Maria NUROWSKA Listy Miłosne WARSZAWA 1991 WYDAWNICTWA • ALFA 'i\M-i зотёг УЪ5 © Copyright by Maria Nurowska, 1991 ISBN 83-7001-455-0 Akc- te-i9iL Fot. Marek Czudowski List ostatni koniec października'68 Krystyna Chylińska, to nie jest twoje prawdziwe imię i nazwisko — powiedziałeś, jakby mimochodem, nie czekając na moją odpowiedź. Nie wiem zresztą, czy było to pytanie, czy stwierdzenie faktu. Miałeś nieprzeniknioną twarz. Potem, z Twojej rozmowy telefonicznej z przyjacielem dowiedziałam się, że otrzymałeś wymówienie z pracy w trybie natychmiastowym. No cóż — rzekłeś — mamy polowanie na czarownice. Przez te wszystkie lata oczekiwałam takiego dnia, dnia prawdy. Nie sądziłam tylko, że objawi się ona w taki sposób. Ugodzi w Ciebie z zewnątrz, odbierając najważniejszą sprawę życia: pracę. Ja gotowa byłam ponieść karę za sprzeniewierzenie się prawdzie. Ze strachu. Ze zwykłego ludzkiego strachu, a raczej był to strach zakochanej kobiety. To mnie jeszcze mniej usprawiedliwia, tym bardziej że wyznanie o gotowości poniesienia kary też nie jest w pełni prawdziwe. Nie byłam gotowa. Świadczy o tym moja obecność przy Tobie. Moja obecność przy Tobie od dwudziestu pięciu lat... Jak mam odpowiedzieć na Twoje pytanie-stwierdzenie. Krystyna... to imię, które wymawiałeś tyle razy, przylgnęło do mnie, stało się moją prawdziwą skórą, a mimo że nie mam żadnej innej, znaleźli się ludzie, którzy postanowili mnie z niej obedrzeć. Co oni ci powiedzieli Andrzeju? Znowu jest czas strachu i pogardy, z jakiegoś archiwum ktoś wyciągnął moją teczkę... Zawsze się bałam. Najpierw, że przyjdzie gestapo, potem że ktoś z moich znajomych rozpozna mnie na ulicy. Nagle z czyichś 7 ust padnie moje prawdziwe imię, a ja zobaczę przy tym Twoją twarz, Twoje oczy. Tyle lat minęło, a pamiętam słowa starego Żyda z getta. Powiedział: „Jabłko, które za daleko padnie od jabłoni, zgnije, zro-baczywieje". Czy jestem takim jabłkiem? Od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałam w drzwiach, byłam już tylko kobietą. Zakorzeniłam się w swojej miłości i w swoim strachu. Miłość i strach stały się istotą mojego życia. Przed godziną wyszedłeś z domu, po raz pierwszy nie mówiąc mi dokąd. Po raz pierwszy nie opowiedziałeś mi o swoich kłopotach, może dlatego, że wiązały się bezpośrednio z moją osobą, a może uważałeś, że tej kobiecie o obcym imieniu i nazwisku nie masz nic do powiedzenia. Nie mogę przypomnieć sobie wyrazu Twoich oczu, kiedy padło to pytanie-stwierdzenie. Być może nie patrzyłeś na mnie. Latami wyobrażałam sobie tę naszą rozmowę. Wkładałam ci w usta zupełnie inne słowa, za każdym razem co innego znaczące. I zawsze były Twoje oczy... A może nawet patrzyłeś na mnie, ale ja Twoich oczu nie widziałam. Poczułam się jak ktoś, komu się mówi, że za chwilę będzie koniec świata. Kim będę odchodząc z tego domu, do którego weszłam po raz pierwszy drugiego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Tym razem muszę odejść, nie mam wyboru. Ktoś w moim imieniu postanowił odkryć Ci prawdę. Zgadzam się na rozwód. To chyba jedyny sposób, żebyś mógł wrócić do swojego zawodu, do pracy. Może dla Ciebie nie wszystko jest jeszcze stracone. Walizka, którą pakowałam i rozpakowywałam tyle razy, stoi przy drzwiach. Za chwilę stąd wyjdę. Pozostawiam listy, które pisałam do Ciebie przez te wszystkie lata... List pierwszy styczeń'44 Nazywam się Elżbieta Elsner, mam dziewiętnaście lat. Wyjście z getta... kiedyś do tego powrócę, teraz nie chcę o tym myśleć. Znalazłam się po aryjskiej stronie. Byłam zupełnie sama. W kieszeni miałam fałszywą kenkartę na nazwisko Krystyna Chylińska. Powinnam możliwie jak najprędzej dotrzeć do domu, gdzie mieszkała matka. Ona czekała na mnie. Ale im dłużej krążyłam ulicami, tym bardziej byłam pewna, że do niej nie pójdę. Zapadał zmrok. Naprzeciw mnie pojawił się nagle jakiś człowiek. Wydawało mi się, że już go tego dnia widziałam i że być może mnie śledzi. Skręciłam do jakiejś bramy, zadzwoniłam do drzwi na pierwszym piętrze. Nikt nie otwierał. Wbiegłam na drugie piętro i stanęłam przed drzwiami, na których wisiała wizytówka A.R. Korzeccy. Otworzyła mi siwa kobieta. Stałyśmy naprzeciw siebie. W tamtej chwili jej twarz była wyrocznią. Czekałam. Patrzyły na mnie oczy, które od razu wszystko wiedziały, mimo że wcale nie byłam podobna do Żydówki. Nikt by na to nie wpadł, tak mylący był mój wygląd. Ale ona wiedziała, skąd przychodzę. Patrzyłyśmy na siebie w milczeniu, potem wzięła mnie za rękę i wprowadziła do środka. Kiedyś opiszę panu te miesiące, jakie z nią spędziłam. W jej oczach odnalazłam ratunek, a potem, kiedy ona umierała, szukała go w moich. Teraz chcę pisać o Panu. Usłyszałam dzwonek, po którym zawsze pojawiał się we mnie odruch strachu przed tym kimś, kto stoi za drzwiami. Poszłam otworzyć. Był Pan zasko- 9 czony, widząc obcą osobę, dobrze pamiętam wyraz Pana twarzy, bo przecież działo się to rano. Od dzisiejszego ranka jest Pan tutaj, a ja piszę do Pana list, którego z pewnością nigdy Pan nie przeczyta, ale piszę, jest mi to potrzebne. Tylko... chyba powinnam zacząć od początku, bo znowu kłamię. Nie bardzo wiedząc przed kim, przed Panem, przed sobą, a może ze strachu przed prawdą. Ja prawdy o sobie nie rozumiem, mogę opisywać fakty, a więc tę jej najmniej znaczącą część. Przecież sprawą dużo istotniejszą są motywy, zwykle najmniej jasne dla sędziów. W moim przypadku, kto będzie sędzią? Pan? Czy ja sama? Nazywam się Elżbieta Elsner, mam dziewiętnaście lat. Jakie jest to moje dziewiętnaście lat? Z pewnością oszukane... W gruncie rzeczy jestem obojętna. Tak bym o sobie powiedziała, obojętna, jeżeli chodzi o mnie samą. Może dlatego w ogóle jeszcze istnieję, że się już przy tym nie upieram. Tam, za murem, gotowa byłam na wszystko, byle przeżyć. Ja! — coś krzyczało we mnie. Ten głos zagłuszał wszystko inne. Mój tatuś Artur Elsner był profesorem filozofii, miał swoich uczniów, którzy go uwielbiali. Było to uwielbienie prawdziwe, bo przedostało się na teren getta. Nasze mieszkanie na Siennej^ do którego wprowadziliśmy się jesienią czterdziestego roku, zawsze było gwarne. Studenci rozsiadali się gdzie popadło, na stole, na krzesłach, na podłodze. Tatuś zajmował swój fotel, który przyjechał tu z częścią naszych mebli. Potrzebowaliśmy ich niewiele, bo mieszkanie było małe, dwa pokoiki i kuchnia. Kiedy po raz pierwszy je zobaczyłam, rozpłakałam się. Przedtem mieszkaliśmy w pięknym domu z ogrodem. Mogłam tam zostać z matką, która była Aryjką. Ale chciałam być z nim. Bo uwielbiałam go jak jego studenci. Przysłuchiwałam się tym wszystkim dyskusjom, tym rozważaniom, które wraz z tatusiem przeniosły się do getta i były przerywane godziną policyjną. Moi rodzice źle żyli ze sobą, matka miała trudny charakter, w głębi duszy porównywałam ją z Ksantypą, tym bardziej że ojciec z powodzeniem mógł wytrzymać porównanie z Sokratesem. Byłam jego ukochaną i jedyną córeczką. Kochał także moją matkę, była taka piękna. To po niej odziedziczyłam jasne włosy i dość rzadki kolor oczu. Czyste szafiry... tak powiedział kiedyś o moich oczach jeden ze studentów tatusia. Tatuś namawiał mnie, żebym została z matką, ona nawet chciała zatrzymać mnie siłą. Ale ja 10 się uparłam. Rozłąka z nim wydawała się czymś niemożliwym. Więc getto. Getto zamiast cykuty — pomyślałam patrząc na matkę, która, gdy odjeżdżaliśmy, stała na ganku. Płakała. Takie kobiety zawsze płaczą, kiedy jest już za późno. Przez pierwszy rok jakoś sobie radziliśmy, dożywiali nas studenci tatusia. Każdy coś zdołał przemycić. Było nawet tak, że nie odczuwaliśmy głodu. Potem, kiedy getto zostało odcięte, zaczął się nasz dramat. Wtedy już nie mieszkaliśmy sami, mój pokój zajmowała kobieta, która miała odegrać ważną rolę w moim życiu. Pewnego dnia odezwał się dzwonek przy drzwiach, a ponieważ od dawna nikt nas nie odwiedzał, ucieszyłam się. Pomyślałam, że może blokada się skończyła i zobaczę którąś ze znajomych twarzy. W głębi duszy liczyłam, że będzie to jeden ze studentów tatusia. Niewysoki brunet o oczach, w których coś się czaiło na dnie. Tak sobie pomyślałam i serce zabiło mi szybciej... Za drzwiami stała kobieta o wyzywająco umalowanej twarzy. Spod narzuconego na ramiona wyliniałego futerka prawie wylewały się opięte bluzką piersi. Stała w rozkroku, dla zachowania równowagi, jej pantofle miały niewiarygodnie wysokie obcasy. W ręku trzymała tekturową, przewiązaną sznurkiem walizkę. Chwilę na siebie patrzyłyśmy, potem uśmiechnęła się i niskim schrypniętym głosem powiedziała: — Mam tu mieszkać. — Tu my mieszkamy — odrzekłam. Ona wzruszyła ramionami. — Mam tu mieć pokój — powtórzyła. I znowu się sobie przyglądałyśmy. — Zawołam tatusia. Uchyliłam drzwi do jego pokoju, jak zwykle siedział w fotelu z książką. — Tu jest jakaś pani — powiedziałam niepewnie. — Do mnie? — zainteresował się. — Ta pani mówi, że... że będzie z nami mieszkała. Tatuś wolno odłożył książkę, potem wstał, obciągnął marynarkę i ruszył do przedpokoju. Na widok kobiety zaniemówił. Z niedowierzaniem studiował szczegóły jej fizjonomii. Przyglądał się jej czarnym, silnie skręconym włosom, potem krzykliwie umalowanej twarzy, ominął biust i wpatrzył się w stopy, które wysokie obcasy wykrzywiły do środka. Ona przyglądała się tatusiowi 11 z takim samym zaciekawieniem. Był z pewnością kimś z innego świata z szopą siwych włosów, kozią bródką i roztargnieniem w oczach. — Czego szanowna pani sobie życzy? — usłyszałam jego głos. Zdziwiłam się, bo tatuś nigdy się tak do nikogo nie zwracał, nigdy też nie mówił z takim akcentem. Ona, już mniej pewnie, odpowiedziała: — Mam tu mieszkać. I tak się stało. Ja przeniosłam się do tatusia, a ona zajęła mój pokój. Kuchnia była wspólna. Nie sprawiała kłopotów jako sublo-katorka. Wychodziła przed wieczorem, wracała nad ranem i większą część dnia właściwie przesypiała. Nikt do niej nie przychodził. Mieliśmy spokój. Tylko że ten spokój miał oznaczać coś bardzo niedobrego. Skończyły się pieniądze, nie mieliśmy też już niczego, co można byłoby sprzedać. Tatuś próbował dostać jakąś pracę. Przez kilka tygodni pełnił obowiązki stróża nocnego na posesji obok, potem musiał odejść, bo zjawił się ktoś, kto miał czym się „wkupić". My nie mieliśmy już żadnych środków. I nie mieliśmy już szczęścia. Kończyło się na tym, że tatuś wracał i ciężko zapadał w fotel. Wiedziałam, co to znaczy. Niczego nie znalazł. Gdyby nie nasza współlokatorka, byłoby tragicznie. Czatowałam, kiedy wejdzie do kuchni i niby to przypadkiem się tam pojawiałam. Jeżeli właśnie coś jadła, dzieliła się ze mną. Napycha-łam usta kawałkiem gliniastego chleba z uczuciem upokorzenia i winy wobec tatusia, który też był przecież głodny. Ona musiała się orientować w naszej sytuacji, bo kiedyś, tak mimochodem, wspomniała, że mogłaby załatwić mi jakąś pracę. Powtórzyłam tatusiowi. Zrobił surową minę, wyczułam, że jest temu przeciwny. Zawsze się liczyłam z jego zdaniem, ale byłam głodna. Ja byłam głodna. Kiedy ona do tego wróciła, odpowiedziałam: — Dobrze, tylko tatuś nie może wiedzieć. Uśmiechnęła się w taki sposób, jakbym już była jej wspólniczką. I skinęła potakująco głową. Gdzieś w głębi serca poczułam żal do tatusia o ten uśmiech. Żal, że jest taki niezaradny. Że cierpimy głód. Minęło kilka dni, a ona zachowywała się tak, jakby zapomniała o naszej rozmowie. Zlękłam się, że być może się rozmyśliła. To by oznaczało klęskę. Skorzystałam z okazji, kiedy tatuś wyszedł, a ona właśnie wstała, słyszałam, jak porusza się 12 po pokoju. Zapukałam do niej. Tym razem jej uśmiech był zakłopotany. — Myślałam, że może na sprzątaczkę, ale nie potrzebują — powiedziała. — Przyjmę każdą pracę — odrzekłam. Ona spojrzała na mnie ze smutkiem, a może nawet więcej, z melancholią. — Co ty wiesz o życiu, mała — stwierdziła. Wtedy zaczęłam ją prosić ze łzami w oczach, żeby nam pomogła. — Byłaś już z mężczyzną? — spytała. Zdumiało mnie to. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Ona przypatrywała mi się uważnie, a potem ze złością rzekła: — Nie wiesz, jak wygląda kutas, a chcesz znaleźć każdą pracę. Każda praca, to jest ta praca! Poczułam się jak ktoś, kto musi pokonać pewną przestrzeń, a jeśli tego natychmiast nie zrobi, na wszystko będzie za późno. — Chcę pracować! — powiedziałam na tyle mocno, że nie mogła tego zlekceważyć. — Ile masz lat? — spytała. — Szesnaście i pół. — Ja nie skończyłam czternastu jak zakosztowałam tego miodu — stwierdziła gorzko. — Matka miała mnie z Żydem, dlatego tu jestem. Najpierw tam wsadzili za druty, a potem przywieźli do samej Warszawy. Kto by pomyślał, że wyjdę na warszawiankę... — Nagle spojrzała mi prosto w oczy — albo wytrzymasz, albo spuchniesz z głodu, wywiozą taczką, wrzucą do dołu! — Wytrzymam — odpowiedziałam, chociaż moje serce zachowywało się tak, jakby chciało uciec z piersi. — A jemu nie mów prawdy — wskazała tamta głową na drzwi. — Nie, tatuś nie może wiedzieć. Nigdy — odparłam. I kiedy wrócił ze spaceru, obwieściłam mu, że będę dawała lekcje francuskiego i niemieckiego w domach uczniów. Prawie nie spałam tej nocy. Nie do końca zdawałam sobie sprawę, na czym właściwie będzie polegała moja praca. Rozumiałam, że będą tam mężczyźni i że ja będę z nimi. Ale moja rola była niejasna. Może oni będą palili cygara, a ja będę podawała popielniczki. Ja przecież ciągle jeszcze byłam dzieckiem. Mimo tych strasznych rze- 13 czy, które działy się dokoła, widziałam trupy na ulicy przykryte gazetami. Następnego dnia rano wyszłam z domu. Umówiłam się z naszą współlokatorką, że zaczekam na nią za rogiem. Wkrótce usłyszałam kroki na wysokich obcasach, a potem ukazała się ona w tym swoim nieodłącznym futerku. Ujęła mnie pod rękę. — Wszystko będę mówiła za ciebie, ty tylko stój i rób dobrą minę... do złej gry — dokończyła. Minęłyśmy kilka ulic, potem przy odrapanym domu skręciłyśmy i weszłyśmy od podwórza. Była ciemna sień, korytarz i wreszcie drzwi. Przy biurku siedział otyły jegomość z cygarem w zębach. Tuż za nim stała wysoka palma. On sam i jego otoczenie wydało mi się mało realne w połączeniu z tym, co się działo na ulicy. Zupełnie, jakbym oglądała to w kinie. — Szefuniu — powiedziała moja współlokatorka — mam niespodziankę. Usiadła na biurku i zaczęła się do niego wdzięczyć. — Dosyć mam niespodzianek i bez ciebie — odburknął, a potem wskazał na mnie — jak do kuchni, to nie potrzebuję. — Ona chce pracować. Grubas zlustrował mnie wzrokiem i skrzywił się. — To jeszcze dziecko. — Jest chętna — zaszczebiotała kobieta, a potem rozkazała — chodź tu bliżej. Jednym ruchem rozpuściła mi włosy. On ujął mój kosmyk i chwilę rozgniatał w palcach, jakby sprawdzając jego grubość. Nagle przejechał dłonią po mojej piersi. Cofnęłam się gwałtownie. — Żarty sobie robisz, Wera — rozzłościł się mężczyzna — zabierajcie się stąd! . — Znam trzy języki. Angielski, francuski i niemiecki — wypaliłam, mimo że ona zakazała mi się odzywać. Grubas zaśmiał się. To był taki krótki, urywany śmiech, potem spoważniał. — Dobrze znasz niemiecki? — Dobrze. Zastanowił się chwilę. — Chodź tutaj. Zbliżyłam się, byłam jednak nieufna. Chyba to zauważył, bo surowo powiedział: 14 — Mógłbym cię przyjąć, ale nie lubię fochów. — Ja... ja będę dobrze pracowała — odrzekłam, czując, jak pod powieki napływają mi łzy. Kazał mi wyjść i zaczekać na korytarzu. Dosyć długo konferowali z Werą, a potem pojawiła się obok mnie. Ruszyłyśmy do wyjścia. — Masz jakiegoś chłopca? — spytała. Zaczerwieniłam się po czubki włosów, ale odpowiedziałam twierdząco. Myślałam o jednym ze studentów ojca, o tym czymś nieuchwytnym, co istniało między nami. — Idź do niego. Będziesz miała chociaż wspomnienie. — Został za murem. Twarz Wery wydłużyła się. — Pieprzony Aryjczyk — powiedziała mściwie — nie umiał się do ciebie zabrać, teraz będą kłopoty. — Dlaczego? — spytałam. Wprawiło ją to w osłupienie. Przystanęła pośrodku chodnika. — To ty nie wiesz dlaczego? — Wiem, ale... — spłoszona zamilkłam. — No, jaka to praca? — spytała zaczepnie. — Z mężczyznami. — Z mężczyznami, z mężczyznami — powtórzyła przedrzeźniając mnie — ale, co z mężczyznami? Milczałam. — Ładne kwiatki... Czekać nie ma na co — myślała Wera głośno — jeszcze dwa tygodnie i będziesz do niczego. Albo teraz, albo nigdy. — Teraz — odpowiedziałam. Ona rozzłościła się nie na żarty. , — Słuchaj no, mała! Jak ktoś nie ma nic innego, to sprzedaje siebie. Rozumiesz! Albo siebie sprzedaje, albo zdycha na ulicy, jak ten tutaj — wskazała leżące pod murem zwłoki, z poszarpanych nogawek spodni wystawały męskie, zbrązowiałe i wyschnięte na kość stopy. — A wiesz, co to znaczy sprzedawać siebie? Pozwalasz, żeby ten, co ma forsę, włożył ci rękę za majtki, a potem, żeby je zdjął, a potem, żeby się na tobie położył. Albo według uznania... mam mówić dalej? — Nie. Stałam na chodniku z uczuciem, że wszystko dokoła jest ru- 15 chome. Patrzyła na mnie z politowaniem, ale w jej oczach pojawiło się coś ciepłego. Witała we mnie wspólniczkę. To był pierwszy stopień wtajemniczenia. Gotowa byłam iść dalej i ona o tym wiedziała. Ujęła mnie pod rękę. — Trzeba wymyślić, jak cię przygotować do pracy... Kiedy weszłam do pokoju, tatuś siedział w fotelu. Drzemał. Nagle uświadomiłam sobie, jak bardzo się ostatnio postarzał. Nigdy nie był wysoki, ale teraz, jakby się jeszcze skurczył, plecy mu się pochyliły, głowa uciekła w ramiona. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest to człowiek złamany moralnie. Uśmiechnął się na mój widok. — Jak ci poszło, Elusiu? — Załatwione — odpowiedziałam z nagłym skurczem w gardle. — Będę pracowała wieczorami, bo moi uczniowie w dzień są zajęci. — A to dobrze, dobrze — ucieszył się. Przytuliłam się do niego. Byłam o głowę wyższa. Coś takiego, pomyślałam, oto zamieniliśmy się rolami, to on był teraz moim dzieckiem. I powinnam go chronić, najdłużej, jak się da. Wyciągnęłam z torby bochenek chleba, który dostałam jako zadatek. Podzieliliśmy go sprawiedliwie. Wkrótce pozostało po nim wspomnienie i okruszyny na stole. Tatuś podniósł na mnie wzrok i z takim przepraszającym uśmiechem powiedział: — Wszystko zjedliśmy... — Teraz już nie będziemy głodni — odrzekłam z odrobiną dumy w głosie. Tak, byłam dumna, że się mimo wszystko nie wycofałam. To, co mówiła Wera, brzmiało jak okrutna bajka. Ale to była prawda. W nocy nie mogłam spać, myślałam o tym, co mi przyniosą najbliższe dni. W jakiejś chwili położyłam rękę w dole brzucha, powędrowała niżej, pomiędzy uda. Dotykałam się z dziwnym uczuciem. Tak mało wiedziałam o sprawach dorosłego życia. Tak mało wiedziałam o mężczyznach. O miłości. Przecież to, co istniało pomiędzy mną a studentem tatusia, było czymś nie dopowiedzianym do końca. Było jakieś nieśmiałe, delikatne. Przypominało szelest liści przed burzą. Czy drzewo mojego życia jeszcze się kiedyś podniesie? Czy zostałam pokonana na zawsze. To chyba dobre słowo, bo zwycięstwo nad sobą, nad swoim strachem było jednocześnie klęską, nie wiem już nawet, czy jeszcze dzieciństwa, czy 16 już młodości. Miałam szesnaście lat. Fizycznie nie byłam jeszcze dojrzała, ale umysłowo rozkwitłam na całego. Albo tak mi się tylko wydawało. To, że słuchałam dyskusji tatusia ze studentami, że brałam w nich udział, musiało coś znaczyć. Ale z pewnością znaczyło niewiele w sensie praktycznym. W tym sensie Wera już dawno skończyła uniwersytet, podczas gdy ja byłam w pierwszej klasie szkoły powszechnej. Następnego dnia szepnęła mi w kuchni, że przed wieczorem musimy wyjść z domu. Jak zwykle ja pierwsza, ona zaraz po mnie. Na ulicy wyjaśniła mi, że idziemy do jej narzeczonego. O nic nie pytałam, ucieszona, że to jeszcze nie jest ten dzień... Wera przywołała rikszę. Wkrótce znalazłyśmy się w drugim końcu getta, gdzie otoczenie było nędzne, bo i mieszkali tam najwięksi nędzarze. Weszłyśmy do na wpół rozwalonego domu. Dziwiłam się nawet, że ktoś tam w ogóle mieszka. Ona bez pukania otworzyła drzwi do jakiejś kuchni. W rogu pod oknem starzec z długą siwą brodą, odprawiał modły, przykryty rytualnym tałesem, w kącie na łóżku leżała młoda wychudzona kobieta, a po środku na cementowej podłodze bawiła się grupka brudnych dzieci. W ich twarzach widoczne były tylko białka oczu i zęby. Wera zaprowadziła mnie za zasłonkę, za którą znajdowało się zagracone pomieszczenie. Na żelaznym łóżku leżała szara z brudu pościel. Przy stole siedział młody mężczyzna w mundurze policjanta. Pił samogon ze szklanki. Mimo że nie sprawiał wrażenia pijanego, poczułam nagły lęk i chęć ucieczki. Wera pocałowała go w policzek. — No to jesteśmy — rzekła, wyraźnie ucieszona z jego widoku. Mężczyzna spojrzał na mnie, a potem przeniósł wzrok na Werę. — To ona? — spytał. — Ona — potwierdziła skwapliwie. — Ty chyba zwariowałaś. Przecież to dziecko. — Nie masz racji, Natanie — zaprotestowała — od wczoraj to już kobieta. — To po co ja jestem potrzebny? — Ty tylko zrobisz jej drobną przysługę. Uratujesz ją tym od śmierci głodowej. Ją i jej ojca-staruszka. Zdziwiłam się, że tak widzi tatusia, przecież on miał dopiero pięćdziesiąt lat. — A czy ona przynajmniej wie, po .co tu przyszła? u st£Viitości 17 b — Zaraz jej to powiemy. Wera nalała pół szklanki samogonu i wcisnęła mi w rękę. — Pij! — rzekła nakazująco. Poczułam wrzątek spływający do żołądka, zakrztusiłam się, ona jednak kazała mi opróżnić szklankę do dna. Potem jeszcze mi dolała. Tym razem poszło lepiej. Nogi zrobiły się miękkie, wszystko dokoła jakby spowolniało, przysiadłam na skraju rozbebeszonego łóżka. Wera zajrzała mi w twarz. — No, jak tam, mała? — Dobrze — zabrzmiało to jakoś słabo. — Muszę już iść — powiedziała ona — wrócisz sama do domu? Posłusznie skinęłam głową. Poklepała mnie po plecach, potem sięgnęła do torebki i wyjęła pieniądze, wsunęła mi je do kieszeni. — To na rikszę. Zostałam sama z mężczyzną. Siedział przy stole odwrócony do mnie plecami. Upływały minuty, a on nie poruszał się. Pomyślałam nawet, że może zapomniał o moim istnieniu. I wtedy usłyszałam jego głos: — Jesteś gotowa? — Tak — odrzekłam przełykając ślinę. W ustach czułam odrętwiały język. On jednym ruchem pchnął mnie na łóżko. Czułam się jak człowiek, który nie jest w stanie wyjaśnić, że narkoza nie działa. Czasami śniło mi się, że leżę na stole operacyjnym, chirurg pochyla się nade mną ze skalpelem, a ja nie mogę zaprotestować. Ten sen zaczynał się sprawdzać. Zapadłam w smrodliwą pościel, a może był to zapach samogonu, którym oboje cuchnęliśmy. Mężczyzna znalazł się obok mnie, zsunął się do tyłu i jednym szarpnięciem rozwierając moje nogi, założył je sobie na ramiona. Podźwignął się tak, że z bliska zobaczyłam jego twarz, jednocześnie coś obcego wtargnęło we mnie. Poczułam ból. Chciałam krzyczeć, nie mogłam jednak wydobyć z siebie głosu. Byłam nienaturalnie przygięta, nogi ciągle pozostawały gdzieś w górze, ale prawie dotykałam kolanami swojej brody. Tuż nad sobą miałam nabiegłą krwią twarz mężczyzny. Rysy mu się zmieniły, pogrubiały. Straciłam chyba poczucie rzeczywistości. To wnętrze, ja, on, wirowaliśmy w koszmarnym tańcu. Wszystko przybliżało się i oddalało w ustalonym rytmie. Nie mogłam się z tego wyrwać, byłam jego częścią. Zatarła się granica pomiędzy moim ciałem i ciałem tego 18 mężczyzny, ta symbioza była chyba czymś najbardziej przerażającym. Wydało mi się, że nie będę już mogła samodzielnie istnieć. I nagle wszystko się zmieniło. Mężczyzna jednym ruchem wysunął się ze mnie. Wstał, zapiął spodnie i nie spoglądając w moją stronę, wyszedł. Wolno, wolniutko wyprostowałam nogi, a potem obciągnęłam spódnicę. Ćmiący ból rozlewał się po moim brzuchu, usiadłam jednak, stwierdzając, że moje ubranie jest bardzo pomięte. Brakowało tylko jednej części garderoby, o której Wera zrobiła mi wykład na ulicy. Moje majteczki zwisały ze szczytu łóżka jak biała flaga... Kiedy on wszedł, siedziałam w ten sam sposób jak przed aktem miłosierdzia, który się przed chwilą dokonał. Nie patrząc na mnie, nalał sobie wódki i wypił jednym haustem. — Może ty też chcesz? — spytał. — Nie, zaraz pójdę — odrzekłam. Widziałam tylko jego plecy i do tych pleców, wychodząc, zupełnie bez sensu powiedziałam to jedno słowo: — Dziękuję. Przeszłam przez kuchnię, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Starzec modlił się w kącie, dzieci bawiły się pośrodku, tylko kobieta leżała odwrócona twarzą do ściany. Kiedy znalazłam się na dworze, był już zmrok. Uniosłam głowę i zobaczyłam niebo gwiaździste... Tatuś czekał na mnie przy drzwiach. — Martwiłem się o ciebie — powiedział. — Nie martw się o mnie, już nigdy się o mnie nie martw — odrzekłam obcym głosem. To prawda, nie mogłam rozpoznać już ani jego, ani siebie. Wydawało mi się, że dotąd oboje byliśmy nieprawdziwi, jakby przez pomyłkę przydzielono nam inne role. W kuchni nastawiłam wodę na maszynce. Gaz był słaby i grzała się długo, przelałam ją do miski. Postawiłam na podłodze. Kiedy nad nią przykucnęłam, pojawiło się we mnie coś jak drżenie, potem zrozumiałam, że to bezgłośny płacz. Obmywałam się z uczuciem, że moje ciało nie należy już do mnie. Z jakichś powodów zostało mi wypożyczone. Jedno wiedziałam na pewno. Dzięki niemu będę mogła przetrwać. Grzanie wody na maszynce, zwyczajna codzienna czynność, czym było dla mnie tamtego dnia... Czy mężczyzna jest w stanie to zrozumieć? A jednak Pan mi już coś zwrócił, Panu zawdzięczam nadzieję, że kiedyś potrafię być sobą jako kobieta... 19 Słysząc, że Wera tłucze się w kuchni, wstałam z łóżka. Godzina była nadranna, cały dom spał, tylko my dwie miałyśmy odtąd żyć innym rytmem. Kiedy mnie zobaczyła, na jej twarzy pojawiła się ciekawość, która od razu, bez słów, została zaspokojona. — Chcesz wódki? — spytała. A kiedy zawahałam się, stwierdziła: — Napij się, to zaśniesz. Były to prorocze słowa, bo już wkrótce nie byłam w stanie zasnąć bez wypicia przynajmniej połowy szklanki ohydnej, cuchnącej cieczy. Ten dzień w końcu nadszedł. Znalazłam się w zadymionej sali, wystawiona tam jako towar. Szef zarządził, że dopóki jestem taka chuda, mam nosić dłuższą sukienkę. Wkładałam pod nią gorset, jego miski Wera wypchała watą, żeby moje piersi wydawały się większe. Włosy uczesano mi w kok. Moim pierwszym klientem stał się otyły mężczyzna, jak się potem okazało, właściciel zakładu pogrzebowego. Obserwował mnie siedząc przy sąsiednim stoliku. Czułam ten wzrok i modliłam się w duchu, żeby to tylko nie był on. Ale kiedy podniósł się z miejsca, wiedziałam, że idzie po mnie. Zaprowadziłam go na górę do pokoju, który mi wyznaczono. Był mały, z jedną spadzistą ścianą. Pod tą ścianą stało wąskie, żelazne łóżko z siatką. Kiedy tłuścioch usiadł na nim, rozpaczliwie zaskrzypiało. On pochylił się, chcąc zdjąć buty, ale przeszkodził mu potężny brzuch. — Pomóż mi, dziecko — powiedział z przepraszającym uśmiechem. Poczułam do niego coś w rodzaju sympatii, pomogłam zdjąć dosyć sfatygowane pantofle. Odpiął szelki i zsunął spodnie. Stał przede mną w kalesonach do kolan, wystawały spod nich krótkie owłosione nogi. Ciągle się uśmiechał. — Jesteś tu nowa — rzekł — szybko się przyzwyczaisz. A mnie się wydawało, że już się przyzwyczaiłam. Kiedy o tym myślałam w ciemności nocy, było o wiele bardziej skomplikowane. Rozebrałam się za zasłonką i chciałam położyć się na łóżku, ale on przyciągnął mnie i ujął moją dłoń. Prowadził ją po swoim ciele, coraz niżej. Nagle moje palce natrafiły na coś, co istniało poza tym zwalistym ciałem i było jak dopiero co wyklute pisklę. Wyrwałam rękę uciekając za zasłonkę. Mężczyzna przestał być taki dobroduszny. Ze złością stwierdził, że musimy to zrobić, a gdyby 20 było inaczej, nie zagrzeję tu miejsca. Ja jednak nie chciałam wyjść. On pofatygował się do mnie, złapał mnie za włosy i siłą przywlókł z powrotem. Nie puścił już mojej głowy, starając się wtłoczyć ją sobie pomiędzy uda. Walczyliśmy z coraz większą zajadłością. Jego ręce stały się mokre od potu, może dlatego udało mi się uwolnić włosy. Wpadłam za zasłonę, na gołe ciało wciągnęłam sukienkę i, zanim zdołał temu zapobiec, wybiegłam na korytarz. Nie mogłam wrócić na salę. Miałam potargane włosy, byłam boso. Bałam się, że zobaczy mnie szef i będzie to mój pierwszy i ostatni dzień tutaj. A jednak nie zdecydowałam się wrócić na górę, utknęłam gdzieś w korytarzu pod schodami. Postanowiłam czekać tam na Werę. Była z klientem, ale przecież „to" nie trwało długo, będzie musiała zejść na dół. I tak się stało, usłyszałam jej gardłowy śmiech, który był dla mnie jak ocalenie. — Wera — zawołałam półgłosem. — Co tu robisz? — zdziwiła się. — Ten mężczyzna... chciał czegoś takiego... — To się zdarza. — Ale nie dzisiaj. Nie pierwszego dnia, wytłumacz szefowi... Zastanowiła się chwilę. — Ten amator kwaśnych jabłek został na górze? Skinęłam twierdząco głową. Bez słowa odwróciła się na pięcie i poszła tam za mnie. Resztę nocy przesiedziałam w zadymionej sali. Wracałyśmy razem, ale do mieszkania weszłyśmy osobno. W czasie wędrówki przez wymarłe getto, jedni umarli, inni jeszcze spali, trzymałam ją pod rękę. Chciałam jej podziękować, ale nie wiedziałam jak, więc tylko mocno przyciskałam do siebie jej łokieć. — To było okropne... obrzydliwe — powiedziałam cicho. — Przyzwyczaisz się. — On też tak powiedział. Wera roześmiała się. — Sama widzisz. Zresztą, co tam... co się przejmować. Śmierć stoi za plecami... Prawie poczułam z tyłu na szyi dotyk kościstych palców. Od tamtej pory czuję go zawsze, ilekroć zbliża się niebezpieczeństwo. Moje stosunki z tatusiem uległy zmianie. Żyliśmy obok siebie, wypowiadaliśmy jakieś słowa, ale nie byliśmy w stanie pozbyć się uczucia samotności. Początkowo przyłapywałam jego pytający 21 wzrok, potem oczy tatusia zrobiły się beznadziejnie smutne. Starałam się bardzo, by ich nie napotkać. Poza tym nasza sytuacja była dobra, jedzenia nie brakowało. Początkowo czułam się zagrożona. Minęło parę tygodni, a nikt mnie jakoś nie zapraszał na górę. Snułam się pomiędzy stolikami, w papierosowym dymie, z uczuciem niepokoju, że szef żałuje, iż wziął darmozjada na utrzymanie. Raz czy dwa zawołano mnie do niego, abym przetłumaczyła jakieś zarządzenie. Ale to było przecież tak niewiele. W końcu zła passa minęła. Znalazł się pierwszy klient po tamtym falstarcie. Mimo mojej niezbyt pociągającej figury, byłam prawie płaska, moje uda przypominały dwa półksiężyce, był zadowolony. Powiedział, że mam piękne włosy i że będzie do mnie przychodził. Wera ucieszyła się, gdy jej o tym powiedziałam. Okazało się, że stały klient w naszej budzie to było coś. O dwa domy dalej mieścił się podobny lokal dla eleganckich gości. Z zewnątrz dom był tak samo odrapany, ale w środku podobno pluszowe kotary, salony. I luksusowe dziwki. My byłyśmy proletariatem getta. Ale mnie wystarczało, że nie jestem głodna i że nie jest głodny tatuś. To, że tam chodziłam, stawało się coraz prostsze. Któregoś dnia gorset wydał mi się za ciasny, moje piersi się zaokrągliły, potem wypełniły się uda. Wera określiła to jako „nabieranie" ciała. Zmieniła się też moja twarz, szafiry w moich oczach rozbłysły gorączkowym blaskiem... Początkowo tylko ja te zmiany dostrzegałam, potem dostrzegli je także inni. Odkąd zaprzyjaźniłam się z Werą, właściwie stale u niej przesiadywałam. Zwykle piłyśmy samogon w towarzystwie jej narzeczonego. Przedtem krępowała się go tu przyprowadzać, teraz często u niej nocował. W czasie jednej z takich libacji opowiedział o swoich przeżyciach tamtego dnia, gdy Wera mnie do niego przyprowadziła. — Miałem takiego pietra, że hej. Najchętniej uciekłbym, gdzie pieprz rośnie... — Co tam, Natan — skwitowała to Wera — grunt, że stanąłeś na wysokości zadania. Po mojej metamorfozie, taka rozmowa nie byłaby możliwa. Już nikt nie mówił do mnie mała, nikt się mną nie wysługiwał. A szef podniósł stawkę za moje usługi na górze. Szarpnął się nawet na kieckę dla mnie, była krótka, ledwie zasłaniała pośladki, za to miała pełno falbanek. Dostałam też pończochy ze szwem i buty 22 na wysokich obcasach, bardzo szybko nauczyłam się w nich chodzić. Którejś nocy, w czasie krótkiej przerwy „na papierosa", siedziałyśmy z Werą przy stoliku i paliłyśmy jednego na spółkę, bo tak było oszczędniej. Wera coś do mnie mówiła, nagle urwała w pół słowa, rysy jej stężały. Odruchowo obejrzałam się i zobaczyłam mężczyznę w esesmańskim mundurze, jednocześnie dobiegł mnie jej szept: — Śmiejący się Otto. Słyszałam o nim, miał też inne przydomki, na przykład Kat Getta. Jakiś tydzień temu zastrzelił kilkunastoletniego chłopca, który przeprawiał się na tamtą stronę po żywność. Stał w drzwiach na lekko rozstawionych nogach, pod pachą trzymał swoją eses-mańską czapkę z trupią główką. Sala zamarła. Z zaplecza wybiegł szef. Toczył się w stronę Niemca jak baryłka. Parsknęłam śmiechem. Wera wbiła mi paznokcie w dłoń. Zabolało mnie i chyba się przestraszyłam. Szef już tańczył wokół nowego gościa, próbując odgadnąć jego życzenia. Tamten nie zaszczycił go jednak żadnym słowem. Ruszył między stolikami, a ja wiedziałam, że idzie do mnie. Po to była ta wizyta. Przychodził mnie obejrzeć. Przeczucie mnie nie myliło, jak pierwszego dnia, kiedy tłuś-cioch uniósł się znad swojego kotleta. Śmiejący się Otto podszedł do naszego stolika. Wera poderwała się natychmiast, a ja spokojnie paliłam papierosa. Patrzyłam przed siebie, jakby nic ciekawego w pobliżu się nie działo. On odczekał chwilę, a potem ruszył z powrotem do wyjścia. Szef podążał za nim jak karykaturalny cień, a Wera opadła na krzesło. Była trupio blada. — Nie licz na swoją urodę — rzekła trzęsącym się głosem — każda z nim przegra. — Zobaczymy — mnie samą zdziwił ton, jakim to powiedziałam. Esesman opuścił salę i od razu powrócił zwykły rytm: brzęk sztućców i kieliszków, przekrzykujące się głosy, muzyczka. Do naszego stolika zmierzał mój stały klient, właściciel pasmanterii, więc spiesznie zgasiłam peta i „zrobiłam" twarz, nadając jej wyraz przyzwolenia i oczekiwania. Ale nie dotarł do mnie, szef zastąpił mu drogę. Tamten na początku nie chciał zrezygnować, kiedy jednak szef szepnął mu coś na ucho, spiesznie się wycofał. Po chwili miałyśmy grubasa przy stoliku. Na twarzy malował mu się 23 wyraz rozanielema, nigdy go takim nie wdziałyśmy ani ja, ani Wera. Pochylił się nade ran, . słodko zacwierkał. _ Ela od dzisiaj nie ma cię dla nikogo. _ Chce mnie szef wylać? - spytabm. niewinnie. - Skadze znowu - przeraził s.e całkiem serio - będziesz ^ob^wiSm^m^dzie ren klient. '**££* *"* РП MolemTsię ™ przecS ZiSSgZ oczach. A ,ą Mozę z «b* P^,^ b ,a jat Iniec,u. feTTchwilaSrustawało 'dzitłac i wtedy byłam ,nz tylko ^„r^nT^raczej noce, a ja siedziata ^stoliku , „udzŁ Z ^X^oldbrrcz^ltjlw1tVesz-С'Яг ,TacTrz« sL nieTpojrzał na mnie, zniknął na zapleczu. ?^3^'iTrkd3t^aSp^ ^"SSn^ch^wyŚr^ SÓk Ch„Ctmma Potm gzauważyłam. Sta! рту oknie, na tfc me widziałam jego twarz, aopiero * с у ? nr,v)Jtoineeo męż-v Ur, Kvb ro zwyczajna twarz średnio przystojnemu i«v łam się, bo była tezwyc ) ilnemu, potraktowała- czyzny. Gdyby przyszedł na gorę у у myślałam ™?e S; sysSm obronny. Wpatrzyłam się w te oczy bez lęku. T°^iellf- Towtdział po polsku - my siedzieć... _ Możemy omawiać £^1^ w nie, zaczęłam się Nasze oczy znowu się ^^JSd^im posunięciem, rozbierać, zsunęłam pantofle co ^}^S\mo^n^ VoŁ- ^SSb^&i nim naga. Jed- 24 nym ruchem rozpuściłam włosy, uważając, aby ani na chwilę nie zgubić jego wzroku. Z zachłanną ciekawością śledziłam jego twarz. — Nie rozbiera się pan? — spytałam. — Może napijemy się szampana? — odpowiedział pytaniem, jego glos był potwierdzeniem, że się mnie bał. — Nie piję — odrzekłam zimno. Rozbierał się w ciemnościach. Słabe światło z ulicy wyłowiło z mroku sylwetkę nagiego mężczyzny. Wkrótce stał obok, szczupły i sprężysty. Gdyby przyszedł po cywilnemu, być może odbylibyśmy zwykły, krótki „numer". Ale jego esesmański mundur wisiał obok na krześle. Nie musiałam się zbytnio wysilać, żeby jad wydostawał się ze mnie każdym porem mojej skóry. Udało się. Wprawiłam mojego partnera w zupełną niemoc. Czułam, jak się zwija, jak ze sobą walczy. Nie kwapiłam się mu pomóc. Trwało to dosyć długo, wreszcie wstał. Ubrał się i wyszedł bez słowa. Pozostałam sama, przestraszona nagle, na granicy łez. Przecież za taką obelgę mógł zrobić ze mną wszystko, odstawić na Umschlagplatz albo z bliska strzelić w głowę. Pojawiła się też myśl, że być może moje godziny są policzone. A co się stanie z tatusiem? Wyślą go ze mną albo razem nas zakatują. Zimne, kościste palce coraz bardziej zaciskały się na mojej szyi, powstrzymywałam się, żeby ze strachu nie krzyczeć. Ruszyłam do domu, nie wstępując na salę. Tatuś jeszcze nie spał, swoim zwyczajem drzemał w fotelu nad książką. — Tak wcześnie wróciłaś? — powiedział przyjaźnie. To spowodowało wybuch. — A nie pytasz skąd? Przecież dawno nie wierzysz, że daję lekcje! Jestem dziwką! A wiesz, jak mnie nazywają? Królową burdelu! On zamachał rękami, jakby chciał się ogonie ode mnie. Wydał mi się żałosny. Pajac z kozią bródką — pomyślałam z pogardą. Zamknęłam się w kuchni. W szafce stała butelka z samogonem, pociągnęłam spory łyk. Kościste palce prawie natychmiast zwolniły uścisk. Kilka samotnych godzin przesiedziałam przy kuchennym stole. Kiedy wróciłam do pokoju, tatuś spał już czy udawał, że śpi. Położyłam się do łóżka, chociaż wiedziałam, że sen nie przyjdzie. Była chwila, kiedy chciałam wsunąć się do tatusia pod kołdrę, jak to czyniłam w dzieciństwie. Jak wtedy chciałam szukać / 25 u mego pomocy. Ale był bezradny, ze wszystkim zależny ode mnie Wera milła racje, getto przedwcze me uczymłc> z mego Sarca. Nawet poruszał się jak ktoś zmedołęzniafy. Kiedyś zastałam go w kuchni, trzymał chleb w garstce, skubiąc po kawałku, ^J°PSz SftSŁ - -kłam - dlaczego sobie me po- smarujesz. — Nie starczy dla ciebie — Nie starczy dla cieuic. 1-і crrn _ Mnie zostaw w spokoju - odpowiedziałam <№ Nasłuchiwałam kroków na schodach. Czy juz idą po mnie, a ,lt eorzli сГу idą po nas... Zbliżała się godzina, o które) wy-Zdziłam do pray Dość niepewnie się czułam, wchodząc na al/wSystko%b jak zwykle, pełno dymu, muzyka, gwar. Usadłam przy stoliku, niemal z tym samym uczuaem pie^-™o dnia Na widok szefa serce skoczyło mi do gardła. Mozę szego ^ J uśmiechem szepnął, ze tamten czeka Khmt^llo^am od siebie, stałam się ki* шлупл Juz S nie rozpoznawałam, bo utożsamiać się mogłam tylko z ^oim strachem. Wszystko inne było obce, to me byłam Jto hvła ona I ona właśnie szła do tego, który czekał. Zobaczyłam S Ł a potem zobaczyłam jego twarz. Oczy w te) twarzy SoonW byh uległe, mogłabym nawet powiedzieć, ze byfy psie... І2Й' nakanapce i zakładając nogę na nogę powiedziałam: bSS wTtL;it^7ztube|a z lodem wystawała owi-nieta w 5геЬеГко szyjka butelki. Strzelił korek, a potem jasny płyn ^мЖ^С^Ш^пб^К Ujęłam kiehszek w palce z uczuciem, że oto zaczyna się w moim życiu nowy okres. By am zaSk^na, co takiego odkrył we mnie ten Niemiec co go tak zniewoliło, przecież tacy jak on me mieli serca. Chyba nie AoJSZhm się do końca. Być może tak działała mo3a uroda ЙГ5ЙЖ dziewczyn wtedy nie brakowało, wystarczyło udać % kuka domów dalej. To prawda byłam ^«4 «Czuć Jeszcze rosę na płatkach" powiedział 3eden z кhentow. On tez byt mna rozbrojony. Chyba to dobre słowo. Ale jeden z „gości Sgent waszej budzie zdarzało się to me często, powiedzia: L Twoja P^^^^^^^^^S^^ КАМЕЯХ P* ^ się i koniec. 26 Mogłam sobie na to pozwolić. Na dużo więcej mogłam sobie pozwolić niż moje koleżanki. Z chwilą kiedy pojawił się Śmiejący się Otto, mogłam sobie pozwolić na wszystko. On zresztą przestał się śmiać, przy mnie stał się ponury. Jego zazdrość o mnie objawiała się wybuchami złości. Kiedyś chciał zastrzelić człowieka, który ośmielił się na mnie spojrzeć. Doprowadził do tego, że zaczęto się mnie bać. Nawet Wera odsunęła się ode mnie. Zachodziłam do niej, ale i ona, i jej narzeczony na mój widok milkli. Stawali się sztuczni, nie potrafiłam tego zmienić. Przestałam u nich bywać. Żyłam w pełnej izolacji. Kiedy szłam przez getto obładowana siatkami z jedzeniem, to wszystko, co działo się dokoła, było jak dekoracja. Trupy na ulicy, żebrzące dzieci. Nawet nie przychodziło mi do głowy, żeby się z kimkolwiek dzielić. To byłby pusty gest w świecie, do którego przystałam. Miałam niejasne przeczucie, że jeżeli wyjmę z siatki chociaż jedną pomarańczę i obdaruję nią wygłodniałe dziecko, wszystko to zniknie, a ja sama znajdę się na jego miejscu. Jedyną moją troską było nakarmić tatusia. Stałam się teraz łaskawa dla niego. Przynosiłam kawior, sardynki. Stałam się nawet przymilna, wypytywałam czule. Odpowiadał swoim smutnym głosem i niczego nie chciał przyjąć poza chlebem. Nie złościło mnie to, uważałam to za taki sam pusty gest, jak obdarowywanie umierającego dziecka pomarańczą. Tylko do jednego nie miałam prawa, przywłaszczałam sobie zwroty jakich kiedyś używałam w dzieciństwie. Mówiłam „tatku", „tatuśku". To nie było fair. Oboje to czuliśmy, ale nie potrafiłam sobie odmówić. Chyba już siebie zza muru nie pamiętałam, czasami mignęła mi tamta dziewczynka ze wstążkami w warkoczach, przepływała przede mną w powietrzu niema, jeszcze bardziej nieprawdziwa niż moje obecne życie. Po co więc zapożyczałam od niej te zaklęcia. „Tatku", „tatuśku"... Był pięćdziesięcioletni starzec i była luksusowa dziwka. Otto chciał mi wynająć mieszkanie, ale się nie zgodziłam. Z uporem obstawałam przy domu na Siennej i przy pokoiku, do którego wchodziło się przez biuro. Tam wyznaczałam spotkania. Już nie wstępowałam na salę, pojawiałam się w futrze z norek o różnych porach, czasami on czekał bezskutecznie. Nie wolno mu było odwiedzać mnie w domu ani nikogo po mnie przysyłać. W tym pokoju za biurem równo o północy wystrzelił korek od szampana. Zaczął się rok tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci. 27 - Ela - powiedział Śmiejący się Otto - wyjdź za mnie. Spojrzałam na niego ze zdumieniem. — Coś ty powiedział? rhrc sie z tobą ożenić. Z I zhańbić swoją rasę! Co na to powie twój Fuhrer? - spytałam ze śmiechem. Knrham cie — rzekł cicho. Z Ak ja dębie nie kocham - odpowiedziałam zimno - i nie ГТ::ІХІ І& esesC klęczał u moich nóg, gdy całował moje «W To dziwne, nie czułam nic. Zupełnie mc. Jakbym była konturel pus УШ w środku. Nie mogłam tylko zapomnieć: dow Л JZci klienta: „Twoja piękność jest trująca, jedzie od mej niedoszłego Wienta.JP v ^ ^^^ gJTod ^Ł&^doAon^^ Po memiec-ku. Którejś nocy zaczęłam deklamować wiersz. Dieses Baums Blatt, der, von Ostem, Meinen Garten anvertraut, Gibt geheimen Sinn zu kosten, Wie's den Wissenden erbaut. Ist es ein lebendig Wesen? Das sich in sich selbst getrennt, Sind es Zwei? die sich erlesen, Dass man sie ais Eines kennt. Solche Frage zu erwidern. Fand ich wohl den rechten Smn; Ftihlst du nicht an meinen Liedern, Dass ich eins und doppelt bin? — Czyj to wiersz? — spytał. ^SynttTo stego narodu co ty i twój Fuhrer. Może nawet ° Ш A "ptie^rfmoże naprawdę o nun nie słyszał. . По dlu wróciłam nad ranem. Zdziwiłam s,e zastając tatus.a wfo°te£Tnieodlączn, bUzk, na Uj^Ę-*^ Łułi nocnel "astlrn go w tej samej pozycj,. Zd,eta nagłym prze- 28 czuciem dotknęłam jego ręki. Była zimna. To zimno przeniknęło mnie do głębi. — Tatuśku — wyszeptałam głosem dziewczynki zza muru. Uniosłam tatusiowi głowę. Zobaczyłam kochaną twarz, ale za chwilę stało się coś strasznego, powoli opadła szczęka, nadając mu wygląd drapieżnego ptaka. Wklęsłe policzki, wyostrzony nos... było w tym coś ptasiego. Pobiegłam do pokoju Wery, gdzie świętowała nowy rok z narzeczonym. Oboje byli wstawieni, mój widok ich otrzeźwił. Nie mogłam powiedzieć ani słowa, wskazałam tylko nasze drzwi. — Zasnął staruszek — powiedziała Wera ciepło. Przewiązała tatusiowi głowę szalikiem, i jego twarz z powrotem przybrała ludzki wygląd; wyglądał teraz jak ktoś kogo bolą zęby. Stałam jak sparaliżowana, ocknęłam się dopiero, gdy Wera wyjęła mu książkę z ręki. Zlękłam się, że ją zamknie i nie dowiem się nigdy, co czytał tej ostatniej nocy. Starannie założyłam stronę. Potem, gdy Wera krzątała się po pokoju, siedziałam w kuchni przy stole. Po twarzy płynęły mi bezgłośne łzy. On już przestąpił ten próg, który był przed wszystkimi ludźmi. On już wiedział. Chciałam być z nim. Jak zawsze, od dzieciństwa. Nigdy go nie opuściłam, nawet w ciągu tych złych miesięcy. Nie pamiętałam już siebie takiej. Najtragiczniejsze było to, że on o tym nie wiedział. Musiał umrzeć, żebym z powrotem stała się sobą. Ale cena była zbyt wygórowana, nie mogłam się z nią pogodzić. Wera zajrzała do kuchni. — Chodź do swojego staruszka — powiedziała przepitym, przepalonym głosem. Ten głos był współczujący. Przyjmowałam jej współczucie, ona przecież znała tatusia i lubiła go. Była towarzyszką w tym upodlonym życiu, jakie wiedliśmy, odkąd dopadł nas głód i nędza. Drugiego lutego wyszłam z getta, wyprowadził mnie opłacony przez Śmiejącego się Otta człowiek. W kieszeni miałam kenkartę na nazwisko Krystyna Chylińska. Na to nazwisko Niemiec wynajął apartament, mieliśmy się tam spotkać. Ale ja tam nie poszłam. Jakiś czas krążyłam ulicami, a kiedy wydawało mi się, że jestem śledzona, skręciłam do bramy, weszłam na klatkę schodową i zadzwoniłam do drzwi na pierwszym piętrze. Nikt nie otwierał. Usłyszałam kroki nasłanego przez Niemca Anioła Stróża, pobiegłam piętro wyżej i nacisnęłam dzwonek przy drzwiach, na 29 których wisiała wizytówka A.R^ Korzeccy. Po^^ stanęła Pańska matka. Patrzyły na mnie oczy, które od razu wszystko wiedziały mimo że wcale nie tf»E*^% a> rb\ ctcbm orzed na w płaszczyku jak z młodszej siostry, w t0m^łasZczTku parę lat temu przekroczyłam granicę getta. Na nocach mkłam stare'buciki, właściwie już ciasne, bo ja przecież r%lSzcze rosłam. Wszystkie stroje, jakie zafundował mi T^jTo^osr^Irn w mieszkaniu na Siennej. Nawet nk Sam czasu pożegnać się z Werą. A może nie chciałam Pańska mTtka wiedziała"skąd przychodzę, a mimo to wzięła mnie za rękę i wprowadziła do środka. List drugi grudzień'44 Długo patrzyłam na Twoja uśpioną twarz. Od kilku dni znowu Weśm? razem. Nie umiem Ci powiedzieć, co czułam, widząc Cię daceS pSeZ ogród. W tym momencie obiecałam, ze wyznam cała prawdę - Tobie, bo tylko Ty możesz być moim sędzią. ІааРГ!