Józef Ignacy Kraszewski Skrypt Fleminga Powieść historyczna z czasów Augusta II TOM I Fle — super extremas generosae Poloniae ruinas; Minge — super nomen, quod nova helia parit.1 Współczesny wiersz do Flemminga2 Było to Roku Pańskiego 1718. Zapisujemy datę nie dla ścisłości chronologicznej, lecz że ona jaskrawe rzuca światło na wypadki naszej powieści. Była to chwila właśnie po ukończeniu sejmu pacyfikacyjnego3, gdy po długich latach niedoli i nieładu, walki pomiędzy saskim rządem a nierządem Rzeczypospolitej, nowa zdawała się otwierać era spokoju i odrodzenia. Jeszcze burza tarnogrodzkiej konfederacji z dala odbrzmiewała echem skarg i utyskiwań, ale nareszcie kończyło się wszystko szczęśliwie. Między stanami Rzeczypospolitej a królem jakby nowe pakta stanęły. Cieszono się zwycięstwem, które było pozornym tylko. Sasi, których konsystencja w Polsce tak straszliwie była uciążliwą, wychodzili nareszcie za granicę Rzeczypospolitej; zaledwie tysiąc dwieście głów gwardii królewskich pozostać miało dla strzeżenia osoby pańskiej w Warszawie. Na papierze zwycięstwo konfederacji4 było świetne, a w samej istocie rozbrojono Rzeczpospolitą bardzo zręcznie, bo najznaczniejszą część wojsk cudzoziemskiego autoramentu5 skryptem przez się podpisanym hetmanowie oddali pod komendę saskiego feldmarszałka Flemminga. Zaledwie kilka tysięcy rozproszonych wojska własnego miała Rzeczpospolita, gdy kilkanaście ich na żołdzie jej nie ulegało rozkazom hetmanów. Tego dzieła w chwili największego poruszenia umysłów potrafił ze zręcznością nieporównaną dokonać Flemming. Był to moment największej jego potęgi w łaskach królewskich. Jakim sposobem zajść potrafił Sieniawskiego6 i Pocieja7, aby mu dowództwo to oddali, pozostało tajemnicą. Zaledwie się to dokonało, gdy szlachta, opatrzywszy się nad doniosłością tego kroku, krzyk i lament ogromny podniosła. Od dawna feldmarszałka Flemminga posądzano o plan przeistoczenia Rzeczypospolitej i przerobienia jej na monarchią dziedziczną pod dynastią saską. Chwila dokonania planu tego zdawała się zbliżać. Król już był w ulubionej Saksonii, wśród swego drezdeńskiego seraju8. Od lat kilku panią serca jego i względów była zastępująca odepchniętą hrabinę Cosel9 pani Denhoffowa10, z domu Bielińska. Zarówno nad sercem i umysłem Augusta II, jak nad wszystkimi sprawy ówczesnymi panowały kobiety. Historia całego panowania, całej polityki, wszystkich bohaterów saskich, a po części i polskich tej epoki mieści się w białych dłoniach niewieścich. Piękna Königsmarck11 użytą jest do traktowania ze Szwedami; królem rządzą z kolei reprezentantki różnych wpływów: Aurora12, Esterle13, Cosel, Denhoffowa; Egerią14 feldmarszałka Flemminga jest podskarbina Przebendowska15; za każdym z faworytów i ministrów stoi jakaś pani lub ulubienica; cały areopag intrygantek obsiada zamek drezdeński i wikła około niego sieci; w Polsce więcej czuć i widać panią hetmanową Sieniawską16 i Pociejową17 niż obu hetmanów. Kobiety władną, rządzą, przez nie dzieje się wszystko, bez nich nic się dokonać nie może. Król zaczynał starzeć. Denhoffową narzucono mu raczej, niż się w niej rozkochał. Po dumnej hrabinie Cosel, która istotnie kochała króla, następowała laleczka ładna, mała, żwawa, pocieszna, śmiała, obrotna, aktorka doskonała, z sercem wystygłym, płocha, bez poczucia winy, zimna, roztrzepana, zepsuta, chytra i złośliwa. Dla matki jej, pani Bielińskiej18, która lubiła żyć, a nie umiała postarzeć, było to niespodziewanym szczęściem dostać się do królewskiego worka. Na wszystko Więc była gotowa Denhoffowa, nawet na posiłkowanie przemijającym fantazjom króla dla innych kobiet, byle ona tytuł swój i położenie na dworze utrzymać mogła. Dla zepsutego i zużytego człowieka była to kochanka dobrana, bo nie ustępująca mu w niczyim, gotowa na wszystko. Powolność jej rozciągała się do wszystkich, co mieli wpływ, co mogli szkodzić, których się lękała. Siadała na koń z królem, gdy chciał jechać na łowy, jeździła na wojsk przeglądy, piła wino, pozwalała się okadzać dymem fajki; wszystko można jej było powiedzieć, nie gniewała się za nic. Król i dwór po pijanemu obchodzili się z nią niemiłosiernie, z czego śmiała się obojętnie. Lecz życie płynęło tak wesoło, tak szumnie, tak wrzawliwo, tak złocisto! Złoto lało się przez te białe rączki strumieniem; musiała je mieć dla siebie, aby wspomnienie wspaniałości hrabiny Cosel jej nie ćmiło, dla siostry, dla matki, dla brata i — dla wszystkich szałów, które jej przechodziły przez pustą, biedną główkę. Feldmarszałek Flemming, który z innymi razem dzwonił na pozbycie się despotyzmu dumnej hrabiny Cosel, rad był tej wietrznej istocie, która nikomu, chyba sobie samej tylko, mogła być niebezpieczną. Było to w maju Koku Pańskiego 1718. Król wrócił z Polski uradowany istotnym zwycięstwem Flemminga, gdy Rzeczpospolita cieszyła się urojonym. Godziny jej bytu zdawały się policzone. Tymczasem król, znudziwszy się w Warszawie, gdzie mu niezmiernie wielu rzeczy brakło, gdzie tylko część wspaniałości, co go zwykła była otaczać, mógł mieć ze sobą — pragnął to sobie nagrodzić w Dreźnie. Stolica Wettinów19 rosła, budowała się, rozścielała szeroko po obu Elby brzegach; pałace stawały, jak czarodziejską różdżką z ziemi wydobyte. Za wilsdurfską rogatką20 po generale Birkholzu ogród i pałac, jak go naówczas nazywano Dom Turecki, zamieszkiwała piękna Marynia Denhoffowa. Dom, co dla niej nie było bardzo pochlebnym, otrzymała umeblowany przepysznie po turecku, na sposób sułtańskiego seraju. Tureckie i perskie, indyjskie i asyryjskie stroje, sprzęty, cacka były naówczas w największej modzie. Zbliżał się dzień urodzin królewskich, 12 maja. Z narady z matką Marynia postanowiła wielką swą miłość dla króla okazać mu w sposób pewnie dlań najmocniej przekonywający, rujnując się na wspaniałe jego przyjęcie u siebie. Wprawdzie pieniądze na to płynęły z królewskiej kieszeni, ale było to zawsze wielką dla rozrzutnej Maryni ofiarą wysypać je pod nogi Augusta. Pamiętano, że Cosel dawała też świetne bale; nie chciano się jej dać zagasić. Tradycja panowania jej czuć się jeszcze silnie dawała. Sądzono, że naśladując ją, jej władzę i znaczenie się pozyszcze. Wiosna była trochę chłodna jeszcze; zieloność rozwijała się opieszale, lecz szczupły Dom Turecki nie mógłby był dworu pomieścić; na pół więc musiano ogród zrobić salą do zabawy. Służyły do tego namioty i naprędce zbudowane szałasy. W budynku, w którym król się miał znajdować, w górze przygotowano ukryte miejsce dla niewidzialnej orkiestry, która jakby z niebios miała łagodnymi dać się słyszeć tany. Cały ogród miał być oświecony. W głębi wspaniała grota, z której oświetlone też spadały wody strumienie, mieścić miała posągi Herkulesa21, Słońca22, Apollina23, wszystkie uosobienia cnót pogańskich króla, wielkiego siłą i pragnieniami świetności i sławy. Na skinienie pięknej Maryni wszyscy Włosi, których dwór był pełen, budowniczowie, malarze, dekoratorowie, muzycy biegli, aby jej pomóc do przyjęcia ukochanego bohatera. Z nim razem ministrowie, dwór, rezydenci polscy, cały tłum zawsze w Dreźnie mnogich z Polski suplokantów i intrygantów przyjmować musiała Denhoffowa, a nawet dawne przyjaciółki króla i te mnogie żony, siostry, krewne dygnitarzy, które około babiego dworu jakby rój gwarny i ruchawy składały. Nie dziw więc, że na dni kilka przed urodzinami pańskimi musiała Denhoffowa z Tureckiego Domu uciec do matki, bo tam noc i dzień pracowali rzemieślnicy i wszystko stało rozrzucone. Urodziny nadeszły wreszcie, a piękna Marynia, obejrzawszy z rana swój Birkholz, znalazła go gotowym na przyjęcie króla, który niespodziankami był zepsuty. Na paręset osób przygotowano stoły i wino najdoskonalsze sprowadzono z Węgier umyślnie, bo króla upoić było koniecznością, a Denhoffowa zaklinała się wcześnie, iż nikt od niej trzeźwym nie wyjdzie. Szło jej też bardzo o to, ażeby Polacy znajdujący się w Dreźnie świadkami byli jej tryumfu i mogli o nim za powrotem opowiadać. Zaproszeni byli wszyscy. Marynia na ten dzień ubrana była w lamę srebrną, w koronki, w brylanty i wyglądała odmłodzona, odświeżona, rozjaśniona szczęściem, tak że matka się nią nacieszyć nie mogła. Wieczorne światło bardzo jej było do twarzy, bo na tej niby dziecięcej twarzyczce życie burzliwe, namiętne wyryło już niezatarte ślady, ale tak jeszcze była piękną, a w oczkach złośliwych, a w ustach na przemiany uśmiechających się słodko i szydersko tyle jeszcze było naturalnego i tyle wyuczonego wdzięku…! Mrok padał, gdy przybył król, którego powitały muzyka, śpiewy i piękna gospodyni z najpiękniejszymi towarzyszkami, poubierane za pasterki niby, z bukietami w ręku, z wieńcami, którymi króla oplotły. Wszystkie panie były w bieli, wiosennymi kwiaty strojne. Królowi dostała się najpiękniejsza — gospodyni; inne damy losami ciągnęły kawalerów, którzy im przez ciąg tego wieczora służyć mieli. Co miał najdostojniejszego dwór, znajdowało się dnia tego u Denhoffowej. Służba stojąca u drzwi wpuszczała zaproszonych, ale nikogo wypuścić nie było wolno. Wszyscy musieli dotrwać tu aż do upojenia rozkoszą i winem. Pośród kobiet jaśniały najpiękniejsze twarze, najświetniejsze imiona i najniebezpieczniejsze gospodyni nieprzyjaciółki, które się do niej najsłodziej uśmiechały. Zbytek ten, z którym występowała ulubienica króla, raził i napełniał zazdrością. Poza Marynią spoglądano szydersko, ruszano ramionami, a niejedne usta szepnęły: „Niedługo to potrwa, niedługo”. Muzyka z Włochów złożona brzmiała pieśnią wesela. Król oglądał się, promieniał, był rad i piękne rączki nadskakującej mu gospodyni całował. Ale dla króla nie było przyjęcia bez wina i upojenia. Wnet puchary krążyć zaczęły i zdrowie pana wypito z wrzawą, która się w mieście echem odezwać musiała. Zagłuszyła ona muzykę. Kilku polskich gości podniosło kielichy do góry, podrzuciło czapki, kilku poszło do kolan pańskich z życzeniami. Kielichy, ledwie wypróżnione, napełniały się za zdrowie Denhoffowej, które król wychylił ogromnym pucharem. I znowu wrzawa się podniosła wielka, a muzyka zatrąbiła wiwatem. Taki był początek uczty. Jaśniały ogród, dom, drzewa, ogrodzenie w płomieniach i całe wieńce lamp, przeplatane kwiatami, łączyły z sobą gałęzie lip i świerków. Wpośród nich wystawione stoły ogromne połyskiwały cudowną zastawą, kryształami, porcelaną, srebrami. Trochę na uboczu stali pan starosta Kociełł24 z panem podkomorzym Dziubińskim. Obaj mieli to szczęście osobiście być znajomymi pani Bielińskiej i otrzymali zaproszenie. Starosta już nie po raz pierwszy bywał na takich festynach, więc mu tu już nic się tak dziwnym nie wydawało. Ale Dziubiński, domator, którego sprawa kręta przypędziła aż do saskiej stolicy, gwoli pozyskania protekcji, choć się znajdował raz na Saskiej Kępie, gdy król szlachcie tam wyprawiał biesiadę wielką, o takich czarach, jakie tu spotkał, nie miał pojęcia. Wino też, którego skosztował, a które nalewano nieustannie, pilnując, aby nikt się nie ważył z próżnym stać kielichem, smakowało przedziwnie. Węgrzyn, był stary, słodki razem i mocny, dający się pić cudownie, ale zdradziecki. Upajał on nie gwałtownie, brutalsko napastując, ale wciskając się powoli do mózgu, napełniając głowę jasnością i weselem, czyniąc człowieka najprzód niezmiernie szczęśliwym, nim go zrobił strasznie głupim. Zdawało się, iżby dziecięciu nie zaszkodził; a usta niewieście nie wzdragały się od niego. Wkrótce jednak skutki się okazywać zaczęły: wesołość stawała się niepohamowaną, poufałość nadzwyczajną, kochanie się wzajemne niezmiernym. Króla „dobrego” obstępować wszyscy zaczęli. Lecz poruszając się, każdy uczuł, iż ten niepoczciwy węgrzyn jakby nogi poodrębywał. W głowie jeszcze było dosyć jasno, w sercu wesoło, w duszy promienno, a ruszyć się z miejsca zaledwie było można z trudnością. Ruszano się jednak, chwiejąc się i śmiejąc, aby bliżej dobrego króla zobaczyć. Król pił, pił straszliwie, a nie tylko pił, ale do picia zmuszał. Któż by panu odmówił? Dziubiński sumiennie, choć nieco opodal stał, spełniał wolę majestatu25; wypił do dna i śmiał się. — Panie starosto dobrodzieju — mówił do Kociełła — to są czary! To są mitologiczne Elizejskie Pola26… to wielki monarcha! Niech go…! — Machnął ręką, słów mu brakło. Śmiechy rozległy się dokoła pana; usiłowano go zabawiać, a widocznym przedmiotem szyderstw króla i dworu był człowiek gruby, niezgrabny, z głową ogromną, przysadzisty, czerwony, wyglądający jak gbur nieokrzesany, choć suknię miał szytą dworską, która wysoki stopień w hierarchii oznaczać się zdawała. Kołem go objęto i sam król ciskał nań żywymi słowy. Osaczony ów niedźwiedź stał, odcinając się widać ostro i grubo, z gniewem, a każde słowo jego, zaledwo dosłyszane, śmiechami niepomiernymi witano. Nie był to wszakże ani ów sławny Fröhlich27, co miał przywilej króla pobudzać do śmiechu, ani Kyau dowcipny28, ani żaden z patentowanych wesołków dworu. Tym tak lekceważonym i wyśmianym człowiekiem był biedny Watzdorf29, którego przezywano „chłopem mansfeldzkim” i „bufonem”, niedawno nie znany zupełnie, podrzędna figura, którego wszechmocny Flemming królowi gwałtem narzucił na ministra finansów. Opowiadano sobie po cichu, że głupi człek trzech zliczyć nie umie, że mówiąc, kilku słów nie zwiąże; ale Flemming go popycha, bo się wyręczyć pragnie, zbyć części brzemienia, a nie lęka się go w przyszłości. Jeden też feldmarszałek, stojący nieco w oddaleniu, z pewną niechęcią i odrazą patrzył na to pośmiewisko. Po królu on tu był jeszcze pierwszym, ku niemu ukradkiem zwracały się oczy wszystkich; kłaniano mu się niemal niżej niż samemu panu, bo wiedziano, że nim władał. Wpośród mnóstwa ulubieńców, którzy w każdej chwili zastąpionymi być mogli, jeden on rozumem, pracą, energią, zręcznością przez nikogo zaćmionym być nie mógł. Spojrzawszy nań, gdy stał tak w otoczeniu królewskim, śmiejąc się i pijąc na równi z drugimi — bo pić było potrzeba i upić się czasem dla miłości pańskiej — nikt by w nim na oko nie domyślił się wielkiego męża stanu. Wyglądał na dobrego, wesołego koleżkę tego kółka, którego król był ogniskiem. Zręczny, przystojny, jasnego oblicza, pięknych rysów twarzy, miernego wzrostu, zbudowany kształtnie, w dni powszednie, wśród biesiady, przy kielichach, uchodzić mógł za człowieka, co żyć tylko lubi i bawić się potrzebuje. Była to wszakże żelazna natura pomorskiego szlachcica, którego ród, ostry klimat i długie walki zahartowały na wszystko. Flemming miał poczucie swej siły i siłę woli doprowadzoną do nadzwyczajnej potęgi. Mógł i umiał nakazać sobie, co chciał: w dzień stu suplikantów i urzędników odprawić, króla zabawić i zmusić do zastosowania się do jego planów, opędzić się nieprzyjaciołom, znieść ciężkie pożycie z żoną nieznośną; wieczór i część nocy spędzić na szalonej pijatyce; wrócić do domu, aby zasnąć zaledwie na godzin parę, i wstać do dnia dla nakręcenia tej machiny, w której się ciągle coś rwało i psuło. Stawić czoło temu, z kim co chwila walczyć trzeba było, aby się obronić obcym nieprzyjaciołom, domowym intrygom, fantazjom pana, zabiegom kobiecym, mógł tylko taki człowiek jak Flemming. Z innym królem i on zapewne wcale inaczej by urósł na męża stanu lub wodza; z Augustem musiał być nieustannym stróżem i aktorem tragikomicznego dramatu walki ogromnych pragnień z niezmierną lekkomyślnością. Jemu August winien był wyniesienie swoje na tron polski; on, z pomocą Przebendowskiego30, za którym była siostra jego stryjeczna, potrafił pośród najnieprzychylniejszego składu okoliczności posadzić go na tronie Jagiellonów.31 Od tej chwili gdy myśl się ta ziściła, Flemming miał jedno na sercu: połączyć nierozerwanym węzłem Saksonią z Polską, z nich obu stworzyć państwo jedno, dziedziczne, silne, które by dynastię Wettinów zrównało z najpierwszymi w Europie domami panującymi. Flemming znał doskonale stosunki Rzeczypospolitej, ludzi, z którymi miał do czynienia, rozprzężenie w instytucjach i umysłach i wiedział, jak z tego korzystać. Kilkadziesiąt lat już pracował nad tym dziełem wielkim, kilka razy bliskim był urzeczywistnienia, na ostatek, po tarnogrodzkiej konfederacji, gdy zdawało się, że wszystko zostało straconym, potrafił uchwycić komendę jedynych niemal wojsk Rzeczypospolitej, a hetmanów rozbroić. Uśmiechało się mu więc doprowadzenie do skutku długo żywionego programu. W Polsce tylko stała mu na zawadzie szlachta burzliwa, rozkołysana ostatnią konfederacją, dumna rzekomym swym zwycięstwem, a w Saksonii miał do czynienia z tym dobrym Herkulesem, który ciągle prządł u kolan jakiejś Omfali32 złote nici, na które wątku dostarczyć było trudno. Tylko w historii ostatnich czasów Rzymu, za cezarów, spotykają się takie jak Augusta Mocnego postacie, z tą autolatrią33 bezmierną, która żądzom nie zna granic, niczym się nie dając pohamować, żadnym prawem powstrzymać. Klęski nawet, upokorzenia, wojna szwedzka34, nieudolność własna gniew tylko budziły, a nie uczyły pomiarkowania. Świetnieć, błyszczeć bądź co bądź, dokazywać z pucharem w dłoni, w orszaku niewieścim, w zapasach olbrzymiej siły, która cała skupiała się w ręku, bo jej nie było w duszy — to sobie zadaniem życia uczynił August Mocny. Zwano go dobrym, chociaż nim nigdy nie był, owszem: rozrzutnym, pobłażającym, umiejącym się przyczaić, ukryć myśl, ale zarazem okrutnym aż do zapamiętania, niemiłosiernym do nieludzkiego aż chłodu serca, obojętnym na wszystko prócz co się tyczyła jego samego. Nic w nim naturalnym nie było, sztucznym wszystko i na pokaz, od amorów począwszy do polityki. Żadna myśl długo nie mieszkała w tej głowie oczadzonej miłością własną oprócz urazy, której nie zapominał nigdy, i zemsty, która nie wygasała w sercu. Z olimpijskich wyżyn nie schodził nigdy na ziemię, nie kochał nikogo, śmiał się z tych, których ściskał przed chwilą, a gdy obalić miał i odepchnąć, stawał się najsłodszym. Ludzie dlań byli zabawkami, które połamawszy, rzucał na śmietnisko. Nic go to nie kosztowało. Z takim panem i takim bohaterem rządzić musiał ów Flemming. Uginać się, zamilknąć, ulec, odgadnąć, wziąć szturmem niedołężnego, narzucić się, pochlebić zręcznie należało do tej roli sturamiennej. Chcąc się utrzymać, musiał co chwila uprzątać z drogi tych, którzy mu zawadzali, pozbywać się ludzi, aby dać zwyciężyć idei. Tą ideą było złączenie dwu państw wielkich i zupełny przewrót w instytucjach Rzeczypospolitej. Flemming rządził naówczas zarówno Saksonią i Polską; tu i tam miał posłuszne narzędzia, w obu krajach nieprzyjaciół. W Rzeczypospolitej wszystkie winy króla kładziona na niego, w Saksonii naprzykrzyło się jego panowanie, które za długo trwało. Gotowano mu nieraz po cichu upadek Beichlingena35; raz nawet już król był odprawę napisał, gdy Flemming, dowiedziawszy się o tym, wpadł do niego, opanował go, ujął, nastraszył, zwyciężył i pismo odprawiające podarł w kawałki. Ta potęga nad umysłem króla musiała mu robić nieprzyjaciół; zapierał im drogę, zaćmiewał słońce, nikt jednak porwać się nie mógł na olbrzyma. Na to potrzeba było kobiet — tylko białe rączki mogły sieć na niego uplątać. Wśród wrzawy balowej, wyśmiewany przez na pół pijanych dworaków, Watzdorf był jedną z kreatur Flemminga, który go stworzył z niczego, aby sobie ulżyć w pracy, a nie obawiać się spółzawodnika. Wyszydzany „chłop mansfeldzki” był nie tylko niezgrabnym i zająkliwym, śmiesznym, ale istotnie ograniczonym i głupim. Zawiadywał on niejaki czas dworem pańskim Flemminga; feldmarszałek znał go dobrze, nie zajrzał jednak może do głębi tej duszy spowitej jeszcze, którą promienie słońca miały rozwinąć inaczej, niż przewidywał. Gdy wszyscy dworacy króla i sam August drwili niemiłosiernie z Watzdorfa, Flemming patrzył nań z politowaniem i wysunął się wreszcie na ratunek. Watzdorf sam bronił się grubiańsko i brutalnie. Wśród elegantów, jak Friesen36, Vitzthum37, von Loem38 i tylu innych pięknych a zręcznych dworaków, Watzdorf wyglądał ze swą czerwoną, nabrzmiałą twarzą jak plama na tkaninie kosztownej; nawet Kyau i Fröhlich lepiej przystawali do ogólnego obrazu nad niego. Feldmarszałek potrafił nareszcie odwrócić od niego uwagę. W sposób zręczny rzucił złośliwą wątpliwość, kto też lepiej pije i dłużej wino znosi, Niemcy czy Polacy. Oba narody te miały dosyć pod tym względem ustaloną reputacją. Król sasko–polski oba narody sobą przedstawiał. Pflug39, który pił jak gąbka, trzymał zakład za Niemcami; wojewoda inowrocławski40 i Pociej, hetman litewski, ujmowali się za Polską. Z tego tematu wszczęła się pijatyka szalona, straszna bachanalia, w której król nie ustępował nikomu, pijąc z poddanymi swymi obu narodów. Nalewano nieustannie. Trwożliwa Denhoffowa nie o to, aby królowi trunek zaszkodził, bo do niego był daleko przywyklejszym niż do wody, ale żeby ktoś podpiwszy, nie uchybił Herkulesowi, kręciła się, zabiegała, osłaniała, zamykała usta. Pito ciągle, pito straszliwie. Jak się stało, że Rzeczpospolitą dnia tego zwyciężyła monarchia dziedziczna i Sasi pobili Polaków — jest rzeczą niewytłumaczoną. Pflug ciągle pił jeszcze, Vitzthum, z elegancją sobie właściwą, milcząc i uśmiechając się, Friesen udawał, że pije, a Flemming, choć pijany, kazał sobie ciągle nalewać — gdy Gałecki41 i inni reprezentanci Rzeczypospolitej już się ledwie mogli na nogach utrzymać. Najgorzej było z Dziubińskim, który nie nawykły do dworskich obyczajów, najprzód trzymał się daleko od króla. Ale każdy kieliszek go do niego zbliżał. Przysuwał się do majestatu, głos mu się rozwiązywał i coraz huczniej począł wywoływać, chociaż chwiał się. Parę razy go ktoś odprostował, Dziubiński zaś przypisywał potknięcie się niepewnemu gruntowi ogrodu, po którym stąpał, a nie sobie. Szedł dalej, ale twarz jego śmiertelną się okrywała bladością. Kociełł też, usiłując przepić Sasów, ściął się straszliwie. Obstępywano króla tak jakoś coraz ciaśniej i bliżej, że Denhoffowa własnoręcznie odpychać musiała. Dziubiński czuł w sobie wzrastającą miłość dla króla; chciał mieć to szczęście koniecznie, by pochwycić połą jego złocistej sukni i na niej gorący (pocałunek wycisnąć. Sunął więc z kielichem, rozgarniając stojących na drodze. Wtem popchnął go ktoś, a choć Dziubiński krzyknął: „Sta pes!”42, tak niefortunnie pochylił się naprzód, iż salwując się od upadku, rzucił się na króla, popchnął go, a co gorzej, swą szlachecką nogą ogromną nastąpił na palec Augusta, historyczny ów palec, na który król cierpiał od czasu karuzela43, gdy się kochał w podstolinie, późniejszej księżnie cieszyńskiej.44 Król odepchnął go z taką siłą, że Dziubiński byłby na wznak poleciał niechybnie, gdyby nie ciasno otaczający ich tłum. Oparł się zaraz o Gałeckiego i stało się, co się dzieje, gdy dzieci z, kart stawiają sobie rzędy figur, na które dmuchnięcie wszystkie od razu obala. Tu tylko nie padł nikt, ale zachwieli się aż do ostatniego wszyscy, taką król siłę miał w ręku. Dziubiński wino rozlał i w głowie mu jasne koła jakieś latać poczęły. Król syknął z bólu, ale przy upojeniu nie dał on mu się czuć tak bardzo. Dziubiński był w rozpaczy; chciał koniecznie majestat przepraszać, ale go nie dopuszczono. Była to chwila właśnie, gdy wspaniały fajerwerk puszczono z cyfrą króla, a że Dziubiński już i tak był przerażony, krzyknął okropnym głosem, myśląc, iż z niebios lecą pioruny: „A słowo stało się ciałem!” Zepchnięto go jakoś w dalsze rzędy między widzów, zgubił się zupełnie, przelękły i wystraszony, zniechęcony, i powziął najmocniejsze postanowienie zupełnego wycofania się z tłoku. Tym bardziej było to nieuchronnym, że Dziubińskiemu robiło się źle po winie i spoczynek w miejscu ustronnym stawał się koniecznością. Instynktem jakimś wiedziony, dobił się biedny człowiek do wnijścia, u którego stało czterech ogromnych drabów, z halebardami skrzyżowanymi, nie wypuszczając nikogo. Dziubiński, czapkę spod pachy nałożywszy na głowę, wprost szedł na nieprzyjaciela. — Puszczaj! — wołał. Stróże skrzyżowali jeszcze silniej halabardy i wołali po niemiecku: — Nie wolno! — Puszczaj! — powtórzył, ale tym razem głosem groźnym. Rozkaz jednak był nieodwołalnym; stojący przy drzwiach zła— mać go nie mogli. Zaczęto się skupiać koło Dziubińskiego. Szlachcicowi robiło się coraz gorzej; wyjść potrzebował, aby Rzeczypospolitej nie skompromitować okazując, że Polacy łbów mocnych nie mieli. — Puszczaj! — zakrzyczał raz jeszcze. Halebardy się nie poruszyły. Dziubiński widząc, że inaczej rady nie da, mimo obecności króla, dobył szabli i wrzasnął: — Do kroć sto tysięcy diabłów niemieckich*, puszczaj, bo chlasnę! Dopiero niemieccy stróże, pomiarkowawszy, że z tym gościem wściekłym nie było ratunku, otwarli mu drogę i Dziubiński, zachwiawszy się na nogach, zataczając nieco, spokojnie wywędrował na wilsdurfskie przedmieście. Był to drugi (licząc w to drwiny z Watzdorfa) epizod charakterystyczny tego wieczora u pięknej Denhoffowej, który się tak udał, że w istocie nikt z niego o białym dniu nie wyszedł trzeźwym, a król w karecie odjechał, śpiąc już w drodze. Upił się Watzdorf, upił niespojony Pflug, który zwykle wszystkich grzebał. Flemming miał mocno w głowie, ale powróciwszy do pałacu, umył się zimną wodą, wypił kilka szklanek limonady i po małym spoczynku w krześle, siadł do roboty, której zaniedbywać nie było podobna. Pamiętny ten, wspaniały wieczór Denhoffowej miał ją kosztować tylko dziesięć tysięcy talarów, ale co gorzej nad to, naraził ją na zazdrość. Wszyscy, co się upić musieli, mieli też do niej żal, iż pokonani byli, a lękali się, czy się z nich który nie wygadał z czym niepotrzebnym i niewłaściwym. Dziubiński, gdy się nazajutrz opamiętał na kwaterze i zrobił ze sobą rachunek sumienia, wpadł w rozpacz. Jawnym dlań było, iż majestat pański nastąpieniem na palec obraził, że sprawa ta wymagała deprekacji45 i przebaczenia — inaczej był człowiekiem zgubionym i mógł być posądzony o rebelią, o zuchwałe nastąpienie na osobę króla jegomości. Zaledwie ubrawszy się, na czczo nawet, Dziubiński poleciał do księdza biskupa kujawskiego Szaniawskiego46, o którym wiedział, iż u króla jest w łaskach największych, i nie uspokoił się, aż mu ten w swoim i króla imieniu dał rozgrzeszenie, zapewniając, iż o wypadku dziś nikt już nie pamięta i cienie nocy na wieki go pochłonęły. * * * Spomiędzy osobistości otaczających króla Augusta II Flemming jest bez wątpienia jedną z najznakomitszych. Czas tylko i okoliczności zmusiły go niekiedy przybierać postawę wesołego dworaka, bo inaczej, jak podzielając zabawy i szaleństwa królewskie, utrzymać się przy nim nie było podobna. Pod tą jednak maską wesołą i niepozorną Flemming był jedynym mężem stanu i dyplomatą poważniej pojmującym sprawy państwa i widzącym dalej od innych. Rodzina Flemningów, której gałąź jedna z dawna się przesiedliła do Szwecji, druga przeniosła do Polski, pochodziła z Pomeranii47. Ojciec feldmarszałka, Jerzy, był radcą tajnym pruskim trybunału nadwornego w Niższej Pomeranii. O trzy lata starszy od króla Jakub Henryk, co się rzadko trafiało szlachcie w tamtych czasach, skończył był nauki w uniwersytecie frankfurckim nad Odrą, a potem uczył się jeszcze w Utrechcie48, sposobiąc do przyszłego zawodu. Jednym z nauczycieli jego był sławny filolog Graevius49 i dzięki jemu Flemming doskonale się nauczył po łacinie, co mu później w stosunkach jego w Polsce i w ogóle w dyplomacji było wielce dogodnym. Współcześni zapewniają, że w kwestiach spornych z niesłychaną siłą logiki nacierał na przeciwników, nie dając im tchnąć, obchodząc ich zręcznymi sofizmatami50 i pokonywając prawie zawsze. Minister Hoym51 powiadał o nim; „Ten Flemming to cały diabeł; czuję, że mam słuszność, że się nie mylę, lecz zawsze mnie swoją rzutkością zwycięży, a gdy chcę powetować klęskę, już za późno”. Z Holandii dwudziestoletni przyłączył się do sławnej wyprawy Wilhelma III, księcia Oranii52, do Anglii. W następnym rozpoczął służbę przy synu wielkiego kurfirsta53, z której wkrótce przeniósł się do saskiej. Zajmował, jako wojskowy, miejsce adiutanta parzy Janie Jerzym IV54, August dał mu pułk grenadierów. Razem z nim odbył kampanią węgierską55. Tu w pierwszym swoim pojedynku zabił barona von Löwel. Były to czasy młodzieńcze jeszcze. Nie rzucając służby wojskowej, używany był przez Augusta do spraw dyplomatycznych, bo u niego wszyscy na rozkazanie do wszystkiego służyć musieli. Stosunki z Polską przez stryjeczną siostrę, zamężną Przebendowską, dopomogły mu do skutecznego działania w sprawie elekcji Augusta. To był początek właściwy wielkich łask i zaufania, jakim go król obdarzał. Wszystkie niemal sprawy w Polsce jego rady i pomocy potrzebowały. Szybko nastąpiły po sobie mianowania: generałem–lejtnantem, radcą tajnym, wielkim koniuszym litewskim. Powodzenie w Polsce skłoniło króla wysłać go w poselstwie do Kopenhagi i do Berlina, ale tam miał się obu panującym nie podobać. Zarzucano mu naówczas, że grał przy dworach raczej rolę tajnego agenta i podpatrującego niż ministra, że intrygował, podglądał zbytnio i wiedział wszystko, a do każdej rzeczy się mieszał. Lecz ówczesna dyplomacja cała nie była czym innym, jak grą wybiegów i podejść, godzi się więc domyślać, iż go nie lubiono tylko dlatego, że był bystrzejszym od innych i że oszukać go nie było podobna. Później już, gdziekolwiek się pokazał, zamykano przed nim tak dobrze drzwi i usta, że niczego dojść nie mógł, obawiano go się i nie ufano. Zbytnia przenikliwość czyniła go niebezpiecznym. Wrócił więc Flemming do wojskowego zawodu i sprawiał obowiązki ministra wojny, a od roku 1711 jako feldmarszałek był dowódcą całej siły zbrojnej saskiej. Po śmierci Pfluga objął zarazem ogólny zarząd ministerstwa, a raczej gabinetu, i wszystkie sprawy państwa przeszły W jego ręce. Potrzeba było niezmiernej zręczności i wytrwania, alby pousuwać z drogi wszystkich i nie dopuścić podziału władzy, która by walką była i sił pozbawiała. Z kolei musiał Flemming pozbyć się hrabiego Hoyma, Schulenburga56 i wielu innych. W miejscu Hoyma właśnie był królowi narzucił tego Watzdorfa, któregośmy widzieli pośmiewiskiem wszystkich na wieczorze Denhoffowej. Osobiście mężny, żywego umysłu, nie spracowany, przebiegły, woli żelaznej, miał też Flemming wadę i przymiot zarazem, którą nawiedzani bywają ludzie jemu podobni. Miał niezmierną wiarę w siebie, bez której podobno nic się dokonać nie może. Raziła ona w nim, bo się z nią nie krył, ale była bodźcem i sprężyną do czynów, nad którymi inny by się zawahał charakter. Przywodzą jego wielce znaczące powiedzenie o sobie (si fabula vera)57. „Moją zasadą jest — miał mówić — że okoliczności robią człowieka. Każdy człowiek jest do wszystkiego zdolnym — (powinien był dodać: „tak obdarzony, jak ja sam”) — byle miał zręczność wypróbowania sił swoich. Ja sam — dodawał feldmarszałek — jestem tego najlepszym przykładem. Sposobiłem się w początkach tylko do zawodu wojskowego i najwyższym, celem moich pragnień było pułk otrzymać. Jednakże udało mi się zostać pierwszym ministrem, być mianowanym feldmarszałkiem, chociaż właściwych kolegiów nigdy w życiu nie odbywałem. Rządzę (ich gouvernire) mogę powiedzieć, Polską i Saksonią, nie znając dobrze ustaw obu tych krajów, a udaje mi się wychodzić z zadania tego z honorem.” Mógł był dodać: „nie zawsze bardzo szczęśliwie”. Co się tyczy Polski, Flemming w istocie był tu sprężyną wszystkich robót królewskich, a główną myślą jego, która go aż do zgonu nie opuszczała, było połączenie obu krajów i zlanie ich w jedną monarchią dziedziczną. Idąc do tego celu, opierał się wyłącznie prawie na magnatach, na pozyskanych dworowi senatorach, nie licząc za nic tej szlachty, która, bądź co bądź, nawet ówczesnej arystokracji chwilami stawała się groźną. Mówić do przekonania magnatów o zaprowadzeniu silnego monarchicznego rządu nie było sposobu — ujmowano ich łaskami. Stało się, czego nie przewidział Flemminig, że ten system korupcji zachwiał całym jego planem. Panowie, ilekroć chcieli wymóc więcej i uczynić się potrzebnymi, podniecali szlachtę i nią się zasłaniali. W świeżo stłumionej pacyfikacją konfederacji tarnogrodzkiej szlachta też poczuła swą siłę i wyzyskiwana, stała się potęgą. W razach ostatecznych tak z królem, jak z innymi czynnikami spraw ówczesnych Flemming postępował sobie zuchwale, szedł przebojem, napadał, zmuszał, oblegał i zwyciężał. Zarzucano mu to zuchwalstwo i zarozumiałość niezmierną. Jemu przypisywano wplątanie Augusta w nieszczęśliwą, fatalną dlań wojnę szwedzką z Karolem XII58. Nieprzyjaciele Flemminga radzili królowi ściśle się związać z Francją i Szwecją i stanąć przeciwko Prusom. Znaczna część senatorów polskich była naówczas pensjonowaną przez Francję i byłaby przeszła do obozu Augusta, popierając go. Flemming natomiast związał Saksonią z Rosją i Austrią przymierzem, które wpływowi dworu austriackiego, naówczas przeważnemu w Saksonii, przypisują. Zarzutem drugim, słusznym, przeciw niemu było popieranie nieoględne zgodzenia się Saksonii na przyjęcie tytułu królewskiego przez Brandeburczyka59. Tu jedynym tłumaczeniem są stosunki familii jego na dworze berlińskim, które go wiązały. W obejściu się feldmarszałek był bardzo żywym, śmiałym, niezmordowanym przy szalonych zabawach króla i miał w ogóle obyczaje żołnierskie. Rozkazy rzucał krótko, stanowczo, w niewielu słowach, a w razie ociągania się i nieposłuszeństwa wpadał w gniewy gorączkowe. Lada żart potem trafny rozweselał go i opamiętywał. W rozmowach bywał czasem dowcipnym i ostrym. Z królem niekiedy obchodził się z poufałością przesadzoną, zuchwałą, a zwłaszcza po pijanemu pozwalał sobie z nim do zbytku, szczęściem bezkarnie. Król się zniechęcał, gniewał, ale Flemming umiał go rozbroić, zagadać i przejednać. Wadą główną w nim było, że się zrazu chwytał zbyt gorąco myśli, która mu przychodziła, roznamiętniał się do niej, a wprędce potem, natrafiając na przeszkody w wykonaniu, równie się łatwo zniechęcał, W tym charakterze, którego studium należy po części i do naszych dziejów, jest mnóstwo sprzeczności i rysów szczególnych. Przy tym wszystkim, cośmy o nim powiedzieli, był to zarazem wielki spekulant na dobra, wielki przedsiębierca ogromnych gmachów, które budował i królowi odprzedawał, człowiek lubiący przepych, a umiejący robić pieniądze. Przez siostrę swą stryjeczną Przebendowską, wielce mu ulubioną, feldmarszałek miał już stosunki ścisłe z Polską i podwoiły je dwa małżeństwa, złożone przez siostrę, a dba niefortunne. Pierwszą żoną jego była Sapieżanka z domu, Franciszka, wdowa po Radziwille60. Z tą pożycie tak się nie wiodło, iż na koniec rozwieść się musieli. Mówiliśmy już, jaką rolę naówczas grały kobiety w Dreźnie. Pomiędzy innymi kręciła się tam naówczas jedna z najsłodszych i najzłośliwszych swojego czasu istot, awanturniczka, rodzona siostra księżny Cieszyńskiej, pani Glasenappowa61. Była to klęską i nasłanie, intrygantka, zalotnica, plotkarka, wszędobylska. Prawdziwą miała rozkosz, sama z nikim długo nie mogąc wyżyć (jak z Schulenburgiem), różnić między sobą wszystkich, donosić, oskarżać, jątrzyć. Już i tak niedobre stosunki Flemminga z jego pierwszą żoną ta nieszczęśliwa Glasenappowa doprowadziła do zajścia, które rozwód spowodowało. Rozgniewany naówczas Flemming nie tylko jej dom swój wypowiedział na zawsze, ale służbie swojej precz ją za drzwi kazał wyrzucić. Było to nieco po żołniersku, ale Glasenappowa znano nadto, aby się kto ujął za nią. Można sobie wystawić, jak później usiłowała się pomścić na nim i jak przeciw niemu intrygować musiała. Po rozwodzie z pierwszą żoną feldmarszałek ożenił się, niestety, powtórnie, zawsze szukając koligacji i imienia, z księżniczką Teklą62, córką kanclerza litewskiego Radziwiłła, i wpadł z Sapieżyńskiego deszczu pod Radziwiłłowską rynnę. Żona ta druga miała wszystkie fantazje i całą dumę krwi Radziwiłłów właściwą i obchodziła się ze starszym od siebie mężem jak z ostatnim pachołkiem. Pożycie stało się prawdziwym męczeństwem, piekłem domowym, które Flemming znosił z niesłychaną, anielską cierpliwością. Oddają mu tę sprawiedliwość, że mężem był najprzykładniejszym. Wprawdzie szeptano o jakichś niedoszłych amorach i wielkiej miłości dla pani Schmettau, ale to wygląda na złośliwą plotkę. Na dworze Augusta II owe kochania i stosunki miłosne były chlebem powszednim, mówiono o nich głośno, chlubiono się nimi. Król zakładał się z Friesenem, zakochany w jakiejś pani, o której siostry serce starał się Friesen, kto prędzej do mety dobieży — i Friesen zwyciężył. Nie czyniono z tego tajemnic, jednakże o żadnym podobnym związku feldmarszałka z którąkolwiek z pięknych pań drezdeńskich mowy nie ma nigdzie. Nie było ma to czasu — Flemming był niesłychanie obarczony. Jak sam mówił, rządy Polski i Saksonii spoczywały na jego barkach, a króla odstąpić na długo znaczyło to narazić się na utratę łask jego. Trzeba było stać przy nim, pilnować i dzielić wszystkie zabawy i fantazje. Kancelaria Flemminga, w której dzień i noc pracowano, do której on co chwila zaglądał, była doskonałą szkołą dla młodzieży. Należy i to do rysów charakterystycznych człowieka, że był fatalistą i że raz w bieg puściwszy sprawę, zdawał ją często na losy, chociaż w środkach, gdy szło o dopięcie celu na razie, szybko — nie przebierał. Będziemy zresztą mieli sposobność okazać go w świetle następujących wypadków. W chwili gdy nasze opowiadanie rozpoczynamy, Flemming był już powtórnie żonatym. Dwór trzymał książęcy, ogromną liczbę sług, dworzan, pokojowych, na stajni około stu najpiękniejszych kom. Przedpokoje ministra roiły się najznakomitszymi urzędnikami i gośćmi obcymi. Na przemiany mógł się z nimi Flemming rozmówić, gdy było potrzeba, po francusku, po niemiecku, po polsku i po łacinie. Chociażby po północy powrócił z jednej tych zabójczych pijatyk Augusta, które wielu, a między innymi Pfluga, o śmierć przyprawiły zawczasu — Flemming o szóstej był już na nogach i pracował z sekretarzami, którzy często wcale się spać nie kładli. Jeśli przybył zmęczony i późno, siadał, jak stał, na krześle, przedrzemał się godzinę, umył i zdrów a rzeźwy brał się do roboty. Mówiliśmy już o zarzutach, jakie mu czyniono z powodu, że współzawodników pozbyć się starał; robiło mu to nieprzyjaciół, nie tylko u tych, których odpychał, ale u pożądających wywyższenia, którego się dobić nie mogli. Feldmarszałkowa też, pamiętająca nadto, że była z domu księżniczką Radziwiłłówną, nie jednała mu serc, odstręczała raczej. Rzadko kto u niej był w łaskach, a osoby przypuszczone do oglądania nieładnego jej oblicza zrażały się niesłychaną dumą, nadąsaniem i kwasem. Wytworne, puste, eleganckie, sentymentalne i dowcipkujące razem towarzystwo kobiece dworu króla, całe zszyte z koronek, z atłasów, gazy, komedianckie, wymuszone, popisujące się sobą, nie mogło się pogodzić z panią feldmarszałkową, która w dzieciństwie otoczoną była pochlebcami, nawykła panować i napawać się kadzidłami, a tu znajdowała nie tylko równe sobie, ale dowcipem, rozumem, zręcznością o wiele ją przechodzące. Stąd wieczne złe humory i pewnego rodzaju odosobnienie dumnej pani. Nie na rękę była Flemmingowi taka żona, bo ani do domu przynęcić, ani podług myśli jego działać z nim nie mogła. Żywiołu niewieściego potrzeba było koniecznie w pałacu, szczególniej dla przywabienia doń Polaków, o których pozyskanie feldmarszałkowi chodziło. Z tego powodu ulubiona siostra stryjeczna, pani podskarbina Przebendowska, która myśli i plany jego przyjęła, trochę się poróżniwszy z mężem czy nie mając co robić w domu, zamieszkała w Dreźnie przy bracie. U niej przeważnie zbierało się całe towarzystwo polskie, dniami, a szczególniej wieczorami. Przez nią Flemming miał ów wpływ na Polskę, o który mu tak bardzo chodziło. Tu się skupiały wszystkie roboty i frymarki, stąd szły rozkazy, listy, instrukcje i wysłańcy potajemni. Feldmarszałek dotąd był bezdzietnym; przy pani Przebendowskiej bawiąca pani von Spiegel63, o której coś więcej powiemy później, miała dorastającą córeczkę Kasię. Te panie stanowiły w tym samym pałacu, pod jednym dachem z feldmarszałkową, osobny dwór i gospodarstwo. Po wieczorze owym u Denhoffowej, na którym król wesoło się zabawił, a wspominał o nim często, Flemming, który każdy symptom chwytać musiał i każde pragnienie uprzedzał, dostrzegł, że do świętego Michała, to jest do wyjazdu do Polski na sejm, niezmiernie jeszcze daleko; że Denhoffowa, której brakło rozumu hrabiny Cosel, nie potrafi króla rozerwać i dni jego zapełnić sobą. Wiosną, latem, jesienią nie było co robić, a król, gdy się nie bawił, słuchał plotek z nudów i przychodziły mu myśli osobliwe. Gwałtownie więc należało rozerwać pana, upoić, dać mu coś nadzwyczajnego. Reduty, maskarady, jarmarczki, bale, teatra, iluminacje, karuzele, hece były wyczerpane, zużyte; Flemming chciał coś wymyślać nowego i osobliwego. Dowódcy głównemu wszystkich wojsk saskich i znaczniejszej części Rzeczypospolitej nie mogło nic innego przyjść na myśl nad fetę militarną. Wojska saskie naówczas, nic nie ujmując Flemmingowi, były wcale osobliwą zbieraniną. Składały się one najprzód z pułków gwardii, wspaniale strojnych, okrytych srebrem i złotem i używanych dla przyzdobienia stolicy, zaimku, paradowania przed gośćmi, czynienia Augustowi złudzenia, że był wielkim wojownikiem. Reszta, Boże odpuść, marła głodem na załogach i po miasteczkach i tak jak niegdyś w Polsce szlachtę, objadała tu mieszczan i odzierała chłopów; wojsko bywało długo niepłatne, bo król zawsze dużo pieniędzy potrzebował, a żywić się musiało. Gwardie, choćby dla współzawodnictwa z Brandeburczykiem, słynącym ze swych ogromnych drabów, były dobrane i przepysznie strojne. Dlaczegóż nie miały służyć za zabawkę najjaśniejszemu, gdy podówczas nic innego i pilniejszego do roboty nie było? Na ostatni dzień lipcowy postanowił Flemming wystąpić z tą zabawą, która miała przedstawiać maleńką wojnę z akompaniamentem huku, pukaniny i okrzyków, a że żadna zabawa nie mogła się naówczas obejść bez kobiet, wszystkie piękności przekwitłe, kwitnące i w pączkach musiały być zaproszone. Denhoffowa, mała, drobna, delikatna, jak małpeczka siedziała, trzymała się i latała na koniu. Lepiej jeszcze od niej jeździła Pociejowa, hetmanowa litewska, i król mógł mieć u boku dwóch żeńskich adiutantów, co zawsze wielce dlań było przyjemnym. Starsze panie mogły wyjeżdżać powozami i przypatrywać się z daleka wściekłym zapasom bez krwi rozlewu. Miejsce do tego popisu dobrano pomiędzy Pillnitz a Laubegastem64, na równinie między wzgórzami, wśród sosnowych lasków, na miękkim piaseczku. Królowi myśl ta wielce się podobała. Feldmarszałek przyobiecywał, że zabawa będzie zastosowaną do gustu „wielkiego króla”. Mimo woli może jednak na myśl ona przywodziła nieszczęśliwe spotkania ze Szwedami. Zawczasu bardzo konne gwardie i najpiękniejsze regimenty położyły się obozem około Laubegastu, wioseczki, w której wielu panów miało wille letnie i domki. Namioty ogromne pojechały przodem i sam Flemming musiał dojeżdżać dla dojrzenia przygotowań. Prawą jego ręką, ulubieńcem, pełnomocnikiem był i do tych, i do wielu innych spraw pułkownik Bieleke. Jemu więc zdano główny dozór nad obozowiskiem, on nieustannie pomiędzy Dreznem a Pilinitz zwijać się musiał, alby na dzień oznaczony wszystko było w pogotowiu. Po małej wojnie w polu pod namiotami miała być wspaniała uczta, tańce i pijatyka. Rozumie się, iż pani Przebendowska zleconym miała zapraszać Polaków, jacy się w Dreźnie znajdowali, a znajdowało się ich zawsze bardzo wielu. Dziwnym trafem nieszczęśliwy ów podkomorzy Dziubiński, zmuszony atentować65 w sprawie, jaką miał z Ogińskimi66, powtórnie przybył naówczas do saskiej stolicy. Słówko mu od nas się należy. Podkomorzy Gintowt–Dziubiński był szlachcicem dawnego autoramentu, wychowanym w ideach prastarych, republikańskich tradycji, ze wszystkimi wadami i przymiotami stanowi swemu właściwymi. Nigdy by pewnie pan Gintowt–Dziubiński nie ruszył spod Lidy do Drezna, a nawet na dwór pański do Warszawy, gdyż kortezanem67 nie był, a kłaniać się nie lubił i bez bigosu żyć nie mógł — lecz siła wypadków zmusiła go do tych podróży. Ogińscy mu zajechali folwark — potrzeba było różnych protekcji — doradzono, wskazano i doprowadzona Dziubińskiego do Drezna. Tu trafił, jak widzieliśmy, na ów wieczorek, który się skończył tak dla niego nieszczęśliwie. Jakoś się to załatało, ale sprawa nie szła, musiał więc Dziubiński wracać do Drezna, spodziewając się trafić do Flemminga, a przez niego do wszystkich tych, których potrzebował, do Ogińskich i Radziwiłłów. Z drugiej strony, pod te ciężkie czasy, po tarnogrodzkiej, gdy ogromne larum podniesiono na wyfacjendowany68 skrypt dający komendę wojsk cudzoziemskiego autoramentu Flemmingowi — gdy szlachta groziła rwaniem sejmów, dopóki by feldmarszałek nie zrzekł się komendy — Dziubiński też mógł być Flemmingowi użytecznym. Miał ogromny mir u braci szlachty, dom trzymał otwarty i w opozycji stawał przeciw prepotencji69 magnatów, co go popularnym bardzo czyniło. Pani Przebendowska więc życzyła sobie wielce skaptować Dziubińskiego. Dziwną sprawą niepojętej ludzkiej natury ów pan podkomorzy lidzki Gintowt–Dziubiński, który pod swą słomianą strzechą, otoczony szaraczkową bracią70, butny był i śmiały nadzwyczajnie, a raz w raz o wsiadaniu na koń prawił — pośród splendorów drezdeńskich, na salonach pani podskarbinej, w antykamerze71 feldmarszałka, stawał się słodkim, miłym, pokornym i potulnym człowiekiem. Ani dziwić się można, iż wyjątkowo, gdy go wypuścić nie chciano z Birkholzu, zaklął gwałtownie tysiącem diabłów niemieckich. Było mu naówczas źle koło serca, gniewał się sam na siebie za nastąpienie na królewskie palce, a tyrania halabardników szlacheckiemu poczuciu godności wydała się oburzającą. Żałował tego mocno, ale rzecz już była zapomniana i zatarta. Jednakże, gdy od pani Przebendowskiej przysłany, sprawujący funkcją quasi72 marszałka jej dworu, imiennik jej męża imćpan Serwacy Przebendowski, mało naówczas znany Dziubińskiemu, przybył go zaprosić na fetę militarną, oświadczając mu, że na niej będzie mógł zetknąć się z tym wszystkim, co Drezno miało najświetniejszego i pokłonić się najjaśniejszemu panu, pan Gintowt mocno się zamyślił, pogładził po głowie, musnął wąsy, westchnął, prosił siedzieć i wziął to ad trutinandum73, jak powiadał. Pan Serwacy Przebendowski, wysoki, przygarbiony nieco, dobrodusznego oblicza, niepozorny mężczyzna, małomówny, rozgarnąwszy połę usiadł naprzeciw podkomorzego. Długo dosyć siedzieli słowa nie mówiąc do siebie. Podkomorzy rękę nareszcie położył na kolanach Przebendowskiego i począł: — Wielki to dla mnie, zaprawdę, niespodziany i niezasłużony zaszczyt, iż mi wolno oglądać i oblicze monarchy, i te niewidziane splendory majestatu, wielki, wielki! Intimo corde74 wdzięczen jestem pani podskarbinie; ale, mam–li rzec prawdę? Boję się. — Jak to? — zapytał pan Serwacy. — Acan dobrodziej nie słyszałeś nic o mojej nieszczęśliwej przygodzie u hrabiny Denhoffowej na tym sławnym wieczorze? — Nic a nic — odparł Przebendowski, głową potrząsając. — Przecież to głośnym być musiało — mówił Dziubiński — a jeśli się zapomniało, Panu Bogu mocno za to dziękuję. Tu głosi zniżył i począł poufnie, głowę pochylając ku słuchaczowi: — Nie ujmuję jejmości hrabinie Denhoffowej, ale nas tam pojono ekstraordynaryjnie. Wino było miłe, dobre, ale perfidissimum75. Niemcy w nie musieli namieszać dyweldreku76, blekotu77, ja nie wiem czego. Nie chwaląc się, mam głowę dobrą, a stało się ze mną, czego nigdy nie doświadczałem — zawróciło mi się, zmąciło. Zdaje się, że mnie popchnięto i — wystaw sobie pan — nastąpiłem na palec Najjaśniejszemu. Widać, że trafiłem na nagniotek, bo pchnął mnie tak, że gdyby nie Kociełł i drudzy, co za nim stali, byłbym na wznak haniebnie upadł. Nie koniec na tym, zrobiło mi się źle, musiałem uchodzić, periculum in mora78. Cisnę się do drzwi — nie puszczają. Co asindziej powiesz, musiałem niemal szabli dobyć, aby się wydostać spod tej opresji. Otóż — gdy się to rozgłosiło, gdy już może fama rozniosła, co Gintowt–Dziubiński dokazuje, czy przystało, abym się ja narażał znowu na konfuzją i na niebezpieczeństwo? — Wszystko to zapomniane — odezwał się pan Serwacy — przynajmniej ja najmniejszej rzeczy nie słyszałem. Możesz, pan podkomorzy, śmiało się przypatrzyć tej magnificencji79, nie narażając się na żaden despekt. — Tak mówisz? — spytał Dziubiński. — To mi otuchy dodaje. Mam tu, jak wiadomo, causam litigiosam80, a choć mi dopraszanie się łask i protekcji nie miłe — nóż na gardle. — Więc tym bardziej na oczy się nasunąć nie wadzi — dodał pan Serwacy. — Tak mówisz? — powtórzył Dziubiński. — I radzisz; być? — Dlaczegóż nie! — Tandem81, przepraszam, że się tak otworzyście82 tłumaczę — mówił podkomorzy — jakimże ja sposobem mogę się dostać do tej Pilnicy czy jak się to tam nazywa? — Mamy kilka powozów na usługi — rzekł Przebendowski — zechcesz acan dobrodziej, to po niego zajadę. — Jesteś mym dobroczyńcą — odparł, rzucając się do uścisku, stary i całując w ramiona nader skromnego Przebendowskiego. Stało się tedy, iż pan Gintowt–Dziuibiński znowu miał być gościem na wielkiej uroczystości, ale z mocnym postanowieniem, iż z winem będzie ostrożnym. Łatwo to powiedzieć, ale jak trudno dotrzymać. Człowiek słabym jest, a wino mocne; nareszcie opinia ogólna twierdzi, że kto się pić z innymi wzdraga, ten zdradę może mieć w sercu i lęka się, aby mu ona z winem na wierzch się nie wydobyła. Wszystkie te uwagi zawczasu przychodziły podkomorzemu, który Pana Boga prosił, ażeby ani na zbytnie pokuszenie, ani na niebezpieczeństwo narażonym nie był. Względność pani podskarbiny dla niego, pamięć o nim, zaproszenie napełniało go najwyższą dla niej wdzięcznością. Nie wiedział Dziubiński, czemu to przypisać, iż o nim nie zapomniano, chociaż na pokojach podskarbiny stał z dala i bardzo skromnie się trzymał. Nie domyślał się wcale, że gdy tu promował83 interes swój z Ogińskimi, jego też użyć miano, ażeby nierównie ważniejszą sprawę przeciwko hetmanom w umysłach szlachty rozjaśnić i w innym świetle postawić. Rozpoczynała się agitacja, przez hetmana Sieniawskiego i Pocieja podżegana skrycie, aby szlachta unanimitate84 żądała odebrania owego skryptu Flemmingowi, który go czynił panem losów Rzeczypospolitej i całej jej siły zbrojnej. Było się za co zaczepić, bo hetmanom zarazem odebrano ich władzę dyskrecjonalną rozporządzania asygnacyj dla wojsk, frymarczenia funduszami na utrzymanie ich przeznaczonymi i uciskania szlachty. To się dosyć podobało, ale nie mogło przypaść do smaku, że Flemming swoim cudzoziemskim autoramentem w każdej chwili miał siłę do zgnębienia Rzeczypospolitej i opanowania jej. Wiedziano o tym, że po miastach wszystkie prezydia pozajmował Flemming, a na Kraków miał nagotowanego pułkownika Miera. Flemming szeptał, że tylko opresją szlachty przez hetmanów chciał hamować; panowie hetmanowie głosili, że Rzeczpospolita ginie. Szlachta niedobrze wiedziała, kogo słuchać i komu wierzyć. Chodziło o to, aby mający wziętość i wiarę ludzie, jak zacny pan Gintowt–Dziubiński, promowali Flemminga. Prawdę rzekłszy, ani on, ani wielka większość szlachty nie sięgała głęboko, nie widziała daleko, a na słowa jak na wędkę brać się dawała. Flemming spodziewał się przez takich Dziubińskich szlachtę nastroić przeciw hetmanom; hetmanowie zaś stali z przeciwnej strony, wołając, że absolutum dominium85 grozi, i przypominając saską opresją i wojsk konsystencją. * * * Nie przywiązywalibyśmy zbytniej wagi do owej uroczystości obozowej, którą Flemming chciał uczcić króla, gdyby ona, jakikolwiek na pozór mało znacząca, nie stanowiła w życiu i sprawach feldmarszałka decydującej chwili zwrotu. Nikt, ani on sam, przewidzieć tego nie mógł. Na pozór Flemming był, mimo częstych z królem waśni, w największych u niego łaskach, a wspaniałe manewra na polach pod Laubegastem mogły go tylko podnieść i króla dlań zjednać. August niecierpliwie zdawał się wyczekiwać zapowiedzianej zabawy, dopytywał się o nią, sam zapraszał, nikomu się uwalniać od asystowania jej nie dopuszczał. Wszystkie panie gotowały się wystąpić z przepychem, wszyscy panowie sposobili konie i gardła na ucztę, która po manewrach nastąpić miała. Natłok gości był niezmierny, powozu ani korni na kilka dni przed 31 lipca dostać w Dreźnie nie było podobna. Wszyscy cudzoziemcy domagali się zaproszeń; co żyło, chciało widzieć zapowiadającą się jako coś nadzwyczajnego ucztę Flemminga. Jest ona zbyt znaną z wielu jej opisów, abyśmy na nowo obszerniej malować ją potrzebowali. Dzień lipcowy gorący wprawdzie był, ale pogodny, a maleńki wietrzyk, który przybył umyślnie, aby tumany kurzu podnosić, upał czynił prawie znośnym. Widok pułków ustawionych jak do boju, lśniących od srebra i złota, piór i galonów, szczególniej konnych gwardii — był przepyszny. Na wyżynach ustawione działa miały wystrzałami dodawać bitwie złudzenia. Flemming przyjął króla, wyjechawszy naprzeciw ze świetnym sztabem swoim, adiutantami i świtą. Konie czekały na króla i panie, które mu towarzyszyć miały: śmiałą Denhoffową, która króla na krok nie odstępowała, i odważniejszą jeszcze Pociejową, która koniem władała jak prawdziwa hetmanowa. Inne panie, nie mogąc się przebrać za amazonki, przybyły na plac boju powozami i patrzyły z nich ciekawie na tę komedią wojskową. Denhoffowa miała rodzaj mundurku, który jej dosyć był do twarzy. Pociejową — strój polski, z kołpaczkiem i kitą wspaniałą. Na drugim planie, w powozie, stała pani Przebendowska ze swą przyjaciółką Spieglową i małą Kasią, przyznaną córką króla86; dalej hrabina Vitzthum87, Reuss88, Hülchen89 i całe to grono pań, które z dala lub z bliska należało do dworu. Nawet skromna, niezgrabna, trochę wieśniaczo wyglądająca i nieśmiała żona Watzdorfa odważyła się zjechać na to widowisko. Na dany trąbami znak wojska ruszyły przeciwko sobie, z tym większym zapałem, że nie było najmniejszego niebezpieczeństwa. Karabiny i pistolety prochem były ponabijane, a działa — pustymi ładunkami. Ale huk i tętent powstał niezmierny, podniosły się tumany kurzu. Gwardie nacierały tak dzielnie, jak gdyby istotnie coś zdobyć miały oprócz potów i kurzawy. Król stał w świetnym kole, na ślicznym koniu złocistej maści, ze łbem baranim, bo takie naówczas były w modzie, strojny w suknię całą zaszytą złotem, ze wstęgą Orła Białego, dumny, piękny i z daleka wyglądający na bohatera. Jakie tam myśli przechodziły po jego głowie, jakie marzenia wielkości — któż odgadnie? Ale spoglądał dumnie i uśmiechał się wesoło. Po chwili odezwał się do Friesena: — Ani w Berlinie wojska piękniejszego nie mają! Między Berlinem a Dreznem już wówczas antagonizm był wielki we wszystkim; nie cierpiano się wzajemnie, ale Berlin sposobił rzeczywistych żołnierzy, a Drezno miało ładne i strojne lalki. Komedia wojny odegrała się niezmiernie świetnie: pułki napadały na siebie, atakowały się, nacierały, wyskakiwały, usiłowały się wyprzedzać i dały dowód wielkiej obrotności i zręczności. Król był w najlepszym humorze. Bawił się. W dolinie, poza obozem i placem boju, na którym kilka kaskietów i kilku ludzi stratowanych padło ofiarą — stały już gotowe namioty. Najpiękniejszy, zdobycz spod Wiednia, przeznaczony był dla dam, króla i najprzedniejszych gości. W dwu bocznych namiotach pospolite ruszenie90 zasiąść miało, mniej wybitne osobistości, między którymi mnóstwo Polaków i oczarowany widowiskiem pan podkomorzy Gintowt–Dziubiński, któremu milczący i ponury Serwacy Przebendowski służył za opiekuna. Zaledwie się obiad skończył, poczęła się owa druga część dramatu, wymyślona przez Flemminga. Nie zdejmowano nic ze stołów, zostawiono je, jak były, przeznaczywszy dla żołnierzy, a że chleba brakło, w pozostałe jego kawałki kazał feldmarszałek powtykać tysiąc srebrnych sztuk guldenów. Zatrąbiono do szturmu i gwardie rzuciły się na stoły. Szturm był prawdziwie godnym zakończeniem sztuki: cisnęła się ciżba pchając, łamiąc, druzgocząc, wyścigając się do guldenów. W kilku miejscach stoły nie wytrzymały nacisku, żołnierze popadali, drudzy zwalili się na nich, a król był uszczęśliwiony ze swej dzielnej armii. Trochę to wyglądało dziwnie, trochę się obcym zdawało za pociesznym na wojskowych, ale koniec końcem król się bawił, a głównie chodziło o to, aby go rozerwać. Była chwila, w której podkomorzy Dziubiński uląkł się o swą osobę i miał się do szabli; w ścisku o mało nie zgubił czapki i skuwka od karabeli srebrna zsunęła się i przepadła. Pan Serwacy go za rękę ujął i odwiódł na miejsce bezpieczne. Gdy się szturm i zdobywanie półmisków skończyło, a trębacze dali znak do odwrotu, służba w mgnieniu oka poczęła pobojowisko uprzątać. Pod tureckim namiotem króla rozesłano wielki kobierzec, stanęła muzyka, rozpoczęły się tańce i — pijatyka. Pić naówczas nie umiano umiarkowanie; król pił, a drudzy z nim musieli heroicznie zapijać. Dziubiński się miał na ostrożności i postanowił oszukiwać z kielichami; ale stojący koło niego natychmiast zwąchali zdradę i naprowadzili go na drogę prawą. Pić tedy musiał. Była godzina między szóstą a siódmą wieczorem, gdy już z wyjątkiem kobiet pijani byli wszyscy, najszpetniej sam król i gospodarz. August poczuł wreszcie, że tego było za wiele, i kazał sobie podać wody. Szambelan króla, młody Könneritz, odebrał to zlecenie, ale już idąc, ledwie na nogach mógł się utrzymać. Żądanie wody u służby tak się wydało dziwnym, że wszyscy patrzyli długo po sobie, nie mogąc go zrozumieć. Nareszcie zaczęto powtarzać: „Wody! Wody!” Jeden drugiemu podawał tę osobliwą zachciankę. Wody nigdzie kropelki nie było, oprócz w pobliskiej Elbie. Ostatki jej służyły paniom do obmycia z kurzawy, gdy miały siadać do stołu. Nikt, nawet służba już pod dobrą datą, nie wiedział, gdzie szukać wody i na co by jej mógł kto potrzebować, gdy tyle było wina. Könneritz stał i wołał. Na ostatek śmiesznej natury chłopię pobiegło z wiaderkiem do Elby, zaczerpnęło, znalazł się blat91 srebrny i szklanka kryształowa, Könneritz odebrał to z rąk służby i począł iść. Ale w takim stanie, w jakim był, przenieść nalaną wody szklankę stawało się zadaniem prawie niemożliwym. Ziemia chwiała mu się pod nogami, szklanka balansowała na blacie, on sam nieustannie równowagę tracił i gdy przyszedł do namiotu, stanąwszy za królem, nie miał więcej nad pół szklanki, szczęściem, zamglone oczy widzieć mu tego nie dozwalały. Król był o wodzie zapomniał. Hrabina Vitzthumowa, jedna z pań najnieprzychylniejszych Flemmingowi, króla i jego z oka nie spuszczała. Uśmieszek przebiegał jej usta, bo dostrzegła na obliczu pana przelatujące chmury, a Flemming, jakby na przekorę, pozwalaj sobie niesłychanie. Tysiące osób na to patrzyło. Ściskał króla, obejmując go oburącz, kładł mu rękę na ramiona, przemawiał do niego nie inaczej jak „ty”, odzywając się bez ceremonii. Stracił głowę. Trafiało się to nader rzadko Flemmingowi, ale już parę razy, podpiwszy, królowi się stał nieznośnym. Zwykła jego buta i zuchwalstwo winem się spotęgowały do najwyższego stopnia. Król, wyrywając się z uścisków, trochę nadąsany, zażądał jechać, feldmarszałek nie puszczał. — Bracie — zawołał na głos — kwita z przyjaźni, jeżeli mi nie dotrzymasz placu!* Na twarzy pańskiej błysnęło coś jak piorun. Denhoffowa zabiegła zasłaniając, odpychając, usiłując obronić pana, którego gniew był straszliwy. August widocznie się trzymał na wodzy, a Flemming napadał go jak szalony. Gdy Denhoffowa stanęła naprzeciw niego, nie puszczając, feldmarszałek chciał ją uściskać. Ledwie mu się wyrwała, ale nie zapobiegła temu, ażeby jej nie pogładził pod brodę, nazywając ją imieniem, którego powtórzyć niepodobna. Dodał tylko dla złagodzenia: „dobra…” Denhoffowa musiała się rozśmiać głośno, aby zagłuszyć wykrzykniki. Hrabina Vitzthumowa promieniała radością, król bladł i wyrywał się do jazdy. Flemming stawał się coraz natarczywszym, a ci, co znali Augusta, wiedzieli, że jeśli natychmiast nie wyjedzie, skończyć się może widowisko tragedią jaką straszną. Przypomniano sobie los van Tinena. Udało się połączonym usiłowaniom Denhoffowej i kilku osób, które otoczyły króla, wyrwać go spod namiotu. Spostrzeżono jednak, że się zaledwie mógł na nogach utrzymać, a wołał głosem nakazującym: „Konia!” W tym stanie ani siąść, ani jechać zdawało się niepodobnym. Koniuszy Racknitz począł błagać króla, aby siadał do powozu, ale gniew wrzał już w piersi Augusta: pchnął go tak silnie, że Racknitz o mało nie upadł. Król krzyknął powtórnie: „Konia!” Rzuciła się Denhoffowa błagając, aby z nią jechał; odpowiedział jej po francusku głosem drżącym: — Proszę mi dać pokój. Znam mojego konia, proszę się o to nie troszczyć. To mówiąc, wdrapał się na wierzchowca król, ale gdyby go nie podchwycił Racknitz, upadłby był na drugą stronę. To go we wściekłość niemal wprawiło: spiął konia ostrogami i poleciał galopem, a za nim i otaczając go, co żyło, wyścigało się. Zmęczona Denhoffowa padła do karety i goniła za nim aż do Drezna. Próbowała dosiąść konia, lecz już jej sił brakło. Ta ucieczka króla, która dla znających go miała znaczenie, Flemminga bynajmniej nie zmieszała. Ponieważ za Denhoffową damy się wynosić zaczęły, a służące i panny garderobiane zostały tylko, on i jego towarzysze pochwytali je do tańca, kazano grać muzyce i nuż w skoki. Podskarbina Przebendowska, na próżno usiłując brata powstrzymać, zrozpaczona uciekła, aby na to nie patrzyć. Naówczas podkomorzemu Dziubińskiemu trafiło się nieszczęście znowu. Był już mocno rozweselony, gdy się to stało, i oparłszy się o drąg, na którym namiot był rozpięty, takt nogą wybijał śmiejąc się a ciesząc, że do takiej wesołości szalonej doszło. Widząc go w tym błogim stanie pan Serwacy Przebendowski, który tak jak nic nie pił i miał w obrzydzeniu pijatykę, stał przy nim, aby w razie jakiego wypadku przyjść w pomoc, gdyż i głowa, i nogi niepewne były. Dziubiński się cieszył, a radość swą głośno wynurzał na intencją Przebendowskiego w sposób nader wyrazisty. — Ale to mości dobrodzieju te Sasy! Niechże ich licho porwie! — wołał. — Flegmatyczne to, flegmatyczne, a jak pot poczują, jak diabły się noszą! Ani na majestat, ani na nic nie mają uwagi. Feldmarszałek, który się kręcił po namiocie sam, bo mu się ostatnia pokojówka panny Hülchen z rąk wyrwała, zobaczywszy Dziubińskiego, zbliżył się do niego i zaczął po polsku: — Kochanie! jakże się zowiesz? Zapomniałem — chodź w moje objęcia, niech w twej osobie uścisnę Rzeczpospolitą całą i szlachtę, którą pasjami kocham… — Podkomorzy Dziubiński! — zawołał rekomendując się i kłaniając Gintowt. — Pasjami, powiadam ci, kocham szlachtę polską — wołał Flemming — ale to jest miłość bez, wzajemności! Gintowt się rozśmiał. — Chodź i przetańcujmy ze sobą! — dodał Flemming. — Powróciwszy do Polski opowiesz tam, jakiego my dobrego króla mamy i jaki poczciwy z kościami ten Flemming, na którego kalumnie rzucają. Dziubiński, który nogi miał nie do tańca, a w tej chwili jakby kto do nich ołowiu ponalewał, znalazł się w najtrudniejszej w świecie pozycji. Odmówić feldmarszałkowi nie godziło się, mogło to wpłynąć na sprawę z Ogńskimi; pójść z nim w taniec i wywrócić się groziło fatalnymi następstwy. Spojrzał, jakby o ratunek wołając, na Przebendowskiego. Ale pan Serwacy był to człowiek nieśmiały, skromny i choć na wpół domownik feldmarszałka, jako sługa pani Przebendowskiej, nie lubiony przez niego. Chciał spróbować przyjść na ratunek Dziubińskiemu, zbliżył się, ale Flemming, spojrzawszy nań, zawołał; — Idźże precz! A do podkomorzego wyciągnął ręce i gwałtem go ciągnął do tańca. Muzyka grała coś nadzwyczaj skocznego, Dziubiński westchnął do swego patrona: — Miejże ty mnie w swej świętej opiece! — Kochany Polaku — wołał Flemming — jakże się bo u licha zowiesz? — Podkomorzy Dziubiński — powtórzył powołany. — Dziubiński, chodź i przetańcujmy! — domagał się Flemming chwytając go za rękę. Nie było już sposobu oparcia się. Podkomorzy ruszył się, a tu nogi jak kłody — podskoczyć nie mógł ani myśleć, daj Boże iść. Ale i to nawet się nie udało — zaledwie krok postąpił, stracił równowagę i byłby haniebnie padł, gdyby go już walącego się ma feldmarszałka nie pochwycił Przebendowski. Flemming śmiał się. — A widzisz, Polaku kochany… jakże bo się zowiesz? Schnabel? Sznabliński czy co? — krzyczał i śmiał się zarazem gospodarz — jakie wy wszyscy słabe głowy macie! Ręczę, żeś połowy tego nie wypił, co ja, ani tak tęgiego wina, a na nogach się nie możesz utrzymać. Widzisz, a ja, na którego ramionach ta wasza Rzeczpospolita i Saksonia — tańcuję. — I w istocie począł podskakiwać — Dziubiński był upokorzony i skonfundowany. — Bóg widzi… — rozpoczął. — Pana Boga do tego nie mieszajmy — rzekł Flemming — ale źle z Rzeczpospolitą waszą, kiedy szlachta taka wątła. Ja was… ale jakże się zowiesz? — mówił Flemming. — Podkomorzy Gintowt–Dziubiński! — krzyknął już nieco nadąsany gość. — A tak! Sznabliński — zawołał Flemming. — Ja was wszystkich w sercu moim noszę… Dzień i noc przemyślani, jaką wam dać najszczęśliwszą przyszłość, troszczę się o was, a wy mnie nie kochacie. Nawet tańcować ze mną nie chcesz… Szczęściem dla Dziubińskiego trafił się w tej chwili pułkownik Bieleke w pobliżu i ten Flemmingą odciągnął. Niemniej jednak ów upadek, obawa niewłaściwego znalezienia i gniewu, na który się mógł narazić, oprymowały pana podkomorzego. Pan Serwacy Przebendowski, korzystając z chwili wolnej, ujął go pod rękę i do oczekującego powozu zaprowadził. Nie mógł go jednak pocieszyć. — Otóż bo to tak, gdy się komu nie szczęści — mówił stękając Dziubiński. — Póki życia mojego, na żadną taką fetę nie dam się namówić. Na pierwszej majestatowi nastąpiłem na palce, a oto dziś, gdybym był mógł przetańcować z Flemmingiem, sprawa moja byłaby wygrana! Serwacy, wiozący nieszczęśliwego do Drezna, chociaż próbował pocieszać półsłowami, nie mógł tego dokazać. Na próżno mu wystawiał, że i nagniotek królewski, i spór o taniec z Flemmingiem zapomniane zostaną. Dziubiński postanowił ruszyć w powiat lidzki do domu, z Ogińskimi skończyć polubownie i nigdy w życiu do dworu się już nie zbliżać. Skutki tego nieszczęśliwego znalezienia się Flemminga z królem nie były na razie widoczne, pewna jest jednak, iż August obraził się i zniechęcił. Lecz jak miał zwyczaj, nie powiedział nikomu ni sława, nie dał po sobie poznać nic i udał, że nie pamięta o niczym. Opowiadano, że nazajutrz, wedle trybu swego, feldmarszałek z rana znalazł się u króla na pokojach, a gdy zostali sami, rzekł pokornie: — Słyszałem, jakoby Flemming wczoraj trochę się nie do rzeczy popisał. Wasza Królewska Mość raczysz mu to łaskawie przebaczyć. Król nie odpowiedział nic i na tym się pozornie skończyło wszystko. Zapowiedział tylko August, że chcąc zawdzięczyć92 owe przyjęcia i festyny, chce też on sam w Moritzburgu93 sprawić zabawę. Miała to być uroczystość „targowiska wszystkich czterech części świata”. Przybycie księcia Maurycego Saskiego94 (który z Flemmingiem nie był najlepiej, bo go obwiniał o wysadzenie siebie ze służby saskiej, za co jednak pono się nie miał gniewać powodu), natłok cudzoziemców dystyngowanych, chęć popisania się ze wspaniałością, natchnęły króla tą myślą. Przede wszystkim bawić się trzeba było. W jesieni musiał monarcha jechać do Polski, a tam sejm obiecywał być niezbyt zabawny. Dwa tygodnie tylko dzieliły moritzburskie „gospodarstwo” od obozu pod Laubegastem. Ale wrócić jeszcze musiemy do nieszczęśliwego podkomorzego Dziubińskiego, który się nie żartem w drogę wybierał. Chłopak jego Onufry, pospolicie zwany Nufrek, pakował już tłomoki i paradne suknie; kurdybanowe buty95, pas lugduński96 najlepszy już były poobwijane i jako tako złożone, gdy niespodzianie przybył ów milczący pan Serwacy Przebendowski i oświadczył podkomorzemu, że feldmarszałek życzył sobie z nim widzieć się i mówić albo wieczorem u siebie, lub u pani podskarbiny. Dnia tego przyjmowała, kwaśno jak zawsze, sama feldmarszałkowa. Zdumiał się Dziubiński niemało. — Mój dobrodzieju — odezwał się — czy nie wiesz, o co to idzie? — zapytał pana Serwacego. — Feldmarszałek czasu ma niewiele, jużciż by mnie, który jestem simplex servus Dei97, nie wzywał dla baraszkowania. — Sądzę, że zechce zapewne pomówić o teraźniejszych sprawach Rzeczypospolitej — rzekł Serwacy — ale nie wiem. Być by też mogło, że cię na 14 sierpnia do Moritzburga na „gospodarstwo”, które król przygotowuje, zaprosi. — A! Za żadne skarby świata na żadną fetę saską, pókim żyw, nie pojadę! — krzyknął, ręce załamując, podkomorzy. — Dwa razy popróbowałem tej rozkoszy, ale mam dosyć, nie mogę! Za trzecim razem pewnie bym życiem przypłacił. Za nic, a, za nic! — powtarzał chodząc po pokoju. — Wysokie progi na moje nogi! Jeszcze się nie wysapałem po ostatniej historii. Wszak gdybyś mnie asindziej nie podtrzymał, byłbym runął jak kłoda, i to wprost na feldmarszałka, a co by naówczas się stało z nim i ze mną? Zgroza pomyśleć! — Widzisz asindziej, panie Serwacy — dodał zwracając się ku niemu — ja za kołnierz; nie wylewam. Dużo win próbowałem, przelało się przez gardło w ciągu życia wiele, od deszczówki począwszy, do gęstego tokaju, co to go choć łyżką jeść. No, ale takiego wina, jakie tu dają i każą pić — nie kosztowałem nigdy, a jak mówi Pismo święte: po dziełach ich poznacie! Pić to nic, smak jak wszelakich innych, ano skutek inny, niby nie idzie do głowy, przedziwną robi konkokcją98 w żołądku, ciepło przyjemne rozchodzi się po całym ciele — człowiek się cieszy, że tak dobrze, i ani się spostrzegł, że już nóg nie ma. W tejże chwili na oczy mgła, na język przychodzą drgawki i… bywaj zdrów! Mówcie sobie, co chcecie, ci Niemcy dyweldrek mieszają do wina, bo to jest nienaturalne, aby człowiek, nie wypiwszy i garnca, z nóg się walił. Pan Serwacy milczał; miał taką naturę jakąś nierozmowną. Koniec końcem Nufrek dostał rozkaz dobycia na nowo z tłomoka sukien paradnych, co go do ostatniej rozpaczy doprowadziło, bo przy pierwszym pakowaniu, pod dozorem pana, dwa czy trzy kułaki oberwał. Podkomorzy zdecydowany był tegoż dnia submitować99 się feldmarszałkowi. Około godziny szóstej był już na pokojach. Tu galonowana służba, wysokie salony wedle wyrażenia podkomorzego, jak stodoły), złociste meble, przepych książęcy, wojskowy dwór, mnóstwo dostojnych gości, na ostatek sama pani, na kanapie siedząca jak na tronie, skrzywiona, dumna, wygorsowana i okryta brylantami, a z góry patrząca na pospolite saskie plemię — Dziubińskiego od progu już zalterowały100. Nie wiedział, co począć z sobą, chociaż socios malorum101 miał tu kilku, mianowicie pana wojewodę inowrocławskiego Kociełła, jednego Radziwiłła i kilku pomniejszych. Na ukłon przed tronem feldmarszałkowej ledwie mu zapłacono głowy skinieniem. Za to Flemming był bardzo grzeczny. Jeszcze się z Kociełłem zabawiał podkomorzy, gdy feldmarszałek do niego przystąpił i poprowadził do okna. — Słyszałem, ni fallor102 — rzekł — że asindziej masz proces o zajazd z Ogińskimi; da się to pokombinować. Słyszałem też, że używasz słusznego wpływu między bracią szlachtą; użyjże go asindziej na dobre. Spojrzał mu w oczy, Dziubiński zbierał się na odpowiedź i już rękę podnosił, którą miał wyrazom dodać waloru, gdy Flemming począł mówić dalej: — Hetmanowie chcą, jak bywało, wywierać nad krajem prepotencją swoję i królowi królować, a szlachtę dusić i nękać. Podnoszą tedy krzyk wielki przeciw komendzie, którą mnie oddali, a nie idzie im o komendę, tylko o asygnacje i hiberny103, od których ich odsadziliśmy. Chce się im do dawnych prerogatyw104 powrócić. Wierzcie mi, ja was bronię. Znowu tedy by przyszło do tego, że pan naraziłeś się, dajmy na to Pociejowi, to cię zajedzie, obje, wpakuje żołnierzy i zmusi, abyś jego piosenkę śpiewał. Hę? Dziubiński odezwał się żwawo: — Niech Bóg uchowa, abyśmy do tego stanu powrócić mieli. — A tymczasem — mówił Flemming — agitują po powiatach przeciw mnie rzekomo, w istocie przeciwko wam. Szlachta obałamucona clamor105 podnosi z nimi i za nimi. Spojrzał na podkomorzego, który brwi miał ściągnięte mocno i z nadzwyczajną atencją przejmował się tym, co mówiono. — Chcesz powracać do domu? — kończył Flemming. — Muszę, muszę, żniwa za pasem — zawołał Dziubiński — żonisko sobie rady nie da. — Bądźże tam asindziej apostołem nie mojej sprawy, ale waszej własnej. O skórę waszę chodzi. Opisaliśmy106 na sejmie pacyfikacyjnym hetmanów, ukrócili ich absolutum dominium, stójmyż przy prawie. — Święte słowa! Złote słowa! — zawołał podkomorzy. — Słysząc je z ust tego, który jest nie tylko prawą ręką Najjaśniejszego, ale jego konsyliarzem w sprawach naszych jedynym, cieszę się, iż będę je mógł, jako płynące ex fonte purissima107, powtórzyć moim Lidzianom. — Powtórz je pan, argumentuj, nie dawajcie się brać na kłamliwe słowa! — rzekł Flemming. — Sami hetmanowie dali mi komendę, teraz ją chcą odbierać, a z nią na powrót asygnacje i hiberny. Feldmarszałek jeszcze się nieco rozwiódł o tym przedmiocie i tak skonwinkował108 słuchacza, że ten głową i rękami tylko, nie czyniąc najmniejszej opozycji, potakiwał, aprobował, a na ostatek wysłuchawszy, chciał się już sumitować i żegnać. Wtem Flemming z uśmiechem ujął go za jedwabny guziczek kontusza i zatrzymał. — Byłeś pan u Denhoffowej, byłeś u mnie na obozowej zabawie, potrzeba, żebyś zobaczył i królewskie „gospodarstwo” w Moritzburgu. Dziubiński pobladł. — Żniwa, jaśnie wielmożny feldmarszałku, żniwa, czas gorący! — To nic nie pomoże, to się widzi raz w życiu! — dodał Flemming. — Na takie pańskie zabawy wieki czekać potrzeba, bo wieki rzadko wydają takich jak nasz wspaniałych monarchów. Nim Dziubiński miał czas się zebrać na odpowiedź, feldmarszałek, skinąwszy mu głową tylko, odszedł do Gałeckiego, wojewody inowrocławskiego. Dziubiński, uspokojony rozmową, ale stale mając postanowienie wyruszyć nazajutrz do domu i w żadne fety się już nie wdawać, wymknął się i do domu powrócił. Tu go czekała niespodzianka niemiła: Nufrek stał w sieni i palce kręcił, z miną desperacką. — Pakować i do domu! — zawołał pan