przyznam się waszmości, że choć mi pisarzowa droga i miłuję ją jak nigdy w życiu nikogo, przecież rad bym się z tej biedy wycofać. Ten człowiek, jak teraz słyszę, od dzieciństwa za nią szalał i pono z dwoma mężami jej miał rozprawy, nie uszedłbym i ja. Ramionami ruszył. — Jam o tym wiedział dawno — dodał Pokubiata — a wasz—mość się ani dowiadywać, ani słuchać kogo chciałeś, takeś się zacietrzewił. Mówiąc tak, wjechali powoli w las dębowy, którym droga wiodła. Słońce już było dobrze podeszło i dopiekało. Na gościńcu pusto, jak zajrzał. Tu dopiero odetchnąć mogli nieco i myśli pozbierać. Jechali więc to gwarząc, to milczący, godzinę może, gdy nade drogą postrzegli konia osiodłanego, który z głową zwieszoną stał. Jeźdźca przy nim widać nie było, tylko coś czerniało na ziemi. Nie mogąc zrazu rozpoznać, co to znaczyło, pośpieszyli raźniej, a koń, który z głową zwieszoną stał, podniósł ją i rżeć ku nim zaczął. Zbliżając się, dostrzegli dopiero, iż wierne stworzenie pilnowało pana, który z rękami rozciągniętymi, twarzą na ziemię padłszy, leżał. Nie opodal od niego widać było kołpak, który mu się z głowy stoczył. Mężczyzna odziany był czarno i zdawał się jakby zabity, bo nieruchomy był. Koń to go wąchał, to przy nim nogą grzebał, to się rzucał w bok i powracał. Gdy się tuż przysunęli, Firlej i Pokubiata domyślili się raczej, niż poznali Pełkę. Nie było na nim znać ani postrzału, ani widać krwi przy nim, domyślali się więc, iż omdlały z konia upaść musiał. Stanęli przy nim, radząc się oczyma, co poczynać. Wtem na odgłos koni ów jakby nieżywy leżący westchnął, podniósł się, głowę dźwignął, a gdy wzrok jego padł na Firleja, gwałtownie na nogi się pochwycił i choć w pierwszej chwili zachwiał, z dziką postawą i krzykiem wprost przypadł ku niemu, ręką za pasem pistoletu szukając. Firlej też dobył prędko od siodła i stanął, cofając się, w obronie, a Pokubiata skoczył między nich i za ramię Pełkę przytrzymał. Słowa jeszcze nie rzekli do siebie. Nie znalazłszy pistoletu, Medard do szabli się wziął, której ręką bezsilną dobyć nie mógł, usta mu się poruszały, a słowo z nich nie dobyło żadne, potem krzyk przerażający jeden i z nim znowu na ziemię padł. — Przez ciebiem zbójcą! — leżąc począł wołać Pełka. — Stój i bij się, abyś mi życie wydarł, które mi zbrzydło, lub ja twoje! Stój! Firlej się też nie ruszał. — Opamiętaj się, szalony człecze — zawołał Pokubiata, z konia zsiadając — co on ci winien?! Czemuś mu słowa nie mówił ani przestrzegał?! Nie dosyć ci jednej krwi?! Głowa Pełki omdlała opadła mu na piersi. — Zabiłem ją! Zabiłem ją! — powtarzał i śmiał się obłąkany. — Dobrze jej tak, zabiła ona mnie. Pan Bóg sprawiedliwy. Litwin dał znak Firlej owi, aby precz jechał, sam pozostał i przy leżącym przykląkł. Zrazu uciekać nie chciał wyzwany, lecz rozmyśliwszy się, iż tu bić się nie ma z kim, z wolna ustąpił. Ani go już wstrzymywał Pełka, mruczał tylko: — Trzeba ją było zabić. Zabiłem ją. — Nie zabiłeś jej — odezwał się Pokubiata — postrzeliłeś okrutnie, ale żyje i Bóg da żyć będzie. Na te słowa z oczyma zaiskrzonymi, jakby znowu chciał iść i dobić ofiarę, Pełka niespokojnie się miotać zaczął, ale mu Litwin ruszyć się nie dał. Gdy się to działo, Gabryk, który z wozem jednym i końmi małymi drożynami się puścił, unikając pogoni, na gościniec wyjechawszy, nadciągnął. Na widok pana podbiegł co żywiej, a ten, choć nieranny i nietknięty, dogorywać się zdawał. Bezwładnego wzięli go we dwóch na ręce i zanieśli do wozu. Nie było już co czekać, ażby pogoń nadbiegła, a uchowaj Boże schwytano Pełkę, natychmiast więc Gabryk z nim z gościńca zjechał i bez drogi się prawie, leśną ścieżyną na oślep puścił. Pokubiata, z wielką litością popatrzywszy na leżącego na wozie, który jęczał, twarz kryjąc w rękach, sam konia dosiadł i za towarzyszem się puścił. Dopiero w gąszcze wjechawszy, miał czas Gabryk namyślać się, co z panem swym pocznie. Wieźć go do domu nie było podobna, bo go tam najprędzej szukać miano; gdzie się z nim schronić, nie wiedział. Dając więc koniom spoczywać, a słowa nie mogąc dopytać się od Pełki, pociągnął z nim małymi drożynami ku Krakowu, gdzie jeszcze najbezpieczniej skryć się było. Przez całą drogę milczał, nie bardzo będąc przytomnym, Pełka. Gabryk go poił, czym mógł, aby w nim życie utrzymać, bo jadła żadnego nie tykał. Musiano odpoczywać po drodze, gdyż gorączka się rozwijała i chory majaczył, a wóz trzęski i znużenie chorobę zwiększały. Tak z wielką biedą dostali się nareszcie do stolicy, gdzie już przynajmniej izbę i lekarza znaleźć było można. Gabryk pobiegł natychmiast po doktora Ławręckiego, który w ostatnim pojedynku rannego opatrywał i leczył, a bardzo Pełkę pokochał. Dowiedziawszy się o wypadku, przybiegł z nim natychmiast, lecz zastał w takim stanie Pelkę, iż się nic radzić nie ważył. — Dać mu pokój — rzekł — a naturze nie przeszkadzać, ona tu swoje dzieło rozpoczęła, przy którym lekarz głupi; walczy w nim życie z chorobą. Można, chcąc dopomóc życiu, przyjść w pomoc chorobie. Będę patrzał i pilnował, ale się go tknąć nie ważę. Dawajcie mu, cokolwiek zapragnie, a strzeżcie od wszelkiego wrażenia, od widoku, od ludzi. Położono tedy Pełkę w izbie przyciemnionej, a Gabryk siadł przy nim, dniem i nocą go nie odstępując. Pragnienie snadź paliło chorego, bo wody wołał, a lekarz jej nie wzbronił, więc pił nadzwyczaj wiele i gorączka jeszcze się wzmagać zdawała; a doszedłszy do największego stopnia, nagle opadła i Pełka począł, osłabiony, spać coraz spokojniej. W przerwach snu tego pojono go rosołem i doktor Ławręcki w kilka dni szepnął, iż ma nadzieję, że silna, zdrowa natura zwycięży. Tak się stało. Po śnie tym Pełka się zbudził przytomny, rozpytując Gabryka, gdzie się znajdował, a powoli przychodząc do pamięci wypadków. Gdy ta mu powróciła, zamilkł i nie pytał więcej. Poznawszy nazajutrz Ławręckiego, ucieszył się bardzo i rozpłakał, rękę jego ściskając. Osłabiony był i doktor mu dłuższej rozmowy zabronił. W kilka dni dopiero, gdy siły powracać zaczęły, dzięki lekarstwom i pokarmom, a najbardziej spoczynkowi, Pełka zamknął się z doktorem. — Wiecie — rzekł — com uczynił? Słyszeliście. — Coś głucho, ale o tym nie mówcie — odezwał się doktor. — Co się stało, odstać się nie może, najprzód trzeba zdrowie odzyskać. — A po cóż mi zdrowie i życie teraz? — rzekł Pełka. — Co z sobą zrobię? Nabroiłem tyle z powodu tej kobiety, iż mi żywot obrzydł. Czy umrze, czy żyć będzie, mnie na świecie nie ma co robić. Byłem już raz laikiem u bernardynów i gdyby nie ona, już bym dziś szczęśliwy Bogu służył; zamyślam powrócić do klasztoru na pokutę. Doktor Ławręcki, choć sam na pół duchowny, zamiaru tego zganić nie mógł, jednak długo pomilczał, nim odpowiedział. — Uczynisz waszmość, jak chcesz — rzekł — ale z wdzianiem sukni duchownej, a tym bardziej zakonnej, zawsze się dobrze rozmyślić należy. Niewielu do niej powołanych, Panu Bogu zaś do ołtarza nieść resztki, które się już światu na nic nie zdały, niewielka dlań pociecha. Jeszcze waszmości z serca ta miłość grzeszna nie ustąpiła, poczekaj i rozmyśl się. Zechcesz potem wdziać habit, zawsze czas. Pełka, uznając słuszność tej uwagi, nie sprzeciwiał się, posłał list do’ siostry i szwagra potajemnie i na nich czekał. Nie chciał się bowiem wydać z sobą tutaj, obawiając procesu i pozwów o gwałt a zabójstwo. Gabryk też mało się w ulicy pokazywał i pytany o pana nazwisko, inne powiadał. Upłynęło parę tygodni od wypadku nieszczęsnego, gdy jednego dnia, biegnąc do apteki ojców jezuitów po lekarstwo, Gabryk niemal nos w nos spotkał się z łowczym Godziembą, idącym z różańcem po staremu do kościoła. Stary go poznał, a że zawsze ciekawym był i plotkarzem, za połę go pochwycił i zatrzymał. — Gabryk, na rany pańskie! — zawołał. — Co ty tu robisz?! — Ja? Ano… z Laskowskimi przybyłem. — A Laskowscy tu co robią? — Chłopca do szkół odwieźli. — Kłamał biedny Gabryk bardzo zręcznie. — No, cóż się z tym zbójcą stało? — zapytał. — Gdzie on? — Za granicę uszedł — rzekł kończąc Gabryk. — Po co? Na co? — odparł łowczy. — Boć pewnie go pozwą. Łowczy ramionami ruszył. — A to ty nic nie wiesz — rzekł cicho, do ucha mu się nachylając. — Pisarzowa żyje, rana się niemal zgoiła, ano, wstała z łóżka jakby inna kobieta. Gdzie ona by go pozywać miała! Ona za nim szaleje, ona o niego się tylko frasuje, aby jej przebaczył! — O kogo? — A o tego utrapionego Pełkę — rzekł łowczy — tak ją skonwinkował, mosanie. Matka się chciała coś odezwać, gdzie, co? Ani słowa nie dopuściła nań powiedzieć. „Dobrze uczynił, że mnie ukarał, wartam była tego. Padłabym mu do nóg, gdybym go zobaczyła, błagając o przebaczenie.” Taka, z pozwoleniem, głupia! — dodał łowczy. — Kto kiedy babę zrozumiał? Firlej, jak się o jej zdrowiu dowiedział, przystawił się zaraz z pierścionkami. Gdzie zaś! Nie dała mu się na oczy pokazać, pojechał jak zmyty. Matce się oparła stanowczo i powiedziała: „Albo za Pełkę pójdę, lub za nikogo!” Mnie, starego przyjaciela domu, com im tak dobrze życzył, za to, że tych gachów przywiozłem (ale nie z własnej myśli — Bóg widzi), kazała precz, precz co najrychlej wyprawić. Nie dali mi nawet na drogę. Cyrulska się skryła. Ledwie u Żaby wyprosiłem furmankę chłopską i obroku trochę, a dla siebie bigosu faseczkę. Musiałem w piątek się nim żywić, a teraz pokutuję z suchotami116. Ale, no, już mnie teraz żadna baba nie wyciągnie, to darmo! Panu Bogu służyć będę do końca dni moich. Gabryk niezmiernie był zaciekawiony opowiadaniem, począł więc go badać i dopytywać o szczegóły. — Życie wcale nie było w niebezpieczeństwie, tylko przestrachu doznała wielkiego; kula bardzo grzecznie poszła, nie tknąwszy nawet delikatnych jejmościnych kosteczek. Zaraz trzeciego dnia cyrulik zapewnił, iż się to rychło zgoi. Pokładli plastry, kazali się zachować spokojnie i rana się goiła tak szybko, że drugiego tygodnia wstała. — Ale jak mi Bóg miły, tak zmienionej kobiety nie widziałem. Fraszka to, że pobladła nieco i trochę schudła, to jej nawet na korzyść wyszło, ale humor, fantazja — wszystko w niej inne. Spokojna, łagodna, smutna, pokorna prawie, snadź jej tego tylko trzeba było, żeby ją kto postrzelił. Matka, co dawniej umiała i wiedziała, jak sobie z nią rady dać, teraz zupełnie z tropu została zbita. Chciała zaraz zabawiać. Ano, ani słychu o tym! Firlej przybył, myślała, że ją skusi nim. Nie pozwoliła mu przyjść nawet, przeprosić kazała i nie dopuściła do siebie. Pierścionków nie przyjęła, z grochowinami pojechał. Wszystko by to