т, czy istnieje Bóg. Nie zastanawiaj.się паеUyn. Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Chcę byc dIisko przy Was^o mi wystarcza. Ale słowa nie dotrzymałam bo zanim zdo-bvłam s^aTwoją spowiedź, wysłuchałam Twojej. I pad o to zda-nt WyrZucimy ich stąd po wojnie". Ton Twojego głosu sprawił, zatrzymało się moje serce. Odczułam to W^jak za naść Leżałam w ciemności przerażona, niepewna. Potem, kiedy fuf spałet przepowiadałam w pamięci Twoje słowa. Te słowa. 3 \l ich nie lubiłem, a teraz ich nienawidzę", no i to wyrzu-i?mv1ch stad powo Ц". Właściciel hotelu w Wilnie wydał w ręce NKWD kilku ukrywających się polskich oficerów, między innymi SbJe Jakwygłąlł Sten człowiek, przez którego> mojejzycie nadal miało 7yć piekłem. Piekłem strachu... Chciałabym chociaż 30 raz stanąć przed nim i spojrzeć mu w oczy. Tylko tyle, popatrzeć w oczy. To oczywiście nie jest możliwe, z wielu powodów. Być może ten człowiek należy już do świata umarłych, być może objęło go ostateczne rozwiązanie. Siedzę samotnie przy stole i piszę do Ciebie, bo tylu rzeczy nie mogę Ci powiedzieć. Muszę nauczyć się czujności, żeby nigdy się nie przejęzyczyć, nie wpaść w pułapkę zakazanego wątku. Jest ich tyle, a wszystkie biorą początek w przeszłości. Ta przeszłość to ojciec, getto i ja, przecież ja... Wtedy, drugiego lutego, w mieszkaniu Twojej matki przed obrazem paliła się świeca, bo było święto Matki Boskiej Gromnicznej. Twoja matka dała mi ręcznik i zaprowadziła do łazienki. Mogłam się wykąpać. Potem siedziałyśmy w pokoju stołowym przy stole. Powiedziała mi, że nie ma żadnych wiadomości od syna, a synowa przed tygodniem wyszła po zakupy i już nie wróciła. Została sama z Waszym czteroletnim synkiem. Spał już. Zaprowadziła mnie do niego. Patrzyłam na sen dziecka w czystym łóżeczku za siatką z dziwnym uczuciem, być możte był to żal, że widziałam inne dzieci. — Masz dokąd pójść? — spytała mnie. W milczeniu zaprzeczyłam głową. — Zostań z nami — powiedziała. Miała na myśli siebie i wnuka, ale jej słowa okazały się prorocze. Na początek przywłaszczyłam sobie ubrania Twojej żony, chyba mamy identyczne figury, a z pewnością ten sam numer butów. Twoja matka piekła pączki do cukierni na rogu, czasami je odnosiłam. Starałam się pomagać, ale tak niewiele umiałam. Z domu wyniosłam tylko znajomość trzech języków, najlepiej znałam francuski, bo miałam bonę Francuzkę, można nawet powiedzieć, że byłam dwujęzyczna. Nieźle też było z angielskim, gdyż przez parę lat przebywałam w Anglii, gdzie ojciec miał wykłady. Byłam wtedy mała, niespełna pięcioletnia, ale on zabrał mnie ze sobą. Więc te moje próby pomagania jej były tak nieudolne, że w końcu z nich zrezygnowała. — Idź, Krysiuniu, poczytaj sobie — mówiła z uśmiechem. Powiedziałam, że mam Krystyna na imię. Ona ze zrozumieniem pokiwała głową, a potem nagle spytała: — A jak masz naprawdę na imię? 31 Zawahałam się. — Elżbieta. Przyjęła do wiadomości, ale zameldowała mnie jako Krystynę Chylińską, swoją kuzynkę; to samo powiedziała stróżowi w kamienicy. Nasze stosunki tak się ułożyły, że niewiele miała ze mnie pożytku. Była bardzo dokładna i zwykle sprzątała po mnie i jeszcze raz zmywała naczynia. Przyjęła za naturalne, że mnie obsługuje, podtyka pod nos słodycze, pyta, na co mam ochotę. Traktowała mnie podobnie jak swego wnuka, z wyrozumiałością i dobrocią. Chciałam pomóc jej chociaż przy dziecku, ale nie lubiłam tego. Michał był wtedy dla mnie małym mężczyzną. Musiał wyczuwać moją niechęć, bo patrzył spod oka i wolał przebywać z babką. Ona tańczyła wokół nas i sprawiało jej to widoczną przyjemność. Byliśmy dla niej Michałkiem i Krysiunią... — Do dziecka trzeba dużo mówić — pouczała mnie, a z tym było najgorzej. Słowa utykały w gardle, najchętniej bym milczała. Miałam za sobą wiele nie przespanych nocy. Getto przesuwało się przed oczami jak w tańcu. Korowody osób. Kłaniający się aktorzy: Wera, Tłuścioch, Inteligent i tatuś... On też był taką samą marionetką. Był szyderczy, obcy... Chwilami nie mogłam tego znieść, bałam się, że zwariuję. Wstawałam i zamykałam się w łazience, ale kiedy tylko siedziałam trochę dłużej, dobiegał mnie jej głos: — Krysiuniu? Źle się czujesz? To były chwile, kiedy nie mogłam jej znieść. A raczej nie mogłam znieść jej dobroci. Tak jak tam nie mogłam znieść dobroci ojca. W swoim stosunku do mnie byli jakoś podobni. To mnie raniło, bo przecież on nie żył. Nasz kontakt urwał się nieodwołalnie. Nie mogłam się z tym pogodzić. Noc w noc przesuwał się przede mną ten orszak, byłam od niego oddzielona. Ale oni mnie widzieli. Oni spoglądali mi prosto w oczy i to było jak szaleństwo. Kłaniali się po skończonym spektaklu a przecież ten spektakl trwał, sceny finałowe miały się rozegrać dopiero w kwietniu. Nadszedł Wielki Tydzień, Twoja matka piekła babki, miała pełne ręce roboty i wyganiała nas z domu. — Idźcie, idźcie na spacer — mówiła. •Widziałam unoszący się nad gettem dym. Co wtedy czułam... najpierw usłyszałam dochodzący gdzieś z bardzo daleka dźwięk, 32 pamiętałam go z września trzydziestego dziewiątego roku. To były strzały... Nie rozumiałam do kogo strzelają, ale moje serce przepełnił lęk. Chciałam zatkać uszy poduszką, żeby nie słyszeć. Ale narastał. Potem w kierunku getta leciały samoloty z ładunkiem bomb. Groźny, wibrujący dźwięk. Obracające się śmigła; ja prawie widziałam te śmigła kaleczące powietrze... Były chwile, kiedy myślałam też coś takiego, że wraz z tym miejscem moja przeszłość zamieni się w popiół. Ale to byłoby za proste... W Wielki Piątek obchodziliśmy kościoły, odwiedzając groby Zbawiciela. Dziwnie się czułam, idąc za kobietą w czerni, trzymającą za rękę małego chłopca. Czułam się do nich doczepiona. Nawet wtedy, kiedy ona oglądała się i mówiła: — Chodź Krysiuniu, bo się nam zgubisz — to wrażenie mnie nie opuszczało. Może dlatego, że to nie było moje imię, jeszcze nie zdążyłam się do niego przyzwyczaić, brzmiało obco. Tamtego dnia, kiedy zobaczyłam dym, a wcześniej usłyszałam strzały, zrozumiałam, że idąc za ojcem, dokonałam także innego wyboru. Bo przecież mogłam wybierać. Mogłam przyznać się do jednego z dwu narodów. Byłam mieszańcem. Wtedy w Wielki Piątek tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku poczułam się Żydówką. Nagle zapragnęłam z całych sił znaleźć się za murem i przyłączyć się do walczących. To byłoby moje odkupienie. Łzy stanęły mi w oczach. I ona miała łzy w oczach. Uklękła przed ołtarzem, uczyniłam to samo. , — Pomódlmy się za nich — powiedziała — żeby Bóg im zesłał lekką śmierć... Nawet ona, nawet ta kobieta przepełniona miłością chrześcijańską, nie dawała nam szansy. To było uderzające, że ona traktowała mnie jak zupełne dziecko. Nie miała pojęcia, kim naprawdę jestem. Być może zmylił ją mój wygląd. Odmienił mnie powrót do starego płaszcza, włosy z powrotem czesałam w warkocz. Kiedy w krótkiej sukience i na obcasach wchodziłam na salę, wydawało się, że mam „nogi aż do sufitu". Tak powiedział jeden z „gości". Bałam się, że kiedyś stanę oko w oko ze Śmiejącym się Ortem, ale nie jest wcale pewne, czy by mnie w tym przebraniu rozpoznał. Przebranie. Dlaczego tak napisałam, przecież było dokładnie odwrotnie. To tamta była, jak ktoś wypożyczony na specjalną okazję. Już dawno się jej pozbyłam, dlaczego więc dręczył mnie jej obraz. Zamiast odczuwać 3 — Listy miłości 33 wdzięczność dla Twojej matki, zmuszałam się, by zapanować nad odruchami zniecierpliwienia, a czasami wręcz jawnej niechęci. Na szczęście, ona tego nie widziała. Żyła w swoim świecie dobrych uczynków. Nic innego już jej nie było do szczęścia potrzebne. Miała Michałka, ukochanego wnuka, a w mojej osobie przygarniętą sierotkę. Mogła się na nas wyżywać do woli. To okropne, że tak piszę, ale... ja przecież nie jestem dobra. Jak traktowałam najbliższego mi człowieka, własnego ojca... dokładnie tak samo. Drażniły mnie jego pełne wyrzutu oczy. To jego prawo moralne w getcie było zupełnie nieprzydatne, jak się mogło mieć do kw/estii wypełnienia pustego żołądka. Bierność ojca zmuszała ro;nie do działania, gdyby zdobył się na wysiłek i dał znać na drug^ą stronę, w jakiej jesteśmy sytuacji, być może pomoc by nadeszła. Raz nawet była taka okazja, ktoś dostarczył nam paczkę. Vuż po odcięciu getta. Myślałam, że ojciec przesłał przez tego 'człowieka wiadomość, ale gdy go spytałam, spojrzał na mnie zc. smutkiem. — Elusiu, ten człowiek już raz ryzykował... Ojciec zamknął się w swoim świecie, pozostawiając mnie na pastwę innego świata. Mogłam się w nim stać tylko kimś innym, żeby przeżyć. Ale ona, gdyby znała prawdę, nie byłaby w stanie jej pojąć. Nie wiem nawet, czy nie wyrzuciłaby mnie ze swojego domu. Mogłaby powiedzieć, że tam, gdzie jest niewinne dziecko, ktoś taki jak ja nie może przebywać. Były chwile, kiedy chciałam wyprowadzić ją z błędu. W moich oczach pojawiało się wtedy coś niedobrego. Raz przyłapała takie spojrzenie. — Boże, jak ty na mnie popatrzyłaś — powiedziała z lękiem. — Zamyśliłam się — odrzekłam. Na szczęście, nie spytała już na jaki temat. Myślę, że to, co mnie w niej drażniło, to było zaburzenie proporcji. Przecież nie ma ludzi tylko złych i tylko dobrych, a ona w tym sensie była doskonałością. Praktykująca katoliczka, stosująca w życiu wszystkie zasady chrześcijańskie. Można powiedzieć, ż;e na co dzień żyła z Dekalogiem. Pogodziła się na zapas ze wszystkim, co ją spotykało. Stwierdziłam to, kiedy przyszła wiadomość od Twojej żony z Oświęcimia. Włożyła okulary, przestudiowała kartkę napisaną według ustalonego szablonu. Obserwowałam ją z zaciekawieniem. Miała smutną twarz, to wszystko. Potem widziałam, jak się modli przed Obrazem, pewnie o lekką dla synowej śmierć... Chcę pisać o niej dobrze, a jakoś mi nie wychodzi. Dziwne. Właściwie myślę 34 inaczej, ale kiedy biorę pióro do ręki, moje sądy się wyostrzają czy raczej szkaradnieją. A może dopiero wtedy staję się sobą... W gruncie rzeczy byłam do niej przywiązana. A teraz, kiedy jest dla mnie także Twoją matką... Spędziłyśmy ze sobą przeszło pół roku. Pod koniec sierpnia wyjechaliśmy pod Warszawę do jakiejś Waszej znajomej, nie pamiętam już dobrze jej nazwiska, pani Pudlińskiej czy Lulińskiej. Imię zapamiętałam. Ktoś wszedł do pokoju i spytał: — Idziesz, Elżbieta? Wpadłam w popłoch, dopiero potem pojęłam, że to przecież nie jest skierowane do mnie. Był upalny dzień i poszliśmy wszyscy nad rzekę. Michał chlapał się w wodzie, a my opalałyśmy się na kocu. Twoja matka przykryła nos listkiem, śmiesznie z tym wyglądała. — Zupełnie jakby nie było wojny — powiedziała — gdyby był z nami Andrzejek i ta bidulka Marysia, czułabym się jak w raju. Potem zamilkła, sądziłam że drzemie. Chciałam nawet ostrzec ją, żeby nie spała na słońcu. Sama też poddałam się rozleniwieniu. Leżałam nie myśląc o niczym. W pewnej chwili spojrzałam na nią i przeraziłam się. Miała zniekształconą twarz, zupełnie jakby przemieściła się jej szczęka. I ten liść na nosie... Przez ściągnięte gardło, głośnym szeptem przywołałam tę panią Lulińską czy Pudliń-ską, która siedziała w cieniu. Twoja matka była nieprzytomna, w swoim bezwładzie zrobiła się taka ciężka, że nie mogłyśmy jej ruszyć. Przykryłyśmy ją tylko przed morderczymi promieniami słońca, a tamta pobiegła po pomoc. Z wody wyszedł Michał. Zakryłam przed nim jej twarz. — Co jest babci? — spytał. — Zachorowała. I wtedy nad tą rzeką stało się coś niesłychanego, dziecko podeszło do mnie i wsunęło rączkę w moją rękę. Instynktownie wyczuwało, że zostajemy tylko we dwoje. W ciągu sekundy zmienił się nasz stosunek do siebie. Oboje poczuliśmy się osieroceni. Nie oznaczało to, że pogrzebaliśmy ją za życia, ona przestawała być tym punktem odniesienia, sama teraz potrzebowała pomocy. Żyła jeszcze dwa dni, odzyskała nawet przytomność, ale nie mogła mówić. Tylko jej oczy... Coś mi chciały powiedzieć. Bardzo się męczyła, ale ją zrozumiałam. 35 — Zajmę się Michałkiem... Do oczu napłynęły jej łzy, to był znak, że trafiłam. Pochowaliśmy ją na małym cmentarzu. Nie było sensu przewozić ciała do Warszawy. Ta znajoma zaproponowała, żeby Michał został u niej do powrotu któregoś z rodziców. — Obiecałam, że będę go wychowywała — odrzekłam. — Przecież pani sama jest jeszcze jak dziecko... — Wychowam go — powtórzyłam. Michał był przy tej rozmowie. Przytulił się do mnie i rzekł: — Krysia mnie wychowa! Tamta skapitulowała, ale miała dość niepewną minę, gdy wyruszaliśmy do Warszawy. Odkąd uczepiłam się tego małego życia, nocne koszmary ustały. Śnił mi się ojciec, ale kiedy się budziłam, pozostawało wspomnienie jego smutnej twarzy. Smutek... towarzyszył teraz obrazom niedawnej przeszłości. Getto już nie płonęło, pozostały tylko zgliszcza. Jak we mnie — myślałam. Myliłam się jednak. Żywe obrazy przeszłości nawiedzały mnie co jakiś czas i były tak samo groźne. Były oskarżeniem, przed którym nie umiałam się bronić. Sama wystawiałam siebie pod pręgierz poczucia winy. To, co ze sobą robiłam, krzywdziło przede wszystkim ojca. Co musiał czuć, widząc mnie taką... Ale najgorsze, że nie mógł się bronić, więc krzywdziłam słabszego. Jego jedyną obroną była negacja. Przyjmował ode mnie suchy chleb, nie chciał niczego więcej. Błąkała się we mnie myśl, że gdybym nie przyjęła swojej roli, on odszedłby dużo wcześniej, a ja odeszłabym wraz z nim. Ale czyż nie byłoby to lepsze rozwiązanie... Dlaczego tak strasznie chciałam żyć... Śmierć była czymś nieporównanie łatwiejszym. Śmierć to był brak świadomości i leżenie... A jednak zwłoki leżące na ulicy przejmowały mnie lękiem. Przykrywano im gazetami twarze, najczęściej widziałam bose stopy, bo od razu znajdował się amator na buty. Te stopy śniły mi się czasami, bo tam w getcie też miałam koszmarne sny. I to zawsze były moje stopy. Budziłam się zlana potem. A teraz... kim jestem... W obcym domu, z cudzym dzieckiem... Nosiłam ubrania jego matki, аІе nie miałam z nią nic wspólnego. Na jednym ze swetrów była plama po winie, której nie dało się sczyścić. Kiedy go zaplamiła? Czy była wtedy szczęśliwa, czy może drżała jej ręka... Nienawidziłam tych obcych ubrań, ale musiałam je nosić, bo nie miałam swoich. Były przesiąknięte jej per- 36 fumami. Ten zapach chyba najbardziej mnie drażnił, więc zanim wyjęłam z szafy nową rzecz, przedtem ją obwąchiwałam. Szafa miała lustro na drzwiach od wewnątrz. Kiedyś się w nim zobaczyłam i nie mogłam pojąć, że to naprawdę ja. Przyzwyczaiłam się do innej swojej twarzy. Studiowałam ją, robiąc codzienny makijaż. Początkowo szło mi opornie, tusz szczypał w oczy, szminka się rozmazywała. Potem nabrałam wprawy. Umalowanie się zajmowało mi zaledwie parę minut. Zresztą, nie malowałam się tak ordynarnie jak Wera, która miała pozlepiane tuszem rzęsy i usta kapiące od szminki. Mój makijaż był delikatny, nikt mnie nie uczył, sama odkryłam, jak mam wyglądać. Kiedy ona pierwszy raz mnie umalowała doznałam czegoś w rodzaju szoku. Od razu to wszystko zmyłam. Potem taka moja twarz śniła mi się: jak węglem podkreślone brwi, krzywo naniesiona szminka i kolory na policzkach... Ta twarz cyrkowego klauna długo mnie jeszcze prześladowała, a nawet straszyła mnie. I jeszcze nieruchome, jak odlane w gipsie stopy... Wtedy moje sny były koszmarniejsze od rzeczywistości. Może dlatego, że jej prawie nie dostrzegałam. Zamiast myśli, w moim mózgu pojawiały się hasła. Na hasło: pić! — sięgałam po szklankę z samogonem, na hasło: jeść! — napychałam sobie usta, na hasło: śmiać się! — wybuchałam śmiechem. Za ten śmiech między innymi płacili moi klienci. Zresztą lubiłam się śmiać, tak najłatwiej można się było ogłuszyć. A ojciec... jego przegrana twarz. Nie chciałam jej pamiętać. Odgradzałam się od niego złymi słowami, które były jak zasieki z drutu, kaleczące nas oboje. A przecież chciałam zgody, a nawet więcej, przebaczenia. Miałam żal, że mi wszystko utrudnia. Przez swoje milczenie. Gdyby na mnie krzyczał, gdyby mi zabraniał. On milczał. Świat ojca zawalił się z chwilą, kiedy włożył na rękaw opaskę z gwiazdą Dawida. Może matka miała rację, ciosając mu kołki na głowie, może czuła jak niebezpieczne jest budowanie czegokolwiek z myśli innych ludzi. Mało piszę o matce, a właściwie nie piszę wcale... Tak postanowiłam. Rozdzielił nas rta zawsze pewien jesienny dzień w czterdziestym roku. — Elżbieto, twój ojciec musi się wyprowadzić od nas — powiedziała, patrząc mi w oczy. — Dlaczego? — spytałam, czując jak krew odpływa mi z mózgu. Słowa matki brzmiały jak wyrok na nas wszystkich. 37 — Wyszło zarządzenie, że wszyscy Żydzi muszą się przenieść do getta. — A ja? — Ty jesteś moją córką. W tym momencie zrozumiałam, że ona się myli. Nie miałam matki. I chociaż wtedy byłam zupełnym dzieckiem, przysięgłam sobie, że nie będę o niej myślała. Nigdy. Chyba mi się udało. Jeżeli mnie coś boli, to puste miejsce po niej. Czuję to puste miejsce w swoim sercu. Kiedy weszliśmy z Michałem do warszawskiego mieszkania, wydało nam się za duże i za ciche. Trzymając się za ręce, obchodziliśmy pokoje. — Czy babcia nigdy nie wróci? — spytał Michał głosem pełnym łez. Zawahałam się, ale odpowiedziałam zgodnie z prawdą, dobrze wiedząc, jaką cenę płaci się za kłamstwo. Chciałam pomóc temu dziecku, ale' nie bardzo wiedziałam, jak to zrobić. Oboje istnieliśmy w tym domu na podobnych prawach. Obsługiwano nas, wyręczano we wszystkim. Doszło nawet do tego, że kiedy z lenistwa nie wyprałam bielizny osobistej, rano znalazłam ją rozwieszoną w łazience. Widok moich koszul i majtek upranych przez nią wprawił mnie najpierw w osłupienie, potem poczułam wstyd. Wszystko spadało teraz na mnie, miałam pod opieką małe dziecko. Nie mogłam piec pączków jak ona, zupełnie się do tego nie nadawałam. Nie było też mowy, żebym wyniosła z tego domu cokolwiek na sprzedaż. Zastanawiałam się, w jaki sposób mogłabym zarabiać i przyszło mi do głowy, że może dawałabym lekcje. Co prawda nie był to czas na uczenie się języków obcych, ale na przykład taki niemiecki... Spytałam stróża, czy zna kogoś takiego. Wzruszył ramionami, ale gdzieś po tygodniu zaczepił mnie i powiedział, że znalazł dwie chętne panie. Ich wygląd od razu wyjaśniał, po co był im potrzebny ten język. Pomyślałam, że przysyła mi je los. Tamto kłamstwo stawało się prawdą, ale ta prawda była jak szyderstwo... Potem przybyło mi uczniów. Córki od sąsiadów z piętra w tajemnicy przychodziły na angielski, a lokator z doki brał u mnie lekcje konwersacji francuskiej. Pieniądze były z tego niewielkie, ale wystarczały na skromne życie. Na bardzo skromne nawet. Poprawiło się trochę, gdy do moich uczniów dołączył syn stróża. Zapłatę brałam w żywności. Oni szmuglowali ze wsi jajka, 38 szynkę, boczek. W czasie, kiedy byłam zajęta, Michał bawił się w pobliżu, często leżąc pod stołem obok moich nóg, przeglądał książeczki z obrazkami. Coś się takiego między nami wytworzyło, że stale musieliśmy być blisko, musieliśmy niemal czuć ciepło swojego ciała. To nam dawało poczucie bezpieczeństwa. Czerpaliśmy z siebie nawzajem, mimo że ja byłam dorosła, a on był małym dzieckiem. Już pierwszej nocy Michał wyszedł ze swojego łóżeczka i wsunął się do mnie pod kołdrę. Spałam już. Obudziłam się z dziwnym uczuciem, że coś się wydarzyło. Jak wtedy nad rzeką. Potem odkryłam obok dziecko. Było mi niewygodnie, bo on rozwalał się na całą szerokość, spychając mnie do ściany. Rozumiałam jednak, że nie wolno mi go odtrącać. Gdzieś w głębi czułam też, że w ten sposób nabywam prawa do tego dziecka. Jeżeli nie mogłam być jego prawdziwą matką, może chociaż mogłam zostać matką przyszywaną... W macierzyństwie ważny jest przecież kontakt fizyczny, od początku, od chwili poczęcia. I potem. Mnie miało przypaść to potem, ale nie zamierzałam targować się o więcej... Któregoś dnia byliśmy w parku. Podeszła do nas kobieta i zagadnęła po niemiecku. To była Niemka, która straciła orientację w mieście. Chciałam jej odpowiedzieć, ale on mnie uprzedził. Byłam tak zaskoczona, że zapomniałam języka w gębie. Ona grzecznie podziękowała i odeszła. Wróciliśmy do przerwanej rozmowy, w pewnej chwili wtrąciłam francuskie zdanie. Odpowiedział bezbłędnie. Okazało się, że był moim najzdolniejszym uczniem. Daleko wyprzedził tych prawdziwych. Zabrałam się teraz serio do jego edukacji, stwierdzając, że ma niezwykłe zdolności językowe. Chwytał całe zdania, zwroty, zupełnie jak małpka. Po cichu myślałam nawet, że Michał jest geniuszem... Pytania, jakie mi zadawał, często zbijały mnie z tropu, nie umiałam odpowiedzieć. Szperałam po książkach. Ale nie był to taki stary-malutki. Michał był dzieckiem o niezwykłej wyobraźni... A potem Ty się pojawiłeś. Dokładnie piątego maja czterdziestego czwartego roku. Usłyszałam dzwonek, oboje z Michałem usłyszeliśmy. Brzmiał całkiem inaczej niż dzwonki tych, którzy przychodzili na lekcje. Spojrzeliśmy po sobie, bo chyba pomyśleliśmy to samo. Kto stoi za drzwiami? Poszłam otworzyć. I zobaczyłam Ciebie. To od razu byłeś Ty. I mimo że w pierwszym liście pisałam do Ciebie per pan, zrobiłam to dla porządku. Od razu myślałam o Tobie po imieniu. Nie wiem dlaczego, przecież ja miałam 39 inny stosunek do mężczyzn. Mężczyźni to było coś, co odrzuciłam wraz z futrem z norek. Twoją twarz zapamiętałam w ułamku sekundy, raz na całe życie. — Kim pani jest? — usłyszałam. Potem cieszyłeś się Michałem, a ja na Was patrzyłam. Ilekroć odwracałeś twarz w moją stronę, było to bolesne odkrycie Twojej niezwykłej, męskiej urody. Byłeś najbardziej pociągającym mężczyzną, jakiego spotkałam. Ale nie to było najważniejsze, tylko fakt, że ja to dostrzegłam. W luce pomiędzy spojrzeniami jednego ze studentów ojca a Tobą była groźna noc. Teraz z powrotem wychodziłam na słońce... Kiedy Michał zasnął, siedzieliśmy przy stole, w tym samym pokoju, gdzie pierwszego dnia rozmawiałam z Twoją matką. Wypytywałeś o szczegóły jej śmierci, kartki z Oświęcimia wsunąłeś do kieszeni, wiedziałam, że przeczytasz bez świadków. — Jestem Pani wdzięczny za opiekę nad moim synem. Nie mogłem być wcześniej obecny... Sądziłem, że jest ze swoją matką — mówiłeś, nie patrząc na mnie. — Teraz zawiozę go do krewnych w kieleckie. W ten sposób dawałeś mi do zrozumienia, że moja rola jest skończona. Powinnam grzecznie spakować walizkę i wynieść się. Tylko że ja tej walizki nie miałam. Siedziałam przed Tobą w rzeczach Twojej żony, na nogach miałam jej pantofle. Nie wiem, czy byłeś tego świadom. — Czy ma pani dokąd pójść? — spytałeś mnie, jak wtedy Two- ja matka. Zawahałam się. — Tak — odrzekłam krotko. — Tak — odrzeKiam muhvu. Niby poszłam się myć, a zamknęłam się w łazience jak w pierwszych dniach po wyjściu z getta. Nie mogłam Ci oddać Michała, ja tylko mogłam się nim z Tobą podzielić. Jako jedyny, otrzymywałeś to prawo. Przez dziewięć miesięcy byliśmy tutaj sami. Dziewięć miesięcy... dokładnie tyle, ile nosi się w łonie dziecko... Stworzyliśmy swój świat, swoje życie i nie potrzebowaliśmy intruzów. Ty, to co innego. Ale to Ty właśnie chciałeś nas rozdzielić. Sądziłam, że się opamiętasz i kiedy, wychodząc z łazienki, nagle Cię przed sobą zobaczyłam, byłam pewna, że chcesz cofnąć tamte swoje słowa. Ale Ty powiedziałeś — Nie ma Michała! 40 — Przełazi do mnie — odrzekłam ze spokojem. — Jak to, przełazi do pani? — nie zrozumiałeś. — Śpimy razem, odkąd zostaliśmy sami — nie dodałam już, że Michał kładzie się u siebie, a kiedy ja się kładę, muszę wytargować kawałek miejsca na własnym tapczanie. — W jednym łóżku? — spytałeś, coraz bardziej niezadowolony. — On nie miał rodziców, stracił ukochaną babcię... Czuł się samotny... Zmarszczyłeś brwi. — Ale teraz ma ojca. Przeniosłeś go śpiącego do jego pokoju, bose pięty dyndały w powietrzu. Uśmiechnęłam się i chyba nie był to dobry uśmiech, pochodził z tej samej rodziny, co złe spojrzenia, jakie rzucałam na Twoją matkę. W takich chwilach nie myślałam dobrze o sobie, ale ja nigdy o sobie dobrze nie myślałam, zawsze potrzebowałam czyjejś akceptacji. A potem stało się to nawet trudniejsze, bo za każdym razem ocena była podwójna, co myślą o Krystynie, a co by pomyśleli o Elżbiecie. No więc przeniosłeś Michała do jego łóżeczka, ale zanim wyszedłeś z łazienki, chłopczyk jak lunatyk przelazł przez siatkę i z powrotem był u mnie. Nie wiem, czy zajrzałeś jeszcze do niego. A jeśli tak, co sobie pomyślałeś. Może, że chcę ratować swoją pozycję w tym domu kosztem dziecka... Rano przy śniadaniu powiedziałeś Michałowi, że pojedzie do kuzynki, a Ty będziesz go tam odwiedzał. — A dlaczego nie możemy zostać tutaj? — spytał Michał, od razu w liczbie mnogiej, bo nie przychodziło mu do głowy, że można byłoby nas rozdzielić. — Często nie będzie mnie w domu — odrzekłeś. — Ale będzie Krysia. Zawahałeś się. — Pani Krystyna ma swoje sprawy, nie może się tobą bez przerwy zajmo'wać. Teraz, jak wróciłem... Michał zerwał się z miejsca i przewracając łokciem mleko, rzucił się w moją stronę. Mocno objął mnie za szyję. — To po co wróciłeś? Po co wróciłeś? Spojrzałeś mi prosto w oczy i było to bardzo uważne spojrzenie. Patrzyłeś na mnie, gdy dziecko rozszlochało się nie na żarty. — Jest do pani przywiązany — powiedziałeś wolno. 41 Wtedy Michał oderwał się ode mnie i jak uliczna przekupka, przez ramię, zaczął wykrzykiwać: — Ja bez niej nie będę! Ja bez niej nie będę i już! — Rozważymy to Michale — rzekłeś poważnie — wróć teraz na miejsce i dokończ śniadanie. Michał spojrzał mi w oczy, a ja mrugnęłam do niego na znak, że wszystko w porządku. Wytarłam plamę po mleku i postav/i- łam przed nim nowe. — To się zrobiła szkoda — powiedział z troską — tyle mleczka się zmarnowało. Uśmiechnąłeś się rozbrojony, a ja troszeczkę Ciebie w tym momencie nie lubiłam. Nic nie wiedziałeś o miesiącach, jakie przeżyliśmy tutaj. Zawsze było tak krucho z pieniędzmi, czasami jedliśmy suchy chleb i kartofle. Kiedyś mieliśmy n.awet głodny tydzień, wyżebrałam dla Michała trochę mleka w proszku od rodziców moich uczennic. Najbardziej utkwiła mi w pamięci scena na targu. Za każdym razem Michał zatrzymywał się obok przekupki, która sprzedawała słodycze. Jakieś krochmalowe cukierki, lizaki, zlepioną breję landrynek. To się powtarzało, Michał przystawał na chwilę, obrzucał wszystko zachłannym spojrzeniem i ruszał dalej. W końcu nie mogłam tego znieść. — Chcesz lizaka? — spytałam. Nie patrząc na mnie, powiedział: — Spytamy ile kosztuje. — Pięćdziesiąt pięć groszy — skwapliwie odpowiedziała baba. On zastanowił się, a potem rzekł: — Nie lubię słodyczy. Kochałam go w tamtej chwili. Kochałam Michała od momentu, kiedy nad rzeką poczułam jego małą rączkę w swojej dłoni. Wyszedłeś, a my wpadliśmy w zwykły rytm naszego dnia. Było zmywanie po śniadaniu, ja zmywałam, Michał wycierał, były zakupy, potem zaczynały się lekcje. Dwie tępe dziewczynki od sąsiadów męczyły się nad angielskim. Zadawałam pytanie, po którym zalegała cisza. I Michał spod stołu odpowiadał jak zwykle bezbłędnie. — Michał — karciłam go. — Najpierw policzyłem do dziesięciu — usprawiedliwiał się. Było już dobrze ciemno, kiedy wychodził mój ostatni uczeń, ten od francuskiej konwersacji. Minąłeś się z nim w drzwiach. 42 — Co to za człowiek? — spytałeś podejrzliwie. — Udzielam lekcji języków obcych — odrzekłam niewinnie — z tego się dotąd z Michałem utrzymywaliśmy. Nic na to nie odpowiedziałeś, a ja się znowu uśmiechnęłam do siebie. Nie wiedząc o tym, byłeś już w mojej sieci. Wieczorem, kiedy Michał spał najpierw w swoim, potem w moim łóżku, poprosiłeś mnie o chwilę rozmowy. — To wszystko jest bardziej skomplikowane niż myślałem — powiedziałeś — mam u pani dług. — Spłaciła go już pańska matka — odrzekłam i nagle zrozumiałam, co mówię. — Nie będę pytał, teraz są takie czasy, że lepiej wiedzieć jak najmniej. Michał nie może tu zostać z pewnych względów. Jeżeli pani zechciałaby z nim wyjechać... na jakiś czas, dopóki się tam nie oswoi... — Dobrze — odparłam bez namysłu — ale on powinien chociaż trochę pobyć z panem. On potrzebuje kontaktu z ojcem... — Pomyślę o tym — obiecałeś. Ja też miałam w tym swój cel. Bo przecież do tej pory tylko ja Ciebie kochałam... Już następnego dnia po Twoim pojawieniu się zmieniłam uczesanie. Rozpuściłam włosy, przy uszach spinając spinkami. Od pań przychodzących na niemiecki, odkupiłam kilka kosmetyków, były w dobrym gatunku. Malowałam się niedostrzegalnie, tylko tyle, żeby szafiry w moich oczach nabrały blasku... Cały czas udzielałam lekcji, co Cię dosyć irytowało. Udawałam, że tego nie widzę. Wolałam mieć własne pieniądze. Raz nawet doszło do scysji, kiedy natknąłeś się na „panie". — Kogo pani wpuszcza do domu? — spytałeś ostro. — Gdyby nie one, pański syn i ja umarlibyśmy z głodu — odpowiedziałam, a gdzieś w środku pojawiło się to: powinien Pan zadać takie pytanie swojej matce... Wieczorem, kiedy Michał już spał, a ja zajęłam się cerowaniem jego spodni, podszedłeś do mnie. Nie podniosłam oczu. — Przepraszam — usłyszałam. Całymi godzinami nie było Cię w domu, zjawiałeś się dopiero, kiedy Michał szedł spać. Wyjątek stanowiły niedziele. Jednej takiej niedzieli wybraliśmy się za miasto. Jechaliśmy podmiejską ciuchcią, siedziałam naprzeciw Was obu i coś takiego myślałam, że oto widzę dwóch najważniejszych ludzi na świecie. Mężczyznę 43 i chłopczyka. W tym momencie przyłapałam Twoje uważne spojrzenie. Spłoszyły się nasze oczy. Chodziliśmy po lesie, Michał szalał z radości, a ja szłam obok Ciebie. I to było takie ważne. , - Przez ten wyjazd straci pani uczniów - odezwałeś się do ™- Znajdę nowych - odparłam lekko zaniepokojona, że chcesz 5ІеТІгУаг°^ет, że to pytanie nie miało znaczenia, skoro i tak dni miasta były policzone. Powiedziałeś to dla podtrzymania rozmowy Z tej wędrówki po lesie najbardziej zapadły mi w pamięć nasze kroki, Twoje długie i moje dostosowujące się. Zawsze juz tak będzie, będę próbowała do Ciebie dołączyć, byc najbliżej, jak się da. Być może stąd się bierze ta moja pisanina, chcę Ci opowiedzieć wszystko o sobie, o nas... ; Skończył się czerwiec, na początku lipca wyruszyliśmy dorożką na dworzec kolejowy. Dwie walizy bardzo obciążyły konika. Nalegałeś, żebyśmy wzięli jak najwięcej rzeczy — Ja nie mam rzeczy - odrzekłam wtedy - nie wiem, czy pan się orientuje, że noszę ubrania pańskiej zony... Spojrzałeś na mnie, jakby nie rozumiejąc, a potem powiedzia- łeś: — To niech je pani weźmie. — Zimowe też? ., — Też przecież musi pani w czymś chodzie zimą. A więc'to nie było na trochę, to było na dłużej - przemknęła mi myśl i poweselałam. . . Kiedy umocowywałeś z pomocą dorożkarza bagaże, Michał przyglądał się temu z zafrasowaną miną. — Chyba siądą resory, tatusiu — powiedział. Uśmiechnąłeś się. . . , . , — Resory już dawno siadły... nam wszystkim, a jakoś ciągle ^ Wiedliśmy na małej stacyjce. Tuż za nią rosło wysokie do oasa żyto Wyglądało jak porzucona przez kogoś płachta, lekko falowało, zmieniając w słońcu kolory. Patrzyłam jak oczarowana Przed stacją czekał na nas konik zaprzęgnięty do bryczki, ale nie zmieścilibyśmy się wszyscy z bagażami. Zaproponowałeś, zęby 44 pojechały walizy i Michał. A my się przejdziemy, ale Michał nie chciał jechać bez nas. Szliśmy piaszczystą polną drogą, po obu jej stronach rosły stare drzewa, chyba lipy. Za nimi ciągnęły się pola. To był krajobraz dotąd nie znany. Byłam dzieckiem miasta, w czasie wakacji wyjeżdżałam z rodzicami za granicę. Te widoki od razu zapadły mi w serce, krowy pasące się na pastwiskach, zagony kartofli, owies i to falujące, jakby „żywe" zboże. W połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć. Michałowi chciało się pić, wyciągnęłam więc termos i kanapki. Siedziałam pod zdziczałą gruszą, która rodziła drobne, kwaśne owoce. Pełno ich leżało w trawie. Oparłam się plecami o jej pień i opanowało mnie dziwne uczucie. Wydawało mi się, że prowadzę z drzewem bezgłośny dialog. Wiedziałam, że to nie ma sensu, a jednak wsłuchałam się w szept drzewa. — Może pani coś zje, pani Krystyno — powiedziałeś, a ja się zaczerwieniłam, Wydawało mi się, że odkryłeś moje myśli. Wioska nazywała się Ninków i była ładnie położona. Drewniane chałupy ulokowały się po obu stronach piaszczystej drogi. Było dużo drzew. Po raz pierwszy zobaczyłam morwy, ich owoce wyglądały jak lekko różowawe miniatury winogron. Minęliśmy wieś, wchodząc na górkę. W kępie drzew stał drewniany dom z gontowym dachem, rzeźbionymi okiennicami i gankiem. Na tym ganku pojawiła się otyła kobieta w fartuchu na szelkach, po czym znikła. — Ładne przywitanie — stwierdził Michał. Ale zanim zdążyliśmy otworzyć furtkę, już szedł 'w naszą stronę siwy mężczyzna w binoklach. Miał na sobie koszulę z zawiniętymi rękawami, kamizelkę, jaką nosi się pod marynarką, i spodnie od garnituru. Być może, śpiesząc nam na spotkanie, nie zdążył już tej marynarki włożyć. Przywitał się z Tobą przez płot i poprosił, żebyśmy weszli od podwórza, bo ta furtka jest zabita na amen. Tak właśnie powiedział: na amen. Weszliśmy na podwórze. Było obszerne, gospodarskie, znajdowała się na nim studnia osłonięta omszałym ze starości daszkiem. Stało przy niej koryto, przy którym urzędował indyk. Na nasz widok korale mu poczerwieniały, nastroszył pióra, co wyglądało, jakby ktoś dopom-powal mu powietrza. — Co to za dziwadło? — zdumiał się Michał. 45 Tndvk kawalerze — odparł mężczyzna w binoklach. Zaws^fsielT^o niegPo r^.^SSKiJi ma na imię. Otyła kobieta okazała się właśnie tą Ьв^Ммо dalekiego pokrewieństwa, w jakiś sposób J^^omm^a^wo^ matkę, a może jak tamta była przepełniona dobrocią. To dziwne, ale tak się złożyło, że w swoim życm często spotykam. udzi jednowymiarowych/dobrych albo zh/ch. Są dla mme przez to mnie ludzcy, przypominają drzewa, które nie rzucają cienia. Кіиугіи TwojI matki, siwy mężczyzna zwracał się do -ej Cechna z prowadziła nas do pokoju na górce, gdzie stały m:W* wata£ Okna wychodziły na sad, był ogrodzony, ale miał ^%?£2 przez którą można się było wydostać na «кой-ЬЫш temu zobaczyłam Cię idącego pomiędzy^ośnieżonymijab « P™ lazłeś przez dziurę, bo tak było blize) od stać,., me u zebabyło okrążać górki. Wtedy, jak nas przywiozłeś, ™*\^Є*™^ do Warszawy, kuzynostwo prawie siłą zatrzymali Cię na obiad, który nieco si przeciągnął. Raz jeden przechwyciłam Jwoje фо rżenie, jakby pytające. Zrozumiałam pytanie: ~ będae г nanu dalej. To, co musi być - odpowiedziałam Ci w myślach^ym popołudniem konik zaprzężony do bryczki odwiózł ^stację Przed sobą mieliśmy jeszcze trzy spotkania, trzy P'™" £ naszej miłości. Najważniejsza była niedziela ostatnia.Kućy wsu dałeś do bryczki, a myśmy z Michałem stali P^^ tak łapałam Twoje spojrzenie. I już wiedziałam, ze mnie kochasz, tak ak a kocham Ciebie. W dwa dni pózme, we wtorek wybuchło 'powstanie. Wiedziałeś, że tak będzie, a ,ednak me *££*"£ jednym słowem. Powiedziałeś, że postarasz się przyjechać w na stępną niedzielę, wiedząc, że będzie to niewykonalne Znowu dym nad Warszawą... być może byłoby to jakieś za dośćuczynienie za to normalne życie wtedy gdy o parę kroków za murem konało getto. Za te uśmiechy dziewczyn za płotku jące panie nad filiżanką kawy, za mężczyzn w długich Ibutach, którzy konspirowali, a nie przychodziło im do głowy zęby poł czyć się z tamtymi. Być może pomodliłabym się teraz o.lekką dla nich śmierć, gdyby nie to, że Ty tam byłe, Dzień po dmu wy^ chiwałam wiadomości, które przekazywali sobie ludzie n^cam słuchaliśmy z siwym doktorem Londynu. Wiadomośća byty mmc niż skąpe. W tym czasie nie mogłam zniesc spokoju ws ram mnie ustalony porządek panujący w drewnianym domu- Mąz pan. 46 Cechny prowadził normalną praktykę, przychodzili do niego pacjenci. Czasami nocą wzywano go do chorego. Przez kilka dni na strychu leżał ranny partyzant. Ukrywaliśmy to przed Michałem, żeby się przypadkiem nie wygadał. Ganiał z wiejskimi dziećmi, pani Cechna troszkę się nawet na to krzywiła, ale ja mu pozwalałam. Przyjęło się, że ja podejmuję decyzje w sprawie Twojego syna. Ona nawet spytała, kim dla Was jestem. Odpowiedziałam, że przyjaciółką rodziny. Było to dla niej trochę za mało. — Przyjaźniła się pani z Marysią? — Nie, z babcią Michała — odrzekłam; wiedziałam już, że Marysia to Twoja żona. Ona zaraz się rozpromieniła, zaczęła opowiadać o Twoich rodzicach, a ja chętnie słuchałam. Pochodziłeś z rodziny lekarskiej, Twój dziadek i ojciec byli lekarzami. Dowiedziałam się, że i Ty poszedłeś w ich ślady, zostałeś kardiologiem, czyli lekarzem serca. Wydało mi się to piękne... Świetnie zapowiadała Ci się kariera w klinice. Byłeś ulubionym asystentem profesora Kosowicza, kiedy wybuchła wojna... To nazwisko profesora... mój ojciec się u niego leczył... — Rozpadła się ta rodzina, jakby ktoś dmuchnął w mlecze — stwierdziła ze smutkiem pani Cechna — ojciec Andrzeja zginął na początku wojny, Alinka poszła za nim, Marysia znowu w Oświęcimiu... O ustalonej porze zasiadaliśmy do obiadu, doktor w nieodłącznej kamizelce, która miała plecy z prążkowanego błyszczącego materiału. Pani Cechna w fartuchu na szelkach wnosiła wazę, a on srebrną łyżką z namaszczeniem nalewał zupę do talerzy. Był tak przejęty, jakby od tego, czy uroni chociaż kropelkę, miały zależeć losy świata. Potem było drugie danie i deser, zwykle ciasto domowego pieczenia. To, że wojna ciągle jeszcze trwała, że o kilkaset kilometrów stąd umierała jedna z europejskich stolic, tutaj zdawało się nie mieć znaczenia. W niedzielę podawano tort z wiśniami, bez względu na porę roku. Wiśnie były tu zawsze, chociażby w postaci konfitury. Żeby nie zwariować, powróciłam do lekcji języków, moim uczniem był Michał. Urządzaliśmy sobie na przemian dzień angielski albo francuski i rozmawialiśmy tylko w tym języku. Dok-torstwo spoglądali na nas z podziwem, szczególnie ona. 47 — I on naprawdę mówi po angielsku — pytała - czy tak zmyśla? — Naprawdę — odpowiadałam. . — Takby miał kluski w gębie - stwierdzała z niedowierzaniem. W ich domu były tylko trzy książki i wszystkie trzy autorstwa Stefana Żeromskiego. „Syzyfowe prace", „Popioły i „Dzieje grzechu". Dziwiła mnie obecność tej ostatniej. Nie mogłam sobie wyobrazić miny pani Cechny przy lekturze losów Ewy Pobra-tymskiej. Ta, to co innego... Wystarczyło, że ktoś wypowiedz.ał na pozór niewinne słowo „numer" albo „gość", w moim mózgu zapalało się czerwone światło. Wsłuchiwałam się uważnie w kontekst zdania, prawie pewna, że skierowane jest do rnme. Gdyby mnie ktoś spytał, jak tamto było możliwe, me potrafiłabym odpowiedzieć. A dlaczego znęcałam się nad ojcem? Czy mściłam się na nim za to, kim się stałam? To nie on mnie tam wysyłał do tych gości" na krótkie żałosne „numery". Oni przynosili, jak to określała Wera, „wdowi grosz", co wydawało mi się bez sensu, bo to stwierdzenie dotyczyło kobiet. Płaciło się za każde piętnaście minut, więc nic dziwnego, że musieliśmy się śpieszyć. Ale komu odbierali te grosze, żonom, dzieciom? Śmierć stojąca za plecami kazała im w ostatniej chwili coś przeżyć, coś z uciekającego życia zatrzymać tylko dla siebie. Oczy w wychudzonych twarzach płonęły gorączkowym blaskiem. Takim samym blaskiem płonęły wtedy także moje oczy. A więc byliśmy jak rodzina, a w rodzinie wszystko jest możliwe. My tam byliśmy wtedy zarażeni śmiercią, dla mnie miała beznosą twarz syfilityka i dołączyła wkrótce do twarzy klauna i gipsowych odlewów stóp... Moi „goście juz nazajutrz odjeżdżali z Umschlagplatzu wprost do gazu umierali na tyfus, padali nagle na ulicy. Kiedyś szłam do pracy, ulica była prawie pusta i nagle zobaczyłam, że ktoś idzie w moją stronę Sylwetka była niewyraźna, potem rozpoznałam mężczyznę. Kilka kroków przede mną ukląkł na chodniku, a ja pomyślałam z niechęcią, że zacznie żebrać. Ale on upadł do przodu w ostatniej chwili przekręcając się na plecy. Zobaczyłam wychudzoną, pokrytą czarnym zarostem twarz, głęboko wpadnięte oczy i wyszczerzony uśmiech. Dobrze ten uśmiech znałam, widziałam go u wielu moich klientów. , , Ta trzytomowa biblioteka mieściła się w szafce za szkłem, obok różnych bibelotów. Początkowo tytuły nie zrobiły na mnie wra- 48 żenią, którejś nocy jednak nie mogąc zasnąć, myślałam o różnych rzeczach, a także o tym, że „Dzieje grzechu" w domu, gdzie występowałam w fałszywej roli, pod fałszywym nazwiskiem, są jak najbardziej na miejscu. To był znak od losu, że o mnie nie zapomniał. Nadal jest moim losem. Czeka. Czułam, że nasza historia nie jest skończona. Pojawisz się jeszcze. Ty żyjesz. Musisz żyć. Raz tylko przewinęła się myśl, że będę chociaż miała Michała, ale sama się jej przestraszyłam. Obudziłam się z uczuciem, że jesteś blisko. Zaraz Cię zobaczę. Była piąta rano, ale wstałam i podeszłam do okna. Spadł śnieg i mimo panujących ciemności, w sadzie było niemal jasno. Zobaczyłam czyjąś zamazaną sylwetkę. I już wiedziałam, że to Ty. Narzuciłam kożuch i wybiegłam na dwór. Okrążając dom, przez furtkę dostałam się do ogrodu. Byłeś już blisko i po chwili trzymałeś mnie w ramionach. — Krysiu — usłyszałam Twój głos przez ściśnięte gardło. Ze wzruszenia nie mogłeś mówić. Całowałeś mnie po twarzy, po włosach. Potem spostrzegliśmy oboje, że jestem boso, stopy miałam czerwone z zimna. Wziąłeś mnie na ręce i przeniosłeś przez próg drewnianego domu z werandą. Wszyscy jeszcze spali, zachowywaliśmy się więc bardzo cicho. Wszedłeś za mną na górę. Michał leżał rozwalony na całą szerokość łóżka. Pochyliłeś się nad nim, potem odwróciłeś się do mnie. Zobaczyłam Twoją mizerną, pokrytą jasnym zarostem twarz. — Krysiu — powiedziałeś cicho. Znowu byliśmy blisko. Całowałeś mnie, trzymając w dłoniach moją twarz. Tyle było czułości w tym geście. Po policzkach pociekły mi łzy, wycierałeś je delikatnie palcami. — Nie płacz — powiedziałeś — nie chcę, żebyś płakała. Zeszliśmy na dół. Próbowałam rozpalić pod kuchnią, ale nie bardzo mi to wychodziło. Nastawiłam wodę na herbatę. Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy stole, znowu widziałam Twoją twarz. Ująłeś moje dłonie. — To było piekło — powiedziałeś — ale tak bardzo chciałem do was wrócić... Usłyszeliśmy kroki i szybko cofnąłeś ręce. W swetrze narzuconym na nocną koszulę weszła pani Cechna. Z siwym cienkim warkoczykiem opadającym na plecy wyglądała jak stary Chińczyk. 