Gintowt–Dziubiński. — Ale, ale! — bąknął Nufrek. — A pewnie, chciałaby się duszy do raju. — Cóż to znaczy?! — krzyknął oburzony podkomorzy. — To, że dereszowaty109 leży chory! — zawołał lamentując Nufrek. Podkomorzy pobiegł do stajni. W istocie dereszowaty, dyszlowy podręczny, konisko zdrów jak lew, zjadłszy jakiegoś niemieckiego owsa, zdawał się chcieć duszę wyzionąć. Trzeba było naturalnie krew puścić, bo w gwałtownych razach i koniom, i ludziom naówczas nie umiano radzić inaczej, tylko im życia ujmując, aby z nim ująć gwałtowności chorobie. Znalazł się jakiś Niemiec konował, puszczono krwi obficie, ale deresz jeszcze 12 sierpnia był dopiero rekonwalescentem i Dziubiński do moritzburskiego „gospodarstwa” zmuszonym był siedzieć w Dreźnie. Jeden jedyny pan Serwacy Przebendowski przychodził go pocieszać, a dnia 12 sierpnia potrafił nareszcie namówić, aby przecie moritzburski festyn choć z dala zobaczył. Dziuboński zgodził się na to, ale warował, alby razem byli i trzymali się na uboczu, nie mieszając do żadnych pijatyk, których znał już szkopuły i niebezpieczeństwa. Z tęsknotą myśląc, jak tam pójdą żniwa bez niego, dla miłości deresza dosiedziawszy tak długo, wybrał się Dziubiński do Moritzburga. * * * Pośród przepysznych lasów odwiecznych, w których olbrzymie gdzieniegdzie wznoszą się buki, jak marmurowe, do góry strzelające kolumny — stoi cacko owo, Moritzburg, oblany stawem myśliwski pałacyk w stylu owej epoki, która była od naszej szczęśliwszą, bo przecie styl własny stworzyć potrafiła. Jest to wprawdzie coś sklejonego z żywiołów dawnych pożyczanych, ale od czasów greckich nic w budownictwie elementarnie nowego nie powstało i w owym rokoko osiemnastego wieku110, oprócz wieńców, kwiatów, wegetacji kamiennej, sznurków i draperii, ponawieszanych na rusztowaniu starym, nie ma świeżego nic. Ale z tych linii pogiętych, z tych wieńców, draperii fantazja artystów, puszczając sobie cugle, stworzyła w swym rodzaju charakterystyczną piękność architektoniczną, wycackaną, wdzięczącą się, wytworną, której pewnej oryginalności odmówić niepodobna. Rzeźba ze siwymi pucołowatymi amorkami i tłustymi chłopięty, ze swymi niewiastami manierowanymi jak panie, z których wzory brała, zrosła się tu z architekturą, zaparła własnej samoistności i posłuszna, zapełniła wszystkie kąty. Gdyby historia tych lat była nieznaną, przeczytać by ją można z tych gmachów, które naówczas stawiano. Wszystko to są dziejowe karty; widziemy społeczność w budowach i ta skorupa ślimaka daje nam najpełniejsze jego kształty. Co za przepych w tych ozdobach, które nigdzie oku spocząć nie dają i bawią, aż męczą, tak jak wiek ów bawił się — na śmierć! Nigdzie prostoty i powagi, ale co za uśmiechająca się plątanina, zalotna, wabiąca wzrok, ciągnąca go w ciemne kątki, wymykająca się oczom i logice, a wdzięczna jak zepsute dziecię, które bawi, choć smuci… W pałacach, w domach architektura ta rozkoszna, dziwaczna jest panią hałaśliwą i króluje; w kościele tylko jej obco, staje się sztywną, nie wie, jak się obrócić, przybiera minę pobożną, a czuć w niej wielkie ladaco, choć rada by skruchę udawać. W Moritzburgu była architektura ta jak w domu. Zameczek ten pierwiastkowo założył był kurfirst Maurycy111; August przerobił go, rozszerzył, upiększył i ochrzcił Dianenburgiem112, bo tu piękne łowczynie zjeżdżały dla myśliwskiej zabawy z królem. Czteropiętrowy gmach wyrasta jakby ze stawu oblewającego go dokoła; cztery wieżyce z czasów Maurycego strzegą po rogach okazałej budowy. Siedem ogromnych sal, z górą dwieście pokojów pozwalało tu najliczniejsze pomieścić towarzystwo. Zewnątrz budowniczy nowy, zapewne Longelune, niewiele mógł przyozdobić mury, ale wewnątrz z całym bogactwem ówczesnego stylu wystąpił. Malarze mu dopomogli mitologicznymi obrazami, w których kochanki królewskie występują jako Diany. Pałac, bażantarnia, zwierzyniec, staw zarybiony, pełen sławnych karpiów, stanowią całość, którą dworacy Augustowi lubili porównywać z Wersalem113. Pośród tej zieleni, nad brzegiem stawu, król kazał zbudować rodzaj galerii, z szopkami mającymi przedstawiać sklepy i kramy różnych krajów i narodów. Budy, przybrane zielonością, wieńcami, łączyły całe sznury kwiatów i liści. Polowanie na jelenie i dziki, rybołówstwa i regaty w gondolach na stawie przykładały się do urozmaicenia zabawy. Król z Maurycym Saskim, księżną Cieszyńską, Königsmarck, Denhoffową, Pociejową, księżną Weissenfels zjechał zawczasu. Towarzyszyło mu około dwóchset osób przedniejszych, ale oprócz nich tłum ciekawych i zaproszonych dla przypatrywania się zabawie z daleka. Zrazu i pan podkomorzy Dziubiński był w zachwyceniu; obchodził kramy, w których boginie sprzedawały najpiękniejsze rzeczy w świecie. Słyszał on o księżnie Cieszyńskiej, o Königsmarck, wiedział o Denhoffowej i Pociejowej, że były w łaskach króla, ale trudno mu pojąć było, jak się te niewiasty z sobą godziły i przyjaźniły, jak król zarówno do wszystkich się uśmiechał. Ten rodzaj poligamii114 jawnej, przeciw której nikt nic nie mówił, jak gdyby była w naturalnym rzeczy porządku, w głowie mu się nie mieścił. Kociełł mu to tłumaczył śmiejąc się: — Quod licet Jovi, non licet bovi.115 — Tak, szanowny panie — powtarzał za nim Dziubiński — ale przecie Jowisza nie stało i liczymy oto rok 1718 od urodzenia nowego prawodawcy. Śmiano się z symplicjusza116 podkomorzego, który nie mógł tego zrozumieć, że moralność dla króla Augusta musiała być grzeczną i nie mogła mu się naprzykrzać do zbytku. Dzień ten pamiętny 14 sierpnia, w którym kościół katolicki obchodzi wigilią do Wniebowzięcia, a podkomorzy nawykł był zawsze pościć, z (tego powodu był dlań ciężkim do przebycia. Dziubiński mięsa tknąć nie chciał i gdy po łowach zastawiono stoły pod szałasami dla powszednich gości, do których ledwie się z pomocą Serwacego przyjaciela mógł docisnąć, było już dosyć późno, głód dojmował, a między półmiskami ledwie się coś znalazło, czym głód można było zaspokoić. Znalazł pan Serwacy dla niego karpia moritzburskiego tłustego, akomodowanego117 po polsku. Na głodny ząb dorwawszy się go, Dziubiński połowę półmiska skonsumował, ale czuł, że po rybie — post pisces vinum misces118 — wino było koniecznością położenia. Obficie go stawiano w gąsiorach i zaraz na oko poznał w nim Dziubiński starego przyjaciela, węgrzyna szlacheckiego, zieleniaczek wytrawny, do którego towarzystwa był nawykł i wiedział, jak z nim obcować. Przysunął więc sobie gąsiora, nalał, powąchał — ten sam! Ucieszyło go to niezmiernie. Skosztował — było paradne, miało zapaszek sui generis119 miły, a nie odurzający; lampkę więc jednę i drugą palnął z zupełnym bezpieczeństwem i uczuł, że mu w żołądku uczyniły porządek należyty. Dalej już jeść oprócz jakichś słodyczy nie było co. Słodycze zaś są ckliwe. Pachniały mu sarnie pieczenie dokoła, dziczyzna, mięsiwa różne, ale za nic w świecie by ich do ust nie wziął, bo wigilia do N. Panny ma swe prawa. Drudzy dowodzili, że na ten dzień ks. biskup kujawski dał dla wszystkich Polaków ekscepcją120 od postu, ale ani w to wierzyć, ani o tym słuchać chciał podkomorzy. — To jest wino chrześcijańskie — odezwał się do Serwacego po cichu — daje się pić i zdrady w nim nie ma. Król nasz, niech mu Bóg błogosławi, sumiennym jest i nie przywodzi ludzi do szwanku. Ani się spostrzegli, gdy przy miłej gawędce za stołem, na którym ciągle gąsiory pełne stawiano, zasiedzieli się do mroku; muzyki ozwały się dokoła i zamek, staw, kramy, galerie, wszystko zajaśniało w kolorowych lampach i świateł tysiącach. Widok był przecudnie zachwycający jak dekoracja teatralna; zieloność przy światłach wydawała się dziwnie żywą; muzyka, wśród lasu rozchodząca się echem, czarującą melodią poiła ucho. Zaczynało być późno, ale na zamku tańcowano, po jeziorze przesuwały się lampami postrojone gondole weneckie, w których piękne panie, każda w towarzystwie kawalera, pływały śmiejąc się i pustując, Dziubiński, wygodnie siedząc, patrzył, oczów nasycić nie mógł i pomrukiwał: — Mirabilia, incredibile dictu121. Gdy człek to będzie opisywał, powiedzą, że kłamie. Wielki tylko monarcha może stwarzać takie prodigia!122 Cieszę się, że to widziałem, i zakonotuję pewnie. Wino zmieniano, a że podniebienie się z napojem oswoiło, nie zważał podkomorzy, iż coraz tęższego nalewano węgrzyna. Raptem, gdy już lampkę niejedną wychylił z nowego gąsiora, uderzyła go woń. — A to co jest?! — zawołał. Wziął pod światło wino — postrzegł, że miało barwę nie szlacheckiego wytrawnego zieleniaczka, ale jakby owego bursztynowego napoju, którym Denhoffowa dała mu się we znaki. Postawił lampkę, pasa poprawił, uląkł się. — A jakże to będzie z powrotem do Drezna? — zapytał Serwacego. Tu się okazało, że służba cała była tak pijana, a konie gdzieś porozpraszane, że nikt ani myślał dnia tego o powrocie do miasta. Robiło się późno; jedni pili, drudzy, napiwszy się, zabierali się do spoczynku. O izbie, łóżku, pościeli mowy być nie mogło; w szałasach miejsca były pozajmowane. Z trwogą postrzegł Dziubiński, że drudzy się na stołach, płaszczami pookrywawszy, kładli z kułakiem pod głowę. Trzeba było iść szukać gdzie miejsca. Pan Serwacy tłumaczył, że nocą sierpniową sub Jove123 najprzyjemniej spoczywać było w drzew cieniu. Ba! Sub Jove! A jeżeli nagle ów Jupiter przedzierzgnie się w pluvialisa?124 Przy wstawaniu przeląkł się podkomorzy, bo nogi znowu były, jakby je kto poobcinał. Wstał, zatoczył się fatalnie; Przebendowski go chwycił za rękę, płakać mu się chciało. — Za grzechy Panu miłosierdzia ofiaruję! — zamruczał. — Dobrze mi tak! Dać się uwieść po raz trzeci! Dobrze mi tak! W głowie drzewa, zaimek, jezioro okręcały się dziwnie, nogi ledwie się poruszały, a tu potrzeba było koniecznie szukać miejsca dla spoczynku. Dokoła już coraz było ciszej; gdzieniegdzie śmieszki męskie i niewieście odzywały się po kątach. — Mój dobrodzieju, przyjacielu mój, wybawco i opiekunie! — odezwał się podkomorzy. — Jeżeli ty Boga kochasz, pod pierwszą lepszą sosną kładnijmy się, bo ledwie się wlokę. Szli tedy. Pod pierwszą sosną leżało dwóch Niemców i chrapało, jeden przez sen śpiewał. Trochę dalej, otulone w ogromny płaszcz, spoczywało coś, czego rozeznać nie mogli, ale się to poruszało i miało życie. Ominęli więc idąc dalej. W gęstwinie położyła się czeladź i różne ciury. Słowem, gdziekolwiek zajrzeli, gdzie zaszli z nadzieją, odchodzili z rozpaczą. Dziubiński milczał i ledwie się ciągnął. Minąwszy tak ogromny kawał lasu ludźmi zasłany, instynktem jakimś trafił Serwacy do powozu, którym przyjechali. Wprawdzie we wnętrzu jego już się był woźnica układł i chrapał, ale go się dobudzili; wyprawiono go pod wóz, a podkomorzy wdrapawszy się do środka, Bogu podziękowawszy, iż go salwował, padł, stękając, na siedzenie. Ostatnie słowa, którymi dzień ten niefortunny zakończył Dziubiński, były: — Niech deresza tego diabli biorą; jutro do domu nieodmiennie. Dosyć tej rozpusty! — Po czyim, przeżegnawszy się, zasnął. Ostatnia też to była większa zabawa roku tego w Dreźnie, bo o pomniejszych, codziennych, wspominać niepodobna ani ich zliczyć. Królowała jeszcze Denhoffowa, chociaż bystrzejsze oczy już upatrywały w królu pewne znużenie. Sama jej powolność, zabiegliwość, akomodowanie się Augustowi zbyteczne, w którym rachuby więcej było niż serca, nudziły go. Bielińscy jednak zawsze najlepszych byli nadziei i korzystali z łask pańskich, które dotąd szerokim płynęły strumieniem. Flemming naturalnie zajmował miejsce i w Moritzburgu w otoczeniu króla, uważano jednak, że Maurycy, syn króla, przyćmiewał go nieco. Króla otaczali ciągle on, Vitzthum, Friesen, kręcił się nawet Watzdorf, słowem, feldmarszałek mniej już był na pierwszym planie. Kilka razy król się zbliżył do niego, zagadał uprzejmie, rozśmiał się, a był tak łaskaw, że z dala patrzącym wydało się to prawie groźnym. Ale nauczono się już z doświadczenia, iż znakiem poprzedzającym niełaskę była tu zawsze rosnąca serdeczność i dobroć; tak było z Beistlingerem125, tak z innymi. W wigilią uwięzienia kanclerza król przyjmował i mówił z nim, jak gdyby go szacował i kochał, jakby mu ufał zupełnie, gdy już rozkaz uwięzienia do Königsteinu126 był wydany. Sam jednak Flemming bynajmniej nie czul, ażeby w obejściu się z nim króla coś zmienionym być miało. Denhoffowa, jak gdyby zapomniała zbyt poufałego wyrażenia się feldmarszałka, była z nim grzeczną, miłą, nawet trochę zalotną, jak ze wszystkimi. Ona i matka tak się lękały nieprzyjaciół, iż wszystkich łaski i względy skarbić się sobie starały. Wkrótce potem potrzeba się było wybierać do Polski, uprzedzając sejm mający się zebrać w pierwszy poniedziałek po świętym Michale. Poprzedzić miała Denhoffowa króla do Krakowa, a tatarskie chorągwie127 dla konwoju wyprawić miano naprzeciw do Będzina. Życzył sobie August przypadające sejmowanie w Grodnie przenieść do Warszawy; lecz ani prawo na to nie dozwalało, ani najoddańsi królowi senatorowie do zmiany tej posługiwać się ważyli. Zawczasu czyniono przygotowania do wyjazdu, a Flemming wahał się, czy miał królowi towarzyszyć. W Polsce umysły zbyt przeciw niemu były rozjątrzone. * * * Tym światem, którego cząstkęśmy odsłonili, rządziły, jakeśmy już wyżej mówili, niezaprzeczenie kobiety. Niekoniecznie nawet najpiękniejsze, nie zawsze najrozumniejsze, ale obdarzone tym niewieścim instynktem, który natura im dała jako siłę obrończą, a społeczność uczyniła orężem zaczepnym i zdobywczym. Głośne imiona Aurory Königsmarok, hrabiny Esterle, hrabiny Cosel, Denhoffowej, księżny Cieszyńskiej niekoniecznie stoją na czele tego kobiecego rządu za czasów Augusta. Poza tymi świetnymi gwiazdami, kometami raczej, przebiegającymi niebo saskiego Olimpu128, stoją ukryte postacie, przysłonione, niewidoczne, poruszające i królem, i jego ulubieńcami, i ulubienicami. Ich rączki wiją sieci, zrywają węzły, stręczą i odstręczają, podnoszą i obalają. Poza każdym z bohaterów stoi taka mistrzyni, która pociąga sznurki poliszynela i każe mu śmiać się, wykrzywiać i tańcować. Za Flemmingiem widać siostrę jego stryjeczną, Przebendowską, którą później bliżej poznamy, za innymi — motorami żony i ulubienice. Jednym z faworytów par excellence129 Augusta II, którego nazywano nawet tym imieniem, odznaczającym go do śmierci — był hrabia Fryderyk Vitzthum von Eckstädt, pochodzący z jednej z najstarszych rodzin w Turyngii130. Był on przyjacielem młodości króla, z nim razem odbywał podróż po Europie, znał go doskonale i zostawał z nim na stopie poufałości innym niedozwolonej. Był to śliczny mężczyzna i dworak w całym znaczeniu tego wyrazu, głowa pusta, serce wystygłe, w towarzystwie człowiek miły, szlachecko—pańska duma ogromna, obojętność na wszystko wielka, oprócz — gry. Królowi służyć jako tako, a grać dzień i noc było zadaniem jago życia. Ani o majątek, ani o władzę i znaczenie się nie dobijał; miał u króla łaskę, wiedział, że August, nawykły do niego, nie obejdzie się bez jego usług, i życia używał, nie dbając wiele o honory ani o stanowisko. Służba jego była osobista, poufała; w publiczne sprawy Vrtzthum wdawać się nie lubił, bo go to od życia odrywało. On reprezentował szlachtę niemiecką na dworze. Wyjątkowo użył go król w r. 1702 jako posła do Karola XII, który go uwięzić kazał; w r. 1710 jeździł do cara Piotra131. W chwili gdy się nasze opowiadanie rozpoczyna, był od niespełna dwudziestu lat żonaty z panną Rachelą Szarlotą Hoymówną, rodzoną siostrą pierwszego męża hrabiny Cosel. Tę piękną naówczas, ale niemajętną pannę wyswatał mu sam król, przewidując, że gospodyni i kierownika potrzebować będzie. Posłannictwo to spełniała hrabina Vitzthum najszczęśliwiej: mąż nie czuł jej rządów nad sobą, a powodował się jej rozumem. Ona mu zrobiła majątek, pobudowała pałac, wychowała dzieci i strzegła go od fałszywych kroków. Hrabina Rachela była niepospolitą kobietą, a swojego czasu i wcale piękną, słusznego wzrostu, z oczyma niebieskimi, noskiem odrobineczkę zadartym, różowymi wydatnymi ustami, figurą majestatyczną, płcią śnieżną. Była to piękność czysto niemiecka i charakter jej krwi kłamu nie zadawał. W obejściu się, wyjąwszy nieprzyjemny śmieszek dziecinny, który z wiekiem stał się nałogiem, była nadzwyczaj układną i zręczną. Pomimo wielkiej żywości chwytała najdrobniejsze oznaki i symptomy w tym, co ją otaczało. Nade wszystko zaś była to gospodyni, która dom urządzić, prowadzić, utrzymać umiała cudownie i wszystko, co mogło się do dobrego bytu przyczynić, pozyskać. Jakaś przy tym potrzeba zajęcia, chęć może korzystania z okoliczności plątała ją we wszystkie intrygi dworu, których była duszą i sprężyną. Widziała, przeczuwała, podpędzała i wyciągała dla siebie zawsze jakiś pożytek. Jaki był powód jej nienawiści, prawie jawnej, dla Flemminga, a szczególniej ku siostrze jego podskarbinie, dośledzić trudno; lecz nieprzebłagane to było uczucie, które czyhało tylko na porę, gdy się czynnie będzie mogło objawić. Od roku wydała była córkę za oboźnego litewskiego, generała w służbie saskiej, księcia Ignacego Lubomirskiego; przez niego więc mogła w Polsce zawiązać pewne stosunki. Pani Przebendowska wiedziała, że ma w niej wroga, ale go sobie lekceważyła. Flemming nie miał jej za niebezpieczną. Stali z dala od siebie; hrabina, Vitzthum czyhała jak na zasadzce. Coś jej zwiastowało, że wielkie znaczenie i wpływ Flemminga słabną, że godzina działania się zbliża. Nie była pewną swego, ale z oka nie spuszczała nikogo. Po owej zabawie pod Laubegastem, Vitzthumowa badała męża, naglądała na króla, zrozumiała zniechęcenie jego do Flemminga i przeczuła rzecz najniepodobniejszą naówczas do prawdy: urośnięcie Watzdorfa, z którego król i wszyscy publicznie żartowali, który jawnie był głupi, ograniczony, zły i śmieszny. Lecz Flemming popełnił błąd, że mu w ręce dał domowe sprawy i finanse: zmusił Augusta, aby do niego nawykł, a kto przynosił naówczas pieniądze, ten miał najpewniejszy środek pozyskania łaski i zaufania. Dla pospolitych oczów ani wzrost Watzdorfa, ani możliwość upadku Flemminga nie były widoczne, gdy hrabina Vitzthum widziała je już oczyma duszy. Watzdorf, nikczemny, tchórz, pochlebca, wyrosły z niczego, był dogodny; można było panować nad nim i przez niego Vitzthuma popychać wysoko. Myśli te karmiła hrabina Rachela, wahając się jeszcze wydać z nimi. Dlatego jednego wieczora letniego po moritzburskiej fecie zaprosiła do siebie niewieście kółko tych pań, które jak Parki mitologiczne132 przędły i rozdzierały nici żywota dworaków. Były to: stara hrabina Reuss, siostra jej, rozumna pani Schellendorf133, i poważana panna, już podżyła, którą król wielce szanował, Hülchen. Rozumem, przebiegłością, zręcznością, powagą Hülchen równała się Vitzthumowej. Pani Schellendorf nie ustępowała im, ale grzeszyła dumą i gwałtownością. Dobra, do rady, na nic się nie zdała do czynu. Siostra jej hrabina Reuss nierównie była zręczniejszą. Wszystkie te panie śledziły najmniejsze pulsacje życia na dworze; zebrała je więc hrabina jakby lekarzy na konsylium, ale ze zwykłą sobie zręcznością myśli swej im nie odkryła. Chciała dobyć z nich jej potwierdzenie, nie wyjawiając się z tym, co przeczuwała. Dom Vitzthumów, utrzymywany na pańskiej stopie, świetny bardzo przy wielkiej oszczędności samej pani, liczył się do najokazalszych w Dreźnie. Wszystko było tu ściśle obrachowane, na swym miejscu, ale okazałe i przepyszne. Nie przyjmowała hrabina Rachela dnia tego nikogo oprócz zaproszonych na podwieczorek przyjaciółek. Córki nawet wyłączone zostały. Dla hrabiny Reuss i jej siostry dosyć było tej okoliczności, aby się domyśliły, iż jakiś ważny przedmiot miał wyjść na stół; zbyt jednak były zręczne, aby to po sobie poznać dały. Hrabina Vitzthum, śmiejąc się wedle swego zwyczaju, zaczęła od przyjęcia łakociami i odezwała się do hrabiny Reuss, którą posadziła na pierwszym miejscu: — Chciałam, abyśmy mogły między sobą pomówić o tych fetach i zabawach, a nareszcie i o Denhoffowej. Ja króla nie rozumiem. Hülchen, skromna, poważna i ostrożna stara panna, siedziała milcząca. Schellendorfowa odezwała się pierwsza: — W tego rodzaju fantazjach, moja kochana Rachelo, nikt nigdy nikogo nie rozumie. Nie ma w nich sensu. Ani piękność, ani rozum, ani dowcip nie starczą. Zachciewa się czegoś nowego, a czasem dziwacznego. — Kochana Schellendorf — odparła żywo gospodyni. — Denhoffowa nawet dziwaczną być nie potrafi, a nową dla króla nie jest, boć przecież i na jarmarkach lipskich miewał fantazje tego rodzaju. Lecz nie o to już idzie, tylko jak długo ona przetrwać może. — Ja ani za rok nie ręczę — odezwała się pani Reuss. — Ja ani za pół roku — dodała Schellendorfowa. Hülchen nie odzywała się. — To zagadka! — rozśmiała się hrabina Rachela. — Trzeba było Cosel zastąpić — cicho szepnęła Hülchen — wzięto więc, co było. — Wybór, przyznam się, tak był osobliwy… — Nie, to potrwać nie może — mówiła Vitzthumowa — ale cóż po niej? Panie spojrzały po sobie. — Czy, kochana Rachelo — przerwała milczenie hrabina Reuss — czy zauważyłaś jaki symptom w Moritzburgu? — Król był dla niej nadzwyczaj grzeczny, ale stokroć więcej okazywał czułości dla Aurory, dla Cieszyńskiej, nawet dla Spieglowej. Stała na równi z Pociejową, która… — śmiechem przerwała gospodyni. — Może być — wtrąciła Reuss — że już jest jaka inna, o której my nie wiemy. — O nie! — zawołała Vitzthumowa. — Jeśli kto w takim razie, to mąż mój wiedziałby pewnie. — A ty pochlebiasz sobie — wtrąciła Schellendorf — że wydobyłabyś to z niego? Skromnie tym razem uśmiechnęła się Vitzthumowa, ale z taką pewnością siebie, że nikt o tym wątpić nie śmiał, iż mąż dla niej nie mógł mieć tajemnic. — Denhoffowa jedzie z królem do Polski — dodała Hülchen. — No i mogłaby tam sobie zostać — mówiła gospodyni. — Świetną myśl żywi podobno feldmarszałek, bo króla chce ożenić. Oprócz Hülchen, która ramionami dziwnie poruszyła, inne panie śmiać się zaczęły niezmiernie. — Na to potrzeba geniuszu Flemminga, żeby przyjść do takiej myśli — dodała Reuss. — I jego wiary w siebie, aby sądzić, że króla skłonić potrafi do popełnienia takiej niedorzeczności — odezwała się Vitzthumowa. — Ale Flemmingowi wszystko wolno. Popatrzyły sobie w oczy; żadna z nich nie śmiała tego tematu rozwijać. Hülchen słuchała z wielką uwagą. — Co do Flemminga — rzekła Schellendorf po długim przestanku — ja nie wiem, ale zadaje się, że osobiście król przestał w nim smakować. Potrzebny mu jest, jako obeznany ze wszystkimi sprawami, szczególniej w Polsce. — Ach! — poczęła się śmiać gospodyni. — Wiem, to przez mojego zięcia, że w Polsce nie ma bardziej nad niego znienawidzonego człowieka. Tam on jest raczej przeszkodą niż pomocą. — Są ludzie — wtrąciła, głos zniżając, hrabina Reuss — którzy utrzymują, że Flemming się chwieje. — Sądzicie? — chciwie podchwyciła Vitzthumowa. — Tak mówią — ciągnęła dalej hrabina. — Królowi dokuczył jego despotyzm i grubiaństwo; chce mieć sługę, nie pana. — No, nie wiem — odrzekła Vitzthumowa — mąż mój nic mi o tym nie wspominał; lecz gdyby tak było, któż go zastąpi? Schellendorfowa pokiwała głową. — Najpokorniejszy, najgłupszy, a najpotulniejszy — rzekła. — Zdaje mi się, że już odgadniecie, o kim myślę. — Wiem — dodała Reuss — ale król jest nadto galant–homme134, a to gbur. — On się potrafi uczynić znośnym — szepnęła Hülchen — w podobnych razach szczęście rozum przynosi. — Ale ja wam ręczę — odezwała się żywo gospodyni — że on znowu tak obranym z rozumu nie jest. Bywa zręcznym. — Potrzeba by chyba, żeby ktoś nim kierował i pomagał — dodała Reuss. — Znacie jego żonę? — Ja ją znam — poczęła spokojnie Hülchen. — Biedna, zmęczona, zahukana, skromna kobiecina. Nie obeznana ze światem, bojaźliwa, prostoduszna, aleby się z niej co może zrobić dało. — Trzeba, aby ją ktoś wziął w opiekę. To mówiąc hrabina Reuss spojrzała na gospodynię, która czując się odgadniętą, zarumieniła się mocno i dla pokrycia zakłopotania — roześmiała. — Przyznam się, że to by było zabawnym: ów „bufon” Watzdorf, który niemal lokajem był u Flemminga, stał się dlań niebezpiecznym spółzawodnikiem. Stara hrabina Reuss potrząsnęła głową. — Jeśli Denhoffowa może być metresą en titre135, czemu by Watzdorf nie mógł być pierwszym ministrem? — rzekła z przekąsem. — A! Przepraszam! — zaprotestowała gospodyni. — Watzdorf daleko więcej wart od niej w swoim rodzaju. Hrabina Vitzthum, już prawie celu dopiąwszy i przekonawszy się, że idea upadku Flemminga, a wyniesienia Watzdorfa, nie w niej jednej się zrodziła, gotową była zaprzestać badania; ale kółko owo, chciwe plotek i intrygi, nie mogło poprzestać na tak krótkim i lekkim muśnięciu ulubionego przedmiotu. — Słuchaj, Hülchen — odezwała się Reussowa — król czasem się ciebie radzi i nie bez przyczyny wierzy w twój rozum. Nie wspomniał ci czego? nie mówił? nie pochwyciłaś jakiego znaku? — Dotąd nic a nic — odpowiedziała stara panna. — Król w tych sprawach jest nieodgadnięty, a jeśli się zwierza, to chyba Vitzthumowi. Wszystkie panie zwróciły oczy na gospodynię; śmieszek jej dziecinny odezwał się znowu, potrząsnęła głową. — Vitzthum nic nie wie — rzekła. — Co do mnie, przyznaję się chętnie przed wami, że mam przeczucie jakiejś zmiany, choć w dalekiej może przyszłości jeszcze. Flemming upadnie, Watzdorf może urosnąć, bo co dzień nabiera faworu u króla; ale to wszystko nie przyjdzie tak prędko. — Jeżeli się do tego nie podpomoże — rozśmiała się hrabina Reuss. — O, ja bym nic nie miała przeciwko temu. — Ani ja — dodała Schellendorf. Hülchen uśmiechnęła się smutnie, nie mówiąc nic. — Jakże feldmarszałek jest z mężem twoim? — zapytała Reuss. — Ani źle, ani dobrze; jesteśmy en delicatesse136. Nie szkodzi nam może, ale nie pomaga pewnie. — A kto nie pomaga, ten już przez to szkodzi — wtrąciła Schellendorf. — To pewna! — potwierdziła gospodyni. — Przez Watzdorfa, teraz, go popierając, można by potem zrobić wiele. Tu Hülchen odchrząknęła, jakby mówić chciała: — Wątpię, żeby na niego rachować można — rzekła — jest to charakter chłopa, który głodem marł i gdy się dorwie do miski, gotów tego, co mu ją podał, od niej odpędzić, aby się najadł lepiej. Wdzięczności się po nim spodziewać nie godzi. Żona — dobra kobieta, ale bardzo, bardzo pospolita. — Wykrzesze się powoli — rzekła hrabina Reuss. — Wszystko winien Flemmingowi — zrobiła uwagę Hülchen. — Tak, aleście sami mówili, że wdzięczności się po nim spodziewać nie godzi. — Prawda, ale w dodatku tchórz jest — dodała Hülchen. — Lęka się Flemminga. Hrabina Reuss, która jadła ciastka chciwie, pokiwała głową. — Ja wam powiadam — odezwała się, trochę odchodząc od rzeczy — że tacy ludzie jak ten „bufon”, gdy raz staną przy wielkim ołtarzu, najlepiej się przy nim trzymać umieją. Głupota i podłość są to znakomite zalety, choćby się inaczej wydawać mogło. Połowa ludzi ginie rozumem zbytnim i dumą. — Prawda — dodała Schellendorf — i kto wie, co z Watzdorfa będzie. Pan Bóg człowieka ulepił z gliny, król może ministra zrobić z błota. Śmiały się panie. Widocznym było, że szerzej o Flemmingu żadna z nich się rozgadywać nie chciała, choć nie z obawy żadnej, bo o zdradę posądzać się nie mogły. — Mnie się zdaje — dodała wreszcie Vitzthumowa — że Flemming, jeśli ma kiedy stracić u króla łaskę, to ją niepowodzeniem w sprawach Polski chyba straci. Od elekcji prawie uwodzi króla nadziejami, które się nigdy nie ziszczą. Teraz pochlebia sobie, że tą komendą dokaże wiele, ale mu ją odbiorą. Reussowa pochyliła się do ucha gospodyni i szepnęła: — Możecie się do tego przez zięcia waszego przyczynić. Vitzthumowa, widząc się znów odgadniętą, nie odpowiedziała już nic; zaczęto mówić o fraszkach, o różnych, zaledwie dostrzeżonych, ale dla tych pań widocznych amorach, o które nie bez przyczyny posądzano Denhoffową, o wypadkach ostatniej gry, bo naówczas wszystkie panie nawet grały i przegrywały wiele; potem o nieznośnej Glasenappowej, o księżnie Cieszyńskiej, o hrabi Maurycym itp. Rozmowa się przeciągnęła dosyć długo na wieczór, a Vitzthumowa wyciągnęła z niej tę pewność, iż wszyscy razem z nią zachwianie się Flemminga przeczuwali. Było to potwierdzeniem jej najskrytszych myśli; czuła się silniejszą tą zgodą powszechną. Pożegnawszy przyjaciółki, które pojechały jeszcze zasiąść do lombra137, każda w innym kółku, i czegoś się jeszcze dowiedzieć lub coś podpatrzyć, hrabina Vitzthum została sama. Potrzebowała zebrać myśli, nim przystąpi do stanowczego działania. Pod jednym dachem z nią mieszkali Lubomirscy, zięć jej i córka. Książę właśnie się wybierał do Polski, mając tam króla, jadącego na sejm, poprzedzić. Wieczór spędził na zamku, ale choćby powrócił późno, Vitzthumowa chciała go widzieć sam na sam dziś jeszcze. Stało się wedle jej życzenia, bo książę poprzedził Vitzthuma, który przy stoliku gry często całe noce spędzał. I tego dnia Lubomirski wrócił zawczasu do żony, która go zaraz do matki wyprawiła. Słówko o księciu oboźnym, jakim on był naówczas. Powierzchowność miał wdzięczną i szykowną, oczy czarne, piękne i wesołe, twarz rysów regularnych, bez wielkiego wyrazu, ale zdającą się oznaczać łatwe i bystre pojęcie. W mundurze generała wojsk saskich było mu do twarzy. W obejściu się nie znać już było starej buty polskiej, ale europejskie ugrzecznienie i wypolerowanie. Wśród dworaków Augusta nie raził książę niczyim i niczym się nie odznaczał. Potrafił się zastosować do form, do tonu, do zwyczajów towarzystwa i zdawało się mu chodzić o to wielce, aby nie przypominał figur kontuszowyeh, z których półazjatyckiej fizjognomii trochę się po cichu naśmiewano. Vitzthumowa wzięła go za zięcia dla tytułu, dla stosunków i czując w nim może łatwe narzędzie. Kobieta tak przenikliwa nie mogła tego nie dostrzec, że książę, który wszystko niezmiernie łatwo pojmował, który mówił i sądził o wszystkim bardzo zręcznie, który zdawał się do wszystkiego zdolnym, sam przez się mało miał siły do czynu i potrzebował kogoś, co by go prowadził, kierował, popychał. Zostawiony własnym siłom, jak wszyscy, co dużo i pięknie mówią, miał wstręt do czynu i do pracy. Lekkomyślność krwi i wieku przeszła w niego. Nie był zdolnym do trwałego dążenia ku jednemu celowi, nużył go każdy dłuższy wysiłek, ale gdy przyszło postępowanie swe wytłumaczyć, czynił to z przedziwną łatwością i bardzo zręcznie. Człowiek był, jednym słowem, wyśmienity, ale do niczego. Oboźny ożenił się z Vitzthumówną dla kariery w saskim wojsku, dla opieki Vitzthuma, który był przyjacielem króla, a trochę przez tę lekkomyślność, do której się nie przyznał przed sobą i nie miał jej poczucia. Z galanterią dworaka wpadł książę do gabinetu, w którym Vitzthumowa na niego oczekiwała, z twarzą rozpromienioną, wesół, szczęśliwy, trzpiotowaty — pocałował w rękę wstającą z krzesła i zapytał: — Mama mi się stawić kazała? Nieprawdaż? — A tak, chciałam się rozmówić z tobą. Siadaj. Nie jest jeszcze tak późno. Gdzie mój bałamut stary? Pewnie przy grze? — ruszyła ramionami. — A! To nieszczęsna pasja, bez pomiarkowania! Ja sama grałam, ale potrafiłam się wyrzec gry, gdy mnie szczęście opuściło. Król jak? W dobrym humorze? — Gdyby nie miał nieznośnego sejmu przed sobą, i to jeszcze w tym nudnym Grodnie, do którego wszystko, aż do stołków, wieźć potrzeba… — odezwał się Lubomirski. — Mogliby przecie sejm złożyć w Warszawie, kiedy król tego wymaga — zawołała Vitzthumowa. — A! Niestety, nie — śmiejąc się rzekł książę. — Nasza poczciwa Litwa byłaby przez to pokrzywdzoną. Dopomina się swojej alternatywy138. Flemming i Szaniawski utrzymują, że to niepodobieństwo. — Przepraszam cię — przerwała hrabina Rachela — obaj oni niedobrze królowi służą, a zbyt się oglądają na formy. O, gdyby chcieli… — Tak, ale są ważniejsze sprawy trudne — mówił Lubomirski. — Lepiej na nie całą siłę obrócić. — Wiem, mówisz o dowództwie Flemminga — odezwała się Vitzthumowa. — Wierz mi, feldmarszałek króla zwodzi; to nie doprowadzi do niczego. Lubomirski zamilkł, bawiąc się guzikiem od munduru. — Mówmy otwarcie, mój drogi książę — poczęła, ton przybierając poważny, Vitzthumowa. — To panowanie niezręcznego Flemminga, które nas tyle kosztowało, i Saksonia drogo przypłaciła. Musi się ono skończyć. My, mój mąż i ty, mój książę, wszyscy, ile nas jest, z Flemmingiem do niczego nie dojdziemy; ani Vitzthum nie zaawansuje, ani generalstwo do wyższych stopni was nie doprowadzi, dopóki feldmarszałek rządzi. Książę na znak zupełnej zgody głowę pochylił. — A więc — ciągnęła dalej hrabina — im się to gospodarstwo prędzej skończy, tym lepiej. Flemminga tu w Dreźnie zachwiać trudno, trzeba przeciw niemu działać w Polsce. — Doskonale — rzekł książę. — Podzielasz moje myśli? — spytała Vitzthumowa. — W zupełności, jak zawsze — rzekł książę — jest to rozumne, przemądre, jak wszystko, co mama myśli i mówi. — Jedziesz książę do Polski, masz tam ogromne stosunki — ciszej poczęła hrabina — potrzeba ich użyć, aby Flemmingowi szyki pomieszać. Ale zrozumiejmy się — dodała, palec przykładając do ust. — Książę nie powinieneś sam nigdzie wychodzić na scenę. Do działania powinny się znaleźć narzędzia. O ile wiem i znam Polskę, ze szlachty tam, avec un peu de savoir faire139, robi się wszystko, co kto zechce. Należy tę szlachtę, co powinno przyjść łatwo, podbudzić, aby się od hetmanów domagała odebrania komendy Flemmingowi. Rozumiesz? — Doskonale! — rzekł książę. — Z Pociejem dasz sobie rady, do Sieniawskiej trafisz, bo ona mężem kieruje — mówiła dalej Vitzthumowa. — Szlachta niech krzyczy, niech sejm zerwą, jeśli Flemming nie zda komendy. Raz jeszcze zapytała hrabina: — Rozumiesz? — i znowu powtórzył książę: — Doskonale! Jednakże milczał jakoś, nie rozszerzając się w tym przedmiocie; był zadumany i jakby zakłopotany. — Więc mów — odezwała się hrabina — tak czy nie? Zrobisz, co radzę? — Z największą chęcią — odrzekł książę schylając głowę — ale, kochana mamo, ze szlachtą, c’est triste ? dire140, alby coś zrobić, potrzeba koniecznie pieniędzy. Ja, powiem szczerze, nie mogę w tej chwili tak wielkiego wydatku podjąć. — Jestże tak wielki? — spytała hrabina. — Oznaczyć nie potrafię — mówił książę — ale to pewna, że może być znacznym, gdyby się chciało rzeczy energicznie prowadzić. Widzi mama, potrzebuję mieć zaufanych menerów141, a za dyskrecją się płaci. Ci panowie muszą przyjmować, karmić i poić tłumy, a nasza szlachta je i pije znakomicie. Książę się zaczął śmiać. Vitzthumowa, rachunkowa niewiasta, minę nastroiła poważną i zacięła usta; widać było, że w głowie obrachowywała sobie, jak daleko posunąć się mogła i ryzykować. — Książę to potrafisz może zarobić wpływem swoim i familii, co drudzy pieniędzmi — rzekła sucho. — Ale ja i familia musiemy użyć kogoś, bo sami zostaniemy za kulisami — odparł Lubomirski. — Masz książę ludzi? — spytała hrabina. — Tych na miejscu znajdę — rzekł książę. — Idzie wiele o to, aby się Flemming z naszej strony roboty żadnej nie domyślał — dodała hrabina Rachela. — Król dotąd łudzi się jego planami, przyswoił je sobie i gniewałby się, gdyby mu je skrzyżowano. Szlachta powinna iść jakby własnym popędem. — Rozumiem zupełnie — odezwał się Lubomirski. — Plan jest doskonale obmyślany; idzie o to, abym ja wykonał go jak należy. Nie bardzo sobie pochlebiam, abym do tego był zdolnym, lecz gorliwość przyrzec mogę najuroczyściej. Vitzthumowa popatrzyła nań. — Przejmij się książę tym, weź to do serca, proszę cię — rzekła nalegająco. — Wierz mi, że ja to radzę i proszę o to nie przez niechęć do tej nieznośnej podskarbiny, nie przez nieprzyjaźń dla Flemminga, którego nie lubię, ale w waszym interesie, w ojca i twoim. Vitzthum pozostanie na wieki tym „le favori”142, jak go nazywają, rodzajem pokojowego przyjaciela bez władzy i znaczenia. To mnie boli, z tego wyjść musiemy. Lubomirski z największą słuchał uwagą. — Niech mama prowadzi — rzekł skłaniając się — ja pójdę, gdzie mi każe, z zupełnym poddaniem się jej woli. — Tak, i proszę poślubić sobie myśl moję143, przejąć się nią, a milczeć o niej przed wszystkimi. Wojna, którą rozpoczynamy z Flemmingiem, całe lata się ciągnąć może. My tu działać będziemy, wy powinniście w Polsce. Jeśli tam potraficie sobie zyskać adherentów, oprócz hetmanów i szlachty, tym lepiej. — O to, zdaje mi się, będzie łatwo — odezwał się książę wesoło — Flemming nigdzie nie jest tak znienawidzony, jak u nas. Od ostatniej konfederacji, w której o mało nie postradał życia, samo imię jego burzy. Oprócz kilku senatorów nie będzie miał za sobą nikogo, a szlachtę całą przeciw sobie. Ona czuje zagrożoną swobodę swą, sejmikowanie144 i liberum veto145. — A zatem nous avons beau jeu146 — mówiła Vitzthumowa. — Spodziewam się, że sprawę wygramy — dokończył Lubomirski. — Ale, kochana mamo, będziemy musieli na to wyrzucić trochę pieniędzy. Ja, teraz pojadę, aby grunt wysondować, ludzi znaleźć i przygotować. Potem rozpoczniemy robotę. — Im prędzej, tym lepiej — odezwała się Vitzthumowa. Narada wcale jeszcze nie była skończoną, gdy w przedpokoju usłyszała hrabina głos męża. Dała znak ręką zięciowi, aby przerwał rozmowę. — Idź do żony — odezwała się — odpocznij. Vitzthum wraca dziś wcześniej, musiał przegrać. Będę go łajała, nie powinieneś być tego świadkiem. Lubomirski, posłuszny, skłonił się, pocałował hrabinę w rękę I wybrał się natychmiast z pokoju, tak że w progu spotkał hrabiego, który szedł w sukni rozpiętej, z włosami rozrzuconymi, kwaśny i jakby znudzony. Milcząco pożegnał zięcia wymykającego się i jak winowajca wszedł do żony. Zaledwie dotknąwszy ustami jej ręki, padł, ziewając, na krzesło. Vitzthumowa stanęła naprzeciw niego, przypatrując mu się bacznie. — Wiele przegrałeś? — spytała łagodnie. Vitzthum ruszył ramionami. — Ale, proszę cię! — Nie tak wiele, jak by z mojej głupiej miny wnosić można — rzekł. — Nie szło mi o wygraną. — A o cóż? — Żem tej ślepej fortuny nie mógł zwyciężyć — mówił Vitzthum. — To upokarzające! Raz po razu bili mnie, kto chciał. To nieznośne! — Gdy gra nie idzie, trzeba od gry odejść — rzekła łagodnie hrabina. — Dobrze to mówić, ale gdy się gra… — Ja grywam i tak robię. Wygrałam 50 000 talarów i przestałam na zawsze — rzekła hrabina. — Zapewne! — począł, wyciągając się w krześle, Vitzthum. — Ty! Ale, na Boga, nie wszyscy mają twój rozum, zimną krew i takie panowanie nad sobą. Nie każdemu dane być tak doskonałym. — O, pochlebco! — pogroziła hrabina. — Czysta prawda! — ziewnął Vitzthum. — Czy i Flemming grał? — zapytała pani. — On? Nierad o nim mówię — począł Vitzthum. — Wiesz, że go nie cierpię. — Ręczę, że ci to wzajem oddaje — rozśmiała się Rachela. — Ale obu was wstręt do siebie jest czysto platoniczny147; ty mu nic nie robisz ani on tobie. — O, on, gdyby mógł! — zawołał hrabia. — A ty? — zawołała pani. — Ja, ja? — obojętnie odparł Vitzthum. — Ale powiedzże mi, na co się to zdało? — Wiesz, że naiwny jesteś. Na co się to zdało? Zdaje mi się, że to jasne jak na dłoni. Gdyby Vitzthum potrafił odsunąć Flemminga, mógłby zająć wcale inne stanowisko. Czyż ty tego nie widzisz, że on jest dla nas zaporą, przeszkodą i że cię zepchnął na rodzaj szambelana, co służy w sypialni i garderobie? Vitzthum słuchał z uwagą. — Kochana moja Rachelo — rzekł — ty mnie przecie znasz; ja innej ambicji nie mam, jak posiadać serce króla. Tego mi żaden Flemming nie odbierze. — Ale, mój drogi Frycu — odezwała się przymilająco żona — ty, pozwalam, nie masz ambicji, ale masz dzieci, potrzebujesz dla nich coś zrobić, co najmniej fortunę. Ruszył ramionami hrabia. — Jesteś najlepszym, najmilszym z ludzi — mówiła dalej hrabina, ręce mu kładąc na ramionach — jesteś bezinteresownością samą, dajesz sobie wszystko brać sprzed nosa i skończy się na tym, że wszyscy tu urosną oprócz nas. Patrzył na nią Vitzthum. — Więc cóż mam robić? — zapytał. Rachela poczęła się śmiać po swojemu i pocałowała go w czoło. — Adorable!148 — zawołała. — Czyż nie rozumiesz tej prostej rzeczy, że abyś ty urósł i my z tobą, trzeba, żeby Flemming… — Nie dokończyła. — Bon!149 — rzekł hrabia. — Ja go nie zastąpię, to pewne; za tym przyjdzie drugi, gorszy jeszcze. Wierz mi, że to na jedno wychodzi. — Wcale nie, bo moglibyśmy sobie wybrać tego następcę do naszego smaku — szepnęła hrabina. — Na przykład? — spytał Fryc. Hrabina zmilczała i przeszła się parę razy po pokoju. — No, jak ci się zdaje, kogo by wybrać? — poczęła cicho. — Z góry ci dziękuję za Manteuffla150 i za Wackerbarta151 — odezwał się hrabia. — Zgadzam się z tobą. Hrabia się zerwał z krzesła i zawołał ze śmiechem: — Zlituj się, został więc jeden chyba, bałwan Watzdorf! — Dlaczegóż by właśnie nie postawić bałwana? — odezwała się hrabina. — Wierz mi, że ja przynajmniej tyle, co ty, króla kocham i dobrze mu życzę. Watzdorf gbur, nieokrzesany, służy mu ulegle, pokornie, cicho; nie porwie się mówić mu „ty”, po ramionach go klepać nie będzie, a nam z nim byłoby wyśmienicie. Niedowierzająco spoglądał Vitzthum, nie zdając się spełna wiedzieć, czy żona nie żartuje. — Serio? — spytał. — Zupełnie serio! — potwierdziła pani. — Pomyśl dobrze, a zgodzisz się ze mną, że lepiej z Watzdorfem, który nam będzie całkiem oddany, niż z tym zuchwałym zarozumialcem, który nic nie szanuje, a nam słońce zasłania. Vitzthum, padłszy w krzesło, zamyślił się głęboko; trudno było zgadnąć, czy o grze, od której tylko co odszedł, czy o tym, co mu rzuciła w ucho żona. Rachela czekała milcząc, ażeby ziarno posiane kiełkować poczęło. Chodziła po pokoju i z wolna zabrała głos znowu: — Przyznam ci się, że jak na przyjaciela młodości, który tyle ucierpiał dla króla, dał mu tyle dowodów serca, ty, kochany Frycu, wcale niewłaściwe miejsce zajmujesz na dworze. Ty się zowiesz „faworytem”, bardzo to ładnie, ale Flemming złoto mierzy beczkami, kupuje dobra, buduje pałace, marzy o książęcym tytule, a ty, mój poczciwcze, jak byłeś, tak jesteś faworytem! Gdyby żona za ciebie nie zbierała pieniędzy, często by ci ich zabrakło. Drudzy się podobijali różnych pięknych tytułów, a ty… — Ja mam Rachelę — odpowiedział Vitzthum wesoło — i na tym mi dosyć! — Ale Rachela ma ambicją — dodała żona — dla miłości jej należałoby coś zrobić. Było późno, małżonkowie rozstali się życząc sobie dobrej nocy, a Vitzthum, imający niepomierną chętkę powrócenia do gry jeszcze, musiał się wstrzymać z obawy, aby mu żona bury nie dała, i poszedł spać w najgorszym humorze. Rozmowa ta była tylko początkiem akcji hrabiny Racheli. Nazajutrz wznowiła ją jeszcze, a wiedząc, w jaki sposób na męża działać mogła, podnosiła ją ciągle przy każdej sposobności. To przeto, co się Vitzthumowi wydało w początkach niemal niedorzecznym, w kilka dni zostało przyjętym jako droga wytknięta postępowania na przyszłość. Co dziwniej, nader zręczna pani umiała jakoś wmówić mężowi, że myśl, którą mu poddała, była jego własną, że ona ją wzięła od niego. Vitzthum, z wolna utwierdził się w tym przekonaniu, iż on sam pierwszy wybrał Watzdorfa i rozpoczął działanie przeciw Flemmingowi. W ostatku nie tylko myśl swoję narzuciła mu żona, ale pokierowała nim tak, ażeby zbyt porywczo nie przystąpił do jej wykonania i nie stanął jawnie przeciw nieprzyjacielowi, co by przeciwnika rozbudziło i uczyniło ostrożnym. Znała z tego Flemminga, iż w pierwszej chwili, gdy spostrzegł niebezpieczeństwo, zwykł był działać dla usunięcia go nader gwałtownie. Król jeszcze go potrzebował, marząc zawsze o połączeniu dwu państw w jedno, byłby więc stanął może po stronie feldmarszałka. Robota przeciwko niemu, osnuta na skalę wielką, na metę długą, poczęła się przeto z ostrożnościami, powolnie, nieznacznie i z przebiegłością niewieścią. Hrabina Vitzthum stała na czele, nie będąc widoczną. Szło teraz o to, ażeby Denhoffową, której użyć nie było podobna, zastąpić kim innym, Bardzo zręczna hrabina miała już na oku drugiego Lubomirskiego, księcia Jerzego152, chorążego koronnego, który się kręcił około Denhoffowej. Postanowiła przez zięcia pokierować tak rzeczy, aby ulubienicę królewską wydać za niego i króla w ten sposób ze szpon jej uwolnić. Może już nawet na oku miała tę, która Denhoffową zastąpić mogła. Wszystko to odbywało się tak po cichu, tak ostrożnie, że nikt się robót nie domyślał oprócz wtajemniczonych, nikt nie posądzał nawet o nic, a Flemming nie miał przeczucia niebezpieczeństwa. Miała je może za niego pani Przebendowska, lecz zanadto ufała brata siłom, aby sobie wiele ważyła pokątne na niego spiski. Kilkadziesiąt lat i większe daleko niebezpieczeństwa przetrwał Flemming niezachwiany, była więc przekonaną, że i z tych zasadzek wyjdzie zwycięsko. Tymczasem wyprawiono Denhoffową przodem, aby na króla oczekiwała w Krakowie. Stąd król, dla rozmaitości, miał się na statku, umyślnie urządzonym z pokojami dlań, udać do Warszawy razem z Marynią. Kilkanaście dni zeszło na przygotowaniach do tej podróży wodą w stolicy dawnej, która koronę włożyła na skronie Augusta153. Nareszcie ruszył król do Warszawy i rad nierad pojechał stąd na sejm do Grodna.154 Znany jest z dziejów ten sejm dosyć burzliwy, pełen epizodów rozmaitych, zajęty na pozór prawie wyłącznie naleganiem o ewakuacją wojsk obcych i wycofanie ich z Litwy. Lecz poza tymi gorącymi rozprawy, które maskowały robotę hetmanów, usiłujących powrócić do dawnej władzy, odgrywała się sprawa komendy Flemminga, sprawa Sasów z Rzecząpospolitą. Niektórzy Sasi towarzyszący królowi zajmowali kwatery w dworkach szlacheckich, wyrugowawszy z nich właścicieli; stąd znowu clamor na opresją. Ledwie się to połatało, powstał spór między duchowieństwem a senatorami świeckimi o wyprawy z dóbr kościelnych i dziedzicznych, o udział w powinności wojskowej. Prymas155, obruszony, że ciężar taki chciano nałożyć na, duchownych, wyruszył z izby i pociągnął za sobą wszystkich biskupów. Senatorowie krzyknęli, żeby krzesła biskupie powynosić z izby i duchowieństwu na przyszłość nie dać udziału w sejmach. Zawzięło się tu tak ostro, iż biskupi poznański i smoleński musieli, prymasa odprowadziwszy, powrócić do Izby, aby umysły ułagodzić i zapobiec wyniesieniu krzeseł na zawsze. Działo się to na tym samym sejmie, na którym, o mało nie wypędziwszy biskupów, wypędzono też starostę buczniowskiego., Piotrowskiego, dlatego że był kalwinem. Musiano sejm limitować156, nic nie zrobiwszy, a królowi dając moc zwołania go na nowo, co było rzeczą niesłychaną i prejudykatem157 dla władzy królewskiej nader ważnym. Szlachta postrzegła dopiero niebezpieczeństwo, gdy już na nie radzić było za późno. Saskie i Flemminga plany o jeden krok dalej ku urzeczywistnieniu postąpiły. Król miał dany czas do przygotowania umysłów, do jednania sobie partyzantów. Z obu stron, przyjacie— le Flemminga i nieprzyjaciele jego, wzięli się czynnie do tego, aby z danej folgi korzystać. Tymczasem pani Vitzthumowa żeniła Denhoffową z Lubomirskim, a zięć jej szlachtę potajemnie przeciwko feldmarszałkowi podburzał. * * * Lat parę upłynęło od opisanych wypadków. Na pozór wszystko zostało po staremu, jak było; nie zmieniły się ani stosunki, ani położenie, ani stanowiska osób, któreśmy poznali; o krok tylko dalej posunęły się te podkopy oblężnicze158, które dokoła opasywały feldmarszałka. Flemming okazywał się coraz bardziej zniechęconym i znużonym. Karnawał w tym roku znowu ze szczególną być miał obchodzony wytwornością i przepychem, co za Augusta Mocnego znaczyło wiele, gdyż nawet w najcięższych chwilach, gdy tylko odetchnąć było można, król natychmiast do swojego obyczaju, do monarchicznych występów powracał. Skarb bywał wyczerpany, kraj zniszczony, ale na okrycie blaskiem majestatu środki się zawsze znaleźć musiały. Jeśli do jakiej epoki, to do tej stosowało się polskie przysłowie: „Zastaw się, a postaw się”. Syn pierworodny królewski159 ożenił się był właśnie z arcyksiężniczką Marią Józefiną160, co było zwycięstwem polityki Flemminga, ścieśniającej węzły z domem cesarskim; dla młodej, bardzo niepięknej i dosyć surowej pani August występował świetniej jeszcze, aby się upośledzoną w Dreźnie nie czuła. Otoczono ją przepychem. Zalotny zawsze i lekkomyślny aż do okrucieństwa w swych zalotach Herkules saski161 starzał, zbliżał się do lat pięćdziesięciu. Namiętności wystygły może, ale nałogi i obyczaje pozostały dawne. Nawet wzgląd na pobożną i przestrzegającą przyzwoitości synową nie mógł króla całkiem powstrzymać od galanterii, bez której zbyt wielka próżnia w życiu by jego została. Zmieniła się tylko forma dawna miłostek: metresy en titre w tej chwili nie było. Denhoffowa, jak przepowiadano, nie umiała długo króla utrzymać przy sobie, a z ręki niewidzialnej podsuwane kandydatki zmieniały się, nie umiejąc już zająć zalotnego pana, tak jak niegdyś Königsmarck, Esterle, księżna Cieszyńska i Cosel. Panowanie Denhoffowej nad kieszenią królewską, nie nad, sercem, skończyło się, jak postanowiła Vitzthumowa, projektem małżeństwa z Lubomirskim. Młodzieńcze pasje minęły; król się bawił zawsze, ale kochać się już nie mógł, nawet głową. Oprócz hrabiny Cosel, która miłość swą i dumę odpokutowała w więzieniu, inne opuszczone Ariadny162 wszystkie prawie popowracały na dwór, żyły z sobą w zgodzie i były króla przyjaciółkami. Większa część ich powychodziła za mąż i starała się tylko o wyposażenie. Od pierwszych lat panowania wiele rzeczy zmieniło się dokoła króla w życiu, stosunkach i ludziach; wielu dawnych marzeń olbrzymich wyrzec się było potrzeba; smutne doświadczenia nadwerężyły wiele wybujałych planów. Jednego tylko zamiłowania w świetności i blasku król nie tylko się nie pozbył, ale namiętność występowania i popisów z monarchicznym przepychem urosła jeszcze, zastępując inne, wygasłe. Przed rokiem właśnie ukończono na zamku drezdeńskim salę olbrzymią, zwaną także Salą Bohaterów. W niej właśnie teraźniejszego karnawału reduty z maskami odbywać się miały. Ogromna ta sala, chociaż rok dopiero jeden służyła, już się królowi wydawała i nieświeżą, i nie dosyć ozdobną; chciał ją mieć, jeśli nie na nowo przerobioną (na to już czasu nie stawało), to jeszcze wspanialej przybraną. W tym celu w rannej godzinie przywołać kazał do siebie tego wyśmiewanego „bulona”, z którego niedawno drwił sam i żartowali wszyscy, a który teraz, na wszystko dostarczając pieniędzy, stał się potrzebnym, był już prawie lubionym i z tak zwanego „chłopa mansfeldzkiego” przedzierzgnął się na hrabiego cesarstwa163. Pracowała nad tym potajemnie hrabina Vitzthumowa, a Flemmingowi zdało się może, iż jego protegowany niegdyś gwoli jemu zostali tak utytułowany. Watzdorf nieznacznie rósł i po cichu już na swojego dobroczyńcę donosił królowi prawdziwe i fałszywe plotki. Chciał z nim król i teraz mówić o nowym sali przybraniu, o którym właściwiej było naradzić się z Pöppelmannem164 lub Longelunem, czy też dekoracja była tylko pozorem do cichej rozmowy w innej sprawie… Można się było domyślać różnie. Dosyć, że Watzdorf w porannej godzinie na króla w pustej sali redutowej oczekiwał. Świetna i wspaniała sala, gdy ją wieczorem siedem kryształowych olbrzymich świeczników, w których do pięciu tysięcy świec jarzących gorzało, oblewało blaskiem odbijającym się w ogromnych zwierciadłach weneckich, niemniej pięknie wyglądała teraz, po dniu, ze swą estradą podwyższoną dla króla, rodziny jego i dworu, z galeriami u góry, z przejściami bocznymi dokoła, z olbrzymim kominem, którego dwie nisze boczne, zaciszne, osłonięte, służyły dla par chcących się ukryć przed oczyma tłumu i poszeptać z sobą po cichu. Było to zwykłe wśród wrzawy miejsce schadzek zakochanych — jeżeli ówczesne miłostki kochaniem nazywać się mogły. Oddzielona balustradą przestrzeń, dla pospolitych gości i spektatorów przeznaczona, którzy dworowi nawzajem za widowisko służyli — ciągnęła się w głąb, daleko. Stąd mogli się ci, co do dworu zbliżać się nie mieli prawa, przypatrywać Olimpowi i podnieść oczy na Jowisza165. Przez pootwierane drzwi widać było dalej jeszcze pokoje do gry przeznaczone i salę audiencjonalną przytykającą, która czasu reduty zmieniała się na jadalną. Tu, przy osiemnastu stołach zastawionych z monarchiczną wspaniałością, król przyjmował swoich i obcych, Sasów, Polaków i mnogich ciekawych wędrowców, którzy ściągali na dwór jego dla oglądania przepychu, jakiemu równy w Paryżu tylko widzieć było można. Wielu też z nich cisnęło się z nadzieją, że August, posługujący się chętnie obcymi, zaliczy ich do dworu swojego. Sale, pokoje, estrada, galerie — wszystko to teraz stało milczące, ciche, puste, a chociaż na wielkim kominie, spodziewając się króla, ogień rozpalono, chłód zimowy murów starych dawał się czuć w rozległej i wysokiej sali. U drzwi jej jednych kręciło się kilku sług dworskich, jak gdyby oczekując rozkazów; hrabia Watzdorf, roztargniony, przechadzał się po tej części sali, która balustradą dla dworu była oddzieloną. Słudzy, z dala mu się ode drzwi przypatrujący, ukradkiem sobie pokazywali palcami ze śmieszkami tego, którego nie przestano przezywać „bufonem” i „mansfeldzkim chłopem”, chociaż został hrabią. Watzdorf niewiele się odmienił przez te lata. Powierzchowność zawsze była dosyć odstręczająca, prawie śmieszna, ale jej nieco pewności i poczucia siły przybyło. Grubiaństwo dawne przybrało w nim ton rozkazujący i lekceważeniem trąciło. Ubogi człeczyna zapomniał snadź o pierwotnym swym stanie, dobiwszy się tak wysoko; mógł nawet sądzić, iż wywyższenie winien był przymiotom, których nie miał wcale. Zapomniał, co kosztował Flemminga, i choć mu się kłaniał jeszcze ze strachu, gotów się już był z nim mierzyć i walczyć. Użyty za narzędzie, nie widział, iż był nim w nowych tylko rękach. Postać niezgrabna Watzdorfa nie wyszlachetniała wcale, została mu taż sama głowa grubo wyciosana, rysy pospolite, niekształtne, figura przysadzista, twarz czerwona, nabrzmiała, małe, niespokojne oczy i wyraz na pół rubaszny, półgniewny i nadąsany. Ręce ogromne, ruchy ciężkie nie nabrały giętkości i wdzięku — pozostał jak był, wstrętliwym i śmiesznym. Popatrzywszy nań, domyśleć się było łatwo, dlaczego „chłopem” go przezwano. Chłop jak dawniej, z niższymi i słabszymi był gburem nieznośnym, z równymi szorstkim, ale za to z tymi, których się lękał, aż do obrzydliwości uniżonym, pokornym, płaskim. W paradnym fraku, szytym złotem, wyglądał jeszcze, jak gdyby tylko co od wozu i wideł go wzięto. Ocieranie się o króla, o pełen subtelnej elegancji dwór jego nie mogło z tej bryły twardej nic zrobić przyzwoitszego. Dawne szyderstwa, które na widok Watzdorfa jak na dany znak ze wszystkich się ust wyrywały i króla śmieszyły, od roku już ustały zupełnie. Niektórzy, przezorniejsi, zaczynali mu nawet dworować i znajdowali, że pod tą szorstką powłoką mieściły się niepospolite przymioty. Stało się z Watzdorfem, co się dzieje ze wszystkimi dziećmi szczęścia: rosną im czuby, gdy pierza przybywa. W chwili tej przechadzający się po sali w oczekiwaniu na króla Watzdorf nie był w najlepszym humorze. Chodząc potrącał coraz stojące krzesła, gniewnym jakimś wzrokiem rzucał na stropy i po ścianach, to ku służbie, której złośliwych szeptów domyślał się może. Roztargniony był i niespokojny. Król nie przychodził. Upłynęło tak pół godziny, a od strony apartamentów króla nic się jeszcze słyszeć nie dawało. Cisza ranna panowała na zamku całym; w podwórcach tylko, na kamiennej posadzce, słychać było niekiedy wtaczające się powozy lub wojskowy chód gwardii królewskiej, której straże zmieniano. Watzdorf, przykuty rozkazem pańskim, ruszyć się nie mógł; wyglądał oknami, ogrzewał się przy kominie, ręce to zacierał, to je chował pod poły fraka, siadał i wstawał, aż nareszcie, po długim oczekiwaniu, szelest zwrócił jego uwagę. W sali audiencjonalnej z dala ukazał się król idący z dwoma szambelanami. Paziowie go poprzedzali. Wszystko to na dany znak pozostało w progu, a August sam, krokiem majestatycznym, z podniesioną głową, wkroczył rozglądając się po sali. Watzdorf, spostrzegłszy go, przybrał postawę uniżoną, pokorną, zgiął się wpół, uśmiechnął nawet, jak umiał, a raczej skrzywił usta do uśmiechu. Majestat króla, przed którym robił się małym Watzdorf, w istocie był majestatyczny. August, choć już otyły i ciężki, miał postawę prawdziwie królewską, szedł z nawyknienia z pompą i z ruchem poważnym, jakby nań tysiące ludzi patrzyło. W ręku trzymał laskę z gałką złoconą, na której potrzebował się już opierać, bo mu ów palec stłuczony w czasie karuzelu dla księżny Cieszyńskiej coraz dolegał mocniej. Często też obie nogi brzękły. W chodzie też, lubo jeszcze dosyć swobodnym, czuć już było pewną ociężałość i jakby wysilenie. Twarz piękna, zawsze jasna, bo jej nieszczęścia i namiętności nigdy na długo zachmurzyć nie zdołały, nosiła na sobie znamiona znużenia, mnogie pręgi i fałdy śmiechem i troskami wyryte. Nad oczyma wisiały powieki nabrzmiałe, a pod nimi, jakby napuchłe wydymały się policzki. Czoło tylko, nie zorane myślami zbytnimi, łudziło jasnością i spokojem. Wchodząc król najprzód się po sali obejrzał, potem dopiero na schylonego Watzdorfa rzucił okiem obojętnym i przygasłym. Czuć było jeszcze w tym wejrzeniu wstręt pewien do istoty, do której król zbliżać się był zmuszony, wstręt przezwyciężony, ale wracający instynktowo. Watzdorf teraz dostarczał nie tylko pieniędzy, lecz znosił pokątne gwary i poszlaki, które chwytał sam lub mu je podszeptywano; wiedział wszystko, a nie szczędził nikogo. Czuł to i król zapewne, że niskie owo czoło Watzdorfa nie mieściło w sobie wielkiego zasobu myśli, że pojęcie miał tępe, że tego, co mówił, w słowa zręczne ubrać nie umiał, lecz brak przebiegłości był w nim po części przymiotem. To, co przynosił w farmie nieokrzesanej i prostej, zdawało się tym cenniejsze, tym prawdziwsze. Nawet nikczemne zdradzanie dobroczyńcy Flemminga wydawało się królowi dowodem nieograniczonego poświęcenia dla jego osoby. Słowem, Watzdorf, wstrętliwy dawniej, dziś coraz bardziej był koniecznym i potrzebnym co chwila. Pierwszym słowem, które król wyrzekł, spoglądając na hrabiego—chłopa, była zwrotka starej piosenki: — Watzdorf, zlituj się, pieniędzy! Dokuczają mi zewsząd; potrzebuję ich dużo, dużo! Hrabia ruszył z lekka ramionami, jakby coś innego chciał odpowiedzieć, lecz odparł głosem grubym i dźwięczącym przykro: — Dziś jeszcze będą, Najjaśniejszy Panie. — Potrzeba, aby były jak najprędzej — ciągnął król dalej, coraz się ożywiając. — Proszę o tym pamiętać. Znaczne budowy porozpoczynane, wiele rzeczy niezbędnych. W Polsce też sprawy, których końca nie widać, potrzeba popierać złotem. Gęby zatykać muszę, aby nie krzyczano. — Na to z Warszawy też powinni dostarczyć pieniędzy — zamruczał Watzdorf. — Tam się wszystko czyni dla przyszłości — odpowiedział król wzdychając. — Muszę folgować, dopóki się raz z tymi republikanami166 i opłakaną ich republiką nie skończy. — A już by też czas było — odezwał się Watzdorf. — Wasza Królewska Mość wie, iż jestem ciałem i duszą oddany mojemu dobroczyńcy feldmarszałkowi, któremu winienem zbliżenie się do majestatu, ale w sprawach polskich trudno mi go bronić. Podjął się prowadzić interes polski, a już się on lat tyle ciągnie i do tej pory nie ma z niego nic oprócz kłopotów i wydatków. Szlachta wykrzykuje po swojemu, panowie rezonują, a nie chcą być posłuszni, wojsko stoi, nic nie robi, patrzy i słucha. Król, który dosyć już dobrze znał zdolności Watzdorfa, zapatrzył się trochę zdumiony na niego, bo „chłop mansfeldzki” do takiego rozprawiania o sprawach polskich wcale nie był zdolny. Były to rzeczy, które mu podyktowano; nauczył się ich i powtarzał pacierz za panią matką Vitzthumową. Tego się jednak nie domyślając, król wolał sądzić, iż Watzdorf się pod jego kierunkiem wyrabia na poważnego męża stanu, i po chwili odpowiedział: — Gorzej jest, niż mówisz, bo wyginęło mi tam dosyć najlepszych ludzi. Nalegałem stokroć na Flemminga, aby wystąpił; mieliśmy cara za sobą. Brandeburczyk by się też nie śmiał przeciwić. Ale staliśmy z rękami założonymi, zawsze jakiejś pory czekając, a nigdy nie mogąc jej doczekać. Tylkośmy się tarnogrodzkiego buntu doczekali. — Nie ma wątpliwości, że przy najlepszych chęciach feldmarszałek winien wszystkiemu — odezwał się Watzdorf. — Zbyt wiele ma powolności dla panów senatorów, a nadto zaufania w sobie. Niestety, feldmarszałek starzeje! — dodał wzdychając. Król ciągle pilnie się w niego wpatrywał i słuchał z ukontentowaniem widocznym. — Ani sobie, ani mnie przyjaciół przez tę powolność nie pozyskał — odezwał się. — Zewsząd mnie dochodzą wieści, że go nienawidzą. — Gdyby był, wedle woli i rozkazu Waszej Królewskiej Mości, wystąpił żwawiej, uprzedzając ten spisek haniebny — rzekł rezolutnie Watzdorf — wszystko by dziś już stało inaczej. Nastąpiło krótkie milczenie. Król, napatrzywszy się Watzdorfowi, którego mina śmieszna z dosyć roztropną mową się nie zgadzała, rzucił okiem po sali. Potem, szepnąwszy coś do ucha hrabiemu, powiódł go ze sobą ku rogowi i tu zatrzymał się z nim, cicho coś pomrukując, więcej słuchając i badając, niż mówiąc sam. Watzdorf stłumionym głosem opowiadał żywo, ruchami rąk niezgrabnymi pomagając bałamutnej wymowie. Czoło króla oblewało się chmurami. Na ostatnią opowieść hrabiego nie odpowiedziawszy nic, zerwał rozmowę i dodał nagle: — Proszę cię, Watzdorf, myśl mi śpiesznie o pieniądzach. W tej chwili to rzecz główna. Wiesz, ofiarują mi za bezcen rubin, jakiego drugiego żadna korona nie posiada, żaden skarbiec, ani paryski, ani wiedeński. Mieć go muszę. Jutro mi go może kto pochwycić. Dobrze by było nawet kupca, który z nim przyjechał do Lipska, zatrzymać pod jakim pozorem albo go mieć na oku by się nie wyrwał. W Berlinie go nie kupili, ale mnie kto inny pozbawić może tego klejnotu. Król mówił o rubinie z nadzwyczajnym przejęciem się, prawie gorączkowo; potem, niby przypomniawszy sobie salę, wskazał miejsca, gdzie by dwa jeszcze świeczniki nie zawadzały. Był jak— by roztargniony, a Watzdorf, wypowiedziawszy, co mu powiedzieć kazano, stał ze spuszczoną głową, milczący. — Denhoffowa potrzebuje wyprawy — rzekł w końcu. — Lubomirski, który ją bierze, będzie miał niepospolity ciężar do dźwigania. Biedna kobieta jest rozrzutną. Za księżnę Cieszyńską, którą Lubomirskim wziąłem, wypłacam się, dając im Denhoffową. Nous sommes quittes.167 Ostatnie słowa rzekł cicho i ruszył potężnymi ramionami. Kilka kroków postąpił, znowu się rozpatrując po sali. Watzdorf, w przyzwoitym oddaleniu, z wolna kroczył za nim. August raz jeszcze schylił się ku niemu, po cichu, szybko zdawał się dawać jakieś rozkazy, które on, głową potakując, przyjmował posłuszny. Wśród nich musiały być i pytania, bo Watzdorf szybko coś na nie odpowiadał, a król głową potrząsał nie kryjąc oburzenia. Imiona Flemminga i podskarbiny Przebendowskiej kilka razy się przemknęły. Stali jeszcze u komina z królem, gdy od sali audiencjonalnej szmer zwiastował kogoś nadchodzącego; król groźnie się odwrócił i zobaczył stojącego w progu feldmarszałka Flemminga, który nie zbliżał się, czekając ukończenia z Watzdorfem rozmowy. Nowo kreowany hrabia zarumienił się zrazu, widząc nadchodzącego, zmieszał i musiał nagle zmienić przedmiot rozmowy, gdyż król się śmiać zaczął i z szyderskim wyrazem głowę odwrócił. Flemming swobodnie z resztą dworu, u progu pozostałą, rozmawiał. Na feldmarszałku lat tych parę nie zostawiły też śladów zbyt widocznych; bystrzejsze tylko oko może by dopatrzyło pewnego znużenia i zobojętnienia, ukrywanego smutku, który Flemming dumą i postawą energiczną przytłumiał. Feldmarszałek był jeszcze jeżeli nie pięknym, to przynajmniej przystojnym mężczyzną, na którym arystokratyczne pochodzenie było widoczne. Twarz rysów dosyć delikatnych, oczy nadzwyczaj bystro patrzące, czoło wyniosłe, usta do rozkazywania nawykłe, zaciśnięte nieco i surowego wyrazu, nadawały mu fizjognomią znaczącą. Coś żołnierskiego miał w ruchach, a przy Watzdorfie wydawał się jakby z innej ulepionym gliny. Watzdorf też na widok Flemminga stracił swą śmiałość, stał się mniej jeszcze obrotnym i jak to mówią — okradzionym. Z oczyma, rękami nie wiedział, co robić; kręcił się jakby przygnieciony do ziemi. Król także chwilowo zasępił się, nierad, że go na jakichś szeptach tajemniczych z Watzdorfem pochwycił Flemming; ale zawsze przytomny, wesoło spojrzał na dawnego ulubieńca i poufale mu skinął głową. Obejście się feldmarszałka z panem było zupełnie odmienne od płaskiej uniżoności „mansfeldzkiego chłopa”. Szedł śmiało, pewien siebie, z rodzajem poufałości pełnej uszanowania, ale niemal wyższość umysłową znamionującej. Na Watzdorfa ledwie spojrzał, jak na istotę, którą się niewiele waży i o nią nie troszczy wcale. — Widzisz, Flemming — odezwał się monarcha, ręką wskazując ściany — jest to dosyć ładne, dosyć bogate, a jednak wiele bym dodał jeszcze! Ale od Watzdorfa niepodobna dobyć pieniędzy. Flemming uśmiechnął się. — Chociaż Watzdorf dotąd był dosyć zręcznym w zbieraniu grosza, jak tylko ten talent straci, musiemy innego poszukać na jego miejsce. Watzdorf, usłyszawszy to, choć niby się rozśmiał, ale zbladł jak ściana i okiem miłosierdzia błagającym rzucił na króla. August się uśmiechał, popatrzył na Watzdorfa z rodzajem ironii dwuznacznej i skinął na feldmarszałka, aby szedł za nim. Nie odrzekłszy słowa, Watzdorf pozostał, zawrócił się i z miną nadąsaną odszedł, a raczej potoczył się w drugą stronę. Tymczasem król, przeszedłszy powoli cały szereg pokojów, minąwszy, nie patrząc, mnogie szeregi poustawianych różnych stopni i powołania dworaków, razem z Flemmingiem, który nie za nim szedł, ale obok niego — powrócił do gabinetu swojego. Tu August rzucił się na krzesło, rozparł w nim, głowę położył na poręczy i na stojącego przed sobą Flemminga popatrzywszy z uwagą, zawołał z pewnym odcieniem szyderstwa: — Wiesz Flemming, ty się lepiej znasz na ludziach ode mnie! Ten twój „chłop” to nieoszacowany człowiek. Prawda, że powierzchowność ma odstręczającą, że przyjmując cudzoziemców, trudno go wpuścić na pokoje, aby się nie zlękli gbura, tak niedźwiedziowato wygląda — ale cóż chcesz? Płaci za to brzęczącą monetą! Feldmarszałek z uwagą słuchał, nieco się skrzywiwszy. — Wiele jednak potrzeba było czasu, nim Wasza Królewska Mość oswoiłeś się z nim i zezwoliłeś na to, aby mu składał raporta. Na to przypomnienie przeszłości król nic nie odpowiedział. — Masz tam dziś co nowego z Warszawy? — spytał. — Są dwaj nasi, którzy się dawniej obiecywali — rzekł Flemming. — Powrócił ks. biskup kujawski168, przybył wojewoda inowrocławski. Nowego jednak nie przywieźli nic. — Nic? — zapytał król — zawsze nic! Flemming, nudzi mnie to wieczne oczekiwanie. Jeśli ty i oni nic dotąd nie mogliście — ha! — Ręką rzucił ze wzgardą. Feldmarszałek stał zadumany, o stół się oparłszy. — Wszyscy oni, nieprzyjaciele i przyjaciele, ze swą obrzydłą respubliką i swobodami niedorzecznymi — rzekł król — już mi kością w gardle siedzą. Kiedyż temu koniec będzie? Flemming, który peruki nie nosił, ale naturalne długie włosy, a w nie parę loków wplecionych — jeden z nich wziął w rękę i jakby od niechcenia się z nim zabawił. — Warto — odezwał się, dawszy królowi nieco czekać na odpowiedź — warto dla spełnienia wielkiej idei trochę pocierpieć i poczekać. Ujarzmić kilkuset latami rozpasania wybujałą respublikę nie jest łatwą rzeczą. — Uśmiechnął się tajemniczo. — Ale my przecie chodzimy około tego od początku mojego panowania — przerwał król niecierpliwie. — Mieliśmy raz sposobność w czasie zatargu Ogińskich z Sapiehami169; potem, nie wiem, ile razy. Tymczasem zawsze czekamy i stoimy na tym samym miejscu, jak w Tarnowskich Górach170. Przypomnij sobie, Flemming, coś mi przyrzekał przed wielą laty. Zrobiliżeśmy choć krok naprzód? — Jesteśmy tak blisko celu — odezwał się Flemming — że nam kroku tylko do niego, braknie. To rzecz jawna. Nigdyśmy silniejsi nie byli jak teraz, po ugodzie z konfederatami tarnogrodzkimi. Rzeczpospolitą mamy w ręku, na łasce naszej. Hetmańska władza osłabła; ja dziś jestem rzeczywistym wodzem wojsk Rzeczypospolitej jedynych. To, co hetmanom pozostało, w lik nawet nie idzie. — A więc — przerwał król — na co czekamy? Z półuśmiechem Flemming przeszedł się parę kroków po pokoju i powrócił na miejsce, poczynając z rodzajem pobłażliwości dla króla, w której się jakby sarkazm przebijał: — Najjaśniejszy Panie, gdy się ma do czynienia ze srogą bestią, a jedna strzelba i ostatni nabój w zapasie, trzeba ją dobrze przypuścić, aby strzał był pewny. Idzie tu nie tylko o koronę waszę, Miłościwy Królu, ale o przyszłość dynastii i dwóch krajów, które zlane ze sobą, złożą państwo potężne, postawią saskie plemię Werttinów obok najpierwszych potentatów Europy. Tu kroku fałszywego postawić się nie godzi. Chwila, w której się kość rzuci, musi być tak wybraną oględnie, aby warchoły, co się zerwą w obronie swobód pogwałconych, nie miały się na kim opierać. Musiemy być pewni Wiednia, co i dziś wątpliwości nie ulega, zapewnieni, że car nam nie weźmie Kurlandii lub prowincji na kresach, które dlań są ponętne, że w ostatku Brandeburczyk, pożądający Gdańska i Elbląga, nie sięgnie po nie. — Zawsze byłem zdania, że my w takim razie sąsiadom się okupić musiemy! — zawołał król. — Ziemi mamy aż nadto, podzielić się możemy. — Tak, ale nie wyrzec się portów i najpotrzebniejszych nam morskich brzegów, bobyśmy, ściśnięci, tchnąć nie mogli — odparł Flemming. — Gdańska i Elbląga za nic w świecie! Król ramionami rzucił, jakby go już ta rozmowa nudziła, i zawołał o fajkę. — Ty z twoimi przemądrymi rachubami wielkiego statysty171 — rzekł kwaśno — z twoim kunktatorstwem172, nie dasz mi dożyć upragnionej godziny. — Królu — rzekł Flemming — lepiej w najgorszym razie godzinę tę synowi zostawić w spuściźnie, niż popełnić błąd nie do poprawienia i pozbawić go tronu. — Więc wiekuiste oczekiwanie! — odparł August. — Nie mówmy o tym. Flemming usta zaciął; odpowiedź zdawała się już z nich wychodzić, ale ją powstrzymał. — Wasza Królewska Mość — odezwał się w końcu spokojniej — wiesz lepiej ode mnie, ilu nam jeszcze senatorów zyskać potrzeba, aby nie wywołać konfliktu nowych Wiśniowieckich173 i Ledóchowskich174. Samych nawet hetmanów, których zdawaliśmy się mieć w ręku, szlachta od nas odbiła. Król, ziewając jakby umyślnie, wstał z krzesła. Niby już zapomniał, o czym mówili. — Wiesz — rzekł — że karnawał tegoroczny obiecuje się być jednym z najświetniejszych. Józefina się przekona, że nic podobnego nie ma w Wiedniu. Flemming wesoło podniósł oczy. — Gdybyż na tych świetnych wieczorach zaświeciła nam jaka gwiazda nowa! — O, to trudno — rzekł król. — Nie wiem, co się stało, ale kobiety w ogóle zbrzydły. Dieskau była wcale nieszpetną, ale chłód wiał od tego posągu; Henriety Osterhausen żałuję, alem ją musiał dla synowej poświęcić. Koniec końców… — W Polsce — przerwał Flemming — nowy jaki kwiatek może uszczkniemy. — O, nie mów mi ani o niej, ani o jej kwiatkach — przerwał król. — Dosyć! — I grzecznie zapytał: — Jak się ma podskarbina? Nim feldmarszałek miał czas odpowiedzieć na to, król, nie czekając, zagadnął: — Ostatni karuzel był nędzny! Teatr lichy, z, wyjątkiem Faustyny175; polowanie nie idzie jak dawniej. Starzejemy i my, i to, co nas otacza. — Ja tego nie czuję jeszcze — odezwał się Flemming — a zdaje mi się, że i Wasza Królewska Mość nie zawsze widzisz tak czarno. — Z pewnością rozjaśniłbyś mi w oczach, gdybyś raz skończył z tą swoją respubliką — dodał król, spojrzawszy na swego powiernika, który z lekka ramionami poruszył. — Odważ się — ciągnął dalej — powiadasz, że jesteś silny. — Na wojsko Rzeczypospolitej mam aż nadto, ale nie na szlachtę. Tej przewódców ująć potrzeba, a w tym mi niewidzialne ręce i niepochwyceni robotnicy, nieprzyjaciele Waszej Królewskiej Mości i moi, szyki nieustannie mieszają. — Któż? gdzie? — pytał August. Flemming milczał. Król przeszedł się z fajką po gabinecie i sam do siebie śmiać się zaczął. — Babom się w głowie poprzewracało — rzekł. — Co sobie myśli ta wariatka Pociejowa? Czego chce ta przemądrzała Sieniawska? Przyszliśmy do tego, że kądzielami nam grożą! Osobliwa rzecz! — Pociejowa mści się może za to, że ją Friesen tak prędko porzucił — śmiał się Flemming — a Miłościwy Pan ledwie raz, jak na żart, chustkę jej rzucić raczył. Co do hetmanowej koronnej, ta staje za mężem i zasłania go. W Polsce więcej niż gdzie indziej z niewiastami rachować się potrzeba. Często ich ani widać, ani słychać, a przecie, jak matka Denhoffowej, jak wiele innych, one rządzą, dyrygują, rozkazują. Mało gdzie ich nie ma, nawet za biskupami! — Nawet w konfederacjach! — rozśmiał się król. — W senatus consultum176 i na sejmach — dodał Flemming. — Dobra by to rzecz była — wtrącił August — gdyby we wszystkich kochać się można i wszystkie sobie zjednać; ale większa część — koczkodany, a dużo takich, do których i z koroną na głowie dostąpić niepodobna. — Gdy mówił o kobietach, królowi się twarz wypogodziła. — Aa! — ciągnął pykając. — Ta twoja respublika kochana i te twoje republikanki — co one mi krwi napsuły. To tylko dobre, że z nimi koniec nie bywa tak tragiczny, jak z tą nieszczęśliwą Cosel. Lubomirska177 jest mi dobrą przyjaciółką, a Denhoffowa zupełnie rada, że ją bierze Lubomirski. — Pociejową powinieneś był Wasza Królewska Mość przez politykę trochę dłużej zatrzymać i więcej do siebie przywiązać. Baba utrapiona! Małe to, drobne, słabe na pozór, a energią ma szaloną. Tak samo jak niegdyś z Friesenem pędziła do Gdańska pocztylionem178, gotowa oklep przelecieć do Drezna, gdy się jej w głowie zakręci. — A już bym ją tu wolał mieć — rozśmiał się król — niżeli w Wilnie lub Warszawie, gdzie mi buntuje ludzi i z Sieniawską razem hetmanów na sznurku trzyma. Pensją jej odebrać potrzeba. — Jestem i ja za tym — rzekł Flemming — niech uczuje, że Wasza Królewska Mość wiesz o jej intrygach i pobłażającym nie będziesz dla niej. — Ale cóż przecie przywiózł Szaniawski? — obracając się począł król. — Nic nowego, długą listę tych, których jeszcze ujmować i około których zabiegać potrzeba, aby kupić ich milczenie. August silną rękę podniósł z pięścią zaciśniętą i ruchem okazał, czym by usta chciał zamykać. — Na to jeszcze czas nie przyszedł — odpowiedział, głową potrząsając, Flemming. — Na teraz Watzdorf i