Cyrulska zniosła jeszcze i zgryzła, tylko tego nie mogła, że na Pełkę słowa powiedzieć nie pozwalano. Ta go zbójcą nazywała, a pisarzowa — zbawcą. Skłóciły się z sobą raz i drugi. Cyrulik zagroził, że to ranę zaogni. Dała matka pokój, ale poznała, że się tu jej panowanie skończyło. Łowczy mówił i wzdychał. — No, gdzieżby to rozumny człowiek odgadł takie bałamuctwo tej kobiety? Jak żyję na świecie, o niczym podobnym nie słyszałem, a gdybym na moje oczy tego nie widział, nie uwierzyłbym. Poszedłszy tedy Godziemba do kościoła, a Gabryk do apteki i do domu, jako prosty człek nie wiedział, co począć z tym, co słyszał. Mówić panu czy zmilczeć? Tegoż dnia, gdy doktor Ławręcki odchodził, wysunął się za nim poczciwy Gabryk i opowiedział mu rzecz całą, prosząc o radę. Stary, który więcej leczył rany ciała niż serca, w wielkiej też był niepewności, jak tu sobie postąpić należało. Obawiał się, aby wiadomość ta spirytusu na ogień nie dolała. — Milcz no jeszcze — rzekł — niech odejdzie, niech się uspokoi, nie ma z czym śpieszyć. Gabryk więc zamilkł, lecz z panem się już nie widział powodu taić, gdy mu nic nie groziło; mówił o nim otwarcie i rad by mu był sprowadzić ludzi, aby go z gnieżdżących się w samotności czarnych myśli wyprowadzili. Znajomych jednak nie było jakoś w Krakowie i znowu dni kilka upłynęło w ciszy, gdy jednego razu, idąc po bułki do straganu, Gabryk wpośród rynku postrzegł konno przejeżdżającego Rożańskiego. Chciał mu z oczu zejść, bo z nim jednym spotkać się nie życzył, ale już było po czasie, Rożański z koniem na niego natarł. — Co ty tu robisz?! — zawołał zdziwiony. — Stój! Na rany Chrystusowe, gadaj! Co się z wami dzieje?! Zaleźliście mi za skórę porządnie i — słyszę — pięknieście też na tym wyszli. Gdzie ten szaleniec się obraca? Czy prawda, że zabił pisarzową? Gadaj, czego się mieszasz? Wszystko to tak natarczywie i prędko, jeszcze na koniu siedząc, mówił Rożański, że Gabryk nie miał czasu się rozmyślić, co z nim pocznie. Znając Rożańskiego żal i obrazę, nie śmiał mu się przyznać do tego, że był z panem, ani o Pełce oznajmić. — Mów, czego się mnie trwożysz? Nie zjem cię. Prawda, że ją zabił? — Nie zabił — odparł Gabryk cicho i niewyraźnie — nie zabił. Strzelił, to prawda, ale mu Pan Bóg chyba odpuści tę winę, bo go już do ostatka ta kobieta przywiodła. Wszak znowu za innego za mąż iść miała. Biedne panisko głowę straciło, żal serce ścisnął, a żal pamięci nie ma! A! Co tam o tym mówić wiele — dodał Gabryk i chciał odchodzić. W tej chwili Rożański z konia zeskoczył. — Co ty ode mnie uciekasz?! — krzyknął. — Ja cię tak nie puszczę! Zły jestem na Pełkę, bo mi się niewdzięcznością wypłacił, alem mu był przyjacielem i gniew gniewem (krew nie woda), a źle mu nie życzę. Gdzie on jest? — Ano, nie wiem, uciekł — rzekł Gabryk — bo myślał, strzeliwszy, iż ją zabił. — Dokąd? — No, nie wiem, pewnie na Szląsk. Odchorował, mało nie zmarł. — A tyś tu jak? Z kim? Czemużeś go opuścił? Spojrzał mu w oczy i nagle dopatrzywszy, że Gabryk się zmieszał, zawołał: — Kłamiesz! Co ty mi pleciesz?! Nieprawda! Wszystko nieprawda! Gdzie twój pan?! Ruszył ramionami Gabryk, słowa nie mówiąc. — Człowiecze, mów mi prawdę! — wołał Rożański. — On tu jest! On tu musi być, bo ty byś go w złym razie, chorego nie porzucił. Przecież, mimo że mnie srodze obraził, sercam dla niego nie stracił. Załatałem tę biedę z Kmicicami, pannę za mąż wydałem za stryjecznego brata, zapomniane rzeczy. Nie lękaj się, mów, zaklinam! Jeszcze Gabryk się wahał, gdy go Rożański pochwycił za ramiona. — Ale ja cię nie puszczę, ślad w ślad za tobą chodzić będę, mnie się tak lada czym nie pozbędziesz. Gadaj! — Nie mogę — rzekł — ledwie z choroby wychodzi, gdyby was zobaczył, to by go to dobiło. Doktor zakazał ludzi puszczać. — Jaki doktor? A Ławręcki. Puścił go zaraz Wacek i rzekł tylko: — No, więc z Lawręckim się zobaczę i ciebie już nie potrzebuję. Bywaj zdrów. O pana się nie lękaj, złego mu ani życzę, ani zrobię. Pomimo tego zapewnienia Gabryk zmieszany do domu powrócił, a że doktora zastał, wziąwszy go na bok, zaraz mu się ze swej przygody wyspowiadał, aby go uprzedzić, iż Rożański z nim o tym mówić będzie. Chory miał się lepiej, lecz przychodząc z wolna do zdrowia, coraz mocniej przy swej myśli stał, by do klasztoru wstąpić. Rożański tegoż dnia w kilka godzin później zetknął się z Godziembą. Od łowczego, którego z sobą zaprosił na podróżną przekąskę, dowiedział się dopiero ze szczegółami o całej historii przyjaciela, którą po świecie bardzo różnie opowiadano. Miał tyle pomiarkowania Wacek, iż o ucieczce na Szląsk posłyszawszy od Godziemby, wcale temu nie zaprzeczał. Opisał mu łowczy i owe konkury, których winą z siebie na matkę zrzucił, i ów straszny wieczór, i jego skutki. Rożański się niezmiernie zdziwił zmianie usposobień pani pisarzowej. — Szkoda tylko, że dziesięciu laty wprzódy o pistoletach nie pomyślał, kiedy to tak zbawienny miało skutek — dodał, ramionami ruszając. — Nie do uwierzenia to, lecz łowczy byś nie skłamał, bo takiej rzeczy wymyślić trudno. — Klnę się waszmości na wszystko najświętsze, prawda jest! Kobiety tej teraz nie poznać! Od łowczego poszedł zaraz Rożański do doktora. — Rób ty sobie, co chcesz, uprzedź go o mnie, czy mnie bez ogródki wprowadź, ale ja się z nim widzieć muszę. — Zobaczymy — mruknął doktor — dobiorę chwilę, zobaczymy. Nazajutrz, niby od niechcenia, siedząc przy łóżku, bo mu jeszcze wstawać nie dawał, odezwał się Ławręcki: — Widziałem też w mieście kogoś, którego by waszmości miło było pewnie zobaczyć. Chory oczyma pytał ciekawie. — Pylada117 waszego, pana Wacka Rożańskiego. Pełka pobladł. — Czyście, uchowaj Boże, mówili co z nim o mnie? — O was mówiłem, alem nie powiedział, że tu jesteście, bo wara spokojności potrzeba. — Klął na mnie i piorunował? — Wcale nie, ubolewał tylko, a mówił z wielką kompasją118, bo to człowiek dobry i serce złote — rzekł doktor. — Wiele pono miał biedy z waszej przyczyny, lecz się to już załatało. Panna wyszła za mąż. Pełka odetchnął. — Długo on tu zabawi? — spytał. — Jeszcze dni kilka. Powiedziano mu, żeście na Szląsk zbiegli, nie chciałem go z błędu wywodzić. Rad by się bardzo z wami widział. — Byćże to może, a?! To mi go prowadźcie! Szczęśliwy będę, gdy mi przebaczy i spokojniejszy się już na pokutę zakopię. Ławręcki głową pokiwał. — Gdy mi waszmość pozdrowiejesz, zobaczymy; wzruszać się bardzo nie należy, spokojnie przyjmować rzeczy, a Bogu dziękować, że jeszcze tak źle nie wypadły, jak mogły. Dawszy choremu wewnętrznie się przygotować i usposobić do widzenia z przyjacielem, Ławręcki dał znać Rożańskiemu, który tylko na to czekał, a gorzał z niecierpliwości. Gdy się wcale nie spodziewał tego, z rana doktor iść mu pozwolił samemu, zastrzegłszy tylko, aby się rozmową zbytecznie nie poruszali i by, uchowaj Boże, do sporu nie przyszło. Pełka, posłyszawszy w drugiej izbie chód, poznał od razu Rożańskiego, zerwał się i siadł na łóżku. Z uśmiechniętą twarzą, z otwartymi rękami wszedł Wacek; słowa nie mówiąc, do łoża przystąpił i rzucili się sobie na szyję, ściskając długo a płacząc. O przeszłości mowy nie było, ale gdy po kilku słowach począł Pełka o klasztorze i pokucie natrącać, Rożański się ofuknął. — Ani ty mów o tym! Zobaczysz, inaczej Pan Bóg sprawę tę obróci i raz przecie spokoju ci da zażyć i szczęścia. — Palec położył na ustach. — O tym potem. * * * Pisali wiele starożytni o przyjaźni i przyjaciołach; trafiali się dawniej druhowie a bracia, co sobie dotrzymywali uczuciem świętym a czystym do zgonu; dziś o tym słuchamy jak o archeologicznych zabytkach. Serca nam wystygły i nauka, co miłość wpajała, odepchnięta i odrzucona została. Przyjaźnią zowie się stosunek, który do niczego nie obowiązuje, oprócz do ukłonu i ściśnięcia ręki. Wacek Rożański należał jeszcze do tych starych przyjaciół, co mawiali: Calles antiquos serves, veteres et amicos119. Cały ów dzień przesiedziawszy z Pełką, dopóki go pod wieczór doktor nie przepędził, powrócił następnego dnia i w rozmowie z wolna począł mu to, co słyszał od łowczego o pani pisarzowej, powtarzać. — To nie może być! — krzyknął Pełka. — Nie może być! Wy mnie bałamucicie, abym spokojniejszym był, lecz uwierzyć temu nie mogę, w żaden sposób! — Sprowadzę ci łowczego, jeśli chcesz, niech on powtórzy — rzekł Rożański. Pełka wpadł w zamyślenie długie, słowa wymówić nie mogąc, a gdy Wacek nastawał ciągle na to, że mu szczerą prawdę mówił, milczał. Dla przekonania go trzeba było, załagodziwszy, łowczego sprowadzić, ażeby żywymi usty mu powtórzył, co słyszał i widział. Z nieufnością i niedowierzaniem słuchał Pełka, aż nareszcie zdawał się ulegać oczywistości. Poruszonym był mocno, co myślał i zamierzał, z tym się nie odzywał, o klasztorze mniej było mowy, zawsze jednak powracał do tego, iż na pokutę by chciał iść i resztę życia jej poświęcić. — Uczynisz, co zechcesz — rzekł Wacek — ale mi dasz słowo, że beze mnie i wiadomości mej się to nie stanie. Jest na to czas wielki, a doktor ci do dwóch miesięcy z domu wyjść nie dozwala. Ja teraz muszę do żony jechać na dni kilka, bo ona tam sobie z chłopcami rady nie da. Wszystko to po wyrastało jak na drożdżach. Wrócę najpewniej w przyszłym tygodniu, pomówimy o wyborze, czy ci już bernardynem bez brody, czy kapucynem z brodą zostać wypadnie. Mówiąc to, Wacek śmiał się, uściskali się serdecznie i tegoż dnia wyjechał Rożański. Lecz wcale nie do domu; domyślić się łatwo, że do pani pisarzowej się wybrał, która dotąd o Pełce nie wiedziała, co się z nim stało. Na czas niebytności swej nadzór nad chorym oddał Wacek siostrze i szwagrowi Laskowskiemu, którzy właśnie do Krakowa przybyli, poleciwszy im, aby go z oka nie spuszczali i nic mu nie dawali o sobie stanowić. Rożański był człowiek zręczny i z ludźmi obchodzić się umiał. Na statystę nie chorował, wyglądał na hreczkosieja, lecz w życiu powszednim nie było człowieka, który by lepszą dał radę i skuteczniejszą pomoc. Do pisarzowej przybyć umyślnie nie życzył sobie, nie chciał uchodzić za posła od Pełki, aby nie sądziła, że się on znowu do niej dobijał. Mądrze więc bardzo koło złamał niedaleko od probostwa i do księdza się wprosił, dopóki by mu nowego nie kupiono lub starego nie połatano. Księdzu się przedstawił jako pilno jadący na jarmark dla skupienia wołów, bynajmniej nie wiedząc, kto tam mieszkał. Dopiero z rozmowy niby się dowiedział o pani pisarzowej i wzięła go ciekawość wielka bliżej się o jej losach dowiedzieć. Staruszek księżyna gadatliwym