Józef Kardynał Ratzinger W drodze do Jezusa Chrystusa Przełożył ks. Jarosław Merecki SDS Wydawnictwo SALWATOR Kraków Spis treści Wstęp 1. W drodze do Jezusa Chrystusa "Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca" (J 14, 9). Oblicze Jezusa w Piśmie Świętym 2. Zraniony strzałą piękna. Krzyż i nowa "estetyka" wiary 3. Komunikacja i kultura. Nowe drogi ewangelizacji w trzecim tysiącleciu 4. Postać Odkupiciela Chrystus - Odkupiciel wszystkich ludzi Wyjątkowość i uniwersalność Chrystusa i Jego Kościoła 5. Widzieć Chrystusa. Postać Chrystusa w zwierciadle opowieści o kuszeniu 6. Chleb codzienny i chleb eucharystyczny. Medytacja na Uroczystość Bożego Ciała 7. Eucharystia - communio - solidarność. Chrystus obecny i działający w sakramencie 8. Epilog Powszechność i katolickość Czy Katechizm Kościoła Katolickiego jest na czasie? Refleksje w dziesięciolecie jego publikacji Źródła Wstęp Pośród kryzysu, w jakim znajduje się chrześcijaństwo w różnych częściach świata, postać Jezusa z Nazaretu pozostaje zadziwiająco aktualna. Przemawia ona również do ludzi, którzy nie są chrześcijanami: Islam uznaje Go za proroka; w Indiach wielu ludzi ma w swoich domach obrazy Jezusa. Chrystus Kazania na Górze, który tak głęboko poruszył Gandhiego, dla wielu indyjskich niechrześcijan stał się posłańcem Bożej dobroci, dzięki któremu rozbłyska w świecie światło Wiecznego. Przytoczona przez Ewangelie synoptyczne opowieść o cierpiącej kobiecie, która dotyka z tyłu szat Jezusa i natychmiast zostaje uzdrowiona, powtarza się w różny sposób również w naszych czasach. Tej wielorakiej obecności postaci Jezusa towarzyszy jednak - w samym chrześcijaństwie - niepokojący kryzys chrystologii. Zaczął się on od tego, że pod powierzchnią dogmatu chciano na nowo odkryć człowieka - Jezusa, powracając do prostoty Ewangelii; szybko okazało się jednak, że opisanej w Ewangeliach postaci Jezusa nie da się zredukować do łagodnego przyjaciela ludzi, że również Jezus Ewangelii rozsadza ramy tego, co ludzkie, stawiając człowieka wobec fundamentalnych pytań i decyzji. Aby mimo wszystko znaleźć pociechę i nie narażać się na kwestionowanie własnego obrazu świata, zaczęto dokonywać rozróżnień w samych Ewangeliach. W szerokich kręgach; również wśród ludzi wierzących, rozpowszechnił się dzisiaj obraz Jezusa, który niczego nie wymaga, nikogo nie gani, przyjmuje wszystkich i wszystko, który we wszystkim mówi nam "tak": doskonałe przeciwieństwo Kościoła, o ile ma on jeszcze odwagę wymagać i wprowadzać porządek. Taki obraz Chrystusa odnalazł F. Schulz w swojej analizie najnowszych modlitw używanych w liturgii Kościoła ewangelickiego. Spotkał się w nich z podwójną "dechrystologizacją": "Najpierw przestaje się wspominać osobę Chrystusa... a następnie dokonuje się przesunięcia akcentów, które polega na tym, że do Chrystusa nie odnosi się określeń wyrażających Jego wyższość, lecz podkreśla się Jego solidarność z ludźmi". Zanika sama postać Jezusa, co ma wyrażać szacunek dla naszych niechrześcijańskich bliźnich; postać ta przemienia się z "Pana" (słowo, którego się unika) w człowieka, który nie jest nikim innym, jak rzecznikiem wszystkich ludzi. Jezus Ewangelii jest zupełnie inny - wymagający, odważny. Jezus, który przyznaje rację wszystkim, jest zjawą, snem, a nie kimś rzeczywistym. Jezus Ewangelii nie jest z pewnością kimś dla nas wygodnym. Ale właśnie w ten sposób odpowiada na najgłębsze pytania naszego życia, które - czy tego chcemy, czy nie -poszukuje Boga, poszukuje nieskończoności, poszukuje zaspokojenia, które przekracza wszelkie granice. Musimy powrócić do tego rzeczywistego Jezusa. Zamiar ten stoi u podstaw tej niewielkiej książeczki, którą czytelnik ma w ręce. Jej poszczególne rozdziały powstały przy różnych okazjach, ale wszystkie stanowią próbę odkrycia autentycznej postaci Jezusa. Tekst "Uniwersalność i katolickość" przenosi pytanie o Chrystusa na pytanie o Kościół, bez którego nie ma rzeczywistej obecności Chrystusa w świecie. Rozdział dotyczący Katechizmu Kościoła Katolickiego, który zamyka tę książkę, tylko pozornie nie mieści się w jej temacie. W nowożytności kryzys wiary w Chrystusa rozpoczął się od zmienionego sposobu czytania Pisma Świętego, który jako jedyny miał być naukowy. Pytanie o to, jak należy czytać Biblię, jest nierozdzielnie związane z pytaniem o Chrystusa. W przypadku kwestii sakramentu i liturgii chodzi o obecność Jezusa między nami - o Chrystusa, który jest obecny dzisiaj. Problematyka moralno-teologiczna dotyka kwestii "ortopraksji": w jaki sposób wiara staje się życiem? Mam nadzieję, że książeczka ta, pomimo wszelkich jej braków, będzie stanowiła pomoc w drodze do Chrystusa. Rzym, wspomnienie św. Bonawentury 2003 Józef Kardynał Ratzinger W DRODZE DO JEZUSA CHRYSTUSA "Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca" (J 14, 9). Oblicze Jezusa w Piśmie Świętym Widzenie Jezusa w Ewangelii według św. Jana Mowy pożegnalne Jezusa, które przytacza św. Jan w swojej Ewangelii, poruszają się w swoistej przestrzeni rozciągającej się pomiędzy czasem a wiecznością, pomiędzy teraźniejszością pasji i widoczną już na horyzoncie nową obecnością Jezusa - męka jest bowiem zarazem "wywyższeniem" Jezusa. Z jednej strony swój cień rzuca na nie zdrada, zaparcie się, wydanie Jezusa na hańbę krzyża, z drugiej jednak wydaje się, że wszystko to zostało już przezwyciężone przez nadchodzącą chwałę. Jezus określa pasję jako odejście, które prowadzi do nowego, pełniejszego przyjścia, jako drogę, którą uczniowie już znają. Na pytanie zdziwionego Tomasza: "Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę?", Jezus odpowiada zdaniem, które stało się podstawowym tekstem chrystologicznym: "Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie". To objawienie wywołuje jednak nowe pytanie, czy też lepiej: nową prośbę, którą tym razem wyraża Filip: "Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy". Jezus odpowiada na nie nowym objawieniem, które od innej strony wprowadza w głębię Jego samoświadomości i w głębię wiary Kościoła: "Kto Mnie widzi, widzi także i Ojca" (J 14, 2-9). Odwieczna tęsknota człowieka, który pragnie zobaczyć Boga, przybrała w Starym Testamencie formę "poszukiwania Bożego oblicza". Uczniowie Jezusa są ludźmi, którzy poszukują oblicza Boga. Dlatego przyłączyli się do Jezusa i poszli za Nim. Filip przedstawia teraz Panu tę tęsknotę i otrzymuje zaskakującą odpowiedź, która wyraża zarazem całą nowość Nowego Testamentu: Tak, Boga można zobaczyć. Kto widzi Chrystusa, widzi Boga. Ta odpowiedź, określająca chrześcijaństwo jako religię spełnienia, jako religię Bożej obecności, wywołuje jednak natychmiast nowe pytanie. Ukazuje ona, co oznacza owo "już i jeszcze nie", które stanowi podstawowy rys życia chrześcijanina. Następne pytanie brzmi bowiem tak (przynajmniej dla całego chrześcijaństwa poapostolskiego): Jak można zobaczyć Chrystusa i to zobaczyć Go tak, żeby jednocześnie widzieć w Nim Ojca? W Ewangelii według św. Jana pytanie to nie pojawia się podczas rozmów w Wieczerniku, lecz w Niedzielę Palmową. Św. Jan mówi tam, że Grecy, którzy przybyli na święta do Jerozolimy, przychodzą do Filipa - a zatem, do ucznia, który w Wieczerniku zada Jezusowi pytanie o widzenie Ojca. Filip pochodził z Betsaidy, która była najsilniej zhellenizowaną częścią Ziemi Świętej. Grecy przedstawiają mu swoją prośbę: "Panie, chcemy ujrzeć Jezusa" (J 12, 21). Jest to prośba świata pogańskiego, ale jednocześnie prośba wszystkich ludzi wierzących w Chrystusa, nasza prośba: chcemy ujrzeć Jezusa. Jak to możliwe? Filip i Andrzej przedstawiają tę prośbę Jezusowi. Jego odpowiedź jest tajemnicza, podobnie jak większość Jego odpowiedzi na wielkie pytania ludzkości, które zadawane Mu są w czwartej Ewangelii. Ewangelista nie mówi nam, czy doszło do spotkania Jezusa z owymi Grekami. Odpowiedź Jezusa otwiera raczej nieoczekiwany w tym kontekście horyzont. W prośbie tej Jezus widzi wprawdzie zapowiedź swojego uwielbienia, ale o tym, jak bliżej wygląda to uwielbienie, mówi w następujący sposób: "Jeżeli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie samo jedno, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity" (J 12, 24). Uwielbienie dokonuje się w pasji. To ona rodzi obfity plon, to znaczy (tak możemy uzupełnić te słowa): Kościół pogan, spotkanie między Chrystusem i Grekami, którzy reprezentują tu wszystkie ludy ziemi. Odpowiedź Jezusa przekracza chwilę obecną i sięga daleko w przyszłość: Tak, Grecy Mnie zobaczą - i to nie tylko ci Grecy, którzy przyszli teraz do Filipa, lecz cały świat Greków. Zobaczą Mnie, ale nie w Moim ziemskim, historycznym życiu, nie "według ciała" (por. 2 Kor 5, 16); zobaczą Mnie poprzez pasję. Poprzez pasję nie przychodzę już tylko do pewnego geograficznego miejsca, ale do całego świata, który chce widzieć Ojca. Jezus zapowiada swoje przyjście poprzez zmartwychwstanie, w mocy Ducha, a zarazem zapowiada nowe widzenie, które dokonuje się w wierze. Pasja nie pozostaje przy tym czymś przeszłym, lecz jest raczej jedynym miejscem, w którym i poprzez które można Go zobaczyć. Jezus rozszerza metaforę obumierającego ziarna, które tylko dzięki temu, że obumiera, wydaje plon, odnosząc ją do ludzkiego życia oraz do życia wiary: "Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. Kto zaś chciałby Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa" (J 12, 25-26). Widzenie dokonuje się w naśladowaniu, które jest życiem w miejscu, w którym znajduje się Jezus, a miejscem tym jest pasja. W niej - i tylko w niej - obecna jest Jego chwała. Co się tu dokonuje? Pojęcie widzenia nabiera nieoczekiwanej dynamiki. Widzenie dokonuje się przez sposób życia, który nazywamy naśladowaniem; poprzez wejście w pasję Jezusa. Wówczas można zobaczyć w Nim również i Ojca. Dopiero wtedy swoje pełne znaczenie uzyskują słowa proroka, które św. Jan cytuje na zakończenie opowieści o męce: "Będą patrzeć na Tego, którego przebili" (J 19, 37; por. Za 12, 10). Widzenie Jezusa, w którym widzimy również Ojca, jest aktem całej egzystencji. Z językowego punktu widzenia musimy dodać, że pojęcie "oblicza Bożego" nie pojawia się w tych tekstach św. Jana. Są one jednak ściśle związane z jednym z centralnych wątków Starego Testamentu, w którym cały szereg tekstów opisuje istotę postawy pobożności jako "poszukiwanie Bożego oblicza". Pomimo różnicy terminologicznej istnieje głęboka ciągłość pomiędzy Janowym patrzeniem na Chrystusa i starotestamentalnym poszukiwaniem Bożego oblicza. W Drugim Liście św. Pawła do Koryntian znajdujemy wyrażenie, które łączy te dwie rzeczywistości: św. Paweł mówi o chwale Bożej, która lśni na obliczu Chrystusa (por. 2 Kor 4, 6). Powrócimy jeszcze później do tej sprawy. Św. Jan i św. Paweł odsyłają nas do Starego Testamentu: nowotestamentalne teksty o widzeniu Boga w Chrystusie są głęboko zakorzenione w pobożności Izraela, a poprzez nią dotykają całej historii religii, czy też lepiej: skierowują niejasne widzenie historii religii na Chrystusa i w ten sposób prowadzą je ku odpowiedzi. Jeśli chcemy zrozumieć nowotestamentalną teologię oblicza Bożego, to musimy powrócić do Starego Testamentu. Dopiero wówczas będziemy mogli zrozumieć całą jej głębię. Poszukiwanie Bożego oblicza w Starym Testamencie Słowo panim - oblicze - pojawia się w Starym Testamencie około czterysta razy; mniej więcej połowa tekstów odnosi się do istot ludzkich lub do tajemniczych istot pośrednich, takich jak Cherubini i Serafini. Około jednej czwartej tekstów, czyli mniej więcej sto, dotyczy samego Boga. Już sam fakt obecności tego słowa w całej literaturze starotestamentalnej wskazuje na doniosłość idei, którą wyraża. Za chwilę poddamy bliższej analizie kilka charakterystycznych wyrażeń: "poszukiwać oblicza Bożego", "blask Bożego oblicza" itd. Jak mamy rozumieć tę tęsknotę za widzeniem w religii, która wydaje się wykluczać widzenie z kultu i z pobożności? Co ma na myśli Izraelita, który poszukuje Bożego oblicza, a zarazem wie, że żaden obraz Boga nie jest możliwy? Cały zakres tego słowa i różne wyrażenia, w których jest ono używane, próbowano powiązać z formami kultu pogańskiego, np. "widzenie oblicza" miałoby oznaczać oglądanie obrazu, "światło oblicza" miałoby wskazywać na bóstwa astralne itd. Hipotez tych nie da się udowodnić, nie znalazły też one uznania wśród badaczy. Można jednak zgodzić się na to, że mówienie o poszukiwaniu Bożego oblicza w pewien sposób nawiązuje do kultu obrazów. Na tym tle tym bardziej widać wielkość kroku, którego dokonano w Starym Testamencie. Obraz zostaje odrzucony, ale poszukiwanie oblicza pozostaje. Urzeczowienie bóstwa, jego rzeczowa forma zanika, ale Bóg zachowuje swoje "oblicze". Boga nie da się przedstawić, ale pozostaje On kimś, kto ma twarz, która widzi i która może być widziana. Zostaje tu odrzucona stara kultowa forma, która materializowała Boga i sprowadzała Go do tego, co szczegółowe. W ten jednak sposób odsłania się jej głębszy sens: Bóg ma twarz, jest osobą. W swoim Biologicznie niezwykle dokładnym artykule Simian-Yofre tak opisał tę sytuację: "panim, który może wyrażać uczucia i reakcje, odnosi się do podmiotu zwracającego się ku innym... do podmiotu relacji, panim jest pojęciem, które opisuje relacje". Możemy powiedzieć, że właśnie dzięki słowu panim odrzucenie kultu obrazów doprowadziło do powstania pojęcia osoby, które miało wyrażać relację. Oprócz słowa param, do tej samej idei prowadzi również słowo śem - wymienienie imienia: starotestamentalny Bóg objawia swoje imię i dzięki temu można Go wzywać. Również imię jest pojęciem wyrażającym relację: ten, kto ma imię, może słyszeć i przemawiać, a z drugiej strony może być też nazywany tym imieniem. Filozofia grecka wypracowała ideę istoty, ale nie odkryła pojęcia i istoty osoby. W filozofii tej istnieje jedynie jednostka, która jest jednak tylko jednym z wielu wyrazów istoty. Ostatecznie liczy się tylko istota. Ten szczegółowy byt, do którego odnosimy pojęcie osoby, został natomiast odkryty na drodze wiary biblijnej, kiedy po odrzuceniu obrazu, odsłoniło się to, co się pod nim kryło, tj. istota, która może widzieć i być widziana, która może słyszeć i mówić i do której można się zwracać. Dlatego słusznie w języku greckim panim oddawano słowem prosopon (twarz), a zatem słowem, które w filozofii greckiej nie było używane jako termin techniczny. Trafne było też łacińskie tłumaczenie prosopon jako persona. Słowo persona otrzymało tu też swoje znaczenie filozoficzne. Nie było również przypadkiem, że opracowanie tej nowej intuicji, wgląd w tajemnice osoby stało się możliwe w ramach dyskusji na temat Trójcy Świętej. A zatem: hebrajski termin panim uznaje Boga za osobę, za zwróconą ku nam istotę, która słyszy i mówi, która może nas kochać i może odczuwać gniew -za Boga, który jest ponad wszystkim, ale mimo to posiada oblicze. W tym właśnie człowiek jest do Niego podobny, jest Jego obrazem; na podstawie oblicza człowiek może rozpoznać, kim jest i jaki jest Bóg. Tego właśnie oblicza poszukuje, na to oblicze jest zdany. Ważny wydaje mi się fakt, że u podstaw obu pojęć - "imienia" i "oblicza" - leży z jednej strony głęboka duchowa intuicja, która stała się możliwa dopiero po odrzuceniu zewnętrznego obrazu, a z drugiej jednak nie prowadzi to po prostu do stworzenia pojęcia; zmysłowy ogląd i idea twarzy pozostają nadal istotne. Na podstawie choćby kilku przykładów spróbujmy jednak przyjrzeć się sposobowi, w jaki słowo panim obecne jest w wierze i pobożności Izraela.. Po pierwsze, spotykamy je w postawie "poszukiwania Bożego oblicza". "Szczyćcie się Jego świętym imieniem,- niech się weseli serce szukających Pana! Rozmyślajcie o Panu i Jego potędze, szukajcie zawsze Jego oblicza!" (Ps 105, 3-4). Psalm 24. mówi o warunkach, jakie trzeba spełnić, jeśli chce się wejść do świętego miejsca Bożego: przede wszystkim trzeba mieć czyste ręce i czyste serce. Zostaje to następnie wyrażone w słowach: "Takie jest pokolenie tych, co Go szukają, co szukają oblicza Boga Jakubowego (Ps 24, 6). Oba psalmy mówią o dostępie do miejsca świętego, o wejściu Arki Przymierza do. świątyni. Mamy tu zatem na pewno do czynienia z kontekstem kultu: z Bożym obliczem spotyka się w świątyni, poszukuje się Go w drodze do niej. Znaczenie słów psalmu wykracza jednak poza sam kult. U proroka Ozeasza jest to jeszcze wyraźniejsze: "Pójdę (...) i wrócę do mojej siedziby, aż zacznę pokutować i szukać mego oblicza" (Oz 5, 15). To poszukiwanie jest postawą, która angażuje całego człowieka,- tylko wówczas gdy w całej swojej istocie człowiek będzie "sprawiedliwy", to zgodnie z wolą Bożą, wejdzie na drogę spotkania z obliczem Bożym. "Nakaz poszukiwania oblicza Jahwe - jak słusznie stwierdza Simian-Yofre -jest powszechny i nieprzemijający". Pięknie ukazuje to Psalm 17. Jest to modlitwa sprawiedliwego, któremu zagrażają nieprzyjaciele,- nic nie jest jednak w stanie sprowadzić go z drogi Bożej. Na zakończenie psalmu ukazane są dwa sposoby życia: po jednej stronie znajdują się ludzie, którzy żyją wyłącznie tym, co materialne. Cierpiący sprawiedliwy mówi do Pana bez cienia zazdrości: " [ich] brzuch napełniasz Twymi dostatkami; których synowie jedzą do syta, a resztę zostawiają swoim małym dzieciom". Swój los widzi jednak inaczej: "Ja zaś w sprawiedliwości ujrzę Twe oblicze, powstając ze snu, nasycę się Twoim widokiem". Tęskni on za zupełnie różnym nasyceniem, które jest całkiem inne niż napełnienie brzucha. Sprawiedliwy syci się widokiem Boga. Wie, że jego poszukiwanie doprowadzi do widzenia. Istotne są w tym tekście dwie rzeczy. Po pierwsze, tym, co uzdalnia człowieka do widzenia Boga, jest sprawiedliwość. W tym pojęciu wyraża się podstawowa zasada starotestamentalnej pobożności; jest to starotestamentalny odpowiednik tego, co w Nowym Testamencie i w Kościele nazywa się "wiarą". Sprawiedliwość jest formą życia, która kieruje się Słowem Bożym.; jest słuchaniem tego słowa i wypełnianiem go. Moglibyśmy powiedzieć: sprawiedliwość oznacza życie zgodne z wolą Bożą. Psalm 17. nawiązuje zatem do tego, z czym spotkaliśmy już w Psalmie 24.: poszukiwanie Bożego oblicza jest postawą, która obejmuje całe życie; jeśli człowiek ma zobaczyć Boże oblicze, musi najpierw zostać w całości przemieniony przez Boga. Po drugie, widzenia, które stanowi zaspokojenie wszelkich tęsknot i pełnię szczęścia, sprawiedliwy oczekuje "po powstaniu ze snu". Tym samym tekst psalmu wyraźnie wychodzi poza ziemską egzystencję człowieka; sprawiedliwy oczekuje na przebudzenie, po którym rozpoczyna się właściwe życie. To właśnie różni go od jego bezbożnych nieprzyjaciół, którzy za szczęście i cel ludzkiego życia uznają tylko chwilowe spełnienie, sukces i materialne nasycenie. Pozostają oni w tym, co materialne, a tym samym trwają w czasowym ograniczeniu ziemskiego życia. Jeśli życie jest tak ograniczone, to "sprawiedliwość" nie może być jego miarą,- należy raczej wykorzystywać wszelkie możliwości zdobycia sukcesu i zaspokojenia potrzeb. Sprawiedliwość jako życie zgodne z wolą Bożą wskazuje poza to, co czysto materialne, poza czystą czasowość ziemskiego życia. W tym sensie kierowanie się Bożym prawem i postawa eschatologiczna są ze sobą ściśle związane. Nawet jeśli nie pojawia się idea nowego życia, to jednak eschatologiczne ukierunkowanie życia jest oczywiste dla tego, kto w swoim życiu szuka Bożego oblicza i wie, że zobaczy je "po przebudzeniu". Poszukiwanie Bożego oblicza wyprowadza poza czas, eschatologiczna nadzieja jest wpisana w jego istotę. W Starym Testamencie mamy jednak również do czynienia z wychyleniem ku przyszłości. W Psalmie 24. widzieliśmy powiązanie poszukiwania Bożego oblicza z kultem; zarazem jednak stwierdziliśmy, że poszukiwanie to wykracza poza kult. W Psalmie 17. nie znajdujemy elementu kultowego, ale w większości innych tekstów ze Starego Testamentu wyrażenie "poszukiwać Bożego oblicza" ma znaczenie kultyczne. Każdy z trzech kalendarzy liturgicznych (por. Wj 23, 14-19; 34, 18-26; Pwt 16, 1-17) dwukrotnie wspomina o Bożym obliczu. Za pomocą prawie takiego samego sformułowania mówi się tam o ciążącym na mężczyznach obowiązku trzykrotnego odwiedzenia miejsca świętego ("aby oglądać oblicze JHWH"). "Księga Powtórzonego Prawa (31, 11) nakazuje, aby co siedem lat odczytywano Prawo całemu ludowi, który w Święto Namiotów przybył (z Jerozolimy) do miejsca świętego, aby "oglądać Boże oblicze""n. Sprawowanie kultu staje się spotkaniem z Bogiem, swego rodzaju widzeniem, które w świetle całego tekstu okazuje się jednak rodzajem wskazującej poza siebie samą antycypacji. Ten ogólny horyzont staje się jeszcze bardziej wyraźny, jeśli przyjrzymy się wyrażeniom mówiącym o świetle Bożego oblicza i o ukryciu Bożego oblicza. Dla człowieka Starego Testamentu światło i życie są ze sobą ściśle powiązane. Jeśli mówi się o blasku Bożego oblicza, to tym samym mówi się o Bogu jako o źródle życia. W Psalmie 4. znajdujemy modlitwę: "Wznieś ponad nami, o Panie, światłość Twojego oblicza!" (4, 7); psalmista prosi w ten sposób o życie i zbawienie. W innych tekstach słowa te dotyczą żyzności ziemi, wyzwolenia i rozmnożenia się: "O Boże, odnów nas i rozjaśnij swe oblicze, abyśmy doznali zbawienia" (por. Ps 80, 4.8.20). Mówi się również o oświeceniu serca, tak aby człowiek mógł poznać swoje grzechy (por. Ps 90, 8).i odwrotnie: kiedy Bóg odwraca swoje oblicze, wszystko przemienia się ostatecznie w proch. Dlatego prośba o to, aby Bóg nie ukrywał swojego oblicza, jest prośbą o życie, o zdolność widzenia, bez którego nic nie może być dobre. Milczenie Boga, ukrycie Jego oblicza jest najwyższą formą kary. Dla grzesznika owo ukrycie Boga może być źródłem fałszywej pewności: wydaje się, że Bóg w ogóle nie istnieje. Można spokojnie żyć bez Niego i przeciw Niemu - tak się przynajmniej wydaje. Ale właśnie ta pewność bezbożnika jest jego najgłębszym nieszczęściem. Czy w czasie milczenia Boga, kiedy Jego oblicze wydaje się nierozpoznawalne, nie powinniśmy z pewną dozą przerażenia zastanowić się nad znaczeniem ukrycia Boga? Czy nie powinniśmy widzieć w tym prawdziwego nieszczęścia świata, a jednocześnie tym głośniej i bardziej natarczywie prosić Boga, aby ukazał swoje oblicze? Czy w tej sytuacji poszukiwanie oblicza Boga nie staje się tym bardziej pilne? Mojżesz i Chrystus Na zakończenie tych odniesień do starotestamentalnych podstaw nowotestamentalnego patrzenia na twarz Chrystusa i na twarz Boga chciałbym przytoczyć jeszcze jeden tekst, do którego - jak to wspomnieliśmy - nawiązał św. Paweł. W Drugim Liście do Koryntian 3,4-4,6 odczytał go na nowo w świetle Chrystusa, tak że właśnie na tym przykładzie dobrze widać zarówno nowość chrześcijaństwa, jak i wewnętrzną jedność obydwu Testamentów. Mam tu na myśli tekst z Księgi Wyjścia (rozdz. 