dochody ze starostw będą skuteczniejsze. — Ze starostw — rozśmiał się król — któreście już wszystkie rozdali. — Odbierzemy je i wykupim — szybko rzekł Flemming — jak skoro z Rzeczpospolitą się ułatwimy. Król ciągle się śmiał niedowierzająco. — Kiedy i jak? To prawdziwie dla mnie zagadką, a lękam się, żeby i dla ciebie nią nie było. — Przeciągnęła wojna robotę — rzekł Flemming spokojnie — to Waszej Królewskiej Mości wiadomo. Musieliśmy się pozbywać Szwedów. Potem potrzeba było pracować nad pochwyceniem dowództwa cudzoziemskiego autoramentu, teraz z hetmanami sprawa, którą zagodzim. Na ostatek coup d’état179 nie może się obyć bez porozumienia z sąsiadami, dla których Rzeczpospolita nie była groźną, a stanie się nią monarchia dziedziczna. Król ruszył ramionami, nudził się i niecierpliwił. — Jużem to słyszał — rzekł — powtarzasz się, mój kochany Flemming. Ja to umiem na pamięć. Każesz mi czekać, aż coś gdzieś Brandeburczyka sparaliżuje, aby nam nie przeszkadzał, aż Wiedeń da przyzwolenie i car zgodzi się na to. Wszystko wiem. Flemming zamilkł, był widocznie dotknięty. August przeszedł się po pokoju i zapytał: — Widziałeś nowe mundury gwardii? Prawda, będą piękne i wspaniałe? Pytanie to, wrzucone umyślnie, aby odwrócić rozmowę, nie podobało się feldmarszałkowi, ale na nie głową tylko dał znak potakujący. Król dalej ciągnął wpółżartobliwie, jakby go chciał zniecierpliwić: — Przyszły karuzel potrzeba czymś ożywić i odświeżyć. Jak ci się zdaje? Stroje perskie czy japońskie dać jeźdźcom? — Byłoby rzeczą zupełnie nową, gdyby zamiast Persów wystąpili husarze polscy — rzekł Flemming z przekąsem. — Myśl nie jest zła, zapewne — odparł król serio — ale to żołnierz ciężki, prawie śmieszny dziś, nie ma wdzięku. Coś w tym jest barbarzyńskiego. — A w Persach? — wtrącił feldmarszałek. — Persów jużeśmy nieco ze rdzy otarli na teatrze — rzekł August — wyglądają przyzwoicie. Zerwała się rozmowa. Na stoliku leżało pismo hetmana litewskiego Pocieja; król je wziął uśmiechając się, popatrzył na nie i rzucał. — Ten twój Paciej, gdy tu był ostatnią razą — orzekł — nie dotrzymał nam placu. Pod ręce go do domu odprowadzono, tak się spił brzydko. Źle pije i dlatego żona go za nos prowadzi, dokąd chce. Słaba głowa! Feldmarszałek słuchał, nie wiedząc już, co mówić, gdy król, w okno popatrzywszy, dodał: — Myśliwski dwór trzeba na nowo przystroić. Montresora do polskiego myślistwa przesadzić, tam będzie pożyteczniejszy. I nie czekając odpowiedzi, król przysunął się do feldmarszałka, patrząc mu w oczy. — Gdybym miał tyle pieniędzy, co ty, Flemming, natychmiast bym kupił ten rubin. Spać mi to nie daje. Śnię o nim. Muszę go mieć! Może być tak akomodowany, aby służył do berła, do szpady w potrzebie i za spinkę. Ogromny! Widziałeś go? Watzdorf mi na niego obiecał pieniędzy. — Zapewne ich dostanie — rzekł w końcu feldmarszałek — i wola królewska się spełni; ale rubin jak rubin, ja bym ich wolał użyć tam! — Wskazał ku północy. Król trząsł głową. — Daj ani pokój! To beczka Danaid180! Nie ma nic ważniejszego nad to, aby wasz król wspaniałością się nie dał ubiec żadnemu z panujących. Nie dozwolę, aby mi z rąk ten rubin wydarto, chodzi o honor mój! Z królem już o niczym poważniejszym mówić nie było podobna. Feldmarszałek nie próbował nawet tego. August zwierzył mu się na ucho z jakimś skandalem dworskim, w którym grał rolę jeden z oficerów otaczających Flemminga; potem, niespokojny o przyszłą maskaradę, kazał przywołać znowu Watzdorfa i wydał mu jakieś rozkazy, które natychmiast spełnione być miały. Zaledwie się to skończyło, przybył koniuszy z oznajmieniem, iż andaluzyjskie konie181 podprowadzono, które król widzieć pragnął. Ponieważ dzień był chłodny, podano futro, które zarzucono na ramiona królowi. Otuliwszy się nim, wybiegł na ganek, u którego masztalerze stali, trzymając przywiedzione źrebce. Dokoła gromadziło się mnóstwo ciekawych; odkryto głowy. Król na nikogo nie spojrzał nawet, całą uwagę zwracając ma przepyszne konie. Jednego z nich, który mu się szczególniej podobał, kazał dosiąść i przejechać. Dawniej sam by się pewnie porwał próbować, czując w sobie siłę; teraz wolał to zlecić komu innemu. Wśród wrzawy i tłoku, który panował w dziedzińcu, Flemming potrafił się nie spostrzeżony wysunąć i odszedłszy nieco na bok, gdzie nań powóz jego i konie oczekiwały, rzuciwszy z dala okiem na otaczających króla, kazał się wieźć do swojego pałacu przy Nowym Rynku.182 Zaledwie się feldmarszałek wysunął, gdy Watzdorf i cała klika niechętnych staremu ulubieńcowi pańskiemu, między nimi Vitzthum na pierwszym miejscu, zjawiła się, ściągając do króla. August, jak się to teraz dosyć często trafiało, był w drażliwym usposobieniu. Nic mu nie smakowało, burczał i szydził, wołał i odpędzał ludzi; potrzebował niecierpliwie tych, których nie było, a pozbywał się tych, co byli pod ręką. Pamiętny tylko rad Flemminga czy z własnego instynktu, dwóch z głowami wygolonymi, z dala stojących republikanów grzecznie ręką pozdrowił, co zdawało się ich uszczęśliwiać, bo się rękami i głowy aż ku ziemi majestatowi pańskiemu pokłonili. Król wskazał ich nieznacznie Vitzthumowi i szepnął mu: — Patrz, Fryc, jak się zdają pokorni, gotowi do nóg upaść, a na swoich śmieciach tak to krzyczy i zżyma się, że im rady dać nie można. Zły przykład dla naszych Sasów, którzy już także rezonować zaczynają! * * * Pałace feldmarszałka Flemminga tak liczne były, jak jego posiadłości w Saksonii, na Szląsku i w Polsce; lubił dobrami handlować i budować się wspaniale. Watzdorf też już go w tym naśladował i frymarczył na mniejszą skalę. Król, który wspomniał feldmarszałkowi o jego bogactwie, właśnie był od niego kupił za beczkę złota przepyszny pałac Japoński183, naówczas zwany Holenderskim, w którymi później bibliotekę umieszczono. Oprócz niego miał Flemming na Starym Mieście184 gmach wspaniały, kupiony niedawno od wdowy po zmarłym Pflugu, i ten właśnie zajmował; miał drugi przy Moritzstrasse i Nowym Rynku, nie licząc przepysznej letniej rezydencji, wzniesionej w Uebigau185, z pięknymi, rozległymi ogrodami nad Elbą położonymi. I tę później król odkupił od niego. Dwór feldmarszałka, jakeśmy mówili, książęco wyglądał. Sto koni było na stajni, liberie i powozy królewskim nie ustępowały. Szczęśliwy w spekulacjach i chętnie spekulujący, Flemming uchodził nie bez przyczyny za jednego z najmajętniejszych w kraju, a choć go i chciwym, i skąpym zwiano, występował, gdy było potrzeba, ze wspaniałością położeniu jago odpowiadającą. Pflugowski pałac zajmował teraz z żoną i siostrą swą Przebendowską, wydaną za kasztelana elbląskiego jeszcze przed elekcją Sasa. Później dano mu województwo malborskie i podskarbstwo koronne. Domowe pożycie feldmarszałka — nie było to dla nikogo tajemnicą — powolnym mogło się nazywać męczeństwem, które on znosił z rezygnacją przykładną. Małżonkowie nieczęsto się nawet spotykali ze sobą. Przywołany mąż stawił się, słuchał wyrzutów, ruszał ramionami i odchodził. Dla nieznośnej żony jednak okazywał publicznie szacunek i należne względy, nie skarżąc się na jarzmo, które nosił. Było w tym trochę dobrze zrozumianej dumy, bo na cóż się zda skarga próżna, gdy złemu zaradzić nie można? W tej niedoli swej Flemming jedyną miał pociechę w siostrze, która od niejakiego czasu osiadła była przy nim w Dreźnie, posiłkując go czynnie we wszystkich jego sprawach i interesach. Jak brat stryjeczny, tak pani podskarbina niepospolitą była postacią na dworze króla, wyższą umysłem i sercem od tłumu, który mścił się za to na niej nienawiścią. Niezbyt piękna, dziś już niemłoda, podskarbina była typem niewiasty niemieckiej krwi: świeża, białej jak mleko cery, oczu niebieskich, smutno zamyślonego wej— rzenia, łagodnego i w sobie zamkniętego charakteru, (powagi wielkiej. Była ona dla wielu podziwem i zagadką, bo do kobiet, jakimi je wiek, dwór i galanteria Augustowska stworzyły, wcale nie miała podobieństwa. Słusznego wzrostu, pięknej postawy, ruchów zręcznych, obrachowanych i powolnych, ta na pozór miła, dobra, łagodna, jasnowłosa pani kryła w sobie niezmierną energią, silę woli i rozum przenikliwy. Z tymi przymiotami jednak, jak feldmarszałek ze swym rozumem, nie wydawała się przed światem,; jak on udawał wesołego koleżkę czasami, ona wolała się osłaniać szatą obojętności i apatii. Gdy inne panie lubiły mówić i krzątać się dużo, nieustannie poruszać i okazywać czynnymi, podskarbina, przeciwnie, wydawać się chciała bezczynną i była wielce milczącą. Słuchała i badała więcej, niż mówiła sama. Po całych często dniach cierpiąc migreny, bóle głowy i nerwowe napady, przyjmowała albo leżąc w łóżku ubrana, lufo w krześle nieruchomo siedząc. Z rana przybywały przyjaciółki i najpoufalsi znajomi, po obiedzie od piątej drzwi stały otworem dla wszystkich aż do wieczerzy. Schodzili się tu co dzień prawie ministrowie, dostojnicy dworu, wszystko, co Drezno miało najznakomitszego, cudzoziemcy przybyli dla ciekawości, posłowie zagraniczni, a nade wszystko Polacy goszczący w saskiej stolicy. Około podskarbiny skupiało się przeważnie całe polskie życie Drezna. Tu się przygotowywały sprawy sejmowe i roboty różne!, tu rozdawnictwo wakansów i starostw sposobiono. Przez podskarbinę miał Flemming stosunki z Polską, z jej pomocą jednał sobie ludzi i przysposabiał umysły. Łagodnie, z wolna umiała przekonywać, rozbrajać i pociągać. Do towarzystwa nieodłącznego pani Przebendowskiej należała też jedna z najmniej głośnych, a najwdzięczniejszych ofiar Augusta Mocnego, matka hrabiego Rutowskiego186 i panny Katarzyny187, później żony Bielińskiego188, brata Denhoffowej — znana pod imieniem Fatymy, a następnie Marii Aurory, pani von Spiegel. Fatyma pięcioletnim dziecięciem, obwiniętym w kosztowne szaty ze złotogłowiu, okrytym klejnotami, zdobytą była przy wzięciu Budy i dostała się w podarku Königsmarckównie, która jej na chrzcie dała swoje imię Aurory. Wyrosła ona potem na cudownej piękności dziewczę, które król wydał pozornie za kamerdynera swojego Spiegla i dwoje jej dzieci wyposażył uznając. Biedna owa Fatyma, wkrótce opuszczona jak inne, długi czas przesiedziała w Warszawie, innym współzawodniczkom ustąpiwszy miejsca. Tu poznała się z podskarbiną, która ją pokochała i wzięła z sobą do Drezna. Były to przyjaciółka serdeczne, nierozdzielne. Fatyma–Aurora, niemłoda już, okazywała jednak ślady owej wschodniej piękności, która jak wcześnie rozwijający się kwiat trwała tylko chwilę w całym blasku. Dziś ta ruina niewieścia była czymś podobnym do wspaniałego posągu rzymskiej cesarzowej: wyniosłego wzrostu, dziwnie pięknej budowy i kształtów, z oczyma ciemnoszafirowymi, z profilem klasycznym, usty uśmiechniętymi smutno a wdzięcznie i kruczym włosem, okalającym czoło marmurowe. Obdarzona szczęśliwie od natury, życie od dzieciństwa pędząc śród dworu, intryg jego, fałszów i blasku, Spieglowa znała świat doskonale, sądziła o nim z surowością kobiety rozczarowanej i chłodem spokojnym istoty, co się przyszłości wyrzekła. Długo żyjąc w Polsce, a mając nadzwyczajną łatwość wyuczania się języków, których kilkoma doskonale mówiła, umiała i po polsku, a znała kraj nasz równie dobrze, jak Saksonią. Dwa te charaktery, podskarbiny i Fatymy, godziły się ze sobą doskonale, obie miały jeden sąd i zdanie o ludziach, z tą może różnicą, iż Spieglowa zręczniej w obcowaniu badać umiała ludzi i zmuszać ich do wydania się z tym, co w sercu mieli. Nazywano ją zalotną, ale była to chęć podobania się naturalna w pięknej kobiecie, a nie pociągająca żadnej płochości za sobą. Postępowanie jej w położeniu dwuznacznym i przykrym było pełne godności i pewnego rodzaju dumy. Nie uniżała się nigdy i przed nikim, nie prosiła o nic, nie lubiła się mieszać w sprawy cudze, a nawet z królem, mimo należnego mu poszanowania, Spieglowa obchodziła się tak, że ją szanować był zmuszony. Coś wyższego, tajemniczego osłaniało tę kobietę niewiadomego rodu, okrytą klejnotami w zakrwawionej kolebce, rzuconą na łup losom, na pastwę nienasyconej namiętności i na długie lata cichej tęsknoty za zmarnowaną młodością. Może los ten, który Spieglowa umiała znosić jak niezasłużone męczeństwo, z czołem pogodnym a sercem wielkim, uczynił ją dla podskarbiny tak drogą. Kochały się jak dwie siostry i godziły w życia sposobie. Przebendowska, choć była zmuszoną szeroko otwierać świata drzwi domu, choć około niej mnóstwo się łudzi przewijało, usiłując względy jej pozyskać, nie dała się nigdy w nieczyste wiry i prądy pochwycić. Żyła więcej sama z sobą, z mężem, dopóki chciał jej ulegać, z bratem, z przyjaciółką niż z tłumami, które się przesuwały przez jej salony. Dom podskarbiny, pojąć łatwo, musiał chwilami stawać się teatrem intryg i plotek, którymi żył dwór i miasto; ale strumień ich przepływał tędy, nie zostawiając mętów po sobie. Odwrócono od niego czasem jaką żyłę życiodajną, aby nią pola zeschłe użyźnić. Złośliwa zazdrość i nienawiść hrabiny Vitzthumowej i jej przyjaciółek, podglądywania i szpiegowania wszystkich pań stojących przy królu i ministrach, mimo żywej chęci wynalezienia czegoś szkaradnego na te dwie przyjaciółki, co by je z innymi zeszkaradzonymi kobietami zrównało — nawet potworzy na nie wymyślić nie umiała. Przebendowskiej zarzucano intryganctwo, a Spieglowej dumę. Dnia tego, gdy feldmarszałek po urywanej rozmowie powrócił do domu, podskarbina, jak się to często trafiało, cierpiąca, nie ubrana, siedziała w fotelu u komina, na którym płonął ogień żywy; Aurora Spiegel, która, jak powiadano, nie ubrana wyglądała na bardzo pospolitą kobiecinę, miała już na sobie strój poranny. Dotrzymywała towarzystwa przyjaciółce, która głowę mając obwiązaną dużą chustką koronkami obszytą, sparta na ręku, z wyrazem cierpienia na twarzy, wpatrywała się w ogień na kominie płonący, zadumana, myślami gdzieś błądząc daleko. Rozmawiały ze sobą po trosze, cicho, słowy urywanymi, jak dwie przyjaciółki, które z półwyrazu nie domówionego myśli swe odgadywać zwykły, bo je wszystkie sobie od dawna wypowiedziały. Przebendowska potrzebowała wypoczynku, aby się ból głowy mógł uśmierzyć, i drzwi tego dnia z rana zamknięte były dla wszystkich, przeciw zwyczajowi, gdyż zwykle, choć się nazywało, że nie przyjmowała nikogo, każdy nalegający, szczególniej gdy z Polski przejeżdżał, bywał chętnie przypuszczany. Nazywano to w Dreźnie, jak twierdzą pamiętniki współczesne, polskim obyczajem. Tym razem Aurora była na straży, aby przyjaciółki jej nie zamęczano. Wydawane rozkazy nie mogły się wszakże stosować do pana domu, który do siostry wchodził o każdej godzinie, gdy mu się podobało. Wsunął się też teraz prawie nie postrzeżony, choć mu Aurora z dala znaki dawała, i zbliżył się a walona do cierpiącej, poglądając na nią z politowaniem. I on też sam niemal go był godzien, tak twarz miał jakąś osmutniałą, wyraz zniechęcenia i znużenia na niej widoczny. Podskarbinie, która go znała dobrze, dosyć było jednego rzutu oka, ażeby poznać, iż przychodził z ciężarem jakichś myśli i troską. Rzadko się zdarzało Flemmingowi, i to chyba przed jedną siostrą, zdradzać podobne usposobienie. W najcięższych razach, nawet gdy ostrzyżony i ogolony, w habicie braciszka bernardyńskiego189, uciekał od konfederatów, feldmarszałek fantazji pańskiej, pewności i wiary w siebie nie tracił. Teraz zdawało się, że one go opuściły. Szedł, wlokąc się krokiem powolnym, stanął, popatrzył, głową skinął i cicho siadł na stojącym naprzeciw fotelu. Spieglowa, wejrzawszy na niego, wstała, poszła dorzucić drewko na komin, zakręciła się po salonie i jakby sobie coś przypomniała, wysunęła się bocznymi drzwiami nieznacznie. Musiało to być na rękę feldmarszałkowi, bo oczyma powiódł za nią i twarz mu się nieco rozpogodziła. — Co ci jest? — zapytała słabym głosem podskarbina. — Co mi jest? — odezwał się przemilczawszy długo, uśmiechając się z rodzajem politowania, głosem smutnym, różniącym się wielce od tego, którym przed chwilą mówił do króla. — Co mi jest? Jakże ci to mam wytłumaczyć? Zrozumiesz może, gdy ci powiem, że wprost od króla powracam. Westchnąwszy Flemming ciągnął dalej z wolna, znużony i zniechęcony: — Kocham go, szanuję, a natury jego przerobić nie mogę! Ma wszystkie instynkta wielkości oprócz tego, który do istotnej wielkości prowadzi. Nic z nim zrobić niepodobna, a nic, niestety, bez niego. Wszystko to, moja droga, cośmy marzyli, rozbije się o płochość człowieka, który zestarzeć się nie umie, nieszczęściami nie dał się niczego nauczyć i umrze, myśląc o teatrze, o mundurach gwardii, o ładnym buziaku i klejnotach Wielkiego Mogoła190. — Dziwnie bo dziś jesteś zniechęcony ku niemu — odezwała się Przebendowska. — Ani o włos więcej, niż byłem wczora, kochana siostro — odparł Flemming. — Dziś tylko niepotrzebnie się wyspowiadałem przed tobą. — Dlaczego niepotrzebnie? — przerwała Przebendowska, podnosząc głowę i odrzucając chustkę, która bladą i zmęczoną twarz jej osłaniała. — Powinieneś mi się spowiadać ze wszystkiego, jeżeli ja ci się na co mam przydać, choćby na pocieszycielkę. Feldmarszałek, wprost nie chcąc na to odpowiedzieć, począł po krótkim przestanku: — Tak, dziś wszystko w istocie widzę w czarnych barwach. O trzy lata starszy jestem od króla, pracowałem długo z, mim i przy nim, ludzie mi zazdroszczą buławy, majątku, łaski pańskiej, wziętości, wszystkiego, a ja w istocie jestem najnieszczęśliwszym z ludzi. Nigdy mi się nic nie powiodło. — Co za egzageracja191, jaka niewdzięczność! — odezwała się podskarbina. — A tak jest, wierz mi — ciągnął dalej Flemming — powodzenie moje jest złudzeniem dla oczu ludzkich; dla mnie zostały same gorycze nieustannych zawodów. Między nami mówiąc, wcale nie byłem szczęśliwy na wojnie, niewiele miałem powodzenia w dyplomacji, a wiesz najlepiej, jakem się dwa razy ożenił, rozstawszy się z jedną nieznośną, alby zaślubić drugą, która jest karą boską. Dotąd nie mam dzieci, a jedyna myśl moja i twoja, którąśmy wypiastowali, wykarmili, wyhodowali wspólnie, myśl wielka, mogąca całe życie trudów zapłacić, rozbija się o drobnostki. — Na Boga, dlaczegóż ją ten los ma spotkać?! — zawołała rozbudzona, przestraszona, podnosząc się z fotelu swojego, podskarbina. — Dlaczego, o co się ona ma rozbić? — Dlatego, że jedni jej zrozumieć nie chcą, drudzy nie mogą, inni przyjąć się wzdragają, a nikt mi nie pomaga do jej wykonania — kończył ożywiając się coraz Flemming. — Twoja Rzeczpospolita — wyżej ceni mniemane swobody swoje niż samo życie; woli ginąć, niż być silną i potężną przez zaniechanie tego, co się w niej wolnością nazywa, a co jest uprawnionym bezprawiem. Król, ach! Król by pragnął być władcą potężnym, bo się urodził do panowania i blasku. W Saksonii mu ciasno, ale król nie widzi dalej. Łudzi się i niecierpliwi; nagli o kroki stanowcze, gdy pole nie przygotowane; dla pośpiechu gotów by sobie dać poły poucinać; na ostatku nudzi się, a gdy się nudzi, na zabawkę woli kupić rubin do korony, niż koronę samę zdobywać, która by jego dynastią posadziła na tranie mogącym na równi stać z Habsburgami. Podskarbina z natężeniem słuchała tych użaleń. Widać było, że ta sprawa obchodziła ją żywo, że przypuścić nawet nie chciała, aby ona mogła spełznąć na niczym. — Ach, przesada, przesada. — przerwała nagle. — Zły humor, zła godzina jakaś mówią przez ciebie. Już jesteś zrażony! Ale to się nie godzi! — Podskarbina mówiła zapominając o bólu głowy, poruszając się niemal gorączkowa — Nie mówże tego, nie mów, ażebyś w końcu sam nie uwierzył w to, co mówisz, i rąk nie opuścił. Do spełnienia twojej, gorąco i przeze mnie poślubionej myśli, myśli istotnie wielkiej, ciebie godnej, wszystko jest przecie przygotowane, jak nigdy nie było. — Ale ta szlachta! — zawołał Flemming. — Cóż może ta szlachta bez senatorów i wodzów? — odparła podskarbina. — To tłum, to fala, którą wiatr podnosi, którą słowo burzy i słowo uspokaja, byle brzmiało głośno. Senat prawie cały mamy w ręku, pewniśmy hetmanów obu, choć może inaczej udają. Byliżby ci dali dowództwo cudzoziemskiego autoramentu? — O które dziś sami wrzeszczą, aby mi je odebrać! — zawołał, gorzko się śmiejąc, — O, to są role przybrane, aby zamknąć usta krzykaczom. Tymczasem — mówiła Przebendowska — z tych krzyczących nie ma ani jednego, co by się nie dał tak ująć, jak Pociej Szaniawskiemu, gdy w oczach jego zdarł owe sławne punkta192, przez siebie i przez drugich podpisane. Feldmarszałek słuchał sparty na ręku, ale widać było, że go to nie przekonywało. Patrzył roztargniony na ogień, puszczając mimo uszów argumenta, które już umiał na pamięć, bo mu je często powtarzano. Gdy siostra przestała, znużona, ocierając czoło i cisnąc skronie, w których ból się odzywał, Flemming począł: — Wreszcie, między nami, na domiar moich niepowodzeń, powiem ci, że ja, com pracował całe życie nad tym, aby pousuwać nieprzyjaciół, com się potrafił pozbyć tak niebezpiecznych współzawodników, jak Schulenburg, com dla dopięcia wielkiego celu często na środki nie zważał, ja, co niby znani ludzi, zamiast narzędzi posłusznych z wielkim trudem przysposobiłem sobie nieprzyjaciół. Watzdorf… — O! — przerwała żywo podskarbina z niechęcią i pogardą. — Przypomnijze sobie, com ja, wiedziona moim głupim instynktem niewieścim, zawsze ci z niego prorokowała. Jakżeś się mógł spodziewać nawet narzędzie posłuszne z tak nikczemnego materiału wyrobić? Z próchna robi się tylko śmiecie. Natura to istotnie chłopska, jak nadane mu nazwisko, pozbawiona wszelkiego szlachetniejszego uczucia, chciwa, zazdrosna, łakoma, podstępna, podła! — Nie wierzyłbym, gdybym nie miał na to dowodów, że mnie zdradza! — zawołał Flemming. — A ja bez dowodów czułam, wiedziałam, że to nastąpić musi — mówiła podskarbina. — Mógłże ten gbur postąpić sobie inaczej? Spragnionego postawiłeś nagle na straży skarbów, cóż dziwnego że mogąc bezkarnie, pragnie je pozyskać? A! To obrzydłe bydlę! — dokończyła poruszona Przebendowska z gniewem. — Bacz tylko — dodała odetchnąwszy — by ten człowiek nie był narzędziem drugich, by za nim nie kryli się inni. Vitzthumowie mu już kadzą i żonę jego, wieśniaczkę bez wychowania, w czułą wzięli protekcją. — A! Być może! — rzekł Flemming dość obojętnie. — Nie dbałbym o Watzdorfa jednego, ale jestem otoczony nieprzyjaciółmi i zdrajcami. Tu i w Polsce wyliczyć ich nie potrafię, a gdyby mi jednego prawdziwego przyjaciela wymienić przyszło, zawahałbym się. W Polsce karmiłem ich wszystkich i płaciłem, kłaniali mi się, padali przede mną, a teraz radzi by mnie co najprędzej obalić. Ale próżne to wysiłki! — zawołał, wstając, Flemming. — Król jest lekkomyślny, mściwy, dziwaczny, lecz wie, że drugiego Flemminga nie znajdzie łatwo, a bez niego obyć się nie potrafi. Ani szuler ten Vitathum, ani „bufon” Watzdorf go nie zastąpią. Z dumą dokończył. Spojrzała nań podskarbina, uśmiechnęła się i uderzyła w ręce. — Otóż takim, jak teraz jesteś, wolę ciebie niż tego, którym byłeś przed chwilą. Potrzeba wierzyć w swoję siłę, aby czegoś wielkiego dokonać! Ty jeden możesz uratować tę nieszczęśliwą, jak ty ją nazywasz, „moję” Rzeczpospolitą. Tak, kraj to mój przybrany, do któregom nawykła, który pokochałam całym sercem. Jeżeli ty mu nie będziesz lekarzem, dni jego policzone. — Ale to chory, który się nożowi chirurga, co go ma uwolnić od gangreny, broni jak zbójeckiemu narzędziu! Chory to — mówił Flemming — który nie wie o swej słabości i gorączkę bierze za siłę. Trzeba mu zadać gwałt, aby ocalić życie. — Choćby gwałt! — zawołała Przebendowska. — W sumieniu czyści jesteśmy. Niech krzyczą, niech się rzucają. Choćby ojcowie kamienowali, dzieci błogosławić będą. — Ślicznie mówisz — odezwał się Flemming — ale to są słowa tylko. Ja mieć będę męstwo, lecz znajdzież się ono w senatorach? Wiesz, jak pięknie brzmiącymi wyrazy obleka się ten stan okropny. Zowie się to wolnością złotą, źrenicą swobody, co jest trucizną i śmiercią. Idee republikańskie ulatują ponad tym cmentarzem i zgnilizną. „Absolutum dominium!” — krzyknie jeden i słowem tym wszystkich na nas poprowadzi. Wolą absolutum dominium stu tyranów niż jednego króla. Co poradzić na to? Podskarbina białe, chude nieco rączki załamała słuchając; na twarz jej wystąpiło znowu zniecierpliwienie. — Cicho, cicho! — zawołała. — Ja tego słuchać nie chcę! Dosyć! dosyć! Ulżył mi nieco mój ból głowy, a ty mi go wrócisz znowu, tymi smutnymi trując mię przepowiedniami. Nie, ja tego słuchać nie chcę! Dosyć! Flemming wstał i stanął przed nią z szyderskim uśmiechem. — Ty słuchać nie chcesz, to czysto po kobiecemu! Boisz się przypuszczeń, a ja czynię je dlatego, ażeby mnie żadna nie spotkała niespodzianka. Pomimo jednak, że mnie te widma złowrogie otaczają, nie wyrzekam się walki. Idę i będę szedł dalej, i nie czas się cofać! — Nie, nie! — potwierdziła Przebendowska. — Iść trzeba do celu, iść! — Choćby paść! — Ty upaść nie możesz — przerwała szybko — nie! Znasz nieprzyjaciół, to już wiele znaczy. Oni się na tobie omylą, nie ty na nich. Miej oko na Vitzthumów. Wśród tej rozmowy coś niby chrząknęło, niby zaskomlało u progu. Był to głos ludzki, ale dziwny, piskliwy. Feldmarszałek zamilkł, twarz mu się zmieniła nagle, odwrócił się z brwią nachmurzoną. Podskarbina podniosła głowę. — A, to nic — rzekła obojętnie — to ten nieznośny Serwuś. Flemming ujrzał w istocie nieśmiało wysuwającą się z bocznych pokojów postać oryginalną, którąśmy już z dala widzieli w towarzystwie pana podkomorzego Dziubińskiego, pana Serwacego Przebendowskiego. Ubogi ten i bardzo daleki jakiś krewniak podskarbiego, gdyż stosunku jego do familii motanej nigdy wyjaśnić nie było podobna, sierotą wzięty był przez ówczesnego wojewodę malborskiego do dworu jego. Wojewoda dał mu wychowanie i dla imienia, które nosił, przywiązał go do domu swego z jakąś ekspektatywą193 niejasną lepszej przyszłości, protekcji, kawałka chleba z łapki króla, wójtostwa jakiegoś, urzędziku lub bogatego ożenku. Związki nawet oddalonego pokrewieństwa, imiennictwa, nazwiska albo herbu były jeszcze naówczas, more antiquo194, daleko silniejsze niż dzisiaj. Rodziny trzymały się spójno i ratowały przez poczucie obowiązku. Pan Serwacy, którego poufale Serwusiem zwano, z pozoru wydawał się najnieszczęśliwszą, upośledzoną, zahukaną istotą, choć naprawdę więcej daleko był wart, niż się zdawało. Czym i kim był w głębi, tego nikt, nawet ci, co z nim codziennie od lat wielu obcowali, powiedzieć nie umieli. Ktoś go na żart przezwał Proteuszem195, inni złośliwi chrzcili Kameleonem, lecz większa część miała go za bojaźliwego głuptaszka, nie wiedzącego, dokąd idzie, i dlatego zmieniającego ciągle fizjognomią i mowę. Chociaż Serwuś ów był w domu podskarbiny figurą bardzo podrzędną, na oko prawie nic nie znaczącą, bo jako rodzaj marszałka lub factotum196 przywiązanym był do usług pani, czasem tylko używanym bywając do zabawiania skromniejszych gości polskich — musieliśmy z nim bliżej trochę poznać czytelników. Miany za głuptaszka, bo na niego wyglądał, najczęściej uparcie milczący, spod niskiego czoła dziwne jakieś rzucający wejrzenia, Serwuś odzywał się też niekiedy wcale do rzeczy. Ale powierzchowność miał niezgrabną, długi był, chudy, żółty, przygarbiony mimo młodości i śmieszny tym, że ustami ciągle kręcił, jak gdyby coś w nich przeżuwał. Pan Serwacy u jezuitów w Wilnie, dokąd oddany był na naukę, uchodził pomimo to za nadzwyczaj zdolne i wiele obiecujące subiectum197. Wiadomo było powszechnie, że ojcowie życzyli sobie wielce przyodziać go w sukienkę zakonną, nakłonili go nawet, ażeby rok przebył w ich nowicjacie w Rzymie. Ale Serwuś, rozpatrzywszy się tam, choć świetne miał widoki na przyszłość, a w domu żadnych, powrócił do podskarbiego, tłumacząc się, że nie uczuł powołania. Gdy później wyśmiewano się z tej jego głupoty, ksiądz biskup kujawski, który o tym słyszał, a był wielkim znawcą ludzi, powiadał z uśmiechem: — Śmiejcie się, śmiejcie z niego, a ja wam powiadam, że jeśli go jezuici mieć chcieli, to nie darmo. Wiadomo, że gdy osy gruszkę napoczną i obsiądą, pewnie słodka i dojrzała jest. Tak i z człowiekiem: gdy jezuici w nim smakują, coś tam być musi. Miał czy nie słuszność ksiądz biskup, wyrokować nie chcemy, ale Serwuś na bardzo zdolnego człowieka nie wyglądał wcale, a mówił tak jakoś dziwnie, plątał się niezgrabnie, zdawał siebie niepewnym, że wszystkich do śmiechu pobudzał. Miał tyle tylko za sobą, że prawym był, wiernym, aż do przesady skrupulatnym i zaufać mu było można w sprawach pieniężnych. Chciwości nie okazywał najmniejszej ani ambicji. Jeżeli jaką miał, nie zdradzał jej niczym. Lubiła dosyć tego pokornego, cichego służkę pand podskarbina, a Serwuś też dla niej był oddanym i zapamiętale gorliwym w spełnianiu nie tylko rozkazów, ale domyślnych jej życzeń. Kobiety dworskie z tej weneracji dla pani trochę się naśmiewały, dziwnie ją tłumacząc, co ilekroć Serwusia doszło, burzył się i gniewał okrutnie. Wiedziała o tym podskarbina i sama uśmiechała się z jego adoracji dla siebie, będąc dla biednego sieroty, trzymającego się zawsze z dala u progu, bardzo względną i łaskawą, bo litość nad nim miała. Nieznacznie jakoś z wiszącego przy dworze podskarbiego do nieokreślonych zleceń rezydenta stał się Serwuś niby marszałkiem dworu samej pani, której służbą i czeladzią komenderował w podróżach, wydatki zapisywał, kasę utrzymywał i różne poufne pełnił obowiązki. Zdawał się im też zupełnie oddanym I niczym więcej na oko się nie zajmował, choć często na długie godziny znikał z pałacu i wieczorami nawet przesiadywał w mieście. Panny służebne, Polki i Niemki, których dosyć było przy pani Przebendowskiej, szczególniej się zajmowały tym nieokrzesanym klocem, tą tyką od fasoli — jak go przezywano. Śledziły jego ruchy, szpiegowały zajęcia, wiedziały nawet, choć izbę swą pod dachem na klucz pilnie zamykał, że miał w niej jakieś robo— ty tajemnicze, pisywał wiele, z papierami się nosił, a skryty był i zamknięty we wszystkim. Intrygowało to kobiety, które nie mogąc go ani zbałamucić, ani pociągnąć ku sobie, miały złośliwie na oku. Był dla nich zabawką ten Serwuś, który na psikusy ich, na zatykaną dziurkę od klucza, pisane kredą na drzwiach koncepta i śmieszki pokątne wcale się zważać nie zdawał. Postać sama Serwusia czyniła go zabawnym. Trzymał się, jak mówiliśmy, nieco pochyło, patrzył spod oka; Usta miał wydęte osobliwie, czoło prawie zawsze namarszczone i pofałdowane, wyraz twarzy niby nadąsany. Rzadko kiedy mu się ona wyjaśniała, a była niepiękna, rysów grubych, płci ciemnej, coś sfinksowego w sobie mająca. Gdy się odezwał głosem jakby z głębi piersi wychodzącym, stłumionym, choć mówił najgrzeczniej, można go było o gniew wewnętrzny posądzić. Zdawał się obcy wszystkiemu, nie przyglądał się i nie przysłuchiwał nigdy, a mimo to widział i wiedział wszystko, postrzegł rzecz najmniejszą i pamiętał drobnostki. Służba go w niczym nigdy oszukać nie mogła. Podskarbi trutniem go przezywał i niewiele dlań miał afektu, nie mogąc mu podobno darować, iż zrzucił sukienkę zakonną; ale posługiwał się nim czasami i nie zapominał o nim. Serwuś nigdy o nic dla siebie nie prosił i imało czego potrzebował Zmuszony jednak pokazywać się czasami na pokojach, musiał mieć w czym wystąpić przystojnie, ażeby państwu wstydu nie czynić. Jadącemu do Drezna podskarbi kazał dać dwa pasy piękne, sukna na kontusz, materii pół sztuki francuskiej na dwa żupany, a na resztę garderoby hojnie wyposażyła groszem sierotę podskarbina Dla siebie Serwuś był o to niewiele dbał, bo gdy na miasto wychodził, ubierał się jak najniepozorniej, ale o honor domu chodziła mu wielce. Na pokoje więc, ilekroć trafiła się tego potrzeba, stawiał się przyzwoicie. Miał szabelkę srebrem kutą i buty safianowe czerwone, i czapkę pikowaną wysoką, choć to wszystko, pożal się Boże, niezgrabnie na nim leżało. Podskarbina, widząc go tak niepoczesnym w polskim stroju, po kilkakroć usiłowała go nawrócić, alby się przeodział po europejsku; lecz zwykle we wszystkim jej posłuszny, Serwuś w tej jedynej rzeczy się opierał, kłaniał do stóp, całował w ręce i w oczach mu łzy stawały, tak się gorąco wypraszał. — Tak mi Panie Boże dopomóż — mówił głuchym swym i grubym głosem — ja nie potrafiłbym w tym chodzić, ludzie by się ze mnie jeszcze gorzej wyśmiewali. Proszę ja dobrodziejki mojej o miłosierdzie nade mną, żeby mi nie kazała tej skóry zdzierać, bo co nie mogę, to nie mogę! Dała mu więc pokój pani Przebendowska, sama zmiarkowawszy, iż w istocie biedak śmieszniej by może jeszcze w nowej odzieży wyglądał. — To nie dla mnie! — mówił Serwuś. — Jak Pana Boga kocham, nie dla mnie! Wolałbym siermięgę. Został więc w swym granatowym kontuszu i ciemnoburaczkowym żupanie na co dzień, a na święta i uroczystości przywdziewał zielony sajetowy198 nowy, pod spód kładąc cytrynowy półżupanik, wyrabiany w kwiaty, z guziczkami misternymi, do którego i pasik miał garniturowy. Najwytworniejszy strój nie byłby z niego nic innego uczynić potrafił nad to, czym był… tyczką od fasoli, jak mówiły panny. Wisiało wszystko na nim, choć nieustannie, zakłopotany, poprawiał i obciągał niecierpliwie na sobie. Podskarbina patrzyła nań z pewnym rodzajem macierzyńskiego niemal politowania; śmiała się z niego, bo postawę miał śmieszną, ale dbała o to, alby w domu krzywda mu się nie działa., aby o nim nie zapominano, gdy on tak mało o sobie pamiętał. Równie łaskawą opiekunkę miał Serwuś w pani Spieglowej, ale ta, znajdując go zagadkowym, zamkniętymi, jakby ukrywającym coś w sobie, często go wybadywać usiłowała i skłonić do zwierzeń. Próżne to jednak starania były. Aurora, której się nieraz udawało za język wyciągnąć kutego na cztery nogi Bielekego, faworyta feldmarszałka, i takich ludzi jak Lagnasco199, Löwendhal200, Friesen, z prosto dusznego owego na pozór Serwusia niczego wydobyć nie umiała. Dorozumiewała się tylko, nie bez przyczyny, że w tym człowieku daleko więcej być musiało, niż powierzchowność okazywała. Od tego brania na spytki przez panią Spieglową, która przez jakiś otwór do duszy mu zajrzeć chciała, bronił się, jak mógł, Przebendowski, a najczęściej, grzecznie pozdrowiwszy piękną panią, pod pierwszym lepszym pozorem uciekał od niej. Feldmarszałek Flemming, który go u siostry widywał i znał tylko z dala, czy powierzchownością zniechęcony, czy jakimś niezrozumiałym powodowany wstrętem, nie lubił Serwusia. Krzywił się, ilekroć go zobaczył, śmiał się, iż tego niezgrabnego kloca mogła trzymać podskarbina, nie dawał sobie wytłumaczyć, aby się na co mógł przydać. I teraz, gdy się naprzód głos dziwny Serwusia dał słyszeć, a potem przygarbiona jego, cienka postać ukazała się, feldmarszałek kwaśną zrobił minę. — A co tam, panie Serwacy? — zapytała, wychylając się z krzesła, pani Przebendowska. — Ksiądz biskup i pan wojewoda — odezwał się cicho Serwuś ociągając pas, a drugą ręką gładząc włosy. — Ale wiesz, że jestem chora! — odpowiedziała podskarbina. — Kiedy oprymują i gwałtem się dobijają — mruknął Serwacy. — Przeproś księdza biskupa, że przyjąć nie mogę. Dopiero o piątej będę mu służyła. Jestem chora! — Proś ich acan obu do minie — rzekł, powstając, feldmarszałek. — Idę ich przyjąć. Zwrócił się, ręką żegnając siostrę, i dodał z niejakim szyderstwem: — Zdaje mi się, że skuteczniejszym od niego będę posłem. Zabiorę ich ze sobą. Tymczasem nie choruj, proszę, nie wolno ci chorować. Po południu potrzeba gości przyjąć i ująć. Biskup zapewne ma za rękawem dla nas schowane ważne wiadomości. Listę osób będziemy musieli przejrzeć razem. Mówił to z cicha, pochylony, a Przebendowska dłońmi cisnęła czoło, patrząc na brata. — Będę zdrową, gdy muszę — rzekła — dajcie mi tylko odetchnąć. Ból głowy powoli się rozprasza. Uśmiechała się z wyrazem smutnym i łagodnym. Feldmarszałek już zdążał ku drzwiom szybkim krokiem i wnet ozwały się głosy witające go, które w dali słabnąc, wkrótce zamilkły. * * * Za murami miasta, ale tuż prawie przy bramie, znajdowała się onego czasu w Dreźnie nie wyśmienita, ale bardzo znana i uczęszczana gospoda Pod Trębaczem. Stawała tam zwykle uboższa szlachta, przybywająca z prośbami, interesami i suplikami do saskiej stolicy. Gospoda była staroświecka i mimo sławionej czystości Niemców dosyć niechlujna. Podwórze koni, bryczek, wozów, parobków, czasem wołów i świń pełne; izba wielka, ciemna, wrzawliwa, zapchana; osobne stancyjki dla podróżnych na górze małe, niewygodne, ledwie w sprzęt nieodbicie potrzebny zaopatrzone. Gospodarz, pan Fryderyk Schwarz, dzień i noc latał jak oparzony, usiłując jaki taki utrzymać porządek. Trzy tłuste, przysadziste dziewki służebne, w krótkich wełnianych, grubych spódnicach, z rękawami zakasanymi wyżej łokci, z włosami po wiejsku dziwnie na wierzchu głowy związanymi, dwóch chłopców obszarpanych, klapiących pantoflami drewnianymi po podłogach, ledwie nastarczyć mogli nieustannemu wołaniu i potrzebom podróżnych; krzyki się rozlegały co chwila, a ogromna pani Schwarzowa, żona gospodarza, zarządzająca kuchnią, przysiąść przez cały boży dzień nie mogła, to się kłócąc z dziewczętami, to z kucharką, to z chłopcami i mężem, a niekiedy nawet z zuchwalszymi gośćmi, którzy z izby jadalnej aż do niej apelowali. Najwięcej ją niecierpliwili panowie „Polaken”, poczynający sobie zawsze z wielką bezwzględnością, wykrzykujący głośno, narzekający na to „psie niemieckie jadło”, które im przez gardło przeleźć nie chciało. Pomimo niedogodności gospody Pod Trębaczem i wiecznych z Schwarzem sporów o rachunki, polska szlachta, uboższa zwłaszcza, stawała tu najchętniej, bo Schwarz piąte przez dziesiąte mógł się z nią rozmówić łamanym jakimś językiem, który z biedy za polski uchodził. Pomagało mu do tego, że długo na Łużycach przemieszkiwał, a jejmość, choć się do tego nie przyznawała, była rodem Wendką201. Z wendyjska, to jest z serbska mówiąc z Polakami, choć się gorszyła Schwarzowa, gdy od niej wątroby żądano, bo po serbsku się tak serce nazywa, choć pluła na Polaków, ciągnęła z nich niemałe korzyści i zapraszała, ukończywszy rachunki. Tego dnia właśnie zajechał był Pod Trębacza dawny zapewne znajomy, bo go Schwarz niskim powitał ukłonem, gdy na podwórze wóz jego długi, na kształt węgierskiego, się wtoczył. Szlachcic to był chuderlawy, mały, opalony, strasznie ruchawy, niepoczesna figurka, często jakieś w Dreźnie interesa mający. Od niejakiego czasu zwłaszcza nie upłynął nigdy kwartał, ażeby tu nie postał. Nie gościł długo, zawijał się, kręcił, sznurkował, po mieście latał jak oparzony, przeklinając Sasów, a potem nagle pakował się, zabierał i do domu powracał. Znano go tu pod przekręconym nazwiskiem Falbińskiego, które on słysząc, śmiał się, ale się Niemcom nim nazywać dozwalał, nie przecząc. Falbiński ów, często bywając w Niemczech, powyuczał się był praeter propter202 niektórych wyrazów języka niemieckiego i do pasji przyprowadzał Schwarza dowodząc mu, że jego mowa była obrazą Boską. — Jakże, proszę ja ciebie — wołał w izbie publicznie — ma to być uczciwy język, kiedy wy Pana Boga nazywacie „kotem”. a chleb święty u was „brud”. Co, nie tak? Bezbożnicy jesteście! — To mówiąc, śmiał się Falbiński, że tak Niemcom dogodził. Schwarz, ciekawy człek, a z powołania swego potrzebujący wiedzieć, z kim miał do czynienia, starał się wybadać, jakie interesa sprowadzały tu szlachcica. Od niego samego jednak nic nie wydobył, choć dawał mu do zrozumienia, że jakkolwiek małe człeczę, mógłby mu się może przydać na co, mając pewne stosunki w kuchni dworskiej i w stajniach królewskich, a naówczas przez małych ludzi i ciasne przesmyki daleko przejść było można. Falbiński się jednak nie wydał z niczym. Zbywał Niemca ogólnikami, że przybywał do „łaski pańskiej, że miał dolegliwości różne, iniura i gravamina203 od saskich żołnierzy”, o które się upominał znanymi sobie drogami. Tandem w końcu zawsze tak zakręcił, zawiercił, że Niemiec pozostał jak w rogu. Ale choćby Polak przebiegły był, gdy się Niemiec uweźmie na niego, zawsze go wytrwałością pokona; tak się i tu stało. Ostatnią razą, w czasie bytności Falbińskiego, Schwarz go tak tropił, iż w końcu musiał jakiś ślad znaleźć; po czym niżej się już kłaniał szlachcicowi, służył mu bardzo zabiegliwie i szanował. Ale co o nim się dowiedział, tego nawet żonie nie odkrył. I tym razem Falbiński, przybywszy około południa, ledwie konie postawił, sam się trochę otrzepał i przeodział, woźnicy dał parę szturchańców, napominając go, jak się ma w tym mieścisku trzymać na ostrożności od złodziejów i złych ludzi — wnet zniknął. Nie było go do późnego wieczora. Nazajutrz tak samo mało gościł w gospodzie, bigos podróżny kazał sobie na śniadanie w kuchni odsmażyć, wódki się napił i jak poszedł, tyle go było widać. Nad wieczorem wrócił dopiero na górę i czekał na kogoś. O mroku już przyszedł pytać o niego mężczyzna po polsku odziany, wysoki, chudy jak tyczka, pochylony nieco, młody jeszcze, który jąkając się, burcząc, żując, na dole dowiedział się o Falbińskiego i wdrapał do niego na górę. Był to nie kto inny, jak znany nam Serwuś. Nie darmo go zwano Proteuszem, gdyż kto go widział w pałacu feldmarszałka, a teraz by zobaczył, z trudnością by w nim poznał pokornego totumfackiego podskarbiny. Jak gdyby wychodząc z domu ciężaru jakiego pozbył z siebie, Serwuś śmielej teraz patrzył, szedł poważniejszym krokiem, minę miał mniej pokorną, oazy mu jaśniej patrzyły, usta się nawet do żucia nałogowego inaczej składały. Tam wyglądał na służkę, tu mu polskie, butne szlachectwo wracało, którego stara krew nigdy zapomnieć nie może. Tak zwany Falbiński oczekiwał już nań, stojąc u wschodów w górze, a zobaczywszy idącego, aż się z radości wstrząsł cały, zatarł ręce i doczekawszy przyjścia, pochwycił oburącz, zapalczywie ściskając, a całując przybysza na wsze strony. Serwuś dosyć poważnie i zimno przyjął gorące pozdrowienie. Słowa nie orzekłszy, wszedł z nim do jego izdebki. Dziura to była, której jednio okno brudne wychodziło w obwarowane, ciemne podwórko i niewiele światła dawało. Łóżko ciasne i krótkie, już wyleżane i derami od koni zasłane, bo bety z niego szlachcic precz wyrzucić kazał, pierza nie znosząc; stoliczek lichy i oplamiony; dwa stołki, w kącie dzbanek i misa gliniana, w drugim tłomoki, sakwy i przybory podróżne, między którymi i próżna od bigosu faseczka widzieć się dawała — zapełniały liche mieszkanie. Podłoga nie pamiętała, kiedy ją myto, ściany, pełne gwoździ, kiedy je bielono i wygładzano. Ale szlachcic w podróży dla oszczędności obchodził się lada czym, targował ostro i z zasady; wiedząc, że naród oberżystów niesumienny jest i derusowski204, jak najmniej wymagał, aby się jak najmniej mu opłacać. Serwuś obejrzał się, wszedłszy, po mieszkaniu i nosema pokręcił. Czuć w nim było stęchliznę, trochę cebuli zalatującej z dołu od kuchni, zapach koni przyniesiony z derami i miejscową jakąś woń odwieczną, specyficzną, do określenia trudną. Fabiński już stołek przysuwał i gościa uprzejmie siedzieć prosił, cicho mu proponując wina lampeczkę, ale przybyły głową potrząsnął i ręką rzucił odmawiając. — Nie trzeba, nie — rzekł głosem jak zwykle głuchym i przytłumionym. — Ja nie piję. Posiedzieli chwilę milcząc i patrząc sobie w oczy. — No cóż, źle? — spytał Falbiński. — A źle — odparł Serwuś — źle! — Jednak ja powiadam, że zjedzą licha, żeby się im to udało. Periclitantem rempublicam205 mali ludzie uratują, jak Boga mego kocham, uratują! — zawołał Falbiński. Przebendowski ramionami poruszył, jakby ciężar dźwigał, nie okazując, alby bardzo wierzył, iż się to stać może. — Ja wam powiadam — począł gorączkowo, ruchami sobie dopomagając, chuderlawy szlachcic — zjedzą licha. Ho ho! Pracują oni już nad tym niemało czasu, ale jak pani stara, co szyje, to rozpara, Sasów przeklętych nagubili już, że ich nie policzyć, pieniędzy wysypali, co by je korcami mierzyć można, nabito im guzów dosyć, nałajano, co wlazło, a cóż mają, hę? Co mają? Figę! Domawiając tych słów, wyrazistym ruchem, obrazowo przedstawił palcami skutek otrzymany i pokazał aż dwie figi. Serwuś głową trząsł z niedowierzaniem; twarz mu się zupełnie teraz zmieniła, nabrała wyrazu dziwnie poważnego, jakby uroczystego namaszczenia. — Nie pochlebiajcie no sobie tak bardzo i nie cieszcie się zawczasu! — rzekł powoli. — Wiele się im już zrobić udało! Nauczyli ludzi pieniądze brać, a sumienie sprzedawać, kłaniać się do ziemi; pozyskali sobie przyjaciół i przyjaciółek kupę. Groziła im konfederacja, a na czym się skończyło? Kto na niej wygrał? Oni, nie my! Nie my! — Hę? Jak to? — pochwycił Falbiński. — A kto, proszę, kto? — mówił, coraz głos podnosząc, Serwuś. — Hetmanowie obaj zdradzili, dali panu Flemmingowi dowództwo nad cudzoziemskim autoramentem. Cóż to znaczy, je— żeli nie wyrzeczenie się wszelkiej siły i zdanie się na łaskę? Żołnierz obcy, choć go inaczej odziano niż Sasów, saski jest zawsze i pójdzie na nas jak w dym, i zrobi, co mu każą. Rozpędzą sejm, senatorów znowu, jak Jabłonowskiego206, Czarnkowskiego207 i Urbanowicza, wpakują do Königsteinu i Pleissenburga208, a Rzeczpospolitą w chłopy obrócą! Rozgrzał się, mówiąc, Serwacy, podniósł ze stołka i padł nań znowu, poruszony wielce. — Niedoczekanie ich — zawrzał równie gorąco Falbiński — niedoczekanie! Zjedzą licha! Mogą panowie senatorowie sprzedawać siebie, żony i córki, ale szlachta się w dyby zakuć nie da! Co nie, to nie. Pójdą wszyscy jako jeden, choćby tysiącami ginąć mieli, pójdą i szablami przypomną pacta conventa209! Zjedzą licha! Zginie dużo, ano, co robić? Na nasienie coś zawsze zostanie — dodał zapalony szlachcic. — Znajdzie się i drugi Wielogłowski210, i Wiśniowiecki211 drugi, a może co lepszego od nich obu, jak Boga mego kocham! Serwuś słuchał żując, głowę przechylał na jednę, to na drugą stronę. Potem, niby sobie coś przypomniawszy, począł szukać za kontuszem czegoś głęboko zaciśniętego i dobył wreszcie kawał zmiętego i zbrukanego papieru, na który szlachcic ciekawymi rzucił oczyma; ale gdy poń ręką sięgnął, nie dał mu go od razu. — Czarno na białym — ozwał się powoli Serwuś — oto tu stoi, co sobie zamierzył ten zdrajca Flemming. Wiedzą, o tym tylko adepci, inni domyślają się. Trzeba, alby o tym cała Rzeczpospolita wiedziała. Falbiński powtórnie rękę wyciągnął, gdy Serwuś z wolna papier rozglądał i prostował. — Rzecz to nie nowa — mówił — pięć już lat temu, gdy ją spisał Flemming, a dwadzieścia może, gdy ją obmyślił, i do dziś dnia przy tym stoi. Na karcie, którą rozwinął, u góry czytał Falbiński: „Projekt, jak tron polski dziedzicznym uczynić i prawdziwą wolność w tym kraju zaprowadzić.” — Smaczny kąsek! — rzekł, chciwie się napierając papieru, szlachcic. Źrenice mu się rozpaliły i twarz cała czerwieniła. — Infamia212! — mruczał — Horrendum213! Prawdziwie saską wolność chcą u nas zaprowadzić. Wiemy, jaka ona jest! Sic volo, sic iubeo214, a nie podoba ci się, na chleb i na wodę między cztery mury! Medytuj o marnościach świata tego. Ale się to nie uda! Czytali tedy kawałkami półgłosem. Projekt widocznie ułożonym był za konsystencji wojsk saskich w Polsce, ale tak samo cudzoziemskim autoramentem mógł się wykonać. Zalecano tam królowi przywiązać do siebie ludzi znających dobrze prawa polskie, dla pomocy; najzdolniejszym i najwięcej znaczącym dać w zastawy starostwa, dobra stołowe, komorę celną w Gdańsku, cła i żupy solne, w dobrach królewskich zostawując tylko prawo polowania. Przywiązać w ten sposób do siebie ludzi. Zawczasu opracować plan nowej formy rządu, zostawując tylko sejmiki po województwach, z głosowaniem większością. Naznaczyć po województwach zarządy, których by wojewodowie byli prezesami. Po jednym pośle z województw wysyłać do Warszawy, z których by Rada Stanu przy królu się składała. Z sejmików do swych deputatów słałyby ziemie żądania, a te większością głosów Rada odrzucałaby lub przyjmowała itd. Czytali kawałkami ten papier, zżymając się oba. — Oto masz, czego żądają! — krzyknął Serwuś. — Nie uda się! — powtórzył Falbiński. — Nie powinno się udać — dodał Serwuś — tylko się ichmość nie spuszczajcie na panów hetmanów, na senatorów, na biskupów i duchownych, bo wszyscy są przekupieni i zjednani; na nikogo nie rachujcie oprócz na siebie! To mówiąc, oddał papier Falbińskiemu, a ten z nim jeszcze poszedł do okna, pilnie go znowu odczytując półgłosem, niekiedy przerywając wykrzykami oburzenia. Patrzyli na siebie i zżymali się. Skończyło się wreszcie czytanie; ale nierychło zebrali się zawiązać znowu przerwaną rozmowę. Głowami trzęśli i wzdychali. — Zjedzą licha! — raz jeszcze powtórzył szlachcic, starannie dokument chowając w zanadrze. — Nie przelewki to — dodał Serwuś — pamiętajcie, z kim mamy do czynienia. Flemming ma głowę potężną, ręce długie, dłoń mężną i umie trwać w tym, co postanowił. — Pan Serwacy westchnął. — Jednego mi żal i srom — rzekł — że feldmarszałek tej poczciwej kobiecie siostrze swej, pani podskarbinie, głowę zawrócił i ona też za jeden grosz z nim targuje. — Tyle, co i on, warta, baba intrygantka! — wyrwał się Falbiński. — Tego mi nie mówicie! — oparł się gorąco Serwuś. — Tego nie mówcie, bo ja ją znam lepiej. Obałamucona jest, ale z gruntu poczciwa. Jakżeby ona zresztą, Niemką będąc rodem, nasz obyczaj republikański mogła zrozumieć i upodobać? Jej się to w głowie pomieścić nie może. Falbiński, śmiejąc się, objął Serwacego oburącz. — E, ty jakiś! — zawołał żartobliwie. — Nie brońcie pańskiej podwiki, choćby wam pachniała! Stara podskarbina wam imponuje i jesteście dla niej z adoracją, a taka Niemka przeklęta, jak one wszystkie! Już ty jej nie broń! Serwuś spłonął i oburzył się. — Na nią nic nie mówcie — rzekł stanowczo i surowo — nie mówcie! Widząc go prawie zagniewanym, szlachcic się pomiarkował, uścisnął go i dodał: — Co bo ty się perzysz zaraz? Albo to my, starzy towarzysze ze wspólnej ławy, spod jezuickiego bizuna, nie możemy sobie pozwolić pożartować? Serwuś się dał udobruchać i począł z innej beczki. — No tak, prawda, starzyśmy przyjaciele i towarzysze. Ja cię, mój Połubiński, znam z Wilna ad smarkacza, mam do ciebie słabość, boś był zawsze poczciwym kolegą i weredykiem215; kłamać nie umiałeś. — Bóg mnie skarz — wtrącił żywo pan Paweł, bijąc się w piersi z całej siły — tegom się i nie nauczył. Dysymulować216 człek zawsze musi, ano w sercu… czysto! — Ja ci też wierzę — ciągnął Przebendowski — i od czasu, jakeśmy się tu przed parą laty spotkali i rozgadali, nie kryję nic przed tobą. Ale kto ciebie wie! Może to i źle? Tyś poczciwy, a ludzie niepoczciwi na złe ciebie używać mogą. Mów ty mi szczerze, kto cię tu posyła? Po co jeździsz? Co tu porabiasz? Ja widzę, że się kręcisz, ano spełna nie wiem… Połubiński (tak się zwał przerobiony na Falbińskiego przez, Niemców szlachcic), posłyszawszy to pytanie, plasnął w ręce, ale mu twarz zapłonęła rumieńcem. — A to dobre — zawołał — to dobre! Albo ja ci nie mówiłem, że jeżdżę za naszą sprawą szlachecką? — Ba! — rzekł Serwuś z wolna swym grubym głosem. — Ba! Za szlachecką sprawą, a z czyjąż naprawą? Słuchaj no nie buńducząc217 się. Oba my kość z kości szlachta jesteśmy, naszych dobrze znamy. Nasza szlachta swobodę swoję kocha i bronić jej gotowa, ale między nią ładu nie ma. Zawsze ktoś starszy rej wodzić musi, choć w końcu czasem, jak Gorzeński218, szlachtę sprzeda. Bliższa ciału koszula niż kaftan. Mów tym mnie: kto za tobą stoi? Połubiński zmieszał się i zżymnął. — Kto ma stać? Nikt! Nasza szlachta i po wszystkim. Za kogo ty mnie masz? Serwuś, prawie odpowiedzi nie słuchając, począł z głową spuszczoną po izbie się przechadzać, mówiąc jakby sam do siebie: — Ja bo was znam! I ja bym też takim był i nie widział końca mego nosa! Szczęściem, mnie patres219 wyprawili na rok nowicjatu do Rzymu. Tam ja dopiero przejrzałem! Z ciekawości tych ruin, które tam stoją wszędy jak olbrzymów kościotrupy, zachciało się poznać, co to była za respublika rzymska… Przysiedziałem fałdów, czytając o niej. Naczytałem się dużo i poznałem, jak na świecie bywało i jak być powinno. Wiem, co to były owe Regulusy220, Bratusy221, Scevole222, a choćby Koriolany223 i Katyliny224. Plutarcha225 mało na pamięć nie umiem. Z niego, z Tacyta226 i Swetoniusza227 zrozumiałem ja, jaka u nas wolność być powinna, bośmy my bodaj na to przeznaczeni, aby światu pokazać, co ona może i znaczy. U nas ona w warcholstwo przerosła, ale przynajmniej ziarno zostało. Nie daj Boże, aby taki Flemming skorzystał z wichru, rozbił stado i do pańskiego zwierzyńca za parkany popędził! Mówił powoli, z powagą nieco przesadzoną, ale z głębokiego przekonania. Szlachcic, patrząc nań ukradkiem, słuchał gdyby na theatrum228 i dziwił się, acz może niespełna rozumiał. Serwuś zdawał się upajać własną mową. — Tak — mówił dalej — z naszej respubliki imię już tylko zostało. W rzeczy panowie czynią z nami, co chcą: rycerstwu na koń każą siąść, głodem mrzeć, gospodarstwo zdawszy na żony. Pójdą wszyscy: potem pacyfikacja, panowie kieszenie ładują, a szlachta obdarta powraca nie wiedząc, co zrobiła. Ano, Flemming wie, czego chce, Sasów z nas pokornych ma poczynić. Nam zaś myśleć należy, jak byśmy się do rozumu i do ładu dobili bez pańskiej kurateli, bo panowie nas w końcu sprzedadzą. Zwrócił się do Połubińskiego. — Słuchajże, poczciwy Pawle — zakończył głosem nakazującym. — Mów prawdę, kto cię posyła, hę? Szlachta, mówisz? A któż tam jej głową? Gadaj! Ja się przed tobą nie kryję i tyś się też przede mną taić nie powinien. Pokorny Serwuś z wolna teraz doszedł do takiego tonu, iż jak instygator229 winowajcę badał szlachcica. Z nich dwóch on czuł się silniejszym i był też nim w istocie. — Cóż bo, ty mnie nie wierzysz i w jakimś podejrzeniu masz czy co?! — krzyknął Połubiński230. — To by dopiero pięknie było! Cóż, ty mnie za zdrajcę masz?! Serwuś stanął z uroczystą miną. — Nie gorącuj się — rzekł z wolna — ja twojemu sumieniowi wierzę, ani słowa, ale przeto, że szparki jesteś, wziąć cię w garść łatwo, Kat–że wie, czy kto z twojej gorącości nie korzysta. Gadasz o szlachcie. Jużci nie ty, choć z kniaziów Połubińskich, ale ubogi i w dorobku, wykierowałeś się na wodza w województwie i swoim sumptem. Rzeczpospolitą chcesz salwować. To nie może być. A jak nie ty wodzem i za tobą stoi matador, pokaż go… niech wiem! Paweł się zmieszał mocno. — Otóż widzisz — skręcił nagle — jeśli nie za zdrajcę, to mnie masz, z pozwoleniem, za cztery litery. Wybuch ten nie wstrzymał wcale Serwusia, który go poklepał po ramieniu. — Ino się nie gorącuj — powtórzył. — Ja cię mam za poczciwego i nie mówię, żebyś był z rozumu obrany; aleśmy wszyscy łatwowierni, słabi i jak baba nam nie przewodzi, to magnat, a o swej sile nie chodzi żaden. Jeżeli do sprawy przyjdzie, któż będzie prowadził? Ani ty, ani ja, tylko żółtobrzuch jakiś. Patrzajcież, żeby nas, jak po tarnogrodzkiej, nie wystrychnięto na dudków, bo zamieniał stryjek siekierkę za kijek. Sasów, prawda, wyprowadzili, ale za nasze własne pieniądze cudzoziemców trzymają pod swoją komendą, na oczywistą zagładę Rzeczypospolitej. Jeżeli druga taka ma się zrobić konfederacja, aby znów jaką się skończyła pacyfikacją nam po pysku, to żal się Boże poczynać. Obrócił się do Pawła. Szlachcic filut, dając mu gadać, widocznie się namyślał, jak się miał wykręcać; znać było, że spełna prawdy powiedzieć albo nie mógł, lub sobie nie życzył. Bystro mu w oczy patrzył Serwuś. — Mnie o moje skórę nie idzie — dodał. — Choćby mnie kto zdradził, choćbym ja popadł do więzienia, albobym i łeb dal, choćby mnie, kolanem dawszy, przepędzili, a chleba nie stało… to co? Ja mały człeczyna, nic nie znaczę. Takich jak ja i tysiące ginąć mogą, a znaku nie zostanie. Ale sprawę zgubić, strata byłaby niepowetowana. Jeżeli ci, co ciebie tu posyłają — mówił z wolna — szczerze myślą o ratunku zagrożonej wolności, dobrze jest; ale jeśli chcą tylko królowi i Flemmingowi zagrozić, aby się im okupili i przy tym ogniu własna się ich pieczeń upiekła, to co, hę? Ja sparzony, nie dowierzam, i myślę sobie, panie Pawle: „Respubliką nam oczy smarują, a może im o starostwo lub o dygnitarstwo chodzi?” Hę, słyszysz? Jak przybity do stołka siedział Połubiński; zrywał się po kilkakroć do odpowiedzi, pomyślał coś, zamachnął ręką i umilkł. Nagle wstał, podszedł do Serwacego i ściskać go począł serdecznie. — Poczciwości ty moja — zawołał — jedyny człowiecze! Ja, dalipan, niewiele wiem, a co wiem, powiem ci szczerze. Wiesz, że ja z Lidzkiego jestem. Podkomorzy lidzki Ginitowt–Dziubiński, szlachcic całą gębą, co nigdy pańskich półmisków nie lizał, to mój pryncypał. Około niego się u nas ludzie kupią, on ma minę, on ma wiarę i wszystkim kieruje, ale cyt! — Gintowt? A toć ja go znam! — rzekł, marszcząc się, Serwuś. — Dobry człek, ale ciężki i igłowa nie po temu. A w dodatku jeździł tu do Drezna razy ze trzy i z feldmarszałkiem był bardzo serdecznie; ten mu pewnie swoje racje inokulował231. W miarę jak mówił Przebendowski, Paweł mieszał się coraz bardziej, lecz tym silniej począł przy swoim obstawać. — Otóż, nie znasz Gintowta! — zawołał. — To frant, maskuje się, a głowa ogromna! On się ani Flemmingowi, ani żadnemu Sasowi nie da i przekupić go nie można. Pokręcił głową Serwuś i spochmurniał powtarzając: — Ale ba! Dziubiński! Gzy to jemu nas wodzić? — Nie znasz go — nalegał Paweł. — Szlachcic, republikanin z kośćmi i flakami, słowo ci daję. Ogińscy mu za skórę zaleźli. — A u Flemminga na nich protekcji szukał? — rzekł Serwacy. — Dlatego nie przekupili go jeszcze. Człek prawy, przysięgam ci! — To mówiąc i sypiąc argumentami, plątał się jakoś pan Paweł i choć długo jeszcze dowodził swego, nie potrafił przekonać Serwacego, który posępnie się zamyślił. — Bóg z tobą — zakończył Przebendowski z rezygnacją. — Ja robię, co mi moja powinność każe, a ty jak potopisz sprawę, to rzecz twojego sumienia. Połubiński chwycił się do nowego uścisku, na który mu Serwuś chłodno jakoś odpowiedział. — Papier, który ci dałem — rzekł — każcie przepisać choćby na tysiąc rąk, niech się rozejdzie po dworach, osadach, zaściankach, niechaj wiedzą, co im grozi. Nie potrzebujecie powiadać, skąd go macie. Tu, w Dreźnie, swojego czasu było go pełno, ale mu drogę przecięto. Panom senatorom, choć go sekretnie nosili po kieszeniach, wielkiej on awersji nie czynił. Stoi–ć tam przecież, że ich starostwami, pozorem zastawów, kontentować miano. Nie byli od tego. Dworują tak elekcyjnemu, jakby dziedzicznym monarchą był; nałamywać by się do nowego obyczaju nie potrzebowali. Wzdychał Serwacy, głowę zwiesiwszy, i mruczał ciągle. — Źle to jest, że ja, nędzne człeczę, com się na łasce panów wychował, z panów żyję, na nich krzyczeć muszę. Powiedzą na mnie, żem niewdzięczny, ale ja sprawiedliwym być muszę. Jak się człek, w progu stojąc, patrzy na te wszeteczeństwa i podłości, które się tu sprawiają co dnia, a łykają za powszedni chleb, możeż być, aby mu się dusza nie burzyła? Inaczej by uwierzyć przyszło, żeśmy stworzeni na bydło i innego losu nie warci, tylko pod chłostą iść służyć tym, którym ślepa fortuna dała w rękę biczysko. Paweł słuchał przybity, zmieszany, ani się już siląc na odpowiedź Czytać mu z twarzy było można, iż czuł, że z tym Dziubińskim niezgrabnego bajka ustrzelił. Zawrócić się było za późno. — Ale, słuchaj no — odezwał się nagle, z krzesła wstając, jak by go co ruszyło, gdy posłyszał na schodach jakieś stąpanie. — Ty mi, widzę, nie dajesz wiary, a cóż to dopiero będzie, gdy się jeszcze u mnie z kim takim spotkasz, co ci nie przypadnie do smaku? — No, z kina? — odparł zdziwiony Serwuś. — Wieczyście zapomniałem — kończył Paweł — a oto tylko co nie widać, przyjdzie tu nasz dawny kolega, pamiętasz, Bildiukiewicz? Wstąpił potem do nowicjatu i dziś pater232. — Pamiętam go. Wszakże razem z nim jeszcze później byłem w Rzymie i kawał nowicjatu z nim pospołu odbyliśmy. — Otóż dziś–em go na ulicy niespodzianie zszedł — mówił Paweł. — Jest tu przejazdem. Kręci się około dworu. Poznał mnie zaraz, zaczął się dowiadywać, po com przybył, gdzie stoję. Z jednegom mu się wyłgał, ale do drugiego musiałem przyznać. Obiecał zajść pod wieczór. — To nic — rzekł Serwuś spokojnie. — Rad go zobaczę. Nie potrzebuję cię przestrzegać, abyś język za zębami trzymał, kiedy on około dworu się kręci. Paweł uderzył się w czoło i rzucił żywo: — O, tego mi mówić nie trzeba! Na wschodach w istocie zbliżający się chód słychać było i rozmowę głośną z Niemcami. Spodziewający się Bildiukiewicza Połubiński, przeczuwając go, poszedł do drzwi. Serwuś został w miejscu, ale jak obcując z Połubińskim, urósł był w butę i powagę, tak teraz znowu wrócił do swej zwykłej pokory: skurczył się, zmalał, przybrał twarz swą powszednią i z boku siadł na stołku. Paweł, poznawszy po głosie jezuitę, który się o niego dopytać nie mógł, musiał zejść aż na wschody. Nazwiska Niemcy nie byli pewni. Po chwili weszli obaj do izby gościnnej, przodem młody ksiądz w czarnej sukience takiego kroju, że się więcej domyślać w nim kazała duchownego, niż go oznaczała. Mężczyzna był lat około trzydziestu, blady, ostrych i suchych rysów twarzy, niepiękny, ale z oczów rozum i bystrość patrzyły. Kapłański stan nadał mu zarazem pokorę jakąś i wyższość a powagę. O Serwacym musiał max już na wschodach wspomnieć towarzysz, bo jezuita, żywo ku siedzącemu obie ręce wyciągnąwszy, zbliżył się do niego, wołając głosem wzruszanym: — Serwacy? Tyżeś to? Synu ty marnotrawny! Zmieszany, onieśmielony, wracając do swej roli pokornej, Przebendowski począł od pocałowania ramienia dawnego kolegi. — Jakżem rad, że cię widzę zdrowym! — dołożył ks. Bildiukiewicz. — Cóż się z tobą dzieje? Anim wiedział, że tu jesteś. — A jakże, a jakże! — przebąknął Serwacy. — Ja tu przy dworze pani podskarbiny ot tak wiszę, dla kawałka chleba. — Widzisz! — odparł z wymówką młody ksiądz, siadając na podanym stołku. — A nie lepiejże ci było sukni tej nie zrzucać? Ta by ci nie tylko chleb, ale lepszą służbę, bo u pana panów Jezusa Chrystusa, była dała. I nie chciałeś jej! — Bom się nie czuł jej godnym — mruknął Serwuś. — Co to już dziś o tym mówić, post festum233. Co się stało, nie odstanie. W mroku izby już mało co widać było. Bildiukiewicz, przysunąwszy się blisko, z zajęciem się wpatrywał w dawnego towarzysza. — A wy tu co robicie? — zapytał Serwacy. — Ja? — odparł bardzo powoli, prostując się jezuita. — Ja? Mnie tu po prostu zwierzchność moja przysłała. Właściwie jestem tylko po drodze do Pragi i Wiednia. Stanąłem na parę dni odpoczynku u jednego z ojców naszych, który ma miejsce przy dworze. Żona królewicza jest bardzo gorliwą katoliczką, on sam wielce pobożny. — Ksiądz Bildiukiewicz mówił z wolna, zacinając się nieco, wahając, ale z wyrazem szczerości. — Zabawicie tu długo? — spytał Paweł. — Zapewne dni parę tylko — rzekł Bildiukiewicz. — Myśmy w zakonie słudzy tak podlegli regimentowi i rozkazom wyższych, jak wojskowi. Pytać nie wolno, co z nami czynić mają, ani wybierać, co byśmy woleli. Ojciec—kapelan króla kazał mi czekać na listy. Serwuś spod oka ciekawie się księdzu przyglądał, a dawny towarzysz nawzajem pilnie go badał oczyma. — A ty tu z czyni i po co? — zapytał ksiądz Połubińskiego. — Ja? — zająknął się szlachcic. — Ano, tak, jakem wam mówił: przyjechałem z listami i słowem do pana kanclerza. Chciało mi się też bardzo saską stolicę i dwór choć z dala zobaczyć. — I jakże się wam podobały? — pytał jezuita. — Prawda, pięknie tu jest i wspaniale. — Ani słowa — potwierdził szlachcic. — Na dworze i koło pana po królewsku, ale kraj, przez który się jechało, taki nędzny miejscami, jak u nas; chleba do syta nie mają. No, i szlachta gdzieś wyginęła. — Co za dziw, po takich wojnach i spustoszeniu — odpowiedział ks. Bildiukiewicz. — Niezadługo jednak wszystko tu odżyje, bo ład jest, a u nas go nie ma. Dobrze by się nam czegoś od nich nauczyć. Serwuś chrząknął i żywo zaczął żuć ustami. — Pewnie, pewnie — rzekł. — Jak orni u nas pogospodarują, to ład zaprowadzą taki, jak u siebie. — Daj to Boże! — westchnął ksiądz. — Zanosi się też na to, że po naszyta królu nie kto inny, tylko syn jego, pan pobożny, bogobojny, weźmie koronę. — Myślicie? — zapytał Serwuś dobrodusznie. — Już się to przygotowuje — mówił spokojnie jezuita. — A widzieliście młodego pana? — To mówiąc, obrócił się do Przebendowskiego, który się głupkowato uśmiechnął. — Mało nie co dzień go widuję — odezwał się. — Grzeczny pan, uśmiechający się, dla ojca syn najlepszy, obyczajów skromnych, a myślistwo miłuje tak, jak ojciec, jeżeli nie więcej. — Niechby go tylko w tym naśladował — zamruczał cicho jezuita. Rozmowa obojętna ustała trochę, a Serwuś dorzucił skromnie: — Młoda królewiczowa powstrzymać go potrafi od innych zbytków, bo pani surowych jest obyczajów i nie pobłażająca. — Widziałem ci i ją — dorzucił Paweł. — Prawda, że cesarskiego rodu, ale żal się Boże powiedzieć, by piękna była. Serwuś usta złożył do uśmiechu, ale się nie rozśmiał; ksiądz zmilczał. Między dawnymi poufałymi rozmowa szła jak z kamienia. Szlachcic, choć się poruszał, ostrożnie wyrazy puszczał przez zęby; Serwuś się swoją głupowatością obszył, a ksiądz, nie znając już teraz towarzyszów, jakimi szli drogami, nie śmiał być z nimi do zbytku otwartym. — Zacny to pan i statysta, jakich mało, ten feldmarszałek Flemming, w którego domu macie szczęście zostawać i przy dworze pani podskarbiny — odezwał się jezuita, wpatrując w Serwusia. — Pani też Przebendowskiej, wielkiego rozumu i cnót damie, drugiej trudno znaleźć równej. Pochwała ta wzięła znać za serce Serwusia, bo się gorąco odezwał: — Oj, to prawda, ojcze mój, słuszność macie. Takich niewiast niewiele, bo i głowa, i serce jest. Gdyby nie była ze krwi niemieckiej, niczego by jej do perfekcji nie brakło. — Przecie duszą i sercem do nas przystała — dodał Bildiukiewicz. — A tak, tak! — potwierdził Serwuś. — Jednak, że do innego porządku i świata nawykła, choć lat tyle u nas i z nami przebyła, sercem zawsze do swoich ciągnie. Wśród tego zepsowanego świata jedna to pani, co ją poszanować warto. O tym zepsowaniu jezuita jakoś mówić nie chciał; odchrząknął tylko, westchnął i w okno się zapatrzył. Wtem Serwuś przypomniał sobie, że pora była dobrze spóźniona, bo w izdebce zupełnie ściemniało. Chwycił zza żupana ogromną srebrną cebulę, dar pani Spieglowej, poszedł z nią do okna i przeląkł się postrzegłszy, że już blisko było piątej. O piątej się wszyscy na pokoje zbierali, więc i on mógł czasem być potrzebnym. Wstał prędko, żegnając się z panem Pawłem i księdzem, który dopytywać go począł, gdzie by się jeszcze widzieć mogli. Serwuś się składał234 służbą i zajęciem; jezuita nalegał, aby chwilę sam na sam z sobą spędzili, i Przebendowski zaprosił go do siebie na dzień jutrzejszy. Zostawiając księdza z Połubińskim, Serwuś, szybko przywdziawszy opończę, z głową schyloną, przygarbiony, wysunął się nieznacznie z gospody, szybkim krokiem idąc przez małe uliczki wprost do pałacu feldmarszałka. * * * Przez cały wieczór zwykle, od godziny piątej poczynając, drzwi się nie zamykały u pani podskarbiny. Całe towarzystwo ówczesne polskie, bawiące stale przy królu, przybywające z suplikami, spieszyło złożyć uszanowanie opiekunce swej i pośredniczce. Wszyscy znaczniejsi dygnitarze sascy, choć już dla feldmarszałka ostygli, przeczuwając niełaskę pańską, sam nawet Watzdorf, biegli niemal co dzień się tu pokłonić, zajrzeć i rozsłuchać, dostać języka. Flemming nie po raz pierwszy chwiał się na swoim wysokim stanowisku, nie dowierzano więc oczom i uszom, choć przed najbliższymi cierpko i z przekąsem August się o nim wyrażał. Wiedziano, że feldmarszałek zręcznie bardzo z królem postępować i rozbrajać go umie, a postanowienia odmieniać. Zwycięzca nie w jednej walce z intrygą dworską, mógł i teraz, dopatrzeć, co mu groziło, zapobiec niebezpieczeństwu i pomścić się na nieprzyjaciołach. Do ostatniej więc godziny intryganci chcieli stać przy feldmarszałku na pozór, aby mu nie dać przedwcześnie powodu do gniewu i odwetu. Flemming, choć już był dobrze uwiadomiony i znał swoich wrogów, płaszczących się przed nim jeszcze, nie dawał żadnemu poznać po sobie, że go posądzał, nie zmieniał trybu postępowania z nimi, obdarzał niektórych rzekomym zaufaniem, a umysł okazywał tak wesoły i swobodny, jakby mu się wiodło najlepiej. Z Lubomirskim, zięciem hr. Vitzthumowej, który jako generał saski, pod jego rozkazami zostawał i musiał mu się często przedstawiać, był na oko jak najlepiej, znając, a raczej domyślając się już robót jego w Polsce przeciwko sobie, które z ostrożnością wielką prowadzone były. Męczył go tym, że się od niego domagał czynnego udziału w wykonywaniu nie tajnych nikomu myśli swoich i dawał mu polecenia jak najtwardsze umyślnie. Lubomirski, któremu na zręczności nie zbywało, umiejący się znaleźć zawsze przedziwnie, dworak i artysta w swym rodzaju niepospolity, był wszakże tym nastawaniem, zwierzeniami, naleganiem umyślnym, dokuczliwym podrażniony do najwyższego stopnia. Gdy feldmarszałek, ująwszy go pod rękę, po całych godzinach zwierzał mu się ze swych planów i niby starał się go zjednać sobie, dając mu dokuczliwe polecenia, książę w końcu wpadał na myśl, że go przeniknął i że się nad nim znęca. Tak było w istocie. Intryg hrabiny Vitzthumowej i jej protekcji dla Watzdorfostwa zdawał się feldmarszałek ani widzieć, ani zważać na nie, tak jak stosunku Lubomirskiego z Vitzthumami niby w rachunek nie brał. Lubomirski unikał, jak mógł, spotkania, ale Flemming go zapraszał, odmówić nie było sposobu, a opanowawszy go, albo sam zamęczał, napędzając do roboty, lufo dawał w ręce żony, która go dumą i kwasami nękała. Generał był najnieszczęśliwszym z ludzi, ale twarz musiał okazywać wesołą i… być wdzięcznym. Mniej panująca nad sobą Przebendowska, choć musiała względem Lubomirskiego zachowywać się zgodnie z bratem, nie powściągnęła się i okazała mu czasami, że wie, co o nim trzymać i o Vitzthumów domu. Po kobiecemu czyniła to jednak tak zręcznie, że za przycinek trzeba było jeszcze dziękować. Podskarbina dnia tego, gdy się ból głowy jej rozszedł po obiedzie, ze zwykłą uprzejmością gości u siebie witała i zabawiała ich z pomocą Aurory Spiegel. Uśmiechała się panom polskim, zadziwiając ich co chwila swą znajomością stosunków i koligacyj. Wiedziała doskonale, feto kogo rodzi i w jakim stopniu pokrewieństwa znajdują się różne rodzin gałęzie. Często nawet ta jej erudycja zawstydzała Polaków, mniej obeznanych z genealogiami. Tego wieczora polski kontyngens235 gości był obfity. Oprócz Szaniawskiego, biskupa kujawskiego, Gałeckiego, wojewody inowrocławskiego, obu znanych regalistów236, ciałem i duszą królowi oddanych, przybył właśnie Rybiński, wojewoda chełmiński, Dorpiewski237, Sapieha, pisarz polny litewski, Chomentowski238, wojewoda mazowiecki, dwóch Ogińskich i pomniejszych wielu. Flemming znajdował się także u siostry, razem z nieodstępnym swym pułkownikiem Bieleke, który mu wszędzie zwykł był towarzyszyć, tak samo jak Aurora Spiegel pani Przebendowskiej. Towarzystwo bardzo było ożywione; skupiano się około biskupa i wojewody, aby od nich najświeższe powziąć z Polski wiadomości. Szaniawski, człek niespokojny, żywy, czynny, może nawet, jak na duchownego, do zbytku, któremu suknia biskupia niedobrze jakoś przystawała, choć chmurno patrzył, mówny był bardzo dnia tego. Z kolei brali go na indagacją podskarbina i feldmarszałek, ale się to odbywało po cichu. Głośno mówiono o rzeczach obojętnych: o karnawale, który króla zajmował, o młodej królewiczowej Józefinie i jej dworze, o operze i włoskich śpiewakach, o sprawach europejskich, szczególniej się interesując postawą Francji i polityką Wiednia. Wśród tego przypływu i odpływu gości Flemming także się absentował239, poszedłszy na służbę do króla; przesunął się Watzdorf pokorny i na ostatek wbiegła maleńka, uróżowana, ubielona, szeleszcząca jedwabnymi sukienkami, żwawa owa laleczka, która się jeszcze zwała hrabiną Denhoffową, ale już była Lubomirskiemu zaręczoną i wkrótce wyjść miała za niego. Widzieliśmy z dala tę płochą i zepsutą kobietę, tym szczególną, że popełniając największe niegodziwości w pogoni za szczęściem, nie miała poczucia winy i grzechu. Wszystko, co robiła, zdało się jej naturalnymi; była przekonaną, że inaczej być nie może, a w końcu Pan Bóg wybryki te pięknej pani przepuści. Denhoffowa była w najściślejszym znaczeniu tego wyrazu do najwyższej potęgi podniesioną prostotą; łatwowierną, zapalającą się, niewdzięczną, nieopatrzną, rozrzutną, nie umiejącą nic pohamować, a najmniej siebie samej, potrzebującą żyć ciągle w ukropie, w gorączce, często szczerą do zbytku, niekiedy z instynktu i potrzeby komediantką doskonałą, chwilami najniezręczniejszą. Przez głowę jej i serce płynęło i przepływało dobre, złe, białe, czarne, pstre, a serce obracało się ciągle, jak młynek potrzebujący coś pytlować. Nikt jej nie szanował, lecz wielu się nią na parę godzin zachwycało. W tej chwili piękna jeszcze Marynia była cała w swym zamężciu, w tym księstwie, które miała pozyskać (i wprędce utracić). Szło jej o to, alby jeszcze mocny Flemming, jeszcze znacząca podskarbina nie posądzali jej z powodu Lubomirskiego o związki z Vitzthumami; obawiała się wszystkich. Przybywała więc tu się wkupić czymś w łaski nie tylko dla siebie, ale dla brata, Bielińskiego, któremu swatać chciała dorastającą właśnie córeczkę pani von Spiegel, Kasię, przyznaną i wyposażoną przez króla. Spieglowej zaś przypodobać się i pozyskać ją sobie nie było można, nie zalecając się pani podskarbinie. Więc choć dla swojego Lubomirskiego, krewnego zięcia Vitzthumów, skarbiła sobie dobrą wolę hrabiny, a zarazem domu feldmarszałka zaniedbywać nie chciała. Wpadła do salonu Denhoffową jak fryga. Pozdrawiając na wszystkie strony, okręcając się, śmiejąc, pytając i odpowiadając po drodze, wdzięcząc się i uśmiechając do wszystkich, dobiegła do krzesła podskarbiny, coś jej zaraz żywo poczynając szeptać do ucha. Uściskała z czułością zbyt wielką, by miała być szczerą, tę najukochańszą swą Aurorkę, zerwała się potem parę razy do innych pań siedzących wkoło, słowem, wniosła z sobą zamęt, burzę, zawieruchę, ale zarazem wesołość, ożywienie, zajęcie. — A! Moja ty droga podskarbinko, moja złota, kochana — poczęła, nachylając się jej do ucha, mała filutka, której oczy już biegły gdzie indziej. — Co ja ci powiem, co ja ci przynoszę! Jestem cała wzburzona! Ta Vitzthumowa, niegodziwa, intrygantka, wystaw sobie… — Jeżeli mi chcesz powiedzieć, kochana hrabino, że Vitzthumowa mojego brata i mnie nienawidzi i rada by pod nami dół wykopać, nie jest to dla mnie nowiną, wiem o tym z dawna — odezwała się gospodyni głosem łagodnym, bez najmniejszego wzruszenia. — Powiedz mi raczej, kogo hrabina Rachela kocha oprócz siebie i swoich pieniędzy; za to bym ci była bardzo wdzięczna. — No, to powiem właśnie — szybko dodała Denhoffowa. — Piękny ma gust: kocha Watzdorfa! — To mówiąc klasnęła w białe, śliczne rączki, całe pierścionkami okryte, i poczęła główką zabawnie potrząsać. — Watzdorfa, tego obrzydliwego gbura, chłopa, na którego ja patrzyć nie mogę! Zdaje mi się, że go jeszcze czuć gnojem. Wdzięczy się do niego, do jego żony… do… — Wdzięczy się? Ze swymi przekwitłymi wdziękami? — szepnęła cicho podskarbina. — O! Dla Watzdorfa, którego żona do kucharki podobna, jeszcze by hrabina Rachela specjałem była — śmiejąc się zawołała Denhoffowa. — Ta ogromna szkuta, ze swym zadartym noskiem, który się coraz mocniej do góry podnosi, piękniejsza jest jeszcze od swego ulubieńca. Ale co ja ci powiem — dodała schylając się. — Zaręczają mi na pewno, że Vitzthumowa, rozumie się przez Lubomirskich (zmiłuj się, o tym nikomu, zgubiłabyś mnie!) do Pociejowa posyła, buntuje hetmanową Sieniawską, ma konszachty z Polską, a nie mogąc tu szkodzić feldmarszałkowi, tam przeciw niemu ludzi podburza. Nawet (tu schyliła się do samego ucha) wczoraj… dzisiaj jakiś posłaniec z Polski przybył do nich po pieniądze. Resztę Denhoffowa dokończyła mankami wyrażającymi najwyższe oburzenie. — A, moja droga — odparła spokojnie podskarbina — wszystko to do nich podobne; ale choć są bardzo zręczni, mogą się ich intrygi przeciwka nim samym obrócić. Feldmarszałek ma oko na wszystko, a jeszcze jest, dzięki łasce króla, dosyć silnym, aby i Vitzthumom dać naukę, i Watzdorfa odesłać do Mansfeldu240. Wierzaj mi. Denhoffowa zadrżała i skuliła białe ramiona. — O, ja się tej baby strasznie boję — rzekła — i ostrzegam was, ostrzegam, nie lekceważcie jej, a szczególniej męża. Z królem jest zawsze jak najlepiej. — Skądże wiesz o tym ich znoszeniu się z Pociejową i Sieniawską i o tym posłańcu? — zapytała podskarbina. — Nie mogę powiedzieć, jak cię kocham, ale wiem z jak najlepszego źródła, z jak najlepszego! Wierz mi! Jak mamę kocham.! — żywo i spiesznie a tajemniczo pytlowała piękna sroczka, rozglądając się zarazem po zgromadzeniu, uśmiechając coraz komuś z dala, kłaniając ręką od ust i wachlując. — Pociejowa i Sieniawska intrygują ogromnie teraz. Wszystkie tutejsze stare baby, kwoki nieznośne, zaciągnęła Vitzthumowa do swojego pułku: Reussowę z siostrami, Hülchen i resztę. Podskarbina słuchała tych zwierzeń nieporuszona, bawiąc się końcami chusteczki, którą trzymała na kolanach. Szczebiotanie to nie czyniło na niej widocznego wrażenia, choć wiadomość o konszachtach Vitzthumowej z paniami polskimi i o tym wysłańcu z Polski nie była dla niej obojętną. Nasypawszy do ucha gospodyni różnych jeszcze skandalicznych wiadomostek, Denhoffowa, która nigdy długo na jednym miejscu usiedzieć nie mogła, poruszyła się już do wyjścia, aby podobną scenę z Vitzthumową odegrać. Było to jej obyczajem i zasadą polityki. — Ale zostańże trochę! — zawołała gospodyni. — Może byś do gry ze mną usiadła? — Ja? Ale ja nie mam grosza przy duszy! Watzdorf mi nie wypłacił asygnacji i czasu też mi brak — spoglądając na zegareczek wiszący u pasa, odparła roztrzpiotana. — Muszę dziś jeszcze być w kilku miejscach. Chciałam ci tylko donieść o niegodziwościach Vitzthumowej, bo ja ciebie z duszy kocham! O, strzeżcie się tej jędzy! — Ja się nad nią lituję — śmiejąc się pogardliwie, odpowiedziała Przebendowska. — O jej nieprzyjaźni dla nas wiem z dawna. Feldmarszałek czuwa. Dziękuję ci, kochana hrabino. Już wstając z krzesła i mając się pożegnać, odwróciła się jeszcze Denhoffowa. — A! Co za głowa ze mnie! — zawołała, chyląc się do gospodyni. — Zapomniałam prawie najważniejszej rzeczy. Wszak będziecie ze Spieglową na reducie? Głowę sobie łamię nad kostiumem. Wszystko upowszechniało! Przebiorę się chyba za Indiankę, bo pióra mam śliczne. Mój książę chce mnie ubrać za Dianę241. — Roześmiała się sama z tego. — Ja chyba się za mniszkę przebiorę — dodała podskarbina. — Mais c’est une idée242! Tylko że do gorsu nie można — szybko poczęła Denhoffowa. — Vitzthumowej warto poradzić, aby się ukostiumowała za harpią243 lub głowę Meduzy244. Cha! cha! — To mówiąc pocałowała w czoło gospodynię. — Adieu, adorable!245 Ale odchodząc, postrzegła Fatymę–Aurorę i na nią się jeszcze rzuciła. — A ty, Aurorko, jaki kostium włożysz? — szepnęła. — Ja?