był, więc się z nim łatwo było porozumieć. — A to też trafunek osobliwy! — zawołał Rożański. — Wiele o tym słyszałem, ale różnie ludzie plotą, a prawdy dojść trudno. I trzeba, żebyś dobrodziej wiedział, że z tym Pelką byłem niby Orest z Pyladem, póki mnie na dudka nie wystrychnął, uciekłszy od ślubu z panią pisarzową razem. Jakże to było? Jak to było, mój ojcze? Ojciec zasiadł do gawędy, która mu się rzadko trafiła, i począł ab ovo120 historię Pełki i pisarzowej, tak jak ją słyszał od ludzi; przeszedł potem do tego, na co własnymi oczyma patrzał, do przybycia Pełki, do konkurów ostatnich i do tragedii onego dnia pamiętnego. — Niezbadane są drogi Opatrzności — dodał — któż by się mógł spodziewać, że ta kobieta, bardzo zresztą dobra i zacna kolatorka121, a dobrodziejka moja osobliwsza, zupełnie tryb życia i sentymenta zmieni? Nie tylko, że nienawiści nie ma do mordercy, ale dlań opowiada się, z wdzięcznością i afektami nie kryjąc. Sam to od niej na moje uszy słyszałem. — Wieszże co, ojcze — rzekł Wacek — a toćby to dobry uczynek był, jeśli tak rzeczy stoją, zbliżyć ich do siebie ku zobopól—nemu szczęściu. Ja chętnie ku temu rękę przyłożę. Idźcie do dworu, powiedźcie, jakim przypadkiem tu jestem, jeśli się zechce zobaczyć ze mną, może się z tego dla nich obojga co lepszego, niż jest, wywiąże. Proboszcz chętnie się ofiarował do dworu iść. W godzinę może pędem starowina powrócił z zaproszeniem Rożańskiego do dworu. Odział się zaraz Wacek i pieszo ruszył, konie i ludzi zostawując na plebanii. Z ciekawością wielką zbliżał się do dworu, gdzie go w progu oczekujący nań Żaba przywitał jak starego znajomego i do sali zaprosił. Tu jednak nie zastał jejmości, która jeszcze trochę osłabiona, w przyległej komnacie siedziała. Była to taż sama piękna Jadwiga, lecz wielce zmieniona, więcej w obejściu i obyczaju niż z twarzy. Bledsza nieco i jakby uspokojona, wyglądała starszą i poważniejszą, smutną, ale wdzięku pełną. Strój też, choć zawsze bardzo wytworny, czarny był i jakby żałobny. Na widok Rożańskiego podniosła się nieco, rękę mu podając, i zarumieniła mocno, lecz wprędce bladość pierwsza zastąpiła rumieniec. Zaczął od kłamstwa Wacek opowiadając, jakim osobliwym wypadkiem tu się znajdował i dowiedział dopiero od proboszcza o rezydencji pani pisarzowej. Nie tknął nic przeszłości, dowiadując się tylko o zdrowie. Bystre rzuciła nań spojrzenie. — O wszystkim waszmość przecież wiedzieć musisz — odpowiedziała. — Stało się ze mną, co z niewielą ludźmi się dzieje, wróciłam z tamtego świata, ale odmienną i bodaj lepszą. — Westchnęła. — Wszystkom to Pełce winna, który mnie ukarać chcąc, na com zasłużyła, do opamiętania przywiódł. Biednemu człowiekowi, który mnie kochał prawdziwie, dawno przebaczyłam, co więcej, wdzięczna jestem. Nie słyszałeś waszmość, co się z nim stało? — I owszem — odparł Rożański — wiem o tym, że jak oszalały na Szląsk pono był uszedł, gdzie że z gorączki, na którą zapadł, z żalu i aprehensji122 wielkiej nie umarł, cudem jest prawie. Mówiono mi, że ledwie ozdrowiawszy, do klasztoru chciał powracać. Pisarzowa ręce załamała. — Do klasztoru? A! Nie, nie dacie mu tego uczynić! Wstrzymajcie go! Mnie się to klasztor i pokuta należy, nie jemu, bom stokroć więcej winna. Rożański się uśmiechnął. — E — rzekł wesoło — po ludzku i po bożemu, gdy już tak dziwny obrót rzeczy wzięły, iż zamiast nienawiści, afekt się w sercu waszym obudził, a w jego nigdy nie wygasł, nie o klasztorze myśleć, a o weselu. Dosyć się biedaczysko wyczekał na to szczęście i drogo je oboje państwo przypłaciliście. Chwyciła pani pisarzowa za rękę Rożańskiego. — Przyjacielem mu byłeś — zawołała — a jam to waszą drużbę rozerwała, wróćże mu serce! Chcesz dobry uczynek spełnić, przejednaj nas, zbliż i niech się stanie, co Bóg przeznaczył! Zarumieniła się oczy kryjąc. — Pani pisarzowo — rzekł — świadczę się sumieniem, będę wam służył chętnie, ale mi zawodu nie uczyńcie. Jeśli myśl macie stałą, porzucę wszystko, pójdę go szukać i do Krakowa go wam sprowadzę. Jedźcie tam zaraz, a czekajcie na mnie. Chyba żyw nie będę, jeśli wam Pełki nie przystawię. — O mój Boże! — zawołała pisarzowa. — Jednej godziny jechać jestem gotowa, a dla was wdzięczność zachowam przez życie całe! Tylko mi nie odmawiajcie! Tak rozpoczęta rozmowa pociągnęła się do popołudnia. Stanęło tedy na tym, ażeby wdowa zaraz się w podróż wybrała. Rożański tegoż dnia miał nawrócić i Pełki szukać, bo się z tym wydać nie chciał, że o nim wiedział i że umyślnie z tym przybył. Na probostwo przybywszy i koło znalazłszy gotowe, puścił się w drogę nazad tak szczęśliwy, jak niegdyś, ludzi pędząc i śpiesząc, bo się cieszył niewymownie, iż mu się tak podróż powiodła. Mało co też wyprzedził pisarzową, która następnego dnia wedle przyrzeczenia wyjechała. Przybywszy do Krakowa, Rożański zaraz do Pełki poszedł, przy którym znalazł Laskowskich, a chorego znacznie już sił nabierającego. Jednak zawsze o klasztorze mówił, Gołczwią i dostatkami swymi chcąc rozporządzić, oprócz funduszu, który dla klasztoru przeznaczał. Z dobrym humorem wpadł na to Wacek, a zobaczywszy raptularze123 tej ostatniej woli na stole, niedługo myśląc, je poszarpał. Pełka się chciał gniewać. Rzucił mu się na szyję. — Będzie czas! Wstąpisz sobie do kamedułów nawet, kiedy wola, ano, nie prędzej, aż ja pozwolę! — zawołał Wacek. — Ja i doktor Ławręcki mamy teraz nad tobą władzę jak opiekunowie nad małoletnim. Boleśnie jakoś uśmiechnął mu się Pełka i nie sprzeczał się więcej. Zdrowie z wolna powracało, lecz nie ochota do życia, tej w nim rozbudzić nie było podobna. Używano na to środków różnych, słuchał chętnie gwaru około siebie, zdawał się nim rozrywać, lecz się do niego nigdy nie wmieszał. Łamał sobie głowę Rożański, jak by tu bardzo mądrze ich zbliżyć i niezręcznością sprawy nie popsuć. Wpadał na myśli różne, żadna jakoś nie zdała mu się zupełnie dobrą i pewną. Pisarzową czekała oznajmienia. Co dzień wprawdzie przypominała Rożańskiemu o sobie, lecz z dnia na dzień odkładano, póki by doktor nie zawyrokował, iż Pełce wielkie wzruszenie, radość i szczęście nie zaszkodzą. Lato było bardzo gorące, a w murach miejskich skwar się więcej czuć dawał niż w odkrytym polu i cienistych lasach. Jednego dnia Ławręcki, przybywszy z południa i widząc chorego przechadzającego się po izbie, wziął go za rękę. — No, rotmistrzu — odezwał się — już byś też świeżego powietrza mógł użyć śmiało i posłużyłoby ci, gdybyś nim odetchnął. Do konia też nawykłeś, przejażdżka ci nie zawadzi, jedźcie z panem Wacławem do Bielan. — Do Bielan? — zapytał Pełka. — Ano, dobrze, do Bielan, nic nie mam przeciwko temu, lecz po cóż mi jeszcze koń, poszlibyśmy pieszo, z koniem się trzeba pożegnać. — Co zaś?! — zawołał doktor. — Waćpanu zawsze to kapucyństwo, do którego nie jesteś stworzony, na myśli. Jedź konno, doktor każe. Rożański, który na to tylko czekać się zdawał, dodał: — Konie nawet Gabryk nagotował. Gdy przyszło wyjeżdżać, Pełka, jak stał, w szarej opończy domowej, tak się już wybierał ruszać. Rożański się sprzeciwił. — A! Dalipan, przybraćże się trzeba! Gabryk, dawaj suknie, jużci się tak Pełce w ulicy pokazać trudno. Medard jak dziecko był posłuszny. Wybrano mu suknie. Rożański niemal je sam na niego kładł i dobierał, sam mu szablę przypasał, bo i o tej nieodstępnej towarzyszce by zapomniał. Gdy w dziedziniec wyszli, kędy konie stały, a zobaczył swojego, trochę mu w oczach pojaśniało, pogładził go ręką drżącą po karku; widać było, że mu się wspomnienia nawalnie tłoczyły. Na siodło skoczył lekko, zaraz mu się głowa podniosła, rozprostował się niby inny człowiek. Pojechali z wolna. W ulicy już znowu, jakby się siebie wstydził, głowę spuścił i koniowi w grzywę tylko patrzał a milczał. Dzień był prześliczny, wietrzyk chłodził powietrze, miło było całą piersią nim odetchnąć. Gdy się za miastem znaleźli, Pełka sobie przypomniał ową wycieczkę z Janem Kazimierzem i powrót z niej, i łuny palącego się Krakowa, i spotkanie z matką i córką. Dużo czasu upłynęło, wiele się zmieniło rzeczy. Westchnął ciężko. Pod laskiem bielańskim stał powóz i konie, kobieca suknia migała dalej na drodze. Snadź na przechadzkę wyjechawszy pani jakaś, pieszo ją tu dalej odprawiała w cieniach pięknego gaju. Na widok ludzi, koni i kobiety Pełka się zatrzymał. — Cóż ci to? — spytał Rożański. — Zawrócimy — rzekł — nie chcę się spotykać z nikim. — Ale, ba! Dla wilka nie iść do lasu — rozśmiał się Wacek — cóż to z ciebie za tchórz! Co nas tam obchodzi, że się kto przechadza, pominiemy go i pojedziemy dalej. A toćby przyszło z domu nosa nie wytykać, gdyby człowiek twarzy kobiecej unikał. Z widocznym przymusem Pełka nierychło, na usilne nalegania przyjaciela, konia trącił i dalej ruszyli. Powóz stał w cieniu drzew, ludzie przy nim nieznajomi nie obudzili żadnego podejrzenia w Medardzie. — Wiesz co, Pełka — rzekł Różański — najlepiej by i nam tu konie porzucić, niechby je Gabryk potrzymał, a my byśmy pieszo się sobie przeszli. Na kilkanaście kroków przed nimi szła z wolna kobieta, od której oczu nie mógł oderwać Pełka. Nie widać było jej twarzy, bo ją kwef zakrywał, ze spuszczoną głową, odwrócona do nich bokiem ku lasowi dążyła. Pełka zatrzymał konia. — Co by było najlepszego, to, żebyśmy wrócili do miasta — rzekł — mój Wacku, proszę cię. — A ja cię proszę, chodź i odetchnij powietrzem zdrowym. Co nam tam kto zawadza? Dzikim się stałeś nad miarę. Widząc, że Różański sam zsiadł, Pełka rad nierad, choć opornie, z siodła się zsunął i konia oddał. Wacek go pod rękę wziął i poszli drogą. Kobieta już była w ocienioną lasem weszła drożynę, suknię jej tylko migającą między drzewy widać było. Różański, zagadując o królu Janie Kazimierzu, prowadził przyjaciela, coraz przyśpieszając kroku. Droga się zawracała, i idącej przodem pani widać już nie było. Pełka jakoś lżej oddychał. Nagle na zawrocie, gdy się może nie spodziewał z nią spotkać, Me—dard krzyknął wyrywając się. O trzy kroki przed nim stała blada, z założonymi rękami na piersiach, z twarzą odsłonioną pani pisarzowa. Przez chwilę nie można było wiedzieć, co pocznie, tak straszliwie zbladł i zmienił się. Wtem ręce złożone otwarły się i spuściły ku Pełce, jakby wzywając go ku sobie. Medard wyrwał się i pobiegł jak szalony, padł na kolana, a potem twarzą na ziemię, za nogi chwytając Jadwigę i łkając. Ta, schylając się, ręce mu na próżno wyciągała; dopiero Różański, przypadłszy, podniósł go gwałtem i Pełka miał odwagę spojrzeć jej w oczy. — Ani