32-34), w którym opisany jest najpierw grzech Izraela, hołd złożony złotemu cielcowi, a następnie ukaranie grzeszników i zmaganie się Mojżesza z Bogiem. Mojżesz błaga Boga, aby ponownie przyjął lud, od którego chce się całkowicie odwrócić. Błaganie Mojżesza osiąga swój szczyt w propozycji: "Oto niestety lud ten dopuścił się wielkiego grzechu. (...) Przebacz jednak im ten grzech! A jeśli nie, to wymaż mnie natychmiast z Twej księgi, którą napisałeś" (Wj 32, 31-32). W rozdziale 33. nasz temat pojawia się w dwóch tekstach, między którymi istnieje pewnego rodzaju napięcie. Obydwu tym tekstom przypisano wielkie znaczenie w chrześcijańskim poszukiwaniu oblicza Boga. Najpierw mówi się o tym, że Mojżesz wielokrotnie rozmawiał z Bogiem: "A Pan rozmawiał z Mojżeszem twarzą w twarz, jak się rozmawia z przyjacielem" (33, 11). Na końcu rozdziału Mojżesz błaga Boga: "Spraw, abym ujrzał Twoją chwałę". Odpowiedź brzmi: "Nie będziesz mógł oglądać mojego oblicza, gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu.(...) Oto miejsce przy Mnie, stań obok skały. Gdy przechodzić będzie moja chwała, postawię cię w rozpadlinie skały i położę rękę moją na tobie, aż przejdę. A gdy cofnę dłoń, ujrzysz Mnie z tyłu, lecz oblicza mojego nie ukażę tobie" (33, 18-23). Po jednej stronie mamy rozmowę twarzą w twarz, tak jak się rozmawia między przyjaciółmi, a po drugiej niemożność ujrzenia Bożego oblicza w tym życiu; człowiek może zobaczyć Boga tylko "z tyłu". Jest rzeczą jasną, że w chrześcijańskim odczytaniu Starego Testamentu tekst ten musiał nabrać nowego znaczenia. Chrześcijanie, o czym świadczy mowa św. Stefana (por. Ap 7, 17), pamiętali o obietnicy z Księgi Powtórzonego Prawa: "Pan, Bóg twój, wzbudzi dla Ciebie proroka spośród twoich braci, podobnego do mnie. Jego będziesz słuchał" (Pwt 18, 15). Izrael pamiętał też o melancholijnym stwierdzeniu, które kończy Księgę Powtórzonego Prawa: "Nie powstał więcej w Izraelu prorok podobny do Mojżesza, który by poznał Pana twarzą w twarz" (Pwt 34, 10). W swojej mowie św. Stefan chce powiedzieć, że Jezus z Nazaretu jest spełnieniem obietnicy. Jezus, podobnie jak Mojżesz, ofiarował siebie na górze jako przebłagalną ofiarę. Propozycja Mojżesza nie została przyjęta. Chrystus natomiast rzeczywiście stał się dla nas grzechem, przyjmując na siebie przekleństwo (por. Ga 3, 13). Odtąd wstawia się za nami u Ojca (por. J 2, 1). Chrystus stał też zawsze twarzą w twarz z Ojcem - bardziej niż prorok, bardziej niż przyjaciel - jako Syn. Mógł widzieć oblicze Boże, na Jego twarzy widzimy chwałę Bożą (por. 2 Kor 4, 6). Od tej chwili poszukiwanie Bożego oblicza stało się dla ludzi bardziej konkretne: polega ono na spotkaniu z Chrystusem, na przyjaźni z Tym, który nie nazywa nas już sługami, lecz przyjaciółmi (por. J15, 15). O ile fakt, że Mojżesz rozmawiał z Bogiem twarzą w twarz był dla chrześcijańskiego czytelnika wyraźnym odniesieniem do Chrystusa, to odmowa ukazania oblicza i ograniczenie się do zobaczenia Boga "z tyłu" nie mogło dotyczyć Jezusa. Postać Mojżesza wyraża zatem jednocześnie tajemnicę Chrystusa i drogę Jego uczniów; drugi tekst musiał zatem odnosić się do nich, to jest do wszystkich wierzących w Chrystusa, również do nas. Taka jest podstawowa idea, którą w interpretacji 33. rozdziału Księgi Wyjścia kierowali się Ojcowie Kościoła; interpretacja tego trudnego tekstu o widzeniu Boga "od tyłu", w rozpadlinie skały, poprzez Boże dłonie, które zasłaniają nasze oczy, różni się oczywiście u poszczególnych Ojców. Do mnie w sposób szczególny przemawia zawsze interpretacja św. Grzegorza z Nyssy. Zobaczenie Boga tylko "od tyłu" może oznaczać, że Boga możemy spotkać tylko wówczas, gdy idziemy za Jezusem; możemy Go zobaczyć jedynie poprzez naśladowanie Jezusa, które polega na pójściu za Nim, a zatem również na pójściu za Bogiem. "Mojżesz, który chciał zobaczyć Boga, został tak pouczony: iść za Bogiem wszędzie tam, gdzie On prowadzi, to widzieć Boga". Interpretacja 33. rozdziału Księgi Wyjścia u św. Grzegorza z Nyssy jest oczywiście znacznie szersza i obejmuje całą tematykę Bożego piękna, które pociąga nas do góry, a także problematykę wewnętrznej drogi człowieka ku górze (PG 44, 400 A - 409 B). Widzenie Boga realizuje się na tym świecie poprzez naśladowanie Chrystusa,- widzenie jest wyruszeniem w drogę, skierowaniem całego naszego życia na żyjącego Boga. Kierunek zaś wskazuje nam Chrystus swoją drogą, ale przede wszystkim przez paschalną tajemnicę cierpienia, śmierci, zmartwychwstania i wniebowstąpienia. Widzenie Chrystusa w życiu chrześcijanina Centralny starotestamentalny tekst o widzeniu Bożego oblicza doprowadzi nas zatem do Nowego Testamentu. Co zatem jest nowe w Nowym Testamencie? Tym, co nowe, nie jest idea, lecz fakt, a jeszcze lepiej: osoba - Jezus Chrystus. Przez odniesienie do Jego osoby różnorodne motywy starotestamentowej pobożności zostają na nowo uporządkowane i otrzymują - i to właśnie po zburzeniu świątyni - nową rzeczywistość. On sam jest obliczem Boga dla nas. Na podstawie tego przekonania powstała wielka sztuka ikony. Ikony nie mogą oczywiście stanowić końca naszego poszukiwania Bożego oblicza. To samo dotyczy również acheiropoieta, tj. tych obrazów, które - według tradycji - nie zostały wykonane przez człowieka i które stanowiły inspirację dla ikon Chrystusa. Spór pomiędzy kultem ikon i obrazoburstwem dotyczył właśnie tego punktu: ikona nie może się stać niezależnym obrazem, dzięki któremu Bóg będzie w pewnym sensie materialnie namacalny. Musi ona zawierać w sobie dynamikę, która sama z siebie prowadzi poza ikonę; powinna być wyzwaniem do wyruszenia w drogę, do poszukiwania oblicza Boga -wezwaniem, które wyprowadza nas poza to, co materialne, nieustannie utrzymując nas na drodze naśladowania, która w tym życiu nigdy się nie kończy. Jeśli mielibyśmy wyrazić to w technicznym języku teologii, to moglibyśmy powiedzieć: ikona zawiera w sobie dynamikę eschatologiczną; tylko wówczas, gdy patrzymy na nią w ten sposób, widzimy ją właściwie. W XIX wieku, w nawiązaniu do tej inspiracji oraz do późnośredniowiecznych form pobożności, rozwinął się kult Bożego oblicza. Znajduje on swój szczyt u św. Teresy z Lisieux, która nazywa siebie Teresą "od Dzieciątka Jezus" i "od świętego oblicza". Obydwa tytuły nawiązują do kenozy Jezusa, do Jego stania się małym, do Jego zstąpienia w nędzę ludzkiej egzystencji. O ile pierwszy tytuł podkreśla bardziej to, co jest nam bliskie w owym uniżeniu, to drugi z nich uwypukla aspekt pasji, gdyż na tym świecie oblicze Chrystusa jest "głową we krwi i ranach"; przez to właśnie ukazuje ono tajemnicę Bożej miłości i prawdziwą twarz Boga. Bliższe spojrzenie pozwala nam odróżnić wymiary aspektu chrześcijańskiego, zakorzenionego w Nowym Testamencie poszukiwania oblicza Chrystusa i oblicza Boga. Podstawowy jest wymiar naśladowania -skierowanie całego życia na spotkanie z Jezusem. Jego centralnym elementem jest miłość bliźniego, która widzi oblicze Ukrzyżowanego w ubogich, słabych, cierpiących. Miłość ta potrafi zobaczyć w nich Jezusa; w służbie potrzebującym kocha Go, jest Mu bliska, widzi Go i dotyka (por. 25, 31-46). Z drugiej jednak strony Jezusa możemy rozpoznać w ubogich tylko wówczas, gdy poznaliśmy już Jego oblicze, a ono staje się nam szczególnie bliskie w tajemnicy Eucharystii, w której uobecnia się zmaganie Mojżesza z Bogiem na górze: Pan stoi na górze, stając się dla nas grzechem. W ten sposób staje się obumarłym ziarnem, dając nam wszystkim siebie w Eucharystii -jako prawdziwy chleb życia daje siebie w nasze ręce. Tym samym Eucharystia staje się widzeniem; doświadczyli tego uczniowie idący do Emaus. Rozpoznajemy Go przy łamaniu chleba, nasze oczy otwierają się. W Eucharystii patrzymy na Tego, który został przebity, patrzymy na "głowę we krwi i ranach". W ten sposób poznajemy Go i uczymy się Go rozpoznawać w ubogich. W tym sensie częścią pobożności liturgicznej jest osobista pobożność pasyjna, wewnętrzne spotkanie z Jezusem, a także pobożność ludowa. Z tych spotkań z Jezusem powstaje prawdziwa ikona, która prowadzi nas do Niego, jednocześnie zawsze prowadząc do bliźniego. W tych dwu nierozdzielnie ze sobą związanych sposobach patrzenia na twarz Jezusa możemy odnaleźć jeszcze trzeci element, a mianowicie element eschatologiczny. Tak jak patrzenie na ikonę wyprowadza zawsze poza nią, tak też sprawowanie Eucharystii zawiera w sobie podobną dynamikę: jest ona wyjściem na spotkanie nadchodzącego Chrystusa, jest tym "przebudzeniem", w którym On sam nasyci nas swoim widokiem trójjedynego Boga. W ten sposób również pochylenie się nad bliźnim, zaangażowanie społeczne, przekracza chwilę obecną. Oczywiście, miłość czyni to, co jest teraz konieczne, stara się zaradzić obecnym problemom cierpiących i potrzebujących. Teologia polityczna próbowała zastąpić taką pomoc zaangażowaniem w tworzenie lepszego świata. Jest to jednak roszczenie, w którym jednostka staje się narzędziem projektów politycznych, a same te projekty pozostają nierzeczywiste. Ale przysłowiowe ziarno prawdy jest obecne również tutaj: pomoc okazana jednostce stanowi część zmagania miłości, zmagania wiary, w którym chodzi o przyjście królestwa Bożego. Królestwo Boże nie jest oczywiście polityczną konstrukcją człowieka, lecz darem Boga, którego nie możemy wymusić. Ma on jednak coś wspólnego z naszym naśladowaniem Jezusa, który przyszedł służyć -w tym sensie, że miłość, która oprócz rzeczy materialnych, nie daje również Boga, nie prowadzi do Niego i nie skierowuje ku Jego obliczu, daje zawsze za mało. Miłość bliźniego oraz kult są zapowiedzią tego, co w tym świecie pozostaje przedmiotem nadziei. Ale właśnie dlatego są one mocą nadziei, która prowadzi ku prawdziwemu uzdrowieniu i prawdziwemu nasyceniu - ku widzeniu Bożego oblicza. Perspektywa: Religie i wiara Na zakończenie musimy jeszcze raz powrócić do pytania o związek tej biblijnej formy życia z całą historią religii. Widzieliśmy, że odejście od kultu obrazów, w którym zachowano jednak poszukiwanie oblicza Boga, doprowadziło do poznania Boga osobowego, a tym samym w ogóle do poznania tego, kim jest osoba. W tym miejscu rozchodzą się drogi dziejów religii. Wielkie formy religii, które nie znają osobowego Boga, takie jak neoplatonizm, buddyzm czy też główne nurty hinduizmu, uznają bogów, do których można się modlić, którzy mogą pomagać, ale również szkodzić. Tych bogów można przedstawić w obrazach; mają oni twarz, w pewien sposób są osobami. Owi "bogowie" nie są jednak Bogiem. Są oni mocami istniejącymi w przestrzeni pośredniej, poza którą wielu nie wychodzi. Nie przynależą jednak do przestrzeni tego, co ostateczne, całkowicie inne, właściwe. Ta właściwa rzeczywistość, którą Plotyn nazywa "jednią" istniejącą poza wszelkim bytem i wszelkim imieniem, a która w wizji buddyjskiej jest absolutną "nicością", nie ma imienia i twarzy. Właściwym celem wszelkich oczyszczeń i uzdrowień jest wyjście z obszaru imion i twarzy, z obszaru podziałów i relacji, i wejście w przestrzeń bezimiennej "jedni" czy też "nicości". Nowość religii biblijnej polega na tym, że ów pierwotny byt, prawdziwy "Bóg", którego nie można przedstawić w żadnym obrazie, ma jednak twarz i imię, jest osobą. Dlatego zbawienie nie polega na zanurzeniu się w tym, co bezimienne, lecz w "nasyceniu się Jego obliczem", co staje się naszym udziałem w chwili przebudzenia. Chrześcijanin wychodzi naprzeciw temu przebudzeniu, naprzeciw temu uczuciu nasycenia w patrzeniu na Ukrzyżowanego, w patrzeniu na Jezusa Chrystusa. Zraniony strzałą piękna. Krzyż i nowa "estetyka" wiary W modlitwie brewiarzowej z okresu Wielkiego Postu każdego roku porusza mnie paradoks, który znajduje się w nieszporach z poniedziałku czwartego tygodnia. Znajdujemy tam dwie antyfony - jedną na czas Wielkiego Postu, drugą na okres Wielkiego Tygodnia - które są wprowadzeniem do Psalmu 45. Każda z nich daje nam jednak zupełnie odmienny klucz interpretacyjny do tego psalmu. Jest to psalm, który opisuje zaślubiny króla, jego piękno, cnoty, misję; następnie zaś przechodzi w hymn na cześć małżonki. W okresie Wielkiego Postu psalm ów rozpoczyna i kończy ta sama antyfona, która używana jest w ciągu całego roku liturgicznego; jest to trzeci wers z psalmu, który brzmi: "Tyś najpiękniejszy z synów ludzkich, wdzięk rozlał się na twoich wargach". Kościół odczytuje ten psalm jako prorocko-poetycki opis oblubieńczej relacji między Chrystusem a Kościołem. W Chrystusie widzi najpiękniejszego z ludzi; wdzięk, który rozlewa się na Jego wargach, wskazuje na wewnętrzne piękno Jego słów, na blask Jego przesłania. Przedmiotem zachwytu nie jest zatem tylko zewnętrzne piękno postaci Odkupiciela: w Jezusie rozbłyska raczej piękno prawdy, piękno samego Boga, które nas porywa, zadając nam niejako ranę miłości, budząc w nas święty eros popychający nas wraz z oblubienicą-Kościołem ku miłości, która nas wzywa. Ale w poniedziałek Wielkiego Tygodnia Kościół zmienia antyfonę; tym razem wprowadzeniem do Psalmu 45. jest wers z Księgi Izajasza: "Nie miał on wdzięku ani też blasku, aby chciano na niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał" (Iz 53, 2). Jak to mamy rozumieć? "Najpiękniejszy z ludzi" staje się odpychający, tak że nie chcemy na Niego patrzeć; Piłat stawia Go przed tłumem ze słowami: Ecce homo, chcąc w ten sposób wzbudzić litość nad Tym, który został pobity i umęczony, nad człowiekiem, w którym nie pozostało nic z zewnętrznego piękna. w. Augustyn, który w młodości napisał książkę o pięknie, wielki miłośnik piękna w słowie, w muzyce, w obrazie, silnie odczuwał ten paradoks i widział, że grecka filozofia piękna została w tym miejscu nie tyle odrzucona, co dramatycznie zakwestionowana: Trzeba było na nowo zapytać o to, czym jest piękno, trzeba go było doświadczyć w inny sposób. W kontekście tego paradoksu św. Augustyn mówił o dwóch "trąbach": dźwięki wydobywa ten sam oddech - ten sam Duch - ale są one sobie przeciwstawne. Św. Augustyn wiedział, że paradoks jest przeciwstawieniem, ale nie sprzecznością. Obydwa słowa pochodzą od tego samego Ducha, z którego natchnienia powstało całe Pismo; Duch jednak używa w nim różnych dźwięków i właśnie dzięki temu stawia przed naszymi oczyma całość prawdziwego piękna i prawdy. Tekst Izajasza nasuwa najpierw pytanie, którym zajmowali się Ojcowie Kościoła: czy Chrystus był piękny, czy nie? Za tym pytaniem kryje się jednak bardziej radykalna kwestia: czy prawdziwe jest piękno, czy też może to raczej brzydota prowadzi nas do właściwego postrzegania rzeczywistości? Kto wierzy w Boga, który właśnie w zniekształconej postaci Ukrzyżowanego objawił siebie jako miłość "do końca" (por. J 13, 1), ten wie, że piękno jest prawdą, a prawda - pięknem; cierpienie Chrystusa poucza go jednak również o tym, że piękno prawdy obejmuje okaleczenie, ból, a nawet mroczną tajemnicę śmierci, i że piękno to można odnaleźć tylko przez przyjęcie bólu, a nie niezależnie od niego. Intuicyjne przeczucie, że piękno jest również związane z cierpieniem, obecne jest już w świecie greckim. Pomyślmy tu choćby o Fajdrosie Platona. Platon widzi spotkanie z pięknem jako ozdrowieńczy wstrząs, który "porywa" człowieka i wyprowadza go poza niego samego. Człowiek, mówi Platon, zagubił właściwą sobie doskonałość, która była mu przypisana na początku. Dlatego nieustannie poszukuje owej pierwotnej postaci. Przypomnienie i tęsknota pobudzają go do poszukiwania, a piękno wyrywa go z wygody codziennego życia - sprawia, że człowiek zaczyna cierpieć. Moglibyśmy powiedzieć: człowieka trafia strzała tęsknoty, rani go, ale jednocześnie uskrzydla, pociąga go w górę. W Uczcie Arystofanes stwierdza, że kochający nie wiedzą, czego właściwie chcą od siebie. Okazuje się bowiem, że ich dusze pragną czegoś innego niż tylko przyjemności. Tego "innego" dusza nie potrafi jednak wyrazić: "Dusza przeczuwa tylko, czego tak naprawdę chce i sobie samej mówi o tym w zagadkach". W XIV wieku u prawosławnego teologa Mikołaja Kabasilasa - w jego książce o życiu Chrystusa - odnajdujemy to samo doświadczenie, z tym tylko, że u Platona cel tęsknoty pozostawał jeszcze nieokreślony. Teraz zostaje on pojęty w sensie chrześcijańskim: "Ludzie mający w sobie potężną tęsknotę, która przekracza ich naturę, tak że pragną oni więcej niż to przysługuje człowiekowi, zostali zranieni przez samego Oblubieńca; ich oczy zostały dotknięte promieniem Jego piękna. Wielkość tej rany zdradza strzała, a pragnienie wskazuje na tego, kto ją wystrzelił". Piękno rani, ale właśnie dzięki temu budzi ono człowieka do jego najwyższego przeznaczenia. To, co mówią najpierw Platon, a potem, półtora tysiąca lat później, Kabasilas,. nie ma nic wspólnego ani z powierzchownym estetyzmem, ani z irracjonalizmem, z ucieczką od jasności i powagi rozumu. Piękno jest poznaniem, co więcej, jest najwyższą formą poznania, gdyż poprzez piękno człowiek zostaje dotknięty prawdą w całej jej wielkości. Kabasilas jest całkowicie Grekiem w tym, że na początku umieszcza poznanie: "Przyczyną miłości jest poznanie - stwierdza - poznanie rodzi miłość". Czasami - mówi dalej Kabasilas - poznanie może być tak silne, że oddziałuje podobnie, jak napój miłosny. Kabasilas nie pozostaje w sferze stwierdzeń ogólnych. W swoim sięgającym podstaw myśleniu odróżnia dwa sposoby poznania. Pierwszy to poznanie przez pouczenie, które jest poznaniem z drugiej ręki, nie prowadząc do zetknięcia z samą rzeczywistością. Drugim jest natomiast poznanie przez własne doświadczenie, przez zetknięcie się z samymi rzeczami. "Dopóki nie zakosztowaliśmy danej istoty, nie kochamy przedmiotu tak, jak powinniśmy go kochać". Dotknięcie strzałą piękna, która rani człowieka, jest prawdziwym poznaniem - jest poruszeniem przez rzeczywistość, przez - jak mówi Kabasilas -"osobistą obecność samego Chrystusa". Głębokie poruszenie pięknem Chrystusa jest poznaniem, które jest głębsze i bardziej rzeczywiste niż czysto racjonalna dedukcja. Nie oznacza pomniejszenia znaczenia refleksji teologicznej, dokładnego i ścisłego myślenia. Refleksja ta pozostaje czymś absolutnie koniecznym. Ale nie powinniśmy z tego powodu pomniejszać wagi wstrząsu wywołanego spotkaniem serca z pięknem jako prawdziwego poznania czy też całkowicie go odrzucać. Oznaczałoby to zubożenie zarówno nas samych, jak i wiary i teologii. Ten sposób poznania powinniśmy odnaleźć na nowo - taka jest właśnie pilna potrzeba chwili. Na tych intuicyjnych przeczuciach Hans Urs von Balthasar zbudował swój Opus magnum estetyki teologicznej . Wiele wątków tego dzieła przeniknęło do teologii, ale jego podstawowa inspiracja, jego istotne przesłanie nie zostało właściwie podjęte. Nie jest to oczywiście wyłącznie problem teologii, ale również duszpasterstwa, które powinno prowadzić człowieka do spotkania z pięknem. Argumenty trafiają często w pustkę, ponieważ w naszym współczesnym świecie mamy aż nazbyt wiele konkurujących ze sobą argumentacji. Człowiekowi prawie spontanicznie nasuwa się myśl, którą średniowieczni teologowie wyrazili w ten sposób: rozum ma nos z wosku, tj. jeśli jesteśmy tylko dostatecznie zręczni, możemy go wykręcić w różnych kierunkach. Wszystko wydaje się przekonujące, rozsądne -komu zatem mamy wierzyć? Spotkanie z pięknem może stać się uderzeniem strzały, która rani duszę i w ten sposób otwiera jej oczy, tak że teraz - na podstawie własnego doświadczenia - dysponuje ona odpowiednim kryterium, które pozwala jej na ocenę argumentów. Mam wciąż w pamięci koncert, który po przedwczesnej śmierci Karla Richtera prowadził w Monachium Leonard Bernstein. Siedziałem obok ewangelickiego biskupa Johannesa Hanselmanna. Kiedy triumfalnie wybrzmiał ostatni dźwięk jednej z wielkich kantat Bacha, spontanicznie popatrzyliśmy na siebie i równie spontanicznie powiedzieliśmy: "Ten, kto to słyszał, wie, że wiara jest prawdziwa". Muzyka ta wyraża tak niesłychaną siłę obecnej w niej rzeczywistości, że człowiek wie -nie przez wnioskowanie, ale przez wstrząs - że coś takiego nie może pochodzić z pustki; mogło się to zrodzić jedynie z mocy prawdy, która uobecnia się w natchnieniu kompozytora. Czy nie to samo przeżywamy wówczas, gdy czujemy się poruszeni ikoną Trójcy Świętej Rublowa? W sztuce ikony, ale również w wielkich dziełach romantyzmu czy gotyku, zostało uzewnętrznione doświadczenie, o którym pisze Kabasilas. Paul Evdokimov przekonująco wskazuje na to, jaką wewnętrzną drogę zakłada tworzenie ikon. Ikona nie jest odbiciem tego, co postrzegalne zmysłowo; wymaga ona - jak mówi Evdokimov - "postu patrzenia". Spostrzeżenie wewnętrzne musi się wyzwolić z wrażeń zmysłowych i przez modlitwę i ascezę nauczyć się nowego, głębszego widzenia, przejść od tego, co zewnętrzne, do głębi rzeczywistości, tak aby artysta zobaczył to, czego zmysły jako takie nie widzą, a co mimo wszystko jaśnieje w tym, co zmysłowe: blask chwały Boga, "chwałę Bożą na obliczu Chrystusa" (por. 2 Kor 4, 6)24. Patrzenie na ikonę - i w ogóle na wielkie dzieła sztuki chrześcijańskiej - wprowadza nas na wewnętrzną drogę, na drogę wyjścia poza siebie, i w ten sposób - poprzez oczyszczenie wzroku i serca - stawia nas przed pięknem lub przynajmniej przed jego promieniem. Nieraz już mówiłem, że w moim przekonaniu prawdziwą apologią