PIOTR GABRYEL KAROL JACKOWSKI JABŁOŃ I JABŁKO " olOBOK Projekt okładki: Piotr Płotkowiak Opracowanie redakcyjne: Dorota Konieczna Copyright by Piotr Gabryel i Karol Jackowski ISBN 83 900023-5-3 Л050& „Story", Sp. z o.o., Kościan 1990. Współpraca: Agencja „REPORTER" Warszawa Wydanie pierwsze. Mówią dzieci prominentów i opozycjonistów WAŁĘSY MESSNERA KURONIA SOKORSKIEGO MAZOWIECKIEGO GUCWY MOCZULSKIEGO i innych Jak daleko pada jabłko od jabłoni? . Ai Jak daleko pada jabłko od jabłoni? Dlaczego nie chcieli z nami rozmawiać: syn Gierka, córki i syn Bieruta, syn Jaroszewicza, córka Bermana, syn Kisielewskiego, córki Ochaba, córka Kliszki - i inni?!? JAN JAROSZEWICZ, syn PIOTRA JAROSZEWICZA: - Po prostu: nie. Albo inaczej: jeszcze nie teraz. JERZY KISIELEWSKI, Syn STEFANA KISIELEWSKIEGO, KISIELA: - Nie, naprawdę nie. Może później? Kiedy indziej? Prof. ADAM GIEREK syn EDWARDA GIERKA: - Taka rozmowa nie miałaby sensu. Ale niech pan przyśle pytania na piśmie. Zajęliśmy się czołowymi postaciami polskiej sceny politycznej po drugiej wojnie światowej. Obiektem naszego zainteresowania są ludzie zarówno z kręgów tzw. władzy, jak też tzw. opozycji. Cudzysłów wydaje się tu niezbędny, bowiem w 1989 i 1990 roku, kiedy ta książka powstawała, wszystkie dotychczasowe kryteria i podziały tego rodzaju pozacierały się, a nawet zamieniły znakami; część dotychczasowej opozycji zasiadła w ławach sejmowych i rządowych fotelach, zaś dotychczasowa władza musiała ograniczyć się do roli jednego, i to wcale nie najważniejszego z uczestników rządzącej koalicji. Niedługo zaś pewnie i tym być przestanie. 7 Do zagadnienia podchodzimy jednak z innej niż zazwyczaj strony. Rozmawialiśmy nie z samymi, byłymi lub obecnymi premierami, sekretarzami, ministrami, prezesami, szefami partii i ruchów uważających się za opozycyjne lub prorządowe - lecz z ich dziećmi. Z drugim pokoleniem. Zdecydowaliśmy się na taką właśnie niecodzienną perspektywę, aby jak najbardziej rozszerzyć (a może i zweryfikować) wiedzę o życiu politycznym Polski po zakończeniu II wojny światowej. Co to znaczy - w sensie psychologicznym i socjologicznym - być dzieckiem najważniejszej lub jednej z najważniejszych osób w kraju? Jak widziało ono i oceniało działalność ojca w różnych okresach swojego życia? Jak taki status wpływał i wpływa na światopogląd? W jakim stopniu determinuje osobiste losy? Czy pozwala na prowadzenie normalnego życia i kształtowanie go według własnych upodobań? Jakim jest teraz człowiekiem, co myśli o Polsce i jej niedawnych właścicielach dziecko opozycjonisty, wielokrotnie zamykanego, sądzonego i skazywanego? Czy prześladowanie ojca w jakiś sposób wpłynęło na jego życie? Ograniczyło szanse? Zawęziło perspektywę? Zredykalizowało poglądy? Słowem: Czy rzeczywiście dzieci rządzących Polską z ramienia kolejnych ekip politycznych (ze szczególnym uwzględnieniem komunistów) nurzały się w luksusach i żyły w bajkowym świecie, całkowicie odizolowanym od problemów normalnych obywateli? I czy - dla odmiany - dzieciństwo i młodość synów oraz córek działaczy opozycyjnych upływały wśród szykan, represji, w daremnym oczekiwaniu na gryps od odsiadującego kolejny wyrok za przekonania ojca? Odpowiedzi na powyższe pytania spróbowaliśmy uzyskać od samych zainteresowanych. Nie we wszystkich przypadkach to się powiodło. Niektórzy, w przeważającej części potomkowie byłych prominentów -odmówili. O nich, o tych, którzy nie zgodzili się na rozmowę z nami, postanowiliśmy opowiedzieć w pierwszej kolejności (Piotr Gabryel i Karol Jackowskie Edward Gierek o swojej rodzinie przed tzw. Komisją Grabskiego w 1981 roku (za wydaniem Instytutu Literackiego w Paryżu z 1986 ): „...w roku siedemdziesiątym pierwszym, już po tym, kiedy minęła fala strajków, zaproponowałem swoim synom i synowym, czy by się nie zechcieli przenieść do Warszawy? Obydwie rodziny odpowiedziały mi brutalnie: ty tatuś musisz, a my nie musimy, my jesteśmy tutaj, mamy tu pracę, my tutaj zdobywamy szlify i z Katowic się nie ruszymy. A propos moich synowych, mówiąc nawiasem, to są siostry, które wyszły za dwóch moich synów. Obie są wilnianki. Przyjechały do Polski w roku czterdziestym szóstym i od tego czasu mieszkają w Katowicach. Zaczęto robić z moich synowych 8 rzecz trochę taką pod publiczkę: synowe, synowe Breżniewa. Ojciec moich synowych mieszka w Katowicach, to jest już emeryt - siedemdzie-sięcioczteroletni, były pracownik naukowy Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Wszyscy go znają na tym uniwersytecie. Bardzo godna rodzina, polska, uczciwa, patriotyczna, ojciec zresztą bezpartyjny, synowe moje są bezpartyjne. Czy towarzysze, wam to niczego nie mówi? Zaczęły się następne historie. Zaczęły się, towarzysze, naloty na moje dzieci i na synowe w tym sensie, że Najwyższa Izba Kontroli zaczęła - to jest jej prawem i tutaj nikt nie ma pretensji o to - zaczęła na Akademii Medycznej kontrolę od czterech instytutów, w tym dwóch instytutów, a właściwie jednego instytutu, bo drugim była po prostu klinika, kierowanych przez moje synowe, jedna synowa jest profesorem okulistyki, mikrochirurgiem, szanowanym nie tylko w Polsce, ale i w Europie i chyba w świecie. Zaczęło się, towarzysze, od mikroskopu, który został jej pożyczony czy przekazany z Centrum Zdrowia Dziecka. Tam te mikroskopy leżały. (...) Zresztą, towarzysze, powiem wam uczciwie: nagonka na moje dzieci trwa po dzień dzisiejszy, powiem wam więcej, że już zaczęło się coś, co mi przypomina lincz, już się bije moje wnuki, tylko dlatego, że nazywają się Gierek. Już moja wnuczka, siedemnastoletnia, która w przyszłym roku będzie zdawała maturę, przychodzi wczoraj z płaczem i powiada: dziadziuś, ja się boję, ja nie wiem czy mnie ktoś nie zabije w szkole, patrzą na mnie jak na wnuczkę złodzieja. To samo, jak chodzi o mojego wnuka. Nie wiem, towarzysze, jak będzie z pracą moich dzieci, bo robi się wszystko, żeby ich zohydzić, żeby pokazać tych ludzi, jako ludzi niegodnych, którzy mają nieszczęście nazywać się Gierek. Gdyby nazywali się inaczej - tak im zresztą powiedziano - nikt do nich nie miałby pretensji. Tylko dlatego, że Gierek się nazywają, robi się tego rodzaju wstręty i wyraźnie mówi się: wy tutaj nie pobędziecie zbyt długo. (...) Sprawa ostatnia dotycząca domów. (...) Chcę tylko powiedzieć, że ja miałem przedtem mieszkanie, z którego, nikt nie pytając o moje zdanie, wyprowadził mnie, uważając, że jest to mieszkanie niebezpieczne (...). Mieszkałem tam razem z młodszym synem i jego żoną, wobec tego nawet ja, żona nie byliśmy świadkami, jak przenoszono nas z tego mieszkania do innego. Znaleziono inne mieszkanie i uznano, że tam będzie bezpieczniej. (...) Normalne mieszkanie; kuchnia, jest mały salonik i cztery niewielkie pokoiki, z których jeden przeznaczony jest na bibliotekę. I to jest wszystko. Podobne mieszkanie ma syn. Mieszkania tworzą zespół, jeden zespół. (...) Sprawa ostatnia dotycząca domu, w którym mieszka starszy syn. Towarzysze, to nie jest jego dom, został mu przydzielony też na usilne naleganie Biura Ochrony Rządu. Powiem od razu dlaczego, po prostu zaczęto grozić jego córce, że ją zgwałcą, że to, że owo i tak dalej. I pod wpływem tej presji moralnej, w sześć miesięcy po zamieszkaniu pierwszego seg- 9 mentu przez towarzysza Grudnia, on zdecydował się wprowadzić do tego mieszkania. Wszystko w tym mieszkaniu, co dotyczy umeblowania jest jego własnością, on kupił wszystko od A do Z. Dostał normalny przydział na to mieszkanie, płaci normalny czynsz, no więc co u diabła, o co chodzi?..." Syn EDWARDA GIERKA, w latach 1970-1980 I sekretarza КС PZPR. Prof. Adam Gierek, urodzony w kwietniu 1938 roku w Zwartbergu, żonaty, jedna córka. Skończył studia na Politechnice Śląskiej w Gliwicach w 1961 roku. Doktorem został w 1965, doktorem habilitowanym w 1968, profesorem nadzwyczajnym w 1971, profesorem zwyczajnym w 1978. Członek korespondent PAN od 1974. Pracownik naukowo-dydaktyczny Politechniki Śląskiej w Gliwicach w latach 1961-1981, w latach 1969-1981 współzałożyciel oraz współorganizator i kierownik Instytutu Inżynierii Materiałowej Politechniki Śląskiej. Posiada 3 nagrody Państwowe I stopnia zespołowe, Złoty Medal na Światowej Wystawie Wzorów Technicznych w Genewie. Jest autorem i współautorem około 50 patentów krajowych; niektóre z nich uzyskały łącznie 50 patentów zagranicznych. Prof. Adam Gierek wysłuchał propozycji z życzliwym zainteresowaniem. Z humorem zauważył, że istotnie, w pełni spełnia przyjęte przeze mnie założenia merytoryczne, ponieważ zdarzało się, że losy jego ojca w nader wyraźny sposób odciskały się na jego własnych. Szczególnie stało się to widoczne po 13 grudnia 1981 roku, kiedy Adam Gierek, choć nigdy nie zajmował się polityką i ani razu nie zabrał publicznie głosu na jej temat, został - chyba za nazwisko - internowany. Wypytywał mnie, jakie miałyby być założenia metodologiczne naszej rozmowy, jaka jest jej teza wyjściowa, czy chciałbym ją potwierdzić, obalić, czy tylko zweryfikować. Odpowiedziałem, że celem cyklu naszych rozmów jest dotarcie do mechanizmów, które w dotychczasowej, powojennej historii Polski wpływały na to, że polityczne kariery ojców wywierały tak znaczący wpływ na osobiste losy ich dzieci. Adam Gierek wydawał się tym zainteresowany. Powiedział, że przemyśli sobie wszystko. Chciał, bym zadzwonił za parę tygodni. Kiedy to zrobiłem, oznajmił, że choć jemu osobiście taka rozmowa nie jest do niczego potrzebna, pociąga go w niej wątek odkrywczy, odkrywania mało lub wcale nie znanych, nie opisanych do tej pory mechanizmów społecznych - pociąga jako naukowca, człowieka nawykłego do myślenia logicznego. Nie widzi więc poważniejszych przeszkód poza jedną - teraz nie jest najlepszy czas na takie rozmowy, a ściślej - na publikowanie ich. Obawiał się, że w obecnej sytuacji gospodarczej i związanego z nią podra- 10 żnienia społecznego, taki artykuł mógłby zostać odebrany przez czytelników negatywnie. Przypominanie im epoki lat siedemdziesiątych uważał za przedwczesne; choć nie powiedział tego wprost, odniosłem wrażenie, że wprowadzenie nazwiska Gierek na łamy prasy po tak długiej przerwie wydaje mu się próbą rzucenia rozgniewanemu społeczeństwu kozła ofiarnego, na którego mogłoby wylewać swoje żale. Na moje pytanie, czy wierzy, że kiedykolwiek nadejdzie taka chwila, w której powrót, oczywiście tylko publicystyczny do lat rządów ojca wywoła nastroje życzliwe, odpowiedział, że zdecydowanie tak. - To jeszcze nie ten czas - podkreślił Adam Gierek, dając do zrozumienia, że ten właściwy nadejdzie już może za dwa miesiące. Po upływie tego czasu, a był to grudzień 1989 roku, znowu zadzwoniłem do Katowic. Tym razem nastrój Adama Gierka był już zupełnie inny. Profesor był zniecierpliwiony i zirytowany. Powiedział, że ma swoje życie prywatne i zawodowe, z którego jest w pełni zadowolony, i na żadnym z tych pól nie widzi potrzeby podpierania się artykułami dotykającymi przeszłości. Wspomniał nawet o tym, że moje telefony rozpraszają go i przeszkadzają mu w pracy. Przypomniałem więc delikatnie, że uprzednio wyraził już właściwie zgodę na rozmowę, że mieliśmy tylko uściślić jej termin. - No tak, pamiętam - zgodził się, trochę łagodniejąc. - Niech mi pan przyśle swoje pytania na piśmie. Zapoznam się z nimi i wtedy pisemnie udzielę panu jednoznacznej odpowiedzi. Na drugi dzień włożyłem do koperty dwie kartki maszynopisu i wysłałem je do Katowic. Oto te pytania: Czy pamięta Pan, kiedy zorientował się Pan, że jest synem osoby na wysokim stanowisku i otoczenie traktuje Pana z tego powodu w sposób szczególny: usłużnie, przypochlebczo, a może na odwrót - złośliwie i z przekąsem? Świadomość tego szczególnego usytuowania społecznego narastała stopniwo czy zapoczątkowało ją jedno konkretne zdarzenie? Jakie były dodatnie strony i przyjemności płynące z faktu bycia synem przywódcy rządzącej partii w Katowicach, a później - jej szefa w wymiarze ogólnokrajowym? Czy wiązały się z tym jakieś przeciążenia psychiczne, gorzkie refleksje, pytania bez odpowiedzi? Czy bycie synem I sekretarza КС PZPR pomogło Panu w karierze zawodowej, w kształtowaniu stosunków z ludźmi? Czy wpłynęło na materialną jakość życia? W odczuciu społecznym liczne nagrody za osiągnięcia naukowe jakie Pan wtedy otrzymywał, miały związek ze stanowiskiem ojca. O pańskim standardzie życia krążyły istne legendy. Czy zdawał Pan sobie sprawę z istnienia takich nastrojów? Czy obchodziły one pana choć w minimalnym stopniu? Czy status, na jakim funkcjonował Pan w latach siedemdziesiątych nie krępował, nie pociągał za sobą ograniczeń w życiu prywatnym? Czy to nie jest męczące mieć świadomość, że każdy krok pilnie śledzą, komentują i mitologizują setki ludzi? Jak z dzisiejszej perspektywy ocenia Pan tamto dziesięciolecie swojego życia? Jako nieprzerwane pasmo sukcesów i przyjemności? Czy w ogóle wraca pan do niego myślami? Czy jest coś w Pana życiu w tamtych latach, co chciałby pan zmienić, gdyby to było możliwe? Coś Pana gryzie, dręczy? Czy wszystko, co Pan wtedy robił, uważa Pan dziś za w pełni moralne? Społeczeństwo oceniło okres rządów pańskiego ojca bardzo negatywnie. Przypuszczam, że okres między odsunięciem ojca od władzy we wrześniu 1980 roku a wprowadzeniem stanu wojennego nie był ani dla Pana, ani dla Waszej rodziny najprzyjemniejszy. Ukoronowaniem tych przykrości było internowanie Pana na początku stanu wojennego... Dziś jest Pan osobą prywatną, która życzy sobie, by świat o niej jak najdokładniej zapomniał. Czy taka postawa jest wynikiem doświadczeń, przemyśleń? Co z wyżyn swego bogatego doświadczenia długoletniego „syna prominenta" mógłby Pan poradzić i podpowiedzieć dzieciom osób obecnie rządzących Polską?... Niestety, na żadno z powyższych pytań do dnia dzisiejszego nie uzyskałem odpowiedzi. (Karol Jackowski) Syn PIOTRA JAROSZEWICZA, prezesa Rady Ministrów PRL w latach 1970-1980. Andrzeja Jaroszewicza, słynnego nie najlepszą sławą w latach rządów swego taty, w latach siedemdziesiątych, trudno znaleźć w Polsce. Pod wszystkimi numerami telefonów, gdzie można byłoby natrafić na jego ślad, słyszę: wyjechał, nie ma, nie wiadomo kiedy się pojawi. Udało mi się za to zdobyć domowy numer telefonu Jana Jaroszewicza, młodszego syna byłego premiera, żona pana Jana podaje mi numer telefonu do pracy. Jan Jaroszewicz nie jest zdecydowany, co odpowiedzieć na moją ofertę rozmowy. Potrzebuje czasu do namysłu. Zgodnie z zaleceniem dzwonię po tygodniu, później po miesiącu, wreszcie po wakacjach. Jan Jaroszewicz zaprasza na spotkanie takim tonem, jaky wszystko było na jak najlepszej drodze. Umawiamy się u niego w pracy, w biurze pewnej spółki handlowej, w centrum Warszawy. Elegancko ubrany, młody (około trzydziestoletni), niezwykle sympatyczny w obejściu mężczyzna częstuje papierosem, kawą i prosi, bym go źle nie zrozumiał, ale nie może przystać na publiczną rozmowę. - Nie teraz - zaznacza - nie w tych okolicznościach. I - dodaje - nie po tym, co przeszedłem na początku lat osiemdziesiątych. Akurat wówczas ukończył studia, szukał pracy. Dla niego, syna Piotra Jaroszewicza nie było jej. Długo nie było. Teraz nie chce wracać do tamtego okresu. Nie chce wracać nie tylko ze względu na siebie, ale -oświadcza - głównie ze względu na ojca. Z pewnością ciężko przeżyłby 12 takie rozdrapywanie ran. Przekonuję dalej, że może jednak warto przedstawić swój punkt widzenia. Syn Jaroszewicza łamie się. Znów prosi o czas, obiecuje też skontaktować mnie z potomkami innych prominentów. Później jeszcze kilkakrotnie rozmawiamy przez telefon. Jan Jaroszewicz wyprzedzająco grzecznie, jednak stanowczo, po głębokim namyśle (i konsultacji z ojcem?) odmawia. Jak twierdzi, odmówili również znajomi, dzieci innych prominentów, z którymi chciał mnie poznać. - Może kiedyś? - dorzuca na koniec. - Może? (Piotr Gabryel) * Córka ZENONA KLISZKI, w latach 1956-1970 faktycznie „człowieka numer dwa" w PRL, tuż za Władysławem Gomułką, nominalnie zaś w latach 1957-1971 sekretarza КС PZPR, członka Biura Politycznego КС PZPR i wicemarszałka Sejmu. Agnieszka Dobroczyńska, pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego od początku była negatywnie nastawiona do pomysłu rozmowy ze mną. Początkowo uzasadniała to krótkim okresem, jaki upłynął od śmierci jej ojca, potem wymawiała się w inny sposób. Powiedziała, że doskonale rozumie, o jakie informacje mi chodzi, i wcale się temu nie dziwi, bo gdyby była dziennikarzem, też by ją interesowało, czy na przykład nauczyciele bali się wyrywać do odpowiedzi i stawiać (nawet jeśli zasłużyła) złe stopnie pewnej uczennicy, tylko dlatego, że jest córką wpływowego sekretarza rządzącej partii?! Zapytałem, czy faktycznie się bali. - Oczywiście, i to jeszcze jak! - roześmiała się. - Takich i podobnych spraw jest mnóstwo, ale za żadne skarby panu o nich nie opowiem. Nie chcę i koniec. Nie muszę się chyba szczegółowo tłumaczyć, dlaczego? Uzyskałem tyle, iż Agnieszka Dobroczyńska obiecała, że jeszcze raz przemyśli całą sprawę, ale nie radziła robić sobie wielkich nadziei. Kiedy adzwoniłem po tygodniu, odpowiedź była krótka i brzmiała: zdecydowanie wą znie. - Przykro mi - usłyszałem - rozumiem, że oczekiwał pan czegoś innego. Może z innymi osobami z mojej dawnej sfery pójdzie panu lepiej. Życzę powodzenia. (Karol Jackowski) Syn i córki BOLESŁAWA BIERUTA, przewodniczącego (a od 1954 I sekretarza) КС PZPR w latach 1948-1956, prezydenta w latach 1947-1952, premiera od 1952 do 1954. Syn Bolesława Bieruta - Jan Chyliński - gdy tylko się przedstawiłem i 13 wyłuszczyłem, o co mi chodzi - po prostu - bez słowa - odłożył słuchawkę. Jedna z córek Bieruta, Krystyna odrzekła, że jej zdaniem nie nadszedł jeszcze czas na jej publiczne wyznanie. A kiedy ten czas nadejdzie? Nie umiała sprecyzować. Druga córka - Aleksandra Jasieńska-Kania, pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego - z początku nie odmówiła definitywnie. Zażądała jednak pytań na piśmie. Spełniłem warunek, a potem kilkakrotnie dzwoniłem, dopytując się, czy nasza rozmowa byłaby już możliwa. We wrześniu 1989 zamiast sakramentalnego „proszę zadzwonić później, za kilka tygodni" usłyszałem: jednak nie. Proszę mi wybaczyć. Oto pytania, na które nie uzyskałem odpowiedzi: Czy Bolesław Bierut śni się Pani czasami? Jeśli tak - to w jakim charakterze i w jakich okolicznościach? Kim był dla Pani, z kim się Pani najczęściej i najbardziej kojarzy - po prostu z ojcem? Z polskim stalinowcem? Z bezwzględnym dyktatorem? Czy też może ma Pani do niego stosunek ambiwalentny - i jak się ten stosunek zmieniał na przestrzeni dziesięcioleci, wraz z uświadamianiem sobie rozmiarów nieprawości, zbrodni, jakich dopuszczono się w czasach (z jego woli?, za jego wiedzą?), gdy był przy władzy? Pani rodzice poznali się w Moskwie na początku lat trzydziestych, kiedy między Bolesławem Bierutem, a jego żoną Janiną było już niedobrze. Później przez długie lata nie widziała Pani ojca. Co w tym czasie mówiła o nim Pani matka, Małgorzata Fornalska? Jaką kreską go kreśliła? Kiedy, w jakich okolicznościach - świadoma już tego - spotkała Pani ojca po raz pierwszy, i co Pani wówczas do niego poczuła? Czy było tak, jak napisała Marcjanna Fornalska, a co przedrukował Henryk Rechowicz w książce o Bolesławie Bierucie: „Ojciec wstaje. Ola jest wobec ojca dość nieśmiała, wszak ona go prawie nie zna - i tak jakoś się do niego przybliża i jak małe kocię tak się o niego ociera" - itd. Czy ojciec był dla Pani (i pozostał) jednym ze wzorców osobowych? Czy również pod jego wpływem układała Pani swe poglądy? A jeśli tak, to w jakim zakresie, stopniu i czasie? Jakie były najszczęśliwsze dni w Pani życiu, i czy wiążą się one w jakiś sposób z postacią ojca? I - odwrotnie - czy wiążą się z ojcem najgorsze, najmniej przyjemne dni w Pani życiu? Jaki był stosunek do pani matki i do Pani (oraz do pani przyrodniczego rodzeństwa) Bolesława Bieruta w okresie przedwojennym i w czasie wojny? Na czym polegał udział ojca w wychowywaniu Pani - w okresie poprzedzającym wybuch wojny i w czasie jej trwania? I na ile zmieniło się to po wojnie? W książce Rechowicza wspomina Pani: „To właśnie Jego opowiadania o wykładach Krzywickiego, na które uczęszczał, wpłynęły m.in. na to, że zostałam socjologiem. Gorąco mnie zresztą do tego nama- 14 wiał wtedy, gdy ja interesowałam się początkowo naukami ścisłymi". To za jego sprawą poświęciła się Pani socjologii? Jak wyglądało Pani życie rodzinne, jaki wpływ na nie wywierał ojciec, zarówno przed 1939, przed 1945, jak i później? Czy Pani albo rodzeństwo chodziliście do jakichś specjalnych szkół, mieliście ułatwiony start życiowy, ochronę? Jak to było? Czy odczuła Pani jakąś zmianę nastawienia ojca do Pani po śmierci matki? Zamieszkała Pani z nim? Jaki był w codziennym obcowaniu? Czy to prawda, że w 1944 roku - krótko - mieszkaliście Państwo z Gomułkami i że przeżyła Pani miłość do syna Władysława Gomułki? Jaki był stosunek ojca do tego związku? Wzbraniał? A więc - czy starał się kierować również Pani życiem osobistym? Z czym kojarzył się Pani i z czym kojarzy się teraz Stalin? Czy ojciec był (jest?) dla Pani „polskim Stalinem"?, czy tylko gorliwym wykonawcą woli Stalina? A może ani jednym, ani drugim? A może w ogóle nie myślała i nie myśli Pani o ojcu w tych kategoriach? Jak ocenia Pani następujące uczynki ojca?: (a) wysłanie w roku 1944 listu-donosu do Georgi Dymitrowa, ówczesnego szefa Wydziału Informacji Międzynarodowej КС WKP (b), oskarżającego Gomułkę o chwiejną postawę polityczną, o nacjonalizm i oportunizm, (b) kontynuowanie represji po śmierci Stalina, a w szczególności: aresztowanie Michała Żymierskiego i Stefana Wyszyńskiego, obwołanie Mariana Spychalskiego „ober-hersztem dywersji i zdrady", przetrzymywanie Gomułki i Spychalskiego i osobiste zaangażowanie się w przygotowanie procesu przeciwko temu drugiemu, wykonywanie wyroków, w tym śmierci, na bezpodstawnie skazanych? Jak, w latach 1945-1956 układały się Pani stosunki z ojcem? Jakim wówczas był ojcem? Czy znajdował w ogóle na to czas? jakim był człowiekiem? Jakie miał zainteresowania (sztuka, literatura, kobiety)? Czy utrzymywał stosunki z rodziną? Od 1948 roku zamieszkała Pani z babką i ciotką przy ulicy Flory w Warszawie. Czy to miało wpływ na rozwój tych stosunków? Co czuła Pani, będąc dzieckiem człowieka czczonego oficjalnie niemal jak półbóg? Czy rozmawiała Pani na temat represji? Czy cokolwiek Pani o tym wówczas wiedziała? Co mówił o represjach? Czy też był to temat tabu? W jakich okolicznościach dowiedziała się Pani o śmierci ojca? I co Pani wówczas poczuła? Jak Pani przeżyła pogrzeb ojca? Co się Pani z nim kojarzy? Czy wcześniej zwracali się do Pani ludzie z prośbą o protekcję? Jakie były - dla pani życia - bezpośrednie i pośrednie konsekwencje śmierci ojca? Czym były dla Pani referat Chruszczowa? Październik'56 Poznański Czerwiec? - w kontekście tego, co uczynił, bądź w czym uczestniczył (animował?) pani ojciec? 15 Czy miała Pani - wcześniej lub później - nieprzyjemności z powodu bycia córką Bieruta? Jak Pani to odbierała? Czy starała się Pani później studiować życie ojca, dochodzić prawdy o nim? Czy starała się Pani - lub stara - wytłumaczyć sobie postępowanie ojca na przykład okolicznościami, czy też raczej obciąża go Pani? Co mówi Pani na ten temat swoim dzieciom? Jak często odwiedza Pani - i czy z rodziną - jego grób? I o czym Pani - z reguły - stojąc nad nim - myśli? Jakie zdarzenia przywodzi Pani na myśl? Co Pani czuje dziś, gdy „odbrązawia się" Bolesława Bieruta, stawiając w szeregu takich ludzi, jak Stalin czy Beria? Co Pani czuje, gdy komitety obywatelskie walczą o usunięcie jego nazwiska z nazw szkół, zakładów, ulic i placów? Czy ma Pani mu cokolwiek za złe? A jeśli tak - to co i dlaczego? ( Piotr Gabryel) Syn STANISŁAWA KANI, sekretarza КС PZPR w latach 1971-1980, pierwszego sekretarza КС PZPR od września 1980 do października 1981. Nie udało mi się zdobyć numeru telefonu Mirosława Kani, pracownika Centralnego Urzędu Planowania przy Radzie Ministrów inaczej, niż dzwoniąc do domu jego rodziców. Odebrała żona Stanisława Kani. Kiedy wyjaśniłem jej pokrótce, o co mi chodzi i poprosiłem o podanie numeru telefonu syna, stwierdziła, że może to zrobić, ale jest całkowicie przekonana, że odpowiedź będzie negatywna. - Nie mamy uprzedzeń wobec prasy, ale dosłownie w ostatnich dniach spotkało nas z jej strony kilka bardzo niesprawiedliwych, brutalnych ataków. Na przykład „Przegląd Tygodniowy" napisał, że w drugiej połowie lat czterdziestych mąż współpracował na Lubelszczyźnie z NKWD w likwidacji i zwalczaniu żołnierzy AK i innych osób podejrzanych o niechętny stosunek do nowej władzy. Cała rodzina bardzo mocno przeżyła rozpowszechnienie tej wyssanej z palca kalumni, i w tej chwili sam dźwięk słowa „dziennikarz" wywołuje w nas jak najgorsze skojarzenia. Może kiedyś się to zmieni, ale nie sądzę, by nastąpiło to prędko... (Karol Jackowski) * Córka JAKUBA BERMANA, w latach 1944-1956 członka Biura Politycznego КС, najpierw (do 1948) PPR, później PZPR, odpowiedzialnego za bezpiekę, w latach 1954-1956 wicepremiera, w 1957 usuniętego z PZPR jako odpowiedzialnego za brak nadzoru nad organami bezpieczeństwa publicznego. Ten dowcip opowiedział mi najpierw Antoni Zambrowski, syn Romana, a córka Jakuba Bermana tylko go powtórzyła. - A wie pan? - zaczęła nagle i urwała. - Nie, nie może pan wiedzieć; jest pan na to za młody. Gdy ja byłam młoda, we wczesnych latach pięćdziesią- 16 tych krążyła po Warszawie anegdota: Jaka jest najlepsza partia w Polsce? Bermanówna! - zaśmiała się. I dodała na zakończenie - Po 1956 roku przyjaciele nie opuścili mnie. Dobierałam ich wcześniej starannie, unikając usłużnych pochlebców. I udało się, bo znam się na ludziach... Wydaje mi się (ale może się mylę), że w przypadku córki Jakuba Bermana popełniłem psychologiczny błąd. Kiedy zadzwoniłem po raz pierwszy i opowiedziałem, o co mi chodzi, zapytała, czy mógłbym skontaktować się z nią w miesiąc później. Odparłem, że naturalnie. Gdy zatelefonowałem po miesiącu - tak to zrozumiałem - wyraziła zgodę na rozmowę i jedyną kwestią, jaka pozostała do ustalenia, było uzgodnienie terminu. - Reżyseruję poza Warszawą - powiedziała - więc moglibyśmy spotkać się we wrześniu. Dopiero we wrześniu. - Poczekam - rzekłem. W połowie września - znów telefoniczne - umówiliśmy się na konkretny dzień i godzinę. Otrzymałem zaproszenie do domu. Cały czas wszystko wskazywało na to (albo się myliłem), że córka Jakuba Bermana chce ze mną rozmawiać i pozwoli efekt tej rozmowy opublikować. Dlatego, gdy poprosiła, bym na wstępie zapoznał ją z pytaniami, które pragnę zadać, uczciwie przedstawiłem wszystkie kilkadziesiąt, z jakimi przyszedłem. Nie były napastliwe, nie nosiły cech prymitywnej prokuratorskości, choć pierwsze z nich brzmiało: , Jak czuje się człowiek, nosząc - nawet jako panieńskie - tak złowieszcze nazwisko jak Berman? - Pytania są sformułowane bardzo dobrze. Są celne, trafiają w sedno -usłyszałem, gdy skończyłem. Ale na twarzy córki Jakuba Bermana nie było już tego wyrazu zrozumienia dla mojej inicjatywy, co przedtem. I właśnie wtedy dowiedziałem się, że zaprosiła mnie do siebie jedynie po to, by mi odmówić. Nie chciała zaś czynić tego przez telefon, bo zachowywałem się nad wyraz uprzejmie, kulturalnie, i pragnęła mi się zrewanżować tym samym. Czy na pewno? Wydaje mi się (mogę się mylić), że to jednak ja popełniłem błąd. Zamiast strzelać od razu z dużej armaty i prezentować wszystkie przygotowane pytania, należało zacząć niewinnie, że chodzi mi po prostu o to, aby opowiedziała mi o swoim ojcu oraz o sobie, o swoim życiu. Dalsze przekonywanie córki Jakuba Bermana okazało się bezskuteczne. - Ojcu taka rozmowa i tak by nie pomogła, a mi nie jest potrzebna -oświadczyła. Wyraziłem własne, odmienne zdanie, dopiłem herbatę, podziękowałem za gościnę, pożegnałem się i wyszedłem - raz jeszcze upewniając się, że mój