4 — Listy miłości 49 Mv*1p sobie kto to się tak tłucze — zaczęła, potem dopiero ^r.rłn do niei że Ciebie widzi, już dawno opłakanego W tym ^Mo^oŁństwo do Twojej matki, to stawiame krzyżyka naoŻbSJ'sie Michał, potem był obiad z nieodłącznym tortem z wiśniami bo zjawiłeś się w niedzielę. We trójkę poszliśmy na spacer. Michał pędził gdzieś z przodu. - Dziękuję za mojego syna - powiedziałeś. # A ;, JwL że nie wiesz, jak się do mnie zwracać. I o mnie zrani o Nazwałam się. l'tak milczeliśmy, idąc obok siebie. Twoje kroki i moje kroki. I coś obcego, co wtargnęło pomiędzy паГ Dlaczego - myślałam z goryczą. Rano w Twoich oczach W1Nafcłmwrectór, ciągle wokół nas byli ludzie. Doktor dużo Mw^ł w końcu pani Cechna powiedziała, zęby dał Ci spo-rr^leJś zmęczony. Posłała Ci na dole. My z Michałem odeszUśmy do siebie. Leżałam w ciemnościach, nie mogąc zasnąć. рІЇЇєГш było bez sensu. Nasze serca prowadziły swój osobny d alog Inny od tego, jaki starałeś się w ciągu całego dnia nam narzuci' Uprzejme słowa, bez żadnej formy ani pani, ani ty. Czu-Lm że iutro będzie jeszcze trudniej, nieodwołalnie zaczniemy steod siebie oddalać. Wstałam i boso, żeby było jak najciszej, zeszkrn po schodach. Wsunęłam się do Ciebie pod kołdrę. Nie poms^łeTsię, przez chwilę myślałam, że śpisz. Potem odkryłam, ie^sT-T^ttc, Twój cichy głos - ty jesteś jeszcze taka młoda, ja nie mam prawa... - a kiedy się me odezwa-bm dodałeś — może wróci moja zona... Co Ci mogłam odpowiedzieć, jak Cię wyprowadzić z b ędu. Przecież naprawdę było tak, jakbym po raz pierwszy znalazła się „KL mężczyzny. Przytuliłam się do Ciebie. Ja się po prostu do Ciebie przytuliłam. Twoje ręce dotknęły moich piersi tak niesmia-Ь deUkatn e jakbyś nie chciał mnie spłoszyć. Przyjmowałam ich dótvk z drżeńU i oczekiwaniem, a jednocześnie błąka a się we Ife mvśl Że o może być moja klęska. Strach był tak blisko mi-Wi bvł z nią przemieszany, i kiedy nagle poczułam Cię w sobie, niem^lie paraliżował. Na krótką chwilę zatrzymałeś się i to hvb iakTvrok Zaraz o tym zapomniałam. Byliśmy juz tylko Ty ?fa Uczykm ię miłości fizycznej, odkrywałam ją. Miała zapach 50 i dotyk. Był nią oddech drugiego człowieka i jego pot. A potem coś się takiego stało, że zaczęłam, jakby odpływać. Czepiałam się Ciebie kurczowo, wypowiadając nieprzytomne słowa. Chyba prosiłam, żebyś mnie mocno trzymał. I jeszcze słyszałam, jak wymawiasz moje imię. Twój głos nadchodził z daleka, z bardzo daleka. A potem nagle był blisko. Leżeliśmy obok siebie. Sięgnąłeś po papierosa i w świetle zapałki na ułamek sekundy zobaczyłam Twoją twarz. Zniknęła w mroku, który był nagle nieprzyjazny. Bałam się Twojego pytania, a kiedy milczałeś, było to jeszcze gorsze. Nie miałam Ci nic do powiedzenia. Jedyną prawdą było nasze leżenie na wąskiej kanapce, było ciepło Twojego ciała i bicie tuż obok Twojego serca. Mijały sekundy, potem minuty. Zgasiłeś papierosa. — Pójdę na górę — powiedziałam wreszcie, nie mogąc znieść tej ciszy. I wtedy przytuliłeś mnie do siebie i usłyszałam te dwa słowa: — Kocham cię. Nie umiem Ci powiedzieć Andrzeju, jak bardzo byłam szczęśliwa idąc po schodach na górę. Tego nie da się nazwać słowami. To było jak lekkość. Wydawało mi się, że stopami nie dotykam ziemi. Coś takiego zdarzyło mi się w dzieciństwie, kiedy ojciec po raz pierwszy zabrał mnie na koncert organowy Bacha. Też mi się. zdawało, że unoszę się w powietrzu, a może wcale mnie nie było, była tylko muzyka... Ale kiedy już weszłam po tych schodach, pojawił się niepokój. Co przyniesie ranek. Może znowu zaczniesz unikać mojego wzroku i nie będziesz wiedział, jak masz się do mnie zwracać. Ja bym tego nie przeżyła. Takie rzeczy się czuje. Jak wtedy, kiedy matka wypowiedziała to zdanie: „Elżbieto, twój ojciec musi wyprowadzić się od nas". Czułam, że nie mam matki. A teraz wiedziałam, że nie potrafię bez Ciebie żyć. Leżąc obok Michała, obmyślałam wszystko. Wstaniemy, zejdziemy na dół. Jeżeli na Twojej twarzy znowu odkryję zmieszanie, pójdę na stację i rzucę się pod pierwszy pociąg. „Jak Anna Karenina" wymamrotał we mnie jakiś głos. Zawsze się pojawiał, kiedy było mi źle. W getcie mój strach objawiał się inaczej, dotykiem zimnej ręki z tyłu na szyi, od jakiegoś czasu zalągł się we mnie ten brzucho-mówca. Teraz wyszydzał mnie i tę moją decyzję. 'Starałam się nie słuchać, ale mamrotanie nie ustawało. A jednak zasnęłam. Dziw- 51 ne, zasnęłam twardym snem. Obudził mnie czyjś dotyk. Przeraziłam się i otworzyłam oczy. To byłeś Ty. — Wstawaj śpiochu, my już dawno jesteśmy po śniadaniu! — powiedziałeś. — Cechna się nawet awanturowała, ale nie pozwoliłem cię budzić. — A gdzie Michał? — spytałam skonsternowana. Jeszcze nie rozumiałam, co Twoja obecność przy mnie znaczy. — Michał na dworze — odpowiedziałeś, a potem kucnąłeś przy mnie. Z bliska widziałam teraz Twoją twarz. — Kocham cię, Krysiu — usłyszałam. I nagle się uspokoiłam. Schodząc na śniadanie, nie pamiętałam już nocnego przerażenia i tych wszystkich myśli. Nie byłoby ich, gdybym bardziej zaufała naszej miłości... Potem poszliśmy z Michałem do lasu, cieszyłam się, że go nie strofujesz i pozwalasz mu włazić w najgłębsze zaspy. On to bardzo lubił. Kiedy zapadał się po pachy, wyciągaliśmy go ze śmiechem, otrzepując śnieg z kurtki i spodni. Trzeba było wracać na obiad. Przywołałeś Michała, który galopował gdzieś przed nami. — No co, tatuś? — spytał ze zniecierpliwieniem. — Chcę ci powiedzieć synu, że ty, Krysia i ja już będziemy razem. Michał wzruszył ramionami. — I tak byliśmy razem — odrzekł. Roześmieliśmy się. Ale w czasie obiadu pani Cechna uważnie nas obserwowała. Zauważyła, że zmienił się Twój stosunek do mnie. Mówiłeś mi ty. Tylko doktor niczego nie spostrzegł. Był roztargniony, odkryłam, że nie nosił marynarki przez nieuwagę, zawsze zapominał włożyć. Wieczorem, kiedy pani Cechna chciała Ci posłać na kanapie, stwierdziłeś, że będziesz spał z nami na górze. — Jak to, Andrzeju — spojrzała na Ciebie szeroko otwartymi oczami. — Michał i tak śpi z Krysią — odrzekłeś lekko. — Jest wolne łóżko. — Czy to wypada, żeby chłopiec spał z obcą kobietą — powiedziała, bo Ciebie nie odważyła się krytykować. — Ciociu, to jest Krysia — wtrącił się Michał — przecież to Krysia! Pani Cechna zacisnęła usta i odwróciła się na pięcie. A my we 52 trójkę ruszyliśmy po schodach. Kiedy Michał zasnął, przeszłam do Ciebie. Odważyłam się już Ciebie dotykać. Pragnęłam tego. Chciałam Cię poznać w każdym szczególe. Kochałam Twoje ciało. — Nie myślisz, że jestem dla Ciebie ciutkę za stary? — spytałeś żartobliwie. — Dwanaście lat różnicy. — Mężczyzna powinien być starszy — odrzekłam z przekonaniem. — Muszę ci uwierzyć na słowo... Ale to były ostatnie takie chwile. Mój los powiedział: stop. — Musimy poważnie porozmawiać — zacząłeś, a ja przypomniałam sobie tę obietnicę sprzed kilku dni. Byłam Ci winna prawdę, nie o moim „zawodzie", tego byś nie zniósł. Chciałam Ci wyznać, kim naprawdę jestem, kim był mój ojciec, ale zanim otworzyłam usta, usłyszałam Twój głos: — W dwóch słowach opowiem ci o sobie. Co się ze mną działo, zanim się spotkaliśmy... I opowiadałeś pół nocy. Więc Wrzesień, Wilno, hotel. Ten nieszczęsny Żyd. Potem Syberia. Dobrze, że tylko to, a nie Ko-zielsk czy Ostaszków, trzeciej nazwy nie zapamiętałam. Powiedziałeś, że tamci zostali zamordowani przez Rosjan. Ty wyszedłeś z Andersem. W maju czterdziestego czwartego roku zrzucili Cię z samolotu do Polski. Byłeś kurierem. Potem powstanie... — Nigdy ich nie lubiłem — powiedziałeś — ale teraz ich nienawidzę. Jak wygramy wojnę, wyrzucimy ich stąd... ale wygląda na to, że to oni ją wygrają... wtedy już koniec... — Uważasz, że wszyscy Żydzi są źli? — spytałam cicho. — To mafia, gorsza od sycylijskiej. Przebierają się, udają kogoś •innego. Czy znalazłby się chociaż jeden Polak, który doniósłby do NKWD na swoich? Ale do Niemców donosili na Żydów — pomyślałam, nie powiedziałam tego głośno. Odczuwałam zdumienie, że możesz myśleć tak przeciętnie. Byłeś przecież kimś niezwykłym. Miałeś taką piękną twarz, miałeś piękny zawód. Twoim powołaniem było ratowanie ludzi. Dlaczego w tej jednej sprawie, to się nie potwierdziło. W mojej sprawie... Chciałam nas ratować przed fałszem, chciałam usunąć wchodzącą pomiędzy nas obcość. Ja tej obcości nie mogłam znieść. Przypomniałam sobie nagle, że Michał, który nie wiadomo kiedy nauczył się czytać, przesylabizował: T-r-a-u--g-u-t-t, a potem spytał: 53 - Co to znaczy Traugutt, tatusiu? , - To nazwisko wielkiego Polaka - odparłeś - kiedys*o nim porozmawiamy... Szukałam u niego pomocy. Ta chciałam rozmawiać o mm ter*^ » r / - W czasie Powstania Styczniowego Traugutt wydał odezwę „Do Braci Polaków wyznania mojżeszowego - rzek amcicho. _ Bracia Polacy - powtórzyłeś г pogardą. - Traugutt był romantykiem, dlatego przegrał. Teraz zydokomuna przejmie WWtedy zrozumiałam, że Twój antysemityzm jest jak nieuleczalna choroba i musimy nauczyć się z mązyc. Ja muszę. Na szczęście nie zabija tego, kto jest mą dotknięty . Raz jeden jeszcze zrobiłam pewną demonstrację dosc dla mnie niebezpieczną. To było po Twoje) dyskusji o Żydach z mezem pani Cechny Doktor dziwił się, że oni tak potulnie szli do tego 8aZU'7awsze heda lizali rękę pana — powiedziałeś. - Co było - Zawsze będą izan/y p NKWD eden po wkroczeniu Rosjan do W ima. -* у ь ~* . ,',. , przez drugiego. Wydawali w ich ręce ukrywających się polskich oficerów, prfynosząc na dowód odprute od mundurów-guzdu z orzełkiem. To było to samo, jakby przynosili obcięte głowy - No tak tak - zgodził się z pewnym smutkiem doktor. I wteoy pośw ęciłam ulotkę, która była dla mnie jak relikwia. Podmosłanfją kiedyś z ulicy, jeszcze jako „tamta • Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Schowałam j% a potem zabrałam z getta. Było to szaleństwo, bo w razie rewizji nic by mnie nie uratowało. Ulotka to był dowód. Teraz też miała byc dowodem przeciwko Waszym słowom, Twoim i doktora. " ° У' w/ Лп плтпроп oporu. Nie wierzcie w to, co Wam wzywamy Was do czynnego opu> . .... w/. , mówią! Nie wierzcie w propagandowe sztuczki niemieckie! Wiedzcie, że nikt z Waszych bliskich, wy^ezionychz f.^awy,niezyj,> Wszyscy zostali spaleni w krematoriach Treblinki, Bełżca Ma dan-ka! Rodacy nie pozwólcie prowadzić się biernie na smierc stawcie opór. Mulcie siębromó, aby zginać przynajmniej - z honorem! Śmierć oprawcom! "Żydowska Organizacja Bojowa" 54 Kiedy wszyscy już spali, po cichu zeszłam na dół i położyłam ulotkę w pokoju stołowym na stole. Nie spałam do rana, słyszałam, jak wstała pani Cechna, jak się krzątała po kuchni. Potem obudził się Michał, popędził po schodach na łeb na szyję. W końcu my też zeszliśmy. Zwykle ja zanosiłam talerze do stołowego, teraz wręczyłam je Tobie, z uśmiechem mówiąc: — Niech raz będzie inaczej. Poszedłeś tam. Najpierw była cisza, potem usłyszałam Twój zimny głos: — Cechna! Zaczęło się śledztwo, któremu przede wszystkim został poddany Michał. Jego podejrzewaliście, chociaż wszystko wskazywało na mnie. To ja przysłuchiwałam się wczorajszej dyskusji o Żydach, to ja wręczyłam Ci talerze. Ale tak dalece nie brałeś pod uwagę, że mogę mieć z tym coś wspólnego, że wyłączyłeś mnie ze śledztwa. Michał bronił się ze łzami w oczach, a ja przepraszałam go w myślach. — Zresztą nie wiem — stwierdził w końcu obrażonym tonem — nie pamiętam... — Trzeba to spalić — powiedziała pani Cechna i z zabobonnym lękiem wzięła ulotkę w dwa palce. Poszłam za nią do kuchni, widziałam jak odsunęła fajerkę i wrzuciła papier do ognia. Buchnął płomień, papier skręcił się, zżółkł i prawie natychmiast się zwęglił. Ona zasunęła fajerkę, a ja stałam z uczuciem, że getto spłonęło po raz drugi. Tak Andrzeju, nie możemy o tym ze sobą rozmawiać, ale musimy z tym żyć. Musimy, nie ma innego wyjścia. Bez Ciebie nie umiałabym już nawet oddychać. Ty jesteś moim powietrzem, być może zatrutym. Ale zgadzam się. Mogę nawet przez Ciebie umrzeć. Bo, po co mi inne życie... List trzebi marzec'51 Dziś rano umarła Marysia, Twoja żona. Nie mogła mówić, jak d Twoa rnatka- ТУІко patrzyła na mnie. Wydawało mi się, w 7 W?lt, wzięła ją za rękę. Uczyniłam to, ona jednak uwol-ze cnce, аоуіг. ^ chudziutką dłoń. Czy w tej chwili ostatniej nita swoją ^ mnie... Przecież nie byłyśmy już sobie obce, przeważy za cnałyśmy tego samego mężczyznę i tego samego \?OZa TV, nas musiało zbliżyć. Zdarzały się chwile, kiedy na-cnłopca. i o n bUsko Teraz ona leży w pokoju obok na łożkU; prawdę yty atna_ Dopiero jutro przywiozą trumnę, taka jeszcze у Qd mojegQ ostatnieg0 listu do Ciebie minęło TSem lat> Nie bardzo wiem, jak liczyć, wtedy pisałam prawie zterdziestego czwartego roku, a mamy marzec pięć- w gru mu с ^ sję przez ten czas wydarzyło. Niedawno skoń- T^ dwadzieścia siedem lat, ale miałam smutne urodziny. Ma- С2У- bardzo cierPiała' оЬоІе si? nia- zajmowaliśmy, prawdę mó- rysia Dara liśmy 0 tej jacie, dopiero wieczorem, kiedy już wiąc, nie Pam|ku powiedziałe^: _ jeZus, Maria, przecież to two- rSn — Właściwie niezupełnie, to były urodziny Krystyny ]гиГу> ^^ naprawdę urodziłam się innego dnia i o rok później, Chylinsk^jw Qczach b o rok starsza Dobrze> ze tylko więc, W T • т-у. To ciągle jest objawienie. To nasze bycie razem, o ro ... jai- chwile> nierzadko dramatyczne, ale nigdy nie Mieliśmy kochać. Czyż to nie jest powód, żeby uważać PrZeStallSmyzfudane. Ktoś, kto znałby niektóre fakty, mógłby swoje życie ^ czo}o A jednak na tej najprecyzyjniejszej wadze рорика ^ajze uczuć, istniała zawsze idealna równowaga. Po świata, na cnyba siedmiu, znowu chcę Ci opowiedzieć o nas. Siewmdrewnia^.domu z werandą spędziliśmy jeszcze prawie pół , • • dżac się we trójkę na górce. Słowo gnieździe się ozna- roku, gniezo « niemal na sobie Db mnie byb pięknej miałam WasTlSo oa wyciągnięcie ręki. Nie przeszkadzało mi wcale, was diisko, ma ,wiadka w QSobie śpiącego Michała. To tez ze nasza mu ^ ^ ^ z nam- tak bUsko> Ty sic denerwowałeś, kiTśmoże się obudzić, ja znałam jego sen, wiedziałam, kiedy 56 należy uważać. Uważać na dziecko... Niedawno spytałeś mnie, czy chciałabym je z Tobą mieć. — Masz do tego prawo, Krysiu — powiedziałeś. Odbierała mi je nasza sytuacja, przecież żyliśmy w kłamstwie, z natury rzeczy musiałoby to być dziecko kłamstwa. Nie chciałam tego. Ale był też drugi powód. Obawiałam się, że mogłabym wtedy mniej kochać Michała. Że on by przez to coś stracił. Ale jak Ci miałam wyjaśnić... — Teraz nie możemy sobie na to pozwolić — odparłam — dopóki Marysia jest taka chora. Może jak wyzdrowieje... Wiadomo było, że Marysia nie wyzdrowieje nigdy. W drewnianym domu usłyszałam kiedyś fragment Twojej rozmowy z panią Cechną. Schodziłam po schodach, słysząc Wasze głosy, zatrzymałam się. — Żyjecie jak mąż i żona — powiedziała tamta — a co będzie, jak wróci Marysia? W napięciu oczekiwałam Twojej odpowiedzi. — Kiedy chcesz, żebym przywiózł ten owies? — usłyszałam. To było tak, jakbyś położył rękę na moim sercu. „Kiedy chcesz, żebym przywiózł ten owies" brzmiało jak najpiękniejsze wyznanie miłosne. Ze swojej miłości do mnie nie miałeś zamiaru się przed nikim tłumaczyć. Chyba że przed Marysią... Mnie przypadła ta rola. Musiałam jej powiedzieć, kim jestem, co robię w jej domu. Na szczęście nie musiałam się tłumaczyć z jej ubrań, już wtedy miałam swoje. Przez te pół roku często wyjeżdżałeś, przychodzili do Ciebie różni „interesanci". Nie wtajemniczałeś mnie w to wszystko, ale ja wiedziałam, że jesteś w podziemnej organizacji. Przerażało mnie to, a jednocześnie rozumiałam, że nie mogę się wtrącać, a nawet zdradzić się, że odkryłam prawdę. W radiu pojawiły się wiadomości o walce z kontrrewolucją, o bandytach z podziemia. Bałam się. Każda nasza noc była jak podarowana. Dotykałam Ciebie z uczuciem wzruszenia i wdzięczności, że jeszcze jesteś. Twoja niezwykła męska uroda zawsze działała na mnie w ten sam sposób. Był to rodzaj podziwu. Gdybym mogła, patrzyłabym na Ciebie, cały czas bym na Ciebie patrzyła. Oglądałabym Twoją twarz we fragmentach. Zachwyt nad Tobą był jednocześnie zachwytem nad moim uczuciem do Ciebie. Istniało dla mnie coś takiego jak fenomen życia, fenomen muzyki i fenomen miłości, a więc Ty też 57 stawałeś się kimś wyjątkowym, zadziwiającym, bo przecież byłeś moją miłością... Pod koniec czerwca czterdziestego piątego roku wróciłeś z trzydniowej podróży i powiedziałeś, że pomalutku będziemy się przenosili do Warszawy. Nasze mieszkanie na Noakowskiego ocalało, niestety miało lokatorów. Dwie rodziny, dla nas pozostały dwa pokoje, kuchnia miała być wspólna. Kiedy już leżeliśmy w łóżku, stwierdziłeś: — Przegraliśmy wojnę, Krysiu, będzie nam ciężko, ale musimy żyć. Chociażby dla siebie. Twoje ręce dotykały mnie tak, jakbym rzeczywiście stała się tym jedynym wyjściem. Widziałam nad sobą Twoją twarz, Twoje oczy. Tak gwałtownie chciałeś się we mnie odnaleźć, że odczułam niepokój. Należałam do Ciebie, ale Ty szukałeś ocalenia w moich nagich piersiach, w moim brzuchu. To mogło dać Ci chwilową rozkosz. Siły na przetrwanie powinieneś szukać w sobie. — Jesteś lekarzem — rzekłam cicho, gdy już leżeliśmy obok siebie — musisz leczyć ludzi, bez względu na ustrój. — Myślisz, że mi pozwolą? — usłyszałam. Sięgnąłeś po papierosa. Nigdy Ci nie powiedziałam, że mam uraz do Twojego gestu sięgania po papierosa zaraz po akcie miłosnym. Zapalałeś zapałkę i zawsze powracał tamten lęk. Bałam się Twojego pytania... To pytanie gdzieś istnieje pomiędzy nami. Często o tym myślę, a jednak uważam, że najlepsze będzie milczenie. Skoro nie mogę powiedzieć Ci prawdy, lepiej nie mówić nic. Ta prawda po siedmiu latach jest już inna. I moje getto jest inne. Inaczej już na siebie tamtą patrzę. Widzę ją z zewnątrz. W poprzednim liście pisałam „tamta", ale to jednak ciągle byłam ja i nazywanie siebie w ten sposób było obroną. Być może bardziej teraz rozumiem tamtą dziewczynkę, niemal dziecko, która ważyła się na taką decyzję. I ją, i ojca oglądam z dystansu. Widzisz, napisałam „ją", zamiast siebie... ale oglądam tych dwoje z dystansu siedmiu lat. I żal mi ich, ten żal jest nawet chyba bólem. Nie myślę już, że to ja go zabiłam. Zabiło go getto. Nie mogliśmy się odnaleźć w sytuacji, która przerosła nas oboje. On pewnie sobie wyrzucał, że nie jest w stanie mnie ochronić, ja czułam, że nie potrafię ochronić jego. A jednak ta moja decyzja, żeby iść za nim, była zbawienna. Gdybym została z matką, po jego śmierci nie umiałabym żyć. Ja to 58 wiem. Czuję to. Byliśmy ze sobą do końca, mimo że w chwili, kiedy umierał, esesman trzymał w ramionach moje ciało. Brzmi to potwornie, ale i ta prawda jest nieco inna. To był układ kat-ofiara, ale zmieniły się role, ja stałam się jego katem. Ten człowiek cierpiał naprawdę. Widziałam w jego oczach rozpacz i ból. Myślę, że zakochał się w mojej niewinności, która była dla niego czymś nieznanym. Ciało kobiety, nawet najbardziej doskonałe jest jednak porównywalne z innym. Moja czystość była wyjątkowa. Zapragnął ją mieć tylko dla siebie, ale nie mógł jej dostać. Im bardziej się starał, tym bardziej była nieosiągalna. Mógł ją tylko unicestwić, ale do tego potrzeba odwagi, a on w gruncie rzeczy był tchórzem. Pamiętam taką scenę. Chyba po dwósh tygodniach, kiedy nie mógł się do mnie zbliżyć i czuł się coraz bardziej złachmaniony, pokonany, udało mu się wreszcie wejść we mnie, ale natychmiast wszystko się skończyło. Leżeliśmy bez ruchu, a potem poczułam, że drży, trzęsie się w bezgłośnym płaczu. Niemal go z siebie zrzuciłam. Chodziłam po pokoju przy zapalonym świetle, nalałam sobie szampana, zapaliłam papierosa. A on leżał skulony, nagi. Widziałam jego plecy. Myślę, że wtedy nie uświadamiałam sobie do końca, do jakiego stopnia nad nim panuję. Instynkt mi to podsuwał. To się mogło zmienić, gdyby udało mu się chociaż raz stać się przy mnie mężczyzną. Nie wiem, czy nie posunąłby się do tego, żeby mnie zlikwidować. Nie sądzę, żeby był zdolny do miłości. Byłam jego kompleksem, który za wszelką cenę chciał pokonać. Jako człowiek prymitywny, pomylił to z miłością. Przecież doszło nawet do tego, że chciał się ze mną ożenić. On, tak pogardzający moją rasą. Zmagał się ze swoją słabością, nienawidził jej, a jednocześnie chciał pokonać. Byłam do tego niezbędna, bo przecież ja ją powodowałam. Za każdym razem, kiedy przychodziłam do pokoiku za biurem, na jego twarzy odkrywałam wyraz determinacji. Był gotów na wszystko, mobilizował siły. Wydawało mu się, że tym razem będzie to proste, ale kiedy nagi leżał obok mnie stawało się niemożliwe. Nasze akty płciowe, tak to chcę nazywać, za każdym razem były ułomne. Gdyby był trochę inteligentniejszy, może w końcu zacząłby rozumieć, że wina leży nie w nim, ale we mnie. Mogłabym przepłacić to życiem. Na szczęście oskarżał siebie. Było to dla niego tym trudniejsze, ze miał we mnie świadka i to świadka oskarżenia. Podświadomie czułam, że prowadzę niebezpieczną grę, a jednak upokarzałam go dalej. Kiedyś nad 59 ranem, po kilku nieudanych próbach, piliśmy szampana. Oboje byliśmy nadzy. Wstał, żeby wyjąć z munduru papierosy, a ja usiadłam na kanapce i rozsunęłam nogi. Patrzyłam na niego z zimnym uśmiechem, a on nie mógł oderwać ode mnie wzroku. Ten wzrok stawał się coraz bardziej wygłodzony, aż w końcu jego oczy zaczęły żebrać. Ukląkł przede mną. Poczułam dotknięcia jego języka, początkowo nieśmiałe, potem coraz bardziej natarczywe. Ogarnęło go niemal szaleństwo, miotał się pomiędzy moimi udami, płakał, jęczał. Ja wtedy nie zdawałam sobie sprawy, co się z nim naprawdę dzieje. Czułam, że przeze mnie cierpi, ale nie potrafiłam ocenić rozmiaru tego cierpienia. Oglądałam je przecież z zewnątrz. Starał się osłonić przede mną żałosny orgazm, ale ja patrzyłam. Sama się zresztą w tym zagubiłam, nie potrafiąc wyznaczyć granicy prowokacji. Gdybym wiedziała, jak groźne stwarzam sytuacje... Skąd mogłam wiedzieć, pierwszy orgazm przeżyłam z Tobą w drewnianym domu. Wera powiedziała mi, jak mam udawać, żeby sprawiać przyjemność „gościom". I znowu oglądałam go pokonanego, czołgającego się u moich nóg. Bo wreszcie skapitulował, przywarł ustami do mojej bosej stopy, jakby w tym szczególe mojego ciała szukając ratunku... W połowie lipca czterdziestego piątego roku wyruszyliśmy do Warszawy, żegnani przez panią Cechnę i jej męża niemal ze łzami. Mimo spięć, które prawie zawsze wynikały z powodu naszego związku, zdążyliśmy zżyć się ze sobą. Dla mnie i dla Michała upływał rok pobytu tutaj, równy rok, przyjechaliśmy tu przecież w lipcu. Ja miałam szczególne powody, żeby lubić to miejsce. Tutaj zaczęła się nasza miłość, miłość wzajemna, bo ja kochałam Cię już wcześniej. Od pierwszej chwili, kiedy spoczęły na Tobie moje oczy. I to, nie jest tylko takie pisanie, to prawda. Zobaczyłam Cię i to był początek mojej miłości... Tutaj tęskniłam za Tobą, tu się o Ciebie bałam. Często chodziłam na spacer drogą wiodącą ku stacji, w nadziei że Cię zobaczę, nadchodzącego z naprzeciwka. Odwiedzałam też dziką gruszę, przy której zrobiliśmy sobie odpoczynek. To był punkt docelowy moich wypraw. Czasami chodził ze mną Michał. — Dlaczego znowu do gruszy? — pytał. — Bo stoi tam sama. — Myślisz, że drzewa myślą? — Jestem pewna. 60 Przyjrzał mi się uważnie, o nic już jednak nie pytając. Konik zaprzężony do bryczki wiózł nasze bagaże, a my we trójkę szliśmy piechotą. Przy gruszy oboje z Michałem przystanęliśmy. — Dlaczego się zatrzymujecie? — spytałeś. — Musimy pożegnać się z gruszą — odrzekł Michał. — Wiesz tatusiu, że drzewa myślą! Zastanawiałam się, jakie będzie to nasze nowe życie. Obcy ludzie za ścianą, to nie mogło być nic przyjemnego. Powiedziałeś, że spróbujemy normalnie żyć. Nie wiadomo, co o Tobie wiedzą. Zgłosiłeś się do swojego profesora, który objął z powrotem oddział w klinice. Ucieszył się, że żyjesz. I oczywiście Cię przyjął. Wtedy nic nie powiedziałam, ale kiedyś przy okazji wtrąciłam: — Tak wychwalasz tego profesora, a przecież to Żyd. Uśmiechnąłeś się. — Nie słyszałaś, że każdy antysemita ma swojego Żyda? W pełni podzielałam Twój wisielczy humor. Dziwnie się czułam, widząc na drzwiach mieszkania tabliczkę: Józef Krupa, krawiec. Nazwisko Korzeccy widniało przy jednym z dzwonków obok, na framudze. Kim byłam, stojąc pod tymi drzwiami po raz pierwszy, a kim byłam po rocznej przerwie? Z pewnością za każdym razem kimś innym. Ciągłość mojej osobie zapewniało uczucie do Was, do Ciebie i do Michała. Ono było swego rodzaju dokumentem tożsamości, ja się nim przed sobą legitymowałam. A przed innymi... Na początku nie myślałam o tym. Po wojnie postanowiłam wrócić do swojego prawdziwego nazwiska, ale od czasu naszej nocnej rozmowy wiedziałam, że to obce imię i nazwisko będę musiała zatrzymać na dłużej, może na zawsze. W każdym razie dopóki będziemy razem. A to „bez Ciebie" miało być także czymś „beze mnie", więc wyglądało, że jestem na tę Krystynę Chylińską skazana. Spytałeś mnie, co się dzieje z moją rodziną. Bez mrugnięcia okiem odpowiedziałam, że oboje rodzice nie żyją, a ja byłam jedynaczką. Z dalszą rodziną nie utrzymywaliśmy kontaktów. Jakoś od razu uwierzyłeś. Ale jak się wytłumaczyć przed tymi, którzy wydadzą mi nowe dokumenty. Oni mogą zadawać trudniejsze pytania. Bałam się, a poszło tak gładko. Otrzymałam dowód osobisty na podstawie metryki urodzenia tej Chylińskiej. Nie wiem, czy był ktoś taki, czy nikt żywy nie krył się za przywłaszczonym przeze mnie imieniem i nazwis- 61 kiem. Zresztą w książce telefonicznej było kilkanaście takich nazwisk, żeby było śmieszniej nawet jedna Krystyna. Zawsze mogłam powiedzieć, że jestem nie z „tych" Chylińskich. Niemniej ta Krystyna z książki telefonicznej trochę mnie przeraziła, bo jeżeli to była jej metryka urodzenia... Któregoś dnia zadzwoniłam i przedstawiając się innym fikcyjnym nazwiskiem, spytałam o Krystynę Chylińską. — Słucham, to ja — usłyszałam. Chciałam odłożyć słuchawkę, przemogłam się jednak. — Przepraszam, czy pani jest córką Celiny i Wacława? — spytałam, starając się zapanować nad głosem. — O co pani chodzi? - jej głos zabrzmiał niezbyt uprzejmie. A jednak brnęłam dalej. ' ; t . — Bo... szukam Krystyny Chylińskiej córki Celiny i Wacława. — To pomyłka — odrzekła tamta i rąbnęła słuchawką. Potem nawet chciałam jechać do Łomży, ale wreszcie dałam spokój. Ten problem odpadł, pojawił się jednak inny. Bałam się wychodzić na ulicę, żeby nie natknąć się na kogoś z dawnych znajomych. Ja, jako ja, zniknęłam im z oczu, mając trochę ponad piętnaście lat, ale ktoś, kto znał mnie bliżej, mógł mnie rozpoznać. Na przykład matka... Może powinnam zmienić kolor włosów, zacząć nosić okulary - myślałam. Było to dziecinne. Wiedziałeś, że mam dobry wzrok, a malowanie włosów zakrawało na szaleństwo. Nie chciałam robić takich ruchów, które wydałyby Ci się podejrzane. I tak już miałam dostatecznie dużo do ukrycia. Pozostawał mi strach. Każde nasze wspólne wyjście z domu wywoływało przyśpieszone bicie serca. Każdy, kto dzwonił do naszych drzwi, zanim zobaczyłam jego twarz, wprawiał mnie w popłoch. Na szczęście prawie nikt do nas nie przychodził. Dzwonek dzwonił czasami przez pomyłkę, to był zwykle ktoś z klientów krawca. Raz otworzyłam kobiecie, która miała odegrać dużą rolę w naszym życiu. Była sekretarką bardzo ważnej osobistości. Ten krawiec wyglądał jak z obrazka: potężny brzuch, szelki, na szyi krawiecki centymetr. Miał nawet druciane okulary, które w czasie rozmowy spuszczał na czubek nosa. Rodzina Krupów gnieździła się w dużym pokoju, z którego część przeznaczona była na pracownię. Było ich sześcioro: on, żona, dwóch synów i dwie córki. Drugą rodziną byli jacyś dziwni ludzie, jakby me małżeństwo. Ale mieszkały z nimi dzieci, dwie wystraszone dziew- 62 czynki, zdaje się nawet bliźniaczki. Oni też zajmowali jeden pokój, my więc byliśmy w lepszej sytuacji, ale tylko dzięki przytomności Twojego umysłu. Stwierdziłeś, że nie pozostajemy ze sobą w stosunku rodzinnym, a więc ja otrzymałam jeden pokój, Wy z Michałem drugi. Były w amfiladzie. Istniał jeszcze mały pokoik przy kuchni, służył jednak za graciarnię. Ten dziwny lokator trzymał tam rower, a krawiec zapasowe manekiny. Mieszkanie było duże, miało ponad dwieście metrów, ale przy tylu lokatorach pękało w szwach. W dodatku wspólne były: kuchnia, ubikacja i łazienka. Czasami nie mogłam sobie wyobrazić, że bywało tu inaczej i na takim metrażu żyliśmy z Michałem tylko we dwoje. I to było myślenie powojenne, już to jedno słowo: metraż... Kiedy wracałeś zmęczony z dyżuru, wszystko się we mnie skręcało na dochodzące zza ściany hałasy. Jeden z synów krawca nastawiał swojego „Pioniera" na cały regulator i na moje prośby o ściszenie radia, bo mąż śpi, wzruszał ramionami i odpowiadał, że jest u siebie. Czasami ojciec go mitygował. — Ścisz to Heniuś, trzeba dobrze z sąsiadamy. A Heniuś albo ściszał, albo nie ściszał, w zależności od humoru. Można było powiedzieć, że to wspólne gnieżdżenie się, tak inne od naszego w drewnianym domu na górce, to był koszmar. Ale ja czułam się szczęśliwa. Przecież ciągłe byliśmy we troje. Czułam się nawet bardzo szczęśliwa, kiedy tylko udawało mi się wyłączyć guzik z napisem: moja przeszłość. Ale on się niestety włączał i to dość często. Michał zaczął chodzić do szkoły i piekielnie się w tej szkole nudził. Poszedłeś do dyrektora, po wielu dyskusjach dali go od razu do trzeciej klasy. Nie było innego wyjścia, na dobrą sprawę Michał ze swoimi wiadomościami mógł startować do liceum. No, ale gdzie, siedmioletni chłopiec! W tej trzeciej klasie też się pod-nudzał, był jednak o dwa lata młodszy od reszty uczniów i musiał im dorównać w sensie fizycznym. Zabierało mu to mnóstwo czasu. Zaciął się i całymi godzinami ćwiczył „mięśnie" na podwórzowym trzepaku. Kiedyś narobił sobie bąbli na rękach, zdarł je i o mało nie dostał zakażenia. — Nie bądź taki ambitny, Michał — powiedziałeś — oni są tylko od ciebie wyżsi. A wiesz, co mówił Napoleon? Oni są wyżsi, ale ja jestem wielki. Bardzo się to powiedzenie Michałowi podobało. 63 A ja. Zaczęłam pracować jako tłumacz przysięgły w biurze notarialnym. Na początku czterdziestego szóstego roku na Twoje nazwisko przyszedł list ze Szwedzkiego Czerwonego Krzyża. Nie otworzyłam go, ale gdzieś w środku poczułam lęk. Wiedziałam, że jej szukałeś. Kiedyś znalazłam pismo z Polskiego Czerwonego Krzyża. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Oddałam Ci list i poszłam do łazienki. To była ta sama łazienka, w której zamykałam się po wyjściu z getta i potem, jak Ty wróciłeś i czułam się zagrożona. Inaczej teraz wyglądała. Wisiały tu cudze ręczniki, cudze pranie. Na widok obszernych gatek krawca robiło mi się niedobrze. Stanowczo nie były odpowiednią oprawą do dramatu, jaki przeżywałam. Przysiadłam na krawędzi wanny, czując, jak niespokojnie wali mi serce. Potem położyłam się do łóżka, a Ty poszedłeś się myć, żeby nikt nie wskoczył „po mnie", bo trzeba byłoby szorować wannę od początku. Wróciłeś w piżamie i wsunąłeś się pod kołdrę. Zgasiłeś światło. — Jest wiadomość od Marysi — powiedziałeś — przebywa w szwedzkim szpitalu. — Pojedziesz do niej? — Nie, oni ją tu przywiozą. Samolotem Czerwonego Krzyża. Zapadła cisza. — Chcesz żebym odeszła? Cisza. — Nie. I to wszystko. Byliśmy tylko we dwoje, nie musiałeś więc zadawać pytania: „Kiedy chcesz, żebym przywiózł ten owies". Ale teraz Twoje milczenie było jak chowanie głowy w piasek. Jeżeli ona przyjeżdża ze szpitala, to znaczy, że jest chora, a w najlepszym razie jest rekonwalescentką. Jak można w takiej sytuacji, kiedy za ścianą tłoczą się obcy ludzie, pogodzić obecność nas obu przy Tobie. Nawet bez tych przymusowych świadków byłoby to nie do pogodzenia. Jak jej moją obecność wytłumaczyć? Być może odgadłeś moje myśli, bo usłyszałam Twój głos: — Marysia ma siostrę pod Krakowem, tam ją odwiozę. — Może będzie chciała być przy was — odpowiedziałam, str rając się zapanować nad swoim głosem. Znowu milczenie, raniące jak szkło. — Odwiozę ją tam prosto z lotniska. Nie spałam tej nocy, leżałam obok Ciebie, bojąc się poruszj 64 Ty spałeś twardym snem, wracałeś z kliniki bardzo zmęczony. Po kilku godzinach zapaliłam nocną lampkę, postawiwszy ją przedtem na podłodze. Chciałam Cię widzieć. Nie ufałam Twoim słowom. Nie mogłeś wiedzieć, czym będzie Wasze spotkanie. Przecież mieliście swoją historię, mieliście też syna. Może tak być, że na jej widok zapomnisz o mnie, stanę się w Twoim życiu epizodem, który omyłkowo wziąłeś za miłość. Co się ze mną stanie, kiedy ona odbierze mi Was obu... Nie myślałam jakoś, że, jak dotąd, to ja jej Was odebrałam. Bałam się o siebie, o swoje życie, które bez Was traciło wartość. Przecież tylko Wasza obecność pozwalała mi siebie akceptować. Siebie ze skazą. Gdyby nie ta rączka w mojej dłoni wtedy nad rzeką, byłabym z pewnością kimś innym. Może bym się z powrotem stoczyła, a może byłabym okrutna dla mężczyzn, mściłabym się za tamto. Odkąd wyszłam z getta, słowo mężczyzna miało dla mnie specjalne znaczenie, było niemal bliźniacze ze słowem samiec. Nauczyłam się je rozdzielać tylko w myśleniu o Tobie. Inaczej też myślałam o swoim brzuchu. Kiedy kobieta pragnie mężczyzny, dół jej brzucha zaczyna promieniować ciepłem, które odczuwa się niemal fizycznie, jakby ktoś położył tam rękę. Jest on taką samą tajemnicą dla kobiety jak dla mężczyzny, wykracza poza zwykłą'anatomię, miewa lepsze i gorsze okresy. Istnieje w utajeniu albo niewiarygodnie się w świadomości kobiety rozrasta. Czegoś wymaga, czegoś żąda. I te żądania mają adres, żaden inny nie jest możliwy. Ty byłeś moim adresem. Kim bym się stała bez Ciebie? Oderwałam się już od swojego losu, ukształtowałam jako ktoś inny. Nosiłam nawet inne imię i nazwisko. Elżbieta ostatni raz istniała pod drzwiami z wizytówką A. W. Korzeccy. Weszłam do mieszkania już jako Krystyna. Nie można mnie teraz zwrócić tej drugiej, ot tak sobie. Zresztą, tą Krystyną też jeszcze nie byłam, ja tylko nosiłam takie imię, służyło mi za tarczę... Ale Marysia mogła nie chcieć, żebym widywała się z Wami. Mogła mi zabronić. Pewnie na jej miejscu postąpiłabym tak samo. Ona miała prawo uczynić ze mną, co zechce... Te myśli nie opuszczały mnie ani na chwilę do dnia jej przyjazdu. A przedtem była ta ostatnia noc. Kochaliśmy się, dotyk Twoich palców był, jak zawsze, objawieniem. Nasza bliskość. Nasze słowa. To przywoływanie siebie, chociaż jest się tuż obok. Kiedy wszedłeś we mnie, objęłam rękami Twoje biodra, jakby chcąc je przytrzymać. 5 — Listy miłości 65 — Co, kochanie? — spytałeś — zabolało cię? Nie zrozumiałeś mojego gestu, bo nie miałeś pojęcia, co naprawdę przeżywam. Może ja też niewiele wiedziałam o Tobie. Przecież prawie ostatnio nie rozmawialiśmy. Wydawało mi się, że staliśmy się' sztuczni, a nasze głosy brzmią teatralnie, kiedy prosisz mnie o sól albo kiedy ja Ci mówię, że właśnie umyłam wannę. Raz jeden tylko spytałam: — Czy Michał wie, że wraca jego matka? Spojrzałeś na mnie zaskoczony. — To może być dla niego przeżycie — dodałam. Na chwilę spotkały się nasze oczy, zobaczyłam w nich zakłopotanie. Miałeś taki sam wyraz oczu jak wtedy, kiedy nie wiedziałeś, czy mówić do mnie ty, czy pani. — Sądziłem, że pojedzie do Krakowa... za jakiś czas... Brzmiało to niepewnie i wprawiło mnie w jeszcze większe przerażenie. Uświadomiłam sobie, że Ty sam nie wiesz, jak wyjść z tej sytuacji i być może Kraków wymyśliłeś na mój użytek. — Andrzej — odwróciłeś głowę w moją stronę, jakby spodziewając się ciosu — ja wyjadę. Przywieź ją tutaj, niech pobędzie z wami, potem się to jakoś rozwiąże... Może będziesz chciał do mnie przyjechać... Podszedłeś tak blisko, że musiałam się cofnąć. Objąłeś mnie. — Nigdzie nie wyjedziesz — usłyszałam. Wtedy oderwałam się od Ciebie i spojrzałam Ci prosto w oczy: — Więc, jak to sobie wyobrażasz? — Marysia jest matką Michała, ale jej nie kocham. Zrobię dla niej, co będę mógł. — Szukałeś jej... Popatrzyłeś na mnie uważnie. — Wiedziałaś o tym? W milczeniu przytaknęłam głową. — Szukałem jej — rzekłeś — ale nie będę jej okłamywał. To nie byłoby uczciwe... Kto to może wiedzieć, co jest naprawdę uczciwe, a co nie — pomyślałam. — Ustalimy, w jaki sposób będziemy się dzielić Michałem — ciągnąłeś — może ona zechce z nim zamieszkać, jest jego matką. Nie odezwałam się, ale te słowa wprawiły mnie w ten sam popłoch co przedtem. Michał — to była tak samo ważna część mnie 66 jak Ty, bez Michała nie byłabym pełnym człowiekiem. Tylko że to nie ja miałam tu stawiać warunki. Ja mogłam je tylko przyjmować. Rano wyszłam do pracy. Ty zostałeś, bo wziąłeś wolne. Miałeś wrócić następnego dnia z tego Krakowa, ale kiedy ja wróciłam z biura, na dole zastałam Michała. Stał w bramie jak na warcie. — Co tu robisz? — spytałam zdziwiona. — Tatuś prosi, żebyś nie szła na górę... Od tych słów zakręciło mi się w głowie, musiałam oprzeć się o ścianę. — Krysiu — spytał Michał — jesteś chora? — Nie, nie — uśmiechnęłam się do niego — to tylko tak. Nic mi nie jest... — To ty tu stój, a ja pójdę po tatę — powiedział — tak tata kazał... Właściwie powinnam odejść, wszystko było jasne. Ale nie mogłam. Stałam w tej bramie jak żebrak. Tak, chciałam żebrać o miłość, wiedząc, że tego właśnie mi nie wolno. Pomyślałam też coś takiego: czym właściwie jest grzech. Czy grzechem było to, co zrobiłam ze sobą, czy raczej to, co uczyniłam innym. Ojciec, a teraz ona... Znałam ją tylko z fotografii. Była ładna, miała taką pogodną twarz. Krótkie ciemne włosy, ciemna oprawa oczu, śmieszny nosek. Na tych fotografiach widziałam Was razem, objętych, uśmiechających się do obiektywu. Wtedy to była tylko zwykła ciekawość, potem dołączył ból... Ale wiedziałam, co robię i gdzieś w głębi duszy liczyłam się z takim zakończeniem. Nie zasługiwałam na inne. Weszłam z ulicy do tego domu. Najpierw przywłaszczyłam sobie jej ubrania, a potem miłość syna i Twoją. To się nie mogło odbywać bezkarnie, za takie kradzieże należało płacić. Powinnam odwrócić się i odejść. Co z tego, że nie wiadomo dokąd. Co to ją mogło obchodzić. A jednak ciągle stałam w tej bramie, Andrzeju. Jak ja w tej bramie stałam... I nagle Cię zobaczyłam, szedłeś spiesznym krokiem przez podwórze. Chciałam przywołać jakiś ludzki wyraz twarzy, coś na kształt uśmiechu, ale nie byłam w stanie. Moja twarz się rozjechała. Miałam uczucie, że rozsypały się we mnie nerwy. Wszystko trzęsło się, istniało osobno. Wydawało się, że już nigdy nie zbiorę tego do kupy. Podszedłeś do mnie, ale nie zdążyłam Ci spoj- 67 rzec w twarz, sprawdzić, czy odnajdę znany wyraz zakłopotania. Przytuliłeś mnie. — Krysiu — usłyszałam Twój głos — uspokój się. Zaraz ci wszystko wytłumaczę, chodź..-. Poszliśmy do cukierni na rogu, do której kiedyś nosiłam pączki. Usiedliśmy przy stoliku czy raczej Ty mnie przy nim posadziłeś, nie byłam zdolna nawet wybrać krzesła. Nawet taka decyzja wydawała się wtedy dla mnie za trudna. Widziałam przed sobą Twoją twarz. Patrzyłeś mi w oczy. — Krysiu — powiedziałeś — trochę się nam skomplikowało życie, ale jesteśmy razem, musimy być razem. Przecież wiesz to tak samo dobrze jak ja... Przytaknęłam głową, bo nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. — Ona nie chciała jechać do Krakowa. Wszystko jej powiedziałem, ale mimo to chce być z nami... jest bardzo chora. Łzy napłynęły mi do oczu. Przecież Twoje słowa to był wyrok czy raczej jego potwierdzenie. — Będzie spała w pokoju z Michałem... Cierpi na taką chorobę, która ma podłoże nerwowe. Szwedzcy lekarze uważają, że może rodzinna atmosfera ją wyleczy... — A chcesz jej ofiarować piekło — usłyszałam nagle swój głos jak z taśmy. — Czym dla niej będzie moja obecność? — Ona się zgadza. — Jak możesz wymagać od niej takiej decyzji! To nieludzkie! Kim ty właściwie jesteś! — tym razem to już byłam ja. W jednej chwili z porzuconej kochanki stałam się kobietą, która potrafiła wczuć się w sytuację drugiej kobiety. — Ona jest w takim stanie, że twoja obecność ani jej nie pomoże, ani nie zaszkodzi. Chce być blisko syna... — Andrzeju, co ty mówisz! Przez chwilę wydawało mi się, że nie jesteś przy zdrowych zmysłach. A jednak stało się dokładnie tak, jak powiedziałeś. Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas, zdołałeś mnie przekonać, żebym poszła się z nią zobaczyć. Wtedy zdecyduję. Szłam po schodach z biciem serca, te drzwi tym razem z tabliczką „Józef Krupa, krawiec" znowu były niewiadomą. Nie wiedziałam, co mnie za nimi czeka. Ona siedziała na tapczanie i patrzyła przed siebie. Kiedy weszliśmy, zwróciła głowę w naszą stro- 68 nę. Zobaczyłam wychudzoną twarz, w której widać było przede wszystkim oczy i jakby za duże usta. Uśmiechnęła się, a ja od razu poznałam ten wyszczerzony uśmiech. Uśmiech jak przeczucie śmierci. Po raz drugi doznałam wrażenia, że rozsypały się we mnie wszystkie nerwy, czułam niemal ich bolesne drgania i ukłu- СІЛ. — Ty jesteś Krystyna — powiedziała ona osobnym głosem, tak pomyślałam że głos istnieje poza tą postacią. Wyciągnęła do mnie rękę, a ja ujęłam ją, mając uczucie, że trzymam w dłoni parę kostek. — Cieszę się, że Andrzej ma ciebie... to dobrze... Znowu pojawiło się to uczucie nierealności, przedtem łączyło się zwykle z moją przeszłością, teraz ogarniało także mój czas teraźniejszy. ' — Michał tak ładnie wygląda — ciągnęła ona — jak on wyrósł... — A gdzie on jest? — spytałam. Juz raz tak o niego pytałam, to było wtedy w drewnianym domu, kiedy me potrafiłam rozpoznać swojej sytuacji. Wtedy szu-Kałam u mego pomocy, szukałam jej też teraz. — Jest w tamtym pokoju — odrzekła — chyba trochę się boczy na mnie. — Pójdę do niego. Przemierzyłam pokój jak na szczudłach, a kiedy zobaczyłam Micnała, odnalazłam w jego twarzy te same uczucia. — Ona będzie z nami mieszkała? — spytał. — To twoja mama... Nie wiem, czy ktoś poza nami mógłby zrozumieć tę sytuację, my nauczyliśmy się w niej żyć. Te dwa pokoje, które zajmowaliśmy, były dosc duże, ale zgromadziliśmy w nich wszystkie meble, Które nie zostały rozszabrowane. Ona naprawdę spała w mniejszym pokoju z Michałem, a my w tym przechodnim na tapczanie. Ale podczas gdy obecność Michała tuż obok w drewnianym domu nie przeszkadzała naszej miłości, obecność Twojej żony tuż za ścianą działała paraliżująco. Leżeliśmy obok siebie niezdolni do żadnego cieplejszego gestu. Rozmawialiśmy szeptem o sprawach dnia codziennego, co trzeba załatwić i tak dalej. Teraz, gdy ona tu była, miałam więcej obowiązków, najtrudniejszym było namówienie jej do jedzenia. To była właśnie ta choroba. Ona nie mogła jesc. Zdarzało się, że odwoziliśmy ją do szpitala, dostawała krop- 69 lówkę. Potem za parę dni przywoziliśmy z powrotem. Wiedziałam, że ją tymi wszystkimi namowami torturujemy. Na widok łyżki, zanurzającej się w kleiku, na jej twarzy pojawiał się wyraz obrzydzenia graniczącego z przestrachem. — Marysiu — prosiłam — jeszcze tylko jedną-łyżeczkę. Tę jedną łyżeczkę... Za duże oczy wypełniały się łzami. I trzymała zawartość łyżki w policzku, jak małe dziecko. — No połknij, połknij — prosiłam. Michał obchodził matkę z daleka, był rozżalony, że śpi w jego pokoju. Do tej poty miał go dla siebie. Któregoś dnia powiedziałam: — Chodź Michał, pójdziemy na spacer. Poszliśmy do parku. Próbowałam tłumaczyć, że jego postępowanie wobec niej jest niesprawiedliwe, okrutne. Być może jej wyzdrowienie zależy od tego, jak on będzie się do niej odnosił. — Ale ja mam siedem lat — powiedział ze łzami w oczach. Chciał mi w ten sposób przypomnieć, że jest jeszcze dzieckiem i to nim się należy opiekować. O niego zabiegać. Nagle zrozumiałam, że ten żal skierowany jest pod moim adresem. Od czasu pojawienia się w domu matki, poczuł się przeze mnie opuszczony. — Michał — rzekłam ciepło — nie musimy sobie mówić, że się kochamy. Przecież wiemy o tym... — Jej też nie muszę tego mówić — wybuchnął — bo jej nie kocham! — A czy kochasz swoją nogę albo rękę? — Nie — odrzekł zdziwiony. — Widzisz, a spróbuj bez nich żyć. Tak samo jest z matką. To jest twoja matka. Ona cię urodziła. — Ale nie było jej..., ty byłaś... A jednak coś się po naszej rozmowie zmieniło. Kiedy wróciłam z pracy zziajana, bo długo czekałam na tramwaj, a potem robiłam zakupy, bałam się, że ona za długo jest sama, więc kiedy wróciłam, zastałam ją roztrzęsioną. Siedziała na brzeżku łóżka, głowa jej odskakiwała. Myślałam, że coś ją przestraszyło. Przytuliłam ją do siebie, gładząc te drgające plecy. — Już dobrze, Marysiu, już w porządku — powtarzałam czule. Ona uwolniła się, wyraźnie chciała mi coś powiedzieć, ale nie mogła. W końcu drżącymi rękami wyjęła spod poduszki rysunek, 70 miem^sE6" ПатаЬ^ farbam': dom* Pbt, drzewo i pro- — To Michał namalował? Ona przytaknęła głową, a potem wskazała na siebie I nade wszystko zrozumiałam. Michał namalował rysunek dla niej Ciężko odchorowała to wzruszenie, ani tego dnia, ani następnego nie ZhLmsl rełknąĆ- ChCf*my< iUŻ ™ŹĆ * d° SZpS §kiedy kletu ? P1CJ' Я П^ЄС dUŻ° ІЄРІЄІ- Sama Z»dh ćwierć talerzl jes7dImtZ ~ P°wiedziałam do Michała - Mim lekarstwem A on, jakby się zawstydził, i rzekł cicho: — Ja wcale nie jestem dobry. Zrobiło mi się g0 żal. My wszyscy nie umieliśmy się znaleźć I wokK' °Пи naS/rZerarała- Wbtówie nasze życieCobracałb się wokół choroby Marysi, która ani trochę nie była przez to szczęśliwsza. Ale czy istniało inne wyjście? Raz czy dwa pofawik Kr її Г dPKrakr \nie иітітШо si* w Jednak 2ЕЙ Marysi do siebie. Powiedziała, że ma dwoje dzieci, oboje z mężem pracują. Musieliby wziąć kogoś do pomocy. Gotowi byliśm7tab pomoc opłacać, ale wszystko rozbiło się o to, że Marysia na sam! wzmiankę o wyjeździe dostała zapaści. Myśleliśmy, Z to kS waf °tot,l ^° ШЄ Prl7jf dŻ,ał°- W k°ńcU W SZPitalu І* od™°-wali. I to jej leżenie tam było jak wyrzut sumienia. Odwiedzaliśmy ją codziennie. Mijały miesiące. Któregoś wieczoru wyszorowałam wannę, najpierw wykąpałam Marysię. To było dla mnie zawsze przeżycie, kiedy obnażała przede mną swoje ciało. Cienkie jak patyki ręce i nog, i ta niemal chłopięca sylwetka ostro naznaczona zebrami; piersi były pomarszczone, zbrązowiałe o zasuszonych brodawkach. Samej me można jej było zostawić, bo mogłaby zasłabnąć. Więc ta moja obecność była konieczna. I chyba bardziej ja to przezywałam. Marysia zdawała sobie sprawę, że nie jest w pełni kobietą i pogodziła się z tym. A może tak mi się tylko wydawało, co naprawdę mogłam o niej wiedzieć. Czasami jej oczy zasnuwafy się łzami, plecy poczynały drgać. Kogo wtedy opłakiwała, siebie tamtą utraconego męża czy uciekającego przed nią syna^ Michał starał się, bardzo się starał, ale odLuwał fizyczną niechęć do przebywania blisko matki. Właściwie przeniósł sie do naszego pokoju, tutaj odrabiał lekcje, tam szedł tylko spać 71 Pomogłam Marysi wytrzeć się, włożyłam jej nocną koszulę i zawołałam Ciebie, żebyś odprowadził ją do pokoju. Woda lała się do wanny, a ja zmywałam makijaż, kiedy pojawiłeś się z powrotem. Musiałam śmiesznie wyglądać z jednym rozmalowanym okiem, ale Ty tego nie widziałeś. Od pół roku nie kochaliśmy się ze sobą, bo po prostu nie mogliśmy. W końcu upomniała się sama biologia. Przekręciłeś klucz w drzwiach i nagle rzuciliśmy się ku sobie. Rozwiązałeś szlafrok, pod którym byłam naga. Całowałeś moje piersi, brzuch, czułam dotknięcia Twojego języka i pragnienie zbliżenia z Tobą było czymś tak nieodwołalnym, że mogłam się tylko o nie modlić. Kochaliśmy się stojąc, pośród porozwieszanej na sznurkach cudzej bielizny, znowu te obszerne gatki krawca, w towarzystwie różowych biustonoszy jego żony. Trzymałeś mnie jeszcze chwilę w ramionach, a potem zwolniłeś uścisk. Poczułam nagłą słabość w nogach i przysiadłam na wannie. Widziałam Twoją zmienioną twarz, Ty też wyglądałeś na pokonanego. To życie we czworo chwilami wydawało się nie do zniesienia, ale kiedy przyszło nagłe rozwiązanie, było jak okrutny żart. Nadszedł rok tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy, w październikowy wieczór poszedłeś wynieść śmieci, wkrótce potem odezwał się dzwonek przy drzwiach. Pomyślałam nawet, że zapomniałeś kluczy, ale za drzwiami stało dwóch nieznajomych mężczyzn. Mieli na sobie prochowce i identyczne pilśniowe kapelusze. Bracia sjamscy — pomyślałam nawet z odrazą. Spytali o Ciebie. — Męża nie ma — odrzekłam. — A kiedy wróci? — Nie wiem — gorączkowo myślałam, jak Cię ostrzec. Wiedziałam, że nie wolno mi zrobić żadnego fałszywego kroku, na przykład posłać za Tobą Michała. Liczyłam na cud. Oni spytali, czy mogą trochę się rozejrzeć. — Mają panowie nakaz? Jeden z nich odchylił klapę, pokazując znaczek. Nie wiedziałam, czy to wystarczający dowód, ale nie chciałam zadrażniać sytuacji. Pokazałam im nasze drzwi. Szłam ostatnia i wtedy w przedpokoju pojawił się najstarszy syn krawca. Spojrzałam w jego stronę, wskazując wzrokiem na nich, a potem na drzwi wyjściowe. Zrozumiał od razu, dał mi znak oczami. Minęło pół godziny, Ty się nie pojawiłeś i już wiedziałam, że zostałeś ostrze- 72 zony. Om pomyszkowali po pokoju, a potem spytali, kto mieszka w tym drugim. Odpowiedziałam, że chora osoba po obozie koncentracyjnym. Spytali, kim jest. — Zoną Andrzeja Korzeckiego — odparłam, zapominając, że się za nią podałam. — Dwie żony — uśmiechnął się jeden z nich — nic dziwnego, że nie ma go w domu. Nic na to nie odpowiedziałam. W końcu się wynieśli. Zamknęłam za nimi drzwi i rzuciłam się w stronę dużego pokoju. Nagle otoczyły mnie życzliwe twarze, a starszy syn krawca z przejęciem opowiadał: , — Wyszłem, patrzę, idzie pan dochtor z pustym kubłem na śmiecie, to ja do niego. Panie dochtorze, przyśli po pana. To pan dochtor od raz wiedział co robić. Mówi, pan powie mojej żonie, że dam jej znać. Niech czeka na wiadomość... Której żonie — pomyślałam z żalem, przed chwilą przypomniano mi, że nią nie jestem. Jaki był ten październik czterdziestego ósmego roku... Gdzieś po dwóch dniach Marysia spytała o Ciebie. Zawahałam się, ale powiedziałam prawdę. Jej oczy na krótką chwilę stały się jeszcze większe. — Mamusia jest podobna do misia coala — stwierdził kiedyś Michał. Mnie^ przypominała kobietę ze słynnego obrazu Muncha „Krzyk". Twarz tej kobiety, głębię oczu. Niektórzy twierdzili nawet, że obraz uosabiał śmierć. To było prawdopodobne, przecież malarz był nią zarażony, Marysia zaraziła się nią w obozie... Okazało się, że dobrze zrobiłam, wtajemniczając ją we wszystko. Ta nowa sytuacja wyrwała Marysię z niezrozumiałego dla nas świata. Nigdy nie opowiadała o tym, co przeżyła. W ogóle mówiła mało, całymi dniami potrafiła milczeć. A teraz po raz pierwszy zaczęło ją obchodzić to, co się dzieje obok. Przedtem to były sygnały, jak ta sprawa z rysunkiem Michała, teraz uwaga Marysi koncentrowała się przy nas na dłużej. Ja ciągle się śpieszyłam, z pracy do domu, z domu do pracy. Musiałam posprzątać, zrobić zakupy, nakarmić Marysię. Ale to karmienie wyglądało coraz lepiej, a nawet któregoś dnia wyjęła z mojej ręki łyżkę i sama zaczęła jeść. A kiedyś, po powrocie z pracy, nie zastałam jej w pokoju, przeraziłam się. Znalazłam ją w kuchni przy zmywaniu 73 naczyń. Poczułam nagły skurcz w gardle i przysiadłam na stołku. Ona odwróciła głowę w moją stronę, spotkały się nasze oczy. Patrzyłyśmy na siebie jak dwie kobiety, które mają na swojej głowie dom i dziecko. Opowiedziałam Ci o tym, ucieszyłeś się. — Przynajmniej będzie ci lżej — powiedziałeś. Wiadomość od Ciebie dotarła po tygodniu. Podano mi adres, a także ostrzeżono, żebym starała się zgubić ewentualnego Anioła Stróża. Miałam dojechać ciuchcią do Klarysewa, a stamtąd piechotą spory kawał. Przy krzyżówkach należało skręcić w prawo, nikogo nie pytając o drogę. Dwieście metrów za krzyżówkami miała stać willa z oknami zabitymi na krzyż. Powinnam ją okrążyć i wejść od podwórza. Wysiadłam w Klarysewie. Był już zmrok. Pachniało jesienią, pod nogami miałam mokre liście. Czułam się nieswojo, sama pośród ciemności. Wydawało mi się, że już dawno powinna być ta willa. Wreszcie ją zobaczyłam. Obeszłam dookoła i zapukałam do kuchennych drzwi. Długo czekałam. Dom wydawał się nie zamieszkany. Spróbowałam jeszcze raz, waląc pięścią. Po chwili usłyszałam hałas i męski głos: — Kto tam? — Do Wojciecha od Wandy — odpowiedziałam. Drzwi otworzyły się i zobaczyłam mężczyznę o podejrzanym wyglądzie. Był zarośnięty, miał głęboką bliznę na policzku, w kąciku ust trzymał peta. — Idziemy — rzekł krótko. Zeszliśmy wąskimi schodami do piwnicy. Nie troszczył się o mnie, potknęłam się parę razy o jakieś rupiecie. W końcu otworzył drzwi. Zajaśniały jak prostokąt w ciemności. Weszłam do pomieszczenia, w którym było pełno dymu. U sufitu paliła się naga żarówka. Kilku mężczyzn grało przy stole w karty, jednym z nich byłeś Ty. Podniosłeś się na mój widok. Miałeś na sobie obcy czarny golf, byłeś zarośnięty. Ale, jak zawsze, Twój wygląd niemal mnie poraził. Dobrze Cię pamiętałam, to jednak było dużo mniej niż Twoja twarz. Tamci się wynieśli, zostaliśmy sami. Przytuliłeś mnie, poczułam zapach dymu i wódki, a raczej samogonu, ja to potrafiłam odróżnić. Staliśmy tak, mocno objęci. Poczułam, jak Twoje ciało napiera na mnie, a potem usłyszałam Twój przyśpieszony oddech. Podciągnąłeś mi spódnicę. Bałam się, że ktoś tu wejdzie, nie byłam na to przygotowana. A poza tym ten zapach samogonu... Miałam odruch, żeby Cię powstrzymać, 74 i a jednak nie zrobiłam tego. To byłeś przecież Ty. Jakby odgadując moje myśli, szepnąłeś: — Tu nikt nie wejdzie. Uniosłeś mnie, po chwili leżałam na metalowym łóżku z siatką, które niemiłosiernie skrzypiało. Nawet nie mieliśmy czasu, żeby się rozebrać. Jednym ruchem ściągnąłeś mi majtki. Poczułam Cię w sobie po raz pierwszy chyba w sposób tak bezwzględny, nie liczący się z moimi uczuciami. Byłam niemal przez Ciebie gwałcona. A może to ta sceneria... Ale Ty przecież o niczym nie wiedziałeś, więc winy powinnam szukać w sobie. Ty po prostu chciałeś uciec we mnie przed swoim lękiem i samotnością. Łóżko wydawało coraz przeraźliwsze odgłosy, widocznie siatka była zardzewiała. Bałam się, że słychać nas w całym domu, że tamci to słyszą. Ale nic nie mogłam poradzić, wdzierałeś się we mnie coraz gwałtowniej, zaczęło mnie to boleć, ale przyciskałam udami Twoje biodra, bo chciałam, żebyś wiedział, że jestem z Tobą. W końcu wycofałeś się z takim kwileniem, które utknęło gdzieś w gardle. I natychmiast znowu Cię kochałam. Znałam Tę Twoją bezbronność. Leżeliśmy bez ruchu, nagle zrozumiałam, że śpisz, nawet lekko pochrapywałeś przez sen. Ja to też znałam. Po kilku minutach ocknąłeś się. — Zasnąłem? — spytałeś ze zdumieniem, przedtem nigdy tego sobie nie uświadamiając, bo przedtem to było zawsze nasze łóżko. Potem rozmawialiśmy. Powiedziałeś, że sprawa jest bardzo poważna. Zaczęły się aresztowania ludzi, z którymi byłeś związany w. konspiracji. — Zapadają wyroki śmierci na takich jak ja — powiedziałeś cicho. — Wiem — odrzekłam krótko. — Będę musiał wiać za granicę, Krysiu. Za dwa tygodnie przerzut... Te słowa odbiły się we mnie pustym echem. Nie czułam zupełnie nic. Usłyszałam Twój głos: — Jak cię mam z nimi zostawić. — Musisz się ratować — odrzekłam. Patrzyliśmy na siebie, to przykre wrażenie się zatarło, już go nie pamiętałam. Była tylko Twoja twarz, po prostu Ty... 75 List trzeci (ciąg dalszy) Musiałam przerwać pisanie, bo obudził się Michał. Bardzo przeżył śmierć matki. Płakał, nie odważył się do niej wejść. Siedziałam przy nim, dopóki nie zasnął na naszym tapczanie, a teraz podbiegł do mnie boso. Przytuliłam go. I właściwie oboje płakaliśmy, bo i mnie łzy płynęły po policzkach. — Byłem dla niej niedobry... — To nieprawda Michałku — powiedziałam — wszystkim nam było ciężko, ale przecież ją kochaliśmy. Spojrzał na mnie. —.Kochaliśmy moją mamusię, prawda? W milczeniu przytaknęłam głową. — Chcesz do niej pójść? — Rano do niej pójdę — odparł już spokojniej. Zaprowadziłam go na tapczan, trzymałam za rękę, dopóki nie zasnął. — Krysiu — powiedział już na granicy snu — ale ty nie umrzesz, obiecujesz? — Postaram się — odrzekłam. Michał miał dwanaście lat, ale ciągle jeszcze był dzieckiem. Wróciłam z tego Klarysewa rozbita. Otoczenie, w jakim Cię pozostawiłam, było ponure i podobnie zapowiadała się nasza przyszłość. Mieliśmy się rozstać, kto wie, na jak długo. Dwa tygodnie — powtarzał we mnie głuchy głos — dwa tygodnie... Załatwiałam różne sprawy, o które mnie prosiłeś. Miałam między innymi pójść do Twojego profesora i powiadomić go o Twoim losie. Nie zrobiło to na mnie wrażenia, bo miałam to uczynić już po otrzymaniu wiadomości, że jesteś bezpieczny. Jeszcze raz pojechałam do Konstancina czy raczej do willi w połowie drogi pomiędzy Konstancinem a Klarysewem, żeby się z Tobą pożegnać. Było to skrzypiące łóżko i nasza rozpaczliwa potrzeba bycia jak najblżej. Miałam uczucie, że znowu chcesz się we mnie ukryć przed całym światem i przed sobą. I czułam gorycz, że moja miłość znaczy tak mało. Nie potrafi dać Ci tego, czego 76 w mej szukasz. Kiedy wychodziłam, oboje płakaliśmy. Nie wstydziłeś się swoich łez. Nie były dowodem słabości. — To nie ma znaczenia, kochanie, na ile się rozstajemy — powiedziałeś — rok, dziesięć lat. Zawsze będziemy razem... Będę przy tobie każdą myślą... przy was — poprawiłeś się. — Tak bardzo chciałem do was wrócić z powstania i widzisz, udało się. Teraz też musi się udać. — Uda się — odrzekłam opuchniętym z płaczu głosem. Przedział w ciuchci był słabo oświetlony, więc nawet gdyby ktoś wszedł, nie dostrzegłby mojej zapłakanej twarzy. Ale do Warszawy dojechałam sama. Minęło kilkanaście dni. Codziennie słuchałam wiadomości w radiu, nasłuchiwałam kroków na schodach. Czekałam. Na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia starszy syn krawca wszedł za mną do kuchni i rozglądając się, konfidencjonalnym tonem rzekł: — Pani dochtorowo, pani idzie jutro o siódmej wieczór na Dworzec Główny i czeka przy pierwszej kasie. Byłam punktualnie, na nieszczęście przy kasie nie było nikogo i musiałam rzucać się w oczy. Spacerowałam. Minęło pół godziny, godzina. Nikt do mnie nie podchodził. Postanowiłam wracać. I wtedy w drzwiach wpadł na mnie jakiś osobnik. Owiał mnie zapach przepoconego ubrania, ale jednocześnie poczułam, że tamten coś mi wcisnął w rękę. Kartkę przeczytałam dopiero w tramwaju.^ Był na niej tylko warszawski adres. Pojechałam od razu. Przyjęła mnie obca kobieta, niemłoda już, o zmęczonych oczach. Powiedziała, że przerzut się nie udał. Część grupy została aresztowana, Ty się ukrywasz. Na razie nie możemy się kontaktować. W milczeniu pokiwałam głową na znak, że wszystko rozumiem. Prosiłam o przekazanie Ci, że u nas wszystko w porządku. Marysia czuje się lepiej. I tak chyba było naprawdę. Informowałam ją o wszystkim, co się dzieje. O tym, że wyjedziesz za granicę. Ze już wyjechałeś. Ona kiwała głową jak ja teraz przed tą obcą kobietą. Próbowała mi pomagać. Kiedyś po powrocie do domu zastałam ją przy obieraniu kartofli, innym razem zobaczyłam ze szmatką w ręce, chodziła po pokoju, wycierając kurze z mebli. Jadła już sama, co prawda porcje jak dla lalki, ale jadła wszystko. Nie musiałam już gotować kleików, na sam widok których robiło się niedobrze. Powoli zmieniał się też stosunek Michała do niej. 77 W miarę jak Marysia normalniała, on zaczął się do niej zbliżać. Kiedyś zastałam ich siedzących razem przy stole, grali w chińczyka. Marysia wyglądała na bardzo przejętą, bałam się, że może to się skończyć kilkudniowym postem, ale podczas kolacji coś tam dziobała ze swojego talerza. Kiedy ich wtedy zobaczyłam nad tą grą, nawiedziło mnie dziwne uczucie: że oto oglądam dwoje swoich dzieci... Coś takiego przedtem miałam już z ojcem w getcie. To porównanie wzruszyło, mnie i tęsknota za nim chwyciła za gardło. Prawie usłyszałam ten cichy głos: Elusiu. Starszy syn krawca przywiózł nam choinkę, wysoką pod sufit. Michał cieszył się, ubierał ją, Marysia mu pomagała. Ja zajęłam się zakupami. Żona krawca zaofiarowała się, że przygotuje mi karpia w galarecie. — Tyle na tej pani głowie, pani dochtorowo — powiedziała — trzeba po chrześcijańsku pomóc. Od czasu Twojego zniknięcia, nasze stosunki bardzo się poprawiły. Tylko ta dziwna para z anemicznymi bliźniaczkami trzymała się na uboczu. — To mruki — powiedziała z niechęcią krawcowa, kiedy ją o nich spytałam. W końcu była pierwsza gwiazdka, Michał wypatrzył ją z okna. Zaczęliśmy się dzielić opłatkiem. Marysia z Michałem, ja z Michałem, no i ja z Marysią. I wtedy stało się coś niesłychanego, jednocześnie przypadłyśmy do siebie. Była prawie mojego wzrostu, ale obejmując ją, zlękłam się, że tak jej mało. Czułam te ruchome kosteczki i bałam się, że mi się rozpadną w rękach. Ona płakała, a za chwilę płakałyśmy już obie. — Dlaczego te baby zawsze płaczą — powiedział Michał. Nagle spostrzegłyśmy, że samotnie siedzi przy stole i nakłada na talerz kawałek karpia. Ale dla niej było za dużo wzruszeń, nie mogła nic przełknąć. Widziałam, jak bardzo się stara, nie chcąc nam wyrządzić przykrości. Postawiłam przed nią filiżankę z barszczem. — Wypij — powiedziałam — to bardzo pożywne. Z tym już poszło lepiej, piła małymi łyczkami. Było jeszcze czwarte nakrycie dla nieznanego wędrowca. Ty nim byłeś dla mnie — Michał i Marysia żyli w przekonaniu, że jesteś za granicą. Nie wyprowadzałam ich z błędu, wystarczyło, że ja umie- 78 rałam ze strachu. Nie było sensu robić z nich wspólników, w końcu to była chora kobieta i chłopiec. Dręczyła mnie też myśl, że nie powiadomiłam profesora 0 Twoim losie. Co powinnam zrobić? Z dnia na dzień zniknąłeś z kliniki. Profesor był dobrym znajomym ojca, a może nawet więcej niż znajomym, chyba na pewno więcej, był jego przyjacielem. Ostatni raz widziałam go w czerwcu trzydziestego dziewiątego roku, kiedy wybierał się do Ameryki. — Nie wiem, czy to dobry czas na podróże — powiedział ojciec — coś złego wisi w powietrzu. — Latem wybuchają tylko rewolucje, Arturze — odrzekł żartobliwie profesor — w razie czego zdążę wrócić. — A może właśnie lepiej nie wracać — wtrąciła matka. Obaj spojrzeli na nią. — Droga pani — odrzekł profesor — stary wilk leczy swoje rany w domu, w obcym terenie ginie... Wyglądało na to, że ojciec się z nim zgodził, poznałam po minie. Ale nie zdążył wrócić, pozostał w Ameryce do końca wojny. O jego powrocie usłyszałam przez radio. Od razu objął oddział w klinice. Co będzie, jeżeli mnie teraz rozpozna, było to bardzo prawdopodobne. Zdecydowałam się jednak na tę rozmowę. Postanowiłam przedstawić się obecnym nazwiskiem, ale gdyby mnie spytał, przyznałabym się, kim jestem. On by mnie nie zdradził. On by mnie nawet zrozumiał. Umówiłam się z nim przez sekretarkę w sprawie osobistej. Powiedziałam, że wyjaśnię to samemu profesorowi. Zwolniłam się z pracy, bo profesor wyznaczył mi spotkanie w klinice przed południem, był bardzo zajęty. Kiedy weszłam do jego gabinetu, coś we mnie drgnęło, to było jak ból po dawno usuniętym zębie czy raczej wspomnienie tego bólu. Profesor znał ojca. Wstał zza biurka. Bardzo się postarzał, a nawet tragicznie się postarzał. Siwe zupełnie włosy, pobrużdżona twarz, oczy w siatce zmarszczek. Patrzyliśmy na siebie. — Pani Chylińskx'1 — uśmiechnął się wreszcie. — Tak — odpowiedziałam, wiedząc, że mnie poznał, że wie kim jestem. — Może poproszę, żeby nam dali kawy? — spytał ciepło. 1 nie było to skierowane do Krystyny Chylińskiej, ale do Elżbiety Elsner. 79 — Bardzo chętnie — odpowiedziałam. Poprosił, żebym usiadła, poczęstował mnie papierosem. — Panie profesorze... przychodzę w sprawie Andrzeja Ko-rzeckiego — umilkłam, szukając słów. — Co z nim? — Ma kłopoty. Nie mógł przyjść wtedy na dyżur, bardzo to przeżywał. Nie mógł pana powiadomić... — Tak, tak, takie są czasy... Czy mógłbym w czymś pomóc? — Nie, raczej nie — odpowiedziałam. — Zawsze przyjmę go z powrotem, jeżeli tu jeszcze będę... I to byłoby właściwie wszystko, jako Krystyna Chylińska załatwiłam swoją sprawę. Ale on miał dużo do powiedzenia tej drugiej. I opowiadał o tym, jakim piekłem było dla niego odcięcie od kraju. Starał się coś robić, wołał o pomoc dla wywożonych do gazu, a potem o pomoc dla płonącego getta. Nikt nie chciał go słuchać. Kiwałam ze zrozumieniem głową, wierzyłam mu. Rozumiałam go lepiej, niż myślał. Dobrze przecież wiedziałam, czym mogą być wyrzuty sumienia. Kiedy mówił o pomocy dla Żydów, przyszło mi do głowy, jak Ty byś tę rozmowę przyjął. Pewnie byś mu wytknął, że zapomniał o Polakach i ich powstaniu, któremu też nikt nie przychodził z pomocą. I co ja bym wtedy odpowiedziała na Twój zarzut? Może bym powiedziała: — Tak to już jest, twoi nieboszczycy, moi nieboszczycy... — Tylko, że właśnie ja miałabym z tym kłopoty. Istniałam w rozdwojeniu nie tylko z racji pochodzenia, ale także w sensie uczuciowym. Gdzieś w głębi walczyły ze sobą dwie natury, żydowska i polska, sądziłam, że związek z Tobą przesądzał sprawę. Nie było to jednak takie proste, on coś tylko wydobył na wierzch, zrozumiałam to, patrząc w tragiczne oczy starego Żyda. Wstałam, na pożegnanie pocałował mnie w rękę. — Gdybym mógł cokolwiek, to zawsze — rzekł wzruszonym głosem. Podziękowałam mu. Był taki, jak myślałam, rozumiejący, dyskretny. Skoro chciałam być kimś innym, on to przyjął. Mogłam być przed nim sobą, chociażby na chwilę, ale tego właśnie się bałam. Powrót do starej skóry mógłby okazać się niebezpieczny dla mnie samej. Byłam o tym przekonana, a jednak wróciłam do niej za sprawą przypadku, jak to zwykle w życiu bywa. Twoja nieobecność w Warszawie osłabiła moją czujność, już się tak nie 80 bałam napotykanych ludzkich twarzy, a spotkanie z kimś z przeszłości nie wydawało się katastrofą. Przecież wszędzie chodziłam teraz sama, zawsze więc zdążyłabym to jakoś załatwić, wyprzeć się, poprosić o dyskrecję czy raczej o nabranie wody w usta, dyskrecja była tu chyba słowem zbyt eleganckim. — Proszę o dyskrecję, proszę nie mówić nikomu, że w getcie byłam dziwką — to brzmiało źle. Więc przestałam się na chwilę lękać przeszłości, może dlatego zastąpiła mi drogę i to w sposób dosłowny. Jakaś kobieta potrąciła mnie dość brutalnie torbą i nawet się nie obejrzała. — Mogła by pani uważać — wrzasnęłam za nią. Byłam przemęczona, spadło na mnie tyle obowiązków, a przede wszystkim choroba Marysi. Więc i mój głos nabrał twardszej nuty, już nie byłam grzeczna w kontaktach z przygodnymi ludźmi. Ta kobieta przystanęła na chodniku, a potem cała zwróciła się w moją stronę. Pierwsze wrażenie, że znam tę twarz. A potem: Wera! Patrzyłyśmy na siebie bez słowa. Prawie się nie zmieniła, miała dość ostry makijaż. Była tylko trochę starsza i nosiła gładkie włosy, schowane pod chustką. Stałyśmy tak o kilka kroków od siebie, w końcu ja podeszłam. — Żyjesz — powiedziałam. — Tak wyszło — zaśmiała się, jej śmiech też był ten sam, mógł jej posłużyć jako wizytówka. — Jesteś z Natanem? — Natan już tam — wskazała głową na niebo. Zeszłyśmy w stronę krawężnika, bo ludzie nas potrącali. — Zginął w powstaniu? — W dwa tygodnie po twoim zniknięciu. Otto tłukł się jak upiór po getcie, od razu wiedziałam, że go wystawiłaś. Już wiedziałam, jak znalazłam futro... No i uczepił się Natana, kazał mu strzelać do dzieciaka, a Natan dziecka by nie zabił... to ten puścił mu kulę o tu — pokazała palcem między oczy... — Zginął przeze mnie — rzekłam cicho. — E tam, tak miało być — stwierdziła ona lekko — każdy ma napisany los. — Brakuje ci go, Wera? — Czy ja wiem... Chwilę milczałyśmy. — Jesteś sama? — spytałam. 6 — Listy miłości 81 — A skąd tam — odrzekła ciągle tym „swoim" głosem — mam starego i troje dzieciaków. Widzisz, na co mi zeszło — wskazała wypchaną torbę — zakupy, gary, pieluchy... najmłodsze nie ma roku. — To szczęśliwa jesteś — powiedziałam. — Szczęśliwa, nieszczęśliwa, ja się tam nie zastanawiam, byle od rana wieczór dogonić... — A twój mąż? — Pracuje na posadzie, z forsą trochę krucho, ale głodni nie chodzimy. Ja też pracowałam, ale teraz te dzieciaki... Może byś wpadła odwiedzić. Do ciebie się nie wpraszam, bo gdzie ja na salony... Żebyś zobaczyła te salony — pomyślałam, ale nie powiedziałam głośno. Tak było lepiej. — Dobrze przyjdę. Kiedy można? — Zawsze na wieczór, jak dzieciaki idą spać, bo tak, to nie wiem, w co ręce włożyć. Podała mi adres. Myślałam, że nie pójdę. A jednak zjawiłam się u niej w kilka dni później. Coś mnie tam ciągnęło. Trudno to było określić, czy to był lęk, że ona zacznie mnie szukać, czy potrzeba odkrycia się chociaż na chwilę. Wiedziała o mnie wszystko, a nawet może wiedziała o mnie więcej niż ja sama. Była dobrym psychologiem, miała jakąś swoją ludową wiedzę na temat duszy ludzkiej. Tam w getcie była moim pierwszym spowiednikiem... Kiedy wróciłam do domu, prawie nie wierzyłam, że ją przed chwilą spotkałam. Tak inny miałam teraz los. Marysia, Michał, Twoja nieobecność... A może skorzystałam z okazji, że Cię nie było i dałam nura w przeszłość... Wera mieszkała w blokach, w trzech pokojach z kuchnią. Było czysto i mniej biednie, niż mogłam się spodziewać po jej wyglądzie. Mąż jeszcze nie wrócił, pracował na drugą zmianę, był nawet jakimś kierownikiem. Dzieci Wery były ładne, wszystkie czarne o smolistych oczach. — Już poszłam w te Żydy — stwierdziła ona — męża sobie wzięłam obrzezańca, co tam... — A on wie? — O czym? — nie zrozumiała w pierwszej chwili, a ja poczułam się okropnie. — Wie, czemu miałby nie wiedzieć... — I jak to przyjął? — brnęłam dalej. 82 — Jak człowiek — jej odpowiedź jeszcze bardziej mnie zawstydziła. — A twój? — spytała ona, patrząc mi w oczy. W milczeniu zaprzeczyłam głową. Potem siedziałam przy stole, a ona dawała dzieciom kolację, kąpała to najmłodsze. Przyszedł jej mąż. Wyglądał inaczej, niż sobie wyobrażałam, był niski o przeciętnej twarzy. Kiedy spojrzał na mnie, jego oczy wydały się mądre, a może to ten żydowski smutek, za którym po cichu tęskniłam. Wera przedstawiła mnie jako dawną znajomą, co zabrzmiało dwuznacznie, ale tylko dla mnie, bo przecież tylko ja byłam podszyta tym wiecznym strachem. On zaraz się położył, bo był zmęczony, a my siedziałyśmy w kuchni. Wera wyjęła z szafki ćwiartkę wódki. — Kupuję po ćwiartce, bo stary zrzędzi. Sam nie pije... W jaki sposób udało mu się ją przywiązać — pomyślałam. Każdego mogłam sobie wyobrazić w podobnej sytuacji, tylko nie ją. Wera przy takim niepozornym człowieku, otoczona dziećmi i do tego wcale się nie buntująca... Przecież słyszałam często przez ścianę te kłótnie z Natanem, te awantury. Wymyślali sobie nawzajem, on jej od dziwek, ona jemu od szpicli, ale potem się godzili i szli do łóżka. Ich miłość była tak samo głośna. A teraz nagle to mieszkanie, te dzieci, ten mąż... ona chyba odkryła moje myśli, bo się uśmiechnęła: — Już do końca zżydziałam, tylko te dzieciaki się dla mnie liczą. No i mój staruszek, jemu to bym krzywdy nie zrobiła. Te słowa chwyciły mnie za gardło, poczułam nagle wzruszenie. — A mój mąż nawet nie wie, że jestem Żydówką — powiedziałam. Wera przyjrzała mi się uważnie. — Ela, żebyś nie zgubiła swojego życia. — Już dawno je zgubiłam — odrzekłam zdławionym głosem — nie wiem, kim jestem... naprawdę nie wiem... — Może on ci powie, ten twój ukochany. — Nie powie mi Wera, on nawet nie wie, jak mam naprawdę na imię. Pokiwała tylko głową. Już o tym nie rozmawiałyśmy, opowiadała o swoich dzieciach. O kłopotach z matką, która nie mogła pogodzić się z myślą, że jej wnuki nie są ochrzczone. — Bardzo religijni to nie jesteśmy, ale dzieci chrzciła nie będę 83 — rzekła, a potem nagle dodała — przecież ja dlatego za niego wyszłam, że jest Żydem... jak Natan... To było najpiękniejsze wyznanie miłości, jakie w życiu słyszałam. Chciałam coś powiedzieć, ale jej oczy mnie powstrzymały. Kiedy się żegnałyśmy, miała w nich łzy. — Lepiej, jak się nie będziemy widywały — rzekła — nie wyjdzie ci to na zdrowie... Chyba miała rację, jak zawsze. A my zobaczyliśmy się dopiero w maju czterdziestego dziewiątego roku. Pod obcym nazwiskiem przebywałeś w małym miasteczku na Śląsku, pracując tam w szpitalu jako pielęgniarz. Od razu oceniłam sytuację, kiedy Cię tylko zobaczyłam. Piłeś. Miałeś worki pod oczami i zaczerwienioną od alkoholu twarz. W jednej chwili zrozumiałam, że zagraża nam niebezpieczeństwo. Trzeba było Cię stamtąd wyciągnąć za wszelką cenę. Musiałeś wrócić do nas i do swojej pracy, najszybciej jak tylko się da. Już w pociągu w drodze powrotnej myślałam o tym. Do kogo się zwrócić. Ten jeden jedyny raz zastanawiałam się, czy nie nawiązać kontaktu z matką. Ona zawsze wszystko umiała załatwić, chociażby to, że nie zabrano jej naszego domu. Dowiedziałam się o tym przypadkiem. Jedna z koleżanek powiedziała o kimś, że nie miał szczęścia, a potem dodała: — Dwie wille dalej ta Elsnerowa mieszka sama jedna, jak ją chcieli ruszyć, poszła do łysego... W taki sposób dowiedziałam się, że żyją i ma się dobrze. Zaniepokoiłam się, bo okazało się, że przychodziła do naszego biura. Na wszelki wypadek tak ustawiłam biurko, żeby siedzieć tyłem do drzwi, plecy zawsze trudniej rozpoznać. Czekałam na cud i chyba się wydarzył. Kiedyś, z okazji miary, pan Krupa zagadnął sekretarkę ważnej osobistości, której parę razy otwierałam drzwi, czy by mi nie pomogła znaleźć lepszej pracy. Znam doskonale trzy języki, marnuję się w tym biurze. Ona obiecała, że pomyśli. No i któregoś dnia wpadła jak po ogień, poprosiła o adres mojego biura. Odszukała mnie. Okazało się, że zachorowała tłumaczka, a jej szef ma zagranicznych gości. Zwolniłam się z pracy. To byli Francuzi, jacyś francuscy komuniści, którzy zachwycali się wszystkim, na czym spoczęły ich oczy. Podobały im się gruzy i to, że się je odbudowuje, podobali im się źle ubrani, zmęczeni ludzie i obszerne gabinety władców 84 Partyjnych. Słowem byli zachwyceni, a ja te zachwyty tłumaczyłam z francuskiego na polski, a potem podziękowania za nie z polskiego na francuski. Szef sekretarki, której pan Krupa szył kostiumy i bluzki, był niedużym mężczyzną o pobrużdżonej twarzy i wydatnym nosie. Mówił bardzo cicho. Na mnie nie zwracał uwagi. A jednak przez tę samą sekretarkę zaproponował żebym została jego tłumaczką. W pierwszej chwili przestraszyłam się, bo przecież miałam sfałszowane dokumenty i sfałszowany życiorys, ale potem pomyślałam, że to jest nasza szansa. Przyjęto mnie bez większych trudności. Wiedziałam, że nie mogę wystąpić z naszą sprawą od razu. Powinnam najpierw zdobyć jego zaufanie Było to o tyle trudne, że dość rzadko go widywałam, tylko kiedy miał gości z zagranicy. Ale zdarzyło się, że tym razem zachorowała sekretarka i ja ją zastępowałam. Musiałam mu się spodobać w tej roli, bo nieoczekiwanie spytał, czy nie podjęłabym się tego na stałe. Zgodziłam się od razu, mimo że bałam się, jak sobie poradzę. Miałam przecież na głowie dom, Michała, Marysię. Ale nie było wyjścia. Przychodziłam teraz do pracy na szóstą, bo on wcześnie wstawał, a wracałam późnym wieczorem. Gdyby nie pomoc rodziny Krupów, nie wiem, jak bym to wszystko pogodziła. — Niech się pani dochtorowa nie martwi — zapewniała żona pana Krupy - zajmiemy się i Michałkiem, i drugą panią dochtorowa. A więc orientowali się, kim była Marysia i kim ja byłam w tym domu, a mimo to nie wydawali się zgorszeni. Zresztą, może wybaczyli nam dopiero, jak zacząłeś się ukrywać. Wcześniej nasze stosunki były raczej oziębłe. Z wolna stawałam się prawą ręką tego człowieka. Kiedy go z kimś łączyłam, mówił przyjaźnie: — No co tam, Krysiu, kto dzwoni? Mniej więcej po trzech miesiącach zdecydowałam się na rozmowę. Wybrałam moment, kiedy nie był zajęty i miał dobry hum(f'To by} poniedziałek, a on spędził sobotę i niedzielę na rybach i złowił dużego szczupaka. Opowiedział mi ze szczegółami, jak się to odbyło. Potem podałam mu papiery do podpisu, ale nie odchodziłam. Czekałam. — Coś jeszcze? — spytał zdziwiony. — Mam sprawę osobistą... — Słucham — wydało mi się, że głos stał się oschły, a mimp 85 to powiedziałam — mój mąż... to znaczy ktoś... mi bliski... jest w trudnej sytuacji... — W jakiej? — To wspaniały lekarz, ale... nie ujawnił się... nie wie, czy by go nie aresztowano... gdyby... — Przestań się jąkać — warknął na mnie, a ja się nagle uspokoiłam. Zrozumiałam, że mnie słucha. To było dużo. — Czy towarzysz mógłby mi pomóc? — Prosisz mnie o to? — spytał. Miał nieprzeniknioną twarz. — Tak. Od tego zależy moje życie. Chwilę się zastanawiał. — Dobrze, załatwimy to od razu — rzekł — połącz mnie z pułkownikiem Kwiatkowskim. Prawie na oślep dotarłam do sekretariatu, pełna wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, czy to nie będzie pułapka. Być może sama zarzucałam Ci pętlę na szyję, dając im znać, że jesteś w kraju. Połączyłam go z pułkownikiem. Ręce mi się trzęsły, prawie nie mogłam zapalić papierosa. On szybko skończył rozmowę, a potem usłyszałam brzęczyk. — Zgłosisz się jutro do niego, do pałacu Mostowskich. Będzie tam przepustka na twoje nazwisko — usłyszałam trzask odkładanej słuchawki. Zimny pot wystąpił mi na czoło. Wyobrażałam sobie, że wszystko przepadło. Ale już nie było odwrotu ani dla mnie, ani dla Ciebie. Niemal zataczając się z potwornego strachu, dotarłam do ubikacji. Zamknęłam się tam. Czułam bicie własnego serca. Wydawało mi się, że pulsuje nim całe to pomieszczenie. Posiedziałam tak z dziesięć minut. Musiałam wracać, on mógł mnie potrzebować. Łączyłam go kilka razy, potem powiedział, że wychodzi i już go nie będzie. — Pani jest o trzeciej wolna — stwierdził, nie wspominając słowem o mojej jutrzejszej rozmowie i jeszcze ta „pani". Normalnie nic by to nie znaczyło, ale w tej sytuacji. Wlokłam się do domu, to chyba dobre określenie. Nogi nie chciały mnie nieść. Kim właściwie byłam? Chcąc składać ofiary w imię miłości, popełniałam same błędy. Może błędem było już to, że się urodziłam. Córka takiego ojca... Nie byłam do niego fizycznie podobna, ale przecież dobrze się rozumieliśmy. Kocha- 86 liśmy Bacha, jego koncerty Brandenburskie. Kochaliśmy książki... On mnie uczył tej miłości od najwcześniejszego dzieciństwa. A kim się stałam... Wtedy w getcie mój niedoszły klient, którego oczu tak się bałam, prześwietlały mnie na wylot, powiedział: — Nie usprawiedliwisz się przed sobą. — Wcale mi na tym nie zależało, ja chciałam usprawiedliwić się przed ojcem, ale on nie dawał mi szansy, milczał. Za żadne skarby nie chciałam iść z tamtym na górę, nawet po awanturze z szefem (było to jeszcze przed wizytą Śmiejącego się Otta) nie poszłam. Inteligent czuł, że się go boję. Śmiał mi się prosto w twarz. Któregoś dnia przyniósł swój wiersz. Rzuciłam okiem: „Nasz Żydowski Anioł Śmierci ma jasne włosy i dwa szafiry zamiast oczu..." podarłam kartkę, nie czytając dalej. — Szkoda — powiedział — może dowiedziałabyś się czegoś o sobie... Zrobiłam obiad, potem miałam dwie godziny konwersacji francuskiej z Michałem. To zawsze była duża przyjemność. Michał swobodnie mówił w tym języku, mogliśmy dyskutować na dowolne tematy, to znaczy on mógł, ja czułam się przy nim coraz większą dyletantką. Prawie ostatnio nie czytałam, nie miałam czasu. Zycie stało się ciężkim obowiązkiem, tylko te lekcje z Michałem dawały chwilę wytchnienia. Doskonale się rozumieliśmy, to był ten sam rodzaj porozumienia co wcześniej z ojcem. Często zamiast słów wystarczyło spojrzenie. W niedzielę chodziliśmy do filharmonii, mieliśmy wykupiony abonament. I to było wspaniałe, obserwować, jak Michał chłonie muzykę. On też kochał Bacha. Nastawiałam mu płytę przed snem, zwykle prosił o „Wariacje Goldbergowskie", co było o tyle a propos, że Bach napisał to właśnie na zamówienie hrabiego Keyserlingka, który cierpiał na bezsenność. Michał nucił: — Nastaw to pam, pam, pam — i to były właśnie „Wariacje", pierwsze ich tony. Kiedy Marysia poczuła się lepiej, zaproponowałam, żeby poszła z nami na koncert. Odmówiła ze strachem, ale kiedy my się wybieraliśmy, zauważyłam, że jest jej przykro. — Michał — powiedziałam — masz jutro klasówkę, zostań w domu. On się nastroszył, ale potem zrozumiał. — No właśnie — rzekł — klasówka. A bilet się zmarnuje. Może mamusia by poszła? 87 — To może pójdę — odpowiedziała. Po raz pierwszy wybierała się dalej niż do parku i dlatego nie odważyłam się puścić jej samej z Michałem. Siedziałyśmy blisko orkiestry. Obserwowałam ją kątem oka, miała tę samą co zwykle twarz, ale potem, kiedy runęła na nas IX Symfonia Beethovena, od której zaczynał się poranek symfoniczny, schowała głowę w ramiona, jakby ta muzyka naprawdę ją biła. I taka wyszła, skulona, jakby broniąca się przed ciosem. Kurczowo trzymała się mojego ramienia, a ja dziękowałam Bogu, że to jestem ja, a nie Michał. No i przez tydzień było bardzo niedobrze, przestała jeść. Trzy dni spędziła w szpitalu pod kroplówką. Robiłam sobie wyrzuty, ale czyż to nie wyglądało na jakąś prawidłowość, niechcący ranić ludzi, stwarzać im komplikacje. Co będzie teraz? Być może moja prośba do towarzysza, to kamień, który uruchomi lawinę. I ja sama ten kamień rzuciłam... Nie mogłam spać, przewracałam się z boku na bok. Nie zapalałam światła, bo Marysia spała teraz w naszym pokoju, jej łóżko stało po przeciwnej stronie, pod ścianą. Mój lęk dotarł do niej, usłyszałam, jak wstaje, sądziłam, że do łazienki, ale ona podeszła i usiadła na skraju tapczanu. Odszukała moją rękę i zaczęła gładzić. Było to dla mnie takim zaskoczeniem, że niemal bałam się oddychać. — Mam kłopoty — powiedziałam wreszcie '— a właściwie, nie wiem, co robić... być może uczyniłam coś strasznego. I już nie mogłam się powstrzymać. Wszystko jej opowiedziałam. Gdzie jesteś, co się z Tobą dzieje i do kogo idę jutro w Twojej sprawie. Wiedziałam, że ona jest jeszcze bardziej bezradna ode mnie, ale nie mogłam być z tym sama. Nic nie mówiła, czułam tylko dotyk jej ręki. Chwilę jeszcze siedziała obok, a potem odeszła do siebie. Wiedziałam jednak, że nie śpi. Obie czuwałyśmy do rana, jeżeli można to tak nazwać. A kiedy rano wychodziłam, ona jeszcze nie wstała. Leżała odwrócona do ściany. Przyjęłam to z ulgą, było mi jakoś głupio po tym, co jej w nocy opowiedziałam. Teraz zbierałam siły, by stawić czoło czemuś, co było wielką niewiadomą. Rozmowa w pałacu Mostowskich to mógł być tylko albo najwyższy wymiar kary, albo ułaskawienie, nie istniało wyjście pośrednie. Byłam tego w pełni świadoma. Stawiłam się punktualnie, odebrałam przepustkę. Odszukałam pokój. Zdziwiłam się widząc za biurkiem kobietę, nie wiedziałam, że oni też mają sekretarki. Zaanonsowała mnie i przekroczyłam 88 - Proszę - wskazał mi krzesło, zobaczyłam z bliska іего tw^ i To było dokładnie to, ńZTc^Zl' ^^T^^^ lodowatej wody. Oczy So т^7Р^СЄ ^и^Г^1 spojrzenie, głębia tego" Zl^ У" Т™ M* °^ ale ~ рІ^ГлГ °deZWał.siC> gdy milczałam za długo - Przychodzę w sprawie bliskiej mi osoby § - Jej nazwisko. ' - Ale ja nie wiem... - Niech pani nie będzie dzieckiem. ciło mi'się w głowie On teTztoTlił80- ^ "T"7' *£* jakąś teczlę. Zapahł' 3 Potem ^ z szuflady Т°МІіРнГІЄ d° ^f ja iedn^ milczałam. «^ЙЛТ^ГЙale /*s*one taki^° Niech wraca do kliniki 2Ч«ишес Damy mu spokój. zerwie1. ** maj4C ^^ ««*, Wydawało mi się, - Jakie mam gwarancje, że go nie aresztujecie' Po raz pierwszy się uśmiechnął J - Mógłbym powiedzieć, że ma pani moje słowo Ale jeżeli to za mało, ma pani leszcze dr.™* \~ , ' nie ufa? towarzysza. Jemu też pani — Nie o to chodzi — пИпоНот „„ li u odpowiedzialność decydow^ot^Ce ~ ^ * *** — Rozumiem panią _ powiedział wolno'." 89 Pomyślałam, że bawi się mną i pojawiła się we mnie niemal odraza do tego człowieka o przystojnej twarzy. Był taki pewny siebie, podczas gdy ja nie mogłam zapanować nad najprostszymi odruchami, głowa trzęsła mi się jak Marysi. Przeżywałam to jeszcze długo, niemal w sposób fotograficzny zapamiętałam ten pokój i tego człowieka. Zimne, lekko szydercze oczy. Siebie też dobrze pamiętałam, tę latającą głowę i trzęsące się ręce. Pogardzałam sobą tak samo jak tym człowiekiem i sytuacją, w jakiej oboje się znaleźliśmy. Czułam się upokorzona, ale to było potem. Jak już wróciłeś. Przed nami było tyle trudnych sytuacji, że rozmowa z pułkownikiem odeszła w tło. Musiałam Cię przekonać, że możesz wracać. Nie mogłam powiedzieć prawdy, Ty byś tę prawdę odrzucił. Pozostawało więc kłamstwo, łgałam jak z nut, że Twój profesor to załatwił, ale nie możesz dać mu poznać, że o tym wiesz. Początkowo słuchałeś bez przekonania. — Profesor rozmawiał z ube? — Jesteś jego pracownikiem. Ceni cię, potrzebuje w klinice. — I oni od razu go posłuchali? — Przecież to Żyd. To Cię przekonało. Wróciłeś do kliniki, łóżko Marysi powędrowało z powrotem do pokoju Michała. Pierwsze tygodnie były bardzo ciężkie. Wiedziałam, że z chwilą kiedy wrócisz, problem Twojego picia przestanie istnieć. I miałam rację, to się skończyło z dnia .na dzień. Najtrudniej było Marysi, nagle z powrotem poczuła się niepotrzebna. Michał miał żal, że zajmuje mu pokój. Ty prawie jej nie dostrzegałeś, bez reszty pochłonęły Cię problemy kliniki. Nawet ja zeszłam na dalszy plan, co więc mówić o niej. Byłam dla Ciebie kobietą, a ona istniała jako wyrzut sumienia, na który teraz zupełnie nie miałeś czasu. Próbowałam zwrócić na to Twoją uwagę, ale Ty prawie nie wiedziałeś, czego od Ciebie chcę. — Marysia? — pytałeś z roztargnieniem. — Zupełnie dobrze wygląda, dużo lepiej niż wtedy... A kiedy jej choroba zaczęła być znowu problemem, było już za późno. Powróciła do swojego świata i w żaden sposób nie można jej było stamtąd wyciągnąć. Powróciły kleiki, których właściwie nie potrafiła przełknąć. Więc szpital, kroplówki, dom, potem znowu szpital. Budziłam się w nocy i myślałam, jak wybrnąć z tej sytuacji, na ile była poważna, ja jedna zdawałam 90 sobie sprawę. Czułam, że ona nie chce wyzdrowieć, bo nie ma ku temu dostatecznych motywacji. Prosiłam Michała, żeby starał się okazywać jej trochę serca, ale on miał swoje problemy. Ciągle był najmłodszym chłopcem w klasie i musiał sobie z tym radzić. On też patrzył na mnie z roztargnieniem. Miałam nawet takie wrażenie, że nasz dom się rozpada i każde z nas idzie w swoją stronę... Ty i ja spaliśmy na jednym tapczanie, ale byliśmy od siebie daleko. I to nie obecność Marysi za ścianą nas tak od siebie oddzielała. To było coś innego. Zaczęłam nawet podejrzewać, że sobie kogoś znalazłeś. Któregoś dnia kobieta poprosiła Cię do telefonu, a kiedy spytałam, kto mówi, odłożyła słuchawkę. Bolało mnie to, że możesz coś przede mną ukrywać. A co miałam powiedzieć o sobie... Leżeliśmy obok siebie w ciemności. — Chcesz, żebym odeszh? — Nie. I to było wszystko. Odwróciłeś się do mnie plecami i zaraz zasnąłeś. A ja nie mogłam zasnąć. Pragnęłam naszej bliskości. Tak długo byliśmy bez siebie, a teraz istnieliśmy jak za szybą. Widziałam Cię, czułam obok, a nie wolno mi było Cię dotknąć. Czy to była kara za kłamstwo, którym musiałam okupić Twój powrót? Ale to było moje kłamstwo, a ja przecież kłamałam od początku... W te gorzkie noce, obok Twoich odwróconych pleców, prześladował mnie obraz pokoju, do którego weszłam i obraz mężczyzny, który na mój widok uniósł się zza biurka. Twarz tego człowieka, jego oczy. Te oczy widziały mój strach, oglądały go jak pod mikroskopem, tego nie mogłam im darować. I jeszcze coś takiego pojawiło się we mnie, jakby pogarda do własnego ciała. Może dlatego, że przestawało być przedmiotem Twojego pożądania. Ja przecież nauczyłam się istnieć od zewnątrz, nie mogąc akceptować siebie w pełni, polegałam na Twojej akceptacji, nagle przestałam być jej pewna. Nie dlatego, że Marysia spała za ścianą. Rozdzielało nas coś, co było w Tobie. Wiedziałam, że nie wolno mi zadawać żadnych pytań. Powinnam poprzestać na Twoim „nie". Bo czyż było jakieś inne wyjście? Ja nie mogłam odejść, bez Ciebie i Michała nie potrafiłabym istnieć. Ten rodzaj uzależnienia nie rokował poprawy. Pasowałaby tutaj ta przypowiastka mojego ojca o trzech trzcinach. Niezbyt dokładnie pamiętam, ale to było coś takiego, że te trzcinki się na sobie 91 wspierały, ale kiedy wiatr jedną z nich zniszczył, dwie pozostałe były za słabe, by samodzielnie żyć. W mojej sytuacji należałoby to odwrócić. Ta jedna mogła żyć tylko, gdy miała blisko dwie pozostałe. Którejś nocy pojawiła się nawet myśl, że gdybym musiała stąd odejść, Michał poszedłby za mną. To była bliźniacza myśl z tamtą, z drewnianego domu, kiedy nie byłam pewna, czy wyjdziesz żywy z powstania. Wtedy też myślałam, że przecież jest jeszcze Michał. Ale bardzo się wstydziłam. I wtedy i teraz... Musiałam nauczyć się cierpliwości i czekać. Życie spowolniało, stało się szare, jak wtedy, kiedy nie mogliśmy być razem... Kiedy stan Marysi się pogorszył, przestała wstawać z łóżka, pojawił się problem opieki nad nią. Na czas naszej nieobecności zatrudniliśmy pielęgniarkę, ale Marysia źle znosiła obecność obcej osoby. Zaproponowałeś, że weźmiesz ją do siebie na oddział, dostanie separatkę. Jej nieszczęśliwy wyraz twarzy był na to odpowiedzią. Wtedy zdecydowałam się na rozmowę z towarzyszem. — Mam prośbę — rzekłam — chciałabym wrócić na etat tłumaczki, bo... mam w domu trudną sytuację... — umilkłam, nie wiedziałam, jak mówić o Marysi, że jest „drugą dochtorową", czyli żoną mojego męża — ktoś z rodziny jest obłożnie chory... Oczy, ginące prawie w załamaniach skóry i zmarszczkach, patrzyły na mnie życzliwie. — No dobrze — powiedział po dość długiej chwili — pójdę pani na rękę... Skończyło się to zrywanie o piątej, kiedy w oknach było jeszcze ciemno, i te wszystkie przerażenia, że się spóźnię. On bardzo tego nie lubił. Sam był niezwykle punktualny, tylko że miał do dyspozycji samochód z kierowcą. Muszę jednak przyznać, że jako szef był wyrozumiały. Czasami zdarzało mi się strzelić gafę, zwracał mi uwagę, ale spokojnym tonem. Od czasu do czasu zamienialiśmy kilka słów na tematy prywatne. Opowiadał mi zwykle o tym, co złowił albo co upolował. Nie wiedziałam, czy ma rodzinę. Robił wrażenie człowieka samotnego. Traktował mnie życzliwie, niemal po ojcowsku. Kiedy był nie w humorze słyszałam w słuchawce: „Niech mnie pani połączy", najczęściej mówił: „Daj no mi, Krysiu, Iksa albo Igreka". Łączyłam go. Jako tłumaczki potrzebował mnie rzadko, czasami jednak telefon dzwonił w nocy, wtedy przysyłał po mnie samochód. Chciał, żebym przetłumaczyła nasłuch radiowy. 