chrześcijaństwa, dowodem jego prawdziwości - niezależnie od wszystkiego, co negatywne - są z jednej strony święci, a z drugiej piękno, które zrodziło się z wiary. Aby wiara mogła dzisiaj wzrastać, my sami musimy iść na spotkanie ze świętymi i na spotkanie z pięknem, prowadząc na nie ludzi, których spotykamy. Teraz musimy jednak odpowiedzieć na jeszcze jeden zarzut. Odrzuciliśmy już twierdzenie, że mamy tu do czynienia z ucieczką w irracjonalność, z czystym estetyzmem. Prawdą jest bowiem coś przeciwnego: właśnie w ten sposób rozum zostaje wyzwolony ze swego zamroczenia i uzdolniony do działania. Poważniejszy jest dzisiaj inny zarzut: przesłanie piękna zostaje bowiem zakwestionowane przez kłamstwo, przemoc, zło. Czy piękno może być prawdą? Czy w gruncie rzeczy nie jest złudzeniem? Czy rzeczywistość nie jest w istocie zła? Obawa, że strzała piękna nie prowadzi nas ostatecznie do prawdy, lecz do kłamstwa, że właściwą "prawdą" okazuje się to, co brzydkie i prostackie, niepokoiła ludzi wszystkich czasów. W naszych czasach wyrażono ją w stwierdzeniu, że po Oświęcimiu nie można już pisać wierszy. Po Oświęcimiu nie da się już mówić o dobrym Bogu: gdzie był Bóg, kiedy ludzi wysyłano do gazu? Zarzut ten, dla którego już przed Oświęcimiem historia ludzkich okrucieństw dostarczyła wystarczająco wiele powodów, pokazuje w każdym razie, że czysto harmonijne pojęcie piękna nie jest wystarczające, aby stawić czoła powadze zakwestionowania Boga, prawdy, piękna. Apollo, który dla Platońskiego Sokratesa był "Bogiem", który wyrażał niezmącone piękno jako to, co rzeczywiście boskie - nie wystarczy. W ten sposób powracam do biblijnych "dwóch trąb", od których wyszliśmy w naszej refleksji, tj. do paradoksu, który polega na tym, że o Chrystusie można powiedzieć zarówno: "Tyś najpiękniejszy z synów ludzkich", jak i: "Nie miał On wdzięku (...) ani wyglądu, by się nam podobał". W pasji Chrystusa wspaniała grecka estetyka, z jej przeczuciem dotknięcia nienazywalnej Boskości, nie zostaje zniesiona, lecz przekroczona. Ten, który jest samym pięknem, pozwolił, aby Go bito w twarz, aby Go opluwano, aby ukoronowano Go cierniami - całun turyński świadczy o tym w poruszający sposób. Ale właśnie w tym zniekształconym obliczu jaśnieje prawdziwe, ostateczne piękno: piękno miłości, która jest miłością "aż do końca" i w ten sposób okazuje się silniejsza niż kłamstwo i przemoc. Ten, kto zobaczył takie piękno, wie, że mimo wszystko ostatecznym wymiarem świata jest prawda, a nie kłamstwo. To nie kłamstwo jest "prawdziwe", lecz właśnie prawda. Wybieg kłamstwa polega właśnie na tym, że podaje się ono za ostateczną prawdę świata: Poza mną nie ma już nic; przestańcie szukać prawdy czy też nawet kochać prawdę,- jeśli to czynicie, jesteście w błędzie. Ikona Ukrzyżowanego wyzwala nas od tej rozpowszechnionej dzisiaj pokusy. Zakłada ona jednak, że damy się zranić wraz z Ukrzyżowanym, że ufamy miłości, która potrafiła zrezygnować z zewnętrznego piękna, aby właśnie w ten sposób odsłonić Jego prawdę. Kłamstwo korzysta oczywiście z jeszcze jednego wybiegu: zakłamane, fałszywe piękno - krzykliwe piękno, które nie porywa człowieka ku ekstazie dążenia ku rozwojowi, lecz całkowicie zamyka go w nim samym. Jest to piękno, które nie budzi tęsknoty za niewypowiedzianym, nie budzi pragnienia poświęcenia się, zapomnienia o sobie, lecz pożądanie, wolę mocy, posiadania, przyjemności. Jest to ten rodzaj doświadczenia piękna, o którym mówi Księga Rodzaju w opowieści o grzechu pierworodnym: Ewa zobaczyła, że owoce z drzewa były "dobre do jedzenia" a drzewo było "rozkoszą dla oczu". Piękno, którego doświadcza Ewa, budzi w niej pragnienie posiadania, skierowuje ją niejako ku sobie samej. Któż z nas nie zna obrazów - pomyślmy choćby o reklamie - które za pomocą wszelkich możliwych środków zostały przygotowane tylko po to, aby wzbudzić w człowieku chęć posiadania? Chodzi w nich o to, aby szukał on chwilowej przyjemności, a nie tego, co inne. Sztuka chrześcijańska musi się dzisiaj (a może było tak zawsze) przeciwstawić dwóm wyzwaniom: kultowi brzydoty, który mówi nam, że wszystko inne, wszelkie piękno jest oszustwem, a tylko przedstawienie okrucieństwa, podłości, nikczemności wyraża prawdę i jest autentycznym oświeceniem. Musi się ona również przeciwstawić zakłamanemu pięknu, które pomniejsza człowieka, zamiast ukazywać mu jego wielkość i właśnie dlatego jest kłamstwem. Któż nie zna cytowanych często słów Dostojewskiego: "Piękno zbawi świat"? Zapomina się jednak często, że mówiąc o pięknie, Dostojewski miał na myśli zbawiające piękno Chrystusa. Musimy nauczyć się widzenia Jezusa. Jeśli nie znamy Go tylko przez słowa, lecz zostaliśmy trafieni strzałą Jego paradoksalnego piękna, wówczas znamy Go rzeczywiście. Nie znamy Go jedynie z drugiej ręki. To zaś oznacza, że spotkaliśmy piękno prawdy, która zbawia. Nic zaś nie prowadzi nas do piękna Chrystusa tak bardzo, jak piękno stworzone z inspiracji płynącej z wiary i jego blask na twarzach świętych, w którym widoczny staje się blask Jego oblicza. Komunikacja i kultura. Nowe drogi ewangelizacji w trzecim tysiącleciu Temat, o którego opracowanie mnie poproszono, obejmuje trzy podstawowe pojęcia: komunikacja -kultura - ewangelizacja. Pojęcia komunikacji i ewangelizacji wiążą się ze sobą w sposób oczywisty: ewangelizacja jest głoszeniem Słowa, które jest czymś więcej niż słowo - jest sposobem życia, a nawet samym życiem. Dlatego pierwsze pytanie, które trzeba tu postawić, brzmi: w jaki sposób Ewangelia może przekroczyć granicę, która dzieli mnie od innych? Jak może dojść do komunii w Ewangelii, tak aby nie tylko łączyła mnie ona z innym, lecz nas obu jednoczyła ze Słowem Bożym, doprowadzając w ten sposób do powstania autentycznie głębokiej jedności? W naszym temacie pomiędzy słowami "komunikacja" i "ewangelizacja" znajduje się słowo "kultura". Wskazuje to na medium komunikacji, przestrzeń, w której może się realizować głoszenie Słowa. Ewangelia nie dociera przecież do ludzi, których duch jest "nie zapisaną tablicą" {tabula rasa). Według Arystotelesa i św. Tomasza z Akwinu tak wygląda duch ludzki, który dopiero przychodzi na świat. Tablica ducha, do której zwraca się nasze przepowiadanie, jest już jednak w różny sposób zapisana,-nieustannie dociera do niej ogromna ilość informacji, tak że wydaje się, iż nie da się na niej umieścić już nic więcej. Czy wobec ogromu informacji, z którym mamy dziś do czynienia, na tablicach naszych dusz jest jeszcze miejsce, czy też - jak to się nieraz wydaje - Ewangelię można zapisać co najwyżej w jej rogu? A może Ewangelia nie jest tylko jedną z informacji, którymi na co dzień jesteśmy zarzucani, jedną z zapisanych na tablicy linijek, lecz zupełnie innego rodzaju kluczem, przesłaniem? Od pytania o swoistość tego przesłania zależy pytanie o właściwą formę jego przekazu. Jeśli Ewangelia okazuje się tylko jedną z wiadomości, to wówczas może zostać zepchnięta na bok, aby zrobić miejsce innym, ważniejszym wiadomościom. Jak jednak przesłanie, które nazywamy Ewangelią, może udowodnić, że jest innym rodzajem informacji - we współczesnym języku powiedzielibyśmy tu raczej o performance -sposobem życia, dzięki któremu instrument egzystencji może być dopiero właściwie nastrojony? Odeszliśmy nieco od tematu. Jak powiedziałem, tablica ducha nie jest niezapisana. Musimy dodać, że człowiek nie jest nigdy sam.; kształtuje go wspólnota, która podsuwa mu formy myślenia, odczuwania, działania. Ową strukturę form myślenia i form wyobraźni, która kształtuje człowieka, nazywamy kulturą. Do kultury należy przede wszystkim wspólny język, następnie organizacja wspólnoty, czyli państwo wraz z jego instytucjami, prawo, obyczaje, przekonania moralne, sztuka, formy kultu itd. W tę formę życia, którą nazywamy kulturą, wkracza Słowo Ewangelii. Musi być w niej zrozumiałe i skuteczne, powinno kształtować całą tę formę życia, stać się zaczynem, który ją przenika. Ewangelia zakłada do pewnego stopnia kulturę; nie zastępuje jej, lecz ją kształtuje. W świecie greckim naszemu pojęciu kultury najbliższe jest pojęcie paideia - wychowania, które prowadzi człowieka ku prawdziwemu człowieczeństwu. Język łaciński wyraził to samo w słowie eruditio: człowiek zostaje wyprowadzony ze stanu natury i ukształtowany jako prawdziwy człowiek. W tym sensie Ewangelia jest z istoty paideią , kulturą, ale w wychowaniu człowieka sprzymierza się ona ze wszystkimi siłami, które kształtują człowieczeństwo jako życie we wspólnocie. Zaproponowany mi temat do ogólnego pytania o komunikację Ewangelii w medium kultury dodaje jednak określenie czasowe: trzecie tysiąclecie. Nie chodzi zatem o abstrakcyjne potraktowanie relacji między Ewangelią a kulturą, lecz o to, jak można głosić Ewangelię we współczesnej kulturze. Dlatego trzeba przynajmniej krótko zapytać: jaka jest kultura, która odciska się dzisiaj na tablicy naszych dusz? W ramach naszego sympozjum określeniu czasowemu towarzyszy jeszcze określenie przestrzenne: chodzi o Kościół we Włoszech. Włochy, ze swoimi specyficznymi właściwościami, stanowią część świata zachodniego i jego kultury. Kultura ta została z jednej strony ukształtowana przez chrześcijaństwo, a we Włoszech wpływ wiary katolickiej na kulturę był bez wątpienia silniejszy niż w wielu innych krajach zachodnich. W tym sensie Ewangelia nie przemawia tutaj w całkiem obcym dla niej środowisku. Nie możemy lekceważyć trwałych elementów kultury chrześcijańskiej i w naszym odnowicielskim zapale usuwać ich na bok jako coś przestarzałego; zdarzało się to czasami zaraz po Soborze Watykańskim II, kiedy niektórzy, dokonując dziwnej periodyzacji, uznali nagle całą dotychczasową kulturę chrześcijańską za przedsoborową i tym samym za przebrzmiałą. Tak nie może być. Powinniśmy się cieszyć z tych chrześcijańskich form naszego wspólnego życia, a tam, gdzie to konieczne, powinniśmy je odnawiać i umacniać. Zawsze jednak, również w średniowieczu, w tej chrześcijańskiej kulturze obecne były elementy niechrześcijańskie i antychrześcijańskie. Od czasu Oświecenia kultura Zachodu z rosnącą szybkością oddala się od swoich chrześcijańskich podstaw. Rozkład rodziny i małżeństwa, coraz częstsze ataki na ludzkie życie i ludzką godność, zepchnięcie wiary w obszar tego, co subiektywne i płynąca stąd sekularyzacja świadomości publicznej, a także fragmentaryzacja i relatywizacja etosu świadczą o tym aż nazbyt wyraźnie. W tym sensie współczesna kultura we Włoszech i - w różny sposób - w całym świecie zachodnim jest kulturą naznaczoną wewnętrznymi sprzecznościami. Z jednej strony mamy dawne i nowe formy kultury chrześcijańskiej, a z drugiej różnego rodzaju formy, które są przeciwstawne chrześcijańskiej paidei. Ewangelizacja, która zwraca się do tej kultury, nie ma zatem do czynienia z jednorodnym adresatem. Ten skomplikowany obraz trzeba umieć odczytać, a ponadto na zsekularyzowanych obszarach kultury trzeba także znajdować takie miejsca, w których otwiera się ona na wiarę. Zanim spróbuję jeszcze dokładniej skonkretyzować te myśli w kilku tezach, chciałbym przedstawić obraz, który dobrze wyraża drogę owego kulturowego spotkania. Obraz ten znalazłem u św. Bazylego Wielkiego (+ 379), który w zmaganiu się z kulturą grecką swojego czasu widział to samo zadanie, z jakim my mamy dzisiaj do czynienia. Św. Bazyli nawiązuje do słów proroka Amosa, który tak mówił o sobie: "Jestem pasterzem i tym, który nacina sykomory" (7, 14). Przekład ten (który znajduje się też w greckim tłumaczeniu Starego Testamentu, tzw. Septuagincie) odwołuje się do faktu, że owoce sykomory trzeba przed zbiorem naciąć; dojrzewają one wówczas w ciągu kilku dni. W swoim komentarzu do Księgi Izajasza (9, 10) św. Bazyli nawiązuje do tej praktyki, pisząc: "Sykomora jest drzewem, które rodzi bardzo wiele owoców. Jeśli jednak nie zostaną nacięte, nie mają smaku,- nabierają go dopiero wówczas, gdy wycieknie z nich sok. Dlatego sądzimy, że sykomora jest symbolem wszystkich pogan: jest ich bardzo wielu, ale są niejako bez smaku. Jest to wynikiem życia według zwyczajów pogańskich. Jeśli sykomorę tę uda się naciąć przez Logos, wówczas staje się smakowita i przydatna". Christian Gnilka tak komentuje ten tekst: "W symbolu tym wyrażone są pełnia, bogactwo, bujność pogaństwa (...) ale również jego brak, który polega na tym, że w obecnym stanie jest ono bez smaku, jest nieprzydatne. Potrzebuje całkowitej przemiany, przy czym przemiana ta nie niszczy jego substancji, lecz nadaje jej odpowiednią jakość. (...) Owoce pozostają owocami; ich bogactwo nie zostaje pomniejszone, lecz uznane za zaletę. (...) Z drugiej strony mocno podkreślona jest konieczność przemiany: to, co wcześniej było niejadalne, staje się teraz jadalne. Wydaje się też, że "spuszczanie" soku sugeruje proces oczyszczenia". Do tego dochodzi jeszcze jedno: koniecznej przemiany nie może dokonać samo drzewo i jego owoce - potrzebna jest tu interwencja z zewnątrz. W odniesieniu do pogaństwa, do własnych sił ludzkiej kultury oznacza to, że sam Logos musi naciąć nasze kultury i ich owoce. Dopiero wówczas zostają one oczyszczone i stają się nie tylko jadalne, ale i dobre. Jeśli uważnie zastanowimy się nad wymową tego tekstu, to możemy dodać jeszcze jedną uwagę: tak, ostatecznie jedynie Logos może doprowadzić nasze kultury do właściwej czystości i dojrzałości; Logos posługuje się jednak swoimi sługami, "tymi, którzy nacinają sykomory". Wymagana tu interwencja zakłada odpowiednią wiedzę, znajomość owoców i procesu ich dojrzewania, doświadczenie i cierpliwość. Ponieważ św. Bazyli mówi o wszystkich poganach i o ich zwyczajach, oznacza to, że nie chodzi tu tylko o troskę o pojedyncze dusze, lecz o oczyszczenie i dojrzewanie kultur, zwłaszcza że słowo "zwyczaje" jest jednym z tych, które u Ojców Kościoła odpowiadają mniej więcej naszemu pojęciu kultury. W tekście tym zostało zatem opisane dokładnie to, o co tu pytamy: droga ewangelizacji w przestrzeni kultury, relacja Ewangelii do kultury. Ewangelia nie znajduje się obok kultury. Nie jest zwrócona tylko do jednostki, lecz do kultury, która wpływa na duchowy wzrost i dojrzewanie jednostek i od której zależy ich owocowanie dla Boga i świata. Ewangelizacja nie jest też wyłącznie przystosowaniem się do kultury, nie jest przejęciem pewnych elementów danej kultury w sensie powierzchownego pojęcia inkulturacji, według którego polega ona na dodaniu kilku nowych elementów do liturgii i na zmianie języka. Nie, Ewangelia jest nacięciem - oczyszczeniem, które prowadzi do dojrzewania i uzdrowienia. Jest nacięciem, które wymaga cierpliwości i rozumienia, ponieważ trzeba go dokonać w odpowiednim czasie i w odpowiedni sposób. Wymaga ono zatem rozumienia danej kultury od wewnątrz, widzenia jej zagrożeń oraz ukrytych lub nadal otwartych możliwości. Jasne jest zatem, że nacięcie to "nie jest sprawą jednej chwili, po której spontanicznie następuje dojrzewanie"; potrzebne jest wytrwałe, cierpliwe spotkanie pomiędzy Logosem a kulturą, w którym pośrednikami są ludzie wierzący. Wydaje mi się, że tym samym poruszyliśmy istotę tego, czego wymaga dzisiejsze spotkanie wiary i kultury. Prowadzi to jednocześnie do korekty jednostronnego wyobrażenia, które często łączy się dzisiaj z pojęciem inkulturacji. Być może warto to wyrazić w kilku zwięzłych tezach. 1. Chrześcijańska wiara jest otwarta na wszystko, co wielkie, prawdziwe i czyste w kulturze. Św. Paweł tak mówi o tym w Liście do Filipian: "Wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym - bierzcie pod rozwagę!" (4, 8). Św. Paweł ma tu przede wszystkim na uwadze istotne elementy moralności stoickiej, które uważał za bliskie chrześcijaństwu, ale jego słowa odnoszą się zarazem do wszelkich wartościowych elementów kultury grecko-rzymskiej. Mają one jednak znaczenie uniwersalne. Ten, kto prowadzi ewangelizację w naszej kulturze, będzie w niej najpierw szukał tego, co jest otwarte na Ewangelię, starając się dalej rozwijać "ziarna słowa". Weźmie też oczywiście pod uwagę zarówno te psychologiczne i socjologiczne dane, które są dzisiaj przeciwstawne Ewangelii, jak i te, które mogą sprzyjać jej przyjęciu. Chrześcijaństwo rozpowszechniło się najpierw w kulturze miejskiej, a dopiero później objęło również wieś: mieszkańcy wsi byli "poganami". Następnie sprzymierzyło się z kulturą agrarną, tak że dzisiaj w kulturze miejskiej musi ponownie szukać miejsc, w których mogłoby zamieszkać. Przykładami mogą tu być ruchy kościelne, nowe formy wyrażania wiary w pielgrzymkach, spotkania w sanktuariach, światowe dni młodzieży; wszystko to jest materiałem do namysłu dla konferencji biskupów i ich ekspertów. 2. Wiara nawiązuje do tego, co dobre w kulturze, ale jest też zarazem znakiem sprzeciwu wobec tego, co w różnych kulturach zamyka drzwi przed Ewangelią. Dlatego przeprowadzała ona zawsze krytykę kultury; również dzisiaj powinna mieć dość odwagi, aby to czynić. Pochlebstwa na nic się nie zdadzą. W swojej rozprawie o pompa diaboli znakomicie pokazał to Hugo Rahner: rytuał chrztu zawiera między innymi wyrzeczenie się "pompy diabła". O co tu chodzi? Czego wyrzeka się chrześcijanin? Kiedyś odnosiło się to do pogańskiego teatru, do igrzysk, podczas których dla przyjemności widzów zabijano ludzi, a okrucieństwo, przemoc, pogarda dla człowieka stawały się szczytem zabawy. W tym wyrzeczeniu się teatru chodziło oczywiście o pewien typ kultury, czy też lepiej: o chorobę kultury. Musiał się jej wyrzec ten, kto chciał się stać chrześcijaninem, widząc w człowieku obraz Boga i starając się żyć na miarę tego obrazu. To wyrzeczenie się jest zatem wyrazem krytycznej roli chrześcijaństwa w stosunku do kultury; jest oznaką tego "nacięcia", o które tu chodzi. Nietrudno tu dostrzec analogię do współczesności i jej kulturowych schorzeń. 3. Nikt nie żyje samotnie. Ilustruje to również związek Ewangelii z kulturą. Przyjęcie chrześcijaństwa wymaga kontekstu życiowego, w którym może się dokonać kulturowe uzdrowienie i kulturowa przemiana. Ewangelizacja nie jest wyłącznie przekazem intelektualnym; jest ona procesem życiowym, oczyszczeniem i przemianą naszej egzystencji - a do tego konieczna jest towarzysząca na tej drodze wspólnota. Dlatego katecheza musi przyjąć formę katechumenatu, w którym dokonuje się konieczne uzdrowienie, a przede wszystkim zostaje ustanowiony związek myślenia i życia. W tym kontekście znamienny jest sposób, w jaki dokonało się nawrócenie św. Cypriana z Kartaginy (+ 258). Św. Cyprian opowiada, że przed swoim nawróceniem i chrztem nie mógł sobie wyobrazić, jak w ogóle można być chrześcijaninem, porzucając obyczaje własnego czasu. Opisuje je przy tym w drastyczny sposób, który przypomina satyry Juwenalisa, ale nasuwa też na myśl środowisko, w którym wzrasta dzisiejsza młodzież: czy można w nim być chrześcijaninem? Czy ta forma życia nie jest już przestarzała? Takie pytania zadaje sobie wielu ludzi - i z ludzkiego punktu widzenia jest to zrozumiałe. Św. Cyprian mówi nam jednak, że to, co niemożliwe, stało się możliwe dzięki Bożej łasce i sakramentowi nowego narodzenia, udzielanym w tym konkretnym miejscu, w którym może on być skuteczny: we wspólnocie wierzących, którzy proponują alternatywną drogę życia i świadczą o tym, że jest ona możliwa. W ten sposób powracamy do tematu kultury i do kwestii "nacięcia". Św. Cyprian mówi bowiem o sile "przyzwyczajeń", tj. o sile kultury, w której wiara wydaje się niemożliwa. Sto lat później św. Grzegorz z Nazjanzu (+ ok. 390) tak mówił o nawróceniu św. Cypriana: "O jego wiedzy (...) świadczy również wiele wspaniałych dzieł, które napisał w obronie naszej sprawy po tym, gdy dzięki Bożej łasce, która "wszystko stwarza" i "przemienia na lepsze» (Amos 4, 8 według Septuaginty), swoją wiedzę przyniósł do nas tutaj, a brak rozumu podporządkował rozumowi". Ponieważ nawrócenie, "nacięcie" Logosu, przemieniło kulturę jego świata, mógł on przenieść to, co w niej istotne i prawdziwe. Przez nacięcie sykomory kultury antycznej Ojcowie Kościoła przenieśli ją do nas w całości, przemieniając ją z pozbawionego smaku owocu we wspaniały owoc. Takie jest też nasze zadanie w stosunku do zsekularyzowanej kultury naszych czasów. Na tym właśnie polega ewangelizacja kultury. POSTAć ODKUPICIELA Chrystus - Odkupiciel wszystkich ludzi. Wyjątkowość i uniwersalność Chrystusa i Jego Kościoła Wiara Kościoła w Jezusa jako Pana Dominus Iesus ("Jezus jest Panem") - tymi słowami rozpoczyna się ogłoszony w roku 2000, roku Wielkiego Jubileuszu narodzin Jezusa Chrystusa z Dziewicy Maryi, dokument, w którym Kongregacja Nauki Wiary chciała złożyć - w obliczu rozpowszechnionego w świecie relatywizmu - uroczyste wyznanie wiary w wyjątkowość i uniwersalność Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła. Kongregacja nawiązuje tutaj do wyznania pierwotnego Kościoła, które św. Paweł (por. Rz 10, 9) przekazał jako słowa dane nam przez Ducha Świętego. Dla św. Pawła jest to wyraz prawdy, której nie wymyślamy, lecz otrzymujemy; możemy ją otrzymać w darze od Tego, który jest fundamentem wszelkiego widzenia i poznania. W istocie, w swojej formule wiary św. Paweł przejmuje i powtarza wyznanie, które Nowy Testament uznaje za pierwotne źródło chrześcijańskiego wyznania wiary - wyznanie św. Piotra, które w wersji św. Marka brzmi tak: "Ty jesteś Chrystus (Mesjasz)" (Mk 8, 29). Tak jak św. Paweł swojego wyznania wiary nie uznaje za wyraz ludzkiej interpretacji, podobnie Jezus w Mateuszowej wersji wyznania św. Piotra stwierdza: "Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie" (Mt 16, 17). W obydwu przypadkach podkreślony jest zatem nadprzyrodzony charakter wyznania, które wyraża poznanie przekraczające ludzkie doświadczenie i ludzką interpretację; jest to nowe poznanie, do którego człowiek nie może dojść o własnych siłach - zostaje mu ono podarowane z góry, "objawione". Pawłowa i Piotrowa forma wyznania różnią się w dwu punktach. Po pierwsze, św. Piotr zwraca się do Jezusa, jego wyznanie jest "modlitwą"; forma Pawłowa jest