kolejny, ewentualny telefon niczego nie zmieni. (Piotr Gabryel) * Syn HENRYKA JABŁOŃSKIEGO, przewodniczącego Rady państwa PRL w latach 1972-1985. - Jakakolwiek nasza rozmowa na temat, o którym pan mówi absolutnie nie wchodzi w rachubę - powiedział syn prof. Henryka Jabłońskiego, Krzysztof Jabłoński, pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego. (Piotr Gabryel) * Syn MIECZYSŁAWA MOCZARA, ministra spraw wewnętrznych PRL w latach 1964-1968, później, od 1971 do 1983 prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Z synem Mieczysława Moczara, Piotrem Moczarem, dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej odbyłem kilka długich, co najmniej półgodzinnych rozmów telefonicznych, starając się w tym czasie zmienić niechętny stosunek kolegi po fachu do naszego pomysłu. Piotr Moczar argumentował w sposób następujący. - Po pierwsze moje życie było zwyczajne i banalne, pozbawione w stopniu absolutnym tego wszystkiego, co w potocznej świadomości wiąże się z dolce vita czerwonej burżuazji. Gdybym zaczął opowiadać swoje losy, mógłby pan pomyśleć, że sztucznie odzieram je z całej atrakcyjności. Po drugie - nie znajduję w sobie wewnętrznej potrzeby wypowiadania się na ten temat. Zawsze byłem zupełnie zwykłym człowiekiem, ojciec nigdy nie wtajemniczał mnie w motywy i kulisy swoich posunięć politycznych. Dlatego nigdy nie towarzyszyły mi żadne wątpliwości co do mojej tożsamości, autentyzmu życia, jakie prowadzą, problemy wyobcowania ze społeczeństwa, wyrzuty sumienia co do niezasłużonych przywilejów, niezasłużenie wysokiego poziomu konsumpcji, uprzywilejowania pod jakimkolwiek innym względem. Chcąc przełamać opór mojego rozmówcy, poinformowałem go, że planujemy cały cykl podobnych rozmów, i podałem nazwiska osób, które udzieliły już wywiadów, jak również tych, z którymi na ten temat negocjowaliśmy, zaś perspektywy tych negocjacji wydawały się pomyślne. Ten argument wywołał jednak skutek odwrotny od zamierzonego; Piotr Moczar powiedział, że nigdy nie uważał się za członka grupy społecznej, z którą chcemy go powiązać, ani też nie istniały obiektywne kryteria, pozwalające go do niej zaliczyć. Byłoby zaś nonsensem, gdyby teraz - pojawiając się we wspólnym cyklu artykułów z osobami, które autentycznie są dziećmi prominenckimi z wszystkimi najdalej idącymi konsekwencjami tego usytuowania społecznego - firmował obcą sobie sprawę. Nie miał i nie chce mieć z tymi ludźmi nic wspólnego - nawet miejsca w gazecie czy w książce. Dla większości z nich nie ma bowiem sympatii ani szacunku. Przy którejś z kolejnych rozmów Piotr Moczar stwierdził, że zdaje sobie sprawę, iż nasze spotkanie nieuchronnie zmierzałoby do poruszenia roli, jaką odegrał jego ojciec w wydarzeniach marcowych 1968 roku. - Moje osobiste zdanie jest następujące - rzekł. - „Marzec", związana z nim nagonka antysemicka i zmuszenie do emigracji wielu światłych, wartościowych ludzi, było jedną z największych tragedii w najnowszej historii Polski. Straty moralne, jakie ona wywołała oraz uszczerbek w prestiżu Polski na arenie międzynarodowej, są trudne do oszacowania. Ich skutki będą trwały jeszcze przez długie dziesięciolecia. Jednak wielką naiwnością jest traktowanie ojca jako pomysłodawcę, organizatora i wykonawcę całej tej ponurej sprawy. Była ona tak wielopłaszczyznowa, miała tak wiele wątków i aspektów, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych, że utrzymanie tego wszystkiego w jednym ręku przekraczałoby możliwości pojedynczego człowieka, nawet gdyby był on wpływowym ministrem spraw wewnętrznych. Nie twierdzę, że ojciec stał na uboczu „Marca", jestem jednak absolutnie pewien, że nie odegrał roli tak demonicznej, wymagającej nadludzkiej potęgi, jak mu się to przypisuje. - Mówi pan niezwykle interesujące rzeczy - wykrzyknąłem - taka właśnie rozmowa może wywołać spore zainteresowanie. Był nieubłagany, choć długo jeszcze starałem się go przekonać, używając wszelkich dostępnych argumentów. (Karol Jackowski) Syn STEFANA KISIELEWSKIEGO, Kisiela z „Tygodnika Powszechnego", najbardziej niezależnego pisarza, publicysty i felietonisty PRL. Z Jerzym Kisielewskim, synem Kisiela, dziennikarzem polskiego przedstawicielstwa włoskiej agencji prasowej ANSA stoczyłem swój „bój" w drugiej połowie 1989 roku. Bój tak - z mojej strony - aktywny, że jego numery telefonów do domu i do pracy, do tej pory znam na pamięć, bez potrzeby zaglądania do notesu. Najpierw zwodził: muszę się zastanowić. Później zaproponował: spotkajmy się, żeby się poznać. Spotkaliśmy się w Centrum prasowym „Interpressu", po jakiejś konferencji prasowej, którą obsługiwał dla swojej agencji. - Jest pan uderzająco podobny do swego ojca - zauważyłem. - Wierna kopia. - To może lepiej, zamiast z kopią, porozmawiać z oryginałem? - zapytał. Te same rysy twarzy, ten sam sposób śmiania się, nawet gestykulacja. Namawiałem go, jak umiałem. I przystał. - Ale zaraz - uzupełnił - po urlopie. Być może wówczas będę miał więcej czasu, a i sytuacja w Polsce nieco się ustabilizuje. Bo w tej chwili - był lipiec lub sierpień 1989 - 19 zdarzenie goni zdarzenie, a ja gonię te zdarzenia dla czytelników mojej agencji. Po urlopie nie mogłem go „złapać". Mijały tygodnie i miesiące. Wreszcie któregoś dnia udało mi się. - Wie pan co - usłyszałem - rozmyśliłem się. Nie udzielę panu wywiadu. To bez sensu. Ja jestem osobą nie dość ciekawą, przynajmniej nie na tyle ciekawą, by o niej mówić czy pisać publicznie, a opowiadać o ojcu? Przecież on to robi sam najlepiej! Opadły mi ręce. (Piotr Gabryel) Córki EDWARDA OCHABA, sekretarza КС PZPR w latach 1950-1956, pierwszego sekretarza КС PZPR w 1956, ministra rolnictwa od 1957 do 1959, od 1964 do 1968 przewodniczącego Rady Państwa. Wanda La Crampe od początku była nieprzychylnie nastawiona do tematyki proponowanej rozmowy. Podejrzewała mnie o chęć sprzyjania najgorszym, najniższym gustom czytelniczym, o skłonność do ingerowania w cudze sprawy osobiste, do wyciągania wątpliwych korzyści ze spraw, które z natury rzeczy nie kwalifikują się do publicznego roztrząsania. W nie do końca zawoalowanej formie porównała mnie nawet do dziennikarzy zachodniej prasy bulwarowej, którzy aby dać satysfakcję gawiedzi czytelniczej, włażą z buciorami w miejsca, od których dziennikarz posiadający minimum etyki zawodowej, powinien trzymać się z daleka. Tłumaczyłem, że naszym celem nie jest schlebianie gustom najmniej wyrobionych czytelników i utwierdzanie ich w błędnych przekonaniach, lecz przeciwnie - rozbijanie latami narosłych mitów, oczyszczanie zatęchłej atmosfery, mówienie w spokojny i odpowiedzialny sposób tego, co prędzej czy później powiedziane być musi. To spowodowało częściowe złagodzenie ostrości sformułowań mojej rozmówczyni, ale nie skłoniło jej do zmiany stanowiska. Zofia Ochab początkowo wydawała się autentycznie zainteresowana ideą takiej rozmowy. Powiedziała, że zastanawiała się często nad podobnymi sprawami i ma sporo refleksji oraz przemyśleń, które mogłyby okazać się dla mnie przydatne. - Niemal całe moje życie w jakimś stopniu było odbiciem pozycji mojego ojca i doskonale wiem, co to znaczy być córką prominenta, ze wszystkimi plusami i minusami tego statusu. Po tygodniu, który potrzebowała na przemyślenie, Zofia Ochab zmieniła zdanie. Uświadomiła sobie bowiem, że zgoda na taką rozmowę oznaczałaby dla niej rezygnację z anonimowości, którą udało się jej osiągnąć 20 stosunkowo niedawno, i którą bardzo sobie ceni. Marzyła o niej przecież całymi latami, ale względy obiektywne uniemożliwiały realizację tego pragnienia. - Poza tym - dorzuciła - dokonałam analizy swojego stanu ducha i nie znalazłam w sobie autentycznej ochoty do tej rozmowy, do dzielenia się z panem moimi przemyśleniami. Wolę, żeby zostały moimi, ściśle prywatnymi, by nie stały się przedmiotem publicznych analiz i roztrząsań pseu-dosocjologów i pseudopolitologów. Przez jakiś czas istniała jeszcze nadzieja, że Zofia Ochab zgodzi się porozmawiać ze mną anonimowo, jako nie wymieniona z imienia i nazwiska córka „byłego prominenta wysokiego szczebla". W końcu jednak i z tej obietnicy się wycofała. Hanna Pastusiak, trzecia córka Edwarda Ochaba odmówiła mi bez wstępów, od razu. Status dziecka prominenckiego bardzo negatywnie odcisnął się na jej życiu. Wiążą się z nim różne przykre wspomnienia i przeżycia, wracanie do których byłoby zbyt bolesne i niewskazane. Sporym wysiłkiem psychicznym udało jej się odsunąć te sprawy na dalszy plan i nie chce znowu wywlekać ich na światło dzienne. (Karol Jackowski) * Syn JANA JÓZEFA LIPSKIEGO, historyka literatury, współzałożyciela KOR, przewodniczącego Rady Naczelnej PPS. Jana Tomasza Lipskiego, syna profesora Jana Józefa Lipskiego poznałem dzięki Antoniemu Zambrowskiemu, pracownikowi archiwum „Tygodnika Solidarność". Pan Jan Tomasz wstępnie zgodził się na udzielenie mi wywiadu, prosił jednak wcześniej o przysłanie mu na piśmie pytań, które pozwoliłyby lepiej przygotować się do rozmowy. Uczyniłem zadość jego życzeniu, a potem usłyszałem przez telefon: - Te pytania są niezłe. Studiując je zdałem sobie jednak sprawę, że na większość z nich wolałbym udzielić odpowiedzi znacznie później. Może za dziesięć lat? Albo nawet za dwadzieścia? I w nieco kameralniejszych warunkach. Na przykład we własnych wspomnieniach. Proszę nie mieć do mnie żalu. (Piotr Gabryel) maj 1989 - marzec 1990 21 ] Z dala od pierwszych stron gazet STANISŁAW GUCWA. Urodził się w roku 1919 we wsi Przybystawice. W latach 1938-1939 sekretarz powiatowego zarządu ZMW „Wici" w Brzesku, podczas okupacji jeniec obozu w Starobielsku, żołnierz i oficer Batalionów Chłopskich. Od 1945 do 1949 członek Stronnictwa Ludowego, później - Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. W latach 1945-1948 prezes Powiatowej Spółdzielni Rolniczo-Handlowej w Radomiu, absolwent Akademii Nauk Politycznych w 1949, później - do 1954 - pełnił kierownicze funkcje w Centralnym Zarządzie Polskich Zakładów Zbożowych i w Centralnym Zarządzie Przemysłu Młynarskiego. Potem kolejno: pracownik Ministerstwa Skupu i Kontraktacji (1954-1956), dyrektor generalny (1956), podsekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa (1957-1968), minister przemysłu spożywczego i skupu (1968-1971), poseł na Sejm od 1961 do 1985, zastępca przewodniczącego Rady Państwa (1971-1972), prezes Naczelnego Komitetu Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (1971-1981), marszałek Sejmu PRL (1972-1985). Jest Kawalerem Orderu Budowniczych Polski Ludowej i innych, wysokich odznaczeń polskich oraz zagranicznych. Mówi EWA GUCWA-LEŚNY, córka STANISŁAWA GUCWY: Czym różni się sytuacja dziecka osoby zajmującej eksponowaną pozycją polityczną od każdego innego? Wydaje mi się, że małe dziecko dostrzega głównie różnice ilościowe: z jednej strony większe mieszkanie, więcej wakacji, książek czy zabawek: z drugiej mniej czasu, jaki można spędzić z ojcem. W miarę dorastania pojawia się coraz więcej wątpliwości. Ojciec jest ważny i szanowany, ale nie zawsze jest w stanie obronić rozwiązanie, na którym mu szczególnie zależy. Wpada w kłopoty w wyniku splotu niezależnych okoli- *s 22 czności i nie wypada mu powoływać się na swoją niewinność. Przyjaciel rodziny - człowiek wartościowy traci posadę na rzecz osoby o znacznie niższych kwalifikacjach i nikt nie jest w stanie mu pomóc. Z czasem zaczyna się wyczuwać wiszące w powietrzu poczucie niepewności, zwielokrotniające się jeszcze w czasie przesileń politycznych. Myślę, że dziecko wziętego lekarza czy adwokata odczuwa większą stabilność losów rodziny. Wrażenia te są bardzo subiektywne i być może część z nich jest efektem mego przeczulenia. Ojciec nigdy nie opowiadał, jaka jest jego pozycja, kto jest jego sojusznikiem, a kto przeciwnikiem. W domu spotykają się regularnie przyjaciele rodziców z lat młodości. Czasem do znajomego grona dołączały osoby, z którymi ojciec pracował, i na ogół bez trudu odnajdowały się w niewymuszonej atmosferze tych przyjęć. Prowadziliśmy więc normalne życie rodzinne, obchodziliśmy święta, imieniny. Dzień Matki - a jednak polityka była wszechobecna. Miałam nie więcej niż dziesięć lat, gdy po raz pierwszy sięgnęłam po gazetę. W domu czytało się wiele różnych czasopism i codziennie oglądało dziennik telewizyjny. Mój ojciec i moja matka byli i pozostają ludźmi bardzo pracowitymi i obowiązkowymi, z ogromnymi zdolnościami pedagogicznymi. Oboje mają duże poczucie humoru. Choć mieli dla nas - dla mnie i mojej o siedem lat młodszej siostry, Hanny - niewiele czasu, faktycznie nieustannie czułyśmy ich obecność. Wychodzili z domu wcześnie. Mama, arbiter w Głównej Komisji Arbitrażowej, wracała po szesnastej. Ojciec przeważnie wpadał na obiad i ponownie wracał do pracy. Taki styl życia obowiązywał wtedy: oczekiwano długich godzin pracy, rezygnowania z urlopu, czasem nawet w nocy telefonowano w sprawach służbowych. A przecież- mimo to - odnoszę wrażenie, jakby ojciec był przez całe życie ze mną. Poświęcał nam wiele czasu, nawet w te obiadowe przerwy. Nie potrafił sobie tylko odmówić udziału w polowaniach, którym wszystkie trzy byłyśmy przeciwne. Stanowiliśmy zawsze kochającą się rodzinę. Rodzice z jednej strony sporo od nas wymagali, z drugiej pozostawiali nam dużo swobody w wyborze sposobu spędzania wolnego czasu i doborze znajomych. Uczyli mnie na przykład jeździć na nartach, mimo, że cierpię na lęk wysokości. Nikt w rodzinie nie miał zdolności matematycznych, ale przekazane przez rodziców silne Przekonanie, że chcieć to móc, pozwoliło mi rozpocząć studia ekonomiczne, chociaż szkoła nie popierała tej decyzji. Napisałam pracę magisterską z ekonometrii i pracę doktorską ze sporą częścią statystyczną. Tak więc rodzice nauczyli mnie pokonywania barier, a jednocześnie byli otwarci ha moje i Hani pomysły dotyczące aktywności pozaszkolnej. Uczyłyśmy się muzyki, języków obcych, tańca, fotografiki... Dając nam pieniądze na rozwijanie zdolności i zainteresowań 23 rodzice jednocześnie bardzo dbali o to, abyśmy nie różniły się od rówieśników posiadanym kieszonkowym czy strojami. Oboje są bardzo oszczędni, dom był prowadzony skromnie i rodzice starali się nauczyć nas racjonalnego gospodarowania (teoretyczne uzasadnienie tej koncepcji omawiam teraz ze studentami). Zależało im także na zaszczepieniu niechęci do „szpanu". Na tym polu osiągnęli chyba sukces. Pamiętam następujące zdarzenie ze szkoły średniej; wychowawczyni zapisywała w dzienniku dane personalne rodziców. Zapytała mnie, gdzie pracuje ojciec. Odpowiedziałam, że w Ministerstwie Rolnictwa. Następne pytanie było o stanowisko. Nauczycielka rzekła: jest pewnie urzędnikiem? A ja na to: nie, wiceministrem. Faktem jest jednak, że nie musiałyśmy z siostrą troszczyć się o materialne podstawy bytu. Tak odciążonym - łatwiej przychodziła nam nauka, łatwiej było zaspokoić własne zainteresowania i oczekiwania rodziców. Po ukończeniu szkoły średniej zdałam egzaminy wstępne na Wydział Ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego. Trafiłam między ludzi, którzy stosunkowo często stykali się z przedstawicielami władzy, zarówno z КС PZPR, jak i ze sfer rządowych -przygotowując dla nich ekspertyzy oraz uczestnicząc w pracach ciał doradczych. I obecność córki wiceministra wśród studentów nie robiła na nich żadnego wrażenia. Nie byłam zresztą jedynym takim dzieckiem na wydziale. Kilku moich wykładowców całkiem nieźle znało się z ojcem, ale powiedzieli mi o tym dopiero po zdaniu ostatniego egzaminu... Słyszałam od znajomych, że Ewa Schaff, córkaprof Adama Schaffa, studiując socjologię zawsze opowiadała przed egzaminem jak wiele się uczyła, uprzedzając ewentualne zarzuty o stronniczość egzaminatorów. Myślę, że coś w tym jest. fa również traktowałam studia bardzo poważnie. Przyjaźniam się z grupą ambitnych i pracowitych kolegów. Starannie przygotowywaliśmy się do egzaminów, szczególnie z prestiżowych przedmiotów, zdobywaliśmy stypendia naukowe, tym samym uzyskując punkty potrzebne do otrzymania propozycji pracy na uczelni. Wywoływało to często nieprzychylne komentarze kolegów; szczególnie tego, który później został moim mężem. Na balu półmetkowym w 1967 roku śpiewano o nas zgryźliwie: „Górnych dwadzieścia pięć geniuszy, co cały świat poruszy..." Piosenka ta okazała się prorocza. Kilkanaście miesięcy po tym balu pierwsi koledzy z naszej grupy zaczęli wyjeżdżać z Polski. Wyjeżdżali przez wiele lat. Dziś są poważnymi naukowcami na uniwersytetach Nowego Jorku, Seattle, Paryża i Sztokholmu, doradcami banków, agend ONZ. Po ukończeniu studiów starałam się samodzielnie budować swoją pozycję zawodową. Zabiegałam o przyjęcie na seminarium doktorskie profesora Pajestki. Byłam zdecydowana na przygotowanie rozprawy o charakterze empirycznym - taka wydawała mi się bardziej samo- 24 dzielna i obiektywna. Szybko zdobyłam sobie przyjaciół wśród pracowników naszego wydziału. Komentowali oni bez uprzedzeń kolejne awanse ojca, czasem sobie dobrotliwie pokpiwali ze mnie, co pozwoliło mi na przyspieszenie procesu psychicznego uniezależniania się od rodziców. Z dumą i radością przyjęłam propozycję dodatkowej pracy jako ekspert w Konsultacyjnej Radzie Gospodarczej kierowanej przez profesora Bobrowskiego. Akceptacja współpracy przez niekwestionowane autorytety dawała mi poczucie pewności siebie, powoli przestawałam przypisywać swoje osiągnięcia wyłącznie łatwiejszym warunkom startu. W Konsultacyjnej Radzie Gospodarczej zetknęłam się z dwoma profesorami, którzy przez lata pracowali z ojcem i których poglądy były zawsze odmienne od jego opinii. W stosunku do mnie byli niezmiennie serdeczni. Matka i ojciec pochodzili ze środowiska o przekonaniach lewicowych, choć mama nigdy nie należała do żadnej partii. Mając podobne przekonania, w 1966 roku, w wieku dwudziestu łat postanowiłam wstąpić do PZPR-u. Dawało mi to wtedy przeświadczenie uczestniczenia w życiu publicznym, umożliwiało - jak mi się zdawało - wpływanie na jego kształt. Rodzice nie komentowali mojej decyzji... Ojciec zawsze dopuszczał możliwość istnienia odmiennych od jego poglądów. Myślę, że ze względu na to, iż pełnił wysokie funkcje kierownicze -jeśli już wyrobił sobie zdanie na jakiś temat, nie był skłonny go zmieniać. A przy tym chętnie słuchał opinii o swoich publicznych wystąpieniach. Także krytycznych ocen najbardziej kontrowersyjnych przemówień - jak to z 1980 roku, gdy opowiedział się przeciwko rejestracji NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność", upatrując w nowym organizmie zagrożenia dla ZSL-u. Ojciec był i pozostał osobą niezwykle dyskretną pod każdym względem. Nigdy nie uprzedzał nas o planowanych przedsięwzięciach, na przykład o podwyżkach cen, nie wspominał o kulisach toczących się wydarzeń politycznych. Choć raz jeden zrobił odstępostwo od tej twardej reguły. W marcu 1968 roku stoczył prawdziwą batalię, by siostrze i mnie wytłumaczyć oficjalne stanowisko władz. Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata, studiowałam ekonomię na wydziale prof Czesława Bobrowskiego, wzięłam udział w wiecu na dziedzińcu uniwersyteckim ósmego marca 1968. Żegnałam znajomych wykładowców i przyjaciół, którzy opuszczali kraj - i byłam ogromnie wstrząśnięta. Podobnie przeżywała to Hania. Choć młodsza, wówczas piętnastoletnia, miała już swój pogląd na Marzec; pogląd wzmacniany przez kolegów ze szkoły. Uczęszczała do jednej klasy ze sporą grupą dzisiejszych opozycjnych indywidualności. Ojciec rozmawiał z nami osobno. Z powodu różnicy wieku korzystał z odmiennych rodzajów argumentacji. Próbując wytłumaczyć nam 25 mechanizm gry politycznej, która doprowadziła do tych wydarzeń, chciał stępić ich moralny aspekt. Nie udało mu się to. Zbyt wiele osobistych tragedii widziałam na moim rozwiązanym wydziale, by umieć spoglądać na to wszystko jedynie przez pryzmat walki politycznej. W czasie kolejnych przełomów politycznych byłam już dorosła i wyrabiałam sobie opinie w dużej mierze samodzielnie, choć oczywiście w dalszym ciągu dyskutowałam godzinami z ojcem. Nie, nigdy nie myślałam o zawodowym zajmowaniu się polityką, chociaż mam temperament społecznika. Dlaczego? Po pierwsze -jestem osobą nieśmiałą. Po drugie - z pewnością na taką decyzję wpłynęła obserwacja losu ojca, owego ciągłego uczucia zależności od innych oraz od całego splotu okoliczności. Biorąc pod uwagę swe doświadczenia, ojcu bardzo zależało, byśmy znalazły się jak najdalej od pierwszych stron gazet. Z uporem namawiał nas na podjęcie studiów medycznych. Niestety, w tym względzie nie spełniłyśmy jego oczekiwań. Ja jestem ekonomistką. Hania zaś psychologiem i pracuje w poradni wychowawczo-zawodowej. Czy mam ojcu cokolwiek za złe? To pytanie zbyt trudne emocjonalnie. Nie potrafię na nie odpowiedzieć. Bo czy można w ogóle cokolwiek mieć trwale za złe osobie, którą się kocha? A za co najbardziej cenię ojca? Na pewno za jego chłopski upór. Za to, iłe potrafił osiągnąć. Zaczynał przecież jako sierota, wspierany przez dziadków i stryjów. Do najbliższej szkoły w miasteczku miał kilka kilometrów. W czasie wojny, po ucieczce z obozu w Starobielsku walczył w partyzantce, w Batalionach Chłopskich. Po wojnie łączył pracę ze studiami, z mozołem przebijając się przez życie. Po ślubie, gdy ja już byłam na świecie, chcąc polepszyć warunki bytu rodziny zrezygnował z kiepsko płatnej pracy asystenta w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Rozpoczął pracę w „Społem", przechodząc później do pracy w aparacie gospodarczym, a następnie do polityki. Pamiętam, jak bardzo niezadowolona była mama, kiedy ojciec zdecydował się przyjąć propozycję awansu ze stanowiska wiceministra rolnictwa na stanowisko ministra przemysłu spożywczego i skupu. Matka bardziej ceniła fachowe stanowisko wiceministra poważnego resortu od funkcji politycznej. Poza tym szczególnie cenię w ojcu to, że odniósłszy sukces, nie wyniósł się ponad innych. Przeciwnie. Zawsze utrzymywał i do tej pory utrzymuje jak najlepsze stosunki z mieszkańcami podtarnowskiej wsi Przybysławice, z której pochodzi. I nie są to stosunki odświętne czy zdawkowe, lecz najzupełniej autentyczne. Myślę też, że przez całe życie ojciec pozostawał człowiekiem wiernym swym ideałom i swemu środowisku. Kiedy w 1971 roku został prezesem NK ZSL, podjął starania o przywrócenie należnej pozycji byłym żołnierzom Batalionów Chłopskich. Zabiegał też o oficjalne uznanie dorobku Wincentego Witosa i 26 innych działaczy ruchu ludowego; szczególnie tych, którzy byli represjonowani. Wielu z nich darzy go do dziś przyjaźnią - na przykład Komendant BCH generał Franciszek Kamiński. Cała rodzina przyjaźni się również z córką Generała - Zosią. Po odejściu z funkcji prezesa NK ZSL, a później także marszałka Sejmu nie zgorzkniał, nie zamknął się w sobie. Mimo swych siedemdziesięciu lat z pasją przygląda się wydarzeniom politycznym, snuje na ogół trafne prognozy, wspomina. Polemizuje na łamach prasy ludowej, czasami udziela wywiadów. Ma też wreszcie - jak podkreśla - więcej czasu dla rodziny. Jedną z moich córek, gdy zachorowała na żółtaczkę zakaźną, wziął na całe lato na wakacje połączone z rekonwalscencją. Wróciła w znakomitej kondycji. Zarówno rodzina siostry, jak i moja żyjemy z rodzicami bardzo blisko. To po prostu codzienny, stały kontakt i pomoc. Tak owszem, zastanawiałam się, czy lepiej być dzieckiem osoby znanej, czy też całkiem nie znanej, anonimowej. I muszę przyznać, że na pewno wolę sytuację, iż moi rodzice coś osiągnęli, do czegoś doszli. Ułatwia to życie, nie tylko w sferze materialnej, ale - nie mniej - w psychologicznej. Motywuje do osiągnięć, uczy wytrwałości. Może tylko dla ojca byłoby lepiej, gdyby w latach czterdziestych nie zrezygnował z kariery naukowej i nie odszedł z SGPiS-u. październik 1989 Piotr Gabryel • ■ ■ ■ 27 Zawsze identyfikowałem się z ojcem JACEK KUROŃ. Urodził się w 1934 roku we Lwowie. Ukończył studia na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1949 roku członek ZMP. Między marcem a listopadem 1953 członek PZPR. Usunięty za odmowę złożenia samokrytyki. Ponownie przyjęty w 1956 roku. W 1954 roku zakłada drużyny „Walterowców". Doktorant na Wydziale Pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego. Współautor „Listu otwartego do członków partii", za co zostaje ostatecznie wydalony z partii i usunięty z uczelni. W 1965 roku skazany na trzy lata więzienia. Wychodzi na wolność w maju 1967 roku, działa w środowisku studentów i młodej inteligencji. Ponownie aresztowany w marcu 1968, do 1971 roku w więzieniu. Jeden z inicjatorów protestu przeciw poprawkom do Konstytucji PRL w 1975 roku. W 1976 roku współtwórca Komitetu Obrony Robotników. Od 1977 wykładowca Towarzystwa Kursów Naukowych. Ekspert MKZ „Solidarności" w Gdańsku w 1980 roku. 13 grudnia 1981 internowany. W listopadzie 1982 oskarżony o próbę obalenia ustroju, więziony, amnestionowany w 1984 roku. Od czerwca 1989 poseł na Sejm. Wiceprzewodniczący Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Od września 1989 minister pracy i polityki socjalnej w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Do jego zadań należą również kontakty ze związkami zawodowymi. Autor wielu książek i publikacji w prasie krajowej i zagranicznej - m.in. „Polityka i odpowiedzialność" (1984). Mówi MACIEJ KUROŃ, syn JACKA KURONIA: Był rok 1964, miałem cztery łata. Wieczorem, kiedy leżałem już w łóżku i mama czytała mi na dobranoc bajkę Tuwima o panu Mału- 28 śkiewiczu, nagle rozległo się stukanie do drzwi. Po chwili w mieszkaniu zaroiło się od jakiś obcych mężczyzn, którzy stukali butami po podłodze i bardzo krzyczeli na rodziców. Nie przestraszyło mnie to, ale bardzo zdziwiło. Jak dla wszystkich dzieci w tym wieku, rodzice byli dla mnie bezgranicznym autorytetem, uznałem więc logicznie, że skoro tym panom wolno robić coś, co w innych okolicznościach jest nie do pomyślenia, widać są oni niezwykle ważnymi osobami. Potem ojciec przyklęknął przy mnie i powiedział, że na jakiś czas musi wyjechać z tymi panami, żebym więc był w tym czasie grzeczny i nie sprawiał mamusi kłopotu. - Dobrze, tatusiu - odpowiedziałem - i nie zapomnij pozdrowić ode mnie pana Maluśkiewicza. Tak zapamiętałem wydarzenie, które, jak się później okazało, było pierwszą rewizją w naszym domu i pierwszym zatrzymaniem ojca za jego poglądy polityczne. Byłem obserwatorem nieświadomym: rodzice bardzo starali się oszczędzić mi negatywnych skutków psychicznych tego rodzaju przeżyć. Choć więc stało to w sprzeczności z zasadą pełnej szczerości i otwartości, jaką stosowali wychowując mnie, zdecydowali się na kamuflaż. Tym razem ojciec został szybko wypuszczony, ale wkrótce poszedł do więzienia na całe trzy lata. Na mój użytek wymyślono kłamstewko, że został wzięty do wojska. Ponieważ niedługo przed tym rzeczywiście był na jakichś ćwiczeniach, łatwo w to uwierzyłem i nie przeżywałem żadnych niepokojów w związku z jego przedłużającą się nieobecnością. Kiedy w 1967 ojciec, wyszedł na wolność, niemal pierwsze swe kroki skierował po mnie do przedszkola. Wziął mnie za rękę i w najprostszych słowach wytłumaczył, że jest w opozycji wobec panującego w Polsce systemu. Powinienem więc być przygotowany na to, że teraz często go nie będzie w domu, bo milicja i inne władze bardzo takich jak on nie lubią. Jak pan widzi, bardzo dokładnie zapamiętałem to, co chciał mi wtedy przekazać. Może dlatego, że nigdy później nie udzielał mi żadnych politycznych wykładów; starał się, aby moje poglądy kształtowały się w miarę możliwości niezależnie. Nie zmieniło to faktu, że moja akceptacja jego postawy życiowej była oczywista - może właśnie między innymi dzięki temu. Wówczas też zrozumiałem, że mój tata funkcjonuje na innych zasadach niż tatusiowie moich kolegów z przedszkola, że interesują się nim różni groźni i głośno mówiący panowie, a płyną z tego zainteresowania kłopoty życiowe i komplikacje, które w niemałej części wpływają także na mój dziecięcy los. Trzeci stopień mojej opozycyjnej inicjacji