… Wiesz, że zawsze jestem Turczynką albo Greczynką — ze smutnym półuśmiechem odezwała się Fatyma — to mój kostium zwyczajny. Nie chcę być niepoznaną, owszem, wygodniej mi z tym, aby wszyscy od razu wiedzieli, kto jestem. — A ty, ty! — grożąc jej paluszkiem, poczęła Denhoffowa. — Ty jesteś dziwaczna z tym swoim ostygnięciem i obojętnością na wszystko. Słowo ci daję, że jeszcze tak jesteś piękna, iżbyś mogła zawracać głowy i sama się rozerwać. A! Proszę cię, dla nas nie ma w życiu, tylko to: durzyć się, póki można! — Ruszyła ramionami. — Moja droga hrabino — zimno odezwała się Spieglowa — ty jeszcze jesteś młoda, a ja starsza niż mój wiek. Zwiędłam. Dzieci tylko umiem kochać. Piękna Marynia spojrzała na nią, ramiona jej się podniosły, uścisnęła i pocałowała ją i jak przybyła, tak pierzchnęła pospiesznie, biegnąc ku drzwiom, po drodze siejąc słowami i uśmiechami. Kilka razy zatrzymała się przy różnych paniach znajomych, kilku młodszych ludzi zaczepiła, nareszcie wyszła, a kobiety wszystkie powiodły za nią oczyma. W salonie został tylko po niej strumień zapachu piżma, który się rozszedł od jej sukienek i pudru. — Dziecko zawsze! — szepnęła podskarbina. Spieglowa pogardliwie usta skrzywiła. — Gorzej, bo to małpeczka — rzekła — nielitościwa dla siebie. — A nadto miłosierna dla drugich — dodał cienki, złośliwy głosik z boku. Około godziny ósmej gości się w salonie przebierać zaczęło, najpoufalszych tylko kilku pozostało na wieczerzę, którą co dzień na kilkanaście osób zastawiano. Podskarbina czyniła wybór pomiędzy odwiedzającymi i zapraszała tych, z którymi swobodnie resztę wieczoru spędzić mogła. Z tego dnia też przeważnie polskie towarzystwo zostało na wieczerzy. Pani Przebendowska miała nadzieję czegoś się jeszcze o burzy, jaką hetmanowe podniosły przeciw Flemmingowi, dowiedzieć od nowo przybyłych. * * * W ciągu tego wieczora i wieczerzy pan Serwacy Przebendowski okazał się niepotrzebnym do bawienia gości i nie był wzywanym. Podskarbina szepnęła tylko kamerdynerowi, ażeby po rozejściu się zaproszonych i skończeniu gry przywołał go do niej. Wysłano więc na górę do zamkniętego już w swej izdebce i na pół rozebranego Serwusia, aby się stawił do pani. Zdziwiło go to nieco, choć nadzwyczajnego w tym nic nie było. Na nowo się więc w buraczkowy żupanik ubrał i gotował zejść po rozkazy. Lombr u podskarbiny skończył się dnia tego dosyć wcześnie, a pani Spieglowa, pamiętając na ranny ból głowy, gości się co prędzej pozbywała, alby wcześniej dać spocząć przyjaciółce, której blada twarz zdawała się jeszcze zapowiadać powrót migreny. Ostatni z gości przestępował próg salonu, gdy Serwuś, pilny w spełnianiu rozkazów pani, zjawił się już i odchrząknął z dala, oznajmując o sobie, bo zbliżyć się sam nie śmiał, póki go nie powołano. Spieglowa, zobaczywszy go we drzwiach, skinęła, mu głową poufale i wysunęła się zaraz, a podskarbina dała znak, aby się ku niej przybliżył. Biednego chłopca wyśmiewano w przedpokojach z powodu jego adoracji tchórzliwej dla pani, za co on łajał, gniewał się i oburzał. Wiedziała o tej czci jego od sług podskarbina i śmiała się z nieśmiałości i niezgrabstwa człowieka, którego próżno usiłowała dobrym słowem i łagodnym obejściem nieco spoufalić. Nic ta jednak nie pomagało: Serwuś pozostał strwożonym zawsze sługą, jak gdyby od wczoraj dopiero na dwór był wzięty. Niezgrabstwo jego, jąkanie się, postać niepozorna litość obudzały. Przekonaną była Przebendowska, że wierniejszego i poczciwszego stogi nadeń nie miała; czuła dlań sympatią wiedząc, jak był osieroconym i biednym, nie domyślając się wcale pod tą chropawą powłoką samoistniejszego ducha i charakteru. Chwilami powątpiewała nawet o zdolnościach Serwusia, który się z tym nie wydawał że myśleć umiał. Rachowała też więcej na jego posłuszeństwo i wierność niż na rozum i bystrość. Na skinienie pani Serwuś począł się zbliżać ku niej nieśmiało. Chód jego był wahający się, dziwny, pijany prawie; silił się, by w pustym salonie jak najmniej sprawić szelestu — stąpał ostrożnie. Niekiedy rzucał wzrok na siedzącą panią i jak przerażony spuszczał natychmiast oczy. Majestat pani Przebendowskiej odbierał mu prawie przytomność i siłę. Podskarbina, patrząc na to, nieznacznie się uśmiechała. Pochlebiała jej ta cześć, to pohamowanie, ten trwożliwy wzrok, który spotkania jej jasnych oczu wytrzymać nie mógł. — Ale pójdźże acan tu bliżej ku mnie — odezwała się wreszcie, wyczekawszy trochę. — Jestem słaba, zmęczona, głośno mówić nie mogę i nie chcę, a trzeba, ażebyś dobrze słyszał, co powiem. Zbliż się acan, nie powinieneś być tak nieśmiałym; nie od dziś dnia się przecie znamy. Serwuś coraz to krok postępował, niepewnym będąc, jak dalece zbliżyć się może. Głowę spuszczał coraz pokorniej, a długa jego postać zgięła się i przechyliła na bok najpocieszniej. Śmiała się w duchu podskarbina. Nim mówić zaczęła, popatrzyła nań jeszcze, jakby pytając oczyma, czy ją zrozumieć potrafi; wreszcie odezwała się powoli, z rozmysłem, cedząc wyrazy i nie spuszczając go z oka, aby się przekonać, że wyrazy jej nie zostały stracone. — Potrzebuję posługi acana — mówiła z wolna. — Nierada bym się go stąd pozbywać, boś mi tu potrzebny i trudno go zastąpić; ale tam, gdzie go chcę posłać, potrzebniejszym być możesz jeszcze. Bardzo mi o to chodzi, abyś acan to spełnił. Usłyszawszy wyraz „posłać”, Serwuś drgnął, podniósł oczy wystraszone i natychmiast spuścił je. Mimowolnie się mu z ust wyrwało: — Posłać? W głosie jego tak silnie wyrażony był niepokój i trwoga, że podskarbina na chwilę się wstrzymała. — Ale nie bójże się acan — dodała, poczekawszy nieco — nie ma znowu w tym nic tak strasznego pocztą pojechać do Warszawy lub do Wilna — do Wilna pewno wypadnie — i nazad tu powrócić. Prawda, że pora zimowa. — A! Cóż tam zima znaczy — zamruczał, ręką machnąwszy, Serwuś. — Acan mi możesz wielką uczynić przysługę, bo ja na niego rachuję jako na swojego — odezwała się podskarbina. — A! Co tylko pani rozkaże, jam gotów na wszystko — szybko, jąkając się aż z pośpiechu, podchwycił Serwuś — w ogień czy w wodę! Uśmiechnęła się pani. — Trzeba, żebyś mnie acan najprzód dobrze zrozumiał — odezwała się — o co idzie. Zawieziesz acan list ważny do hetmanowej Pociejowej i przywieziesz od niej koniecznie odpowiedź. Bystro oczyma błysnął Serwuś, choć nie odezwał się ni słowem; twarz mu się zmieniła, czoło zaczynało marszczyć. — Toć nie straszna rzecz — dodała podskarbina. — A nie straszna — krótko potwierdził, przeżuwając po swojemu, Serwuś — co ma być strasznego? — Tak, ale to dopiero połowa roboty — ciągnęła dalej, bawiąc się chusteczką i w oczy mu patrząc, podskarbina. — Wiemy to już z pewnością, że obie panie hetmanowe strasznie przeciwko feldmarszałkowi tam wojują, burzą przeciw niemu panów i szlachtę. Formalny spisek! Może to przesadzone plotki, ale rzecz pewna, że brat mój wielu ma niechętnych tu i tam. Trzeba, ażebyś się acan starał przekonać naocznie, jak tam rzeczy stoją, abyś mi z tego zdał wierną sprawę i przywiózł szczegółową relacją. Nie potrzebuję, zdaje mi się, tłumaczyć acanu, że gdyby się po drodze okazja trafiła, powinieneś ludziom obałamuconym otwierać oczy. Podskarbina, przed którą z głową spuszczoną stał dotąd nieruchomy jak zawsze, nieśmiały i skonfundowany majestatem jej Serwuś, ujrzała nagle z podziwieniem tak nadzwyczajną w nim zmianę, że z początku oczom swym prawie wierzyć nie chciała, a w końcu ogarnęła ją niemal trwoga. Posądziła go, że biedny chłopak zwariował. Serwuś, którego nigdy w życiu takim nie widziała, odprostował się, oczy podniósł, twarz nabrała niezwykłego wyrazu, niepojętego dla niej. Stał się jakby innym zupełnie człowiekiem. Widocznym było, że w nim zagrała poruszona nagle sprężyna jakaś — nieznana. Stał niemy jeszcze, drżący, ale patrzył na mówiącą tak śmiało, dziwnie, zuchwale prawie, że biednej niewieście zrobiło się trwożno. Ona, co się nie zwykła była lękać niczego, ulękła się tej metamorfozy niespodzianej, dokonanej w jej oczach jakby dotknięciem różdżki czarodziejskiej. — Ale co acanu jest? Co acanu jest?! — zawołała. Serwuś patrzył, usta mu się poruszały ciągle, a wyrazu wymówić nie mógł. Widocznie walczył z sobą i pot kroplisty występował mu na pofałdowane czoło; twarz stała się może brzydszą, niż była zwykle, lecz jaśniała teraz inteligencją i energią do najwyższego podbudzoną stopnia. — Ja… ja — wybąknął na ostatek Serwuś — ja tego uczynić nie mogę! Podskarbina osłupiała. Nie umiała odpowiedzieć. Całą jej uwagę ściągał tu człowiek inny, który się zjawił nagle przed nią, istota nieznana jakaś, silna ze słabej i politowania godnej rozwinięta w oka mgnieniu. — Co acan mówisz?! — zawołała. — Ja tego uczynić nie mogę! — powtórzył łykając i głową rzucając jak obłąkany Serwuś. — Nie mogę! Podskarbina milczała, przestraszona. — Niech mi pani każe iść na stracenie, życie dać, kazać się po— rąbać w sztuki: pójdę, ani drgną; ale podpatrywać swoich, donosić, nie! To nie może być, nie mogę! Zginę, a tego nie zrobię! Przebendowska jeszcze dobrze nie zrozumiała. Serwuś przychodził do przytomności i ośmielał się coraz więcej. — Ja… ja bym za panią życie dał — dorzucił głosem wzruszonym — ale zdradzać swoich braci i do spisku na wolność Rzeczypospolitej się zaciągać, tego ja nie mogę. Niech mnie ubiją! Nie, nie! — Jak to przeciwko Rzeczypospolitej? — poczęła dopiero, budząc się niby. Przebendowska, uczuwszy, co w tym człowieku zadrgało i mówiło. Twarz jej gniewem się poruszyła. — My chcemy ratować, nie gubić Rzeczpospolitą. Ja przecież kraj ten kocham nie mniej od acana. Masz chyba głowę obałamuconą tą waszą tak zwaną swobodą szlachecką, która jest tylko anarchią, nieładem, wyzyskiwaniem ubogich przez możnych. Co się acanu stało? Opamiętaj się! Wolicie więc wszyscy mieć tysiąc panów, którzy wami rzucać i cisnąć was będą, niż jednego, co by rządził łaskawie i sprawiedliwie? Co acan mówisz? Co się wam stało? Ja nie poznaję acana; jam go jeszcze nigdy takim nie widziała. Cóż to za ferwor tak nagły? — kończyła podskarbina. Serwuś słuchał jak winowajca, pot ocierając ze skroni. — Co mam mówić? — odezwał się. — Ja tego uczynić nie mogę, sumienie nie pozwala. Może jestem obałamucony, ale ja tę nasze wolność, niech ona sobie i głupia będzie, kocham i szanuję. A żebym ja na nią nastawać miał, nigdy w świecie! Nie mogę — powtórzył śmiało Serwuś. — Czegóż acan nie możesz? — już coraz gniewniej odezwała się zwykle bardzo łagodna podskarbina. — Acanu się w głowie pomieszało! Acan mi tu rezonujesz! Serwuś głowę spuścił, chwilę, przybity, zmilczał jak posąg; ale kości były rzucone i wnet rozpaczliwą jakąś odwagę odzyskał. — Jestem sługą państwa — odezwał się. — List mi pani każe wieźć, to powiozę, oddam święcie i powrócę; ale gęby nie otworzę, podpatrywać nie będę i nawracać nie mogę! To nie moja rzecz. Już mówiłem, jaśnie pani wie, co ja myślę. Pani Przebendowska, spotkawszy opór tak niespodziany, zrazu rozgniewała się, oburzyła: potem ostygła, a wreszcie i dawna litość nad biednym sierotą, zwiększona jego obłąkaniem, wróciła do jej serca. — Któż, gdzie i jak waćpanu głowę przewrócił? — poczęła. — Co to ma znaczyć? — Ja zawsze jedno myślałem — rzekł Serwuś pokorniej — mnie nikt głowy nie zawracał. — Mówże mi acan szczerze, mów otwarcie; znasz mnie, że mu sprzyjam. Co to wszystko ma znaczyć? Nie mogę zrozumieć tego nagłego buntu z jego strony. Byłeś zawsze dobrym naszym sługą… — A ja się i dziś dam za panią i pana posiekać na kawałki — odezwał się Serwuś — ale co nie może być, to nie może! Nasza respublika tyle set lat była wolna, żebyśmy ją zabijali sami i grzebali, żebym ja do tego rękę przykładał! Toć lepiej umrzeć, lepiej umrzeć! — wołał, zapalając się znowu, Serwuś. Podskarbina przerażona była. Patrzyła na niego. Zapał, z jakim mówił, przejął ją i politowaniem, i szacunkiem razem. Załamała ręce. — Takich jak acan jest tam pewnie tysiące! — zawołała z boleścią. — Sam Bóg nawet nie może ocalić tych, co ocalonymi być nie chcą! O, biedni, nieszczęśliwi, zaślepieni! Słysząc to, Serwuś poruszył się bardziej jeszcze. Nagle, jak stał przed panią, tak padł na kolana, do nóg się jej schylając. — Niech mi pani moja, dobrodziejka najłaskawsza przebaczy — zawołał ręce składając — i albo odpędzi, to pójdę precz, pójdę za kraj świata, choć mi obojga państwa żal będzie, albo niech mi pani zawierzy i listy da! Listy odniosę wiernie. Bóg świadkiem duszy mojej! — Uderzył się w piersi. Dobrej, litościwej kobiecie żal się go zrobiło; co prędzej kazała mu się podnieść z ziemi i wstała z krzesła, poruszona. — Dosyćże już tego — rzekła — dosyć! Miej acan rozum, panie Serwacy. Ja już od acana niczego nie żądam. Idź, proszę, idź! — Jak mi pani listu nie powierzy — rzekł — no, to pójdę precz, regestra246 i kasę zdawszy; to będzie znakiem, że już Wiary nie mam. A po cóż ja tu wtedy potrzebny? Łzy mu się z oczów puściły. Podskarbina, uspokajając go, rękę mu położyła na ramieniu. — Jutro pojedziesz z listem do Pociejowej — rzekła. — Uspokój się acan, wierszę mu i więcej niczego nie wymagam. O całym tym niedorzecznym wystąpieniu nie powiem nikomu. Idź waćpan, idź. Rzucił się Serwuś do pocałowania ręki, zakręcił jak pijany i potoczył ku drzwiom. Podskarbina stała długo, patrząc za nim i nie mogąc oprzytomnieć. W czasie tej dziwnej rozprawy z nim Spieglowa, która czekała na przyjaciółkę w trzecim pokoju (a dla niej Przebendowska tajemnic żadnych nie miała), usłyszawszy dziwnie podniesione głosy, łkanie, jęk, hałas jakiś, podbiegła ku drzwiom i nie śmiąc wnieść, patrzyła na tę scenę dramatyczną, nie mogąc jej zrozumieć. Gotowa już była przypuścić, że istotnie ów głuptaszek pani się swojej oświadczył. Jeszcze stała w miejscu podskarbina nie mogąc przyjść do siebie, gdy niespokojna przyjaciółka przysunęła się do niej. — Co to było, na miłość bożą? Co to było? Pani Przebendowska, zamiast odpowiedzieć, padła wysilona na krzesło. — Biedny chłopiec — odezwała się głosem cichym — oszalał! — Oświadczył ci się czy co? Widziałam go klęczącego — rzekła, na pół śmiejąc się, Spieglowa. — Mniej by minie może zdziwiło to szaleństwo niż to, które się nagle w nim objawiło — odparła Przebendowska. — W istocie — wtrąciła Spieglowa — patrząc nań z dala, wydawało się, jakby miał postawę i głos obłąkanego. Ale cóż to jest? — Chciałam go jutro wysłać z listem do Pociejowej — mówiła gospodyni — nie znając go dotąd, co tam w nim siedzi, i razem zlecić mu pragnęłam, aby rozpatrzył się w kraju i przywiózł mi wiadomość. Otóż on, republikanin zagorzały, jak się okazuje, oświadczył mi że przeciwko swej ukochanej wolności szlacheckiej spiskować nie będzie. Raczej śmierć i… co chcesz, wariat! Spieglowa, która — długo mieszkając w Warszawie — znała kraj dobrze, zrozumiała to od razu. — O! — zawołała. — Ja się temu nie dziwię. Takich jak on jest wielu; ale że ten głuptaszek, mruk, nagle tak się zdecydował! — Wystąpił jako bohater–republikanin — z litością dokończyła Przebendowska, palcem uderzając się w czoło i dając poznać przyjaciółce, że to był rodzaj obłąkania. O wypadku tym poczęły omówić długo i szeroko, gdyż w istocie było o czym. Sam z siebie małej wagi, dawał miarą tego, co się tam dziać mogło, gdzie żywioły podobne, zebrane razem, ogień w sobie wzajem podsycały. Podskarbina, osmucona, uprosiła tylko Spieglowej, ażeby wszystko to między nimi dwiema zostało. — List do Pociejowej jutro rano mu dam — rzekła — bom zupełnie spokojna, że mi się sprawi wiernie, ale niemniej jest to zapewne ostatnia tego rodzaju przysługa, której żądać będę od niego. Gdy się to działo w salonie pani Przebendowskiej, Serwuś, wybiegłszy z niego jak szalony, przeleciał korytarze i wpadł do swej izdebki pod strychem, włosy sobie rwąc ma głowie. Sam teraz nie rozumiał, jak się to stało, iż się ważył wystąpić jak szaleniec przed swą dobrodziejką, zdradzić się tak fatalnie i nie umieć powściągnąć. Czuł, że popełnił niedorzeczność, ale zarazem i to, że gdyby powtórnie był narażony na podobny wypadek, nie postąpiłby inaczej. „Prędzej, później wydać się to musiało” — mówił sobie. — Czekało go wygnanie, lecz niewiele się troszczył o siebie i byt własny, coś zawsze spodziewając się znaleźć na świecie, aby nie mrzeć głodem; ale nawykł był i przyrósł duszą do tego domu. Żal mu było podskarbiny, której nikt tak wiernie jak on nie mógł służyć, kobiety, dla której miał cześć jak dla jakiejś wyższej istoty, co wśród powszechnego zepsucia pozostała nieskażoną. Jedna chwila uniesienia zerwała wszystkie stosunki. — „A przecież — powtarzał Serwacy, biegając po izdebce — gdyby się chwila ta wróciła, nie godziłoby się inaczej postąpić.” Obwiniał się i uniewinniał, a serce mu się ściskało okrutnie. Prawdą było, co sam wygnał przed Połubińskim, że czasu pobyto swego w seminarium w Rzymie, nie czując powołania do stanu duchownego, mając przy tym dosyć swobody korzystania z bogatej biblioteki kolegium, czytał wielu starożytnych pisarzy, nabywając z książek pojęć i przekonań republikańskich, a miarą ich potem, obcą i niewłaściwą, domowe stosunki oceniał. Czynnego życia niewiele skosztowawszy, rzeczywistemu nie przypatrzywszy się światu, budował sobie własny z książek, marzeń i ideałów. To, co widział na saskim dworze, oburzało go; zdawało mu się, że z republikańskich ziaren domowych lepszy i piękniejszy żywot mógł wykwitnąć. Mało z ludźmi obcując, nie miał sposobności poddać swych przekonań żadnej krytyce i dał im w duszy wybujać. Były to marzenia młodzieńcze, ale Serwuś uparcie się ich trzymał, z natury swej, gdy raz jaką ideę przyswoił sobie, trzymając się jej zawzięcie. Przez znaczną część nocy nie mogąc ani robić nic, ani spocząć, chodził po swojej izdebce zakłopotany, zgryziony i smutny. Nade dniem dopiero sen go zmorzył. Ruch w pałacu, który się rozpoczynał zawczasu, zbudził go wkrótce do zwykłych zatrudnień. Potrzeba się było w drogę wybierać, chociaż to nie wymagało długiego czasu — juki tylko niewielkie mógł wziąć na pocztowego konia, a mimo zimy inaczej jak konno podróż odbywać pojedynczemu człowiekowi nie było naówczas we zwyczaju, zwłaszcza takiemu jak Serwuś posłańcowi. Wybrawszy się tedy, gdy dosyć długo nie odbierał żadnej wiadomości od podskarbiny, a potrzebował się z Połubińskim pożegnać i oznajmić mu o sobie, pobiegł Pod Trębacza. Pan Paweł wybierał się też już w drogę. Zastał go nad tłomokiem, którego sprzączki poobrywane zastępował sznurkami. Taić się przed nim z wyjazdem swym nie miał potrzeby, rzekł więc zaraz przy powitaniu: — Przyszedłem się pożegnać z tobą; niespodziana rzecz zaszła. Może się gdzie na Litwie spotkamy, bo ja bodaj dziś jeszcze do Wilna się puszczę. — Co ty mówisz? Dokąd? jak? po co?! — krzyknął, zrywając się od tłomoka, pan Paweł, nie zważając na to, że tylko co ściągnięty z wielką siłą, natychmiast znów się rozpadł. — Ano, do Wilna! — rzekł Serwacy. — Pan każe, sługa musi. — Na miłego Boga! Jeżeli do Wilna — począł, napadając go, szlachcic — jeżeli do Wilna, to w jednę drogę jedziemy. — Pewnie do Wilna. — To by dopiero była gratka dla Matyska! — zawołał Paweł, ręce składając. — Co się masz na gałgańskim koniu tłuc, pojedziesz ze mną. Na wozie miejsca dosyć choć na trzech, ciężaru mu wiele nie przyczynisz, a będziesz moim zbawcą i dobroczyńcą, bo mnie, nieznanemu, podróż samotna obcym krajem i bez tego ich szwargotu dojadła tak, żem gotów do nóg ci paść, abyś jechał ze mną. Prośba ta i dla Serwusia była nie do odrzucenia; jednakże namyśleć się potrzebował, nim ją przyjął, i nie przystał od razu. Połubiński ze złożonymi nalegał rękami, od drzwi zachodził, nie puszczał, błagał, zaklinał, dopóki choć warunkowej nie otrzymał obietnicy. Ofiarował się nawet, gdyby tego była potrzeba, dzień i dwa oczekiwać na towarzysza. Sumienny wielce we wszystkim Serwuś, choć gotów był się puścić z Pawłem, sądził, że tego bez pozwolenia i wiadomości podskarbiny uczynić nie może. Zawrócił więc zaraz do domu. Tu znalazł już list gotowy, pieniądze na drogę i panią, która z dosyć surową twarzą, milcząca, wyszła mu je doręczyć sama. — Jedź waćpan dziś, jeżeli możesz, najdalej jutro — rzekła. — Do mojego męża wstępować nie ma potrzeby. O liście, który wieziesz, nikt wiedzieć nie powinien. Oddasz go acan do rąk pani hetmanowej, a to tak, ażeby przy tym ludzi nie było i plotki z tego niedorzeczne nie urosły. Serwuś, który dnia tego znowu stał się pokornym, milczącym i nie umiejącym trzech zliczyć, na wszystko odpowiadał „tak”, a w końcu tylko, jąkając się i żując, oświadczył, że mu się trafiała okazja, zatem i pieniędzy tyle potrzebować nie będzie. Podskarbina patrzyła nań z uwagą, widząc w nim znowu starego człowieka i ani śladu wybryku wczorajszego. — Jeżeli się acanu trafia okazja pewna, bez marnowania czasu, a spowiadania się, dokąd waćpan jedziesz, z czym i po co, to jej sobie użyj. Co oszczędzisz, możesz zatrzymać dla siebie. Podskarbim chciała mu jeszcze dać naukę, lecz drażliwego przedmiotu dotykać nie śmiała. Dodała tylko: — Ustnie waćpan odpowiesz hetmanowej na jej pytania, nie rozwodząc się nad tym, co nie potrzebne, a jeśli mi co żywym także słowem odpowie, przywieziesz jej rezolucją. Jedź acan — dodała łagodniej w końcu — niech Bóg prowadzi! Powracaj prędko, a nie dawaj tam sobie nikomu głowy zawracać niedorzecznościami. To acanu więcej może zaszkodzić, niż pomóc. Nie dając czasu na odpowiedź, do której, żując, Serwuś się zabierał, podskarbina, widząc go już wielce skonfundowanym, podała mu rękę do pocałowania, co było znakiem wielkiej łaski. Serwuś, na pół zgięty, złożywszy nieśmiały pocałunek na białych paluszkach, odszedł upojony i szczęśliwy. Miał już natychmiast z jukami swymi przenosić się Pod Trębacza, gdy niespodzianie nadszedł ksiądz Bildiukiewicz, o którym był zapomniał. Zastawszy go już po podróżnemu, zdziwił się mocno. — A ty się dokąd wybierasz? Wczoraj o żadnej podróży mowy nie było. — Wyprosiłem się dla mojego interesu familijnego — skłamał ma razie niezręcznie Przebendowski. — Tożeś mawiał dawniej, żel jak palec sierota i nikogo nie masz na świecie — odparł ksiądz z niejakim niedowierzaniem. — A to tam się znaleźli dalecy krewni — splątał się jeszcze gorzej Serwacy — coś to łam może kiedyś kapnąć. Muszę się dopilnować. Paweł także rusza na Litwę, to może się razem zabierzemy. Ksiądz się wiadomością tą bardzo ucieszył. — Może będziesz w Wilnie? — zapytał. — A najpewniej. — To się prawdziwie opatrznościowo składa — dodał Bildiukiewicz. — Paweł człowiek bardzo poczciwy, ale szałaput okrutny. Będę miał listy ważne do przesłania do Wilna; nie odmówisz mi ich zabrać. Niewielka ci rzecz pójść na śniadanie do starego księdza Trzeciaka. Ksiądz Trzeciak, braciszek, choć go „patrem” dla wieku nazywano, wyśmienity człek, był od dawna ekonomem247 w kolegium wileńskim. Nie na rękę wprawdzie było Serwacemu wozić się z listami jezuitów, których o sprzyjanie absolutyzmowi królewskiemu posądzał, ale odmówić przyjęcia ich pozoru nawet nie było. — Zmiłujże się, czekaj na moje listy, łaskę mi zrobisz — dodał, śpiesząc, Bildiukiewicz. — Idę zaraz po nie i Pod Trębacza je przyniosę. Domyślał się Serwuś, co za listy, pewnie ze dworu, miał wieźć ze sobą; czuł, że się stawał posłańcem tych, co na Rzeczpospolitą czyhali, ale cóż miał robić? Po wyjściu księdza mało sobie palców nie powyłamywał, bo miał zwyczaj, gdy był w utrapieniu, wyciągać je ze stawów. Nic to jednak nie pomogło. Los ma przekorę czynił go pomocnikiem tych, którym by był chciał jak najmocniej przeszkodzić. TOM II Nie będziemy opisywali podróży utrapionej odbytej na wozie pana Połubińskiego, a potem na płozach, które pod niego podłożyć musiano dla ogromnych śniegów. Z ciężkością musieli się przez ogromne zaspy przedzierać, w których kilka razy grzęźli i leżeli. Wlekli się, śpiesząc obaj, pomimo dosyć dobrych koni, z powodu tej zimowej pory i wozu wywrotnego, a ciężkiego nad miarę, którego Połubiński na drodze porzucić nie chciał, bo go był pono sam zbudował. Coraz to go musieli ze śniegu windować, wiązać coraz inaczej, płozy odmieniać i rozszerzać, choć niewiele to pomagało. Zima się stała straszliwie śnieżna, drogi były pozasypywane, pośpiech niemożliwy i jak Połubiński się wyrażał: „Choć ty siadłszy płacz!” Płacz i siedzenie na nic by się jednak nie zdały. Straszliwie pomęczeni, jak gdyby z pospolitym ruszeniem na Tatarów odbyli wyprawę, dobili się na ostatek do Lidy. Tu, gdy się już rozstawać mieli, przyszło na myśl Serwacemu, iż mu Dziubiński podkomorzy opowiadał, że prawie na samym trakcie do Wilna leżą jego Grandziszki. Połubiński, który się z tym wygadał zrazu, że go podkomorzy wysłał, powinien był z relacją do niego jechać, a teraz ani mowy o tym nie było. W Lidzie, nim sobie żydowską furę napytał1 Serwacy napadł na Połubińskiego. — Gdzież, dokąd ty, na miłego Boga, jedziesz? Mówiłeś mi, że zostałeś wysłany umyślnie przez podkomorzego, toć powinieneś zaraz do niego z relacją jechać. Ja też myślę po drodze do Grandziszek, skąd sobie lepszych koni uproszę. Straszliwie się zmieszał Połubiński, ale jak zawsze, gdy był w kłopocie, fantazją nadrabiał. — Ano, nie ma słowa — rzekł — że do podkomorzego pojadę; ale niespokojny jestem o matkę, muszę wprzódy zajrzeć do domu. — Co u Boga! Toć Grandziszki na drodze o kilkoro stai2. Choć pokłonić się musisz, temu, co ci powierzył ważną sprawę. Kręcił się pan Paweł, wykręcał, ale Serwacy nalegał nań mocno. — Musisz jechać ze mną, jak ja z tobą jechałem — rzekł — tnie zabawię i ja długo, a jutro puszczę się w dalszą drogę. Gdy w końcu uporne odmówienie dałoby było do myślenia, z bardzo kwaśną miną zgodził się pan Paweł razem do Grandziszek pojechać, ale stracił zupełnie wesołość, butę i wielomówność, którą przez drogę zabawiał towarzysza. Na samym prawie wsiadaniu wynajdywał jeszcze rozmaite pozory, dla których sam nie bardzo życzył sobie teraz zajeżdżać do podkomorzego, i Serwacemu to chciał odradzić utrzymując, że czasu dużo zmarnuje. Przebendowski, który dał był słowo w Dreźnie panu Gintowtowi–Dziubińskiemu, że go przy danej sposobności odwiedzi, a był też ciekawy bliżej poznać człowieka, któremu Paweł kierownictwo szlachtą przyznawał, nie dał się na żaden sposób od postanowienia odciągnąć. — Ale, bo słowo daję, dziwny jesteś — odezwał się w końcu do Połubińskiego. — Prawisz mi, że cię Gintowt posłał, że ci pilno, a teraz, gdy pod nosem Grandziszki, jak byś od nich chciał uciekać. Cóż to jest? Kręcił się znów Połubiński, aż dziwno było. — Mam ci prawdę powiedzieć — odezwał się — o to się lękam, ażebyś ty mi się nie wygadał, że ja ci się z moją misją wyspowiadałem. To rzecz sekretna, ani mru–mru! — rzekł po cichu. — No, to ani mru–mru! — odparł Serwacy. — Ja też taki gadatywus3 nie jestem, żebym się z niepotrzebną rzeczą zaraz wypaplał. Zyskawszy słowo, Połubiński zdawał się nieco uspokojony; jednakże gdy siadać przyszło, aż stękał, tak mu się coś jechać nie chciało. Serwacy go o żadne kłamstwo nie posądzał, jednak dziwno mu było. Ruszyli w końcu na jednych saniach do Grandziszek. Była to właśnie niedziela i zapusty w toku. Serwacy nie pomyślał o tym, co we dworze u podkomorzego zasłać mogą. Szlachta się tam zwykle zbierała każdego czasu bardzo licznie, a cóż dopiero w mięsopust4, kiedy każdy się rad z przyjacioły poweselić, nim popiołem ksiądz posypie głowy, a żur i śledź przyjadą na dni czterdzieści. Grandziszki, główne fundum5 pana podkomorzego Gintowta–Dziubińskiego, z gościńca nieco zjechawszy, o małe pół milki pod lasem jodłowym widać było. Dwór staroświecki, niepozorny, ale wielki, zabudowania przy nim dokoła obszerne, lamusy, serniki6 piętrowe, stodoły, brogi, szopy, odryny7, tak że to wyglądało, jak małe miasteczko. Dojeżdżali już pod wieczór i z niemałym strachem postrzegł Serwacy, a prawie z radością Połubiński, że we wszystkich oknach dworu rzęsiście się świeciło. — Oczywista rzecz, że zastaniemy pełno gości — rzekł Paweł — ale co nam to szkodzi? Tym lepiej! Zajedziemy wprost na folwark, przebierzemy się trochę na tę fetę, a potem, co na placu, to nieprzyjaciel. Wypościliśmy się przez drogę na jajecznicy i żydowskiej rybie, przynajmniej się człek trochę odje zaległości. Serwacy był ponury i zły, było mu nie na rękę wpaść w tłum, ale zawracać… ani myśleć. Nie dojechali jeszcze do wrót, gdy żydowską muzykę usłyszeli dolatującą ich ze dworu: cymbały, basetlę, skrzypce i jakąś dudkę piszczącą. W dziedzińcu sań było jak na jarmarku, u niektórych z nich konie pod derami, które się już po stajniach nie mogły pomieścić i dobić do żłobu, pasły się, mimo zimna, na dworze. Niekiedy, gdy się drzwi otwierały, buchał ze dworu taki gwar, okrzyki, wrzaski, iż tłumu się podochoconego można było domyślać. Postrzegł się Przebendowski, że popadł niepotrzebnie, lecz nie było już co czynić; należało akomodować się do okoliczności. Połubiński, przeciwnie, prawie cały swój humor odzyskał. Sanie boczną drogą, zawianą, pomiędzy płotami, zawróciły na folwark. Wpadł już jako znajomy lepiej pan Paweł do izby, ale i tu pełno było i kąta ledwie się doprosić. Tak zwany naówczas gubernator, bo ekonomowie większych posiadłości ten tytuł sobie nadawali, także miał gości u siebie, a że był szlachcic i córkę miał ładną, ze dworu też tu niektórzy zabiegali i krupniczek8 był w robocie, a kiełbasy się smażyły bez ustanku. Wszystkich, począwszy od czeladzi, znaleźli w takich humorach po wódce, piwie, miodzie i krupniku, że choć ich było do rany przykładać. Gubernator, Mazur, niejaki Słotwiński, wyszedł do nich, zapraszając razem i klnąc się, że „rozstąp się ziemio”, tnie było ich gdzie wygodnie ulokować. Z alkierzyka dopiero miano powynosić na podwórko bodnie9 i nasypki10 i tam ich na noc pomieścić. Do przebrania się zaś ofiarował swoję kancelarią, acz już na pół zarzuconą tłomoczkami. Wśród zamętu, nieładu, bieganiny, stukania drzwiami, przez które mróz z wiatrem do izb się wciskały, krzyku na czeladź, która głowy traciła, a nawet szturchańców, z wielką biedą dostawszy wody i kawałka lusterka do ogolenia, już nocą prawie, odziani jak należało do gości, poszli ichmość obaj do dworu. Podkomorzy, już o nich uwiadomiony, czekał, a że u obiadu, który się skończył późno, pić musiał dużo, dając dobry przykład, choć głowę miał tęgą, już był niemal tak oszołomiony, jak niegdyś pamiętnego wieczora u Denhoffowej, gdy królowi na palec nastąpił, o czym teraz obszernie przy podanej okazji opowiadać lubił. Dwór mięsopustny przedstawiał obraz najosobliwszy. Pełen był, jak nabity; w sieniach u komina cisnęła się czeladź liczna stojąc, siedząc, niektórzy na deliach11 pańskich, strzegąc ich, uśpieni. Po izbach, na prawo i lewo, z jednej strony starsi panowie pili i rozprawiali, a huczek był niemały, bo się sprzeczano i jeden drugiego rad był przekrzyczeć; z drugiej młodzież w tańcu się zwijała przyśpiewując, jak to u nas we zwyczaju, gdy się ludzie rozochocą. A że w tak licznym zgromadzeniu i po kieliszku nie mogło spokojnie być, a nieustanne powstawały spory, trafili zaraz w sieniach na dwu szlachty, którzy z obnażonymi szablami przeciwko sobie stojąc, od czci, od wiary łajali się, drąc ku sobie, ale ich przyjaciele, tak napili12, jak oni, rozwodzili i odciągali. W pośrodku podkomorzy Gintowt–Dziubiński, z twarzą mocno zarumienioną, z czupryną rozrzuconą, w paradnych sukniach, nieco już pomiętych i porozpuszczanych czasu obiadu, stał, kielich trzymając ogromny w ręku, z którego, że nim potrącano ciągle, wino się na głowy i ramiona innym wylewało. Nikt na te aspersje13 nie zważał zresztą. Dziubiński głosem poważnym głuszył krzyki gości. — Na miłosierdzie Pańskie! Nie zakrwawiajcie mi domu! Odłóżcie sprawę ad comparendum tempore opportuno14. Zgoda, zgoda! Zapijmy tę sprawę! Panie stolniku15 Rudawski, praecor16, panie Żyrko, chorążycu kochany, suplikuję!17 Bracia mili, jednej matki dziatki, których ta ziemia zrodziła, uściśnijcie się! Na rany Boskie błagam was! Sat prata bibere!18 Dosyć się krwi naprzelewało. Stolnik Rudawski i chorążyc Żyrko, nie słysząc nic dla własnego krzyku, niewiele widząc dla oczu blachmanem19 zaszłych, szablami wywijali i puszczali się przeciw sobie, ale ich siłą za każdą razą w tył odrywano. Dokoła tumult był straszny. Część szlachty, trzeźwiejsza, śmiała się, przedrwiwała, inni perswadowali, drudzy podjurzali20, a czeladź, będąca świadkiem wojny domowej, gęby sobie zatykała, ażeby się nie śmiać z tego przypływu i odpływu dwu zapaśników, dobrze się chwiejących na nogach. Jednakże udało się podkomorzemu, obu coś na ucho poszeptawszy, zmusić zapamiętałych adwersarzów21 do uścisku i zgody. Odjęto im szable i popchnięto w uściski. Jakże padli sobie w ramiona a poczęli się całować, prawiąc sobie słodycze i oświadczając się z afektami niezmiennymi, znowu temu końca nie było. Podtrzymywano ich, aby się nie obalili. W trakcie tego powaśnili się, godząc tamtych, pan Celestyn Drużak z panem Jackiem Sągałą i już szabel dobywali, gdy ich rozerwano, a Drużaka do tańca popchnięto, gdzie go panny wzięły w obroty i nie puściły od siebie, choć się strasznie odgrażał. Podkomorzy, kielicha pacis et amicitiae22 dopiwszy, począł dopiero witać Pawła, ściskać Serwacego i obsypywać ich oświadczeniami afektów. Zaraz tedy odezwał się do Przebendowskiego: — Z duszy serca gościowi tak rzadkiemu i drogiemu rad jestem, a właśnieś przybył, gdy mi przerwano opowiadanie, które dokończyć muszę. Będziesz świadkiem, jak ja tu ludzi nawracam. Wwiódł ich z sobą do izby, w której szlachty było tak pełno, że się ludzie nie mogli ku środkowi docisnąć. Antałek z winem stał na widełkach jeden niedaleko ode drzwi, de noviter repertis23, drugi, już bezduszny, z którego i lagry24 wysączono (bo lagier zębów nie wybija), leżał wywrócony na ziemi. Goście dokoła stali, kto mógł się na nogach utrzymać, inni siedzieli, dwóch czy trzech, mimo wrzawy, głowy na stole złożywszy, spało, a jeden okrutnie chrapał. Dla gwaru trudno było zrozumieć rozprawiających: jeden zahukiwał drugiego. Mieszały się głosy; niektórzy podśpiewywali, hukali, któryś dla rozrywki, rękę w kułak złożywszy, trąbił pogrzebowego. Połubiński trzymał się jakoś z tyłu. Serwacy, zawstydzony i srodze utrapiony tym widokiem nieprzystojnym, szedł, a raczej wlókł się za podkomorzym jak na ścięcie. Pan Gintowt–Dziubiński, któremu widać wielce o to szło, aby rozpoczętego dyskursu swojego, który spór stolnika z chorążycem przerwał, dokończyć, dobiwszy się do środka, stuknął w stół i prosił o głos. Uciszyło się nieco, odchrząknął i mówić począł: — Otóż, na czymże stanąłem? — Na Flemmingu, tym psiawiarze! — wtrącił jeden. — Za pozwoleniem — odezwał się podkomorzy — z respektem dla wielkiego męża, z respektem! Mówię to i powtarzam: źle i fałszywie wystawiamy go sobie. Nie przeczę, że są pozory, ale jam wszystko poznał z Miska i z gruntu. Zamilkli goście; ciągnął dalej podkomorzy: — Ten to jest statysta głęboki, który mi oczy otworzył, że z nich grube łuski opadły. Nauczyłem się od niego, czym są naszych panów hetmanów, rzekomych wolności obrońców, subtelne praktyki. Uwodzą nas szlachtę, jakoby bronili antiquam matrem25, a im się chce nie czego innego, jako znowu przyjść do asygnacyj, do dysponowania hibernami i nękania nas wojskiem własnym. To mi ten Flemming jasno jak na dłoni czasu mojego pobytu w Dreźnie wyłożył i tym mnie on skonwinkował. — Szelma Niemiec! — szepnął ktoś z boku. Serwacy, usłyszawszy tak mówiącego Dziubińskiego, cały zdrętwiał. Przeciwiało się to wręcz temu, co o nim Paweł rozpowiadał, i zwrócił się ku niemu Przebendowski, aby się tłumaczył, gdy obejrzawszy się, już go przy sobie nie znalazł. Zginął kędyś Połubiński, nec locus, ubi Troia fuit26. Tymczasem wymownie i nastając mocno na to, dalej wywodził Dziubiński, jak mu w Dreźnie rzeczy wyłożono: że hetmanowie o swej pieczeni myśleli, nie o sprawie Rzeczypospolitej. Jedni przystawali na to, drudzy kontowali. Serwacy, już nieco rozgrzany i ośmielony, nie mógł się powstrzymać; republikanckie sentymenta jego do głowy mu szły. Rozprostował się, przestał żuć i gdy podkomorzy na chwilę zamilkł, prosił go o głos. — Chociaż nie znany tu nikomu i obcy — rzekł — zaledwie jednego podkomorzego szczycąc się łaską, pozwolę sobie odezwać się ad rem27, czego mi czcigodny gospodarz za złe nie weźmie. Sprawa to gorąca zaprawdę, a wprost jadąc z Drezna, gdzie własnymi oczyma patrzę na to, co się dzieje i na co zanosi, sumiennie o tym coś rzec mogę. Boli mnie to, że panu podkomorzemu sprzeciwić się muszę. Amicus Plato, magis amica veritas.28 Podkomorzy, trochę się namarszczywszy, patrzył w niego jak w tęczę. — I to tedy dodać muszę — ciągnął dalej śmiało Przebendowski — że w domu Flemminga siedzę, co dzień nań patrzę i słucham go. Czcigodny nasz pan podkomorzy, mąż wielkiego animuszu i serca prawego, dał się podstępnym mowom wykrętnego człowieka ująć, jak każdy, co prawym będąc, innych prawymi sądzi. Słuchano, cisnąc się, z największą uwagą, a Serwacy prawił dalej, coraz się rozgrzewając i nabierając odwagi: — Panowie hetmanowie, to prawda, swoję pieczeń przy ogniu Rzeczypospolitej piec by radzi, ani słowa. Ale i Niemiec, co im zadaje prywatę, nie lepszy! Huknęli wszyscy; „Złote słowo!”. Podkomorzy, nasępiony, słuchał. — Hetmanom dawnej władzy się zachciewa, toć jeszcze nic, a panu Flemmingowi na myśli, ażeby wolną Rzeczpospolitą z gruntu wywrócić i monarchią z niej dziedziczną dla pana swego uczynić. Więc na hetmanów dziś idzie, bo mu na drodze stoją, a jutro szlachtę w saskie chłopy rad obrócić. Okrzykom ogromnym nie było końca; poczęli nieznajomi ściskać pana Serwacego, z rąk do rąk go sobie podając, a podkomorzy poprosił o głos. — Godzę się z wiaćpanem — zawołał — godzę, aplauduję29! Prawdę nam przyniosłeś. Miałem jedno oko otwarte, tyś mi drugie przetarł. I rzucił się też ściskać Serwacego. Gwarnie, żywo dokoła wykrzykiwać zaczęto, tak że go zagłuszono; musiał Dziubiński rękojeścią szabli, która na stole leżała, bić i stukać, aż się uciszenia doprosił. — Panowie a bracia — rzekł chrypliwie — vocem peto30, nie żebym swobodną ewakuacją ich myśli i sentymentów31 hamował i ścieśniał, lecz że mi o to w tej chwili chodzi, nakazuje obowiązek święty, abym czcigodnego gościa naszego, nawiedzającego limina32 tego domu, a wnoszącego doń światło, lucem33, uczcił jako należy. Czkawka cokolwiek zawadzała swobodnej ekspektoracji34 podkomorzego, myśli się mu też plątały, dobił się wszakże do końca: — Wnoszę tedy jmci pana Serwacego Przebendowskiego zdrowie! Jeszcze nie miano czasu za nim okrzyknąć „Wiwat!”, gdy z kąta, w którym szlachcic jakiś spał na ławie i tylko co się przebudził, głos się odezwał: — Nie ma zgody! Veto! Przebendowski podskarbi zdrajca jest! Regalisto, infamis!35 Drudzy huknęli: — Cicho, precz z izby! To nie podskarbi, zdrowie Serwacego! Ci, co nie dosłyszeli dobrze imienia, a wzięli do serca opozycją przeciw Flemmingowi, wołali: — Wiwat Pankracy, wiwat Bonifacy! Tumult się stał wielki, a szlachcic przebudzony ryczał z kąta: — Nie ma zgody! Podskarbi, nie podskarbi, rodem kury czubate. Precz z Przebendowskimi! Podkomorzy stał, trzęsąc się z aprehensji36. Serwacy wiedząc, co to za sobą ciągnie, już się miał do szabli. Wtem i Paweł się zjawił znowu, chwytając go za rękę. — Któż to jest ten infaustus turbator chori37 w domu moim? — odezwał się głosem drżącym od wzruszenia Gintowt. — Prosimy ichmoiścia do koła, tu. Staw czoło. Ze mną najprzód mieć będziesz do czynienia. Posypały się też głosy: — I ze mną! — I ze mną! I z nami! — Tu o honor nie tylko Przebendowskich idzie — zawrzał jeden — ale o naszego kochanego podkomorzego. Kto mu uwłacza, ten kiep! Mówię to i dowiodę ore et gladio38. Szlachcic, niejaki Minkiewicz, co się był wyrwał rozespany ze swoim veto przeciw Przabendowskiemu, wytoczył się od ściany ku środkowi izby. Trochę się jakoś uciszyło. — Podkomorzy, dobrodzieju, łaskawco mój — zawołał — deprekacji żądasz? Ja cię kocham jak oczy moje, jak wnętrzności własne, viscera!39 Jam za ciebie, ty wodzu i głowo nasza, życie gotów dać. Jeżelim tobie uchybił, deprekuję, ale co się tyczy Przebendowskich, nigdy! — Pan podskarbi Przebendowski, którego asindziej instygujesz40 — odezwał się Paweł występując — nic nie ma wspólnego z panem Serwacym, gościem naszym. Kowal zawinił, a ślusarza wieszać chcecie! Ja trzymam z przyjacielem moim panem Serwacym Przebendowskim i ze czcigodnym gospodarzem naszym i głośno deklaruję: kto inaczej sądzi, ten kiep! Minkiewicz, który już jednego, trochę przyschłego guza na łbie miał, plunąwszy w garść, szabli dobył, zawrócił się do Pawła i krzyknął: — Sameś taki! Już na niego sunął, gdy Przebendowski, blady z gniewu, żując jakąś żujkę straszną, wpadł pomiędzy nich. — Ja jestem tym Przebendowskim, którego waść honoru–ś tknął — zawołał — a kto czci domu i rodu mojego uwłacza, ten krwią obrazę zmyć musi. Ale tu, czasu godów, ani miejsce, ani pora. Służę waszmości po trzeźwemu jako chcesz, pieszo, konno, na pistolety, na szable, i nie do pierwszej krwi, ale bodaj do kropelki ostatniej! Ale nie tu — ano, jak na szlachtę przystało, wyspowiadawszy się i komunią świętą przyjąwszy, wyjdziemy w pole. Niech Bóg sprawę naszą osądzi i krzywdę moję pomści. — Dobrześ rzekł, święcieś powiedział — wtrącił podkomorzy. — Non est locus, non miscantur sacra profanis41. Zechcecie się spróbować, nikt nie broni, a mięsopustu mi i godów braterskich, agapów42 miłości i zgody, pan Minkiewicz psuć nie ma prawa! Minkiewicz może niespełna zrozumiał, ale inni go obstąpiwszy hamowali i odgrażając się a klnąc, począł skonwinkowany szablisko do pochew na powrót wkładać. Lecz ręka strudzona nie służyła mu i we trzech pomagając, ledwie z wielkim trudem wepchnęli ją na spoczynek. Gintowt ciągle stał z kielichem i krzyknął ogromnie podniesionym głosem: — Kto mnie kocha, ten ze mną pije pana Serwacego Przebendowskiego zdrowie. Wiwat! Minkiewicz, mrucząc, usunął się do kąta, czapki tylko szukał i chciał się wynosić precz; inni pili z hałasem i okrzykami niezmiernymi zdrowie Serwacego, Pankracego, Bonifacego i z kolei znowu ściskali gościa, całowali, oblewali, a niektórzy mu wieczną przyjaźń i afekta poprzysięgali. Połubiński, który się absentował tak zręcznie, gdy było mu z tym dogodniej, wystąpił teraz gorąco. — Panowie a bracia! — zawołał. — Spodziewani się, że mnie znacie, żem ja kość z kości waszych, nie żaden regalista, Sas, przekupiony kortezanin. Otóż ja za mojego przyjaciela Przebendowskiego sumieniem, honorem, wszystkim, co mam, ręczę, iż choć z Drezna jedzie, ale czysty jest jak łza! Daj nam Boże takich jak najwięcej! — A podskarbi dlatego szelmą jest! — krzyknął na głos Minkiewicz, który ciągle jeszcze czapki szukał. — Com rzekł ras, to trzymam. — I z tego mi waść zdasz sprawę — odezwał się Serwacy — nie daruję! Podskarbi benefaktor43 i opiekun mój, stoję za niego jak za ojca! Zdasz sprawę. — A zdam, zdam — odparł Minkiewicz — zdam, gdzie i jako wola. Nie cofam i nie cofnę, co się rzekło, kobyłka u płota44. Sto diabłów zjadłeś z podskarbim swoim! Zahukano wnet Minkiewicza i wyprowadzono za drzwi. Szlachta obstąpiła Przebendowskiego i Połubińskiego. Nieszczęśliwego turbatora dwóch ująć musiało pod ręce i wywiodło do alkierzyka, gdzie go spać położono, czego widać mocno potrzebował, bo ledwie głowę do poduszki przyłożył, kamiennym snem zasnął. Serwuś tymczasem na wstępie samym tak burzliwie i iniuriose45 przyjęty, nie mógł przyjść do siebie, kipiało w nim. Nie umiał się też oprzeć naleganiom i choć pijaństwem się brzydził, kilka kielichów wychylić zmuszony, czuł, że to wino na czcze serce w głowie mu się odzywać zaczynało. Bracia szlachta — a było jej tam dosyć spod Lidy, Oszmiany i od Wilna, starych konfederatów, żołnierzy, chorążych, rotmisterów i z tych, co pod Olkienikami bywali46, i z tarnogrodzkiego związku — gdy posłyszeli, że Połubiński z Przebendowskim z Drezna jadą, zaczęli ich obstępywać dopytując o króla, o jego doradców, a szczególniej o Flemminga, którego zaczepiano zrazu. Że z powodu zajścia z Minkiewiczem zaglądanie do antałka chwilowo jakoś ustało, a widok szabel trochę wytrzeźwił, wzięto się do polityki z gorącością wielką. Serwacy, wygadawszy się na wstępie, milczeć wolał. Paweł, ośmielony, puszczał wodze językowi. Serwacy go nie spytał nawet o wytłumaczenie, jakim sposobem podkomorzy za Flemmingiem z początku się ogłosił. Rzecz już była jakby ubita, a gospodarz, zupełnie zmieniwszy teraz opinią, po wystąpieniu Przebendowskiego, w jego myśl się odzywał. Stało się to i tak nagle, i tak łatwo, że Serwacy pojąć tego nie mógł i gryzł się tym widząc, jak ci, co za przewódców byli miani, sami nie wiedzieli, dokąd iść i za kim. Pan Gintowt–Dziubiński, usiłując skutek pierwszej swej ekspektoracji zatrzeć, lubując się przy tym w wymowie własnej, głos zabierał i perorował. Szlachta też mu stale potakiwała. We wszystkim tym jednak ciągu ani ładu nie było za trzy grosze. — Vana sine viribus ira!47 — mówił, próżny kielich podnosząc do góry, Gintowt. — Myśmy dotąd słabi, a możnowładców prepotencja Rzeczpospolitą do zguby prowadzi. Jawna to i oczywista. Od początku tego nieszczęśliwego panowania cierpimy, walczymy, drą nas ze skóry, mało już do kija i torby nie przywiedli Sasi, a co się dźwigniemy nieco armati48 i o prawa nasze upominać zaczniemy: redde mihi legiones49, wnet pacyfikują, rozbrajają, aby znowu na karki nam siedli. Tak, tak, panowie senatorowie przekupieni wszyscy do nogi, a który z nich przy prawach rzekomo stoi, to dlatego tylko, aby nas łatwowiernych pochwycił i prowadzał, kędy chce, a potem sprzedał na targowisku jak barany. — Święte słowa podkomorzego — podchwycił ogromny drab, a był to sławny rotmistrz związkowy Blacha, z wąsem po pas, kuso odziany, łysy, z kresą przez łeb — święte słowa podkomorzego. Żal a żal, żeśmy podczas gdy w rękach naszych byli, dwu największych zdrajców nie rozsiekali, jak im należało: hetmanów Pocieja i Sieniawskiego. Puściliśmy ich impune50, a teraz nas Sasom oddali bezbronnych. O, pókim żyw, nie opłaczę tego, że mi się Pociej wymknął — dodał Blacha, wąsa zwijając na palec — bom ci go ot, ot, miał prawie w łapie. — Jakże to było, jak? — zawołano z kątów. Blacha, który już pewnie setny raz to opowiadać musiał, splunął i wąs puściwszy, a z kielicha zaczerpnąwszy weny, gdy się ciszej zrobiło w izbie, miał począć. Ktoś tylko na palcach szedł do antałka, więc kilku w też ślady; aż nareszcie uspokoiło się i mówił: — Pocieja tego i Pociejową z dawna my znaliśmy. Jejmość, szatan nie baba, królewska i wszystkich Niemców miłośnica, starego męża wodzi, jak chce. Ten jej na wszystko pozwala. Sztuki ich widzieliśmy wcześnie, bo go nieprzyjaciele, dawni hetmanowie, Wiśniowiecki51 i starosta bobrujski Sapieha52, połapali na nich i światu je ogłosili. Stchórzył stary widząc, że mu wojsko nie wierzy i innych sobie bogów szukać myśli. Przypadł najprzód do obozu naszego w wigilią św. Anny, a co miał siebie oczyszczać, to ze złości i rankoru53 nas zbezcześcił i złajał. Ano mu tu gorąco było i widząc, że ani święty Boże nie pomoże, bo się do niego brać poczęto, nie zaznawszy miejsca, do Łęczny zemknął. Ledwie że od nas pierzchnął, gdy lewe skrzydło huknęło za powodem poczciwego Antonowicza, sapieżyńskiego porucznika: „Ruszać po strażnika Potockiego54 (który był we wsi sąsiedniej) i marszałkiem go ogłosić!” Śpiącego wzięli Potockiego i choć nie bez guzów i hałasu, zaraz go okrzyknęli. Królewska tedy i Pociejowska sprawa źle stała; dano pisarzowi koronnemu znać, aby Pocieja miał na oku, gdyby do Lublina chciał czmychać. Tymczasem hetman po swojemu, na frasunek ów wielki, bo już czuł, że koło niego kręto być poczynało, z hetmanem polnym Rzewuskim55 pili na zabój. Tam go już Sulistrowski56 i Humiecki57 na oku mieli, przybywszy z obozu, aby go potem pijanego jak barana wziąć. Późno w noc pijany Pociej do Łęczny powrócił i poszedł, nie rozebrawszy się, spać. Posłano Antonowicza w kilkaset koni, aby go zaraz wziął. Ten, choć pośpieszał, dopiero nocą w Łęcznie stanął, a co miał wprost na kwaterę hetmana iść, zabłądził w drugą ulicę. Tymczasem od onych kilkuset łudzi wjeżdżających tumult się stał; obudziła służba Pocieja, aby się salwował, bo zmiarkowali, co się święci, Ten, jak stał, z łóżka się porwawszy, ledwie opończę narzuciwszy na się, na koń zaraz siadł i wpław przez Wieprz puścił się, Tatarów swoich, w kilka chorągwi stojących na drugim brzegu, zaklinając, aby z nim trzymali i stanęli w jego obronie. Ale z nimi się poszkapił. Pamiętali Olkienik, Tatarowie ani myśleli swojej skóry za niego nastawiać; wystąpił do niego Antomowicz porucznik i zawołał, na gościniec skazując: — Jedź wasze na złamanie karku, jedź, a pokój nam daj. Puszczamy cię wolno, życie ci darujemy. Boć w ręku naszych jesteś. — Pociej też, reszty nie pytając, w dziesięć koni z Ogińskim ku Lublinowi się puścił z duszą na ramieniu. Mnie właśnie pan pisarz koronny, o wszystkim uwiadomiony, zawoławszy prędko do siebie, powiada: — Blacho serdeczny, dobierz sobie najlepszych ludzi i konie, na rany Pańskie, szlakiem lubelskim ruszaj, goń co żywiej, ażebyś mi zdrajcę Pocieja wziął i tu przystawił. Jak nie ty, to już nikt. Ledwie to posłyszawszy, piorunem się rzuciłem. Konie były szczęściem pokulbaczone, ludzie gotowi. Cwałem gnamy na szlak. Ano, licho nadało, baba z wiadrem drogę przeszła i wymknął się nam hetman. Bylibyśmy go nawet nie widzieli, gdyby mi się śród drogi jeden z ludzi jego nie natknął. Przyparliśmy go i wzięli na spytki: „Gadaj!” Wyśpiewał nam zastraszony, że Pociej już przed nami gnał do Lublina co koń wyskoczy. Zrobiło mi się strasznie markotno, ale nie żałując ni siebie, ni koni, poparliśmy w cwał za nim. Stojowski, szczęśliwszy ode mnie, odsadził się naprzód, na oko go wziął i dopędził na moście w Lublinie. Wtem jednemu z Pociejowskich ludzi koń padł na samym moście, jak by naumyślnie, i Stojowskiego zahamował, bo drogę mu zawalił. Ogiński, który z hetmanem był, widząc, że im już na szyi siedzą, z pistoletu palnął i konia dereszowatego pod Stojowskim ubił. Gdym dopadł, już Pociej, w miasto się dostawszy, jak kamień w wodę znikł. Gdy my ze Stojowskim na moście przez padło to się przedzieramy na gwałt, a tu już nam przed nosem bramy zamknięto. — Póki żyw tego nie opłaczę, że mi uszedł — dodał Blacha. — Klnę się na rany Pańskie, że gdybym go był ujął, nie żywiłbym58 pewnie, i byłaby mu to, co dereszowi Stojowskiego! Śmiać się wszyscy poczęli. — Było tylko troszynę poczekać, a lepszego nosa mieć — dodał z boku jeden — bo go zaraz niebawem Flemming z Szaniawskim, wąsy mu ogoliwszy, perukę na głowę nadziawszy, jako Sasa do Markuszowa wyprawili. — Miał się jednako Pociej z pyszna — dodał podkomorzy — bo go i Sasi przyjęli, jak należy takiemu, co na dwu stołkach siedzi. — Ja się jeszcze spodziewam z pomocą bożą doczekać — rzekł Blacha — że go na gorącym uczynku złapię, bo jak konspirował, tak konspiruje! Naówczas ja w tym, że mi cało nie ujdzie. Żonka też po nim płakać nie będzie, chyba po służbie wojskowej. Śmiano się znowu. — Toż samo by i Sieniawskiemu należało — poparł gospodarz — obaj jednego warci. Sieniawski, magni nominis umbra59, byłby i tak przypłacił głową, gdyby nie diamentami kameryzowana60 szabelka, którą, oddając się w niewolę, wręczył panu pisarzowi koronnemu. Ta go salwowała. — A trzeciego do nich Flemminga na przyprzążkę dać trzeba — zakrzyknął Blacha — ten to jest, ten, co ich wszystkich do złego na pokuszenie wodzi i faktor61 a autor wszelkiego zła, jakie się u nas dzieje! — Flemmingowi — dorzucił drugi — jako szatanowi–kusicielowi, który dusze na szwank wystawia, ludzi przekupuje, fakcje62 w kraju nieustannie wikła, temu by się więcej i gorzej należało niż im wszystkim! Z niego, jako ze źródła, wszelka sprośność płynie. Podkomorzy chrząknął; zwrócono nań oczy. — Za pozwoleniem — rzekł — co się tyczy Flemminga, choć mnie pan Przebendowski nauczył, co o nim trzymać, distinguo63. Kiedy mnie Sieniawski, Pociej, Szaniawski, Gałecki, Lubomirscy zdradzają, co z tej ziemi wyroili, co z niej żyli, co dziećmi jej są, nie przebaczam, choćby na gałąź. Co innego z owym Flemmingiem: obcy człek, interesa pana swego per fas et per nefas64 sprawuje, za skórę nam zalewa, aleć to nieprzyjaciel i kwita. Przed tym respekt mieć można jako przed statystą. Wszczęło się tedy w tej materii rozgadywanie wielkie, odgróżki na magnatów straszne, czego pan Serwacy, milczący, słuchał z satysfakcją, choć często go kolnęło co w bok, bo i tu na fałszywych nutach nie zbywało. Ten i ów, co na przekupstwo panów narzekał, w rozmowie się sam zdradzał, że się dał siwą kobyłką albo pasikiem skaptować i teki był, jak i oni. Hałasy się poczynały znowu. Niektórzy bronili kondemnowanych65 i wyjątki z nich czynili. Ten dla Sapiehy, protektora swojego, egzempcją66 chciał czynić, inny Ogińskiego uniewinniał. Niektórzy zapalczywi, co żadnych stosunków nie mieli, potępiali ryczałtem.. Parę razy zerwała się szlachta do kłótni, głosy podniosła krzykliwe; rwali się do rękojeści; plując w dłonie, ale do niczego nie przyszło. Rozchodzili się cali, pięściami sobie tylko i palcami nagroziwszy, a zapijając rychło na zgodę. Tymczasem, gdy się to tu dzieje, ilekroć drzwi się naprzeciwko otworzą, słychać, jak basetla burczy, dudka piszczy i cymbały pobrzękują, a młodzież podłogę wybija obcasami. — Chodźmy bo na przeciwek! — szepnął pan Paweł. — Jużci się potrzeba i podkomorzynie przedstawić, i z pannami poznać. Będą się baby gniewały, a mieć je przeciw sobie nie dobra rzecz. My obaj latami się więcej kwalifikujemy do tamtej izby niż tu między szpakowate sensaty67. — A daj ty mi święty pokój! — oparł się Serwacy. — Jako żyw, nie chodziłem nigdy w tańce; ani umiem, ani lubię. Wilkiem nie orać. — Ale podkomorzynę w rękę pocałować i respekt jej oświadczyć, będąc w jej domu, konieczna rzecz. Chodź! — powtórzył Paweł. — Powiedzą na cię, że z Drezna jadąc od perfumowanych Niemek, naszymi kobietami gardzisz. Wezmą to za despekt, jak Bóg miły! Nie było tedy co robić. Porzuciwszy rozprawiających o polityce, którzy obu panów hetmanów wielkich, bodaj nawet z polnymi, chcieli koniecznie na bigos posiekać, powlekli się przez sień do pokojów, w których muzyka żydowska brzmiała. Tu tłok był nie mniejszy. Sprzęty wszystkie, precz powynoszone lub pod ściany pousuwane, jako tako w ciasnocie kręcić się dozwalały. W trzech izbach niewielkich tańcowano przy jednej kapeli, która się w pośrodku mieściła. Gorąco było straszliwe, a gdy dla wpuszczenia świeżego powietrza drzwi na chwilę otworzono, ciągnął wiatr ostry i z sieni zapachy wszelkie, nie najlepsze. Szło mima to raźno i wesoło. Przybyłym trudno się przyszło przebić do podkomorzyny, która w drugim końcu ze starszymi paniami zajęta była rozmową. Pani to była już poważnego wieku, cokolwiek ułomna i na jeden bok pochylona, co dopiero w późniejszych latach widzieć się dało, z twarzą pomarszczoną, ze staroświecka ubrania, wielce uprzejma, śmiejąca się, wesoła. Zobaczywszy pana Pawła zbliżającego się z Serwacym, który choć z wielkiego świata przybywał, wcale niepocześnie wyglądał ze swą długą figurą, podkomorzyna poczęła ku sobie nawoływać Połubińskiego, znaki mu dając. — Jak się asindziej masz? — odezwała się wesoło. — Dobrze to, żeś dziś na mięsopust nie omieszkał, a i tancerza nam choć jednego przywiózł, bo na nich dziewczętom zbywa. Bóg zapłać! Posłyszawszy potem nazwisko Przebendowskiego, podkomorzyna zaraz coś poczęła o familii i miała wpaść na regestr babek i prababek, skoligaconych z powinowatymi różnych Przebendowskich, ale jej wywodu dokończyć nie dano. Nadbiegła zdyszana jedna z córek, panna jak łania, zarumieniona nie już jak różą ale jak piwonia; nadszedł za nią młodzieniec; w tańcu coś wykrzykiwać zaczęto i śmiać się. Serwacy, rad, że dywersją uczyniono, korzystając z niej, wysunął się i cofnął ku ścianie. Aliści zaledwie się tu zrejterował, na miejsce, jak mu się zdawało, bezpieczne, gdy panna jakaś dorodna, śmiała, całkiem mu nieznajoma, z pośpiechem, gwałtownie go za rękę pochwyciła i do mienianego pociągnęła. Nim Serwacy miał czas usta otworzyć, opatrzyć się, co się z nim działo, stał już w kole nie wiedząc, co poczynać. Popychano go zewsząd. Wtem go mężczyźni i panny to z tej, to z drugiej strony jęli brać, chwytać, rzucać, ciągnąć; znalazł się na drugim końcu izby nie wiedząc, jak i dlaczego. Tu dopiero porzucono go — odetchnął. Pot z czoła ocierał, gdy śliczny mężczyzna, jak lalka strojny, ubrany kuso, z wąsikiem do góry, oko czarne, usta różowe, pod szyją spinka rubinowa, chłopiec choć malować, zawołał przypadając do niego: — Jezus! Maria! Serwacy! A ty tu skąd spadłeś, kochany drągalu? Nie mógł zrazu poznać mówiącego Przebendowski, ale wnet wpatrzywszy się, przypomniał kolegę z ławy szkolnej od jezuitów, Derengowskiego. Zaczęli się ściskać. — Co ty tu robisz? Serwuś, onieśmielony, kwaśny z powodu awantury z Minkiewiczem, odparł sucho: — Albo ja wiem? Wpadłem tu jak Piłat w Credo. Poszli, pobrawszy się pod ręce, do kąta, gdzie się rzecz wprędce wyjaśniła. Derengowski był chłopak przylepka, serdeczny. Do nauki nie miał nigdy zbyt wielkiego pochopu, ale do kobiet trudno mu równego znaleźć było. Wioskę miał co się zowie piękną, drugą jeszcze lepszą pod dożywociem matki; gadano, że się chciał żenić, więc matki koło niego skakały, bo się i podobać umiał, i u ludzi miał opinią, że zajdzie daleko. — Serwusiu, bratku kochany — odezwał się, rozpytawszy, Derengowski — jeżeli ty na ich konie rachujesz, że ci stąd dadzą, to się omylisz. Ja ich znam, ani myśl o tym. Innego czasu zawsze u nich szkapy w rozgonie, a teraz, gdyby strzęśli wszystkie szopy, nie znajdą, chyba ostatnie chabety, co na drugiej mili ustaną. Jak się wyskaczemy, jutro, najdalej pojutrze, ja cię biorę ze sobą i trzepiemy do Wilna. Konie mam, co im skrzydeł tylko brak, a w powietrze by uniosły. — Na Boga, człecze! — krzyknął Serwacy. — Jam się już i tak opóźnił, a jutro, choćby przyszło pieszo, muszę w dalszą drogę. — No, na piechotę poszedłszy, niewiele zyszczesz — zaśmiał się Derengowski. — Spuść się lepiej na mnie, ja nie zawiodę. Inaczej nie może być. Obawiając się, aby go znowu która z panien nie pochwyciła do tańca, Serwuś po rozmowie, pod ścianami się przesuwając, dopadł jakoś szczęśliwie do drzwi i na przeciwek powrócił. Tu dopiero odetchnął. Zastał rzeczy w tym stanie, w jakim je był porzucili, z małymi wariantami. Ci, co wprzód spali, obudziwszy się poczęli pić, bo im w gardłach pozasychało; drudzy, co się już dobrze napili, pousypiali. Podkomorzy Dziubiński jeden wytrwale dotrzymywał wszystkim kielichem i fakundą68. A był właśnie w trakcie opowiadania o nagniotku królewskim, na który nastąpił, o tańcu niedoszłym z panem Flemmingiem i o noclegu na bryce w Moritzburgu. Przed chwilą dokończono zaledwie rozprawy o hetmanach, o przekupionych przez Sasów senatorach i o niebezpieczeństwach, na jakie złota wolność Rzeczypospolitej była narażoną, a wnet po opowiadaniu podkomorzego rozpoczęto iterum iterumque69 toż samo na nowo. Serwacy doznawał dziwnego wrażenia wśród tej szlachty, ku której mu się serce rwało jako do obrońców i stróżów stojących na czatach praw dawnych Rzeczypospolitej. Wrzawliwe te jednak odgróżki, łajania, narzekania wydawały mu się czczą i mętną gadaniną. Nie było w tym ładu ani składu, a buta straszna; każdy chciał być pierwszym, nikt posłusznym i karnym. Zrobiło mu się, słuchając, przykro i boleśnie jakoś, jakby kto piołunem napoił. Toczyło się wciąż jedno gadanie o egzorbitancjach70 i ekscesach Sasów, narzekania na magnatów; każdy do tego zmierzał tylko, aby sam był wolny od wszelkich ciężarów, choćby te spadać miały na drugich. Chwalił się jeden, że się wykupił, drugi, że się wyprosił, trzeci, że się wy kłamał, i znajdowano to bardzo pięknym. Opowiadali sami, jak się przed panami płaszczyli, za oczy potem psy na nich wieszając. Serwacemu brwi się marszczyły okrutnie, a we wnętrzu mu wzbierało, jakby znów miał z czym wybuchnąć, prawdą sypiąc w oczy. Szczęściem, nim rozżuł, co miał powiedzieć, okazja minęła i wzburzenie przystygło. Podkomorzy zaś, obaczywszy gościa na uboczu stojącego, zasępionego i samotnego, i przypisując to zadarciu się z Mickiewiczem, obrócił się doń z pytaniami o Dreznie i królu jegomości na nowo. Wszyscy się tedy za jego powodem zwrócili do Przebendowskiego. Ale Serwacy nie czuł w sobie najmniejszej ochoty do szerokiego rozpowiadania i zbywał półsłówkami. Najbardziej szlachtę intrygował i niepokoił Flemming, którego instynktowo obawiano się najmocniej. Wieści o jego robotach dla wprowadzenia absolutum dominium, rozpowszechnione były. Gdy tej materii tknięto, Przebendowski z poczucia obowiązku już się nie powstrzymywał i rzekł: — Jeżeli my lepiej niż dotąd bronić się nie będziemy umieli, pewna rzecz, że Sasi kraje Rzeczypospolitej zagarną i dziedziczne z nich sobie państwo uczynią. Nie jest to żadną tajemnicą, że tego chcą, do tego dążą i z dawna nad tym pracują. — Ale zjedzą diabła, niżeli tego dokażą — odezwał się podkomorzy, pięścią w stół uderzając. — Oczy się nam coraz bardziej otwierają, choć innych, tak jak i mnie w Dreźnie, usiłują obałamucić, że ten i ów naszej wolności chce bronić! Tarnogrodzka konfederacja nauczyła nas, że siłę mamy, a gdyby nas nie sprzedali magnaci przy pacyfikacji, koniec by już był konszachtom. — Koniec końcem pacyfikacja — dodał Serwacy — doprowadziła do tego tylko, czego oni chcieli i co im, nie nam, służy: do oddania komendy nad cudzoziemskim autoramentem Flemmingowi. Teraz on nas ma w garści. Huknęła szlachta ze wszystkich kątów: — Zwiążemy się, nastaniemy, hetmanów zmusiemy, żeby dany skrypt odebrali. Inaczej nie będzie. Odebrać! Odebrać! Serwacy, choć słyszał te odgróżki, niedowierzająco się rozśmiał i głową pokiwawszy, wycofał. Jawnym dlań było, że to, co mu Paweł powiadał o kierownictwie podkomorzego, o robocie szlacheckiej silnej i krzepkiej, z jego własnej imaginacji było wzięte. Nie wiedziano, co poczynać, i każdy szedł samopas, na kogo innego się oglądając. Z tego wszystkiego, co się tu odzywało, ścisnąwszy to razem, Serwuś kropli lekarstwa wyciągnąć nie umiał. Gorycz i smutek coraz go mocniej opanowywały. Gdy tak bałamucono, choć nikt po późnym obiedzie głodnym nie był ani się mógł skarżyć na pragnienie, nadeszła chwila wieczerzy, a służba zaczęła sumarycznie71 czynić przygotowania do posiłku gościom strudzonym należnego. Serwacy, który był nawykł patrzyć na zastawy stołowe w Dreźnie z wielką elegancją i przepychem wszędzie się rozkładające, zdumiał się spartańskiej prostocie zamożnego szlacheckiego domu. Prawda, że na taki tłum ludzi i najazd niełatwo było starczyć kredensem pańskim nawet, ale nie troszczono się o to wcale. Misy i talerze najróżnorodniejsze rozstawiono na obrusach już noszących na sobie ślady jawne burzliwego obiadu. Honorotiores72 od wyższego końca dostali widelce i noże, na resztę rachowano, że bez widelca, z pomocą palców wyśmienicie się obejdzie, że nóż mieć przy sobie powinna, bo bez tego nikt z domu za próg nie ruszał, a more antiquo łyżka też za pasem być musiała, jeżeli nie za cholewą. Po pierwszych przygotowaniach poczęły z kuchni wyjeżdżać półmiski, misy, wazki i różnokształtne gliniane naczynia, pełne mięsiwa mocno korzeniami zaprawnego i zawiesistymi podlanego sosami, pieczenie, zrazy i kluski. Solone ogórki w znacznej też ilości rozstawiono na stołach, a nim do nich przystąpiono, ukazały się flasze z wódką. Wódka, aqua vitae73, i dla konkokcji, i dla osadzenia winnych waporów74, zdaniem podkomorzego (który, głosząc to, po brzuchu się klepał i po piersi gładził) była jedyną. Nikt aksjomatowi75 temu ani śmiał przeczyć. Naturalnymi wystąpieniem szły ogórki, które wkrótce znikły zupełnie, tak chciwie je chwytano. Wszyscy czuli potrzebę tej ochłody, a że kwaszone ogórki z koprem pani podkomorzyny na okolicę sławne były, nie starczyło ich miłośnikom tego specjału. Potem wszyscy z rozbudzonym apetytem przysunęli się do mięsiwa, a pan Serwacy byłby może, choć głodny, nie dostał się do misy, gdyby go Paweł nie protegował. Zjawił się też tu, wytańcowawszy, Derengowski, do wódki i ogórka, razem z drugim towarzyszem, biorąc Przebendowskiego pod opiekę i sadząc go między dwu. Głód więc na ostatek mógł nasycić, choć na duszy było mu ciągle smutno. Dokoła panowała wesołość jak za dobrych czasów; rozmowa od nieprzyjemnych i frasobliwych politycznych kombinacji wnet przeszła, invante aqua vitae76, na wesołe opowiadania i dykteryjki tłuste, żołnierskie figle i trefne żarciki. A że kobiet u stołu nie było, bo te z młodzieżą jadły osobno naprzeciwko, puszczali sobie cugle panowie bracia, aż się Serwuś skromny wstydzić musiał i rumienić oczy spuszczając. Odwykł był od tego zamaszystego i rubasznego paplania. Co ogórki naprawiły trzeźwiąc, wino po mięsiwie do dawnego stanu przyprowadzać zaczęło znowu. Zaszumiało w czuprynach. Podkomorzy wnosił szlacheckie zdrowia jedne po drugich. Wrzawa znacznie urosła. Minkiewicz ów, którego gwałtem spać położono, czy hałasem przebudzony, czy przedziwnym instynktem wieczerzy, której woń się po całym domu rozchodziła, jak upiór powstający z grobu, nagle się zjawił w progu. W głowie miał pierza pełno i fizys77 brzydko zmienioną; w nogach jeszcze się chwiejąc, zbierał myśli. Widać było, że niedobrze sobie przypominał, co się stało przed parą godzinami, a wiedział, że coś przeskrobał. Dopiero po twarzach i ludziach zbierał reminiscencje. Milczący, ziewnąwszy i przeciągnąwszy usta parę razy, poszedł i on do stołu, jakby nigdy nic, i wcisnął się między dwu krewniaków, domagając strawy powszedniej. Nikt mu nic nie powiedział, on też nikomu ani słowa; Serwacy tylko, zobaczywszy go, żachnął się, podkomorzy parę razy nań przez ramię spojrzał i na tym się skończyło. Drugiego dnia pod wieczór Derengowski nareszcie gotów był do drogi i jak przepowiedział, ponieważ koni nie było do Wilna, Serwacego zabierał ze sobą. Pamiętny jednak wyzwania, Przebendowski nie wprzód się chciał wybrać, ażby Minkiewicza wyszukał i o czas i miejsce z nim się umówił. Szukano go po całym dworze, na folwarku, na saniach w podwórzu, po kątach najciemniejszych: znikł jak kamfora. Nikt nawet powiedzieć nie umiał, co się z nim stało. Dopełniwszy tego obowiązku, Przebendowski ze spokojnym sumieniem do Wilna wyruszył. * * * Hetman Pociej przebywał podtenczas w Wilnie, a co dziwniejsza, znajdowała się z nim razem i pani hetmanowa, chociaż małżeństwo najczęściej każde z osobna swoim dworem mieszkało. Przypisać to należało najprzód pilnej potrzebie dozierania hetmana, aby się nie wdał w kompromitujące ze dworem konszachty, następnie mięsopustowi, bo pani hetmanowa bawić się lubiła i była nawykła, a na wsi nigdy mieć nie mogła tylu koło siebie ludzi i tak dobranego towarzystwa, jak w mieście. Obyczaje królewskie odbijały się w społeczeństwie: przepych i balowanie stało się koniecznością, szczególniej dla pań, co jak Pociejowa, życia drezdeńskiego i warszawskiego skosztowały. Pałac państwo Pociejowie mieli w Wilnie przy ulicy Zamkowej, kędy i warty regiment buławy wielkiej litewskiej78 zaciągał przed hetmanem, i wojskowi się wszyscy gromadzili. Już dla samego wysokiego dostojeństwa swego Pociej musiał żyć wielkim dworem i wystawnie, a przepych oboje państwo lubili, choć nie bardzo nań starczyło, bo znaczne dobra mocno były odłużone. Samej pani dopomagała pensja przez króla przed laty kilką wyznaczona, hetman zaś miał także od dworu w dobrach wyposażenie znaczne. Od czasu jednak pacyfikacji ostatniej szło jakoś coraz krzywiej i trudniej. Duszą i ciałem hetman królowi i Flemmingowi rad był służyć, ale mu z pamięci nie wychodziło, jak przed Antonowiczem i Blachą uciekać musiał do Dublina, koniowi tylko zawdzięczając życie. Szlachta była dotąd na Pocieja oburzoną. Pani Pociejowa, za to eksponowanie się79 mężowskie znajdując się za mało gratyfikowaną80 ode dworu, burczała na niewdzięczność króla i Flemminga, odwodząc męża od dalszego narażania się na niebezpieczeństwo. Ona i pani hetmanowa Sieniawska właściwie na miejscu swych mężów buławami władały, rej wodziły nie tylko w domu, ale w sprawach publicznych, nie dając ichmościom postawić kroku bez swego przyzwolenia. Powagą i surowością Sieniawska, śmiałością i energią wygrywała Pociejowa. Maleńka, drobna, na pozór słaba hetmanowa litewska była jedną z tych kobiet, których nic złamać nie może. Sławna owa jej podróż odbyta z Friesenem konno, pocztą z Warszawy do Gdańska, a stamtąd do Drezna, niczym jeszcze była przy innych wybrykach. Życie, jakie prowadziła, pełne było awantur najosobliwszych. Konia dosiąść, z pistoletu palnąć i w chwili gniewu rzucić się śmiało pomiędzy dobyte szable braci szlachty, wykłócić się, nie obawiając ani rzec, ani usłyszeć najgrubszego słowa — było dla niej chlebem powszednim. Nie mogła żyć ani długo wytrwać w spokoju, potrzebowała intrygi jak ryba wody, plotek jak ptak powietrza; cały dzień usta się jej nie zamykały. Grała szalenie, rzucała pieniędzmi jak plewą, tak samo jak z nimi, postępując z ludźmi, których