92 — Słowo w słowo, pamiętaj — upominał mnje Źle znosiłeś te moje nocne wyjazdy. Telefon Q:_ l.,j -i i л • / i • ^ oucizif, sta- rałam się sama odbierać, ale czasami mnie uPr^edzałeś — Tak, jest pani Chylińska — odpowiadałeś lodnwam nA dając mi słuchawkę. Gdybyś wiedział, ile zawdzięczasz temu człowiekowi' Mogłam się teraz zająć Marysią, ale ograniczało s- t rvlko do codziennej przy niej krzątaniny. Myłam ją, С£Р<.,і„,„ \Yn^„r • i л • / • i -i' v •! адш' W fosy miała rzadkie, przeświecała przez nie skora. Karmiła • ще^ет Każda przełknięta łyżka, to było wspólne zwyciestw — No i ostatnia... naprawdę ostatnia — mówjjam słoc}ko czując, że brzmi to fałszywie. Marysia była mi bliska także przez to, że jak ja istniała w oderwaniu od swojego ciała. Te kości obciągnięte skóra to uvi dek po złej przeszłości, z której nie potrafiła się wyzwolić Niedv o tym nie mówiła, raz jeden tylko, patrząc w róg pokoiu cicho rzekła: — Zawsze tam są... — Kto? — spytałam. Nie otrzymałam odpowiedzi. Kogo tam widziaja: oprawców współwięźniów... Obie byłyśmy beznadziejnie uwik}ane w prze. szłość, tylko że ona pozostawiła tam swoją kobjeco^ j to je]-nie dawało szansy, mnie odbierało ją moje ciało, ktore ^yj0 bez_ wstydnie piękne. Nie mogąc się uwolnić, starałar^ &je przynajmniej zakrywać je przed nią. Przecież musiała myśiec- ze to S3 piersi, których Ty dotykasz, że to jest ten brzucn 't no • Wchodziłam w najpiękniejsze dla kobiety lata, w Iata rozkwitu a ona, trochę ode mnie starsza, nieodwołalnie dąży}a k £mierci' Rano, wychodząc do kliniki, badałeś ją. Coś Ci sje n^e p0(j0. bało, stwierdziłeś, że trzeba zrobić elektrokardiogram Tjmow|_ liśmy się, że karetka przyjedzie po nią o dwunastej. potem wyprawiłam Michała do szkoły. Już w płaszczu zajrxajain jq n--podeszłam bliżej, a potem przysiadłam na łóżku. JV[jaja dziwny wyraz twarzy. Pomyślałam, że boi się zostać sarfia — Wychodzę tylko do sklepu — powiedziałam. ^_ 2araz wrócę- Nie mogłyśmy się porozumieć, a jednak nie odeszłam Zrozumiałam, że ona umiera. Obie to wiedziałyśmy, patrząc na siebie 93 be* słowa. Rozumiałam, że nie wolno mi odejsc nawet do telefonu. Na wszystko było już za późno. — Niedługo przyjedzie karetka — rzekłam, chociaż były to niepotrzebne słowa. . . '■ Patrzyła na mnie. Jej oczy zdawały się istnieć osobno poza tą kościstą twarzą Czegoś ode mnie oczekiwała. Pomyślałam, ze chce, abym wzięła ją za rękę. Ale uwolniła dłoń. Do ostatniej chwili patrzyła mi w oczy... Potem chodziłam po mieszkaniu, płacząc. Spędziłyśmy razem pięć lat, sytuacja nas do siebie zbliżyła. I miłość cło mężczyzny i chłopca. Czasami myślałam o niej, jak o jakiejś jedności ze sobą, trudno to wytłumaczyć, ale tak właśnie było. Marysia stała się czymś we mnie najszlachetniejszym... J\ Zadzwoniłam do kliniki. Byłeś na obchodzie, W kuchni natknęłam się na krawcową. — Coś niedobrze z panią Marysią? - spytała, widzące mnie Zawahałam się, nie chciałam, żeby była pierwszą osobą, której powiem o jej śmierci. Ale nie chciałam też kłamać, chociaż w tej jednej sprawie. — Umarła. . ... — O mój Jezusie' — wykrzyknęła z przestrachem, juz dawno zauważyłam, że strach lub ból wyrażany przez prostych ludzi ma w sobie coś groteskowego. Teraz ona teatralnym gestem złapała się za głowę. Jak płaczka, pomyślałam, ale czyż nasze życie nie miało wymiaru antycznej tragedii, me było wyjścia albo raczej k^żde wyjście musiało być złe. , . , „ / — Pomogę pani dochtorowej umyć bidulkę, ubrać... Odbiły się we mnie echem słowa Twojej matki wypowiedziane wtedy nad rzeką „i ta bidulka Marysia". Nie chciałam, żeby się nad nią litowano. Marysia nie była biedna, miała tylko tragiczne życie. , — Wszystko zrobię, sama — odrzekłam. Zadzwonił telefon. _ — Krysiu? — usłyszałam Twój głos. — Telefonowałaś? Cisza. — Marysia umarła. Cisza. — Przyjadę, znajdę zastępstwo. 94 Pomyślałam, że nie chcę, żebyś tu teraz z nami był. — Zobaczysz ją jutro... tak będzie lepiej... — Dobrze — zgodziłeś się od razu — czy... dasz sobie radę? — Tak — odrzekłam krótko. — Jutro załatwię formalności — powiedziałeś. — Tak. — A co z Michałem? Czy on wie? — Jest w szkole, nie bój się o niego, ja... — nagle urwałam. Umarła matka dziecka, a więc ojciec powinien mu o tym powiedzieć. Dlaczego byłam taka pazerna, może tego właśnie nie mogła mi wybaczyć, może dlatego cofnęła dłoń. Kim byłam w tym domu? Uciekinierka z getta... Weszłam tu, żeby okraść ją ze wszystkiego, co kochała. A teraz, kiedy ona odchodziła, nadal chciałam dyrygować już nie jej życiem, ale śmiercią. Powinnam stąd wyjść i wrócić po pogrzebie. Powinnam zostawić ich chociaż na chwilę samych. Ale było to niemożliwe. Ktoś musiał zająć się ciałem. Obcy? Tego bym nie zniosła, jak nie mogłam znieść litościwych spojrzeń i skrywanego przerażenia. Bolało mnie zawsze, ilekroć obcy się do niej zbliżali, pielęgniarki, lekarze. Nawet Twoje spojrzenia mnie bolały, bo bolały ją... Nie, nikt nie miał prawa się do niej zbliżyć, dopóki nie jesteśmy na to przygotowane. Ona i ja. Spojrzałam na zegarek, dochodziła dwunasta. Michał miał wrócić przed trzecią, pozostawały więc niecałe trzy godziny... Przyniosłam z łazienki miskę z wodą, potem zdjęłam z niej koszulę, namydliłam gąbkę i zaczęłam obmywać ciało. Wystające żebra i zapadnięty brzuch, ostre kości biodrowe. Zamajaczyło mi porównanie ze zdjętym z krzyża Chrystusem, było jakieś podobieństwo w ułożeniu ciała, w pozycji głowy. I na moment wydało mi się to świętokradztwem, że to dostrzegłam ja, mająca innego Boga i innych świętych... Łzy płynęły mi z oczu, można było powiedzieć, że obmywałam ciało Marysi własnymi łzami, bo kapały na nią, mieszając się z wodą i mydłem. Ciągle płacząc, wyjęłam z szafy sukienkę, którą kiedyś wyjęła dla mnie Twoja matka. Była granatowa z białym kołnierzykiem i mankiecikami. Nosiłam ją zamiast Marysi, a teraz Marysię w nią ubierałam. — Już cię nikt nie będzie takiej oglądał — mówiłam jak w gorączce — już nikt cię nie upokorzy... 95 Michał od razu chciał iść do swojego pokoju, ale go zatrzymałam. — Nie wchodź tam — powiedziałam, odruchowo ściszając głos. — Mama śpi? — spytał. Objęłam go i posadziłam obok na tapczanie. — Michał — rzekłam — twoja mama nie żyje. Przez chwilę wydawało się, że nie zrozumiał, a potem broda zaczęła mu latać jak w dzieciństwie, gdy był kilkuletnim chłopcem i starał się powstrzymać łzy. Siedzieliśmy tak, wspierając się na sobie. Zegar wybił drugą. Minęły dwie godziny nowego dnia, jaki będziemy musieli przeżyć bez niej... List czwarty sierpień' 57 Tak Andrzeju, mam trzydzieści dwa lata. I ciągle jesteśmy razem. Zasiadając do pisania, zastanawiałam się, czym są dla mnie te listy. Piszę je rzadko, a jednak stanowią pewną ciągłość. Po kolei opowiadam, co wspólnie przeżyliśmy, co ja przeżyłam. Myślę, że są one parawanem, za którym mogę rozebrać się do naga. Nie o to chodzi, że nie znasz pewnych faktów, nigdy się nie wie wszystkiego o drugiej osobie, byłoby to chyba potworne. Powszednie kłamstwa są swego rodzaju warstwą ochronną, bez niej widać byłoby żywe mięso. Tego nie można by znieść. Nie staram się siebie usprawiedliwiać, wiem, że w naszym przypadku nie chodzi o kłamstewka, ale o Kłamstwo, noszę je w sobie jak raniący cierń, z którym nauczyłam się żyć. Tamtego dnia po pogrzebie Marysi wróciliśmy we troje do domu. Michał był nieprzytomny od płaczu, dałeś mu nawet zastrzyk, po którym zasnął. Siedziałam przy nim, trzymając go 96 za rękę. Ciągle powtarzał, że był dla matki niedobry. To go zabijało, wyrzuty sumienia. Pozwoliłam mu mówić, potem ogarnął go sen. Posiedziałam jeszcze chwilę dla pewności i wróciłam do naszego pokoju. Siedziałeś przy stole, patrząc w jeden punkt. Wiedziałam, co czujesz, to samo co Michał. Bez słowa wyjęłam z kredensu butelkę wódki i nalałam do kieliszków. Od rana nic nie jedliśmy, więc upiliśmy się dość szybko. Bełkocząc, opowiadałeś najgłupsze dowcipy, a ja pękałam ze śmiechu. — Przychodzi baba do lekarza i mówi: panie doktorze... — Dochtorze — poprawiłam. Wyobrażałam sobie, co mogli myśleć poczciwi krawcowie, słysząc nasze chichoty. Ściany były cienkie. Wtedy już tylko oni mieszkali w naszym mieszkaniu, ta dziwna rodzina się wyprowadziła, ale ich pokój przejął pan Krupa na pracownię. Nie protestowaliśmy, przecież miał liczną rodzinę. Stanowiła większość konduktu pogrzebowego za trumną Marysi. Z jej rodziny była tylko ta siostra spod Krakowa, mąż został z dziećmi, bo starsza córka miała anginę. Od Ciebie ze szpitala nie było nikogo, ale w Życiu Warszawy przeczytałam: „Doktorowi Andrzejowi Ko-rzeckiemu wyrazy współczucia z powodu śmierci żony Marii — koledzy". Żony Marii — pomyślałam, to imię było konieczne... Przeczytałam też: „Doktorowi Andrzejowi Korzeckiemu wyrazy prawdziwego współczucia w związku z odejściem żony — Jadwiga Kaczorowska". Czy to ona wtedy telefonowała? Jeżeli tak, to prawdziwe wyrazy współczucia były nie na miejscu, ale pominięcie imienia żony jak najbardziej... Więc upiliśmy się. W pewnej chwili zaczęliśmy się gonić po pokoju, ja Ci coś schowałam, Ty chciałeś odebrać. Nagle podcięło mi nogi i runęłam jak długa. Znalazłeś się obok mnie na podłodze. Widziałam Twoją twarz, ale była lekko rozmazana. Wszystko dokoła było nieostre. Poczułam Twoje ręce na uda eh, podciągnąłeś mi spódnicę i przywierając policzkiem do mojego nagiego brzucha, zaszlochałeś. Rozumiałam, że wypłakujesz swój ból tam, gdzie zawsze szukałeś azylu. Ale od tej chwili zaczął się nasz powrót do siebie. Powróciły nasze noce gorączkowej, zachłannej miłości, jakbyśmy starali się nadrobić stracony czas. Śmierć Marysi wszystkich nas pchnęła ku sobie, bo i Michał się zmienił, czuł potrzebę zwierzania się. Ze wzruszeniem wysłuchałam jego opowieści o pierwszej nieszczęśliwej miłości, której 7 — Listy miłości 97 obiektem była koleżanka z klasy. Niestety była o dwa lata od Michała starsza i patrzyła na niego z góry. Michał wyciągnął się, mając czternaście lat, dorównywał mi wzrostem, był tylko przeraźliwie chudy. Sprawiało to wrażenie, że ma trochę za długie nogi i ręce. Pod nosem zaczął mu się sypać wąs, a głos poszedł o tonację w górę. Michał bezpowrotnie przestawał być dzieckiem i to napełniało mnie smutkiem, tak strasznie go kochałam, kiedy był mały... Drugiego lutego pięćdziesiątego drugiego roku wzięliśmy ślub. Urzędnik zaproponował nam ten termin. Spojrzałeś na mnie. — Imieniny Marysi... Dla mnie była to jeszcze inna data, jakby urodzin... — Państwo się zastanawiają — powiedział urzędnik — drugi drugi pięćdziesiąty drugi, takie cyfry przyniosą szczęście. — Myśli pan? — spytałeś niepewnie. — Ja w to wierzę, proszę pana — odrzekł cywilny ksiądz. Miał zresztą w sobie coś z wiejskiego proboszcza, mimo że udzielał ślubów cywilnych w stolicy. — A jaki inny termin — spytałeś. — Dopiero w marcu. — To niech będzie ten — powiedziałeś, spoglądając na mnie, a ja skinęłam głową. Chciałam, żeby to była ta data. — Szanowna pani zatrzyma nazwisko, czy przyjmie nazwisko męża? — Przyjmę nazwisko męża — odrzekłam bez namysłu. A więc nareszcie coś w moim życiu miało okazać się prawdą. Ale los wtrącił swoje pięć groszy i to wkrótce. Nie byłam tego świadoma, kiedy wkładałeś mi obrączkę na palec w asyście przejętego Michała i Twoich kolegów z pracy, tym razem przyszli i to tłumnie. Może chcieli mnie zobaczyć. Przyszedł też profesor, chory już bardzo. Powiedziałeś, że ma raka krtani. I mówił niewyraźnie, z chrypką. Czułam, że przyszedł dla mnie, tak ciepło patrzyły na mnie jego oczy. — Życzę pani i panu drogi kolego szczęścia. Zasłużyliście na nie jak nikt... Gdyby wiedział o mnie wszystko, czy takie byłyby jego słowa na tę nową drogę życia. Może powiedziałby coś całkiem innego, na przykład: należy umieć sobie wybaczyć. Tylko, że sam tego 98 nie potrafił. Przywiózł tutaj swoje amerykańskie piekło, które go zabijało. Znowu wyrzuty sumienia... Poszliśmy we troje na weselny obiad do „Bristolu". Usługiwali nam kelnerzy. Michał niepewnie nakładał na talerz dania z półmisków, patrzyłam na to ze wzruszeniem. — Cholera, sami Korzeccy wokół mnie — powiedział, chcąc ukryć swoje skrępowanie. — Michał! — skarciłeś go. Ty siedziałeś po mojej prawej ręce, Michał po lewej, od serca. Miałam blisko Was obu. Jak chciałam. Jak tego pragnęłam od chwili, kiedy w majowy wieczór czterdziestego czwartego roku otworzyłam Ci drzwi. Czego mogłam chcieć więcej, udało mi się... Tego.wieczoru, kiedy leżeliśmy obok siebie, myślałam, że to dla mnie przełomowa data, tym razem podwójnie, w moim życiu pojawiło się więcej prawdy. Ale kłamstwo szło dalej moim tropem. Na świadectwie naszego ślubu widniało to fałszywe nazwisko i fałszywe imiona rodziców. Kłamstwa nie da się tak łatwo wymazać. Przylgnęło do mnie na dobre, mogłabym je tylko starać się zeskrobywać po kawałku. Cieszyłam się, że przedstawiając mnie komuś obcemu, możesz już powiedzieć „moja żona", bez tej krótkiej przerwy, po której następowało: a to moja Krysia. Tak, Tobie już było łatwo. Kiedyś nad ranem powiedziałeś: — Jesteś mądrą kobietą — było coś takiego w Twoim głosie, co nie pozwoliło mi odpowiedzieć żartem — gdybym zawiózł Marysię pod Kraków, po jej śmierci nie mógłbym z tym żyć... Ja to wiedziałam od początku i być może godząc się na taką nienormalną sytuację, ciągle miałam siebie na myśli. Śmierć Marysi poza czterema ścianami naszego domu rozdzieliłaby nas na zawsze. Wkrótce po naszym ślubie zmieniłam pracę, zaczęłam prowadzić lektorat języka francuskiego na Uniwersytecie Warszawskim. Męczyła mnie ta ciągła dyspozycyjność, nocne telefony i Twoja stała dezaprobata. Nie mogłeś pogodzić się z tym, że „oni" przejęli władzę. Któregoś dnia siedzieliśmy przy śniadaniu, było niedzielne przedpołudnie, w radiu nadawano muzyczkę, potem usłyszałam głos spikera. — A teraz wspomnienie o profesorze Arturze Elsnerze. Poczułam w sercu bolesne ukłucie, zupełnie jakby ktoś wbił w nie coś ostrego. Wspominali ojca jego współpracownicy, jego 99 studenci. Niektóre nazwiska pamiętałam. To, kiedyś tak ważne dla mnie, nie pojawiło się. Może ten człowiek już nie istniał, może nie przeżył wojny. Ktoś mi nie znany mówił: — Profesor Elsner przeniósł się do getta jesienią czterdziestego roku ze swoją piętnastoletnią córką Elżbietą. Nie ma informacji, czy przeżyła wojnę. Matka, która przebywa obecnie w Izraelu, nic o niej nie wie... A więc pojechała tam. To było do niej podobne. Czy raczej całkiem niezrozumiałe. Czy ją też zabijały wyrzuty sumienia... Nie odkryłeś, co się we mnie dzieje, spokojnie przeglądałeś gazetę. Może nie słuchałeś tego, co mówią o jakimś Żydzie. Ten jakiś Żyd to był mój ojciec. W tamtej chwili poczułam się przy tym stole jak ktoś obcy. Nie byłam ani Twoją Krysią, ani Twoją żoną. Byłam Elżbietą Elsner. Być może dlatego w niespełna miesiąc później mi o tym przypomniano. Wracałam z uniwersytetu, było wczesne popołudnie. Świeciło słońce, może dlatego postanowiłam iść piechotą. W jakiejś chwili zorientowałam się, że jedzie za mną czarny citroen. Zatrzymałam się przy wystawie, stwierdzając, że kierowca przyhamował. Ruszyłam nieco szybciej. Ta zabawa trwała gdzieś do wysokości Alej Ujazdowskich, kiedy skręciłam w Piękną, samochód dogonił mnie. Ktoś otworzył drzwiczki: — Niech pani wsiada — usłyszałam. Z tylnego siedzenia wychylił się mężczyzna, zapraszając mnie do środka. Rozpoznałam w nim pułkownika, któremu zawdzięczaliśmy Twoje oczyszczenie z winy „na tyle małej", że mogli ją puścić w niepamięć... Zawahałam się, nie mogłam jednak zlekceważyć tego zaproszenia. Był rok pięćdziesiąty drugi. Wsiadłam. On kazał kierowcy ruszyć, nie podał żadnego adresu, ale sądziłam, że jedziemy do pałacu Mostowskich. Zdziwiłam się, kiedy się zorientowałam, że jedziemy w innym kierunku. Przez chwilę w lusterku mignęły mi jego oczy, uderzyło mnie ich zimno. Przyzwyczajona byłam do Twoich oczu jasnych, te były ciemne i, nie zawahałabym się powiedzieć, mroczne. Ten cały pułkownik był dla mnie postacią zagadkową, jakby przeniesioną z Dosto-jewskiego. To, co działo się dokoła, mogłoby też zresztą uchodzić za adaptację jego powieści. Małość ludzka, zbrodnia, niewinne ofiary zbrodni... Zatrzymaliśmy się przed jakimś blokiem. On wysiadł, skinął na mnie. Kierowca został w wozie. 100 — Dokąd idziemy? — spytałam, ale nie otrzymałam odpowiedzi. Szedł pierwszy, ledwo mogłam nadążyć. Na drugim piętrze otworzył drzwi własnym kluczem. Zawahałam się, ale weszłam za nim do środka. Sądziłam, że to jakieś ich zakamuflowane biuro, zaskoczył mnie więc wygląd pokoju. To był zwykły, umeblowany pokój. Nie poprosił mnie, żebym usiadła albo zdjęła płaszcz. Sam też stał w rozpiętym płaszczu, był po cywilnemu. Milczenie się przedłużało. — Gdzie ja jestem? — spytałam wreszcie. — Jest pani w mojej garsonierze — odrzekł wolno, patrząc mi prosto w oczy. — W jakim celu? — Przypuśćmy, że chciałbym się z panią pieprzyć. Wewnętrzny dygot, jaki od pewnego czasu odczuwałam, nagle ustał. — Musiałby pan mieć na to moją zgodę — odpowiedziałam spokojnie. — Mam ją, od pierwszej chwili. Roześmiałam się, mogę chyba napisać, że roześmiałam mu się prosto w twarz. Byłam już przy drzwiach, gdy dopadły mnie jego słowa: — Dokąd Elżbieto Elsner? To było jak strzał w plecy. Wolno wróciłam do pokoju. — Czego pan chce? — Już pani powiedziałem. — Jeden raz czy więcej? — Aż mi się pani znudzi. Staliśmy naprzeciw siebie. — Dlaczego dopiero teraz? — spytałam, musiałam dać sobie trochę czasu na podjęcie decyzji. Nie wiedziałam jeszcze, co dla mnie oznacza to, że on wie kim naprawdę jestem, czy raczej, kim byłam. — Z sekretarką towarzysza nie wypadało. Zresztą aż tak mi się nie śpieszyło. Wiedziałam, że mam do czynienia z człowiekiem bezwzględnym. Nie miałam co liczyć na to, że zmięknie, Tacy ludzie jak on nie mieli sumienia. I 101 — A jeżeli odmówię? — No... będziemy mieli dwa wyjścia. Albo przymkniemy mę-żulka, albo wystosuje się donosik. O tym, kim naprawdę jest jego żona czy raczej, kim była w getcie. A więc wiedział o mnie wszystko. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Czy to możliwe, żeby był takim samym człowiekiem jak ja, jak inni. Przecież to, co robił teraz ze mną, było podłością, jakiej nie można nazwać. Nie istniało na nią określenie. — Mogę się zwrócić do towarzysza. — Teoretycznie tak, ale pani tego nie zrobi. Chociażby z tego powodu, że któregoś dnia mężulek może znaleźć na swoim biurku anonim, jeden, potem drugi... — Niech pan przestanie — przerwałam mu ostro — i proszę nie wspominać o moim mężu. I nie nazywać go mężulkiem. Jest pięknym człowiekiem, a pan małym szantażystą. — Ale ten piękny człowiek nie wie, kim była jego piękna żona. Ciekawe, jak by się zachował. Może by jednak przebaczył. To w gruncie rzeczy mięczak. — Zabraniam panu mówić o nim! — W porządku. Niech go pani kocha tą czystą miłością. Mnie interesuje tylko pani ciało. Podnieca mnie jak żadne inne. Może celowo odwlekałem nasze spotkanie. Mam żyłkę myśliwego... — Nie wątpię — odrzekłam z nienawiścią. — To lubię — roześmiał się — jego pani będzie kochać, a mnie nienawidzić. Te uczucia są tak blisko siebie, że trudno je odróżnić. Nagle wpadło mi coś do głowy. — Mój mąż wie wszystko. Jego oczy pociemniały, potem się roześmiał. — Czyżby. Mierzyliśmy się wzrokiem, ale ja już wtedy przegrałam i niestety wiedzieliśmy to oboje. Z wściekłością zaczęłam się rozbierać. On przyglądał mi się z szyderczą miną, w pewnej chwili podszedł i ujął mnie silnie za ramiona. — Pończochy zdejmę ci sam — powiedział. Pchnął mnie na kozetkę, która była twarda, przykryta materiałem we wzory. Zupełnie jak u lekarza — przemknęło mi przez myśl. I tak postanowiłam to traktować. Poczułam jak wolno zsuwa mi pończochy najpierw z jednej, potem z drugiej nogi. 102 Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Moje ciało zaczęło oddalać się ode mnie, traciłam nad nim kontrolę. Dotknięcia rąk tego człowieka przyjmowałam z wewnętrznym dygotem, a kiedy poczułam jego język, usłyszałam swoje jęki. To wszystko bardziej mnie przerażało niż poprzednia sytuacja. Czułam się zniewolona, nie mogąc wyrwać się z tego, co z wolna się stawało. Nie mogłam się przed tym bronić. Opanowało mnie zwierzęce pożądanie, niemal zaczęłam żebrać. — Już... już... — Jeszcze nie — odpowiedział znienawidzony głos. Doprowadził mnie do tego, że skręcałam się jak w konwulsjach opanowana tylko jednym pragnieniem. W końcu jego głowa wyłoniła się spomiędzy moich ud, podciągnął się i nagle poczułam go w sobie. W sekundę przeżyłam orgazm, który niemal mnie zmiażdżył. I wszystko się dla mnie skończyło. Ale on jeszcze we mnie pozostał, uniósł się na rękach, obserwując moją bezbronną twarz. Widziałam jego orgazm, który jeszcze bardziej ściągnął mu rysy. Oczy pociemniały, zadrgały mięśnie policzków. Żadnej słabości, na którą podświadomie liczyłam. Wstał, ubrał się, zapalił papierosa. — Łazienka jest tam — wskazał ręką w stronę małego przedpokoju. Pozbierałam swoje rzeczy i nie spoglądając na niego, powlokłam się do łazienki. Była dość obskurna, żelazna wanna na nóżkach z urwanym prysznicem, umywalka, nad nią prostokątne lustro z półką, na której leżała maszynka do golenia. Ujęłam ją stwierdzając, że nie ma w środku żyletki. Na wszelki wypadek ją stamtąd usunął, w końcu był specjalistą od odkrywania ludzkich tajemnic. Musiał oczekiwać, że po czymś takim nie będę przepadała za sobą czy raczej za swoim ciałem. Nagle dotarło do mnie, że zawsze ilekroć spotykało mnie coś złego zamykałam się w łazience, a więc to nie był mój koniec, to był tylko dalszy ciąg... Nie wiem, ile czasu tam siedziałam. On zastukał w drzwi. — Jest pani gotowa? Bez słowa podał mi płaszcz, torebkę. Schodząc po schodach, nie zaczekałam na niego. Zamknął drzwi, po chwili dołączył do mnie. — Mogę panią podwieźć — rzekł. — Dziękuję — odparłam — wolę iść piechotą. 103 — To dosyć daleko. — Poradzę sobie. Przyjął do wiadomości, wyminął mnie, kiedy wyszłam na ulicę, nie było samochodu. Nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem. Spytałam przechodnia, jak dojechać stąd na Noakowskiego. — Musi pani się przesiąść — odparł normalnym, nawet chyba przyjaznym tonem. Powinnam najpierw wsiąść w jeden tramwaj, który niedaleko miał pętlę, a potem jechać innym tramwajem. Ruszyłam w stronę tej pętli. Musiałam zorganizować jakoś swoje życie. Teraz czekało mnie najtrudniejsze: wejść do domu i spojrzeć Ci w oczy. Tak Andrzeju, postanowiłam żyć z Tobą dalej. Jeszcze tego samego dnia czy raczej nocy po tym dniu, kochaliśmy się. Obejmowałam udami Twoje biodra, ale pod moimi powiekami zmagały się ze sobą dwie zrośnięte sylwetki, jedna jasna, niemal ze słoneczną aureolą wokół głowy, druga ciemna, jak nakreślona węglem. Ustawiały się do mnie raz jedną, raz drugą stroną. Widziałam je wyraźnie w czasie orgazmu, przez chwilę zamajaczyły tamte zimne oczy... Potem, kiedy już spałeś, wymknęłam się do łazienki. Zapaliłam światło i w lustrze oglądałam swoją twarz. Zsunęłam koszulę i przyglądałam się piersiom, dotknęłam brzucha, wsunęłam palce pomiędzy uda. Już tak kiedyś siebie badałam i była to ta sama ciekawość. Dołączyło do niej zdziwienie, że te piersi, brzuch to jestem ja, że to się także składa na mnie. Wzięłam do ręki Twoją maszynkę do golenia, wyjęłam żyletkę. Przez chwilę miałam ochotę przejechać nią po nagim brzuchu... Wracając z uniwersytetu, unikałam chodzenia piechotą. Nasze życie toczyło się normalnym trybem, chwilami wydawało mi się, że tamto to nie była prawda, ale tylko moja wyobraźnia stworzyła taką sytuację. Jednak scena w garsonierze powracała, pamiętałam dobrze tamtego człowieka i siebie też pamiętałam. Sama ze sobą prowadziłam dziwną grę. Nie chciałam się przyznać, że szukam wzrokiem czarnego citroena. To mnie upokarzało, a jednak nie potrafiłam od tego uciec. I kiedy w końcu zobaczyłam samochód, nie wsiadłam do autobusu, ruszyłam piechotą, jawnie już myśląc o sobie jak o kurwie. Przyznawałam to, ale nie potrafiłam się cofnąć. Citroen zrównał się ze mną w Alejach Ujazdowskich, otworzyły się tylne drzwi, wsiadłam bez słowa. Nie spojrzałam nawet na mężczyznę, wyglądałam przez okno, 104 właściwie me bardzo wiedząc, co się poza nim dzieje, jakie mijamy ulice. Był wreszcie ten blok, ohydne socjalistyczne budownictwo, tak samo ohydna klatka schodowa. I mieszkanie z twardą kozetką. Zdjęłam płaszcz, który odebrał ode mnie i powiesił na wieszaku. Od razu zaczęłam się rozbierać, pochyliłam się, żeby roz-sznurować pantofle i wtedy poczułam na plecach jego ręce. Przygiął mnie jeszcze bardziej, a potem wysoko podkasał mi spódnicę i zsunął majtki. Ten uścisk był taki, że nie mogłam się wyzwolić. Brutalnie wszedł we mnie od tyłu. I znowu nie kontrolowałam tego, co się dzieje, coś mnie oderwało od własnej świadomości, doświadczałam uczucia bólu, ale i nieznanej rozkoszy, którą odbierałam nagle każdym nerwem. A potem wszystko się we mnie rozjechało, drżały mi kolana, oparłam się czołem o podłogę. Pojawiło się uczucie upokorzenia nieporównanie silniejsze niż za pierwszym razem, być może upokarzał mnie sam sposób, w jaki mnie zdobył. Chciałam zakryć się przed tym człowiekiem, zabronić mu na siebie patrzeć, ale jego oczy mnie śledziły, dopóki me zniknęłam w łazience. Nie pozwoliłam mu się odwieźć. Znałam już drogę do przystanku. On odjechał samochodem z kierowcą. To był dodatkowy powód upokorzenia, kierowca, który przecież się domyślał. Tłukąc się pustawym tramwajem, byłam niemal pewna, że to ostatnie z nim spotkanie, już więcej do jego samochodu nie wsiądę. Ale on to przewidział. Minęły cztery miesiące, zanim czarny citroen zaparkował przy krawężniku obok uniwersytetu. Wsiadałam do niego pokonana. Kiedy znaleźliśmy się w mieszkaniu, byłam czujna, zdecydowana nie pozwolić mu na takie zbliżenie jak ostatnio. Ale on tym razem chciał mi patrzeć w oczy. Drżałam cała, doprowadził do tego, że uklękłam przed nim. Zbliżył się, położył mi rękę na głowie, ta ręka dyrygowała mną. Byłam posłuszna. To wszystko było nowe i jakby mnie samej nie dotyczące. Działo się obok, a jednocześnie opanowywało mnie uczucie zależności. Ten człowiek zawładnął mną całkowicie. Czułam jego rodzenie się w moich ustach, jakby powstawanie od początku. Nie musiał już mną kierować, wszystko wiedziałam sama. Potem byliśmy na podłodze, nieprzytomnie zdzierałam z siebie ubranie, a on zwlekał. — Jeszcze nie — mówił zimno, a ja skomlałam jakimś obcym głosem. A kiedy wreszcie uczynił ten ruch, kiedy uniósł się nade mną, 105 niemal z uczuciem szczęścia rozsunęłam nogi. To zawsze trwało krótko, miał potem dużo czasu, żeby mnie obserwować i to go najbardziej podniecało. To ja przegrywałam, to ja upokarzałam się przed nim, błagając o coś, przed czym wszystko się we mnie broniło. Po chwili uniesienia z powrotem stawałam się sobą. I nienawidziłam tego człowieka, niemal modliłam się w duchu, żeby zniknął. Ale on był i po prostu mnie używał, dając mi to do zrozumienia. Było coś nieludzkiego w jego orgazmach, które ani na moment nie wymykały się spod jego kontroli. Długo nie potrafiłam odkryć, że się przede mną maskował. Nasze spotkania odbywały się raz na parę miesięcy, tuż po nich czułam się rozbita, potem uciekałam w miłość do Ciebie, z wolna zapominałam, ale nadchodził moment, kiedy zaczynałam czekać. Już się przed tym nie broniłam, wiedziałam, że nie miałoby sensu. I wtedy on się pojawiał. Nasze sceny miłosne za każdym razem wyglądały tak samo, pożądanie mieszało się z upokorzeniem, rozkosz prawie natychmiast przechodziła w uczucie pokonania, często buntu. Ale byłam zależna od tego człowieka. Wydawało mi się, że traktuje mnie tak, jak na to zasługiwałam, czysto instrumentalnie czy, mówiąc dosadniej, jak dziwkę. Kiedyś upokorzył mnie dotkliwiej niż zwykle, doprowadził niemal do stanu utraty przytomności, po czym nagle mnie zostawił i odszedł po papierosa. Widziałam go z profilu, był nagi, przygotowany do miłości, a jednak mnie dręczył. Zobaczyłam, że w wewnętrznej kieszeni marynarki ma pistolet, zerwałam się z kozetki i wyciągnęłam broń. — Odłóż to — powiedział spokojnie — jest nabity. Ale wycelowałam w niego i nacisnęłam spust. Usłyszałam suchy trzask iglicy, pistolet był zabezpieczony. Nagle wszystko we mnie zmiękło, osunęłam się na kolana. — Aż tak mnie nienawidzisz — powiedział po raz pierwszy chyba normalnym głosem. Normalnym, to znaczy z osobistą nutą. Potem wziął mnie na ręce, zaniósł na kozetkę, całował mnie, pieścił. Znowu byłam od niego zależna, potrzebowałam tej jednej ulotnej chwili. Spotkaliśmy się w kilka dni po sylwestrze, a więc już w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku. W dwa tygodnie później zorientowałam się, że coś nie jest w porządku. Jeszcze sie 106 łudziłam, ale mijały dni i nabierałam pewności. To było jak katastrofa. Pogarda, nienawiść do własnego ciała przemieniła się w lęk. Mogło mnie unicestwić, bo przecież nie zdecydowałabym się na dziecko. On się przecież ze mną kompletnie nie liczył, dyktował nasze spotkania, często niezgodne z moim kobiecym kalendarzem. Musiałam go odnaleźć, nie mogłam czekać kilka miesięcy, byłoby za późno. Tobie też nie mogłam powiedzieć, czułam, że chciałbyś mieć to dziecko, tym razem już podwójnego kłamstwa... Ile mnie kosztowało pójście do pałacu Mostowskich. Zostawiłam dla niego list w portierni wyznaczający spotkanie. Nie byłam pewna, czy go otrzymał i czy zechce przyjść. Samochód jednak stał przy krawężniku. W mieszkaniu spytał, o co chodzi. Nie mogliśmy rozmawiać przy kierowcy. — Jestem w ciąży. — Z kim? — Prawdopodobnie z tobą. Roześmiał się, ale to nie był jego zwykły śmiech. Wyczułam to jakimś wewnętrznym barometrem, tych sygnałów dotąd było niewiele i były dość niejasne. — I co? — spytał. — Musisz mi pomóc. Zapadła cisza, a potem powiedział to zdanie: — A może jednak byś je urodziła... — Przestań żartować! — wybuchnęłam, tak dalece nie brałam tego pod uwagę, że nie wyobrażałam sobie, iż mówi serio. — Bo musisz tkwić przy tym goju! Oboje przestraszyliśmy się tego, co powiedział. On chyba nawet bardziej niż ja. Odkrył się i natychmiast przegrał. Już nie mógł nałożyć swojej maski, wytrąciłam mu ją z rąk. Nagle stał przede mną pokonany, zmienił się wyraz jego oczu. Jak zwykle wszystko odbyło się bez słów. Byliśmy w tym mieszkaniu, gdzie tyle razy mnie upokorzył, ale nie odważyłby się teraz mnie dotknąć. Powiedział, że zadzwoni do mnie kobieta i umówi mnie na spotkanie. Tak się stało. Kiedy weszłam na klatkę schodową, od razu go zobaczyłam. Stał na półpiętrze i palił papierosa. — Wolę być sama — powiedziałam. 107 — Raczej nie stawiaj warunków — odrzekł ostro, ujmując mnie pod rękę. Weszliśmy do mieszkania bez żadnej wizytówki. Starsza kobieta poprosiła, żebyśmy się rozebrali i poczekali chwilę. Siedzieliśmy obok siebie na ławie pod ścianą, naprzeciwko było lustro. Raz jeden przyłapałam jego wzrok. To było niemal porażające, odruchowo spojrzałam mu w oczy. Te oczy były głębokie i ciepłe. Nic nie mówił, ale wiem, o co chciał mnie prosić. Minęło jeszcze trochę czasu, zaczęłam się niepokoić, że to się przeciągnie i nie będę się mogła wytłumaczyć w domu. W końcu jednak drzwi się uchyliły i kobieta poprosiła mnie do środka. Zobaczyłam ten fotel i zrobiło mi się mdło ze strachu. Lekarz, niski łysy mężczyzna, zbadał mnie, a potem powiedział: — Może poprosimy męża. — Nie ma potrzeby — odparłam. — A jednak musimy porozmawiać. Otworzył drzwi do przedpokoju, a ja pośpiesznie zeskoczyłam na podłogę i obciągnęłam spódnicę. — Czwarty miesiąc — powiedział lekarz — za późno. — Jak to? — czułam, jak wszystko się we mnie obrywa. To było uczucie, jakby oberwało się we mnie serce, żołądek. — Przecież dwa miesiące temu miałam okres... — Proszę pani, różne rzeczy się zdarzają — odpowiedział. I nie chciał podjąć się zabiegu. Wyszliśmy z tego mieszkania bez słowa, ale na schodach popatrzyłam mu w oczy i powiedziałam: — Jeżeli mi tego nie załatwisz, zabiję się. Roześmiał się nerwowo. — Tak go kochasz, czy tak mnie nienawidzisz? — Jestem gotowa na wszystko. — Wiem. — To trzeba szybko. — Wiem. Tym razem musiałam wyjechać na parę dni. Było to o tyle trudne, że ja przecież nigdy sama nie wyjeżdżałam. Musiałam to jakoś wytłumaczyć. Powiedziałam w końcu, że postanowiłam wreszcie spróbować swoich sił z tłumaczeniem z francuskiego. Już się o tym od jakiegoś czasu mówiło. — Jedź do Ninkowa — zaproponowałeś. 108 — Nie, już znalazłam pensjonat. — Może odwiedzimy cię z Michałem? — Jadę tylko na tydzień... Ale żegnałam się z Wami, jakbym wyjeżdżała na zawsze. Brałam to pod uwagę. Uczucie wewnętrznego niepokoju pogłębiał fakt, że teraz już nie wiedziałam, czyje chcę zabić dziecko. Być może nasze, którego po cichu oboje pragnęliśmy. Gdyby nie on, byłabym szczęśliwa. Nie musiałabym już decydować, skoro nosiłam je w swoim łonie. Wybrałam dzień, kiedy miałeś dyżur i nie mogłeś mnie odprowadzić na dworzec. Obiecałam, że zadzwonię jak tylko dojadę. Co też uczyniłam. Dom, w którym się zatrzymaliśmy, był oddalony od poczty o kilometr i on musiał mnie zawieźć. Czekał na zewnątrz, kiedy z Tobą rozmawiałam. Byłam roztrzęsiona, niemal pewna, że to moja ostatnia z Tobą rozmowa, ten lekarz tak mnie straszył... — Co ty, Krysiu, masz taki głos? — spytałeś. — Pierwszy raz wyjechałam sama... — No, malutka dziewczynka — powiedziałeś ze śmiechem. Już się pożegnaliśmy, ale zanim odłożyłeś słuchawkę, rzekłam: — Kocham cię. — I ja ciebie — usłyszałam. Z uczuciem takiego bólu odkładałam słuchawkę, że mnie to niemal zgięło wpół. Wychodziłam z poczty, trzymając się rękoma za brzuch. On stał oparty o samochód i palił papierosa. — Co się stało? — spytał z niepokojem. — Nic — odrzekłam z nienawiścią. Zajmowaliśmy jeden pokój, który miał podwójne łóżko. Leżeliśmy obok siebie, ale się do siebie nie odzywaliśmy. Wiedziałam, że nie śpi. Ja też nie spałam. On parę razy wychodził, palił papierosy, słyszałam trzask zapalniczki. Rano odwiózł mnie do szpitala. Był to szpital wojskowy w powiatowym mieście. Nie spoglądając na niego, chciałam odejść za pielęgniarką, ale przytrzymał mnie za rękę. — Kochałem cię od pierwszej chwili — powiedział. Nie chciałam tego, a jednak usłyszałam swój głos: — Więc jak umrę, życzę ci wyrzutów sumienia do końca życia. I wtedy na moich oczach jego twarz się zapadła, zrobiła się prawie płaska. 109 — Nie pamiętasz mnie z getta? — Nie — odrzekłam zimno. To też nie zrobiło na mnie wrażenia, byłam zajęta sobą, za bardzo się o siebie bałam, żeby przejmować się takimi wyznaniami. — Żydowski Anioł Śmierci ma jasne włosy... Uderzyłam go w twarz. To było dla mnie za dużo. Nagle moje życie wydało mi się jakimś nieprawdziwym kiczem. A przecież już sama zdolność cierpienia powinna mi dać prawo do bycia człowiekiem. Zawsze tak bardzo chciałam żyć, a teraz moja sytuacja zmuszała mnie do ryzyka. Musiałam je podjąć. Nie miałam wyjścia. Kiedy go uderzyłam, kilka osób zaczęło się nam przyglądać, a pielęgniarka stała z boku z zaciekawioną miną. On mimo to przyciągnął mnie do siebie. — Błagam cię — powiedział w moje włosy — daj mi to dziecko... Wyrwałam się i pobiegłam w głąb korytarza. Dusiły mnie łzy. Potem było to straszne, to nieludzkie. Lampa w oczy. Leżałam na stole naga, z rękami oblepionymi plastrem, z igłami kroplówek w żyłach i miałam wrażenie, że tym razem to nie Marysia, ale ja jestem Chrystusem rozpiętym na krzyżu i wydawało mi się to jeszcze większym świętokradztwem. Kazano mi odliczać. — Raz, dwa, trzy — czułam, jak kołowacieje mi język. Zapadając w sztuczny sen, nie miałam przed oczami Twojej twarzy, to była jego twarz. Ściągnięta bólem. Te ciemne oczy były pełne łez. Kiedy się budziłam, też miałam jego twarz przed sobą. Patrzył na mnie z tym samym wyrazem, jaki zapamiętałam zasypiając. Z trudem uniosłam powieki, patrzyliśmy na siebie bez słowa. Wreszcie udało mi się sklecić to jedno: — Idź stąd... Wycofał się od razu. Mój tygodniowy pobyt przeciągnął się, telefonowałam ze szpitala, opowiadając Ci jak wspaniale idzie mi to tłumaczenie. — Mam już siedem stron — paplałam, starając się zapanować nad słabością głosu. Ty przecież byłeś lekarzem. Wyglądałam bardzo źle, wkrótce po zabiegu dostałam krwoto- 110 т\і ekarZe ПІЄ daWuli mi szansy- A jednak wyszłam z tego Tylko bardzo schudłam, pod oczy zakradły się głębokie sińce. Taka nie byłam nawet w czasie głodu w getcie. Kiedy nie miałam siły wstać z łóżka, kiedy się tak ze sobą mocowałam, pojawiło się we mnie coś na kształt satysfakcji, że wreszcie moje ciało zostało zwyciężone. Niczego mi już nie może dyktować, walczy o przetrwanie. Ale to była tak wątła myśl, że załamała się gdzieś w połowie, właściwie odtworzyłam ją dopiero potem, jak się czułam już lepiej. Nie pozwolono mi wstawać, ale ja przecież musiałam do Ciebie telefonować, tak histeryzowałam, że przynoszono mi telefon do łóżka. Było to skomplikowane, potrzebny był przedłużacz do sznura. On to wszystko załatwiał, bardzo się z nim w tym szpitalu liczono, był przecież rok pięćdziesiąty czwarty. Do domu wróciłam po miesiącu. Ciągle nie wyglądałam najlepiej i bałam się naszego spotkania, ale Ty miałeś kłopoty w klinice, umierał Twój pacjent i nic nie zauważyłeś. Właściwie prawie się me widywaliśmy. Cały czas siedziałeś w szpitalu. Było mi to na rękę. Tylko Michał mi się uważnie przyglądał. — Zestarzałam się przez ten czas — spróbowałam zażartować. — Po co ty wyjeżdżałaś? — spytał. I nagle się rozpłakałam. Michał już o nic nie pytał, ale patrzyły na mnie jego kochane oczy. On mi oddawał z powrotem nasze życie, to życie, które tam w szpitalu wydawało się stracone na zawsze. — Nie chcę cię już nigdy widzieć. — powiedziałam tamtemu, gdy mnie podwiózł do rogu Nowowiejskiej. Oboje wiedzieliśmy, że już do jego samochodu nie wsiądę. Potem zadawałam sobie pytanie, dlaczego go nie rozpoznałam i doszłam do wniosku, że oni tam wtedy mieli dla mnie jedną twarz. Jak inni był wtedy żebrakiem, żebrał o życie, żebrał o chleb i żebrał o miłość, nie dałam mu jej ani wtedy, ani teraz. Nie dlatego, że byłam taka zła. Ja po prostu nie mogłam. Sobą potrafiłam być tylko przy Tobie. Nikt nie był winien, o wszystkim decydował los. W tym ciężkim dla mnie czasie Michał bardzo mi pomógł, mimo że był wtedy piętnastoletnim chłopcem, a więc wchodził w tak zwany trudny wiek. Ale myśmy nigdy się właściwie od siebie nie oddalili, wystarczyło jedno spojrzenie, aby wiedzieć, co to drugie czuje. On czuł, że jestem nieszczęśliwa i starał się być ze mną. Któregoś dnia bez słowa położył na stole dwa bilety do filharmonii. Odkąd 111 stan Marysi się pogorszył, przestaliśmy chodzić na koncerty. — Nie wiem, czy będę mogła pójść — rzekłam — jestem trochę zajęta... A chodziło o to, że nie byłam w nastroju do słuchania muzyki, ja nawet nie miałam nastroju, żeby żyć. Teraz to ja kładłam się na tapczanie twarzą do ściany i to Ty oglądałeś moje plecy. Raz nawet spytałeś, czy mam kłopoty. Odrzekłam, że czuję się przemęczona. — Przecież niedawno miałaś urlop... — Ale nie wypoczęłam — odpowiedziałam niechętnie. Nie drążyłeś tego dalej, po prostu zgasiłeś światło i po chwili usłyszałam Twój równy oddech. Michał spojrzał na mnie i rzekł: — Wiesz, że w programie są Koncerty Brandenburskie? To było jak hasło, nie mogłam udawać, że go nie znam. — No to dobrze. I ten koncert był jak powrót do samej siebie. Muzyka, która tak przygniotła Marysię, mnie wyrzuciła na brzeg, opuściło mnie wrażenie, że tonę. Mocno uchwyciłam się gałęzi, którą było życie. Przecież ja je kochałam z całych sił, kochałam je niemal biologicznie, struchlała z zachwytu na widok kropli deszczu na liściach, na widok chmur, słońca. Najtrudniej było mi przeżyć dzień, kiedy niebo zasnuwała szarość, ta szarość natychmiast miała we mnie odbicie. Nie mogłam być tak do końca nieszczęśliwa, gdy właśnie kwitły bzy. Bzy... ich zapach był dla mnie zapachem miłości, może dlatego, że poznałam Cię w maju. Drzwi otworzyłam Ci wieczorem, a następnego dnia siedziałam w parku pod krzakiem, który był obsypany białymi kwiatuszkami zebranymi w kiście. Boże, jak one pachniały... Więc wróciłam do Was ze swojej dużo dalszej podróży, niż myślałeś. I nasze życie toczyło się dalej. Wydarzyło się kilka ważnych rzeczy. Michał otrzymał zezwolenie z kuratorium i zdał maturę, zdał też egzamin na politechnikę i został przyjęty. Bardzo mnie to zdziwiło, bo zawsze sobie wyobrażałam, że wybierze wydział humanistyczny, do końca się zresztą wahał. Ale wreszcie stwierdził, że jego powołaniem jest elektronika. I znowu był najmłodszym studentem na uczelni, ale tym razem już go to nie martwiło. 112 Tak trochę po nowym roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym zadzwonił telefon, podniosłam słuchawkę. — Tu Kosowicz — usłyszałam schrypnięty, już nawet nie głos, ale szept. — Chciałbym mówić z panią Elżbietą Korzecką... — To ja — odpowiedziałam, mając teraz niezbity dowód, że od początku wiedział, kim jestem. Nie zapamiętał mojego nowego imienia. — Jak się pani czuje? — spytał. — Dobrze, a pan profesor? — Ja już jestem stary — odrzekł. Milczeliśmy chwilę. — Jest pani zadowolona z życia? — Tak — była to szczera odpowiedź, po przecież lubiłam żyć, pomimo wszystko. On znowu milczał, czułam, że chce mnie spytać o ojca, że cały czas chciał mnie o niego spytać, ale właśnie z nim nie mogłam o ojcu mówić. To byłaby katastrofa. I dla mnie. I dla niego. Milczenie po drugiej stronie było jak wołanie o ratunek, a jednak nie mogłam pomóc. — To do widzenia — usłyszałam wreszcie. W tydzień później wróciłeś do domu i już od drzwi wiedziałam, że coś się stało. Na pamięć znałam Twoją twarz. — Umarł profesor — rzekłeś. Zdążył Cię jednak zarekomendować na swojego następcę. Był to dla Ciebie trudny moment, bo postawiono warunek, że musisz wstąpić do partii. Jak zwykle szukałeś pomocy we mnie, w sensie niemal dosłownym. — To właściwie formalność — powiedziałeś — ale nie wiem, czy potrafię to wytrzymać. — Można wytrzymać sporo — odrzekłam. — Widzisz mnie na zebraniu partyjnym? Przecież to wręcz groteskowe. Ja, rozumiesz, ja! Tam, z nimi! — To tacy ludzie jak ty. Twoi koledzy, większość wstąpiła z podobnych powodów. Żeby lepiej żyć, dla kariery. — Mam gdzieś karierę — wykrzyknąłeś — ale chcę mieć oddział. — Więc dlaczego się wahasz? — Bo zawsze byłem w porządku z samym sobą. — I tak będzie dalej, Andrzeju. 