nastąpił rok później. Kiedy w trakcie procesu „marcowego" za zgodą sędziego udało mi się spotkać z ojcem podczas przerwy w rozprawie, usłyszałem: - Pamiętaj, teraz ty jesteś w naszym domu mężczyzną. Musisz opiekować się mamą i bronić jej. Dobrze zrozumiałem, осоти chodzi, i choć może zabrzmi to niewiarygodnie, na swój sposób byłem już przygotowany do swej nowej roli. 29 Ojciec starał się, bym wyrósł na porządnego człowieka. Kształtował mnie zgodnie z etosem moralnym, którego głównym nakazem była służba i pomoc ludziom, szczególnie słabszym, mniej odważnym, obdarzonym mniejszą siłą woli i ducha. Jeśli jednak sytuacja tego wymagała, decydował się na „sterowanie ręczne". Pamiętam taką scenę z podwórka: jeden dzieciak tłucze drugiego, na to ojciec wychyla się z okna niemal do pasa i tym swoim ochrypłym głosem ryczy: Maciek, natychmiast obij mu mordę, bo jak nie, to ja ci obiję twoją, jak tylko wrócisz do domu! Cóż było robić - wkroczyłem i zaprowadziłem sprawiedliwość. Przyszło mi to bez większego trudu, bo zawsze odznaczałem się posturą olbrzyma i byłem o głowę większy od rówieśników. Sława obrońcy słabych i prześladowanych ciągnęła się za mną niemal do końca podstawówki i doprowadziła do poważnego konfliktu z git-ludźmi. Bijałem się z nimi regularnie, nieraz bywało tak, że musiałem rejterować z oblężonej szkoły wyskakując oknem z pierwszego piętra. Tak się niestety złożyło, że ojciec nie miał wielu sposobności do pracy nad moim charakterem. Sześć z ośmiu lat, które spędziłem w podstawówce, on przesiedział w więzieniach. Niewiele więc odbyłem z nim rozmów, wspólnych spacerów, wakacyjnych wędrówek, słowem tego wszystkiego, co stanowi intelektualną i emocjonalną treść związku ojca z dorastającym synem. Z tego okresu życia mam dość niecodzienne wspomnienia. Kiedy np. myślę „Boże Narodzenie", przychodzi mi na myśl nie tylko wigilijne spotkanie w gronie rodzinnym przy choince, lecz szykowanie paczek do więzienia dla ojca. Otwierało się orzeczy włoskie, wyjmowało jądro, wkładało do środka pieniądze wzbogacając zawsze zbyt małą „wypiskę", po czym zaklejało skorupkę butaprenem. Istniały też inne przemyślne sposoby ukrywania pieniędzy i grypsów w smalcu, ciastach domowego wypieku itd. Proszę tylko nie sądzić, że się skarżę. Wcale nie czułem się wtedy nieszczęśliwym, zaszczutym wyrzutkiem społeczeństwa. Choć prasa wypisywała o ojcu niestworzone brednie i starała się doprowadzić do tego, by nasze nazwisko stało się synonimem zaprzaństwa i zdrady, wokół mnie i matki zawsze pełno było przyjaciół i łudzi życzliwych. Nigdy nie odczuwaliśmy wokół siebie pustki płynącej z ludzkiego strachu i małoduszności, nie przypominam sobie, by zamknął się przed nami jakiś zaprzyjaźniony dom lub któraś z bliskich nam osób przestała nas odwiedzać. Z tego ożywionego życia towarzyskiego, częstych kontaktów z silnymi osobowościami, rozmów z ludźmi o szerokich horyzontach czerpałem niemałe korzyści. Byłem dzieckiem wyszczekanym, krytycznie zainteresowanym rzeczywistością i skłonnym do zadawania trudnych pytań. Oczywiście nie byłem w stanie powściągnąć tych skłonności podczas pobytu w szkole i wkrótce stałem się centralną postacią, duchowym 30 przywódcą grupy podobnie myślących kolegów. Ku zakłopotaniu dyrekcji do życia szkolnego wprowadziliśmy zdrowy element dyskusji, intelektualnej dociekliwości. Mimo to pani wychowawczyni - chociaż prywatnie żona milicjanta - stanęła na wysokości zadania i nie dopuściła do żadnych szykan. Kłopoty zaczęły się dopiero po skończeniu szkoły. W1975 roku do warszawskich liceów nie było egzaminów wstępnych; przyjęcia odbywały się na podstawie konkursu świadectw z podstawówki. Miałem dobre stopnie, złożyłem podanie do renomowanego żoliborskiego liceum im. Lelewela - i zostałem przyjęty. Jednak w trakcie wakacji zawiadomiono mnie, że zostałem skreślony z listy uczniów! Okazało się, że na naradzie w Kuratorium zapadła decyzja o uniemożliwieniu mi nauki w jakiejkolwiek szkole średniej na terene Warszawy. Chodziło o „wyrwanie Kuronia z jego naturalnego środowiska, na które wywiera negatywny wpływ". Sprawa wyglądała na beznadziejną. Na szczęście mama pracowała wówczas w poradni psychologiczno-zawodowej na Żoliborzu i miała status pracownika resortu oświaty. To, w połączeniu z zabiegami przyjaciół sprawiło, że rygory wobec mnie złagodniały: zakaz został ograniczony do szkół na Żoliborzu. Wybrałem liceum im. Ks. Józefa Poniatowskiego, położone już na terenie Śródmieścia, ale tuż przy granicy Żoliborza. Uczyłem się w szkole średniej w latach 1975-79. Jak pan wie, był to okres kształtowania się zrębów demkratycznej opozycji w PRL. Powstały pierwsze niecenzurowane pisma, zawiązywał się „drugi obieg" książkowy, tworzył się „latający uniwersytet". We wszystkich tych przedsięwzięciach mój ojciec odgrywał piewszopłanową rolę, a ja: ponieważ w pełni identyfikowałem się z jego poglądami, w miarę możliwości mu pomagałem. Przesiadywałem przy telefonie, odbierałem meldunki z terenu, woziłem nielegalną literaturę, jako łącznik przekazywałem informacje. Jeśli dom był pod obstawą, pomagałem ojcu uwolnić się od niej. Szliśmy do parku niby na spacer, za nami w pewnej odległości tajniacy. W umówionym momencie ojciec skazał przez płot, ja rzucałem się biegiem w przeciwnym kierunku. SB-cy na moment tracili głowy - i to zwykle wystarczało, by przynajmniej jeden z nas zdołał zwiać na dobre. W liceum przeżyłem też pierwsze zatrzymanie przez milicję. Było to w maju 1977 roku, po śmierci w Krakowie współpracowników KOR-u, studenta Stanisława Pyjasa. Moje zadanie polegało na pójściu na Dworzec Centralny i naocznym przekonaniu się, czy delegacja na pogrzeb Pyjasa zdoła wyjechać z Warszawy. Nie zdołała, ja zostałem zatrzymany razem z nią. Po krótkim przesłuchaniu zwolniono mnie. Nie zawsze kończyło się tak gładko. Wiosną 1979 roku miał miejsce napad bojówki na nasze mieszkanie w chwili, gdy odbywał się w nim 31 wykład Towarzystwa Kursów Naukowych. Ojciec zawsze powtarzał mi, bym nigdy nie okazywał nienawiści ani nawet lekceważenia milicjantom i pracownikom służb specjalnych, choćby mi przyszło spotkać się z nimi w najbardziej nieprzyjemnych i upokarzających okolicznościach. - To są tacy sami ludzie jak ty czyja -mówił - którzy na skutek przypadku czy zrządzenia losu zostali postawieni po przeciwnej stronie barykady. Jednak tamtego dnia, kiedy zobaczyłem jak biją moją matkę, a ja unieruchomiony w ciżbie kilkunastu osiłków nie mogę jej pomóc - z wściekłości chciałeś gryźć i kopać! Oczywiście nie pozwolono mi na to - oberwałem zdrowo po głowie, co skończyło się wstrząsem mózgu (podobnie zresztą jak dla obecnego posła Henia Wujca). Mój dziadek przypłacił to wydarzenie ciężkim zawałem serca. To był jedyny moment w moim życiu, kiedy straciłem panowanie nad sobą. Ale to naprawdę trwało bardzo krótko, poza tym nigdy, nawet w szczytowym okresie represji wobec ojca nie zniżyłem się do nienawiści. Nigdy nie stała się ona siłą napędową mojego działania. Przed upadkiem w nienawiść chroniła mnie świadomość głębokiej przepaści między sztucznym światem zakłamanej propagandy i działań policyjnych a tym, co naprawdę myślą i czują Polacy. Ani na moment nie zwątpiłem w słuszność realizowanych przez ojca celów. Im bardziej władze wysilały się, by w świadomości potocznej nazwisko Kuroń oznaczało mniej więcej to samo co „degenerat", „wróg" czy „zdrajca", tym więcej spotykałem objawów życzliwości, solidarności, realnej pomocy. Nie dotyczyło to tylko warszawskich środowisk intelektualnych. Sporo jeździłem wtedy z plecakiem i namiotem w Gorce i nigdy nie zapomnę, jak - syna rzekomego wyrzutka społeczeństwa -fetowali mnie tamtejsi górale. Jakbym już wtedy był synem ministra „ ich " rządu! Dzięki temu społecznemu zapleczu nie pozwoliłem wpędzić się w pułapkę osaczenia i fałszywej ostrożności. Nigdy nie rezygnowałem z życiowych przyjemności, zabaw i beztroskich spotkań w gronie przyjaciół tylko dlatego, że mogła się tam zdarzyć prowokacja skierowana przeciw ojcu. Bawiłem się świetnie, korzystałem z radości życia w stopniu nie mniejszym niż moi rówieśnicy, nigdy nie popadłem w wynikające ze strachu samoograniczenie. Udało mi się przeżyć normalną, pełną intensywnych doznań i wielu radosnych chwil młodość. Zbliżała się matura. Dla rodziny i przyjaciół nie ulegało wątpliwości, że niezależnie od posiadanej wiedzy, z tak „ trefnym" nazwiskiem mogę mieć ogromne kłopoty z dostaniem się na studia. Postanowiłem użyć fortelu. WIV klasie liceum wziąłem udział w olimpiadzie historycznej i doszedłem w niej do szczebla ogólnopolskiego, co automatycznie dawało mi miejsce na I roku historii UW. Jednak ówczesnym władzom bardzo zależało na tym, aby syn Kuronia nie kalał swą obecnością murów Uniwersytetu Warszawskiego ani żadnej innej polskiej uczelni. 32 Postanowiono „zażyć mnie z mańki" i unieważnić mój wolny bilet na studia... oblewając mnie na maturze. O wadze, jaką przykładano do tej sprawy świadczy fakt, że sekretarz Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa-Śródmieście na czas matur praktycznie zamieszkał w szkole... Główna rozgrywka nastąpiła na egzaminie ustnym z polskiego. Zadawano mi przedziwne, obliczone na zmiażdżenie i zrównnanie mnie z ziemią, pytania. Zażądano np. szczegółowego opisu, z zewnątrz i od wewnątrz, chaty w Bronowicach, w której toczy się akcja „ Wesela" Wyspiańskiego. Broniłem się dzielnie, czym wprowadziłem rozłam w szeregi rady pedagogicznej. Dyrektorka szkoły i towarzysz sekretarz (do dziś nie pojmuję, kto mu dał prawo głosu) optowali na rzecz oblania mnie, czemu kategorycznie sprzeciwiły się, nazywając to aktem politycznej zemsty, dwie nauczycielki: moja wychowawczyni pani Dzie-chcińska i polonistka, pani Uziębło. Ośmielona w ten sposób radaped-gaogiczna większością głosów postanowiła, że zdałem. Obie moje odważne obrończynie zostały w trybie natychmiastowym wyrzucone z pracy. Sądziłem, że wszystkie emocje są już poza mną. Złożyłem dokumenty na UW, poczułem się studentem i rozpocząłem przygotowania do wakacji. Zanim jednak zdążyłem wyjechać, otrzymałem pismo od rektora UW Rybickiego zawiadamiające mnie, że z powodu „stale zmieniających się okoliczności" nie mogę zostać studentem uniwresytetu. Pan rektor proponował mi w zamian do wyboru Wyższą Szkołę Rolniczo-Pedagogiczną w Słupsku lub Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Olsztynie. Zrobiła się straszna afera, wiele osób o znanych nazwiskach, m.in. profesor Edward Lipiński wysłało do ministra ostre protesty, ale władze się zaparły - Kuroń nie będzie studiował w Warszawie. Cóż było robić? Zdecydowałem się na Olsztyn. Miałem naprawdę szczery zamiar spokojnie studiować i zostać nauczycielem historii, ale już na pierwszym roku okazało się, że nawet w tym miejscu nie będzie to proste. Wykładowca logiki, w wolnych chwilach dorabiający w MSW, postanowił uwolnić czyste ideowo olsztyńskie środowisko studenckie od uosabianej przeze mnie zarazy. Tendencyjnie kierując przebiegiem egzaminu z tego przedmiotu doprowadził do oblania mnie na drugiej poprawce. Wyglądało na to, że moja kariera studencka zakończyła się szybko i gwałtownie. Na szczęście wybuchł Sierpień i sytuacja diametralnie się zmieniła. Zaraz po wakacjach rektor wdrożył śledztweo, które wykazało, że zostałem oblany rażąco niesłusznie i z pogwałceniem wszelkich zasad naukowej przyzwoitości. Wykładowcą zajął się sąd partyjny, a ja zostałem z powrotem przyjęty do grona studentów. Wiele się już jednak nie nastudiowałem. Wybuchła wolność, rozpoczęło się niesłychane ożywienie polityczne 1980 roku, a ja, chcąc nie ЪЪ chcąc, znalazłem się w jego epicentrum. Kiedy w Olsztynie powstawał NZS, wszyscy patrzyli na mnie. Zacząem ciągnąć ten wózek z przekonaniem, ale jednocześnie trochę z poczucia obowiązku, bez tej spontanicznej, szalonej radości działania rozpierającej moich kolegów. Oni dopiero teraz poznali smak wolności, buntu, niezgody na rzeczywistość, w przyspieszonym tempie dowiadywali się, jak bardzo była ona zła i zdeprawowana. Ja to „dziewictwo" straciłem znacznie wcześniej. Swój bunt przeciw złu i niesprawiedliwości systemu przeżyłem już dawno, ba, można powiedzieć, że się z nim urodziłem. Patrzyłem więc na rozgorączkowanie kolegów z sympatią, ale jednocześnie z pewną dozą pobłażania. Ale taki już jestem, że jeśli już coś robię, angażuję się bez reszty, wkrótce zostałem członkiem Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS. 13 grudnia 1981 roku byłem z mamą w naszym warszawskim mieszkaniu. Kiedy przyszła po mnie milicja z nakazem internowania, nie przeżyłem żadnego szoku. Wprawdzie nigdy dotąd nie siedziałem przez dłuższy czas „na dołku", ale zatrzymywany byłem nagminnie, ostatnio wiele razy w związku z działalnością w NZS, zaś zestaw czynności niezbędnych przed pójściem do więzienia miałem niejako zakodowany w genach. Spokojnie i metodycznie spakowałem grube skarpetki i ciepłe gacie, pozbierałem wszystkie znajdujące się w domu papierosy... Tej samej nocy, tyle że w Gdańsku, został internowany mój ojciec, a wkrótce potem mama. Z wszystkich domowników na wolności pozostał tylko nasz pies... Przesiedziałem 7 miesięcy w Białołęce i nie miałem w tym czasie żadnych problemów psychologicznych. Skutkowała wieloletnia zaprawa i wychowawczy etos ojca. Po prostu traktowałem ten stan jako przejściowy etap naszej walki i pracy nad sobą. Po kilku tygodniach okazało się, że w tym samym więzieniu, tyle że w drugiej jego części, siedzi mój ojciec. Ponieważ miał nas kto odwiedzać, bo cała rodzina była zamknięta, w ramach widzeń spotykaliśmy się w więziennej rozmównicy. Ale nawet wtedy nie poddawaliśm się zwątpieniu - pocieszaliśmy się, że ci, którzy zostali po tamtej stronie muru, wcale nie są wolniejsi. Kiedy wyszedłem z „internatu", czekała na mnie pisemna decyzja o wyrzuceniu ze studiów w Olsztynie. Spróbowałem przenieść się do Warszawy. Dziekan wydziału historii nawet mnie przyjął, ale rektor - tym razem już inny - znowu wykazał czujność i okazał mi decyzję ministerialną wykluczającą mnie z grona studentów. Potem próbowałem jeszcze raz na KUL-u i nawet zostałem przyjęty, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Ożeniłem się w 1983 roku, przyszedł na świat pierwszy syn i dojeżdżanie na zajęcia do Lublina okazało się niemożliwe. Tak zakończyła się moja krótka i choć nie z mojej winy, nader burzliwa kariera studencka. Nadal marzę o tym, by uczyć młodzież historii, ale 34 na razie nic nie wskazuje na to, by to marzenie miało się kiedykolwiek spełnić. Kiedy wyszedłem z internowania, zaczął się chyba najcięższy okres w życiu naszej rodziny. W krótkim czasie umarli dziadek i mama, ojciec został aresztowany i zaczęły się przygotowania do szumnie zapowiadanego procesu jego i innych założycieli KOR-u. Nawet pies odszedł do innych panów, zdegustowany wielomiesięcznym osamotnieniem. W naszym domu, który zawsze tętnił życiem i przypominał kocioł pod wielkim ciśnieniem, zrobiło się nagle pusto, cicho i smutno. Aby choć w części rozpędzić tę pustkę, podjęliśmy z narzeczoną decyzję o wcześniejszym niż planowaliśmy zawarciu małżeństwa, szybko przyszło na świat dwóch synów. Jednak taki już mam charakter, że nie potrafię długo się martwić i trwać w przygnębieniu. Także i tym razem, w dużym stopniu dzięki żonie i dziecku, wyszedłem szybko z dołka psychicznego i rzuciłem się w wir nowej działalności. Trzeba było informować polską i zagraniczną opinię publiczną o tym, co się dzieje z ojcem, jak przebiega proces. Udzielałem wielu wywiadów zagranicznym pismom, ale ku mojemu zdziwieniu SB nie usiłowała mi w tym przeszkodzić. Ten stan trwał do wyjścia ojca na wolność w 1984 roku. Od tego czasu skoncentrowałem się na rodzinie i zarabianiu na życie. Ze swym nazwiskiem nawet nie próbowałem szukać pracy na żadnej państwowej posadzie. Zatrudniałem się jako malarz pokojowy, stolarz, tapeciarz i glazurnik. Potem na pół roku wyjechałem do USA. Tam zarobiłem trochę pieniędzy, które pozwoliły mi na rozpoczęcie działalności w dziedzinie prywatnego biznesu. Jestem w tej chwili współwłaścicielem zakładu, w którym stare samochody odzyskują swój pełny blask. Nieźle mi to idzie i myślę o działalności menedżerskiej na szerszą skalę. Ojciec nie potrzebuje już mojej pomocy w takich formach jak dawniej. Z oczernianego i bezkarnie obrażanego opozycjonisty stał się posłem i cieszącym społecznym zaufaniem ministrem. Aż głupio o tym mówić, ale to chyba oczywiste, że nie owe stanowiska wyznaczały cel jego wieloletniej działalności. Celami tymi były - wolność i demokracja dla Polski, a dla siebie - możliwość życia w zgodzie z własnym sumieniem. Nadeszły takie czasy, że owe marzenia można teraz realizować w ministerialnym gabinecie. Ja natomiast z dobrego syna dysydenta postaram się zmienić w nie gorszego syna „prominenta". Może obejdzie się bez bólu. listopad 1989 Karol Jackowski 35 Zawsze byliśmy razem TADEUSZ MAZOWIECKI. Urodził się w 1927 roku w Płocku. Ukończył studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W 1956 roku współorganizator Warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, wieloletni członek jego zarządu. Współtwórca i w latach 1958-1981 redaktor naczelny miesięcznika „Więź". Działacz ruchu „Znak", poseł na Sejm w latach 1961-72, autor i sygnatariusz interpelacji poselskiej koła „Znak", wystosowanej w sprawie wydarzeń marcowych 1968. W 1976 roku sygnatariusz protestu przeciw zmianie Konstytucji. W roku 1977 mąż zaufania głodujących w kościele św. Marcina w Warszawie członków i sympatyków KOR. Od 1980 doradca NSZZ „Solidarność" i pełnił tę funkcję do chwili wprowadzenia stanu wojennego. Po reaktywowaniu pisma w b.r. podjął ją na nowo. Internowany 13 grudnia 1981, przebywał w obozach internowania do 23 grudnia 1982 roku. Po zwolnieniu współpracował z Lechem Wałęsą, od 1987 roku był doradcą Krajowej Komisji Wykonawczej. W czasie strajków w U>88 roku ponownie przebywał na terenie Wybrzeża. Był jednym z inicjat( iow rozmów „okrągłego stołu", a w czasie jego prac jako przewodniczący Zespołu ds. Pluralizmu Związkowego był koordynatorem prac zespołów negocjacyjnych strony opozycyjnej. Premier rządu Polski od 24 sierpnia 1989 roku. Autor ksiąńek „Rozdroża i wartości", „Powrót do najprostszych pytań". „Internowanie". Rozmowa z ADAMEM MAZOWIECKIM, synem TADEUSZA MAZOWIECKIEGO: - Czy trudno być synem opozycjonisty? Wytykano pana z tego powodu palcem, szykanowano? A może na odwrót - wyróżniano i fetowano? - Na pewno trudno udzielać wywiadu w tej roli, z różnych zresztą powodów. Silą rzeczy nasza rozmowa toczyć się będzie wokół osoby 36 mojego ojca i ze względu na niego, a to już nadaje jej szczególny charakter. Ani w szkole, ani na studiach nie czułem się szczególnie szykanowany ani wyróżniany z powodu ojca. Owszem, często kojarzono mnie z nim, z tym, co robił. Zarówno wtedy, gdy prowadził „Więź", jedno z nielicznych naprawdę niezależnych pism, jak i później, po Sierpniu, kiedy redagował „Tygodnik Solidarność". Trochę inaczej wyglądało to w stanie wojennym i przez ostatnie lata, ale na pewno w tym czasie było wielu ludzi częściej i dotkliwiej szykanowanych ode mnie. - W drugiej połowie łat 70, często czytałem w gazetach, że czołowi działacze opozycji opłacani są z zagranicy w twardej walucie. Jeśli wierzyć tym doniesieniom, miał pan dostatnie dzieciństwo... - W1982 roku czytałem taki kryminał w „Żołnierzu Wolności", zatytułowany, jeśli dobrze pamiętam, „Ci, którzy siali wiatr". Dzisiaj ten sam „Żołnierz Wolności" pisze, że owi „siewcy" z 1982 roku są teraz bardzo konstruktywnymi siłami. To pytanie nie jest więc do mnie. - Jaki był status materialny pana rodziny w latach 60 i 70? - Taki sam, jak większości polskich rodzin w tamtych czasach -przeciętny. Myślę, że najlepszą odpowiedź na to pytanie znalazł pan kilka miesięcy temu w trakcie przeprowadzania wywiadu z moim ojcem. Widział pan mieszkanie, w którym spędziłem ponad dwadzieścia łat. Nigdy nie żyliśmy w nędzy, ale też nie przypominam sobie, aby się nam przelewało. W „ Więzi" były i są chyba nadal jedne z najniższych stawek dla dziennikarzy. Dostawaliśmy też rentę po matce, która umarła w 1970 roku. Mieszkaliśmy we czterech - ojciec, ja i dwaj moi bracia. Bywały okresy, że udawało się ojcu znaleźć, kogoś do pomocy przy gotowaniu i sprzątaniu, ale często musieliśmy sobie z tym radzić sami. Do tej pory wspominamy wspólne obiady, zwłaszcza te w jadłodajni „Zdrowie". Ojcu zawsze bardzo zależało na tym, byśmy wspólnie jadali posiłki, nawet wtedy, gdy nie było komu przygotować ich w domu. To wcale nie było proste, bo każdy z nas kończył zajęcia o innej porze -Orogramowo jednak unikaliśmy stołówek i przynajmniej na czas posiłków staraliśmy się być razem. Kiedyś nastąpiło dziwne włamanie do naszego mieszkania. Zginęło kilkanaście tysięcy złotych odłożonych na pralkę automatyczną i trochę pamiątek - raczej tylko dla nas wartościowych - po naszej matce. Bardzo chcieliśmy mieć tę pralkę, bo dla czterech facetów pranie było sporym problemem. W końcu ojcu udało się pożyczyć potrzebną sumę. Nie wszystko jednak czego chcieliśmy było możliwe do osiągnięcia. Po raz pierwszy za granicę wyjechałem trzy lata temu, a mój młodszy 37 brat do tej pory nie miał jeszcze takiej okazji. W jedno natomiast byliśmy bogaci. W naszym domu zawsze było mnóstwo dobrych ksią- - Czy zawsze słuchał pan ojca? - Nie było między nami jakiś wielkich konfliktów, choć nie zawsze się go słuchałem. Te, które się zdarzały, wydają mi się dzisiaj banalne: na przykład ja chciałem grać na gitarze, a ojciec uważał, że tracę czas. - Czy w okresie szkolnym miały do pana dostęp takie typowe dla tego wieku pokusy jak np. narkotyki? - W moim środowisku szkolnym i podwórkowym takie ciągoty nie były modne. Chcieliśmy być silni, a narkotyki kojarzyły się nam z hipi-Sami, fetórymi pogardzaliśmy i uważaliśmy za słabeuszy. - Jakie były pana postępy w szkole? Czy miał pan z nią jakieś kłopoty? - Szkoły średnie zaliczyłem aż trzy. Wszystkie mile wspominam, szczególnie Liceum im. Reytana, gdzie poznałem moją żonę. Zmieniałem szkoły z różnych powodów. Raz powtarzałem klasę. W 1981 roku oblano mnie na maturze. Do tej pory nie mam poczucia, że nie zdałem tej matury z powodu swej niewiedzy, ale też nikomu nie zarzucam, że zostałem tendencyjnie obcięty. Przeszedłem nad tym do porządku dziennego - odpocząłem na wakacjach, zmieniłem przedmiot i we wrześniu zdałem poprawkę na piątkę. Potem rozpocząłem pracę w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Dwa lata przepracowałem w Oddziale Starych Druków i było to dla mnie wspaniałe doświadczenie. Jednocześnie uczyłem się w dwuletnim wieczorowym studium pomaturalnym. W 1983 roku zacząłem studiować historię. - J3 grudnia 1981 roku pana ojciec został internowany. Czy i pana dotknęły jakieś represje w czasie stanu wojennego? - Największą było internowanie ojca. - Mniej więcej tydzień później polskojęzyczne radiostacje podały wiadomość, że pana ojcie nie żyje... - Pamiętam, że wieczorem do domu zaczęli przychodzić znajomi, wszyscy z ponurymi minami. Widać było, że chcą nam coś oznajmić, ale nie mają odwagi. W końcu ktoś powiedział, że Radio France Internatio-nalle podało wiadomość o śmierci ojca. Według niektórych krążących plotek miał on popełnić samobójstwo. Nie mogliśmy uwierzyć w taką wersję, to po prostu zupełnie do ojca nie pasowało. Ale wiadomość o jego śmierci zdążyła już pójść w świat przez cenzurowane teleksy. Urban przez dwa dni usiłował ustalić, co się dzieje z ojcem. Wreszcie wydał nam zaświadczenie, że ojciec żyje. Ale gdzie się znajduje - tego już nie potrafił powiedzieć. - Czy jako synowi szczególnie niebezpiecznego opozycjonisty - ojciec siedział przecież w obozie najdłużej ze wszystkich internowanych - nie 38 dokuczano panu bardziej niż innym? - Ojciec był w grupie internowanych, których jako ostatnich zwolniono wieczorem 23 grudnia 1982 roku. Trzeba jednak pamiętać o kilkuosobowej grupie działaczy i doradców „Solidarności", której wcale nie zwolniono, zmieniając im nakaz internowania na aresztowanie. W stanie wojennym mieliśmy w domu jedną rewizję, w kwietniu 1982 roku. Uzasadniono ją podejrzeniem, że z naszych okien wyrzucano na Marszałkowską ulotki. Rzeczywiście, dach tego domu często wykorzystywany był w takim celu. Ale ulotki, które tamtego dnia spadły na ulicę, widzieliśmy wyłącznie w rękach funkcjonariuszy, którzy przynieśli je na górę do mieszkania. Zabrano mnie do aresztu razem z bratem i przyjacielem. Nie wiem, czy byliśmy aż tak niebezpieczni, czy może chciano nam okazać, że sprawa jest bardzo poważna - w każdym razie wyprowadzono nas z rękami skutymi kajdankami. Wielu moim znajomych ma jednak znacznie gorsze wspomnienia z tamtych czasów. Nas wypuszczono już po 48 godzinach. - Brał pan udział w demonstracjach przeciw stanowi wojennemu? - Byłem pod PAN-em w momencie jego pacyfikacji 14 grudnia, a potem na innych manifestacjach rocznicowych. To były niezwykłe spontaniczne wydarzenia. Pamiętam demonstrację na Marszałkowskiej, tuż pod moim domem, 31 sierpnia 1982 roku. Starsi ludzie wychodzili wtedy przed młodych, aby ich ocalić od gazów i wziąć na siebie pierwsze uderzenie szarżujących zomowców. - Czy uczestniczył pan w podziemnym ruchu wydawniczym? - Nie, ale na początku stanu wojennego przepisywałem na maszynie wszystko to, co wtedy wychodziło jeszcze w małym nakładzie. Później nieraz rozprowadzałem niewielkie ilości książek i prasy. Za to moja żona przyczyniła się do wydania w drugim obiegu książki ojca „Internowanie". Docierała ona do nas z obozu w Jaworzu przez kilka miesięcy albo na pojedynczych kartkach, albo w formie grypsów -długich i wąskich pasków papieru. Jeden fragment miał z kolei formę zwykłego zeszytu szkolnego. Podczas wspomnianej rewizji tenże zeszyt leżał po prostu na stole. Violetta wykazała przytomność umysłu i błyskawicznie schowała rękopis... pod spódnicę. Na szczęście tam nie szukali. - Jaki był stosunek otoczenia do pana w trakcie stanu wojennego? - Dopiero wówczas w pełni zrozumiałem sens słowa „Solidarność'. Przyjaciele, znajomi, sąsiedzi dopytywali się o ojca, chcieli pomagać - i robili to. Niesłychane., jak bardzo czuliśmy się wtedy sobie bliscy i jak ci wszyscy ludzie, częstokroć nieznani, szli nam z pomocą. Dowody solidarności płynęły również z zagranicy. Dostawaliśmy paczki od ludzi z Zachodu, którzy nas nie znali, dysponowali tylko naszym adresem uzyskanym od jakichś instytucji charytatywnych. To było bardzo ciepłe, 39 przyjemne. W paczkach znajdowały się często życzenia, zdjęcia rodzinne, zaproszenia do odwiedzin. Niestety, z nikim z tych ludzi nie udało się nam później zobaczyć, choć bardzo tego chcieliśmy. - Czy rozważał pan ewentualność wyjazdu za granicę na stałe? - Różnie z tym bywało. Byłem przeciwny emigrowaniu z Polski. Uważałem, że to co się stało po 13 grudnia nie może trwać wiecznie i dlatego trzeba być tutaj. Nikt z nas jednak nie wiedział, czy przyjdzie nam czekać pięć, dziesięć czy może więcej lat. Z upływem czasu, tak jak wszyscy dokoła, czułem się coraz bardziej znękany otaczającą nas rzeczywistością. Wtedy myślałem o tym, by pojechać tam, gdzie żyje się bardziej normalnie. Udało mi się dwukrotnie, w 1986 i 87 roku, wyjechać na parę tygodni do Belgii. Ale jak pan widzi - nie zostałem. - Rozmawiamy w przestronnym, doskonale położonym, świetnie wyposażonym mieszkaniu. Niezłe pan sobie żyje. - Dziękuję, to mieszkanie Bohdana Cywińskiego, które już wkrótce będę musiał opuścić. Mieszkam tu, bo stan wojenny zastał Cywińskiego na stypendium w Szwajcarii, a w Polsce był w tym czasie opluwany. Ściągnął więc tam całą rodzinę i był tak uprzejmy, że w 1983 roku udostępnił mi swoje mieszkanie. Wszystkie meble i urządzenia należą do niego. Ja do tej pory zdołałem dorobić się pralki, lodówki, dwóch łóżeczek dla dzieci i 22-letniego samochodu. Jeśli chodzi o moje szanse na własne mieszkanie, to są one bliskie zeru. - Studiuje pan szósty rok, ma pan żonę i dwoje dzieci. Z czego pan żyje? - Kiedy rozpoczynałem studia myśleliśmy, że pensja żony i moje stypendium jakoś wystarczą na skromne przeżycie. Pomagali nam rodzice i jakoś szło. Moje stypendium, tak jak wszystkich innych studentów, nie nadążało jednak za wzrostem cen. Ostatnie, jakie odebrałem - za lipiec tego roku - wynosiło 13 900 zł. Musiałem więc dorabiać. Najpierw były to drobne, później coraz większe roboty domowe - matowanie, tapetowanie, układanie galzury i terakoty. Zacząłem od rodziny i znajomych, a potem stopniowo rozszerzał się krąg osób, u których pracowałem. Dzięki temu zdołaliśmy jakoś przeżyć. Teraz jednak muszę to przerwać. Chcę obronić pracę magisterską. - Czy nie wydaje się panu czasem, że żyje pan w cieniu ojca? Noszenie tak znanego nazwiska wywołuje chyba dążenie do emancypacji, samodzielnego zaistnienia w ludzkiej świadomości? - Nie widzę takiego problemu. - Jaki jest pana stosunek do poglądów politycznych ojca? Podziela je pan? - Zasadniczo zgadzam się z nimi. Ale niekiedy bywam hardziej radykalny. Zresztą z biegiem czasu ten mój radykalizm słabvnie. Redagowany przez ojca w 1981 roku „ Tygodnik Solidarność" wydawał mi się 40 wówczas za miękki, za ugodowy, i nieraz to ojcu wypominałem. Teraz inaczej na to patrzę. Powyższa rozmowa odbyła się w połowie sierpnia. Ponieważ następnego dnia mój rozmówca wyjeżdżał na urlop, umówiliśmy się, że przyniosę mu tekst do autoryzacji w pierwszych dniach września. Kiedy spotkaliśmy się ponownie, sytuacja polityczna w Polsce była już zupełnie inna: 24 sierpnia Tadeusz Mazowiecki został wybrany premierem. Oczywiście nie oparłem się pokusie i zapytałem jego syna, co zmieniło się w jego życiu od tamtego dnia. Jak zareagowali na wybór ojca sąsiedzi, znajomi, rodzina? - Mnóstwo ludzi dzwoni do mnie z gratulacjami, co mnie troszkę śmieszy, bo przecież nie mnie się one należą - ale rozumiem, że chodzi o to, abym je przekazał ojcu. Nie brakuje też wyrazów współczucia, okazywanych przez ludzi, którzy uważają misję mojego ojca za przedsięwzięcie kaskaderskie. W moim codziennym życiu właściwie niesie nie zmieniło, oczywiście jeśli nie liczyć tego, że mam teraz utrudniony dostęp do ojca, widuję go bardzo rzadko. Oczywiście liczę na to, że z czasem będzie on w stanie tak ułożyć swe zajęcia, by znalazło się wśród nich miejsce na spotkania z najbliższą rodziną. wrzesień 1989 Karol Jackowski '!