do największych łask przypuszczała od razu i z równą łatwością pozbywała się jednym słowem. Lubiła się dziwacznie stroić, chodziła chętnie po męsku, przebierała się po wojskowemu, szukała coraz nowej rozrywki, a starszy dużo mąż, który by jej na żaden żywy sposób powstrzymać nie był w stanie, nawet się o to nie kusił. Miała swobodę zupełną. Dokazując, co chciała, i nie troszcząc się wielce o niego, pani Pociejowa panowała nad nim i energią go przechodząc, prowadziła, jak się jej podobało. Przekonaną była, że mąż winien jej wszystko. Teraz jednak obojga zachowanie na dworze drezdeńskim znacznie osłabło, groziło nawet przejściem w otwartą wojnę. Flemming, chociaż cenił słabego Pocieja jako narzędzie posłuszne, więcej jeszcze wymagał od niego, niż on mógł uczynić. Życia już o włos nie postradawszy pamiętnego owego gorącego dnia letniego między Łęczną a Lublinem, Pociej musiał być ostrożnym. Siedział bardziej niż kiedy na dwu stołkach. Pani hetmanowa głośno się z tym odzywała, że Flemming i król dopuścili się srogiej niewdzięczności i że czas było całkiem ich stronę porzucić. Odjęcie asygnacji, które pewne korzyści i siłę dawały, przyprowadzało ją do pasji. Zaklinała się, że męża do zupełnego zerwania z dworem doprowadzi. Hetman był odmiennego przekonania, sądził, że i nadal należało króla oszczędzać, a szlachtę bałamucić, et haec facienda, et illa non omittenda.81 Hetmanowa słysząc to, a nie rozumiejąc po łacinie, pochwyciwszy tylko „facjendę”82, groziła mu, że się od szlachty facjendami dorobi losu Gosiewskiego. Pociej lawirował; zrywać z królem nie mógł i nie chciał. Zdawało mu się, jak wszystkim ludziom niedeterminowanym w ciężkich razach, że okoliczność, losy, wypadki jakoś te rzeczy złagodzą, ułożą i pokombinują. Przybywszy do Wilna, pan Serwacy od razu do Pociejów wpaść nie mógł; musiał się wprzód rozpatrzyć, rozsłuchać, obrachować, w jaki sposób na cztery oczy z hetmanową będzie się mógł zobaczyć. Nie było to łatwym. Z Derengowskim się rozstawszy, tegoż dnia skromną zajął gospodę u dawnego znajomego, przyjaznego mu staruszka, byłego woźnego trybunalskiego!, emeryta, który Serwusia jak własne kochał dziecko. On, żona i córka, którą dzieckiem znał jeszcze, serdecznie doń przywiązani byli. Z ich dworku na Zarzeczu mógł się niepostrzeżony na miasto wymknąć i na zwiady. Około pałacu hetmana oprócz straży regimentu wielkiej buławy, mnogich różnej broni wojskowych, suplikantów, wszelkiego narodu i moderunku ludzi, kręciło się zawsze mnóstwo panów, paniczów, młodzieży, pań i panienek przez dzień cały. Jedni do hetmana, drudzy do samej pani, inni się cisnęli do kancelarii. Popatrzywszy, co się tu święci, Serwuś mógł niemal zdesperować83, żeby się dostał do hetmanowej, nie zwracając oczu na siebie i nikomu się nie zwierzając ze swego posłannictwa, zwłaszcza że wcale do pokątnych robót tajemniczych nie miał zdolności. Tu do progu się docisnąć było trudno: popychano, rozbijano się, nie dopuszczano suplikantów; żołnierze, służba, dwór stały na straży. Szczęściem, Przebendowski ze szkół jezuickich miał wielu znajomych i towarzyszów, rachował więc, że i tu kogoś napyta. Tak się też stało. Jak wprzódy Paweł i Derengowski, tak tu w progu pałacu spotkał go Puciata, który przy kancelarii hetmana amanuensem84 był do pisania listów i rozkazów. Niepozorne to człeczę tylko do pióra było zdatne, bo je Pan Bóg garbem obdarzył z przodu i z tylu, a wzrostem karlim, tak że nie pozostawało mu nic, tylko Stan duchowny albo kancelaria. Szlachcic, choć dobrego imienia, był ubogi, dorabiać się potrzebował, głowę miał po temu i jak niepozornym się wydawał, tak do wszystkiego był zdolnym. Zobaczywszy Serwusia, który jeden w szkołach z garbu jego nie drwił, ucieszył się Puciata. — Serwuś! Czy mnie oczy nie mylą? — krzyknął sam pierwszy, za poły go chwytając. — Skąd się ty tu wziąłeś, i to jeszcze pod moją kancelarią? Co ty tu robisz? Najprzykrzejszym to było w położeniu Serwacego, który w prawości swego ducha kłamstwem się brzydził, że ten nieszczęśliwy list podskarbiny, z którym wydawać się nie mógł, zmuszał go do nieustannego wykręcania się fałszami. Lecz cóż miał począć, będąc zmuszony usługę oddać swej dobrodziejce? Pytanie garbusa i rumieniec, i bladość na twarz mu wywołało. — Co ja tu robię? — odrzekł. — Co ja tu robię? Błąkam się nie mając zajęcia. — A podskarbi? — Puścili mnie z kwitkiem. — Mówiąc to, Serwacy myślał, że to pewnie nastąpić musi. — A cóż ty ze sobą myślisz? — pytał towarzysz. — Sam jeszcze nie wiem — rzekł Przebendowski rozpatrując się. — Ale tu u was ludno, ludno! — U nas zawsze jak na jarmarku — rozśmiał się garbaty. — Albo to się darmo jest hetmanem? A tyś podobno przy podskarbinie był i marszałkował u niej w Dreźnie, od czasu jak męża porzuciła. Prawda to? — Ano prawda — głową kiwając rzekł Serwacy. — Marszałkowałem czy nie, alem nad jej dworem miał nadzór. Hej, Puciata! Gdyby tak pani hetmanowa potrzebowała człowieka, może byś mnie nastręczył? — Ciebie? Jej? — rozśmiał się garbus, poglądając na niezgrabnego towarzysza i pochylił mu się do ucha. — Ani ty, ani ja do niej się nie zdamy, ja za mały jestem, a ty za duży. Ona potrzebuje około siebie chłopców krew z mlekiem, dorodnych! Nie lubi patrzyć nawet na takich jak my, nie ujmując tobie, że cię ze sobą równam. Serwuś ruszył ramionami obojętnie, nie dbał bowiem bynajmniej o swą powierzchowność, o której gorsze miał może wyobrażenie niż Puciata. Miał się za szkaradnie od natury upośledzonego. Puciata nań patrzył długo. — A zresztą, kto ją wie — rzekł — baba ma fantazje! Może byś się ty jej podobał przez to, żeś od innych różny. Kupić nie kupić, potargować można. Jeżeli chcesz, szepnę o tym pannie Rozalii, która u niej jest wszechmocną, a na mnie łaskawą dosyć, jak na garbatego. Gdy się dowie, żeś z Drezna i od podskarbiny… — Słuchajże — do ucha mu się schylając szepnął Serwacy — ja nie żądam więcej, tylko żeby mi się sobie zaprezentować dozwoliła i audiencją dała. Sam się zarekomenduję. Sprawę mnie zostawcie, byłem miał posłuchanie. — Ano, dobrze — rzekł — ja ci to wyrobię. — Byle prędko! — dodał Serwuś. — Choćby jutro — odparł garbaty. — Panna Rozalia, gdy się dowie, żeś Drezdeńczyk, przez ciekawość samę każe ci się stawić. Czy cię przyjmą, czy nie, zawsze będą chciały czegoś się dowiedzieć, bo my teraz ze dworem na bakier. Choć rozmowa odbywała się w ganku, wśród ciągle przechodzących i popychających wojskowych, Serwacy z radości wielkiej, że mu się tak powiodło, aż uścisnął garbusa. — Gdzie i kiedy się mam stawić? — zapytał. — Jutro około dziesiątej do kancelarii, tu zaraz na prawo, na dole. Pytaj tylko o Puciatę, to pokażą ci. Uścisnęli się raz jeszcze i Serwacy odszedł lżejszy, jakby mu ciężar wielki spadł z ramion. Przypomniał sobie teraz listy, które mu dał ksiądz Bildiukiewicz, aby w kolegium jezuitów wręczone zostały. Nie bardzo mu się tam iść chciało, więc zbywał się co rychlej, aby głowę mieć wolną. Z dawnych czasów był mu tu wielce przyjaznym ów jezuicki braciszek, stary ojciec Trzeciak, o którym Bildiukiewicz napomknął. Księdza Trzeciaka zwano ojcem przez grzeczność dla jego wieku, chociaż święceń nie miał i kapłanem nie był, a w klasztorze pełnił skromne obowiązki szafarza, czyli ekonoma. Dosyć oryginalnym był ten pater Trzeciak; mógł się był łatwo na kapłana wyświęcić i wyższe w zakonie zająć stanowisko, ale nie chciał. Człowiek był skromności i prostoty wielkiej, dziwak zresztą. Dowodził, że jako ekonom w klasztorze użytecznym być może, a do innych funkcji pewnie by się nie zdał. — Ile wydać powideł na nasze zgromadzenie — mawiał — to ja doskonale wiem, ale sumieniami rządzić — inna sprawa. Do tego trzeba ludzi, co się na to zrodzili, ja do powideł tylko i do masła. Ekonomował już tu od niepamiętnych czasów, gderząc, podżartowując, prowadząc gospodarkę pilną. A niemała to była rzecz zarządzać bodaj ekonomicznymi sprawami takiego zgromadzenia, jakim było pod owe czasy jezuickie kolegium w Wilnie. Do księdza Trzeciaka ze wszystkich mu znanych dawniej tu księży Serwacy miał najwięcej poufałości i przywiązania. Stary go też lubił za jego prawdomówność i sumienność, którą Przebendowski od młodości się odznaczał, a z której niegdyś go wyśmiewana, znajdując ją przesadzoną. Chociaż Bildiukiewicz wspominał o nim jako o żyjącym, myślał tylko Serwacy, idąc do św. Jana, ażali staruszka żywym zastanie, bo przed laty, gdy z Wilna wyjeżdżał, Trzeciak już był bardzo podeszłego wieku, nogami suwał, wpół był złamany, ale jeszcze z kluczami u pasa i w ręku, z chustką długo wiszącą u boku, cały boży dzień do późna po korytarzach, kuchniach i spiżarniach było go pełno. Wszedłszy na podwórze, pierwszym, którego spotkał, był sługa klasztorny, stary także, Byczek, stojący z miotłą pod bramą. Ten go nie poznał. Zapytał o księdza Trzeciaka, czy żyje. — A czemu nie ma żyć? — machając ręką, odparł stróż, który dla wielkiej jego surowości ekonoma nie lubił. — Albo to tacy ludzie umierają? Popatrzył na przybywającego stróż i palcem wskazał na mieszkanie, które Serwacy znał dobrze. Szedł więc wprost do celi Trzeciaka. Wiedział, że to była właśnie najlepsza godzina, gdy staruszek, wszystko powydawawszy, zmęczony, zwykł był albo z książką w ręku spoczywać lub kwiatkami się swymi zajmować, których okna miał pełne. Gdy zapukał i wszedł, ojciec Trzeciak, siedzący u stolika, podniósł się na powitanie, ale go zrazu nie poznał. Oczy mu już niedobrze służyły. Dopiero zbliżającego się po ruchach i po mowie przypomniawszy, zawołał: — Co ja widzę? Serwacy? A ty niewdzięczny jakiś apostato85, coś naszym chlebem i spokojem pogardził, co ty tu robisz? — Począł go ściskać i wnet sam usiadłszy, na stołek wskazał. — Siadaj, gadaj, dopóki mnie kto nie wywoła. Jak ci się wiedzie? Co tu robisz? — Przede wszystkim, ojcze kochany — odparł, dobywając opieczętowanego zwitka papierów, Serwuś — oto, z czym przybyłem. Ksiądz Bildiukiewicz kazał mi to oddać do kolegium. — I papiery na stole położył. — A tyżeś gdzie Bildiukiewicza widział? — zapytał, biorąc kopertę, ksiądz Trzeciak. — W Dreźnie, stamtąd wprost jadę — odparł Serwacy. — No, to czekajże — wstając z krzesła, odezwał się Trzeciak. — Kto wie, jak to są pilne rzeczy. Primo loco86, ponieważ coś słyszałem, że się o listy opóźnione od Bildiukiewicza turbowano, odniosę je rektorowi. A może mu je sam doręczysz? hę? — A nie. Nie mam potrzeby niepokoić księdza rektora. — No, to piłnujże mi celi i siedź spokojnie, ja i dwóch pacierzy nie zabawiwszy, powrócę — odezwał się staruszek i suwając nogami ruszył spiesznie do drzwi. Serwacy został sam. Cela ta, cisza klasztorna, sprzęt w niej dawny, stojący na swym miejscu od lat tylu, przypomniały mu studenckie czasy. Westchnął do nich, jak się do ubiegłej wzdycha młodości. Eheu, fugaces labuntur anni87. Doniczki z kwiatkami były nawet też same, czas nie sprowadził tu najmniejszej zmiany, a na świecie…? Nie mógł jednak długo nad tym rozmyślać i wzdychać, gdyż ksiądz Trzeciak natychmiast powrócił, od progu wołając: — Kazał ci ksiądz rektor oświadczyć centum laudes88, żeś się poczciwie sprawił; papiery były potrzebne. Jeżeli nie masz upatrzonej gospody, a zechcesz zjeść nasz skromny obiad zakonny, możesz i celę dostać u nas, i do stołu siąść, póki sobie czego lepszego nie upatrzysz. Serwacy podziękował, a starowina z tą serdecznością, jaką miał dla całej młodzieży, począł go badać. Więcej doń zaufania zachował Przebendowski z dawnych czasów niż do wielu innych ludzi; był też w usposobieniu takim, że rad się wygadać pragnął z tym, co się przez drogę w nim przyzbierało, sam w myślach swych ładu nie mogąc uczynić. Po nieco przeciągniętej wstępnej rozmowie o losach Serwusia a jego zajęciach, o Dreźnie i królewskim dworze, o który staruszek troskliwie się dopytywał, dusza się Serwacemu otworzyła. Nadto już tymi czasy taić i kłamać był zmuszony — potrzebował się wyspowiadać. Począł więc otwarcie narzekać na to, jako Sasi spiskowali przeciw Rzeczypospolitej i na co się to zabierało, że złota wolność89 przepaść miała w ich rękach. Ksiądz Trzeciak, nic prawie nie odpowiadając, owszem, tu i owdzie rzucając słówko, aby go pobudzić do szczerego wywnętrzenia, dał mu się spełna wygadać. — Tak, moje dziecko — rzekł wysłuchawszy — prawda, że wolność, i do tego złota, jest to bardzo piękne słowo. Ale czyś ty się też kiedy zastanowił, co ono znaczy? Powiedz mi, na przykład, gdzie jest absolutna wolność, a tam, gdzie by ona była, czybyś żyć chciał i mógł? Wolnymi być by mogli bez niebezpieczeństwa tylko dojrzali ludzie, a pokażże ty mi takich, co by, mając swobodę, zaraz jej nie nadużywali. Dzieciom nie daje się ani trucizny, ani ostrego noża, ani zupełnej swobody, boby karki pokręciły; tak samo jej się dawać nie godzi i ludziom, co na złe jej używają. Mówicie o swobodzie respubliki waszej kochanej. Hm! Jam to też szlachcicem był i za młodu powąchałem jej. Stryja mojego ta szlachecka swoboda na sejmiku w kościele pozbawiła życia, ojciec, porąbany, ledwie uszedł z duszą. Tą swobodą pan wojewoda kijowski majętności nam zajechał i zniszczył, a w trybunale procesu z sobą przez lat dziesięć nie dopuścił. Tą swobodą, kochanie moje, gdy się trzeba było od najazdów bronić i nieprzyjaciela odpędzać, myśmy się zasłaniali, żeby podatku łanowego90 nie dać i ludzi do wojska nie wyprawiać. Nareszcie, szanowny mój Serwacy, tej swobody chce szlachta dla siebie, a dla chłopa jej nie daje, a mieszczaninowi skosztować jej wara! Chłop, gdy się odezwie, że człowiekiem jest, którego Chrystus Pan tak samo odkupił krwią swoją przenajświętszą, jak panów senatorów i karmazynową szlachtę, to go w łeb, chama! Hę? Serwuś milczał. Wszystko mu to wydawało się nowym, osobliwym, a wielce niepokojącym. — Więc już — odparł po chwili — więc już mamy dać upaść u nas starej Rzeczypospolitej, przez dziadów i pradziadów nam przekazanej, a pójść pod absolutum dominium, w niewolę do Sasa? — Hm, moje dziecko — rzekł ksiądz Trzeciak dobrodusznie — ja bo ci powiem, że nie wiem doprawdy, gdzie niewola. Najgorsze poddaństwo — grzechowi, pysze, samolubstwu, namiętności. A czemu by monarcha ojcem być nie miał? Serwuś się uśmiechnął, usta mu się rozwiązywały. — Ojcze kochany — rzekł — dwóch nas tu tylko w celi jest, jeden Pan Bóg nas słyszy, mogę mówić otwarcie. Król nasz August tym ojcem, o którym mówicie, nie będzie dla nas, bo nim nie jest dla własnego narodu. Rozpusta, pycha, zbytki panują na dworze, a zgorszenie tylko spływa z góry. Nie ma tam świętego nic. Żony odbierają mężom, dzieci — rodzicom, aby je, sromotnie splugawione, rzucić potem na gościńcu. Lud jęczy, głodem mrze, a saski dwór bawi się i szaleje. Od tychże to ludzi my zbawienia i poprawy spodziewać się mamy? Przekupieni senatorowie mają nam dać lepszy porządek? Z nieczystych rąk ma nam urosnąć przyszłe szczęście i siła nasza? Ksiądz Trzeciak, słysząc go tak zapalczywie mówiącego — bo Serwuś się zmienił zupełnie i dopiero pod koniec tej perory, sam się jakoś zawstydziwszy tego, co rzeki, począł głowę znowu chować między ramiona — ksiądz Trzeciak zaczął od tego, że go pocałował. — Patrzajcie no! Patrzajcie! Co się z tego mruka zrobiło! Sit nomen Domini benedictum!91 A widzisz! Z naszego to ziarna w tobie ta poczciwość urosła. Ale czekaj no, com chciał mówić? Wspomniałeś o czystych ludziach i rękach czystych. Ślicznie! Alboś słyszał lub nie o tym wielkim pisarzu, co historii Francji dał tytuł: „Czyny Boże przez Franków dokonane”, Gesta Dei per Francos92. Czy myślisz!, że Bóg, który wszechmocnym jest, nie umie czasem najgorszymi narzędziami dokonywać rzeczy najcudowniejszych? Gdzie są ludzie, co by się czystymi nazwać mogli, i ręce, co by w obliczu Bożym czystymi były? A wieszże ty, azali przez tych właśnie ludzi, którym się zda, że oni dla siebie pracują, Bóg nie chce czego dla przyszłości uczynić? A jestżeś ty pewien, że przeszkadzając im do zahamowania waszego nieładu i bezprawia, nie hamujesz opatrznej i dobroczynnej woli Bożej? — Ale, ojcze mój — zerwał się Serwuś — gdyby tak było, jakżeby człowiek ośmielił się krok stąpić? Gdzie by drogi szukał? Po czym by ją poznał? Coś przecie robić trzeba. — Ani przeczę — odparł śmiejąc się ksiądz Trzeciak — coś robić trzeba, a wedle sumienia idąc, nikt nie grzeszy. Tylko by należało zawsze myśleć o tym, że ostrożność nie zawadzi, i warzyć, co dobre, a co złe. Ratujcie Rzeczpospolitą, kiedy chcecie, tylko patrzcie, byście wielkich słów broniąc, nie ujęli jej siły do życia. Ja bym ci powiedział dykteryjkę, ale cię znudzę. — O, nie — odparł Serwacy. — Więc posłuchaj — mówił stary — trafiło się raz, że niewiasta jedna chorą była; lekarze jej mieli eliksir dać, który by życie ocalił, ale go przyjmować nie chciała. Rada w radę, postanowili wlać jej gwałtem, Chora poczęła krzyczeć, dopadli synowie w obronie macierzy, sponiewierali lekarzy i chora umarła. Po chwili milczenia dodał ksiądz Trzeciak: — Tak, tak, źle jest, moje dziecko, dużo złego wszędzie. Na dworze brud, który ścieka i spływa na dół, a na dole też kałuże, z których zgniły opar idzie do góry. Westchnął Trzeciak, a Serwuś, zawstydzony własnym zuchwalstwem, upokorzony, milczał. Trwało to chwilę; lice się staruszkowi rozpogodziło. — Rzeczpospolita otworem stoi — dodał łagodnie — już jej części poodpadały, bośmy ich obronić nie umieli, kłócąc się ze sobą o prawa szlachty, o swobody, gdy życie trzeba było ratować. Elekcje nas zgubiły. Nie lepiejże panów dziedzicznych mieć, obronę mocną i dwa kraje związawszy, stać się mocarstwem znacznym, jakim niegdyś byliśmy? — A cóż po milionach niewolników? — bąknął, znowu się ośmieliwszy, Serwacy. — Kochanku mój! — rzekł ksiądz. — Miliony niewolników macie i dziś przy złotej wolności, bo chłop u nas nie człowiek, a szlachcic w ręku magnata, choć się wolnym mieni. Na to republikanin nasz, który w starorzymskiej historii taki sam widział niemal porządek, jaki istniał w Polsce, inaczej odpowiedzieć nie umiał, tylko się odwołując do swego prototypu. — A Grecy i Rzymianie?! — zawołał. — Grecy i Rzymianie, mnie się widzi — rzekł staruszek — gotowali pole, na którym Chrystus miał zasiać ziarna Inne czasy nadeszły. Nauka Chrystusowa przysposabiała libertacje93 i coraz je rozszerzała. Kościół i ołtarz, przy których wszyscy zarówno się zbierali, swobodę zwiastował ludowi, a pana do jej uznania sposobił nauką swoją. Ano, o swobodzie w ogóle mówiłem, co trzymam. Piękne to słowo do zagrzewania umysłów ludzkich, i więcej nic. Vox, vox, praetereaque nihil.94 Serwuś podniósł głowę. Pomieścić mu się w niej nie mogło, ażeby coś nad owę szlachecką wolność mogło być droższego. — Swobody, jako żywo — dodał ksiądz Trzeciak — nigdzie nie ma. Boicie się jednego pana, a słuchacie stu gorszych. W respublice lada warchoł rej wodzi, a przeczy mu kto… to go rozsiekać! Zmilczał Przebendowski, potrzebując wszystko, co posłyszał, powoli przetrawić w sobie. Był nieco zachwiany. Myśli, które tu usłyszał głoszone śmiało, zupełnie dlań nowe, napełniały go trwogą jakąś i niepokojem., Argumentów mu przeciwko nim nie stawało; rad by je był zbijał, a nie miał czym. Zresztą, sumienny człowiek, zawahał się sam, czy nie jest w błędzie. Gdy tak milczeli trochę, a ksiądz Trzeciak, przypatrując mu się, uśmiechał dobrotliwie, już chciał wstać i odejść Serwacy, aż staruszek go powstrzymał. — A czekajże! — zawołał. — Mam tu w szafce kieliszek gorzałki, jarzębinówki doskonałej, i zakąska się znajdzie. Nie puszczę cię, nie poczęstowawszy. I poszedł z kluczem do szafy w ścianę wmurowanej, przeróżne specjały zawierającej. Z tej dwie czy trzy flaszki z kolei wyjmując przeciw światłu, gdy na jarzębinówkę natrafił, zajął się nakarmieniem gościa. Był i piernik, chleb i masło. Gdy Serwuś pożywał, ksiądz Trzeciak z przyjemnością się młodemu apetytowi przypatrywał. — Powiedzże mi — odezwał się — toś ty na takiego republikanina wyszedł? Hm! Jużci to u ciebie, kochanie moje, pewnie z dobrego źródła płynie, ale rozmyśl się, co poczynasz. Musiałeś się naczytać dużo o starych republikanach, jak to tam ślicznie u nich bywało; rozczytajże się też, co nasza wolność u nas dokazywała za Zygmunta III95, Władysława96 i Jana Kaźmirza97, a cośmy przez nią stracili. Wolność szlachecka, prawda, rosła, ale potęgi i kraju ubywało. Szlachta się rozpasała, panowie też lepsi nie byli. Królowie prosić, oganiać się, płacić musieli, alby do obrony napędzić, ażeśmy przyszli do tego, co jest. Flemming, choć krzyczysz na niego, wierzaj mi, rozum ma i dobrego chce. Serwacy głową wstrząsnął. — Z tego nic nie będzie — rzekł — obroni się szlachta. — Stanie się, co Bóg postanowi w górze — rzekł ksiądz Trzeciak. — Ale wiesz, co będzie, jeśli się szlachta obroni? — A cóż ma być? — spytał Serwuś. — To, co nasz wielki Piotr Skarga98 przepowiadał i co Jan Kaźmirz, składając koronę, prorokował. Pomyśl nad tym! — dodał wzdychając Trzeciak. Wstydził się wyznać Serwuś, że on, co o respublikach tyle się naczytał, obu tych wieszczych głosów nie znał, nie słyszał nawet o nich. Podniósł oczy ciekawie. Odgadł pewnie ksiądz Trzeciak, że mu te rzeczy obce były; poszedł milcząc do drugiej szafki, dobył kazania Skargi, dostał Swadę99, znalazł zakładkami pooznaczane miejsca w nich i oba wolumina przed śniadającym położył. Przebendowski wnet jadło porzucił i poszedł do okna z książkami. Tymczasem braciszek jeden wszedł, potrzebując czegoś ze spiżarni, drugi z zapytaniem o jakieś dyspozycje względem obiadu. Ksiądz Trzeciak musiał ruszyć, ale Serwacemu do ucha szepnął, aby spokojnie sobie czytał, czekając jego powrotu. Tak niespodzianie wcale Serwuś, jak gdyby znowu ma, naukę do jezuitów powrócił, znalazł się z książkami na kolanach w tych murach, a począwszy czytać owo prorocze Skargi kazanie, łzy uczuł na oczach. Skończywszy je, długo nie mógł Swady wziąć do ręki i na ostatku chwycił owę mowę królewską, która go też do głębi przejęła i ledwie otarte łzy wróciły znowu. Gdy ksiądz Trzeciak z kluczami powrócił do celi, stał już zadumany chłopak w oknie, smutny, niepewien siebie, skłopotany, nie wiedząc, dokąd iść sercem i sobą całym, co dalej poczynać. Ten stan ducha na rozdrożu jakby zrozumiawszy, starowina wpatrzył się w niego i rzekł weselej: — A co? Nieprawda, że piękne to a smutne? — Straszne! — odparł Serwuś. — Widzisz, duszo moja, że twoja respublika ultimis spirat100, jeśli się kto nie znajdzie, co ją poratuje. A gdy człowiek tonie, ten, co go z wody wyciąga, nie patrzy, choćby za łeb pochwycił i czuprynę mu potargał. Tą czupryną, której wy nie dajecie tknąć, choćby życie stracić przyszło, tą czupryną jest wolność wasza. Cha! cha! Staruszek, sam rad z porównania, wziął się w boki. — Tandem — dodał zwracając rozmowę — długo ty tu? Co myślisz? Co robisz? Przyjechałeś pewnie po swojemu ratować Rzeczpospolitą, bo ją teraz wszyscy ratują. Czemuż nie? Każdemu wolno. — O ja, ojcze mój, wcale o tym nie myślę ani się czuję na siłach — rzekł Serwacy. — Przybyłem za interesem cudzym (wygadał się), a co dalej ze sobą pocznę, ani wiem. — Deus providebit!101 Uczciwym jesteś, Bóg ci pobłogosławi. Gdybyś był sukienki naszej nie zrzucał, o los byś się nie potrzebował frasować. — Powołania nie czułem — odparł! Serwacy. — A pracować ci się na nie nie chciało — dodał stary. — No, nie ma w tym nic złego, byłeś na świecie szedł drogą poczciwą. Cóż, wojskowo służyć myślisz? — A, i do tego wielkiego pociągu nie mam — westchnął Serwacy. — Więc na zagon i do roli? — Ani zagona, ani ogona nie mam — odparł Serwuś. — Służbę dworską pełniłem, a bodaj się do niej znowu zaprząc przyjdzie. Potrząsł głową ksiądz Trzeciak. — Jużci i w niej można być pożytecznym — rzekł — ale wątpię, aby to dla ciebie był chleb zdrowy. — I ja tak myślę — potwierdził Serwacy wzdychając. Pocałowawszy w rękę księdza, który go jeszcze na obiady w imieniu rektora i swoim zapraszał, wysunął się Przebendowski w dziedzińce, z głową myśli pełną. Stały mu w niej ognistymi marami słowa Skargi i boleściwa mowa królewska. Rozwidniało się powoli w myślach, chociaż stare a kochane wrażenia wracały uparcie. Nie mając już ochoty nigdzie iść dnia tego ani się komu nastręczać na oczy, powlókł się na stancją do woźnego i zamknął w niej pod pozorem, że spoczynku potrzebuje. Tu zaledwie godzinę na łóżku, nie śpiąc, przeleżał, w sufit patrząc, gdy hałaśliwie do niego począł się dobijać Derengowski, który z sobą go przywiózł. Córka woźnego, panna Domicella, wpadła oznajmując o przybyciu jego i że pilno bardzo mówić z panem Serwacym potrzebuje, a tuż za nią wyelegantowany, w czapeczce na bakier, zjawił się dawny towarzysz. — Szukaliśmy tego licha Minkiewicza — zawołał — aliści go tu mamy. Minkiewicz, wytrzeźwiwszy się, gdy mu powiedziano, żeśmy za nim latali próżno, pogonił aż tu za waszecią, i domaga się satysfakcji za kpa, którego oberwał. Krew szlachecka zakipiała w panu Serwacym; porwał się na równe nogi, żując gębą straszliwie. — To ją będzie miał, bo ona mnie jeszcze potrzebniejsza niż jemu! — krzyknął. — Gdzie i jak chce, staję. Proszę was, przyjacielem mi bądźcie do tej sprawy. Umówcie się, gdzie i jak — kroku dotrzymam, nie idzie mi tyle o siebie, co o podskarbiego, którego honoru bezkarnie szarpać nie dam. Jutro mam do załatwienia sprawę cudzą, a pojutrze Minkiewiczowi służę. Mówiąc to, trząsł się cały. Na rękę mu było spędzić na kimś gniew, który czuł przeciwko sobie samemu. Derengowski uściskał go śmiejąc się. — Będzie miał o co prosić Minkiewicz! — zawołał. — Niech wcześnie balwierza zamówi. * * * Nazajutrz o godzinie dziesiątej Serwacy był już w Pociejowskim pałacu i w prawo na dole dopytywał się w antykamerze, pełniuteńkiej wszelakiego ludu, o przyjaciela Puciatę. Wskazano mu drzwi boczne, małe, które otwarłszy, znalazł się w niewielkiej izbie z ogromnym stołem, większą jej połowę zajmującym. Dwóch skrybentów102, głowy pozwieszawszy nad papierami, szybko coś przepisywało. Puciata z jakimiś wojskowymi rozmawiał w kącie po cichu; pokój dokoła osłoniony był półkami, na których moc fascykułów103 i książek porozrzucanych leżało. Łojowa świeczka do pieczętowania gorzała, na bok zwieszona, w lichtarzyku mosiężnym. Ława i kilka poplamionych stołków czarną i smutną kancelarią wraz ze stołem tak zalegały, że się ledwie można było przecisnąć. Usłyszawszy otwierające się drzwi, Puciata wyjrzał, dwaj skrybenci popodnosili głowy i wnet znowu przyśpieszonym pędem pisać zaczęli. Dał mu znak, aby siadł, ale do stołka trudno się było dostać. Wtem i panowie wojskowi, poszeptawszy, do drzwi się mieli; Puciata się do niego przybliżył i wywiódł go ze sobą do drugiej stancyjki, gdzie miał swój stół zarzucony papierami. Oprócz tego stał tu tapczanik z poduszką skórzaną, a pod nim para butów, bo niekiedy i noce na nim spędzać musiał Puciata, gdy czasy nastały gorące. Na półeczce też widać było flaszkę, talerzyk i kawałek nadkrojonego sera. — Dobra nasza — rzekł. — Hetmanowa cię dziś przyjmie. Panna Rozalia mi się dobrze spisała. (Tu rozśmiał się garbus). Niemłoda panna i nieładna, ale zażywna i wesoła, a ja nie mam prawa bardzo przebierać. Co z brzegu, to nieprzyjaciel. Ona jedna się zna na tym, że i ja coś wart jestem, choć garbaty, a lubi mój głos, bo mam dyszkant104, jak wiesz, i nie straciłem go. — To mówiąc, zaczął coś nucić pod nosem. — Zatem — dodał — chodź, zaprowadzę cię i oddam w ręce Rózi. Dalej dawaj sobie sam rady, jako wiesz i umiesz. To tylko pamiętaj, że hetmanowa jest porywcza; ze słowem trzeba być ostrożnym. — No, nie bój się — odparł Serwacy — jakoś to będzie; jam też nie nowicjusz. Na skromne ubranie przyjaciela spojrzawszy, Puciata, bo tego dnia tylko buraczkowy żupanik wdział Serwuś i co do niego należało, kiwnął głową, poprowadził go małymi drzwiami w korytarz i ciasnymi schodkami na górę. W prawo były apartamenta pani hetmanowej, do których przystąp o tej godzinie wydawał się niełatwym. Sień i przedpokoje zajmowała ciżba różnego rodzaju ludzi: Żydów najwięcej, Żydówek z zawiniątkami jakimiś pod pachą, suplikantów, szlachty ubogo odzianej, kobiet, które się po kątach tuliły. Puciata, przebiwszy się przez tę gąszcz, wprowadzał od razu Serwusia do pokoju faworyty pani hetmanowej, panny Rozalii Szypczyńskiej. Tu także kilku Żydów stało na poufnej konferencji; pokój zarzucony był gratami i porozwijanymi towarami, na stoliku flaszki i filiżanki, próbki materii i trochę pieniędzy rzędami pokładzionych widać było. Ale najosobliwszy widok przedstawiał się pod oknem. Tu karzeł pani hetmanowej, zwany Samson, ubrany jak najdziwaczniej, za karę siedział na większym od siebie koniu drewnianym i płakał, a pies–faworyt, duńczyk105, nakrapiany czarno, szczekał na niego. Płacz i szczekanie hałas sprawiało niemały. Panna Rozalia, ubrana osobliwie, jaskrawo, nastrzępiona wstążkami, lat pod czterdzieści mieć mogąca, otyła dosyć, z twarzą mocno czerwoną, niepiękna, coś kozackiego i wyzywającego mająca w sobie, wesoła i żartobliwa, zobaczywszy Puciatę i za nim idącego długiego, przygarbionego Serwusia, Żydów natychmiast wygnała, karłowi i psu nakazała milczenie i zbliżyła się ku nim śmiejąc. — A to pan z Drezna, co był marszałkiem u podskarbiny? — zawołała trochę szydersko, rozpatrując się w przybyłym. — Ja już pani hetmanowej mówiłam o panu, tylko trzeba poczekać, żeby odprawiła Francuza. Wskazała na drzwi, spojrzała na Puciatę i dała mu nieznacznie głową i ruchem ręki do zrozumienia, jakoby niewielką nadzieję miała dla jego protegowanego. Serwuś nie mógł się podobać, a przybrał był tę swoję powszednią minę głupowatą i pokorną, która go śmiesznym czyniła. — Cóż tam w tym Dreźnie? — zapytała śmiało, zwracając się do Przebendowskiego. — Kogo tam królowi nastręczyli do kochania? Słyszę, że Denhoffowa się za mąż wydaje? — poczęła się śmiać. — Kandydatek tam na jej urząd pewno niemało. Spojrzała na Serwusia, który ledwie przebąkał: — Ja nie wiem. — Królowi te jego Saksonki milsze — dodała rezolutnie panna Rozalia — bo to posłuszniejsze i głupsze niż nasze panie. U naszych fantazji dużo, a król despota i w miłości. Serwuś, słuchając oczy spuszczone trzymał; nie chciało mu się mówić o tym. Puciata, coś szepnąwszy, zabrał się do wyjścia. — A pan niechaj siada — rzekła panna. — Niebawem Francuza pani odpędzi, tylko co nie widać, jak wyleci, dostawszy dobrą burę. Słowa te sprawdziły się prawie natychmiast. Spoza drzwi usłyszeli podniesiony głos kobiecy, rozkazujący, gniewny, i w tejże chwili przez drzwi otwarte wyleciał, potykając się w progu, mały człeczek z peruką przekręconą na głowie; czerwony, strwożony, zły, puścił się ku wychodowi, nie pokłoniwszy nawet pannie Rozalii, i drapnął. Pies, zobaczywszy uchodzącego, pogonił za nim szczekając, aż go odwołać musiano. W progu stała pani hetmanowa, maleńka kobiecina nie pierwszej młodości, z resztkami wdzięku w zmęczonej twarzyczce, która musiała być bardzo piękną, ale z niej tylko teraz zostały ogniste oczy, maleńkie usta zwiędłe, ostry nosek i płeć ubielona. Na zmarszczonym czole wyraz oburzenia i gniewu jeszcze był widoczny. Ubrana w paradną suknię ranną z tureckiej materii kwiecistej i pstrej, we fryzurze dosyć zaniedbanej na głowie, z koronkowymi, w nieładzie około szyi trochę pomarszczonej kołnierzykami, hetmanowa w jednej rączce chudej trzymała coś na kształt kija. Był to cybuch wiśniowy turecki, bo pani Pociejowa, jak wiele śmielszych pań, co na dworze saskim żyły z królem w poufałości (jak później młoda i piękna Orzelska) — o zgrozo! — fajkę się palić nauczyła. Zobaczywszy stojącego skromnie na uboczu długiego, przygarbionego Serwusia, który im bardziej był zakłopotany, tym ustami silniej mlaskał i przeżuwał — wlepiła w niego bystre oczy pani Pociejowa; powoli wyraz gniewu z twarzy jej schodzić począł, a zdziwienie i szyderskiego coś go zastąpiło. Panna Rozalia pośpieszyła szepnąć jej słówko na ucho, wskazując Serwusiowi, który się nisko ukłonił, aby wszedł do pokoju hetmanowej, już cofającej się z progu. Pies—faworyt porzuciwszy Samsona poprzedził go, uwijając się wesoło. Pokój do którego wszedł obżałowany106 Przebendowski, przybrany był z przepychem i okazałością, ale w najstraszniejszym nieładzie. Na okrągłym stole w pośrodku leżała czapeczka, kołpaczek sobolem okładany z kitą, rozsypany tytuń, stała nie dopita czekolada, walało się kilka listów i mnóstwo gałganków wśród najkosztowniejszych klejnotów, rzuconych tak niedbale, jak one. W głębi łóżko osłonione karmazynowym pawilonem107, z piórami u góry, szerokie bardzo, stało jeszcze nie posłane. Kołdra atłasowa, zmięta, niedobrze je okrywała. Para pantofelków niecierpliwie rzuconych walała się na podłodze, jakby pokłóciwszy ze sobą. Na kominku, który zdobiły przepyszny zegar brązowy i porcelanowe figurki pasterek i pastuszków w amorach wielkich ku sobie, palił się ogień ogromny. Na krzesełkach obitych atłasem jasnym w bukiety róż, lakierowanych i złoconych, widać było stroje jakieś w nieporządku leżące. Zapachy dziwnie pomieszane: piżma, lawendy, pomady, tytuniu, może nawet prochu, pomimo komina, atmosferę czyniły ciężką i nieznośną. Gdy drzwi się za Serwusiem zamknęły, a ten nieśmiało miejsce zajął u progu, ledwie oczy odważywszy się podnieść na panią Pociejową, hetmanowa, przyglądając mu się, bez ceremonii śmiać się zaczęła. — To acan byłeś u pani podskarbiny? — W głosie jej było coś, co się mówić zdawało: „Ależ dobrała sobie pięknego dworaka!”. Serwuś się obejrzał trwożliwie, nie taniejąc jeszcze przyjść do słowa. — I z jakiegoż to powodu dostałeś acan abszyt108? Proszę mi mówić otwarcie. Przebendowski tymczasem, rękę założywszy za kontusz, listu szukał. — Pani hetmanowa dobrodziejka przebaczy mi — odezwał się jąkając — iż musiałem zażyć fortelu, aby się do niej dostać. Ja nie zostałem jeszcze odprawiony, ale moja pani, podskarbina, wysłała mnie z listem, który mi oddać przykazała bez świadków i do rąk własnych. Usłyszawszy to pani Pociejową rzuciła się żwawo, cybuch, który jeszcze trzymała w ręku, cisnąwszy na krzesło. Potoczył się on z hałasem na ziemię, a pies pobiegł za nim naszczekując. — A! List acan masz od podskarbiny! Dawajże prędko! — Brew się jej zmarszczyła; wyciągnęła białą, chudą, małą rączkę i niecierpliwie poczęła poruszać palcami, jak dziecko. Serwuś list podał. Rozerwawszy pieczęć, rzuciła kopertę na ziemię, a pośpieszywszy do okna, zaczęła pismo przebiegać oczyma. Zmarszczyła się, usta odęła, głową kilka razy rzuciła, wreszcie list z rodzajem lekceważenia wcisnęła, mnąc go i dusząc, do kieszonki. Spojrzała na posła. — Kazano mi prosić o odpowiedź — rzekł Serwuś spokojnie. — A tak! Będziesz ją acan miał — zawołała Pociejowa — ale pewno nie taką, jakiej się spodziewają. Już to te czasy przeszły — poczęła, burząc się i unosząc — gdy nas prowadzili obiecankami, jak się im podobało. Poznaliśmy się lepiej! Pociejowa, mówiąc, chodziła po pokoju; co na drodze znalazła odrzucała, popychała; parę razy psa zabiegającego odpędziła, aż się poszedł skryć pod łóżko. Spotkał ten los i pantofelki przy łóżku, i jedno z krzeseł, które się wywróciło, i stoliczek, na którym stojąca filiżanka żałośnie jęknęła. — Podskarbina mi pisze — dodała, obracając się do posła — że mogę acanu ustnie powierzyć, co chcę, bo masz jej zupełne zaufanie. — Popatrzywszy na niego, ruszyła ramionami!, jakby się to jej trochę dziwnym i podejrzanym wydawało. — Powiedzże acan podskarbinie i całemu waszemu drezdeńskiemu światu, jeśli chcesz, że Pociejowa nie ta, co była. Nauczyli ją Sasi rozumu. Niech nie myślą, że nas będą mieli, miodem posmarowawszy. Nie, nie! Mężowi się nie pozwolę dalej z nimi wikłać, a jeśli on ślamazarnym zechce być, sama gotowa jestem na koń siąść i na, przebrzydłych Sasów pójść! Wszystka szlachtą pójdzie za mną, słowo daję. — Stanęła w postawie rycerskiej, tupiąc nóżką. — Jak mi Bóg miły, siądę na konia! Pięknie się nam wypłacili za to, że hetman o mało życia z ich łaski nie postradali Król mi moją pensją odjął. Niech ją sobie trzyma; licho go bierz z jego pensją. Flemming myśli, że nas cacankami,, jak głodne psiaki kością, do szopki wprowadzi. Już się my na tym znamy. Flemming wasz, rozumny, ale i panie hetmanowe nie głupie. Powiedz im acan, że jak ja, tak samo myśli pani Sieniawska. Ze mną trzyma i męża nie puści, aby się dla Niemców szargał… Sasów nie stanie prędko u nas, a Pociejowie i Sieniawscy zostaną, żeby ich palcami jak zdrajców wytykano. E, co nie, to nie! Mówiła to w największym rozdrażnieniu, prędko, gniewnie, coraz się zwracając do Serwacego, który tak porywczej kobiety, jak żyw, nie widział, a że mówiła mu do jego przekonania, poczynał się prostować i nawet uśmiechać. Pani Pociejowa, dostrzegłszy tego półuśmiechu, stanęła nagle. — Czego się acan śmiejesz? — krzyknęła. — Co to jest?! — Tupnęła nogą, aż pies spod łóżka wypadł i szczeknął. — Bóg Widzi, niech jaśnie pani daruje. Ja się, uchowaj Boże, nie śmieję, aleć ja przecie też szlachcic polski; raduję się słysząc, że się Sasom nie damy. Uniósł się biedny chłopak, a hetmanowa zdumiała. — Jak to? A przecież acan sługą jesteś podskarbiny? Serwuś się odprostował. — Przeciem ja za chleb sumienia nie przedał — rzekł. Słowo to, raźnie powiedziane, podobało się. Pociejowa ramionami z podziwu zżymnęła. — Co mi pani hetmanowa każe zanieść, zaniosę — dodał Przebendowski, z nogi na nogę przechylając się swoim zwyczajem, niezgrabnie, z twarzą jednak coraz jaśniejszą — ale dlatego, człowiek ma swoje przekonanie. Pociejowa bliżej przystąpiła do niego. — Nie dziwuję się podskarbinie — poczęła. — Niemka jest, godna siostrzyczka Flemminga. Jej to przebaczono, że nas chce w niewolę sprzedać Sasom, ale my tego nie ścierpimy. Baba, patrząc na nią, niby trzech zliczyć nie umie, taka słodka, a intrygantka kuta. Tu Serwuś się znowu poruszyć musiał: dotknięto jego opiekunkę. — Niech mi pani hetmanowa daruje — odezwał się — ja jak trzymam, to trzymam, a na moją dobrodziejkę złych słów nierad bym słuchał, bo ją weneruję. Pociejowa znowu się żachnęła. — Co z wacana za człowiek? Jedną razą się szlachcicem mienisz i radujesz, że się Sasom nie dajemy, a wnet z admiracją się oświadczasz dla tej Niemkini? Serwuś skrzywił się szkaradnie i począł bełkotać i żuć, jakby w nim co się gotowało, nie mogąc wybuchnąć. — Jedno do drugiego nie należy — rzekł w końcu. — Pani zacna i respektu godna, a że bratem ma pana feldmarszałka i przez jego oczy widzi, co ona temu winna? To trudno. — Cóż acan? Kochasz się w niej czy co? — zaśmiała się hetmanowa. — Przyznaj! Napadnięty tak dziwnie, Serwuś zaczerwienił się, ręką powiódł po twarzy i syknął prawie gniewnie: — Wolne żarty! — Jak się acan nazywasz? Zdaje mi się, także Przebendowski — wtrąciła Pociejowa. — A tak jest. — Dawno w ich domu? — Od dziecka, bom sierota. — Ileż acanu lat? Ta indagacja extra materiam109 jakoś się w końcu nie podobała Serwusiowi i wykrzyknął: — Nie wiem, ja tam w metrykę nie patrzył. Zdaje się, że facjata110 i obejście się oryginalne Przebendowskiego musiały zabawić fantastyczną panią, bo padła naprzeciw niego na krzesło, nie zdjąwszy zeń leżącej sukni, którą pod sobą zdusiła, i poczęła mu się przypatrywać od stóp do głowy bardzo pilnie, jakby chciała odgadnąć, co tam w tym niezgrabiaszu siedzi. Serwuś, jak na pytkach, pocił się i męczył. — Pani hetmanowa raczy mi powiedzieć, co mam odnieść mojej pani i kiedy się mogę listu spodziewać. — List acanu dam — rzekła Pociejowa — ale ona z listu niewiele się nauczy. Spódnica długa, najniższa sługa, i tyle! Ja tam, jak te Niemkinie, pisać i gryzmolić nie umiem i nie lubię. Papier zdrajca; potem się będą z listami mymi nosili jak z Jabłonowskiego i innymi. Ustnie im acan powiesz, niech na nas nie rachują. Fimfę111 będą mieli — fimfę. Chwilkę pomilczała. — Co oni nam tam gruszki na wierzbie obiecują? Starostwa, dobra, pensje, prezenta. Najprzód, król goły, bo mu na kochanki dużo potrzeba, a ciągle je zmienia. Potem, co mi ze starostwa, kiedy hetmana szlachta rozsieka. Jak do drugiego związku przyjdzie przeciw nam, nie wywiniemy się z tego, jak z tarnogrodzkiego. Serwuś, namyśliwszy się, ośmielił przebąknąć: — Pan feldmarszałek ufa w ten skrypt i komendę, którą max panowie hetmanowie dali, i tego się trzyma. Pociejowa się jak Kozak zerwała. — To ten bałwan stary, Sieniawski, bez wiedzy żony dał się wziąć Niemcowi, a mojego ciemięgę starego za sobą pociągnął. Ale ja i pani hetmanowa Sieniawska pokoju nie damy, dopóki nam tego głupiego skryptu nie powrócą. Sieniawski sam nic nie znaczy, ja mojego mam w ręku. (To mówiąc, pięść ścisnęła i rozśmiała się sama cynicznie). Dobrze mu zmyłam głowę, a nie dam tchnąć, póki skryptu nie cofną i wojsko cudzoziemskiego autoramentu pod naszę komendę nie wróci. Hetmanowie teraz malowani, ale ja malowaną hetmanową być nie chcę. To moje ostatnie słowo. W Łęczny, gdyśmy Antonowicza ubłagały, żeby nas nie rabował i nie zabijał, na krucyfiksie poprzysięgłam, że mężowi z Sasami trzymać nie dam. I nie dam! Nie będzie z tego nic! — To mówiąc wywijała rękami obiema naprzeciw Serwacego i niegrzecznym skończyła ruchem. Była strasznie podrażniona. Całe to znalezienie się wielce drapieżne pani hetmanowej litewskiej wydało się Serwacemu, czym było, to jest monstrualnym. Nie znał Pociejowej, choć sławną była z podobnych wykrzyków, i gdy się uniosła, słów nie dobierała, gotową będąc nawet ręką je popierać. Cytowano wypadki, w których piękne jej paluszki padały policzkiem na wąsate twarze. Zwali ją i herodem–babą, i różnie jeszcze inaczej,, choć spojrzawszy na nią, na wątłą postać, drobną figurkę, nikt by się w niej takiej kąśliwej istoty nie domyślił. Natomiast w miłości też bywała szaloną do zapamiętania. Ale czasy amorów już przechodziły. Dokończywszy fuków112, pani hetmanowa dobyła z kieszeni list podskarbiny, niemiłosiernie pomięty, poczęła go prostować, rozdarła z pośpiechu, złożyła kawałki i przebiegła oczyma. — Pisze mi podskarbina — rzekła z przekąsem — że król moję pensją przywróci. Powiedz jej acan, niech ją sobie dla swojej metresy zatrzyma. Ja jej nie potrzebuję i nie chcę. — Zmieniła głos i zapytała: — Któraż tam teraz? Jak się zowie? — Serwuś ramionami ruszył i nie odpowiedział. — Gadajże, przecie to nie sekret, że ten wasz król się bez metresy nie obejdzie, choćby dla oka, bo zestarzał. Flemming musiał już mu nastręczyć inną, kiedy Denhoffową za Lubomirskiego wydają. — Ale ja tam nic nie wiem o tym — mruknął Serwacy. — Jak to, żebyś acan, przy dworze żyjąc, nic nie wiedział? — A mnie to co obchodzi?! — zawołał Przebendowski. — Ja domu pilnuję, u dworu nie bywam i w plotki się nie bawię! — Jak mi Bóg miły, to z acana osobliwe stworzenie! — rozśmiała się hetmanowa i poczęła ręką szukać cybucha i fajki. — Kiedy jaśnie pani rozkaże przyjść po odpowiedź? Pociejowa zajęta już była fajką swoją, która padając, stłukła się. Patrzyła na rozbite kawałki i nie odpowiedziała rychło. — Kiedy bo ja się z acanem po polsku dogadać nie mogę! — zawołała zniecierpliwiona. — Pleciesz trzy po trzy; nie wiem, jak tam swojej pani służysz, ale ja bym takiego mruka i do Wieczora nie trzymała. Pomyślał Serwacy, że u takiej postrzelonej baby i godziny by nie wytrwał, ale milczał. — Dzisiaj kulig do Zakrętu — odezwała się Pociejowa. — Ja nie mam chwili czasu na tę bazgraninę. Potem znów reduta… Ale — dodała — żebyś też w Dreźnie mógł powiedzieć, że i my się tu niczego bawimy, przyjdźże mi acan, popatrz na redutę. Zobaczysz, że nie tylko król umie zabawy wyprawiać i nie tylko w Dreźnie są piękne kobiety; u nas piękniejsze może. Ale z tych królowi jegomości nic nie przyjdzie. Dosyć już nazwodził. Dodała wyrażenie dobitne, nieco mitologiczne, ale przez zęby i po cichu. Serwuś tylko szmer posłyszał. Skłonił się na zaproszenie, myśląc w duchu, że nie pójdzie na żadną redutę, i stał, czapkę mnąc w ręku. Musiał też o Minkiewiczu pamiętać. — No, pojutrze dam acanu odpowiedź, jak się po reducie wyśpię — dodała Pociejowa. — Tymczasem acan sobie spocznij. — Popatrzyła nań jeszcze długo i skinęła mu głową. — Pojutrze się rano acan zamelduj do Rózi mojej, respons113 będzie gotowy i ustnie dam rezolucją. Serwuś, doczekawszy się odprawy, wyszedł jak z łaźni. Widać, że panna Rozalia obyczajem dworskim podsłuchiwać musiała pode drzwiami, bo gdy Serwacy wychodził, rzuciła nań wzrokiem szyderskim, pokiwała głową i pogroziła mu grubym palcem na czerwonym nosie. Miało to znaczyć, że już wiedziała, iż była zwiedzioną. Serwuś, skłoniwszy się, odchodził, niepewien drzwi, a wydobywszy się wreszcie na korytarze, począł rozmyślać, czyby nie zajść do Puciaty. Ano, sprawa z Minkiewiczem też pilną bardzo była; musiał pośpieszać do Derengowskiego, aby się a nią ułatwić. Z pomocą więc kręcącej się służby trafiwszy na dobrą drogę do ganku głównego, już się mógł wydobyć s pałacu na ulicę, gdy jakby go piorun raził. Pan podskarbi Przebendowski, który o nim nie powinien był wiedzieć, właśnie do hetmana przyjechał i z dwoma przyjaciółmi kroczył powoli korytarzem z powagą wielką. Już przed chwilą, nim go Serwuś spostrzegł, podskarbi oczy wlepił w niego, wierzyć im nie chcąc. Serwuś nawet nie domyślał się, że mógł być w Wilnie. Umknąć było niepodobieństwem. Podskarbi stanął, minę zrobił osłupiałą, ręce za pas założył i czekał. Serwacy poszedłby był na wskroś ziemi, gdyby mógł. Zrobiło mu się zimno, gorąco, mdło; przebiegły po nim dreszcze, potem poty — ogłupiał. Rozpacz go ogarniała. — Co ty tu robisz?! Wszelki duch Pana Boga chwali! Mówię ci: co ty tu robisz? Co to jest? Skądeś się wziął? Nic już nie mając do stracenia, Serwacy kłamać musiał; zdjął czapkę i pokłonił się do kolan. — Co — ty — tu — robisz? — huknął groźnie podskarbi, zatrzymując się na każdym wyrazie. — Miejsca szukam — odpowiedział Serwuś. — Pani podskarbina mi dała odprawę. Chciałem tylko pojechać podziękować za wszystkie łaski jaśnie wielmożnemu panu i szczęścia szukać gdzie indziej. Podskarbi się przeżegnał. — Cóżeś ty przeskrobał? Hę? Gadaj! Gadaj mi zaraz! — A nic, tylko się moje usługi nie podobały. — Łżesz! — krzyknął porywczy podskarbi grubiańsko, jak to naówczas było we zwyczaju z podwładnymi. Serwuś, zarumieniony, już się prostował. — Ja nigdy nie kłamię! — odparł buńczuczno, pomimo że w tej chwili kłamał. — Fiu, fiu! Patrzaj no go, jaki mi tęgi! Podskarbi się już trząsł z gniewu. — Tu nie miejsce na rozprawy z tobą (w istocie sporo ludzi się skupiać zaczynało). Żebyś mi się stawił na moję kwaterę na Wileńską ulicę, do kamienicy zielonej. Tam się ze sobą rozprawimy. To mówiąc podskarbi się posunął dalej, a Serwacy, ścigany oczyma mnóstwa świadków, wymknął się co najprędzej z pałacu. Dopiero w ulicy lżej odetchnął. Co tu było robić? Podskarbi, prawda, miał do niego prawo, zadzierać z nim nie było bezpiecznie, musiał go słuchać, ale sprawy honorowej z Minkiewiczem na kołku powiesić nie mógł. Popędził tedy na kwaterę do Derengowskiego, którego szczęściem jakimś zastał w domu, co się rzadko trafiało. Po twarzy wywróconej Przebendowskiego mógł poznać przyjaciel, że mu się coś niedobrego przytrafić musiało. Zrazu gotów to był przypisać aprehensji z powodu pojedynku, ale się zaraz wszystko wyjaśniło, gdy Serwuś przyznał się do niefortunnego z podskarbim spotkania, prosząc na miłość bożą o przyśpieszenie sprawy, choćby na dzień dzisiejszy, bo czasu nie miał do stracenia. Wieczorem najdalej stawić się musiał do zielonej kamienicy. Zostawiwszy go tedy na swej kwaterze, poczciwy Derengowski ruszył natychmiast do rozsierdzonego szlachcica. Już to samo, że Minkiewicz, za późno się opatrzywszy, gonił za Serwacym dowodziło, jak połajanie wziął do serca, a Dereragowski, znający go przez drugich, ręczył, że szlachcic był kłótnik, sierdzisty, jak pijawka czepiający się i rębacz z profesji. Serwacy też z szablą sobie rady dać umiał niczego, bywał już dawniej w kilku okazjach i nieźle z nich wyszedł. Siłę w ręku miał ogromną, wzrost potężny zamachu mu dodawał. Gdy pot poczuwszy płatnął, rana była pewno nie na żarty i kto ją oberwał, dobrze się lizać musiał. Sztuk owych różnych, jakie się praktykowały naówczas, nie był bardzo świadomy, przecież z prosta krzyżowym ściegiem114 od ucha płatnąć umiał. Szło mu teraz tylko o to, aby się zbyć Minkiewicza, a aa by się przy tym oberwało lub zadało, o to niewiele dbał. Chodził więc, zdrowaśki odmawiając, po izdebce, coraz zawadzając to o tłomok, to o stołek, to oknem wyzierając niespokojny, czy Derengowski nie powraca, gdy zamiast niego wpadł niejaki Godziemba, nieznajomy mu, którego Derengowski na drugiego przyjaciela i świadka sobie uprosił. Był to prosty, poczciwy szlachcic, gruby, duży, niezbyt zgrabny, ale serdeczny, otworzysty, gaduła, który nigdy nikomu ani do wypitej, ani do wybitej nie odmówił. Zawsze był za cudzą sprawę i dla kogoś zajęty, taką miał naturę; o sobie zapominając, wszystkim służył. Ledwie wszedłszy na próg: — Nie ma Derengowskiego? — spytał. — Nie ma, ja tu właśnie na niego czekam — rzekł Serwuś wzdychając. — Czy nie pan Przebendowski? — Do usług. — A to mi bardzo miło się poznać, bo ja panu bratu staję dziś do boku, uproszony przez Derengosia. Zaczęli się ściskać serdecznie. — To wszystko fracha115 — zawołał zaraz Godziemba, czoło sobie ocierając — ano, żebyśmy tylko w kłopot nie wpadli z tym Minkiewiczem. — Jaki? co? — zapytał Serwacy. — A bo to, ot, przed chwilą — począł Godziemba — przyjaciele Minkiewicza w gospodzie u Szafrana poczęli głośno całą tę historią opowiadać, jak się to jakiś Przebendowski u Gintowta ujął za honor podskarbiego i ma się za niego bić. W gospodzie trafił się któryś ze dworu Przebendowskiego i poleciał z tym do niego. Mówią, że podskarbi chce hamować spotkanie i posłał, żeby Minkiewicza pod areszt wzięto, chcąc go pozywać o iniurie i napaść. Odgraża się, że go zgnoi na dnie wieży116. — Ale to nie może być! — krzyknął Serwacy. — Ja podskarbiego przed chwilą spotkałem i o niczym nie wiedział. — Przed jaką chwilą? — odparł Godziemba. — To się stało przed pół godziną, gdy podskarbi od hetmana powracał. — To nie ma co robić, tylko co rychlej sprawę kończyć, bo Minkiewicz gotów pomyśleć, żem ja go skarżył, aby spotkania uniknąć, i żem się go uląkł — zawołał Serwuś. — Pierogi tylko odkładane dobre, a bigos odgrzewany; kiedy się bić, to bić stante pede!117 Wtem nadbiegł i Derengowski, który już po drodze dostał języka i o wszystkim, co zaszło, wiedział. — Na konie i na Rossę!118 — zawołał wchodząc. — Za cmentarzem miejsce postanowione. Minkiewicz, już ze swymi pojechać musiał, ruszajmy! Zwinęli się tedy co prędzej, a że Serwacy konia swojego nie miał, musiano mu dać przyprzążkowego i pożyczanym siodłem kulbaczyć. Wszystkim było pilno. Ażeby oczu nie zwracać na trzech razem jadących, zaraz, z bramy się rozjechali na różne ulice, zaułkami dążąc na Rossę. Wszyscy trzej doskonale miasto znali. Serwacy, którego wielce piekło, ażeby za tchórza nie uchodził, konia ścisnąwszy, popędził jak szalony, dwóch bachurów o mało nie stratował, na jedną furę wpadł, że się ledwie z hołobli119 wydobył, zaczepiwszy o nie, i na ostatek się na Rossę dostał, właśnie gdy Minkiewicz ze swymi nadjeżdżał z drugiej strony. Niebawem też stawili się zawsze wyelegantowany Derengowski i zdyszany Godziemba, który z twardoustym koniem120 ledwie sobie dał radę, pysk mu skrwawiwszy, a sobie porżnąwszy ręce. Klął, na czym świat stoi. Minkiewicz hałasował odgrażając się. Serwuś milczał, tylko mu już pilno było do końca. Wyzywano go na słowa; ściskał zęby. — Ad rem, ad rem! — rzekł. — Do roboty! Co tu językiem mleć? Już stanąwszy naprzeciw adwersarza, Serwuś, jak to był zawsze człek sumienny, gdy tamten perzył się i pryskał, zapytał tylko wedle reguły, czy krzywdy uczynionej nierozmyślnym słowem honorowi podskarbiego nie odwoła i nie deprekuje, jako przy podchmieleniu uczynionej. — Co u podchmielonego na języku, to u trzeźwego w myśli! — zakrzyczał Minkiewicz. — Pilnuj asindziej swego nosa, a zobaczysz, jaką ja ci tu uczynię deprekacją. Zna świat i korona polska, że Minkiewicze nie deprekują. Przeżegnawszy się tedy, stanęli przeciw sobie. — Najsłodszy Jezu, prowadź moję rękę! — zawołał Minkiewicz, naśladując znane dictum121 kancelistów, które i studenci na swych elukubracjach122 zapisywać zwykli. Złożyli się, szable szczęknęły ras, dwa. Minkiewicz jak osa, to przyskoczy, to uskoczy, a ile razy chce płatnąć, Serwuś mu szablę odbija. Przyjaciele, stanąwszy po bokach, przypatrują się i głowami potrząsają. Przebendowskiemu twarz mieni się strasznie: zwykle łagodna, robi się zawzięcie dzika. Sapie, nozdrza rozdął, żuje okrutnie, a naciera z góry aż strach. Co machnie szablą, to jakby świsnął. Minkiewicz, choć mniejszy, ale niezmiernie zwinny, kręci się ze zręcznością osobliwą, jak w tańcu. Przez długi czas jeden drugiego ani zadrasnął, tylko szable trzeszczały. — A pókiż to tego będzie?! — zawołał jeden z przyjaciół Mickiewicza. Właśnie gdy tych wyrazów domawiał, Serwuś się niepostrzeżenie odsłonił, lewą rękę podniósł, a Minkiewicz go w nią chlasnął, ale tak szpetnie, że myśleli, że mu ją utnie. Kontusz i żupan123 odleciały. Krew strumieniem bryznęła na śnieg i jednocześnie Serwacy, jakby cięcia nie czuł, z góry w łeb płatnął Minkiewicza, czapkę mu rozpłatał, czerep rozbił i szlachcic, wołając: „Jezus, Maria, Józef!”, na wznak na ziemię się powalił. Skoczyli przyjaciele ratować, boć dyszał, ale głowę miał przerąbaną do kości tak, że się zdało, iż w miejscu ducha wyzionie. Krew mu płynęła po twarzy, a od impetu uderzenia stracił wnet zmysły i leżał jak martwy. Serwacemu Godziemiba z Derengowskim co żywiej poczęli rękę, z której krew ciurkiem się lała, zawiązywać chustami, jakie się w pogotowiu znalazły. — Jeżeli masz siłę konia dosiąść, siadaj i zmykaj — szepnął mu Derengowski. — Zdaje się, że z Minkiewicza będzie trup; trzeba uchodzić, póki czas, bo przyjaciele nie darują. Serwuś tylko tyle, że trochę pobladł, rękę zacisnąć i zawiązać sam jeszcze pomógł, konia dopadł, Derengowskiemu i Godziembie dłoń podał i już jechać chciał. — A dokądże myślisz? — Ja z miasta uchodzić nie mogę, bo mam tu pilne sprawy, to darmo — rzekł Serwuś — co będzie, to będzie! — Toż cię złapią. — A nie! Pojadę do kolegium — szepnął Serwacy. — Ksiądz Trzeciak mnie przechowa, tam nikt szukać nie śmie. Lakonicznie tak półsłowami ich zbywszy, choć wiele krwi utra— cił i rękę miał straszliwie zrąbaną, Serwuś z takim chłodem i przytomnością się obracał, jakby mu wcale się nic nie stało. Na koń siadł, opończą się otulił i do miasta pokłusował. Derengowski, Godziemba i dwaj przyjaciele Minkiewieza krzątali się około niego. Ostatni klęli okrutnie i ręce łamali, zdawało się bowiem, że z rannego chyba już nic nie będzie. Długo przytomności nie odzyskiwał wcale, lecz znaki życia trwały. Godziemba tylko, expertus124 w tych wypadkach, zajrzawszy do rany, ręką machnął. — Wyliże się — rzekł — mózgu nie widać. Prawda, że pamiątkę dostał dobrą, ano, szlachcica w łeb bijąc, nigdy się nie zabije. Czerepy twarde, dowiedziona to rzecz. Śmierć nie bierze inaczej, tylko za nagi. A to furda, mosanie! * * * Pan podskarbi Przebendowski, który w korytarzu pociejowskiego pałacu grubiańsko znalazł się ze swym wychowańcem, nie był ani złym, ani porywczym do zbytku, ani tak szorstkich obyczajów człowiekiem, jakim się naówczas wydał. Zdawało mu się tylko, gdy z drobną szlachtą do czynienia miał, że z nią na jej sposób obchodzić się należało, wyrazów nie cukrując i biorąc się całą garścią do ichmościów, tak jak oni: drapieżnie. W salonie podskarbi był ekstra dystyngowany, dobrze wychowany, grzeczny i miły. Tylko z domownikami, na sejmikach, ze siwymi bliższymi z zasady się okazywał grubianinem. Szczególniej zaś dla sieroty tego, swojego wychowańca, był zawsze bardzo surowym, „alby się to nie rozpuściło na dziadowski bicz”, jak powiadał. W pasją go też wprawiło, że Serwuś się ośmielił służbę podskarbiny opuścić, nie opowiedziawszy mu się, samowolnie, co według pojęć ówczesnych kryminałem było. — Przecieżem opiekunem tego błazna — wołał podskarbi — z błota go wyciągnąłem. Żeby nie ja, nędza by go w kolebce zagryzła. A ten sobie tu fumy stroi i rzuca mi służbę dla fantazji. Nauczę ja go nosa zadzierać! Tak mówił pan Przebendowski, wchodząc na górę do hetmana, ale po odwiedzinach u niego przyszedł jeden z jego dworskich, właśnie w chwili gdy do karety miał siadać, i doniósł mu o owym wypadku z Minkiewiczem. Podskarbi się rozpasjonował bardziej jeszcze, na Minkiewicza swoją drogą, ale i na Serwacego, który ważył się zadzierać i honoru jego bronić. — Kiep jakiś, ja mojego honoru sam strzegę! — wołał. Było mu to nie w smak, że taki cherlak za honor imienia Przebendowskich czuł się w obowiązku stawać. Lecz nim wyjechał na Wileńską ulicę do kwatery, zupełnie ochłonął podskarbi, rozmyślił się i inne mu przyszły sentymenta. Uczuł, że Serwuś poczciwie sobie postąpił i jak był powinien. Posłał tedy, ażeby hamować spotkanie, bodaj Minkiewicza aresztować przyszło, pod jakimkolwiek bądź pozorem, choćby potem za arbitralną sekwestracją125 wolnego szlachcica miał workiem odpowiadać.126 Służba podskarbiego kręciła się, aby spełnić rozkazy jego, gdy w parę godzin później, właśnie wybierającego się na obiad do pana hetmana, zaskoczył pisarz jego podróżny oznajmując, że hamować już było za późno, bo — po wszystkim. — Minkiewicza ponieśli na noszach do bernardynów prawie bez ducha, z głową haniebnie rozpłataną. Nie wiadomo, czy będzie żył — mówił pisarz — ale i Serwacemu się, słyszę, dostało, bo rękę ma podobno brzydko plejzerowaną.127 — A gdzież ten truteń jest? Gdzie się podział ten włóczęga? Co się z nim stało? — zawołał niespokojnie podskarbi. — Ja go znam, gdzieś się mruk zaszyje w kąt, wygody mieć nie będzie i zmarnieje. Gotowa się gangrena przyrzucić. Jak ono jest, to jest, a tego bałwana szkoda. Łożyło się na niego dosyć. On sobie sam rady nie da na żaden sposób. Pisarz oznajmił, że nigdzie się dowiedzieć nie mogli, co się z Serwusiem stało, i że choć dużo krwi utracił, ledwie się obwiązawszy, ma konia siadł i zniknął gdzieś. — To z nim zawsze tak: harda dusza w ubogim ciele — rzekł podskarbi. — Żebyście mi go spod ziemi dobyli, a znaleźli! Przywieźć go tu i po felczera posłać, żeby wygodę i opatrzenie miał. Jużci, choć niepotrzebnie, ale się aa mój honor ujmował. Wydawszy te rozkazy, wzburzony mocno, podskarbi ruszył naprzód do pana hetmana na obiad. Tu nie mógł w sobie powstrzymać rankoru do Minkiewicza i pozornego gniewu na Serwacego, całą awanturę opowiadając przy stole. Słuchała jej hetmanowa ciekawie, poczęła się o wychowańca tego dopytywać, ale go z sekretu wydawać, z, czyim przybył, nie chciała, choć jej okrutnie język świerzbił. Śmiała się tylko, a śmiała. Zaraz od stołu wyrwała się do swej powiernicy, panny Rozalii, z tą nowiną, nakazując jej, aby przez kogo ze znajomych wywiedziała się koniecznie o Serwusia, a jeśliby doktora, pomocy lub opieki potrzebował, aby jej dała znać. Podobało jej się to, że tak zamaszysto się rąbał, bo rębaczów lubiła. Panna Rozalia bez ceremonii własną swą osobą zeszła na dół do kancelarii, bo wojskowi, kanceliści, pan Puciata i w ogóle mężczyźni wcale jej nie kłopotali. Z wojskowymi była w komitywie jak najlepszej, a niejeden z nich, co się umiał zalecać, fortrag128 jej swój był winien. Stara panna lubiła młodzież i śmiało z nią postępowała, idąc w ślady hetmanowej. Puciatę znalazłszy zatopionego w jakimś ordynansie129, opowiedziała mu, co zaszło, kazała papiery porzucić i natychmiast Przebendowskiego szukać. Posłuszny garbus pióro cisnął, pannę Rozalią w rękę pocałował ogniście, za czapkę chwycił i puścił się na miasto. Ale dobrze to było powiedzieć hetmanowej: „Szukać mi Przebendowskiego!” Gdzie? Wiatru w polu? Puciata, człek bystry, zmiarkował jednak, że bez mała zabiwszy Minkiewicza, gdzieś się musiał dobrze zaszyć Serwacy, a gdzie by lepiej jak w kolegium? Tknęło go, że się tam pewnie o niego dopyta — był to jakiś instynkt szczęśliwy. Wprost więc pobiegł Puciata do jezuitów, a tym samym instynktem znowu nie udał się do nikogo innego, tylko do księdza Trzeciaka. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — zawołał, wpadając do celi obcesowo. — Ojczulku mój, czy czasem nie macie tu rannego Przebendowskiego? — No, albo co? — spytał stary. — Płatnięty, słyszę, szpetnie, a jego adwersarza na śmierć bernardyni dysponowali, bo dogorywa — rzekł Puciata. — Serwusiem interesuje się nasza pani hetmanowa; chcą go ratować. Może mu czego potrzeba? Myśmy z nim szkolni towarzysze, więc mnie też obchodzi nieborak. Namyśliwszy się, ksiądz Trzeciak miał właśnie odpowiedzieć, gdy i pisarz podskarbiego także jakimś przeczuciem tu trafił i wpadł, dopytując o Serwacego. Widząc, że obaj nie w złej myśli przychodzą, ksiądz Trzeciak nie widział potrzeby taić pobytu rannego w klasztorze. — No jest, jest u nas — rzekł z cicha — ale przybywszy tu, choć chłop silny, z utraty krwi omdlał. Tu go opatrzono i teraz odpoczywa. Kość ma w ręku cokolwiek nadwerężoną. Pewnie na noc gorączka przyjdzie, to lepiej, żebyście go w spokoju zostawili. Pisarz posłuchał rady, kontent, że się dowiedział, co się z Serwacym stało, a Puciata, nie dając się odprawić, poszedł do celi. Tu braciszek z infirmerii130 siedział, dozorując chorego, który leżał wprawdzie, ale się niespokojnie rzucał, dowodząc ciągle, że jutro musi, choć z ręką zawiązaną, wstać, a pojutrze jechać. O tym zaś ani było można myśleć. Zobaczywszy przybywającego Puciatę, i zmieszał się Serwacy, i uradował. — Jużeś się ty o mnie dopytał?! — zawołał. — Nosem doszedłem — rzekł, śmiejąc się, garbus. — Anim wiedział, ani pytał; tknęło mnie coś, gdym się dowiedział o pojedynku. — A skądżeś się o nim mógł tak rychło dowiedzieć? — Ba, całe już miasto wie o nim, jak w bęben biją. Na obiedzie u hetmana, gdzie i podskarbi był, tylko o tym nieszczęśliwym Minkiewiczu i o tobie gadano. Serwacemu niemiłym było, że go już tak na języki wzięto. Westchnął i zmilczał. Lecz że braciszek mu ani myśleć o tym dozwalał, aby jutro mógł ruszyć, zwłaszcza że gorączki się na pewno spodziewano, rad był Serwuś, że przez Puciatę pannie Rozalii oznajmi, alby hetmanową przeprosiła, że się w terminie nie będzie mógł stawić, zaraz upewniając, że byle na nogi się zerwał, natychmiast przybędzie po list. Dopytywał też o Minkiewicza, ale o tym nie wiedział więcej Puciata nad to, że koło niego bardzo było kręto. Znalazłszy opiekunów aż do zbytku, uspokoił się nieco ranny, uprosiwszy tylko Puciatę, aby się o losie Minkiewicza dowiedział. Czuł się bowiem w obowiązku w razie śmierci jego dać na msze żałobne i modlić się za duszę. Choć braciszek z infirmerii przeciwnym był męczeniu chorego rozmową i zalecał spoczynek, Puciata się zagadał i zasiedział. Wtem na korytarzu rumor posłyszeli, chód jakiś szybki, szastanie nogami, drzwi celi się otwarły i podskarbi in persona131 do izdebki się wtoczył. Stanął naprzeciw łóżka rannego, który zobaczywszy go, podnieść się usiłował, i począł: — Otóż masz, na coś zarobił! A co? Płatnęli cię niezgorzej? Poczęstowałeś też? A po co było z pijanym zadzierać? Po co? na co? do czego? Czy to honorowi Przebendowskich makułę132 czyni, że jakiś szerepetka133 na nich za oczy pluje? Hę? Otóż masz! — powtarzał podskarbi, wpatrując się w Serwusia — zawsze pstro w głowie! Mówił niby z wyrzutem, ale coraz łagodniej, i zbliżywszy się do łóżka, na którym leżał z ręką obwiązaną Serwacy, dłoń ku niemu wyciągnął. Chłopak go w rękę pocałował. Stary miał jakby łzę w oczach. — Zawsze mówiłem — dodał — że z ciebie ani na dworze pociechy nikt nie będzie miał, ani w żadnej służbie. Jejmość miała słuszność, że ci abszyt dała; teraz nie pozostaje ci, tylko na zagon szlachecki pójść i koło roli gdzie w zaścianku Pana Boga chwalić. Ano, tak. I żebyś mi wstydu nie robił, nie tułał się, nie wiercił, kazałem ci Gierdzieliszki134 dożywotnio wypuścić. Jak się, da Bóg, wyliżesz, ruszaj tam i pracuj; przynajmniej ja i podskarbina w ten sposób się pozbędziemy waszeci. Gierdzieliszki folwarczek mały, piętnastu chłopów, ale wszyscy sprzężajni135, a gdybyś rozum miał, z głodu na nich nie umrzesz. Podskarbi, w ten sposób dobrodziejstwo ubrawszy niby za karę, uśmiechnął się. — Jużeś, panie mój miłościwy — odezwał się Serwuś wzruszony — aż nadto wiele dla sieroty uczynił. Nie umiałem i nie potrafię zawdzięczyć tego nigdy. Na co mnie Gierdzieliszki? — Na co? Nie bądźże kpem i kiedy ci dają, to bierz — odezwał się podskarbi, już zabierając do wyjścia. — Ja tam więcej twojego majaczenia słuchać nie chcę. Jutro jadę do domu, da się dyspozycją, aby ci dożywocie zaraz zdano i ziarno na posiew wiosenny. A inwentarz, jaki jest, zostanie. Wyliż mi się tylko prędko, bo cię tam włodarze na bezpańskim okradną. Bywaj waszeć zdrów! Wstał podskarbi prędko, ani już patrząc na Serwusia, braciszka pozdrowił i na górę poszedł księdza rektora odwiedzić. Serwuś był tak wzruszony, że mówić nie mógł. Nie chciało mu się wierzyć uszom własnym. Wrażenia tego dnia, niepokój, niepewność, co ze sobą dalej ma poczynać, powiększyły w nocy gorączkę, która, się wywiązała tak silna, iż do rana musieli go aż dwaj braciszkowie pilnować, bo i majaczył, i rzucał się, i zrywał ciągle, chcąc uchodzić to do Drezna, to do hetmanowej, to do Gierdzieliszek, Stan ten trwał aż do trzeciego dnia, po czym nastąpiło osłabienie wielkie, ale rana się nad spodziewanie wszelkie szybko goić i zamykać poczynała. Gdy tylko mógł wstać Serwacy, utrzymać go nie było podobna. Do owych Gierdzieliszek mu nie tak pilno było, jak do Drezna, dokąd co najśpieszniej z listem powracać musiał. Derengowskiemu więc zleciwszy, aby go w folwarku zastąpił i jaki taki ład tam zaprowadził, Serwuś z ręką na temblaku, trochę zbladły, ale do sił powracający, pierwszy krok zrobił do pani hetmanowej. Tu już przez Puciatę o nim wiedziano i spodziewano się jego przybycia. Pociejowej podobało się rycerskie znalezienie się niepoczesnego człeka: nabrał w oczach jej ceny. Gdy się zjawił u panny Rozalii, i ta przyjęła go milej niż wprzódy, natychmiast obiecując audiencją. I tym razem u pani hetmanowej goście byli, a raczej suplikanci, dwóch młodych ichmościów za fortragami, a że z młodzieżą Pociejowa pośmiać się lubiła, przeze drzwi dochodziły wesołe jej i głośne wykrzykiwania. Wkrótce dwaj ichmość, rodzeni bracia Ostromłoccy, z ukłonami niskimi wypuszczeni zostali z pokoju i odeszli uradowani. Jeden z nich nawet, przystojniejszy, miał nadzieję przy panu hetmanie pozostać do jego boku. Wpuszczono po nich Serwusia, a Pociejowa zobaczywszy go z ręką na temblaku, zmizerowanego, z uśmiechem podeszła ku niemu. — Coś się acanowi w Wilnie nie poszczęściło — odezwała się. — Zostałeś plejzerowany, choć wojny jeszcze nie mamy. — E, to tam nic! — mruknął Serwacy. — A cóż ze sobą zrobisz? Słyszałam, że podskarbi wioszczynę acanu puścił dożywociem. Przebendowski głowę na piersi spuścił, jakby go to zawstydziło. — Ja jutro bym chciał do Drezna powracać — rzekł — co tam pani podskarbina o mnie pomyśli. O list bym już prosił, bo i chwili tracić nie mogę. — Jeszcze acan na sam koniec karnawału trafisz do Drezna — śmiejąc się przerwała Plociejowa. — Nie ma zresztą nic tak pilnego. Feldmarszałek niech sobie z głowy wybije, żeby nas znowu wpędził w matnię. To darmo. Mówiłam już acanu, że ani Sieniawska, ani ja na to nie pozwolimy, aby nam Sasi na karki wsiedli. Wiemy, co się tam u nich dzieje ze szlachtą saską, którą dawno na lokajów przerobiono, a do spraw królestwa samych cudzoziemców biorą. My lokajami niczyimi nie chcemy być i nie będziemy. A coś mi się też zdaje — dodała hetmanowa — że znaczenie i fawory Flemminga u króla słabnąć zaczynają. Tylko co nie widać, jak się przewróci i dobra mu skonfiskują, jak kanclerzowi. Vitzthumowa z Watzdorfem go dojadą; baba sprytna. Powiedzże acan pani podskarbinie, niech sobie z głowy wybije salwowanie Rzeczypospolitej; my się sami salwować będziemy, bez ich opieki. Ze szlachtą nie ma co żartować. Jest jej kupa, a od tarnogrodzkiej rogi jej urosły. Ani Sieniawski, ani mój mąż życia by nie byli pewni, gdyby się na gwałt przeciwko prawom odwiecznym zaniosło. Partia dworska może na pozór być silną, ale gdy szlachta przeciwko niej stanie oko w oko, zaprze się Sasów i Flemminga, a ze strachu pójdzie za swoimi. Dosyć na to będzie znowu jednego Wielogłowskiego136, co się gdzie wyrwie z ciemnej dziury i krzyknie: „Zdrajcy!”