pochodzącym od Ducha Credo, które wspólnota wypowiada przed Bogiem w czasie liturgii; wypowiada je jednak jednocześnie przed światem jako wyraz swojej tożsamości i jako sedno tego, co ma do powiedzenia ludzkości. Po drugie, tytuł Chrystus (Mesjasz, Król), w którym św. Piotr -oświecony przez Boga - stara się ująć tajemnicę Jezusa, wyraża, nawiązując do postaci Dawida, nadzieję cierpiącego i upokorzonego Izraela: nadzieję na to, że przyjdzie nowy Dawid, ostateczny król, do którego odnoszą się słowa Psalmu 2.: "Tyś Synem moim, Ja Ciebie dziś zrodziłem" (Ps 2, 7). Sam Jezus unikał tego tytułu, ponieważ, pomimo swego zakorzenienia w tradycji Izraela., mógł on być źle interpretowany. Dlatego też prosta formuła św. Marka jest u św. Łukasza już nieco rozszerzona: "Zapytał ich: "A wy za kogo Mnie uważacie?" Piotr odpowiedział: "Za Mesjasza Bożego"" (Łk 9, 20), a u św. Mateusza przyjmuje formę: "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego" (Mt 16, 16). U św. Pawła wywołujące nieporozumienia pojęcie "Chrystus -Mesjasz" - zostaje zastąpione słowem "Kyrios - Pan", które w greckiej wersji Starego Testamentu zastępowało niewypowiadalne imię Boga; św. Paweł utożsamia w ten sposób Jezusa z Bogiem, jasno wskazuje na Jego Boskość. Tak jak grecki przekład Starego Testamentu przez zastąpienie imienia "Bóg" słowem "Pan" niedwuznacznie wyrażał biblijną wiarę w Boga w świecie pogańskim, podkreślając jej monoteistyczny charakter wobec wiary w wielu bogów, których nazywano imionami własnymi, tutaj również mamy do czynienia z podobnym przekładem. Krok, który w greckiej wersji Starego Testamentu dotyczył idei Boga, odnosi się tutaj do chrystologii. Wyjaśnia on, co oznacza określenie Jezusa jako Chrystusa: oznacza, że jest On Panem, Bogiem z Boga, a nie tylko wybranym przez Boga człowiekiem. Obrazy "historycznego Jezusa" i ich pochodzenie Sposób, w jaki o wyznaniu św. Piotra pod Cezareą Filipową mówią Ewangelie synoptyczne, pomaga nam odnaleźć związek tego fundamentalnego wyznania chrześcijańskiego z naszą teraźniejszością, a także lepiej zrozumieć zadanie, przed jakim stoją dzisiaj chrześcijanie. Według relacji synoptycznych Jezus zapytał najpierw uczniów, za kogo uważają Go "ludzie". Uczniowie odpowiedzieli: "Jedni uważają Cię za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza lub któregoś z proroków". Od tych opinii, które wyrażały ludzką interpretację fenomenu Jezusa, różnią się słowa objawienia, które w imieniu uczniów wypowiada św. Piotr. Dzisiaj "ludzie" myślą o Jezusie podobnie jak wówczas, i o ile w grę wchodzą tylko nasze własne idee, wszyscy jesteśmy takimi "ludźmi". Znamienny jest tu przykład Karla Jaspersa, który uznaje Jezusa - obok Sokratesa, Buddy i Konfucjusza - za jednego z czterech "wzorcowych ludzi". Opinie, jakie ludzie mają dzisiaj o Jezusie, spotykamy przede wszystkim w tworzonych za pomocą naukowych metod interpretacyjnych obrazach "historycznego Jezusa", które od czasów Reimarusa (1694-1768) konstruuje egzegeza krytyczna. Wprawdzie już na początku XX wieku Albert Schweitzer powiedział: "Nie ma nic bardziej negatywnego niż wyniki naukowego badania życia Jezusa(...). Historia nie jest w stanie oddzielić tego, co trwałe i wieczne w istocie Jezusa, od dziejowych form, w jakich się ona wyraziła", lecz jego krytyka odbiła się wystarczającym echem. Dlatego również po nim nadal konstruowano historycznego Jezusa, którego stawiano na miejscu żywej postaci. Oczywiście, tej postaci nie da się poznać za pomocą samych metod historycznych; można ją poznać tylko w wierze, która nie lekceważy historii, lecz otwiera człowiekowi oczy, tak że dopiero wówczas może on ją właściwie zrozumieć. Wiara w naukę, która jest jedną z charakterystycznych cech naszego czasu, sprawia, że zmieniające się obrazy historycznego Jezusa nadal kształtują opinię "ludzi" i wraz z roszczeniami autonomicznego rozumu przeszkadzają w otwarciu się na wiarę. Do konstrukcji postaci historycznej możemy odnieść słowa, które Faust wypowiada do wierzącego w naukę Wagnera: "Duch czasów czy Duch Dziejów, jak mówicie, to jest wasz własny duch, mój drogi! A czasy mają swoje w nim odbicie". Na początku XX wieku spotykamy obraz Jezusa teologii liberalnej; jego znamienny przykład można odnaleźć w Istocie chrześcijaństwa Harnacka. Dla Harnacka istotne jest to, że Jezus kult zastępuje moralnością, a kolektyw jednostką. Jezus jest zatem indywidualistą i moralistą: "Jezusowi chodzi zawsze o jednostkę i o trwałe nastawienie serca, jakim jest miłość"37. "Cechy, które wymieniliśmy w poprzednich wykładach, wyczerpują Ewangelię i nie wolno do niej niczego dodawać: Bóg i dusza, dusza i jej Bóg". Pół wieku później myślenie kształtował przede wszystkim egzystencjalny Jezus R. Bultmanna. Ilustracją treściowej pustki połączonej z pobożnym zapałem niech będzie tylko jeden cytat: "W tym sensie Jezusowa idea Boga jest wyrwana z historii. Również człowiek, pojmowany z punktu widzenia tej idei, jest wyrwany z historii, tj. relacja Boga i człowieka nie ma powiązania z dziejami świata (...). Dla Jezusa (...) człowiek zostaje wyrwany ze świata przez dotyczące go bezpośrednio roszczenie Boga, który wyrywa go z wszelkiej pewności i stawia wobec końca. Również Bóg jest oderwany od świata, gdyż Jego działanie pojmowane jest jako eschatologiczne: odrywa On człowieka od ziemi i stawia go wprost przed swoimi oczyma". Teologia nadziei J. Moltmanna (1966) proponuje jeszcze inny obraz Jezusa, który jest całkowicie skierowany ku przyszłości i ku obietnicy: "Poznanie Chrystusa staje się tym samym wyprzedzającym, prowizorycznym i fragmentarycznym poznaniem Jego przyszłości, a mianowicie tego, czym On będzie". To, co u Moltmanna ma jeszcze wymiar teologiczny, wkrótce przeradza się w marksistowskiego Jezusa -rewolucjonistę, który umiera jako bojownik walczący o wyzwolenie polityczne i społeczne: Jezus zostaje pomylony z Barabaszem lub z Bar Kochbą. Dzisiaj zaś spotykamy jeszcze inne obrazy Jezusa, które uwspółcześniają Go poprzez podporządkowanie Jego postaci ideom new age. Jak powstają takie obrazy Jezusa? Składają się one z dwóch elementów. Pierwszym jest analiza tekstów Ewangelii za pomocą środków krytyki historycznej. Krytyka ta opiera się oczywiście na istotnym założeniu filozoficznym. Zakłada się bowiem, że historia jest zasadniczo zawsze jednorodna i dlatego może się w niej zdarzyć tylko to, co jest możliwe jako wynik znanych nam przyczyn przyrodniczych czy też jako rezultat działania człowieka. Odchylenia od tego schematu, czyli interwencje mocy Bożej, które wychodzą poza zawsze działający splot przyczyn, nie mogą być zatem historyczne; historyk musi "wytłumaczyć", jak mogło dojść do takich wyobrażeń. Odwołując się do form literackich i do zespołu wyobrażeń charakterystycznych dla danego czasu, musi pokazać, jak mogły powstać takie przekonania, sprowadzając je do wymiaru rozumu. W ten sposób opowieści te stają się zrozumiałe, a krytyka odsłania ich właściwą treść. Zgodnie z tym założeniem nie jest możliwe, aby jakiś człowiek rzeczywiście był Bogiem i dokonywał czynów, które wymagają Bożej mocy, rozsadzając ogólny schemat przyczyn. Dlatego roszczenie Jezusa do Boskości oraz odpowiednie czyny muszą zostać "wyjaśnione"; trzeba pokazać, jak mogły powstać odpowiednie relacje i sprowadzić je do ich historycznego "sedna". Tego rodzaju próby doprowadziły do powstania skomplikowanego zbioru hipotez dotyczących źródeł i konstrukcji mówiących o historii tradycji; zbiór ten imponuje swoją naukowością, ale jego wewnętrzne sprzeczności czynią go wątpliwym. Przekonanie, że nauka mówi nam dzisiaj, iż wszystko, co w postaci Jezusa przekracza to, co ludzkie, da się "wyjaśnić" historycznie - co oznacza, że nie jest to właśnie historyczne - mocno odcisnęło się na świadomości publicznej, naznaczając nawet głęboko wspólnotę wierzących we wszystkich Kościołach. Przy tworzeniu obrazów historycznego Jezusa do tego pierwszego elementu - metody historycznej z jej filozoficznymi implikacjami - dochodzi jeszcze drugi składnik. Analizy tekstu umieszczają Jezusa w przeszłości; Jezus krytyki źródeł nie rozmawia z nami i nic nam nie mówi. Ponieważ poszukuje się jednak Jezusa jako postaci teraźniejszej, wiąże się z Nim idee i ideały danego czasu. Ta potrzeba nie jest oczywiście drugorzędna wobec analiz historycznych, wpływa na sposób ich prowadzenia, będąc w rzeczywistości drugim filozoficznym założeniem rzekomo czysto historycznych badań. Określenie autentyczności lub nieautentyczności słów Jezusa, ustalenie rozwoju form literackich i ich ocena zależą istotnie od tego, co w postaci Jezusa uznaje się za warte zachowania. Na przykład idea Jezusa rewolucjonisty, Jezusa teologii wyzwolenia, prowadzi do usunięcia w cień całych partii tekstu i postawienia w centrum innych elementów, które zostają uznane za odniesienia do zagubionego obrazu i prowadzą do nowej interpretacji całej lektury. Założenia dotyczące tego, kim nie może być Jezus (Synem Bożym), oraz tego, kim być powinien, stają się narzędziami interpretacji. W rezultacie za wynik ścisłej analizy naukowej uznaje się to, co w rzeczywistości jest jedynie konsekwencją założeń filozoficznych. Założenie jednorodności działających przyczyn jako zasada krytyki historycznej jest całkowicie uzasadnione,- zarówno średniowieczne legendy o świętych, jak i starodawne opowieści o cudach zostały sprowadzone do ich prawdziwego sedna i w ten sposób przedstawiony został realistyczny obraz wydarzeń historycznych. Ale to zasadniczo słuszne założenie, zgodnie z którym relacje o wkroczeniu tego, co całkowicie inne w dzieje świata należy oceniać krytycznie, staje się szkodliwe i niebezpieczne wówczas, gdy przemienia się w bezwzględne wykluczenie tego, co całkowicie inne - Boga; wykluczenie tego, co przekracza nasze zwykłe doświadczenia. Ale taka właśnie jest nasza sytuacja. Nasze rozumienie naukowości zabraniu Bogu dostępu do świata. W odniesieniu do dziedziny nauk przyrodniczych zasadę tę sformułował drastycznie J. Monod: "Podstawą metody naukowej jest postulat obiektywności przyrody. Oznacza to systematyczne wykluczenie wszelkich twierdzeń, zgodnie z którymi fenomeny można by interpretować przez odwołanie się do przyczyny celowej, tj. do jakiegoś projektu". Następnie zaś o tak zdefiniowanym postulacie obiektywności Monod mówi: "Jest to czysty postulat, którego nigdy nie da się udowodnić; jest bowiem rzeczą jasną, że nie można skonstruować eksperymentu, w którym dałoby się udowodnić nie-istnienie projektu (...). Sama obiektywność zmusza nas jednak do uznania teleonomicznego charakteru istot żyjących i do przyznania, że ich struktury i działania są urzeczywistnieniem pewnego projektu. Mamy tu zatem do czynienia, przynajmniej na pierwszy rzut oka, z epistemologiczną sprzecznością". W dziedzinie przyrody Monod usiłował usunąć tę sprzeczność przez tezę, zgodnie z którą cały koncert przyrody ożywionej powstał z "zakłócających szumów". Idąc zatem za niemożliwym do udowodnienia postulatem nie-istnienia projektu, uznanym za podstawę wszelkiej naukowości, Monod przyjmuje tę absurdalną tezę. W dziedzinie historii sprzeczność nie jest aż tak bardzo widoczna. Jeśli jednak chcemy radykalnie wykluczyć wszelką możliwość działania Boga w historii, to właśnie w przypadku postaci Jezusa stajemy wobec podobnej sprzeczności. Wzajemnie sprzeczne obrazy historycznego Jezusa są w dziedzinie historii wyrazem nieobiektywności skrajnie pojętej zasady obiektywności, gdyż również w tym przypadku tylko "zakłócające szumy", przypadkowy rozwój i przypadkowe kombinacje doprowadziły do powstania tajemnicy postaci Jezusa, którą spotykamy w Nowym Testamencie i która poprzez wieki była dla ludzi drogą światła. Jeśli "postulat obiektywności" obowiązuje w sposób nieograniczony, to wszystko, co ma coś wspólnego z Bogiem i Jego działaniem w dziejach, musi zostać przeniesione do wewnętrznego doświadczenia podmiotu. Jest wówczas "subiektywne", przy czym pytanie o rodzaj realności tego, co subiektywne, pozostaje bez odpowiedzi. Jezus nie może być Bogiem, lecz jest Tym, który miał szczególne doświadczenie Boga. Bóg nie może bowiem z założenia działać w świecie, a zatem niemożliwe jest żadne rzeczywiste "objawienie". Istnieją tylko (subiektywne) doświadczenia ludzi religijnie wrażliwych, zagadkowe, fragmentaryczne odbicia rzeczywistości, którą próbujemy uchwycić; nie mogą one jednak być faktyczną obecnością tej rzeczywistości. Istnieją światła, ale nie Światło, słowa, ale nie Słowo. W takiej sytuacji religijny relatywizm jest nieunikniony. Można wówczas przyznać - co zdarza się dzisiaj również poza chrześcijaństwem - że Jezus jest podmiotem wielkiego religijnego doświadczenia - oświeconym i oświecającym. Jego doświadczenie pozostaje jednak tylko fragmentem,- obok Niego znajdują się inne oświecenia, których nigdy nie będziemy mogli ułożyć w całość; ostateczne wszystkie te doświadczenia są równoprawne, a być może nawet jakoś się uzupełniają. Z tych wszystkich doświadczeń można sobie wybrać to, co najbardziej odpowiada danemu człowiekowi: subiektywność i - być może - kalkulacja stanowią wówczas ostateczną instancję w sprawach religii. Uznanie Jezusa za jedynego i uniwersalnego Zbawiciela staje się wówczas wyrazem czystej arogancji. Wiara i naśladowanie jako sposób dostępu do rzeczywistego Jezusa Właściwym problemem w poszukiwaniu rzeczywistego Jezusa, jest pytanie o Boga, czy też dokładniej: nieobecność Boga w naszym świecie, "kryzys Boga", jak nazwał tę sytuację J. B. Metz. Jeśli nie wyjdziemy z tego kryzysu, nie znajdziemy również Jezusa. Nikt nie może przyjść do Jezusa, jeśli nie zostanie pociągnięty przez Ojca - mówi Jezus w Ewangelii według św. Jana (6, 44); to teologiczne twierdzenie można zweryfikować dzisiaj - przynajmniej do pewnego stopnia - także empirycznie. Jeśli poznajemy Ojca, tak jak Go przedstawił Jezus, wówczas Jego słowa ukazują się nagle w zupełnie innym świetle, wszystko staje się sensowne i wiarygodne, a Ojciec prowadzi nas do Syna, tak jak przedtem Syn prowadził nas do Ojca. Musimy ponownie z całą powagą postawić sobie pytanie: czy Bóg istnieje i czy jest On rzeczywiście Bogiem, tj. czy jest zdolny do działania w świecie i czy my możemy nawiązać z Nim relację? "Ojciec mój działa aż do tej chwili" - mówi Jezus w Ewangelii według św. Jana (5, 17), przeciwstawiając się tym samym deistycznemu obrazowi Boga, według którego Bóg wycofał się ze świata po "wielkim wybuchu" i nie może już więcej w nim działać. Dokładnie chodzi o następujące pytanie: czy istnieje Bóg, który działa? Czy Bóg jest Bogiem, czy nie? Monod powiedział: zasada obiektywności jest zasadą wszystkich nauk, ale samej tej zasady nie da się uzasadnić. Możemy się zgodzić, że również pytania o to, czy istnieje działający Bóg, nie da się ostatecznie uzasadnić. Monod uzasadnia zasadę obiektywności jej sukcesami w nauce. Podobnie ma się jednak sprawa z kwestią Boga: opowiedzenie się za Nim jest opowiedzeniem się rozumem; jest wyborem, w którym rozstrzygamy, czy dobro i zło, prawda i nieprawda są tylko czysto subiektywnymi kategoriami, czy też rzeczywistością. W tym sensie na początku stoi wiara, ale jest to wiara, która dopiero nadaje rozumowi jego godność i jego moc. W obliczu pytań ostatecznych człowiek nie może oddzielić myślenia od życia. Opowiedzenie się za Bogiem jest jednocześnie decyzją myślenia i życia - obie te decyzje wzajemnie się warunkują. Św. Augustyn dramatycznie opisał tę więź w historii swego nawrócenia. Mówi o fałszywych formach życia, które są nastawione wyłącznie na to, co materialne - formach, które stają się przyzwyczajeniami. Przyzwyczajenia te stają się z kolei czymś koniecznym, a w końcu przemieniają się w kajdany, prowadząc do zaślepnięcia serca. Augustyn opowiada o próbach wyzwolenia się z tych kajdan i wejścia na drogę, która prowadzi ku działającemu Bogu, porównując to z sytuacją człowieka śpiącego, który jest uwięziony w swoim śnie, próbuje się przebudzić, ale ostatecznie znowu powraca do świata snów. Mówi, że w pewnym sensie chował się za własnymi plecami, Bóg zaś wyciągnął go z tej kryjówki poprzez słowa jego przyjaciela, tak że musiał w końcu spojrzeć sobie w twarz. Z nowym poznaniem wiąże się odnowione życie, które na nowo otwiera nasz zamknięty horyzont. Dlatego też pierwotny Kościół pojmował wprawdzie proces przyjęcia wiary jako drogę intelektualną, na której człowiek zostaje skonfrontowany z "nauką prawdy" i jej argumentami, ale jednocześnie uważał, że w ten sposób wchodzi on we wspólnotę życia, w której przeżywa nowe doświadczenia i w której otwierają się przed nim nowe wewnętrzne horyzonty. Nowe formy katechumenatu są pilnie potrzebne szczególnie dzisiaj: droga poznania Boga i Chrystusa jest drogą życia. Mówiąc językiem biblijnym, poznanie Chrystusa wymaga pójścia za Nim. Tylko w ten sposób możemy się dowiedzieć, gdzie On mieszka. Odpowiedź na pytanie: "Gdzie mieszkasz?" (Kim jesteś?) jest zawsze taka sama: "Chodźcie, a zobaczycie" (J 1, 38). Na pytanie o Jezusa uczniowie mogli odpowiedzieć inaczej niż "ludzie", ponieważ pozostawali z Nim we wspólnocie życia. Za Platonem możemy powiedzieć, że tylko w ten sposób zostajemy wyprowadzeni z "jaskini", którą uważamy za świat, a która w rzeczywistości jest tylko jego częścią. "Boga nikt nigdy nie widział; ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, [o Nim] pouczył" (J 1, 18). Rzeczywiście, Boga nikt nigdy nie widział. Wizje wielkich widzących z dziejów religii pozostają zawsze widzeniem z daleka, "jakby w zwierciadle, niejasno". Tylko Bóg zna siebie do końca. Tylko Bóg widzi Boga. Dlatego też tylko Ten, kto jest Bogiem, mógł o Nim pouczyć i połączyć przeciwstawne ze sobą wizje w całość - chociaż oczywiście ludzkie słowa mogą tylko w pewnym stopniu wyrazić oślepiający blask niepojętej prawdy Bożej. Ale różnica między tym, co mówi Syn, który spoczywa na sercu Ojca, a tym, co mówią różni wizjonerzy, jest ogromna. Tylko On jest Bogiem, wszyscy inni szukają zaś Boga po omacku. Tylko On może powiedzieć: "Ja jestem drogą, prawdą i życiem"; wszyscy inni mogą wskazywać na tę drogę, ale sami nią nie są. Przede wszystkim zaś Jezus Chrystus łączy w sobie Boga i człowieka, nieskończoność i skończoność, Stwórcę i stworzenie. Tylko On może przekroczyć nieskończony dystans, jaki dzieli Stwórcę od stworzenia. Jedynie Ten, kto jest człowiekiem i Bogiem, może stanowić bytowy pomost między jedną a drugą rzeczywistością. I dlatego jest Nim dla wszystkich, a nie tylko dla nielicznych. Tak jak prawda jest jedna dla wszystkich, podobnie tylko Bóg, Jedyny, może być pomostem, który prowadzi od Niego do Niego,- od Boga do człowieka i z powrotem do Boga: w człowieczeństwie Syna. Prawo do misji W tym miejscu pojawia się jednak jeszcze jedno ważne pytanie: czy mówienie o prawdzie w dziedzinie religii nie jest wyrazem arogancji? Czy arogancją nie jest twierdzenie, że we własnej religii znalazło się prawdę, która choć nie odrzuca elementów prawdy obecnych w innych religiach, jednak to właśnie ona zbiera je w całość? Dzisiaj dyskwalifikowanie jako zarazem naiwnych i aroganckich tych ludzi, którym można przypisać przekonanie o "posiadaniu" prawdy, stało się swego rodzaju sloganem. Twierdzi się, że tacy ludzie są niezdolni do dialogu, a zatem ostatecznie nie można ich traktować poważnie. Prawdy nikt bowiem nie "posiada". Wszyscy mogą jej tylko poszukiwać. Trzeba jednak zapytać: cóż to za poszukiwanie, któremu nigdy nie wolno dojść do celu? A ponadto - czy myślenie tych, którym przypisuje się "posiadanie" prawdy, nie jest zniekształcone tak bardzo, że staje się karykaturą? Jest rzeczą jasną, że prawdy nie można posiadać; prawdę powinniśmy zawsze pokornie przyjmować, zdając sobie sprawę, że jej poznanie jest darem, którego możemy stać się niegodni i którego nie możemy uważać za naszą zdobycz. Jeśli poznanie to zostanie mi dane, to wiąże się ono zawsze z odpowiedzialnością, która dotyczy również innych ludzi. Wiara mówi nam ponadto, że między rzeczywistością Bożą a tym, co z niej poznaliśmy, niepodobieństwo jest zawsze większe niż podobieństwo (DS 806). Jednak nawet to nieskończone niepodobieństwo nie sprawia, że poznanie przestaje być poznaniem, a prawda prawdą. Wydaje mi się, że zarzut arogancji należy raczej odwrócić: czy twierdzenie, że Bóg nie może nam dać daru prawdy, że nie może nam otworzyć oczu, nie jest wyrazem arogancji? Czy powiedzenie, że urodziliśmy się ślepi i prawda nie jest naszą sprawą, nie jest wyrazem pogardy dla Boga? Czy uznanie nas za skazanych na błądzenie w ciemności nie jest degradacją człowieka i jego tęsknoty za Bogiem? Wszystko to prowadzi do rzeczywistej arogancji, która polega na tym, że to my chcemy zająć miejsce Boga i określać, kim jesteśmy, co mamy robić, co chcemy uczynić z siebie i ze świata. Poznanie i poszukiwanie nie wykluczają się nawzajem. U św. Grzegorza z Nyssy i u św. Augustyna znajdujemy wspaniałe teksty, które podkreślają nieskończoną wielkość Boga i mówią, że każde znalezienie prowadzi do dalszego poszukiwania i że nasza wieczna radość będzie polegała na poszukiwaniu oblicza Boga; dokonując ciągle nowych radosnych odkryć, będziemy nieskończenie posuwać się w nieskończoność, przeżywając w ten sposób przygodę wiecznej miłości jako odpowiedź na nasze pragnienie szczęścia. Oczywiście, nasza wiara, że Jezus nie jest jednym z oświeconych, lecz Synem, Słowem, do którego odnoszą się wszelkie inne oświecenia i wszelkie inne słowa, dla niechrześcijan może się wydawać wyrazem arogancji. Tym bardziej zatem poznania tej prawdy nie możemy traktować jako naszej zdobyczy. Musimy trwać w przekonaniu, że spotkanie ze Słowem również dla nas jest darem; dar ten został nam dany po to, abyśmy się nim dzielili, abyśmy dawali innym to, co otrzymaliśmy. Bóg dokonał wyboru i posyłał jednych ludzi do innych; w pokorze powinniśmy uznać siebie za niegodne sługi, które nie głoszą siebie samych, lecz z głęboką czcią mówią o tym, co nie jest