-». - .i -,: - ■,.!/. 41 Ostracyzm -czyli sąd skorupkowy ZBIGNIEW MESSNER. Urodził się w 1929 roku w Stryju. Studia ukończył w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach w 1951 roku, doktorem nauk ekonomicznych został w 1961, doktorem habilitowanym w 1969, profesorem nadzwyczajnym w 1972, profesorem zwyczajnym w 1977. W latach 1959-1982 pracownik naukowo-dydaktyczny WSE (a później Akademii Ekonomicznej) w Katowicach: kolejno asystent, starszy asystent, adiunkt, dyrektor Instytutu Organizacji Przetwarzania Danych, prorektor i rektor. Od 1980 do 1983 przewodniczący Wojewódzkioej Rady Narodowej w Katowicach. Od 1981 do 1988 członek Biura Politycznego КС PZPR. Od 1982 do 1983 I sekretarz KW PZPR w Katowicach. Od listopada 1983 wicepremier, w latach 1986-1988 premier. Autor wielu prac naukowych z zakresu ekonomii, odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim i Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Członek PZPR wiatach 1953-1990. Mówi BOŻENA MESSNER-KLIMEK, córka ZBIGNIEWA MESSNERA: Właściwie należałoby rozpocząć w ten sposób - to, że byłam córką premiera, odczułam dopiero w momencie, gdy tato przestał piastować ten wysoki urząd. Było to więc dokładnie wtedy, gdy córka koleżanki, sześcioletnia Kasia, usłyszawszy w telewizji, że „rząd premiera Messnera upadł", oświadczyła z całą powagą: - Mamo, w telewizji powiedzieli, że dziadzio Ani i Basi się przewrócił. Dymisja taty stała się również dla mnie gorzkim doświadczeniem życiowym. Dopiero wówczas bowiem zrozumiałam, jak podli i bezinteresownie zawistni potrafią być ludzie. Ludzie, którym nie tylko, że nie uczyniło się żadnej krzywdy, ale którym się w dodatku często pomagało... Moi rodzice nie pochodzą ze Śląska. Ojciec, syn robotnika z warsztatów kolejowych, przyszedł na świat w Stryju. Po drugiej wojnie reap-triował się - wraz z rodzicami - do Polski. Najpierw do Mielca, a potem 42 do Gliwic. Mama jest rodowitą warszawianką. Po Powstaniu Warszawskim i obozie w Pruszkowie, jako dziewczynka, trafiła do Gliwic. W czasie okupacji straciła całą najbliższą rodzinę. Wracam do taty. Zawsze był, jest i pozostanie dla mnie przede wszystkim wspaniałym człowiekiem. Uczciwym, pracowitym, solidnym, punktualnym - surowo egzekwującym te zasady nie tylko od innych, ale przede wszystkim - od siebie. Pozostanie właśnie bardziej wzorem osobowym człowieka, a mniej wzorem ojca; zagoniony od świtu do zmierzchu, dojeżdżając (najpierw na studia, a potem do pracy) z Gliwic do Katowic, niewiele czasu znajdował dla domu. Nie majsterkował, nie pomagał w kuchni, przy praniu, nie sprawdzał lekcji. A jednak stale czuwał nad nami w jakimś ogólniejszym sensie, dbając o materialne podstawy bytu, o odpowiednie lektury, wybór dobrych szkół i zajęć pozalekcyjnych. Sam proces wychowania tato pozostawił mamie. Choć przecież, krótko po porodzie, gdy mama poważnie zachorowała, umiał pogodzić naukę, pracę oraz zajmowanie się nami, bliźniaczkami -Lilianną i mną. Podobno kładł nas do kołysek, sam siadał pośrodku z książką w ręku i - kołysząc - uczył się. Kiedy sama studiowałam, kiedy później prowadziłam zajęcia ze studentami, chyba ani razu nie spotkałam równie odpowiedzialnie podchodzącego do życia tak młodego studenta... Przez długie lata byliśmy rodziną bardzo średnio, albo nawet kiepsko sytuowaną. Mama nie pracowała, utrzymywaliśmy się z niezbyt wysokiej pensji ojca - nauczyciela akademickiego. Pamiętam, że niektóre moje koleżanki wyjeżdżały na wakacje za granicę - do Bułgarii, Grecji, Rumunii, Jugosławii - co wydawało mi się niedoścignionym marzeniem. Pamiętam też, że mama często miała problemy, by starczyło jej pieniędzy na dwa identyczne ubranka dła nas. Sukces taty - naukowca, ekonomisty - był więc wspólnym sukcesem także mamy i całej naszej rodziny. Ojciec angażował się też społecznie. W latach czterdziestych działał w OMTUR-ze, w Związku Akademickim Młodzieży, później udzielał się na uczelni, przez wiele lat był radnym Wojewódzkiem Rady Narodowej w Katowicach. Jedynymi dniami wytchnienia były sobotnie popołudnia i niedziele. Choć i te nie zawsze. Aktywność społeczna i konieczność podreperowania budżetu domowego sprawiały, że również niektóre weekendy ojciec spędzał poza domem. Prowadził zajęcia na studium zaocznym. Działał na przykład w Klubie Sportowym „Piast", którego szybko został prezesem. Pamiętam, że tata sekcję piłkarską „Piasta" wyprowadził w niedługim czasie z III do II Ligi... A kiedy już rzeczywiście łapał parę wolnych chwil, wówczas bardzo chętnie pracował w ogródku, zabierał nas na spacery, czytał. Trzymał nas z siostrą krótką ręką. Zawsze stanowczy, ale przy tym sprawiedliwy. Jeszcze w liceum - skończyłyśmy dobre, eksperymentalne 43 Liceum ogólnokształcące z angielskim językiem wykładowym - musiałam wracać z zabaw i prywatek najpóźniej o dwudziestej drugiej. Przyjęcia sylwestrowe nie stanowiły wyjątku. Po maturze - także za podszeptem rodziców, głównie taty -poszłyśmy na psychologię. Tym razem nie był to niestety dobry wybór. Sama zbyt słaba psychicznie, nie byłam w stanie - posiadając specjalność kliniczną - pomagać cierpiącym. Znalazłam pracę w Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, zaczęłam uczyć psychologii społecznej i psychologicznych podstaw propagandy wizualnej. Moja kariera nauczyciela akademickiego nie trwała długo. Najpierw siostra, a potem ja wyszłyśmy za mąż i w 1981 r. poszłyśmy obie na urlopy wychowawcze; w moim wypadku przedłużonym narodzinami drugiego dziecka. Promotor mojej dysertacji wyjechał w tym czasie na stałe za granicę, a zaawansowana już praca doktorska powędrowała do szuflady. Szkoda, bowiem analizowałam w niej te wszystkie błędy propagandy wizualnej, które popełnia się w naszym kraju nadal. Anegdotka opowiadana dziś przez kabaret „Długi" o tym, że na szpitalu przygruźliczym widnieje ogromny napis „Byliśmy, jesteśmy, będziemy", była autentyczną ilustracją zawartą w mojej pracy. Nie wróciłam na uczelnię, za to związałam się ściślej z telewizją, z którą współpracowałam już wcześniej. Rok 1981 okazał się dla mojej rodziny brzemienny w zdarzenia. Już w 1980 ojca - sprzeciwiającego się wielu koncepcjom ówczesnych decydentów (za co między innymi Zdzisław Grudzień zawiesił go w pełnieniu funkcji przewodniczącego Kolegium rektorów uczelni woj. katowickiego) - wybrano przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach. W1981, podczas IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR wszedł w skład Biura Politycznego КС PZPR. A w drugiej połowie grudnia tego roku, po ogłoszeniu stanu wojennego, generał Jaruzelski zaproponował ojcu pełnienie funkcji I sekretarza KW PZPR w Katowicach. Chodziło o to, że ojciec cieszył się na Śląsku stosunkowo sporym szacunkiem, był lubiany, odbierany jako reformator i mógł już choćby swoją obecnością na czele Komitetu Wojewódzkiego próbować uśmierzać nastroje niechętne rozwiązaniom zastosowanym w grudniu 1981. To było dokładnie w wigilię Bożego Narodzenia 1981, gdy ojciec zaczął nas przekonywać, że musi się podjąć tego zadania. Wszystkie trzy - łącznie z mamą - byłyśmy przeciwne. Na nic się jednak nasze protesty nie zdały, tym bardziej, że tato mój wierzył wówczas gen. Jaruzelskiemu bezgranicznie. Zawsze pozostawałam, nie, pozostawałyśmy z siostrą w cieniu ojca. Cokolwiek nam się w życiu udało - dostać na studia czy zdać egzamin -z reguły kończyło się na plotce: „tata rektor załatwił". Potem przyszła kolej na: „tatę I sekretarza KW", „tatę wicepremiera" i „tatępremiera". Dostała się do pracy w telewizji? „Tata zadzwonił, gdzie trzeba". Pro- 44 wadzi już nie tylko programy regionalne, ale w dodatku co czwartek jest prezenterką w ogólnopolskiej „dwójce"? „Cóż prostszego dla taty!" Z początku chciałam, próbować udowadniać, że to nie tak, że większość moich sukcesów zawdzięczam swojej pracy i swojemu szczęściu, a ojciec - nawet gdyby mógł, a czasami przecież mógł - nie pomógłby mi. Takie ma po prostu żelazne zasady. Zasady, przeciwko, którym zresztą nie raz nie dwa się buntowałam. Złość mnie brała, gdy widziałam, jak dookoła „załatwiano" sobie wszystko, co było do „załatwienia", a ja nie mogłam dostać asygnaty na samochód (jeśli nie liczyć jednorazowej na „malucha", którą otrzymałm z pracy, jak wielu innych), ani skorzystać z któregokolwiek innego przywileju. Ba, musiałam rezygnować nawet z profitów, których sama się dobiłam. Przez ponad dwa lata współpracowałam np. z firmą „Skórimpex-Rind" w Londynie, projektując dla nich ubrania, futra i torebki ze skóry. Byłam dobra. Na 30 moich projektów kupowano 27, 28. Kupowano i płacono w dewizach. Niestety, gdy tato został premierem okazało się, że i to „nie wypada". Złością na karierę mego taty reagował także mój mąż, z początku nie pracujący, później prywatny handlowiec. Klął na czym świat stoi, że każdy się go boi i woli nie ryzykować interesów z zięciem premiera. Jedyną rzeczą, w której ojciec pomógł, było to, że jak inni wiele lat czekając w kolejce po mieszkanie, dostałam je, podczas gdy nie wszyscy mieli to szczęście. Natomiast to, że udało mi się wychować moje dwie córki na „milupach", to zasługa nie mego ojca, lecz możnego teścia, architekta projektującego m.in. kościoły. To, że z małego mieszkanka przeniosłam się kilka lat temu do spółdzielczego domku, też stało się na koszt teścia. On kupił nam ten dom. Plotka towarzyszyła mnie i mojej siostrze przez całe życie. Tak jest z bliźniaczkami - wyróżniają się przez swoje podobieństwo, więc już jest powód, Ąpo w'ć-/?/>0qt>ouwdać Późrnę/floftia'towarzyszyłaЖ//Ш/І? z powodu taty. Najpierw, że załatwił mi to lub tamto - od pracy, przez kolejne auto, po wycieczki za ocean. Jaka była prawda? Nie jestem ani garbata, ani zezowata, na dziennikarce znam się nie gorzej od moich kolegów. Za ocean - raz jeden - zaprosił mnie z „Estradą" pan Jan Wojewódka. Zaprosił mnie, więc może na coś tam liczył, coś kalkulował -mmm-lo w^ońro nie moja sprawa, lecz tego, który zaprasza i płaci Na domiar ojciec byi tym, który - dowiedziawszy się o tym -odu/odz/ł mnie od myśli o wyjeździe. Uważał, że będąc matką dwojga dziecinie powinnam opuszczać ich na tak długo. Pożyczyłam z redakcji kamerę video „Blaupunkta". I znów pretensje, że zabrałam, że zablokowałam. A ja sama, na własnym ramieniu nakręciłam w USA kilka godzin taśmy, z czego zmontowałam wysoko oceniony (i wyceniony) reportaż. Inna plotka. Koleżanka przejeżdżała kiedyś taksówką obok osiedla, na którym stoi nasz dom. I taksówkarz opowiedział jej, że ponieważ 45 mieszka tam premierówna, ochrona ojca, który ją czasami odwiedza, w obawie przed zamachowcami, usunęła stamtąd garaże. A prawda była całkiem inna. O przestawieniu kontenerowych, nielegalnie, tuż przed oknami ustawionych garaży walczyłam ja sama - i wygrałam. Przeniesiono je w inne miejsce, gdzie samochody przestały smrodzić mieszkańcom osiedla. Mówiono, że mam ochronę, a nie miałam. Szeptano, że domek w marmurach, a do dziś nie jest wykończony. Nie mówiono za to, że mam tełefon na podsłuchu, a chyba mam do tej pory... Zapraszano mnie na dziesiątki przyjęć. Zapraszano „na małpę". O, Messnerówna, premierówna - mówiono, ściszając głos. Kiwano głowami, pozdrawiano, schlebiano. Ludzie mieli problemy, życiowe kłopoty, przychodzili z prośbą o wstawiennictwo, o pomoc. Ja zwracałam się do ojca. Robił, co mógł. Zawsze, gdy chodziło o innych. „Tobie, Bożenko nie mogę pomagać, faworyzować, nie wypada! A innym? Gdy sprawa nagląca - tak, trzeba". Zwłaszcza, gdy szło o szpital dla dziecka, o lekarstwa. Nigdy nie interesowała mnie polityka ani ekonomia. Nie znam się na tym, nie mogłam więc wdawać się z ojcem w dyskusje na temat słuszności takich czy innych posunięć. Cenzura istniała - to fakt, SB działała, wyjechać z kraju było trudno, choć już nie tak, jak w pierwszych latach po wprowadzeniu stanu wojennego. Wydawało mi się jednak, tak jak wydawać się może laikowi, że sytuacja gospodarcza nie jest aż tak zła, że się poprawia. Tyle wnosiłam, obserwując sklepowe półki i czytając w gazetach o postępach (oraz mankamentach) reformy. Moje poważne zastrzeżenia budziła natomiast propaganda rządu taty, zwłaszcza telewizyjna. Znam się trochę na tym, wiem, że TV jest medium szczególnie tendecyjnym i wszystko jest kwestią odpowiedniego doboru zdjęć. Jerzy Urban, co prawda już po dymisji rządu ojca, przyznał się publicznie, iż jako rzecznik nie reprezentował jego gabinetu, lecz bardzo enigmatycznie pojmowaną władzę. Jak się okazało, nie próbował nawet kontaktować się z moim ojcem przed swoimi cotygodniowymi konferencjami prasowymi. Uważałam więc i uważam nadal, że rząd taty nie tylko nie miał dobrej propagandy, ałe wręcz miał antypro-pagandę. Ojciec co prawda nie pochodził ze Śląska, lecz postrzegany był jako Ślązak. Nie wchodził do warszawskiej kliki, a jako członek PZPR był zwalczany przez sporą część społeczeństwa. Był więc na z góry straconych pozycjach. Podpowiadałam ojcu, by starał się zaprezentować swój gabinet od bardziej ludzkiej strony: z dziećmi, z problemami, z jakimi się borykają. By uczynił to dokładnie tak, jak postąpił jego następca, dziennikarz-profesjonalista Mieczysław F. Rakowski. Ojcu podobał się mój pomysł, był jednak zbyt skromny, by polecać komukolwiek jego wykonanie. , Jeśli sami zaproponują, zgodzę się, jeśli nie, nie będę naciskał". Również moja mama, władająca angielskim, robiąca pewne wrażenie w czasie spotkań z premierami rządów innych 46 państw i ich małżonkami, była niedoceniana przez środki masowego przekazu, przeciwnie niż jej następczyni. Mama od lat też wydaje książki dla dzieci; książki, z których całe honoraria przekazuje na fundusze zajmujące się pomocą dzieciom. Nawet po mistrzowsku robiona propaganda nie uchroniłaby jednak rządu mojego taty od upadku. Ojciec w wywiadach prasowych udzielanych już po dymisji, wielokrotnie przyznawał się do popełnionych przez jego ekipę błędów, ale nie takich, które dyskryminowałyby politykę gospodarczą. Jestem jednak pewna, że jego największym błędem było to, że nie ustąpił wcześniej. Nie mógł realizować programu, który realizować chciał (myślę, że byłby to program niewiele różniący się od programu Balcerowicza), bo mu na to nie pozwalano, bo strategiczne deyzje zapadały nie w Urzędzie Rady Ministrów, lecz w КС PZPR. Ojciec z tego powodu kilkakrotnie proponował (jak się orientuję) generałowi Jaruzelskiemu odejście z funkcji premiera, ale się na to nie zgodzono. Generał uważał, że rząd, którym kierował mój ojciec był rządem fachowców. Uległ. Uległ niepotrzebnie. W swoim ostatnim - w charakterze premiera -przemówieniu sejmowym wskazał na faktyczne przyczyny niepowodzenia polityki gospodarczej swego gabinetu. Uczynił to w sposób delikatny. Może - zbyt delikatny. Jedno wiem na pewno: mój ojciec nigdy nie był przywiązany do określonej funkcji. Chciał pracować, cieszył się, że tym co robi, służy Polsce. Po ustąpieniu taty odwróciło się ode mnie wiełu ludzi, których nigdy bym o to nie posądzała. Najpierw, gdy - za czasów premierostwa ojca -wchodziłam w telewizji przed kamery, zażądano ode mnie, bym zaprzestała używania mego podwójnego nazwiska Messner-Klimek, a zaczęła występować jedynie pod mężowskim. „Po co ma się rzucać w oczy" - argumentował szef. Gdy ojciec podał się do dymisji, ten sam szef zażądał kategorycznie, bym ujawniła panieńską część nazwiska. „ Co to, chce się ukrywać za plecami męża?! Widzowie są oburzeni!" To było jesienią 1988 roku. Zaczęto mnie zdejmować z wizji, rzadko emitowano moje programy. Nagle „stały się gorsze", a ja przestałam zarabiać. W 1989 roku wzięłam półroczny urlop dla poratowania zdrowia; podobnie jak ojciec po wypadku samochodowym, miałam niedawno złamany kręgosłup. Gdy wróciłam do pracy w listopadzie 1989, już po przejęciu szefostwa Radiokomitetu przez Andrzeja Drawicza, zauważyłam, że ostracyzm pod moim adresem przybrał na sile. Już prawie w ogóle nie było dla mnie zajęcia, a gdy znalazły się jakieś ostatki, zażądano dla odmiany, bym znowu występowała jedynie pod nazwiskiem męża. Kolega, szef wydania katowickiego programu regionalnego chciał, bym go prowadziła. Za karę odebrano mu wydawanie programu. Atmosfera w pracy zrobiła się koszmarna, feden bał się drugiego. A ci bliżsi mnie ostrzegali, że pod nowymi rządami dla córki „skompromitowanego" premiera miejsca w telewizji nie będzie. Ta 47 sprawa mnie już z resztą nie interesuje, ponieważ dostałam wymówienie z pracy. Na to nałożyły się moje kłopoty osobiste: jestem w separacji z mężem, niedługo rozwód i - pewnie - przeprowadzka z dwojgiem dzieci z ładnego domku spółdzielczego w Katowicach do trzypokojowego mieszkania siostry w Warszawie. Moje kłopoty nie poprawiają ojcu humoru. On się do tego nie przy-naje, ałe wiem, widzę, że od jesieni 1988 roku jest przygaszony. Prowadzi zajęcia dydaktyczne w Akademii Ekonomicznej w Katowicach, stanął do ivalki wyborczej w wyborach do Sejmu w czerwcu 1989 roku (i przegrał, co w zaistniałej sytuacji było do przewidzenia), udziela wywiadów, dużo czasu poświęca wnukom. Jest więc przygaszony, ale nie zgorzkniały, nie odizolował się od świata, stara się prowadzić normalne życie. Widuję się z nim i mamą często, choć póki co nie tak często, jak moja mieszkająca w Warszawie bliźniacza siostra. Jakie błędy popełnił tata jako premier - najlepiej wie on sam. Jakie ja popełniłam - jako córka premiera - wiem ja. Największy to ten, że łatwowiernie zawierzyłam w deklarowaną przez innych sympatię czy wręcz przyjaźń. Zawieść się na jednym człowieku -już boli, zawieść się na tylu naraz - to prawdziwa tragedia. Jak się przed takim niebezpieczeństwem ustrzec? Moja siostra po przeprowadzce do Warszawy kiedy tato jeszcze był premierem, postanowiła - w jakimś sensie - ukryć swój związek z ojcem. Pozostała tylko przy nazwisku męża, synowi zakazała mówienia poza domem czegokolwiek o dziadku. Ale to oczywiście metoda dobra na krótką metę. Więc? Trzeba koniecznie unikać nowych, niby przypadkowych znajomości. Trzeba ograniczyć się do kręgu starych, sprawdzonych przyjaciół. A w pracy? Zrezygnować z zawodowych ambicji? Wyjechać na bezludną wyspę? Straciłam pracę i mieszkanie. Nie mam oszczędności, jeżdżę starą, stukniętą „ładą" po rodzicach. A do tego zostałam wychowana w bardzo patriotycznym domu i buntuję się przeciwko moim znajomym (jest ich na Śląsku coraz więcej), którzy emigrują do Niemiec Zachodnich. Mimo tego nie zamierzam się poddać. Największym moim skarbem są dzieci i marzę, by stworzyć im - a przy okazji także sobie -ciepły, pełen sympatii i miłości dom. By stworzyć go bez konieczności uciekania się do protekcji, znajomości, układów. A przy tym na pewno nie wyrzeknę się nazwiska mego ojca; nazwiska, którego nigdy się nie wstydziłam. luty 1990 Piotr Gabryel 48 Nie czuję się ofiarą LESZEK MOCZULSKI. Urodził się w roku 1930 w Warszawie. Studia na wydziałach Prawa oraz Historii Uniwersytetu Warszawskiego, a także Wydziale Społeczno-Politycznym Akademii Nauk Politycznych. Prace zawodową rozpoczął w 1950 roku w „Trybunie Ludu", skierowany tam na praktykę dziennikarską, ale po kilku tygodniach został wyrzucony jako „wróg polityczny". W 1958 decyzją ówczesnego szefa Biura Prasy КС PZPR Artura Starewicza otrzymał „dożywotni zakaz" pracy w dziennikarstwie. W 1961 roku podjął pracę w tygodniku „Stolica", początkowo pół-jawnie. Kierował tam działem historycznym. Wydał kilka książek, m.in. monografię Bundeswehry, obszerną pracę „Dylematy. Wstęp do historii politycznej Europy Zachodniej 1945-70". W 1972 roku ukazała się głośna „Wojna polska" z tezą, że w 1939 roku Polakom udało się powstrzymać Wermacht, lecz dobiła nas armia radziecka. Pozycja ta wywołała wielki skandal, została wycofana z księgarń i bibliotek, zaś autorowi przyniosła zakaz wydawania książek, egzekwowany bardzo starannie. Kolejne publikacje Leszka Moczulskiego ukazywały się już tylko w drugim obiegu, m.in. programowa „Rewolucja bez rewolucji" (1979). „Trzecia Rzeczpospolita. Zarys ustroju politycznego" ( 1985), „Krajobraz przed bitwą" ( 1987). Od marca 1977 jawny rzecznik Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (razem z Andrzejem Czumą). Od przełomu 1978/79 kierował pracami przygotowującymi powstanie Konfederacji Polski Niepodległej, a po oficjalnym utworzeniu tej partii politycznej 1 września 1979 roku, został jej przewodniczącym. Na stanowisko to wybierały go także kolejne zjazdy KPN - ostatni w marcu 1989 roku. Po raz pierwszy aresztowany w 1946 roku. Po raz pierwszy osadzony w więzieniu w 1957 roku pod różnymi zarzutami politycznymi. W 1958 roku postawiony przed sądem pod zarzutem szkalowania PRL - uniewinniony i zwolniony. W okresie 1977-80 ok. 200 razy zatrzymany na 48 godzin. Od 21 sierpnia 1980 do 13 49 września 1986 przebywał niemal bez przerwy w więzieniu. Po raz ostatni zatrzymany w początkach lipca 1989- W końcu sierpnia 1989 odmówiono mu wydania paszportu z motywacją, że zagrażałoby to bezpieczeństwu PRL. Mówi ELŻBIETA KRÓL, córka LESZKA MOCZULSKIEGO: W marcu 1977 roku (byłam wtedy w klasie maturalnej) ojciec został wyrzucony z redakcji „Stolicy", w której ponad 20 lat pracował jako dziennikarz. Nie ma wątpliwości, że był to akt represji politycznej. Nastąpiło to w kilka dni po ogłoszeniu apelu Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, którego ojciec był jednym z syngatariuszy, i opublikowaniu pierwszego numeru niezależnego pisma „Opinia", w którego stopce redakcyjnej jako punkt kontaktowy podany został nasz adres. W ten sposób, właściwie z dnia na dzień, zmieniło się moje życie. Zaczęły się prześladowania i szykany płrzeciw ojcu, i choć na razie nie dotyczyły mnie one bezpośrednio, przeżywałam je bardzo mocno. Szczególną przykrość sprawiło mi właśnie wyrzucenie ojca ze „Stolicy", choć w zestawieniu z nasilonymi represjami, jakich miał doświadczyć w najbliższych latach, była to w zasadzie niewnna igraszka. Mniejsza o to, że pozbawienie nas podstawowego źródła utrzymania postawiło naszą rodzinę w trudnej sytuacji materialnej. Rzecz w tym, że „Stolica" była dla nas czymś więcej niż tylko miejscem pracy ojca. Znałam niemal wszystkich pracowników tej redakcji, często odwiedzałam w niej ojca, bo niedaleko mieściła się moja szkoła - i wiedziałam, jakie były reakcje zespołu na ten jeden z pierwszym w epoce gierkowskiej akt zemsty za głoszenie poglądów politycznych. No i tak się zaczęła nowa faza naszego życia. Niemal codziennym elementem naszego życia rodzinnego stały się wizyty pracowników SB, rewizje, grzebanie w moich rzeczach, otwieranie listów, czytanie pamiętnika, który jako dorastająca panienka wówczas prowadziłam, podsłuchiwanie rozmów telefonicznych, obserwowanie mieszkania i łażenie za mną na ulicy. Może to pana zdziwi, ale ta stała inwigilacja nie była dla mnie aż tak dokuczliwa, jak mogłoby się wydawać komuś, kto nigdy nie zetknął się bezpośrednio z taką formą okazywania mu zainteresowania przez władze. Na początku czułam się z tym fatalnie, ale wkrótce zaczęłam traktować stałą obecność tych panów jako dodatkowy element pejzażu. W pewnym momencie zaczęło mnie to nawet śmieszyć. Na dobrą sprawę jest to przecież śmiechu warte: dorośli ludzie, którzy oczekują, by uważać ich za profesjonalistów pełną gębą, nie znają innego sposobu konkurowania z przeciwnikiem politycznym niż czytanie jego listów i grzebanie mu w bieliźniarce. Dla mnie to było niemęskie. Ojcem i resztą rodziny „zajmowała się" cała galeria funkcjonariuszy 50 SB. Zachowywali się różnie. Jedni byli bardzo ostrzy, nawet brutalni, inni sprawiali wrażenie zwykłych pracowników najemnych wykonujących polecenia przełożonych. Generalnie zachowanie naszych „gości" zależało od tego, w jakim okresie miało miejsce: za Gierka byli bardzo pewni siebie, w okresie legalnej działalności „Solidarności" stali się wyraźnie grzeczniejsi i kulturalniejsi. W stanie wojennym na nowo zaczęli demonstrować prostackie maniery i tryumfalną pewność siebie. Wszystkie te wydarzenia nie odbiły się na moich osobistych losach. Maturę zdałam bez kłopotów, na studia nie dostałam się w pierwszym terminie, ale nie dopatruję się w tym ingerencji czynników zewnętrznych. Po prostu nie udało się. W każdym razie w tamtym okresie moja osoba nie interesowała jeszcze zbytnio pracowników służb specjalnych - i z ich punktu widzenia było to racjonalne, bo nie byłam bezpośrednio zaangażowana w pomoc ojcu i działalność KPN. Inwigilacja, o której mówiłam, była po prostu fragmentem rutynowych działań obliczonych na rozmiękczenie nas pod względem psychicznym. Zasadnicze zmiany w moje życie wprowadził dopiero stan wojenny. Pierwsze moje dni po 13 grudnia były bardzo samotne: część rodziny z ojcem na czele, wielu znajomych i przyjaciół została internowana lub po prostu siedziała w więzieniach, pozamykana jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego. To, że jakoś ten okres przeżyłam, zawdzięczam pomocy i solidarności zupełnie obcych ludzi. Pracowałam wtedy jako portierka w MZK na Młynarskiej. Zwykli robotnicy, niezbyt dobrze orientujący się w niuansach polityki wiedzieli, że mam jakieś poważne kłopoty. Nie pytając o nic, nie żądając niczego w zamian podtrzymywali mnie na duchu, pomagali w zaku-bach, przychodzili do domu usuwać nagłe usterki i awarie. Koleżanki z Portierni pomogły mi tak połączyć dyżury, że uskładałam kilka dni wolnych i odwiedziłam leżącą w szpitalu w Katowicach po ciężkiej operacji mamę, od 13 grudnia odciętą od wszystkich informacji z domu. Wcale nie