. Na szablach rozniosą. Rozumiesz acan? — zakończyła hetmanowa, na stoliku listu już gotowego szukając. Serwuś dał głową znak, iż zlecenie zrozumiał. Listu mu jednak nie dając jeszcze, trzymała go pani Pociejowa u progu, przechadzając się po pokoju i psa–faworyta drażniąc. — Co ja tu acanu mówię — dodała — toż samo byś posłyszał od pani Sieniawskiej, która też nie ma zwyczaju w bawełnę obwijać, co myśli. Hetmanowie do całej i pełnej władzy swojej dawnej muszą powrócić, a Flemmingowi skrypta z gardła wydrzemy. Musi je oddać, inaczej żaden sejm, nie dojdzie. Zakręciła się na korku wysokim rezolutnie bardzo pani Pociejowa i mruczała jeszcze, nie mogąc się wygadać: — Dystrybutę hibernową137, którą nam odjęli, muszą oddać. Śmiech rzec, co by się z hetmanami stało, gdyby i tej władzy nie mieli. Wojsko się skarży, bo mu i gospodne138, i trzydniówki, i barankowe, i wszystkie dawne przywileje wzięto, że się żołdem i raz na zawsze postanowioną hiberną kontentować muszą. To się musi odmienić; mów im to acan wszystko. Hetmanowa, która lepiej może od męża wtajemniczoną była w sprawy wojskowe, dawszy dowód, że się nimi czynnie zajmowała, nie ograniczyła się tymi kilką słowy i poczęła dalsze żale rozwodzić. — Szlachta na hetmanach psy wiesza za pozwijanie chorągwi, regimentów pieszych i (mówiła unosząc się), a to sprawa nie nasza, tylko saskiej intrygi. Z rajtarią139, którą skasowano, nie daj Boże się teraz spotkać albo z oficerami, którym dawniej, jak pancernym, zasługi i hiberny płacono, a teraz się tułają, bodaj do Turków zmuszeni iść służby szukać. Albo też tego, myślicie, nie rozumieją ludzie, że król swoimi infanteriami140 poosadzał Elbląg, Malbork, Toruń, Poznań i Kamieniec? Tylko co nie widać, jak na dany znak Mier i Kraków opanuje. Wszystko to biskup kujawski u starego niedołęgi Sieniawskiego wydurzył; ale się nam, babom, przecież oczy otworzyły. Dalej nie puścimy. Co się źle zrobiło, to się odrobić musi. Musi! Słyszysz acan? Musi — powtórzyła z naciskiem Pociejowa. — Na przyszłym sejmie albo hetmanom władzę oddadzą, albo posłuchacie, jaka burza i konflagracja141 nastąpi. Coraz to żywiej mówiąc, pani Pociejowa spoglądała na Serwusia z boku, pilnując i badając, jakie to na nim czyni wrażenie. Szło jej o to widocznie, aby mocne postanowienie obu hetmanów zwiastował podskarbinie i Flemmingowi. Wytrzymawszy go tak dosyć długo na stójce pode drzwiami, przystąpiła wreszcie z listem w ręce do niego. — Niechże acana Bóg szczęśliwie prowadzi! — rzekła na ostatku. — Dobrze mu życząc, nie mogę inaczej pożegnać, jak tą radą, abyś acan Niemkę do kaduka porzucił i do wioszczyny, którą ci dał podskarbi, jechał, gospodarował i ze szlachtą, a nie z Sasami trzymał. Nie umiejąc odpowiedzieć na to, Serwuś coraz to głowę schylał, to podnosił; wreszcie ukłonem niskim pożegnawszy panią hetmanową, która mu się ciągle przypatrywała z podrażnioną ciekawością, z wolna się za próg wysunął. Wychodził już, gdy śmiejąc się, rzuciła za nim pani Pociejowa: — Reduty acan u mnie nie widziałeś, a szkoda! Mógłbyś im po— wiedzieć w Dreźnie, że nasza i królewskim nie ustąpi. Bywaj zdrów! Drzwi się nareszcie zamknęły, Serwuś pozdrowił pannę Rozalią i zszedł na dół do Puciaty, aby się i z nim pożegnać. Znalazł go znowu na konferencji z wojskowymi, których było pełno, a że z pierwszych słów wyrzeczonych przytomne rycerstwo dowiedziało się, że jechał z Drezna i do niego powracał, wzięto go więc za regalistę, za Sasa i strasznie nań koso i groźno spozierać zaczęto. Z wejrzeń i rzucanych słów mógł się przekonać najlepiej, do jak wysokiego stopnia nienawiść przeciw Flemmingowi i nieufność względem dworu w wojsku była posuniętą. Ten i ów bryznął mu dwuznacznym słowem w oczy, za które Serwuś się gniewać nie chciał, mimo uszu je puszczając. Jednakże, unikając tych przymówek i ostrych wejrzeń, jakie nań rzucano, chciał się już wynosić, gdy Puciata wziął go na stronę do swej ciupki. — Ano, nie zapomnijże — rzekł mu śmiejąc się — do woźnego Mazura pójść z pożegnaniem, boć przecie pannie Domicelli za jej łzy, które dla waści wylała, gdy się o ranie dowiedziała, winieneś rekompensatę. Rzucił się aż Serwuś. — Co ty pleciesz? Gdzie, jaka panna? Łzy? Za mną? Co tobie? — Sfiksowałeś czy co? — Patrzaj go, niewiniątko! — rozśmiał; się garbus. — Udajesz, że nic nie wiesz, a dziewczynę rozkochałeś. — Nie drwijże ty ze mnie — odpowiedział poważnie i niemal groźno Serwacy. — Ja o niczym nie wiem, jak zbawienia pragnę! — Ale ludzie o tym wiedzą — ciągnął Puciata. — Mówił mi Derengowski, że gdy po twoje węzełki do woźnego się zgłosił, Domicelka, wydając mu je, od płaczu się zachodziła. — A daj ty mi pokój! — zawołał oburzony Przebendowski. — Ani ona mnie, ani ja jej w głowie. Tymczasem, choć Serwuś się zapierał, święta prawda była, że panna Domicella, córka woźnego, prawie od dziecka Przebendowskiemu znana, co w tym domu jakby w rodzicielskim był przyjmowany, miała dlań przywiązanie, które się teraz łzami zdradziło. Serwuś był z nią jak z siostrą; szacował wielce poczciwą, dobrą, łagodną Domcię, która choć młoda i ładna, za piękność uchodzić nie mogła; ale mu w głowie nie postało, żeby się ona do niego miała tak przywiązać. Miał się zawsze za jednego z tych biednych wydziedziczonych, którzy dla powierzchowności samej serca kobiecego pozyskać nie mogą. Zrezygnowany na ten los, nigdy się żenić ani myślał. Tknęło go to mocno, że Domcia, nad nim litując się, płakała. Wyszedłszy od Puciaty, zadumał się nad tym. Myślał i myślał, zdawało mu się niepodobieństwem, ażeby to prawdą być mogło; a gdyby nawet istotnie łzy się polały, przypisywał to litości i dobremu sercu dziewczyny. Potrzeba jednak było starego woźnego pożegnać, za gościnę mu dziękować, choć krótko trwała. Stary ów miał na Zarzeczu dominę142, żył skromnie; ale fama o nim chodziła, że człowiek był bardzo dostatni i choć tak do prostego życia nawykł, Domcia jedynaczka miała starających się wielu, rodzicom się dotąd od małżeństwa wypraszając. Idąc na Zarzecze, pomyślał Serwuś, że nie od rzeczy by było może gościńca jakiego zanieść pannie tak dobrego serca. Wstąpił po drodze do Żyda jubilera, a że pieniędzy wiele nie miał, kupił skromny łańcuszek mały, bo go na nic droższego nie stało. Bądź co bądź, samo to przypuszczenie, iż ktoś był na świecie, co mu dobrze życzył, obudzało wdzięczność serdeczną. Nie chciał tylko sobie cugli popuszczać i mocniej się do Domci przywiązywać, bo wiedział, że się to na nic nie zdało. Właśnie stary Jeremi z żoną i córką do wczesnego obiadu miał siadać i flaszeczkę gorzałki trzymał w ręku, dla zalania robaka, gdy się gość niespodziany zjawił. Z wielkim okrzykiem wybiegła naprzeciw niemu panna Domicella, zarumieniona, a zobaczywszy rękę na chustce jeszcze wiszącą, plasnęła w pulchne dłonie. — Pan Serwacy, pan Serwacy! — poczęła wołać do rodziców. — A to niech Bogu będą dzięki — odezwał się stary Jeremi, ogromny mężczyzna, posiwiały, z nawisłymi brwiami i głosem donośnym, który mu po wokandach143 w spadku pozostał. — Bywaj asindziej, bywaj! W samą porę! Niech Domcia talerz jeden doda więcej; musisz obiad z nami zjeść, jaki Bóg dał, to nic nie pomoże. Serwuś już w sionce nadzwyczaj czule pannę Domicellę pocałował w rękę. Dziewczę miało Łzy w oczach. Wyszła naprzecie niego i stara pani, którą choć siwą jak on, mąż dotąd swoją Kaśką nazywał. Wszyscy gościa otoczyli kołem, radując mu się z prostotą ludzi szczerych i nie umiejących kłaniać ani kryć, co czuli. — Bodaj cię, bodaj, panie Serwacy! — począł woźny, nie puszczając z rąk flaszeczki. — Cośmy się tu o was nakłopotali! Minkiewicz, słyszę, żyw, ale mu się w głowie pomieszało czy coś! Po co to było z nim zadzierać? Oj, ta młodość, ta młodość! — A ty to innym byłeś za młodu? — wtrąciła siwa Kasia. — Żeby nie to, że się na urząd dostałeś, gdzie już trzeba było statkować, ho ho! Domcia wśród tej rozmowy robiła miejsce dla gościa, ustawiała talerze, coraz to spod oka spoglądając na pana Serwacego, który też nie mógł się wstrzymać, żeby ku niej nie polatywać oczyma. Nawykły był do niewiast wcale innych, z wielkiego świata lub z tego, co się starał niezgrabnie ów wielki naśladować. Wyjąwszy panią podskarbinę, którą wenerował, i panią Spieglową, nad którą miał politowanie, wszystko, co podówczas w Dreźnie na widoku było, najswywolniejszego życia nie kryło. Przykład płynął z góry i dociskał się do najniższych warstw społeczeństwa. Budziło to wstręt i odrazę w panu Serwacym. Te ładne uśmiechy, ufarbowane lica, zaloty powszechne a płoche, przeniewierstwa nieustanne zniechęcały go do kobiet w ogóle. Brakło tym wszystkim zepsutym niemal od kolebki kobietom, wprawionym do zalotów w dzieciństwie, prostoty i szczerości. Wszystko to kłaniało usty, oczami, milczeniem i mową, na każdym kroku coś udając, naśladując kogoś, a nie będąc sobą. Serwuś może sobie nie umiał wytłumaczyć przyczyn odrazy i wstrętu swego do tych komediantek, ale czuł je w sercu. Ta prostoduszna Domcia, która była sobie, czym ją Bóg stworzył, która się rumieniła naprawdę, śmiała i płakała szczerze, wydawała mu się nową jakąś, nieznaną istotą, przynajmniej tak weneracji godną, jak pani podskarbina. Dodajmy parzy tym, że dziewczę było hoże, świeże, rumiane, miało ząbki jak perełki białe, włosy swoje własne obfite i złociste, a oczy niebieskie jak bławatki — i że Serwuś czuł w niej przyjazną sobie istotę. Rzucone słówko o łzach ujęło go za serce. — A cośmy się naturbowali o was! — odezwał się woźny. — Bogu to jednemu wiadomo. Ja jak ja, pewny byłem, że się wyliżesz, ale jejmość co się nastękala, a co było zdrowasiek na tę intencją! Domcia to aż na nabożeństwo chodziła! Spłonęło dziewczę, ale się nie zaparło. Spojrzało na Serwacego, jakby potwierdzało owszem słowa ojca… i spuściło oczy. Siedli tedy do stołu, wcale nie przygotowanego do gości. Woźny nawet nie przepraszał. Był barszcz zabielany, kawał mięsa, kasza ze śliwkami, a Domcia naprędce skomponowała jakąś przystawkę. Znalazł się i wina kieliszek, bo woźny do niego z trybunalskich czasów swych był nawykły. Z Domką rozmawiając oczyma, Przebendowski z panem Jeremim mówić musiał o publicznych sprawach, bo starego one niepomiernie obchodziły. — Panu Bogu mojemu co dzień dziękuję — mówił — żem się z tego piekła wyrwał, co je trybunałem na urągowisko ludzie zowią, rad będąc, żem tam sumienia nie posadzili Oj, będzie sędzia przedwieczny tych sędziów doczesnych sądził nielitościwie. Com się to ja napatrzył i nasłuchał prepotencji! Trybunał Radziwiłłowski: biorą w skórę Massalscy144 i Ogińscy; trybunał Sapieżyński: tłuką Radziwiłłów. Zła czy dobra sprawa, wszystko jedno. Z wojewodą, z hetmanem, z senatorem zadrzeć szlachcicowi, choćby najlepszą miał sprawę, to znaczy na śmierć się dysponować. Z Sieniawskim kto się powaśnił, poszedł z torbami. Swiniarskiemu deputatowi w Piotrkowie, że śmiał dekret przejaw niej ferować145, pani hetmanowa Sieniawska powiedzieć kazała, żeby pamiętał na to, iż w Kamieńcu są ciemne więzienia. Kasztelanową kijowską Kossakowską146, gdy się z nim procesować poczęła, najechał hetman w kilkanaście chorągwi i zniszczył całkowicie. Ano, tego nie policzyć. Myślę, że i nasz teraźniejszy Pociej nie byłby lepszy, żeby kto jejmości na palce nastąpił, bo obaj panowie hetmanowie w spódnicach chodzą. Siwa pani Kaśka, widząc, że stary wpadł na drażliwy przedmiot, którego raz dotknąwszy, z trudnością się mógł powstrzymać, ciągle się go mitygować starała. — Dałbyś bo już pokój, dałbyś pokój! — wołała, a stary prawił swoje. — Co mam pokój dać? — ciągnął dalej. — Albo to pan Serwacy tego nie zna i nie widzi? Wszystkiego tego zła nam Sasi nanieśli. Kraj zniszczyli ze szczętem, to mniejsza; co spaśli, to odrośnie; ale ludzi popsowali tak, że czystego człowieka ze świecą szukać a nim co dobrego wyrośnie, czekać trza długo. Pognój z nich zły zostanie. Wszyscy pomazani przekupstwem; kto nie wziął pieniędzy, dostał urząd, starostwo albo inną łaskę pańską. Ludziska się nauczyli nie na pracę poczciwą, ale na jałmużnę szpetną oglądać. Ot co, ot co! — prawił woźny. — Dałbyś pokój — powtarzała żona. — Panu Serwacemu przykro może słuchać, kiedy z tymi Sasami musi żyć. Serwuś drgnął i odwrócił się szparko. — Uchowaj Boże, dobrodziejko moja! — zawołał. — Właśnie, że się ich napatrzyłem z bliska, więc tak o nich trzymam, jak pan Jeremi. Daj tylko Boże, aby wszystka szlachta podobnie myślała. — Otóż — rzekł woźny — nauczyła nas wiele i olkienicka, i tarnogrodzka sprawa. Pójdąli panowie hetmanowie z Flemmingiem i z Sasem, to życia nie pewni, tak wszystko wre. — Kochany generale (tak naówczas woźnych nazywano) — począł Serwacy. — Z waszej izby nie wyjdzie, co my tu gadamy, śmiało więc mogę usta otworzyć. Prawda, że panowie nasi źli, że siedzą w garści tych, co im płacą, a nie po Bożemu żyją, ano i nasza poczciwa szlachta, gdy jej też dadzą, tak bierze, jak i oni. Bieda jest, bo do gruntu przegnite wszystko. — Jako żywo! — oburzył się woźny. — Jako żywo! Ja asindziejowi powiadam prawdę, bom się i szlachty, i panów dosyć napatrzył. Między panami Wiśniowieckiego szukać i znaleźć trudno, a między szlachtą po zaściankach, gdzie zaraza nie doszła, poczciwych jeszcze moc, co się Boga boją. Ino jedna bieda, że poczciwi głupi są, a łajdactwo mądre. — Porzuciłbyś to, stary! — ofuknęła stara Kaśka. — Ale się rozgadał! — Jak Boga ukrzyżowanego miłuję, bodajem jutra nie dożył — potwierdził zapalczywie stary — co mówię, święta prawda jest. Poczciwości ludzie, za prawo i za kraj daliby się posiekać, ano w głowach ciemno i nie wiedzą, dokąd iść. Więc po radę! Dokąd? Do pana senatora z antenatów, protektora, dobrodzieja, fautora147, opiekuna; a pan senator, szlachtę nakarmiwszy i spoiwszy, tam nią posteruje, kędy jemu potrzeba, aby króla nastraszyć i utargować co na nim, albo mu się przypochlebić i dostać panem bene merentium.148 — Prawda — dodał Serwuś z westchnieniem — dlategośmy nieszczęśliwi; ale jakaż na to rada? Woźny westchnął też sobie, bo rady nie znał na to, i zakonkludował149 pobożnie: — W miłosierdziu bożym nadzieja. Spes unica Deus150. Smutne te narzekania skończyły się wreszcie albo raczej przerwały na chwilę. Pan Jeremi nalał kieliszek i pil zdrowie gościa, aby mu się w drodze dobrze wiodło. — Jedź asindziej — rzekła jejmość — kiedy już inaczej nie może być, ale powracaj do swoich Gierdzieliszek, które ci, słyszę, puścił podskarbi. Ot, taki człek, co świata dużo widział, przyda się nam wszystkim; widzieliście go dość, a powzięliście awersją do niego. To i dobrze! — Dalipan — przerwał woźny śmiejąc się — a to przez jejmość Duch Święty przemówił czy co, choć się On przez usta niewiast nie zwykł objawiać. Ślicznieś jejmość rzekła: powinieneś asindziej do Gierdzieliszek wracać, osiąść jak Pan Bóg przykazał, na zagonie, ano i towarzyszkę sobie przybrać. Serwuś się szarpnął niespokojnie. — Mój dobrodzieju — zawołał — żebym ja się miał żenić, a to dopiero! — A toż czemu?? — odezwał się woźny. — Ślubu przecież castitatis151 nie uczyniłeś? — A któraż by takiego niezgrabnego, jak ja, i ubogiego drągala chciała? — odezwał się, śmiejąc smutnie, Serwacy. — Chybaby oczów nie miała! — Porzućże to asan! — z kolei zawołała stara Kasia. — Proszę ja kogo! Czegóż ci braknie? — Wszyscy mnie wyśmiewają, żem do boskiego stworzenia niepodobny — rzekł wesoło Serwuś. — Toć prawda być musi. Pannie Domicelli, która się mocno zarumieniła, wyrwało się mimo woli: — Ale gdzie tam! — Dopiero wyrzekłszy te nieopatrzne słowa, zawstydziła się mocno. — Widzisz — dodał woźny — już nawet Domcia protestuje, a dziewczęta się na tym, znają. Poczęto się śmiać. Nieśmiałym wzrokiem podziękował Serwuś. Panna się zarumieniła zrazu jak wiśnia, zakryła twarz i od stołu pierzchnęła. Rodzice spojrzeli po sobie: panu Serwacemu zrobiło się aż gorąco. Uczucie, którego doznał, do głębi go wzruszyło. Zdało mu się, jakby się dopiero na świat narodził, tak mu jakoś wesoło i dobrze było. Dalej już rozmowa a tym nie przeciągnęła się. Woźny zagadywał o drogę do Drezna, a jejmość czyniła tę uwagę, że z ręką na chustce, nie dogojoną, zimową porą puszczać się w podróż niedobrze było. — Moja dobrodziejko — westchnął Serwuś — służba gorzej niewoli. Jak trzeba i musi, człowiek wytrzyma wszystko. Co robić? A i to przed państwem wyznać muszę, że podskarbina, której służę, pani dostojna i słuszna, nie tak jak inne niewiasty; więc gdy się przyrzekło stawić, honor każe słowa dotrzymać. — Nie ma co i mówić — poparł woźny. — Słowo się rzekło; debet esse sacrosanctum.152 — Tyle tylko, że com miał konno jechać — dodał Serwacy — muszę wozem albo saniami, bo na koniu o jednej ręce człowiek by sobie rady nie dał. Na tę mowę powróciła i panna Domicella, ochłonąwszy i zajmując się pilno czymś około stolika. Weszła po cichu, nieznacznie, blada, na pozór spokojna i przysłuchiwała się tylko, spojrzeć na Przebendowskiego nie śmiejąc. Czas się było pożegnać, choć znowu woźny de publicis153 zagadywał. Serwusiowi się nie wiodło jakoś z przyniesionym łańcuszkiem; dobył go nieśmiało i trzymał, zawinięty w papierku. — Mój dobrodzieju — długo pożuwszy, odezwał się nareszcie do gospodarza — znacie szlacheckie obyczaje. W domu przyjacielskim jakiś czas przebywszy, chciałoby się na odjezdnym choć ubogą pamiąteczkę zostawić po sobie. Niechże i mnie wolno będzie, a za złe nie wzięte, gdy malutki gościńczyk pannie Domicelli zostawię za wiadomością i pozwoleniem rodzicielskim. — Ale co znowu? za co? po co? — ofuknął stary. — A to do czego? — Choćby za to, że mi jej niewinne modlitwy u majestatu Pańskiego pomogły pewniej niż cyrulicy i doktorowie — dodał Serwacy. — Rzecz licha i mało warta, jak ja, ale z serca dobrego. To mówiąc, drżącymi palcami rozwinął łańcuszek i podał go dziewczynie, pobladłej, która na rodziców patrzyła niespokojna, a w oczach łzy miała radosne. Rodzice nic nie powiedzieli i nie oponowali więcej. Podał więc podarunek swój i w rękę pocałował, a gdy ją brał, uczuł, że mu dłoń ścisnęła Domcia, i zrobiło mu się dziwnie straszno, gorąco i niespokojnie. Oboje starzy byli jakby skonfundowani trochę, lecz zarazem radzi. Jeremi nalał jeszcze kieliszek upominając się, aby i Domcia choć parę kropel za szczęśliwą podróż i powrót gościa wypiła. Protestowała matka za nią, że do Wina nie nawykła; dziewczę jednak, milcząc, z rąk ojca wzięło kieliszek, spojrzało w oczy Serwusiowi i wychyliło, co w nim było, rezolutnie, do kropli. Przebendowski, wychodząc, tak był jakoś rozmarzony, że ledwie drogę przez Zarzecze znalazł, choć w Wilnie, od Bekieszówki począwszy, do Zakrętu, wszystkie kąty znał jak swą kieszeń. Ano mu się po tym winie w oczach zmąciło. * * * Podróży do Drezna opisywać nie będziemy; była ona utrapień pełną, ciężką i niewygodną wielce, a choć ręki ranionej starał się Serwacy oszczędzać, nabrzękła mu i rana się zaogniła. Nie zważając na to, pośpieszał dniem i nocą, mimo zamieci i mrozów, aż się w ostatku dobił do Budziszyna154, gdzie czując się gorzej i obawiając oblec155, na gwałt już, z gorączką straszną, na sankach najętych leżąc, bezprzytomny stanął przed pałacem Flemminga. Wieczór był i właśnie się wszyscy na redutę, jednę z ostatnich, gotowali. Powozy stały pozaprzęgane; ludzie konni z pochodniami przed nimi. Gdy sanie się zatoczyły do drzwi pałacu, a Serwacy o swej mocy ruszyć się nie mógł i nieprzytomny leżał na sianie, Wend, który go przywiózł, służbie oznajmił, że jakiegoś chorego na saniach miał opowiadającego się dworzaninem feldmarszałka. Przybiegli ludzie do sani, a poznawszy Przebendowskiego, który majaczył i w sianie leżeć się upierał, niemal gwałtem zabrali go i zanieśli na górę. Wpadła jedna z panien służących podskarbiny do pokoju, w którym w dominie, z maseczką w ręku Przebendowska przeglądała się w zwierciedle, oczekując na Spieglową, i poczęła ręce łamiąc, z kobiecą szczebiotliwością opowiadać, że rannego i nieprzytomnego Serwusia chłop u drzwi wyrzucił, że się z niego słowa nie można było dopytać i że jakieś nieszczęście go spotkać musiało. Litościwa pani najprzód sama, jak stała, pobiegła się przekonać, co w tym prawdy było. Serwusia tylko co w ciepłej izbie na łóżku cudzym złożono; jęczał i rzucał się, ale usłyszawszy nad sobą znajomy głos pani, oczy otworzył, na chwilę niby oprzytomniał, począł czegoś żywo szukać na piersiach i gwałtownie papier dobywszy, podał go ręką drżącą, padł i omdlał. Posłano natychmiast po doktora Włocha. Pani podskarbina, jakkolwiek miłosierna, nie mogła dla chorego o zdrowych zapomnieć; list dostawszy, zaczęła go zaraz czytać, a zadysponowawszy, alby nad Serwusiem czuwano, sama ze Spieglową pojechała na redutę. List hetmanowej, który oczyma przebiegła, mówił niewiele, odwołując się do ustnej posłańca relacji. Tym mocniej więc życzyła sobie rychłego uzdrowienia jego pani podskarbina. Włoch, który natychmiast przybył chorego opatrzyć, znalazł go w bardzo złym stanie. Rana zaniedbana, wcale nie opatrywana długo, szkaradnie się zajątrzyła, ręka była opuchła; oprócz tego niewygody, chłód, bezsenność, może mrozy srogie i wichry, które w tym roku panowały, a od których nie miał się czym bronić podróżny, wywołały silną i niebezpieczną gorączkę. Włoch kiwał jakoś głową, ruszał ramionami, za wyzdrowienie nie chciał ręczyć. Przykro było nadzwyczaj podskarbinie, że dla niej jeden z najwierniejszych sług życie mógł postradać, lecz nie inne było i jest sług przeznaczenie a obowiązek, tylko z siebie czynić ofiary. Dziwnym trafem, na tej samej reducie świeżo przybywający z Wilna młody Sapieha oddał podskarbinie list od męża, w którym znalazła relacją o pojedynku i o Serwacego pobycie. I to ją też za serce chwyciło, że się ujął za honor domu i dla nich cierpiał. Reduta była nadzwyczaj wspaniała; wszyscy silili się i zmagali, aby króla rozbawić. Młoda królewiczowa, wszystkie dawne kochanki, kilkoro przyznanych królewskich synów i córek, ministrowie, dwór cały — wszystko się tu znajdowało, strojne, pomaskowane, napełniając salę olbrzymią gwarem, ruchem, intrygami i pozorną wesołością, kryjącą niepokoje, zazdrości i zdrady. W części sali dla pospolitego oddzielonej tłumu, za balustradą, widzowie stali tak licznie ściśnięci, iż ledwie się mogli poruszać. Każdy się pragnął naprzód dostać, ku części dla dworu przeznaczonej, aby z bliska króla i otoczenie jego oglądać. Popychano się i duszono. Król August świecił od złota i diamentów dnia tego. Ubranie szkarłatne, całe szyte w najpiękniejsze wzory, jak utkane było poczepianymi na nim brylantami. Wspaniała jeszcze postać pańska odznaczała się wśród wszystkich i ściągała oczy; twarz starała się jaśnieć jak suknia, lecz znużenie, wewnętrzny niesmak jakiś, niecierpliwość, podrażnienie zdradzał to wzrok ostry, to zmarszczenie brwi, to wymuszona wesołość. Panie: księżna niegdy Cieszyńska, teraz Wirtemberska, Denhoffowa, Königsmarck, świeciły też klejnotami, darami lepszych czasów, wspomnieniem dni prześnionych u podnóża tronu. Znaczniejsza część mężczyzn miała na sobie stroje włoskie, szczególniej szlachty i patrycjuszów156 weneckich szesnastego i siedemnastego wieku, domina i rozmaite przebrania charakterystyczne. Panie w strojach wschodnich, fantastycznych, pasterskich, mitologicznych kręciły się wesoło. W pośrodku królewiczowa Józefina, ubrana wspaniale, wygorsowana wedle mody, uderzała skrzywioną, kwaśną i niepiękną twarzą, na której duma zabijała wesele. Po cichu pokazywano feldmarszałka Flemminga, który na ten dzień przybrał był sobie niepozorny strój włoskiego abbate157. Spieglowa jak zwykle miała kostium wschodni sułtanki, podskarbina — strój z czasów Marii Stuart158. Widok sali, wśród której wiły się te różnobarwne figury, śmiejąc się, szepcąc, piszcząc, zaczepiając, goniąc i stroniąc od siebie — świetnie się przedstawiał. Król, acz znudzony, znajdował, że ta reduta prawie nic do życzenia nie zostawiała. Czuć w niej jednak było wesołość nieszczerą, ożywienie sztuczne, ruch nakazany. Na dnie leżały niespokój i znużenie. Na pozór reduta była przepyszną, brakło jej tylko tej jednej rzeczy, którą miewały dawniejsze, młode królewskie zabawy — ducha, co je ożywiał. Szał na nich bywał nierozumny i rozbujany. Teraz, silono się, aby życie wydobyć, a nie było go skąd dostać. W duszach brakło młodości; wszystko to stokroć się już powtarzało. Znano maski i ludzi, nieufnymi i zazdrosnymi oczyma rzucano na siebie. Owe wieczory, na które Hoym piękną Cosel wprowadza]], bale wśród których świeciły Aurory, przyjęcia Fryderyków wspomnieniami się tylko niepowrotnymi odzywały. August szukał na próżno rozrywki, gonił za czymś nowym, niespodzianym, co by go rozgrzać potrafiło, obudzić jakieś pragnienie, a znajdował dokoła tylko ruiny, powiędłe kwiaty, znane dobrze barwy i wonie. Począwszy od najpospolitszej tanecznicy lipskiego jarmarku, do najwyższego rodu arystokratycznych piękności, z kolei wszystko się przed nim przesunęło, znudziło go, spowszedniało, zbladło. Zaczepiano go, uśmiechał się, patrzył; spod płaszczyków i maseczek wyglądały postacie stokroć dlań znane lub do znanych podobne. Przechadzał się tak roztargniony król, gdy na drodze jego znalazła się dziwacznie ubrana niby włoska rybaczka. Na ramionach niosła sieć, a strój jej, bardzo prosty, służył na to tylko, aby piękną, silną budowę młodego prawdopodobnie stworzenia pokazać wydatniej. Rybaczka ta kręciła się, zaczepiała, sypała włoskimi konceptami, niekoniecznie do najwykwintniejszego towarzystwa zastosowanymi. Mężczyźni śmieli się z niej i przypatrywali, kobiety, odprawiane ostrymi bardzo przycinkami, uciekały; król długo z dala przypatrywał się obrotom tego stworzenia, którego prawdziwego nazwiska domyślić się nie mógł. Wnosił tylko, że być musiała jedną z aktorek lub baletniczek sceny królewskiej, bo one jedne z osób do dworu nie należących miały przywilej, nie zdejmując masek, wchodzić za balustradę i ocierać się o wybranych. Rybaczka była średniego wzrostu i obcisły ubiór, na pół męski, zarysowywał wyraziście piękne, ale nieco bujne kształty ciała przy drobnych nóżkach i rączkach. Włos czarny na głowie, na pozór niedbale związany, w części spływał na białe i na wpół odsłonione ramiona. Zuchwale zaczepiała i czepiała się wszystkich, kto się jej nastręczył, i ścigała głośnymi wykrzyknikami. Widać, że i ona nikogo, i nikt jej nie oszczędzał, bo się odcinała grubiańsko i ostro. Króla to w końcu zaintrygowało. Przybliżył się do niej z wolna; spojrzała nań, podnosząc główkę, i stała nie zmieszana, potrząsając siatką, którą niosła na ramieniu. Coś prawie bezwstydnie wyzywającego było w jej krygach i ruchach. August, który słyszał ją mówiącą po włosku, odezwał się do niej tymże językiem: — Cóżeś to umyśliła złowić w twoję siatkę, moja piękna? — O, jak najgrubszą rybę — odparła, śmiejąc się, maseczka. — Złapać to jeszcze nie sztuka — rzekł król, rozpatrując się okiem znawcy i bacznie śledząc najmniejsze szczegóły stroju i figury, której, strój nie okrywał. — Złapać ci się może uda, ale nie dźwigniesz. — Oho! Siły mam dosyć — rozśmiała się rybaczka — nie boję się o to, byle połów nie był próżny. — A ja bym ci życzył nie więcierzem, ale na wędkę próbować — ciągnął król, przypatrując się z zajęciem małej, pulchnej rączce, na której palcu błyszczał ładny pierścionek. — Oczy twe czarne, które spod maseczki błyszczą, służyłyby za przynętę, a włosy za sznurek. Rybaczka patrzyła w króla jak w tęczę, pierś jej poruszała się silnie; widać było, że mocno pragnęła go czymś pociągnąć ku sobie, a sama nie wiedziała jeszcze, jak poczynać. Bała się. Chwilkę trwało zakłopotane milczenie. Król się przysunął bliżej. — Znasz mnie? — spytał. — A któż by słońca nie znał? — odparła śmiało. — Znam i boję się bardzo. — Dlaczego? — Bo jak słońce grzejesz czasami, a często pieczesz. Gdzie promień twój padnie, igłowy się palą i biedne ofiary padają. — A ja czy znam ciebie? — spytał król. — Słońce nie zna drobnych trawek, na które padają jego promienie. Ja sobie jestem maleńka, cicha istotka, na którą nie mogło paść pańskie oko, bom go nie godna. — Masz młodość i piękność, które cię czynią godną słonecznych promieni — rzekł król, ciągle się przysuwając. — Ja sobie jestem prosta rybaczka — odparła nieznajoma — nie patrzę tak wysoko. — Dlaczego? — Bom nawykła chodzić po błocie, swobodnie się rzucać na fale, mówić, co myślę, robić, co zechcę. Nieokrzesana jestem, słów nie dobieram, a gdy się gniewam, klnę i łaję. — A gdy kochasz? — O! Gdy kocham, to w uścisku zdusić jestem gotowa, wyssać duszę pocałunkami, zabić moim kochaniem — śmiało mówiła rybaczka. — Tylko taki prosty rybak jak ja pokochać mnie i wyżyć ze mną może. — Przecież i ja, choć nie rybak, nie zląkłbym się ciebie — rzekł król. Nieznajoma głową pokręciła. — Co mnie do was? Co wam do mnie? Orły nie latają za sroczkami. — Szczebiotu ich słuchać i orłom miło — odparł król, widocznie bawiąc się rozmową. — Dokuczy prędko, bo często ostry bywa. Te odgróżki i przekory, zamiast odstręczać, pociągały znudzonego pana. Krok jeszcze postąpił i rzekł ciszej: — Mów, ktoś ty? Zmieniony, nakazujący głos nie pozwalał się opierać: był to królewski rozkaz. — Ja jestem Bettina, z baletu Waszej Królewskiej Mości. — Dawno w Dreźnie? — Od tygodnia. — Czemu cię nie widziałem? — spytał król. — A! Kto by tam na mnie patrzył? — rozśmiała się Bettina. — Tyle jest piękniejszych ode mnie; jam prosta dziewczyna. — Ile masz lat? — badał król. — Przysięgam, że nie wiem! — śmiało zawołało dziewczę. — Pięćdziesięciu, zdaje się, jeszczem mieć nie powinna, a więcej niż dwanaście pewnie już być musi. — A iluż miałaś kochanków? To po nich lata policzymy. — Kochanków? Ja? A, tych, co się we mnie kochali, ani zliczyć — śmiała się Bettina — a tych, których ja kochałam, ani jednego! Serce czeka. — Na kogo? — spytał król. — Na takiego szaleńca, jak ja sama — mówiła rybaczka. — Wszyscy ci mężczyźni to wymokłe śledzie, ślamazarne ciury, ani z pierza, ani z mięsa. Rybaczka, czekam na rybaka, co by ze mną poszedł choćby w błoto, choć na fale, choć na śmierć. Albo taki, albo żaden! To mówiąc, jakby przez zapomnienie, maseczkę na chwilę z twarzy zdjęła i pokazały się spod niej ogromne oczy czarne, brwi silnie zarysowane, pełne, rumiane usta, piękność dziko, bujnie rozkwitła, z całą potęgą klimatu, pod którym ludzie i rośliny rozwijają się szybko i więdną spalone. Natychmiast, jakby przerażona, przymocowała znów maseczkę i parę kroków odbiegła. Król poszedł za nią i szepnął jej do ucha słów parę. Pokręciła głową, król dodał coś jeszcze, otrzymał szybką odpowiedź i rybaczka rzuciła się w tłum, siatką jeszcze śmielej bijąc po przechodzących. Gdy się to działo, na uboczu dwie niewieście, w bogatych dominach, maski, słusznego wzrostu, arystokratycznej postawy, zdawały się ciekawie przypatrywać scenie i odgadywać nie dosłyszane słowa. — Patrz — mówiła jedna — nieźlem, prorokowała. Królowi trzeba razowego chleba, znudziły go ciasteczka. — Tak — odparła druga — skosztuje i wyplunie, — Któż wie? — Najordynarniejsza w świecie skoczka. Pośmieje się z niej, ale długo nie zatrzyma. — Ja ci powtarzam, któż wie? Byłam pewna, że się zainteresuje. Poczęły szeptać coś cicho i śmiać się. — Trzeba wszystkiego próbować — zakończyła pierwsza. Królowi się właśnie Friesen nastręczył, który w sprawach kobiecych bywał zawsze najlepiej świadomym. — Friesen — zagadnął August — co za licho ta Bettina z baletu? Dziewczę ogniste! — A! Bettina! — rozśmiał się wielki sokolniczy159. — Bettina! Sławna z tego, że nikt nad nią śmielszym i bardziej wyszczekanym być nie może, nawet mężczyzna. Czasem się przed nią rumienią starzy wyjadacze. — Elle est tr?s piquante!160 — dodał król po francusku. — Ulicznica! — rzekł Friesen z pogardą. — To strawa dla podniebień, co do ostrych potraw nawykły. — Lub dla tych, które smak straciły, bo to może obumarłe podniebienie rozbudzić — rzekł król. Mały Friesen z uszanowaniem, ale ze złośliwością pewną popatrzył na króla. Wtem Vitzthum, w stroju doży weneckiego161, przysunął się. — A ty znasz Bettinę z baletu? — spytał król. — Widziałem ją; żwawe stworzenie i zabawne — rzekł Vitzthum. — Słyszysz, Friesenie? — Ordynaryjna! — rzekł sokolniczy. — Z wyrachowaniem — odezwał się Vitzthum. — To u niej jest sztuką. Upnie być, jaką zechce. — Zawołać ją na wieczerzę w małym kółku! — szepnął August. — Uszy zabolą — rzekł Friesen — gdy puści sobie cugle. — Apr?s tout162, to zabawne — dodał Vitzithum — a dziś, doprawdy, tak mało co zabawnym być umie. Friesen pozostał, a król z drugim powiernikiem, żywo rozmawiając, oddalił się. W przeciwnym końcu sali feldmarszałek, przebrany za abbate, znalazł się otoczony mnóstwem maseczek, które go uszczypliwymi żartami ścigały. Jedna szczególniej napadała go natrętnie, a tej Flemming nie umiał odgadnąć. Głos miała zmieniony, strój nie dawał dostrzec postaci. Gdy inne się rozpierzchły, ona została jedna, ścigając go natarczywie. Maseczka ta, jak wiele innych, miała ubiór damy włoskiej, tycjanowskich piękności163, włosy jasnobrązowe, pożyczane, postać wyniosłą, ruchy nie pierwszej młodości. Flemming, który znał wszystkie panie dworu tak dobrze, iż je odgadywał z dala, tej ani z postawy, ani z mowy domyśleć się nie umiał. Goniąc za nim, przyparła go do niszy pod kominem, kędy zwyczajnie miłosne pary się schadzały na poufne szepty. Była teraz nie zajęta. Flemming chciał się do niej schronić, lecz uparta maska i tu nie dała mu pokoju: zaparła drogę. — Signor abbate!164 W złym coś jesteście humorze! — wołała głosikiem piskliwym. — Jaka to szkoda, że tu nie ma pięknej Schmettau, która by cię jednym słówkiem mogła rozchmurzyć. Ale Schmettau ma tak zazdrosnego męża, że musiała mu się przyznać, iż jej ofiarowałeś przyjaźń swoję. Wspomnienie o Schmettau, dla której Flemminga o jakąś fantazją pomawiano, zburzyło feldmarszałka i mimowolnym ruchem zdradził gniew wewnętrzny. — Ale bo wam, signor abbate — mówiła maska szydersko — nie powodzi się w niczym. W Polsce cię nie chcą, w Saksonii wszystkim się uprzykrzyłeś, w Berlinie się od ciebie odwracają tyłem, w Wiedniu nosem kręcą, król zaczyna się poznawać, żeś mu się na nic nie zdał, a „chłop mansfeldzki” z całą głupotą swoją już się naprzód wysuwa i tyłem do ciebie obraca. Flemming spojrzał tylko. — Bierzesz mnie za kogo innego, niepiękna i niegrzeczna maseczko — rzekł kwaśno. — Przepraszam! Dwóch takich jak ty w Saksonii nie ma, omylić się niepodobna. Ale ty jesteś słońcem na zachodzie, blask twój już nikogo nie zaślepia, biedny Flemmingu! — Tak sądzicie, niepiękna maseczko? — z przymuszonym uśmiechem rzekł feldmarszałek. — O! Przepraszam — przerwała nieznajoma z przekąsem — omyliłam się w istocie. Słońcem nie byliście nigdy, ale księżycem bladym, którego pełnia przeszła, a reszcie grozi zaćmienie. — Moglibyście się omylić jeszcze raz w waszych rachubach astronomicznych — odparł Flemming. — Aby robić takie postrzeżenia, wysoko wprzódy wyjść trzeba. — Któż wie, gdzie ja byłam? — zaśmiała się maska. — Wszyscy zresztą astronomowie dworscy tego są zdania. Nowa gwiazda wschodzi: „chłop mansfeldzki”. — Aby stanąć obok sobie równych Fröhlichia i Kyaua — odparł Flemming szydersko. — Idźcież się jej pokłonić. To mówiąc, usiłował wynijść, ale maska mu zastąpiła drogę, zdając się mieć upodobanie w tym dręczeniu. — Pójdę z pokłonem pewnie — rzekła. — Najgłupszych ludzi lekceważyć się nie godzi, na dworze szczególniej, gdzie prędzej—później rozum staje się niewygodnym i niebezpiecznym, a głupota najlepiej służy. Aleś ty też rozumu nie miał wiele, więcej szczęścia. I to cię dziś opuściło! Biedny abbate Fiammingo! — Na wszystko się zgadzam, maseczko moja — zawołał Flemming zniecierpliwiony — na wszystko, tylko wypuść mnie z tej niewoli! — Nie wspominajcie złego słowa — żywo dodała maska, ciągle mu zastępując drogę. — Nie siedzicie jeszcze w Königsteinie, jak Beichling; ale co się zdarzyło kanclerzowi, może spotkać i feldmarszałka, pardon165, chciałam powiedzieć abbate. — Rozśmiała się szydersko i na ostatek, uląkłszy się groźnego ruchu, pierzchnęła. Nieodstępny towarzysz i przyjaciel Flemminga pułkownik Bieleke, który szukał go niespokojny, przypadł w tej chwili. — Kto jest ta maska? — zawołał zmęczony i podrażniony feldmarszałek. — Chcę wiedzieć, kto ona! Bieleke podbiegł, usiłując dojrzeć; lecz bardzo zręcznie, jakby się obawiała być ściganą, za galerią wśród ścisku zniknęła. Pułkownik zaręczał, że nie miał pojęcia, kto to być mógł, choć może się domyślił w niej Glasenappowej, której, jako dawny adorator, zdradzać i na zemstę wystawiać nie chciał. Spotkanie z tą maską tak nieprzyjemnie dotknęło Flemminga, iż skinąwszy na Bielekego, wysunął się z nim do jednego z pokojów, w których grano. Stoliki obsiadły gęsto panie i panowie, namiętnie napastując nagromadzone na nich kupy złota. Gra była jedną z najulubieńszych zabaw owego czasu. Należało do dobrego tonu grać i przegrywać wiele, śmiejąc się, a nie każdy miał powściągliwość pani Vitzthumowej, która wygrawszy pięćdziesiąt tysięcy talarów, zabastowała166. Byli gracze z profesji, którzy korzystać umieli z lekkomyślności takich zapalczywych pań jak Denhoffowa i ogrywali je, prawiąc słodycze. Przy jednym ze stołów, nienasycony nigdy grą, siedział Vitzthum i zapomniawszy o wszystkim, stawiał szalenie, tym grubiej, że mu się nie wiodło. Flemming, zaledwie okiem rzuciwszy na stoły, usunął się z Bielekem na stronę. Bieleke wskazał mu przesuwającą się z dala rybaczkę i na ucho szepnął słowo, które oznaczało na rzymskich igrzyskach, że gladiator został raniony: — Habet!167 Feldmarszałek ramionami poruszył niedowierzająco. — Fałszywa to Vitzthumowej rachuba — rzekł krótko. — Któż wie? — szepnął Bieleke. — Że ją tu sprowadzili i podsunęli, to pewna. Spisek był dawno uknuty. Rachowali na to, że zwierzyna jest faisandée!168 Mówił z nią więcej niż kwadrans i zdaje się, że Friesenowi na wieczerzę kazał ją prosić. Feldmarszałek z politowaniem spojrzał i rzekł po chwili: — Tak, będzie to fantazja przemijająca; rachowali dobrze i rachunek nie omyli ich. Ale to żadnego nie ma znaczenia. Prawda jest, że te piękności w atłasach i koronkach, miękkie i powolne do zbytku, pachnące a zwiędłe, znudzone same i nudne, nie mają dla niego smaku. Niczym innym zapanowała nad nim chwilowo Denhoffowa, tylko że była od tych pań trochę różną i gorszą. Teraz przyjdzie może kolej na kucharki i garderobiane, a wreszcie na proste chłopki. Bettina się podoba, ale jutro precz pójdzie, bo znudzi. Nie wiem nawet, czy przez kobiety, jak dawniej, zrobić z nim co będzie można. Niech Vitzthumowie próbują! Rozmowa zmieniła się i zeszła na poufne szepty. Flemming był zadumany, roztargniony i jak to mu się często zdarzało, zniechęcony wszystkim. Szczęściem, nie trwało to długo i wielka myśl, plan nowy, zadanie ważne rozbudzało go do życia. Marzył właśnie o lidze, którą układał, jak się zdawało, dlatego, aby móc pod jej pozorem znaczniejsze siły wprowadzić do Rzeczypospolitej; czekał odpowiedzi z Londynu i Wiednia i to go pochłaniało całego. Nie chcąc jednak króla tego wieczora całkiem dać na pastwę swym przeciwnikom, wymknął się wkrótce w ślad za nim do osobnego pokoju, gdzie się na pijatykę zabierało, jak codziennie. Było to zakończenie zwykłe każdego wieczora. Na sali zabawiano się długo, a wśród Sasów za balustradą widniały gęsto porozstawiane czupryny podgolone i stroje polskie. Była to szlachta i podpankowie, za różnymi sprawami bawiący w Dreźnie i korzystający z zaproszenia, aby się królewskiej przypatrzyć zabawie. Znaczniejsza część tych panów była za dworem i Sasem, protegowana przez senatorów królowi oddanych i nic widząca nic nad własny interes. Myliłby się jednak, kto by sądził, że wszyscy Sasom sprzyjali. Kłaniali się im, ale między sobą mścili się na nich, nie szczędząc. I tu W kąciku znalazła się gromadka której z twarzy patrzyło, że jej nie w smak szły te bachanalie. Byli to dworzanie młodego Sapiehy, wojewody inowrocławskiego, dwu Lubomirskich, szlachta uboga, co nigdy magnificencyj nie widziała. Nie zważali na to, że tuż niedaleko stał potulny człeczyna ubrany z niemiecka, który zdawał się po polsku nie rozumieć, patrzyć w inną stronę i wcale na nich nie zważać. — A co, Damianowicz — mówił jeden z dworzan sapieżyńskich. — Dalipan, piękniej niż w kościele, a król, przebacz Boże, wygląda jak monstrancja. — Licha byś zjadł z twoją komparacją169 bezbożną — odparł wąsaty i podstarzały Damianowicz. — Szatańska to chyba bóżnica albo mahometański ów raj170, co go bisurmanom ich prorok przyobiecał. Czyste piekło! A te baby! Tyle tylko na niektórych odzieży, aby się nazywało, że ubrane. Impudencja!171 Zgroza! Ohyda! A wszystko to, słyszę, ile ich jest, sułtańskie miłośnice. Jedne były, drugie są, a reszta się stręczy, aby nimi być! Tfu! — Szlachcic ramionami strząsł. — Otóż, widzisz asindziej, panie Damianowicz — dodał pierwszy. — Jak się będziemy Niemcom akomodowali, i u nas też podobny porządek zaprowadzą. Żony i córki pójdą na królewski dwór, a my na lokajów. I będzie wtedy ład, jak nie potrzeba lepszego. — Począł się śmiać złośliwie. — Do tego idzie — kończył w głos, bezpieczny, że go nikt nie słucha oprócz swoich i nie rozumie. — Twój wojewoda i mój hrabia, ludzie gładcy, ręce gotowi dać, aby się co rychlej dokonała regeneracja Rzeczypospolitej. Sejmów i sejmików wcale nie będzie, bo to niepotrzebny kłopot, strata i niepokój; szlachcie gębatej kagańce ponakładają jak niedźwiedziom, aby nie burczeli i nie kąsali, a kto nie posłucha, to go do Kamieńca172, albo nie, to na Königstein, gdzie Jabłonowski z Urbanowiczem kwatery zapijali. Głowa nam już o nic nie będzie bolała. Flemming za obu hetmanów wojskiem dowodzić będzie. Naszych żołnierzy, co jest, to ich poszlą Wenetom173, aby świata trochę zobaczyli i morza powąchali. Natomiast do nas przyprowadzą Niemców, aby nam bakałarzowali. Do tego idzie! Do tego idzie! — Nieprawda! — oburzył się Damianowicz. — Nieprawda! — A po cóż my tu jeździmy? — rzekł pierwszy. — Jużci nie dla wypróbowania sanny. — Acamu bo się zdaje, że wszystko wiesz, a nie wiesz nic — rzekł Damianowicz głosem stłumionym, obejrzawszy się wkoło. — Myślisz asindziej, że Sapieha albo pan wojewoda, co są dworowi oddani, już mu dadzą robić z nami, co zechce, i zarżną nas na ofiarę? Nieprawda! Ja ich znam. Idą do wielkiego ołtarza, aby z niego jaki ochłap pochwycić, ale gdy przyjdzie do ostatecznego terminu, ho ho! Krew się w nich odezwie, sumienie ich ruszy! Jak Bóg miły! — Skądże to waści takie wiadomości — zapytał inny — skąd pewność taka? — Bo ja ich znam na wylot, lepiej niż wy — ofuknął sierdzisto Damianowicz — kłaniają się tu i liżą, a do domu powróciwszy, tak myślą, jak i my. — Albo, albo… — bąknął pierwszy. — Nie albo, tylko pewnie — uparł się Damianowicz i wąsa pokręcił. Patrzyli na stare i młode boginie przesuwające się po sali. Z Denhoffowej, reprezentującej Dianę, śmiano się po cichu. — A pokażże mi asindziej — odezwał się Damianowicz do towarzysza — która tu z nich Polka! — Połowa, jeśli nie więcej — odparł drugi. — Acan wiesz, że Flemming sobie z dawna za prawidło wziął i królowi to zalecił, dla utrzymania słusznego equilibrium174 między dwoma państwami, aby Rzeczypospolitej nie czyniąc krzywdy, w Saksonii się kochał po niemiecku, a jak tylko do Krakowa albo i za Tarnowskie Góry, musi brać naszę. Inaczej by się nam despekt dział! Poczęli się śmiać mocno i wskazywali sobie palcami księżnę Cieszyńską, Denhoffową, P…, nareszcie i takie, które do imion, jakie im nadawali, prawa nie miały. Jeden z nich nawet pokazał Przebendowską. — Ta jako żywo nigdy królewską kochanką nie była — odezwał się inny — wiem to od Serwacego, co u niej jest na dworze. — A co się z Serwacym dzieje? — spytał inny. — Nie widać go. — Nie ma go, wyprawili do Polski, za czyim, nie wiadomo. — Albo i on się już do sekretnych posyłek nadaje? Ja go znam, to chłopak mruk, niepoczesny, ale Sasy mu śmierdzą i za ich sprawami nierad się trudzić. — Podskarbina go pewnie do męża po sukurs175 wyprawiła — odezwał się jeden — bo to tu, w tym Dreźnie, pieniądze się sypią, toczą, aż strach. Nie darmo mąż podskarbi musi ich mieć dużo, więc doją. Znowu się śmieli ochoczo. Człowieczek, stojący koło nich tuż, o balustradę oparty, w inną stronę patrzący, słuchał pilnie i chylił się ku nim niby nieumyślnie. — Sodoma i Gomora! — mruczał Damianowicz spluwając, ale pilno się wpatrując. — Splendor jak na ucztach Baltazarowych176. A u nas szlachta biedna, którą Sasi objedli, suchym chlebem z ośćmi się karmi, aby tu na tą rozpustę stało. Dobrze tak! Było się nam króla Stanisława trzymać, człeka bogobojnego, który nas rozumiał, bo z nas szedł, a nad ludźmi ubogimi zlitowanie miał, bo sam ubogi był. — E e! Król Stanisław177 nie miał się czym nam okupić — rzekł przekora — on sam pono na płaszcz królewski musiał u Szweda pożyczyć. Respublice chciało się świecić, więc wzięła takiego, co brylanty miał. — I świeci — dodał inny — ale gołymi bokami. Trudno zresztą powtórzyć, co tam owa szlachta markotna, przypatrując się reducie, naplotła. Stojący przy niej pilny słuchacz dotrwał cierpliwie do końca rozmowy i wymknął się potem nie postrzeżony na Zamkową ulicę. Tu, w kamienicy królewskiej, naprzeciw bramy zamkowej, stał ksiądz biskup kujawski Szaniawski. Mało go kiedy w Dreźnie nie było, a gdy tu nie gościł, pewnie za interesem królewskim gdzieś gonił. Chociaż godzina była spóźniona, człeczyna ów wcisnął się do przedpokoju. Ksiądz biskup, mąż surowego oblicza, ruchliwy bardzo, ostro patrzący i mówiący śmiało, właśnie jeszcze listami był zajęty, lecz przybyłego do kancelarii wpuszczono. — Laudeur Jezus Christus!178 — rzekł u progu z wielkim pokłonem, ręką dotykając niemal posadzki. — A co tam powiesz, mój poczciwy Werderze, co? — zapytał biskup, szybko się odwracając. — Balowałeś? — A jakże — mruknął pokorny człeczek. — Powracam wprost z reduty. — Cóż tam, jak? — mówił biskup. Drobny człeczyna ów, mały, chudy, w niemieckim stroju, w peruce, z głową dużą, z twarzą ospowatą jak sam biskup, podniósł ręce suche do góry. — Com się nasłuchał! Uszy mi więdły! — No cóż, co takiego? — rozśmiał się biskup jakimś wymu— szonym śmiechem kancelaryjnym, urzędowym. — Kapela grała ślicznie, hę? — Nasi dworzanie, wojewody inowrocławskiego, Sapiehów, Lubomirskich, nie zaręczę, żeby między nimi i pokojowych króla nie było, ślicznie jej wtórowali. — Co? — oburzył się biskup. — Czyżby który, uchowaj Boże, nie uszanował majestatu? Werder ręce powtórnie podniósł, oczy zawrócił do góry i z głębi piersi wyrwało mu się westchnienie straszliwe. — Żebyś wasza ekscelencja słyszał, co ci ludzie wygadywali na Króla Jegomości, na dwór, na ucztę, na egzorbitancje, na Sasów! — O, a waćpan słuchałeś? — Bom tak stanął, żem musiał — rzekł Werder. — A dobrze się stało. Na nikogo z nich rachować nie można, to dobrze wiedzieć. Zachmurzył się ksiądz Szaniawski. — Wiemy my to — rzekł surowo — lale się tych ozorów przytnie i to zuchwalstwo ukróci. Poznają te warchoły, jak starszych szanować powinni. Patrzcie mi, jacy cenzorowie! — mówił gniewnie biskup i odwrócił się do Werdera. — Hm? Pewnie na króla za te kobiety, za fraszki i zabawki wocyferowali179? Złośliwe żmije! Temu, który jak Atlas180 świat na ramionach nosi, gdy sobie dozwoli rozrywki, toleruje się, pobłaża. Kościół wie, komu czego dozwolić i gdzie ludzka krewkość winna się rachować. Za to kościoły się wznoszą i fundacje. To nasza rzecz, nie ich! A dużo tam było tych cenzorów? — zapytał w końcu. — Gromada stała spora, nie liczyłem — mówił Werder. — Jeden wiem, że się zwał Damianowicz, a ten sobie najwięcej dozwalał. O innych dowiedzieć się łatwo. A kiedy już ci, co tu a panami przyjeżdżają, ad limina majestatis181, na takie się bluźnierstwa publicznie ważą, cóż dopiero reszta? Co W kraju się dziać musi? Biskup, dumną przybrawszy postawę, wyciągnął rękę ku mówiącemu. — Szczęściem, mój kochany, u nas wszystko na języku — dodał szydersko. — Wykrzyczą się, nałają, naplują, a gdy się im strachu napędzi, wojsko się we wsi postawi, naciśnie panków, przycupną i do kolan przypadną. Znamy my ich, znamy i nie boimy się, nie. — Daj Boże, aby się słowa ekscelencji waszej ziściły — rzekł z pobożnym namaszczeniem Werder — bo u nas z tym warcholstwem nigdy ładu nie będzie. Trzeba to przykrócić. — I przykróci się — odrzekł biskup stanowczo:. Witem ów Werder, ode drzwi odstąpiwszy i oglądając się na nie, kilka kroków ostrożnie naprzód podszedł i szeptać począł: — Najciekawsza rzecz, iż oni wszyscy zaręczali, iż na ich panów wiele król rachować nie może, bo w domu są inni niż tu. Szaniawski się rozśmiał. — Co pleciesz! — zawołał. — Na wojewodę inowrocławskiego jeśli gadali, to kalumnia. Nie wierz temu! Wojewoda na sejmiku szlachcie w nos fimfę jaką puścić może dla popularności, aby sobie serca pozyskał, ale król w nim ma wiernego sługę. Tandem — dokończył Szaniawski, po ramieniu uderzając poczciwego Werdera — tandem ci się to wielce chwali, dziecko moje, że gorliwy jesteś, że uszy masz otwarte i że się bacznie rozsłuchujesz. Zawsze dobrze jest wiedzieć, co się święci. Biskup podszedł ku stolikowi, na którym papiery były rozłożone, i wziąwszy pakiet opieczętowany odezwał się do powiernika: — Ksiądz Bildiukiewicz, musiał już powrócić z Pragi; trzeba, abyś go asan jutro wypukał i dał mu te papiery pod rewers182. Niech natychmiast z nimi jedzie do Wilna. Sprawy są pilne. Werder, ucałowawszy rękę biskupa, który go pobłogosławił, pilno papiery w kieszeń schował i na palcach z rewerencją183 wielką cofnął się do progu. Ksiądz Szaniawski, zadumany, usiadł znowu do stolika. Damianowicza starego nazajutrz do domu citissime184 odprawiono, ani się mógł domyślać dlaczego. Gdy pani podskarbina z reduty powróciła nade dniem, dowiedzieć się chciała o Serwusia, którego jej teraz, po liście od męża odebranym, więcej jeszcze żal było. Powiedziano jej, że w gorączce leży, a lekarz mu dobrze nie wróży. Około chorego zalecono pilność jak największą. List hetmanowej, dyplomatycznie napisany, grzeczny, szyderski, zagadkowy, nie mówiący nic, niecierpliwił ją, a od chorego wyjaśnień teraz żądać nie było podobna. Tymczasem z innych źródeł złe z Polski przychodziły wiadomości o obu hetmanach i usposobieniu szlachty, która się coraz jawniej burzyła. Ks. biskup Szaniawski, choć mówił, iż pewien jest sukcesu planów Flemminga, nie taił, że spełnienie ich wiele kosztować mogło nie tylko pieniędzy, ale krwi nawet. Flemming odpowiadał na to chłodno, że dla idei wielkich od ofiar też wielkich wzdragać się nie godzi. Szło tylko o to, aby w porę się wziąć do dzieła i raz je rozpocząwszy, dokonać za jednym zamachem. Nazajutrz Serwuś był bezprzytomny i cały dzień następny jeszcze lekarz obawę miał o jego życie. Siódmego dnia jednak nastąpiło przesilenie, gorączka ustawać poczęła, a Włoch przyszedł z tą pocieszającą wiadomością, że chory żyć będzie, ale potrzeba mu dać spokój zupełny, dopóki sił nie odzyska. Według jego włoskiej rachuby przychodzenie to do sił trwać miało jeszcze parę tygodni, natura jednak polska gotowała lekarzowi niespodziankę. Chory, gdy raz zwyciężył niebezpieczeństwo, a po nim snem mocnym, przez kilkanaście godzin trwającym, się pokrzepił, cudownie prawie zaczął się dźwigać. Chciano go karmić rosołkami i bułką, wedle przepisu doktora, gdy kucharz Polak, którego Przebendowska dla polskich gości trzymała, aby im barszcz gotował, ulitowawszy się nad chorym, potajemnie przyniósł mu dobrą misę zrazów z cebulą i zawiesistym, sosem. Serwuś, wygłodzony, rzucił się na nie z nadzwyczajną chciwością i zmiótł je wszystkie. Jeszcze wąsów nie otarł, gdy Włoch doktór nadszedł na żywe jeszcze ślady i zapach zrazów, zobaczył, co się stało, osłupiał, ręce załamał, chciał zaraz dawać lekarstwo; ale Serwuś go zapewniał, że mu nic nie będzie. Jakoż nic a nic nie było. Chory następnego dnia, z wielkim Włocha podziwieniem, uczuł się pokrzepionym i silniejszym. Tego dnia kucharz, dowiedziawszy się, że za niewinne zrazy taka była wrzawa, lżejszą mu potrawę podsunął. Przyniósł bigos dobrze przysmażony, z kiełbasą. Serwuś zjadł z apetytem, po czym izbę wykadzono, aby Włoch się nie domyślał, co przez nią przeszło, i tegoż dnia zapragnął wstać Przebendowski. Ręka tylko była w bardzo złym stanie jeszcze i gojenie rany się opóźniało. Ale o nią, prawdę rzekłszy, nie frasował się Serwuś do zbytku, wiedząc, że się sama powoli wygoi. Najprzykrzejszym mu było, że dla niej w izbie zamknięty siedzieć musiał, a do wyjścia w buraczkowym żupanie rękaw rozcinać i uczynić go szerszym. Ciągnęło to koszta za sobą. Tymczasem podskarbina dowiadywała się ciągle u doktora, kiedy do siebie będzie mogła powołać konwalescenta185. Lekarz żwawej rozmowy równie się obawiał, jak zrazów; kazał jeszcze czekać dni parę. Sam już Przebendowski, gdy mu kontusz buraczkowy rozpruty przyniesiono, zażądał się stawić przed swoją panią. Podróż, choroba, samotność, wszystkie biedy przebyte tak jakoś podziałały na patia Serwacego, że się zmienił do niepoznania. Blady był i mizerniejszy niż dawniej, ale postawa dawniejsza wystraszona, nieśmiała, pokorna, znacznie się stała rezolutniejszą, poważniejszą. Czuł w sobie jakieś zaufanie i męstwo, którego dawniej nie miał. Gdy stanął w progu swej dobrodziejki, podskarbina podeszła ku niemu z łagodnym uśmiechem i dobrym słowem na ustach. Długo się w niego wpatrywała, nie mogąc sobie wytłumaczyć, jakim sposobem z tej poczwarki rozwinął się nagle człowiek tak stateczny jakiś i śmiało umiejący patrzyć w oczy. — Chwała Bogu — rzekła — żeś acan tej podróży dla mnie podjętej nie przypłacił życiem; miałabym ją była wiekuiście na sumieniu. Pani hetmanowa pisze mi, że acan ustnie masz mi dać na list odpowiedź. Mówże, proszę; niezmierniem jej ciekawa. Trochę się namyśliwszy, Serwuś począł: — Pani mi przebaczy, że wszystkiego, com słyszał od pani Pociejowej, powtórzyć nie potrafię; nie wszystko by się powiedzieć godziło, bobym uszy pańskie obraził. — O, znam ja ją dobrze, że język ma ostry i niepowściągliwy — przerwała zimno Przebendowska. — Mniejsza o to, że przykrym mi co być może: mów acan otwarcie! — Tylem wyrozumiał z jej mowy i usposobienia — rzekł Serwacy — że na nią i na panią hetmanową Sieniawską wcale tu liczyć nie można. Obaj panowie hetmanowie, usposobieniem animuszów szlachty mocno nastraszeni, kroku już naprzód nie uczynią, a ten, który zrobili, chcą i upierają się cofnąć. — Tak mówiła? — zapytała spokojnie podskarbina. — Powtórzyła mi to po kilkakroć i bardzo gwałtownie — dodał poseł. — Wspomniałaż co o pensji swojej? — odezwała się, nie okazując najmniejszego wzruszenia, Przebendowska. — A, była i o tym mowa — odparł Serwuś — ale jak się wyraziła, tego przez respekt powtórzyć nie mogę. — Przecież, przecie! Mów acan! — nalegała pani. Serwuś, zarumieniony, oczy spuścił i żuć zaczął, jak zwykle, gdy był w kłopocie. — Nie mam co obwijać — bąknął niewyraźnie. — Pani Pociejowa powiedziała: niech sobie ją król schowa, dla… dla której innej z pań… — Rozumiem — przerwała z gniewem trochę Przebendowska. — Mogła dodać, że i ona z tego tytułu ją miała, co inna. A cóż więcej? Serwacy poruszył ramionami. — A czegóż więcej potrzeba? — odezwał się. — Nahałasowała dużo i naklęła się, że co postanowiono, to się zmienić nie może, a pan feldmarszałek skrypt oddać musi. — Nie odda go! — zawołała dumnie pani Przebendowska. — Nie powinien, go zwracać i nie zwróci! Wszakże mu dobrowolnie komendę oddali hetmanowie. Więc co oni dali, to żony ich teraz myślą odbierać! Śmiechu warto! — Pani Pociejowa odzywała się z tym głośno i wszędzie to powtarzają, że gdyby mąż jej uległ, ona sama gotowa na koń siąść i stanąć na czele wojsk w obronie praw Rzeczypospolitej. Pogardliwy uśmiech ukazał się na ustach podskarbiny. — O! Już by teraz do Gdańska nie dojechała! — szepnęła z przekąsem, ale smutek zasępił jej czoło. — Ha! Będziemy się więc musieli jakoś obejść bez hetmanów — zakończyła. — Ale czy oni i ich żony wyjdą na tym dobrze, nie wiem. Idź waćpan już, spocznij — dodała, rękę mu wyciągając do pocałowania — proszę o sobie pamiętać. To mówiąc, zwróciła się i powoli, z głową spuszczoną odeszła do swego pokoju. — Ha — rzekła do Spieglowej, która oczekiwała na nią — dwie hetmanowe wojnę wypowiedziały królowi i feldmarszałkowi. My chyba we dwie z tobą, moja Aurorko, na czele wojsk saskich przeciwko nim wyciągniemy. — Rozśmiała się szydersko i smutnie. — Gotujmy amazonki, nie obejdzie się bez nas! * * * Lat kilka upłynęło od opisanych wypadków, a w położeniu i stosunkach osób, któreśmy dali poznać czytelnikom naszym, na pozór małe tylko i nie znaczące zaszły zmiany. Obalenie Flemminga gwałtowne okazało się niepodobieństwem; podkopywano go jednak w Saksonii, starano się zohydzić w Polsce i sparaliżować tam wpływ jego. Intrygi skutkowały niewidocznie, powolnie, lecz znaczenie feldmarszałka i zaufanie, jakie miał u króla, słabło. Podszepty Vitzthumów, doniesienia Watzdorfa nie zdołały mu jawnie zaszkodzić, ale August stygnął i tracił wiarę w niego. Flemming przestał być wyrocznią, rachuby jego chybiły, czas upływał, a kroku naprzód uczynić nie zdołano. Zwłoka w sprawach Rzeczypospolitej, ciągle przygotowywanych do ostatecznego rozwiązania, a nie dających się rozciąć mieczem, jak węzeł gordyjski186, niecierpliwiła króla najbardziej. Mieczem bowiem tylko mogło się dokonać to, co Flemming zamierzał; z dobrej woli Rzeczpospolita na radykalne zmiany swych ustaw, które wiekami z żywotem jej się zrosły, nie mogła się zgodzić. Poruszenie przeciwko wojskom cudzoziemskiego autoramentu, których komendy król ani Flemming do rąk hetmanów zwrócić nie chcieli, nie tylko nie ustawało, lecz rosło z każdym rokiem Zrywano jedne po drugich [sejmy], wołając przede wszystkim o przywrócenie władzy hetmanom, pozbawionym prawa lokowania wojsk, dystrybuty hiberny, wydawania asygnacyj itp. Unikając osobistego występowania we własnej sprawie, hetmanowie, a raczej dwie ich małżonki wszechmogące, nasyłały ze swej ręki na sejmiki szlachtę, która, coraz głośniej i zuchwalej pokrzykując, domagała się reintegracji187 panów hetmanów. Niektórzy chcieli tylko, aby im przywrócono komendę i buławę, a nie władzę „co do pióra” (asygnacje); lecz wszyscy zarówno jednocześnie żądali odepchnięcia Flemminga, którego nie podsądzano, ale obwoływano na pewno wrogiem i napastnikiem na prawa i wolności Rzeczypospolitej. Nie odpowiadając na tę wrzawę, ale ustąpić nie chcąc, Flemming, czując się jeszcze za słabym do porwania się na zamach stanu, nowym zwrotem swej polityki usiłował siły, którymi w Polsce rozporządzał, powiększyć. W tym celu, pod pozorem obawy od północy i potrzeby obrony, utworzył ligę, rzekomo przeciwko Piotrowi188, dawnemu sprzymierzeńcowi Augusta, w istocie zaś, alby mieć powód do wprowadzenia wojsk do kraju. Wciągnął do niej cesarza Karola VI189, króla angielskiego, jako księcia hanowerskiego190, i ze strony Rzeczypospolitej przyrzekł dziewiętnaście tysięcy ludzi. Cesarz dać miał szesnaście, Saksonia — sześć, Brunświk — osiem. Spodziewał się Flemming, iż postrachem wymoże ratyfikacją tej umowy na sejmie, lecz sejm spełzł na niczym z powodu komendy i skryptu, a wrzawa, przekleństwa i oburzenie przeciwko Flemmingowi urosły do najwyższego stopnia. Nie miały już miary gniewy na tego, którego „niegodziwym zdrajcą i zbójcą” nazywano. Nie było w kraju zakątka, gdzie by imienia jego jako przyczyny wszystkiego zła nie przeklinano. Król naglił o rozwiązanie, które w warunkach, w jakich się kraj znajdował, było niemożliwe. Flemming czekać kazał, a rzeczy, zamiast się poprawiać, pogorszały, rozdrażnienie wzmagało, dwór tracił najwierniejszych adherentów, odstępujących go ze strachu. Wszystkie te fakta wielkich rozmiarów, z bliska widziane, rozpadały się na sieć drobnych, nie dostrzeżonych intryg i pokątnych knowań. Sprawa kraju, zamiast płynąć majestatycznie jednym wielkim korytem, rozciekała się tysiącem małych strumyków. Król zabawiał się tymczasem, aby o troskach zapomnieć, według dawnego obyczaju, lecz już nie z dawnym zapałem i ochotą. Przeszło pół wieku przeżywszy wśród bure i dramatów, mimo żelaznego temperamentu August starzał i zmysły jego tępiały. Mc go ani zbytnio zająć, ani przyciągnąć i stale zająć nie mogło. Flemming, widząc go zniechęconym, zobojętniałym, dla siebie, choć sam często gotów był ręce opuścić, jako ostatecznego lekarstwa używał swej wielkiej idei, ukazując mu ją jako cel w przyszłości, godzien nadzwyczajnych wysiłków i ofiar. — Najjaśniejszy Panie — powtarzał mu — tak olbrzymiego dzieła, jakim będzie połączenie dwu krajów w jedno silne mocarstwo, które w pośrodku Europy zajmie stanowisko przeważne, nie można dokonać w jednej chwili. Wymaga ono przygotowań długich, rozwagi i rachuby, ale przyszłość dynastii Waszej Królewskiej Mości zapewni. Król w istocie myślą się tą zdawał rozgrzewać, a choć sejmy zrywano, burzono się i wykrzykiwano, stał dotąd uparcie przy Flemmingu i komendzie jego. Vitzthumowie, Watzdorf, saskie stronnictwo na dworze, choćby zapewne nic nie miało przeciwko wielkiej monarchii dziedzicznej, żartowało sobie z niej jak z marzenia nigdy nie mogącego się ziścić, a Saksonii zgubą i ruiną grożącego. Polaków tu obwiniano o niewdzięczność i przeniewierstwo. Przed królem zaś, sam na sam, Vitzthum podszeptywał, że zrażając szlachtę, traci się nadzieję wyboru królewicza na tron, o który przede wszystkim starać się było potrzeba. Król, jak całe życie swe nie bardzo był pewien, czyjej radzie dać pierwszeństwo, jednym uchem słuchał Vitzthuma, drugim — Flemminga, do którego długie nawyknienie i wyższość jego nad płochym Vitzthumem przewagę mu dawały. Flemming, który dawniej zręcznie kobiet używał do swych celów, teraz zrozpaczył191 niemal, aby która z pań przesuwających się tylko przez dwór i za kulisami mogła Augusta do siebie przywiązać. Vitzthumowie nastręczali różne piękności na próżno; trzeba było czegoś niesłychanego, nadzwyczajnego, poczwarnego może, aby króla zająć i odżywić. W pierwszej chwili nowość zawsze pociągała go, ale w dni kilka już nią być przestawała. Flemming w końcu wyrzekł się tego środka i nabrał przekonania, że płoche miłostki skończyły się na zawsze; podzielała to przekonanie podskarbina, a milczała Spieglowa. Korzystając z tego, strona przeciwna, która w usposobieniach pana przez Vitzthuma była uwiadamianą, starała się coś wyszukać, co by króla starzejącego stale i gorąco zajęło. W tym spisku byli wszyscy przeciwnicy feldmarszałka, jawni i skryci. Sejm pacyfikacyjny pomiędzy innymi warunkami, którymi króla związał na nowo, postanowił i ten, ażeby dłużej nad trzy miesiące w Saksonii nie przebywał. Nie spełniało się to bardzo ściśle, ale dla jednania sobie wzburzonych umysłów, dla rozrywki August co rok a wiosną zjeżdżał do Polski, a sejmy go też zmuszały do odwiedzania Warszawy i Grodna. W tym roku sejm się znów miał zebrać w Warszawie i dwór gotował się do podróży. Vitzthum był nieodstępnym. Z chwilowych miłośnie pańskich nie było żadnej, która by dostąpiła zaszczytu towarzyszenia mu do Polski. Vitzthumowie mieli nadzieję, że coś potrafią wynaleźć w Warszawie, gdzie król dawniej znalazł był Lubomirską, Denhoffową, Henrietę Duval192, nie licząc mnogich fantazji innych, które nad jeden sejm nie trwały. Na porządku dziennym w radzie starych pań zbierających się u Racheli było znalezienie osoby, która by króla opanowała i przez którą by opanować go można. Do spisku tego należeli Lubomirscy, syn króla Rutowski (ze Spieglowej), Vitzthum i innych wielu. Pułkownik Rutowski, który właśnie poprzedził króla do Polski, zaklinał się z niechęci dla Flemminga, iż znajdzie klin, którym go wysadzi. Tymczasem nasz pan Serwacy, po zupełnym wyleczeniu się z rany, jednego dnia, namyśliwszy się dobrze, stawił się u podskarbiny i z pokorą a wyrazami wdzięczności prosił jej o uwolnienie ze służby. Potrzebował się dowiedzieć i do swoich Gierdzieliszek, a może też na myśli miał zboczyć do Wilna i zajrzeć do Domci, o której sobie marzył często. Marzenia to były osobliwe zaprawdę. Serwuś nie kochał się gwałtownie, a pozbyć się nie mógł jej wspomnienia. Wyśmiewany za swe niezgrabstwo przez dwór żeński podskarbiny, straciwszy wiarę w siebie, był tego przekonania, że ze swą powierzchownością wstrętliwą ani serca kobiety pozyskać, ani szczęścia jej dać nie może. Więc ilekroć puścił cugle wyobraźni, oburzał się sam na siebie, łajał się i postanawiał nie myślić o tym więcej. „A co jej po takim jak ja drągalu? — mówił. — Ot, to bym ją dopiero uszczęśliwił!” I pluł a gniewał się na siebie. Gdy podskarbina posłyszała z ust jego prośbę o uwolnienie, zdziwiła się, dotknięta tym mocno. Wprawdzie się była pogniewała na niego za wystąpienie śmiałe i sama nawet pozbyć się go postanowiła, ale później rana, choroba, poświęcenie się dla honoru domu, wreszcie nałóg i nawyknienie, myśl, że wierniejszego nie znajdzie sługi, zmieniły usposobienie pani Przebendowskiej. — Ale dlaczegóż acan chcesz mnie porzucić? — odezwała się głosem dosyć łagodnym, podnosząc nań swe niebieskie oczy. — Czy ci tu tak źle u nas? Gierdzieliszki, które ci mój mąż dał, możesz albo puścić dzierżawą, albo sobie czasem do nich dojeżdżać. Ja bo tu doprawdy nikogo na jego miejsce nie znajdę. Ale nie, nie! Co znowu za fantazja? — dodała żywo. — Acan mnie nie opuścisz, ja nie pozwalam. Dosyć będzie czasu na wieś, gdy postarzejesz. Pani Spieglowa, przyjazna Serwusiowi i mająca nad nim pewną władzę, przystąpiła także, przekonywając go, że tego czynić nie powinien. — Do czego ci się to zdało? — rzekła. — Zaszyjesz się na wsi, zmarniejesz. Tu masz życie spokojne, a podskarbinie jesteś potrzebny. Sądząc, że dosyć szczupłe wyposażenie mogło wpłynąć na to postanowienie, Przebendowska oświadczyła się z gotowością powiększenia zasług we dwójnasób. Na to Serwuś się nadzwyczaj oburzył, zaczął jąkać i bełkotać i stanowczo odrzucił ofiarę. — A już, jeśli ja jaśnie pani na co jestem potrzebny, a mam zostać — zawołał — to, tak mi Panie Boże dopomóż, bez tych pieniędzy! Nie chcę ich znać i nie przyjmę. — No, zostań, jak jesteś — odezwała się podskarbina, poruszona tą szlachetnością — ja ci nawzajem daję słowo, że twoich zasad republikańskich nie tknę i nie użyję cię do niczego, co w tobie wstręt obudzą. — To mówiąc, uśmiechnęła się z politowaniem i na tym się skończyło. Serwuś został na miejscu. Uwiadomiony o tym podskarbi nic nie miał przeciwko temu. Pojechał tylko Serwuś na dwa miesiące do Gierdzieliszek, aby tam zaprowadzić jakiś porządek i zlecić je opiece Derengowskiego, a wracając, wstąpić do pana podkomorzego Gintowta, który go, oburącz ściskając, przyjął serdecznie. Podkomorzy, któremu, jak sam powiedział, niegdyś Flemming oczy otworzył, teraz był jednym z najzagorzalszych przeciwników feldmarszałka i na sejmikach domagał się powrócenia skryptu, aż chrypł. Forytowano193 go do sejmu i nie bardzo się temu opierał. Wilno też było Serwacemu, jeżeli nie po drodze, to niewiele z drogi: wstąpił do woźnego. Tym razem los zrządził, że panny Domicelli nie zastał; bawiła u ciotki na wsi, około Wilejki. Stary Jeremi przy kieliszku, tak ni z tego, ni z owego, przebąknął, wpatrując się w Serwusia, że dziewczynie się coś trafiało. — I czas by ją za mąż wydać — rzekł — szkoda, aby przy nas starych męczyła się i marniała. Dziewczyna złota, serce, rozumek, charakter, jakich na świecie nie ma. Ano, i liczko niczego, a da Bóg, po najdłuższym życiu naszym coś się tam znajdzie w kuferku. Domina także wart parę groszy. Zmieszany Serwuś począł tylko potwierdzać słowa ojcowskie, że panna Domicella bodaj królewicza warta. Unosił się w pochwałach dla niej, poruszył mocno, ale więcej słowa rzec się nie ważył. Wyszedłszy od woźnego, smutny był jak noc, zły na siebie i losy swoje, co go tak upośledziły; ale się pocieszał czystym sumieniem. „Gdzie bym ja miał dziewczynę gubić, los jej zawiązywać — mówił do siebie — żeby się potem z niej ludzie wyśmiewali, że ją do takiej tyki niezgrabnej przywiązano. A niech Bóg uchowa!” Poszedł do Bernardynów i heroicznie dał na mszą świętą na tę intencją, alby jej Bóg w przyszłym pożyciu błogosławił; niechaj będzie szczęśliwą z innym, byle była! O sobie poczciwy Serwuś ani myślał. Potrzeba było też powracać do Drezna, z którego się podskarbina nie ruszała. Pożegnawszy się z woźnym, puścił się tedy w drogę, bardzo przybity i markotny. Od starego się jakoś dowiedzieć nie potrafił, kto się pannie Domicelli stręczył, a prawdą a Bogiem naówczas nikogo nowego nie było tak dalece. Woźny zażył był tego fortelu sądząc, że mu się może uda Serwusia na deklaracją wyciągnąć, bo wiedział, że córce miły był, jemu zaś i żonie jak własne dziecko. Tymczasem się nie powiodło. Następnego roku znowu jechał Serwuś do Gierdzieliszek dla zobaczenia, co się tam dzieje. Wahał się mocno, czy zawrócić do Wilna. W palce stukał, myślał, coś go ciągnęło i zboczył. Nieszczęśliwie trafił. Dom był w żałobie. Siwa Kasia umarła niedawno. Woźny ze strapienia po niej nogami suwał, zgarbił się, postarzał mocno; Domcia była wymizerowana, blada, zmieniona, smutna. Gdzie tu było pomyśleć nawet o oświadczynach? Starał się tylko dowiedzieć o kawalera. A był nim właśnie pisarz z kancelarii trybunalskiej, Prządkowski, chłopak ładny, niegłupi, ale szalona pałka. Parę razy podchmielony wpadł do woźnego, lecz Domcia się go obawiała i nie życzyła. Tyle mu powiedziała. Przyjęty serdecznie, Serwuś przesiedział tam godzin kilka, sta— rając się pocieszać ojca i córkę. Z wielkim afektem i respektem pożegnawszy pannę, powrócił do Drezna. Upłynął rok znowu, a do Wilna i do Gierdzieliszek nie było sposobu dojechać. Serwuś, wzdychając, myślał sobie, że Domcia pewno za mąż wyjść musiała. „Więc po co ja tam jechać mam i serce sobie psować?” mówił. W istocie biedna Domcia — na którą ojciec mocno nalegał, że spokojnie umrzeć nie będzie mógł, dopóki jej za mężem nie zobaczy — choć się wypraszała mocno, zmuszoną była dla ojca oddać rękę temu szaławile Prządkowskiemu, który niby to się miał ustatkować. Chłopak przyczaił się tylko, a udawał pokornego, a zaraz po ożenieniu, wniósłszy się do domku na Zarzecze, życie rozpoczął hulaszcze, do którego nawyknął. Wszczęły się zwady ze starym ojcem; gryzł się woźny i siadywał po całych dniach w kościele, nie chcąc na to patrzeć, co się działo w domu; obiegł potem ku zianie i na ręku córki Bogu ducha oddał. Gdy następnego roku z Gierdzieliszek znowu Serwuś o Wilno zawadził, wahał się zajść na Zarzecze, bał się nawet pytać o woźnego, gdy na ulicy spotkał Domcię w żałobie, powracającą z kościoła. Była najnieszczęśliwszą z kobiet, bo mąż po śmierci woźnego, którego się trochę obawiał, począł się z nią nielitościwie, grubiańsko obchodzić. Zobaczywszy Serwacego, Domcia się rozpłakała tak okrutnie, że się utulić długo nie mogła. Poczęła mu potem opowiadać dolę swoję, a gdy łzy na jego oczach postrzegła, oburzenie i zajęcie jej losem, wybuchnęła biedaczka. — A! Panie Serwacy! Wstyd mi to mówić i dziś już po czasie. Ja sobie zawsze o was myślałam, Pana Boga prosząc o to, żebyś się ty ze mną ożenił. Pan Bóg znać tego nie chciał. Rozpłakała się oczy zakrywając. Serwuś, posłyszawszy to, chwycił ją za drżącą rękę. — A! Moja dobrodziejko ty złota! Aniele ty mój! Dolaż moja nieszczęśliwa! Jam tylko tego pragnął, jak królestwa niebieskiego; największe by to szczęście było dla mnie. Ale jakże ja miałem moją nikczemną, paskudną figurą pannie los zawiązywać? Sumienia bym nie miał. Com się ja namęczył, ale nie śmiałem! Serwuś się na dobre rozpłakał, a Domcia aż się zachodziła, chustką tuląc łzy i łkanie. Pobrawszy się tak za ręce, milcząc, patrząc na siebie stali chwilę we wzruszeniu wielkim. Nie było już rady. Grzech nawet myśleć o tym! Serwacy gorąco ją począł w ręce całować. — Bóg mnie pokarał — rzekł. — Miałem w ręku szczęście moje jedyne i nie doszło mnie. Dobrodziejko ty moja, póki żyw cię miłować będę! Nie daj Boże, ale gdybyś mnie potrzebowała jak brata, a ja się wam na co przydał, nakazuj — życie dla ciebie dam! Prządkowska podziękowała smutnie. Poszli jeszcze kawałek drogi ze sobą razem i poczęła mu o swoim życiu opowiadać, jak jej mąż niegodnie się ze starym ojcem obchodził, jak domu nie pilnował, że w mieście miał dawną kochanicę, wdowę majętną, która iść za niego nie chciała, a durzyła i od żony odciągała. Mówiła mu Domcia, że tylko o śmierć Pana Boga prosi. Popłakali się znowu, gadali długo i nagadać się nie mogli. Odprowadzał on ją, potem ona jego, aż się musiał wyrwać zdesperowany i tegoż dnia pod noc z Wilna wyjechał, ze zranionym sercem na służbę powracając. Dał sobie słowo uroczyste, że póki żyw, do żadnej kobiety się nie zbliży i o ożenku nie pomyśli. Być też może, iż mimo woli nadzieję jakąś żywił, że kiedyś Domcia będzie wolną. Ale się pewno zaraz z tego wyspowiadał jak z grzesznej myśli, bo człowiek był sumienny i wielce pobożny. Republikańskie przekonania Przebendowskiego od czasu rozmowy z księdzem Trzeciakiem mocno się jakoś były zachwiały. Potem ulegały one nieustannym fluktuacjom. Czasami, gdy sam na sam z książkami swymi został, powracał mu animusz szlachecki, a gdy wpadł między panów braci, przypatrzył się im z bliska, posłuchał rozpraw na sejmie, na zjazdach, gniewał się i ochota go brała ład jakiś, choćby siłą, wprowadzać. Sam już dobrze nie wiedział ani czego życzyć, ani z kim trzymać. Lecz że nic go nie zmuszało czynnym być, patrzył więc tylko i ramionami zżymał, a gdy srodze się zgryzł, szedł do kościoła i modlił się gorąco. W tym roku pani Przebendowska, z powodu że znienawidzony w Polsce i coraz bardziej wstrętliwy wszystkim Flemming w Warszawie się pokazywać nie mógł i na sejm nie jechał z królem, musiała dla czuwania nad intrygami w zastępstwie brata jechać ze Spieglową. Mogła stąd przynajmniej donosić wiernie o przebiegu całej sprawy. Serwacy otrzymał rozkaz, aby jej towarzyszył. Dosyć to mu było na rękę, bo wolał być pomiędzy swoimi i rozsłuchać się z bliska, co się tam działo. Gdy do stolicy przybyli, gdzie Przebendowscy pałac mieli, podskarbina część jego zajęła ze Spieglową nieodstępną Szlachty już się zjeżdżało wiele, wrzało tu wszystko i poruszało się jak na drożdżach, ale regalistom ani się odzywać dano. Jednym głosem przeklinano Flemminga, odgrażano się przeciwko lidze, wołano o oddanie skryptu, o przywrócenie władzy hetmanom, grożąc nowym sejmu zerwaniem, jeśliby rzeczy do dawnego nie wróciły porządku. Biskup Szaniawski, Ossolińscy194, Karwowski, Ogińscy, Kociełł, Gałecki i inni, Sasom oddani, nawet się już odzywać nie śmieli, chowając po kątach. Serwacy, ile razy z domu się wyrwał na miasto, a spotkał ze znajomymi, których miał wielu, powracał, potrząsając głową dziwnie i źle wróżąc Flemmingowi. Nie pytano go o to, więc milczał. Przybyła z podskarbiną pani Spieglowa znalazła w Warszawie pociechę razem i niepokój, dowiadując się (czego nie była pewną), że syn jej, hrabia Rutowski, bawił tu, oczekując na króla. Stosunki matki z nim, jak wielu innych przyznanych dzieci króla z matkami, były osobliwszego rodzaju. Hrabinie Cosel odebrano wszystkie dzieci; tak samo i Spieglowej syna, którego kochała bardzo, zawczasu odjęto i uczyniono go niemal obcą dla niej istotą. Rutowski (nazwany tak od rucianego wianka w herbie saskim) oddany był najprzód na wychowanie do Francji, wstąpił potem z rozkazu ojca w służbę Wiktora Amadeusza195, króla Sabaudii, krótki czas znajdował się w wojsku pruskim Fryderyka Wilhelma I196, który tak się z nim obchodził, iż wytrzymać tu nie mógł. Wrócił więc do służby saskiej i używany przez króla do różnych wojskowych spraw, dość przez niego lubiony, w nieustannym był ruchu. Odpowiadało to jego żywemu charakterowi. W tym życiu burzliwym a swobodnym Rutowski między wojskowymi nabrał był obyczajów i wyobrażeń, które dla dumnej, szlachetnej matki rażące się wydawały i nieznośne. Kochała go i martwiła się widząc tak płochym. Był to żywy obraz króla—ojca, z większymi od niego zdolnościami, a z równym mu lekceważeniem świata. Ta sama płochość w postępowaniu, lenistwo ducha, pogarda dla praw moralności powszedniej, nad którą syn królewski, równie jak król, chciał być wyższym. Wojskowy z powołania, chowany w obozach od lat najmłodszych, Rutowski prowadził życie żołnierskie, pił, grał i swywolił; młody i piękny, wstępował w ślady ojca, bałamucąc się i zajmując coraz nowymi miłostkami, wśród których nie przebierał wcale. Po przybyciu do Warszawy Spieglowa przez dni kilka na próżno wyglądała odwiedzin syna, chociaż wiedział o niej dobrze. Hrabia Rutowski tak był zajęty paradami wojskowymi, które dla ojca przygotowywał, fetami dworskimi, zabawą i trzpiotostwem, że matki odwiedzić nie mógł. Nudziło go też, że Aurora za każdym z nim spotkaniem dawała mu macierzyńskie nauki i starała się swywolnika niepoprawnego na poważniejszą prowadzić drogę. Po długim i tęsknym oczekiwaniu jednego wieczora wpadł nareszcie Rutowski do matki, która wybiegła naprzeciw niego, do łez prawie wzruszona. Pułkownik był ujmującej powierzchowności, pełnym wdzięku młodzieńcem; matka więcej go może kochała niż córkę, a miano to nie mogła się wstrzymać od okazywania wstrętu, jaki w niej sprawiał niesłychaną płochością swoją. Nim się tu zjawił, doniesiono już pani Spieglowej o pogłosce, która przebiegła miasto, a ją przeraziła i niemal zmartwiła. Rutowski znalazł był w Warszawie piękną bardzo, jak głoszono, ale dziwnie też płochą i mimo młodości zuchwałą, niepohamowaną dziewczynę, która miała być córką Henriety Renard, żony restauratora Duval, i króla Augusta. Sławna ta Anusia197 już wprzód, nim ją wyszukał Rutowski, dokazywała z wojskowymi w Warszawie tak, że ją palcami pokazywano. Grała w niej owa niepohamowana krew królewska. Dziewczę miało upodobanie szczególne w wojskowych zabawach, koniach, mundurach, mustrach, władało szpadą, dosiadało swywolnych wierzchowców i przybrało obyczaje na pół męskie. Znajdowano, że jej to nadzwyczajny urok dawało. Rutowski, zobaczywszy ją, zajął się był niezmiernie tą siostrą, ale złe języki utrzymywały, że stosunki wcale nie były braterskie. Samo posądzenie o to oburzało i gniewało Spieglowa. Za pierwszym widzeniem więc postanowiła mocno zburczyć syna i wymóc na nim, aby z szaloną dziewczyną zerwał stosunki, a zgorszenia nie dawał. Zobaczywszy wchodzącego pięknego królewicza, matka rozpłakana rzuciła mu się na szyję. Na twarzy pułkownika panowała jasność, pogoda, niepamiętne na nic wesele. Najmniejszego śladu zgryzot, sumienia i walki. Spieglowa, nierychło łzy utamowawszy, wprowadziła go do siebie, a Rutowski, śmiejąc się ciągle, wesoło ręce jej całował. — Kochana mamo — zawołał po francusku czystym akcentem paryżanina — pojmuję, żeś mogła płakać po mnie, gdy mnie nie było, bo i ja doprawdy mocno tęskniłem za tobą; ale teraz, gdyśmy razem, pardieu198, trzeba się weselić! Czegóż płakać? — Mój drogi — odparła matka — czyż nie wiesz, że u nas kobiet największa radość prawie zawsze tłumaczy się łzami? — No, a zatem niech się mama prędko wypłacze — dodał Rutowski — i zacznijmy się cieszyć sobą. Usiedli więc przy sobie do rozmowy. Rutowski nic pilniejszego nie miał nad to, by się pochwalić wielką dobrocią ojca dla siebie. Przedmiot ten uczynił go gadatliwym. — O teraz — rzekł po chwili — gdy mi już wolno zostać w wojsku saskim, dopóki mnie z niego, jak Maurycego, Flemming nie wykole, będąc ciągle z królem i przy królu, spodziewani się na większe jeszcze łaski jego zasłużyć. — Ale feldmarszałek — przerwała matka — nigdy