słowa o przeszłości! — zawołała kobieta. — Ani dziś, ani jutro i nigdy, ja jej nie chcę pamiętać, ty ją musisz zapomnieć! Przebacz mi! Żyjmy dniem dzisiejszym, jaki nam Bóg dał. Otóż, jak się po prostu historia pana Medarda z Gołczwi Pełki skończyła dzięki Rożańskiemu. O kapucynach, bernardynach i klasztorze mowy nie było. Nazajutrz poczęto czynić przygotowania do indultu i wesela, które się po cichu i privatim124 odbyć miało w Krakowie. Posłano o tym dać znać pani Cyrulskiej, boć zawsze to była matka i zachowanie pewnych względów się jej należało; lecz stara odpisała list ostry, iż córki i takiego zięcia ani znać, ani o nich wiedzieć nie chce. Musiano się bez niej obejść, gdy nie było można inaczej. Na wesele też nie proszono nikogo, ślub się odbył w kaplicy u księży dominikanów, na którym tylko Rożański i kilku ciekawych było. We dwa dni potem, zebrawszy się, na miodowe miesiące pojechali do Gołczwi, bo tam zawsze Medardowi było najmilej. Poprzedzili ich Laskowscy, aby wszystko przygotować. Cyrulska była w Horbowie, lecz znaku życia nie dała; owszem, dowiedziawszy się, iż Pełkostwo do Gołczwi zjeżdżają, uciekła do męża, z którym była źle, aby córki nie widzieć i gniew swój okazać. Tu starym obyczajem Medard nie mógł po cichu przybyć i nie przyjąć sąsiedztwa, więc z Warszawy, z dworku, co było do przyozdobienia i użytku zdatnego, sprowadziwszy, na dziesięć mil wokoło panów ziemian sprosił na przenosiny. I wystąpił po pańsku, iż długo o tym później nie tylko w powiecie, ale w województwie całym wspominano. Pięć dni trwała uczta, tany, wiwaty, moździerzowe strzały, iluminacje i zabawy. Mało kto cały uszedł, żeby choć raz pod ławę się nie stoczył, bo Laskowski, który na siebie częstowanie wziął, był jak pijawka niezbyty, a gdy się na kogo uwziął, trzeźwy mu się nie wymknął. Odżyła pani Pełkowa, wyzdrowiał rotmistrz. Gołczwia inaczej poczęła wyglądać, pana i pani się doczekawszy. Małżeństwo, które Medard, tak długo się wysługując, dobił na ostatek, gdy wszelką jego nadzieję stracił, zdaniem wszystkich było bardzo szczęśliwe. Pani rotmistrzowa zawsze lubiła ludzi i towarzystwo i nie była obojętną na aplauzy i admiracje, jakie obudzała; starczyła jej jednak miłość męża, który do szaleństwa był w niej rozkochany. A gdy w rok potem na świat przyszedł dziedzic imienia, któremu imię dano dziadowskie, u kolebki syna dopiero przeistoczyła się Jadwiga do niepoznania. Nie mogła się na chwilę oderwać od niej, zdawało się jej, że na świecie piękniejszego i rozumniejszego dziecięcia nie było i nie będzie nad jej jedynaka. Tym węzłem połączyły się ściślej jeszcze serca. Na chrzciny znowu próbowano ściągnąć babkę i oboje rodzice list do niej pełny submisji napisali, zapraszając w kumy. Babka tym razem trochę się powściągnęła, odpisała zimno; składając się chorobą i wiekiem, a dziecku posyłając podarek, przybycia odmówiła. Trzymał więc Rożański z panią Laskowską, a w drugiej parze gromada Gołczwi w osobie wójta i kowalowej. Chrzciny znowu cały powiat ściągnęły. Gospodarząc, polując i synaczka hodując, Pełka nie ruszał się z kąta ani też jejmości do świata było tęskno, bo cały świat teraz miała w dziecięciu. Tymczasem nadeszła wyprawa wiedeńska125, a że na nią ludzi rycerskich, doświadczonych siła było potrzeba, król Jan sam wezwał Pełkę, aby mu do Warszawy przybywał i z nim szedł. Nie było się co wymawiać ani składać wiekiem i zdrowiem; musiał pan Medard konie skupić, ludzi zebrać, poczet sobie sztyftować i do króla ciągnąć. Została jejmość sama pod opieką Laskowskich, z dziecięciem, w śmiertelnej trwodze o męża, do którego się przywiązywała co dzień mocniej. Z tego oddalenia się pana Medarda dopiero skorzystała Cyrulska, aby do Horbowa przybywszy, na ostatek córkę w Gołczwi odwiedzić. Z mężem jej było źle, na świecie tęskno, dolegliwości wieku złamały ją i do niepoznania zestarzały; serce jednak zostało, jakie było, mściwe i nie przebaczające nikomu. Więc nawet na wnuka patrzeć nie mogła, dlatego że jej Pełkę przypominał, a gdy o nim mowa była, nie mogąc już mówić źle, milczała. Przez posły, które woziły listy królewskie do królowej, pisywał też z wyprawy, spod Wiednia i później po bitwie pod Parkanami126, Pełka. Raz był strzałą tatarską draśnięty, zresztą cało uszedł, a łup znaczny do domu z sobą przyprowadził. Gdy się go w Gołczwi spodziewano, stara Cyrulska wyjechała od córki i niczym jej wstrzymać nie było podobna. Wiedeńska ekspedycja ostatnią też była w życiu Pełki, który po niej oręż zawiesił na ścianie dla syna, już się nie ruszając z domu. W dzienniku jego odtąd same gospodarskie znajdujemy notaty i urodziny dzieci, którymi im Pan Bóg błogosławił. W nim też pod rokiem 1685 zapisał rotmistrz: „Dnia 11 Septembris127 o jedenastej przed północą zmarła w Horbowie jejmość pani matka żony mojej, niedługo chorując, choć niemoc ją lat kilka trapiła. Dali nam znać późno, tak że jejmość, przybywszy, już zimne zwłoki zastała. Sprawiliśmy pogrzeb wspaniały, na którym mąż, imć pan Cyrulski, sub praetextu128 choroby nie był. Zakonników i duchownych sprowadziłem przeszło dwudziestu, a ksiądz Jacek z Lublina miał egzortę129 wymowną, po czym na żałobny chleb sproszonych osób do dwustu częstowałem. Której jejmości pani matce jej złej woli dla mnie i com od niej swego czasu ucierpiał, Panie Boże nie pamiętaj i daj wieczne odpocznienie! Amen.” 1 Firlejowie — rodzina magnacka, należąca do najznakomitszych w XVI i XVII w., osiadła m. in. w .Lubelskiem. 2 Sepet (z tur.) — kufer, okuta skrzynia. 3 Pełkowie z Gołczwi — Pełków z Gołczwi herbu Janina wymienia K. Niesiecki w Herbarzu polskim. Na jego informacjach oparł się Kraszewski. Pełkowie z Gołczwi mieli w swym rodzie „mężnych żołnierzy”. 4 Statysta (z łac.) — polityk, mąż stanu. 5 Alias (łac.) — inaczej. 6 A ci się Kaniowa alias Jastrzębcem pieczętowali — Józef Ignacy Kraszewski przez większą część życia (aż do początku pobytu w Dreźnie) używał herbu Jastrzębiec. Potem wraz z bratem Kajetanem przyjęli herb Kaniowa. Od 1859 r. J. I. Kraszewski także pisał pod pseudonimem Bohdan Kaniowa, a brat pisarza odtąd podpisywał się Kajetan Kaniowa Kraszewski. 7 Informacja ścisła. Sobiescy herbu Janina pochodzili z Lubelskiego. Z tej rodziny wywodził się król Jan III. 8 Starostwo — zarząd oddanymi w dzierżawę królewskimi dobrami, przynoszący duże dochody. 9 Królewszczyzna — w Polsce przedrozbiorowej ziemskie dobra królewskie. Królowie często oddawali je w zastaw lub przekazywali możnowładcom jako darowizny. 10 Kaduk — majątek bez spadkobierców; w myśl staropolskiego prawa przypadał królowi, który swobodnie nim rozporządzał. 11 Palestrant (z łac.) — prawnik. 12 Za panowania Jana Kazimierzowego — Jan Kazimierz (160S–1672), syn Zygmunta III i Konstancji, księżniczki rakuskiej (austriackiej), kroi polski w 1. 1648–68. Za jego panowania wybuchały powstania ludowe i toczyła się niszcząca kraj wojna ze Szwedami. W 1. 1665–66 podniósł J. Lubomirski rokosz przeciw królowi. W r. 1668 Jan Kazimierz zrzekł się tronu i osiadł we Francji. 13 Rusznica (z czes.) — ręczna broń palna, używana w XIV–XVIII wieku. 14 Pani wojska — żona Wojskiego, urzędnika ziemskiego mianowanego przez króla; wojski pilnował w czasie wojny porządku w powiecie, opiekował się rodzinami i majątkami żołnierzy. 15 Półżupanik (z czes.) — krótki żupan, tj. staropolski, kosztowny ubiór pokojowy męski, w żywych kolorach, zazwyczaj długi. 16 Przejemca — tutaj: pośredniczący między zwaśnionymi, godzący skłóconych. 17 Kompromisarz (z łac.) — sędzia polubowny. 18 Wojna ze Szwedem — pretekstem wkroczenia w r. 1655 Szwedów do Rzeczypospolitej było używanie przez Jana Kazimierza tytułu króla szwedzkiego (po ojcu, Zygmuncie III, który mimo zdetronizowania go przez Szwedów w r. 1598 nie wyrzekł się tytułu króla szwedzkiego), w rzeczywistości feudałowie szwedzcy dążyli do zagarnięcia wybrzeża Bałtyku. Po początkowych sukcesach, ułatwionych min. kapitulancką postawą polskich magnatów, Szwedzi zostali z Polski wyparci. Wojnę zakończył w r. 1660 pokój w Oliwie (por. przyp. I, 86). 19 Ekspens (z łac.) — wydatek, koszt. 20 Sztyftować (z niem.) — przygotowywać, szykować. 21 Driakiew (z gr.) — uniwersalne lekarstwo, maść, plaster. 22 Misiurka (z arab.) — żelazna czapka z siatką spadającą na ramiona. 23 Pretium affectionis (łac.) — wartość uczuciowa. 24 Statura (z łac.) — postawa, wzrost. 25 Podstolice — synowie podstolego; podstoli, tutaj zapewne tzw. ziemski, urzędnik nadworny, należący do królewskiego stołu. Sędzic — syn sędziego; sędzia, tutaj zapewne tzw. ziemski, urzędnik wybierany przez województwo. 26 Chorążyc — syn chorążego; chorąży, tutaj zapewne tzw. ziemski, noszący chorągiew na czele rycerstwa województwa. 27 Wyżka — rodzaj rusztowania z desek w chłopskich chatach, służącego do suszenia lnu, spania itd. 28 Chorągiew — tutaj w przenośni: oddział jazdy. 29 Experti (łac, 1. mn.) — doświadczeni (por. przyp. I 235). 30 Marsa postawić — mieć groźną, niezadowoloną minę. 31 Zbisurmanić się — rozłobuzować się, rozhultaić, stać się niesfornym. 32 Powodowy (koń) — luźno prowadzony. 33 Półzbroiczka — zbroja niezupełna, okrywająca tylko piersi. 34 Karol Gustaw — Karol X Gustaw (1622—80), król Szwecji od r. 1654. 35 Paktyzować (z fr.) — układać się, porozumiewać o warunki pokoju, rozejmu itd. Gen. A. Wittenberg przekroczył granicę polską 21 lipca 1655 pod Siemczynem. Już 25 lipca pospolite ruszenie szlacheckie pod dowództwem wojewody poznańskiego K. Opalińskiego i kaliskiego A. K. Grudzińskiego skapitulowało pod Ujściem, poddając się Szwedom. 36 Nec Hercules contra plures (łac.) — i Herkules nie poradzi przeciw wielu. 37 Miserere (łac.) — Zlituj się… (początek 57 psalmu Wulgaty). 38 Wpadłem jak Piłat w Credo — niepotrzebnie, nie wiadomo jak i po co. 39 Regalista (z łac.) — zwolennik króla, monarchii. 40 Dixi (łac.) — powiedziałem (skończyłem mowę). 41 Turbator chori (łac.) — psujący harmonię, tutaj: nastrój. 42 Po rękach — z rąk do rąk, od jednego do drugiego. 43 Królowa Ludwika — Maria Ludwika Gonzaga (1611–1667), królowa polska, żona Władysława IV, od r. 1649 Jana Kazimierza. Ambitna i energiczna wywierała duży wpływ na politykę dworu, popierała sojusz z Francją (por. przyp. I 213). 44 Ryza — karność, rygor. 45 Benedykcja (z łac.) — błogosławieństwo. 46 Ostatnie wici — stary zwyczaj zwoływania pospolitego ruszenia przez obnoszenie listów królewskich, przywiązanych wicią do laski lub żerdzi; wici były rozsyłane trzy razy w odstępie dwutygodniowym. Jan Kazimierz rozesłał pierwsze wici za dwoje 21 i 25 sierpnia 1655. 