musiałam specjalnie prosić ani opowiadać o szczegółach mojej obecnej sytuacji rodzinnej - wystarczyło, że domyślały się, iż ma ona związek ze stanem wojennym. W późniejszym okresie, kiedy zerwane więzi organizacyjne zaczęły się na nowo nawiązywać, coraz częściej zdarzało mi się pełnić różne funkcje związane z podziemną działalnością KPN. Kobiety - żony, córki i narzeczone - miały wtedy stałe i ściśle określone zadania. Po Oierwsze - pełniły rolę łączniczek i pomagały w utrzymywaniu kontaktów między osobami i strukturami organizacji. Nikt nie jest w stanie ich na tym polu zastąpić, gdyż obie strony, nadawca i odbiorca informacji znają łączniczkę osobiście i mają do niej zaufanie. Noszą też paczki do więzienia i załatwiają wszystkie sprawy formalne poza jego obrębem, począwszy od adwokata, skończywszy na Prokuratorze. W czasie widzeń podtrzymują na duchu - a każdy, kto w 51 więziennej rozmównicy odwiedzał bliską osobę zamkniętą za przekonania wie jak ogromne ma to znaczenie. Kobiety stwarzają poczucie stabilności, tworzą dom i zabezpieczają możliwość powrotu do niego. Można walczyć na wszystkich frontach świata, ale trzeba też mieć takie miejsce, w którym po powrocie z wojny będzie się u siebie. We wszystkich tych rolach występowałam i wspominam je bez przykrości. Czułam się potrzebna, byłam na właściwym miejscu, uważałam, że robię to, co powinnam. Niejednokrotnie towarzyszyły temu sytuacje zabawne, choć niekiedy tnogły wzbudzać pewne rozterki u osób rygorystycznie traktujących to, co wypada, a czego nie wypada robić. Pamiętam na przykład, że po kilku miesiącach trwania stanu wojennego przygarnęliśmy młodego chłopaka, którego matka została internowana. Któregoś wieczora wyszedł na spacer z naszym psem - i nie wrócił, mówiąc ściślej - wrócił sam pies, sumiennie odprowadzony przez jednego ze stale kręcących się pod naszym domem tajniaków Chłopak natomiast został przymknięty. Odwiedzałam go potem wiele razy w więzieniu i żeby jakoś uzasadnić w kancelarii te wizyty, wpadłam na pomysł, by podawać się za „konkubinę stałą", która, jak się okazuje, przez więzienny regulamin traktowana jest niemal jako pełnoprawny członek rodziny. Po dokonaniu tego odkrycia odwiedzałam w charakterze konkubiny stałej wielu innych chłopców związanych z KPN-em. Zastanawiałm się nawet, czy dla urozmaicenia nie przedstawić się za którymś razem jako „konkubina dochodząca", ale do eksperymentu jakoś nie doszło. Ta moja zwiększona aktywność nie uszła oczywiście uwagi SB i wkrótce z biernego świadka szykan i przykrości wyrządzanych ojcu stałam sie „pełnoprawnym" celem podobnych akcji. Trzy razy wyrzucano mnie z pracy, jeden z dyrektorów - mniejsza o to, który -powiedział mi natręt w konfidencji, że postawiono go wobec wyboru: albo się mnie natychmiast pozbędzie, albo nie dostanie pieniędzy na rozwój przedsiębiorstwa. Nie przypuszczam, bym kiedykolwiek była osobą o aż takim znaczeniu, aby w mojej sprawie SB posuwało się do tak daleko idących szantaży. Sądzę, że wymyślił tę historyjkę dla osłodzenia mi rozstania, co dość dobrze o nim świadczy. W mieszkaniu, do którego przeniosłam się z mężem po ślubie, przeżyłam już kilka rewizji. Z natury rzeczy są to chwile bardzo nieprzyjemne, a ogólną nerwowość dodatkowo potęgował fakt, że mieszkaliśmy wówczas z babcią i prababcią mojego męża. Obie mocno starsze panie bardzo silnie przeżywały te niezapowiedziane wizyty i trudno je było uspokoić. Co nie znaczy, że nie potrafiły zdobyć się na odpowiedni dystans. Za którymś razem prababcia stwierdziła, że skoro przeżyła już „Ochranę", gestapo i UB, przeżyje także to najście SB. Bezpośredniej przemocy fizycznej nie zaznałam, choć grożono mi wielokrotnie i poważnie liczyłam się z tym, że któregoś dnia ktoś może 52 podjąć próbę wcielenia tych pogróżek w życie. Obawy nasi/iły się i przybrały realne kształty po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Jednak o wiele bardziej lękałam się o ojca. Bywałym okresy -jak w pierwszych miesiącach stanu wojennego - kiedy nie miałyśmy z matką pojęcia, co się z nim dzieje. Siedział w więzieniu i miesiącami nie było od niego znaku życia. Ani my, ani adwokat nie mogliśmy się z nim w żaden sposób skontaktować i byliśmy pełni czarnych myśli. Nieraz najadłam się też strachu o męża, który także wielokrotnie bywał aresztowany z powodów politycznych. Jak pan widzi, życie córki działacza opozycyjnego pełne jest łęków i niepokojów zupełnie obcych „zwykłym" zjadaczom chleba. Ale proszę, broń Boże, nie sądzić, że życie wśród tylu obciążeń i napięć psychicznych wytworzyło u mnie kompleks męczennika, że przebiegało ono wśród strachów i łęków, żałoby i zapalonych świec, że inwigilacja, szykany i jawne prześladowanie ojca oraz dość obcesowe obchodzenie się ze mną uczyniły ze mnie nie znającą radości i beztroski matkę-Polkę. Nic podobnego. Represje nie wpłynęły hamująco ani ograniczająco na bieg mojego życia. Po pierwszym niepowodzeniu dostaam się na studia - na teologię małżeństwa i rodziny na Akademii Teologii Katolickiej - i prawie je skończyłam, właśnie piszę pracę magisterską. Z niczego ważnego nigdy nie musiałam rezygnować. Nie odwoływałam swych poglądów i przekonań nawet dla chwilowych korzyści taktycznych. Nie zapierałam się siebie dla uzyskania mieszkania, zarobienia na chleb z trochę grubszą warstewką masła. Nigdy nie byłam zmuszona do tego, by wałczyć o swoje życie i jego kształt w sposób, który wydawałby mi się moralnie dwuznaczny lub by walka ta odbywała się na warunkach narzuconych przez przeciwnika. Mam wspaniałą rodzinę i przyjaciół. Mogę polegać na tych, którzy mnie otaczają. Czuję się bezpieczna. Kontakty z ludźmi, bycie „dla nich" stały się moją pasją i bogactwem, które zawdzięczam w dużej mierze ojcu i KPN-owi. Właściwie mogę powiedzieć, że miałam w życiu sporo szczęścia. Przecież dzięki temu poznałam nawet swojego męża. Nasza znajomość zaczęła się i rozwinęła w okolicznościach tak niecodziennych, że zakrawających wręcz na fikcję literacką. Kiedy w stanie wojennym ojciec siedział w więzieniu, mój przyszły mąż, Krzysztof Król, dostał zadanie utrzymywania kontaktów między ojcem, adwokatem, nami z jednej, a strukturami KPN z drugiej strony. Aby nie wzbudzać podejrzeń śledzących nasze mieszkanie pracowników SB, rozpowszechniliśmy informację, że jest moim narzeczonym. Podstęp się udał - od tego czasu Krzysztof mógł u nas bywać bez ograniczeń i było to traktowane jako odwiedziny członka rodziny, a nie podejrzane wizyty młodego człowieka, który mógł być emisariuszem KPN. Muszę powiedzieć, że z początku wcale mu się to udawanie nie podobało - nie miał do tego głowy, uważał, że jest wiele ważniejszych spraw. Po kilku miesiącach 53 doszło jednak do tego, że z pary „na niby" staliśmy się autentycznymi narzeczonymi. Policję mieliśmy więc z głowy, ałe teraz z kolei musieliśmy udawać przed moją mamą, że nic się nie zmieniło. Muszę przyznać, że ta podwójna konspiracja kosztowała nas dużo więcej wysiłku. Ale udało się utrzymać mamę w nieświadomości aż do momentu, w którym uznaliśmy, że możemy się ujawnić - czego zresztą długo nie mogła nam wybaczyć. Nie mam więc powodów do narzekania. Nigdy nie miałam wygórowanych ambicji, nie nęciło mnie porównywanie się z ojcem, konkurowanie z nim. Po prostu chcę hyć mu pomocna, ho jestem przekonana, że postępuje słusznie. lipiec 1989 Karol Jackowski 54 Nie musiałem zmieniać nazwiska EDWARD OSÓBKA-MORAWSKI. Urodził sic w 1909 roku w Bliżynie. W latach 1928-1939 członek PPS i Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych oraz działacz spółdzielczy, podczas okupacji hitlerowskiej członek władz socjalistycznej grupy „Barykada Wolności", w latach 1941-1943 członek centralnych władz organizacji Polscy Socjaliści, w latach 1944-1945 przewodniczący КС RPPS, a od 1944 do 1947 przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS. W 1944 - został wiceprzewodniczącym PKWN, kierownikiem Resortu Spraw Zagranicznych oraz Resortu Rolnictwa i Reform Rolnych. W roku 1945 -wybrano go premierem Rządu Tymczasowego RP oraz ministrem spraw zagranicznych. W latach 1945-1947 był premierem Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, później - do 1949 - ministrem administracji publicznej, zaś w latach 1949-1966 dyrektorem Centralnego Zarządu Uzdrowisk. Członek PZPR w latach 1956-1970, poseł do KRN i do Sejmu w latach 1947-1952. Od wiosny 1990 przewodniczący odrodzonej PPS Mówi WITOLD OSÓBKA-MORAWSKI, syn EDWARDA OSÓBKI-MORAWSKIEGO Zwykle zwracam się do niego po prostu: tato. I tak było chyba zawsze. Odkąd go pamiętam, był siwy jak gołąbek, miał długie, siwe brwi, wyrazisty nos i głęboko osadzone oczy - niczym tajemniczy czarodziej „Merlin", którego się lubi, szanuje, ale z taką maleńką dozą strachu. Takim właśnie pamiętam go z dzieciństwa - i takim właściwie pozostał do dziś. Tylko lat mu przybyło. Jemu i mi, jego najmłodszemeu synowi, najmłodszemu potomkowi. Tata urodził się w roku 1908, ja - w 1957. Niemal równo wpół wieku później, co oznacza różnicę niejednego, a dwóch pokoleń. Przyszedłem 55 na świat z drugiego związku małżeńskiego ojca. Jego pierwszą żoną była Wiesława Pankiewicz, na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych działaczka polityczna i społeczna oraz aktywistka związków zawodowych; obecnie po stronie opozycji. Ze związku tego urodziło się dwoje dzieci: syn Michał w roku 1945 i - w 1950 - córka Wisła. Moją mamą była Aldona Ceike-Narbutt. Ze strony swojego ojca na wpół Litwinka. Jej ojciec przed i w czasie wojny sprawował w litewskim rządzie urząd ministra zdrowia. Mama z zawodu architekt, projektowała santaoria w uzdrowiskach polskich. Jej związek z ojcem nie trwał długo. W latach sześćdziesiątych wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Wyjechała za Atlantyk, by -jak tłumaczyła mi wówczas i później - poprawić warunki mojej egzystencji. Chciała zabrać mnie ze sobą. Chciała bardzo, ale Ojciec się sprzeciwił. - Taką decyzję Witek będzie mógł podjąć sam - uznał - gdy skończy osiemnaście lat. I to chyba dzięki tamtemu jego uporowi pozostałem w kraju, bo gdy osiągnąłem pełnoletność, tak wiele wiązało mnie już z Polską, że mimo iż matkę odwiedzałem aż do jej śmierci, w 1979 roku wielokrotnie, a rodzinę z jej strony mam tam do tej pory - nie zdecydowałem się osiąść w USA na stałe. Ani tam, ani w żadnym innym państwie, choć możliwości nie brakowało i nie brakuje. Jesienią 1981 roku, gdy już wiele wskazywało na wprowadzenie stanu wojennego w Polsce, gdy moi koledzy przedłużali sobie pobyty na Zachodzie, ja wróciłem do kraju... Po wyjeździe mamy mieszkałem przez jakiś czas w jej mieszkaniu na Mokotowie - razem z nianią. Ojciec przebywał w tym czasie w Konstancinie, gdzie - w ramach tzw. eksperymentu - powstawało nowe uzdrowisko, i nie chciał mi zmieniać szkoły. Jednak już po jego powrocie do Warszawy zamieszkaliśmy razem. Opiekował się mną razem z moją macochą, a raczej - po prostu - z Hanią, bo - uznawszy, że słowo to brzmi w języku polskim okropnie - zaraz na początku przeszliśmy na ty. I tak jest do dziś. Już wtedy zaczynałem rozumieć, że mój ojciec był w przeszłości kimś więcej, niż ojcowie moich kolegów z podwórka i ze szkoy. Przychodziło do nas wielu ludzi: polityków, historyków, dziennikarzy. Rozmawiali z ojcem, a ja się tym dyskusjom przysłuchiwałem. Potem - w miesięczniku „Mówią Wieki" - natknąłem się na artykuł, w którym opisywano, jak tata przedzierał się razem z delegacją KRN-u, w 1944 roku przez linię frontu do Moskwy. A jeszcze później napotkałem imię oraz nazwisko ojca w podręczniku do historii... Tata zawsze był - w stosunku do nas, swoich dzieci, które zwykł określać mianem nowoczesnych sierot - z kilkorgiem rodziców - człowiekiem surowym, ale przy tym niezwykle sprawiedliwym. Przez to nasz dom pozbawiony był tradycjnego, rodzinnego ciepła, a rodzicielska, ojcowska miłość sprowadzała się do ustawicznej troski o nasz los - 56 o wykształcenie, mieszkanie, pracę. Ale nawet to nie przychodziło mu łatwo. Z fotela premiera Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej ustąpił w 1947 roku, z teki ministra administracji publicznej w rządzie Józefa Cyrankiewicza - w lutym 1949. Do czerwca tego roku pozostawał bez pracy. Latem 1949 objął stanowisko dyrektora Centralnego Zarządu Uzdrowisk. W1966 roku zwolniono go na przedwczesną emeryturę z powodu zajęcia innego niż oficjalne stanowisko w sprawie listu biskupów polskich do biskupów niemieckich. Po Marcu '68 kłopoty miał także mój brat, Michał. W czasie strajków, jako student ostatniego roku prawa Uniwersytetu Warszawskiego, wchodził w skład grupy do spraw negocjacji z władzami Studenckiego Komistetu Strajkowego. Na szczęście miał już za sobą prawie wszystkie egzaminy, więc szykany nie dotknęły go tak mocno, jak wielu innych. Natomiast siostra, Wisła, podjęła w tym czasie inną, dramatyczną decyzję. Uznawszy, że życie w Polsce nie wróży niczego dobrego, przerwała studia japoinistyczne, wyemigrowała do Szwecji i zaczęła tam studiować stomatologię. Mnie wydarzenia 1968 roku niewiele jeszcze obchodziły. Miałem wówczas jedenaście lat i chodziłem do czwartej klasy szkoły podstawowej numer 191, przy ulicy Wiktorskiej. Nigdy nie uważałem się za dziecko prominenta, już choćby z tej prostej przyczyny, że w okresie mego dorastania ojciec był osobą najzupełniej prywatną. Z tego względu nie miałem ochrony, nie wożono mnie autem, nie przyjaźniłem się z nikim spośród uprzywilejowanych, jak to na przykład przytraf iało się starszej ode mnie siostrze, czy bratu. Oni znali się dobrze z dziećmi niektórych ministrów oraz członków КС PZPR. Szkołę podstawową wspominam z przyjemnością. Szczególno mocno interesowałem się wówczas chemią. Pewnego razu jedno z moich doświadczeń - nad uzyskaniem materiału wybuchowego - omal nbie zakończyło się tragedią. Chemia pochłaniała mnie do tego stopnia, że po ukończeniu podstawówki chciałem koniecznie wybrać się do technikum chemicznego. Tata i tym razem był nieubłagany. - Pamiętasz, jak było w Jugosławii? - tłumaczył. - Zobaczyłeś ładną widne na sensorach i już do końca życia chciałeś być windziarzem. Teraz tak samo jest z chemią. A przecież chemią możesz zająć się zawsze. Możesz ją nawet studiować, bylebyś najpierw skończył liceum. Później poszło o to, jakie też powinno być to liceum. Ja upierałem się przy „Kochanowskim", ojciec chciał, by było lepsze. W końcu znalazłem się w klasie matematyczno-fizycznej „Reytana", ocenianego jako jedno z kilku najlepszych liceów w Warszawie, obok „Batorego", „Gotwalda" i „Zamoyskiego". „Reytan", a dyrektorował mu wówczas profesor Wojciechowski, dał mi wiele, nawet bardzo wiele. Stawiano nam wysokie wymagania, stosowano niekonwencjonalne metody pedagogiczne, dzięki którym nawet u takiego leniucha jak ja udało się wyzwolić coś, 57 co się nazywa pociągiem do wiedzy. Sporo zawdzięczam również działalności w harcerstwie, w sławnej pierwszej drużynie imienia Romualda Traugutta - w „Czarnej Jedynce", która wypuściła w świat dorosłych wielu wartościowych ludzi... Tata zawsze trzymał mnie krótko. Przez długie łata musiałem wracać do domu najpóźniej o dwudziestej pierwszej. A gdy chciałem mieć więcej pieniędzy, niż wynosiło moje miesięczne kieszonkowe, musiałem wykoynwać na rzecz domu dodatkowe prace, na przykład myć okna lub trzepać dywany. Pamiętam jednak również i zupełnie inne sytuacje. Pewnego dnia żółw, którego przywiozłem z Bułgarii, wszedł tak dałeko na parapet za oknem, że ni sposób go było zdjąć. Ojciec zadzwonił wtedy po straż pożarną i uprosił strażaków, by ściągnęli go przy pomocy swojej długiej drabiny. Dorastając, coraz więcej wiedziałem o przeszłości taty. Składały się na to lektury oraz rozmowy z nim samym. Choć, prawdę mówiąc, ojciec zawsze miał mi za złe, że zbyt mało się tym interesuję. Mylił się: polityka, historia polityczna zajmowały mnie, ale już od polityki rozumianej jako sfera aktywności stroniłem z premedytacją. Może - nauczony doświadczeniami taty? Tak jak w szkole podstawowej, tak i w średniej do „orłów" nie natężałem. Mówiło się o mnie: zdolny, ale leniwy. Ojca, wracającego z wywiadówek, ogromnie to denerwowało. Raz nawet, chyba w trzeciej klasie liceum groziło mi na koniec roku siedem dwój. Nie chcąc go niepokoić zabrałem się ostro do nauki i w dwa tygodnie zdałem wszystkie siedem przedmiotów. Z maturą jednak nie miałem już większych kłopotów. Tata, kształtując mnie i moje rodzeństwo, nigdy nie był natarczywy. Nie próbował narzucać swoich poglądów, nie zmuszał do lektury określonych książek. Raczej nie ukrywał, że sam je przeczytał, wyrażał swe sądy i tym sposobem prowokował do porównań, które nie były możliwe bez samodzielnej lektury... W liceum okazało się, że moją słabą stroną jest nie tylko język polski, z którym jako mańkut i kiepski w ortografii miałem ustawiczne kłopoty, ałe również matematyka. Niechęć do systematycznej nauki sprawiła, że zaległości z klas niższych nawarstwiały się, uniemożliwiając opanowanie bardziej skomplikowanego materiału. Stąd pod koniec szkoły średniej stało się jasne, że w rachubę wchodzą jedynie takie studia, gdzie na egzaminach wstępnych nie sprawdza się znajomości polskiego i matematyki. Tata i Hania, lekarz laryngolog podpowiadali mi, że powinienem studiować medycynę. I tak się stało. Akademię Medyczną w Warszawie skończyłem w terminie, bez większych problemów. Ale znów dopiero w ostatniej chwili, tym razem za podszeptem jednego z profesorów, zrezygnoivałem ze specjalizacji w anestezjologii, na korzyśćpołożnictwa i ginekologii. Niemal zaraz po studiach rozpocząłem pracę w II Klinice Położnictwa i Ginekologii war- 58 szawskiej Akademii Medycznej, przy ulicy Karowej. W ciągu siedmiu lat pracy starałem się zdobyć jak największe doświadczenie i być dobrym lekarzem. Zdałem egzaminy na pierwszy i drugi stopień specjalizacji z wynikiem bardzo dobrym. W klinice zajmuję się leczeniem pacjentek ciężarnych z chrobami serca oraz wykonuję badania ultrasonografi-czne, ze szczególnym uwzględnieniem tzw. ultrasonografii zabiegowej... Mój tata i ja, jego najmłodszy syn, najmłodsze dziecko należymy do innych światów. Różnica między nami, a więc i różnica doświadczeń, punktów odniesienia jest tak duża, że czasami trudno się nam zrozumieć. A przecież, przy tym wszystkim, mam dla niego ogromny szacunek - za konsekwencję. Za to, że w 1947 roku - gdy pojął, iż jego koncepcja socjalistycznego, ale suwerennego rozwoju Polski nie ma szans realizacji -potrafił odejść z honorem. Starczyło mu samozaparcia, by podać się do dymisji najpierw jako szef rządu, a później - w 1949 - jako minister administracji publicznej. Starczyło mu odwagi, by iv czasach nagonki na marszałka fosifa Broz-Tito nie odsyłać jugosłowiańskich odznaczeń. Również jego krótkotrwały powrót na arenę polityczną w 1956 roku skończył się natychmiast, kiedy zrozuiał, że Gomułka wcale nie zamierza zrehabilitować socjalistycznej lewicy w Polsce. Dlatego musiał przegrać w gomułkowskich „wyborach bez skreśleń" do Sejmu w 1957. Cenię ojca za to, że postępował w ten sposób, iż nie musiałem zmieniać nazwiska, chować się za cudzym lub zmyślonym, a i on - do dziś- nie musi przemykać się po Warszawie po zmroku. Może chodzić za dnia - i z podniesionym czołem. Choć przecież - w licznych dyskusjach, jakie prowadzimy z tatą - często nie zgadzam się, nie mogę zgodzić się z jego zdaniem. Te spory - przy rodzinnym stole -z reguły nie trwają długo. Tata szybko wybucha, reaguje gwałtownie, a ja - by go nie drażnić - proponuję przejście nad przyczyną swarów do porządku dziennego. Zajmujemy się wtedy malarstwem, które jest pasją ojca, a stało się również moją, lub gramy w brydża... Moje nazwisko częściej przynosiło mi zaszczyt, niż ujmę. Za to też jestem mu wdzięczny. Nawet przeważnie radykalni studenci, z którymi prowadzę zajęcia, odnoszą się do mnie jakby z większą atencją. Tylko, niestety, najpierw pytają, czy Edward Osóbka-Morawski to mój dziadek. Przypuszczenie, iż mógłby być moim ojcem niewielu przychodzi do głowy. Tata miał spory wpływ na ukształtowanie się moich poglądów. Wychowany iv domu socjalisty, zdecydowanie socjaldemokraty - a nie komunisty, mając na domiar możność konfrontowania lewicowych przekonań z tymi całkiem odmiennymi, reprezentowanymi przez moich rówieśników, miałem szansę wyrobienia w sobie zdolności do -sądzę - w miarę obiektywnego patrzenia na nasz świat. Odróżnianie tego, co - najpierw - prawdziwe, od nadmiernie prymitywnych upro- 59 szczeń. Przez to nie jestem ani członkiem opozycji, ani członkiem władzy. Dostrzegając dokonania powojennej Polski, widzę też, jak mocno pozostaliśmy w tyle za wciąż uciekającą czołówką Europy i świata. Dla taty w tym momencie punktem odniesienia jest nie ten pędzący świat, lecz bieda przedwojenna Drugiej Rzeczpospolitej. My - dzieci - jesteśmy dumni z ojca. Czy ojciec jest dumny z nas? Pozostaje człowiekiem zamkniętym w sobie, nieskorym do zwierzeń, więc trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Ale chyba nie ma powodów do wstydu. Już w latach siedemdzieisątych brat Michał był pracownikiem LOT-u, wziętym specjalistą w zakresie międzynarodowego prawa lotniczego, reprezentującym nasze linie w Zrzeszeniu Międzynarodowego Transportu Lotniczego LATA. Od pewnego czasu jest też przedstawicielem LOT-u w Singapurze. Siostra natomiast wyszła za Szweda i jego dobrym stomatologiem. Ma więc wspaniałego męża, znającą doskonale język polski córkę Anię i syna Daniela, który jednak - zgodnie z wolą swego ojca - wychowywany jest bardziej po szwedzku. Ja zaś założyłem rodzinę w grudniu 1982 roku. Moja żona, Katarzyna, pracuje w redakcji „Szpilek", studiując jednocześnie -zaocznie - dziennikarstwo. Mamy dwie urocze córeczki - czteroletnią Magdalenę Aldonę oraz kilkutygodniową Annę Marię. Mieszkany w dwupokojowym mieszkaniu na Mokotowie, nie posiadamy samochodu. Oprócz pracy w klinice, od niedawną prowadzę własną pracownię diagnostyki ultrasonograficznej „Diagmed". Więc? Spotykamy się razem tak często, jak to tylko możliwe. Przy okazji rodzinnych świąt zjeżdża najbliższa rodzina, zcęsto z różnych stron świata. Spotkania te bardzo sobie cenimy, „ładują" nas rodzinną atmosferą i ciepłem na kolejne kilka miesięcy. Tata siada wówczas na honorowym miejscu, my - po bokach. Tak samo będzie piątego października 1989 roku. Mój tata, siwy jak gołąbek, dobry czarodziej „Merlin"skończy tego dnia osiemdziesiąt lat... czerwiec 1989 Piotr Gabryel Tylko wierzyć -to za mało WŁADYSŁAW SIŁA-NOWICKI. Urodził się w 1913 roku w Warszawie. W czasie studiów działał w Macierzy Szkolnej. Podczas okupacji hitlerowskiej w AK (Kedyw) oraz w Delegaturze Rządu RP na Kraj, członek organizacji podziemnej „Unia". W latach 1945-1946 wiceprezes wojewódzki Stronnictwa Pracy: inspektor WiN-u. Ujawnił się, aresztowany we wrześniu 1947, skazany czterokrotnie na karę śmierci, zamienioną po ułaskawieniu na dożywotnie więzienie. Zwolniony po uchyleniu wyroku w 1956. W 1957 w pełni zrehabilitowany, w 1958 powrócił do adwokatury, obrońca w wielu słynnych procesach politycznych, zawsze po stronie represjonowanych opozycjonistów. W latach 1980-1981 doradca „Solidarności". Od 1987 do 1989 członek Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa. Od jesieni 1988 doradca Międzyzakładowego Komitetu Organizacyjnego „Solidarności" w Szczecinie, który w 1989 delegował go do rozmów przy „okrągłym stole". Prezes reaktywowanego w lutym 1989 roku Stronnictwa Pracy. Mówi MARIA NOWICKA, córka WŁADYSŁAWA SIŁY--NOWICKIEGO Pyta Pan, w jaki sposób wpłynął na moje życie fakt, że mój Ojciec zawsze należał do opozycji? Trudno to jednoznacznie określić. Tylko w powieści można życie wymyślić wariantowo. Ale na pewno z tej sytuacji wynikały zupełnie konkretne wydarzenia, które z czasem stają się doświadczeniem, i - co równie ważne - akceptacją określonego systemu wartości. Moje pierwsze dziecinne wspomnienia, związane z polityczną działalnością Ojca? Na pewno takie, że nigdy go nie ma w domu, a jeśli jest -to bardzo krótko, „bo tak trzeba". A później inne, z 1947 roku, kiedy 61 ■ w naszym mieszkaniu zrobiono kocioł. Byłam niezwykle dumna z siebie, że wiem i mogę powiedzieć, kiedy Ojciec wróci do domu, podczas gdy ani Mama, ani Babcia tego nie wiedzą... Była to bardzo dobra lekcja. Nie, Ojca nie aresztowali wtedy. Uprzedził go sąsiad. Został aresztowany parę miesięcy później. Przez rok nie było wiadomo, co się dzieje z nim i jego grupą. Potem był pokazowy proces i wyrok. Aresztowania domyśliłam się ze strzępów rozmów dorosłych. A jeszcze potem, po wyroku pisałam do prezydenta Bieruta prośbę o ułaskawienie, prośbę, która zresztą pozostała bez rozpatrzenia. Wszystko do końca musiało być wtedy powiedziane i dziś zdaję sobie sprawę z tego, że ten dzień musiał być dla mojej Matki jeszcze trudniejszy niż inne, też złe dni. Po kilku miesiącach siedzenia w celi śmierci, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności Ojciec został ułaskawiony. Wyrok śmierci zamieniono na karę dożywotniego więzienia. Wszyscy pozostali członkowie jego grupy zostali rzstrzelani. Świat dorosłych składał się wtedy w znacznej mierze z samotnych kobiet, które straciły mężów w czasie wojny, lub których najbliżsi siedzieli w więzieniach bliższych i dalszych, w Polsce i sąsiednich krajach. Czy dużo się o tym w domu mówiło? Nie. Rozmowy były powściągliwe - i to nie tylko ze względu na dzieci. W bardzo złych sytuacjach chyba mówi się niewiele. Dobrą wiadomością była wtedy wiadomość o tym, że ktoś żyje. A publicznie o polityce przecież się nie rozmawiało. Mama utrzymywała dom tkaniem samodziałów. Mieszkałyśmy na wsi. O materiał było trudno, ale była wełna. Od rana do późnego wieczora stukał warsztat. Oczywiście było ciężko. Ale dzieci nie w pełni sobie uświadamiają sytuację materialną, szczególnie wtedy, kiedy ciężko jest wszystkim naokoło, a poza tym - nie to przecież było najważniejsze. Najważniejsze było czekanie na powrót. Wszystko inne działo się jakby na drugim planie. Było tymczasowe, chociaż ta tymczasowość trwała ponad dziewięć lat. Kiedy mój Ojciec wrócił z więzienia, byłam w klasie maturalnej. Moja siostra była w pierwszej klasie liceum. Byłam już właściwie dorosła. Czy Kościół nam pomagał? To przecież naprawdę były inne czasy. Dziś odwołujemy się do doświadczeń po 13 grudnia 1981 roku - a tego porównywać nie można. Kościół wałczył o ivłasne przetrwanie. Setki księży siedziały w więzieniach pod zarzutem najcięższych zbrodni, robiono kolejne pokazowe procesy biskupom, internowano prymasa. Olbrzymia akcja pomocy przeprowadzona na tak wielką skalę w okresie stanu wojennego, wtedy trzydzieści lat wcześniej była absolutnie niemożliwa. Ale nawet w tych skrajnie trudnych dla siebie czasach, stojąc wręcz w obliczu groźby fizycznej likwidacji, Kościół pomagał takim rodzinom jak nasza. Ja np. zostałam przyjęta do szkoły, prowa- 62 dzonej przez SS. Nazaretanki. Przy konieczności zmiany otoczenia ze względu na alergię, na którą wtedy cierpiałam, dla mojej Matki oznaczało to zmniejszenie jednego z jej stałych zmartwień. Listy z więzienia przychodziły rzadko. Teoretycznie więzień miał prawo do napisania jednego listu w miesiącu. Dwie kartki zeszytu w kratkę. Czasem jedna. Częste były jednak kary - i zakaz korespondencji. Dziś te wszystkie listy to stosik kartek wysokości nie większej niż postawione pudełko zapałek. Jeśli było widzenie, jeśli można było doręczyć paczkę, w której zawsze był smalec (bo tłuszcz) i cebula (przeciw awitaminozie) i jeśli przychodził list - znaczyło to, że wszystko jest mniej więcej w porządku. Ale mój Ojciec był więźniem niesubordyno-wanym. Tak, odwiedzałam Ojca w więzieniu. W Rawiczu i we Wronkach. Jeździłam na widzenie z moją Matką z reguły dwa razy do roku. Nocoiva-łyśmy u przyjaciół Rodziców, w Poznaniu lub Wrocławiu, a potem rano jechały stamtąd dalej, już na widzenie. Przyłączałyśmy się do milczącego tłumu kobiet pod bramą więzienia na ulicy - i czekały na wywołanie nazwiska. Zawsze trwało to długo. Żadnej poczekalni nie było. Często zdarzało się czekającym, że strażnik po wywołaniu nazwiska dorzucał: „widzenie cofnięte". I koniec. Zdarzało się to też mojej Matce. Widzenie trwało 10 minut. Po wpuszczeniu za bramę strażnik prowadził do rozmównicy długimi pustymi korytarzami. Więzienny korytarz - to niezliczona ilość zamkniętych drzwi i co kilkanaście metrów zamknięta krata. Do dziś słyszę stuk butów na tych korytarzach i łoskot kolejnych, otwieranych przed nami i zamykanych za nami krat. Widzenie odbywało się w rozmównicy - też rozdzielonej dwoma kratami, między którymi chodził strażnik. Przed jedną stali więźniowie, przed drugą ci, którzy uzyskali widzenie. Wszyscy naraz usiłowali rozmawiać. Słusznie widzenia nazywały się widzeniami... Te doświadczenia przydały mi się wiele lat później, kiedy z kolei jeździłam na widzenia z moim mężem, od obozu dla internowanych. To nie było już dla mnie nowością, a poza tym - mogłam porównywać. I to jest ta względność rzeczy... Nie, nie zapisałam się do ZMP i nie spowodowało to dla mnie żadnych konsekwencji. Nauczyciele wiedzieli doskonale czyją jestem córką i dlaczego siedzi mój Ojciec. Jaki problem po wyjściu Ojca z więzienia był najważniejszy? Chyba taki ogólny stan zagrożenia, kory trudno bliżej sprecyzować, a który polegał na stałem niepewności. Pewne było tylk to, że Tata będzie bronił we wszystkich trudnych sprawach politycznych, które do niego trafią. Nie wiadomo było natomiast, czy dojedzie na sprawę, na którą się wybiera, kiedy z niej wróci i czy nie zostanie mu odebrane prawo wykonywania zawodu. Był zresztą zawieszony w swoich uprawnieniach adwokackich i wiązało się to oczywiście z normalnymi trudnościami życiowymi. 