nie był przeciwko tobie, przeciwnie. — On — rozśmiał się pułkownik — on! Nie wiem, chybabym tą powolność jego winien był podskarbinie i tobie. Całemu światu wiadomo, czym jest Flemming. Pozbył się ze służby Schulenbunga, wygryzł z niej Patkula199, wypędził Seckendorfa200, zmusił ustąpić Schmettaua i Sessaua, bo sam chce być wszystkim. Spieglowa poruszyła się, chcąc mu zaprzeczyć, ale syn zaczął ją po rękach całować i mówić jej nie dał. Nierychło mogła się odezwać. — Mój drogi Guciu, żyjesz ciągle pomiędzy ludźmi, którzy zazdroszczą feldmarszałkowi szczęścia jego, nienawidzą go, bo im zawadza. Przejąłeś się ich uczuciami i nie oddajesz mu sprawiedliwości. Flemming… — Flemming — przerwał gwałtownie Rutowski — jest nie— przyjacielem nas wszystkich, a myśli tylko o sobie i swoim worku. Wy, ch?re maman201, żyjecie w domu i kole jego, przejęliście się dlań miłością zrozumiałą dla mnie; ale darujesz, że ja jej podzielać nie mogę. Papa powinien się raz pozbyć jego opieki. W Polsce z nim nic nie zrobi, bo go tu nienawidzą, w Saksonii go nie cierpią, w Berlinie się nim brzydzą, w Wiedniu się nań krzywią. Została mu tylko miłość siostry i wasza. (Powtarzał, co Vitzthumowie mówili). — I szacunek, i miłość króla, której intrygi żadne nie wydrą! — zawołała Spieglowa. — Byłoby to dla wszystkich nieszczęściem!, gdyby Vitzthumy i Watzdorfy górę wzięły. — A wezmą, kochana mamo — rozśmiał się Rutowski, poprawiając w zwierciadle peruki i munduru — wezmą! Do tego się wcześnie przygotować potrzeba. Ja ci to mówię. — A ja ci mówię, że nie — zaprzeczyła Spieglowa — ja króla znam. Król się bawi intrygami, słucha, co mu donoszą, zżyma się może czasem na feldmarszałka, ale wie, że to jedyny człowiek, na którego rozumie polegać może. — Osobliwy rozum — parsknął Rutowski — który w walce z głupimi i pospolitymi ludźmi zawsze bywał pobijany. Ale dajmy temu pokój ch?re maman. Ja mojej mamie nie bronię kochać Flemminga, a ty nie możesz mi zakazać się nim brzydzić. Nie lubię go, nie cierpię! Mówię otwarcie, że gdy mu zaszkodzić potrafię, uczynię to z całego serca. — Niegodziwy jesteś! — zawołała Spieglowa zniecierpliwiona. — Po tak długim niewidzeniu przychodzisz z tym, abyś mi uczynił przykrość największą. Rutowski, śmiejąc się, począł ją w ręce całować. — Ch?re maman! — zawołał. — Jeżeli tak, to się drugi raz przyjść nie odważę. — Dobrze, że mi to zapowiadasz wcześnie — przerwała matka. — Zatem pośpieszę się z tobą rozmówić zawczasu o jednym jeszcze, co minie niewymownie boli, a co się ciebie tyczy. — Zawsze tylko wyrzuty i bury! — westchnął piękny Rutowski z rodzajem rezygnacji. — Ależ to okropna rzecz! — Mój drogi, dlaczegóż zasługujesz na to? — zapytała matka, spuszczając oczy. I jakby niełatwo jej przyszło przemówić do syna, zamilkła, po przestanku długim zaczynając głosem zmienionym: — Rada bym, żebyś mi zaprzeczył. Słyszę zewsząd znowu o jakiejś Anusi, córce Duvala, która ci ma zawracać głowę. Mów, tłumacz się, uspokój mnie! — Otóż, widzi ch?re maman — zakrzyknął Rutowski — widzi mama, jak to ludzi sądzą! Jedyny mój dobry i szlachetny uczynek, jaki w życiu spełniłem, ściąga na mnie krzyki i gniew mamy! Dziewczyna śliczna, wyśmienita, wesoła, byłaby się zwalała, gdybym ja jej nie wyciągnął z błota. — Ludzie mówią, że to córka króla, przyrodnia siostra twoja — przerwała Spieglowa gwałtownie. — A! Bardzo być może! — uśmiechnął się Rutowski, ramionami ruszając obojętnie. — Któż to wie? Prawda, że do króla jak dwie krople wody podobna, ale co mnie obchodzi wątpliwe i tak dalekie pokrewieństwo? Anusię królowi przedstawię i zobaczy mama, że opanuje go. Spieglowa brwi zmarszczyła. — Król ją przyzna — ciągnął Rutowski — wyposaży, zawróci mu głowę, rozerwie go i my przez nią… — Nie dokończył spostrzegłszy, że się wygadał do zbytku. — Zrobimy z niej wielką panią! — dodał. — Zróbcie z niej kobietę uczciwą! — surowo wtrąciła Spieglowa. — A! Ch?re maman, ona będzie bardzo poczciwa, to pewna — rzekł Rutowski. — Serce ma najlepsze, ale pruderii najmniejszej. Doskonały wisus z dziewczyny. Papa się okrutnie nudzi, potrzebuje rozrywki, du nouveau n’en jut il plus au monde202. Ona wniesie nam na dwór wesołość, rozrusza go. Ja zaś, który ją kocham i pochlebiam sobie, że zyskałem też jej serce, ja przez nią u papy wyrobię, co zechcę. Spieglowa poruszyła ramionami, odwracając się od syna. — Wszystko to bezecne jest — zawołała — obrzydliwe, szkaradne! Gubicie ją! — Ja jej na sumieniu nie mam! — ciągle wesoło się śmiejąc, począł pułkownik. — Wprzódy, niżeśmy się poznali, miała już czułe stosunki z oficerami. Teraz już ja jej nie dopuszczę z lada kim ankanaliować203. Gdybyś ją mama zobaczyła, co za śliczna dziewczyna! Na koniu, powiadam mamie, przebrana po męsku, choć się jej pod nogi położyć! Spieglowa, gryząc usta, milczała. — Auguście — odezwała się tonem goryczy pełnym — powtarzam, ci: to ohydne! — Mama bo — przerwał Rutowski — podstarzawszy teraz, stała się nadzwyczajną rygorystką i wszystko bierze tak serio! To są przecie rzeczy trafiające się i w Biblii, i po świecie! Kto by tam wchodził w genealogie tego rodzaju? Niech mama się rozchmurzy, ja tego marsa na jej ślicznej twarzy nie lubię. I przysiadłszy się do matki, począł ją całować po rękach, które ona mu wyrwała. Cisnęła sobie skronie i zakrywała oczy. Dała wreszcie znak, aby o tym nie mówił więcej. Rutowski, posłuszny, zamilkł, lecz widząc nie zmieniające się smutne i gniewne usposobienie matki, a nie znosząc twarzy chmurnych, począł już szukać rzuconego gdzieś kapelusza i zabierał się do wyjścia. Nagle Spieglowa, prawie płacząc, zarzuciła mu ręce na ramiona. — Auguście mój — zawołała błagająco — nie bądź płochym! Wszystko to źle się skończyć musi, a zgryzoty, ból i smutek prowadzi za sobą. Guciu — dodała cicho — proszę cię, porzuć tę nieszczęsną dziewczynę! Rutowski parsknął śmiechem. — Ch?re maman! — zawołał — nie ja ją, to ręczę, że ona mnie porzuci. Proszę się nie obawiać o to. Bałamutka z niej gorsza jeszcze ode mnie. Dziś się kochamy jak gołębie, jutro, gdy się na dworze pokaże chevalier de Saxe, Moryś204, wszyscy ją będą bałamucili i ona ich wszystkich. To oficer od huzarów w spódniczce! Rutowski pocałował matkę w rękę. — Niech się mama nie frasuje i nie martwi — rzekł. — Ja Anusię oddam królowi, niech z nią sobie robi, co chce. Jestem dla niej oiseau de passage205, nie myślę o żadnym trwałym stosunku; ale dziś, ch?re maman, dziewczę tak urocze, zabawne, że niepodobna nie szaleć dla niej. Spieglowa z okrzykiem oburzenia odtrąciła go od siebie. W zapatrywaniu się na całą tę sprawę pułkownika było coś tak naiwnie cynicznego, tak lekkomyślnego, iż Spieglowa uszom swym prawie wierzyć nie chciała; lecz przez niego mówił duch ojca, dworu, wieku, tych kół, co się w swym przekonaniu nad wszelkie prawo wyżej stawiały. Mitologiczny Olimp, za którego bóstwa tak chętnie się przebierano, był dla nich jedynym wzorem,. Jupiterowi206 godziło się wszystko, co na chwilę mogło go rozerwać i dziwactwu dogodzić. Spieglowa płakała znowu, a syn jej śmiał się z tego strapienia, którego naprawdę nie mógł zrozumieć i które wydawało mu się dziecinnym. — Zobaczy mama — dodał — jestem tego pewnym, że wkrótce król Anusię za córkę przyzna, a to mnie w oczach mamy uniewinni. Że mnie za to śliczne dziewczę pocałuje i uściśnie, ma foi207, przynajmniej tyle mi się od niej należy! Gdyby nie ja, przepadłaby. Spieglowa szeptała ciągle, na wpół do siebie, na wpół do syna: — Siostra, siostra! Pułkownik ramionami zżymał. — Gdyby nawet tak było, przyrodnia — rzekł. — Nie mówmy już o tym. Ja mnichem nie jestem, nie zapieram się, że kocham Anusię, lecz słowo daję za siebie i za nią, że to nie potrwa długo. Papa ją wyda za jakie małe książątko niemieckie, które się przeszłością formalizować nie będzie. Matka odepchnęła go powtórnie. — Okropny jesteś — odezwała się głosem poruszonym. — Milcz, proszę cię, milcz! Rutowski był właśnie znalazł kapelusz i zabierał się do wyjścia, nadąsany. — Widzi ch?re maman, co ja mam począć z mamą? Nie przychodzę — źle, przyjdę — dostaję burę i połajanie! Ja wymówek słuchać nie mogę, to mnie męczy. Nikomu złego nic nie czynię, ale żyć i bawić się muszę, i szukać zabawy, partout o? je la trouve.208 To mówiąc, schylił się, by matkę w rękę pocałować, lecz rozgniewana, wyrwawszy ją, bez pożegnania posunęła się Spieglowa ku drugiemu pokojowi. Rutowski stanął w pośrodku salonu, zżymając się. Nie poszedł już za matką, tylko zawołał z dala: — Zegnani, ch?re maman, żegnam! Nie powrócę, aż się mama wygniewa i zapomni, bo to doprawdy śmieszne. Jedyny mój piękny czyn w życiu i za to bura! Otóż sprawiedliwość! Ma foi! Matka, nie musiała już słyszeć ostatnich słów, wyszła bowiem, drzwi zatrzasnąwszy za sobą. Rutowski z wodna kapelusz włożył na głowę, spojrzał w zwierciadło, uśmiechnął się do siebie i nucąc piosnkę z cicha, wysunął się z pałacu. W ganku masztalerz w liberii galonowanej trzymał konia. Z okna wyjrzała za nim matka zapłakana, ale nie podniósł oczu na nią i puścił się galopem ku Saskiemu Pałacowi.209 * * * Król nie był wcale rad ze stolicy. Przybył do niej przymuszony, ale wszystko, co go tu spotkało — niecierpliwiło, co mu donoszono — gniewało. W kółku poufałym, które nieraz polscy pokojowi podsłuchali, wyrażano się ostra, mówiąc o wojsku i szlachcie. „Canaille”210 było zwykłym epitetem; wspominają o tym współcześni. Wyrażenie to, po polsku mające jeszcze dobitniejsze znaczenie niż po francusku, powtarzano po Warszawie wyniesione z przedpokojów. Nawzajem też nie szczędzono panom znienawidzonym najokropniejszych kwalifikacji, a Flemminga imię nie wyszło z niczyich ust bez dodatku „niegodziwca i niezbożnika”. Pomimo takich usposobień wzajemnych król, ile razy wyjeżdżał, ukazywał się, przyjmował senatorów, przybierał twarz, wesołą i starał się łaskawym i uprzejmym okazywać. Umiał to doskonale August; na jego twarzy nikt nie wyczytał gniewu, nie poznał wzruszenia, chyba po wypływającym rumieńcu przelotnym; lecz gdy raz wezbrały w nim fale, strasznym był jak piorun i nie przebaczał nikomu. Mogła się i Rzeczpospolita spodziewać, że gdy dla niej wybije zemsty godzina, zemsta ta będzie okrutna. Niecierpliwie wyglądał jej August; Flemming nie bez przyczyny odradzał. Vitzthumowie podszeptywali, że feldmarszałek stał się bojaźliwym i nieudolnym; Szaniawski z innymi bronili go, ukazując na wzburzenie, które w kraju panowało i rosło. Szlachta na ten sejm zebrana przybyła z województw podżegnięta, kipiąca, głośno się dając słyszeć z odgróżkami. Hetmanowie obstawali przy odebraniu komendy Flemmingowi, składając się przed królem, iż ani życia, ani tronu nie byłby pewnym, gdyby się na zamach jaki teraz porwać miano. Przeciwnicy Flemminga bili i w to, że umysły coraz się bardziej od dynastii odwracały i pożądany wybór królewicza stawał co dzień trudniejszym. Jednego z tych dni wiosennych, gdy w poufnych rozmowach wyczerpano już wszystko, co za i przeciw Flemmingowi i planom jego powiedzieć było można, król zwołał część senatorów na radę. Pośpieszyli na nią i ci, co Flemmingowi byli oddani, i ci, co przeciw niemu knowali. Ilekroć podobne odbywało się consilium211, więcej ono zdawało się przeznaczonym dla zbliżenia ku sobie różnych żywiołów, niż aby król czynny w nim miał brać udział. August przybywał zawczasu zniecierpliwiony i znudzony; rozprawy go męczyły, myślami gonił gdzie indziej. Dotrzymywał jednak placu z obowiązku, spuszczając się na swych wiernych, że oni dokonają wszystkiego. Oni mu dyktowali słowa, podszeptywali rozkazy, z góry przygotowywali wnioski. W sporej salce przytykającej bezpośrednio do gabinetu królewskiego, od godziny już kilkanaście osób zgromadzonych było: biskup Szaniawski, hetmanowie obaj, kilku wojewodów, nie licząc codziennego tu Gałeckiego i pomniejszych wpływowych dygnitarzy. Twarze wszystkie zafrasowane były i posępne. Z nieufnością rzucano wejrzenia i słowa; sprzeczano się zajadle, to milczano, przechadzając i grupując rozmaicie. Często po cichu rozpoczęta rozmowa kończyła się opryskliwym sporem, który tylko bliskość króla od wybuchu powstrzymywała. Oczekiwano na zapowiedziane Augusta przybycie. Jeden z podkomorzych drzwi uchylił, wyjrzał i obliczył oczyma obecnych. Podwoje się rozwarły. Król wszedł. Powiódł wzrokiem posępnym po kłaniających się nisko senatorach. Twarz jego wyrażała niewysłowione znużenie; ziewnął nieznacznie i siadł na złocistym krześle przygotowanym dla siebie. Z dala senatorowie stół dzielący ich od króla otoczyli. Niektórzy zdawali się chcieć wysunąć naprzód, inni widocznie pragnęli się ukryć i zasłonić. Postawy zwiastowały już, że nikomu narada nie była przyjemną. Biskup Szaniawski zajął miejsce pomiędzy królem a senatorami, jakby obu stronom służyć się wybierał za pośrednika. August, spojrzawszy nań, wzrokiem i ręką dał mu znak, by mówił. — Najjaśniejszy Panie — odezwał się biskup kujawski — trudno się opierać oczywistości. Auspicja212 sejmu niedobra. Klamor213 gwałtowny; bodaj znowu nie zerwą. Król zmarszczył się i pogardliwie uśmiechnął. — Czegoż chcą jeszcze? Traktat wiedeński214 przepadł! Zrobili, co chcieli. — Umysły są wielce wzburzone — dodał ktoś zza stołu. — Nie przygotowane — z cicha odchrząknął ktoś inny, poprawiając. — Przygotowywać je wszakże miano ciągle — mruknął król szydersko. — Górują jedni — począł biskup z wyrazem pewnego oburzenia — a drudzy nam psują, co się zrobiło. — Spojrzał dokoła, jakby oczyma winowajców chciał wskazywać. — Szlachtę podżegają! Gawiedź ta nieszczęsna, której rozkiełznania pohamować niepodobna, sama z siebie by nie broiła. Są tacy, co dmą w te dudy, to oczywista. Król usta zaciął i nie powiedział nic, popatrzył i czekał dalszego ciągu. Milczano trochę. Wtem wojewoda inowrocławski skłonił się i przybliżył. Biskup spojrzał nań, usuwając się trochę. — Zdania są podzielone — odezwał się Gałecki. — Jedni utrzymują, że sejm dojść może i wocyferacje o skrypt i komendę dadzą się przytłumić lub odwrócić; drudzy twierdzą, iż się i ten zjazd rozbije o żądania panów hetmanów. Obaj obecni spojrzeli po sobie i nie rzekli nic. Sieniawski ręce za pas włożył i patrzył ku oknu obojętnie; Pociej czytał w twarzy króla i nic nie mógł z niej wyczytać oprócz nieukontentowania. — Sejm zostanie zerwany — mruknął chłodno Sieniawski. — Nikt szlachty nie podżega, sama ona wie, o co jej idzie i czego żąda. Sejm zostanie zerwany — powtórzył ciężej — święty Boże nie pomoże. Gałecki, zaledwie doczekawszy się końca, który tylko bliżsi mogli dosłyszeć, ciągnął dalej: — Jeżeli sejm zerwą — rzekł — do akcji przystąpić należy. Nie ma na co czekać. Nie będę w bawełnę obwijał. Mamy dwanaście do czternastu tysięcy wojska pod dowództwem feldmarszałka, które w pogotowiu stoi. Panowie hetmanowie (spojrzał ku nim szydersko) nie zbiorą na razie i czterech. Prezydia po miastach nasze. Czego tu czekać jeszcze? Jednym zamachem Kraków się opanuje, a w Warszawie i mysz się nie ruszy. Z zaufanych osób złożona rada zawotuje215 zmianę ustaw Rzeczypospolitej i monarchią dziedziczną. Gdy to mówił, panowie hetmanowie uśmiechali się. Ani Sieniawski, ani Pociej nie przerywał, oczyma tylko dawali sobie znaki, komu przemówić należy, i Sieniawski z wolna począł: — Mówisz, panie wojewodo, o naszych czterech tysiącach wojska. Ha! Jużci, do tego przyszło, że ich więcej może zebrać będzie trudno; ale zapomniałeś, że sto tysięcy szlachty ma szable i konie, i związek w pogotowiu. Wy po miastach prezydia będziecie trzymali, a ichmość się sfederują216 i ogłoszą gdzie bezkrólewie. Odzywają się głosy już dziś za Leszczyńskim… pójdą górą. — Zatem — przerwał popędliwie wojewoda — zatem z obawy owych związkowych nigdy nie zrobimy końca? Dziś nie czas, jutro będzie za wcześnie, a na ostatek za późno! Wszyscy milczeli; kilka westchnień słyszeć się dała. Król patrzył na końce długie kamizelki swej szytej złotem i przebierał po niej palcami. Wtem Pociej począł mrucząc: — Czas wszystko ostudza i mityguje; dajmy się ukoić umysłom. Przyczyni się do tego najwięcej, gdy pan feldmarszałek skrypt odda. Szlachta, zaspokojona, uśmierzy się wtedy. — Skrypt zwrócić nieodzowna rzecz — potwierdził Sieniawski. Króla wreszcie wyrwato to z zadumy i roztargnienia; podniósł oczy, w których coś błyskało. — Skrypt zwrócić — to znaczy oddać owoce tego, na co się lat kilka pracowało — rzekł szydersko — stracić wszystko, na co się ja na sejmie pacyfikacyjnym zgodziłem dla komendy Flemminga. Rada jest wyśmienita i bardzo prosta, lecz prosiłbym o inną. — Potrząsł głową znacząco. — Najjaśniejszy Panie — począł cicho jeden z dalej stojących senatorów — ośmielam się zwrócić uwagę majestatu na to, że z pomocą pana feldmarszałka Flemminga nic się zrobić nie da. Król tylko popatrzył. Senator dłonią pogładził głowę i zawahał się nieco; ale kość była rzuconą, zebrał się więc na odwagę i mówił dalej, mimo skierowanego nań wejrzenia: — Z panem feldmarszałkiem Flemmingiem nic się zrobić nie da. Zawziętość na niego tak wielka, że nikt się w obronie stawić nie waży. Paskwilusze217 latają, szlachta, samo imię usłyszawszy, burzy się i odgraża. Tyle lat biedy naszej, tyle wspomnień przyrosło do tego człowieka! Tu trzeba kogo innego. Oburzył się biskup Szaniawski, ruszył gwałtownie i ręce rozpostarł. — Gdzież mu podobnego znajdziecie! — zawołał. — Tacy ludzie na kamieniach się nie rodzą. Kto chce dobra istotnego, a nie rozterki i nieładu, ten z nim trzymać i przy nim stać musi. Król, na którego spoglądano, zachował się politycznie, obojętnie; słuchał, patrzył, nie dając znaku ani za jedną, ani za drugą stroną. Korzystając tylko z krótkiego momentu milczenia, wtrącił; — Paskwilusze, mówicie! Rad bym wiedział, jakiej są treści? Co to jest? Senatorowie spojrzeli po sobie; jeden z nich począł szukać za kontuszem, po kieszeniach i z pliku papierów, który na stole rozrzucił, dobył kartkę maleńką. Z rąk do rąk, ścigana wejrzeniami, poszła aż do króla. Stał na niej znany dystych łaciński: Fle — Super extremas generosae Poloniae ruinas, Minge — Super nomen, quod nova bella parit. Król, zmarszczony, odczytał dwuwiersz i z pogardą na stół go rzucił. Jakiekolwiek były osobiste jego usposobienia dla feldmarszałka, sprawą ta razem królewską była. Milczenie panowało jeszcze. — Szkoda, że go tu nie ma — dodał król. — Czasu straciliśmy dużo, a zanosi się na to, że jeszcze czekać będziemy musieli. Ja od komendy nie ustąpię, bądź co bądź! Powtórzył kilkakroć po francusku: — Advienne que pourra!218 — Ja — odezwał się biskup, którego cała postawa energią wyrażała — ja ani się tak bardzo obawiam przyszłości, ani tak czarno, jak drudzy, rzeczy nie widzę. Panowie hetmanowie, którzy dobrowolnie skrypt dali, domagają się zwrotu jego. Przyznają się do tego, że z obawy szlachty to czynią. Szlachta z siebie nie krzyczy, lecz poddymaną jest; niech ustaną podżegania, uspokoi się. Dosyć utargowała na sejmie pacyfikacyjnym, aż nadto! Dać więcej — to znaczy z władzy abdykować, gdzie właśnie władzę krzepić potrzeba. Ustępować i tchórzyć — zły to sposób; im więcej ustępstw, tym wymagań więcej. Szukajmy między sobą tych, co szlachtą trzęsą i mącą, i niech powiedzą, czego chcą, ich rychlej zaspokoimy. Dziwne spojrzenia padły na biskupa, który oczyma zdawał się szukać i piętnować podżegaczy. Król się widocznie niecierpliwił. — Dosyć ustępstw — rzekł. — Nie tylko Flemming, i ja jestem za użyciem siły. Raz trzeba to skończyć! Flemming zbyt kunktuje. — Najjaśniejszy Panie — odezwał się biskup, który tu zastępował i tłumaczył feldmarszałka. — Może byśmy w istocie nie ulękli się owych stu tysięcy szabel; ale Brandeburczyk czyha na Gdańsk, Elbląg, Toruń i Prusy. Do Gdańszczan się czepia nie darmo; rad by jakiegokolwiek pretekstu, aby wtargnąć. Byle najmniejsza u nas zawierucha, będzie z niej korzystał. Jeżeli Wasza Królewska Mość ufasz przyjaźni Brandeburczyka, omylisz się na niej. Tam ani Rzeczypospolitej, ani Waszej Królewskiej Mości dobrze nie życzą. Najprzód się z tej strony upewnić potrzeba. Król palcami bębnić zaczął po stole; chciał coś niby powiedzieć i wstrzymał się. Biskupowi tylko kilka słów szepnął na ucho. — Żarłocznym kęs by jakiś, jak Cerberowi219, rzucić można — rzekł biskup. — Lecz to, na co on godzi, tego ustąpić dla salwowania nawet Rzeczypospolitej nie można. Powiedział to cicho; lecz jakby się domyślano, o co szło, z gromadki głosy się słyszeć dały: — Żadnych ofiar Brandeburczykowi! Przedmiot to był drażliwy do traktowania, nawet na tajemnej naradzie. Król podniósł głowę. — A więc — spytał — jakie zdanie wasze, co poczynać? Jak się mamy kierować z tym sejmem? — Cierpliwości! — zawołał biskup. — Czasu zażyć potrzeba, to jedyny lekarz na chorobę naszę. Im szlachecka owa agitacja większa, tym rychlej się przebierze i ochłodnie. W naturze jej jest, że nie trwa. Feldmarszałek też tego jest zdania, że przeciw gorącości trzeba stawić chłód i wyczekiwanie. Flemming zna najlepiej stan kraju i środki, jakich użyć można. August z uśmiechem kwaśnym dodał: — A tymczasem oddać skrypt i odebrać komendę! — Uchowaj Boże! — rzekł biskup. — Oddać! Oddać! — odezwało się głosów kilka. — Nie oddawać! Oddać! — wołali razem ci, co byli za i przeciw. — Flemming się jej zrzec musi! — rzekł hetman Sieniawski. — Wolicie, abym ją oddał Baudyczowi czy Mierowi? — spytał król szydersko. — A już i Mier byłby znośniejszy od Flemminga — wrzucił popędliwie Pociej. — Szanuję go, ale co prawda, to prawda. Król potoczył wzrokiem po zgromadzeniu, mówić się mu zdając, że ufności nie ma w radach. Powstał nagle z krzesła. — Zdaje mi się, żeśmy to uradzili, co rady nie potrzebowało — rzekł kwaśno. — Nie ma nic do zrobienia i rozejdziemy się z rękami próżnymi. — Skrypt niech powrócony będzie, a sejm dojdzie, jak Pana Boga kocham! — rzekł jeden z senatorów, bijąc się w piersi. — Nie — rzekł król stanowczo — nie i raz jeszcze nie! Skryptu nie zwróci Flemming, bo ja się na to nie godzę. Daliście go… trzymamy. Opierać się będę do ostatka. Zostałbym bezbronnym na łasce panów, a jednego pięknego poranka mogłoby wam przyjść do głowy tak się mnie pozbyć, jak dziś pozbywacie się Flemminga. Tchnął silnie i parsknął zarazem śmiechem król, śmiechem, w którym było wszystko prócz tego, co do śmiechu pobudza. Powiódł raz jeszcze oczyma dumnie po zgromadzeniu, lekko uchylił głowę i pożegnał je. Senatorowie pokornie i smutnie pochylać się też zaczęli. Niektórzy ruszyli się zaraz, bo im było pilno uciec z tej rady lub skutek jej obwieścić swoim; inni, z ciekawości następstw, ociągali się. August powolnie, opierając się na lasce, szedł ku drzwiom gabinetu, za nim, odprowadzając, biskup i hetman koronny, jakby jeszcze mówić pragnął. Lecz król, gniewnie nań spojrzawszy, znak dał biskupowi i sam wyszedł z sali. W ciągu tego antraktu inni panowie powychodzili; zostali tylko biskup z hetmanem, który przybrał twarz inną po oddaleniu się świadków. Chciał się przed biskupem tłumaczyć i zbliżył się ku niemu z półuśmiechem. — Księże biskupie — rzekł — weźcież wy stronę naszę! Niepodobieństwo ukołysać umysły! — Panie hetmanie — odparł z kapłańską śmiałością biskup — a któż je rozkołysał i kto je utrzymuje w tym stanie, jeśli nie wy? Czyż nie wiemy, że pani hetmanowa na sejmiki szle, aby wszędzie domagano się skryptu od Flemminga? My z królem salwowaliśmy was obu w Lublinie i Warszawie, wyprosiliśmy amnestią i za to piękna wdzięczność! — Jako żywo fałsz, byśmy podżegali — ofuknął się hetman — tego mi nikt nie dowiedzie. Sami jesteśmy ściśnięci; nam i życiu naszemu grozi niebezpieczeństwo! Głową potrząsał biskup nie dowierzając. — Darujesz mi, panie hetmanie — odezwał się. — Król i Flemming mają słuszność: albo skryptu nie potrzeba było dawać, lub go dziś nie odbierać. Znamy my szlachtę, mamy swoich, co ją penetrują. Szlachta, panie hetmanie, to ciasto, a wy drożdżami. Uśmiechać się począł z porównania. Sieniawski się zasępiał. — Ja w pokątne roboty żadne nie mieszam się — odrzekł, w piersi się uderzając. — Nie kijem, to go pałką — odparł porywczo biskup. — Więc pani hetmanowa! — Wasza ekscelencja — rzekł zimno hetman — słuchasz plotek. — Tętnią po całym kraju, nie słuchać trudno, chybaby uszy zatknąć — odezwał się biskup. Stali tak czas jakiś przeciwnicy, mierząc się ukradkiem oczyma. Hetman czuł, że nie przemoże biskupa, którego charakter energiczny, szorstki, przebiegły, dobitnie się malował w oczach biegających żywo i ustach zaciśniętych. — Wasza ekscelencja przeciw nam! — westchnął Sieniawski. — Panie hetmanie, jestem zawsze i wszędzie z logiką przeciw nielogiczności — rzekł biskup. — Nie było dawać, co trzeba odbierać. Beatus, qui tenet!220 Roześmiał się. Stary hetman oddychał ciężko, oczy spuściwszy w ziemię. — Est modus in rebus!221 — odezwał się po namyśle. — Trzeba coś zrobić, aby hałasy ucichły. Skrypt byle oddał, to obmyślimy equivalentem222. — Panie hetmanie — wesoło rzekł biskup. — Flemming z bajki owej nauczył się, którą znacie ze szkoły, że mięso rzucić dla cienia nierozumem jest. Skryptu nie odda. — Sejm będzie zerwany — dokończył hetman. — Ha, jednym więcej! Co robić? — zawołał Szaniawski. — Zniesiemy i ten ewent223 niefortunny, król powróci do Drezna i będziemy czekali upamiętania. Nastąpiło milczenie. Hetman jeszcze jakąś miał słabą nadzieję. — Tandem… — zamruczał, wpatrując się w niewzruszonego biskupa. — Tandem, panie hetmanie — przerwał mu wesoło niby Szaniawski — ex nihilo nihil224. Nie ma już nic do zrobienia. Król wie doskonale o wszystkim, zatem winę na szlachtę składać trudno. Mówiłem już: szlachta ciastem, które wy miesicie, jako chcecie. — My albo i nie my — szepnął tajemniczo hetman. — Innym się też należy coś. — Pokiwał głową. — Tak — szybko dodał biskup — suum cuique225, i o innych wiemy; ale to pani hetmanowej nie oczyszcza, że ma do roboty wspólników. — Nie zdałem przecie buławy na jejmość — odezwał się hetman. — Bez mała — potwierdził biskup. — Król wie o wszystkim. — A ja o niczym! — przerwał Sieniawski z dumą. — I to właśnie nieszczęście, że wy o niczym nie wiecie — sarknął biskup. Coraz mocniej sapiąc, czapkę mnąc w ręku, to poprawiając szabli, stary hetman do wyjścia się zabierał. — Tandem — powtórzył wedle obyczaju swego cichym głosem, w którym smutek się przebijał — tandem, to u nas bieda, to choroba, to wrzód, żeśmy z sobą niezgodni. Idą jedni ad sinistram, ad dextram drudzy226. Król i Flemming, mając w was podpory, twardo stoją, inaczej by ulegli. Szaniawski rzucił głową lekceważąco. — Tak jest — potwierdził — trzymam i trzymać będę z królewskim majestatem, dlatego że raz w kraju ład zaprowadzić potrzeba. — Z absolutum dominium? — Lepszym zaprawdę niż chaos — począł biskup, przechadzając się po salce i coraz mocniej rozgrzewając — lepszym niż absoluta anarchia!227 — Z którą my od początku tej Rzeczypospolitej żyjemy — rzekł hetman. — Jeżeli chorobą ona jest, toć nie bardzo widać niebezpieczną. — Do czasu konwulsje, ale w końcu zadławi śmierć! — Trucizną chorego nie uratujecie! — Na truciznę waszę antidotum228 silne być musi — dodał biskup — tak mocne, jak ona. Rozeszli się i stali po obu końcach sali. Hetman za klamkę trzymał, lecz, jeszcze wrócił do biskupa. — Księże biskupie — przemówił łagodnie — naszym jesteście, trzymajcie z nami, nie z Flemmingami. — Trzymam z tymi, w których zbawienie Rzeczypospolitej widzę. — Zatem — westchnął Sieniawski, kłaniając się — modlitwom się polecam. — Nogi całuję, nogi całuję!— żwawo podnosząc głos i kłaniając się też, odparł biskup. To mówiąc, przybliżył się ku drzwiom królewskiego gabinetu. Na pukanie nikt nie odpowiedział; gabinet był pusty. Król z Vitzthumem, Friesenem i Rutowskim siedział w innym pokoju, fajkę wziąwszy, i rozmowa toczyła się już wcale nie o sprawach krajowych, ale o dawnych i nowych przygodach wesołych. Wino stało na stole. Rutowski spoglądał na ojca bacznie; widział z zasępionej twarzy, ze sposobu siedzenia, trzymania fajki i palenia jej nawet, że August podrażniony, gniewny, znudzony, był tego dnia nie do rozbawienia. Najtłustsze opowiadania przelatywały mu koło uszów, jakby ich nie słyszał lub nie rozumiał wcale. Pułkownik wreszcie począł narzekać. — Żaden chłop — rzekł — nie ma pańszczyzny gorszej jak ja w Polsce z tymi sejmami. Warszawa jest nieznośną dziurą. Choć do niej z sobą trochę życia przywozimy, wsiąka w nią jak woda w piasek i ani znaku. Messieurs les Polonais229 patrzą koso, wąsa kręcą, a choć się kłaniają, znać, że radzi by w łyżce wody utopili. — A, to prawda! — odparł król z roztargnieniem. — Ale na to zważać nie trzeba — dodał Friesen. — Swoje robić i bawić się. Nawet z polityki wypada nie okazywać, że ich kwasy na nas robią wrażenie. Król głową potwierdził ten aforyzm i gęstszy kłęb dymu puścił z fajki. Rutowski, zakręciwszy się, zbliżył do stolika i nalany kielich wysączył raźno do dna. To mu myśli smętne rozbito. — Jutro Wasza Królewska Mość — rzekł, poufale podchodząc — będziesz swoją gwardią oglądała, nieprawdaż? A ja będę miał zaszczyt ją przedstawiać Waszej Królewskiej Mości. Sasi nasi, znudziwszy się tu w Polsce, domagają się tego i należy się im oglądanie pańskiego oblicza. Eh bien!230 Ja przy tej sposobności będę miał honor przedstawić królowi jednego rekruta, którego tu upolowałem w Warszawie, i trzymani zakład, z kim się podoba i o ile chce, że mój nowo zaciążny podoba się Waszej Królewskiej Mości. To mówiąc, roześmiał się figlarnie. Król, uderzony żartobliwym głosem i mową syna, odwrócił się ku niemu. — Cóż za rekrut? — zapytał. — A! To moja tajemnica! — kłaniając się i śmiejąc zawołał pułkownik. — Do jutra błagam Waszej Królewskiej Mości o cierpliwość. Jutro się wyjaśni wszystko. — W Warszawie–ś go znalazł? — pytał August. — Jutro — powtórzył Rutowski — stawiać go królowi, wszystko opowiem; dziś nie mogę. — Zbliżył się i pocałował ojca w rękę. — Będziesz z mego rekruta kontent — rzekł cicho — daję siłowo na to. Takich jak on rad bym co dzień werbował! — Cóż to, tajemnica? — odezwał się Friesen. — Tylko do jutra — zakończył, biorąc kapelusz, Rutowski. Lękał się zapewne, aby nań mocniej nie nalegano, i pośpiesznie ucałowawszy rękę króla, nie dając mu się powstrzymać, wybiegł pułkownik z pałacu. Chciał mu oczekujący nań sługa podać konia, ale Rutowski ręką dał znak, że go nie potrzebuje, chwycił płaszcz na ramiona i szybkim krokiem wysunął się na miasto. Obejrzawszy się poza siebie, czy nikt nie śledzi, osłonięty, rzucił się zaraz na lewo i nucąc a unikając spotkania z przechodzącymi, dostał się do Krakowskiej Bramy231. Niedaleko od niej, w lewo, była niepozorna kamienica, na której dole gwar i szum słyszeć się dawał. Wiecha i grono złocone nade drzwiami wchodowymi oznaczały winiarnię, dobrze naówczas znaną, Duvala. W sieniach na oścież otwarte drzwi dawały widzieć we wnętrzu za stołami rozsiadłą szlachtę, która popijała, rozprawiała i klęła okrutnie. Niektórzy, przewodząc jej, zabierali glosy i usiłowali popisywać się z wymową, ale gwar tłumił wykrzykiwania. Zaledwie rzuciwszy okiem na izbę, Rutawski przemknął się mimo drzwi i pobiegł na schody ciemne a dosyć brudne. Nie zastukawszy nawet, na pierwszym piętrze otworzył drzwi po żołniersku, z hałasem, i wpadł do mieszkania. Poprzedzała je ciasna sionka, w której oprócz wysiedzianego starego krzesełka nic nie było. Druga izba, do której wszedł pułkownik, z oknami na ulicę ku Zamkowi zwróconymi, była w nieładzie wielkim. Przybranie jej wcale o zamożności mieszkańców ani o ich zamiłowaniu porządku nie świadczyło. Na ścianach wisiało wprawdzie zwierciadło zamglone, parę niewyraźnych obrazków i na ćwieku gitara; w głębi stała wysiedziana kanapa; kilka krzeseł, niegdyś lakierowanych i złoconych, rozrzuconych było po kątach, ale sprzęt cały zaniedbany, zszarzany, miał barwę starą i smutną. Odżywiały tylko mieszkanie na stole, na kanapie po krzesłach porozkładane przybory, zdające się odznaczać kwaterę wojskowego, który się do paradnego wystąpienia sposobił; mundur suto galonowany, kamizelka szyta bogato, kapelusik wytworny z pióropuszem, wszystko, aż do rękawiczek, czekało na pana. Ale pana w pokoju nie było. Drzwi do drugiego stały otworem. Gdy Rutowski wbiegł, zapewne go po chodzie poznano lub spodziewano się w tej godzinie, bo w tejże chwili ukazała się w progu z krzykiem wesołym i uśmiechem na ustach postać, o której na pierwszy rzut oka trudno było powiedzieć, czyni była: dzieckiem, mężczyzną czy kobietą. Śliczne to zjawisko, którego twarzyczka uderzająco króla przypominała — króla, gdy był młodym, z dodatkiem niewieściego wdzięku, króla wesołego i spragnionego życia — ubrane było po męsku, ale na białej koszulce, dosyć niedbale zarzuconej na ślicznych kształtów ramionach, nie miało odzieży i tak na pół odziane jeszcze się wdzięczniej przedstawiało. Trudno odmalować śmiałość, żwawość, butę dziecinną pięknego stworzenia, z rozpuszczonymi włosami w nieładzie spływającymi na ramiona, z na pół obnażonymi rączkami utoczonymi, z piersią odskakującą pod koszulką, w opiętym ubraniu na nóżkach, w pończochach i trzewikach niedbale włożonych. Śmiały się oczy jej, usta, drgały wszystkie fibry. Zobaczywszy Rutowskiego, piękne dziewczę z okrzykiem rzuciło się ku niemu i padło mu na szyję, obejmując swywolnie. Serdeczne całusy i śmiech towarzyszył przywitaniu. — Anusiu, trzpiocie ty jakiś! — zawołał, wyrywając się, Rutowski. — Nie mam czasu, przychodzę na chwilę tylko. Mamy ogromnie wiele i strasznie ważnych rzeczy do mówienia. Chodź, uspokój się. Siadaj przy mnie, słuchaj, a bądź uważną. Dziewczę, śmiejąc się i ciągnąc go za sobą, pobiegło ku kanapie; Rutowski usiadł, Anusia pochyliła mu się na ramię i wlepiając w niego oczy figlarne, niebieskie, minkę zrobiła bardzo serio. Pułkownik na chwilę wszystkich owych ważnych rzeczy, o których miał mówić, zapomniał; śmiały mu się oczy i twarz oblewała rumieńcem. — Mówże, słucham! — szczebiocąc prędko, zaczęła Anusia. — Ale mówże! Goreję, palę się, przeklinałam cię! Jak to można prawie cały dzień mnie w niepewności zostawić? Klęłam jak huzar! Ja nie wiem, jak do jutra dożyję! Nie będę mogła usnąć, a muszę wyglądać świeżo jak różyczka, ślicznie, tak aby króla zachwycić, aby wam wszystkim pozawracać głowy i raz wyleźć z tej okropnej kamienicy… w świat, w świat! — Tchnęła całą piersią. — Tobie to będę winna! O, nigdy, nigdy wdzięczną ci być nie przestanę, kochać cię będę… — Do jutra? — spytał Rutowski. Anusia się rozśmiała. — Gdzież tam, zawsze! — I przy tym wielu innych! — dodał pułkownik. — Nie, nie, ale oni we mnie wszyscy, wszyscy kochać się muszą! — zawołała, rączką w stół uderzając.. Śmiać się zaczęli i szeptali; Anusia rzucała się niespokojnie. — Wszystko gotowe? — pytał Rutowski. — Nie braknie ani szpilki — odparła Anusia. — Fe! Masz być żołnierzem jutro, a mówisz o szpilkach jak dziewczyna. Trzeba było powiedzieć: ani sprzążki. Śmiech i uściski przerwały rozmowę. Rutowski nakazał milczenie. — Słuchaj — rzekł — jeżeli chcesz, aby ci się udało, powinnaś być śmiałą, zuchwałą, napastliwą. Inaczej króla nie pochwycisz. Zapomnij, żeś Anusią, a bądź huzarem, gwardiakiem, żołnierzem i… bravo!232 Zobaczysz, uda się doskonale. — A! Drżę — krzyknęła Anusia — jakbym życie stawiła na kartę! — Daję ci słowo, że twoją będzie wygrana — przerwał pułkownik — jeżeli posłuchasz mojej rady. Król znudzony, potrzebuje rozrywki, nowości; oszaleje, gdy cię zobaczy. Tylko, moja Anusiu, precz ze skromnością kobiecą i z manierami niewieścimi: król się ich dosyć napatrzył. Żadnej minoderii233, ale coś szalonego, drapieżnego. — O o, rozumiem! — odezwała się Anusia — i choć się strasznie boję, ze strachu będę rozpaczliwie śmiałą. Poczęła bić w rączki, które choć ładne i kształtne, zbyt malusie nie były; siłę w nich ojcowską znać było. — O, jak bym chciała przespać już tę noc do jutra, doczekać tej parady! Suknie leżą jak ulane, wszyscy się mną zachwycają. Sama widzę, że w tym mundurze mi ładnie; a konia… o, konia zażyję tak… choćbym zginąć miała, zobaczysz! Przybrała minkę żołnierską, wzięła się pod bok i chwyciwszy kapelusik ze stołu, włożyła go junacko na główkę. Ślicznie jej było. — Słuchaj — począł Rutowski, przyciągając ją ku sobie. — Nie wątpię na chwilę, że jutro co najmniej spać się położysz hrabiną i wielką panią, ale, Anusiu, ręka, słowo! Podali sobie ręce. — Słowo najświętsze! — odezwała się Anusia. — Co chcesz! Wszystko, co chcesz! — Będziesz mnie słuchała! — kończył Rutowski. — Król ulegnie twemu wpływowi, rozkocha się tak, czy owak w tobie, bo nie można ci się oprzeć, ty trzpiocie niegodziwy. Na dworze są partie, są różni ludzie, przyjaciele, wrogi, intrygi. Nie zrobisz kroku beze mnie, ja cię poprowadzę! — Zgoda! Co chcesz! — dość obojętnie, o czym innym myśląc, odpowiedziała Anusia. — Będę nienawidzieć, kogo każesz, i kochać serdecznie, kogo pozwolisz. Rutowski palcem pogroził. — Kochać nie potrzeba bardzo — rzekł — ale nienawidzieć… koniecznie. Wcześnie sobie zapisz imię Flemminga. Anusia, zdumiona, trochę się cofnęła. — Feldmarszałka? — spytała. — Innego my nie mamy dotąd i dosyć nam na jednym — ciągnął dalej Rutowski. — Flemming jest moim, Morysia i nas wszystkich nieprzyjacielem. Z twoją pomocą obalić go musiemy. — O, dajże pokój! Co ja w tym pomóc potrafię? — śmiało się dziewczę. — Słuchaj mnie tylko, a będziesz u króla deszcz sprowadzać i pogodę, la pluie et le beau temps234 — odezwał się z francuska Rutowski. — Ja ci to mówię! Siwymi głowy u stóp twoich leżeć będą wszyscy; zostaniesz panią i władczynią. Czuję to, wiem, jestem tego pewny! Oczarujesz króla, jakeś mnie, a i tylu, tylu oczarowała! Tylko śmiało, tylko po żołniersku, obcesowo! Nie rumienić się nigdy! Nie wzdragać ani kieliszka wina, ani ojcowskiej fajki! Anusia uderzyła go po ręku. — No no! Byłem zanadto nie była posłuszną — rozśmiała się. — Bądź spokojny; szatanem mi łatwiej być niż aniołem. Coś smutnego zadźwięczało w tych wyrazach, lecz wnet wróciła wesołość, trzpiotowatość i gdy Rutowski, powtórzywszy nauki swe, wyszedł na koniec, Anusia, wieszając się na jego ramieniu, przeprowadziła go aż do sieni. Szczęściem, nikogo tu nie było, co by ją w tym niezupełnym ubraniu mógł widzieć. Z dołu tylko dochodziła wrzawa winiarni, która rosła ku wieczorowi i zdawała się chcieć przeciągnąć na noc całą. Nazajutrz, jak było zapowiedziane, przed Pałacem Saskim odbył się wobec króla przegląd gwardii, którą dowodził Rutowski. Król August wyjechał konno, strojny, otoczony świetnym dworem, a co więcej, po wczorajszym znudzeniu, jeżeli nie wesół, to udający wielce ożywionego. Pani podskarbina dnia tego była cierpiącą i nie znajdowała się na paradzie, choć inne panie wszystkie prawie powyjeżdżały na nią powozami, aby widzieć pana, słyszeć Szulca polską kapelę i zabawić się z młodzieżą, do okien karet przybiegającą z hołdami i nowinami. Spieglowa i ona siedziały smutne w pałacu, gdy około południa zjawił się młody Sułkowski235. Posądzała go Au— nora, że się może o córkę jej Kasię starać będzie, ale się to nie sprawdziło. Sułkowski tylko, wierząc we wpływ Flemminga, zalecał się wszechmogącej siostrze jego. Wielki łowczy był ślicznym mężczyzną, pełnym grzeczności i ujmującego wdzięku, zwłaszcza gdy podobać się starał. — Wielka, ogromna, nadzwyczajna nowina! — zawołał siadając. — Najjaśniejszy Pan, dzięki Bogu, w humorze, w jakim go od bardzo dawna nikt nie oglądał. Pułkownikowi Rutowskiemu należy się wdzięczność i chwała, że go umiał z sejmowej melancholii wyprowadzić. Spieglowa drgnęła, nie śmiejąc pytać. Spuściła oczy. — Był to prawdziwy coup de théâtre236 — mówił dalej Sułkowiski. — Na paradzie obok Rutowskiegoi zjawiła się postać, która wszystkich oczy od razu ściągnęła na siebie, amazonka, nie, młody oficer raczej, w pysznym mundurze wielkich grenadierów poczdamskiego pułku, jak anioł ładny, jak szatan śmiały, na koniu siedzący jak berajter237; król, zobaczywszy go — przepraszam: ją, bo oficer ten jest śliczną panienką — z początku stał jak osłupiały; poskoczył potem ku niej, napatrzyć się nie mógł i… oficera—panienkę zabrał do pałacu. Wszyscyśmy zauważyli niesłychane, nadzwyczajne podobieństwo grenadiera do króla. Podskarbina, strwożona i niespokojna, poruszyła się, patrząc na Spieglowa. — Któż to jest? kto? — zapytała. Sułkowski zapatrzył się w głąb swojego kapelusza i wstrzymał z odpowiedzią. — Mówią — rzekł wreszcie, ociągając się — że ta panienka—oficer ma być córką króla i Henriety Duval, którą tu pułkownik Rutowski wynalazł opuszczoną i biedną. Dziewczę, bardzo zręczne i rezolutne, zachwyciło na pierwsze wejrzenie Najjaśniejszego Pana. Wszyscy prorokują, że wielka i świetna przyszłość ją czeka. Nowa to gwiazda na horyzoncie naszym, której wszyscy bić będziemy pokłony. Szczęśliwy Rutowski — westchnął łowczy — który ten nie oszlifowany diament wynalazł i mógł go ofiarować królowi. — Ależ, mój hrabio — przerwała Przebendowska — król ją wyposaży, wyda za mąż, przyzna i jak inne swe dzieci straci z oczów. Wielki łowczy milczał. — Król tak się nią zajął, jak nikim od dawna. Był zachwycony! — rzekł po chwili. Spieglowa nie śmiała się odezwać ani słowa, a wielki łowczy, widząc kobiety milczące i nie usposobione do rozmowy, wysunął się wkrótce. We drzwiach prawie minął się z pułkownikiem Bieleke, którego feldmarszałek wysłał był na zwiady do Warszawy. Bieleke, zwykle wesół, pomieszany był i blady. Potwierdził on szczegóły przyniesione przez Sułkowskiego. — W tym wszystkim — dodał — tkwi zaród niedobry. Piękna Anusia będzie pod wpływem nieprzyjaciół naszych, a król tak się jej dał od razu wziąć, iż wątpliwości nie ma, że nad nim panować będzie. — Córka? — przerwała Przebendowska. — Wątpię. Byłoby to bezprzykładnym. — Jest to też rzecz wyjątkowa — dodał pułkownik. — Nic podobnego nie widzieliśmy jeszcze. Opowiadano mi, że w pałacu posadził ją król przy sobie, tak jak stała, z konia zsiadłszy, do stołu, a gdy śmiałe dziewczę do niego przepijać zaczęło i niedorzeczności prawić, a po stole o fajkę się dopominało, stary zupełnie oszalał, porwał ją w objęcia, zaczął ściskać i całować i mówią, że do munduru zaraz jej dał wstęgę i Order Orła Białego, który z siebie zrzucił. Panie słuchały smutnie. Po Bielekem z dopełniającymi wiadomościami i potwierdzeniem poprzedzających przychodzili inni; o prawdziwości wątpić było niepodobna. Nazajutrz głoszono, że przyznanie Anusi już zostało postanowione, a król miał ją kreować hrabiną; chodziło tylko o skomponowanie nazwiska. Drudzy donosili, iż apanaż238, pałac, pensja były zapowiedziane. Przebendowska i Spieglowa słuchały tych wieści strapione; szczególniej ostatnia gryzła się tym, widząc w całej sprawie robotę syna. Z porady Bielekego wysłano z listami do feldmarszałka oznajmując mu o tym, co się stało. Z każdym dniem i godziną historia Anusi nabierała rozgłosu większego i znaczenia; do pewnego nawet stopnia zagłuszyła wrażenia sejmowe i krzyki szlachty na Flemminga. Przygotowywano apartamenta dla Anusi w pałacu, ściągano dwór dla niej. Mówili jedni, że na wyekwipowanie trzydzieści tysięcy, inni — że sto tysięcy talarów dostała. Wszyscy przed piękną córką królewską bili pokłony. Król po całych dniach siadywał u niej i obsypywał ją podarunkami, tymi potrzebniejszymi, że w jednym mundurku, sprawionym przez Rutowskiego, zjawiła się, a garderoba jej składać się miała, oprócz fraka, z dwóch sukienek i niewielu koszulek. Ale już nazajutrz mogła się stroić w klejnoty i dostała konie wierzchowe. Wszyscy się wyścigali z podarunkami, które bardzo chętnie, mile, z dziecinną przyjmowała chciwością. Ojciec i bracia nakochać się jej nie mogli i nacieszyć osobliwszą istotą, która nie była nic a nic do innych kobiet podobną, a miała wdzięk nieopłacony młodości, nie zwiędłej jeszcze mimo życia, w jakim część jej spędziła. We dwa czy trzy dni Anusia zwała się już Anną hrabiną Orzelską — od tego Orderu Orła, który pierwszego dnia dostała, jak Rutowski od saskiej ruty. Każda z tych wiadomości przybijała najmocniej biedną Spieglową, która, zasłabła ze zmartwienia, przewidując następstwa niemiłe dla feldmarszałka. Z wpływem kobiety na króla w pierwszych momentach zajęcia się nią nikt w świecie walczyć nie mógł zwycięsko, a Orzelska była w rękach nieprzyjaciół. Aurora, zaniepokojona mocno, posłała po syna, alby ją koniecznie odwiedził. Po wyprawieniu biletu Rutowski cały dzień kazał czekać na siebie chorej matce. Wpadł nareszcie wieczorem po obiedzie i winie, rozmarzony nim, wesół nadzwyczaj i trzpiotowsko uśmiechający się do matki. — Otóż widzi ch?re maman — zawołał zaraz od progu, chcąc za jednym zamachem wszystko ubić — że moja przepowiednia świetnie się ziściła! Czarująca Anusia króla, jak nas, oczarowała; mamy hrabinę Orzelską z apanażem, z pałacem, która z nami konno się upędza o lepsze, pije do kropli i fajkę pali aż strach. Cudowna dziewczyna! Takiej było właśnie potrzeba, aby króla ożywić… Stał się innym. Sinieje się tym śmiechem, którego nie słyszeliśmy od lat dziesięciu, jest zajęty i zapomniał prawie o sejmie. Spieglowa patrzyła na syna, wsparta na łokciu, poważna i surowa. — Mój drogi — odezwała się — rady moje i prośby u ciebie nic nie ważą, do tegom nawykła. Nie mogę przecież zapomnieć, żem twoją matką. Wszystko to smutne, smutne… a co gorzej — straszne! — Cóż w tym tak okropnego? — rozśmiał się Rutowski. — Król ją przyznał za córkę, a ja wprzód jeszcze za siostrę; ale to nie przeszkadza, że i gitary król, i ja młody głowymy dla tego trzpiota potracili, który zabiera się nas wodzić za nos, jak należy. Ale, ch?re maman, choć to niby córka, niby jakaś tam siostra, dla nas jest zupełnie obcą, nową istotą. Zjawiła się tak w porę, że nie możemy się nią nacieszyć. Króla nie poznajemy. Wszyscy się godzą na to, że od czasów Cosel de triste memoire239 nigdy nikim papa nie był tak zajęty. Myśli tylko o tym swoim ślicznym grenadierze, stroi go, obdarowuje, a i mnie się też przy tym coś dostało. Ręka blada matki leżała zwieszoną; chwycił ją i pocałował Rutowski. — Niech się mama nie gniewa — dodał. — Co ją ma ten Flemming obchodzić? Orzelska nam pomoże do obalenia go. Spieglowa pochwyciła go za rękę. — Guciu! — zawołała. — Właśnie o tym chciałam mówić z tobą. Maszże być narzędziem intryg Vitzthumów i Watzdorfa? — Wcale nie — odparł Rutowski. — Flemming nie tylko im, ale nam wszystkim jest na zawadzie. Czas jego przeszedł, powinien ustąpić. Planowanie jego skończyć się musi. Nadchodząca Przebendowska przerwała tę rozmowę. Nie mogła się wstrzymać, alby nie zapytała o nową hrabinę, o której mówili wszyscy, a Rutowski, zaczepiony, odezwał się z zapałem wielkim: — Orzelska jest istnym cudem! Zawszem był pewny, że na królu jej młodość i śmiałość uczyni wrażenie, alem się nigdy tak wielkiego nie spodziewał. Król na jej usługach; może się jej zawrócić główka. Osiemnastoletniej dziewczyny takiej jak ona nikt na świecie nie widział. W kordegardzie240 jest jak w domu, traktujemy ją jak dobrego koleżkę, a gdy chce grać rolę wielkiej pani, tak sobie daje radę, jakby się w pałacach chowała. Raz rozpocząwszy z tego tematu, pułkownik zdawał się niewyczerpany. Panie słuchały, ani mu się sprzeciwiając, ani okazując, co myślały o tym. Przebendowska, upokorzona, milczała. Zepsucie na dworze królewskim zawsze było wielkie, ale się stroiło w pewne szaty elegancji i przyzwoitości; nigdy nie dochodziło do takiego jak teraz cynizmu. W tej zabawce z osiemnastoletnią dziewczyną, schwyconą gdzieś w restauracji Duvala, rzuconą na łup zepsutym wielkiego świata rozpustnikom, było coś upokarzającego dla tych, co króla szanować potrzebowali. Ojciec, który cieszył się dzieckiem znalezionym w tym stanie, co go mógł do rozpaczy przyprowadzić, przedstawiał się tak upadłym, iż podskarbina słowa znaleźć nie umiała na wytłumaczenie go, na uniewinnienie. Spieglowa blada, zadumana, siedziała jak martwa; Rutowski tylko wszystko to znajdował tak naturalnym, wyśmienitym, a swoje postępowanie tak zręcznym i szczęśliwym, iż się nim chlubił jak czymś zaszczyt przynoszącym. W świecie, który nawykł był coś jeszcze szanować i w rozpasaniu nawet a dogadzaniu słabościom pewną stawiać granicę, wiadomość o Orzelskiej wywołała milczące przerażenie. Szemrać nie śmiano. Na jednej z następujących parad wojskowych młoda hrabina wystąpiła w nowym mundurku, szkarłatnym, szytym i galonowanym złotem, na koniu ze stajni królewskich, z którym jak szalona umyślnie dokazywała. Na dowód, że wieści nie były fałszywe, włożyła wstęgę i gwiazdę Orła Białego. Ze wszystkim tym śmiałej niezmiernie, zuchwale z góry patrzącej, silnej i zręcznej dziewczynie bardzo było do twarzy. Tłum się zbiegł na Plac Saski przyglądać temu dziwowisku. Serwuś też wstrzymać się nie mógł, aby nie pójść z innymi. Słyszał i on już o tej córce królewskiej, bo po ulicach, garkuchniach, winiarniach, nawet przedpokojach o czym innym nie mówiono. Dobrze musiał łokciami robić i przebijać się pan Serwacy, nim się docisnął do miejsca, z którego mógł zobaczyć Orzelską w kapelusiku na bakier, u boku króla poskakującą na koniu. Stał osłupiały i sam nie wiedział, co myśleć o tym, tak mu się wydała osobliwszą istotą. Tłum szlachty, która się też zbiegła ją oglądać, oburzał się, śmiał, palcami pokazywał, a niektórzy, biedzi i strwożeni, zdawali się kary z niebios wyglądać. Król, jak rzadko, wyglądał wspaniały, majestatyczny, wesół, strojny, jak na przyjęcie najdostojniejszych gości. Siedział na swym ciężkim alezanie241 tak właśnie, jak go później na monumencie drezdeńskim242 snycerz miał na złocistym posadzić koniu, z głową w tył odrzuconą, z kędziorami peruki na ramiona spadającymi, z miną dumną i rozkazującą zwycięzcy, choć na placu boju nigdy mu się szczęście nie uśmiechało. Wola tylko okazania się wielkim czymkolwiek, choćby poczwarnym, patrzyła mu z oczów i twarzy. Ludwik XIV243 ze swą wspaniałością teatralną odbijał się w tym panu, którego naśladowane bohaterstwo śmiesznym by czyniło, gdyby nie trwoga i poszanowanie, jakie majestat wrażał. Śmiano się z tych zachcianek króla na dworze brandeburskim, a niemniej z świetności, jajka się otaczał, gasząc wszystkich w Niemczech panujących, i zazdroszczono mu po cichu. Serwacy jak odurzony, postawszy długo dosyć, przypatrując się paradzie, pociągnął do domu jakby się wstydził swej ciekawości. Wiedziano, że wyszedł na plac, i zaledwie powrócił, zawołano go do podskarbiny. — Wracasz acan z parady? — spytała pani. — A tak jest, tak — przebąknął, żując, Przebendowski. — Wszyscy szli. — Widziałeś pewnie sławną amazonkę? — A, stała… ja nie wiem… mówili, że panna… z panem pułkownikiem Rutowskim, przy królu. — Jakże wygląda to stworzenie? — dodała podskarbina. Serwuś zająknął się i nie wiedział, co powiedzieć; ramionami ruszał, język kąsał. — Mówią, że do króla podobna — bąknął. Na próżno chciała coś z niego dobyć podskarbina, okazał się zupełnie niezdolnym do zdania sprawy nawet z własnego wrażenia. Domyśliła się tylko łatwo, iż przepełniony był jakąś zgrozą i niesmakiem. Wieczorem przybył biskup kujawski, który, jako dworak i polityk, o rzeczy dla duchownego ze wszech miar drażliwej unikał wspomnienia. Stękał tylko na opór, jaki stawiano Flemmingowi, na zatwardziałość panów hetmanów. Zostawszy z nim sam na sam, pani Przebendowska wprowadziła śmielej rozmowę na Orzelską. Biskup odetchnął i wykręcił się sianem. — A tak, tak, słyszałem coś… nie wiem. Ręce rozpostarł, westchnął, oczy podniósł do góry i zagaił rozmowę o czym innym. Ale podskarbina była zbyt podrażniona, aby się zbyć dała lekko; ponowiła więc zapytanie, jak biskup jako osoba duchowna zapatruje się na to. — Moja mościa dobrodziejko — odparł Szaniawski — to do mnie nie należy. Sprawa to księdza Dussika, tak, księdza Dussika (spowiednika królewskiego). Zapytany, czy widział hrabinę, biskup z niesmakiem a żywo bardzo zaparł się tego. Widocznym było, iż mówić nie chciał. Zwrócił tylko uwagę pani Przebendowskiej, iż nad interesami feldmarszałka pilnie czuwać było potrzeba. Tak biernie zachowywało się całe duchowieństwo, gdy szło o prywatne życie króla, do którego nikt mieszać się nie śmiał ani chciał. Wiedziano dobrze, iż protestantem być przestawszy dla korony, August ani katolikiem nie był, ani nawet chrześcijaninem. * * * Sejm się agitował jeszcze, ale przewidzieć było łatwo, iż do końca nie dojdzie i zerwany będzie jak poprzedzające. Burzliwiej daleko niż na sali w zamku było po gospodach w Warszawie, w pałacach panów senatorów, po dworkach, w których się szlachta mieściła. Hetmanowie obaj umywali ręce, składając wszystko na szlachtę, a śmielsze od nich pani Sieniawska i Pociejowa jawnie się krzątały, aby mężom władzę przywrócić lub dla skryptu Flemminga zerwać znowu narady. Żadne prawo przejść nie miało, o niczym nie mówiono i słuchać nie chciano, póki Flemming skryptu nie zwróci. Hasło było dane, wszyscy bili w jedno: powtarzano tylko: „Niegodziwy Flemming niech komendę odda, skrypt niech odda!” W izbie poselskiej, w sali senatorskiej, na radzie król słyszał jedno: „Skrypt Flemminga!” Upór ten wywołał w nim też niezłomną wolę nieustępowania. Vitzthumowie, Friesen, cała klika feldmarszałkowi przeciwna poszeptywała, alby kazać mu to nieszczęsne pismo zwrócić. Król trząsł głową. W pierwszych zaraz dniach nauczona jak papużka Orzelska u stołu, śmiejąc się, poczęła Augusta namawiać, aby tym hałaśliwym Polakom rzucił w oczy lichym papieru kawałkiem. — Nudzą tym was, mruczą, pokoju nie dają! Pozbyć się ich trzeba. Król rozśmiał się, nie odpowiedział i zagadał o czyni innym. Musiano dobicie tej sprawy odłożyć do Drezna. Pan Serwacy Przebendowski, jakby już zrozpaczywszy na przyszłość i nie wiedząc jasno, co miał poczynać, zachowywał się neutralnie, unikając tłumnych zebrań. Rad by się zamknąć w domu, z rana tylko wymykając na mszę do kościoła, ale często gęsto podskarbina go z czymś wyprawiała na miasto. Przebendowska była, spokojnie na pozór siedząc, dosyć czynną. Choć wszyscy przyjaciele Flemminga zrozpaczyli o jego sprawie, ona jedna spodziewała się, iż przeciwne wpływy zwyciężyć potrafi. Próbowała nawet spotkać się z Pociejową, lecz hetmanowa, jawnie rozwinąwszy chorągiew swą, unikała jej widocznie. Jednego dnia Serwuś wybrał się był, wedle swego zwyczaju, na mszę do Bernardynów. Szedł z głową zwieszoną, przygarbiony ulicą, gdy uczuł, jak mu się ktoś rzucił na szyję i śmiejąc się ściskać go począł. — A ja ciebie szukam po tej Warszawie jak igły w stogu — usłyszał głos pana Pawła — i ot, zaledwie złapałem! Teraz zjesz licha, jeśli puszczę na sucho. — A czegóż mnie było szukać w sianie — odezwał się spokojnie Serwacy — kiedyś mógł znaleźć wprost w pałacu Przebendowskich? Toż wiesz. — Ale, ba — wołał Paweł — żeby mnie kto zobaczył, iż tam chodzę, i oskarżył o konszachty z Sasami! Nie głupim. Dziś na to niewiele trzeba, żeby uszy poobcinano. Wietrzyłem cię po ulicach, a koniecznie mi cię było potrzeba, bo Gintowt tu jest i dopomina się, abyś go odwiedził. Odmówić niepodobna! Serwacy głową trzasnął. — Daj ty mi pokój! U Gintowta znów jakiego Minkiewicza natrafię i bieda będzie. Nie pójdę. — Otóż masz! Dla wilka w las nie iść, piękny mi z ciebie szlachcic! Wstydź się! Po Minkiewiczu teraz cię nikt nie zaczepi, wiedzą wszyscy, jaką mu sowitą dałeś odprawę. — Nie pójdę! — powtórzył Serwacy. — Musisz i pójdziesz! — rzekł Paweł. — Cóż to ty w neutralistę się sobie chcesz bawić? Szlachcic jesteś i na boku masz stać przypatrując się, jak my w pocie czoła przeciw Flemmingowi walczymy? — Albo to nie wiesz, że ja do jego dworu należą? — Co, i sumienie, i duszę sprzedałeś? — gorąco począł Paweł. — To cię już tak związali i kupili, że ci do Gintowta i do szlachty nosa pokazać nie wolno? — Słuchajże! — przerwał Serwacy żując. — Nie, nie słucham! — coraz głośniej wolał Paweł. — Musisz ze mną iść albo cię za swego znać nie chcemy. Korona ci z głowy spadnie, gdy posłuchasz, co się u nas dzieje. Hę? Za piecem siedząc, możecie myśleć to i owo, ale gdy się dotkniesz i pomacasz sam, dopiero wiedzieć będziesz, co się święci. Zmiękł Serwacy, zagadywał, opierał się, wzdragał. Paweł go pod rękę w ostatku pochwycił i pociągnął ze sobą. Nie było i wielkiego grzechu z powietnikami244 pogwarzyć, a przynajmniej ich posłuchać. Ciągnęli więc na ulicę Wałową, gdzie w dworku najętym podkomorzy Litwę swą przyjmował i musztrował. Była to właśnie godzina pierwsza, kanoniczna245 śniadania. Nie tylko dworek cały pełen był, ale i ogródek przy nim, wśród którego ławy i proste stoły pozastawiano pod chudym cieniem grusz i jabłoni. Jak na wsi, i tu misy z ogórkami kwaszonymi pierwsze miejsca zajmowały, potem chleb w wielkich bochenkach, sery z kminem i ogromne wódki flasze. Szlachta, gromadnie zebrana, siedziała, przechadzała się, a Dziubiński, od rana już w paradnym ubraniu, z czapką pod pachą, przy szabli (bo później odziać by się nie miał czasu), zapamiętale pośród panów braci gospodarzył. Drzwi w dworku wszystkie były poroztwierane; w pierwszej izbie gwar i gorąco: nieznośne. Samo pospolite ruszenie i ciury obsiadły stół i ogórki; w drugiej izbie zgromadzeni byli honoratiores na radę. Tu niemal sejmowano. Podkomorzy, obaczywszy Serwacego, obie ręce rozpostarł wyciągając je ku niemu. Ucieszył się nim niezmiernie. — Niech cię uścisnę, bohaterze! (Tak go zwał od czasu sprawy z Minkiewiczem). Niech cię kaczki zdepczą, jaką mu dałeś pamiątkę! A dobrze mu tak, niech honoru nie tyka! I śmiał się, ściskając go. — Widzisz — dodał — przyszła kreska na Matyska. Na kolana padałem przed ichmościami: Uwolnijcie! Na rany Chrystusowe! Nie pomogło… i ot, w sejmie gardłuje! — To mówiąc, wprowadził go do drugiej izby, pod rękę ująwszy. Tu wódka stała taż sama, ale we flaszkach szlifowanych, a do ogórków dla przekąski dodane były dla wykwintniejszych podniebień wędzona kiełbasa i jaja twarde. Ten i ów, o miskę otłukując jaja, w soli je maczał i zajadał chciwie, a rozmowa szła swoją drogą, choć usta pełne były. Za stołem siedział wąsaty i pucołowaty cześnik Korbutowicz, szlachcic oszmiański, kawał prawnika, ze swadą wielką. Ten rej wiódł i mówił sam prawie. A mówił jako człowiek, który wie, że go słuchać muszą, bo umie rzecz zaakomodować. Oczyma bystrymi ścigał po twarzach wrażenie swych słów, niekiedy sam ukazując wyrazem fizjognomii, jakie chciał uczynić na słuchaczach. Więc to się śmiał, to marszczył, to oburzał, a posłuszni wielbiciele cześnika naśladowali wiernie każdą wskazaną przezeń mimikę. — Idźmyż ad fontem246 i trutynujmy247 — mówił Korbutowicz — rozważmy pilno czyny tego oto Flemminga, którego pewni ludzie chcą nam sprzedać za zbawcę i dobrodzieja. Znamy wiarołomce tego ze starej daty, nie jest dla nas homo novus248. Czasu elekcji nieszczęśliwie nam panującego Króla Jegomości z Przebendowskim, kasztelanem naówczas elblądzkim, on promował pryncypalnie249 saskie sprawy i jemu a hetmanowi Jabłonowskiemu August winien koronę, za co Jabłonowskiemu, jak należało, zawdzięczył. Hę? Wszyscy się rozśmieli, bo i Korbutowicz się też zaśmiał. — Trzeba było królowi wojsko saskie w Polsce zatrzymać, bo mu to radził Flammning, więc jego głowa preteksty rodziła: primo od Turków niebezpieczeństwo, na co się łatwo ludzie wzięli, potem poszło o dobra Radziwiłłowskie, tandem250 o port w Połądze, z którego nic nie miało być, dalej już o Inflanty — ano, nie antycypujmy.251 Chrząknął mocno Korbutowicz i połowa szlachty, nawykła iść za nim, korzystając z pozwolenia chrząknęła mocno. Ucichło. — Po traktacie karłowickim252 — mówił dalej — po sejmie pacyfikacyjnym pierwszym przyszła krwawa sprawa Sapiehów z Ogińskimi, gratka dla Sasów, co ją i podżegali może, bo im Sapiehowie solą w oku byli. Posłano Flemminga godzić, czego jak dopełnił, światu wiadomo. Szedł potem pod Rygę, aby pieniędzy dostać. Nastąpiła inwazja szwedzka i razem owa farsalia olkienicka253. Napłynęli do nas Szwedzi, nalazło Sasów, nie tyle, aby się bić z nimi, jak by z nas krew wysysać. Pomijam wszystkim nota eventa254. Czasu szwedzkiej prepotencji znika nam z oczów, aby tym wspanialej potem ukazać się na theatrum255. Czasu jego u nas absencji rósł w pierze w Saksonii, strącając kompetytorów256 i plac sobie czyniąc jednemu. Palce podniósł Korbutowicz do góry, rozśmiał się; niektórzy też ręce podnieśli i śmiech pokazał się na twarzach. — Z królem Stanisławem frymark o koronę nie kto inny prowadził, tylko on aby ją Sasowi na powrót odkupić. Na sejmie 1713 r. fakcje Flemminga straszyły, że to już miał być ostatni, bo około wolności Rzeczypospolitej krzątać się zaczęto, jak by ją w saską klatkę posadzić. Jawnym już było, iż z naprawy Flemminga i niektórych magnatów kuszono się o absolutum dominium, przy czym Jabłonowskiego ujęto i na Königsteinie osadzono, abyśmy znali, co nas czeka. Wprowadzono szesnaście tysięcy Sasów, aby nas oprymowali, a kto był duszą wszystkiego? Flemming. Między kwarcianymi257 już ich w kompucie258 było ze sześć tysięcy. Rozsiedli się niszcząc nas, jako każdy na własnej poczuł to skórze. Mnożyły się fakcje, a we wszystkich on rękę maczał. Na ostatek desperacja zrodziła konfederacją, w której jak niezmiernie czynnym był, patrzyliśmy na to. Wszakci gdyśmy do konfederacji przystępowali uniwersałami259, ogniem i mieczem śmiał nam grozić, od niej odstraszając. On i Bautycz co dokazywali ze szlachtą — pamiętamy. Aż się nareszcie ruszyła, nie mogąc dłużej powstrzymać, i w wiekopomnym Tarnogrodzie związała, opresji stawiać czoło. Flemming Gorzyńskiego przekupił, ale nie pomogło nic; musiał się w Wiśle zamoczyć, że się długo potem suszył. Pamiętamy i zdradliwe zawieszenie broni, na które ledwo Flemming kochany się zgodził. Ciepło mu było, gdy potem, po bernardyńsku przebrany, do Poznania uciekać musiał, gdzie przed królem czyniąc relacją, związkowych kanaliami nazywał. On duszą, on motorem, on sprężyną, on podżegaczem do wszystkiego. Czyjąż to sztuką, jeśli nie jego, hetmanowie w pole wywiedzeni, sławny ów skrypt w ręce mu dali, oręż na samych siebie? Kto owę ligę cesarską i angielską spoił, aby nas cudzoziemskimi zalać wojskami, pretendując, abyśmy zgubę nasze własnymi pieniędzmi opłacali? Quo praetio260 ów skrypt utargowany potajemnie, nikt nie wie; darmo go przecie nie dano, a póki on w jego ręku, nas w garści trzyma albo raczej za łeb. — Tu Korbutowicz za czuprynę się wziął i szlachta się też po wygolonych pogłaskała głowach. — Pacyfikacją to nazwali — dodał. — Ano prawda, że pokój mamy, nad który chyba w grobie lepszy. Ubi solitudinem faciunt, pacem appellant.261 A pustynię już z naszych ziem zrobili. Wszyscy głowami słowa jego potwierdzili wzdychając. — Zatem nic nam do czynienia nie pozostaje — konkludował Gintowt — tylko oponować stale i stać przy tym, alby skrypt był zwrócony, jako waloru nie mający i subreptive262 wyfrymarczony. Sejm zerwać! — Zerwać! — okrzyknęła szlachta. — Inaczej finis Reipublicae263 i my w saskie chłopy pójdziemy! Gwar się stał duży, a ktoś z tłumu dodał: — Flemming już zwąchał pismo nosem, bo się z królem na sejm przybyć nie ważył; bał się znów od nas zmykać w habicie. Zaśmieli się raźno wszyscy. Wtem wstał przybyły z Serwacym pan Paweł Połubiński i okiem mrugnął, czyniąc minę, jakby coś jeszcze ciekawego miał do powiedzenia. — O ile mnie nosa starczy — odezwał się — wietrzę i ja… trupa czuję! Upadek Flemmingowi się gotuje, a z nim razem padną wszystkie owe zakusy na swobody Rzeczypospolitej. Ma już on i pomiędzy Niemcami swymi nieprzyjaciół, którzy mu prędki koniec gotują. — Co daj Boże, amen! — dokończył gospodarz. — Ni fallor264 — odezwał się ktoś poważniejszy z koła — maluczko cierpliwości, a doczekamy się tego. Król starzeje, a jak dawniej bab słuchał, tak dziś każdemu rad, kto mu spokój obiecuje, którego nie ma ani w Dreźnie, ani w Warszawie. Słysząc to, Serwacy mimowolnie się uśmiechał żując. Spostrzegł gospodarz minę jego i chwytając go za rękę, zapytał: — No, a asindziej co o tym myślisz? — Mało co ja o tym wiem — odparł z wolna zagadnięty — to tylko sobie miarkuję, że kto spokój lubi, ten właśnie ludzi niełatwo zmienia. — Jest racja! — odparł gospodarz. — Wszystko to — pochwycił Korbutowicz — paliativa265 są, a remedium266 jedyne, które salwować może, abyśmy się Sasów pozbyli, przegnali ich pomnąc, co nas kosztują i — non bis in idem!267 — A tu właśnie fakcja dworska już za żywota króla elekcją synowi gotuje — odezwał się inny. Zakrzyknęli wszyscy zgodnym: „Veto! Boże nas uchowaj! Nie dopuścim!” — I dopuścić nie powinniśmy — ciągnął Korbutowicz. — Mamy Sasów po szyję. Przyjdzie drugi, śmielszym będzie niż ten i zgubi nas. — Mości panowie a bracia — zawołał Gintowt, po kiełbasie usta otarłszy — respektuję nomina magna268, cnoty antenatów w historii jako karbunkuły269 błyszczące; mam weneracją dla Sapiehów, są i Radziwiłłowie, których cnocie hołd oddaję, nie uwłaczam Ogińskim, lecz wolno mi rzec, że pod ten czas, gdy prywata zapanowała, nikomu już wierzyć nie można, za nikim ślepo iść. Magnatów wszystkich mam w suspicji270 — bez wyjątku. Sami, ścianą stanąwszy, rady sobie szukać musimy. Gdy to kończył Gintowt, młody, przystojny, zarumieniony mocno, pod dobrą już datą szlachcic, popatrzywszy mań, począł: — A jakże tu, panie podkomorzy, poznać magnata i odróżnić od tego, który tylko ma gnaty? Wszyscy śmiechem parsknęli. — Magnat się mieni takim szlachcicem jako i my. — Gdy nas za nos wziąć potrzebuje — wtrącił ktoś. — Drugi szlachcic od zrujnowanego magnata więcej ma i gdzież discrimen?271 Kędy criterium?272 — mówił młody szlachcic. — Ja powiadam, że i między magnatami są ludzie uczciwi, a i między szlachtą znajdą się zdrajcy. Jakoś powiódł oczyma i trafiwszy na Pawła Połubińskiego, na nim je zatrzymał. Zaczerwienił się pan Paweł. — Do kogo pijesz?! — zawołał. — Do nożyc, co na stole sobie leżąc, gdym o niego uderzył, brzęknęły — odparł podchmielony — a kto się nożycami być przyznaje, temu placu dostoję. W jednej chwili Paweł skoczył, tumult się zrobił wielki i do szabel się porwano. Gintowt począł wołać: „Na rany Pańskie!” Inni stanęli rozbrajając; ale sierdziści przeciwnicy pohamować się nie dawali. Serwacy, który stał na boku, zmuszony wprzód wypić kieliszek wódki, do której nie był nawykłym, potem winem ją zalać po zakąsce, poczuł, jak w nim coś wzbierało okrutnie. Wszystkie w osamotnieniu rozrosłe myśli i pojęcia o godności i obowiązkach stanu szlacheckiego uderzyły mu do głowy; gniewało go, że w onej chwili, gdy najważniejsze sprawy Rzeczypospolitej wszystkich sil i umysłów trzeźwych potrzebowały, tu się ludzie z sobą o lada co waśnili i od własnej krwi przelewu nie wzdrygali. Posłom czas był na sejm, a tu karczemna zwada i śniadanie za stołem ich trzymały. Uniósł się nagle Serwacy po swojemu, jak to było w naturze jego, że albo milczał mrukiem, lub wybuchał bez miary. Twarz już mu się purpurą oblewała; podniósł rękę do góry — huknął: — Proszę o głos! Tak jakoś imponująco im to rzucił, że wszyscy w mgnieniu oka przycichli. — Jam tu między ichmościami niemal obcy, choć swój — odezwał się. — Muszę, choćbyście mnie rozsiekać mieli, prawdę rzec, bo nie powstrzymam! Wstyd mi patrzyć i słuchać! Tu się sejm agitować ma, gdzie czynnych ludzi trzeba, a ichmość się o lada słowo za czuby między sobą bierzecie! Wodę warzyć nie pomoże! Magnatów pluć czy ich adorować słowami nie zdało się na nic. Vox, vox, praetereaque nihil. Nie magnaci zdrajcy, ale my, szlachta, warchoły i do niczego! Ambo meliores!273 Chcieli, aby lepiej było, Flemmingowi się oprzeć, fakcje zniszczyć, respublikę uratować? Po trzeźwemu to, palleis verbis, corde magno274 czynić trzeba, nie głowę zalawszy i z dala się odgrażając, a gdy sprawa na stół, innych popychając naprzód, by nie wystąpić samemu! Dixi!275 — zamknął Serwacy i ogromny zamach zrobił ręką. Gdy wszyscy osłupieni stali nie wiedząc, co począć, czy się gniewać, czy aplaudować, Przebendowski, czapkę nałożywszy na głowę, pomalutku wyszedł z izby, przez podwórze krokiem poważnym się przesunął i sam jeden znalazł się w ulicy. Już był za parkanem, gdy gwar, zrazu cichy, potem coraz głośniejszy za sobą usłyszał, wołanie, krzyki. To go nie powstrzymało i z duszą jakąś osmutniałą poszedł do domu. Gdy go świeże objęło powietrze, a został sam ze sobą i uspokoił się nieco, na pół drogi ku pałacowi rozmyślił się dopiero, że znowu niedorzeczność popełnił, uniósł się niepotrzebnie i szlachcie naraził, nieprzyjaciół sobie przyczyniwszy. Stało się wszakże: odwołać tego, co rzekł, ani chciał, ani mógł. Machnął ręką i po cichu wdrapawszy się na schodki do swej izdebki, napił się wody zimnej, wracając do rozłożonej na stole książki. Wypadek ten, sam z siebie drobny i mało znaczący, większe daleko miał skutki, niżby się był kto mógł spodziewać. Owa imprekacja276 pana Serwacego, zamiast oburzenia i gniewów wywołała zapał nadzwyczajny i gorliwość. Wielu po wyjściu jego wołać zaczęło: „Prawdę mówił!” Zwada ustała i co było deputatów sejmowych u Gintowta, chwyciło za czapki, śpiesząc do izby, a poszło z mocnym postanowieniem zerwania sejmu, jeżeliby skryptu Flemming nie zwrócił. Sejm też tego dnia późno rozszedł się wśród wrzawy niezmiernej i dopominania upartego, aby komenda do hetmanów wróciła. Gdy się to stało, król, który postanowił nie ustąpić, niemal uradowany końcem, choć wszyscy się gniewu spodziewali, natychmiast wydał rozkazy, aby się z powrotem do Saksonii wybierano. Niewiele go to wszystko obchodziło naprawdę, tak był w tej chwili zajęty Orzelską, którą chciał pokazać w saskiej stolicy i dwór swój nią ożywić i przyozdobić. Wybierała się też z powrotem i pani podskarbina, lecz mając zdać sprawę bratu z wypadków, zbierała wszelkie informacje tyczące się wrzawy przeciwko Flemmingowi na sejmie poniesionej. Szły do niej relacje z różnych stron bardzo szczegółowe; między innymi jedna wzmiankowała, iż najwięcej do zaanimowania277 opozycji przyczyniło się wystąpienie śmiałe i ostre szlachcica, który taką prawdę rąbał w oczy panom braci, iż jak jeden na sejm potem pobieżeli skryptu się domagać. Poczęto śledzić kto był śmiałek, który tak gwałtownie wystąpił, i przyniesiono podskarbinie nazwisko Przebendowskiego. Nie chciała zrazu uszom wierzyć, widząc w tym innego jakiegoś imiennika lub omyłkę. Potem przypomniała sobie owe republikańskie opinie swojego factotum i mocno podrażniona, postanowiła sama go o to rozpytać. Nie domyślał się Serwuś wcale, o co chodziło, lecz w progu stanąwszy, gdy okiem na nią rzucił, poznał od razu, iż niełaskawą nań była. Zwykle łagodna twarz podskarbiny bladą mu się zdała i wyraz miała surowy. Stał dosyć długo, nim przystąpiwszy doń, odezwała się tonem od powszedniego zupełnie odmiennym: — Powiedz mi acan całą prawdę. Wy, nie kto inny, na jakimś zgromadzeniu u podkomorzego Gintowta wystąpiliście z taką mową siarczystą, żeście, jak wszyscy tu twierdzą, najwięcej się nią przyczynili do zerwania sejmu? Widząc, że biedny Serwacy pobladł, chwiał się i zdawał pomieszany niezmiernie, pani Przebendowska dodała: — Wiedziałam, że acan masz głowę przewróconą jakimiś ideami niedorzecznymi, ale tegom się po nim nie spodziewała, abyś… Serwacy ręce obie złożył na piersi, jak pokutnik przed spowiednikiem. — Przysięgania jaśnie pani — zawołał — żem nic innego szlachcie naówczas nie powiedział, Boże mnie skarz, oprócz że do niczego nie jest zdolna, językiem miele dużo, głowę sobie zalewa, a do roboty się nie zdała. Połajałem ich, to prawda — dodał Serwacy — myślałem, że mnie tam spotka bieda, ale mi dali cało wyjść, a co się potem stało, ja nie wiem. Podskarbina słuchała z uwagą, ramionami ruszając niecierpliwie. — Tak, nie wiesz acan sam, coś zrobił, a wszyscy świadczą, że sejm byłby się może nie rozszedł, gdyby nie to wystąpienie. — Poczęła przechadzać się po pokoju. — Jakkolwiek mi acan jesteś potrzebnym — rzekła — po takim zgorszeniu ja go dłużej przy sobie trzymać nie mogę. Jedź acan do Gierdzieliszek, nie chcę go mieć w Dreźnie, nie chcę. Serwacemu się łzy w oczach zakręciły; żal było dobrej pani. Z pokorą ukląkł jak stał i ręce złożył, wołając: — Pojadę wedle rozkazu, Bóg widzi, nie czując się winnym. Jednej tylko łaski proszę, niech jaśnie pani w gniewie mnie nie opuszcza i winę przebaczy! — To chyba acana tłumaczy — odezwała się zimno pani Przebendowska — żeś sam nie wiedział, co czyniłeś. Zło się jednak stało, a feldmarszałek, gdy się o tym dowie, cierpieć acana we dworze swym nie zechce. Nie życząc sobie dłużej rozmowy przeciągać, pani Przebendowska, nie obejrzawszy się nawet na klęczącego, wyszła z pokoju. Czuł Serwuś, że to, co go spotkało, było zasłużonym. Tegoż dnia począł zdawać wszystko, co miał w ręku, zbierać swe ubogie manatki i natychmiast chciał jechać do Gierdzieliszek. Podskarbina, ulitowawszy się go, posłała mu przez Spieglową całoroczną pensją, ale tej w żaden sposób przyjąć nie chcąc, Serwuś bez grosza niemal, drugiego dnia, nie dopuszczony już do pożegnania pod pozorem, że pani chora była, wieczorem pałac opuścił, wprosiwszy się gdzieś do dworku na przedmieściu, nimby się do podróży przysposobił. Unikał znajomych, aby się przed nimi nie tłumaczyć, i ani pan Paweł, ani podkomorzy Dziubiński, goszczący jeszcze w Warszawie dla sprawunków i gościńców, które kupował, o losie jego nie wiedzieli, gdy Serwuś już był na drodze do swoich Gierdzieliszek. EPILOG Rok przeszło upłynął od ostatniego sejmu. Hrabina Anna Orzełska miała już pałac wspaniały w Dreźnie, dwór, pensją i nie znane niedawno jeszcze dziewczę stało się potęgą, bo stary król okazywał do niej nadzwyczajne przywiązanie. Vitzthumowie, Watzdorf i całe stronnictwo nieprzyjazne Flemmingowi zawczasu ją opanowało, chcąc użyć jako narzędzia do obalenia feldmarszałka. Intrygi, trwające rok przeszło, chociaż znacznie króla oziębiły, nie zdołały go przecież skłonić do stanowczego kroku. Flemming pozostał na stanowisku i sejm jeden jeszcze zerwany był, gdyż król się stale opierał zwróceniu skryptu, trwając przy komendzie Flemminga. Pracowano tymczasem i przygotowywano cios stanowczy. Przed sejmem 