8 — Listy miłości 113 Przyjrzałeś mi się, czy nie żartuję. Nie, ja nie żartowałam. Taka Twoja dwuznaczna decyzja była mi potrzebna, tak jak potrzebny mi był Twój antysemityzm. Oboje mieliśmy w sobie skazę, nasz wewnętrzny wizerunek nie był czysty. Zakłamywałam nasze życie w imię swojej miłości. Ty miałeś teraz zrobić to samo. No i wstąpiłeś do partii. Przez jakiś czas miałeś minę, jakbyś napił się octu, a myśmy z Michałem wymieniali spojrzenia. Nie traktowaliśmy poważnie Twojego stanu ducha. Kiedy szedłeś na zebranie partyjne, mówiłam: — Pomyśl, że to wizyta u dentysty. Wkrótce nie było to już problemem, pochłonęły Cię sprawy oddziału. Czasami dostawałeś napadów wściekłości. — Dzwoni do mnie jakiś typ i mówi per towarzyszu! — Przecież jesteś jego towarzyszem, on nie wie, że to wszystko na niby. — Nie bądź taka dowcipna — Twój gniew jednak opadał, moje szyderstwa dobrze Ci robiły. Drugim ważnym wydarzeniem, czy raczej trzecim: najpierw matura Michała plus studia, potem Ty w roli ordynatora, no i wreszcie odzyskanie mieszkania, była wyprowadzka rodziny Krupów. Najpierw wyniósł się starszy syn Heniek, bo się wżenił w willę w Milanówku pod Warszawą. Widziałam narzeczoną, była szpetna, ale miała inne zalety. — Uczciwa jest, że nie wiem co — tłumaczył mi jej przyszły mąż — no taka uczciwa, że aż się można zdziwić! — I ma dobry posag, panie Heńku — odrzekłam, trafiając w czułe miejsce. — Ja tam na pieniądze nie mam hudzby — powiedział — co to ja, starozakonny? Dla mnie liczy się człowiek... Dla mnie też, panie Heńku — pomyślałam. A potem się okazało, że ta willa jest taka obszerna, że pomieszczą się nie tylko państwo młodzi, ale rodzice i rodzeństwo pana Heńka. Plus pracownia krawiecka. O to chyba najbardziej szło. Teść pana Heńka zobowiązał się dostarczać zamówienia dla wojska, a to było złote jajko. Można było zarobić bez ryzyka, że rąbną podatek i człowieka zniszczą. Rodzina Krupów zaprosiła nas na wieczorek pożegnalny, Michał się wymówił, ale nam nie wypadało. Po paru kieliszkach zrobiło się dość wesoło. Wspominało się stare dzieje. 114 — Ja patrzę, stojo w tych prochowcach — opowiadał Heniek — to ja myk za drzwi, pana dochtora zatrzymać... — Uratował mi pan życie, panie Heńku — powiedziałeś — wtedy dostawało się czapę z dnia na dzień, działały sądy doraźne. — Teraz podobnież poniektórych puszczajo — stwierdził pan Heniek. — Puszczajo, ale nie za bardzo — wtrącił pan Krupa z natury małomówny, ale ta sprawa zdawała się go boleć. — Ja to jestem człowiek prosty, ale na tym się nie rozumiem. Jak to tak, nikt się nie upomni o tych, co siedzo za niewinność. Nawet lisy farbowane się trafiajo, to tak jakby tym biedakom w twarz na-pluć... Wziąłeś to sobie do serca, twarz Ci poszarzała. Pan Krupa musiał się zorientować, że coś palnął, bo zaraz wzniósł toast: — Za naszo kochano panio dochtorowo! Wszyscy do mnie przepili. — Ja to panio dochtorowo lubię — rozpromieniła się krawcowa — bo taka jest jak my, prosta, nie obnosi się... pogada z człowiekiem... — I wódeczki się napije — zaśmiał się pan Heniek. — Właśnie — stwierdziłeś kwaśno — dosyć tej wódeczki. No i jeszcze coś się wydarzyło. Przetłumaczyłam opowiadanie Hemingwaya, które wydrukował Przekrój. Zrobił się szum. Nie wokół mnie, ale wokół opowiadania, trochę tego lukru spadło na mnie. A potem Twórczość wydrukowała fragment przetłumaczonej przeze mnie powieści francuskiej pisarki. Też usłyszałam pochwały. A przecież byłam amatorką, nie skończyłam studiów, francuski wyniosłam z domu. Jednej jedynej lekcji, ale ważnej, udzielił mi Jerzy Lisowski właśnie z Twórczości. Przejrzał mój tekst i wykreślił idiom przetłumaczony przeze mnie dosłownie. Na górze wpisał ołówkiem „wrzód na dupie". Zdanie brzmiało teraz: „Ta sprawa zawadzała mi jak wrzód na dupie". Nagle zrozumiałam, na czym polega istota tłumaczenia z obcego języka. Odezwał się też telefon z wydawnictwa. Poproszono mnie na rozmowę. Chcą, żebym im coś przetłumaczyła. Opowiedziałam Ci o tym telefonie, ucieszyłeś się. Wieczorem obwieściłeś gościom, były właśnie Twoje imieniny, że mam zamiar zostać wybitną tłumaczką. Któryś z Twoich kolegów zażartował: 115 — Wszyscy mamy grzeszki, a dla ciebie Andrzej istnieje najpierw Krysia... — Potem Krysia — dodał inny. — I jeszcze raz Krysia — zawołali chórem. — A ty, jesteś jej pewien? — No nie wiem, co tam Krysia ukrywa w zaijadrzu — odrzekłeś. Co naprawdę wiedziałeś o mnie, czego się domyślałeś, to były pytania bez odpowiedzi. Na tych samych imieninach ktoś stwierdził ze śmiechem: — A wiecie, że na przykład Żydówki mają w poprzek? Wszyscy byliśmy już pijani, ale to mnie otrzeźwiło. Spojrzałam na Ciebie. — Żydówki nie są w moim typie — powiedziałeś, starając się nadziać marynowany grzybek na widelec. Powiedziałeś to bez egzaltacji, niejako stwierdzając fakt. Po raz drugi poczułam się przy Tobie Elżbietą Elsner. To było na miesiąc przed moją wizytą w wydawnictwie. Wybierałam się tam z duszą na ramieniu, bo nie byłam pewna, czy sobie poradzę z tłumaczeniem. Pisarz, którego mi proponowano, był trudny, jego proza skomplikowana językowo. Nie tyle się bałam oryginału, co właśnie języka polskiego. Czy znajdę odpowiedni wyraz dla tej prozy. Redaktorka przyjęła mnie miło i powiedziała: — No to chodźmy do dyrektora. Czeka na nas. Gabinet był duży, biurko, dywan. Palma. I on za biurkiem. Na mój widok podniósł się, a ja stałam nagle zupełnie bezradna. To było uczucie kompletnej bezradności. Wiedziałam, że dyrektorem tej oficyny został jakiś Kwiatkowski, człowiek z aparatu mówili jedni, ubek mówili drudzy. Ale ja tego nazwiska nie kojarzyłam z człowiekiem, o którym tak często myślałam. — Panie dyrektorze, to właśnie pani Korzecka — przedstawiła mnie sekretarka. — Miło mi, Kwiatkowski — odrzekł, całując mnie w rękę. Najgorsze było to, że nie rozumiałam, co do mnie mówi. Nagle przestałam chwytać jego słowa. Była tylko ta wąska twarz i ciemne, z odrobiną smutku oczy. To już nie był pułkownik Kwiatkowski, to był cywil o tym samym nazwisku. — Dajemy pani termin półroczny — usłyszałam jego głos — chcemy mieć to tłumaczenie zaraz po wakacjach. 116 Mam czekać tak długo — pomyślałam, a potem pomyślałam — czy ty wiesz, czym jest rozpacz? Nie potrafię opowiedzieć jej słowami. Ból, który rozłazi się jak robactwo, jest wszędzie, w ustach, w przełyku, w żołądku. I nie można uciec. Coś bardzo niedobrego w mózgu. Odczuwa się, jak nasadzoną gnijącą czapę, w rodzaju grzyba... rozpacz cuchnie... nie można pozbyć się tego zapachu... Wstałam. Kiedy byłyśmy już za drzwiami, redaktorka ze współczuciem spytała: — Źle się pani czuje? Więc było aż tak źle. Już raz mnie oglądał w stanie kompletnej rozsypki. Wtedy też siedział za biurkiem i też się spoza niego podnosił. Ten ruch, to oparcie się rękami o blat, to było to samo. Umiał nad sobą panować. Więc, kim byłam teraz dla niego? Wspomnieniem czy ciągle kimś więcej. Powiedział, że kochał mnie od pierwszej chwili. A więc tyle lat. Ale czy można traktować poważnie słowa... Wróciłam do domu, położyłam się na tapczanie i włączyłam płytę. Wariacje Goldbergowskie, to ulubione: pam, pam, pam Michała. I znowu byłam kimś innym. Od naszego spotkania minęło dwa lata. Teraz był maj pięćdziesiątego szóstego roku. Dwa lata to dużo. Dużo i mało. W tej sprawie to było dużo, niemal przepaść. Czarny citroen był już tylko rekwizytem z przeszłości. Zabawne było to, że znowu byłam od niego zależna... Moja druga natura dawała o sobie znać. Wtedy szukałam winy w ojcu, teraz nie mogąc zagłuszyć myśli o tamtym, winę usiłowałam zwalić na Ciebie. „Pajac z siwą bródką", a teraz „karierowicz, antysemita, słaby człowiek". To było wstrętne, że tak dobrze się wyuczyłam roli ofiary... A może to była tęsknota, żeby chociaż przez chwilę być sobą. Przecież on wszystko o mnie wiedział. Myślał o mnie moim prawdziwym imieniem... A może zmęczyły mnie zabiegi wokół mojego oficjalnego życia, miałam przecież jeszcze drugie, utajone. Zwykle kiedy byłam sama, zdejmowałam swój kostium żony, przybranej matki, tłumaczki. Byłam wtedy z ojcem... I zawsze miałam do niego pretensje. Dlaczego — mówiłam — uczyłeś mnie, jak trzeba umierać, dlaczego mi nie powiedziałeś, jak trzeba żyć. — Książka, którą trzymał wtedy na kolanach, to były „Rozmyślania o śmierci" Marka Aureliusza. Umierając trzymał przed sobą instrukcję... A ja? Co ze mną? Prze- 117 cięż ja chciałam żyć. Wszystko się we mnie do tego życia wyrywało. Udawałam, że śmierci nie ma. Że jej nie widzę. Mimo ze natykałam się na nią co krok, przecież na drugie imię miała Getto. To dlatego przestraszył mnie wtedy mój niedoszły klient-inteli-gent, który miał się jeszcze pojawić, jak się okazało, w moim życiu w różnych rolach. Przyłapałam się na tym, że chciałabym wiedzieć, jak ma naprawdę na imię. On był przecież taką Krystyną Chylińską w męskim wydaniu. A może to o to chodziło, chciałam go spytać, jak on sobie z tym radzi. Jak o sobie myśli, którym imieniem. Przecież ja sobie z tym nie radziłam od tylu lat, ja jako ja nie istniałam, zostałam opowiedziana Waszymi słowami, Twoimi i Michała. Napisałam przed chwilą, że do swoich rozmów z ojcem musiałam zdejmować kostium. Chyba nie... był tak dopasowany, że mogłam go tylko lekko rozsznurować. Czasami dusił mnie, było mi za ciasno, wtedy pojawiał się przede mną tamten człowiek... Tłumaczyłam książkę z uczuciem, że każda strona mnie do niego przybliża, Paliłam się do tej książki, chodziłam jak nieprzytomna. — Nie przesadzaj z tym Francuzem — powiedział Michał, patrząc mi w oczy — kiedyś, zamiast talerzy, położysz na stole zmiotkę i szufelkę... Roześmiałam się, ale tylko dlatego, żeby pokryć zmieszanie. Wobec Michała też się czułam nie w porządku. Te dwie wersje mojego życia były do siebie nieprzystawalne. Któregoś dnia wstałam w ponurym nastroju, pełna buntu. Zawsze się tak musiało dziać, że seks wchodził w moje życie jako sprawa naganna. Miłość do Ciebie odbierała Cię Twojej żonie, myśli o tamtym człowieku zagrażały naszej miłości. Nic nie mogło być proste, a ja pakowałam się w sytuacje, kiedy musiałam zagłuszać coś, co było naturalną potrzebą serca... czy inaczej, co było zabronione... W biurze notarialnym jedna z koleżanek stwierdziła, że kierownik ma do mnie słabość. — Dziwisz się — odpowiedziała druga — ona ma kurewskie oczy... - odwróciła głowę i zobaczyła, że stoję w drzwiach. Długo nie mogłam zapomnieć tych słów. Ale czyż nie było w tym prawdy. Ta moja druga natura odzywała się bardzo silnie, a przecież to na niej ciążył bagaż moich doświadczeń z mężczyznami, mówiąc elegancko... Starszemu synowi krawca urodziło się dziecko. Zjawił się u nas, 118 prosząc, abyśmy zostali rodzicami chrzestnymi. Nie mogliśmy odmówić, po prostu nie wypadało. Wiązały się z tym dla mnie rożne dodatkowe przeżycia, na przykład to, że musiałam pójść do spowiedzi. Czekało to także Ciebie i też było kłopotliwe, bądź co bądź należałeś do partii. Pan Heniek wszystko przewidział, obgadał sprawę z księdzem w Milanówku. Mieliśmy się tam zjawić późnym wieczorem umówionego dnia. Z kwaśną miną prowadziłeś samochód, naszą starą dekawkę, a ja przypominałam sobie pacierz, którego Wera uczyła mnie przed wyjściem z getta, ale poza „Ojcze nasz, któryś jest../' nic nie pamiętałam. Lepiej było z „Wierzę w Boga Ojca"... „i w Jezusa Chrystusa Pana naszego". Nagle poczułam niemal ból, że Chrystus nie jest moim Panem, że tak jestem od Niego beznadziejnie daleko... Zawsze miałam z Nim jakieś rachunki i zawsze czułam się jak ostatnia nędzarka... Zamajaczyła mi myśl, żeby wyznać wszystko księdzu i poprosić, by mnie ochrzcił. Zaraz przywołałam się do porządku. W mrocznym kościele paliła się tylko lampka przy ołtarzu, spowiadałeś się pierwszy. Potem była moja kolej, niemal zmusiłam się do uklęknięcia. Chciałam uciec, odczuwałam tak silną potrzebę ucieczki, że się musiałam przytrzymać konfesjonału. Potem te harde kolana się pode mną ugięły. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedziałam szeptem, gdy głowa księdza przychyliła się do kratki, ale to były już puste słowa. Nie miałam uczucia, że popełniam świętokradztwo, spowiadając się z nieprawdziwych grzechów. Mnie i temu człowiekowi przydzielono role, które musieliśmy odegrać. To wszystko. — Więcej grzechów nie pamiętam — recytowałam — za wszystko serdecznie żałuję, a ciebie ojcze duchowny proszę o rozgrzeszenie i zadanie pokuty — a pomyślałam — cóż ty możesz wiedzieć o moich grzechach i o mojej pokucie, wyznaczam ją sama od dnia, kiedy opuściłam getto... Potem był dzień chrztu, trzymałam na rękach dziecko. Było brzydkie, z twarzyczką jak po ukropie, którą okalały koronki czepka. Kiedy ksiądz polał je wodą, zaczęło wrzeszczeć. Z ulgą oddałam je matce. Ale tuż po wyjściu z kościoła, zrobiło mi się przykro. Oszukałam tych prostych ludzi. Przecież wobec Boga, w którego wierzyli, chrzest był nieważny. Ja byłam tego przyczyną. Można by mówić o Judaszu w spódnicy. Też był Żydem. 119 I nagle pomyślałam: Jak On... i ogarnęło mnie uczucie winy czy pokory, nie umiałam tego dokładnie nazwać. Był piękny dzień, przyjęcie odbywało się na powietrzu, stoły przykryte białymi obrusami ustawiono w wiśniowym sadzie. Twarze ludzi przy tych stołach były charakterystyczne, jak z teatrzyku. Słońce i przepiękna biel kwiatów wiśni obnażyły całą ich brzydotę. Pan Krupa potężny, niemal kwadratowy, w uszytym własnoręcznie garniturze, jego żona z przerażająco dużym biustem, jej różowe biusthaltery straszyły nas zawsze w łazience, ich córki jakieś groteskowe w nylonowych fałdziastych sukienkach, z włosami ufryzowanymi w loki, do których tak nie pasowały krościaste twarze o brzydkich rysach. Potem wojskowi, ale nie przedwojenni jak z igiełki, ci mieli mundury workowate, bo nie był to ten gatunek materiału. No i żony wojskowych, te panie majorowe i porucznikowe, błyskające w uśmiechach na przemian złotym lub srebrnym zębem. I Ty, w garniturze, którego nie cierpiałeś. Też zresztą szytym przez pana Krupę. Ale Ty, to było coś zupełnie innego. Twoja piękna, kształtna głowa, Twoja twarz. Po raz któryś konstatowałam ze zdumieniem, że oto oglądam mężczyznę. Z takim samym zdumieniem i niedowierzaniem kontemplowałam piękno greckich rzeźb. Ty z pewnością byłbyś doskonałym modelem. Raz czy dwa spotkały się nasze oczy. Patrzyłeś na mnie, jak na kogoś, kogo dobrze znasz, kogo rozpoznałbyś pośród tysięcy ludzi. Gdybyś znał moje myśli, czy też byś tak na mnie patrzył. Gdybyś znał prawdę... Była niebezpieczna dla nas obojga. Kochałam Cię, podziwiałam jak zawsze, ale z tamtym chciałam iść do łóżka. Po kilku kieliszkach pojawiło się to dobrze znane ciepło, ta ręka dotykająca mojego brzucha, ale to nie była Twoja ręka... Chciałam to jakoś z siebie strącić, zmienić wewnętrzny temat. Było łatwiej, bo przecież po wódce. Tuż przed sobą miałam kwitnącą wiśnię. — Jeżeli jest ci do czegoś potrzebne moje życie, przyjdź i weź je — powiedziałam cicho do siebie. — Co mówisz? — spytałeś. — Nic, cytuję Czechowa w wiśniowym sadzie... — Krysiu, ale to jest z „Mewy". I nagle przestrach, co Ty wiesz, i myśl, że nie żartowałbyś w ten sposób, może nawet nie wiedziałeś, że mewami nazywają na Wybrzeżu portowe dziwki. 120 Krupowie byli dumni z takich rodziców chrzestnych, Ciebie przede wszystkim mając na myśli: pana ordynatora, ciągle się tak do Ciebie zwracali: panie ordynatorze. Początkowo te wszystkie awanse bardzo Cię drażniły, ale ten i ów do Ciebie przypijał, nie wypadało odmawiać i wkrótce wpadłeś w dobry humor, jak to Michał nazywał w „humor wódczany". Wiedziałam, że kiedy wrócimy do domu, będziemy się kochać. I tak się stało. Odwiózł nas młodszy syn Krupy Bolo, którego bardziej lubiłam, mimo oczywistych zasług pana Heńka. Ten młodszy miał więcej fantazji, świadczyło o tym chociażby to, że z kilku starych trupów zmontował sobie samochód, który przypominał skrzyżowanie wyżła z jamnikiem. Tym pojazdem zostaliśmy odwiezieni pod dom. Musiałam Cię prowadzić, bo się zataczałeś. — Dobrą mam żoneczkę — mówiłeś, starając się złapać mnie za pośladek — wiesz Bolo, Krysia to jest miód mojej duszy — i łaps mnie znowu za pupę. Wywinęłam się, bo w końcu Bolo patrzył, ale on to rozumiał, może lepiej niż ktoś inny. Wyrodził się z tej rodziny, jego marzeniem nie było uszycie garnituru, ale skonstruowanie pojazdu, który jeździłby bez benzyny, „na słońce". — A co będzie w deszcz? — pytałam. Tego Bolo jeszcze nie wiedział. W domu pomogłam Ci się rozebrać. Zajrzał przez drzwi Michał, jego jedynym komentarzem było wymowne: — O, la, la... Twoje ręce, szarpiąc bluzkę, chciały dotrzeć do moich piersi. Miałam ochotę Cię odepchnąć, a jednak nie zrobiłam tego. Położyłam się obok. Przygniotłeś mnie swoim ciałem, zapominając, że „dżentelmen opiera się na łokciach". Leżałam zduszona, owiana słodkawym zapachem alkoholu, na nieszczęście na chrzcinach serwowano wódki kolorowe, uważając, że ta zwykła w takim dniu nie przystoi. Stąd się zresztą brało Twoje początkowe niezadowolenie. Teraz dramatycznie chciałeś znaleźć się we mnie i żałośnie Ci to nie wychodziło. W końcu Ci pomogłam. I nagle w Twoim gardle się zagotowało, przeraziłam się, zanim zrozumiałam, że to pijacki płacz. — Krysiu, ty mną gardzisz... I nagle znaleźliśmy się blisko, tak blisko jak zawsze, oczyszczeni przez naszą miłość i wzajemne oddanie. Nie mogło być inaczej, Andrzeju, nawet w chwilach zwątpienia to, co nas łączyło, 121 było tak silne, że nie mogło przerwać tej więzi. Czasami nie zdawaliśmy sobie sprawy, do jakiego stopnia siebie potrzebujemy... ... Tego lata po raz pierwszy wyjechaliśmy we troje na wakacje za granicę. Powiedziałeś, że to spóźniona podróż poślubna. — Właśnie — wtrącił Michał — i od razu prezent: gotowe dziecko. — Masz na myśli tego dryblasa, który się plącze obok nas? — spytałam. — Właśnie — w jego oczach zapaliły się znajome iskierki. Już wiedziałam, że coś wymyśli. I wymyślił, złapał mnie na ręce i zaczął ze mną biegać wokół stołu. — Michał! Oszalałeś — starałam się bronić. — Jak chcesz odzyskać żonę, to ją wykup — zwrócił się do Ciebie. — No, nie wiem, czy warto... A co byś powiedział, gdybyś znał prawdę. To było przecież najważniejsze pytanie mojego życia, a jednak nie mogłam go zadać nikomu, ani Tobie, ani nawet sobie samej. Nie chciałam znać odpowiedzi, umierałam przed nią ze strachu. A przecież to tylko mogło odkłamać nasze życie: prawda. Dlaczego okazałam się takim tchórzem? Wiedziałam dlaczego, przecież wiedziałam, nie było sensu tego powtarzać. Miesiąc spędziliśmy w Jugosławii. Zachwycił mnie Dubrownik, po raz pierwszy żałowałam, że nie umiem malować, tak bardzo chciałam stamtąd coś zabrać. Zdjęcia, to było za mało. Ja chciałam zatrzymać słońce na murach, wąskie uliczki, kamienne schodki, drzewo wyrastające tuż nad urwiskiem, a pod nim szafirowe morze. Któregoś dnia na plaży Michał przyjrzał mi się, a potem rzekł: — Jezus Maria, Kryska, morze ci wpadło do oczu. Wtedy na plaży myślałam o tej chwili, kiedy wejdę do jego gabinetu. Czy już wtedy przeczuwałam, jakie piekło czeka mnie po powrocie. Nawet nie musiałam, przecież to ja nim byłam. Ja sama byłam swoim piekłem. Zadzwoniłam do wydawnictwa, że mam gotowy tekst, umówiłam się z redaktorką. Byłam pewna, że powie: „Może pójdziemy do dyrektora". Ale ona tylko wyraziła swoją radość, że zdążyłam z terminem. Z uczuciem niedowierzania schodziłam po schodach. 122 Był tu, w tym gmachu, i nie chciał się ze mną zobaczyć. Znowu znalazł sposób, żeby mnie upokorzyć. Był złym i mściwym człowiekiem. Bo przecież to wyglądało jak zemsta. Chodziłam z tym dwa tygodnie, któregoś dnia z uczuciem pogardy do siebie, zadzwoniłam do niego. — Kwiatkowski — powiedział do słuchawki, dobrze wiedząc, kto dzwoni, sekretarka nas łączyła. — Korzecka. — Słucham panią? Jakieś kłopoty? Wiem, że oddała pani tekst... Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię, odłożyłam słuchawkę. Odezwał się telefon, przez chwilę chciałam nie odbierać. Usłyszałam głos sekretarki: — Coś się rozłączyło. — A potem jego głos: — Rozłączono nas. — Odłożyłam słuchawkę — odrzekłam spokojnym tonem, jak zwykle, kiedy zaczynałam o siebie walczyć. — Dlaczego? — Chciałam się spotkać, ale... — Kiedy? — przerwał mi. To krótkie pytanie niemal wytrąciło mnie z przyjętej roli. — Jutro. Cisza, a potem jego głos. — Nie mam już swojej garsoniery. To było dokładnie to: „przypuśćmy, że chciałbym się z panią pieprzyć". To był ten sam człowiek, chciał mnie dostać, chciał mnie zobaczyć pokonaną. — Nie szkodzi, proszę przyjść do mnie — odrzekłam. Cisza. — Halo — powiedziałam. — Urządza pani przyjęcie? — Nie, zapraszam pana na dziesiątą rano. Będę sama. I znowu cisza. — Halo — powtórzyłam. — Nie przyjdę, Elżbieto — usłyszałam. — Musisz przyjść. — Po co ci to potrzebne? — Czekam o dziesiątej — powiedziałam i odłożyłam słuchawkę. Dopiero wtedy przestraszyłam się swojego pomysłu, uznając go 123 za niedorzeczny. Nawet nie cyniczny, po prostu pozbawiony sensu. Ale jak się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że właściwie niczym nie ryzykowałam. Ty wracałeś po trzeciej, Michał jeszcze później. To znowu włączyła się moja podświadomość czy raczej odezwała się we mnie „ta druga". Już wiedziałam, o co chodziło. Żeby kochać się z nim na naszym tapczanie, to mi natychmiast dawało przewagę nad nim. Jeżeli przyjdzie. Nie byłam tego pewna i te piętnaście minut, jakie się spóźnił, traktowałam jak klęskę. W szesnastej minucie odezwał się dzwonek. Poszłam otworzyć. Zaskoczył mnie jego widok, ta wąska twarz, oczy. Już nie chciałam walczyć, uśmiechnęłam się i mój uśmiech miał spełnić rolę gałązki oliwnej, on jednak nie kwapił się jej przyjąć. Był nieco sztywny. Poprosiłam, żeby zdjął płaszcz, potem przeszliśmy do dużego pokoju. Sytuacja była nieco absurdalna. Nic o sobie właściwie nie wiedzieliśmy. Spytałam, czy napije się kawy, odmówił. Zapalił papierosa. Ja stałam obok. — Tak to miało wyglądać? — spytał. O to chodziło? — Nie — odrzekłam cicho. Zgasił papierosa, potem wstał. Prawie jednocześnie rzuciliśmy się do siebie. Gorączkowo starał się dotrzeć do mnie przez ubranie, pomagałam mu na wpół przytomnie. Znaleźliśmy się na podłodze. Wydawało mi się, że istnieję jakby od połowy, był tylko dół mojego brzucha, moje uda, które go zagarnęły. Błądziłam dłońmi po omacku, chcąc dotrzeć do jego ciała, oddzielał nas od siebie sweter i koszula. W końcu poczułam ciepło jego skóry i wczepiłam się w nią paznokciami, zakotwiczyłam się w niej, niejasno zdając sobie sprawę, że mogę mu sprawiać ból. Sama byłam, jak pozbawiona czucia, dopiero orgazm targnął mną boleśnie, krzyknęłam jak po ciosie. Ogłuszona sobą, nie bardzo wiedziałam, co się z nim dzieje. Natychmiast się wycofał i nie byłam pewna, czy z nim stało się to do końca. Potwierdzenie znalazłam na swoich udach. Poszłam się umyć. W lustrze nad umywalką spojrzałam sobie w oczy. Odkryłam w nich nowe uczucie, którego właściwie nigdy nie doświadczyłam. To była pokora. Wszystko inne znałam na pamięć i były to wszystkie z możliwych odcienie bólu, pokorna nie byłam nigdy. Dopiero tego dnia. Kiedy wróciłam, w pokoju nie było nikogo. Prawie nie mogłam uwierzyć, a jednak na wieszaku nie było jego płaszcza. Przez chwilę miałam ochotę wybiec za nim, powstrzymałam się jednak. 124 Potem chodziłam wokół telefonu, chciałam zadzwonić i powiedzieć, co o nim myślę. A właściwie rzucić tylko jedno słowo: — Bydlak! — i odłożyć słuchawkę. Minęły dwa miesiące. I znowu zadzwoniłam. Wydawało się to nieprawdopodobne, a jednak tak właśnie było. Ujęłam sbchawkę, nakręciłam numer, podałam sekretarce swoje nazwisko. Powiedziała: — Chwileczkę — a potem powiedziała — pan dyrektor przeprasza, jest zajęty. Zadzwoni do pani później. — Dziękuję — bąknęłam, nie bardzo wierząc, że to właśnie przed chwilą usłyszałam. Minął prawie rok. Zadzwoniła redaktorka, że jest egzemplarz sygnalny tłumaczonej przeze mnie książki, tak zwana jaskółka. Ma wysłać pocztą, czy wpadnę? — Oczywiście, że wpadnę — odrzekłam — będzie prędzej... Pojechałam do wydawnictwa naszą dekawką, byłeś na zjeździe kardiologów w Poznaniu, więc zostawiłeś mi kluczyki. Po chwili trzymałam w rękach ten egzemplarz. Ze wzruszeniem odczytałam: tłumaczyła Krystyna E. Korzecka. Ta litera wsunięta pomiędzy imię i nazwisko była znakiem dla niego, że coś jednak mnie z tamtym życiem wiąże, przecież to E to była pierwsza litera mojego imienia i nazwiska, a więc w tej literze mieściłam się cała. Być może, też tak to odczytał, bo redaktorka powiedziała: — Pan dyrektor prosi, żeby pani wstąpiła do niego na chwilę. Zawahałam się, teraz mogłam się zemścić, zbiec po schodach, omijając drzwi jego gabinetu. Nie było mnie na to stać. Weszłam do sekretariatu. — Pan dyrektor czeka — powiedziała sekretarka z uśmiechem. Nacisnęłam klamkę i obite skórą drzwi otworzyły się bezszelestnie. Uniósł się zza biurka. — Jak się pani podoba okładka? — spytał. — Podoba mi się — odrzekłam przez ściśnięte gardło. — Słyszałem głosy, że tłumaczenie jest bardzo dobre... Nic nie odpowiedziałam, tylko patrzyłam na niego. Wtedy chyba zrozumiałam, że kocham tego człowieka, że kochałam go od dawna, a raczej, że kochałam Was obu. To było jak nieszczęście. On musiał zrozumieć mój wzrok. Nagle zmienił się na twarzy. Podszedł do mnie. Oparłam głowę o jego ramię, jak ktoś chory albo bardzo zmęczony. Tak się czułam. — Chcesz, żebyśmy gdzieś poszli? — spytał. 125 — Так. I wyszliśmy, a raczej pojechaliśmy moim samochodem do Konstancina do prywatnej restauracji. Zjedliśmy obiad, a potem wynajęliśmy pokój w pensjonacie. Po raz pierwszy kochaliśmy się w normalnym łóżku. Oboje nagle bezradni wobec naszej miłości. On był inny, niemal czułam na sobie ciepło jego oczu. Całował mnie z drżeniem, w pewnej chwili zrozumiałam, że płacze. — Jak masz na imię? — spytałam. — Jan. — Jak masz naprawdę na imię? Chwilę milczał. — Abel... matka koniecznie chciała. Pomyślałam, że wszystko się pomieszało, wszystko. Ktoś o imieniu Abel występował w roli Kaina, przynajmniej przez jakiś czas, ktoś inny o twarzy anioła otrzymał przydomek śmierci... PAydomek śmierci, jak to dziwnie zabrzmiało. Ale często wydaje mi się, że czuję ten kościsty uścisk na szyi pod włosami, że czułam go cały czas. Moje ciało stworzone do miłości, jak kiedyś powiedziałeś, było jak doczepione do mnie. Nosiło w sobie zarodek śmierci, być może dlatego zdecydowałam się zabić swoje nie narodzone dziecko... Nigdy sobie nie umiałam z nim radzić. Co mam zrobić teraz? Nie mogę ani się cofnąć, ani iść do przodu, ani stać w miejscu. Związana z dwoma mężczyznami... Nie wiem, co będzie dalej Andrzeju, ale przecież do Ciebie piszę swoje listy, do Ciebie, nie do niego... List piąty marzec' 63 Jesteśmy w Kolonii. Zaproszono Cię na zjazd kardiologów, a ja przyjechałam jako osoba towarzysząca. To aż dziwne, ale po raz pierwszy mieszkamy razem w hotelu... Niedawno skończyłam trzydzieści dziewięć lat, dla Ciebie już nawet równe czterdzieści, przecież Ty liczysz według fałszywego 126 kalendarza mojego życia. Nie dlatego było takie, że przybrałam inne imię i nazwisko, ale że to ważne gdzieś umknęło bezpowrotnie. Mając tyle lat, co mam, zrozumiałam, że prowadziłam walkę z wiatrakami. Już nie Judasz w spódnicy, ale Don Kichot... W jakimś sensie stałam się ofiarą nie swojej religii, zapożyczyłam z niej, że seks jest grzechem. Nawet w miłości do Ciebie. Bo kiedyś wcześniej życie dokonało na mnie gwałtu. W mojej religii najważniejszy był zawsze On-Bóg. Wystarczyło się Go bać, żeby był zadowolony. Jak Hitler nie lubił, żeby ktoś kalał Jego rasę, zadawanie się z gojami było w mojej religii rzeczą naganną. Ale seks nie był potępiony. Nie istniało nic takiego jak niepokalane poczęcie, którego owocem był Bóg-Człowiek. To przed Nim żywiłam bojaźń w sercu, chociaż wtedy nie był jeszcze moim Bogiem, to Jego oczami oglądałam swój upadek, upadek swojego ciała... Aż przyszedł mały chłopiec i zawołał: król jest nagi! Nie, ja nie zwariowałam, pamiętasz, jest taka bajka o szatach króla. Pewien hochsztapler wmawiał wszystkim, że tka szaty, ale tylko ludzie mądrzy mogą je zobaczyć. Wszyscy te szaty podziwiali i dopiero mały chłopiec zawołał: król jest nagi! No i wydało się... Na sylwestra zostaliśmy zaproszeni do Twoich znajomych i tam powitaliśmy rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty ósmy. Kiedy zegar wybijał dwunastą i zaczęły strzelać korki °d szampana, oprócz tamtego szampana rocznik tysiąc dziewięćset czterdzieści trzy, przybył mi jeszcze inny wyrzut sumienia-' on był sam. Wiedziałam, że jest zupełnie sam. Spotykaliśmy się często, przychodziłam do jego mieszkania na tyłach Nowego Światu. Pośpiesznie się rozbierałam, bo przecież zaraz musiałam wracać. Gdzieś wewnątrz pojawiły się wyrzuty sumienia, że właściwie przynoszę mu to moje ciało, a potem zaraz je zabieram. Ta jego rozległa, skomplikowana miłość zaczynała mi ciążyć, starałam się omijać tragiczne oczy. Zawsze były takie, ale ja tego nie widziałam. Opowiadał mi o sobie. Wszyscy jego bliscy zostali wywiezieni i spaleni w Treblince. On brał udział w powstaniu, potem skakał z dachu płonącego domu na drugą stronf- Był pewien, że wybiera śmierć, ale po stronie wolności, za murem. Upadł na krzaki, one go uratowały. Myślał, że zostanie poetą, a został katem, jak sam siebie określał. — W imię czego? — spytałam. 127 — W imię obłędu — odrzekł. Tak teraz widział tamto. Wtedy był komunistą i wydawało mu się, że tępi wrogów. Chciał służyć idei, a skoro nauczył się trzymać broń w ręku, wybrał taki wariant. — Ale dlaczego nie pod swoim nazwiskiem? — spytałam. — Oni teraz mają słuszne pretensje... — Jacy oni? — Polacy. — Nie byłem wtedy ani Żydem, ani Polakiem, byłem komunistą. Przecież my wykonywaliśmy wyroki na każdym, kto był przeciw nam. Nie oszczędzaliśmy Żydów. Czy wiesz, że Rakowiecka była ostatnim adresem dwudziestu czterech żydowskich poetów? O tym się nie mówi, bo po co... — No pewnie, jeden poeta mordował drugiego — odrzekłam z nagłą odrazą. Najbardziej drażniło mnie, że on jest taki przegrany. Zupełnie inaczej go przedtem widziałam. Był dla mnie uosobieniem zła, które mnie zniewalało, teraz stał się moim wyrzutem sumienia. ' Zawsze pamiętałam, że on tam na mnie czeka. Buntowałam się dokładnie tak samo, jak przed wsiadaniem do jego samochodu, tylko że on teraz był słabszy, zależny ode mnie. Więc, nie zawsze mając ochotę, mówiłam: „Przyjdę w piątek" — i zaraz jakoś był ten piątek i trzeba było kręcić, wymyślać nie istniejącą sprawę. Ale pomimo zmęczenia podwójnym życiem, nie chciałam tego przerwać czy raczej nie mogłam. Ten człowiek stał się częścią mnie samej i gdybym odeszła, pozbawiłabym siebie czegoś na zawsze. Nie wiem czego, ręki, nogi. Nie byłam w stanie dokładnie nazwać mojej od niego zależności. Z pewnością nie znalazłam tego, czego szukałam: prawdy o sobie. To była jego prawda. Kiedy zadałam mu pytanie: jak może mnie kochać, pamiętając mnie z getta, odparł: — Byłaś dzieckiem, a dzieci są zawsze niewinne. Jego odpowiedź była wielkim rozczarowaniem, bo ta ciemna strona mojego życia miała pozostać już taka na zawsze. Tak myślałam, aż ktoś obcy rzucił na nią światło, ktoś całkiem przypadkowy... Tymczasem Twoja kariera posuwała się do przodu, ale nie bez przeszkód. Zrobiłeś habilitację, a jednak ciągle byłeś docentem, pamiętano Ci przeszłość. Czułeś się pominięty, a nawet zagrożo- 128 ny, kiedy Twój asystent przegonił Cię, został profesorem nadzwyczajnym. Na szczęście odszedł z kliniki na jakieś stanowisko ministerialne, a to Cię zupełnie nie pociągało. Jak sam o sobie mówiłeś, byłeś praktykiem. I konkurencji obawiałeś się tylko w szpitalu. To było Twoje pierwsze życie-oddział, ja byłam tym drugim. I na tym się kończyło, nawet Michał pozostawał gdzieś w tyle. Więc kiedy Ci nagle o sobie przypomniał, doszło do spięcia. Najpierw mnie oznajmił, że zamierza się ożenić. W wieku dwudziestu jeden lat skończył studia i dostał się na staż do Instytutu Elektroniki z pensją dość skromną, powiedziałabym. Zaskoczył mnie tym projektem, tym bardziej że nie miałam pojęcia, iż ma narzeczoną. Myślałam, że o czymś takim powie mi, jak zawsze. Kiedy wybierał się na pierwszą randkę, był tak zdenerwowany, że miłosiernie powiedziałam: — Michał, to przychodzi samo. Po prostu nagle się wie... Spojrzał na mnie spod oka, ale po jego zachowaniu poznałam, że moje słowa dodały mu odwagi. A kiedy wyszedł, ja się zaczęłam denerwować, dobrze wiedziałam, czym może być falstart w miłości fizycznej. Ale kiedy wieczorem otworzyłam mu drzwi, zrozumiałam, że wszystko poszło jak trzeba. Chodził po pokoju pogwizdując i miał bardzo pewne ruchy. Uśmiechałam się pod nosem, nie mogąc dać po sobie poznać, że odkryłam, iż ta randka była rozbierana. A teraz nagle narzeczona i ślub. t — Może najpierw przygotuję ojca — zaproponowałam. — Po co — odrzekł — to sprawa między nami. Podeszłam pod drzwi Twojego gabinetu. — Tatusiu — usłyszałam — muszę ci o czymś zakomunikować. — Słucham. — Chcę się ożenić. — Tak? A gdzie będziecie mieszkali? — Tutaj. — Tutaj ja mieszkam. — Skoro znalazło się miejsce dla twoich dwóch żon jednocześnie, znajdzie się i dla mojej jednej — usłyszałam i poczułam, jak zimna ręka przejeżdża mi po karku. Potem było uderzenie w twarz i wiedziałam, kto otrzymał ten policzek. Michał wyszedł, prawie potykając się o mnie. W swoim pokoju zaczęł się pakować. Poszłam za nim. 9 — Listy miłości 129 — Dokąd? — spytałam. — Nieważne... Powiedział to tak biednym głosem. Dzielny Michał, który ' kiedyś zrezygnował z lizaka, teraz postanowił być dorosły. — Ojciec jest przemęczony, źle znosi rewelacje. — Uwolnię go od nich. — Przecież to nie ma sensu — powiedziałam, chcąc mu wyjąć sweter z ręki. Szarpnął się brutalnie. — Zostaw — powiedział ostro — kim ty w ogóle jesteś? Nagle nie umiałam na to odpowiedzieć. Postałam jeszcze chwilę i wyszłam. Zamknęłam się w sypialni, ale kiedy usłyszałam trzaśniecie drzwi wyjściowych, coś mnie napadło i też zaczęłam się pakować. Idąc z pustą szklanką do kuchni, przystanąłeś na ten widok. — Co ty robisz? — spytałeś ze zdumieniem. — Wyprowadzam się — odrzekłam — skoro nie ma tu miejsca dla twojego syna, nie ma go też dla mnie! Z furią wrzucałam do walizki swoje rzeczy. — A dokąd, jeśli można spytać? — Do kochanka — odparłam. Nie zrobiło to na Tobie wrażenia. — Bądź poważna — odrzekłeś. — Jestem poważna — wybuchnęłam — co ty sobie wyobrażasz! Że jesteś jedyny na świecie! Pełno jest samców równie wspaniałych jak ty! — Krysiu — powiedziałeś spokojnie — czy ty siebie słyszysz? To mnie na chwilę zbiło z tropu, ale zaraz wróciłam do pakowania. — Zostaw tę walizkę i chodź na herbatę — powiedziałeś ugodowo. — Michałowi należała się nauczka, wychowałaś go na egocentryka i egoistę. Nie musiałam, miał już gotowy wzór — pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. Do oczu napłynęły mi łzy, tym razem żalu nad sobą. Ze jestem tak beznadziejnie uwikłana w nie swój-los. „Kim ty właściwie jesteś" spytał Michał i było to pytanie zasadnicze. Zapięłam walizkę i chciałam wynieść ją do przedpokoju, ale ująłeś mnie za ramiona i mocno potrząsnąłeś. — Co ty wyprawiasz! — powiedziałeś, tym razem ostro. 130 — Wyprowadzam się do kochanka — odrzekłam, patrząc Ci prosto w oczy. Uderzyłeś mnie w twarz. Byłam tym tak zdumiona, że na chwilę straciłam orientację, Ty też byłeś nie mniej przerażony. Nagle przypadliśmy do siebie. No i zostałam. Wieczorem, kiedy już leżeliśmy w łóżku, spytałeś: — Z tym kochankiem to żarty? — Żarty — odparłam z przekonaniem. Ktoś tu naprawdę żartował, ale z pewnością to nie byłam ja. Coraz trudniej było mi prowadzić rozdarte, podwójne życie. Istniałam gdzieś pomiędzy Twoim roztargnionym wzrokiem a oczami pełnymi wyrzutu. — Proszę cię — mówiłam na granicy rozstroju nerwowego — ożeń się, miej dzieci... My i tak będziemy razem... — Jesteś moją jedyną i ostatnią kobietą — odpowiadał. Nie pytałam, czy także pierwszą, bo być może odpowiedź byłaby twierdząca, a tego bym już chyba nie zniosła. Teraz doszedł jeszcze Michał, a raczej jego konflikt z ojcem. Mieszkał w akademiku, na waleta. Miał tam przyjaciela. Mógł wchodzić dopiero po zgaszeniu światła i to przez okno. Opowiedział mi o tym, bo się do mnie odezwał. Wiedział, kiedy jestem sama. — Nie ciesz się — rzekł z ponurą miną,'gdy mu otworzyłam drzwi — nie wróciłem, przyszedłem cię przeprosić. Usiedliśmy w kuchni, tam najlepiej nam się rozmawiało. Zrobiłam kawę. — Przecież wszystko można rozwiązać, ale na spokojnie. Ojciec czeka na jakiś znak z twojej strony. — To się nie doczeka — odparł sucho — nie ja go uderzyłem, tylko on mnie. — Mnie też uderzył, jak ci to może pomóc. ' — Stary kretyn! — Michał! — Nie przyszedłem mówić o nim, jest mi głupio, że się tak zachowałem wobec ciebie... — Nie gniewam się. — Nie chciałem tego — rzekł cicho. — Michał — pogładziłam go po włosach i nagle struchlałam, ten gest uświadomił mi, jak jestem z nim związana. Było zu- 131 pełnie tak, jakbym przesunęła ręką po swojej głowie. To już nie są normalne uczucia, to jest jak brak osobowości. Chwilę milczeliśmy zmieszani. — A jak się miewa twoja narzeczona? — Chciałabyś ją poznać? — ucieszył się. — Bardzo. — To jakoś się spotkamy, zadzwonię. — A może przyszlibyście na obiad w niedzielę. Ojciec ją zobaczy, przyzwyczai się do tej myśli... Dla niego ciągle nie jesteś dorosły... — Raczej nigdy mnie dla niego nie 'było. Nie przyjdziemy, spotkamy się z tobą na mieście. Ale to się odwlekało, bo oni byli zajęci, potem ja, a potem Ty wyjeżdżałeś za granicę i to na dwa miesiące. Trochę się niepokoiłeś, czy w czasie Twojej nieobecności ktoś Ci tutaj nie podstawi nogi, ale było to ważne stypendium naukowe. Namówiłam Cię w końcu, żebyś jechał do tej Anglii. Odprowadziłam Cię na lotnisko, a raczej odwiozłam dekawką, która jeździła już bardziej na słowo honoru niż na benzynę. Reperował ją Bolo. Otworzył warsztat samochodowy. Mały, bo mały, on sam występował w roli szefa i personelu, ale zawsze znalazł sposób, żeby naszego grata podratować. — O, jest nasz zdychający ładądź — mówił ha jego widok. Zawsze mnie to porównanie śmieszyło. Teraz żegnaliśmy się na długo i czułam się nieswojo, jak zawsze, kiedy miało Cię nie być w pobliżu. Nie wiem, czy to była miłość, czy przyzwyczajenie, ale sama tłumaczyłam Michałowi, że nie umiera się z miłości do swojej nogi albo ręki. Coś takiego było teraz z nami, musiałeś być blisko, żebym dobrze się czuła — czy inaczej, żebym czuła, że żyję. Czyż nie jest to piękne wyznanie miłości, Andrzeju! I to po tylu latach. Minęło ich siedemnaście, odkąd jesteśmy razem... Wróciłam do pustego mieszkania, usiadłam w dużym pokoju, w którym przed wiekami rozmawiałam z Twoją matką i pomyślałam, że sama nie zostanę tu ani chwili dłużej. Pojechałam do niego, ale fakt, że nie muszę się nigdzie śpieszyć, wewnętrznie mnie poprzestawiał, ciągle spoglądałam na zegarek. W końcu on nie wytrzymał i przyniósł z przedpokoju mój płaszcz. — Odwiozę cię — powiedział. 132 w <-„ T T°J WOZ~; ,odrzekłam> chociaż określenie „wóz" w stosunku do naszej dekawki było mocno przesadzone. Un miał znacznie lepszy samochód. Więc wróciłam do domu i długo płakałam, odbierając tele-ton miałam zachrypnięty głos. Dzwonił Michał, zapraszając mnie na lody do Łazienek. Miał przyjść z narzeczoną - Ojciec wyjechał - rzekłam - przyprowadź ją tutaj, odpowiedzi! 'ат Z ПЦ UmÓwiłem' może następnym razem -Był piękny majowy dzień, usiadłam na pomalowanym na biało krzesełku P^y okrągłym stoliku pod parasolem. Byłam pierwsza, potem przyszedł Michał, zauważyłam, że mu zjaśniały włosy od słońca. Zawsze wtedy był „bardziej" mój. No i ona się zjawiła. Drobna szatynka o miłej, ale banalnej twarzy. Była grzeczna, może trochę nawet zbyt ugrzeczniona, a najbardziej nie podobał mi się sposób podawania ręki jak „zdechłego śledzia", to zresztą było określenie Michała Z miejsca nie miałam zaufania do takiej osoby No, ale Michał ją wybrał. Spoglądał spod oka, więc pikowałam się, żeby mieć odpowiednio entuzjastyczną minę. tknh і"" Р°Т1есІ2^а' „ze chodziła razem z Michałem do szkofy, ale on był wtedy dla niej za smarkaty, domyśliłam się, ze to jego^ pierwsza miłość. Więc takich Michał potrzebował potwierdzeń. On, ten gejzer inteligencji i zdolności! Dziwni są mężczyźni stanowczo zbyt skomplikowani i tak jednocześnie czytelni, jak zapisana tablica. Tym razem Michał był tą tablicą z napisem: a jednak ją zdobyłem! I co z tego Michale - pomyślałam, ale nie powiedziałam głośno Słońce zniżyło się i zajrzało pod parasol, czułam je na twa- IZ'J J wTZ'SШЄ Шо ^ W °сгУ- Prawie nie mogłam tego skdł P0Pro^am Michała, żeby się ze mną prze- każą РГ2УСІа d Si? tr°Chę sbneczka' ^g^dasz jak córka pie- — Czyli sowa! — uśmiechnęłam się. Ale czułam się coraz gorzej, wydawało mi się, że tym razem promienie kłują mnie w tył głowy, a przy każdym poruszeniu „dziobią w kręgoship. Ledwo dosiedziałam do końca na twardym krzesełku. Kiedy się żegnaliśmy, Michał, znacznie ode mnie wyższy, pocałował mnie w czubek głowy i ciepło powiedział: 10 — Listy miłości 133 — Ty zwolnij tempo z tymi tłumaczeniami, bo giniesz w oczach — potem zwrócił się do niej — wiesz Mariola, to jest wybitna tłumaczka, dali jej nawet nagrodę! Ona wyraziła zdumienie pełne zachwytu, a ja pomyślałam — Mariola, jeszcze to. W domu zaraz się położyłam i zasnęłam. Śniła mi się pustynia, słońce prażyło, a ja brnęłam przez gorący piasek, mając wyschnięte usta i gardło. A potem obudziłam się z uczuciem, że stało się coś strasznego. Przez chwilę nie wiedziałam co, ale ten strach zjeżył mi włosy. Zapaliłam nocną lampkę i spojrzałam na zegar, dochodziła druga w nocy. Próbowałam wstać, przykuł mnie jednak do poduszki nieznany ból głowy, ściekał w dół po kręgosłupie i zanikał w połowie pleców. Tak byłam nagle słaba, że nie mogłam się poruszyć. Jednocześnie rozumiałam, że muszę się bronić. Chciałam zawołać Ciebie, Ty byłeś pierwszym ratunkiem, potem Michała. I za każdym razem uświadamiałam sobie, że jestem tu sama. W końcu udało mi się przysunąć telefon, kulawo wykręciłam numer: — Dzieje się coś strasznego, ratuj mnie! — Zaraz będę — odrzekł przytomnie i odłożył słuchawkę. Pomyślałam, że przecież muszę otworzyć drzwi. Udało mi się usiąść, nie byłam jednak zdolna, by się czegokolwiek uchwycić. Ręce mi się osuwały, jakbym poruszała się w wodzie. Zsunęłam się na kolana i doczołgałam do przedpokoju. Cały czas czułam bolesne dziobanie w kręgosłup i doprowadzało mnie to do rozpaczy, wyobrażałam sobie, że są to ukłucia „jej" paznokcia. Leżałam w przedpokoju pod drzwiami, kiedy usłyszałam na schodach szybkie kroki. — Jestem tutaj — chciałam powiedzieć, ale nie mogłam. Ocknęłam się w karetce, podawano mi tlen. Zrobiłam się~ przytomniejsza, nawet próbowałam usiąść, ale mnie powstrzymano. Z jednej strony były obce ręce, z drugiej ręce znajome, ale nie mogłam ich z nikim skojarzyć. Na wszelki wypadek jednak się ich uczepiłam. Były jak deska ratunku. Zza tych rąk wyłonił się głos. Głos też poznawałam, ale nie kojarzyłam z osobą. — Jestem tutaj, nie bój się. Wszystko będzie dobrze, Elżbieto! A więc to był ojciec, tylko dlaczego nie mówił: Elusiu? No tak, miał do mnie żal... 134 - Tatuśku - odrzekłam ze słodyczą, do gardła podpłynęła fala niewypowiedzianego szczęścia - tatuśku P^P^C'3 Tym razem odpowiedział chyba: Elusiu, dobrze nie słyszałam. A potem zaczęłam widzieć ostrzej. Byliśmy w szpitalu ZlTuT uT ткГікІ Ш n°SZach- znałam jużczfi który był obok. To był on, ale nie pozwolono mu iść dalei' Znowu zegnała mnie ściągnięta strachem twaT J' 7,&У fwsze musisz. być taki - rzekłam ostro _ uki melodramatyczny... teraz jeszcze powiedz coś o moich włosach — Nie wiem, dlaczego to dodałam ■? «;~. • • • . . ^Pochylił się nade mną mężczyzna w białym fartuchu, pewnie — Jak się pani nazywa? — spytał. — Elżbieta Elsner. - Nie, nazywa się pani Krystyna Korzecka. - Krystyna E. Korzecka - poprawiłam mogłam. - Bardzo dobrze - powiedział mimo to - teraz obejrzy panią okulista. miZwboCkoyłam inneg° męŻCZyZn? w biaW fartuchu. Poświecił — Proszę patrzeć przed siebie — rzekł - Panie doktorze, ja się czuję taka samotna - poskarżyłam г з? ru0£;7sf owdtTktóry ^dał 5 dn° m<*- A potem nagle zaroiło się od białych fartuchów. Położono mnie na twardym stole, kazano podciągnąć kolana pod brodę. L Iw naga' Z P?ZyCJ1, embrT?lne^ Ktoś ujął mnie mocno za głowę 1 przydusil ją do moich kolan. Usłyszałam czyjś głos: ,w7 l°CZUJlРаШ ЬиС1Є Л kr?g°słuP- Prosz? sie nie poruszyć, bo zrobi pani sobie krzywdę. Już dawno zrobiłam sobie krzywdę - pomyślałam, ale bez Nie poczułam ukłucia, to było coś takiego, jakby ktoś wy- 135 sypał mi na plecy tysiące maleńkich mrówek, takich mrówek faraona, które swoim zwyczajem wędrowały jedna za drugą. Biegły tak w różnych kierunkach. Mrówki biegną gęsiego — pomyślałam z odrobiną czegoś, co mogło być poczuciem humoru, ale zaraz pojawiło się to uczucie czarnej melancholii. Z oczu pociekły mi łzy. — Czemu pani płacze? — spytała pielęgniarka. — Bolało? — Nie, tylko ja jestem taka samotna — powtórzyłam. Ona też się nie odezwała, może nie potrafiła zrozumieć, że można się czuć samotnym w tłumie ludzi. Zaraz się zresztą poroz chodź iii, a mnie włożono szpitalną koszulę i przeniesiono na nosze. Znalazłam się w wąskim pomieszczeniu, gdzie stało łóżko, a dookoła ze ścian wychodziły jakieś krany i gumowe węże. Naprzeciw miałam oszklone drzwi, za którymi zobaczyłam biurko, siedziała przy nim pielęgniarka. Było mi niewygodnie, miałam uczucie, że głowa jest niżej, a nawet, że na niej stoję i ona mi się coraz bardziej spłaszcza. Bałam się, że za chwilę zostanie z niej placek, a ja będę się zaczynała od szyi. Wydało mi się to tak potworne nie mieć głowy, że krzyknęłam. Tamta zaraz była przy mnie. — Boli panią? — spytała. — Zaraz dostanie pani kroplówkę. Chciałam powiedzieć, że to moja głowa, ale tak strasznie się śpieszyłam, że zdanie nie chciało się ułożyć. Majaczyło mi się tylko, że moja głowa... ale co, głowx? Potem wjechała kroplówka. Unieruchomiono mi rękę, nad sobą miałam teraz najnudniejszą butelkę świata, potrafiła tylko jedno, to swoje: kap, kap. A jak wesoło jest, kiedy nalewa się z niej wódkę. Ty i ja lubiliśmy pić wódkę, a najbardziej lubiliśmy pić we dwoje w naszym domu na Mazurach. Chodziłeś tam we flanelowej koszuli w kratę, w drelichowych portkach i gumiakach, ale to przebranie w niczym nie umniejszało Twojej klasy. To ciągle byłeś Ty, Twoja przepiękna głowa, Twoje szerokie ramiona, w których zawsze czułam się tak bezpiecznie. A teraz bolała mnie ta głowa. To był obcy ból i dlatego tak mnie przeraził, a jeszcze bardziej przerażało mnie zapadanie się w coś, co nie miało dna. Chwilami wydawało mi się, że to mój własny mózg tak mnie całą oblepia, paraliżuje wolę, udaremniając każdy ruch obronny. Jak się bronić przed czymś, co kontroluje każde drgnienie własnej świadomości... Jedyną obroną był Twój cień 136 DocbbT °Ze ? 