47 Periclitat (z łac.) — znajduje się w niebezpieczeństwie; czasownik urobiony od periculum (łac.) — niebezpieczeństwo. 48 Fraucymer (z niem.) — dwór kobiecy, damy dworskie. 49 Sub Tuum praesidium (łac.) — Pod Twoją obronę. 50 Podczaszyna — żona podczaszego, urzędnika dworskiego, czuwającego nad napojami królewskiego stołu. 51 Galanteria (z fr.) — zalotność, kokieteria. 52 Półzegarze — zegar z oznaczonymi na tarczy 12 godzinami, W przeciwieństwie do dawnych zegarów, gdzie były oznaczone 24 godziny. 53 Bisurman (z tur.) — Turek, mahometanin. 54 Regiment (z łac.) — pułk. 55 Kwarciani — wojsko zaciężne, utrzymywane z czwartej części (kwarta) dóbr królewskich. 56 Na sztych… wystawić — na niebezpieczeństwo, na szwank. 57 Czarniecki — Stefan Czarniecki (1599–1665), wojewoda kijowski, hetman polny koronny od r. 1665. Bohater wojny polsko–szwedzkiej, prowadził na wielką skalę walki partyzancko–podjazdowe, zwyciężył Szwedów m.in. pod Warką w r. 1656, dowodził w r. 1658 korpusem ekspedycyjnym w sprzymierzonej z Polską Danii, gdzie odniósł wiele sukcesów. Jan Kazimierz powierzył St. Czarnieckiemu obronę Krakowa 19 września, Szwedzi obiegli starą stolicę 26. IX; z powodu niesprzyjających warunków Czarniecki poddał Kraków 17 października, z honorami opuszczając jego mury 19 X (por. przyp. II 11). 58 Jeden człek mały, wielkiego serca — Stefan Czarniecki był mały, jeśli chodzi o ród i wpływy (za życia), wielki zaś charakterem i umysłem. 59 Czarniecki stoczył zwycięskie potyczki ze Szwedami pod Sobotą 2 i 3 września oraz pod Rawą 9 września 1655. 60 Naposiąść się — zawziąć się. 61 Przyporzysko (gwar.) — przytułek, schronienie. 62 Akomodować się (z łac.) — stosować się, naginać (do kogoś). 63 Mores (łac, 1. mn.) — obyczaje, przyzwoitość. 64 Podwika (st. pol.) — kobieta. 65 Portugał — złota moneta o dużej wówczas wartości. 66 Lanckorońscy, Potoccy i Lubomirscy — rodziny magnackie, ich członkowie zajmowali najwyższe urzędy państwowe. Np. St. Lanckoroński był od r. 1654 hetmanem polnym koronnym, J. Lubomirski od r. 1650 marszałkiem wielkim koronnym, St. Potocki hetmanem wielkim koronnym (por. przyp. I 73). 67 Zęby… kula wybiła… Swiniuchy — St. Czarniecki dostał postrzał w twarz pod Monasterzyskami w r. 1652. Swiniuchy, posiadłość na Wołyniu, którą otrzymał od króla za zasługi wojenne w tymże roku (por. przyp. I 57). 68 Homo novus (łac.) — człowiek nowy, dorobkiewicz. 69 Autorament (z, łac.) — rodzaj, pokrój. 70 Wicegerent (z łac.) — zastępca, pełnomocnik. 71 Salwegwardia (z włos.) — straż przyboczna, ochraniająca panującego. 72 Salwować się (z łac.) — ratować się, ocalać. 73 Lubomirski marszałek — Jerzy Sebastian Lubomirski (1616–1667), hetman polny i marszałek wielki koronny. Odznaczył się w walce ze Szwedami i Rakoczym. Przywódca stronnictwa wrogiego polityce królowej, został skazany przez sąd sejmowy na śmierć, rozpoczął wojnę domową i zwyciężył wojsko królewskie pod Mątwami 1666. Pogodzony z królem, wyjechał z, kraju (por. przyp. I 12). 74 Ordynans (z fr.) — tutaj rozkaz, polecenie. 75 Oksenstierny — Oxenstiernowie, rodzina magnacka, zajmująca najwyższe stanowiska w Szwecji, prowadząca antypolską politykę. Szwedzi zajęli Warszawę 8 września 1655. 76 Radziejowski — Hieronim Radziejowski (1632–1666), podkanclerzy koronny od r. 1651. Po zatargu z Janem Kazimierzem został skazany na banicję, uciekł do Szwecji. Towarzyszył w r. 1655 Szwedom jako doradca polityczny. 77 Jan Kazimierz przybył do Krakowa 19 września 1655, już 25. IX. opuścił miasto, uchodząc przez Nowy Sącz, Czorsztyn i Żywiec do Głogówka na Śląsku. 78 Kotcze (z węg.) — powóz półkryty. 79 Kolegium akademickie — wspólne mieszkanie profesorów i studentów uniwersytetu, tutaj: krakowskiego, założonego w r. 1364. 79 Nativitatem (łac, od nativitas) — narodzenie; w astrologii podstawą przepowiadania przyszłych losów było ustalenie położenia planet w dniu urodzin człowieka (por. przyp. I 168, 169). 81 Ewent (z łac.) — zdarzenie, przygoda. 82 Eksplikować (z łac.) — objaśniać, tłumaczyć, wyjaśniać. 83 Samopasność — brak nadzoru, nadmierna swoboda, chodzenie pojedynczo, luzem. 84 Opyt — tutaj: potrzebne wiadomości, informacje. 85 Burgrabia (z niem.) — zarządca zamku. 86 Zygmunt III — Zygmunt III Waza (1566–1832), król polski od r. 1587. 87 Pargamin (z łac.) — pergamin, tutaj: dyplom, dokument. 88 Antykamera (z włos.) — przedsionek, przedpokój. 89 Matka Włoszka — we Włoszech był bardzo rozpowszechniony zwyczaj iskania dzieci przed domem, i to przeważnie w dni świąteczne. 90 Tuwalnia (z włos.) — obrus. 91 Kreza (z niem.) — marszczony lub fałdowany kołnierz. 92 Zarekomendować się (z łac.) — przedstawić się. 93 Wotywa (z łac.) — msza grana i śpiewana. 94 Suplikacje (z łac.) — pieśń kościelna „Święty Boże”, śpiewana przeważnie w czasie wojny lub innych klęsk. 95 Honoratiores (łac.) — osoby piastujące wyższe dostojeństwa. 96 In odore sanctitatis (łac.) — w stanie świętości. 97 Kanonik Szymon Starowolski — Szymon Starowolski (zm. 1656), księdzem został w dojrzałym wieku, był m.in. kaznodzieją krakowskiej katedry, napisał ok. 70 dzieł po polsku i łacinie. 98 Asumpt (z łac.) — powód, pretekst, okazja. 99 Prudentius — Aurelius Clemens Prudentius (ok. 348–410), poeta chrześcijański. Cytat poniższy wzięto z „Psychomachii” (pieśń „Walka Pychy z Pokorą i Nadzieją”), niezwykle popularnego niegdyś utworu Prudentiusa. 100 Przytoczenie z dzieła Sz. Starowolskiego „Reformacja obyczajów polskich” (1650), rozdział I „O warowaniu się pychy i wszelkiej wyniosłości”. Cytat poprawiono (por. przyp. I 97). 101 Rubens — Peter Paul Rubens (1577–1640), największy malarz flamandzkiego baroku. 102 Deus providebit! (lac.) — Bóg obroni! 103 Pan oboźny — St. Czarniecki, mianowany oboźnym, koronnym (urzędnik wojskowy wysokiej rangi) w r. 1652 (por. przyp. I 57). 104 Nabijać się — napraszać się, narzucać się. 105 Sentyment (z fr.) — tutaj: zdanie, osobiste przekonanie. 106 Komitywa (z łac.) — orszak, otoczenie. 107 Jaszczur — skóra końska lub ośla, chropowata zewnątrz, stąd podobna do jaszczurczej. 108 Rotmistrz (z niem.) — dowódca chorągwi (por. przyp. I 28). 109 Krzesła i buławy — tutaj w przenośni: godność senatora i hetmana. Senatorzy mieli swoje krzesła w izbie posiedzeń, zaś buława stanowiła odznakę godności hetmańskiej. 110 Substancja (z łac.) — majątek, mienie. 111 Salus Reipublicae suprema lex (łac.) — dobro państwa jest najwyższym prawem. 112 Ort (z niem.) — srebrna moneta z czasów Zygmunta III o wartości 1/8, potem 1/5 talara (por. przyp. I 86). 113 Kurdybanowy (z łac.) — z drogiego gatunku skóry kozłowej. 114 Kameryzowany (z niem.) — wysadzany drogimi kamieniami. 115 Gody — wesele, uczta weselna. 116 Skrybent (z łac.) — pisarz. 117 Cesarz — Ferdynand III (zm. 1657), król niemiecki i cesarz rzymski narodu niemieckiego od r. 1637. 118 Król hiszpański — Filip IV (zm. 1665), król hiszpański od r. 1621. 119 Król francuski — Ludwik XIV (zm. 1715), król francuski od r. 1643. 120 Papież — Aleksander VII (zm. 1667), wybrany w r. 1655. 121 Turecki sułtan — Muhammed IV, sułtan w 1. 1648–1687. 122 Kondolencje (z łac.) — tutaj: żale, narzekania. 123 Konsyliarz (z łac.) — doradca. 124 Przybory — tutaj: przygotowania. 125 Laska — tutaj w przenośni: urząd marszałka. Laska była oznaką urzędu marszałkowskiego. 126 Erem (z gr.) — pustelnia. 127 Błony — szyby. 128 Foresterium (z włos.) — pokój dla gości w klasztorze. 129 Orator (z łac.) — mówca. 130 Komputowi — żołnierze, należący do wojska stałego, utrzymywanego przez skarb Rzeczypospolitej (por. przyp. I 55). 131 Lonung (z niem.) — zapłata, żołd. 132 Batory — Stefan Batory (1533–1586), książę siedmiogrodzki, król polski od r. 1576. Rodzina Batorych była innowiercza, król natomiast należał do gorliwych katolików. 133 Vacuum (łac.) — próżnia, miejsce puste. 134 W Wilnie … przyjaciel gospodarzy — Wilno zostało 8 sierpnia 1655 zajęte przez armię rosyjską. Ze względu na cenzurę carską Kraszewski ogranicza się tylko do aluzji (por. przyp. II 16). 135 Podskarbiowie — podskarbi wielki koronny i litewski, urzędnicy, w stopniu dzisiejszego ministra, zarządzający skarbem państwa. 136 Kontubernia (z łac.) — stowarzyszenie, towarzystwo. 137 Śmigownica — rodzaj armatki. 138 Kortyna (z fr.) — ściana wału między dwoma narożnikami. 139 Pauper (z łac.) — chłopiec, ulicznik. 140 Samopał — rodzaj ręcznej broni palnej. 141 Harcownik — ochotnik, bijący się pojedynczo, przed szykiem. 142 Promnik — Prądnik, rzeka, a także wieś (w XVII wieku); dziś przedmieście Krakowa. 143 Rajtar (z niem.) — kawalerzysta, uzbrojony w hełm, pancerz, rapier, karabinek albo pistolety. 144 Pludry (z niem.) — szerokie, bufiaste spodnie. 145 Ochmistrzyni (z niem.) — nauczycielka. 146 Fortuny pas (z fr.) — fortuny nie ma, brak. 147 Influencja (z łac.) — wpływ. 148 Konsyderacja (z łac.) — rozważanie; tutaj w znaczeniu: puste gadanie. 149 Dymitować (z łac.) — oddawać, doręczać. 150 Prejudykaty (z łac.) — tutaj w znaczeniu: przykłady; prejudykatami zwano wyroki sądowe, miarodajne dla następnych, wydawanych w podobnych sprawach. 151 In vim (łac.) — na konto, na dobro. 152 Skonwinkować (z łac.) — przekonać, ująć, zjednać. 153 Konsolacja (z łac.) — pociecha, pocieszenie. 154 Duk (z fr.) — książę. 155 Rebelizant (z łac.) — buntownik 156 Regent (z łac.) — notariusz, rejent, osoba upoważniona przez państwo do sporządzania i zaświadczania aktów prawnych. 155 Intercyza (z łac.) — umowa przedślubna, ustalająca stosunki majątkowe między przyszłymi małżonkami. 158 Afekt (z łac.) — przywiązanie, sympatia, miłość. 159 Proprio motu (łac.) — z własnego popędu, natchnienia. 160 Obcesowo — gwałtownie, bez namysłu, bez ceremonii. 161 Ślub za dyspensą — nie poprzedzony zaręczynami i zapowiedziami. 162 Amory (z łac.) — miłostki. 163 Koligatka (z łac.) — krewna. 164 Indirecte (łac.) — pośrednio, nie wprost. 165 Rekognoskować (z łac.) — rozpoznawać, badać. 166 Ingrediencja (z łac) — domieszka, składnik. 167 Humory — soki ustrojowe. 168 Koniunktura (z łac.) niebieska — aktualne położenie planet (por. przyp. I 80). 169 Saturn … konstelacja (z łac.) — Saturn, jedna z głównych planet układu słonecznego; konstelacja, układ gwiazd, gwiazdozbiór. Jak wiadomo, astrologowie sądzili, że gwiazdy, zwłaszcza planety, mają wpływ na przyrodę, nie wątpiono i w wpływ planet na funkcje poszczególnych części ludzkiego organizmu (por. przyp. I 80 i 168). 