1724 roku, jednego wieczora siedziała, ze swym bólem głowy podskarbina, zamknięta ze Spieglową, gdy w późnej już godzinie usłyszały kroki, po których łatwo im było poznać feldmarszałka, powracającego zwykle o tej godzinie od króla i zachodzącego na dobranoc do siostry. W istocie on to był, ale już po chodzie ociężałym i powolnym domyśliła się pani Przebendowska, że ciężar jakiś niósł na ramionach. Ukazanie się jego potwierdziło te domysły. Twarz Flemminga, na której rzadko można coś było wyczytać, zazwyczaj jasna, pogodna i uśmiechnięta, napiętnowana była zniechęceniem i smutkiem. W tych latach walki niejeden już raz zniechęconym go widywała siostra, nigdy wszakże tak przybitym i znękanymi. Spojrzawszy nań, pytać nawet o przyczynę nie śmiała. Mogła się jej zresztą domyślać, bo na nich nie zbywało w tych czasach; codziennie prawie starano się Flemmingowi dokuczyć, tak zajadłych miał nieprzyjaciół. Feldmarszałek nie dał nigdy poznać po sobie, ażeby go co dotknęło; wyższym się starał być nad te ukąszenia i rozszczekiwania; zatykał na nie uszy, zamykał oczy. Musiało więc coś ważnego zajść, gdy dnia tego Przebendowskiej dał odgadnąć, że cierpiał. Zręczna i pełna delikatności Spieglowa pod pozorem dowiedzenia się o córkę natychmiast się wysunęła. Brat i siostra zostali sami. Przebendowska oczyma wywoływała tłumaczenie jakieś, które by ją uspokoiło. Feldmarszałek milczał długo, patrząc to w sufit, to na podłogę. Wstał w końcu z sarkastycznym na ustach uśmiechem. — Kochana siostro — odezwał się. — Czegośmy się lękali i cośmy przewidywali, nadeszła — le commencement de la fin.278 Podskarbina, zwykle w chwilach zniechęcenia, mająca sobie za obowiązek ducha dodawać bratu, podniosła głowę, czekając jaśniejszego tłumaczenia. — Walczyłem do ostatka — rzekł Flemming — a ty jedna wiesz, ile ran pokryłem uśmiechem. Muszę też królowi oddać sprawiedliwość, że dotrzymywał mi placu do granic możliwych. Wreszcie stary wpływom wszystkich, co go otaczają, oprzeć się dłużej nie mógł. Przebendowska pobladła. — Ale cóż się stało? Co? — zapytała. — Wracam od króla — dodał Flemming krótko. — Postanowiono, że skrypt hetmanowi mam zwrócić. Uśmiechnął się smutnie. Następstwa dobrze zrozumiała podskarbina i spuściła głowę, nie mówiąc słowa. Feldmarszałek chodził po pokoju ze spokojnością pozorną. — Przerażono króla nową konfederacją, rosnącą niechęcią szlachty ku niemu, która synowi do tronu drogę mogła zaprzeć; znudziły mu się te sejmy rozchodzące się groźbami. — Westchnął. — Sam król ci to powiedział? — spytała siostra. — Sam i stanowczo. Usiłowałem walczyć jeszcze… na próżno! Vitzthumowie, Lubomirscy, nie wiem już kto, wystawili mnie przed nim jako marzyciela, który zawsze tylko psuł wszystka, a nic nigdy do końca doprowadzić nie umiał. Wiem niemal wyrazy, w jakich mnie przed nim oskarżono i jak odmalowano. August się opierał do ostatka. Użyto Orzelskiej, a ta jest dziś wszechmocną. Skrypt oddać potrzeba. — I wyrzec się wszelkich na przyszłość nadziei, aby kraj od anarchii ratować? — podchwyciła podskarbina. — Nie — odparł, stając, Flemming — nie! Zmieni się tylko plan mojego działania. Na próżno jednak czekała siostra, aby jej plan ten objawił. Feldmarszałek milczeniem ją zbył, a nalegać nie śmiała. Tryumfowano na dworze, prorokowano już nawet zupełny upadek Flemminga; król jednak pozostał dlań, jeśli nie jak dawniej przyjacielem, to panem wielce zawsze łaskawym. Zachwieli nim Vitzthumowie, lecz nie mogli obalić. Flemming we wszystkich swych dostojeństwach i na dawnym stanowisku się utrzymał. Sam on, widząc się teraz mniej potrzebnym na dworze i unikając tu walki, wyrobił sobie u króla misją dyplomatyczną do Wiednia, którą sprawiając, zmęczony już długą pracą, nieszczęśliwy w pożyciu z żoną, nagle prawie w stolicy cesarskiej życie zakończył. Z nim razem dopiero poszły do grobu wszystkie śmiałe pomysły reformy Rzeczypospolitej. Starano się już potem tylko o pozyskanie sobie w Polsce silnego stronnictwa dla zapewnienia tronu synowi królewskiemu, który i sam był niezdolnym do śmielszego zamachu, i ludzi przy sobie nie miał, co by się nań ważyli. * * * Wspomniany w opowiadaniu naszym pan Serwacy Przebendowski, któremu tak nagle dała podskarbina odprawę, pojechał do swoich Gierdzieliszek z mocnym postanowieniem niewdawania się w żadne sprawy publiczne i chwalenia Boga na zagonie, który miał z łaski swego dobrodzieja. Zakopał się też na wsi, mato ludzi widując, unikając zgromadzeń licznych i gospodarując zawzięcie. Dojeżdżał do niego czasami Derengowski, a ras dotarł pan Paweł Połubiński, usiłując go wyciągnąć z kąta i na zapusty zawieźć do podkomorzego. Zdaje się, że miał swaty jakieś na myśli. Oparł się temu pan Serwacy tak energicznie, że o mało we własnym domu nie zwadził się z natarczywym przyjacielem. Dopiero przekonawszy się, że na upartego sposobu nie ma, zmiękł Paweł, sprawę załagodził, uściskali się i rozstali w świętej zgodzie. Tylko już pan Paweł więcej się w Gierdzieliszkach nie pokazał. Lata płynęły tymczasem; Flemming ów skrypt powrócić musiał, a król nawet przy komendzie jednego regimentu dragonów Miera i tatarskiej chorągwi nie zdołał go już utrzymać. Feldmarszałek wyjechał do Wiednia i tam, jakeśmy mówili, życie zakończył. Pan Serwacy ciągle na swej wioszczynie gospodarował, prowadząc życie tak ciche, skromne, odludne, że go już wszyscy na wiekuiste stare kawalerstwo osądzili. O Domcię ani się śmiał dowiadywać nawet, mając za grzech żywienie w sercu uczucia zbytniego przywiązania do osoby węzłem małżeńskim z kim innym połączonej. Ile razy o niej pomyślał lub ku niej westchnął, co mu się dość często trafiało, żegnał się natychmiast, odpędzając znakiem krzyża świętego pokusy złego ducha, a potem regularnie się z tych myśli spowiadał. Tymczasem wypadło mu w interesie Gierdzieliszek, które podskarbi za małą dopłatą chciał mu oddać na dziedzictwo, pojechać koniecznie do Wilna. Zrazu dokończenie interesu tego z plenipotentem podskarbiego chciał na mecenasa jakiego zdać Serwacy, ażeby się nawet nie zbliżać do miejsca, w którym Domcia przebywała; ale namyślił się potem jechać sam. Z mocnym postanowieniem niezaglądania na Zarzecze, niedowiadywania się nawet o panią Prządkowską, ruszył kałamaszką279 maleńką parą konikami, z chłopcem jednym, koronkę do Przemienienia Pańskiego odmawiając po drodze. Przybywszy do Wilna, stanął w lichej gospodzie za Ostrą Bramą i poszedł zaraz do kardynalii280, do wskazanego mu plenipotenta, dla pomówienia o transakcji. Nieuniknione są jednak w życiu ludzkim fata281, których żaden rozum nie wytłumaczy. Zaledwie minąwszy Ostrą Bramę, w której się pomodlił, kilkanaście uszedł kroków, gdy postrzegł przed sobą idącą w czarnej sukni zakwefioną kobietę. Chociaż twarzy jej wcale dopatrzyć nie mógł, nie wiedzieć dlaczego serce mu gwałtownie bić zaczęło, aż się sam zgromić musiał za bałamutne przywidzenie, wyrzucając sobie, że pierwszą lepszą kobietę mógł wziąć zaraz za ukochaną Domcię. Żegnał się już i spluwał, gdy idąca przodem odwróciła się, postrzegła Serwacego i jak osłupiała stanęła. Była to w istocie pani Prządkowska, ale blada, wymizerowana bardzo. Serwuś, poznawszy ją, już choć uciekać się czuł w obowiązku, nie miał siły. O grzechu zapomniawszy, rzucił się ku niej jak szalony, za ręce chwytając i całując je. Domcia się najprzód rozpłakała, nim do słowa przyszli. Gdy mówić poczęli, wyrywały się im z ust wyrazy pojedyncze bez związku, których niepodobna powtórzyć. Nikt by ich był nie zrozumiał; oni sami tylko mogli wiedzieć, co sobie mówili. Serwacy bełkotał, Domci łzy coraz mowę przerywały. Dowiedział się od niej przecie, że już od roku owdowiała i że czekała na niego. A on o bożym świecie nie wiedział! Zamiast do plenipotenta na kardynalią, wprost, pod ręce się wziąwszy, pociągnęli razem na Zarzecze. Na Zarzeczu zastał biedę, mienie po ojcu roztrwonione, dom zadłużony, wspomnienia przykre męczeńskiego pożycia ze złym człowiekiem, ale zarazem serce, które biło dla przyjaciela młodości, kobietę, co go kochała. Ta miłość wierna, długa, cicha stroiła bladą Domcię w niewypowiedziany wdzięk, otaczała ją aureolą. Ani już wiedział pan Serwacy, jak się w pół godziny oświadczył i został przyjęty. Domcia mu otwarcie powiedziała, że czekała na niego i byłaby do śmierci wyglądała, a nie pomyślała o czym innym. Zaczęto natychmiast mówić o weselu; bo rok i sześć niedziel żałoby po mężu upływały już właśnie. Przebendowskiemu szło zrazu o to, aby domek lichy i szczupły na przyjęcie swojej magnifiki przygotować, oczyścić, wylepić, bodaj rozszerzyć; lecz wdowa ani słuchać o tym nie chciała, utrzymując, że po ślubie we dwoje dworek sobie po myśli urządzą. Nie było żadnego powodu do odkładania wesela. O samo wesele zaszła mała lukta282, bo Serwacy chciał, dawnym obyczajem, mieć je sutym i świetnym, a wdowa, składając się swym wdowim stanem, żądała, aby się odbyto skromnie i po cichu. Zgodzili się krakowskim targiem, że Serwacy tylko kilku przyjaciół miał zaprosić, a weselisko odbyć się miało we dworku na Zarzeczu, po czym dopiero małżeństwo do Gierdzieliszek na przenosiny by zjechało. Tego dnia i następnego Domcia — i wspominając przeszłe nieszczęście swoje, i z radości wielkiej, że Bóg życzenia jej ziścił, dając opiekuna w człowieku, którego kochała od dzieciństwa, płakała niemal ciągle. Serwacy z uszanowaniem wielkim to ją po rękach całował, to przed nią stał, dłonie złożywszy jak do modlitwy. Interes, z którym przybył, nadspodziewanie się szczęśliwie i prędko rozwiązał; postanowiono ze ślubem nie zwłóczyć, dać rychło na zapowiedzi i przed wielkim postem wszystko skończyć. Tak się tedy stało. Przez respekt i grzeczność wypadało prosić na wesele podkomorzego Gintowta, choć się nie spodziewano, żeby miał przybyć osobiście. Napisał, o błogosławieństwo prosząc, do państwa Przebendowskich Serwacy, wezwał też Derengowskiego i Połubińskiego listami, a Puciatę osobiście. Ciągnęło to za sobą i zaproszenie panny Rozalii, która od pół roku już żoną jego była. Ponieważ podkomorzemu często nogi brzękły, podagra dokuczała i podróż zimową porą była dlań ciężką, sądzono, iż się grzecznym listem za grzeczność wypłaci. Stało się inaczej. Gintowt, do serca wziąwszy zaprosiny, nogi poobwijawszy, z sanny dobrej korzystając stawił się z humorem wyśmienitym, ba, i z marcypanami. Nie będziemy opisywali wesela ani serdecznego przyjęcia gości we dworku na Zarzeczu; odbyło się tu wszystko wedle starodawnego obyczaju, przy błogosławieństwie duchownego, księdza Bildiukiewicza, który i ślub dawał, i na traktamencie się znajdował. Jednę tylko szczególną okoliczność wymienić nam potrzeba, gdyż się do Flemminga odnosi. Siedzieli u stołu, gdy się mowa wszczęła o Dreźnie i pobycie w nim Dziubińskiego, który rozpowiadać lubił, jak polityczną korespondencją prowadził z feldmarszałkiem i jakie go awantury w stolicy saskiej spotykały. — Była, mości dobrodzieju — rzekł — chwila, że mnie ten równie wielki statysta, jak niegodziwy machiawelczyk283, przewrotnymi sofizmatami zupełnie obałamucił. Zawierzyłem mu, przystałem na jego wiarę, przyznaję się do tego — mea culpa!284 Oczy mi się otworzyły później dopiero i spadły łuski z nich, za co Panu Bogu mojemu dziękuję, iż zawczasu, nim złe skutki, jakie stąd wyniknąć mogły, nastąpiło. Co Flemming zamierzał, jakie na nas spiski knował, w jakowe sidła chciał uplatać, wiecie wszyscy. Bóg w łasce swej nie dopuścił, obronił i tarczą był tej Rzeczypospolitej, która Matkę Jego królową swą uznaje. Powiecie: umarł Flemming, bezkarnie, spokojnie, a choć zbrodnie knował, co nas krwi tyle i łez kosztowały, uszło mu to i wyszedł ze świata cały… Tak–li? — Obejrzał się podkomorzy. — Otóż chyba nie wiecie tego — dodał — jaka go kara spotkała. Milczeli wszyscy, a Gintowt–Dziubiński widząc, że to, co miał opowiedzieć, nikomu nie było znanym, przybrał minę uroczystą. — Potiens, quia aeternus285, Bóg czekał na upamiętanie się grzesznika, który spiskował do końca przeciwko swobodom naszym, czekał — a gdy się miłosierdzie wyczerpało, okazał na nim straszny pomsty swej przykład. — Jam bo słyszał — przerwał Derengowski — że spokojniuteńko zmarł w Wiedniu. — Ja także o niczym nie wiem, a wiedzieć bym powinien — szepnął ksiądz Bildiukiewicz. — A ja — odezwał się podniesionym głosem podkomorzy — ja wiem o karze i słowem szlacheckim ręczyć wam mogę, iż ona go, jeżeli nie za żywota, to po śmierci spotkała. Obejrzał się. Czekali wszyscy, mocno zaciekawieni, co by to być mogło. Przygotowany widać do tego, Gintowt najprzód na tasiemce czarnej wiszące okulary na nos nałożył, potem z bocznej kieszeni kontusza papier dobył, obejrzał się dokoła i wśród milczenia powszechnego zaintonował: — List z Drezna! Nastąpiło milczenie. — Rozmaite relacje tyczące się fakcji do nowej elekcji za życia króla pomijam, a idę ad rem. Pisze mi świadom rzeczy w te słowa: „Wielkie tu uczyniły wrażenie fata jegomości pana feldmarszałka Flemminga, na którego osobie pomścił Bóg to ćwiertowanie, jakiego się na Rzeczypospolitej dopuszczał. Mam to z wiarogodnej relacji naocznego świadka na dworze jaśnie wielmożnej z książąt Radziwiłłów Flemmingowej, żony nieboszczyka, iż gdy życia mizernego dokonał, wnet jejmość około pogrzebu krzątać się poczęła. Tandem czy urząd miejski stolicy cesarskiej, czy władza duchowna, bacząc na to, że Flemming słynął z bogactwa, zażądali od pogrzebu jego 20 000 guldenów. Targować się nie było sposobu, a jejmość o zapłaceniu i słuchać nie chciała. Rozkazano tedy nocą ciało złożyć w wielką skrzynię kutą, która wywiezioną być miała do Saksonii, jako ważne papiery status286 zawierająca. A że wzrost nieboszczyka nie dozwalał go w skrzyni pomieścić, nie wahała się jejmość kazać nogi poobcinać, które też do kufra schowano. Tak się, z rozkazu małżonki, spełniła na nim kara słuszna, domierzona z dopuszczenia bożego, na przekład wszystkim tym, co się na prawa immunitatis287, od Boga samego ustanowione, zuchwale rzucają. Flemming ćwiertowany był po śmierci.” Gdy kończył te słowa podkomorzy i po słuchaczach się obejrzał, mógł w ich twarzach wyczytać zgrozę i oburzenie, jakie wywołało nielitościwe żony skąpstwo i nieposzanowanie zwłok męża. — Gdybym tego z tak poważnych ust nie słyszał — odezwał się ksiądz Bildiukiewicz — zaledwie by mi się wierzyć chciało. — Święta prawda! — dokończył Dziubiński, list i okulary chowając starannie. — Proszę tylko o przebaczenie, że pośród wesela i powszechnej radości takie horrendum do uszu waszych podałem. Zatem, aby się zapomniało Flemminga i domierzonej na nim kary, wypijmy za zdrowie wszystkich tych, co heroiczny opór stawili w obronie źrenicy swobód Rzeczypospolitej. Podnieśli się wszyscy, ale toast wesołości nie przyniósł i smutny obraz, jakim podkomorzy niepotrzebnie wszystkich zachmurzył, stał długo przed ich oczyma. 1 Fle — super extremas generosae Poloniae ruinas; Minge — super nomen, ąuod nova beli a parit (łac.) — Opłakuj ostatnie zniszczenia szlachetnej Polski; Nasiusiaj na imię, które gotuje nowe wojny. 2 Jakub Henryk Flemming (1667–1728) — pochodził z rodziny flamandzkiej osiadłej w Brandenburgii. W 1693 r. rozpoczął karierę w służbie saskiej. Jego zręczności politycznej zawdzięczał król August II pomyślną elekcję na króla polskiego. Powiernik i współpracownik króla; od 1712 r. pierwszy minister; od 1710 r. generał artylerii konnej, następnie marszałek polny. 3 Sejm pacyfikacyjny — zwany też sejmem „niemym”. Zwołany 1 II 1717 r., po konfederacji tarnogrodzkiej (por. przyp. 4). Dzięki poparciu Rosji udało się Augustowi utrzymać koronę i uzyskać w konstytucjach sejmu cały szereg przywilejów, ograniczających m.in. atrybucje skarbowo–wojskowe sejmików i władzę hetmanów, w zamian za zgodę na ograniczenie liczby wojsk saskich w Rzplitej. 4 Tarnogrodzka konfederacja — nazwę konfederacji tarnogrodzkiej nosi wielki rokosz zawiązany w Tarnogrodzie (na Wyżynie Lubelskiej) z końcem 1715 r. pod laską Stanisława Ledóchowskiego, podkomorzego wołyńskiego, dla uwolnienia kraju od ucisku wojsk saskich, które August II trzymał w Rzplitej w celu obrony swego tronu. Przywódcy konfederatów uciekli się o mediację do cara, pragnąc przy jego pomocy zrzucić Augusta z tronu. 5 Wojska cudzoziemskiego autoramentu — mowa o wojskach saskich, które August II trzymał w kraju dla obrony swego tronu. 6 Adam Mikołaj Sieniąwski (zm. 1726), hetman wielki koronny, oddany stronnik Augusta II, potem zaprzedany zwolennik Rosji; po traktacie w Altranstadt zabiegał przy pomocy Piotra Wielkiego o koronę dla siebie. W czasie konfederacji tarnogrodzkiej więziony przez konfederatów. Za jego hetmaństwa została zmniejszona armia polska przez ograniczenie liczby wojska (1717) i uszczuplona władza hetmanów. 7 Ludwik Pociej (zm. 1730), hetman wielki litewski, za Augusta II jeden z głównych przywódców stronnictwa rosyjskiego na Litwie. Wysługując się carowi, któremu zawdzięczał hetmaństwo, występował przeciwko dworowi królewskiemu. Przyczynił się do zawiązania konfederacji tarnogrodzkiej. 8 Seraj (z tur. i pers.) — harem, ogół żon i nałożnic. 9 Hrabina Cosel — Anna Konstancja Hoymowa, z holsztyńskiej rodziny Brocksdorf (1680–1765), żona ministra A. M. Hoyma (por. przyp. 51), z którym rozeszła się zostawszy w r. 1707 oficjalną kochanką Augusta II. Wybitnej urody, namiętnie zakochana w królu, cieszyła się przez dziewięć lat niewzruszoną przewagą i wpływami na dworze saskim. Swoim despotyzmem naraziła się jednak wielu ludziom z otoczenia króla, wśród nich Flemmingowi, który podsunąwszy królowi Denhoffową, uzyskał usunięcie hr. Cosel. Bohaterka powieści Kraszewskiego Hrabina Cosel. 10 Maria Anna Denhoffowa z Bielińskich, córka marszałka Kazimierza Ludwika Bielińskiego, żona podkomorzego litewskiego Bogusława Ernesta Denhoffa. Około r. 1716, po odsunięciu przez króla hr. Cosel, została jego oficjalną kochanką. Później poślubiła generała Jerzego Ignacego Lubomirskiego (por. przyp. 152). 11 „Maria Aurora hr. Kónigsmarck (1670—1728), kochanka Augusta II, matka późniejszego marszałka francuskiego Maurycego Saskiego (por. przyp. 94). Odznaczała się wielką urodą i wybitną inteligencją. W r. 1702 podjęła na zlecenie Augusta II podróż do Kurlandii, do kwatery głównej szwedzkiego Karola XII, aby go skłonić do zawarcia pokoju. 12 Aurora — Maria Aurora hr. Königsmarck (por. przyp. 11). 13 Esterle — hrabina Esterle, z domu Lamberg, jedna z kochanek Augusta II, następczyni Aurory Königsmarck. Towarzyszyła królowi podczas koronacji w Krakowie w r. 1697. 14 Egeria — nimfa rzymska, małżonka, powiernica i doradczyni króla rzymskiego Numy Pompiliusza. Przenośnie: powiernica, doradczyni. 15 Elżbieta z Flemmingów Przebendowska, żona podskarbiego Jana Jerzego Prze—bendowskiego (por. przyp. 30), siostra Flemminga. Należała wraz z mężem do stronników Augusta II i pomagała Flemmingowi podczas jego zabiegów o koronę polską dla elektora saskiego. 16 Elżbieta z Lubomirskich Sieniawska, żona hetmana Adama Mikołaja Sieniawskiego (por. przyp. 6). Czynnie uczestniczyła w intrygach politycznych swego męża. 17 Emerencjanna z Warszyckich Pociejowa (zm. ok. 1730), żona hetmana Ludwika Pocieja (por. przyp. 7). Uczestniczyła w knowaniach politycznych swego męża, będąc wielokrotnie ich inicjatorką i motorem. 18 Ludwika Maria z Morsztynow (córka poety Jana Andrzeja) Bielińska, żona marszałka wielkiego koronnego Kazimierza Ludwika Bielińskiego. 19 Stolica Wettinów — tak nazywano Drezno, siedzibę niemieckiej rodziny panujących, od zamku rodzinnego Wettin. Z rodziny tej pochodzili elektorowie sascy, wśród nich August II i August III, zwani Wettyńczykami. 20 Za wilsdurfską rogatką — wilsdurfskie (Wilsdruff) — jedno z przedmieść Drezna, spalone podczas wojny siedmioletniej w r. 1759 przez Prusaków uchodzących przed Austriakami. 21 Herkules — Herakles, najpopularniejsza postać mitologii greckiej, syn Zeusa i Alkmeny, odznaczał się wyjątkową siłą fizyczną. 22 Słońce — Helios, w mitologii greckiej bóg słońca. Jego posąg na wyspie Rodos, gdzie był szczególnie czczony, tzw. kolos rodyjski, określano jako jeden z siedmiu cudów świata. 23 Apollo — najpiękniejszy i jeden z najwcześniej czczonych bogów greckich, bóg wyroczni, muzyki, poezji, sztuki lekarskiej, trzód pasterskich i słońca. 24 Chodzi prawdopodobnie o Michała Kazimierza Kociełła (zm. 1722), wojewodę inowrocławskiego, zwolennika i przyjaciela Augusta II, mianowanego przez niego w nagrodę za wierność podskarbim wielkim litewskim. 25 Majestat (z łac.) — tu: panujący. 26 Mitologiczne Elizejskie Pola — w wierzeniach rzymskich szczęśliwa kraina świata podziemnego, gdzie przebywają duchy dobrych zmarłych. 27 Fröhlich — nadworny błazen na dworze Augusta II, później Augusta III. 28 Kyau dowcipny — Fryderyk Wilhelm Kyau; (1654–1733), generał saski, od r. 1715 komendant twierdzy Königstein. Ceniony na dworze jako autor wielu dowcipnych facecji i powiedzeń. 29 Biedny Watzdorf, którego przezywano „chłopem mansfeldzkim” — Krzysztof Henryk Watzdorf (zm. 1729), na dworze Augusta II dyrektor akcyzy, (po Hoymie), od r. 1715 do 1721 minister gabinetu do spraw wewnętrznych. Pochodził z Mansfeldu, z rodziny niearystokratycznej. odznaczał się grubiaństwem w obcowaniu, stąd przezwisko „chłop z Mansfeldu” 30 Jan Jerzy Przebendowski (1638–1729), podskarbi wielki koronny. Spowinowacony przez żonę (por. przyp. 15) z Flemmingiem, współdziałał z nim skutecznie w zabiegach o koronę polską dla Augusta, którego był oddanym stronnikiem. 31 Posadzić go na tronie Jagiellonów — elektor saski Fryderyk August I wystąpił po śmierci Jana III jako pretendent do tronu polskiego. Zwycięstwo nad kontrkandydatem ks. Conti i proklamowanie na króla zawdzięczał knowaniom intrygantów, wśród których rej wodził Flemming, oraz przekupstwom i poparciu dyplomatycznemu trzech dworów ościennych. 32 Omfala — w podaniach greckich królowa Lidii, która usidliła Herkulesa, zmuszając go do wykonywania robót domowych. 33 Autolatria (z gr.) — samoubóstwienie, uwielbienie samego siebie. 34 Wojna szwedzka — dla zdobycia Inflant oraz zapewnienia sobie pomocy Piotra Wielkiego w przyszłej rozgrywce wewnętrznej na terenie Rzplitej August II ułożył z nim w r. 1698 plan wojny zaczepnej przeciw Szwecji. Wojna szwedzka toczyła się ze zmiennym szczęściem do r. 1706 i zakończyła się hańbiącym dla Augusta pokojem w Altranstadt, na mocy którego musiał złożyć koronę polską i ograniczyć prawa katolicyzmu w Saksonii. 35 Beichlingen — właśc. Beichling Wolf Dietrich (1665–1725), kanclerz wielki do r. 1703, kiedy to został osadzony w twierdzy Koenigstein, naraziwszy się królowi przez negatywny stosunek do prowadzonej przez niego wojny szwedzkiej. 36 Henryk Fryderyk Friesen (1681–1739), generał major, minister gabinetu od r. 1726, wpływowy dworak. W r. 1725 poślubił córkę naturalną Augusta II i hr. Cosel, Augustę Konstancję. 37 Fryderyk Vitzthum hrabia von Eckstadt (1675–1726), ulubieniec Augusta II, minister gabinetu na jego dworze od r. 1721. Cechowała go elegancja i wykwintne obyczaje. 38 Von Loem — być może „chodzi tu o Jana Michała Loena (1694–1776), który przebywał wiosną 1718 r. na dworze drezdeńskim i opisał swoje wrażenia z pobytu w dziele Gesammelte kleine Schriften (1750). 39 Chodzi prawdopodobnie o Augusta Ferdynanda Pfluga (1662–1712), marszałka dworu, później ministra gabinetu i pierwszego dyrektora tajnego gabinetu. W okresie, w którym dzieje się akcja powieści, Pflug już nie żył. Byłby to zatem anachronizm. 40 Wojewoda inowrocławski — Gałecki (por. przyp. 41). 41 Franciszek Zygmunt Gałecki (zm. 1711), wojewoda inowrocławski, potem kaliski. Początkowo zdecydowany stronnik Augusta II, spędziwszy dwa lata w niewoli szwedzkiej po abdykacji altransztadskiej Augusta II przeszedł do obozu Leszczyńskiego. Wprowadzenie tej postaci do powieści jest anachronizmem. 42 Sta pes! (łac.) — dosłownie: Stój, nogo! Tutaj: Uważaj na nogę! 43 Karuzel (z fr.) — igrzyska rycerskie, naśladujące turniej średniowieczny. 44 Księżna cieszyńska — por. przyp. 177. * Historyczne 45 Deprekacja (z łac.) — przeprosiny. 46 Konstanty Felicjan Szaniawski (1668–1732), biskup kujawski, od r. 1719 — krakowski, znakomity polityk z czasów Augusta II. Odegrał wybitną rolę w okresie konfederacji tarnogrodzkiej jako rozjemca między wolnością a majestatem królewskim. Jeden z głównych menerów na sejmie pacyfikacyjnym (por. przyp. 3), przyczynił się m. in. do powzięcia tam uchwały o zmniejszeniu liczby wojska. Wierny stronnik Augusta II, przez całe życie służył mu wiernie i zręcznie. 47 Pomerania — łacińska nazwa Pomorza. 48 Utrecht — stare, handlowe i przemysłowe miasto holenderskie w delcie Renu. Założony tu w r. 1636 uniwersytet stał się ośrodkiem naukowym Holandii. 49 Graevius — Grave albo Greffe Jan Jerzy (1632–1703), znakomity filolog i krytyk, historiograf Wilhelma III Orańskiego. Od r. 1662 był profesorem historii na uniwersytecie w Utrechcie. 50 Sofizmat (z gr.) — wniosek pozornie prawdziwy, oparty na błędnej zasadzie albo na błędnym rozumowaniu. 51 Adolf Magnus Hoym (1668–1723), baron, minister dworu Augusta II. W r. 1699, poślubił późniejszą hr. Cosel, z którą rozszedł się w r. 1707, gdy została kochanką en titre króla. 52 Sławna wyprawa Wilhelma III, księcia Orani i, do Anglii — Wilhelm III, książę Oranii (1650–1703), namiestnik niderlandzki, zięć króla angielskiego Jakuba II, podjął w r. 1688 bezkrwawą wyprawę do Anglii, w wyniku której został w r. 1689, po wygnaniu Stuartów, powołany na tron angielski. 53 „Syn wielkiego kurfirsta — książęta cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego mający prawo wyboru cesarza nosili tytuł „Kurfürsta” (elektora). Od r. 1356 było ich siedmiu, od wieku XVII — dziewięciu. Tytuł ten przysługiwał m. in. margrabiemu brandenburskiemu. 54 Jan Jerzy IV — (zm. 1694), elektor saski, starszy brat Augusta II, który po jego śmierci został elektorem. 55 „Kampania węgierska — mowa o kampanii przeciwko Turkom w latach 1695–1696, w której August, jako elektor saski, dowodził armią cesarsko–saską na Węgrzech. 56 Jan Maciej Schulenburg (1661–1747), wybitny dowódca, dowodził armią saską podczas wojny szwedzkiej, w której poniósł klęskę w r. 1766 w bitwie pod Wschową. W r. 1715 został marszałkiem republiki weneckiej. 57 Si fabula vera (łac.) — jeśli opowieść jest prawdziwa. 58 Karol XII — (1682–1718), król szwedzki od r. 1697. Prowadził tzw. wojnę północną przeciwko Polsce, Danii i Rosji. Pobił Piotra Wielkiego pod Narwą (1700). Pokojem w Altranstadt (1706) zmusił Augusta II do zrzeczenia się korony polskiej. Pobity w r. 1709 przez Piotra Wielkiego pod Połtawą. 59 Przyjęcie tytułu królewskiego przez Brandeburczyka — elektor brandenburski Fryderyk III (1657–1713) był od r. 1701 pierwszym królem pruskim. Panował pod imieniem Fryderyka I. Chcąc zapewnić sobie jego poparcie w przyszłej rozgrywce wewnętrznej na terenie Rzplitej. August II nawiązał z nim przyjazne stusunki i nie protestował przeciwko przybraniu przez niego tytułu „króla w Prusiech”, godzącego w całość Rzplitej. 60 Sapieżanka z domu. Franciszka, wdowa po Radziwille — pierwszą żoną Flemminga. poślubioną w r. 1702, była Konstancja (nie Franciszka!) z Sapiehów, wdowa po Dominiku Radziwille. To bezdzietne małżeństwo zakończyło się szybkim rozwodem. 61 Pani Glasenappowa — baronowa Teresa Glasenapp, z domu stolników litewska Bokunówna, kochanka marszałka Schulenburga (por. przyp. 56). Znana intrygantka na dworze saskim, przyczyniła się do upadku hr. Cosel, a później feldmarszałka Flemminga. 62 Księżniczka Tekla, córka kanclerza litewskiego Radziwiłła — (zm. 1747), druga żona Flemminga, poślubiona w r. 1725. 63 Pani von Spiegel — Fatyma, Turczynka, kochanka Augusta II, wydana później za kamerdynera królewskiego Spiegla. Dwoje jej dzieci, hr. Rutowski (por. przyp. 186) i Maria Aurora Bielińska (por. przyp. 187) zostało przez Augusta uznanych i wyposażonych. 64 Pomiędzy Pillnitz a Laubegastem — Pillnitz — wieś i zamek króla saskiego nad Elbą, na południowy wschód od Drezna, zwykła letnia rezydencja dworu; Laubegast — wieś na lewym brzegu Elby, dziś przedmieście Drezna. 65 Atentować(z łac.) — pilnować, doglądać, być obecnym. 66 Ogińscy — jedna ze znakomitych i zasłużonych rodzin rusko—litewskich. Grzegorz Ogiński (zm. 1709) należał do najwierniejszych stronników Augusta II. W dobie wojny północnej mianowany hetmanem polnym, potem wielkim litewskim. Stał na czele szlachty litewskiej walczącej przeciw Sapiehom. 67 Kortezan (z fr., wł.) — dworak, pochlebca, nadskakiwacz. 68 Wyfacjendowany skrypt — wyfacjendować — wystarać się o coś, wyrobić coś sobie. Mowa o skrypcie, który przyznawał Flemmingowi komendę nad cudzoziemskim zaciągiem wojska. 69 Prepotencja (z łac.) — przemoc, przewaga. 70 Szaraczkowa brać — drobna szlachta zagrodowa, nazywana tak pogardliwie od kapot z szarej wełny, w które się ubierała. 71 Antykamera(z łac.) — przedpokój, sień, przedsionek. 72 Quasi (łac.) — jak gdyby. 73 Ad trutinandum (łac.) — do rozważenia. 74 Infimo corde (łac.) — z głębi serca. 75 Perfidissimum (łac.) — bardzo zdradzieckie (wino). 76 Dyweldrek (z niem.) — inaczej asafetyda, skrzepły sok rośliny ferula asafoetida, nader przykrej woni. Przenośnie — trucizna. 77 Blekot (z ros.) — roślina odurzająca. 78 Periculum in mora (łac.) — niebezpieczeństwo w zwłoce. 79 Magnificencja (z łac.) — tu: przepych, parada, okazałość. 80 Causa litigiosa (łac.) — sprawa sporna. 81 Tandem (łac.) — jednakże. 82 Otworzyście — otwarcie, szczerze; forma dziś nie używana. 83 Promować (z łac.) — popierać, protegować, podtrzymywać. 84 [Cum] unanimitate (łac.) — z jednomyślnością, jednomyślnie. Częściej: unanimiter. 85 Absolutum dominium (łac.) — władza absolutna. 86 Przyznana córka króla — uznana za swoją, zalegalizowana. Kilkoro spośród dzieci Augusta II, urodzonych z jego kochanek, zostało oficjalnie uznanych dziećmi królewskimi. 87 Hrabina Vitzthum — Rachela Szarlota z Hoymów Vitzthumowa (1676–1753). żona hr. Vitzthuma (por. przyp. 37). Odgrywała wybitną rolę w intrygach politycznych dworu Augusta II. 88 Henrieta Amalia Reuss, z domu Friesen, wpływowa osobistość na dworze Augusta II. Zręczna intrygantka, prowadziła salon polityczny, w którym decydowano o losach wielu spraw i osób. 89 Hülchen — nie zidentyfikowana bliżej osobistość na dworze Augusta łl, kobieta wykształcona, odznaczająca się wybitną inteligencją. Zaangażowana w intrygi dworskie, cieszyła się zaufaniem króla. 90 Pospolite ruszenie — w Polsce przedrozbiorowej organizacja sił zbrojnych, obejmująca początkowo całą ludność; tu — przenośnie i pogardliwie — pospólstwo, plebejusze, ludzie nie utytułowani. 91 Blat (z niem.) — płaski półmisek, tacka. * Historyczne 92 Zawdzięczyć — zapłacić wdzięcznością, okazać wdzięczność za coś, wywdzięczyć się. 93 Moritzburg — zamek myśliwski Augusta II, położony na północ od Drezna, cacko architektoniczne w stylu rokoko. Zbudowany w latach 1542–1546 dla kurfirsta Maurycego (por. przyp. 111), w latach 1720–1730 przebudowany przez Pöppelmanna. 94 Maurycy Saski — (1696–1750), marechal de Saxe, naturalny, uznany syn Augusta II i Aurory Königsmarck, jeden z najsławniejszych wodzów swojej epoki, w r. 1726 książę kurlandzki, w r. 1744 mianowany marszałkiem Francji. 95 Kurdybanowe buty (z łac.) — ze skóry kozłowej w specjalnym gatunku. 96 Pas lugduński — lioński. Lyon (Lugdun), miasto francuskie, stolica departamentu Rhöne, słynęło m.in. z artystycznych wyrobów z cienkiego drutu miedzianego, posrebrzanego lub pozłacanego, a także z nici metalowych przeplatanych nićmi jedwabnymi. 97 Simplex servus Dei (łac.) — skromny sługa boży. 98 Konkokcja (z łac.) — strawność. 99 Submitować się — prezentować się pokornie, kłaniać się. 100 Zalterować — zakłopotać, zmieszać, zdetonować. 101 Socii malorum (łac.) — towarzysze nieszczęścia. 102 Ni fallor (łac.) — jeśli się nie mylę. 103 Hiberny (z łac.) — danina od poddanych z dóbr królewskich i duchownych na opłacenie żołdu wojska w zimie. 104 Prerogatywy (z łac.) — przywileje, szczególne względy, szczególne prawa. 105 Clamor (łac.) — krzyk, narzekanie. 106 Opisać — tu: oczernić, oszkalować. 107 Ex fonte purissima (łac.) — z najczystszego źródła. 108 Skonwinkować — ująć, zjednać, przekonać o słuszności swojej sprawy, zmusić do uznania za prawdę. 109 Dereszowaty (z węg.) — koń o maści powstałej ze zmieszania sierści białej z żółtą, czerwoną albo brunatną. 110 Rokoko osiemnastego wieku (z fr.) — styl w sztuce pierwszej połowy XVIII w.; przejawia się przede wszystkim w dekoracji wnętrz, ornamentyce. Odznacza się lekkością, fantastycznością motywów, asymetrią. W różnych krajach istniały różne odmiany rokoka, m. in. we Francji — styl Ludwika XV, w Austrii — styl Marii Teresy. Istniała też drezdeńska odmiana rokoka z okresu Augusta II. 111 Kurfirst Maurycy — (1521–1553), książę saski, jeden z najznakomitszych książąt swego czasu. W r. 1547 otrzymał od cesarza Karola V godność elektora wraz przynależnymi krajami. 112 Dianenburg — miasto Diany (por. przyp. 241). 113 Wersal — wspaniała rezydencja królów Francji, zbudowana przez Ludwika XIV na przedmieściu Paryża tej samej nazwy. 114 Poligamia (z gr.) — wielożeństwo, związek małżeński jednego mężczyzny z kilkoma kobietami. 115 Quod licet Jovi, non licet bovi (łac.) — co wolno Jowiszowi, nie wolno wołowi. 116 Symplicjusz(z łac.) — symplak, człowiek naiwny, dobroduszny, prostak. 117 Akomodowany (z łac.) — tutaj: przyrządzony. 118 Post pisces vinum misces (łac.) — po rybach zmieszaj (dodaj) wino. 119 Sui generis (łac.) — swego rodzaju. 120 Ekscepcja (z łac.) — wyłączenie, zwolnienie, dyspensa (od postu). 121 Mirabilia, incredibile dictu (łac.) — rzeczy przedziwne, cuda, nie do wyrażenia słowem. 122 Prodigia (łac.) — cuda. 123 Sub Jove (łac.) — pod gołym niebem. 124 Pluvialis (łac.) — dżdżysty. Tak brzmiała nazwa 5 miesiąca w kalendarzu rewolucji francuskiej (od 20 I do 18 II.). 125 Beistlinger — chodzi prawdopodobnie o Beichlinga (por. przyp. 35). 126 Koenigstein — Königstein, twierdza w Saksonii, na lewym brzegu Elby; znajdowało się tu więzienie stanu, do którego zsyłano tych, którzy narazili się władcy. 127 Tatarskie chorągwie — taką nazwę nosiły chorągwie lekkiej jazdy utworzone w XVI w., początkowo w obu komputach, a od r. 1717 — w wojsku litewskim. 128 Saski Olimp — według wierzeń starożytnych Greków Olimp, pasmo gór w Tessalii, był siedzibą bogów, z Zeusem na czele. Tu: Olimp w znaczeniu dworu królewskiego. 129 Par excellence (fr.) — w całym tego słowa znaczeniu. 130 Turyngia — kraj środkowoniemiecki, położony nad rzeką Salą, ze stolicą Weimarem, jeden z najstarszych ośrodków kultury niemieckiej. 131 Car Piotr — Piotr I Wielki (1672–1725), pierwszy imperator rosyjski, panował od r. 1682. Po zwycięstwie nad Szwecją w bitwie połtawskiej (1709) zawarł z Augustem II traktat w Toruniu, w którym zobowiązał się utrzymać go swą potęgę na tronie. Stał się w ten sposób właściwym panem Rzplitej i protektorem Augusta. 132 Parki mitologiczne — w mitologii greckiej Mojry, w rzymskiej Parki — trzy siostry, córki Nocy, władczynie losów ludzkich. 133 Schellendorf — Joanna Małgorzata Schellendorf, z domu Friesen, siostra hr. Reuss, stała bywalczyni jej salonu politycznego. 134 Galant–homme (fr.) — człowiek wykwintny. 135 En titre(h.) — tytularny, oficjalny. 136 En delicatesse (fr.) — na bakier. 137 Lombr (z fr.) — rodzaj gry w karty. 138 Alternatywa (z łac.) — wybór pomiędzy dwoma postanowieniami; tu w znaczeniu: to, co się należy, należność. 139 Avec un peu de savoir faire (fr.) — z odrobiną umiejętności, znajomości sytuacji. 140 C’est triste a dire (fr.) — smutno to powiedzieć. 141 Mener (z fr.) — kierujący intrygą. 142 Le favori (fr.) — faworyt, ulubieniec. 143 Poślubić sobie myśl moje — przejąć się nią, uczynić swoją. 144 Sejmikowanie — przenośnie: naradzanie się bez ładu, tracenie czasu na narady zamiast działania. 145 Liberum veto (łac.) — w dosłownym tłumaczeniu: wolne sprzeciwiam się, protestuję. Podstawowa instytucja parlamentaryzmu Polski przedrozbiorowej, umożliwiająca jednemu posłowi zerwanie sejmu i unieważnienie zapadłych na nim postanowień. 146 Nous avons beau jeu (fr.) — dosłownie: mamy piękną grę; przenośnie: mamy dobrą sytuację. 147 Platoniczny — idealny, wolny od zmysłowości; tu: nie mający praktycznego znaczenia. 148 Adorable (fr.) — cudna, godna uwielbienia. 149 Bon (fr.) — dobrze, ładnie. 150 Ernest Chrystian Manteuffel, przyjaciel Flemminga, współpracował z nim przy układaniu planu reformy kraju, zmierzającego do zaprowadzenia monarchii dziedzicznej w Rzplitej. 151 August Krzysztof Wackerbart (1662–1734), dyplomata, minister gabinetu w latach 1710–1721, później generalny marszałek polny wojsk saskich. 152 Drugi Lubomirski — Jerzy Ignacy Lubomirski (zm. 1761), syn hetmana wielkiego koronnego i kasztelana krakowskiego Hieronima Augustyna, generał wojsk koronnych i saskich, później chorąży i cześnik wielki koronny. 153 Stolica dawna, która koronę włożyła na skronie Augusta — August II został ukoronowany w Krakowie na Wawelu 15 IX 1697. Jak wiadomo, w czasie elekcji głosowała za nim mniejszość wyborców. 154 Na sejm do Grodna — po unii z Litwą w Grodnie odbywały się często sejmy. W r. 1673 postanowiono, że w Grodnie odbywać się będzie co trzeci sejm. Sejm zwołany przez Augusta II do Grodna na 3 października 1718 r. miał być manifestacją przeciwko Rosji i Prusom oraz ich wyraźnym zakusom na niepodległość Polski. 155 Prymas — prymasem Polski był wówczas (od r. 1705) Stanisław Szembek (1650–1721), wierny stronnik domu saskiego. 156 Limitować sejm (z łac.) — odłożyć, odroczyć, zawiesić. 157 Prejudykat (z łac.) — tu przenośnie: precedens, przykład. 158 Podkopy oblężnicze — tu przenośnie: sieć intryg, którymi nieżyczliwi otaczali Flemminga. 159 Syn pierworodny królewski — mowa o jedynym legalnym synu Augusta II i jego żony Chrystiany Eberhardyny Hohenzollern Bayreuth, urodzonym w r. 1669 Fryderyku Auguście II, późniejszym królu polskim Auguście III. 160 Arcyksiężniczka Maria Józefina — córka cesarza Józefa I Habsburga; poślubiła w r. 1719 Fryderyka Augusta II. 161 Herkules saski — tak nazywano Augusta II ze względu na wyjątkową siłę fizyczną, jaką się odznaczał (por. przyp. 21). 162 Ariadna — w mitologii greckiej córka króla Krety Minosa. Zakochana w Tezeuszu, umożliwiła mu wydostanie się z Labiryntu, lecz później została przez niego porzucona. Przenośnie: porzucona kochanka. 163 Hrabia cesarstwa — tytuł znakomitego szlachcica, pośredni między baronem a margrabią. 164 Mateusz Daniel Pöppelmann (1662–1736), budowniczy, nadworny architekt Augusta II, jeden z największych niemieckich architektów okresu baroku, twórca m. in. przebudowy Moritzburga (por. przyp. 93). 165 Jowisz — Jupiter, największy bóg rzymski, ojciec i władca bogów i ludzi, odpowiednik greckiego Zeusa. Przenośnie: najwyższy władca. 166 Republikanie (z łac.) — zwolennicy republikańskiej formy rządu; tu użyte w znaczeniu pogardliwym. 167 Nous sommes quittes (fr.) — jesteśmy skwitowani. 168 Ks. biskup kujawski — Szaniawski (por. przyp. 46). 169 Zatarg Ogińskich z Sapiehami — Ogińscy (por. przyp. 66) i Sapiehowie należeli do najpotężniejszych rodów magnackich na Litwie. W okresie rządów saskich jeden z najbardziej znanych przedstawicieli rodu Sapiehów, hetman wielki litewski Kazimierz Paweł (zm. 1720), sprowokował zatarg z magnaterią i szlachtą litewską, co stało się bezpośrednią przyczyną wybuchu konfederacji skierowanej przeciwko Sapiehom, którym zadano klęskę w bitwie pod Olkienikami (por. t. II, przyp. 46). 170 Tarnowskie Góry — miasto na Górnym Śląsku. W r. 1697 elektor saski Fryderyk August I, obrany królem polskim Augustem II, przyjmował tu posłów wyprawionych na jego spotkanie. 171 Statysta (z wł.) — dyplomata, polityk. 172 Kunktatorstwo (z łac.) — powolność, zwlekanie, ociąganie się. 173 Wiśniowieccy — aluzja do osoby Janusza Antoniego Wiśniowieckiego (por. przyp. 211). 174 Ledóchowscy — aluzja do osoby podkomorzego krzemienieckiego Stanisława Ledóchowskiego, przywódcy konfederacji tarnogrodzkiej (por przyp. 4). 175 Faustyna — Faustyna Bordoni (1700–1781), aktorka i śpiewaczka, występowała w r. 1731 r. w Dreźnie. 176 Senatus consultum (łac.) — uchwała senatu. 177 Urszula księżna Lubomirska (1680–1743), stolnikówna litewska Bokunówna, żona podkomorzego wielkiego koronnego Dominika Lubomirskiego, kochanka Augusta II — przed hr. Cosel. Po urodzeniu królowi w r. 1700 syna Jana Jerzego, późniejszego chevalier de Saxe, otrzymała tytuł księżny cieszyńskiej. 178 Jak niegdyś z Friesenem pędziła do Gdańska pocztylionem… — aluzja do jednej z licznych awantur intrygantki politycznej hetmanowej Pociejowej (por. przyp. 17). 179 Coup d’etat (fr.) — zamach stanu. 180 To beczka Danaid! — w mitologii greckiej córki króla Argosu Danaosa, Danaidy, skazane zostały na napełnianie dziurawych beczek. Przenośnie: beczka bez dna, nie do napełnienia. 181 Andaluzyjskie konie — konie hodowane w Andaluzji, południowej prowincji hiszpańskiej, słynnej m. in. z hodowli i z handlu końmi znanej i wysoko cenionej w świecie rasy andaluzyjskiei. 182 Nowy Rynek — plac w Dreźnie, słynny m.in. jako miejsce, gdzie wykonywano wyroki śmierci. 183 Pałac Japoński, naówczas zwany Holenderskim — pałac zbudowany w dzielnicy Neustadt dla Flemminga w r. 1715 przez architekta Pöppelmanna, a nabyty przez Augusta II. Przechowywano tam m. in. japońską porcelanę — stąd nazwa. Później mieścił bibliotekę liczącą około pół miliona tomów. 184 Stare Miasto — najstarsza część Drezna, która spłonęła w r. 1685. Odbudowane wspaniale przez Augusta II, nosiło odtąd nazwę Nowego Miasta (Neustadt). 185 Uebigau — miasto w Saksonii, nad Czarną Elsterą. 186 Fryderyk August hr. Rutowski (1702–1764), naturalny, uznany syn Augusta II i Turczynki Fatymy (por. przyp. 63). Wysoko awansował w wojskowej hierarchii saskiej; w r. 1749 został feldmarszałkiem. 187 Panna Katarzyna — córka naturalna Augusta II i Turczynki Fatymy (por. przyp. 63), właściwie Aurora Maria hr. Rutowska; poślubiła Michała Bielińskiego, cześnika koronnego, wojewodę chełmińskiego i podskarbiego ziemi pruskiej. 188 Bieliński — por. przyp. 187. 189 W habicie braciszka bernardyńskiego uciekał od konfederatów — mowa o epizodzie z okresu konfederacji tarnogrodzkiej, kiedy Flemming prowadził wyprawę na konfederatów. 190 Klejnoty Wielkiego Mogoła — jeden z największych diamentów świata, liczący 280 karatów, koloru różowego, znaleziony w r. 1650 nad rzeką Kistną w Indiach, nosił nazwę „Wielki Mogoł” — do tytułu panujących we wschodnich Indiach. 191 Egzageracja (z łac.) — tutaj: przesada. 192 Owe sławne punkta… — mowa o antykrólewskim porozumieniu zawartym między szlachtą litewską a hetmanem Pociejem 10 września 1715 r. w Wjjnie. W wyniku mediacji biskupa Szaniawskiego Pociej wycofał się z tych zobowiązań, a sam akt polecił spalić publicznie. 193 Ekspektatywa (z łac.) — w dawnej Polsce przywilej otrzymany od króla, zapewniający w przyszłości jakąś godność; przyrzeczenie. 194 More antieuo (łac.) — starym zwyczajem. 195 Proteusz — w podaniach greckich bóstwo morskie obdarzone darem dowolnego przekształcania swej postaci. 196 Factotum (łac.) — człowiek do wszystkiego, wyręczyciel, prawa ręka. 197 Subiectum (łac.) — osoba. 198 Sajetowy (z wł.) — z delikatnego, kosztownego sukna zw. sajeta. 199 Piotr Robert Taparelli Lagnasco (1659–1735), minister Augusta II w latach 1713–1721, współzawodniczył z Flemmingiem. 200 Löwendhal — właśc. baron Löwendahl Waldemar (1668–1732), wielki marszałek dworu saskiego. 201 Wendka — Łużyczanka, Serbka łużycka. Wendami nazywano łużyckich potomków dawnych Słowian połabskich, zamieszkałych w okolicy Drezna i Budziszyna. 202 Praeter propter (łac.) — mniej więcej. 203 Iniurie (…) grawamina(z łac.) — krzywdy, niesprawiedliwości, obrazy (…) uciski, gnębienie. 204 Derusowski — żartobliwie: zdzierca, wyzyskiwacz. 205 Periclitans respublica (łac.) — upadające państwo. 206 Jan Stanisław Jabłonowski (1669–1731), wojewoda ruski, kanclerz wielki koronny, polityk i pisarz, autor dzieła politycznego Skrupuł bez skrupułu. Początkowo stronnik Augusta II, spiskował potem przeciwko niemu, za co został osadzony w twierdzy Koenigstein, gdzie spędził cztery lata. Uwolniony podczas konfederacji tarnogrodzkiej. 207 Władysław Czarnkowski (zm. 1726), polityk, zwolennik Leszczyńskiego, przeciwnik Augusta II, który pozbawił go godności podskarbiego wielkiego koronnego i wtrącił do więzienia w Elblągu. 208 Pleissenburg — twierdza nad rzeką Pleisse w Saksonii. 209 Pacta conventa (łac.) — nazwa wprowadzonych w Polsce od czasu Henryka Walezego układów między narodem a obranym przezeń królem. Królowie elekcyjni zaprzysięgali w nich między innymi zachowanie swobód szlacheckich. 210 Stefan Wielogłowski, jeden z przywódców szlachty podczas konfederacji tarnogrodzkiej. 211 Janusz Antoni Wiśniowiecki (zm. 1741), znakomity polityk, od r. 1706 wojewoda krakowski. Początkowo zwolennik Augusta II, odegrał następnie wybitną rolę w konfederacji tarnogrodzkiej. 212 Infamia (z łac.) — hańba, sromota, bezecność. 213 Horrendum (łac.) — tutaj: okropność! 214 Sic volo, sic iubeo (łac.) — tak chcę, tak każę. 215 Weredyk — człowiek mówiący wszystkim prawdę w oczy bez ogródek, prosto z mostu. 216 Dysymulować (z łac.) — ukrywać coś, udawać, taić. 217 Buńduczyć się (z ukr.) — srożyć się, naczupurzać się; forma dziś nie używana. 218 Jak Gorzeński szlachtę sprzeda… — Gorzeński Władysław herbu Nałęcz, marszałek związku wojskowego podczas konfederacji tarnogrodzkiej. Oskarżony o zdradę sprawy konfederatów na rzecz Sasów. 219 Patres (łac.) — ojcowie (duchowni). 220 Regulus — przydomek starożytnej, plebejskiej rodziny rzymskiej. 221 Marcus Junius Brutus (85–42 p. n. e.). Początkowo przyjaciel Juliusza Cezara, później przywódca republikańskiego spisku przeciwko niemu i jego zabójca. 222 Gaius Mucius Scaevola („leworęki”), postać na pół podaniowa; w r. 507 p. n. e., podczas oblężenia Rzymu przez Etrusków dokonał nieudanego zamachu na ich króla Porsennę. Dał dowód męstwa i odwagi narodu rzymskiego, gdy stawiony przed Porsenną, włożył prawą rękę w płonący ogień. 223 Koriolan — Coriolanus (V w. p. n. e.), patrycjusz rzymski. Wygnany z Rzymu za sprawą trybunów ludowych, oblegał go w r. 489 na czele Wolsków. Bohater wielu utworów literackich i muzycznych. 224 Katylina — Lucius Sergius Catilina (ok. 85 — ok. 54 p. n. e.), patrycjusz rzymski, inicjator spisku przeciwko senatowi, dążył do osiągnięcia władzy przy pomocy mas ludowych. 225 Plutarch — (46–120), pisarz grecki, autor dzieł popularnofilozoficznych i 76 biografii porównawczych wielkich mężów stanu. 226 Tacyt — Tacitus Publius Cornelius (ok. 55–120), znakomity historiograf rzymski, autor Historii, obejmującej dzieje Rzymu w latach 69–96 i Annales, ukazujących galerię portretów cesarzy rzymskich od Tyberiusza do Nerona. 227 Swetoniusz — Suetonius Caius Tranąuillus (ok. 75–130), pisarz rzymski, autor biografii 12 cezarów rzymskich, a także innych pism historycznych. 228 Na theatrum (łac.) — na przedstawieniu. 229 Instygator (z łac.) — tu: oskarżyciel. 230 Połubińscy — rodzina kniaziów litewskich, według Niesieckiego (Herby i familie rycerskie) wywodziła się od Olgierda. 231 Inokulować (z łac.) — zaszczepiać, wpajać. 232 Pater (łac.) — ojciec (duchowny). 233 Post festum (łac.) — dosłownie: po święcie. Tutaj: po wszystkim. 234 Składać się — tu: tłumaczyć się, usprawiedliwiać się, wymawiać się. 235 Kontyngens (z fr.) — zespół, część. 236 Regalista (z łac.) — stronnik królewski, rojalista. 237 Dorpiewski — właść. Dorpowski Chryzostom Ernest (zm. 1718), wojewoda łęczycki, wierny zwolennik Augusta II, jeden z najwybitniejszych uczestników konfederacji sandomierskiej. 238 Chomentowski — właśc. Chomętowski Stanisław (1673–1728), hetman polny koronny i wojewoda mazowiecki. Należał do wiernych stronników Augusta II. 239 Absentować się (z łac.) — być nieobecnym. 240 Mansfeld — miasto niemieckie w górach Harz, od XI w. stolica hrabstwa tej samej nazwy, które w r. 1780 przeszło do Saksonii, a następnie do Prus. 241 Diana — rzymska bogini kwitnącej przyrody i światła księżycowego. Pierwotnie utożsamiana z grecką boginią lasów, łowów i zwierząt, Artemidą. 242 Mais c’est une idée (fr.) — ależ to jest świetna myśl! 243 Harpia (z gr.) — bajeczny potwór drapieżny. 244 Głowa Meduzy — w mitologii greckiej nazwę Meduzy nosiła jedna z Gorgon, postaci ze wzrokiem kamiennym, z wężami na głowie zamiast włosów. Głowa Meduzy występowała jako motyw w sztuce orientalnej: zawsze z wyrazem odstraszającym i z wyciągniętym językiem. Przeciwnie w sztuce późniejszych wieków — jest to, piękna maska kobieca o włosach przeplecionych wężami. 245 Adieu, adorable! (fr.) — żegnaj, cudna! 246 Regestra (z niem.) — rejestry, spisy, wykazy, rachunki. 247 Ekonom (z gr.) — tu: szafarz, zarządca. 1 Napytać — tutaj: wyszukać, znaleźć. 2 Staje — dawna miara długości, używana do pomiarów gruntu, różna w różnych okolicach kraju. 3 Gadatywus — gaduła, człowiek gadatliwy. 4 Mięsopust — czas między Bożym Narodzeniem a środą popielcową, karnawał. 5 Fundum (łac.) — posiadłość. 6 Sernik — domek przewiewny na słupach, służący do przechowywania sera w czasie lata; sernica. 7 Odryna — szopa na siano. 8 Krupniczek — krupnik, wódka z miodem, korzeniami i tłuszczem, podawana na gorąco. 9 Bodnia (z ukr.) — kubeł drewniany, dzieża drewniana. 10 Nasypka — wsypa, obleczenie na pierzynę. 11 Delia (z tur.) — kosztowny strój szlachty zamożnej w dawnej Polsce, płaszcz, opończa. 12 Napiły — napity, upity, podchmielony, podochocony. 13 Aspersja (z łac.) — pokropienie obecnych w kościele wodą święconą przez księdza przed sumą; tu przenośnie: pokropienie. 14 Ad comparendum tempore opportuno (łac.) — do uzgodnienia w dowolnym czasie. 15 Stolnik — urzędnik dworski usługujący panującym przy stole podczas uczty. 16 Praecor (łac.) — proszę. 17 Suplikować(z łac.) — uniżenie, pokornie prosić. 18 Sat prata bibere (łac.) — dość trawy piły (domyślne: krwi). 19 Blachman (z niem.) — powłoka mglista, mgła; przenośnie: zamglony wyraz oczu po przepiciu. 20 Podjurzać — podjudzać, podburzać. 21 Adwersarz (z łac.) — przeciwnik, nieprzyjaciel. 22 Pacis et amicitiae (łac.) — pokoju i przyjaźni. 23 De noviter repertis (łac.) — termin sądowy oznaczający wznowienie sprawy na podstawie nowo znalezionych dowodów. Tutaj, przenośnie i humorystycznie: antałek wina świeżo wniesiony i otwarty. 24 Lagier (z niem.) — osad pozostały w beczkach, w których długo stało wino. 25 Antiqua mater (łac.) — starożytna macierz. 26 Nec locus, ubi Troja fuit (łac.) — nie ma nawet śladu po Troi. 27 Ad rem (łac.) — do rzeczy. 28 Amicus Plato, magis amica veritas (łac.) — Platon przyjacielem, ale większą przyjaciółką prawda. 29 Aplaudować (z łac.) — oklaskiwać, przyklaskiwać. 30 Vocem peto (łac.) — proszę o głos. 31 Ewakuacja… myśli i sentymentów — retoryczna przenośnia oznaczająca swobodę wypowiedzi. 32 Limina (łac.) — progi. 33 Lux (łac.) — światło. 34 Ekspektoracja (z łac.) — wywnętrzanie się. 35 Infamis (z łac.) — człowiek bez czci. bezecnik, niegodziwiec. 36 Aprehensja (z łac.) — smutek, rozpacz; tutaj: gniew, oburzenie. 37 Infaustus turbator chori (łac.) — nieszczęśliwy mąciciel chóru (tu: jedności.) 38 Ore et gladio (łac.) — słowem i mieczem. 39 Viscera (łac.) — wnętrzności. 40 Instygować(z łac.) — oskarżać, obwiniać. 41 Non est locus, non miscantur sacra profanis (łac.) — nie miejsce na to, nie należy mieszać rzeczy świętych ze świeckimi. 42 Agapy (z gr.) — uczty pierwotnych chrześcijan na pamiątkę Wieczerzy Pańskiej; przenośnie: w ogóle uczty. 43 Benefactor(z łac.) — dobrodziej, dobroczyńca. 44 Kobyłka u płota — słówko się rzekło, kobyłka u płota — zwrot przysłowiowy oznaczający, że można liczyć na daną obietnicę. 45 Iniuriose (łac.) — krzywdząco. 46 Tych, co pod Olkienikami bywali — Olkieniki — miasteczko na Wileńszczyźnie, nad rzeką Mereczanką, w r. 1700 stało się widownią zbrojnej wyprawy szlachty litewskiej: Wiśniowieckich, Kociełłów, Ogińskich, Pociejów, Paców i in., przeciwko Sapiehom, którzy trzęśli Litwą, dopuszczali się gwałtów na innych i swoim postępowaniem wywoływali ogólne oburzenie. 47 Vana sine viribus ira (łac.) — próżny gniew, jeśli nie jest poparty siłą. 48 Armati (łac.) — uzbrojeni. 49 Redde mihi legiones (łac.) — oddaj mi legiony, wojsko. 50 Impune (łac.) — bezkarnie. 51 Wiśniowiecki — por. tom I, przyp. 211. 52 Sapieha — mowa prawdopodobnie o Kazimierzu Pawle Janie Sapieże (zm. 1720). od r. 1682 wojewodzie wileńskim i hetmanie wielkim litewskim, (por. tom I, przyp. 169). 53 Rankor (z łac.) — złość, zawiść, zawziętość, nienawiść. 54 Michał Potocki, pisarz polny koronny, nieprzyjaciel Sasów, zwolennik Leszczyńskiego. Czynnie uczestniczył w konfederacji tarnogrodzkiej. 55 Stanisław Mateusz Rzewuski (zm. 1728), hetman polny, od r. 1726 — wielki koronny (po Adamie Sieniawskim). 56 Krzysztof Sulistrowski, chorąży oszmiański, czynny uczestnik konfederacji tarnogrodzkiej. przez pewien czas jej marszałek generalny. 57 Stefan Humiecki (zm. 1736). wojewoda podolski, jeden z najczynniejszych uczestników konfederacji tarnogrodzkiej. 58 Nie żywiłbym… — nie darowałbym życia, nie zostawiłbym przy życiu. 59 Magni nominis umbra (łac.) — cień wielkiego imienia. 60 Kameryzowany (z niem.) — wysadzany drogimi kamieniami. 61 Faktor (z łac.) — tu: sprawca. 62 Fakcje (z łac.) — zmowy, konszachty; także: kliki, ugrupowania partyjne. 63 Distinguo (łac.) — rozróżniam. 64 Per fas et per nefas (łac.) — bez skrupułów. 65 Kondemnowany (z łac.) — skazany, potępiony. 66 Egzempcja (z łac.) — przywilej uwalniający od obowiązku nakazanego prawem, wyjątek. 67 Sensaty (z łac.) — ludzie uczeni, przesadnie poważni. 68 Fakunda(z łac.) — wymowa, elokwencja. 69 iterum iterumque (łac.) — to samo bez końca. 70 Egzorbitancja (z łac.) — wykroczenia przeciwko prawu, bezprawie, wybryk 71 Sumarycznie (z łac.) — w sposób skrócony, bez formalności; tu: pośpiesznie. 72 Honoratiores (łac.) — znakomitsi. 73 Aqua vitae (łac.) — woda życia; stąd wyraz: okowita, na oznaczenie zwykłej, gorzelnianej wódki. 74 Wapory (z fr.) — wyziewy, zapachy; tu: produkty rozkładu wina po nadmiernym piciu. 75 Aksjomat (z gr.) — pewnik, prawda oczywista. 76 Invante aqua vitae (łac.) — z pomocą wody życia, wódki. 77 Fizys (z gr.) — twarz, fizjonomia. 78 Regiment buławy wielkiej litewskiej — regiment — nazwa jednostki w organizacji wojskowej dawnego wojska polskiego, odpowiadającej pułkowi. Przed pałacem Pocieja, hetmana wielkiego litewskiego, wartę zaciągały jednostki wojskowe jemu podległe. 79 Eksponowanie się (z łac.) — narażanie się. 80 Gratyfikowana (z łac.) — wynagradzana. 81 Et haec facienda, et illa non omittenda (łac.) — i to należy zrobić, i tamtego nie pomijać. 82 Facjendy (z wł.) — interesy, spekulacje. 83 Zdesperować (z łac.) — zwątpić, stracić wszelką nadzieję. 84 Amanuens (z łac.) — pomocnik, sekretarz. 85 Apostata (z gr.) — odstępca, odszczepieniec. 86 Primo loco (łac.) — na pierwszym miejscu, przede wszystkim. 87 Eheu. fugaces labuntur anni. (łac.) — mijają pierzchliwe lata, czas szybko ucieka. 88 Centum laudes (łac.) — sto pochwał. 89 Złota wolność — nazwa potoczna przywilejów szlacheckich, które szlachta wywalczyła dla siebie w dawnej Polsce. Do najważniejszych należały przywileje podatkowe i sądownicze, elekcja viritim i liberum veto. 90 Podatek łanowy albo łanowe — podatek płacony przez szlachtę w dawnej Polsce początkowo po 12 groszy z łanu. obniżony przywilejem koszyckim do 2 groszy z łanu. Z daniny tej utrzymywano regiment zacięzny zwany łanowym. 91 Sit nomen Domini benedictum (łac.) — niech będzie imię Pańskie błogosławione. 92 Gasta Dei per Francos” — „Czyny Boże przez Franków [dokonane]”, zbiór materiałów do dziejów pierwszej wyprawy krzyżowej, pióra trzynastu autorów, ogłoszony po raz pierwszy w r. 1611 przez uczonego i dyplomatę J. Bongarsa. pod tytułem zapożyczonym od Guiberta de Nogent. autora jednej z historii. 93 Libertacja (z łac.) — wyzwolenie niewolnika, obdarzenie go wolnością. 94 Vox, vox prae tereaque nihil (łac.) — słowo, słowo, i nic ponadto; puste słowa. 95 Zygmunt III — Zygmunt III Waza (1566–1632), król Polski od r. 1587. Jego tajne rokowania z Habsburgami o ustąpienie im tronu polskiego wywołały niezadowolenie szlachty pod przewodem Zamoyskiego (sejm inkwizycyjny w r. 1592), następnie rokosz Zebrzydowskiego w r. 1606. 96 Władysław — Władysław IV Waza (1595–1648), starszy syn Zygmunta III Wazy, król polski od r. 1632, ostatni przedstawiciel idei mocarstwowości polskiej. Za jego panowania wzrosło znaczenie szlachty. 97 Jan Kaźmirz — Jan II Kazimierz Waza (1609–1672), młodszy syn Zygmunta III Wazy, król polski w latach 1648–1668 (abdykował). Za jego panowania doszło do słynnego rokoszu Lubomirskiego (1664), będącego wyrazem samowoli szlacheckiej i buntu przeciwko panującemu. 98 Piotr Skarga — ksiądz Piotr Skarga Pawęski (1536–1612), jezuita, znakomity kaznodzieja i pisarz, autor wiekopomnych Kazań sejmowych (1597), w których w przepięknej i natchnionej prozie chłoszcze wady społeczeństwa polskiego i przepowiada upadek państwa wskutek przerostu samowoli szlacheckiej. 99 Swada — Swada polska i łacińska, dwutomowy zbiór mów politycznych ogłoszonych przez J. Danejkowicza–Ostrowskiego. Zawierał m. in. tekst mowy sejmowej polskiej wygłoszonej przez Jana Kazimierza na sejmie w r. 1661, z przepowiednią upadku Polski. (Kraszewski popełnia tu anachronizm: zbioru tego, wydanego w latach 1745–1747, nie mógł mieć w swojej szafie ksiądz Trzeciak). 100 Ultimis spirat (łac.) — ostatnie tchnienie wydaje. 101 Deus providebit (łac.) — Bóg się zaopiekuje. 102 Skrybent (łac.) — pisarz, pisarczyk. 103 Fascykuły (z łac.) — zwoje, pliki papieru. 104 Dyszkant (z łac.) — najwyższy głos w śpiewie, sopran. 105 Duńczyk — dog duński, rasa psa o smukłych nogach, gładkim ogonie i pięknych oczach. 106 Obżałowany — oskarżony, obwiniony; tu: nieszczęsny. 107 Pawilon (z fr.) — rodzaj namiociku z firanek nad łóżkiem. 108 Abszyt (z niem.) — odprawa, zwolnienie. 109 Extra materiam (łac.) — nie dotycząca tematu. 110 Facjata (z wł.) — tu żartobliwie: twarz, oblicze, gęba. 111 Fimfa (z czes.) — afront, zniewaga, złośliwość. 112 Fuki — gderanie, zrzędzenie. 113 Respons (z łac.) — odpowiedź. 114 Krzyżowy ścieg — cięcie krzyżowe, składające się z dwóch cięć pod kątem prostym. 115 Fracha (z wł.) — fraszka, drobnostka, bagatela. 116 Na dnie wieży — w staropolszczyźnie nazwą „wieża” określano m.in. więzienie, turmę. Skazać kogoś na wieżę — oznaczało: uwięzić go. 117 Stante pede (łac.) — nie zwlekając. 118 Rosa (Rossa) — malownicze przedmieście Wilna, położone w dolinie na lewym brzegu Willi. Znajduje się tam największy cmentarz wileński. 119 Hołoble — dyszle poboczne, w które wprzęga się konia do pojedynczego wózka. 120 Twardousty koń — niełatwo dający się kierować; „twardy w pysku”. 121 Dictum (łac.) — powiedzenie. 122 Elukubracje (z łac.) — wypracowanie. 123 Żupan — strój szlachty w dawnej Polsce, długa suknia z barwnej, zwykle kosztownej tkaniny: wełnianej, jedwabnej, złotogłowiu, aksamitu, kładziona pod kontusz. 124 Expertus (łac.) — doświadczony. 125 Arbitralna sekwestracja (z łac.) — samowolne zajęcie majątku; tu: samowolne pozbawienie wolności. 126 Workiem odpowiadać — być karanym grzywną. 127 Plejzerowany — raniony, skaleczony bronią białą. 128 Fortrag (z niem.) — awans. 129 Ordynans (z fr.) — tu: rozkaz, polecenie, zlecenie. 130 Infirmeria (z fr.) — sala chorych w klasztorze, zakładzie dobroczynnym, więzieniu. 131 In persona (łac.) — we własnej osobie. 132 Makułę czynić — od: macula = plama — przynosić despekt, dyshonor, plamić. 133 Szerepetka(z ukr.) — hołota, chłystek, chudzina. 134 Gierdzieliszki dożywotnio wypuścić — oddać do używania, wydzierżawić. 135 Sprzężajni (chłopi) — zobowiązani do odsługiwania sprzężaju, tj. pańszczyzny odbywanej z końmi. 136 137 Dystrybuta hibernowa — rozdawanie, rozdzielanie hibern, (por. tom I, przyp. 103). 138 Gospodne — zapłata dawana wojsku zamiast kwatery. 139 Rajtaria (z niem.) — jazda uzbrojona w muszkiety. W Polsce w XVII w. rajtarzy tworzyli regimenty jazdy cudzoziemskiej wchodzącej w skład komputu. Przy redukcji wojska na mocy uchwały sejmu pacyfikacyjnego w r. 1717 rajtaria została skreślona z komputu. 140 Infanteria (z fr.) — piechota. 141 Konflagracja (z łac.) — pożar, pożoga. 142 Domina — lichy, mały dom. 143 Wokanda (z łac.) — lista spraw przeznaczonych do sądzenia. Woźni w trybunałach wywoływali głośno sprawy, które były danego dnia na porządku dziennym. 144 Massalscy — książęcy ród litewsko–ruski, pochodzący od Rurykowiczów. 145 Ferować (z łac.) — zatwierdzić, orzec. 146 Kossakowska — z Potockich, żona kasztelana kijowskiego Mikołaja Kossakowskiego, wiernego stronnika i sługi Augusta II. 147 Fautor (łac.) — łaskawca, dobrodziej, protektor. 148 Panis bene merentium (łac.) — chleb dobrze zasłużonych. 149 Zakonkludować (z łac.) — wyprowadzić konkluzję, zawyrokować, zamknąć dyskusję wypowiedzeniem swego zdania. 150 Spes unica Deus (łac.) — Bóg jedyną nadzieją. 151 Castitas (łac.) — czystość. 152 Debet esse sac rosanc tum (łac.) — powinno być najświętsze. 153 De publicis (łac.) — o sprawach politycznych. 154 Budziszyn — (niem. Bautzen), miasto w Saksonii nad Szprewą, 60 km na wschód od Drezna. 155 Oblec — położyć się wskutek choroby, ulec chorobie. 156 Patrycjusze — w starożytnym Rzymie członkowie patrycjatu, szlachta rodowa, posiadająca pełnię praw i przywilejów, w przeciwstawieniu do plebejuszy. W średniowieczu i w czasach nowożytnych warstwa mieszczan ze znakomitych rodów, zazwyczaj stojąca na czele samorządu miejskiego. 157 Abbate (wł.) — opat. 158 Maria Stuart — (1542–1587), królowa Szkocji w latach 1542–1568, uwięziona i ścięta na rozkaz królowej angielskiej Elżbiety I za spiskowanie z katolicką szlachtą. 159 Wielki sokolniczy — wysoki urzędnik dworski zawiadujący sokolnictwem, tj. sztuką pielęgnowania i tresowania sokołów. 160 Elle est tres piquante(fr.) — ona jest bardzo podniecająca, pociągająca. 161 Doża wenecki (z wł.) — urząd w Wenecji i Genui: dożywotni książę rzeczypospolitej weneckiej i genueńskiej. 162 Apres tout (fr.) — ostatecznie, pomimo wszystko. 163 Tycjanowskie piękności — odznaczające się cechami charakterystycznymi dla kobiet malowanych przez Tycjana (Tiziano Vecelli), malarza włoskiego (1477–1576): bujnymi kształtami ciała, żywym, jaskrawym kolorytem, bogatym, bufiastym strojem uszytym z błyszczącej tkaniny, często nader skąpo okrywającym postać. 164 Signor abate (wł.) — panie opacie! 165 Pardon — przepraszam. 166 Zabastować — powiedzieć; „basta!”, zaprzestać tu: przerwać grę. 167 Habet (łac.) — ma [dosyć]; dostał swoje, skończony! 168 Faisandée (fr.) — krucha, skruszała. 169 Komparacja (z łac.) — porównanie. 170 Mahometański ów raj, co go bisurmanom ich prorok przyobiecał — Mahomet (ok. 571–632), założyciel islamu, przyrzekał wiernym po śmierci zbawienie wieczne i raj, przedstawiany bardzo zmysłowo. 171 Impudencja (z łac.) — bezwstyd, bezczelność. 172 Kamieniec — Kamieniec Podolski, miasto na Ukrainie, nad rzeką Smotrycz. Znajdowała się tu potężna forteca rozbudowana przez Zygmunta III dla celów obrony przed Tatarami i Turkami, zniesiona w r. 1812 przez cara Aleksandra I. 173 Weneci — Wenedowie, Wendowie; por. tom. I, przyp. 201. 174 Equilibrium (łac.) — równowaga. 175 Sukurs (z łac.) — pomoc, wsparcie. 176 Jak na ucztach Baltazarowych — według Biblii ostatni król Babilonu, Baltazar (VI w. p. n. e.), wyprawił huczną biesiadę, zwaną „ucztą Baltazara”, podczas której sprofanował naczynia świątyni jerozolimskiej, pijąc z nich wraz ze swymi współbiesiadnikami. Przenośnie: wystawna, huczna biesiada. 177 Król Stanisław — Stanisław Leszczyński (1667–1766), książę Lotaryngii, kandydat do tronu polskiego, dwukrotnie obierany królem: 1704–1709 — po abdykacji altransztadzkiej Augusta II, i 1733 do 1736 — po śmierci Augusta II. 178 Laudetur Jesus Christus (łac.) — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. 179 Wocyferować — krzyczeć, wrzeszczeć, wygadywać. 180 Atlas — w podaniach greckich jeden z tytanów, skazany przez Zeusa na podpieranie sklepienia niebieskiego. 181 Ad limina majestatis (łac.) — do progów majestatu. 182 Pod rewers (z fr.) — za pokwitowaniem, za dowodem pisemnym. 183 Rewerencja(z łac.) — uszanowanie, szacunek. 184 Citissime (łac.) — jak najszybciej. 185 Konwalescent (z łac.) — rekonwalescent, ozdrowieniec, chory powracający do zdrowia. 186 Węzeł gordyjski — w podaniach greckich wymyślny węzeł zawiązany przez króla Gordiosa. Według wyroczni władcą świata miał zostać ten, kto rozplącze węzeł gordyjski. Aleksander Wielki zdobył się na śmiałą decyzję rozcięcia węzła mieczem. 187 Reintegracja (z łac.) — tu: przywrócenie do posiadania, do władzy. 188 Liga… przeciwko Piotrowi — przygotowywany przez Flemminga alians Saksonii z cesarzem Karolem VI i królem angielskim Jerzym I, potwierdzony traktatem wiedeńskim w styczniu 1719 r. O przystąpienie Polski do tego aliansu toczyła się walka na sejmach w latach 1718–1720. 189 Cesarz Karol VI — Karol VI Habsburg (1685–1740), cesarz rzymski narodu niemieckiego od r. 1711, brał udział w wojnie sukcesyjnej hiszpańskiej i w polskiej. 190 Króla angielskiego jako księcia hanowerskiego — w r. 1714 elektor Hanoweru, północno–zachodniej prowincji Prus, graniczącej z Holandią, Georg Ludwik, został jako Jerzy I wybrany królem angielskim. Od tego czasu Hanower aż do r. 1837 pozostawał z Anglią w unii personalnej. 191 Zrozpaczyć — zwątpić, stracić ostatnią nadzieję. 192 Henrieta Duval — z domu Renard, kochanka Augusta Ii, matka późniejszej hr. Anny Orzelskiej (por. przyp. 197). 193 Forytować (z niem.) — protegować, popierać. 194 Ossolińscy — magnacki ród polski herbu Topór, pierwotnie osiadły w Sandomierskiem, później na Podlasiu. Jeden z jego przedstawicieli, Franciszek Maksymilian (1676–1736), początkowo gorliwy stronnik Sasów, od r. 1729 podskarbi wielki koronny, przeniósł później swoje sympatie na stronę Leszczyńskiego, za którym wyjechał do Lotaryngii. 195 Wiktor Amadeusz — Wiktor Amadeusz II (1666–1732), książę sabaudzki od r. 1675, król Sycylii od r. 1713 (po pokoju w Ultrechcie), król Sardynii od r. 1720. 196 Fryderyk Wilhelm I — (1688–1740), od r. 1713 król pruski, syn i następca Fryderyka I Hohenzollerna, pierwszego króla Prus. Rozbudował administrację i wzmocnił wojsko, czyniąc z Prus mocarstwo. 197 Anusia — (1702–1769), córka naturalna Augusta II i Henriety Renard, wydanej przez króla za restauratora Duvala. Oczarowała Augusta, który nadał jej tytuł hrabiowski oraz nazwisko „Orzelska” i kupił dla niej Pałac Błękitny na Placu Bankowym w Warszawie. Uchodziła w opinii dworu za kochankę królewską. 198 Pardieu (fr.) — dalibóg. 199 Johann Reinhold Patkul (1660–1707), szlachcic inflancki, obrońca swobód Inflant, wróg króla szwedzkiego Karola XII, od r. 1701 w służbie rosyjskiej. Przyczynił się do utworzenia antyszwedzkiej koalicji Piotra Wielkiego i Augusta II. Wydany Karolowi XII po pokoju w Altranstadt, został stracony. 200 Fryderyk Henryk hr. Seckendorf (1673–1763), dyplomata cesarski. W latach 1709–1715 pozostawał w służbie Augusta II i jako poseł sasko–polski brał udział w rokowaniach pokojowych w Utrechcie (1713). 201 Chere maman (fr.) — droga mamo. 202 Du nouveau n’enfut il plus au monde (fr.) — zwrot stanowiący literacką aluzję do La Fontaine’a (Clymene, 1671). Znaczy mniej więcej: [trzeba nam czegoś] nowego, nawet gdyby tego nie było na świecie. 203 Ankanaliować (z fr.) — upadlać się, zadawać się z byle kim. 204 Chevalier de Saxe, Moryś (fr.) — por. tom I, przyp. 94. 205 Oiseau de passage (fr.) — ptak przelotny. 206 Jupiter — por. tom I, przyp. 165. 207 Ma foi (fr.) — dalibóg. 208 Partout ou je la trouve (fr.) — wszędzie, gdzie ją znajduję. 209 Saski Pałac — pałac wybudowany przez Augusta II w r. 1724 w Warszawie, na terenie późniejszego Ogrodu Saskiego (otwartego w r. 1727). Główne wejście z kolumnadą wychodziło na Plac Saski, na którym odbywały się parady wojskowe. 210 Canaille (fr.) — łotr, kanalia. 211 Consilium (łac.) — narada. 212 Auspicja (z łac.) — wróżba, widoki na przyszłość. 213 Klamor (z łac. clamor) — por. tom I, przyp. 105. 214 Traktat wiedeński — por. przyp. 188. 215 Zawotować (z łac.) — uchwalić wotowaniem (głosowaniem), postanowić. 216 Sfederować się (z łac.) — połączyć się, założyć związek. 217 Paskwilusz — paszkwil, pismo lub druk anonimowy, atakujący w sposób bezwzględny konkretną osobę. 218 Advienne, que pourra (fr.) — cokolwiek by się stało. 219 Cerber — w podaniach greckich pies wielogłowy ze smoczym ogonem. Strzegł Hadesu i nie wypuszczał zeń wychodzących. 220 Beatus, qui tenet (łac.) — szczęśliwy, kto posiada. 221 Est modus in rebus (łac.) — istnieje granica postępowania. — Kraszewski używa tutaj, jak i gdzie indziej, zwrotu łacińskiego w znaczeniu innym, ale błędnym, mianowicie w znaczeniu: jest sposób na wszystko. 222 Eguivalens (łac.) — równoważny. 223 Ewent (z wł.) — wydarzenie, wypadek. 224 Ex nihilo nihil (łac.) — z niczego nic (nie pozostanie). 225 Suum cuique (łac.) — każdemu, co mu się należy. 226 Jedni ad sinistram, ad dextram drudzy (łac.) — jedni na lewo, drudzy na prawo. 227 Absoluta anarchia (łac.) — zupełny bezrząd. 228 Antidotum (łac.) — odtrutka. 229 Messieurs les Polonais (fr.) — panowie Polacy. 230 Eh bien (fr.) — no dobrze. 231 Krakowska Brama — jedna z bram w podwójnym murze otaczającym warszawskie stare miasto. Powstała prawdopodobnie w pierwszej ćwierci XV w., początkowo nazywana Bramą Mieszczan. Nazwę Bramy Krakowskiej nosiła od r. 1622. Rozebrana w r. 1817. Stała w miejscu, w którym dzisiejsze Krakowskie Przedmieście, zawdzięczające jej swą nazwę, łączy się z placem Zamkowym. 232 Bravo (wł.) — dzielnie. 233 Minoderia (z fr.) — mizdrzenie się, strojenie minek 234 La pluie et le beau temps (fr.) — deszcz i pogoda. 235 Aleksander Józef Sułkowski (1695–1762), syn naturalny Augusta II, towarzysz młodości i wielki łowczy królewicza, późniejszego króla Augusta III, minister na jego dworze i wszechwładny faworyt, obalony w r. 1738 przez Brühla. 236 Coup de theatre (fr.) — niespodzianka. 237 Berajter (z niem.) — ujeżdżacz, nauczyciel konnej jazdy. 238 Apanaż (z fr.) — uposażenie członka rodziny panującego. 239 De triste memoire (fr.) — smutnej pamięci. 240 Kordegarda (z fr.) — izba żołnierska na odwachu. 241 Alezan (z fr.) — koń gniady, kasztanowaty. 242 Na monumencie drezdeńskim — mowa o stojącym do dziś w Dreźnie pomniku Augusta 11, przedstawiającym go w bohaterskiej pozie, na wspaniałym komu. 243 Ludwik XIV — (1638–1715), król francuski od r. 1643, „król słońce”, najwybitniejszy przedstawiciel absolutyzmu francuskiego, znawca piękna i miłośnik przepychu, którym się otaczał. 244 Powietnik — współziomek, mieszkaniec tego samego powiatu. 245 Godzina (…) kanoniczna (z gr.) — zgodna z kanonami; tu, przenośnie: obowiązująca, święta, nienaruszalna. 246 Ad fontem (łac.) — do źródła, do dna, do korzeni. 247 Trutynować — rozważać, badać, roztrząsać. 248 Homo novus (łac.) — człowiek nowy, nieznany. 249 Pryncypalnie (łac.) — przede wszystkim, głównie. 250 Primo (…) tandem (łac.) — najpierw (…) następnie. 251 Antycypować (z łac.) — sądzić zbyt pośpiesznie, uprzedzać (wypadki) 252 Traktat karłowicki — pokój zawarty w r. 1699 w Karłowicach (mieście nad Dunajem, w dzisiejszej Jugosławii) między antyturecką Ligą św. a Turcją. Polska odzyskała w nim m.in. Podole z Kamieńcem. 253 Farsalia olkienicka — por. przyp. 46. 254 Nota eventa (łac.) — znane wydarzenia. 255 Theatrum (łac.) — tu: widownia życia publicznego. 256 Kompetytor (z łac.) — współzawodnik, rywal. 257 Kwarciani — kwarciane wojsko, określenie wojska polskiego od czasu sejmu piotrkowskiego (1562/63), na którym uchwalono czwartą część (ąuarta pars) dochodów ze starostw przeznaczyć na utrzymanie stałego wojska. 258 Komput (z łac.) — poczet, rejestr. W dawnej Polsce — stan liczebny wojska ustalony uchwałą sejmu. Komputowe wojsko — wojsko stałe, utrzymywane przez skarb dawnej Rzplitej. 259 Uniwersał (z łac.) — odezwa do narodu, manifest. 260 Quo praetio (łac.) — za jaką cenę. 261 Ubi solitudinem faciunt. pacem appellant (łac.) — gdzie robią pustynię, (pustoszą), nazywają (to) pokojem. 262 Subreptive (łac.) — nielegalnie. 263 Finis Reipublicae (łac.) — koniec Rzeczypospolitej. 264 Ni fallor (łac.) — jeśli się nie mylę. 265 Paliativa (łac.) — półśrodki. 266 Remedium (łac.) — lekarstwo. 267 Non bis in idem (łac.) — termin prawniczy o specjalnym znaczeniu. Tu: do razu sztuka, tj. drugi raz takich panujących nie wybierzemy. 268 Nomina magna (łac.) — wielkie nazwiska. 269 Karbunkuły (z łac.) — drogie kamienie. 270 Suspicja (z łac.) — podejrzenie, posądzenie. 271 Discrimen (łac.) — różnica. 272 Criterium (łac.) — zasada odróżnienia. 273 Ambo meliores (łac.) — jeden lepszy od drugiego. 274 Palieis verbis, corde magno (łac.) — małymi słowami, wielkim sercem. 275 Dixi (łac.) — rzekłem. 276 Imprekacja (z łac.) — zaklęcie, zaklinanie. 277 Zaanimowanie (z łac.) — ożywienie, pobudzenie, podniecenie. 278 Le commencement de la fin (fr.) — początek końca. 279 Kałamaszka — lekki wózek jednokonny. 280 Kardynalia — pałac w Wilnie, zwany tak od nazwiska założyciela, kardynała Radziwiłła, wówczas już nieżyjącego. 281 fata (łac) — losy 282 Lukta (z łac ) — walka; tu różnica zdań 283 Machiawelczyk — polityk nie liczący się z żadnymi względami, posługujący się często nieuczciwymi, nieetycznymi metodami. Od nazwiska Machiavellego (1469–1527), polityka i historyja włoskiego który w swoim dziele Il Principe (Książę) zalecał takie właśnie postępowanie. 284 Mea culpa (łac.) — moja wina. 285 Patiens quia aeternus (łac.) — cierpliwy, bo wieczny. 286 Papiery status (łac.) — dokumenty państwowe. 287 immunitatis (łac.) — nienaruszalność.