nasze, lecz pochodzi od Boga. Tylko w ten sposób zrozumiały staje się również mandat misyjny. Nie może on oznaczać duchowego kolonializmu, podporządkowania innych mojej kulturze i moim ideom. Wzorcem misji jest droga apostołów i pierwotnego Kościoła, o której jasno mówi Jezus w swojej mowie misyjnej. Misja wymaga przede wszystkim gotowości do męczeństwa, do tego, aby ze względu na prawdę i ze względu na innych poświęcić samego siebie. Tylko dzięki temu misja staje się wiarygodna; taka była i taka zawsze będzie sytuacja misji. O prymacie prawdy można bowiem przypomnieć tylko w ten sposób. A wówczas zarzut arogancji zostaje ucięty u swego korzenia. Ten, kto wierzy, w prawdzie odnalazł perłę, za którą gotowy jest oddać wszystko, również samego siebie. Wie bowiem, że zatracając się ze względu na prawdę, odnajduje się, wie, że tylko obumarłe ziarno przynosi obfity plon. Ten, kto wierzy i kto może powiedzieć: "Znaleźliśmy miłość" - musi dzielić się tym, co otrzymał. Wie przy tym, że w ten sposób nikogo nie przymusza, nie podważa niczyjej tożsamości, nie niszczy kultur, lecz otwiera je na ich rzeczywistą wielkość. "Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku. Biada mi bowiem, gdybym nie głosił Ewangelii!" (1 Kor 9, 16). Na długo przed św. Pawłem podobne słowa wypowiedział już prorok Jeremiasz: "Tak, słowo Pańskie stało się dla mnie codzienną zniewagą i pośmiewiskiem. I powiedziałem sobie: Nie będę Go już wspominał ani mówił w Jego imię! Ale wtedy zaczął trawić moje serce jakby ogień żarzący się w moim ciele" (Jr 20, 8-9). Wydaje mi się, że w tym właśnie kontekście powinniśmy rozumieć przypowieść o gnuśnym słudze, który ze strachu chowa otrzymany od pana talent, podczas gdy inni słudzy starają się pomnożyć otrzymane talenty. Nie wolno ukrywać podarowanego nam "talentu", skarbu prawdy; trzeba go odważnie rozdawać, tak aby działał i (zmieniając obraz) jako zaczyn przeniknął i odnowił ludzkość. Dzisiaj na Zachodzie staramy się raczej zakopać skarb - zarówno ze strachu przed zagubieniem go w dziejowych zmaganiach (co jest wyrazem niewiary), jak i z lenistwa. Zakopujemy go, gdyż wolimy żyć w spokoju - nie chcemy, aby ciążyła na nas odpowiedzialność za ten dar. Ale dar poznania Boga, dar Jego miłości, który spotykamy w otwartym sercu Jezusa, powinien nas mobilizować do starań o to, aby wszystkie krańce ziemi mogły zobaczyć Boże zbawienie (por. Iz 52, 10; Ps 98, 3). Miejsce wiary w Chrystusa w dziejach religii i dziejach ducha Musimy postawić jeszcze jedno pytanie. Słowo, które stało się ciałem, nie przyszło do świata, który nic o Nim nie wiedział. Już wcześniej wysyłało na świat swoje promienie, budząc w ten sposób tęsknotę ludzkości. Jest ono światłem oświecającym każdego człowieka, który na świat przychodzi (por. J 1, 9). Ojcowie Kościoła mówili w tym kontekście o "ziarnach słowa", których szukali i które znajdowali w świecie przedchrześcijańskim. Pojęcie to słusznie stało się dzisiaj centralną ideą w poszukiwaniu właściwej relacji między wiarą chrześcijańską a innymi religiami. Jeśli jednak uważniej przyjrzymy się temu pojęciu, to odkryjemy coś nieoczekiwanego, coś, co -wedle mojej wiedzy - jest nieobecne w prawie wszystkich pracach na jego temat. Ojcowie Kościoła znajdowali ziarna słowa nie w religiach, lecz w filozofii, tj. w krytycznej refleksji nad religiami, w dziejach, poszukującego rozumu, a nie w dziejach religii. Ojcowie widzieli właśnie tam rzeczywiste przygotowanie do chrześcijaństwa, gdzie człowiek od przyzwyczajeń i tradycji przechodzi do logosu, tj. do rozumienia świata i tego, co Boskie, na mocy własnego rozumu. W tym sensie Ojcowie Kościoła wiązali chrześcijaństwo nie tyle z dziedziną religii, nie traktowali go jako jednej z religii, ile z dziedziną rozróżniającego rozumu. Nawiasem mówiąc, pojęcie "religii", którym określamy dzisiaj bardzo różne zjawiska, w tym także chrześcijaństwo, zostało utworzone dopiero w nowożytności; jako takie stanowi ono problematyczne uogólnienie, które opiera się na dyskusyjnych założeniach. Jeśli pominiemy ten fakt, to nie uda nam się uchwycić specyfiki chrześcijaństwa i jego miejsca w duchowych dziejach ludzkości. Od samego początku chrześcijaństwo staje po stronie rozumu, który ze względu na poszukiwanie prawdy jest krytyczny wobec religii. To właśnie rozum jest przygotowaniem do chrześcijaństwa. Nie oznacza to oczywiście, że chrześcijaństwo rozumiało siebie jako filozofię, która występuje przeciw religiom, chociaż określenie chrześcijaństwa jako prawdziwej filozofii należy do podstaw pierwotnego Kościoła. Karl Barth był jednak w błędzie twierdząc, że chrześcijaństwo nie ma nic wspólnego z religią, tak że nawiązująca do niego moda mówiła później o "chrześcijaństwie bez religii", a w końcu do swego repertuaru mogła również przyjąć twierdzenie o "śmierci Boga". Chrześcijaństwo mogło jednak nawiązać do wielu sposobów oddawania czci Bogu - w liturgii i w wielu formach życia (życie zakonne!) obecnych w religiach; w wielu miejscach stanowiło kontynuację ich kultu, odnawiając zarazem jego treść. Znamiennym przykładem takiej ciągłości i przemiany jest obraz Matki Bożej z Gwadelupy. Jej kult rozpoczyna się w miejscu, w którym wcześniej znajdował się obraz "naszej czcigodnej Matki Żmii", jednej z ważniejszych bogiń pogańskich. To, że Matka Boża nie ma na twarzy maski, oznacza jednak, że "nie jest ona boginią, lecz Matką miłosierdzia; bogowie indiańscy mieli bowiem zawsze maski na twarzach. Pogłębione jest to przez symbole słońca, księżyca i gwiazd. Matka Boża jest większa niż pogańscy bogowie - przykrywa Ona bowiem słońce, ale go nie gasi. Jest potężniejsza niż najwyższe bóstwo, bóg słońca. Jest potężniejsza niż księżyc, gdyż stoi na nim, chociaż go nie miażdży". W formach i symbolach, w jakich jest ukazana, zawarte jest całe bogactwo dotychczasowych religii; za sprawą nowego centrum, które pochodzi z góry zostaje mu nadana jedność. Znajduje się ona niejako ponad religiami, ale ich nie miażdży. Gwadelupa staje się w ten sposób obrazem relacji chrześcijaństwa dla innych religii: zbiegają się w nim wszystkie ich strumienie, zostają w nim oczyszczone i odnowione, ale nie zniszczone. Jest to również obraz relacji prawdy Jezusa Chrystusa do prawd religii: prawda nie niszczy, lecz oczyszcza i jednoczy. Chrześcijaństwo nie należy po prostu do dziejów religii, ale nie należy też wyłącznie do dziejów krytyki religii, do dziejów rozumu, który wystarcza sam sobie. Mówiąc o rozumności chrześcijaństwa, Ojcowie Kościoła rozróżniali między ratio, czystym rozumem, i intellectus, zdolnością do duchowego widzenia, która sięga dalej niż sam rozum. Istotą mądrości - wiary, która jest mądrością - jest właśnie to, że przekracza ona granice czystego rozumu i przywraca moc widzeniu, do którego człowiek jest powołany. Charakterystyczną cechą chrześcijaństwa jest to, że w nowy sposób łączy ono rozum i religię,-człowiek skierowany jest tym samym ku prawdzie, a religia nie pozostaje kwestią tradycji, lecz staje pod znakiem prawdy. Dlatego chrześcijanin nie może powiedzieć, że każdy powinien zachować tę religię, która stała się jego udziałem w wyniku okoliczności historycznych, jako że każda religia jest na swój sposób drogą do zbawienia. W ten sposób religia staje się bowiem czystą tradycją, która nie ma żadnego związku z prawdą. Zostaje wówczas przeniesiona do psychologii (subiektywne doświadczenia i postawy) i socjologii (rytuały życia wspólnego); sama jednak nie otwiera człowieka. A przede wszystkim: nie zbliża ludzi do siebie, lecz właśnie w dziedzinie istotnych pytań ludzkości zamyka ich we własnych tradycjach i dlatego oddziela ich od siebie. Przyjęcie chrześcijaństwa stało się możliwe dzięki temu, że w Izraelu istnieli poszukujący ludzie, którzy nie zadowalali się dotychczasową tradycją, lecz wyglądali czegoś większego: Maryja, Elżbieta, dwunastu apostołów i wszyscy ci poszukujący ludzie, którzy pojawiają się w Nowym Testamencie. Kościół pogan stał się możliwy, ponieważ zarówno w obszarze Morza Śródziemnego, jak i na Bliskim i Środkowym Wschodzie, wszędzie tam, gdzie dotarli misjonarze, żyli oczekujący ludzie, którzy nie zadowalali się tym, co było dotąd, lecz szukali gwiazdy, która mogłaby im wskazać drogę do prawdziwego Zbawiciela świata. Mówienie o jedynym i powszechnym pośredniku zbawienia -Jezusie Chrystusie - nie prowadzi do pogardy dla innych religii; przeciwstawia się ono jedynie rezygnacji z poszukiwania prawdy i wygodnego trwania w "tym, co było dotąd". Apeluje ono do wpisanej w serca wszystkich ludzi tęsknoty za tym, co większe, za samym Bogiem, za wspólną prawdą. Dotyczy to zresztą także samych chrześcijan: również oni nie mogą się zadowolić samym przyzwyczajeniem, czystym rytuałizmem i tradycją. Oni też muszą wychodzić na spotkanie prawdy, która w Jezusie Chrystusie stała się ciałem. Chrystus i Kościół Próbowałem dotąd odpowiedzieć na wyzwanie tematu: "Wyjątkowość i uniwersalność zbawiającego Chrystusa". Nasz temat ma jednak dwie części. Jest w nim jeszcze dodatek: "i Kościoła". Odpowiada on tym samym dwóm częściom deklaracji Dominus Iesus. Trzeba by teraz zatem wygłosić następny wykład, który byłby poświęcony tematowi Kościoła. Na to nie ma tu miejsca. Być może taki wykład nie jest jednak wcale potrzebny. Jeśli bowiem rozpoznamy i uznamy wyjątkowość Jezusa Chrystusa,, to droga ku Kościołowi staje się oczywista. Kongregacja Nauki Wiary była wprawdzie mocno krytykowana za to, że do swojego świadectwa na rzecz wyjątkowości Jezusa Chrystusa dołączyła jeszcze część eklezjologiczną,- widziano w tym przeszkodę na drodze ekumenizmu czy też nawet swego rodzaju "wypadek przy pracy". Ten jednak, kto mówi o Jezusie Chrystusie jako o Zbawicielu wszystkich ludzi żyjących w każdym czasie, nie może zapomnieć o tym, że Chrystus jest nadal obecny w dziejach. Ta chrystologiczna teraźniejszość to właśnie Kościół. U podstaw Kościoła leży obietnica Chrystusa: "A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata" (Mt 28, 20). To pozostawanie polega na tym, że Chrystus wciąż na nowo tworzy swoje ciało, gromadzi ludzi, w których Jego cielesność jest nadal obecna. Jezus nie jest Chrystusem wczoraj, lecz dzisiaj i na wieki (por. Hbr 13, 8). Jeśli jednak jest On jedyny, to również Jego "ciało" jest jedno -pomimo rozbicia, w jakim istnieje na tym świecie. Ta jedność nie może być utopią, nie można jej odkładać na czasy eschatologiczne; również w dziejach musi być ona obecna na sposób cielesny. Jeśli prawdą jest także to, że wszelkie zbawienie ma z Nim coś wspólnego (w różny sposób) i że Kościoła nie da się oddzielić od Chrystusa, to staje się jasne, że Kościół ma udział w Jego uniwersalnym pośrednictwie i że w każdej relacji do Chrystusa w jakiś sposób obecny jest również Kościół. Chciałbym zakończyć przywołaniem wielkiego hymnu chrystologicznego z Listu do Kolosan, w którym w niezrównany sposób wyrażona została obejmująca cały świat wielkość Chrystusa, Jego Bóstwo i człowieczeństwo, a także Jego uniwersalne pośrednictwo: "Z radością dziękujcie Ojcu, który was uzdolnił do uczestnictwa w dziale świętych w światłości. On to uwolnił nas spod władzy ciemności i przeniósł do królestwa swego umiłowanego Syna, w którym mamy odkupienie - odpuszczenie grzechów. On jest obrazem Boga niewidzialnego - Pierworodnym wobec każdego stworzenia, bo w Nim zostało wszystko stworzone: i to, co w niebiosach, i to, co na ziemi, byty widzialne i niewidzialne (...). Wszystko przez Niego i dla Niego zostało stworzone. On jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie. I On jest Głową Ciała - Kościoła. On jest Początkiem. Pierworodnym spośród umarłych, aby sam zyskał pierwszeństwo we wszystkim" (Kol 1, 12-18). Odpowiedzmy wraz z Drugim Listem św. Piotra: "Jemu - Chrystusowi - chwała zarówno teraz, jak i do dnia wieczności! Amen" (3, 18). Widzieć Chrystusa. Postać Chrystusa w świetle opowieści o kuszeniu Refleksja o trwałym sensie Wielkiego Jubileuszu roku 2000 W swojej pierwszej encyklice [Redemptor hominis, 1978) Jan Paweł II przygotowywał Kościół na Wielki Jubileusz roku 2000, starając się nadać mu głęboki wewnętrzny sens. W roku 1994 poświęcił temu tematowi specjalną adhortację - Tertio millennio adveniente, a w roku 2001 przedstawił jego trwałe znaczenie w pięknym tekście zatytułowanym Novo millennio ineunte. Pomimo tego wydaje się, że Jubileusz odszedł już dzisiaj w zapomnienie. Czy ma nam jeszcze coś do powiedzenia? Poniższe refleksje w roku 1997 na początku Wielkiego Postu wygłosiłem w Bazylice Laterańskiej jako wstęp do przygotowań diecezji rzymskiej do Roku Świętego. Czytając je po sześciu latach, widzę, że odpowiadają one również na postawione powyżej pytanie. Wydaje mi się, że mogą one pomóc w zrozumieniu trwałego przesłania tego wielkiego święta Chrystusa, jakim jest Rok Święty. Pierwszą wskazówkę daje nam adhortacja Tertio millennio ineunte, mówiąc, że jubileusz należy rozumieć jako oczyszczenie i odnowę naszej pamięci. Oczyszczenie pamięci jest konieczne po to, aby mogła się przed nami odsłonić przyszłość, a jednocześnie z wnętrza czasu otworzyły się przed nami drzwi wieczności. Przemijający czas staje się dla nas spójną rzeczywistością tylko dzięki pamięci. W pamięci przeszłość przechowywana jest jako teraźniejszość. To, czym w ogóle jest dla nas teraźniejszość, zależy od naszej pamięci, która mniejsze lub większe jednostki czasu łączy w całość i w ten sposób pozwala również na planowanie przyszłości i na podejmowanie dotyczących jej decyzji. Otwartość na przyszłość zależy od korzeni człowieka, od tego, jak przyswaja on sobie przeszłość, czerpiąc z niej kryteria działania i sądzenia. Pamięć może być zatruta nienawiścią, rozczarowaniem, fałszywą nadzieją, zakorzenionym kłamstwem, a wówczas przyszłość nie może wzrastać. Pamięć może być powierzchowna, krótkowzroczna; również wtedy narażona jest na kłamstwo i pokusę, co także jest zagrożeniem dla przyszłości. Dlatego od czasu do czasu potrzebne jest oczyszczenie pamięci, tak aby jak poprzez czystą wodę można było w niej zobaczyć naszą podstawę i aby odbijała w sobie słońce, światło z góry. Temu służy Wielki Jubileusz, w którym najpierw przypominamy sobie podstawę naszego liczenia czasu. Reżimy ateistyczne, które nie chcą mówić o Chrystusie, ale mimo wszystko nie mogą uniknąć zachodniego liczenia czasu, zastępują wyrażenia: "przed narodzeniem Chrystusa" i "po narodzeniu Chrystusa" formułą "przed naszą erą", w "naszej erze". Ale czyż nie podkreśla to tylko pytania: cóż takiego się stało, że dokonał się przełom? Dlaczego mamy tu do czynienia z początkiem nowej ery? Dlaczego nie liczymy czasu od założenia Rzymu, według olimpiad, według czasu panowania królów lub też od początku świata? Co za znaczenie ma dla nas ów początek, który dokonał się przed dwoma tysiącami lat? Co to dla nas oznacza? Cóż nam mówi? A może stracił już dla nas znaczenie i stał się tylko techniczną konwencją, którą zachowujemy ze względów czysto pragmatycznych? Ale czy wówczas nasza historia ma jeszcze jakiś punkt odniesienia? Czy nie przypomina statku, który nie ma właściwie żadnego kursu i płynie dalej w nadziei, że gdzieś znajduje się jednak jakiś cel? Pytania, które stawia rok 2000, nie dotyczą oczywiście tylko chrześcijan, ale ich dotykają one jednak w sposób szczególny. Jubileusz powinien nas skłonić do ponownego zastanowienia się nad tym tajemniczym początkiem, który tak mocno wpisał się w historię, że widziała ona w nim nie tylko początek, ale i cel, do którego zmierzamy. Uznanie Chrystusa za początek nie oznacza bowiem, że wszystko to, co dla nas istotne, znajduje się w przeszłości. Wrażenie, że chrześcijaństwo jest zasadniczo religią przeszłości, dla której normą jest wyłącznie to, co było, a wszystko co będzie, musi być powiązane z przeszłością, bierze się z fałszywego pojęcia objawienia, które miałoby się kończyć wraz ze śmiercią apostołów. Wyobrażenie to przyczyniło się do odejścia wielu ludzi od chrześcijaństwa. Jeśli objawienie rozumie się jako nadprzyrodzoną komunikację zbioru zdań, który został przekazany w czasie działalności Jezusa na ziemi, komunikację, która skończyła się wraz ze śmiercią apostołów, to wówczas wiara staje się rzeczywiście tylko rodzajem więzi ze zbudowanym w przeszłości tworem myślowym. Ale to historycystyczne i intelektualistyczne pojęcie objawienia, które rozpowszechniło się w nowożytności, jest całkowicie fałszywe. Objawienie nie jest bowiem zbiorem zdań; objawieniem jest sam Chrystus: On jest Logosem, Słowem, które obejmuje wszystko, w którym Bóg wypowiada samego siebie i które z tego powodu nazywamy Synem Bożym. Oczywiście, ten jedyny Logos wypowiedział się w normatywnych słowach, w których wyraził to, kim jest. Ale Słowo jest zawsze większe niż słowa, które nigdy nie mogą Go wyczerpać. Przeciwnie, słowa uczestniczą w niewyczerpalności Słowa, które odsłania ich sens i dlatego wzrastają niejako wraz z każdym pokoleniem: Boże słowa wzrastają wraz z tym, kto je czyta - mówi św. Grzegorz Wielki. W tym kontekście możemy zrozumieć szeroką perspektywę chrystologii i idei objawienia, które znajdujemy w Ewangelii według św. Jana: "Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe" (J 16, 12-13). W swojej Ewangelii św. Jan rozwinął pierwszą teologię pamięci: pamięć nie jest miejscem mechanicznego przechowywania informacji, tak jak komputer. Oczywiście, pamięć przechowuje również informacje, ale jest czymś znacznie większym. Kiedy to, co w niej przechowywane, spotyka się z tym, co nowe, wówczas to, co nowe, rzuca światło również na przeszłość. W tym świetle można odkryć i rozpoznać to, czego wcześniej nie można było zobaczyć. To, co przeszłe, pozostaje takie same, ale jednocześnie wzrasta. Coraz głębiej w słowach odkrywamy Słowo; to samo objawienie odsłania się coraz głębiej wraz z każdym pokoleniem, a nawet w każdym jednostkowym życiu. W Chrystusie Bóg dał nam swojego Syna, dał nam siebie samego, całe swoje Słowo. Więcej nie mógł już dać. W tym sensie objawienie jest zamknięte. Ale ponieważ Słowem tym jest sam Bóg, a wszelkie słowa odsyłają do Słowa, dlatego nigdy nie jest Ono tylko przeszłością, lecz również teraźniejszością i przyszłością, zakorzenieniem naszego życia w wieczności i otwarciem się na nią -gwarancją rzeczywistego życia, które jest silniejsze niż śmierć. Dlatego Chrystus jest zarazem Tym, który był i który przychodzi. Z tego powodu wierzymy w Odkupiciela, który już przyszedł, a jednocześnie Go oczekujemy: Marana Tha! Wielki Jubileusz został zrozumiany fałszywie i musiał prowadzić do rozczarowania, jeśli łączono go ze spekulacjami na temat przełomu czasów lub też wiązano z nim obawy przed ostateczną katastrofą. Zrozumiał go jednak fałszywie również ten, kto widział w nim tylko wspomnienie przeszłości, tak jak to bywa przy okazji różnych świąt. Święto Chrystusa roku 2000 różni się od innych jubileuszów tym, że jest ono związane ze wszystkimi trzema wymiarami czasu oraz z nadzieją na wieczność. Oczywiście, chodziło w nim też o przypomnienie i bliższe poznanie Chrystusa, który już przyszedł. Ale chodziło w nim zarazem o ponowne zobaczenie trwałej podstawy naszego życia i naszych dziejów i o ponowne otwarcie się na nią. Chodziło o zdobycie orientacji na przyszłość; a zarazem o wydostanie się z więzienia czasu - o odnalezienie drogi do tego, co trwałe. Dlatego w roku 1997, czyli roku Chrystusa, Papież zachęcał szczególnie do tego, aby "powrócić z odnowionym zapałem do Biblii" i "ponownie odkryć Chrzest jako fundament chrześcijańskiego życia". Opowieść o kuszeniu Jezusa jako zwierciadło Jego postaci Chciałbym teraz na przykładzie jednego tekstu biblijnego pokazać, jak możemy w nim odkryć Chrystusa i skierować na Niego nasze spojrzenie, odnajdując przy tym właściwy kierunek życia i dziejów. Nasza interpretacja będzie właśnie czymś w rodzaju otwarcia chrześcijańskiej pamięci, które oczyszcza nasze spojrzenie poprzez spojrzenie na Chrystusa. Wybrałem tekst, który od początków chrześcijaństwa odczytywany jest na początku Wielkiego Po-stu; czytając go, wciąż na nowo stajemy wobec niezgłębionej tajemnicy Chrystusa. Jest to opowieść o kuszeniu Jezusa, którą - idąc za starożytną tradycją liturgiczną - chciałbym tu przedstawić w wersji św. Mateusza (4, 1-11). Opowieść o kuszeniu następuje po opowieści o chrzcie Jezusa, w której jest już obecna tajemnica śmierci i zmartwychwstania, grzechu i odkupienia, grzechu i przebaczenia: Jezus zanurza się w wodach Jordanu. Zanurzenie się w rzece jest symbolicznym przedstawieniem śmierci. Stare życie zostaje pogrzebane, aby mogło zmartwychwstać nowe. Ponieważ Jezus jest bez grzechu i nie musi pogrzebać starego życia, dlatego przyjęcie chrztu jest zapowiedzią krzyża - jest przyjęciem naszego losu, naszych grzechów i naszej śmierci. Kiedy Jezus wychodzi z rzeki, otwiera się niebo i rozlega się głos, w którym Ojciec uznaje w Nim własnego Syna. Otwarte niebo jest znakiem tego, że zanurzenie się w naszą noc zapoczątkowuje nowy dzień; utożsamienie się Syna z nami obala mur dziejący ludzi od Boga: Bóg nie jest już niedostępny; Bóg szuka nas w głębi śmierci i otchłani naszych grzechów i prowadzi nas na nowo ku światłu. W tym sensie chrzest Jezusa jest zapowiedzią całego dramatu Jego życia i śmierci, a jednocześnie jego wyjaśnieniem. W podobnym sensie opowieść o kuszeniu jest antycypacją, odzwierciedleniem tajemnicy Boga i człowieka, tajemnicy Jezusa Chrystusa. Jezus kontynuuje tu swoje "uniżenie się", które rozpoczęło się w chwili wcielenia, zostało ukazane publicznie w momencie chrztu i które zaprowadzi Go aż na krzyż i do grobu, do Szeolu, do krainy umarłych. Jednocześnie dokonuje się tu "powstanie", które umożliwia podniesienie się człowieka z upadku. Czterdzieści dni postu Jezusa na pustyni przypominają najpierw o czterdziestu dniach, które Mojżesz spędził na górze Synaj. Mojżesz pościł tam czterdzieści dni, zanim otrzymał Słowo Boże, święte tablice przymierza. Mogą też one