'mieSZnie ZabrZmi> ale cien T^jej gbwy TwoT eTWiak l^t Т"Є ZaP°Wiadał к0ПІЄС ко™.' jeden wyrazYrit P ^ kuÓfa Zamybk JUŻ nie zdanie> ale sie z Sw 17' ^l32 l? -b?ł? getto' które naSle wydostało Ła i nTnnr Г 0Tkl/ ko™y*W * tego, że jestem słaba i me potrafię się bronić, zaatakowało mnie z cała siłą bem IZZlÓT АПи?Іи> 2Є Ty № db mnie tym wyj-meSkanitJ t0, ШЄ,¥ P^Padek, że zadzwoniłam do drzwi mciec mż wTh TOdZńW С2У raCZeJ Tw°Jei matki> bo Twój ojciec juz wtedy nie zył. Ja nawet czułam, że Twoja głowa na Z Г2е^1^ГПа- МУ WSZySCy І™Є™У ІаЬі: Ту, Michał ja dzT Ist n ' ° tamtym "°n"' b° t0 imie Abel ™»e zawsty-Abel 1? Г- mieJSCU WtnaSZej $УШас^ i w Jeg° sytuacji... Abel... co za dziwny pomysł miała ta matka... On jest dobrym ^łowiekiem, on jest tylko człowiekiem smutnym../ Ty peZTe Se I"^^zTSinr-PK°traflłbyuĆlZrOZUmieĆ' Cb°ciaz ^ >*£ o samo тЛ ^ '° М WrÓ§' aIe dla niego to było wiem^Tn TWne Cie^e,sPraWy meżczyzn... Myślisz, że nie wiem, ze to Ty zastrzeliłeś listonosza z Ninkowa, który był dzecrto0rnlrmiIlCJ1- N°Łak> * miał Ż°ne { -edmLro małych na młodSzv RI? К Г Sk°ńCZył° jeSZCZe dziesi?ciu lat- A ten UГіЖ l 7J ZaWSZC итогихапУ' lodził z gilem do pasa i płakał ze go dzieci znowu zostawiły. Nie mógł za nimi nadązyc swolmi dwuJ nimi nóżbmi V mog za ішш Wua aT PatrZyłam Jak ЬІЄЄПІЄ' **** РІ^У mfg47poe. I re S'i P Г Zfblłd °JCa- Boże' J'ak ta wdowa rozpaczała. I te dzieciaki. Poszłam na pogrzeb, mimo że tego nie uznaję m 1 mft^J^w a, F6b °JCa' аП1 Maiysi' moze P° -bu sTtacy kieł v • Wolałam„mifĆ ІСЬ W S°bie' ^wych. Zawsze że śiSerc ni """ти тУ'ІасЬ rOZm™'" °d dawna udaję, A iak on S" J?' 2Є ПІЄ P^1^^. J'ak ma na imię działa £J Ь-Є °wme РГ2УР°тпі, ja już tego nie będę wiedziała. ByC może właśnie teraz sobie mnie przypomina, nie będę jej niczego ułatwiała... Ale wtedy poszłam n7ten pogrzeb ni ^1а1аГГеЛаГ2уки- К^У ™^ wieCZOTem' «d razu wie-przyszb kohi S1? TlZłeg0- МШ 1ППУ gfos- A P°tem rano zabTl Ikrn А т1ЄкіЄт ' Podziała, że ci z podziemia mvśt W "°SZa-, °n^ naZyWał Wi^iewski. Na hasło Ninków myślę. Wismewski-wisme, zawsze w takiej kolejności. Więc po- 137 r szłam, bo ani pani Cechna, ani doktor nie ruszyli się. Bałam się, że podejrzenie może paść na Ciebie. Dla Ciebie tam poszłam, a nie dla tej kobieciny i jej najmłoszego synka Rysia. Ale jak już tam byłam, to mu wycierałam zasmarkany nos... Zanim straciłam przytomność, przyszedł do mnie ordynator. Powiedział, że jestem w szpitalu zakaźnym na Wolskiej i mam wirusowe zapalenie opon. — To lepsze, czy gorsze? — spytałam, wiedząc, że istnieje jeszcze bakteryjne, czyli ropne. Wyobrażałam sobie, że to bakteryjne jest jednak gorsze, ale on rozłożył ręce w takim bezradnym geście. Zapamiętałam ten gest. — Trudno powiedzieć — rzekł. — Tamto można leczyć penicyliną, a tutaj modemy tylko czekać... — Na co? — to było jedyne w tej sytuacji pytanie. — Aż pani wyzdrowieje — uśmiechnął się. — Myśli pan, że wyzdrowieję? — Muszę tak myśleć. Zawsze. Inaczej, co bym tu robił? To mnie trochę podniosło na duchu, ale nagle poczułam się bardzo zmęczona. Przymknęłam oczy, a właściwie stało się to trochę bez mojego udziału. Moje ciało robiło sobie teraz co mu tylko przyszło do głowy, która była przecież najbardziej chora. Usłyszałam jeszcze, jak on mówi do pielęgniarki: — Siostro, obserwować! — Tak, panie ordynatorze. — To żona Korzeckiego. Nie ma go w kraju. A ona: — Syn już wysłał depeszę. Może zdąży... Zdąży, na co? — pomyślałam, ale już nie znalazłam na to odpowiedzi. Z ciemności wyszedł mój pierwszy klient, ten właściciel pasmanterii. Zawsze chciałam Ci to opisać, to było ważne. Tamten pierwszy, niedoszły, przecież się nie liczył. Ale może i dobrze, teraz będę Ci mogła opisać, jak to było i jak ja to potem widziałam w żydowskich rekolekcjach, tak nazywam czas, kiedy byłam nieprzytomna i dręczyły mnie obrazy z getta. Minęły dwa tygodnie od tamtej sceny z Tłuściochem i zaczynałam czuć się niepewnie. Jadłam darowany chleb... Aż w końcu ten „galanternik", jak go ochrzciła Wera, uśmiechając się, rzekł: — To co, spróbujemy? Podniosłam się ucieszona, ale już na schodach ogarnęły mnie 138 mlmSkoni?7 nOWU ПІЄ-Іек"е, ™ stchórzę. To byłby dzeń а\о " VT ZaW°dzie' CO do te§° me miałam złu-z pochyła Т." , кГ1ЄС OStatecZny- Weszliśmy do pokoiku z uczuciem **'• KChrana Za Ра™ет, rozbierałam się z uczuciem ze mi bardzo zimno. On też się rozbierał a potem usłyszałam jęk żelaznego łóżka. obierał, a po ;ЬсЬоЛ t°di Tiokczku> zagrzejesz mnie... dotyk lodow,i;ą 7>РЧГ Р°тУ^1ат, mnie samą ziębił tylb i eoTłn7 РаІСГ- At 7 k°ńcU W^szłam- Zobaczyłam na wZnagk § ?' РГ2УГУ"У Był P° SZyje- P°bżyłam się obok - Na boczek aniołku - powiedział życzliwie kaźTbok 7 0dwrÓcił,na bocZek> * właściwie na całkiem po- rękTdoląT Era*Є d° тШЄ- P°CZUłam M S°bie jeg° - Zagłodzona jesteś - rzekł - ale tu cię odkarmią. Było eWą тШЄ d°, SieBie' a ja P°CZułam «>< °bcego na udzie. kfwałam г7'2"6 ' ^^ Jak Z gU^ ~ P°*An. Oczekiwałam tego, co juz znałam, bólu. Ale kiedy on nagle prze- mio! TtSTr Ш P ЄСУ' Р[2Г§піаСаІас ^oim ciałem, ten przedmiot tak łatwo się zagłębił. Mężczyna sapał, jęczał, jego gwał-to™ ruchy niemal wbijały mnie w siatkę, a potem zirlz uwal- uJrTkę SZerzei,nożki - Powiedział przyjaźnie. łatwoścTa Г ' ^ "^ "^^ ^ ^ ale Z ta sama a woscią co poprzednio. A potem mężczyzna uniósł się i chwy- lepka wił'' % СОІ T Л Wtł°CZyL Nagle Poczułam w dłoni lepką wilgoć. On z głębokim oddechem ulgi opadł na plecy. I tTk тГутК5уГ P°WiedZiał ~ b° P° C° Mm kbp°ty-пЛГ'Г' ПІЄ Г°2итіеІа,с dlacZego drżą mi kolana, przecież f/ć Nor""6!0 ШЄ Wy?rZył°- A Jednak Prawie ■* mogłam isc Nogi uginały się pode mną. Może dlatego, że wtedy nie ^Г J?ZCZeA Zyd°Wskim Aniołem Śmierci, a byłam dopiero jej z peJnto"1 Arłkiem": l napraWe т^Ыат «tym człowieku z pewnego rodzaju wdzięcznością. Ze to nie było takie trudne. łam tłn ТГ nUtazdz™a i І*Ьу dumy, że wreszcie zdałam ten egzamin. W swoich oczach z pewnością na piątkę. 139 Jak ja weszłam na salę, jak trzymałam głowę... Wera miała „przerwę", siedziała przy stoliku. Na mój widok roześmiała się: — Obcięłaś łeb kogutowi — rzekła — widzisz, jakie to proste. Niedługo będziesz taką samą gilotyną jak my wszystkie. Chyba jeszcze tego wieczoru spytałam, dlaczego użyła słowa „gilotyna". I drugi raz się roześmiała: — Nie wiesz? Ona jak my robi ciach, ciach, ciach i głowy opadają... A jednak nie było to takie proste. Moja podświadomość zatrzymała zupełnie inny obraz. Stan nieprzytomności okazał się pasem transmisyjnym, który wydostał na wierzch tę drugą wersję. To upiorne już nie potrafiło ukryć się z powrotem, kiedy odzyskałam przytomność. Obraz pozostał. Tylko sprzęty były takie same, dokładnie takie same: pochyła ściana, żelazne łóżko, zasłona, a za nią miska i dzbanek z wodą. Ale ja i on... to było potworne, chciałam krzyczeć, ale nie mogłam otworzyć ust, zupełnie jakby nalano w nie gipsu. Mężczyzna miał głowę zatkniętą na szkielet, który poruszał się, chrzęścił. I ja też byłam szkieletem, tylko moja głowa żyła, ale nie miała żadnych otworów, nic, gładka powierzchnia, jakby naciągnięto na nią pończochę. Te szkielety przybliżyły się i zwarły w uścisku, który nagle poplątał im kości. Tuż przed sobą miałam nalaną twarz mężczyzny z brodawką na policzku. Wyrastały z niej czarne włoski i nagle zobaczyłam, że to też jest głowa w miniaturze. Próbowałam się cofnąć, byłam jednak beznadziejnie zaczepiona żebrami o jego żebra, kości mojego podudzia przeszły przez otwór w jego miednicy, w żaden sposób nie mogłam się uwolnić. I nagle ta główka z czarnymi włoskami odpadła, a potem odpadł nos. Ciało zaczęło się kruszyć jak ciasto, wkrótce miałam przed sobą puste oczodoły i wyszczerzone, jak w uśmiechu, zęby. To była ludzka czaszka. Nie mogłam krzyczeć, przecież nie miałam ust... Nie wiem, jak długo tkwiłam w tym koszmarze, czy była to chwila, czy całe dni. Miałam przecież około dwutygodniową przerwę. Ale przerażający był tylko ten obraz. Często przebywałam z ojcem. Miał tę zapamiętaną przeze mnie twarz. Uważne mądre oczy patrzyły z miłością. Odgrywaliśmy nasze rozmowy, ale pojawiały się też nowe, to znaczy ja zadawałam stare pytanie, ale jego odpowiedź była inna. Ciągle powtarzał: „Nie 140 dlatego myślisz, że jesteś, ale dlatego jesteś, że myślisz". To oczywiście było to: myślę więc jestem. Ale dlaczego w kółko powtarzał? Jeżeli chodzi o mnie, to właśnie z tym było najgorzej. Ja przede wszystkim myślałam, a wcale to nie oznaczało, że tym bardziej byłam. Chyba nawet wręcz przeciwnie. Może on to wiedział i chciał mnie przywołać do jakiejś równowagi. A raz spytałam: — Tatusiu, o czym wtedy myślałeś? No wiesz... — Nie chciał odpowiedzieć, udawał, że nie słyszał pytania. — O czym myślałeś, umierając — powtórzyłam. — Byłeś sam... — Zrobił taką minę. Wyraźnie się wykręcał, a potem nawet chytrze zmienił temat: — A wiesz córeczko, że taki Kant całe życie przesiedział w jednym miejscu. W tym swoim Królewcu. Możesz to sobie wyobrazić? Ty i ja szwendaliśmy się po świecie, a on, za przeproszeniem, w tym Królewcu... Tyle, że chodził na spacer i spoglądał w niebo... Czy to była aluzja do tamtego mojego spojrzenia, po wyjściu od narzeczonego Wery? Ale co by to miało znaczyć? Że Kant coś takiego napisał? I że przywołałam pierwszą część tego credo, tylko pierwszą część, bo we mnie była pustka... — Tatusiu, musisz mi powiedzieć. To jest takie ważne... pamiętasz, jak czasami było nam razem źle... chodziłam po pokoju w czarnej bieliźnie i w czarnych pończochach, na nogach miałam wysokie szpilki. A ty siedziałeś w fotelu z tą swoją książką, jakbyś chciał się w niej przede mną schować. To mnie doprowadzało do szału, specjalnie przed tobą defilowałam, żebyś widział moje bezwstydne uda... To pytanie zadawałam mu za każdym razem, ale on zawsze zmieniał temat. Nie chciał na nie odpowiedzieć. I zaczęłam odczuwać do niego żal. To mogła być najokrutniejsza prawda. Ale on kręcił, aż za którymś razem wybuchnęłam: — To nie przychodź więcej! Zrobił taką nadętą minę i zniknął. Wpadłam w rozpacz. Chciałam rwać włosy z głowy. Chciałam go przywoływać, ale znowu, zamiast twarzy, miałam tę naciągniętą pończochę... I już nie pojawił się więcej, może dlatego, że zaczęłam powracać z bardzo dalekiej podróży. Moje zamroczenie stawało się coraz płytsze, pojawiały się strzępki głosów, błyskało światło. Raz nawet spróbowałam unieść powieki. Były rozległe i bez- 141 władne. Wysilałam się, wysilałam i nagle zobaczyłam sztachety, potem zrozumiałam, że to moje rzęsy tak wyglądają z bliska. One zagradzały mi świat. — Słyszy mnie pani? — dobiegł mnie czyjś głos. — Słyszę — tym razem to był mój głos, zupełnie jakby wychodził mi naprzeciw. A potem nagle zobaczyłam nad sobą Twoją twarz. — Co tu robisz? — spytałam — przecież miałeś być w Londynie? Ze zdumieniem zobaczyłam, że płaczesz. Po twarzy leciały Ci łzy. Więc i mnie zrobiło się jakoś wilgotno pod powiekami, gałki oczne boleśnie zakłuły. A zaraz za Tobą stał Michał, też w białym fartuchu. — Coś ty nam narobiła, Kryska — powiedział — trzeba przyznać, że jak już chorujesz, to efektownie... — i nagle głos mu się załamał. Znałam to, ta trzęsąca się broda... — Michał, czy ty wróciłeś do domu? — spytałam groźnie. — Tak — odrzekł krótko. A ja zaraz powiedziałam: — To ja teraz pośpię... Wiedziałam, co będzie, powieki opadną, a oni się przestraszą. Okazało się, że to nie był jeszcze powrót, to była tylko taka wyspa. Stały ląd oddalony był o jakiś tydzień, ale po tej wyspie pojawiła sią inna. Spytałam nawet: — Panie doktorze, dlaczego w kółko dajecie mi proszki na sen? A on się roześmiał: « — Ma się chorą główkę, śpiąca królewno. I nagle zobaczyłam lokal, usłyszałam szmer głosów, brzęk kieliszków I szef, głos szefa: — Przyszła nasza królewna... — Wszystko się we mnie przed tym obrazem cofnęło, ja cała cofnęłam się, gdzieś poza własną świadomość. Tak siebie odwiedzałam, odwiedzałam, a potem nagle do siebie przyszłam. Postanowiono przenieść mnie z separatki na ogólną salę, do ozdrowieńców. Ale okazało się to niezbyt dobrym pomysłem. Obok mnie leżała młoda kobieta, wiedziałam, że przeszła to samo zapalenie opon co ja. Kiedy zajmowałam łóżko, spała, ale potem się obudziła. Zagadnęłam ją, a ona nagle wykrzywiła twarz. Ten 142 grymas był straszny, zniekształcił jej rysy. Tak mnie to przeraziło, że zaczęłam się trząść i nie mogłam się uspokoić. Nagle wszystko się we mnie rozklekotało, jakbym była takim samym ludzkim wrakiem jak ona. Przybiegła pielęgniarka, potem lekarz. Nic im nie mogłam powiedzieć, tylko łzy leciały mi po policzkach. Wezwano Ciebie, a Ty tylko spojrzałeś na tę kobietę i zrozumiałeś wszystko. Przeniesiono mnie z powrotem do separatki. Spędziłam tam kolejne trzy tygodnie. Raz jeden „on" mnie odwiedził. Wszedł w białym fartuchu narzuconym na ramiona z tą swoją schowaną twarzą. Dopiero, jak zostaliśmy sami, ożyły jego oczy: — Elżbieto! — nic więcej nie mógł powiedzieć, zresztą i tak by nie zdążył, bo odezwały się kroki na posadzce. To były Twoje kroki. Co ja wtedy pomyślałam, wiedząc, że za chwilę spotkacie się u mojego łoża. Właściwie nie pamiętam, postanowiłam się wycofać, zamknęłam oczy. Twoje kroki się przybliżyły. Była cisza, a potem jego głos: — Pani Krystyna chyba zasnęła... jestem z wydawnictwa... A potem Twój głos: — Żona była bardzo chora. — Właśnie wiem... Wtedy po raz drugi pomyślałam, że moje życie jest kiczem. I była w tym pretensja, tylko..., do kogo... Na czas rekonwalescencji zawiozłeś mnie do Obór, Związek Literatów, do którego niedawno mnie przyjęto, miał tam dom pracy twórczej. Niestety bzy już przekwitły, była połowa czerwca. Z obowiązku kronikarskiego dodaję połowa czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku. Ja trzydzieści osiem lat, Ty równe pięćdziesiąt, Michał dwadzieścia trzy. Dowiedziałam się też rzeczy niebywałej, że eto jeszcze ktoś się pojawi. Dziecko Michała, stąd były te projekty ślubu. Mariola mieszkała na Noakowskiego. Moja choroba tak Cię wytrąciła z równowagi, że gotów byłeś przystać na wszystko. Dziecko miało się urodzić za kilka miesięcy. Dziwne, że tego wtedy nie zauważyłam. Ale nie czułam się wtedy najlepiej i teraz nie można było powiedzieć, że jest dobrze. Najwięcej trudności sprawiało mi trzymanie łyżki, palce miałam zupełnie sztywne. To samo było z chodzeniem, kolana ledwo się pode mną uginały, jakby ktoś wsta- 143 wił mi sztuczne stawy. Więc nie mogłam być sama. Stanęło na tym, że pierwszy miesiąc będę z Tobą, drugi z Michałem. Bardzo mi się to uśmiechało. I było nam tak dobrze. Opiekowałeś się mną jak małym dzieckiem, jedzenie przynoszono nam do pokoju. Karmiłeś mnie, pomagając sobie ustami jak analfabeta, który uczy się czytać. Albo mówiłeś: — Jedna łyżeczka, druga łyżeczka, grzeczna dziewczynka... Przełykałam jedzenie ze wstrętem. I zawsze myślałam o Marysi i o tym, że to ja ją karmiłam. Być może gdybyś robił to Ty, ona by żyła... Chodziliśmy na spacery, początkowo do wąwozu, potem dalej. Wieczorami w krzakach bzu śpiewały słowiki. Spacerowaliśmy wokół gazonu. Kiedyś przygłucha żona zapomnianego autora spytała wdowy po innym zapomnianym autorze: — Cóż to za para, pani Hanno? Wyglądają, jak dopiero co po ślubie... A ta druga odpowiedziała: — Ona była chora, myślano, że umrze. Wie pani, to ta tłumaczka z francuskiego. — A, to ta... Uśmiechnęliśmy się do siebie, one darły się tak, że na drodze było słychać. Ale nie byliśmy wtedy kochankami. Traktowałeś mnie z czułością, pomagałeś mi się myć, ubierać, prałeś moją bieliznę osobistą, jak kiedyś Twoja matka. Przecież ja nie miałam rąk. To już nie były palce, ale kołki. Bałam się, że tak zostanie. Lekarze obiecywali poprawę, ale musiałam ćwiczyć. W tym celu przyjeżdżał z Warszawy magister fizykoterapii. Pracował u Ciebie na oddziale, bo ludzie po zawałach serca potrzebowali podobnej opieki. Powiedziałeś o nim, że w swoim zawodzie jest świetny, ale tak w ogóle to bałwan. Pan Robert, bo tak miał na imię fizykoterapeuta, był bardzo grzeczny i pachniało od niego perfumą. Przed Tobą miał widoczny respekt. Każde Twoje słowo kwitował schyleniem głowy: — Tak, panie ordynatorze — albo — tak jest, panie ordynatorze — mówił. — Niech się pan ostro weźmie za moją żonę — przykazałeś mu — to kawał leniucha, nie chce jej się ćwiczyć. A on na to: — Tak jest, panie ordynatorze. Pod koniec lipca zmienił Cię Michał, wtedy byłam już lepsza, 144 pan Robert rzeczywiście ostro się za mnie wziął. Czasami aż chciało mi się płakać, szybko się męczyłam, ale nie wolno mi się było poskarżyć, bo Ty surowo mówiłeś: — Długo mam być twoją niańką? — i mimo że Twój głos ciągle był jak wyznanie miłości, pan Robert brał to za dobrą monetę i gonił mnie nielitościwie. Po Twoim wyjeździe jego zapał na szczęście trochę osłabł i czasami udawało mi się skrócić te ćwiczenia nawet o połowę. A z Michałem było tak wspaniale. Nasze spacery, nasze rozmowy... Już mogłam się sama ubierać, próbowałam też samodzielnie jeść, chleba bym sobie jeszcze nie ukroiła, ale to i tak było dużo. Któregoś dnia Michał, ścieląc mi łóżko, powiedział: — Napędziłaś nam strachu. Przyzwyczailiśmy się, że to my mamy katary i zapalenie gardła, a ty nam dajesz sok z malin i aspirynę... — I koń się czasami potknie, Michał — roześmiałam się. — Jakbyś się przekręciła, Krysia, to bym już był zawsze sam. — Co ty opowiadasz! Masz żonę, za chwilę zostaniesz ojcem. — Z moim dziwacznym charakterem, nikt mnie nie zrozumie. — Tylko drugi dziwaczny charakter, chciałeś powiedzieć — mówił tak serio, że mnie to zbiło z tropu. — Nie, chciałem powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwy, że ciebie mam... — Czyli oświadczyny po latach... I nagle znaleźliśmy się blisko. Przytuliłam go czy raczej on mnie przytulił, bo przerósł mnie o głowę i w ogóle poszedł w szerz, w bary. Sylwetkę odziedziczył po Tobie. — Może chodźmy na spacer, bo się za chwilę roztopimy z nadmiaru uczucia — odezwałam się wreszcie. Mogłabym być bardzo szczęśliwa w takim momencie, gdyby nie ta zwykła domieszka piołunu. Teraz to, że Marysia go nie widzi. Jaka byłaby dumna, że jej syn jest taki. Dlaczego nie chciała żyć, chociażby dla niego, dla Michała. Nie miałam odwagi spytać, czy myśli czasami o matce. A na spacerze Michał opowiadał mi, nad czym teraz pracuje w Instytucie, pracę doktorską oczywiście miał już w kieszeni. — Wygląda na to, że będziesz najmłodszym doktorem nauk w Polsce. 145 — Nic się nie bój, profesorem zostanę jako starzec, tu nie Ameryka. — A propos Ameryki, co z tym stypendium? — Teraz mam wyjechać? — spytał nagle rozżalony. Jak będzie dziecko? — Wystarczy, że mnie wychowałaś. — Będzie miało matkę. — Myślisz, że powierzyłbym syna tej idiotce? — Skąd wiesz, że będzie syn? — Wiem. — A masz dla niego imię? — zagadnęłam, nie chcąc, żeby mnie spytał, co o niej myślę. — A ty? Wtedy nie wiadomo dlaczego powiedziałam: — Artur. I pomyślałam, że gdyby tak się stało, to byłby ten polsko--żydowski tygiel, gdzie nie wiadomo, kto naprawdę jest kim, kto kogo kocha, kto kogo nienawidzi. Twój wnuk, noszący imię mojego ojca, sam przyznasz... No, ale mój wnuk, przyszywany, ale przecież, noszący imię mojego ojca, to już całkiem co innego... Michał wyjechał do Warszawy w ostatnią niedzielę sierpnia. Ja jeszcze zostałam. Poruszałam się już bez obawy, że coś się stanie nieprzewidzianego i sobie nie poradzę. Bo to chyba o to chodziło, brak pewności siebie brał się nie z fizycznego osłabienia, ale z mojej ciągle kontuzjowanej głowy. Zdarzały się chwile, że nagle nie wiedziałam, kim jestem i gdzie się znajduję. To zaraz mijało. Kiedy ktoś mnie zaskoczył pytaniem, nie potrafiłam od razu odpowiedzieć. Bez względu na to, co to było. Na przykład, czy chcę sól. Nie wiedziałam, nie wiedziałam nawet, co to jest ta sól. Musiała upłynąć chwila, czasami trwało dłużej. Ta druga osoba zaczynała mi się przyglądać. To było irytujące. Może dlatego unikałam rozmów z mieszkańcami pałacu czy raczej oficyny, bo do pałacu chodziło się tylko jeść i oglądać telewizję. Ja zajmowałam pokój na piętrze z widokiem na park. Co rano budził mnie śpiew wilgi... Do tego pokoju któregoś dnia wszedł on. To było wkrótce po wyjeździe Michała. Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam: oto powraca schizofrenia mojego życia. Znowu trzeba będzie je rozdzielać jak włos na dwoje... — Siedziałam przy oknie, bezmyślnie 146 gapiąc się na drzewa. On podszedł, poczułam na ramionach jego ręce. Te ręce mnie uniosły. Trzymał mnie mocno przy sobie. Jak lalkę — pomyślałam, bo stopami nie dotykałam ziemi. A potem przekręcił klucz i zaczął mnie rozbierać, nie pytając czy ja tego chcę, czy jest mi to potrzebne. To było potrzebne jemu. Początkowo nic nie czułam, może dlatego, że w czasie choroby tak daleko odeszłam od swojego ciała, a raczej to ono odchodziło ode mnie. Ja stale nie nadążałam, było już na ostatnim stopniu schodów, a ja marudziłam gdzieś w połowie, wstawało z krzesła, a mnie się wydawało, że ciągle siedzę. Coś takiego się stało, że ono było jakby ode, mnie mądrzejsze, a może tylko zachowało nawyki, których nie pamiętałam. Ty traktowałeś mnie z czułością, ale nie miało to nic wspólnego z seksem. A teraz widziałam jego ciemną głowę przytulającą się do moich piersi i coś we mnie drgnęło, jakby przypomnienie... Dotknęłam jego włosów, przesypywały się między palcami. Tuż nad sobą zobaczyłam teraz jego twarz, zamglone oczy. To też było bliskie. Usta dotknęły moich warg i nagle wszystko już wiedziałam, jak to jest, kiedy się pożąda mężczyzny. Jego ręce ujęły moje pośladki, wbił się we mnie gdzieś bardzo głęboko. Ostre pożądanie zalało mnie jak fala. On przez swoją miłość przywracał mnie do prawdziwego życia, jakbym nagle odzyskiwała smak na języku. Przedtem wszystko było jak bez soli... pra. wie nie rozmawialiśmy, wychodząc pocałował mnie w usta czule delikatnie. Tak o nie dbają obaj — pomyślałam. I było w tym zdziwienie, że myślę o sobie jak o przedmiocie. Włoski orzech po wyjęciu z łupiny wygląda jak ludzki mózg i daje się rozdzielić na dwie połowy. I ja tak siebie dzieliłam pomiędzy dwóch mężczyzn. Byli tacy inni, a jednocześnie się uzupełniali. Nie mogłam być tylko z jednym z nich, bo natychmiast stawałam się tylko połową włoskiego orzecha... Sama teraz chodziłam na spacery, ale najczęściej przebywałam w parku, kiedyś zawędrowałam w sam koniec, gdzie pod murem stała gipsowa figura Matki Boskiej. Miała pomalowany na niebiesko płaszcz, spod którego wystawały bose stopy. Przy-deptywała nimi węża, trzymającego jabłko... Ta twarz o pustych oczach nie pasowała do dramatycznej wymowy całej sceny, więcej wyrazu miał wąż w swoich złośliwych' oczkach, ciągle trzymał to jabłko i widać było, że za żadną cenę go nie wypuści. Sta- 147 -"• łam długo, coś mi nie pozwalało ruszyć się stamtąd i nagle uświadomiłam sobie, że chcę zapytać tej gipsowej lalki, gdzie jest Jej syn... Pan Robert ciągle przyjeżdżał, bo moje ręce nie odzyskały pełnej sprawności. Nie mogłam jeszcze utrzymać pióra, dość słabo też wyglądało moje pisanie na maszynie, palce gubiły się, zawadzały o klawisze. Można powiedzieć, że pan Robert, kiedy zostaliśmy sami, jakby odżył. Zaczął mi opowiadać o sobie i trzeba przyznać, że miał sporo do opowiadania, ciągle coś mu się przydarzało i był tym bardzo zdziwiony. Od niedawna miał samochód i odkrył, że motoryzacja, to jego pasja. Inną jego pasją były kobiety, czy jak o nich mówił: kobitki. — Kobitki tak do trzydziestki, to pachną siuśkami, a tak pod czterdziestkę to już piżmem... — Więc moje towarzystwo nie jest dla pana przyjemne, panie Robercie — odparłam ze śmiechem — bo ja już się zaliczam do tych drugich. — Pani to jest fenomen natury — stwierdził poważnie — jak bym miał robić sekcję, to bym powiedział dwadzieścia osiem, góra trzydzieści... (— To jeszcze mam u pana szanse? Wtedy spojrzał mi w oczy. Było coś takiego w tym spojrzeniu, że się psychicznie zachwiałam czy nawet straciłam na chwilę równowagę. — Niektóre są nawet ładne — ciągnął pan Robert — ale nie potrafią o siebie zadbać. To już nie dla mnie. Lubię, żeby kobitka była czyściutka, pachnąca. No i wiek się liczy... — Do trzydziestki — dodałam ze zrozumieniem. — No, jeszcze te dwa trzy lata. I koniec. Twarz może jeszcze być niczego, ale pośladki zaczynają wisieć. A dla mnie wisząca pupa, to już smutek tropiku... Niby to się z tego śmiałam, a jednak wieczorem stanęłam nago przed lustrem. Chciałam sprawdzić, czy moja pupa to już ten smutek tropiku, czy jeszcze nie. Wydawało mi się, że nie, ale w stu procentach nie byłam pewna. Chyba po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że ciało, z którym tak zawsze walczyłam, mając mu za złe dominację nad moim „ja", zacznie się starzeć. Powinno mnie to cieszyć, bo oto miałabym szansę odwetu za wszystko, co się w jego obrębie wydarzyło. Ale przecież to 148 byłam ja. Po raz pierwszy chyba tak dokładnie to sobie uświadomiłam, że to też byłam ja. Nie chciałam się starzeć, nie chciałam tej wiszącej pupy, a nawet zaczęłam się jej bać. Ten chłopak zwrócił mi uwagę na coś, czego do tej pory nie dostrzegałam. Ty też już zaczynałeś się starzeć, ale starość mężczyzny jest zupełnie inna, może być interesująca. Starzeliście się obaj, obaj mieliście już siwe włosy, a on nawet zaczął łysieć. Było mu z tym do twarzy. Krótko się teraz strzygł. Dwie gorzkie bruzdy w kącikach ust nadały jego twarzy nowy wyraz, kiedyś ze śmiechem stwierdziłam, że robi się coraz bardziej podobny do Jamesa Stewarta. — Jedź do Hollywood, zobaczysz jaką zrobisz furorę. — A on udawał, że nie słyszy. Z nim nie można było żartować, wszystko traktował serio. Drażniło mnie to. Sprawiedliwy z getta — myślałam. Ja przecież miałam poczucie humoru na każdy temat, czasami był to czarny humor, ale zawsze mnie chronił. Był jak spadochron, który w ostatniej chwili ratuje przed roztrzaskaniem się na miazgę. On tego nie miał, jego skok oznaczał koniec. Dziwne, że ochroniły go te krzaki... Kiedyś w sprzeczce wykrzyknęłam: — I po co ja wtedy do ciebie poszłam! Nie miałbyś pojęcia, że żyję... Roześmiał się. — Co cię tak śmieszy? — spytałam nieufnie. — Miałem je od chwili, kiedy zaczęłaś pracować u towarzysza. Przecież myśmy ciebie sprawdzali. — Jak to? — A co ty myślisz, że można tak z ulicy dostać się za te zamknięte drzwi! Już po paru godzinach miałem twoją teczkę na biurku. Rozpoznałem cię na zdjęciu... — I dałeś mi referencje — rzekłam nagle dotknięta. — Można to tak nazwać. A pan Robert... Byłam nim rozśmieszona, zdziwiona i chyba trochę zaintrygowana. Nikogo takiego przedtem nie znałam. To, co opowiadał, tak bardzo różniło się od moich doświadczeń z mężczyznami, że słuchałam z zainteresowaniem. Przede wszystkim pan Robert miał nowoczesne poglądy na seks. Moim partnerom tak zawsze zależało, żeby mnie przede wszystkim było dobrze. Partnerom... przecież byliście tylko Ty i on... A pan Robert stwierdził: 11 — Listy miłości 149 — Co się będę przejmował kobitką, mnie ma być dobrze, a jak ona przy okazji na tym skorzysta, jej sprawa... — No wie pan, panie Robercie, trzeba być dżentelmenem w każdej sytuacji. — Dla mnie dżentelmen to pies z podkulonym ogonem — odrzekł, pogardliwie odymając dolną wargę. Przyjrzałam się jego ustom i stwierdziłam, że są zupełnie inne niż słowa, które wypowiadają. To były interesujące usta. Górna warga lekko cofnięta, kąciki do dołu. Był w nich jakiś wyraz cynizmu, goryczy. On przechwycił to spojrzenie, w tych sprawach był bystry. Uśmiechnął się, a ja znowu poczułam się niepewnie. Masował moją dłoń, ale to nie był zwykły masaż. Jego palce w taki sposób mnie dotykały, że poczułam na plecach dreszcz. Chciałam cofnąć rękę, nie puścił jej. Chwilę mocowaliśmy się w milczeniu. Patrzył mi w oczy. Z jego twarzy biła jakaś siła i młodość. Palce posuwały się wzdłuż mojego przedramienia, a potem rozpięły mi bluzkę. Poczułam je na piersi. Ciągle patrząc mi w oczy, dotykał mojej brodawki w taki sposób, że na przemian robiło mi się zimno i gorąco, zaczynało brakować mi powietrza. Po chwili był już obok mnie, przygarniając ramionami. Jego język wdarł się w moje usta z taką siłą, że poczułam lęk. Chciałam się uwolnić, ale panował nade mną całkowicie. Popchnął mnie w stronę łóżka, potem zręcznie, paroma ruchami zdjął ze mnie ubranie, sam też zdumiewająco szybko był nagi. Zobaczyłam nad sobą to umięśnione ciało, a potem zaraz go w sobie poczułam. To było tak samo silne wrażenie jak przy pocałunku. Przerażała mnie jego sprawność, a jednocześnie się jej poddawałam. — Wpuść mnie, głębiej, głębiej — powtarzał, a ja, jakbym się rzeczywiście otwierała. Odczuwałam nie znane dotąd uczucie fizycznego upojenia, zupełnie jakbym się nagle upiła seksem. — No otwórz się, jeszcze troszeczkę, jeszcze ciupinkę — przemawiał już nie do mnie, ale do mojego ciała. To, czego doznawałam, było nowe, nagle poczułam się zintegrowana. Ja i moje ciało stanowiliśmy jedność. I z tej jedności wyniknęła jakaś beztroska i radość życia. Tak właśnie odebrałam swój orgazm. Na krótko przed nim zamajaczyła mi twarz Matki Boskiej z parku. Nie wiem, dlaczego, nie miałam czasu się nad 150 tym zastanawiać. Ta twarz nie miała nade mną żadnej władzy, była częścią gipsowej figury, pustej w środku... Nie obchodziło mnie, co się z nim dzieje i co on przeżywa. Ważna byłam ja, ja przede wszystkim. Do tej pory seks był sposobem dotarcia do mężczyzny, którego kochałam, był środkiem. Teraz chciałam czegoś wyłącznie dla siebie. Ale to było jak pułapka. 'W nocy nie mogłam spać, przeżycie było tak silne, że na samo wspomnienie fala krwi napływała do mózgu. Czekałam na siebie taką, a więc także na człowieka, dzięki któremu coś takiego było możliwe. On był mi potrzebny. Tak to sobie tłumaczyłam, ale moja zależność od niego stawała się coraz silniejsza. Było mi obojętne, co do mnie mówi, zwykle jakieś głupstwa, ale potem zaczęłam się przysłuchiwać. — Od razu na siebie wpadliśmy. No, wspaniała babeczka... figura jak u Lolobrygidy — opowiadał — no i żeśmy na siebie spojrzeli... i najpierw ona, myk na górę... potem ja, myk na górę... a mąż popijał na dole, kiedy kotłowaliśmy się w paltach... I nagle poczułam zazdrość o to młode, umięśnione ciało. Ono należało do mnie, tylko do mnie. Było wyłącznie moją zabawką. I zachowywałam się jak dziecko, które chce ją mieć. Tak się w tym zatraciłam, że przestałam się kontrolować. Kiedy wróciłam do Warszawy, czekałam tylko na telefon. Spotykaliśmy się w jego kawalerce. Początkowo i on był mną zainteresowany, miało też znaczenie to, że byłam Twoją żoną. A potem nagle przestał dzwonić. Minęły dwa tygodnie i ja zatelefonowałam. Chętnie się umówił, nawet się ucieszył. Ale kochał się ze mną z roztargnieniem, tak bym to nazwała. Bardzo mnie to bolało, wtedy już zaczęłam cierpieć. Zjawiałam się pod jego drzwiami bez zapowiedzi, czasami ktoś u niego był, nie chciał mnie wpuścić. Doszło nawet do tego, że zrobiłam awanturę. Bojąc się sąsiadów, otworzył drzwi w ręczniku na biodrach, ta dziewczyna zamknęła się w łazience. — Czego chcesz? — spytał. Nie wiem, czego naprawdę chciałam. Może siebie takiej, jaką przedtem nie umiałam być. Siebie wolnej. Ale to było przecież uzależnienie, inne, ale tak samo zniewalające. — Bądź ze mną — odrzekłam. Spojrzał mi uważnie w oczy. 151 — A ordynator? — Rozwiodę się z nim. Roześmiał się. — To by była zadyma — powiedział — czemu nie! I wtedy przeprowadziliśmy tę rozmowę. Nie mogłeś zrozumieć, o co chodzi, wreszcie do Ciebie dotarło. -, Wzięłaś sobie misia do łóżka i wystarczy — powiedziałeś spokojnie — nie ośmieszaj mnie i siebie. — Ja muszę być z nim — odrzekłam ze łzami w oczach. — Krysiu — powiedziałeś — jesteś wytrącona z równowagi po ciężkiej chorobie, nie podejmuj w takim stanie żadnych decyzji. A tego pętaka spuszczę jutro ze schodów! — Ty mnie nie rozumiesz, ja go potrzebuję... — Więc będę mu płacił, żeby mi pierdolił żonę! Bo ona to lubi! Umówmy się, że dam mu pensję, ale masz tu być, w tym domu, rozumiesz! — twarz Ci się zmieniła, rysy nabiegły krwią. W milczeniu kręciłam przecząco głową, po policzkach płynęły by. — Proszę cię — powiedziałeś już spokojniej — nie niszcz naszego życia dla kogoś, kto na to nie zasługuje! Wyminęłam Cię i chciałam wspiąć się po walizkę na pawlacz, wtedy chwyciłeś mnie w pół i zaniosłeś do sypialni. Drzwi zamknąłeś na klucz. Waliłam w nie pięściami aż osłabłam. Osunęłam się na kolana. Siedziałam na podłodze w poczuciu całkowitej klęski. Wydawało mi się, że gdzieś w brzuchu mam drugie otwarte do krzyku usta. Od tego krzyku niemal pękały mi bębenki. I nagle tuż nad sobą zobaczyłam twarz ojca. Twarz sprzed getta, nieśmiało uśmiechniętą: — Elusiu — powiedziały jego usta — Pitagoras twierdził, że lepiej być nieszczęśliwym człowiekiem niż szczęśliwą świnią... — Ale ja nie jestem człowiekiem, a mimo to cierpię... ja tak cierpię tatusiu — i nagle poprosiłam — ratuj mnie! Usłyszałam kroki, zatrzymały się pod drzwiami. Myślałam, że to Ty i kiedy klucz zgrzytnął w zamku, cała się wewnętrznie najeżyłam. Ale to był Michał. Podniósł mnie, podprowadził do fotela. — Co się stało? — spytał, patrząc mi uważnie w oczy. — Nie mogę ci powiedzieć — odrzekłam cicho. 152 Czułam się wyczerpana, nawet mówienie sprawiało mi trudności. — A ja coś ci przyniosłem — rzekł, podając mi złożony na dwoje papier. Odczytywałam, nie bardzo rozumiejąc: „Artur Korzecki, syn Michała i Marioli z domu Kwiatek". — Co to jest? — Przecież wiesz, że urodził mi się syn. Dałem mu na imię Artur. I to było nagle jak ratunek. Dość obojętnie przyjęłam pojawienie się na świecie tego dziecka, a nagle z całych sił zapragnęłam je zobaczyć. To dziecko, to miał być teraz mój dialog z ojcem. Michał poszedł do siebie, a ja ciągle siedziałam w fotelu. Potem zamknęłam się w łazience. Zobaczyłam w lustrze swoją twarz. To spojrzenie sobie w oczy było inne niż zwykle. Nie wiedziałam jeszcze, co naprawdę zaszło, ale podświadomie czułam, że w moim życiu szykuje się jakaś zmiana. Jakby nagle coś przeważyło szalę. Oto przechylała się na Twoją stronę. Czułam się Elżbietą Korzecką. Twoją żoną. Czułam się w rodzinie. Był syn, był wnuk... Wystarczyło Ci o tym powiedzieć, ale to znowu nie było możliwe. Oglądając egzemplarz tłumaczonej przeze mnie książki, musiałeś dostrzec to E wciśnięte pomiędzy imię i naziwsko, czekałam, że zapytasz. Ale o nic nie spytałeś... Przygotowałam się na taką ewentualność, powiedziałabym, że to pierwsza litera imienia mojej matki, którą w domu nazywano Elżbietą, w metryce urodzenia była ta nieszczęsna Cecylia... Ale czy nie byłoby w tym jakieś prawdy. Czyż nie stawałam się swoją matką, tworząc siebie od początku. Chciałam naprawiać roztrzaskane życie, a ono się do tego nie nadawało, ono nadawało się tylko do wymiany. I tak się stało, Andrzeju. Postanowiłam przyjąć tę Krystynę, postanowiłam ją uznać. Już się za nią nie ukrywałam, to byłam ja. Wyszłam z łazienki niemal radosna, a z pewnością uwolniona, ale ze zdumieniem zobaczyłam, że posłałeś sobie w gabinecie na kanapie. Nie mogłam zasnąć w pustym łóżku, za dużym dla mnie, za zimnym. Przecież zawsze spaliśmy razem, bez względu na nasze wzajemne stosunki. W złych okresach jedno z nas oglądało plecy drugiego, ale to były nasze plecy, Twoje i moje. 153 A teraz byłam nagle sama. Rano wstałam, żeby Ci zrobić śniadanie. Siedziałeś, jak zwykle, z nosem w amerykańskim piśmie medycznym, ledwo trafiając do filiżanki z kawą. Ale dzisiaj wyglądało to inaczej. Ty się tym pismem ode mnie odgradzałeś. Po Twoim wyjściu rzuciłam się na łóżko i wybuchnęłam płaczem. Jaki Ty jesteś głupi — kołatało się w mojej głowie, nagle z powrotem chorej. Czułam się chora, niemal umierająca. Byłam przecież noworodkiem, któremu nie chciano przeciąć pępowiny, nie chciano przyznać prawa do życia. Zadzwonił telefon i rzuciłam się w jego stronę, pewna, że to Ty. Ale to był Robert: — Krycha? Odłożyłam słuchawkę. Telefon dzwonił jeszcze długo, a ja schroniłam się w sypialni, zatykając uszy poduszką. Mijaliśmy się bez słowa, rozmawiałam tylko z Michałem, który wracał tu nocować. Jego żona i synek byli u teściów pod Warszawą. Jeszcze nie widziałam dziecka, ale już je kochałam. Kochałam małego Artura, który przyniósł mi wolność... Po tygodniu, wstając od śniadania, spojrzałeś na mnie: — Wyprowadzasz się? — spytałeś. — Nie — odrzekłam. Nie spytałeś o nic więcej, wyszedłeś bez pożegnania, ale kiedy zadzwonił telefon, wiedziałam, że to Ty. — Będę w domu po trzeciej — powiedziałeś. Usłyszałam klucz w zamku i serce skoczyło mi do gardła. Wszedłeś, zdejmowałeś płaszcz, a ja stałam pośrodku pokoju, nie mogąc się poruszyć, chociaż tak bardzo chciałam Ci wyjść na spotkanie. Potem Twoje kroki. Zobaczyłam Cię w drzwiach i jak zawsze uderzyła mnie Twoja piękność. Twarz zmieniła się, przybyło zmarszczek, posiwiały włosy na skroniach. Wiek dojrzały dodał Ci tej szczypty goryczy, z którą każdemu mężczyźnie jest do twarzy. I znowu dziwiłam się, że zwróciłeś na mnie uwagę, że mnie kochałeś. Ty, taki pod każdym względem wspaniały. Byłam umysłowo chora, myśląc, że mogłabym żyć z dala od Ciebie. Spojrzałeś mi w oczy. I nagle byłam w Twoich ramionach. Od początku odkrywałam swoją miłość do Twoich ramion, do szerokiej piersi, do Twoich wąskich bioder i muskularnych nóg. To było dla mnie najpiękniejsze, to odkrywanie w Tobie szcze- 154 gółów, i stało się nagle jak abecadło seksu, które tak dobrze opanowałam. Już się nie jąkałam, już się nie myliłam, znałam je śpiewająco, bo nie przeszkadzało mi poczucie winy. Nie było go we mnie. Płakałam, obmywałam Cię łzami, to już tak musiało być... Leżeliśmy obok siebie, zapaliłeś papierosa. — Pojedziesz ze mną do Kolonii? — spytałeś. Bałeś się zostawić mnie samą. Miałeś do tego prawo. W końcu zrobiłam „numer" i to dobrowolnie, nikt mnie do tego nie zmuszał, nikt mi nie kazał wybierać pomiędzy głodem a sprzedawaniem własnego ciała. Wtedy zdradzałam tylko siebie, teraz zdradzony zostałeś Ty czy może my oboje. Napisałam na początku listu, że mały chłopiec wykrzyknął: król jest nagi! Nie, to wcale tak nie wyglądało. To ja wykrzyknęłam. On tylko znalazł się pod ręką, do czegoś mi posłużył. Wbrew pozorom, to ja go wykorzystałam. Ale takie już jest to moje życie, nie da się postawić żadnego znaku. Wszystko zależy od oceniającego. W złej wierze można je potępić za wszystko, co się w jego obrębie wydarzyło, a w dobrej wierze można próbować je zrozumieć... Jesteśmy w Kolonii od dwóch dni. Jutro wygłosisz swój referat o chorobach naczyniowych serca, przetłumaczyłam Ci go na niemiecki. Chodzę po mieście, a popołudniami do Ciebie piszę. Dzisiaj zawędrowałam do muzeum. Przystanęłam przed jednym z obrazów Rembrandta, to było jak wewnętrzny nakaz. Zobaczyłam opartego o ścianę mężczyznę, stał ze spuszczoną głową, na wpół żebrak, na wpół filozof. Było coś takiego w tej postaci, że nie mogłam iść dalej. Musiałam tkwić w miejscu. Pomyślałam, że Rembrandtowi udało się namalować ból istnienia. Kapitulowałam przed nim. Gotowa byłam paść na kolana i błagać, żeby on przestał tak cierpieć, bo aż tak cierpieć nie wolno. To nie przystoi człowiekowi. Podeszłam bliżej i wtedy przeczytałam napis pod obrazem: Chrystus. W taki oto sposób rozwiązywała się także ta sprawa. Chry-stus-człowiek za pośrednictwem malarza przekazał mi, że już nie muszę cierpieć, bo On to bierze na siebie. Prawie usłyszałam cichy głos: — Odejdź w pokoju — i przypomniał mi się inny głos, który zawsze brzmiał w uszach: Elusiu. Tym razem brzmiało to: Krystyno. Oto starszy żydowski filozof i ten młodszy 155 pozwolili paść przed sobą na kolana i łzami obmyć nogi... Skoro znalazłam w sobie siłę, Oni mnie w niej utwierdzali. Wyszłam z muzeum szczęśliwa. To, co czułam, to była lekkość. Ta sama co wtedy na schodach drewnianego domu, kiedy doznałam miłości i wcześniej, kiedy doznałam muzyki Bacha, a teraz doznawałam miłosierdzia. Kończył się dla mnie czas pokuty, który był jednocześnie czasem śmierci. Gdzieś za godzinę wrócisz do hotelu, właśnie telefonowałeś. Pójdziemy na kolację. Czekam na Ciebie, Andrzeju... List szósty lipiec'68 Wtedy po powrocie z Kolonii, prosto z lotniska pojechałeś do kliniki, a ja na Noakowskiego. Kiedy stanęłam przed drzwiami z tabliczką: Krystyna i Andrzej Korzeccy, miałam uczucie, że znalazłam się tu po raz pierwszy. Otworzyłam drzwi własnym kluczem i przeszłam przez próg, a właściwie sama siebie przez ten próg przeniosłam. Tak, po raz pierwszy poczułam się w domu, nie u Ciebie, nie u Michała, po prostu u siebie. Zaczynały się nasze najlepsze lata, czułam to. W kilka dni po przyjeździe poszłam do proboszcza naszej parafii. Rozmawialiśmy w zakrystii, on już właściwie wychodził, śpieszył się na obiad. Zapewniłam, że nasza rozmowa będzie krótka. — Chciałabym się ochrzcić — powiedziałam. Przyjrzał mi się uważnie. — Dlaczego dopiero teraz? — spytał. — Bo przedtem nie byłam gotowa... — No cóż... proszę przedstawić dwóch świadków, że nie była pani ochrzczona, zobaczymy. — Ale... ja nie mam świadków — odrzekłam. — Rodzice żyją? — Nie. — A rodzeństwo? Jacyś krewni? — Nie mam nikogo. 