170 Delia (z tur.) — płaszcz podbity futrem, noszony przez szlachtę i rycerstwo. 171 Wojska zaciężne poddały się Szwedom pod Krakowem dn. 16 października 1655. Wydarzenie to wpłynęło na przyspieszenie kapitulacji Krakowa. 172 Miny (z fr.) — podkopy. 173 O życie przyprawić (st. pol.) — narazić na utratę życia. 174 Troja — miasto w Troadzie (Azja Mn.), teren wojny opisanej w „Iliadzie przez Homera (IX/VIII w. p. n. e.). 175 Konfekty (z łac.) — nadziewane cukierki, owoce smażone w cukrze. 176 Sumować — zamyślać się, martwić się. 177 Credentiales (urobione od credens, łac. — wierzący) — listy polecające, uwierzytelniające. 178 Si Deus pro nobis, quis contra nos? (łac.) — jeżeli Bóg z nami, kto przeciw nam? 179 Tulich (z niem.) — miecz. 180 Puginał (z włos.) — długi, obosieczny nóż noszony w pochwie u pasa. 181 Flamskie sukno — sukno z Flandrii, krainy historycznie obejmującej nizinny obszar na pograniczu Belgii i Francji; sukno dużej wartości. 182 Marcha (z niem.) — szkapisko, stary koń. 183 Lice — tutaj: lejce. 184 Pas (z niem.) — paszport. 185 Miecznik — urzędnik dworski, noszący miecz przed królem; w w. 17 ziemski urząd honorowy. 186 Submitować się (z łac.) — tłumaczyć się, usprawiedliwiać. 187 Diogenes — filozof grecki (404–323 p. n. e.), nauczał, że mądrość polega na życiu zgodnym z naturą, na pogardzie bogactw i przesądów społecznych; mieszkał w beczce. 188 Procedencja (z łac.) — pochodzenie, rodowód. 189 Prowidencja (z łac.) — Opatrzność, opieka. 190 Rakuszanie (z czes.) — Austriacy. 191 Hładysza (z białorus.) — dzieżka. 192 In flagranti delicto (łac.) — w chwili popełnienia występku, na gorącym uczynku. 193 Periculum in mora (łac.) — niebezpieczeństwo w zwłoce, zwlekanie jest niebezpieczne. 194 De visu … de auditu (łac.) — z widzenia … ze słyszenia. 195 Donacja (z łac.) — darowizna. 196 In perpetuum (łac.) — na zawsze; tutaj w znaczeniu: wieczysta darowizna. 197 Łanowe — jeden z najdawniejszych podatków gruntowych, pobierany od łanu, od w. XVII płaciły go tylko wójtostwa i sołectwa, nadane za zasługi. 198 Tum (z niem.) — kościół katedralny, katedra. 199 Konradów i Henryków Piastów pamiętała — książęta głogowscy z rodu Piastów w okresie XIII–XVI w. 200 Koniecpolski — Aleksander Koniecpolski (1620–1659), wojewoda sieradzki, w październiku 1655 przeszedł z wojskiem kwarcianym na stronę Szwedów (por. przyp. I 55). 201 Polski taniec — polonez 202 Karbunkuły (z łac.) — drogie kamienie koloru czerwonego (rubiny, granaty). 203 Trefny — wytworny, żartobliwy. 204 Retoryka (z gr.) — krasomówstwo, sztuka przemawiania w piękny i przekonywający sposób. 205 Amoris (łac, od Amor) — miłości. 206 Krescytywa (z łac.) — kariera, poprawa bytu. 207 Przyjdzie chan — w jesieni 1655 chan Mehmed Girej obiecywał Janowi Kazimierzowi i hetmanom koronnym pomoc i napominał wojsko polskie, które przeszło do Szwedów, by dochowało wierności prawowitemu monarsze. Po stronie polskiego króla brały później udział w walce posiłki tatarskie 208 Chmielnicki — Bohdan Chmielnicki (1598–1657), hetman kozacki, przywódca wielkiego powstania narodowowyzwoleńczego ludu ukraińskiego, zwłaszcza od r. 1648 (por. przyp. II 70). 209 Pomoże cesarz — Austria zdecydowała się na pomoc Polsce dopiero na wiosnę 1657, po przekroczeniu granic Rzeczypospolitej przez Rakoczego. Austriacy obawiali się, że wzrost potęgi siedmiogrodzkiego księcia zagrozi ich posiadłościom na Węgrzech. 210 Kanaki (z tur.) — ozdoby fryzury kobiecej, naszyjniki z pereł i drogich kamieni. 211 Hic hub et! (łac.) — Tu go mam! Tum go dostał! 212 Komornik królewski — dworzanin (por. przyp. III 36). 213 Władysław — Władysław IV Waza (1595—1648), król polski od r. 1632, starszy brat Jana Kazimierza. 214 Eole (z gr.) — wiatry; Eol, w mitologii greckiej władca wiatrów, zamkniętych w grotach eolskich. 215 Małmazja — słodkie wino południowe, szczególnie greckie. 216 Mores et consuetudines maiorum (łac.) — zwyczaje i przyzwyczajenia przodków. 217 Ekscypować (z łac.) — wyłączać, zastrzegać. 208 Peryferia (z gr.) — powierzchnia. 219 Hic mulier (łac.) — kobieta energiczna, bezwzględna, tzw. herod–baba; dosłownie: ten kobieta. 220 Perfectissime (łac.) — najdoskonalej. W pierwodruku mylnie: „profectissime” (t. I, s. 269). 221 Arte (łac) — po mistrzowsku. 222 Cum libidine (łac.) — z namiętnością, z pożądaniem. 223 Socjusz (z łac.) — towarzysz. 224 Partyzant (z, łac.) — Stronnik, poplecznik. 225 Sumaryjnie (z łac) — krótko, ogólnie, bez formalności. 226 Estyma (z łac.) — poważanie, szacunek. 227 Mankamenty (z włos.) — pertraktacje. 228 Aprosze (z fr.) — rowy oblężnicze, przykopy. 229 Wyeksplikować się (z łac.) — uniewinniać się, usprawiedliwiać. 230 Ex nihilo nihil (łac.) — z niczego nic (nie powstanie). 231 B. Chmielnicki posiłkowany przez armię rosyjską Buturlina rozgromił 28/29 września 1655 wojsko Potockiego pod Gródkiem na zachód od Lwowa. 232 Cekauz (z niem.) — zbrojownia. 233 Kartagina — miasto na wybrzeżu pn. Afryki (koło Tunisu), zburzone przez Rzymian w czasie tzw. wojen punickich (264–146 p. n. e.). 234 Na królu duńskim — Dania wypowiedziała Szwecji wojnę dopiero 1 lutego 1657. 235 Expertus (łac.) — doświadczony. W pierwodruku mylnie: „Expers” (t I, s. 292). 236 Dywdyk (z tur) — długie, bogate przykrycie na konia. 237 Arianie, anabaptyści — ugrupowania religijne; arianie nie uznawali bóstwa Chrystusa i Trójcy św., występowali w obronie chłopów. W czasie „potopu” znalazła ujście od dawna podsycana przez hierarchię kościelną nietolerancja religijna w nagonce na protestantów. Istotnie część różnowierców sprzyjała luterańskim Szwedom. Uogólniając nieliczne fakty, większość katolicka zaostrzyła walkę z różnowiercami. W r. 1658 uchwalono na sejmie wypędzenie z Polski arian. Oznaczało to stratę dla Polski elementu przeważnie wartościowego, reprezentującego niejednokrotnie postępową myśl społeczną i naukową. 1 Horacy — Quintus Horatius Flaccus (65–8 p. n. e.), największy rzymski liryk; pisał pieśni, ody, satyry i „Listy”. 2 Wirgili — Publius Vergilius Maro (70–19 p. n. e.), najwybitniejszy epik rzymski, autor m. in. „Eneidy”, epopei narodowej Rzymian. 3 Epigramat (z gr.) — krótki wiersz często o charakterze satyrycznym. 4 Wota (z łac.) — głosy, oddane w czasie głosowania. 5 Discursive … interlocutorie (łac.) — przez omawianie … przez rozmowę. 6 Hetman wielki litewski Janusz Radziwiłł ogłosił akt poddania Wielkiego Księstwa Szwedom 18 sierpnia 1655 w Kiejdanaoh. 7 Dyskurs (z łac.) — rozmowa, rozprawa. 8 Kordegarda (z fr.) — izba żołnierska, służąca oddziałowi pełniącemu wartę do odpoczynku. 9 Cug (z niem.) — sześciu– lub czterokonny zaprząg jednej maści. 10 Adherent (z łac.) — zwolennik, stronnik. 11 Zgodnie z kapitulacją podpinaną przez Czarnieckiego 17 października 1655 wyprowadzone z Krakowa polskie oddziały miały zachować neutralność i stacjonować do 18 listopada t.r. na granicy Śląska (Sławków, Będzin, Siewierz i in.). Spośród członków chorągwi wyprowadzonych na Śląsk rekrutowali się emisariusze i działacze, którzy organizowali antyszwedzką partyzantkę ludową i szlachecką i przyczynili się do zawiązania (29 grudnia 1655 r.) konfederacji tyszowieckiej (por. przyp. I 57). 12 Naprawa — namowa, poduszczenie. 13 Arcanum (łac.) — tajemnica. 14 Simplex servus Dei (łac.) — prosty sługa boży. 15 Włości — tutaj w przenośni: ludzie z włości, włościanie. 16 W jesieni 1655 znaczny oddział kozacko—moskiewski spustoszył województwo lubelskie i dotarł aż nad Wisłę, do Puław, do Kazimierza Dolnego. Kraszewski nie określi! bliżej napastników (ze względu na carską cenzurę), którzy spalili Gołczwię (por. przyp. I 134). 17 Jedenaście lat upłynęło — akcja zawiązuje się powtórnie w r. 1666. 18 Pismaty — kiepskie utwory literackie, bazgraniny, lichoty. 19 Oracja (z łac.) — mowa, przemówienie. 20 Sanhedryn (z hebr.) — tutaj: rada. 21 Jurysta (z łac.) — prawnik. 22 Korektury pruskie — zbiór praw, zatwierdzony w r. 1598 przez Zygmunta III dla szlachty województw pomorskiego, malborskiego i chełmińskiego; autorem jego był historyk Rejnhold Heidenstein. 23 Legat (z łac.) — zapis testamentowy. 24 Łowczy — urzędnik dworski, w XVII w. nie pełnił żadnych obowiązków. 25 Aspirant (z łac.) — starający się, ubiegający. 26 Kondeusz — Ludwik II de Bourbon, książę de Conde (1621–1686), zwany Kondeuszem Wielkim, sławny dowódca francuski, został przez stronnictwo francuskie prymasa Prażmowskiego wezwany w r. 1669 na tron polski. Szlachta obawiała się kandydata francuskiego jako niebezpiecznego dla „złotej wolności”. Zwalczało go także stronnictwo habsburskie. Elekcje w Polsce końca XVII w. stały się terenem walki stronnictw francuskiego i habsburskiego, co było pochodną rywalizacji owych mocarstw na arenie międzynarodowej. Stronnictwo francuskie w Polsce głosiło słuszne postulaty wzmocnienia władzy królewskiej. Maria Ludwika np. usiłowała przeprowadzić tzw. elekcję vivente rege (za życia króla), forując księcia d’Enghien (por. przyp. I 43, II 99). 27 Tandem (łac.) — na koniec, nareszcie. 28 Aparycja (z łac.) — zjawienie, ukazanie się, zjawisko. 29 Czaprak (z tur.) — przykrycie na konia. 30 Cosa stupenda (włos.) — rzecz zadziwiająca, budząca zdumienie. 31 Koniuszy — zarządzający końmi i stajniami. 32 Dysymulować (z łac) — zatajać, ukrywać. 33 Kanar — tutaj: słodycz. 34 Cesarski podkomorzy — wyższy urzędnik dworski, szambelan. 35 Imperia (z łac.) — cesarstwo. 36 Kunktacja (z łac.) — zwlekanie, odkładanie, ociąganie się. 37 Czarna polewka — czarna polewka podana gościowi starającemu się o pannę znaczyła „odkosza”. 38 Bazyliszkowe oczy — wg podań baśniowych Bazyliszek, smok królewski, miał zabijać wzrokiem. 39 Mogoł — tak Persowie nazywali Mongołów. Tutaj: aluzja do bogactw Wielkiego Mogoła; jest to nazwa mahometańskiej dynastii wywodzącej się od potomków Tamerlana; rządziła w Indiach w latach 1526–1658. 40 Indult (z łac.) — dyspensa, zwolnienie od przepisów, tutaj kościelnych, dotyczących zawierania małżeństw (por. przyp. I 161). 41 Tarantowaty — maści białej, czarno nakrapianej, biało i czarno cętkowany. 42 Omen (łac.) — wróżba, przepowiednia, znak. 43 Metamorfoza (z gr.) — przeobrażenie, przemiana. 44 Oszamerowany (z fr.) — tutaj: ubrany. 45 Rzymskich cezarów spadkobierca — król niemiecki i cesarz rzymski narodu niemieckiego. Cesarz (cezar) to tytuł używany w Rzymie przez władców państwa od Octaviana. Po upadku cesarstwa zachodniorzymskiego (476) tytułu tego używali jedynie cesarze bizantyjscy. Na Zachodzie wskrzesił cesarstwo Karol Wielki (800). Za Ottona I godność cesarska została połączona na stałe z królewską koroną w Niemczech (962). Ten stan rzeczy trwał do r. 1806, kiedy Franciszek II złożył niemiecką koronę cesarską. 