63 Przykłady? Sądzę że nie ma sensu przytaczać przykładów z tych łat. Byłoby to przecież powtarzaniem - w innej ty/ko wersji - życiorysu mojego Ojca. Ale też z racji takich rodzinnych doświadczeń bez należytego przejęcia słucham dziś o tym, że ktoś był represjonowany za swoje przekonania i z tej racji nie mógł wyjeżdżać za granicę, albo nie uzyskał funkcji, o którą się ubiegał. Widocznie nie mam należytej świeżości spojrzenia. Po jakiejś odmowie przyznania mi paszportu, zresztą do NRD, dokąd nie mogłam - jak twierdzono - wyjechać, bo zagrodziłoby to wszystkim naraz podstawowym interesom naszego kraju, poszłam do szefa właściwego urzędu i dowiedziałam się od niego, że jeśli uważam tę decyzję za krzywdzącą, to mogę to napisać w odwołaniu. Ta decyzja nie jest krzywdząca, powiedziałam mu wtedy, fest śmieszna. Sądzę, że jeśli się walczy z czymś albo o coś, to trzeba się liczyć z kosztami swego postępowania i nie narzekać na ich wysokość. Koszty są takie, jakie są czasy. Czasy się jednak na szczęście zmieniają i myślę, że nic w Polsce nie poprawiło się w ciągu ostatnich 45 lat tak bardzo, jak status opozycjonisty. Zaś mój wspaniały dom rodzinny nauczył mnie tego, że są rzeczy ważne i mniej ważne, że trzeba wierzyć w możliwość zmian na lepsze, ale także i tego, że tylko wierzyć - to za mało. czerwiec 1989 Karol Jackowski De domo - Sokorska WŁODZIMIERZ SOKORSK1. Urodził się w 1908 w Aleksandrowsku. Od 1924 roku działacz Komunistycznego Związku Młodzieży Polski, w latach 1929-1931 sekretarz generalny PPS-Lewicy, od 1931 członek Komunistycznej Partii Polski. Więziony za swą działalność w latach 1931-1936 i 1938-1939, w czasie drugiej wojny światowej - w ZSRR - publicysta pisma „Wolna Polska", współtwórca Związku Patriotów Polskich. Do lutego 1944 roku zastępca dowódcy 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki do spraw politycznych, później oskarżony przez Centralne Biuro Komunistów Polskich o nacjonalizm, antykomunizm i szpiegostwo, uwięziony na Łubiance, przesłuchiwany między innymi osobiście przez Stalina. Po uwolnieniu skierowanych do radzieckiej kompanii karnej -pod Stalingrad. Po wojnie sekretarz Centralnej Rady Związków Zawodowych, w 1948 usunięty z tego stanowiska za obronę tezy o konieczności utrzymania niezależności związków zawodowych od partii politycznych. W latach 1948-1956 minister kultury i sztuki, w 1956 potępiony za dog-matyzm i jednocześnie pochwalony za liberalizm w latach 1956-1972 prezes Komitetu do spraw Radia i Telewizji, a od 1966 także redaktor naczelny „Miesięcznika Literackiego". W latach 1981-1983 przewodniczący Zarządu Głównego ZBoWiD. Autor powieści - m.in. „Kroki" i „Piotr", członek PPR w latach 1945-1948, a w PZPR od 1948 do 1990. Mówi SYLWIA KORZYŃSKA, córka WŁODZIMEIRZA SOKORSKIEGO Wszystko, co kojarzy mi się z domem rodzinnym - kojarzy mi się jednoznacznie z ojcem... O pierwszej, przedwojennej żonie tatki nie wiem nic ponad to, że ją miał. Drugą żoną była Halina, z domu Snarska, znana fizylierka. Dała 65 ojcu trzy córki. Moja starsza siostra, Ewa, urodziła się w roku 1944, moja młodsza siostra, Łucja - w 1953, a ja - w 1946. Rodzice rozeszli się niedługo po przyjściu na świat Łucji. Rozstali się tak kulturalnie, elegancko, jak to tylko można uczynić. Nigdy nie słyszałam, żeby się kłócili, nigdy - żadne z nich - nie wyjawiło powodu rozstania, do diś pozostają przyjaciółmi. Matka opuściła dom rodzinny, zabierając w trzy lata później Łucję. Ewa i ja zostałyśmy z ojcem. I chyba właśnie dlatego, mimo że po powtórnym wyjściu mamy za mąż i jej przeprowadzce do Olsztyna odwidzałiśmy mamę i Łucję z ojcem regularnie, co miesiąc, dom rodzinny budzi we mnie tak jednoznaczne skojarzenia. Jakaś tajemna nić psychicznej więzi łączącej mnie z mamą nigdy nie była tak silna, jak ta spajająca mnie z ojcem. Podobnie jest w przypadku Ewy. Ojca zawsze pamiętam jako człowieka okropnie zapracowanego, zagonionego od świtu do zmierzchu. I to zarówno w czasach, gdy był ministrem kultury i sztuki, choć wspomnień z tamtego okresu mam - co naturalne - znacznie mniej, jak i potem, gdy piastował stanowisko prezesa radiokomitetu. Tatko zwykle wychodził przed ósmą rano, a wracał najczęściej grubo po osiemnastej. Na pozór sprawia to wrażenie, jakby w ogóle nie miał dla nas czasu. Ale tak nie było. Każdą, dosłownie każdą wolną chwilę poświęcał właśnie nam. A poza tym liczył się jego stosunek do nas. Od kiedy tytko pamiętam, traktował Ewę i mnie jak osoby dorosłe. To znaczy bardzo szybko uzmysłowił nam banalną prawdę, że każdy jest kowalem własnego losu, że na przykład ucząc się - uczymy się dla siebie. Nie kontrolował naszych stopni, rzadko chodził na wywiadówki. A gdy któregoś dnia wybrałam się z koleżankami na wagary i nauczycielka - via dzienniczek - wezwała mego ojca na rozmowę, odpisał jej w tym samym dzienniczku po prostu: „Nie przyjdę, bo nie mam czasu". Od tamtej pory więcej wzywany nie był, co - muszę przyznać - czasami z siostrą wykorzystywałyśmy, zwalając przed nauczycielami część niepowodzeń na nasze trudne, samotne dzieciństwo... Nigdy nie odczuwałam, że jestem córką prominenta, choć niewątpliwie ną byłam. Po prostu wszystko - i coroczne wyjazdy za granicę, i wczasy w ekskluzywnych ośrodkach wypoczynkowych Urzędu Rady Ministrów - wydawały mi się czymś naturalnym i oczywistym. Ojciec nie robił z tego sensacji, więc i ja przyjmowałam to w ten sam sposób. Do roku 1963 mieszkaliśmy przy Alei Róż w Warszawie. Gdy ojciec był poza domem, czyli przez większą część dnia, mieszkaniem -przez wiele lat - opiekowała się gosposia, pani Zofia Zdunik. To cudowna kobieta. Uczyła nas porządku, uczyła zachowania przy stole. Ojciec zaś przestrzegał nas, a myśmy trzymały się tego z żelazną konsekwencją, że pani Zofia jest dla domu, a my wokół siebie wszystko musimy robić same. Później, gdy Zofia Zdunik wyszła za mąż i urodziła córkę, ojciec 66 zatrudnił ją w radiokomitecie, jako sprzątaczkę. Do tej pory Zofia robi, raz w tygodniu, generalne porządku w moim domu. Pozostajemy w wielkiej przyjaźni. Tym, kim dla naszego rodzinnego domu była Zofia Zdunik, tym dla kamienicy, w której mieszkaliśmy w Alei Róż była dozorczyni, pani Powaniowa. Ta sama, którą z taką sympatią wspomina w swoich pamiętnikach Kira Gałczyńska. Wszyscy się jej bałi - i wszyscy ją szanowali, a kamienica dosłownie lśniła czystością. W tym okresie, a więc w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych przyjaźniłam się z dziećmi wielu ludzi na świeczniku partyjnym oraz rządowym. Jednych spotykałam rzadziej, na przykład przy okazji wczasów w ośrodkach URM, z innymi - z Basią Stasiak, z Hanką i Marcinem Rybickim, z Antkiem Moskwą - właściwie do chwili obecnej pozostają w kontakcie. Z dzieciństwa pamiętam również sporo dorosłych lokatorów kamienic przy Alei Róż. Ciepło wspominam drżącego przed panią Pow.oniakową Ildefonsa Gałczyńskiego, który często zapraszał mnie i Ewę do siebie i demonstrował kolekcjonowane instrumenty muzyczne. Podobnie, miło wspominam także premiera Józefa Cyrankieiwcza, który wyróżniał się między innymi tym, że był niezwykle dowcipny i sam prowadził swój samochód służbowy. W ogóle atmosfera panująca przy Alei Róż była tak sympatyczna, serdeczna, że nam - dzieciom -wydawało się, iż wszyscy dorośli są ze sobą w jak najlepszej komitywie. Dopiero w wiele lat potem zrozumiałam, że tak nie było... W szkole ani Ewa, ani ja nie należałyśmy do prymusek. Uczyłyśmy się tak sobie, przeciętnie, choć przecież z przedmiotów humanistycznych starałyśmy się mieć co najmniej czwórki. Wydawało nam się, że młodym Sokorskim, córkom ministra kultury i sztuki, a później szefa radiokomitetu inaczej po prostu nie wypada. Tak było zarówno w podstawówce, jak i w szkole średniej, w elitarnym - uczęszczanym również przez pociechy działaczy politycznych wysokiego szczebla - żeńskim liceum im. Żmichowskiej. Tatko zabiegał jednak nie tylko o nasze wykształcenie formalne, ale też o tak zwaną ogładę. Skierował nas obie na lekcje gry na fortepianie. Do rodzinnego rytuały należały też regularne wizyty na większości premier teatralnych, operowych i filharmonicznych. Wiele korzystałyśmy również na częstych odwiedzinach ludzi kultury w naszym domu. A bywali na przykład Kazimierz Dejmek, Jan Świderski i wielu, wielu innych... Początku lat sześćdziesiątych nie wspominam najlepiej. Po rozstaniu się z mamą tata zafundował sobie trzecią żonę. Wybranką okazała się panienka z zespołu „Mazowsze", panienka niewiele od nas wówczas starsza, niedojrzała, kompletnie nie przygotowana do roli żony oraz macochy. Ojciec, jak to ojciec, starał się łagodzić - czasem coraz częstsze - stany napięcia między nami. Nie wychodziło mu to naljepiej. To 67 właśnie chyba i z tego powodu pojawiło się we mnie dość szybkie pragnienie wczesnego zamążpójścia i wyrwania się z rodzinnego domu. A że kandydata na męża już miałam... Andrzeja Korzyńskiego poznałam w wieku dwunastu lat, w ośrodku wypoczynkowym URM w Międzyzdrojach. Był starszy ode mnie o całe sześć lat, już zapowiadał się na znakomitego kompozytora i budził mój najwyższy, niekłamany podziw. Podobny stosunek do Andrzeja i jego talentu miał też mój ojciec. Krótko po dostaniu się na studia, z braku innych zainteresowań - na afrykanistykę - zawarłam związek małżeński. Ewa studiowała już wtedy socjologię, a miała w planach także dziennikarstwo. Po kilku latach ojciec rozstał się wreszcie z tą kobietą z „Mazowsza", która zresztą wkrótce potem wyjechała na Zachód i podjęła pracę w sekcji polskiej Radia Wolna Europa. Tatko za to zaczął żartować, że spłatała nam figla i pobierze się tym razrm z kimś jeszcze młodszym, z naszą rówieśnicą, albo nawet z którąś z naszych koleżanek. Jak powiedział, tak uczynił. Zakochał się w Sławce - mojej przyjaciółce ze studiów, z którą często w naszym domu przygotowywałam się do zajęć. Sławka odwzajemniła to uczucie. Ślub, jak wszystkie poprzednie taty i wszystkie nasze - miał charakter wyłącznie cywilny... Mając dziewiętnaście lat, już jako mężatka uległam poważnemu wypadkowi samochodowemu. Musiałam przerwać studia, bowiem rehabilitacja przeciągnęła się do pięciu lat. Na uniwersytet nie wróciłam. Za to Ewa, w której ojciec pokładał od początku największe nadzieje, także dlatego, że miała podobny do niego temperament, z powodzeniem skończyła najpierw socjologię, a później również dziennikarstwo i została reporterką radiową trzeciego programu polanego radia, zajmując się głównie tematyką kulturalną. Wiodło jej się dobrze także w życiu osobistym. Wyszła za mąż za Bartłomieja Kamińskiego, wziętego ekonomistę, w Itach siedemdziessątych członka kierowanej przez profesora Pawła Bożyka grupy doradców Edwarda Gierka. W 1966 roku Sławka powiła ojcu jego czwarte dziecko, a pierwszego syna - Filipa. Tatko byl ogromnie szczęśliwy. Mój i Andrzeja syn, Mikołaj, przyszedł na świat w sześć lat później. I obaj, od najmłodszych lat, znakomicie rozumieli się z moim ojcem. Więź dziadka z wnukiem Mikołajem zacieśniła się dodatkowo po wspólnie spędzonych wczasach w Tunisie. Przez dwa tygodnie radzili sobie doskonale, mieszkając razem w jednym bungalowie. Ojciec nigdy nie narzucał swoich poglądów nikomu, ani nam - dzieciom, ani wnukom. Może dzięki temu rozumiemy się tak dobrze. Ojciec w ogóle był i pozostał człowiekiem o ogromnej sile witalnej, prawie nigdy - mimo iż urodził się przed ponad ośmioma dziesiątkami lat, w 1908 - nie oglądającym się za siebie, w przeszłość, zawsze za to szukającym punktów odniesienia w teraźniejszości. Do historii, także tej, w 68 której tworzeniu w pewnym sensie uczestniczył, podchodził i podchodzi z dystansem. Stąd, myślę, bierze się łatwość, z jaką nawiązuje kontakt zarówno ze swoimi rówieśnikami, jak też z łudżmi o całe dziesięciolecia, a nawet o pół wieku od siebie młodszymi. Jeszcze kiedy był prezesem radiokomitetu łubił w sobotnie popołudnia, wracając z pracy, przyjeżdżać do mojego i męża domu, na Płatow-cową. Zwyczajowo w takie popołudnia schodzili się nasi znajomi, by posłuchać „pana ministra". Ojciec opowiadał barwnie, szczególnie chętnie i często o swoich spotkaniach ze Stalinem: gdy uczestniczył w formowaniu 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, jak też później, gdy był uwięziony na Łubiance. Z tego co pamiętam, prawie za każdym razem mówił coś ociupinkę innego. Dlatego nauczyłam się, że aby dojść do prawdy, należy to, co mówi ojciec dzieliś nie przed dwa, a co najmniej przez dziesięć. I tak jest do chwili obecnej. Gdy ojciec zaczął w wydawanym przez siebie „Miesięczniku Literackim" publikować swoje wspomnienia, matka po każdej porcji lektury dzwoniła do mnie i pytała z pretensją w głosie: - Czytałaś już co też ojciec znowu nabajdurzył? A ja, prawdę mówiąc, rzadko czytałam. Polityka, historia polityczna, w tym los ojca nigdy nie zajmowały mnie do tego stopnia, by je studiować. Mijały lata i coraz głębiej wrastałam w z rozmysłem wybraną rolę gospodyni domowej, żony własnego męża i matki. Andrzej tymczasem robił karierę artystyczną. Skomponował muzykę do takich przebojów, jak: „Żółte kalendarze", „Kochać", i „Motylem jestem". Skomponował muzykę do opery radiowej „Klucz" oraz do ponad stu filmów, w tym do: „Brzeziny", „Człowieka z marmuru", „Człowieka z żelaza", „Agenta nr 1", „Nie ma mocnych", „Kochaj albo rzuć", „W pustyni i w puszczy", „Trzeciej części nocy", „Diabła", „Akademii Pana Kleksa", „Podróży Pana Kleksa", „Kleksa w Kosmosie" oraz do „Possesion" i „Mas mnis sartplus belles que rospours". W latach 1969-1970 współpracował z amerykańską wytwórnią filmową 20th Century Fox, później także z enerdowską DEEĄ i radzieckim Mosfilemem, a ostatnio z WDR w Kolonii oraz Bawaria Film w Monachium. Wydał kilka płyt z muzyką autorską. W latach siedemdziesiątych trwała akcja nakłaniania artystów, by wstępowali w szeregi PZPR. Andrzej, który nigdy nie podpierał się żadną protezą, i tym razem zdecydowanie odmówił. Ojciec poparł go. - Ty masz talent - rzekł - Ty nie musisz, zawsze się przebijesz. Raz po raz któryś z męża i moich znajomych zwracał się do nas z prośbą o protekcję, zwłaszcza w czasie, gdy ojciec był jeszcze prezesem radiokomitetu. Tatko postępował w takich przypadkach bardzo konsekwentnie, to znaczy nigdy nie odmawiał pomocy tym, którzy -jego zdaniem - na to zasługiwali. Starał się więc ułatwiać start naprawdę zdolnym. Było ich tak wielu, że nie sposób wymienić. Dzięki tatce, 69 otwartemu na problemy młodzieży, mamy tak dobrze prosperujący rynek muzyki młodzieżowej. Bo to nie kto inny, łecz właśnie on stworzył w pierwszym programie polskiego radia audycję „Popołudnie z młodością", gdzie wprowadził - także na odpowiedzialne, redaktorskie stanowiska - mnóstwo młodych ludzi. Tam też uruchomił studio „Rytm", lansując muzykę rozrywkową oraz powołał już właściwie całkowicie zwrócony w stronę młodzieży trzeci program polskiego radia. Ta działalność spowodowała ostatecznepęknieęciepewnych sztywnych barier blokujących młodzieży dostęp do środków masowego komunikowania. Natomiast - nienawidząc kumoterstwa - unikał windowania miernot... W1981 roku siostra Ewa wzięła w radiu bezpłatny urlop i wyjechała razem z mężem do USA, dokąd na roczny cykł wykładów zaprosił go uniwersytet w Maryland. Po ogłoszeniu stanu wojennego, w związku z niepewną sytuacją w Polsce, postanowili przedłużyć swój pobyt za oceanem - i są tam do dziś, raczej nie myśląc o powrocie. Łucja zaś ukończyła psychologię, założyła rodzinę i zamieszkała na warszawskim Ursynowie. Pracuje w Instytucie Terapii Psychologicznej. Wiosną 1989 roku odwiedziałm Ewę. Wiedzie się im dobrze, to znaczy Bartłomiej jest cenionym w uniwersytecie w Maryland ekonomistą, specjalistą od krajów Europy Wschodniej; w czerwcu 1989 brał nawet udział - jako ekspert Banku Światowego - w rozmowach przedstawicieli banku z delegacją rządku Polski i „Solidarności". Cenę za sukces męża zapłaciła za to Ewa. Musiała zrezygnować ze swoich ambicji. Pracuje w uniwersyteckiej bibiotece i mocno żałuje rozstania ze swoim zawodem. W czasie pobytu za Atlantykiem przeczytałam wydaną w USA książkę pewnego polskiego reżysera, w której cytował wystąpienia ojca z lat stalinowskich. Fragmentów tych powinien się wstydzić, a ja - być może - z nim. Ale jednocześnie reżyser ów wspominał tatkę z sympatią. To znamienne, bo tak jest chyba z większością ludzi, z tkórymi stykał się ojciec. Wrogów, naturalnie - jak każdy - posiada, niemniej większość darzy go uczuciami zgoła odmiennymi od nienawiści. Dla mnie zaś fakt bycia de domo Sokorską nigdy nie stał się powodem do wstydu. Ludzie, dowiadując się o tym, reagowali raczej ciepło, przyjaźnie. A to znaczy bardzo wiele. W środowisku artystycznym często za to sądzono, że mój mąż wiele zawdzięcza ojcu. To co na pewno mu zawdzięcza, to, że sam fakt bycia zięciem Sokorskiego chronił go przed mafijnymi rozgrywkami, które w tej branży są na porządku dziennym, a ludzie, którzy mogliby mu zrobić krzywdę, omijali go. Ale poza tym nawet nie było możliwości, by tatko mógł Andrzejowi pomóc w karierze, ponieważ mąż zaczął ją robić, zanim wszedł ze mną w związek małżeński. Nigdy nie interesowałam się polityką. O ojcu, o jego życiu czy roli 70 w historii Polski powojennej wiem niewiele. Tyle może, że nigdy nie był fanatykiem, że jako socjaldemokrata trzymał z komunistami, bo uznał to za najlepsze dla siebie i dla Polski wyjście. Wiem, że był ministrem kultury i sztuki w czasach stalinowskich, przez co wziął na siebie bardzo dużą odpowiedzialność, że realizował politykę socrealizmu, jednak czynił to na tyle liberalnie, na ile było możliwe, że nie przyłączył się do kampanii przeciwko Gomułce, że po Październiku - i aż do 1972 -był prezesem radiokomitetu. A więc nie wsławił się szczególnie niekorzystnie; tak niekorzystnie, by trzeba było odsunąć go na boczny tor. Czyli wiem o nim tyle, że przez wiele lat udawało mu się utrzymywać blisko szczytów władzy, co uważam - w przypadku polityka - za zaletę, a nie wadę. Choć mama powtarza, iż tatko powiewa na wietrze historii niczym chorągiewka. Ja mam zdanie odmienne. Polityka w ogóle jest amoralna, więc chcąc ją uprawiać - i to uprawiać skutecznie - trzeba grać w te karty, które się przy tym stoliku rozdaje. Tacie się to udawało z powodzeniem, nie szkodząc przy tym zanadto innym ludziom. Ba, wielu nawet - w miarę sił i możliwości - pomagając. Czy poliyk może pragnąć czegoś więcej? Filip, mój przyrodni brat oświadczył ojcu niedawno, że Francuzi pomału rehabilitują marszałka Peteina, więc być może i Połacy - za jakiś czas - docenią komunistów, za ich rolę w uratowaniu narodu polskiego po drugiej wojnie światowej. A zatem rozgrzeszą i tatę. Czy tak się naprawdę stanie, czy ojciec tego oczekuje? Tatko oprócz tego, że bywał politykiem, przez cale życie pozostaje publicystą oraz pisarzem. I o ile o jego pubicystyce mam dobrą opinię, o tyle o powieściach - gorszą... Jako rodzina pozostajemy w bliskich, serdecznych stosunkach. Duża w tym zasługa czwartej żony ojca, a mojej koleżanki z afrykanisty-cznych studiów, Sławki. Ona ma mocno rozwinięty instynkt rodzinny, choć zajęcia zawodowe - a kieruje sporą redakcją zagraniczną Polskiej Agencji „Interpress" - nie pozostawiają jej zbyt wiele wolnego czasu. Mimo to co pewien okres organizuje rodzinne zjazdy. Ostatni przygotowała w 1988 roku. Przyjechała nań Ewa ze Stanów Zjednoczonych, była Łucja z mężem, nasza mama i Filip, student Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, byłam ja z Andrzejem. Były też wszystkie wnuki w liczbie trojga. Dziadek Włodzimierz Sokorski cały czas tryskał - jak zwykle zresztą - znakomitym humorem. Demonstrował nowe okazy w prywatnym ogrodzie botanicznym, na który przerobił własny pokój, i jak zwykłe opowiadał o spotkaniach ze Stalinem. O spotkaniach, z których zawsze -jak na bohatera przystało - wychodził obronną ręką. Słuchaliśmy go z zainteresowaniem, dobrze przy tym wiedząc, ile w tych opowieściach fantazji i humoru... sierpień 1989 Piotr Gabryel 71 Niczego nie żałuję FRANCISZEK SZLACHCIC. Urodził się w 1920 roku w Byczynie. W czasie II wojny światowe/ walczył w GL i AL. Po wyzwoleniu pracował na kierowniczych stanowiskach w organach bezpieczeństwa publicznego oraz milicji w Krakowie, Rzeszowie, Olsztynie i Katowicach. Ukończył Wyższą Szkołę Partyjną przy КС PZPR, Wyższą Szkole Wojskową w Moskwie i Akademię Górniczo-Hutnicza. W 1962 roku z Komendanta Wojewódzkiego MO w Katowicach awansował na Wiceministra Spraw Wewnętrznych. W 1963 roku mianowany został generałem brygady. Od lutego do grudnia 1971 roku był ministrem spraw wewnętrznych. W grudniu 1971 roku wybrany członkiem Biura Politycznego i sekretarzem КС PZPR. Od marca 1972 - członek Rady Państwa. W maju 1974 roku zwolniony został ze wszystkich stanowisk partyjnych i odwołany z Rady Państwa. Objął urząd wicepremiera, który piastował do marca 1976. Później był prezesem Polskiego Komitetu Normalizacji Miar i Jakości. Kawaler m.in. Orderu Krzyża Grunwaldu II klasy, Orderu Sztandaru Pracy I i II klasy oraz Krzyża Walecznych. Członek PPR od 1943-1948, członek PZPR od 1948 do 1990. Mówi ROMAN SZLACHCIC, syn FRANCISZKA SZLACHCICA: Do 1962 roku nasza rodzina mieszkała w Katowicach, gdzie ojciec był komendantem wojewódzkim MO. Niewiele z tego okresu pamiętam, jakieś drobiazgi zupełnie bez znaczenia; byłem przecież kilkuletnim dzieckiem. W 1962 roku - miałem wtedy 9 lat - ojciec został awansowany na wiceministra spraw wewnętrznych i przenieśliwmy się do Warszawy. Zamieszkaliśmy w domku jednorodzinnym, 'ściślej - w poYouńe Ш- 72 Źniaka - na Mokotowie. Dość ciekawa jest historia tego domu. Został zbudowany specjalnie dla Gomułki; w drugiej części miał zamieszkać jego syn Ryszard Strzelecki. Kiedy wszystko było gotowe, pierwszemu sekretarzowi przestał się tu podobać i przeniósł się w bardziej jego zdaniem odpowiednie miejsce - na Skarpę. Zwolnione miejsce (rodzice mieszkają tam do dzisiaj) Gomułka zaproponował ojcu, którego znał i cenił od czasu, kiedy kilka lat wcześniej ojciec walnie przyczynił się do wykrycia przygotowań do zamachu na Chruszczowa podczas jego wizyty na Śląsku. Wtedy na początku lat 60 - naszymi naszymi sąsiadami na zacisznej mokotowskiej uliczce byli Korczyńscy i Loga-Sowińscy. Nieco później, bodajże na początku lat 70, rodzice wykupili budynek na własność. Matka, kobieta praktyczna i z wyobraźnią, skrzętnie zachowała wszystkie rachunki i do dzisiaj trzyma je w opasłej księdze. Jak dotąd nie musiała się nimi wykazywać, ale gdyby kiedyś do tego doszło, sytuacja będzie czysta jak łza. Dzieciństwo miałem zupełnie zwyczajne i nie przypominam sobie, bym czerpał jakiekolwiek korzyści i ułatwienia z powodu przynależności ojca do elity władzy. Rodzice bardzo dbali, bym niczym nie wyróżniał się spośród rówieśników, a kiedy zdarzały mi się, zupełnie przecież u dziecka zrozumiałe próby zaimponowania kolegom, dostawałem ostro po uszach. Muszę jednak podkreślić, że były to sytuacje sporadyczne. Nie było we mnie naturalnej skłonności do chwalenia się, wyróżniania spośród otozenia. Nie było żadnej sprzeczności między surowym wychowaniem jakiemu byłem poddany a moim charakterem. Chodziłem do szkoły podstawowej, a następnie połączonego z nią liceum im. Królowej Jadwigi. Właściwie całe moje dzieciństwo i wczesna młodość upłynęły mi na boisku do piłki nożnej. Piłkarstwo było moją wielką pasją; ani pora roku, anie zmierzch nie były w stanie ostudzić mojego - i grona najbliższych kolegóie - zapału. Przez jeden sezon grałem nawet w A-klasowej drużynie „ Warszawianki". Później poważna kontuzja nogi przerwała tę tak dobrze zapowiadającą się karierę piłkarską. Nikomu w Warszawie nie trzeba tłumaczyć, że liceum im. Królowej Jadwigi jest zupełnie zwykłą szkołą, nie mającą nic wspólnego z ekskluzywnym przybytkiem naukowym dla dzieci prominentów. Chodziłem do niej piechotą, głównie dlatego, że leżała blisko od domu, ale sądzę, że gdyby nawet była położona na drugim końcu miasta, rodzice nie zgodziliby się na podwożenie mnie przez kierowcę. W gronie moich najbliższych kolegów z podstawówki i liceum nie było dzieci osób wysoko postawionych w hierarchii partyjnej i państwowej. Jeśtijuż jakaś grupa w nim przeważała, to byli nią synowie „prywatnej inicjatywy" - i to nie dlatego, że ich sobie szczególnie upodobałem. Po prostu w tej willowej części Mokotowa mieszkali ich rodzice i byli moimi sąsiadami. 73 Rodzice nigdy nie wybierali mi kolegów, nie podpowiadali z kim warto, a z kim nie należy zawierać bliższych znajomości, nie popychali do nawiązywania kontaktów z młodym pokoleniem estabilishmentu. Dzieci naważniejszych prominentów z ekip Gomułki i Gierka właściwie nie znałem. Nie dążyłem do takich kontaktów, oni też nie wykazywali w tym kierunku żadnej inicjatywy i tak nasze życiowe drogi rozminęły się. Zupełnie luźno, i to pośrednio, zetknąłem się tylko z córką Stanisława Kani, Anią, która razem z moją siostrą studiowała medycynę i neiraz uczyły się do egzaminów w naszym domu. Parę razy podczas weekendowych pobytów w osławionym rządowym ośrodku w Łańsku rozmawiałem z modszym synem Jaroszewicza, Jasiem, i nawet dość łatwo znaleźliśmy wspólny język, tak się jednak złożyło, że ta krótka znajomość nie miała żadnej kontynuacji. Podziwiałem natomiast Adama Gierka. Wprawdzie jestem o kilkanaście lat od niego młodszy i żadna forma koleżeństwa między nami nie wchodziła w rachubę, jednak spotykałem go od czasu do czasu przy różnych okazjach. To był naprawdę fenomenalnie uzdolniony człowiek, który nie tylko w Polsce, ale w każdym innym miejscu świata zrobiłby błyskotliwą karierę naukową. Proszę sobie uzmysłowić, że profesorem został on niedługo po przekroczeniu trzydziestki, w czasie, kiedy jego ojca sporo jeszcze dzieliło do funcji I sekretarza КС PZPR. Ojciec na tak wysokim stanowisku w niczym nie mógł pomóc, co najwyżej przeszkodzić - i tak też się stało. Adama Gierka zagłaskali pochlebcy, klakierzy i lizusy. Nie potrafił im się w porę oprzeć, pozwolił obsypywać niepotrzebnymi zaszczytami i tytułami, a rezultat znamy. W świadomości społecznej wytworzyło się przekonanie, że swoją karierę naukową zawdzięcza on ojcowskiej funkcji. Jak na kilkanaście lat zajmowania przez ojca wysokich stanowisk, niezbyt głęboko wszedłem w świat ludzi z pierwszych stron gazet, choć, mówiąc szczerze, okazji nie brakowało. Na początku lat 70, niedługo po objęciu przez Gierka funkcji I sekretarza, wprowadzony został zwyczaj coniedzielnych obiadów w pałacu w Natolinie, na których bywało ścisłe kierownicze grono wraz z dziećmi i żonami. Większość spośród młodego pokolenia była wtedy w moim wieku, około 20-tki, i nic nie stało na przeszkodzie, bym przynajmniej próbował zaprzyjaźnić się z nimi. Jednak, proszę mi wierzyć, zupełnie mnie to nie pociągało. Nadszedł Grudzień 19 70, władzę objął Gierek i ojciec znalazł się wśród jego najbliższych współpracowników. W lutym 1971 roku objął i przez kilka miesięcy sprawował funkcję ministra spraw wewnętrznych. Potem był członkiem Biura Politycznego, sekretarzem КС i przez kilka lat uważano go za osobę nr 2 w państwie. Ten szczyt jego kariery politycznej przypadk akurat na okres mojego wkraczania w dorosłość, ale - znowu podkreślam - nie miał żadnego wpływu na moje życie. Niczego mi nie ułatwił, niczego nie utrudnił, nie pomógł mi, ani nie przeszkodził. 