nawiązywać do rabinackiej opowieści, według której w drodze na górę Horeb Mojżesz nie jadł i nie pił, żywiąc się widokiem i słowami towarzyszącego mu anioła. Przypominają one również o czterdziestu latach, które Izrael spędził na pustyni; były to lata jego kuszenia, ale też lata szczególnej bliskości Boga. Ojcowie Kościoła w liczbie czterdzieści widzieli symbol ludzkich dziejów, a zatem czterdzieści dni Jezusa na pustyni interpretowali jako odbicie ludzkiej historii. Kuszenie Jezusa można w końcu rozumieć jako przyjęcie przez Jezusa i przezwyciężenie kuszenia Adama. List do Hebrajczyków bardzo mocno podkreśla fakt, że Jezus może czuć podobnie jak my, ponieważ tak jak my został doświadczony, chociaż oczywiście nie uległ pokusie (por. Hbr 4, 15; 2, 18). Doświadczenie kuszenia jest istotną częścią Jego człowieczeństwa, Jego zniżenia się do nas i wejścia w głębię naszego upadku. Ważne jest również to, że przedstawione tu pokusy pojawiają się następnie na poszczególnych etapach życia Jezusa. Po rozmnożeniu chleba Jezus widzi, że tłum chce obwołać Go królem - i samotnie ucieka na górę (por. J 6, 15). W podobny sposób unika pokus płynących ze strony tych, którzy chcą Go uczynić cudotwórcą, przeszkadzając Mu w przepowiadaniu Dobrej Nowiny, która jest Jego właściwym posłaniem (por. Mk 1, 35-39). A kiedy św. Piotr po wyznaniu wiary w Boskość Jezusa chce Go sprowadzić z drogi cierpienia, Pan kieruje do niego słowa, które słyszymy w szczytowym i kluczowym momencie opowieści o kuszeniu: "Odejdź ode mnie, szatanie" (por. Mk 8, 33). Opowieść o kuszeniu streszcza zatem całe zmaganie Jezusa: chodzi w nim o istotę Jego posłania, ale jednocześnie o właściwy porządek ludzkiego życia, o drogę człowieczeństwa, o drogę historii. Ostatecznie chodzi o to, co jest istotne w życiu człowieka. Tym, co decydujące, najważniejsze jest prymat Boga. Sednem wszystkich pokus jest odsunięcie na bok Boga, który pośród różnych ważnych spraw naszego życia okazuje się kwestią drugorzędną. Uznanie siebie samego, własnych potrzeb i chwilowych pragnień za ważniejsze od Niego - to jest właśnie pokusa, która zawsze nam zagraża, wówczas bowiem odmawiamy Bogu należnemu Mu miejsca, a naszym Bogiem czynimy siebie lub zagrażające nam moce. Pierwsza pokusa: chleb i zbawienie Przypatrzmy się teraz poszczególnym pokusom. Po czterdziestu dniach postu Jezus odczuwa głód. Podstawowa potrzeba ciała staje się punktem zaczepienia dla pokusy. Kryje się w niej jednak jeszcze coś innego. Dwie pierwsze pokusy rozpoczynają się od słów: "Jeśli jesteś Synem Bożym...". Te słowa usłyszymy ponownie pod krzyżem: "Jeśli jesteś Synem Bożym, zejdź z krzyża!" (Mt 27, 40). Są one drwiną, ale również wyzwaniem: Chrystus ma udowodnić wiarygodność swojego roszczenia. Takie żądania dowodu powtarzają się w całym życiu Jezusa. Wciąż na nowo zarzuca Mu się, że nie dał wystarczających dowodów, że powinien uczynić wielki cud, który rozwieje wszelkie wątpliwości i podważy wszelkie opory, niepodważalnie świadcząc o tym, kim i czym jest lub nie jest. Żądanie to wysuwane jest wciąż na nowo w stosunku do Boga, do Chrystusa i Jego Kościoła: Boże, jeśli istniejesz, to musisz się pokazać. Powinieneś wyjść z ukrycia i dać nam pewność, do której mamy prawo. Chryste, jeśli jesteś naprawdę Synem Bożym, a nie tylko jednym z tych oświeconych ludzi, którzy zawsze pojawiali się w dziejach, to powinieneś to pokazać jaśniej niż dotąd. A Kościół, jeśli ma być Twoim Kościołem, powinieneś uczynić bardziej przekonującym. Do tego punktu powrócimy przy analizie drugiej pokusy,- stanowi on bowiem jej właściwe centrum. Dowód, którego domaga się kusiciel w pierwszej pokusie, polega na przemienieniu pustynnych kamieni w chleb. W grę wchodzi tu najpierw głód samego Jezusa - tak widzi to św. Łukasz: "Powiedz temu kamieniowi, żeby się stał chlebem" (Łk 4, 3). Ale św. Mateusz rozumie tę pokusę szerzej, w sensie, w jakim będzie się ona wielokrotnie pojawiała w życiu Jezusa i w całej historii. Cóż jest bardziej tragiczne i co bardziej stawia pod znakiem zapytania wiarę w dobrego Boga i wiarę w Odkupiciela, niż głód wśród ludzi? Czy najlepszą legitymacją Zbawiciela świata nie powinno być zapewnienie wystarczającej ilości chleba dla wszystkich? W czasie wędrówki przez pustynię Bóg żywił Izraela chlebem z nieba, manną. Widziano w tym znak czasów mesjańskich: czy dowodem prawdziwości Odkupiciela świata nie powinno być właśnie zaspokojenie głosu wszystkich ludzi? Czy problem głodu na świecie i ogólniej: problem społeczny nie jest pierwszym i właściwym kryterium, którym należy mierzyć odkupienie? Czy ktoś, kto nie spełnia tego kryterium, może nazywać siebie Odkupicielem? Jest rzeczą w pełni zrozumiałą, że marksizm uczynił z tego istotę swojej obietnicy zbawienia: to on zadba o to, że ze świata zniknie głód, a "pustynia stanie się chlebem". "Jeśli jesteś Synem Bożym..." - cóż za wyzwanie! I czy tego samego wyzwania nie należy skierować do Kościoła: jeśli chcesz być Kościołem Bożym, zadbaj najpierw o chleb dla świata - wszystko inne jest drugorzędne. Trudno jest odpowiedzieć na to wyzwanie - właśnie dlatego, że krzyk głodujących tak mocno brzmi w naszych uszach i w naszej duszy. Odpowiedzi Jezusa nie da się zrozumieć, jeśli ograniczymy się tylko do opowieści o kuszeniu. Temat chleba przenika całą Ewangelię; trzeba go widzieć w jego pełnym wymiarze. W Ewangelii znajdujemy jeszcze dwie relacje z życia Jezusa, które mają związek z chlebem. Pierwsza to opowieść o rozmnożeniu chleba dla tysięcy osób, które poszły za Panem. Dlaczego teraz Jezus czyni to, czego nie chciał uczynić w opowieści o kuszeniu? Ludzie poszli za Nim, aby słuchać Słowa Bożego, pozostawiając za sobą wszystko inne. Właśnie ci ludzie, którzy otworzyli swoje serca na Boga i na siebie nawzajem, są przygotowani na to, aby otrzymać chleb. Cud rozmnożenia chleba zakłada zatem trzy rzeczy. Po pierwsze, poszukiwanie Boga, poszukiwanie Jego słowa i nauki, która dotyczy całego życia. Po drugie, ludzie proszą Boga o chleb. Po trzecie, istotnym elementem cudu jest gotowość do dzielenia się z innymi. Słuchanie Boga staje się życiem z Bogiem, prowadząc od wiary do miłości, do odkrycia bliźniego. Jezus nie jest obojętny na ludzki głód, na potrzeby ciała, ale umieszcza je we właściwym miejscu, nadaje im odpowiedni porządek. Ta druga opowieść o chlebie jest zapowiedzią i przygotowaniem do trzeciej. Chodzi o Ostatnią Wieczerzę, która staje się Eucharystią Kościoła i nieustannym cudem rozmnożenia chleba. Jezus sam stał się obumarłym ziarnem, które przynosi obfity plon (por. J 12, 24). On sam stał się dla nas chlebem i to rozmnożenie chleba trwa nieustannie aż do końca czasów. W tym kontekście możemy dopiero zrozumieć skierowane do kusiciela słowa Jezusa, które zostały zaczerpnięte z Księgi Powtórzonego Prawa: "Nie samym tylko chlebem żyje człowiek, ale człowiek żyje wszystkim, co pochodzi z ust Pana" (Pwt 8, 3). Warto tu przytoczyć słowa niemieckiego jezuity Alfreda Delpa, skazanego na śmierć przez nazistów: "Chleb jest ważny, wolność jest ważniejsza, a najważniejsza jest nieprzerwana adoracja". Jeśli ten porządek dóbr zostaje odwrócony, to nie tylko nie pomaga to cierpiącemu człowiekowi i nie przyczynia się do szerzenia sprawiedliwości, lecz również prowadzi do zniszczenia dziedziny dóbr materialnych. Jeśli Bóg uznany zostaje za wartość drugorzędną, którą ze względu na ważniejsze sprawy można czasowo lub na trwałe usunąć na bok, to te rzekomo ważniejsze sprawy kończą się fiaskiem. Dowodzi tego nie tylko niepowodzenie eksperymentu marksistowskiego. Oparta na czysto techniczno-materialnych zasadach zachodnia pomoc dla krajów rozwijających się, która nie tylko pomijała Boga, lecz nawet z przemądrzałą zarozumiałością odrywała ludzi od Niego, sprawiła, że Trzeci Świat stał się Trzecim Światem w sensie, w jakim mówimy o nim dzisiaj. Lekceważyła ona tradycyjne struktury religijne, moralne i społeczne, próbując je zastąpić swoją mentalnością techniczną. Sądziła, że przemieni kamienie w chleb, a w rzeczywistości dawała tylko kamienie. Musimy na nowo uznać prymat Boga i Jego słowa - o to chodziło w Wielkim Jubileuszu Roku 2000 i pozostaje to nadal naszym zadaniem. Oczywiście, można zapytać: dlaczego Bóg nie stworzył świata, w którym Jego obecność byłaby bardziej widoczna? Dlaczego Chrystus nie pozostawił takiego śladu swojej obecności, który byłby przekonujący dla każdego? Tej tajemnicy Boga i człowieka nigdy nie będziemy w stanie zgłębić. Żyjemy w świecie, w którym Bóg nie jest w zasięgu ręki; możemy Go szukać i znaleźć tylko wówczas, gdy otwieramy serce, gdy "wychodzimy z Egiptu". W tym świecie musimy się przeciwstawić ułudzie fałszywej filozofii i uznać, że żyjemy nie tylko chlebem, lecz przede wszystkim posłuszeństwem Słowu Bożemu. Tylko tam, gdzie posłuszeństwo to staje się rzeczywistością, będzie można również zapewnić chleb dla wszystkich. Druga pokusa: wystawić Boga na próbę} Przejdźmy teraz do drugiej pokusy, której znaczenie jest pod pewnym względem trudniejsze do zrozumienia. Pokusę tę należy rozumieć jako rodzaj wizji, w której ujęta została rzeczywistość i zagrożenie człowieka i misji Jezusa. Znamienne jest to, że na początku diabeł cytuje Pismo Święte, chcąc w ten sposób wciągnąć Jezusa w pułapkę. Diabeł cytuje Psalm 91., który mówi o ochronie, jaką Bóg otacza wierzącego człowieka: "Bo swoim aniołom nakazał w tej sprawie, aby cię strzegli na wszystkich twych drogach. Na rękach będą cię nosili, abyś nie uraził swej stopy o kamień" (11-12). Słowa te uzyskują szczególną wagę dzięki temu, że wypowiedziane zostają w świętym mieście i w świętym miejscu. Cytowany psalm jest bowiem w rzeczywistości związany ze świątynią; modlący się ufa, że w świątyni jest bezpieczny, gdyż świątynia jest przecież miejscem szczególnej Bożej obecności. Czy człowiek, który wierzy w Boga, może się czuć gdzieś bardziej bezpieczny niż w świątyni?. Diabeł okazuje się znawcą Pisma, potrafi dokładnie zacytować słowa psalmu; cała rozmowa podczas drugiej pokusy robi wrażenie sporu między dwoma uczonymi w Piśmie. Jak zauważa Joachim Gnilka, diabeł podaje się za teologa. W. Sołowiow podjął ten motyw w swojej Krótkiej opowieści o Antychryście: Uniwersytet w Tybindze przyznaje Antychrystowi doktorat honoris causa z zakresu teologii. Ta niewielka książka wielkiego rosyjskiego teozofa jest tak bardzo interesująca dlatego, że nie jest tylko komentarzem do opowieści o kuszeniu Jezusa, ale wskazuje również na pewne zastanawiające cechy naszego czasu, które wyznaczają linię podziału między wiarą a niewiarą, między wiarą a apostazją. Jeśli teologia jest czystą wiedzą o tekstach biblijnych i o dziejach chrześcijaństwa, a jednocześnie pozostaje podporządkowana innym wyborom życiowym, to wówczas nie służy wierze, lecz ją niszczy. Teologiczny spór między diabłem a Chrystusem dotyczy właściwej interpretacji Pisma,- jej kryterium nie może być czysta historia. Sednem problemu jest to, z jakim obrazem Boga czyta się Pismo. Spór o interpretację jest sporem o to, kim jest Bóg. Zdanie z historii Antychrysta dobrze pokazuje, o co tu chodzi: "Antychryst wierzył w Boga... ale w głębi swojej duszy stawiał przed Nim siebie". W opowieści o kuszeniu spór o Pismo jest jednak przede wszystkim sporem o to, czy Stary Testament rzeczywiście wskazuje na Chrystusa - o to, czy jest On odpowiedzią na zawarte w nim obietnice. Ubogi, bezbronny, pokonany, opuszczony przez Boga na krzyżu Chrystus nie wprowadził ogólnego dobrobytu, który tworzy Antychryst- czy rzeczywiście jest Tym, który miał przyjść? Jak powiedzieliśmy, spór o Pismo jest sporem o obraz Boga, ale ten spór rozstrzyga się przy obrazie Chrystusa: czy Jezus, który nie dysponował ziemską potęgą, jest rzeczywiście Synem żyjącego Boga? Spór o Biblię, spór o Bóstwo Jezusa Chrystusa trwa. Strukturalne pytanie o zaskakujący spór między Chrystusem a kusicielem prowadzi bezpośrednio do pytania o jego treść. O co w nim chodzi? Drugą pokusę łączono często z motywem "chleba i igrzysk": po zapewnieniu chleba pojawia się potrzeba sensacji. Ponieważ samo cielesne nasycenie najwyraźniej nie wystarcza człowiekowi, ten, kto chce usunąć Boga ze świata, musi zaproponować człowiekowi cały szereg przyjemnych i pobudzających jego ciekawość wrażeń, które zastąpią przeżycia religijne. O to nie może tu jednak chodzić, gdyż pokusa najwyraźniej nie zakłada obecności widzów. Rzecz, o którą tu chodzi, znajdujemy w odpowiedzi Jezusa, która ponownie zaczerpnięta jest z Księgi Powtórzonego Prawa: "Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego" (6, 16). Księga Powtórzonego Prawa nawiązuje tu do dziejów Izraela, któremu na pustyni groziła śmierć z pragnienia. Lud zbuntował się przeciw Mojżeszowi, a jego rebelia przerodziła się w bunt przeciw Bogu. Bóg musi pokazać, że jest Bogiem. Ową rebelię przeciw Bogu Biblia opisuje w sposób następujący: "[Mojżesz] nazwał to miejsce Massa i Meriba, ponieważ tutaj kłócili się Izraelici i Pana wystawiali na próbę, mówiąc: "Czy Pan jest rzeczywiście wśród nas, czy też nie?" (Wj 17, 7). Chodzi zatem o to, o czym mówiliśmy już wcześniej: Bóg musi poddać się próbie. Zostaje "wypróbowany" tak, jak się próbuje towary. Musi przyjąć warunki, których wymagamy po to, aby uzyskać pewność. Jeśli nie zapewni nam teraz obiecanej w Psalmie 91. ochrony, to oznacza, że nie jest Bogiem, że sfalsyfikował swoje słowa i samego siebie. Mamy tu do czynienia podstawowymi pytaniami: jak człowiek może poznać Boga? Jak może Go zobaczyć? Jak może Go utracić. Pycha, która chce uczynić Boga przedmiotem, każąc Mu się poddać warunkom naszych eksperymentów, nie doprowadzi do Boga. Zakłada ona odrzucenie Boga jako Boga. Stawiamy się tu bowiem ponad Bogiem, odrzucamy cały wymiar miłości, wewnętrznego słuchania i uznajemy tylko to, co dotykalne, co da się poddać eksperymentom. Ten, kto tak myśli, sam czyni się Bogiem, poniżając przy tym nie tylko Boga, ale również świat i samego siebie. Scena rozgrywa się na narożniku świątyni, ale jednocześnie kieruje nasze spojrzenie na krzyż. Chrystus nie rzucił się ze świątyni, nie wystawił Boga na próbę. Zszedł jednak w otchłań śmierci, w noc opuszczenia, w samotność ludzi bezbronnych. Odważył się na ten krok, który był wyrazem miłości Boga do ludzi. Dlatego wiedział, że rzucając się w tę otchłań, może spaść jedynie w ręce dobrego Ojca. Tu właśnie odsłania się prawdziwy sens Psalmu 91., który mówi o prawie człowieka wierzącego do nieograniczonego zaufania: ten, kto spełnia wolę Ojca, wie, że we wszystkich przeciwnościach, które go spotykają, nie straci Bożej ochrony. Wie, że u podstaw świata leży miłość i że nawet wówczas, gdy żaden człowiek nie może lub nie chce mu pomóc, może ufać Temu, kto go kocha. Takie zaufanie, do którego zachęca nas Pismo i zmartwychwstały Pan, jest jednak czymś całkowicie innym, niż rzucone Bogu prowokacyjne wyzwanie, które chce uczynić z Niego naszego sługę. Z Trzecia pokusa: Chrystus i Antychryst Zajmijmy się teraz trzecią i ostatnią pokusą, która jest szczytem całej tej opowieści. W wizji diabeł przenosi Pana na wysoką górę. Pokazuje Mu wszystkie królestwa ziemi i ich blask i proponuje Mu panowanie nad ziemią. Czy nie jest to właśnie misja Mesjasza? Czy nie ma On stać się królem, który swoim królestwem pokoju i dobrobytu obejmuje całą ziemię? Tak jak w dziejach Jezusa znajdujemy dwa odpowiedniki pierwszej pokusy, rozmnożenie chleba i Ostatnią Wieczerzę, podobnie jest i w tym przypadku. Zmartwychwstały Pan gromadzi swoich uczniów "na górze" (por. Mt 28, 16). I rzeczywiście mówi: "Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi" (Mt 28, 18). Dwie rzeczy są tu jednak nowe i inne: Pan ma władzę na niebie i na ziemi. Tylko ten, kto ma całą władzę, posiada tę rzeczywistą, która ocala. Bez odniesienia do nieba ziemska władza pozostaje zawsze dwuznaczna i krucha. Tylko ta władza, która podporządkowuje się mierze i osądowi nieba, tj. Boga, może być władzą, która przynosi dobro. Można zaufać tylko takiej władzy, nad którą rozciąga się błogosławieństwo Boże. Dochodzi do tego druga rzecz: Jezus posiadł tę władzę po zmartwychwstaniu. Oznacza to, że władza ta zakłada krzyż i śmierć. Zakłada ona inną górę - Golgotę - na której Jezus - wyszydzony przez ludzi, opuszczony przez uczniów - umiera na krzyżu. Królestwo Chrystusa jest inne niż królestwa ziemskie i ich blask. Ich blask - w języku greckim: doxa - jest tylko przelotnym pozorem. Królestwo Chrystusa nie ma takiego blasku. Wzrasta ono dzięki pokornemu przepowiadaniu w tych, którzy stają się Jego uczniami, przyjmują chrzest w imię trój jedynego Boga i zachowują Jego przykazania (por. Mt 28, 19n.). Powróćmy jednak do treści pokusy. W swojej pełni ukazuje się ona w trakcie biegu dziejów, podczas których przyjmuje coraz to nowe postaci. Chrześcijańskie cesarstwo usiłowało uczynić z wiary czynnik jednoczący królestwo. Królestwo Chrystusa miało przyjąć postać królestwa politycznego i świecić jego blaskiem. Słabość wiary, ziemską słabość Jezusa Chrystusa miała wesprzeć władza polityczna i militarna. Na przestrzeni dziejów wciąż na nowo pojawiała się pokusa zabezpieczenia wiary przez władzę i zawsze kończyło się to tym, że w objęciach władzy wierze zaczynała grozić śmierć przez uduszenie. Walka o wolność Kościoła, o to, żeby nie utożsamiać królestwa Jezusa z żadnym tworem politycznym, musi być prowadzona nieustannie. Ceną za powiązanie wiary z władzą polityczną jest bowiem ostatecznie to, że wiara zostaje podporządkowana kryteriom właściwym władzy. Alternatywę, o którą tu chodzi, znajdujemy w opowieści o męce Chrystusa. W kulminacyjnym momencie procesu Jezusa Piłat proponuje ludowi wybór między Jezusem a Barabaszem. Jeden z tych dwóch zostanie uwolniony. Kim jednak był Barabasz? Zazwyczaj przychodzi nam na myśl sformułowanie św. Jana: "A Barabasz był rozbójnikiem" (J 18, 40). W ówczesnej politycznej sytuacji Palestyny użyte tu greckie słowo miało jednak specyficzne znaczenie: oznaczało tyle, co "członek ruchu oporu". Barabasz brał udział w powstaniu i w związku z tym był oskarżony o mord (por. Łk 23, 19.25). Kiedy św. Mateusz stwierdza, że Barabasz był "znacznym więźniem", to świadczy to o tym, że był on jednym z bardziej znanych powstańców, być może nawet był przywódcą powstania (por. Mt 27, 17). Innymi słowy, Barabasz był postacią mesjańską. Wybór: Jezus albo Barabasz nie jest przypadkowy. Zostają tu przeciwstawione dwie formy mesjanizmu. Staje się to jeszcze jaśniejsze, gdy pamiętamy o tym, że "Bar-Abbas" oznacza "syn ojca". Jest to typowo mesjańskie imię,- kultyczne imię wybitnego przywódcy ruchu mesjańskiego. Ostatniej wielkiej mesjańskiej wojnie Żydów w 132 roku przewodził Bar Kochba - syn gwiazd. Spotykamy tu ten sam sposób tworzenia imienia, który wyraża tę samą intencję. Od Orygenesa dowiadujemy się jeszcze jednej interesującej rzeczy: aż do trzeciego wieku w wielu rękopisach Ewangelii człowiek, o którego tu chodzi, nazywał się "Jezus Barabasz" - Jezus syn ojca. Jest on przedstawiony jako swego rodzaju sobowtór Jezusa,- to samo roszczenie rozumie on jednak w zupełnie inny sposób. Chodzi zatem o wybór pomiędzy mesjaszem, który prowadzi do walki o wolność i o własne królestwo, a tajemniczym Jezusem, który samozatratę głosi jako drogę do życia. Czy można się dziwić, że tłumy wybrały Barabasza? A gdybyśmy mieli wybierać dzisiaj, to czy Jezus z Nazaretu, syn Maryi, miałby jakieś szansę? Czy w ogóle znamy Jezusa? Czy Go rozumiemy? Czy nie musimy również dzisiaj starać się Go poznawać ciągle na nowo? Kusiciel nie jest tak naiwny, aby bez ogródek proponować nam oddanie czci diabłu. Proponuje nam raczej odpowiedzenie się za tym, co rozsądne. Proponuje nam wybór szczegółowo zaplanowanego i zorganizowanego świata, w którym może być nawet miejsce dla Boga; Bóg ma w nim jednak pozostać sprawą prywatną i nie powinien się wtrącać w nasze istotne przedsięwzięcia. Sołowiow przypisuje Antychrystowi autorstwo książki, która nosi tytuł: "Otwarta droga do pokoju i dobrobytu na świecie". Staje się ona niejako nową Biblią, której istotną treścią jest hołd oddawany dobrobytowi i rozumnemu planowaniu. Jak już wspomnieliśmy, ta sama pokusa pojawia się w Nowym Testamencie po wyznaniu św. Piotra. Jezus akceptuje mesjańskie wyznanie ucznia. Nie chce jednak, aby zostało ono zrozumiane w sensie Bara-basza i dlatego natychmiast mówi uczniom, że Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć, zostanie odrzucony i zabity, a w końcu zmartwychwstanie. Piotr, który wcześniej mówił pod natchnieniem Ducha Świętego, teraz znowu mówi tylko w swoim imieniu, ganiąc Jezusa: "Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie" (Mt 16, 22). A wówczas słyszy słowa: "Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku" (Mt 16, 23). Wola ludzka staje naprzeciw woli Bożej. Ostatecznie również w tej pokusie chodzi o to, aby skłonić człowieka do odwrócenia się od Boga. Odpowiedź, którą Jezus daje kusicielowi: "Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz" nawiązuje do słów Schema Israel, centralnego zdania Starego Testamentu i jego podstawowej modlitwy, zdania, które znajduje się również w centrum Nowego Testamentu i w centrum życia chrześcijańskiego: "Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił" (Pwt 6, 5). Wypowiedzenie tego zdania judaizm nazywa "wzięciem na siebie jarzma królestwa Bożego". To właśnie dokonuje się tutaj: Jezus mówi o prymacie Boga, nazywając świat Jego królestwem, królestwem Bożym. Tylko tam, gdzie panuje Bóg, tylko w świecie, w którym uznaje się Boga, wszystko - również człowiek -znajduje się na swoim miejscu. Prymat czci oddanej Bogu jest podstawowym warunkiem odkupienia człowieka. Władza Boga na ziemi nie jest hałaśliwa. Jest cicha. Świadczy o tym nie tylko opowieść o kuszeniu, ale całe życie Jezusa. Jest to jednak prawdziwa, trwała władza. Wciąż na nowo wydaje się, że sprawa Boga "zmaga się ze śmiercią". Ale okazuje się ona tym, co autentycznie trwałe i ocalające. Wszystkie królestwa świata, które szatan pokazał Jezusowi, przeminęły. Ich chwała, ich doxa, okazała się pozorem. Ale chwała Chrystusa, pokorna i gotowa do przyjęcia cierpienia, chwała Jego miłości nie przeminęła. W zmaganiu z szatanem zwycięzcą okazał się Chrystus: aniołowie przyszli i służyli Mu - mówi Ewangelista (por. Mt 4, 11). Uroczystości Roku Świętego zapraszają nas do odkrycia Jego zwycięstwa, Jego nieprzemijającej chwały i do kierowania się nią w naszych codziennych decyzjach. Zakończenie: wybierz życie! W czytaniach z czwartku po Środzie Popielcowej, na progu Wielkiego Postu, liturgia Kościoła stawia przed nami podstawowy wybór chrześcijańskiego życia, wybór, o którym mówi opowieść o kuszeniu i którego nie może uniknąć żaden człowiek. W lekcji zaczerpniętej z Księgi Powtórzonego Prawa czytamy: "Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. (...) Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie" (Pwt 30, 15.19). Wybierz życie! Co to oznacza? Jak to zrobić? Czym jest życie? Czy chodzi w nim o posiadanie możliwie największej liczby rzeczy? O to, aby wszystko potrafić, wszystko móc, aby nie uznawać żadnych granic dla własnych pragnień? Aby móc wszystko zrobić i wszystko mieć, korzystać w pełni z uroków życia? Czy nie o to właśnie chodzi w życiu? Czy dzisiaj -tak jak i zawsze - nie jest to jedyna możliwa odpowiedź? Jeśli jednak przypatrzymy się światu, to zobaczymy, że tego rodzaju rzekomy wybór życia kończy się w ślepej uliczce alkoholu, seksu, narkotyków, że innych zaczyna się widzieć wyłącznie jako konkurentów, że prowadzi on do ciągłego niezadowolenia z tego, co się ma, do kultury śmierci, do znudzenia życiem i sobą samym, czyli zjawisk, z którymi stykamy się na co dzień. Blask tego wyboru jest oszustwem diabła. Przeciwstawia się on prawdzie, gdyż stawia człowieka w miejscu Boga. Jest to jednak fałszywy Bóg, który nie zna miłości, lecz tylko samego siebie i swoje interesy. Taka próba stania się Bogiem prowadzi do tego, że miarą człowieka staje się bożek, a nie Bóg. Wybór takiego życia jest kłamstwem, gdyż nie ma w nim miejsca dla Boga, a tym samym wszystko zostaje w nim postawione na głowie. "Wybierz życie!" Zapytajmy jeszcze raz: co to znaczy? Księga Powtórzonego Prawa daje nam bardzo prostą odpowiedź: wybierz życie, to znaczy wybierz Boga, gdyż to On jest życiem. "Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył..." (Pwt 30, 16). Wybierz życie - wybierz Boga! W Księdze Powtórzonego Prawa wybrać Boga oznacza: miłować Go, wejść z Nim we wspólnotę myślenia i pragnienia, ufać Mu, powierzyć Mu siebie, chodzić Jego drogami. Liturgia czwartku po Środzie Popielcowej łączy tekst z Księgi Powtórzonego Prawa z tekstem zaczerpniętym z Ewangelii według św. Łukasza (9, 22-25). Jezus zapowiada w nim swoją mękę i koryguje fałszywy obraz Mesjasza przedstawiony Mu przez Piotra, odrzucając tym samym pokusę fałszywego wyboru. Proroctwo dotyczące Jego drogi Jezus odnosi następnie do nas, pokazując nam, jak możemy wybrać życie. "Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. Bo cóż za korzyść dla człowieka, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie?" (Łk 9, 24-25). Krzyż nie ma nic wspólnego z odrzuceniem życia i radości, z negacją pełni człowieczeństwa. Przeciwnie, pokazuje nam on, jak możemy odnaleźć życie. Ten, kto za wszelką cenę chce zachować swoje życie, rozmija się z nim. Jedynie oddanie własnego życia jest drogą, która prowadzi do odnalezienia samego siebie i do odnalezienia życia. Im bardziej ludzie potrafili oddać siebie, zapomnieć o sobie, tym większe i bogatsze stało się ich życie. Pomyślmy choćby o niektórych świętych: Franciszku z Asyżu, o Teresie z Awila, o Wincentym a Paolo, o proboszczu z Ars czy o Maksymilianie Kolbe. Są oni przykładami, które wskazują nam drogę do życia, gdyż wskazują nam Chrystusa. Od nich możemy się nauczyć wybierać Chrystusa, czyli wybierać życie. Chleb codzienny i chleb eucharystyczny. Medytacja na Uroczystość Bożego Ciała Dlaczego w świecie jest nadal tylu ludzi cierpiących głód? Dlaczego dzieci muszą umierać z głodu, podczas gdy wielu innych ludzi żyje w luksusie? Dlaczego Łazarz musi nadal prosić o okruchy ze stołu bogacza, nie mogąc przekroczyć progu jego domu? Z pewnością nie dlatego, że ziemia nie jest w stanie dostarczyć chleba dla wszystkich. W krajach zachodnich za niszczenie owoców ziemi wypłaca się premie, podczas gdy w innych częściach świata ludzie głodują. Ludzki rozum odkrywa raczej wciąż nowe narzędzia zniszczenia niż nowe drogi do życia. We wszystkich zakątkach świata potrafi umieścić środki niszczenia, ale nie umie dostarczyć tam chleba. Dlaczego tak jest? Ponieważ nasze dusze są niedożywione, a nasze serca - zatwardziałe i ślepe. Serce nie wskazuje drogi rozumowi. Na świecie panuje zamęt, gdyż w naszym sercu panuje chaos, ponieważ brakuje mu miłości, która mogłaby wskazać drogę sprawiedliwości. Jeśli weźmiemy to wszystko pod uwagę, to zrozumiemy fragment dzisiejszej Ewangelii. Jezus odpowiada w nim szatanowi, który wzywa Go do przemienienia kamieni w chleb: "Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych" (Mt 4, 4). Aby dla wszystkich wystarczyło chleba, trzeba najpierw nasycić serce człowieka. Aby w świecie zapanowała sprawiedliwość, musi ona najpierw zapanować w ludzkich sercach - to zaś nie jest możliwe bez Boga i bez żywienia się Jego Słowem. To Słowo stało się ciałem, stało się człowiekiem, abyśmy mogli je przyjąć, aby mogło się stać naszym pokarmem. Ponieważ człowiek jest zbyt mały na to, aby sięgnąć do Boga, sam Bóg stał się mały, aby móc być naszym pokarmem, abyśmy otrzymali Jego miłość i aby świat stał się Jego królestwem. Taki jest właśnie sens Uroczystości Bożego Ciała. Pana, który stał się ciałem, wynosimy na ulice naszych miast i wsi. Wnosimy Go w codzienność naszego życia. Nasze ulice mają się stać Jego drogami. Chodzi o to, aby Pan nie żył obok nas, zamknięty w tabernakulum, lecz aby był pośród nas, w naszej codzienności. Ma On iść tam, gdzie idziemy, i żyć tam, gdzie żyjemy. Świat, codzienność ma się stać Jego świątynią. Uroczystość Bożego Ciała pokazuje nam, co to znaczy przyjmować komunię. Komunia oznacza przyjęcie Jezusa w całym naszym życiu. Ciała Chrystusa nie można jeść tak, jak jemy chleb. Można je przyjmować tylko wówczas, gdy otwieramy się na Niego całym życiem, gdy przyjmujemy Go do naszego serca: "Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną" (Ap 3, 20). W Uroczystość Bożego Ciała owo kołatanie Pana powinno zabrzmieć również w naszym niechętnym do słuchania wnętrzu. Podczas procesji puka on do naszej codzienności i prosi: Otwórz Mi! Wpuść Mnie do środka! Zacznij Mną żyć! Nie da się tego zrobić w jednej chwili, szybko, podczas mszy. Jest to proces, który obejmuje cały czas i całą przestrzeń. Otwórz Mi - mówi Pan - tak jak Ja otworzyłem się na ciebie. Otwórzcie dla Mnie swój świat, tak abym mógł do niego wejść, tak abym mógł was oświecić, abym mógł pokonać zatwardziałość waszych serc. Otwórz Mi, tak jak Ja pozwoliłem, aby dla ciebie otworzono Moje serce. Wpuść Mnie do środka! Pan mówi to do każdego z nas, mówi to do całej naszej wspólnoty: "Pozwólcie Mi wejść w wasze życie, w wasz świat. Żyjcie Mną, a będziecie żyli prawdziwie. Życie zaś oznacza zawsze dawanie". Uroczystość Bożego Ciała jest zatem wezwaniem, jest naszym wołaniem do Pana. Cała ta uroczystość jest jedną wielką modlitwą: "Daj nam siebie. Daj nam prawdziwy chleb". Uroczystość Bożego Ciała pomaga nam też lepiej zrozumieć Modlitwę Pańską -"Ojcze nasz", która streszcza wszystkie modlitwy. Czwarta prośba, prośba o chleb, jest w pewnym sensie łącznikiem pomiędzy pierwszymi trzema prośbami, które odnoszą się do królestwa Bożego, i następnymi trzema prośbami, które dotyczą naszych potrzeb. Łączy ona obie te części Modlitwy Pańskiej. O co się tu modlimy? Oczywiście, o nasz codzienny chleb. Jest to prośba uczniów, którzy nie żyją z odłożonych zasobów i z procentów, lecz z codziennej dobroci Pana; dlatego muszą pozostawać z Nim w ciągłej wymianie, patrzeć na Niego i ufać Mu. Jest to prośba ludzi, którzy nie gromadzą wielkiego majątku, który miałby im zapewnić bezpieczeństwo, lecz zadowalają się tym, co konieczne, aby mieć czas na to, co jest rzeczywiście ważne. Jest to modlitwa ludzi prostych, pokornych, modlitwa tych, którzy kochają ubóstwo w Duchu Świętym i żyją nim. Prośba ta sięga jednak jeszcze głębiej. Słowo epiusios, które tłumaczymy jako "codzienny", nie jest bowiem znane w języku greckim. Jest to słowo typowe dla Modlitwy Pańskiej. Uczeni nadal dyskutują nad jego sensem, ale najprawdopodobniej oznacza ono również: "Daj nam jutrzejszy chleb, to jest chleb przyszłego świata". Ostatecznie jedynie Eucharystia jest odpowiedzią na pytanie o to, co oznacza owo tajemnicze słowo: chleb przyszłego świata, który otrzymujemy już dzisiaj, tak aby już dzisiaj urzeczywistnił się pośród nas przyszły świat. W ten sposób również ta prośba staje się modlitwą o nadejście królestwa Bożego. Mówiąc bardzo konkretnie: przez Eucharystię niebo przychodzi na ziemię, Boże jutro uobecnia się dzisiaj, wprowadzając przyszły świat w świat dzisiejszy. Ale obecne są tu również prośby o uwolnienie nas od wszelkiego zła, od wszelkich win, od ciężaru pokusy: "Daj nam ten chleb, aby nasze serca stały się czujne, aby przeciwstawiały się złu, aby potrafiły odróżniać dobro od zła, aby umiały przebaczać, aby miały dość siły w chwili pokusy". Tylko wówczas, gdy przyszły świat w pewnym stopniu nadejdzie już dzisiaj, tylko wówczas, gdy świat zacznie już dzisiaj stawać się Bożym światem, będzie on również światem ludzkim. Prosząc o chleb, wychodzimy naprzeciw Bożego jutra, aby dzięki temu Jego królestwo zaczęło się wśród nas już dzisiaj. Nie zapominajmy też, że wszystkie prośby Modlitwy Pańskiej wypowiadane są w pierwszej osobie liczby mnogiej: nikt - oprócz Jezusa - nie może powiedzieć: "Mój Ojcze". Możemy jedynie mówić: "Ojcze nasz"; dlatego musimy się modlić z innymi i za innych, musimy otwierać się na innych ludzi, gdyż tylko wówczas modlimy się tak, jak powinniśmy się modlić. Wszystko to wypowiadamy w czasie naszej procesji z Panem, która jest szczególnym znakiem tego dnia. Kiedy w synagodze w Kafarnaum Pan zakończył swoją mowę eucharystyczną, wielu uczniów odeszło od Niego: było to dla nich zbyt trudne, zbyt tajemnicze. Poszukiwali raczej rozwiązania politycznego, wszystko inne nie było dla nich wystarczająco praktyczne. Czy i dzisiaj tak nie jest? Jak wielu ludzi odeszło w ciągu ostatnich stu lat z tego powodu, że Jezus nie był dla nich wystarczająco praktyczny? Ale widzimy też, do czego doprowadzili. Jeśli Pan pyta nas dzisiaj: "Czy i wy chcecie odejść?", to w dzisiejszą uroczystość chcemy Mu odpowiedzieć wraz z Piotrem: "Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Bożym" (J 6, 68). Amen. Eucharystia - communio - solidarność. Chrystus obecny i działający w sakramencie W tym artykule, powstałym z okazji Kongresu Eucharystycznego, który w 2002 roku odbył się w diecezji benewenckiej, chodzi o związek między najgłębszą tajemnicą Kościoła, sakramentem Eucharystii, i płynącą z niej misją - zadaniem dzielenia się, pojednania i jednoczenia. Chodzi o to, aby lepiej przeżywać zarówno ten sakrament, jak i Chrystusowy nakaz: "Miłujcie się wzajemnie". W pierwotnym Kościele Eucharystię nazywano też agape -miłością lub pax - pokojem. Ówcześni chrześcijanie wyrażali w ten sposób nierozdzielny związek między tajemnicą ukrytej obecności Pana i służbą na rzecz pokoju. Nie odróżniano ortodoksji i ortopraksji, poprawnej nauki i właściwego działania, tak jak to nieraz czyni się dzisiaj, przy czym zazwyczaj o ortodoksji mówi się z pewną dozą pogardy: ten, kto broni poprawnej nauki, jawi się jako ktoś ograniczony, sztywny, potencjalnie nietolerancyjny. Ostatecznie chodzi przecież o dobre działanie, podczas gdy o naukę można się zawsze kłócić. Istotne miałyby być tylko owoce, jakie płyną z nauki; nie jest natomiast ważne, w jaki sposób dochodzi się do dobrych czynów. W starożytnym Kościele tego rodzaju przeciwstawienie byłoby niezrozumiałe i niedopuszczalne już z tego powodu, że słowo "ortodoksja" nie oznacza poprawnej nauki, lecz właściwy sposób oddawania czci Bogu. Pierwsi chrześcijanie byli przekonani, że wszystko zależy od właściwej relacji do Boga, od poznania tego, co jest miłe Bogu i od właściwej odpowiedzi człowieka. Dlatego właśnie Izrael kochał Prawo: Prawo mówi bowiem o tym, jaka jest wola Boża. W ten sposób człowiek wiedział, jak ma żyć i jak czcić Boga - przez to, że spełnia Jego wolę, dzięki czemu wprowadza porządek na świecie, gdyż skierowuje go ku górze. To właśnie było źródłem nowej radości chrześcijan. Dzięki Chrystusowi wiedzieli oni wreszcie, jak należy czcić Boga i jak - właśnie dzięki temu - świat może stać się taki, jakim powinien być. O tym, że obie te rzeczy są ze sobą ściśle związane, mówili aniołowie w noc Bożego Narodzenia: "Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania" (Łk 2, 14). Boża chwała i pokój na ziemi są nierozdzielne. Tam, gdzie Bóg zostanie wykluczony, kruszy się pokój na ziemi i żadna bezbożna ortopraksja nie może nas uratować. Nie istnieje bowiem dobre działanie bez poznania tego, co słuszne. Wola bez poznania jest ślepa i podobnie działanie, ortopraksa, bez poznania staje się ślepa i prowadzi do przepaści. Wielki błąd marksizmu polegał właśnie na twierdzeniu, że nazbyt długo zastanawiano się nad światem i że teraz nadszedł wreszcie czas, aby go zmienić. Jeśli jednak nie wiemy, jak mamy go zmieniać, jeśli nie rozumiemy jego prawdziwego sensu i celu, to czysta zmiana staje się niszczeniem - co widzieliśmy i nadal widzimy. Ale również odwrotnie: nauka, która nie przemienia się w życie i działanie, staje się pustym gadaniem. Prawda jest konkretna. Poznanie i działanie, wiara i życie są ze sobą związane. O to właśnie chodzi w połączeniu pojęć "Eucharystia - communio - solidarność", które stało się mottem Kongresu w Benewencie. Spróbuję tutaj przedstawić bliżej znaczenie tych trzech pojęć. 1. Eucharystia Słowo "Eucharystia" stało się dzisiaj - i słusznie -najczęściej używaną nazwą sakramentu ciała i krwi Chrystusa, który Pan ustanowił podczas Ostatniej Wieczerzy. W starożytnym Kościele używano także innych określeń - wspominaliśmy już o nazwach agape i pax. Używano też na przykład określenia syna-xis - zgromadzenie. Protestanci nazywają ten sakrament "wieczerzą", przez co - idąc za wskazaniem Lutra, który uznawał jedynie Pismo - chciano na nowo powrócić do źródeł biblijnych. Rzeczywiście, św. Paweł nazywa ten sakrament "ucztą". Jest jednak rzeczą znamienną, że nazwa ta wkrótce zanikła i od drugiego wieku nie była już używana. Dlaczego? Czy było to odejście od Nowego Testamentu, jak sądził Luter, czy też miało to jakieś głębsze znaczenie? Nie ma wątpliwości co do tego, że Pan ustanowił swój sakrament podczas uczty paschalnej; na początku był on też związany z gromadzeniem się na ucztę. Pan nie zlecił jednak powtarzania uczty paschalnej, która stanowiła wprawdzie kontekst ustanowienia sakramentu, ale nim nie była. Uczta paschalna celebrowana była zresztą tylko raz w roku. Ponadto świętowanie Eucharystii oddzielało się od gromadzenia się na ucztę wraz z procesem odchodzenia od Prawa i przechodzenia do Kościoła złożonego z Żydów i z coraz większej liczby pogan. Związek z ucztą okazał się czymś zewnętrznym, a nawet prowadził do nieporozumień i nadużyć, na co w Pierwszym Liście do Koryntian wyraźnie wskazuje św. Paweł. Kościół uzyskiwał swoją własną postać, oddzielając powoli nowy dar Pana od dawnych związków i nadając mu własną formę. Dokonywało się to z jednej strony przez połączenie go z liturgią słowa, która miała swój wzór w synagodze, a z drugiej przez to, że słowa ustanawiające Eucharystię stanowiły szczyt błogosławieństwa i wielkiej modlitwy dziękczynnej (berakha), którą przejęto z tradycji synagogalnej, a ostatecznie od samego Pana, który dziękował w niej Bogu, włączając się w tradycję żydowską i temu dziękczynieniu nadał nową głębię przez ofiarę swojego ciała i krwi. Zrozumiano, że istotą Ostatniej Wieczerzy nie było spożywanie baranka i innych tradycyjnych potraw, lecz wielka modlitwa dziękczynna, w której centrum umieszczono teraz słowa ustanowienia Eucharystii: w tych słowach Jezus przemienił swoją śmierć w dar z siebie, tak że teraz możemy za nią dziękować. Dopiero teraz możemy dziękować Bogu bez zastrzeżeń, gdyż to, co naj-straszniejsze - śmierć Odkupiciela i nasza śmierć -przez czyn miłości zostało przemienione w dar życia. W ten sposób za istotę Ostatniej Wieczerzy uznano eucharystię, którą dzisiaj nazywamy modlitwą eucharystyczną: "Eucharystia" jest tłumaczeniem berakha i dlatego oznacza zarówno dziękczynienie, uwielbienie, jak i błogosławieństwo. Berakha było konstytutywnym ośrodkiem Ostatniej Wieczerzy Jezusa; modlitwa eucharystyczna, która przejmuje ten ośrodek, wywodzi się zatem bezpośrednio z modlitwy Jezusa w wieczór przed Jego męką i stanowi sedno nowej duchowej ofiary. Dlatego Ojcowie Kościoła nazywali Eucharystię po prostu "modlitwą", "ofiarą" wyrażoną w słowie, duchową ofiarą, która jednak staje się materią i przemienia ją: chleb i wino stają się ciałem i krwią Chrystusa, nowym pokarmem, który jest pokarmem na życie wieczne. W ten sposób cała ta struktura, złożona ze słowa i z materii, staje się zapowiedzią wiecznej uczty weselnej. Powrócimy jeszcze do tego na zakończenie naszych rozważań. W tym miejscu chodzi tylko o lepsze zrozumienie, dlatego katolicy nie nazywają tego sakramentu wieczerzą, lecz Eucharystią: pierwotny Kościół powoli nadał temu sakramentowi jego postać, pod przewodnictwem Ducha Świętego rozpoznając i wyrażając w znakach istotę tego, co Jezus ustanowił owego wieczoru. Kiedy przyglądniemy się dokładnie temu powolnemu procesowi kształtowania się sakramentu Eucharystii, to zobaczymy głęboki związek Pisma i tradycji. Czysto historyczny powrót do samej Biblii nie daje nam dostatecznej wizji tego, co istotne; istota ukazuje się w pełni dopiero w kontekście życia Kościoła, który żył Pismem i w ten sposób zrozumiał i przekazał nam jego najgłębsze intencje. 2. Communio Drugie słowo z motta tego Kongresu Eucharystycznego - communio - stało się ostatnio bardzo popularne. Rzeczywiście, jest to jedno z najgłębszych i najistotniejszych słów tradycji chrześcijańskiej, ale właśnie dlatego trzeba je zrozumieć w jego pełnym znaczeniu. W tym miejscu chciałbym przytoczyć osobiste wspomnienie. Kiedy razem z kilkoma przyjaciółmi - byli wśród nich Henri de Lubac; Hans Urs von Balthasar, Lous Bouyer, Jorge Medina - postanowiliśmy założyć pismo, w którym chcieliśmy interpretować i rozwijać dziedzictwo Soboru, poszukiwaliśmy nazwy, która jednym słowem wyrażałaby nasz zamiar. W 1965 roku, czyli w ostatnim roku trwania Soboru, założone już zostało pismo, które miało być swego rodzaju trwałym głosem Soboru i jego ducha i dlatego zostało nazwane "Concilium". Pewną rolę w wyborze tego tytułu mógł też odegrać następujący fakt: w swojej książce Stukturen der Kirche (Struktury Kościoła) Hans Kiing utrzymywał, że istnieje tożsamość znaczenia między słowami ekklesia (Kościół) i concilium (sobór). W obydwu tych wyrażeniach kryje się greckie słowo kalein (wołać): słowo ekklesia oznacza "wywoływać", słowo concilium "zwoływać", a zatem ostatecznie oznaczałyby one to samo. Kościół byłby zatem nieustannym Bożym soborem na świecie. Należy go zatem pojmować na wzór soboru i w ten sposób organizować; sobór byłby natomiast szczególnie intensywną obecnością Kościoła, niejako Kościołem w działaniu. Zająłem się wówczas nieco tą zrazu bardzo przekonującą ideą Kościoła jako nieprzerwanej Bożej rady w świecie. Jej konsekwencje praktyczne są bowiem niemałe, a siła jej przyciągania bezpośrednia. Doszedłem do wniosku, że wizja Hansa Klinga zawiera w sobie elementy prawdy, które należy przyjąć, ale też wymaga istotnych poprawek. Przedstawię tu krótko wyniki moich ówczesnych studiów. Zarówno znaczenie słowa, jak i rozumienie rzeczywistości Kościoła i soboru w okresie pierwotnego Kościoła świadczą o tym, że sobór może być co prawda ważnym przejawem życia Kościoła, ale sam Kościół jest jednak czymś więcej niż sobór. Jego istota jest głębsza. Sobór jest czymś, co Kościół czyni, ale Kościół nie jest soborem. Przede wszystkim zaś Kościół nie istnieje po to, aby obradować, ale po to, aby żyć danym nam słowem. Doszedłem wówczas do wniosku, że podstawowym pojęciem, w którym wyraża się istota Kościoła, jest koinonia - communio. W Kościele odbywają się sobory, ale sam Kościół jest communio - taki był wniosek moich ówczesnych badań. Jego struktury nie można zatem wyrazić słowem "soborowy", lecz raczej przymiotnikiem "komunijny". Kiedy w 1969 roku opublikowałem wyniki moich badań w książce Das neue Volk Gottes (Nowy lud Boży), pojęcie communio nie było jeszcze obecne w teologii i w kościelnej opinii publicznej; może przemyślenia nie spotkały się ze szczególnym echem. Okazały się one jednak pomocne w poszukiwaniu tytułu dla naszego czasopisma, które nazwaliśmy właśnie "Communio". Publicznego znaczenia pojęcie to nabrało dopiero wraz z Synodem Biskupów z 1985 roku. Do tej pory jako nowego kluczowego pojęcia dla określenia Kościoła używano pojęcia "lud Boży", które - jak sądzono - trafnie wyraża intencje Soboru Watykańskiego II. Można się z tym zgodzić, jeśli słowo to rozumie się w całej jego biblijnej głębi i w szerokim kontekście, w jakim używał go Sobór. Jeśli jednak staje się ono hasłem, to jego znaczenie nieuchronnie ulega zawężeniu, a nawet banalizacji. Dlatego Synod z 1985 roku w centrum refleksji nad Kościołem postawił pojęcie communio, które wskazuje przede wszystkim na eucharystyczny ośrodek Kościoła, zakorzeniając w ten sposób rozumienie Kościoła w najgłębszym miejscu spotkania między Jezusem a ludźmi, w akcie Jego samooddania. Oczywiście, również znaczenie tego podstawowego pojęcia Nowego