46 Ex intimo corde (łac.) — z głębi serca. 47 Opal (z łac.) — półszlachetny kamień barwy mlecznej, mieniący się kolorowo. 48 Balsamka (z gr.) — naczynie do przechowywania balsamów. 49 Pulpety (z wł.) — tutaj: wyszukane, zagraniczne przysmaki. 50 Proprio laus sordet (łac.) — samochwalstwo śmierdzi. 51 Cherim (z hebr.) — poprawnie: chajrem, cłierem, klątwa. 52 Roztruchan (z kirg.) — bogato zdobiony puchar. 53 Planta (z łac.) — zamiar, widoki na przyszłość. 54 Miseris succurrer e disco (łac.) — (Doznawszy nieszczęść), umiem pomagać nieszczęśliwym (Wergiliusz). 55 Probatum est (łac.) — dowiedzione, uznane. 56 Ignominia (łac.) — wstyd, niesława, hańba. 57 Jeremi Wiśniowiecki — Jeremi Wiśniowiecki (1612–1651), książę, wojewoda ruski. Miał ogromne dobra na Ukrainie. Nie był ani tak dobrym żołnierzem, ani zasłużonym dla kraju obywatelem, jak głosili panegirzyści 17 w. i niektórzy historycy. Wiśniowiecki należał do najniesforniejszych królewiąt kresowych, okrutnie dławił powstanie Kozaków i ukraińskich chłopów. Jego żoną była Gryzelda Zamojska, wnuczka kanclerza i hetmana wielkiego koronnego, Jana Zamojskiego (1542–1605). 58 Książę Michał — Michał Korybut Wiśniowiecki (1638–1673), król polski od r. 1669. Został wybrany za sprawą podkanclerzego Andrzeja Olszowskiego, stronnika Austrii. Habsburgowie poparli Wiśniowieckiego i dali mu za żonę księżniczkę Eleonorę. Nieudolny jako król, ulegał polityce Wiednia, czego rezultatem było zaostrzenie konfliktu polsko–tureckiego, który przybrał obrót dla Polski katastrofalny (por. przyp II 87, III 3, III 7, III 16). 59 Osednić, odsednić — obetrzeć, oparzyć koniowi skórę, np. siodłem, chomątem. 60 Po harapie — już po wszystkim, za późno. 61 Nadra — pazucha, zanadrze. 62 Klauzura (z łac) — życie klasztorne, przepisy odnoszące się do życia klasztornego. 63 Volens nolens (łac.) — chcąc, nie chcąc. 64 Precjoza (z łac.) — kosztowności, biżuteria. 65 Oberwane — zrujnowane 66 Staja — miara długości pola. 67 Garnitur (z fr.) — tutaj: dodatki do szabli, np. rapcie itd. 68 Woźniki — konie pociągowe. 69 Łub — tutaj: sajdak, pochwa na strzały od łuku. 70 Sicz kozacka — Sicz Zaporoska, obozowisko założone w końcu XVI w. na Dnieprze, na wyspie Chortycy. Kozacy, grupa wolnej ludności na Ukrainie, składająca się z miejscowej ludności, zbiegłych chłopów, mieszczan i częściowo szlachty, przedsiębrali wyprawy zbrojne przeciwko Turcji i Tatarom. Od końca XVI w. Kozaczyzna była ośrodkiem walki ludu ukraińskiego z narastającym uciskiem społeczno–narodowym. 71 Czajki (z ukr.) — dwusterowe łodzie kozackie. 72 Bardiów — miasto leżące w pobliżu granicy polsko–czechosłowackiej (dawniej polsko–węg.). 73 Calamitos patriae, lamentatio Jeremiae (łac.) — klęska ojczyzny to płacz dla Jeremiasza (proroka biblijnego). 74 Sumus electores regum (łac.) — jesteśmy wyborcami króla. 75 Obraz niemieckiej szkoły — tak nazywano średniowieczne malarstwo niemieckie do XVI w. 76 Fragment Pieśni II 8 Jana Kochanowskiego. Pieśń owa została napisana w czasie bezkrólewia po ucieczce Henryka Walezego (w r. 1574). Cytat poprawiono (por, przyp. II 85). 77 Neuburg — Filip Wilhelm, książę Neuburgii, żonaty w 1. 1642–1651 z Anną Katarzyną Konstancją, córką Zygmunta III Wazy, ubiegał się o koronę polską w r. 11669. 78 Lotaryński — Karol IV Leopold, książę Lotaryngii (1643—1690), generał austriacki, ubiegał się o koronę polską w r. 1669 i 1674, w r. 1678 ożenił się z Eleonorą Marią, córką cesarza Leopolda, wdową po królu Michale Korybucie Wiśniowieckim. 79 Interregnum (łac.) — bezkrólewie. 80 Fakcja (z łac.) — stronnictwo polityczne 81 Sobieski marszałek wielki koronny — Jan III Sobieski (1624–1696), hetman wielki koronny od r. 1668, król polski od r. 1674, zwycięzca spod Chocimia i Wiednia; ożenił się z Francuzką Marią Kazimierą, „Marysieńką” (por. przyp. III 18, III 125). 82 Sądy kapturowe — sądy działające w czasie bezkrólewia. Zatarg Jana Kazimierza z Pisarskim odnotowali kronikarze (J. Jerlicz). 83 De publicis (łac.) — o sprawach publicznych. 84 Prze zdrowie — na zdrowie, na intencję zdrowia. 85 Walezjusz — Henryk Walezy (1551–1589), król polski, potem francuski. Obrany na króla w r. 1573, przybył do Polski w r. 1574. W tymże roku uciekł do Francji na wieść o śmierci swego brata Karola IX, aby objąć po nim tron Elektor (z łac.) — wyborca, tutaj: szlachta, wyborcy króla.86 87 Censura Candidatorum (łac.) — broszura podkanclerzego Andrzeja Olszowskiego (1621–1677), napisana w czasie bezkrólewia 1668/69. Olszowski opowiedział się w niej za kandydatem Piastem. Jego dziełem był wybór Wiśniowieckiego. Zwolennik Austrii, przyczynił się do wybuchu wojny polsko–tureckiej (zob. przyp. II 58). 88 Doża (z włos.) — głowa państwa w rzeczypospolitej weneckiej, która istniała do r. 1866. 89 Panaa brata! — w ten sposób witała się często szlachta. 90 Respice finem (łac) — patrz końca. 91 Wyekskludować (z łac.) — wyłączyć. 92 Symonia (z łac.) — kupczenie urzędami. 93 Suplikować (z łac.) — pokornie, uniżenie prosić. 94 Ciemierzyca — roślina z rodziny liliowatych, stosowana w medycynie. 95 Plebs (łac.) — pospólstwo, gmin 96 Zaanimować (z łac ) — pobudzić, rozgrzać. 97 Jechał marszałek Sobieski — w tym czasie Jan Sobieski już był hetmanem. 98 Vox populi — vox Dei (łac.) — głos ludu to głos Boga. 99 Interrex (łac.) — w dawnej Polsce zastępca króla w czasie bezkrólewia; obowiązki jego pełnił prymas, w tym wypadku Mikołaj Prażmowski (1617–1673; por. przyp. II 26). 100 Kurulne krzesła — w starożytnym Rzymie ozdobne krzesła dla wysokich urzędników. 101 Patres conscripti (łac.) — senatorowie. 102 Senatus (łac.) — senat; w Rzeczypospolitej szlacheckiej jedna z izb sejmowych, w której zasiadali najwyżsi urzędnicy, ministrowie, wojewodowie, kasztelanowie i biskupi. Senat wyrażał opinie o ustawach zgłaszanych w izbie poselskiej, omawiał politykę zagraniczną. 103 Populus (łac.) — lud. 104 Ekwilibrycznie (z łac.) — zręcznie utrzymując równowagę. 105 Szafraniec — człowiek o rudych włosach, rudzielec. 106 Rewerenda (z łac.) falendyszowa (z niem.) — sutanna z cienkiego, angielskiego lub holenderskiego sukna; tutaj aluzja do tego, że Piotrowski był niegdyś w nowicjacie u jezuitów. 107 Gratia status (łac.) — łaska stanu. Autor wyjaśnia ten zwrot w pierwszej części zdania. 108 Bramowanie (z niem.) — oszycie brzegów. 109 . Masztalerz (z niem.) — starszy stajenny, dozorca stajni. 110 Chochoł — czub na głowie. 111 Galon (z fr.) — tutaj: zachwyt, dobre wyobrażenie. 112 Puścić per non sunt (łac.) — tutaj: uważać za nieobecnych. 113 Piuska — czapeczka księża pokrywająca tonsurę (wygolone kółko na głowie księdza lub zakonnika). 114 Vivat rex! (łac.) — niech żyje król! 115 Ex pro sapia magna (łac.) — z wielkiego rodu, z wielkich przodków. 116 Polanowski — Aleksander Polanowski herbu Pobóg, późniejszy kasztelan lubelski, dzielny żołnierz, uczestnik wojny polsko—tureckiej za Jana Sobieskiego. Opisane zdarzenie jest historyczne, wspomina o nim Pasek w „Pamiętnikach”. 117 Alteracja (z łac.) — wzburzenie, irytacja. 118 Elekt (z łac.) — wybrany. 119 Gaudium magnum (łac.) — wielka radość. 120 Konfuzja (z łac.) — klęska, zawstydzenie, hańba. 121 Splendor (z łac) — przepych, świetność, wspaniałość. 122 Te Deum (łac.) — Ciebie Boga (chwalimy); początkowe słowa kościelnego hymnu dziękczynnego. 123 Samoczwart — we czterech, w czworo. 124 Endymion — w mitologii greckiej kochanek bogini Artemidy, uosobienie wiecznej młodości. 125 Graf (z niem.) — hrabia. 126 Ultimum refugium lacr imae (łac.) — łzy ostatnim schronieniem. 127 Łuk gotycki — łuk ostry, jedna z charakterystycznych cech gotyku, średniowiecznego stylu budownictwa. 128 Szlafmyca (z niem) — czapka domowa bez daszka 129 Knecht (jz niem.) — parobek. 130 Rittersburg (niem.) — zamek rycerski. 131 Landsman (z niem.) — ziomek. 132 Wycieczka — tutaj: skryte wyjście, korytarz podziemny, prowadzący do wyjścia, 133 Aplaudować (z łac.) — wyrażać głośno uznanie. 134 Lawaterz (z śr. łac.) — rodzaj miednicy, używanej do mycia rąk, szczególnie w zakrystii. 135 Stoczek — cienka świeczka woskowa, zwinięta spiralnie lub w kłębek. 136 Gąbka — hubka, żagiew zrobiona z grzyba huby do rozniecania i przenoszenia ognia. 137 Zażec — zapalić, zająć ogniem. 138 Pątnik — pielgrzym. 139 Kompostella — San Jago di Compostella, miasto w Hiszpanii; w Kompostelli według legendy znajdują się relikwie św. Jakuba Apostoła. 140 Loret — Loreto, miasto we Włoszech, ośrodek kultu maryjnego. 141 Tentacja (z łac.) — pokusa. 142 Cum omni formalitate (łac.) — z zachowaniem wszelkich formalności. 143 Stołowanie — pułap, belkowanie. 144 Menażować (z fr.) — oszczędzać, ochraniać. 145 Mumszanc (z niem.) — cenna tkanina. 146 Poudre de Chypre (fr.) — puder o zapachu szypru. 147 Facolet (z włos.) — chustka do nosa. 148 Instygować (z łac.) — oskarżać. 1 Trzy lata upływało — zawiązanie akcji przypada na r. 1672. 2 Turcy zdobyli Kamieniec 26 sierpnia 1672 r. 3 Konfederacja gołąbska — prymas Prażmowski dążył w roku 1672 do detronizacji króla Michała Wiśniowieckiego. Stronnictwo francuskie, któremu przewodzili prymas i Sobieski, forowało na króla księcia Longueville. W październiku 1672 pospolite ruszenie zawiązało tzw. konfederację gołąbska, której celem była obrona króla i przeciwstawienie się stronnictwu francuskiemu. Jednakże konfederacja spełzła na niczym, a z początkiem listopada szlachta rozjechała się do domów. W tymże czasie (listopad 1672) stronnictwo francuskie zawiązało związek wojskowy w Szczebrzeszynie. Do zgody doszło na sejmie w Warszawie na wiosnę 1673. 4 Pac — Michał Kazimierz Pac (zm. 1682), wielki hetman litewski, stronnik Michała Wiśniowieckiego, nieprzejednany wróg Jana Sobieskiego. Pac utrudniał Sobieskiemu pochód pod Chocim, zwlekając z połączeniem wojsk. 5 Kitajkowy — z jedwabnej materii (od Kitaj — Chiny). 6 Rubikon — rzeka we Włoszech płn. W r. 49 p. n. e. przekroczył ją Cezar, dając początek wojnie domowej. Stąd w przenośni: przekroczyć Rubikon — uczynić decydujący krok. 7 Buczackie traktaty — w październiku 1672 r. zawarto w Buczaczu traktat z Turcją. Rzeczpospolita odstąpiła Turcji województwa podolskie, bracławskie oraz południową część Kijowszczyzny i zobowiązała się do płacenia haraczu 8 Aga (z tur.) — dowódca janczarów. Mowa o adiutancie sułtana Muhammeda IV (por. przyp I 121), Husseinie, który w październiku 1673 jechał w poselstwie do Wiśniowieckiego. 