74 W 1972 roku dostałem się na studia - na Wydział Mechaniki Precyzyjnej na Połitechnice. Egzamin zdałem bez problemów i nie przypuszczam, by ojciec na wszelki wypadek, bez mojej wiedzy, rozpostarł nade mną parasol ochronny. Właściwie jestem tego pewien - na dzień przed egzaminem przeniosłem dokumenty z innego wydziału, o czym ojciec dowiedział się, gdy byłem już studentem. Pyta pan, jak się żyło i studiowało synowi człowieka nr 2 w Polsce. Znowu muszę pana rozczarować - absolutnie zwyczajnie i nieefektownie. Przez cały czas mieszkałem w domu razem z rodzicami, poddany tej samej co zwykle dyscyplinie. Nie miałem możliwości zasmakować w swobodzie, która, być może, uderzyłaby mi do głowy, tak jak na przykład Andrzejowi Jaroszewiczowi. Na studiach miałem grupę przyjaciół, zwyczajnych chłopaków, bez powiązań w sferach władzy. Byłem przekonany, że ich stosunek do mnie oparty był na czystym koleżeństwie, pozbawiony elementów wyrachowania i kalkulacji - i chyba tak właśnie wyglądała prawda. Najlepszy dowód to to, że większość z tych przyjaźni przetrwała do dzisiaj, i choć stanowisko i wpływy mojego ojca należą już do historii - spotykamy się na brydżu i zawsze mamy sobie wiele do powiedzenia. Nigdy nie usiłowali za moim pośrednictwem załatwiać interesów, dojść, zdobywać przywilejów. To samo dotyczyło asystentów i innych pracowników naukowych. Traktowali mnie zawsze jak zwykłego studenta, bez żadnej taryfy ulgowej i doszło nawet do tego, że na II semestrze przechodziłem poważny kryzys adaptacyjny. Zgubiłem się i straciłem wiarę, że o własnych siłach zdołam wydobyć się z psychicznego dołka. Wyszedłem z niego sam, z czego jestem do dzisiaj dumny. Myślę więc, że na uczelni nie wszyscy kojarzyli mnie z ojcem. Ja się ze swoim pochodzeniem nie obnosiłem, więc nie było ono na wydziale sprawą głośną, o której powszechnie by wiedziano. Wprawdzie nazwisko Szlachcic nie jest pospolite, ale upewnienie się wymagałoby zwrócenia się wprost do mnie. Nie pamiętam ani jednej takiej sytuacji. W ogóle raz - może to zabrzmi niewiarygodnie, ale naprawdę tylko raz - ktoś zwrócił się do mnie o pomoc w załatwieniu jakiejś sprawy. Może dlatego zapamiętałem tę sytuację, że była tak wyjątkowa. Chodziło o znajomego, któremu zginęły dokumenty niezbędne do wydania mu paszportu służbowego, zaś do samego wyjazdu zostało kilka dni. Oczywiście za kika godzin otrzymał paszport i wyjazd doszedł do skutku w terminie. Jak więc pan widzi, właściwie nie korzytałem z możliwości, jakie dawało mi stanowisko ojca. Na dobrą sprawę nie miałem nawet pojęcia, jakie są te możliwości i dowiadywałem się o nich z plotek o wyczynach Andrzeja Jaroszewicza oraz otaczającego go dworu satelitów. Mój Boże, jak daleko moje ówczesne życie odbiegało od potocznych wyobrażeń! Jakie tam safari w Kenii, jakie zakupy w Paryżu, jakie wypady 75 v na zakupy do Wiednia! Cieszyłem się, kiedy ojciec pożyczył mi samochód na weekend i mogłem pojechać z kolegami gdzieś pod Warszawę na balangę. Pierwszy własny samochód dostałem na talon ojca w 1978 roku. Syn prominenta dostaje perwszego „malucha" w wieku 25 łat - to się trochę kłóci z opowieściami o szastaniu pieniędzmi, dziewczynkach i używaniu życia pełną gębą, prawda? Moi rodzice dobrze się znali, nawet przyjaźnili z Edwardem Gierkiem i jego żoną jeszcze z czasów katowickich. Stanisława Gierkowa bardzo boleśnie przeżywała przeniesienie się do Warszawy (w której znała tylko nas) i sztuczne wyrwanie jej z Katowic, gdzie miała swój od dawna uregulowany świat. Miało to taki skutek, że w latach 1971-1973 Gierkowa była codziennym gościem w naszym domu. Przyjeżdżała rano, spędzała z mamą cały dzień, u nas jadła obiad i dopiero późnym popołudniem, odjeżdżała do siebie. Zapamiętałem ją z tych czasów jako uczciwą, bezpośrednią, trzeźwo myślącą kobietę. W jej stosunu do życia nie było żadne sztuczności ani fałszu. Często brała mamę pod pachę i razem jechały do centrum na zakupy. To nie był wynikający z próżności gest, protekcjonalne wejście żony „dobrego cara" w lud. Po prostu w tamtym okresie żona pierwszego sekretarza miała jeszcze odruchy i nawyki normalnej gospodyni domowej - najzwyczajniej w świecie lubiła sobie połazić po sklepach, tym bardziej, że wtedy ta czynność miała jeszcze jakiś sens. Kiedy stwierdziła, że brakuje jakiegoś towaru, który jej zdaniem był ważny i potrzebny, wypominała to wieczorem mężowi - i w ciągu kilku dni niedobory były uzupełniane w trybie awaryjnym. Dzisiaj słucha się o tym „regulatorze rynkowym" w osobie żony I sekretarza z niedowierzaniem, ale taka była wtedy Stanisława Gierkowa, Obowiązywała taka paternalistyczna forma rządzenia i taki był rynek, że w każdej chwili można było wyciągnąć z magazynu potrzebną ilość odpowiedniego towaru i rozwieźć go po sklepach. Wszystko skończyło się nagle. Gierkowa niemal z dnia na dzień przestała u nas bywać, otoczyło ją nowe towarzystwo. Warszawskie sklepy przestały ją interesować, a tłum przechodniów na ulicach uznała za mało odpowiednie otoczenie dła swojej osoby. Cóż jeszcze pamiętam ze szczytowego orkesu kariery ojca, co odbiegałoby od doświadczeń będących udziałem zwykłego obywatela? Kilka urlopów w ekskluzywnym ośrodku wypoczynkowym na Krymie. Podczas jednego z nich dostałem złoty zegarek od ówczesnego szefa KGB Jurija Andropowa, niestety, bez dedykacji. Nie był to dowód jakiejś szczególnej sympatii właśnie dla mnie, iv poodobny sposób byli wtedy obdarowywani wszyscy goście krymskiego ośrodka. Innym razem zostaliśmy wraz z ojcem zaproszeni do obejrzenia położonej w środku pustyni w Uzbekistanie odkrywkowej kopalni złota i zakładu przetwórczego. Honory gospodarza pełnił I sekretarz KPZR w Uzbekistanie 76 Raszydow, ten sam, który kilkanaście lat później został zdemaskowany jako mistrz korupcji i jeden z twórców radzieckiej „mafii" - wtedy jednak robił wrażenie łagodnego, dobrotliwego tatuńcia. W ramach „atrakcji turystycznej" mogłem sobie potrzymać tyle złota, ile zdołałem unieść - no, ale oczywiście zaraz trzeba było je oddać. No i już chyba ostatnia rzecz, która odróżniała życie moje i mojej rodziny od przeciętnego doświadczenia społecznego. Nie musieliśmy robić zakupów - składaliśmy zamówienia i specjalny samochód przywodził nam wszystko do domu. Mimo tego niewątpliwego ułatwienia mama i tak często chodziła na zakupy do normalnych sklepów. W 1974 roku kariera polityczna mojego ojca uległa gwałtownemu załamaniu. Słyszałem i czytałem różne opinie na temat przyczyn tego upadku; wszystkie mniej lub bardziej odbiegały od faktów. Prawda była taka, że ojciec jako pierwszy człowiek z najbliższego otoczenia Gierka zaprotestował przeciw polityce gospodarczej I sekretarza: nieprzemyślanym inwestycjom w przemyśle ciężkim, m.in. podjętej właśnie w tym czasie budowie gigantycznej i niepotrzebnej Huty Katowice, nierozważnemu przyjmowaniu wysoko oprocentowanych kredytów z Zachodu. Już wówczas doszedł do głosu ten rys charakteru Gierka, który kazał mu przyjmować tylko dobre wiadomości, życzliwie wysłuchiwać tylko pochwał i pochlebstw, najeżać się zaś i obrażać na każdą myśl choć trochę odbiegającą od jego poglądów. Cała ówczesna elita władzy szybko dostosowała się do tego i mówiła pierwszemu sekretarzowi tylko to, co tamten chciał słyszeć. Ojciec nie umiał przyjąć tych dworskich obyczajów i wygarnął Gierkowi w oczy, co myśli o jego posunięciach gospodarczych. Natychmiast po tym złożył rezygnację. Zwykłą koleją losu zaproponowano mu stanowisko ambasadora, ale odmówił. Skończyło się na tym, że objął funkcję jednego z wicepremierów. Pełnił ją do 1976 roku, po czym zupełnie wycofał się z polityki. Ten dla wielu zaskakujący „ upadek Szlachcica " nie wywarł, podobnie jak wcześniej jego błyskawiczny wzlot - żadnego wpływu na moje życie osobiste. Nikt z tego powodu nie tryumfował ani nie próbował się na mnie odgrywać. Nie zauważyłem wokół siebie nagłej pustki, nie straciłem kolegów, nie zacząłem nagłe oblewać egzaminów. Studia skończyłem w terminie, później podjąłem pracę w Zakładach „ Unitra ", w których pracowałem 8 łat. Od niedawna jestem zatrudniony w Przedsiębiorstwie Zagranicznym „Elkan" na stanowisku kierowniczym średniego stopnia. Własne mieszkanie otrzymałem po 13 latach oczekiwania, co jest dodatkowym potwierdzeniem faktu, że nigdy nie korzystałem z żadnych przywilejów. Kiedy teraz pod wpływem pana pytań przypominam sobie całe moje dorosłe, świadome życie i spoglądam na nie z dystansu, jedna rzecz wydaje mi się w nim charakterystyczna i znamienna. Otóż świat ojca -wielka polityka, związane z nią układy nieformalne i towarzyskie, poli- 77 tyka kadrowa w partii, wielkie wydarzenia gospodarcze - nigdy mnie nie interesowały. Ani trochę. W zasadzieprominencki status ojca i olbrzymie możliwości polityczne, jakie przez kilka lat posiadał, nie wywarły żadnego wpływu na moje osobiste losy. Byłbym dziś w tym samym miejscu, gdyby ojciec był np. nauczycielem. Częściowo wynikało to na pewno z mojego charakteru i nastawienia, w znacznym stopniu wypływało jednak ze specyfiki okresu, na jaki przypadła moja młodość. Byliśmy wtedy - ja i moi rówieśnicy - straszliwie apolityczni, a według dzisiejszych kryteriów ivręcz bezideowi. Brzmi to iv obecnej sytuacji dziwacznie, ale proszę sobie uświadomić, że były to lata największej gierkowskiej prosperity gospodarczej. Sklepy były pełne, perspektywy na przyszłość wydawały się jasne i optymistyczne, na Zachód jeździliśmy bez żadnych kompleksów, a o pozostawaniu za granicą na stałe z przyczyn ekonomicznych nikt nie myślał. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z różnych cietnnych stron życia, szczególnie w sferze wolności osobistej, ale nie były to dolegliwości na tyle ciężkie, by skłaniać nas do czynnego włączania się w bieg spraw poltiycznych. Z czystym sumieniem zostawiliśmy je tym, którzy to zawsze roblili. Proszę sobie wyobrazić, że ja nie przypominam sobie żadnej rozmowy z ojcem o polityce. Nie doszło do niej nawet wtedy, gdy niemal z dnia na dzień ojciec przestał być członkiem Biura Politycznego i sekretarzem КС Nigdy nie namawiał mnie, bym zapisał się do PZPR, a mnie samemu nawet nie przyszło to do głowy. Jestem i zawsze pozostanę zaprzysięgłym bezpartyjnym. Uważam, że sam zaprogramowałem swoje życie i nie ma w nim niczego, co wydarzyłoby się wbrew mojej woli. Niczego nie żałuję, no, może z wyjątkiem tego, że gdybym bardziej przyłożył się do studiowania, udałoby mi się zostać asystentem na Politechnice. Klepałbym biedę, ale z odległości tych kilkunastu lat widzę, że praca naukowa dałaby mi więcej satysfakcji. A skoro już o satysfakcji mowa. Ostatnio ojciec spotkał się z Gierkiem po kilkunastu łatach niewidzenia. - Miałeś rację, Franek - powiedział Gierek. Więcej nie rozmawiali, bo i o czym ? wrzesień 1989 Karol Jackowski 78 Nie chcę być „synem własnego ojca" LECH WAŁĘSA. Urodził się w roku 1943 w Popowie. Elektryk - najpierw w Stoczni Gdańskiej (w latach 1967-1976), potem w Zakładzie Remontowo-Budowlanym (1976-1978), w gdańskim „Elektromontażu" (1979-1980), znów w Stoczni Gdańskiej (w 1980 i od 1983 do 1989). W grudniu 1970 członek Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej, w kwietniu 1976 wyrzucony z pracy, od 1978 działacz Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, w sierpniu 1980 przywódca strajku i przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej, sygnatariusz Porozumień Sierpniowych. Przywrócony do pracy w stoczni w czasie strajku, w latach 1980-1981 przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność" w Gdańsku oraz przewodniczący najperw Krajowej Komisji Porozumiewawczej, a potem Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność". Internowany od 1-3 grudnia 1981 do listopada 1982, od września 1986 przewodniczący jawnej Tymczasowej Rady „Solidarności", od 1987 przewodniczący Krajowej Komisji Wykonawczej NSZZ „Solidarność" (utworzonej z połączenia TR „Solidarności" i Tymczasowej Komisji Krajowej), w 1989 przewodniczący delegacji opozycji w czasie rozmów „okrągłego stołu". Od maja 1989 przewodnicząy Krajowej Komisji Wykonawczej ponownie zalegalizowanego NSZZ „Solidarność". Laureat Pokojowej Nagrody Nobla w 1983 roku. Mówi BOGDAN WAŁĘSA, syn LECHA WAŁĘSY: Trudno być synem Lecha Wałęsy; tak trudno, jak trudno być potomkiem każdego innego, znanego człowieka. Oczywiście, jeśli ma się ambicje bycia kimś więcej niż tylko „synem własnego ojca". Ja takie ambicja mam. Nie w tym sensie, że chciałbym doczekać czasów, gdy ktoś powie: „Lech Wałęsa? Acha, to ten facet, który jest ojcem Bogdana 79 • Wałęsy". Tęsknię raczej za czymś zupełnie odwrotnym - za sytuacją, kiedy traktowano by mnie normalnie, jak się traktuje dziewiętnastoletniego chłopaka, którego życie w Polsce nie jest przecież usłane różami. Pewnego razu, muszę się przyznać, przyszedł mi nawet do głowy niezbyt szczęśliwy pomysł, by zmienić nazwisko i zacząć życie zupełnie od nowa, całkowicie na własny rachunek. Ale to byłoby głupie, idiotyczne rozwiązanie. Po pierwsze dlatego, że - dzięki ojcu i matce - jestem ze swego nazwiska dumny, a po drugie - bo wątpię, by starczyło mi sił na podołanie nowej roli. Lech Wałęsa jest ojcem surowym. Surowym, ale przy tym sprawiedliwym. Można powiedzieć, że trzyma nas krótką ręką. Wszyscy muszą w swoich pokojach dbać o porządek, który ojciec regularnie sprawdza, wszyscy - do osiemnastego roku życia - najpóźniej o dwudziestej pierwszej muszą być w domu, a w dwie godziny potem spać. Jeśli coś jest nie tak, zdarza się lanie, męczące kazanie, albo kara w postaci zakazu wyjścia na miasto czy zakazu oglądania telewizji. W soboty i w niedziele tata zarządza pobudkę około ósmej. O dziewiątej siadamy do śniadania. W te dni obowiązuje też wspólne spożywanie pozostałych posiłków. Często też w weekendy wyjeżdżamy całą rodziną nad jezioro, w okolice Kościerzyny, gdzie mamy mały domek letniskowy. Ojciec i ja najchętniej spędzamy tam czas na wędkowaniu. Nasza rodzina należy do bardzo religijnych. Ale ta religijność nie wynika z przymusu zewnętrznego, lecz z wewnętrznej potrzeby, rozbudzonej w dzieciach przez rodziców w sposób nienachalny, pozostawiający każdemu prawo ostatecznego wyboru. Jeszcze kilka lat temu do tradycji należało, że co niedzielę chodziliśmy wszyscy do kościoła wspólnie, na jedną mszę, o godzinie dwunastej. Teraz to się zmienia, starsi chodzą z rówieśnikami, ojciec najczęściej sam - do kościoła świętej Brygidy, a mama z młodszym rodzeństwem. Naturalnie te wszystkie reguły dotyczące wewnętrznego funkcjonowania rodziny egzekwowane są ze szczególną konsekwencją, gdy ojciec jest w domu. Kiedy działał aktywnie jako przewodniczący „Solidarności" w 1980 i 1981 roku - przepadając na całe dnie, a bywało, że i noce - oraz później, gdy był internowany, zastępoivala go mama i najstarsi z nas. Podobnie zaczyna się dziać teraz, od połowy 1988 roku, kiedy ojciec znów przestał być „osobą prywatną", a stał się jak najbardziej publiczną. Z tego punktu widzenia, pewnie, nasza rodzina na tym awansie ojca straciła. Dziś już wiem, co to był Grudzień 70, co to był Czerwiec 16, a co Wolne Związki Zawodowe, co zaś „Solidarność". Kiedyś, gdy historia była teraźniejszością - nie mogłem wiedzieć, i nie wiedziałem. Z upływem lat, dorastając, zacząłem trochę na ten temat czytać, ale ojciec aż do ukoń-czeniaprzez mnie osiemnastego rok życia, którą to datę traktuje jak coś magicznego, nie chciał ze mną w ogóle o polityce rozmawiać. 80 - Ty masz się uczyć i jeszcze raz uczyć - powtarzał, podkreślając przy tym, że sam nie miał do tego warunków, ja zaś je mam i nie mogę, nie mam prawa tej szansy zmarnować. Obecnie jest inaczej. Choć nie natężę do gatunku homo politicus, a polityką interesuję się nie więcej niż przeciętny mieszkaniec Polski -czyli ani dużo, ani mało - słucham ojca z uwagą. Potrafi opowiadać zajmująco, jasno tłumacząc zawiłe mechanizmy polityki, zarówno tej minionej, jak również obecnej. Przy tym za każdym razem bacznie nadsłuchuje, oczekując ode mnie opinii, jak na te czy inne sprawy patrzą ludzie młodzi. Mam nawet wrażenie, że - ucząc się cały czas, od kogo się da - i ode mnie pragnie dowiedzieć się czegoś nowego, czegoś nauczyć. Za to też go podziwiam. Lech Wałęsa, mówiąc o historii, którą współtworzył, nie lubi opowiadać o sobie, o swojej roli, pozycji. Jeśli już zahacza o wątki osobiste - to wspomina przeważnie i najchętniej czasy, w których poznał mamę. Mam pracowała wtedy w kwiaciarni, on chyba już w stoczni. Potem były oświadczyny, zaręczyny, ślub, a potem na świat zaczęliśmy przychodzić my. Ja -pierworodny - urodziłem się w roku 1970. Sławek w 1972, Przemek w 1974. Jarek w 1976, Magda w 1979, Ania w 1980, Maria Wiktoria w 1982.1 wreszcie Brygida - w 1985. Z głębokiego dzieciństwa pamiętam, że żyliśmy biednie, w dwupoko-jowym mieszkaniu na gdańskich Stogach. Z tamtego okresu pamiętam na przykład rewizje. Panowie, którzy je przeprowadzali, zachowywali się agresywnie, mama płakała, my nie rozumieliśmy, o co chodzi. Pamiętam też, jak przychodzili po ojca, zamykając go na czterdzieści osiem godzin. Mama trzymała się kurczowo taty, nie chcąc go puścić, ojciec uspokajał ją i nas. Później był Sierpień. W pamięci utkwiła mi jedynie scena, gdy odwiedziłem ojca w stoczni razem z mamą. Tata przyrządzał sobie ulubiony kogel-mogel, próbując przy jego pomocy wyleczyć chrypkę. Co z tego, co się wówczas działo, rozumiałem ? Niewiele, może nawet nic. A może tyle, że jest strajk i robotniczy walczą o swe słuszne prawa. Jeszcze w roku 1980 przeprowadziliśmy się ze Stogów na Zaspę. Otrzymaliśmy kawalerkę połączoną z dwoma mieszkaniami typu M-3. A więc z dwóch maleńkich pokoików przenieśliśmy się do pięciu komfortowych. Zrobiło się luźniej, choć jeszcze nie każde z nas miało do dyspozycji własny pokój. No i jednocześnie poprawiła się nasza sytuacja materialna. Rodzice nie musieli już pożyczać, by związać początek miesiąca z końcem. Z ogłoszenia stanu wojennego pamiętam takie dwa kadry: gdy położyłem się spać dwunastego grudnia 1981 roku - ojciec w domu był, a gdy obudziłem się nazajutrz rano - już go nie było. mama nie ukrywała, że po tatę przywszło kilku oficerów bezpieczeństwa i zabrało go ze sobą. Że został internowany. Ale co to właściwie znaczyło? I dokąd 81 к go zawieziono. Zrobiło się nam bardzo smutno... W Wigilię 1981 roku mama dowiecziała się, że może odwiedzić ojca. Pojechała sama, a myśmy zostali. Straszna to była Wigilia. Przerażająco, bo podwójnie samotna. A później zaczęły się wspólne wizyty w więzieniu ojca. Do Otwocka, gdzie go najpierw trzymano, jeździłem z mamą albo ja, albo któryś z braci. Tacie stworzono znośne warunki. Mogliśmy zatrzymywać się u niego nawet na kilka dni. A w więzieniu pod Przemyślem, dokąd go potem przetransportowano, latego 1982 roku spędziliśmy całą rodziną coś w rodzaju wkacji. Okolica była piękna, tyle że... ogrodzona: W szkole w tym czasie nie miałem żadnych przykrości. Nauczyciele potrafili zachować klasę. Ani mi nie dokuczali, ani nie forowali. Odnosili się do mnie całkiem zwyczajnie. Poprawie roku ojciec znów znalazł się w domu. Witał go tłum ludzi, tata przemawiał ab nich. Wiwatom, a także naszej dziecięcej radości nie było końca... Ojciec wrócił z „cieniami". Od tamtej pory do dnia dzisiejszego bezpośrednio tacie, a pośrednio całej naszej rodzinie towarzyszy kilku funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Z początku zachowywali się bezceremonialnie, czasami wręcz brutalnie - mamy nawet na taśmie video zarejestrowaną próbę wtargnięcia do naszego samochodu - z upływem czasu jednak ich hardość tajała. Stawali się coraz układniejsi, łagodniejsi, odnosząc się nieomal po przyjacielsku, mimo że kampania oszczerstw w prawie, radiu i telewizji przeciwko mojemu ojcu szalała nadal. Ojciec szybko przywykł do tej swojej „obstawy". Do wszystkich oficerów odnosił się z życzliwością. W Sylwestra zapraszał na noworoczny toast, kiedy wybieraliśmy się do naszego domku letniskowego zachęcał, by też zabrali ze sobą wędki. Początkowa niechęć przerodziła się więc z czasem w pewnego rodzaju nić zrozumienia. Pewnego razu na przykład, gdy pojechaliśmy z ojcem na lotnisko, po przesyłkę, „ochroniarze" podeszli do nas, prosząc, byśmy w drodze powrotnej wstąpili do jakiejś restauracji, bo są piekielnie głodni. Tata nie odmówił. Jesienią 1983 roku, gdy razem z mamą poleciałem do Oslo odebrać przyznaną ojcu Pokojową Nagrodę Nobla, atmosfera wokół nas była jeszcze dużo gorsza. Fatalna. Na lotnisku w Warszawie żegnały i witały nas kordony uzbrojonych ZOMO-wców. To był ogromny dysonans w porównaniu z klimatem politycznym panującym w demokratycznej, bogatej Norwegii. Po powrocie, na lotnisku w Warszawie czekał na nas ojciec. Rodzice postanowili natychmiast odwieźć dyplom noblowski i medal do Klasztoru Jasnogórskiego. Po drodze - to był koszmar - co kilkaset metrów zatrzymywały nas patrole milicyjne i rewidowały samochód. A w drodze powrotnej, gdzieś w okolicach Łodzi „zaproszono" nas na posterunek milicji, gdzie zagrożono rewizją osobistą. Czy 82 do niej doszło, tego nawet nie wiem, bo ojca wyprowadzono do innego pomieszczenia. To doświadczenie jeszcze bardziej pogłębiło niechęć, ba, chyba nienawiść mamy do panów z SB. Ona nigdy zresztą - także wcześniej - nie darzyła ich uczuciem sympatii, nie potrafiąc przyzwyczaić się do faktu, że jest ustawicznie obserwowana. Ja natomiast, podobnie do ojca, szybko przyzwyczaiłem się do „obstawy", tak samo jak do tełefonicznego podsłuchu. Pamiętam jeszcze, że krótko po wyjściu ojca z internowania zawsze było w domu - w obawie przed podsłuchem - kilka znikopisów, służących do komunikowania się w szczególnie niebezpiecznych wtedy, związkowych sprawach. Z reguły też, gdy o tym dyskutowano, włączano bardzo głośno radio... Z mojego ojca zawsze byłem dumny. Podziwiałem go za upór, za konsekwencję - i za zdolność ciągłego uczenia się. Nigdy też wcześniej nie przypuszczałem, że taki mały, niepozorny facet tyle może uczynić. Tyle dobrego. Ojciec jest z natury optymistą, jest też przy tym człowiekiem wesołym. Lubi pożartowac, rozerwać się, oglądając programy Federowicza czy Pietrzaka. Ale pamiętam też z okresu minionych kilku lat, jakie nastały po stanie wojennym, także momenty zwątpienia u niego. Bywał wówczas bardziej niż zwykle przygaszony, choć przecież nigdy nie jest wylewny, nigdy nie ujawnia swoich planów. A doradców, owszem słucha z zainteresowaniem, decyzje podejmując jednak zawsze sam. Nie wiem, czy to dobrze, czy źłe; wiem, że tak jest. Nasz dom, zarówno maleńkie mieszkanko na Stogach, jak też to większe na Zaspie i wreszcie domek we Wrzeszczu, do którego przeprowadziliśmy się latem 1988 roku, zawsze - do późnych godzin popołudniowych, albo nawet wczesnych wieczornych - tętnił i tętni życiem. Odwiedza nas wielu opozycjonistów. Nie tylko, żeby się naradzić, ale też z okazji rodzinnych uroczystości. Ze wszystkich, którzy do nas przychodzą, najbardziej lubię Adama Michnika. Jest człowiekiem niezwykle uczciwym, szczerym. Takim, o którym z całą pewnością można powiedzieć, że gra z ojcem w otwarte karty... Często bardzo żał mi mamy. Bo nie dość, że ma tyle pracy z naszą ósemką, to jeszcze regularnie musi obsługiwać gości. Przy nas, choć staramy sobie wzajemnie pomagać, roboty jest na pewno sporo, mama stara się wszystko zrobić sama - i jeszcze znaleźć czas, by zadbać o swój wygląd. Na troskę o zdrowie już najczęściej nie starcza czasu, choruje więc czasami, później znów się podnosi i wprawia nasz dom każdego ranka w ruch z właściwą sobie energią. Ojciec chciałby, żeby mama zajmowała się wyłącznie domem. Domem, nami i nim. A mama ma większe ambicje. Mama lubi wielki świat. Świat mikrofonów, kamer, wielkiej gali. I ma za złe ojcu, że tak rzadko może realizować te swoje pragnienia, że tak rzadko zabierają 83 za granięc. Raz, w 1981 roku pojechała z tatą do Włoch, później - razem ze mną - odebrała Nagrodę Nobla w Oslo, wreszcie na początku 1989 -razem z Jarkiem - wyprawiła się za ocean, do USA, po przyznaną ojcu nagrodę demokracji. Ze mną jest inaczej. Owszem, lubię wyjazdy zagraniczne, ale na krótko. W 1981 roku byłem na wakacjach w Szwajcarii. Potem w Norwegii z mamą i już sam w RFN. W 1988 roku znajomi z Niemiec Zachodnich zaprosili mnie ponownie. Pojechałem i... wróciłem z wakacji o dwa tygodnie wcześniej. Mimo że niczego mi tam nie brakowało, mimo, że - jako uczeń klasy licealnej o rozszerzonym kursie języka niemieckiego - nie miałem kłopotów w porozumiewaniu się. A znów w tym roku, po maturze, zrezygnowałem z oferty podjęcia studiów na Zachodzie. Wybrałem ekonomikę transportu na Akademii Ekonomicznej w Gdańsku i był to wybór świadomy: chcę żyć i pracować w Polsce. Dlaczego, skoro tak wielu moich rówieśników marzy o wyrwaniu się z Polski do innego, bogatego kraju ? Dokładnie nie wiem, ale z pewnością to także wpływ ojca, wpływ do końca nie uświadomiony, odbierany jako własna, suwerenna decyzja. Długo byłem bardzo nieśmiałym chłopakiem. Krępowałem się załatwić najprostszą sprawę. Teraz to się zmieniło. Teraz, to znaczy od mniej więcej divóch lat, od czasu poznania Agnieszki. To wspaniała dziewczyna, która nie patrzy na moje nazwisko, na pieniądze, dla której liczę się tylko ja - Bogdan, a nie Bogdan - syn Lecha Wałęsy. Moim marzeniem jest, by w ten właśnie sposób traktowali mnie także inni ludzie. By nie podchodzili do mnie jak do jakiegoś dziwoląga. Myślę, że podobnie myśli moje rodzeństwo. Sławek jest uczniem trzeciej klasy technikum mechanicznego. Pasjonują go komputery. Przemek skończył w tym roku podstawówkę. Ma doskonały słuch. Po kilkunastu minutach potrafi zagrać na każdym instrumencie. Jarek chodzi do siódmej klasy i z powodzeniem trenuje gimnastykę artystyczną. W jego - gimnastyczne - ślady poszła też najstarsza z sióstr, Magda. Już teraz mieści się w krajowej dziesiątce w swojej grupie wiekowej, a wkrótce rozpocznie naukę w szkole baletowej. Miała już nawet swoje „pięć minut" w telewizyjnym programie lokalnym „Panorama Gdańska". Pozostałe rodzeństwo - Ania, Maria Wiktoria i Brygida - dopiero zaznaczają zaznaczać swoją odrębność, bo fakt, że każde z nas jest w pewnym sensie indywidualnością, jest dla mnie oczywisty. Bardzo chciałbym, żeby ojcu udało się to, co zaczął. Bo wówczas - tak sobie wyobrażam -powiodłoby się i Polsce, i nam wszystkim, i już nikt nie chciałby wyjeżdżać na stałe z naszego kraju. Mama czasami - pół żartem, pół serio - radzi mi, bym zajął się tym, co ojciec. A ja, choć przecież w zupełności niczego wykluczyć nie mogę, nie czuję w sobie tej iskry Bożej do publicznej, politycznej działalności, do przewodzenia. 