156 — To gorsza sprawa — jego oczy nagle ożyły w tej otłuszczonej twarzy. — W takim razie, dwóch świadków z miejsca zamieszkania, pochodzi pani z Warszawy? — Proszę księdza — powiedziałam — ja jestem Żydówką, ale... chcę się ochrzcić. Mam już świadectwo chrztu, jest jednak fałszywe jak moje obecne imię i nazwisko... — O, droga pani — odrzekł ze zgorszeniem — tak nie można. — Nie byłam ochrzczona, na pewno. — Ale jest pani kim innym — powiedział surowo. — Właśnie dlatego chcę być nareszcie sobą. — To pani prywatna sprawa, kim chce pani być. Kościół nie może brać udziału w fałszerstwie. Niech pani wróci do swojego nazwiska, wtedy napiszemy do kurii. — Tego nie mogę zrobić. — Więc ja nie mogę pani ochrzcić — powiedział surowo, szarpiąc guzik przy sutannie. — Co pani sobie wyobraża, że można stroić żarty z religii? — Mam duchową potrzebę obcowania z Chrystusem — rzekłam. — Jezus Chrystus nie potrzebuje kogoś takiego jak pani. On jest czystością i dobrem. — Więc ja według księdza jestem brudna? — Nie wiem jaka pani jest, niech się pani raczej modli do swojego Boga. — To ostateczna odpowiedź księdza? — Tak — odrzekł bez wahania i zdejmując klucze z kołka, dał mi do zrozumienia, że chce zamknąć kościół. Wróciłam do domu, ale nie mogłam pracować, prawie nie rozumiałam francuskiego tekstu. Litery skakały mi przed oczami. Chyba nie byłam jeszcze całkiem zdrowa, każde zdenerwowanie powodowało zamęt w głowie, zapominałam, co chciałam powiedzieć, a raz, kiedy zaskoczył mnie telefon, odrzekłam że Krystyny Korzeckiej nie ma w domu. Redaktorka poprosiła, żeby jej coś powtórzyć, wtedy dopiero dotarło do mnie, że to ja. Było mi głupio, wszystko obróciłam w żart. Stwierdziłam, że nie chciałam się ujawnić, nie wiedząc, kto dzwoni, ale tamta przecież się przedstawiła. A teraz nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Chodziłam po pokoju jak w klatce, w końcu ubrałam się i wyszłam z domu. Pojechałam na Miodową, do pałacu prymasowskie- 157 go. Brama była otwarta, więc weszłam. Idąc wzdłuż szpaleru krzewów, czułam bicie serca. Już w holu zatrzymał mnie młody ksiądz, być może sekretarz prymasa. — Chciałabym się widzieć z księdzem prymasem... — W jakiej sprawie? — W osobistej. — Tutaj się przychodzi tylko w takich sprawach — odrzekł ze spokojem — proszę napisać do kancelarii... — Moja sprawa nie nadaje się do opisywania — odrzekłam — ja muszę powiedzieć to wszystko księdzu prymasowi osobiście. — Ksiądz prymas nie może pani teraz przyjąć — tłumaczył spokojnie jak dziecku — zaraz wyjeżdża, ale jeżeli uznamy, że sprawa wymaga audiencji, zawiadomimy panią. — Nic ksiądz nie rozumie! — podniosłam głos. — Staram się — odrzekł z tym swoim spokojem — proszę do nas napisać. I wtedy zobaczyłam prymasa, wyłonił się zza kolumny, towarzyszyli mu dwaj biskupi, chyba biskupi, nie bardzo się orientowałam. Jego poznałam od razu, pamiętałam twarz. Ten młody ksiądz stał odwrócony do nich tyłem, może dlatego nie zdążył mnie powstrzymać. — Eminencjo — powiedziałam — proszę mi poświęcić kilka minut, od tego zależy moje życie... Zatrzymał się, biskupi też przystanęli. — Jest pani z Warszawy? — spytał. — Tak. — A czy mogłaby pani przyjść jutro? — ciągle miał przyjazną minę. — Nie, to dla mnie takie ważne... Spojrzał na zegarek, widziałam że się waha, więc dodałam: — Ja nie mam innego wyjścia. — Więc dobrze — powiedział. — Ale samochód już czeka — zaoponował jego sekretarz. — To poczeka — odparł ksiądz prymas. Weszliśmy do pokoju, który wyglądał na gabinet. Na biurku piętrzyły się jakieś teczki. — Słucham cię, dziecko... Nagle nie mogłam wykrztusić z siebie słowa, czas upływał. 158 — Ja... jestem Marią Magdaleną... ja byłam... ale padłam Mu do nóg... i On mi przebaczył... — Chrystus — powiedział ksiądz prymas ze zrozumieniem, mimo że po takich słowach mógł mnie spokojnie wziąć za wariatkę. — Chrystus — powtórzyłam, czując, jak po policzkach płyną mi łzy. — Więc jest pani wolna. — Ale ja muszę się ochrzcić! — Mój kościół przyjmie panią z otwartymi rękami — rzekł z tą swoją łagodną stanowczością. — Kościół katolicki mnie nie chce... bo... jestem Żydówką... mam fałszywe papiery, jeszcze z wojny... potrzebni są świadkowie, a świadków nie ma... — Kościół katolicki przyjmie panią z otwartymi rękami — powtórzył prymas. Napisał coś na kartce, potem przystawił pieczątkę. Było tam napisane: „Zezwalam na chrzest oddawczyni tej kartki, pod imieniem i nazwiskiem, jakie poda". I ochrzciłam się, moimi rodzicami chrzestnymi było dwoje przypadkowych ludzi. Podeszłam do nich, widząc, że przystąpili do komunii świętej. To było starsze małżeństwo. Początkowo zaskoczyła ich moja prośba, ale kiedy powiedziałam: — Nie mam nikogo, kogo mogłabym o to poprosić... Ona spojrzała na niego. — Chyba możemy to zrobić? Olesiu? A on kiwnął potakująco głową. To nic, że chrztu udzielał mi ten sam proboszcz, który mi przedtem odmówił. On był tu najmniej ważny. To była moja sprawa z moim Bogiem. Chrystus-człowiek jako jedyny był w stanie zrozumieć moją nędzę. Był miłością i wybaczeniem. Kiedy usłyszałam: Krystyno, ja cię chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego... — słowo stało się ciałem. Wieczorem przy kolacji przyjrzałeś mi się uważnie, a potem rzekłeś: — Krysiu, czyś ty wpuszczała sobie atropinę? Masz rozszerzone źrenice. — Nic mi nie jest — odparłam. 159 Ale Ty kazałeś mi wodzić wzrokiem za swoim palcem wskazującym, a potem zamknąć oczy i dotknąć czubka nosa. Nie rozumiałeś, że ja po prostu jestem szczęśliwa. Pozostała mi jeszcze tylko jedna sprawa do załatwienia. On. Musiałam mu powiedzieć, że odchodzę na zawsze. Wybrałam religię, w której całe życie trzeba być wiernym jednej osobie. Nie mogłam już siebie dzielić, jak przedtem. Nie miałam prawa, bo On by cierpiał. Wiem Andrzeju, jaki jest Twój stosunek do religii, ale postaraj się mnie zrozumieć. Ja uwierzyłam naprawdę. Bóg Ojciec i Maria byli ciągle obcy, nie umiałam znaleźć żadnej prawdy w ich namalowanych na obrazach twarzach. Tę prawdę odnalazłam w postaci Chrystusa. Dokładnie wiedziałam, jak wygląda mój Bóg i gdzie Go mogę odnaleźć. W każdej chwili mój Bóg był dostępny, wystarczyło wsiąść w samolot do Kolonii... Spotkaliśmy się u niego. Długo się nie widzieliśmy, więc bardzo mnie pragnął. Znowu miałam nad sobą te ciemne oczy, w pewnej chwili spojrzały na mnie przez łzy. Przytuliłam jego głowę do nagich piersi. Długo leżeliśmy bez słowa, a potem powiedziałam: — Już więcej nie przyjdę. Przyciskałam jego głowę, chcąc go niemal w sobie schować, osłonić przed ciosem, który sama zadawałam. — Dlaczego? — spytał, uwalniając się z moich rąk. Leżeliśmy obok siebie, byliśmy nadzy. — Bo... jestem katoliczką. — Więc wybierasz katolika — powiedział wolno. — Kocham cię — rzekłam ze łzami — ale nie mogę z tobą być. — A jego też kochasz? — Tak. — To jest sprzeczne z twoją nową religią. — Tylko cudzołóstwo jest zabronione. Będę cię zawsze kochała. — Nie traktuj tego tak wąsko — powiedział z ironią — nie macie ślubu kościelnego, więc z nim też cudzołożysz. — Wiem, to się zmieni. Przyjrzał mi się uważnie. — Odkryłam najważniejszą prawdę, dialog człowieka z Bogiem. 160 — Iz kimże tak rozmawiasz? Z niepokalaną panienką? Cóż wy możecie sobie mieć do powiedzenia... Milczałam, postanowiłam nie dać się sprowokować. On, ciągle nagi, krążył po pokoju. W jakiejś chwili przykucnął obok łóżka i tak silnie ujął w dłonie moją głowę, że mnie to zabolało. Chciałam się uwolnić, ale nie mogłam. — O, jak piękna jesteś przyjaciółko moja, jakże piękna! — przez chwilę wydawało mi się, że mam przed sobą twarz człowieka szalonego. — Oczy twe jak gołębice, za twoją zasłoną... Włosy twe jak stado kóz, falujące na wzgórzach Giieadu. Zęby twe jak stado owiec strzyżonych, gdy wychodzą z kąpieli, każda ma bliźniaczą, nie brak żadnej... Kiedy to mówił, walczyliśmy ze sobą, bałam się, że jego uścisk za chwilę zmiażdży mi głowę. Chciałam oderwać od skroni jego ręce, ale były jak z żelaza. — Jak wstążeczka purpury skroń twoja, za twoją zasłoną... — Puść — udało mi się wreszcie wykrztusić. — Szyja twoja jak wieża Dawida, warownie zbudowana. Tysiąc tarcz na niej zawieszono, wszystko broń walecznych. Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, co pasą się pośród lilii... Płakałam z bólu, ten uścisk był nie do wytrzymania. Nagle na jego twarzy zobaczyłam krople krwi. Myślałam, że to coś z nim, ale to mnie krew poszła z nosa. On oprzytomniał. Ułożył mnie wysoko. Przyniósł z kuchni lód i zrobił mi zimny okład. — Pękło jakieś naczynie — powiedziałam. To były ostatnie słowa, jakie padły między nami. Ubierałam się w milczeniu. On podał mi płaszcz. Wyszłam. Na schodach zaczęłam płakać. Chusteczka znów się zaróżowiła, więc uniosłam nieco głowę. Tak dotarłam do samochodu. Nie mogłam go uruchomić, kiedy się pochyliłam, krew zaczęła kapać na mój płaszcz i na kierownicę. W kilka dni po moim chrzcie przyszedł Michał ze swoją żoną. Poprosili, żebym została matką chrzestną małego Artura. Kto wie, czy nie dlatego tak się śpieszyłam z załatwieniem swojej sprawy z Bogiem. Być może brałam to pod uwagę. Ojcem chrzestnym miał być przyjaciel Michała, ten z akademika, u którego Michał jakiś czas nocował. Ty przyjąłeś to obojętnie. Spytałeś tylko, co to za data, a potem sprawdziłeś w kalendarzyku, 161 czy nie masz przypadkiem jakichś zajęć. Wieczorem powiedziałeś... — Ten Michał ciągle czegoś od nas chce... — Ja się nie buntuję. — Ale my mamy swoje życie. — I dlatego nie widziałeś wnuka, który kończy niedługo pół roku? — Jestem zajęty. Nic już nie powiedziałam, ale zrobiło mi się przykro. Z drugiej strony rozumiałam Cię. Miałeś ten swój oddział sercowców, pisałeś prace naukowe, wydałeś kilkanaście publikacji, które przetłumaczono na piętnaście języków. Zacząłeś się liczyć w świecie. Tylko tutaj było z tym gorzej, nie dano Ci profesury i to było jak cierń. — Nie ma róży bez kolców — powiedziałam — system totalitarny obawia się indywidualistów. — Ja nawet jestem antykomunistą — uśmiechnąłeś się kwaśno. — Partyjny antykomunistą to mocne zestawienie! — Nie płacę składek. Roześmiałam się. — Nic się nie bój, tak łatwo cię nie wyrzucą, jesteś im potrzebny, bylebyś tylko nie czuł się zbyt pewnie. ■a-Ó! — uniosłeś palec do góry. — Tu jest pies pogrzebany. — Czyli twoja nominacja profesorska — w taki oto sposób obszernie omówiliśmy ten temat. Chrzciny odbyły się u rodziców Marioli, w Aninie. Jej ojciec był zawodowym wojskowym i miał mieszkanie z kwaterunku w pięknej wilii, jak to Mariola mówiła w wili, „Mamy prawie całą wilę dla siebie". Odebrano ją po wojnie prawowitym właścicielom, a raczej nie tyle odebrano, co wyznaczono im dwa pokoiki we własnym domu. Większość zaproszonych gości to byli znajomi rodziców Marioli, z naszej strony był tylko ten przyjaciel Michała, no i my. Po raz drugi trzymałam dziecko do chrztu, ale jak inaczej -to wyglądało. Bałam się, kiedy ksiądz lał mu wodę na głowę, że jest zimno i Artur się przeziębi. Zaraz mu ten łepek wytarłam. Nie płakał, spojrzał wesołymi oczkami na mnie, a nawet buzia mu się rozjechała i zobaczyłam różowe dziąsła z zaczątkiem zęba na przodzie. Ponieważ 162 nie było świętego Artura, na drugie imię dano mu Andrzej chciSr^ebl"652'^ i°cnej Zlm°jej Str°ny intr>^ Matka dziecka wten ЛЇ Stanisław, po jej ojcu, ale ja szepnęłam, ze w ten sposób Ty się bardziej oswoisz z myślą, że zostałeś dziadkiem. Artur Andrzej, ten zestaw imion bardzo mi odpowiadał, a nawet można powiedzieć, że mnie zachwycał. Miód ш się juz me dzbankiem, ale dzbanem do mojego serca. Wcześnie rano poszłam do spowiedzi i do komunii świętej. Zawsze się pilnowałam zęby odbywało się to jednocześnie. Bałam się, że moje grzechy prZeZ „oc mnie zabrudzą. Przecież wystarczyło, ze powiedziałeś do mnie: Krysiu. To już też co innego znaczyło ale tylko ja o tym wiedziałam. - Wyznaj wszystko mężowi — radził mi spowiednik. — Nie mogę _ odpowiadałam. Więc byłam grzesznicą zatwardziałą. Ale dostawałam rozgrze-^T? , Jch?tnieJ chodziłam do kościoła braci bernardynów na Miodową. Jeden z braci miał niezwykłą inteligencję i moja spowiedź zwykle zamieniała się w dyskusję światopoglądową. Czasami me mogłam wstać, bo od długiego klęczenia drętwiały mi kolana. Potem znalazłam sposób, po prostu je zmieniałam. Więc ludzie pewnie myśleli, że mam mnóstwo grzechów na sumieniu bo myśmy szeptali i szeptali. Chodziłam też do innych kościołów, ale spowiednicy nie rozumieli moich grzechów. Jednym z nich był Robert. Raz nawet próbował się ze mną spot- wr jZ i "SWÓJ grzech" Przez wizjer pod naszymi drzwiami. Wiedział, że jesteś w szpitalu. Pukał. — Otwórz, mam do ciebie słówko... Stałam po drugiej stronie, wstrzymując oddech. Ten człowiek zaplątał się w moje życie przez przypadek, pojawił się w momencie, kiedy przerwały się we mnie jakieś więzy. Jako dziewiętnastoletnia dziewczyna napisałam w liście do Ciebie, że Twoje pojawienie się w moim życiu sprawiło, jakbym wyszła na słońce... tyle się w moim życiu od tego czasu zmieniło poza moim zachwytem nad Tobą i nad moją miłością do Ciebie... I arę razy spytałeś mnie, dokąd idę. A ja odpowiadałam: do kościoła. W końcu Cię to zastanowiło. — Co ty w kółko do tego kościoła, jak wiejska baba? — Odczuwam taką potrzebę. 163 — Za chwilę staniesz się dewotką — skwitowałeś to z niezadowoloną miną. Nie czułam się na siłach Ci tego tłumaczyć. Czym jest dla mnie komunia święta. To była bliskość dwóch postaci, których nie mogłam oglądać gołym okiem. Za każdym razem, kiedy ksiądz kładł mi na języku opłatek, ogarniało mnie uczucie niewypowiedzianego szczęścia. Jak wtedy, gdy leżąc na noszach ciężko chora, słyszałam głos ojca... Miałam nadzieję, że Oni obaj mi wybaczą, że pomieszałam ludzkie z boskim i że drogę krzyżową przemierzał dla mnie jeden z Nich, czasami był to ten młodszy, ale czasami korona cierniowa raniła skroń starszego, i to ten starszy upadał pod krzyżem... byłam zawsze blisko, byłam gotowa do pomocy... a jednak stałam, nie mogąc się poruszyć... Zdecydowałam się wreszcie na rozmowę z Tobą. Powiedziałam, że chcę, abyśmy wzięli ślub kościelny. Przyjrzałeś mi się uważnie. — Po co ci to potrzebne? — Potrzebne. — Ale, po co? — Bo wierzę, Andrzeju. — Proszę cię bardzo — odparłeś lekko poirytowany — ja ci nie zabraniam. Ale dobrze wiesz, że nie jestem człowiekiem wierzącym. — To się może zmienić. Nie odezwałeś się już, ale moja skromność w tej sprawie zrobiła na Tobie wrażenie, najbardziej nie lubiłeś wszelkiej maści agitacji. Któregoś wieczoru sam podjąłeś ten temat. — Nie przeszło ci z tym ślubem? — spytałeś. Spojrzałam Ci w oczy bez słowa. Nasze oczy zawsze najlepiej umiały ze sobą rozmawiać. Ja załatwiałam potrzebne dokumenty, między innymi zezwolenie na ślub poza miejscem zamieszkania. Tego już bym nie zniosła, żeby Tłuścioch wiązał mnie z Tobą węzłem małżeńskim. Byłeś o nim podobnego zdania, bo kiedy zjawił się u nas „po kolędzie", bardzo oschłe go potraktowałeś. Ja byłam przerażona, że się przed Tobą wygada z tym chrztem. Zapamiętał mnie, zostałam polecona przez prymasa. Ale pokropił kąty, przyjął datek „co łaska" i szybko się wyniósł. 164 — Sądząc po słoninie na brzuchu, księżulo ma hojnych parafian — rzekłeś. — Andrzej! — Nie cierpię klechów. — Są pośród nich wspaniali ludzie. — Ze świecą ich trzeba szukać, kochasiu. Zawsze, gdy byłeś poirytowany, mówiłeś do mnie „kochasiu" i zawsze mnie to trochę śmieszyło, bo od razu widziałam siebie^ w roli pazia przy Twoim boku. Ślub wzięliśmy w małym kościółku na Mazurach, gdzie od niedawna mieliśmy letni dom. Świadkami byli Michał i babcia Kolichowska, którą „kupiliśmy" razem z tym domem. Miałam na sobie jasnolila sukienkę uszytą przez pana Krupę według francuskiego żurnala. Trzeba przyznać, że umiał oddać paiyski szyk, kreacja była bardzo efektowna, może nawet aż za. Powiedziałeś z przekąsem, że moja sukienka pasuje do Ciebie i kościółka w Wojnowie jak kwiatek do kożucha, ale przyznałeś, że pięknie wyglądam. Obaj z Michałem wbiliście się w garnitury, co Was jednakowo denerwowało. — Czy to konieczne? — pytałeś żałośnie. — Przecież wiesz, że „ubranie" więzi mi duszę... — Chyba nie wystąpisz we flanelowej koszuli? — byłam bezlitosna. — Wolałbym — odburknąłeś. Babcia Kolichowska też się odstawiła, sukienka w kontrafałdy, do tego biały kołnierzyk i mankieciki, tylko buty były zniszczone i tak koślawe jak jej stopy. Od rana chodziłam ze skurczem w gardle, jak to ja, a kiedy klęczeliśmy obok siebie przed ołtarzem poczułam się tak bezwstydnie szczęśliwa, że od razu pojawiło się coś jak lęk. To ta moja żydowska natura, to przeświadczenie, że za każdą dobrą chwilę trzeba zapłacić. Potem robiliśmy zdjęcia na polu pełnym czerwonych maków. Były wysokie, prawie do kolan. Trzymałam swoją wiązankę ślubną z maleńkich białych różyczek. — Krysia — powiedział Michał — młode pary w Związku Radzieckim składają swoje wiązanki pod mauzoleum Lenina, więc wam zostaje Poronin... — A tu zaraz jest cmentarz Ruskich — wtrąciła się babcia 12 — Listy miłości 165 Kolichowska, która wyjątkowo usłyszała, co Michał powiedział, bo darł się do nas przez drogę. Jaki to był dobry pomysł z tym domem na Mazurach. Od jakiegoś czasu już go szukaliśmy i sołtys w Wojnowie wskazał nam chałupę spory kawał za wsią, nad jeziorem. Od szosy prowadziła polna droga, w jednym miejscu przecinały ją korzenie starego dębu, tworząc przeszkodę nie do przebycia. Wysiedliśmy z Michałem i staraliśmy się przepchać samochód, mieliśmy już wtedy fiata 125, ale nic z tego nie wyszło. Wpadłeś na pomysł, żeby zjechać do rowu i te korzenie „wziąć podstępem", czyli ominąć, ale tym razem fiat utknął na dobre. Zostawiliśmy go i dalej poszliśmy piechotą. Dom był stary jak jego właścicielka, z daleka już straszyły czarne dziury pomiędzy dachówkami. Płot był omszały i właściwie się walił. Na ganek wyszła mała zgarbiona staruszeczka z mysim warkoczykiem oplecionym wokół siwej głowy. Twarz miała w bruzdach i zmarszczkach, w których niemal ginęły oczy, podobne do bardzo niebieskich koralików. Była przygłucha i długo nie mogła zrozumieć, o co chodzi. Nie można też było pisać, bo nie miała okularów, a bardzo prawdopodobne, że nie umiała czytać. Więc w końcu daliśmy spokój. Obejrzeliśmy dom i obejście. — Obraz nędzy i rozpaczy — powiedział Michał. — Ale pięknie, popatrzcie jak pięknie — wtrąciłam swoje pięć groszy. — Rzeczywiście, ładnie — poparłeś mnie. Wróciliśmy do wsi, sołtys dał nam konia, żeby wyciągnąć samochód, a potem razem z nami udał się do staruszki, jako „tłumacz". Miał swój sposób porozumiewania się z nią na migi. Wytłumaczył jej, że chcemy kupić dom. Ona się ucieszyła. — A czy będzie pani miała gdzie mieszkać — spytałeś. — Pójdzie do starszego syna z drugiej wsi — odpowiedział za nią sołtys. Spisaliśmy akt kupna-sprzedaży i wróciliśmy do Warszawy. Ty na przemian z Michałem jeździłeś dozorować prace robotników. Z zewnątrz postanowiliśmy zachować charakter domu, ale w środku wszystko przerobić. Na dole kominek, schody na górę, gdzie było miejsce na trzy nieduże pokoje. Wszystko w drewnie. Babcia Kolichowska na czas robót przeniosła się do 166 drwalki, bo do syna, jak powiedziała, pójdzie na zimę. Ale kiedy przyjechaliśmy na święta Bożego Narodzenia, urzędowała w kuchni. Ściągnęła tam z drwalki stary siennik, jakąś derkę. Paliła pod płytą i było jej ciepło. Już na migi, spytaliśmy ją, co z tym synem. — A... ony nie chciały. Powiedziały, że ja stara, do roboty niezdatna, a dużo jem... to zostałam na starych śmieciach... Miejsca dużo nie zagrzeję... Spojrzeliśmy po sobie. Były to już nasze śmieci, jeżeli o tym mowa. Widząc nasze miny, babcia Kolichowska dodała: — A czy ja długo pożyję? Już dziewiąty krzyżyk mi idzie... Stanęło na tym, że oddaliśmy jej jeden z pokoi na górze. Bałam się, czy to chodzenie po schodach nie będzie dla niej męczące. — Ja bym jeszcze i do nieba polazła, jakby mi Święty Pioter drabinę spuścił — odrzekła na to — co mnie tam takie schody... I rzeczywiście, Michał, widząc ją w akcji, powiedział: — Babcia Kolichowska smyrga po tych schodach jak sarenka — i tak już ją odtąd nazywaliśmy. Potem przyjechaliśmy na lato i już nawet cieszyliśmy się, że ona jest. Opowiadała nam, co się przez ten czas wydarzyło. Najbardziej dramatyczna była opowieść o kunie, która latami mieszkała na strychu, a kiedy ze strychu zrobiło się piętro, spróbowała ulokować się w kominie. Jak babcia rozpaliła ogień, to biedna uwędziła się. Komin się zapchał, dymił. Babcia wezwała zduna, któremu oświadczyła, że: — Ony zapłacą. — Jakie ony? — spytał nieufnie. — Miastowe. I tak powolutku stała się członkiem rodziny. Kiedy zapowiadali mrozy, martwiliśmy się, że może ona tam marznie. Jadąc na kolejne święta Bożego Narodzenia, zabraliśmy dla niej puchową kołdrę. Zastanowiło nas, że w oknach jest ciemno, nawet dym nie leciał z komina. — Może poszła do syna? — powiedziałam. — Albo umarła — dodał Michał, ale też był zaniepokojony. Znaleźliśmy ją na górze, skuloną na łóżku. — A nie wstaje — powiedziała — coś tak nie chce się wstawać. W pokoju było zimno jak na dworze. Michał zabrał się zaraz 167 do rąbania drzewa, a Ty poszedłeś po swoją torbę do samochodu. Wyjąłeś słuchawki. Babcia nie była zadowolona, że każesz się jej rozebrać. — To już nie jest zabawa — powiedziałeś — wygląda na zapalenie płuc. Zawieźliśmy ją do najbliższego szpitala, ale mimo że tego żądałeś, stwierdzono, iż chora nie kwalifikuje się do pozostania na oddziale. Nie chciano jej nawet zrobić rentgena płuc. Lekarz dyżurny powiedział: — Nie wiem, co pan słyszy, ale ja nie słyszę nic. Wściekłeś się wtedy. To jeszcze pogorszyło sprawę, bo kompleksy miejscowego lekarza się pogłębiły. — Jeżeli chora umrze — wrzeszczałeś — pan będzie za to odpowiadał. — Tu nie Warszawa — odciął się tamten — ludzie tutaj więcej mogą wytrzymać. Wtedy zdecydowałeś, że zawieziesz ją do swojego szpitala. — Może jutro? — spytałam. — Przecież już noc. — Nie wolno czekać — odrzekłeś. Zawiadomiliśmy Michała, że jedziemy do Warszawy i pojechaliśmy. Rentgen wykrył rozległe zapalenie płuc. Wahaliśmy się nawet, czy wracać, ale babcia, która cały czas była przytomna, zawyrokowała: — Niech jado. I tak nie pomogo. Nie była zadowolona z tego szpitala. Ale okazało się, że był to ostatni dzwonek. Straciła przytomność, leżała pod tlenem. Po naszym powrocie ze świąt jej stan się nie polepszył, ale też się, na szczęście, nie pogorszył. Był poważny. Wykaraska-ła się. W szpitalu spędziła sześć tygodni. No i zaraz chciała wracać, ale o tym nie było mowy. Była tak słaba, że chodząc, trzymała się ściany. Wzięliśmy ją do siebie. Zajęła pokoik przy kuchni, dawną służbówkę, w której swego czasu pan Krupa trzymał zapasowe manekiny. Narzekała na nudę w mieście, ale pomału się przyzwyczaiła. Czekała na Michała, kiedy wróci, potem na Ciebie. — Lubię, jak wszystkie som w domu — twierdziła. Nie chcąc się narzucać, najchętniej przesiadywała w swoim pokoju. Wstawiliśmy jej tam telewizor, którego nikt z nas właściwie nie oglądał. Była zachwycona. 168 — Wszystko jak w życiu — mówiła, kręcąc z podziwem głową. Jej podziw doszedł do szczytu, kiedy zobaczyła Ciebie na ekranie. Stałeś się dla niej niemal Bogiem. — On to jest ważna osoba — powiedziała do mnie. Któregoś dnia jednak nie włączyła telewizora, zajrzałam do niej. Siedziała z rękami złożonymi na podłoku i patrzyła w ścianę. — Co się stało? — spytałam. Źle się babcia czuje? Wtedy spojrzały na mnie te bardzo niebieskie i niewinne jak u dziecka oczy: — Ckni się za domem — rzekła. Odwieźliśmy ją na Mazury w połowie maja. Spędziła z nami jeszcze jedno lato. Kiedy jesienią zbieraliśmy się do odjazdu, chcieliśmy wziąć ją ze sobą. Ale się uparła: — Będę umierać — powiedziała — do tego nikt nie potrzebny. Naradzaliśmy się, co robić. W końcu Michał stwierdził: — Niech zostanie do pierwszych mrozów. Możemy tu wpadać co sobota. I tak zrobiliśmy. Jak my nie mogliśmy, Michał jechał z kolegą. Zawoziliśmy jej prowiant, bo ona nic prawie sobie nie kupowała. Nie chciała ruszyć pieniędzy, które dostała od nas za dom. Zwierzyła się Michałowi, że trzyma je na pochówek. Chciała mieć solidną trumnę i nagrobek. W ostatnią niedzielę października Michał namawiał ją, żeby koniecznie z nim wracała. Zrobiło się zimno, na ornym polu za chałupą pojawiły się siwe szpony przymrozku. Ona powiedziała: — Idzie ze mną do drwalki. Pokazała mu, gdzie trzyma pieniądze. — Starczy i na trumnę i na pochówek. Sołtys wie, żeby was wołać. Nie musiał, kiedy przyjechaliśmy w następną sobotę, znaleźliśmy ją w drwalce. Siedziała w kucki przy ścianie, w której był schowek. Jakby nam chciała przypomnieć, co jej przyrzekliśmy. Ciężko nam było iść za jej trumną. Syny, jak o nich < mówiła, nie przyjechali. Po co^ skoro i tak sprzedała dom, nie było niczego do odziedziczenia. Ziemię babcia oddała państwu za rentę. Wierni jej ostatniej woli, za jej pieniądze opłaciliśmy pogrzeb i zamówiliśmy nagrobek. Ze zdjęciem, jak sobie życzyła. Była na nim całkiem niepodobna. Młoda, roześmiana wsayst-kimi zębami, jak ją poznaliśmy, nie miała już ani jednego. Po 169 pogrzebie piliśmy wódkę za spokój jej duszy. Michał spojrzał w stronę schodów i powiedział: — Babcia Kolichowska smyrga już po schodach Świętego Piotra. I głos mu się załamał. Taki był Michał, starał się nie okazywać swoich uczuć, ale miał w piersi kobiece serce. To małżeństwo z Mariolą od początku było nieporozumieniem. Ona mieszkała z Arturem u rodziców, ciągle się mówiło, że się do nas sprowadzi, ale jak się w końcu sprowadziła, zaczęło się dziać niedobrze. Ty chodziłeś wściekły, denerwowała Cię obecność „tej kobiety", drażniły pieluchy w łazience, płacz dziecka. Najgorzej było ze świętami, ona ciągnęła Michała do rodziców, on chciał być z nami. Teściowie Michała zapraszali nas, ale Ty stwierdziłeś, że „za żadne skarby". Ciągle miałeś w pamięci przyjęcie po chrzcie Artura. Dobrze znosiłeś towarzystwo prostych ludzi, denerwowała Cię ta nowa socjalistyczna elita: sfery wojskowe, prywaciarstwo oraz ludzie z awansu, którym jeszcze słoma wystawała z butów, a już się puszyli. Mariola i Artur mieszkali z nami pół roku, po czym ona stwierdziła, że nie zostanie ani dnia dłużej. Chodziło o Twój stosunek do niej. Uważała, że traktujesz ją z góry i wcale się do niej nie odzywasz. — Ja się do niej nie odzywam? — zdumiałeś się, gdy Ci to powtórzyłam — a zresztą, o czym mam z nią rozmawiać? Próbowałam jakoś załagodzić sytuację, ale to nie było już możliwe. — Bądź dla niej bardziej miły — prosiłam Cię — chociażby przez wzgląd na Michała. — To niech sam pije to piwo! Zaiste nie miałeś łatwego charakteru. Mariola wyjechała z dzieckiem do Anina, potem przeniósł się tam Michał. Ona stwierdziła: albo się przeniesie, albo rozwód. Można ją było zrozumieć, chciała mieć męża przy sobie. Jeździłam tam, ale przyjmowano mnie chłodno. Było mi wszystko jedno, przecież liczył się tylko Artur. Z taką radością obcowałam z tym dzieckiem, już mi zaczynał przypominać małego Michała. Kiedy skończył trzy lata, wybuchła bomba: rozwód! Michał wrócił na Noakow-skiego, a mnie któregoś dnia nie otworzono w Aninie drzwi. Z płaczem szłam na stację. Michała też zresztą nie wpuszcza- 170 no. Zaczął się proces rozwodowy z orzekaniem o winie Ciągnął się bez końca, a my byliśmy odcięci od dziecka. Wreszcie Michał wziął winę na siebie. Sąd wyznaczył dni, w jakie może widywać syna. Om jednak robili wszystko, żeby to storpedować. Kiedy Michał zjawiał się w Aninie, okazywało się, że Artura me ma albo Artur był chory i nie można go było zobaczyć Bardzo to przeżywałam. Michał też chodził zgryziony, tęskniliśmy za dzieckiem. W końcu zbrzydły Ci nasze miny i postanowiłeś wziąć sprawę w swoje ręce. Pojechałeś do Anina. Ciebie wpuścili, ustaliłeś, w jaki sposób będziemy kontaktować się z małym. Oni na wszystko się zgodzili, ale kiedy Michał pojechał, było to samo. Ty teraz jeździłeś po dziecko. I okazało się to szczęściem w nieszczęściu, bo nabrałeś serca do wnuka. Artur przestał się ciebie bać, a nawet można powiedzieć, że powoli zaczął Ci wchodzić na głowę. Przywiozłeś mu z Anglii kolejkę. Wszystko jak prawdziwe, tylko w miniaturze: nasyp, tory, dworce. Dołączył do Was Michał i godzinami leżeliście we trójkę na podłodze, bawiąc się w zawiadowców ruchu. Patrząc na Was, czułam się szczęśliwa, ale potem Artura trzeba było odwozić... Jego nie widziałam sześć lat. Odszedł z wydawnictwa. Przeczytałam w gazecie, że został dyrektorem RSW-Prasa. Czasami pojawiał się w telewizji albo odzywał w radiu. Łowiłam to wszystko ogarnięta tęsknotą. Ale nie cierpiałam przez niego. Wystarczyło mi, że jest w tym samym mieście. Żyje. Przed naszym wyjazdem na wakacje usłyszałam w słuchawce jego głos: — Chciałbym mówić z panią Korzecką. — To ja — powiedziałam, czując, jak wszystko we mnie truchleje. — Mówi Kwiatkowski... — Wiem — odrzekłam, starając się uspokoić. — Czy moglibyśmy się spotkać? — Dobrze. — Kiedy? — spytał. — Czy to pilna sprawa? — już zadając to pytanie, wiedziałam, że jest bez sensu. — Wyjeżdżam. Od tego jednego słowa zakręciło mi się w głowie. Tylko nie to — pomyślałam. To słowo było jak śmierć, o której udało mi się zapomnieć. Przecież te ostatnie lata to były same na- 171 rodziny. Mojej wiary, potem Artura i wreszcie spokoju... A teraz nagle... Nie pytałam, dlaczego i dokąd wyjeżdża. Był czerwiec sześćdziesiątego ósmego roku. — W kawiarni? — spytał. — Przyjadę do ciebie, jeżeli jesteś sam. — Jestem sam — odrzekł — ale zmieniłem mieszkanie. Otworzył mi drzwi. Rzuciła mi się w oczy jego zmieniona twarz. To dlatego, że zupełnie wyłysiał. Patrzyliśmy na siebie. — Mogę wejść? — spytałam, bo trwało za długo. Cofnął się. To była mała kawalerka z wnęką na kuchnię. Zobaczyłam obce meble. — Napijesz się kawy? — spytał. Nagle się do niego przytuliłam. Czułam, jak wali mu serce. Położyłam w tym miejscu swoją rękę. Chwilę staliśmy tak pośrodku obcego wnętrza. Mimo ciasnoty wydawało się nieprzy-tulne, nie miało wyrazu jak pokój hotelowy. — Od dawna tu mieszkasz? — Od dwóch miesięcy. Kazali mi się wyprowadzić z dnia na dzień. — Co z tamtymi meblami? — spytałam, żeby jakoś zagadać to, co czułam. — Sprzedałem je, tu by się nie zmieściły. — A książki? — Spakowane w pudłach. Już nie warto rozpakowywać. Wyjeżdżają ze mną. — Kiedy? — Za tydzień. To był kolejny cios. — Dlaczego zadzwoniłeś tak późno? — spytałam z nagłym żalem. — Zadzwoniłem, żeby się pożegnać. Ciągle staliśmy pośrodku pokoju. — Chcesz iść ze mną do łóżka? W milczeniu pokręcił przecząco głową. — Napijesz się kawy? — powtórzył swoje pytanie. — A ty? — Ja ciebie pytam. — Dobrze. Patrzyłam, jak krząta się w tej wnęce. Z szafki nad dwu- 172 palnikową kuchenką wyjął filiżanki. Siedzieliśmy przedzieleni stołem. — Co będziesz robił na Zachodzie? — Naprawdę wyjeżdżam do Izraela — odrzekł. — Byłem Żydem, zostałem komunistą, potem chciałem być Polakiem, a teraz znowu jestem Żydem. Może zostanę tam psem policyjnym, to najlepiej potrafię. Będą mnie spuszczać na Arabów. — Nie mów tak — rzekłam. Nagle dokładnie przypomniałam sobie nasze pierwsze spotkanie. To było w lokalu, schodziłam po schodach w tej kusej sukience, a on stał na dole oparty o balustradę, z kimś rozmawiał. Odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Widziałam jego twarz z góry i wydawało mi się, że skądś już ją znam. I nagle błysk: „Grupa Laokoona"! W gabinecie ojca wisiało za szkłem duże zdjęcie rzeźby. Ojciec powiedział, że znaleziono ją w Rzymie. Niemal słyszałam jego głos, kiedy opowiadał. Że to dzieło rzeźbiarzy rodyjskich jeszcze sprzed naszej ery. Te fakty wbiły mi się w pamięć, a wtedy na schodach pomyślałam, że on jest jednym z tej grupy. To samo wzniesienie głowy, a nawet wygięcie szyi i wzrok duszącego się człowieka... — Co? — spytał. Uśmiechnęłam się jak przyłapana. — Dlaczego tak na mnie popatrzyłaś? — Przypomniałam sobie moment, w którym po raz pierwszy się zobaczyliśmy. A ty pamiętasz? — Schodziłaś po schodach. Przytaknęłam ruchem głowy. On nagle ujął mnie za rękę. — Elżbieto, jedź ze mną — te słowa były błagalne. Znowu żebrał o coś, co było niemożliwe. — Nie mogę — łzy zakręciły mi się w oczach. — On cię tu trzyma — powiedział z rezygnacją w głosie. — Wszystko mnie tu trzyma. To, co tu przeżyłam, to miasto, Kazimierz jesienią, kiedy wędzą śliwki i widać dymki nad dachami. Ja po prostu jestem stąd, nie umiałabym żyć gdzie indziej... — Zawsze znajdzie się jakiś chrześcijanin, który rzuci w ciebie kamieniem — stwierdził z goryczą. — Być może sama nim w siebie rzuciłam — odrzekłam i za- 173 raz pożałowałam tych słów, bo w jego oczach pojawiła się nadzieja. Moje życie się ustabilizowało, a jednak gdzieś w głębi była niedopowiedziana do końca tęsknota. Jakaś moja cząstka tęskniła do czegoś, co dobrowolnie odrzuciłam. Wraz z jego wyjazdem traciłam na zawsze tę drugą połowę włoskiego orzecha, a więc jakby część własnej tożsamości. Nic na to nie mogłam poradzić. Pożegnaliśmy się, pocałował mnie w rękę. Życzyłam mu szczęśliwej podróży. Schodząc po schodach, płakałam. Pod koniec lipca wyjechaliśmy do naszej chałupy na Mazurach. Jak zawsze wzięliśmy ze sobą książki, ja swoje tłumaczenie, Ty pisma medyczne, których nie miałeś czasu przejrzeć w Warszawie. Ze wzruszeniem poznawałam znajome miejsca, „naszą" drogę od szosy w bok, stary dąb, brzeziniak i wreszcie czerwony dach domu. Płot, krzewy bzu przed gankiem. Z tej strony nie widać było jeziora, trzeba było dopiero wejść na podwórze. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy na spacer. Zatrzymaliśmy się na mostku, widziałam nasze odbicia w wodzie. Słońce było już nisko. W drodze powrotnej objąłeś mnie wpół i tak szliśmy blisko siebie, jak zwykle musiałam dostosowywać swoje kroki do Twoich, odrobinę dla mnie za długich. Kiedy podchodziliśmy pod dom, był już zmierzch, na niebie pojawiły się blade gwiazdy. Na szczycie obory, też ze spadzistym dachem krytym dachówką, siedziała czapla. Wyglądała jak czarna wycinanka na tle jaśniejszego nieba: długi dziób, wysmukła szyja i pierzasty ogon. Przystanęliśmy na chwilę, ale nie odleciała. Rozpaliłeś pod kominkiem, zjedliśmy kolację na zimno, bo nie zdążyliśmy nabić w Rucianem butli gazem. Wypiliśmy po kieliszku wódki, nazywałeś to „ciupasem" i poszliśmy na górę do sypialni. Z zachwytem odkrywałam zapach drewna i kurzu, mógłby to być zapach smutku, dla mnie tak pachniał spokój. Najważniejsze słowo jakie znam: spokój. Najpiękniejszym była miłość, ale te dwa słowa nawzajem się wykluczały, może dlatego tak za nim tęskniłam. Oblekłam świeżą pościel, wyklepałam poduszki na szerokim zbitym z desek łóżku. Podszedłeś do mnie, obejmując mnie. — Więc jak? — spytałeś. W milczeniu przytaknęłam głową. Po chwili leżałam naga na pachnącym bielinka prześcieradle. Patrzyłam, jak rozwiązujesz 174 swój szlafrok, ten mazurski, jak go nazywaliśmy: frotte w łaty, ja Ci te łaty naszywałam. A potem zaraz byłeś przy mnie. Czułam dotyk Twoich rąk. Jakby z ociąganiem, rozsunęłam nogi, przyjmując Cię. Ta nieśpieszność była dla mnie jednym z piękniejszych doznań miłosnych. Patrzyliśmy sobie w oczy i uśmiechaliśmy się do siebie. Czułam każdy Twój ruch i odbierałam go całą sobą, otwarta, oczekująca. To wszystko, zanim nie ogarnęła nas gwałtowność, szukanie siebie w sposób tak dramatyczny. Potrzeba uwolnienia się, a jednocześnie wspólnoty, potrzeba współprzeżywania. Zawsze wtedy coś do siebie mówiliśmy. — Krysiu — usłyszałam Twój głos. — Ja tak... już teraz... I uczucie, że nasza miłość puściła soki jak drzewo na wiosnę. Potem, leżąc obok siebie, czytaliśmy, Ty miałeś swoją lampkę, ja swoją. W jakiejś chwili podałeś mi cienką książeczkę w celofanie: — Znasz to? — spytałeś. Wzięłam ją do ręki i przeczytałam: Mariana Alcoforado „Listy miłosne". — Nie — tylko tyle mogłam z siebie wykrztusić. — Wpadła mi kiedyś w oko, kupiłem ją parę lat temu — powiedziałeś dość obojętnie. — Dlaczego dajesz mi teraz? — Nie wiem, wziąłem z półki, jak pakowałem książki. Wróciłeś do swojego pisma. Na okładce narysowane było serce ze wszystkimi arteriami, które wychodziły na zewnątrz i kończyły się jak ucięte. Tak mogło wyglądać w tamtej chwili moje serce, nagle zawieszone w próżni. Otworzyłam książkę, starając się powstrzymać drżenie rąk, bałam się, że to zauważysz. Od razu spojrzałam na tytuł oryginaju: „Letters portugasses", PIW wydał to w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku, a więc jedenaście lat temu. Przewróciłam kilka kartek i przeczytałam: „Po raz pierwszy ukazały się słynne «Listy portugalskie» w tysiąc sześćset sześćdziesiątym dziewiątym roku w Paryżu. Były pisane do kawalera wysokiego stanu, nazwiska tej, która pisała, ani tłumacza wydawca nie zna..." Przebiegłam dalej wzrokiem i natknęłam się na urywek zdania „...a tak strasznie szczerymi, męczeńskimi, pisanymi krwią z bólu oszalałej zakonnicy". 175 Zakonnica! Ona pisała „Listy portugalskie", ja „Listy żydowskie", coś je jednak różniło, te pierwsze wyszły spod pióra mniszki, te drugie pisała dziwka... była dziwka... dlatego przecież powstały, że chciałam to z siebie wypisać. Chciałam uciec. Wymazać z pamięci tamtą jej twarz, głos, ten znienawidzony gardłowy śmiech... I nagle ją zobaczyłam przed sobą w kusej sukience, z rozpuszczonymi na plecy włosami. Patrzyła mi prosto w oczy z lekko drwiącym uśmiechem... już dawno nie była tak blisko mnie. Przez chwilę miałam prawie pewność, że Ty też ją widzisz. Ale spokojnie przewracałeś stronę. I ja przewróciłam kilka kartek. „List pierwszy", jak u mnie... nie „Kochany", nie „Najdroższy", ale „List pierwszy". Ta zbieżność napełniła mnie trwogą. To nie był lęk, to było przerażenie. Zamknęłam książkę i odłożyłam na szafkę. Zgasiłam swoją lampkę. — Już w kimono? — spytałeś, spoglądając znad okularów; wkładałeś je do czytania. — Jestem zmęczona podróżą — odparłam, odwracając się plecami. — Wielka mi podróż, niecałe dwieście kilometrów... Nie odezwałam się, chciałam być sama w ciemności. Czy to możliwe — myślałam, że to był przypadek. Czy Ty wiesz o moich listach... Miałeś swój gabinet i swoje biurko, ja pracowałam w sypialni przy stole, który tylko biurko udawał. Z jednej strony miał kilka szuflad. Trzymałam w nich brudnopisy tłumaczeń, podręczne słowniki, umcfwy wydawnicze, no i listy... Szuflady nie były zamykane na klucz, miałeś wiele okazji, by do nich zajrzeć... Być może podświadomie liczyłam na to. Bałam się, a jednak nie zrobiłam niczego, by je jakoś lepiej zabezpieczyć. Jak zwykle zdawałam się na los. Być może odpowiadał mi teraz Twoimi słowami „znasz to". Nie, ale znam siebie i wiem, czym to może być. Już z góry rozumiem jej cierpienie, bo przecież wszystko jedno, co nas oddziela od ukochanego mężczyzny, krata czy prawda... Scena po scenie przebiegałam w myślach swoje listy. Gdybyś je czytał... przecież mnie samą przerażały. Nie miałam nic wspólnego z tamtym zepsutym dzieckiem, z tym dzieckiem tak okrutnie bawiącym się z mężczyznami... Prawie nie spałam tej nocy, jeszcze raz getto zatańczyło przede mną... Ty już dawno spałeś, a ono wirowało coraz szybciej, szybciej, w tym jakimś koszmarnym kadrylu śmierci. Widzia- 176 łam siebie tamtą pokawałkowaną, migały moje rozwarte uda, moje roześmiane usta, a w nich jak krwawiący język... I oni ci mężczyźni każdy z nich tak bardzo chciał mnie mieć, tak mu się trzęsły ręce, żeby mnie dotknąć, sprawdzić, czy moja młodość to nie oszustwo. Czy piersi są jędrne, czy brodawki dostatecznie sterczą, czy młodość mojego łona jest w stanie dać tę oczekiwaną rozkosz i zapomnienie. Chcieli też, żeby dotykały ich moje ręce..., moje palce traciły swoją niewinność na ich wychudzonych ciałach, na ich zwisającej skórze lub wałach tłuszczu... obejmowały ich jądra, pieściły ich członki, nabierające nagle sprężystości lub beznadziejnie zwiędłe... Jak ja się tego wszystkiego nauczyłam. Żeby zdążyć co do minuty. W czternastej minucie kładłam się na wznak i rozwierałam uda, zegarek w moim mózgu zaczynał odmierzać sekundy... Szarzało w oknie, a ja myślałam, że nie dotrwam do rana. Byłeś obok, pogrążony w spokojnym śnie, a ja czułam się przy Tobie samotna. Tylko w sobie musiałam szukać pomocy, tylko sama dla siebie mogłam być ratunkiem... szaleńczy taniec trwał... milczący mężczyzna, tamten milczący mężczyzna... całą rodzinę wywieziono do gazu. Wrócił z pracy i już ich nie zastał. Przyszedł do burdelu i mnie wybrał spośród innych, już mógł sobie pozwolić na ten luksus, było mu wszystko jedno. Poszliśmy na górę. Rozebrałam się i położyłam na łóżku. On też się rozebrał, ale nic mu nie wychodziło. By] młody, a jednak w tamtej chwili całkiem do niczego. Zaczęłam go dotykać, ale on jeszcze bardziej schował się przede mną. Spojrzałam mu w oczy i odnalazłam ten bezmiar rozpaczy, z którym nauczyłam się już sobie radzić. Dotykałam teraz jego twarzy, tak delikatnie, opuszkami palców. Gładziłam policzki, czoło nad łukami brwi, dotykałam ust. I ta ściągnięta twarz się wygładzała, stawała się normalna. Wtedy pochyliłam się i pocałowałam go w usta. Jego wargi mnie przyjęły, a nawet zaczęły mnie szukać. Z ludzkiego strzępu, powstał nagle mężczyzna, silny, sprawny. Wdzierał się we mnie zamroczony moim ciałem, moją młodością. Posadził mnie na sobie, otoczył dłońmi moje biodra, z siłą odrywał je od siebie i wbijał się z powrotem. I patrzył na mnie, na moje nagie piersi, na mój brzuch. Miał uwolnioną, szczęśliwą twarz. Nic do siebie nie mówiliśmy, więc kiedy spytałam: 177 — Masz pieniądze na kolejny numer? — najpierw przeraził go mój głos, a potem brutalnie zrzucił mnie z siebie. Upadłam plecami do tyłu. On ubierał się, wychodząc cisnął mi w twarz zwitek pieniędzy. Czułam się przez niego skrzywdzona. Przecież nic złego nie zrobiłam, musiałam wyliczyć się z każdej minuty spędzonej w tym pokoju, inaczej potrącano mi z pensji. Przeliczyłam te pieniądze, okazało się, że jest ich dużo. Dlaczego nie chciał zostać... ja wtedy tego naprawdę nie rozumiałam... Było już widno, wyraźnie widziałam znajome sprzęty. Drewnianą malowaną szafę, którą kupiliśmy od starej Niemki. Tak się tą szafą cieszyliśmy, była piękna... i komódka z lustrem, rzeźbione rydle, na jednym z nich leżał Twój szlafrok. Widok szlafroka napełnił mnie bólem, to był skrawek normalnego życia, które tak teraz było ode mnie daleko... Budziłeś się już, drgnęły Ci powieki, więc ja zacisnęłam swoje. Bałam się na Ciebie spojrzeć. Słyszałam, jak się po cichu ubierasz, jak prawie na palcach wychodzisz. Wstałam dopiero, gdy usłyszałam warkot .motoru. Pojechałeś do Rucian... Rzuciłam się na książkę, jakby nagle była ratunkiem. Niektóre słowa chwytały mnie za gardło. „Ja biedne dziecko człowiecze!" albo „Całe moje życie Tobie poświęciłam od pierwszej chwili, w której oczy moje na Tobie spoczęły". Łzy przesłoniły mi druk. Powoli wracałam do siebie z koszmaru ostatniej nocy. „Nie mam sił papieru tego z rąk wypuścić, tego papieru, który w Twych rękach trzymać będziesz". Pisała do ukochanego, a on czytał. A ja się zawsze obawiałam, że wejdziesz nagle do pokoju i przyłapiesz mnie na gorącym uczynku. Więc może były to „Listy złodziejskie"... tylko kogo za to oskarżać? Ta Mariana umarła dwudziestego ósmego lipca tysiąc siedemset dwudziestego trzeciego roku. Napisano o niej „pół wieku tym umierała, że umrzeć nie mogła". Czy tak będzie ze mną... Odruchowo spojrzałam na kalendarz na ścianie, była tam nie zerwana od wczoraj kartka: dwudziesty ósmy lipca... A więc tak oto jedno biedne dziecko człowiecze dowiadywało się o drugim w rocznicę jego śmierci... Zrobiło mi się nieswojo, prawie poczułam obecność tej kobiety... Tak bardzo cierpiała... Jak ja cierpię... Innych wybrałyśmy sobie kochanków, ten jej był mało wart, podczas gdy ona była pięknym człowiekiem... A ja... czy byłam Ciebie warta... 178 Stałam pośrodku pokoju, jakbym nagle miała usłyszeć odpowiedz od niej, jakby ona mnie miała osądzić... Poddała się występnej miłości, ale odpokutowała za nią i umierała pogodzona z Panem... A ja nie byłam pogodzona nawet ze sobą, ja ciągle bałam się przestąpić zaklęty krąg kłamstwa... Stałam tak i nagle usłyszałam warkot motoru, wjeżdżałeś na podwórze... To wszystko działo się wczoraj. Dzisiaj już z powrotem jestem Twoją żoną. Szok minął. To, że podsunąłeś mi „Listy", to był tylko zbieg okoliczności. Ale na złodzieju czapka gore... Rąbiesz drzewo w drwalce, słyszę uderzenia siekiery, a ja piszę do Ciebie swój list szósty... List ostatni (zakończenie) październik'68 Byłam już w przedpokoju, wkładałam płaszcz, kiedy nagle otworzyłeś drzwi wejściowe. Najpierw spojrzałeś na mnie, a potem na walizkę. — Dokąd się wybierasz, Elżbieto? — spytałeś. Nic nie mogłam z siebie wydusić. Tylko te głupie łzy. — I znowu płaczesz? Przytuliłeś mnie, owiał mnie zapach nikotyny, wody toaletowej, potu. Ten jedyny na świecie zapach mężczyzny, który wydawał się dla mnie stracony. — Od kiedy? — spytałam cicho. — Od Drugiego Listu. Więc i to się sprawdziło. „Nie mam sił papieru tego z rąk wypuścić, tego papieru, który w Twych rękach trzymać będziesz". Trzymałeś w swoich rękach po kolei każdy mój list, a mimo to byłeś ze mną. I kochałeś mnie. Jak ja kochałam Ciebie. „Krystyna Chylińska to nie jest twoje prawdziwe imię i nazwisko". To nie było pytanie, ale stwierdzenie faktu. W taki oto sposób dawałeś mi do zrozumienia, że wiesz wszystko. Właściwie mogłabym już nie dopisywać zakończenia, ale być może wymaga tego kompozycja „Listów miłości" Elżbiety Elsner czy Krystyny Korzeckiej^^ŁSZ^stko jedno, i tak będzie chodziło o mnie. tsis 179 Redaktor Elżbieta Lubańska Redaktor techniczny Ewa Guzenda 4 '4 WYDAWNICTWA „ALFA" WARSZAWA 1991 Wydanie pierwsze. Skład, druk i oprawa: Zakład Poligraficzny „Alfa." Zam. 35/91 f