9 Firman (z pers.) — rozkaz, rozporządzenie sułtana. 10 Szata Dejaniry — Dejanira, w mitologii greckiej żona Heraklesa, który w obronie jej czci zabił centaura Nesusa. Umierający Nesus skłonił Dejanirę do umaczania w jego krwi szat męża. Gdy Herakles się w nie ubrał, spalił się żywcem. Stąd popularne wyrażenie „paląca koszula Dejaniry”. 11 Mowa o zwycięskiej obronie Chocimia przez Karola Chodkiewicza w r. 1621. Ojciec hetmana, Jakub Sobieski, brał w niej udział i prowadził pertraktacje pokojowe, kończące 9 października 1621 działania wojenne. 12 Szkapa … wołowita — niezgrabna, powolna jak wół. 13 Ksiądz Birkowski — ksiądz Fabian Birkowski (1566–1636), kaznodzieja, pisał po polsku i łacinie. 14 Skarga — ksiądz Piotr Skarga Pawęski (1536–1612), kaznodzieja nadworny Zygmunta III, autor znanych Kazań sejmowych i innych utworów. 15 Cyranka — ptak z rodziny kaczek. 16 Po śmierci króla (10 listopada 1673) rozeszły się bezpodstawne wieści o otruciu Michała Wiśniowieckiego przez nieprzyjaznych magnatów. Wspomina o nich Pasek w Pamiętnikach. 17 Ecce homo, ecce rex (łac) — oto człowiek, oto król. Aluzja do słów Piłata, ukazującego ludowi Chrystusa w cierniowej koronie i szkarłatnej szacie. 18 Jan Sobieski odniósł zwycięstwo pod Chocimiem 11 listopada 1673; zwycięstwo nie zostało jednak wyzyskane wskutek antagonizmu między Sobieskim a Michałem Pacem, który zaraz po bitwie wycofał się ze swym wojskiem na Litwę. Zwycięstwo chocimskie utorowało Sobieskiemu drogę do królewskiego tronu. 19 Polować — tutaj w przenośni: łgać, zmyślać, kłamać. 20 Syloret — postać tytułowa awanturniczo—miłosnego romansu poety Wacława Potockiego (ok. 1626 — ok 1696). Romans ten wydano drukiem dopiero w r. 1764. 21 Mięsopust — karnawał, zapusty. 22 Vivat redemptor noster (łac.) — niech żyje nasz zbawiciel! 23 Osada — tutaj, oprawa. 24 Z partesów — tutaj: uroczyście, dumnie, krokiem mierzonym. 25 Germanicus… wiodący… Alemanów — Juliusz, Cezar Germanicus (15 p. n. e. —19), wódz rzymski, literat walczył zwycięsko z plemionami germańskimi. 26 Atencja (z łac.) — uszanowanie, respekt, poważanie, względy. 27 Hipochondria (z gr) — choroba nerwowa, polegająca na wmawianiu w siebie różnych cierpień i dolegliwości. 28 Pod hełmem (być) — pod dobrą datą, pijanym być. 29 Ad rem (łac.) — do rzeczy, do sprawy. 30 Traktament (z łac.) — uczta, biesiada, poczęstunek. 31 Fiksacja (z łac.) — pomieszanie zmysłów, choroba umysłowa. 32 Płynęły … lata — trzyletnia przerwa w akcji powieści. Jana Sobieskiego wybrano na króla 19 maja 1674 na wniosek St. Jabłonowskiego, hetmana polnego koronnego Po bitwie chocimskiej nieuchronna była dalsza wojna z Turcją. Sobieski miał siły wystarczające do walki obronnej. W r. 1675 Sobieski odparł najazd Tatarów w bitwie pod Lwowem, w tymże roku Trembowlę obronił kapitan J. S. Chrzanowski, mieszczanin z pochodzenia. Sobieski w r. 1675 zawarł w Jaworowie tajne porozumienie z Francją i zamierzał uderzyć na elektora brandenburskiego, Chcąc opanować Prusy Książęce. Francja miała pośredniczyć między Polską a Turcją, nakłaniając ostatnią do oddania ziem zabranych. Jednakże plany zostały udaremnione przez silną grupę magnacką, inspirowaną przez dyplomację habsburską, brandenburską i papieską, które dążyły do przedłużenia wojny polsko–tureckiej. W kołach magnackich zrodził się nawet spisek, którego celem była detronizacja Sobieskiego i wprowadzenie na tron polski Habsburga (por. przyp. III 46). 33 Z Markiem jeździł — Marek, starszy brat Jana Sobieskiego, walczył pod Zborowem i Beresteczkiem. Zginął z rąk Kozaków. 34 Diadem (z gr.) — przepaska na czoło, w starożytności oznaka królewskiej i cesarskiej godności 35 Forboty (z hiszp.) — koronki u szyi. 36 Komornik — dworzanin, pokojowiec, kamerdyner (por. przyp. I 212). 37 Otrok (starop.) — tutaj: pachołek 38 Stanowniczy — kwatermistrz 39 Laik (z łac.) — mnich bez święceń, spełniający pewne posługi w klasztorze. 40 Zasygnować — zadzwonić w sygnaturkę. 41 Determinacja (z łac) — postanowienie, stanowczość. 42 Parlatorium (śr. łac.) — rozmównica, izba klasztorna, przeznaczona do rozmów z osobami świeckimi. 43 Ksiądz gwardian (z łac.) — przełożony klasztoru. 44 Nowicjat (z łac.) — okres próby w zakonie. 45 Kolczuga — pancerz, koszula z kółek żelaznych, stalowych. 46 Trembowla — obrona Trembowli miała miejsce we wrześniu i październiku 1675 (por. przyp III 32). 47 Precedencja (z łac.) — pierwszeństwo, prym, starszeństwo. 48 Atrybucja (z łac.) — właściwy zakres działania, kompetencja. 49 Prejudykat (z łac.) — wyrok sądowy, miarodajny dla następnych wyroków, wydawanych w sprawach podobnych; tutaj w przenośni: przykład, ośmielenie na przyszłość. 50 W r. 1656 Jan Kazimierz złożył tzw. śluby lwowskie, w których przyrzekał w obliczu walk toczonych przez masy ludowe ze Szwedami złagodzenie ucisku pańszczyźnianego. Wedle podania po przysiędze króla jeden z panów powiedział: „Zje diabła, jeżeli to wykonać pozwolimy”. 51 Quantum mutatus ab illo! (łac.) — jakże odmienny od tego, jakim był! (Wergiliusz). 52 Arynga (z włos.) — modła, formuła mówienia, przepis. 53 Inparycja (z łac.) — tutaj: okazanie nierówności stanowej. 54 In partibus (łac.) — z nazwy. 55 Tumaki — futro z kun. 56 Niderlandy — historyczna (od XV w.) nazwa obszaru dzisiejszej Belgii, Holandii, części pn.–wsch. Francji i Luksemburga. 57 Forytować (z niem.) — polecać, zalecać, popierać. 58 Elokwencja (z łac.) — krasomówstwo. 59 Femina (łac.) — kobieta. 60 Nomen omen (łac.) — w nazwisku tkwi wróżba. 61 Judyta — bohaterka legendy żydowskiej, piękna i zamożna wdowa z Betulii, ocaliła rodzinne miasto przed najazdem Babilończyków, zabiwszy we śnie ich wodza Holofernesa. 62 Dalila — Filistynka, zdradą wydała swym ziomkom męża Danitę Samsona. 63 Samson — biblijny sędzia judejski, walczył z Filistynami. Kiedy za zdradą Dalili dostał się do niewoli i został oślepiony, zburzył pałac Filistynów i zginął pod jego gruzami. 64 Demencja (z łac.) — szaleństwo, szał. 65 Egzorcyzm (z gr.) — zaklinanie czarta, złych duchów. 66 Dziewosłęby — swaty. 67 Syrena — nimfa morska, pół kobiety, pół ryby, czarującym śpiewem zwabiała żeglarzy i wciągała w morskie odmęty, stąd w przenośni: kobieta powabna i zwodnicza. 68 Ad acta (łac.) — odłożyć na bok, złożyć do akt. 69 Feralis (łac.) — dosłownie: pogrzebowy, tutaj w przenośni: niepomyślny, nieszczęśliwy. 70 Przepowiednie Cunitzji Janowi Kazimierzowi — nie udało się odszukać. Tacy kronikarze, jak W. Kochowski i J. W. Rudawski, nie notują ich. Prawdopodobnie zaszła tutaj pomyłka. Najpopularniejsze były przepowiednie Żórawskiego i św. Józefa z Kopertynu. 71 Horoskop Jana III — z osobą Jana Sobieskiego jest związanych wiele przepowiedni, wróżących królowi zwycięstwo nad Turkami. Znano przepowiednie Żórawskiego, ks. Dąbrowskiego, jezuity Gniewosza i innych. Spisał je J. K. Rubinkowski, sekretarz królewski. Trudno podać, o której tutaj mowa. 72 Gęgnąć — tutaj: wydać ostatni jęk, umrzeć. 73 Włodarz — rządca w posiadłości ziemskiej. 74 Pozytura (z łac.) — poza, ułożenie, figura. 75 Prezumpcja (z łac.) — zarozumiałość. 76 Preces (łac. 1. mn. od prex) — prośby, modlitwy. 77 Fiat (łac.) — niechaj się stanie. 78 Oficjał — namiestnik biskupi w sądownictwie duchownym. 79 Stanę ci do wybitej — jestem gotów się pojedynkować. 80 Rankor (z fr.) — uraza, złość, zawziętość, żal (do kogo). 81 Obsygilat (z łac.) — dokument opatrzony pieczęcią. 82 Sukcedować (z łac.) — dziedziczyć. 83 Rozumem pożyć — przekonać. 84 Aprehensja (z łac.) — troskliwość, baczność, dbanie o co (por. przyp III 122). 85 Regestr taktowy — księga sądowa z wykazem spraw o przestępstwa kryminalne. 86 Wieża — tutaj: więzienie. 87 Infamia (z łac.) — sądowe pozbawienie czci, praw obywatelskich. 88 Sporzyć — tutaj: przyspieszać. 89 Samoszóst — w sześciu, sam z pięciu innymi. 90 Privatissime (łac.) — najsekretniej, najpoufniej. 91 Kryminał (z łac.) — tutaj: zbrodnia, występek. 92 Suponować (z łac.) — przypuszczać. 93 Gramatyka lub gramatka — polewka z chleba, piwa i żółtka. 94 Pekeflejsz (z niem.) — mięso peklowane, marynowane. 95 Delicjonalny (z łac.) — rozkoszny, specjał. 96 Jak Opaliński powiadał — Krzysztof Opałiński (1610–1656), wojewoda poznański, autor Satyr, w których maluje życie społeczne i obyczajowe w Polsce XVII w. 97 Praeter propter (łac.) — mniej więcej, około. 98 Kawalkata (z włos.) — orszak konny. 99 Mortyfikacja (z łac.) — umartwienie 100 Marmotać (gwar.) — mamrotać. 101 Zakon — religia, prawość, bogobojność. 102 Karesy (z fr.) — pieszczoty. 103 Dystrakcja (z łac.) — rozrywka, zapomnienie się, roztargnienie. 104 Nervus rerum (łac.) — sprężyna wszelkich czynności; tutaj: pieniądz. 105 Wacek — kiesa, mieszek. 106 Kontemplacja (z łac.) — myślowe, przypatrywanie się czemuś, rozmyślanie, rozważanie. 107 Ut sic (łac.) — nic ująć, nic dodać, w sam raz! 108 Audaces fortuna iuvat (łac.) — odważnym los sprzyja. 109 Data — tutaj: racja, powód, przyczyna. 110 Quo titulo (łac.) — jakim prawem, na jakiej podstawie. 111 Balwierz — felczer, cyrulik. 112 Skałka — ostry kawałek krzemienia do krzesania ognia, używany w broni palnej. 113 Panew — w starej broni palnej: wklęsłe miejsce pod kurkiem do podsypywania prochu, na który padał ogień. 114 Mistrz — tutaj: kat, oprawca. 115 Desperat (z łac.) — tutaj: śmiałek, zuchwalec. 116 Suchoty — tutaj: post o chlebie i wodzie. 117 Pylad — Pilades, w mitologii greckiej wierny przyjaciel Orestesa; stąd w przenośni: wierny, poświęcający się przyjaciel. 118 Kompasja (z łac.) — współczucie, litość. 119 Calies antiquos serves, veteres et amicos (łac.) — Zachowuj dawne drogi w życiu i starych przyjaciół. 120 Ab ovo (łac.) — od samego początku. 121 Kolatorka (z łac.) — dobrodziejka kościoła. 122 Aprehensja (z, łac.) — tutaj: smutek, rozpacz (por. przyp. III 84). 123 Raptularz (z łac.) — notatki na brudno, brulion. 124 Privatim (łac.) — sekretnie, poufnie. 125 Wyprawa wiedeńska — 12 września 1683 stoczył Jan Sobieski pod Wiedniem zwycięską bitwę z tureckimi wojskami Kara Mustafy. 126 Bitwa pod Parkanami — 7i9 października 1683 r., w pierwszej fazie bitwy polskie wojska doznały porażki, dopiero w końcowej odniosły zwycięstwo 127 Septembris (łac, od september) — września. 128 Sub praetextu (łac.) — pod pozorem. 129 Egzorta (z łac.) — napomnienie religijne; tutaj: mowa nad grobem.