84 Koledzy, nierzadko sympatycy bądź nawet członkowie „Solidarności Walczącej" lub Konfederacji Polski Niepodległej pytają mnie, jakie właściwie mam poglądy. Odpowiadam im, że jestem za „Solidarnością", za ewolucyjnymi, ale szybkimi przemianami. Wtedy, bywa, śmieją się: , Jesteś Wałęsa i mówisz tak, bo ojciec nie pozwala ci się wychylać". A to przecież nieprawda. Takie są właśnie moje poglądy, choć z pewnością zostały ukształtowane z niemałym udziałem ojca. Czasami też niektórzy zaangażowani politycznie koledzy, przeważnie bardzo radykalni proszą o protekcję, o zorganizowanie im spotkania z ojcem. Prawie zawsze staram się im pomóc. A potem, poznawszy tatę, przychodzą często sami, prezentują własne racje. Lubię przysłuchiwać się tym dyskusjom. Ostatnio mam również coraz więcej okazji do rozmów z dziennikarzami, także telewizyjnymi. Ojciec patrzy na to krzywym okiem, ale definitywnie nie zabrania. Dzięki tym wywiadom bywam raz po raz rozpoznawany na ulicach. To z jednej strony miłe, z drugiej zaś deprymujące, gdy ludzie na mój widok zaczynają pośpiesznie szeptać między sobą... A zatem pozostaję w Polsce. Tu chciałbym urządzić swe życie. Chciałbym urządzić je sam z Agnieszką, bez pomocy ojca i bez powoływania się na niego, choć nosząc jego nazwisko. Czy jednak starczy mi sił, żeby dotrzymać tego przyrzeczenia złożonego samemu sobie i Agnieszce? Przyrzeczenia, by samemu zdobyć mieszkanie i atrakcyjną, dobrze płatną pracę? Czas pokaże, ale już teraz wiem, że bycie Wałęsą zobowiązuje. lipiec 1989 Piotr Gabryel * 85 » ' Ja, syn stalinowca Mówi X, syn Y-greka: Anonimowość jest warunkiem. Warunkiem nie tylko szczerości, ale w ogóle - tej rozmowy. Za dużo przeszedłem, by ujawniać nazwisko, imię lub cokolwiek z mego życiorysu. Możemy obracać się jedynie w obrębie przeżyć, a jeśli potrzebne nam będą jakieś fakty, to przeinaczę je tak lub zmyślę, by nikt nie mógł dojść, kim - lub raczej czyim synem -jestem. I proszę się cieszyć, że w ogóle zgodziłem się rozmawiać z panem o tych bolesnych dla mnie sprawach. Albowiem nigdy, nigdy przedtem nie roztrząsałem ich w obecności nieznajomych. A nawet w towarzystwie przyjaciół robiłem to zaledwie kilka razy - i z ogromną niechęcią. Powiedzmy, że jestem z zawodu chemikiem. Że uczę w szkole średniej. Jednej ze szkól średnich Warszawy. Albo Trójmiasta. Że moim hobby jest nurzanie się w książkach poświęconych zbrodniom ojca. Albo, że nie interesuję, staram się nie interesować jego życiem w ogóle. Że przepadam za długimi spacerami. Że straciłem żonę, dzieci - całą rodzinę - Ъо rozpllem się doszczętnie. Albo że jestem szczęśliwym ojcem i mężem. W sumie - nieważne. Proszę zrozumieć. Strasznie trudno jest pogodzić w sobie miłość i nienawiść do jednego i tego samego człowieka. Miłość do doktora Jec- kylla - po pracy, po południu i wieczorem, w rodzinnym domu - oraz nienawiść do mistera Hydea w pracy, poza domem, rano i do południa. A tak było, lub raczej dopoiero w wiele lat później uświadomiłem sobie, że tak być mogło - i tak właśnie być powinno. Czasami wydaje mi się, że chciałbym wyrzygać z siebie tę nienawiść. Innym razem, że stygmat, jakim ojciec naznaczył całe nasze plemię, a więc i mnie raz na zawsze - i do końca - określa moją pozycję, moje 86 życie. I że muszę być takim, jakim był on. Lub że muszę odkupić jego winy... To zupełne szaleństwo. A potem znów zaczynam tłumaczyć siebie i jego przed samym sobą. Bo przecież - skamlę - co można wiedzieć o ojcu, o świecie, mając kitka, kilkanaście (ale bliżej dziesięciu) lat? O ojcu: jest czuty, miły, zabiera mnie na wycieczki za miasto, ma fajne, czarne auto i szofera, nosi mnie na barana, kocha mamę, kupuje lody, czyta książeczki przed snem, nigdy nie podnosi głosu. A nawet gdy się gniewa, robi to tak sympatycznie, że chciałoby się, aby czynił to stale. O świecie: świat to dom, jakaś ciocia, wujek, dwie ulice, szkoła. A polityka? Polityki nie ma - więc nie ma mister Hyde'a. Jest tylko dobrotliwy doktor feckyll. Więc to nie bujda. Był naprawdę wspaniałym ojcem. Takim, o jakich czyta się w powieściach dla dorastających chłopców. Właściwie - co mówili mi rodzice o pracy ojca? Że pracuje w biurze. W jakimś biurze. Ze pracuje ciężko. Że musi wychodzić wcześnie rano, a wracać - najczęściej -późnym wiechorem. Że pracuje dla dobra nas wszystkich. To znaczy nie tylko mamy i mojego - ale jeszcze wielu innych ludzi. - Całej ulicy? -pytałem naiwnie. - Całej, całej - odpowiadali rodzice, śmiejąc się. Jak oni mogli się wtedy śmiać? Przecież matka musiała wiedzieć, czym zajmował się ojciec! Rosłem jednak i zdawało mi się, że coraz więcej rozumiem. Zdawało się, bo przecież nie rozumiałem niczego. Wierzyłem jedynie w kłamstwa, którymi poiła mnie szkoła, poił dom, poiły książki i gazety. I ta odrażająca organizacja - Związek Młodzieży Polskiej. Zakładałem czerwony krawat i z dumą w sercu maszerowałem w pierwszomajowym pochodzie, który przyjmował czasami - razem z innymi - mój ojciec. Stał na trybunie, kiwając wesoło w stronę uczniów mojej szkoły, a ja chwytałem za ramię kolegę i krzyczałem głośno, by przekrzyczeć owację: - Patrz, to mój ojciec! Stoi na jednej trybunie z towarzyszem Bierutem! Ten towarzysz Bierut to musiał być kawał łajdaka. A mój ojciec to nie? Był aniołem pośród diabłów? Konradem Wallenrodem? Nie! Nie! Po trzykroć - nie! Był takim samym uroczym skurwysynem - jak oni! Komunistą! Komunistą i kanalią! Lub: komunistą więc kanalią. Trzeciego marca 1953 roku Największy Sukinsyn Nowożytnej Europy, Wielki Przywódca Światowego Komunizmu, towarzysz Josif Wissario-nowicz Stalin odszedł z naszego świata. W moim domu zapanowała autentyczna żałoba. Nie wolno było słuchać muzyki, jeść cukierków, zapraszać gości. Naprawdę rozpaczałem po stracie Wielkiego Nauczyciela. Zapytałem ojca, chyba w trzy dni po pogrzebie: - 1 co teraz z nami będzie? A on odparł całkiem serio: 87 - Choć to nie będzie takie łatwe, będziemy musieli jakoś żyć. Chciałem jakoś uczcić śmierć Stalina. Chciałem wstąpić do partii, do PZPR, ale byłem jeszcze za młody; miałem dopiero siedemnaście lat. Stanęło więc na tym, że postanowiłem maturę zdać na celująco. Teraz mi się wydaje, że od tamtej pory, od śmierci Stalina ojciec był bardziej niż przedtem przygaszony, smutny. Teraz mi się wydaje, że były to symptomy świadomości końca pewnej epoki. Końca jego epoki. Jego - i takich jak on. Ale jak było naprawdę - nie wiem. Miałem już osiemnaście i dziewiętnaście lat i przeżywałem pierwszą wielką miłość. Justyna była wspaniała. Zaangażowana - tak mawiała o sobie - ałe na froncie najzupełniej nieideologicznym. W roku 1956 miałem dwadzieścia lat. Wtedy któregoś dnia przyszedł ojciec i powiedział do matki: - To już koniec. Co, jaki koniec, chciałem się dowiedzieć, i wydawało mi się dziwne, że mama o nic nie pyta. Zaczął na coś czekać. Przestał chodzić do pracy, przestał czytać gazety. A przecież roiło się w nich właśnie od rzeczy frapujących, od nowego świata, który odkrywałem. XX zjazd KPZR. Tajny referat Chruszczowa. Zbrodnie towarzysza Stalina! Nie miałem, nie starczało mi śmiałości, by go o to zapytać. I o to, w którym departamencie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego on wcześniejpracował? I czy katował osobiście, czy raczej unikał brudnej, krwawej roboty? I ilu posłał do ziemi? I gdzie ich grzebali? I, i, i...! Czekał. Czekał zamknięty w swoim pokoju - na swoje prawdziwe uwięzienie. Matka donosiła mu jedzenie, ale prawie ze sobą nie rozmawiali, jeśli nie liczyć sporadycznych, nocnych szeptów, jakie docierały do mojego pokoju. Przyszli po niego w dzień. Wcale nie w nocy. Kapitan, porucznik i sierżant. Otworzyła im matka. - Stefan, to do ciebie - zawołała zduszonym głosem od drzwi. - Nie do mnie, a po mnie - odburknął. I dorzucił. - I dobrze. Nareszcie. Zauważyłem, że miał już nawet spakowany mały neseser, że był gotów do swej drogi. Matka wpiła się w jego ramię i nie chciała puścić. - Stefan - zanosiła się płaczem - co oni chcą z tobą zrobić? - Na pewno nie go, co on robił z innymi! Z naszymi towarzyszami! -odparł kapitan i spojrzał na ojca z obrzydzeniem. Ojciec podszedł do mnie, chciał się pożegnać. I nie wiem dlaczego, ale nie pozwoliłem mu przytulić się do siebie. Odwróciłem się na pięcie i pognałem do swojego pokoju. Tam rzuciłem się na tapczan, nakryłem 88 głowę poduszką i zacząłem łkać. Później przeczytałem o ojcu w gazecie: jakich to bezeceństw się dopuścił, i jaką to zasłużoną poniesie karę. Moje nazwisko zaczęło straszyć. Nie tak bardzo jak Skulbaszewskiego, Wozniesieńskiego, Radkiewicza, Bermana czy Fejgina - ale zawsze. Justyna wściekła się. - Dlałczegoś mi nie powiedział? - miała pretensje. -Jak mogłeś? - Przecież mówiłem ci, gdzie pracuje ojciec. - Ale nie mówiłeś, że jest mordercą! Mordercą? Właściwie - chyba tak. Uświadomiłem sobie, że jestem synem mordercy. Uświadomiłem sobie nie po raz pierwszy, ale chyba dopiero wtedy tak naprawdę. Justyna opuściła mnie. Koledzy zażądali, bym wyparł się ojca, inaczej oni wyprą się mnie. W głębi duszy wyparłem się tego szubrawca już wcześniej, ale przed nimi nie miałem żadnej ochoty. - Odpieprzcie się - rzekłem. - To ty się odpieprz, ubecki pomiocie - usłyszałem. Do domu dzwonili nieznajomi ludzie, przychodziły listy i kartki pocztowe. „Skurwielu, skurwiele, bandyto - i twoja rodzino - pomścimy pamięć naszych mężów, ojców i braci" - grożono. Dwa razy, nocą, wybito nam kamieniami szyby. Ktoś krzyczał: - Podpalimy! Nie podpalili, na szczęście, lub nieszczęście - ho może w ten sposób skończyłaby się moja udręka. Tylko co byłoby z matką? Ojca widzieć nie chciałem. Matka odwiedzała go regularnie i chudła z miesiąca na miesiąc. Nie wiete jadła, nocami płakała, za dnia - niczym w obłędzie - powtarzała mi: - Twój ojciec jest niewinny. Pamiętaj! Zrobili z niego kozia ofiarnego! Aż któregoś ranka, wiosną 1958 roku nie wstała. Gdy poszedłem ją obudzić, spostrzegłem, że nie żyje. Po pogrzebie skreśliłem do ojca i wysłałem do więzienia jedyne trzy słowa. „Mama nie żyje" - napisałem, powstrzymując się z trudem przed dodaniem - „przez ciebie, draniu!" Studiowałem na politechnice. Latem 1958 wezwał mnie do siebie pierwszy sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR. - Obserwuję was od dłuższego czasu - oświadczył. - Znałem się z waszym ojcem jeszcze sprzed wojny, zKPP. Razem siedzieliśmy i... Czy nie wstąpiłby pan, to znaczy czy nie wstąpilibyście do partii? - Kiedy ojciec siedzi? - To przecież nie wasza wina! Odwórcilem się napięcie bez słowa i wyszedłem. Ojciec wyszedł niedługo później. Czekałem na to jego wyjście. Czekałem, że wygarnę mu wszystko. Aż odkuję się za tych, których mordował swoim podpisem, nie ruszając się zza biurka, aż odkuję się za matkę i własne upokorzenia. 89 V A przecież gdy stanął w drzwiach - cień tamtego ojca, wychudzony, w podniszczonym garniturze, z plecakiem zamiast nesesera - nie byłem zdolny wykrztusić ani słowa, ani jednego słowa potępienia. Nie podałem mu ręki, nie odpowiedziałem na jego „dzień dobry", ale też nie znalazłem w sobie dość siły, by zrzucić go po schodach. To w końcu twój ojciec - bulgotało coś w moim wnętrzu. I miało rację-, to był mój ojciec. Chyba liczył się z takim przyjęciem. Był na nie przygotowany, wkalkulował. Położył plecak w przedpokoju, poczłapał do kuchni, zaparzył sobie herbatę, bardzo mocną, jakby więzienną, a potem rzucił się w sypialni na łóżko i usnął. Obserwowałem go, gdy walczył z koszmarem, rzucając się z boku na bok i broniąc przed czymś niewidzialnym rękoma. Wstał wieczorem. Wszedł do mojego pokoju i zapytał: - Mogę tu zostać... na jakiś czas? Zatrzymać się? Wzruszyłem ramionami, co mogło oznaczać tylko jedno: przyzwolenie. Skrzętnie je wykorzystał. A ja? A moja nienawiść? A moje pytania -oskarżenia ? Miałem ich przecież tyle. Nie mogłem z nim mieszkać. Wyniosłem się jeszcze tego samego dnia. - Objaśnij mi tylko - poprosił - gdzie leży matka. Widywaliśmy się rzadko. Starałem się przez sąsiadów dowiadywać, jak sobie radzi. I radził sobie. Do sześćdziesiątego siódmego jakaś mało znacząca posada w spółdzielczości, później emerytura. A potem zaczął niedomagać. Nie było wyjścia, musiałem zacząć odwiedzać go częściej. I któregoś dnia odważyłem się zapytać: dlaczego? - Hm - zamyślił się. - A co chciałbyś wiedzieć? Na następne stpokanie przyniosłem ponad trzydzieści pytań spisanych na kartce. Przejrzał je. - Umiem, ale nie mam ochoty na nie odpowiedzieć - odparł. - Nigdy nie będziesz moim sędzią. W Komunistycznej Partii Polski od dwudziestego roku życia. Wcześniej - w Komunistycznym Związku Młodzieży Polskiej. Trzy razy więziony, w sumie dwa i pół roku za kratkami - dla idei, której zwycięstwa, urzeczywistnienia nie mógł - w tamtej Polsce, w tamtych realiach -spodziewać się za swojego życia. Więc marzyciel, którzy zamienił się w bezduszną maszynę do siania terroru i strachu? Nie pytałem o nic więcej. Przychodziłem, robiłem porządki, zakupy, czasami gotowałem. Któregoś dnia wyznał: - Nie ma życia do końca udanego, łub do końca spapranego, rozumiesz? Z moim nie jest inaczej. Ale to było wszystko. Więcej nigdy - nawet w tak zawoalowany sposób -№ mdl dO jraZfoŚCt GryZł Się Z nią, bo że się gryzł - to było widać, sam. 90 Zmarł w pierwszej połowie łat siedemdziesiątych, powiedzmy w 1974. Pochowałem go bez księdza, tak, jak sobie życzył, do nielicznego kon-kuktu przyłączyło się kilku podstarzałych panów, którzy nigdy wcześniej nie widziałem. Złożyli na grobie wieniec z szarfą, na której znalazłem napis-. „Stefanowi - towarzysze". Co to byli za towarzysze? I towarzysze - więc świadkowie - czego? Próbowałem dać ogłoszenie do gazety, odnaleźć tych facetów, ale ogłoszenia nie puściła cenzura. A teraz nie chce mi się już ich szukać - bo i po co? Uporządkowałem sobie na własny użytek swoje wnętrze na tyle, na ile potrafiłem. Jestem synem stalinowca. To brzmi dziś może nawet gorzej niż: jestem synem hitlerowca. Jestem synem stalinowca, który na pewno miał na sumieniu niejedno istnienie. Ale nie wybrałem sobie swojego ojca - i on mnie nie wybrał. Moje powstanie było dziełem przypadku - i tylko w takim - zatem w żadnym - zakresie mogę ponosić winę, współodpowiedzialność za postępki ojca. Co jeszcze? Ten skurwysyn był jednak moim ojcem. Każdego pierwszego listopada stawiam na jego grobie świeczkę. grudzień 1989 Piotr Gabryel •* 91 Zamiast epilogu: „Tfu! Bohater się znalazł!" Część z tych tekstów została opublikowani miedzy innymi w „Reporterze". W związku z częścią dostaliśmy od Czytelników Iim>. Oto fragmenty niektórych z nich. „Na stronie 97 (według wydania Instytutu Literackiego w Paryżu z 1986 roku) „Protokołów tzw. komisji Grabskiego" w przygotowaniu Grażyny Pomian, Tadeusz Grabski pyta Piotra Jaroszewicza: „krążyły i krążą od wielu, wielu lat legendy na temat syna towarzysza Jaroszewicza - Andrzeja. W dokumentach z Komisji Kontroli Partyjnej w sprawach Jerzego Olszewskiego, Śliwińskiego i innych jest także mowa o drogich upominkach w tym względzie dla (waszego) syna itd., itd. Chcielibyśmy tutaj usłyszeć kilka wyjaśnień na ten temat, bowiem pytanie to jest bardzo nośne." Piotr Jaroszewicz (na stronie 116 tej samej pozycji) odparł: „Na temat syna. Syn jest człowiekiem 35-letnim, powinien odpowiadać faktycznie, jeśli popełnił jakieś czyny przestępcze. Z tego, co się dowiedziałem - nie było tam przestępstw. Jeśli sprawa będzie przestępcza, to oczywiście powinien, jako dojrzały człowiek, ponieść za nią pełną odpowiedzialność (?) Towarzysze, nie wiem co pisano w zagranicznej prasie, naprawdę nie wiem, a jeśli w jego zachowaniu są cechy przestępstwa, to trzeba go ukarać." Dlaczego, mili panowie, nie poświęcicie choćby jednego artykułu Andrzejowi Jaroszewiczowi? Nie umiecie?! Boicie się!? Nie pozwalają wam?!" 92 * „Ciekawe, jak za pięć, albo dziesięć lat mówić będą, co będą myśleć synowie Jacka Kuronia, Tadeusza Mazowieckiego i Lecha Wałęsy. Mam nadzieję, że nie będą musieli się wstydzić ojców, zmieniać nazwisk i miejsc zamieszkania. Mam nadzieję, bo jako zwolenniczka „Solidarności" i ja musiałabym wstydzić się mojego dzisiejszego zapału oraz wiary, jaką obdarzam tych ludzi (...) Jedni mówią, że władza demoralizuje, deprawuje, inni dodają, że czyni to tylko ze słabymi. Sądzę, że nasi przywódcy „Solidarności"potrafią się tym pokusom przeciwstawić. Ale czy rzeczywiście potrafią ? " * „Mój ojciec (mam już swoje lata, dokładnie sześćdziesiąt trzy) był komunistą. Komunistą przedwojennym, któremu nie da się zarzucić, że przystał do tej partii dla chęci zysku. Wielokrotnie siedział w okresie międzywojennym w więzieniu, walcząc o robotniczą sprawę. Wielokrotnie go zatrzymywano, przesłuchiwano, bito, rewidowano mieszkanie. Ojciec nie doczekał 1945 roku, zginął całkiem przypadkowo zresztą, w wypadku samochodowym. I teraz czasami zadaję sobie pytanie, jak zachowywałby się, gdyby przeżył wojnę i znalazł się wśród zwycięzców? Dalej uważałby się za komunistę i brnął w kolejne błędy i wypaczenia';' Zmieniłby przekonania? A może po prostu odsunąłby się na bok?..." „To dobrze, że zaprezentowaliście wreszcie potomków naszych prawdziwych wielkich polityków XX wieku: Wałęsy, Mazowieckiego i Kuronia. Że uczciwie przedstawiliście gehennę, jaką musieli przejść z powodów przez siebie niezawinionych. To okrutny system komunistyczny, z którym - na szczęście - rozstajemy się pomału (i bez żalu) decydował O losie każdego z nas z osobna. Decydował o tym, do jakiej możemy chodzić szkoły, czy zdamy ten lub ów egzamin, czy doczekamy w domu rana, czy też już w nocy zerwą nas do więzienia. Tak było. Nie dla wszystkich, nawet nie dla większości, ale - z pewnością - dla rzeszy znacznej. Synowie Kuronia, Wałęsy i Mazowieckiego dzielnie znieśli pisany im przez komunę los. A teraz przed nimi zadanie jeszcze trudniejsze: zadanie udowodnienia, że gdy u władzy znaleźli się ich ojcowie, nie splamią się wykorzystywaniem tego faktu do niskich celów. Wierzę, że tak się właśnie stanie". * 93 „ W związku z artykułem o Bogdanie Wałęsie, chciałabym odpowiedzieć na pytanie, które zadaje sobie Bogdan: „ Czy jednak starczy mi sił, żeby dotrzymać tego przyrzeczenia złożonego samemu sobie i Agnieszce? Przyrzeczenia, by samemu zdobyć mieszkanie, atrakcyjną, dobrze płatną pracę?" Odpowiadam Ci Bogdanie - będziesz miał wszystko, bo jak sam powiedziałeś „bycie Wałęsą zobowiązuje". Nie tylko Ciebie, ałe również innych. Na marginesie dodam, iż jestem uczennicą III klasy Technikum Rachunkowości Rolnej, o kierunku ekonomicznym i w styczniu (trzynastego!) kończę osiemnaście lat. W przeciwieństwie do Bogdana nie mam wielkich marzeń o atrakcyjnej i dobrze płatnej pracy. Jestem zwolenniczką polityki Lecha Wałęsy, wiem, że dużo zrobił i nadał robi dla Polski, lecz z Bogdanem zgodzić się nie mogę. Bogdan zadaje sobie pytanie, dlaczego nie chce wyjechać i pozostać za granicą, chociaż wielu jego rówieśników wyjeżdża i już nigdy nie wraca. Odpowiedź jest równie prosta: Po co Bogdan ma wyjeżdżać do innego, „bogatszego kraju" (czy on jest biedny?)? Przecież podstawowym powodem, dla którego młodzi ludzie opuszczają Polskę jest waluta. Nie czarujmy się kochani. Dobrze zdajemy sobie sprawę z tego, że Bogdanowi nie brakuje niczego. Nie musi wyjeżdżać za granicę w celu zarobkowym, bo pieniędzy ma dość. Nie musi się (jak on to mówi) martwić o mieszkanie i „atrakcyjną pracę", bo dostanie i jedno i drugie. Kochany Bogdanie! Miłość do kraju, patriotyzm, to wielkie idee ludzi z okresów, w których walczyło się o niepodległość. Jeżeli byś nie miał tak jak ja pieniędzy na to, aby zapłacić za internat, ciekawa jestem, czy nie myślałbyś o polepszeniu bytu. Ja się staram. Chodzę do szkoły, ale co to da? Moi znajomi, po ukończeniu tejże szkoły nie mogą znaleźć zwykłej pracy odpowiadającej ich kwalifikacjom, a co tu mówić o atrakcyjnej i dobrze płatnej. Przyjedź do nas, pożyj teraz rok w warunkach takich jak my, to porozmawiamy o patriotyzmie. Wiem, że żyłeś w biedzie, jak to nazywasz, ale teraz żyjesz w dostatku. Natomiast ja żyję w biedzie od dziecka, mam tyle rodzeństwa, co Ty, nie mam ojca, którego bym mogła podziwiać, zmarł gdy miałam pięć lat. Tak jak Ty kocham Polskę, ale nie zawahałabym się teraz wyjechać, gdybym wiedziała, że polepszę tym samym warunki życia mojej rodzinie i sobie. Kiedyś mówiłam: Nie ma Polski bez nas, a nas bez Polski. Ktoś mi powiedział, żebym nie spadła z tym szczytnym ideałem w dół. Kto wie, jak to będzie dalej. Jak tu żyć, gdy mama otrzymuje 110 tys. złotych renty na trzy osoby, a kurtka kosztuje dwa razy tyle? Czy Ty martwisz się o to, że nie masz kurtki, spodni, czy butów? Jak wynika z opisu Bogdana, jego rodzeństwo jest bardzo utalento- 94 wane. Oni na pewno też by nie opuścili kraju - bo po co? Chcę jeszcze raz podkreślić, że jestem zwolenniczką Lecha Wałęsy, bo mam nadzieję, że będzie lepiej i nie tylko Bogdan nie będzie chciał wyjeżdżać z Polski. A tak po naszemu, to wszystko, o czym mówił Bogdan, to takie pieprzenie kotka za pomocą młotka". * „Przeczytałem wypowiedź córki Stanisława Gucwy. Czekam na następne, dzieci: Gierka, Jaroszewicza, Babiucha, Bermana, Bieruta i innych. Okaże się, że „po godzinach", „po robocie", to byli „tacy fajni faceci, którzy nic, tytko nosili swoje dzieci na barana". Przepraszam, ale rzygać mi się chce. Nie wierzę w ani jedno słowo „dziatwy". „ Tfu! Bohater się znalazł! Syn stalinowca! Niech on sobie lepiej przypomni, w którym roku się urodził, i kto go tak wyszkolił, że taki się teraz zrobił mądry (w jego pojęciu). Szkoda, że on się nie urodził w 1922 roku, tak jak ja, i nie mieszkał pod słomianą strzechą, nie chodził pieszo i boso po piaszczystych drogach, bo nie każdy miał wtedy buty i rower. I nie siedział wiczorami przy lampie naftowej i nie miał ani radia, ani telewizji, ani nawet gazety! I byłby ciemny, ciemny, ciemny! To dopiero by ocenił wszystko to dobro, jakie nam stworzono od 1945 do 1990 r.Ja nie należę do PZPR, ani do „Solidarności", do niczego nie należę. Ale potrafię ocenić dobro, jakie nam stworzono щ ciągu 45 lat. „ Ta odrażająca organizacja, Związek Młodzieży Polskiej", do której należał, i która dała mu wszystko! Wszędzie miał pierwszeństwo! I dzięki tej organizacji zdobył wszystko, co ma. A teraz tak się wykręca, choć tak się wtedy pysznił przed kolegami. Bo na pewno teraz się boi o swoją skórę, żeby po niego znowu nie przyszli w biały dzień, tak jak po jego ojca. Wtedy nosił czerwony krawat, a teraz na pewno przypiął sobie znaczek „Solidarności", bo tak będzie lepiej jemu i jego dzieciom. On teraz tak samo postępuje, jak jego ojciec. Należy tam, gdzie lepiej, gdzie się lepiej opłaca. Proszę mu dać to do przeczytania, mój list nie potrzebuje żadnej cenzury. (...) Nie nosiłem nigdy czerwonego krawatu i nie korzystałem nigdy z przywilejów, takich jak on korzystał. Ale szanuję wszystkich, kto był, kto jest i kto będzie. I co z tego, że u niego na pogrzebie będzie ksiądz. Pan Bóg i tak do Nieba go nie wpuści, a ksiądz tam go przemocą nie wepchnie. A jego syn, albo córka, na peiuno kiedyś o nim tak znowu napiszą: „ Ten skurwy- 95 syn był jednak moim ojcem, i choć zrzucił czerwony krawat i przypiął sobie znaczek „Solidarności", to jednak co rok na pierwszego listopada stawiam na jego grobie świeczkę". „Po przeczytaniu bajki o synu stalinowca, postanowiłem napisać, co sądzę o tym kretynie. (...) Kretyn ten na pewno miał wiele korzyści, że jego ojciec był tam, kim był. Czerpał na pewno całymi garściami wszystko, co mógł. Dlaczego, jeżeli był tak szlachetny, mówi coś tak podłego teraz, a nie uczynił tego wcześniej, za innego rządu?!Dlaczego nawrócił się dopiero teraz, za czasów Mazowieckiego?!Ja myślę, że on lizał dupę poprzedniemu rządowi, a teraz łiże temu, a jakby tak się zmieniło, lizałby innemu! Takie właśnie kanalie są najgorsze. Uważam, że „Solidarność" takich ludzi powinna się brzydzić. Są to ludzie - bydlaki. Srają w gniazdo, w którym żyli przez długie lata i żyło im się bardzo dobrze. A teraz, aby utrzymać się przy nowym korycie, srają w stare. Bydlak ten mówi, że co roku w pierwszego listopada zapala świeczkę na grobie swego ojca. A ja myślę, że jego dzieci, jak on zdechnie, powinny nasrać na jego grób, bo na nic innego on nie zasługuje. Na pewno bydlak ten należy do tych, co niszczą groby na cmentarzach. Mówi on, że być synem stalinowca, to gorzej niż syn hitlerowca. Czy bydlak ten żył w czasach, kiedy hitlerowcy mordowali, palili i gazowali miliony ludzi, a w tym i dzieci?! Stalin jest mordercą, ale milion razy mniejszym, aniżeli Hitler. Ja sama jestem starą kobietą i pamiętam dobrze wjnę i całą okupację. Nie ma rodziny, w której by ktoś nie zginął. Tego się nie da zapomnieć. A ten bydlak robi takie porównanie. Niemcy i teraz nas nienawidzą i jakby tylko mogli, więcej by nam dołożyli i życzę tego z całego serca takim bydlakom". „Za dużo w tym wszystkim polityki. Czy wy myślicie, że wszystkich interesuje, czy Bogdan Wałęsa albo Ewa Gucwa identyjikują się z poglądami politycznymi tatusiów? Przecież ludzie nie cały czas żyją polityką. Powiem więcej: większość ludzi polityka nie obchodzi. I dlatego po artykułach o dzieciach prominentów i opozycjonistów spodziewałam się więcej szczegółów o życiu rodzinnym, o statusie mateialnym, o zainteresowaniach domowników, o tym, jak spędzają wolny czas, jak się ubierają, ile zarabiają, a ile wydają ? Spodziewałam się większej ilości plotek, anegdot, zdarzeń wesołych lub smutnych, ale na pewno bardziej zajmujących, niż ten stek smętnych wynurzeń, jakie zaprezentowaliście!" * „Dobrze, że nie poprzestajecie na „nowych prominentach" i ich potomstwie. Dobrze, że staracie się dotrzeć także do tych minionych. To nieźle prognozuje naszej kulturze politycznej. Zejście ze sceny politycznej nie powinno być równe śmierci publicznej. W cywilizowanej części świata „zdemobilizowani"politycy wydają pamiętniki, udzielają wywiadów, analizują własne błędy. A wschodzący politycy traktują lekturę tych wypowiedzi jako swego rodzaju szkołę politycznego rzemiosła. Dlaczego nie miałoby i u nas być podobnie? I dlaczego swymi doświadczeniami nie miałyby dziełić się z nami także dzieci, albo żony „ludzi z pierwszych stron gazet"?" ,Jak śmiecie wrzucać do jednego worka synów Kuronia, Wałęsy i Mazowieckiego, z córką takiego Gucwy?! To nieuczciwe! Chamskie! Jaki tam z syna Wałęsy czy Kuronia prominent?! No, jaki?! Po więzieniach siedzieli, przeżywali od najmłodszych lat najścia ubecji. A teraz jeszcze muszą czytać o sobie w takim towarzystwie! To obelżywe!" * ,Jest dla mnie coś ludzkiego, bliskiego w tym, że wszyscy, wszystkie dzieci wszytkich rodziców oceniają tak dobrze, tak ciepło, z taką serdecznością. To znaczy, że i ci rodzice -prominenci czy opozycjoniści - są w gruncie rzeczy ludźmi, i potrafili wychować na takie same istoty su 'oje po to mstwo''. * „Śledzę teksty o dzieciach prominentów i opozycjonistów i wciąż brakuje mi jednej osoby: Moniki Jaruzelskiej. Odmawia?" lipiec 1989 - marzec 1990 97 SPIS TREŚCI 1. Dlaczego nie chcieli z nami rozmawiać: syn Gierka, córki i syn Bie- ruta, syn Jaroszewicza, córka Bermana, syn Kisielewskiego, córki Ochaba, córka Kliszki - i inni}?! .............................. 7 2. Z dala od pierwszych stron gazet (córka Stanisława Gucwy) ...22 3. Zawsze identyfikowałem się z ojcem (syn Jacka Kuronia) 28 4. Zawsze byliśmy razem (syn Tadeusza Mazowieckiego) 36 5. Ostracyzm - czyli sąd skorupkowy (córka Zbigniewa Messnera) 42 7. Nie musiałem zmieniać nazwiska \syn ^агааш^^^і- skiego) ...................................................... 55 8. Tylko wierzyć to za mało (córka Władysława Siły-Nowickiego) 61 9. De domo - Sokorska (córka Włodzimierza Sokorskiego) ....... 65 10. Niczego nie żałuję (syn Franciszka Szlachcica) ................ 72 11. Nie chcę być „synem własnego ojca" (syn Lecha Wałęsy) ...... 79 12. Ja, syn stalinowca (X, syn Y-reka) ............................. 86 13. Zamiast epilogu: „Tfu! Bohater się znalazł!" ................... 92 4 I