Testamentu - wówczas, gdy używane jest ono poza kontekstem jako swego rodzaju hasło - zostało zawężone, a nawet zbanalizowane. Ten, kto mówi dzisiaj o eklezjologii komunii, ma zazwyczaj na myśli dwie rzeczy: po pierwsze eklezjologię pluralistyczną, w pewnym sensie federacyjną, chce przez to przeciwstawić centralistycznemu rozumieniu Kościoła, a po drugie chce podkreślić wzajemne powiązanie Kościołów lokalnych i ich wzajemną wymianę, pluralizm ich form kultu, dyscypliny i nauki. Również tam, gdzie te tendencje nie są aż tak wyraźne, communio rozumiana jest zazwyczaj w sensie horyzontalnym - jako różnorodna sieć wzajemnych powiązań. Obraz struktury Kościoła jako communio nie różni się wówczas zasadniczo od wspomnianej wcześniej idei jego soborowej struktury: tym, co dominuje, jest idea horyzontalna, idea wzajemnego powiązania szerokiej wspólnoty. Oczywiście, w idei tej jest dużo prawdy. Błędna jest natomiast sama jej podstawa. W ten sposób znika cała głębia tego, co chciał powiedzieć Nowy Testament, a także Sobór Watykański II i Synod z roku 1985. Sens pojęcia communio chciałbym tu krótko pokazać na przykładzie dwóch wielkich tekstów z Nowego Testamentu. Pierwszy znajduje się w Pierwszym Liście św. Pawła do Koryntian. Św. Paweł stwierdza tam: "Kielich błogosławieństwa, który błogosławimy, czy nie jest udziałem [koinonia - communio) we Krwi Chrystusa? Chleb, który łamiemy, czyż nie jest udziałem w Ciele Chrystusa? Ponieważ jeden jest chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało. Wszyscy bowiem bierzemy z tego samego chleba" (1 Kor 10, 16-17). Pojęcie communio jest przede wszystkim zakorzenione w sakramencie Eucharystii; dlatego też słusznie określamy przyjmowanie tego sakramentu jako "przyjmowanie komunii". Wskazuje to natychmiast na społeczny wymiar tego sakramentu i to w sposób tak radykalny, że w wizjach czysto horyzontalnych pozostaje on nieosiągalny. Mówi się nam tutaj, że przez sakrament nawiązujemy niejako wspólnotę krwi z Chrystusem, przy czym trzeba pamiętać, że w mentalności hebrajskiej krew wyraża "życie"; mamy tu zatem do czynienia ze wzajemnym przenikaniem się życia Chrystusa i naszego życia. W kontekście Eucharystii "krew" oznacza oczywiście również samooddanie, egzystencję, która zostaje niejako "wylana", oddana ze względu na nas. Dlatego wspólnota krwi jest zarazem włączeniem się w dynamikę tego życia, tej "wylanej krwi" - jest zdynamizowaniem naszej egzystencji, poprzez które powinna się ona stać byciem dla innych, tak jak to widzimy w otwartym sercu Chrystusa. Pod pewnym względem jeszcze bardziej dobitne są słowa dotyczące chleba. Chleb oznacza cielesne zjednoczenie z Chrystusem, które św. Paweł porównuje ze zjednoczeniem mężczyzny i kobiety (por. 1 Kor 6, 17n., Ef 5, 26-32). Św. Paweł pokazuje to z jeszcze innej strony, mówiąc: "Wszyscy otrzymujemy jeden i ten sam Chleb". Ma to bardzo ścisły sens: "Chlebem", nową manną, którą daje nam Bóg, jest ten sam Chrystus dla wszystkich. W Eucharystii przyjmujemy rzeczywiście jednego, tego samego Pana, czy też lepiej: to On nas przyjmuje do siebie. Św. Augustyn wyraża to w słowach, które usłyszał w swego rodzaju wizji: "Jam pokarm dorosłych, dorośnij, a będziesz mnie pożywał - i nie wchłoniesz mnie w siebie, jak się wchłania cielesny pokarm, lecz ty się we mnie przemienisz". Oznacza to, że cielesny pokarm, który przyjmujemy, zostaje przyswojony przez ciało, staje się jednym z elementów tworzących nasz organizm. Ten Chleb jest jednak innego rodzaju. Jest On większy on nas. To nie my przyswajamy Go sobie, lecz On nas przyswaja, tak że jednoczymy się z Nim; jak mówi św. Paweł, stajemy się niejako członkami Jego ciała. Wszyscy spożywamy nie tylko to samo, lecz Tego samego-, w ten sposób zostajemy wyrwani z naszej zamkniętej indywidualności i włączeni w Tego, kto jest od nas większy. Wszyscy jednoczymy się z Chrystusem, a dzięki komunii z Nim jednoczymy się również ze sobą, utożsamiamy się ze sobą i stajemy się członkami jednego ciała. Komunia z Chrystusem jest z istoty również komunią między nami. Nie żyjemy już obok siebie, każdy na własną rękę, lecz każdy, kto przystępuje do komunii, jest dla mnie niejako "kością z moich kości i ciałem z mego ciała" (Rdz 2, 23). Autentyczna pobożność eucharystyczna, wraz z jej chrystologiczną głębią, ma z konieczności charakter społeczny, jak to znakomicie pokazał już ponad pół wieku temu Henri de Lubac w swojej książce Katolicyzm. W mojej modlitwie po komunii muszę zatem z jednej strony patrzeć na Chrystusa, pozwalając, aby On mnie przemieniał, a w razie konieczności również "przepalał". Z drugiej jednak strony muszę sobie ciągle na nowo przypominać, że Chrystus łączy mnie z każdym innym człowiekiem przyjmującym komunię - z tym obok mnie, do którego być może nie czuję sympatii, ale i z tym, który jest daleko - w Azji, w Ameryce, w Afryce czy gdziekolwiek. Przez moje zjednoczenie się z Nim muszę przeżyć moją więź z innymi: to jest sprawdzian prawdziwości mojej miłości do Chrystusa. Tam, gdzie jestem zjednoczony z Chrystusem, tam też jestem zjednoczony z bliźnim i ta jedność nie może się skończyć w kościelnej ławce, lecz dopiero tam się zaczyna i staje się ciałem i krwią w codzienności mego życia z innymi i dla innych. Dlatego moja indywidualna komunia oraz istnienie i życie Kościoła są ze sobą nierozłącznie związane. Kościół nie powstaje jako luźna federacja wspólnot. Powstaje z jednego chleba, zostaje ustanowiony przez jednego Pana i dlatego jest jednym Kościołem, jednym ciałem, które żywi się jednym chlebem. Jego jedność nie jest wynikiem centralnego zarządzania; wspólne centrum jest możliwe dlatego, że pochodzi ono zawsze od jednego Pana, który przez jeden chleb tworzy jedno ciało. Dlatego Jego jedność jest głębsza niż jedność jakiejkolwiek ziemskiej organizacji. Jeśli zaś Eucharystia rozumiana jest jako wewnętrzna więź każdego z osobna z Panem, to okazuje się ona w najwyższym stopniu sakramentem społecznym. Dlatego też wielcy święci społeczni byli zarazem wielkimi świętymi eucharystycznymi. Chciałbym tu przytoczyć tylko dwa przykłady. Pierwszy to postać św. Marcina de Porres, który urodził się w 1569 r. w Limie jako syn czarnej (afrykańskiej) matki i hiszpańskiego szlachcica. Św. Marcin żył adoracją Pana obecnego w Eucharystii, spędzał całe noce na modlitwie przed Ukrzyżowanym, a w czasie dnia opiekował się chorymi, zajmując się zwłaszcza ludźmi pozbawionymi praw, którzy byli mu szczególnie bliscy również ze względu na jego pochodzenie. Spotkanie z Panem, który daje nam siebie na krzyżu i przez jeden chleb czyni nas wszystkich członkami swojego ciała, prowadziło go do służby ludziom cierpiącym, do troski o ludzi słabych i zapomnianych. Drugi przykład, który mamy wciąż przed oczyma, to postać bł. Matki Teresy z Kalkuty. Kiedy Matka Teresa otwierała dom opieki nad ludźmi umierającymi i odrzuconymi, to zawsze pytała najpierw o miejsce na tabernakulum, ponieważ wiedziała, że tylko stamtąd może płynąć siła do takiej służby. Ten, kto zna Pana obecnego w tabernakulum, ten rozpoznaje Go w ludziach cierpiących i potrzebujących. Jest on jednym z tych, do których Sędzia świata powie: "Byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie" (Mt 25, 35). Chciałbym jeszcze krótko wskazać na drugi ważny tekst z Nowego Testamentu, który dotyczy pojęcia komunii {koinonia). Znajduje się on na początku Pierwszego Listu św. Jana (por. 1 J 1, 3-7). Św. Jan mówi najpierw o darze spotkania ze Słowem, które stało się ciałem: św. Jan może powiedzieć, że przekazuje to, co widział na własne oczy, co dotykał własnymi rękoma. Spotkanie to doprowadziło go do koinonia - communio - z Ojcem i z Jego Synem Jezusem Chrystusem, stało się prawdziwym aktem komunii. Owa komunia z żyjącym Bogiem - mówi św. Jan - jest dla człowieka źródłem światła. Człowiek zaczyna widzieć, zaczyna żyć w świetle, to jest w Bożej prawdzie, która wyraża się w obejmującym wszystko nowym przykazaniu miłości. W ten sposób komunia ze "Słowem życia" staje się właściwym sposobem na życie, miłością; staje się tym samym komunią z braćmi: "Jeżeli zaś chodzimy w światłości, tak jak On sam trwa w światłości, to mamy jedni z drugimi współuczestnictwo" (1 J 1, 7). Tekst św. Jana pokazuje nam zatem tę samą logikę communio, którą spotkaliśmy już u św. Pawła: komunia z Jezusem staje się komunią z samym Bogiem, komunią ze światłem i miłością; staje się tym samym właściwym sposobem życia - a to wszystko łączy nas ze sobą w prawdzie. Tylko wówczas, jeśli widzimy communio w takich wymiarach, mamy światu coś do powiedzenia. 3. Solidarność Przejdźmy teraz do trzeciego słowa: "solidarność". Podczas gdy pierwsze dwa pojęcia: "Eucharystia" i communio pochodziły z Biblii i z chrześcijańskiej tradycji, słowo "solidarność" przyszło do nas z zewnątrz. Jak pokazał abp J. P. Cordes, idea ta została najpierw rozwinięta w ramach wczesnego socjalizmu przez P. Lerou (f 1871) jako przeciwieństwo chrześcijańskiej idei miłości, jako nowa, racjonalna odpowiedź na problem społeczny. Karol Marks twierdził, że chrześcijaństwo miało półtora tysiąca lat, aby pokazać, jak jest skuteczne, i udowodniło tylko swoją bezradność; teraz trzeba pójść nowymi drogami. Przez dziesięciolecia wielu ludzi wierzyło, że wyrażony w pojęciu solidarności model socjalistyczny jest w końcu drogą, która prowadzi do równości wszystkich, do zniesienia ubóstwa i do pokoju w świecie. Dzisiaj popatrzymy na zgliszcza społecznej teorii i praktyki, w których wykluczono Boga. Nie da się zaprzeczyć, że liberalny model gospodarki rynkowej, zwłaszcza tam, gdzie korygowały go i ograniczały chrześcijańskie idee społeczne, w pewnej części świata odniósł wielkie sukcesy. Tym smutniejszy jest - przede wszystkim w Afryce - bilans zmagania się dwóch bloków i związanych z nimi interesów gospodarczych. Pod powierzchnią proponowanych modeli rozwoju nierzadko kryło się i kryje dążenie do rozszerzenia zakresu wpływów własnej władzy, własnej ideologii, własnego rynku. Doprowadziło to do zniszczenia dawnych struktur społecznych, sił duchowych i moralnych, czego skutki powinny brzmieć w naszych uszach jako jedno wielkie oskarżenie. Nie, bez Boga nie da się niczego zrobić. A ponieważ Bóg ukazał nam swoje oblicze i objawił swoje imię w Chrystusie, ponieważ w Chrystusie wszedł z nami w komunię, dlatego ostatecznie nie da się niczego osiągnąć bez Chrystusa. Nie da się zaprzeczyć, że w nowożytności również chrześcijanie popełnili ciężkie winy. Niewolnictwo, handel niewolnikami pozostają ciemnym rozdziałem dziejów; pokazują one, że chrześcijanie byli nieraz mało chrześcijańscy, że byli dalecy od wiary i od ewangelicznej miłości, od prawdziwej komunii z Jezusem Chrystusem. Z drugiej strony przeciwwagę dla tego faktu stanowiły: inspirowana wiarą miłość i gotowość do ofiar ze strony wielu kapłanów i sióstr zakonnych, co nie mogło wprawdzie całkowicie znieść okrucieństw wyzysku, ale przynajmniej mogło je zmniejszyć. Na tym świadectwie powinniśmy budować, tą drogą powinniśmy iść dalej. W ostatnich dziesięcioleciach pojęcie "solidarności", między innymi w etycznej refleksji obecnego Ojca Świętego, zostało powoli przekształcone i schrystianizowane, tak że możemy go dzisiaj używać w połączeniu z pojęciami Eucharystii i communio. Solidarność oznacza tu wzajemną odpowiedzialność - ludzi zdrowych za ludzi chorych, bogatych za ubogich, wzajemną odpowiedzialność kontynentów na północy i południu. Musimy mieć świadomość, że dając, otrzymujemy, że możemy dawać tylko to, co sami otrzymaliśmy i co - z tego powodu - nie należy tylko do nas. Dzisiaj widzimy, że nie wystarczy dostarczanie jedynie umiejętności technicznych oraz racjonalnej teorii czy też praktyki określonych struktur politycznych. To wszystko nie tylko nie pomaga, ale może być nawet szkodliwe, jeśli nie budzi się zarazem sił duchowych, które nadają sens tym technikom i strukturom, umożliwiając ich odpowiedzialne stosowanie. Zniszczenie tradycyjnych religii nie było trudne, ale religie te -pozbawione ich najlepszych elementów - żyją dalej jako subkultury i jako techniki w służbie zabobonu i mogą szkodzić ciału i duszy człowieka. Trzeba było raczej ich zdrowe jądro otworzyć na Chrystusa, doprowadzając w ten sposób do celu obecne w nich oczekiwanie. Taki proces oczyszczenia i rozwoju owocnie połączyłby ze sobą ciągłość i postęp. Misja, która poszła tą drogą, odniosła sukces i pomogła rozwinąć siły wiary, których tak pilnie potrzebujemy. W okresie kryzysu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych niektórzy misjonarze doszli do przekonania, że misja, to jest przepowiadanie Ewangelii Jezusa Chrystusa, nie jest już na czasie i że teraz potrzebna jest przede wszystkim pomoc społeczna. Ale czy możliwy jest pozytywny rozwój społeczny, jeśli w odniesieniu do Boga staniemy się analfabetami? Żywiona po cichu idea, zgodnie z którą ludów czy szczepów nie należy niepokoić głoszeniem naszej religii, ale powinny one zachować własne wierzenia, świadczy nie tylko o tym, że serca tego typu ludzi, pomimo ich dobrej woli, przestały płonąć wiarą, że nie ożywia ich już komunia z Panem. Czy w przeciwnym razie mogliby sądzić, że wykluczenie innych z tej komunii jest czymś dobrym? W istocie u podłoża takiej podstawy leży często nieuświadomiona pogarda dla tego, co religijne, a nie -jak by się mogło wydawać - szacunek dla innych religii: religię uznaje się wówczas za archaiczną pozostałość, którą należy pozostawić człowiekowi; nie ma ona jednak nic wspólnego z właściwym rozwojem. To, co mówią i czynią religie, okazuje siew istocie obojętne; zostają one wykluczone z dziedziny tego, co racjonalne, tak że ich treść ostatecznie nie ma znaczenia. Ortopraksja, do której się później dąży, jest wówczas rzeczywiście zbudowana na piasku. Już najwyższy czas, aby pożegnać się z tym fałszywym sposobem myślenia. Wiary w Jezusa Chrystusa potrzebujemy dlatego, że łączy ona rozum i religię. W ten sposób dostarcza nam kryteriów odpowiedzialności i daje nam siłę do jej podjęcia. Elementem solidarności między narodami i kontynentami jest dzielenie się na wszystkich płaszczyznach: materialnej, duchowej, etycznej i religijnej. Jest rzeczą jasną, że musimy tak rozwijać naszą gospodarkę, aby nie kierowała się ona wyłącznie interesem określonego kraju czy pewnej grupy krajów, lecz dążyła do stworzenia dobrych warunków życia na wszystkich kontynentach. Zadanie to nie jest łatwe i nigdy nie zostanie w pełni zrealizowane,- wymaga też od nas wielu wyrzeczeń. Kiedy jednak pojawia się duch solidarności, który jest rzeczywiście ożywiany wiarą, to staje się to możliwe, nawet jeśli w stopniu niedoskonałym. Nasz dyskurs dotyka w tym miejscu tematu globalizacji, którego nie mogę tu jednak rozwijać. Jest rzeczą jasną, że jesteśmy dzisiaj ze sobą powiązani. Istnieje jednak taki rodzaj globalizacji, w której chodzi tylko o własny interes. Z drugiej strony możliwa jest taka globalizacja, w której wszyscy czują się za siebie odpowiedzialni, nosząc nawzajem swoje brzemiona. Taka globalizacja nie jest jednak obojętna na wartości, nie można jej powołać do życia środkami czysto technicznymi. Decyzje dotyczące rynku kierują się zawsze jakimiś wartościami, dla ich rozumienia istotny jest natomiast horyzont religijny i moralny. Jeśli globalizacji w technice i gospodarce nie będzie towarzyszyć nowa otwartość świadomości na Boga, przed którym wszyscy jesteśmy odpowiedzialni, to doprowadzi ona do katastrofy. Ta odpowiedzialność ciąży dzisiaj na nas, chrześcijanach. Chrześcijaństwo, które żyje jednym Panem, jednym chlebem, który czyni nas jednym ciałem, dążyło zawsze do zjednoczenia ludzkości. Jeśli w chwili, w której realizuje się wcześniej niewyobrażalne zewnętrzne zjednoczenie ludzkości, jako chrześcijanie zawiedziemy i powiemy, że nie mamy już nic do dania, popełnimy poważny błąd. Jedność, która realizuje się bez Boga lub nawet przeciw Niemu, kończy się bowiem tak, jak eksperyment Babilonu: prowadzi do całkowitego zamieszania i zniszczenia, do nienawiści i walki wszystkich przeciw wszystkim. Perspektywa: Eucharystia jako sakrament przemiany Powróćmy do przenajświętszej Eucharystii. Co właściwie stało się w nocy, w której został zdradzony Chrystus? Przytoczmy słowa Kanonu rzymskiego - "sedna" Eucharystii Kościoła rzymskiego: "On to w dzień przed swoją męką wziął chleb w swoje święte i czcigodne ręce, podniósł oczy ku niebu, do Ciebie, Boga, swojego Ojca wszechmogącego, i dzięki Tobie składając, błogosławił, łamał i rozdawał swoim uczniom, mówiąc: Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy: to jest bowiem Ciało moje, które za was będzie wydane. Podobnie po wieczerzy wziął ten przesławny kielich w swoje święte i czcigodne ręce, ponownie dzięki Tobie składając, błogosławił i podał swoim uczniom, mówiąc: Bierzcie i pijcie z niego wszyscy: to jest bowiem kielich Krwi mojej nowego i wiecznego przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. To czyńcie na moją pamiątkę". Co dokonuje się w tych słowach? Najpierw nasuwa nam się na myśl słowo "przemiana". Chleb staje się ciałem, Jego ciałem. Ziemski chleb staje się Bożym chlebem, "manną" z nieba, w której Bóg daje człowiekowi na ziemi pokarm życia wiecznego, przygotowując w ten sposób, a nawet rozpoczynając już zmartwychwstanie. Pan, który mógł zamienić kamienie w chleb, który mógł wzbudzić z kamieni synów Abrahama, zechciał przemienić chleb w ciało, w swoje ciało. Ale czy jest to możliwe? I w jaki sposób? Pytania, które postawili ludzie w synagodze w Kafarnaum, są również naszymi pytaniami. Czy Jezus, który stoi przed swoimi uczniami, może powiedzieć o chlebie: "To jest Moje ciało"? Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na to, co Pan powiedział rzeczywiście. Jezus nie mówi po prostu: "To jest Moje ciało", lecz: "To jest Moje ciało, które za was będzie wydane". Przez akt wydania siebie Jezus sam przemienia się w dar, może siebie dawać. To samo widzimy w przypadku słów dotyczących kielicha. Chrystus nie mówi po prostu: "To jest Moja krew", lecz: "To jest Moja krew, która za was będzie wylana". Może ją dać dlatego, że zostanie wylana. Teraz pojawia się jednak nowe pytanie: co to znaczy "zostanie wydane", "zostanie wylana"? Co się tu dokonuje? Jezus zostaje zabity, zostaje przybity do krzyża i umiera na nim w męce. Jego krew zostaje wylana - najpierw na Górze Oliwnej, jako wynik wewnętrznego przeżycia czekającej Go męki, następnie podczas biczowania, ukoronowania cierniami, ukrzyżowania, a po śmierci przez przebicie Jego serca. To, z czym mamy tu do czynienia, to najpierw przemoc, nienawiść, która prowadzi do tortur i zniszczenia. W tym miejscu natykamy się na drugi, głębszy wymiar przemiany: ludzką przemoc Jezus przemienia w akt oddania siebie dla człowieka, w akt miłości. W sposób dramatyczny objawia się to w wewnętrznych zmaganiach na Górze Oliwnej. Jezus dokonuje tego, o czym mówił w Kazaniu na Górze: chociaż mógłby to uczynić, to jednak przemocy nie przeciwstawia przemocy, lecz kończy z przemocą przez przemienienie jej w akt miłości. Akt zabójstwa, śmierci zostaje przemieniony w miłość, przemoc zostaje pokonana przez miłość. To jest podstawowa przemiana, na której opiera się wszystko inne. Tu dokonuje się właściwa przemiana, której potrzebuje świat; tylko w taki sposób może go zbawić. Ponieważ Chrystus przemienia od wewnątrz akt przemocy w akt miłości, dlatego również sama śmierć zostaje przemieniona: miłość jest silniejsza niż śmierć. Miłość trwa. W ten sposób przemiana ta zawiera w sobie inną: przemianę śmierci w zmartwychwstanie, umarłego ciała w ciało zmartwychwstałe. Św. Paweł mówi: "Tak jak pierwszy człowiek był duszą żyjącą, tak nowy Adam, Chrystus, staje się w tej przemianie duchem ożywiającym" (por. 1 Kor 15, 45). Zmartwychwstały jest "wydaniem siebie", jest ożywiającym duchem i jako taki jest darem. Nie oznacza to odrzucenia materii, gdyż w ten sposób materia dochodzi do swego celu: bez materialnego procesu śmierci i jej wewnętrznego przezwyciężenia wszystko to nie byłoby możliwe. Dlatego po zmartwychwstaniu Chrystus jest nadal obecny, ale jest tak przemieniony, że cielesność i oddanie siebie nie wykluczają się, ale wzajemnie się dopełniają. Przed następnym krokiem spróbujmy jeszcze raz przyjrzeć się temu, co powiedzieliśmy powyżej. Podczas Ostatniej Wieczerzy Jezus antycypuje wydarzania z Kalwarii. Przyjmuje śmierć na krzyżu i tym samym przemienia akt przemocy w akt oddania siebie ("Krew moja ma być wylana przy ofiarniczej posłudze około waszej wiary" [Flp 2, 17] - mówi św. Paweł przed swoją męczeńską śmiercią). Podczas Ostatniej Wieczerzy krzyż jest już obecny - jako przyjęty i przemieniony przez Jezusa. Ta pierwsza i podstawowa przemiana pociąga za sobą inne -śmiertelne ciało staje się ciałem zmartwychwstałym, "ożywiającym duchem". Na tej podstawie możliwa staje się trzecia przemiana: dary chleba i wina, dary Stwórcy i zarazem owoce ludzkiego przyjęcia i "przemiany" stworzenia, zostają przemienione, tak że obecny jest w nich Pan, który wydaje siebie za nas, który jest "wydaniem siebie". To wszystko rzuca światło na dwie następne przemiany, o które chodzi w Eucharystii od chwili jej ustanowienia: przemieniony chleb, przemienione wino, w którym sam Pan daje się nam jako ożywiający duch, istnieją po to, abyśmy się stali z Nim jednym chlebem i następnie jednym ciałem. Przemiana darów, w której uobecnia się przemiana krzyża i zmartwychwstania, nie jest punktem końcowym, lecz dopiero początkiem. Celem Eucharystii jest przemiana tych, którzy ją przyjmują, w prawdziwą communio z Jego przemianą. Dlatego jej celem jest jedność, pokój; z oddzielonych od siebie lub wrogich sobie jednostek mamy się stać jednym organizmem w Chrystusie, żyjąc w perspektywie zmartwychwstania i nowego świata. W ten sposób dokonuje się piąta i ostatnia przemiana: ci, którzy zostali przemienieni, którzy stali się jednym ciałem i ożywiającym duchem, mają przemieniać całe stworzenie. Ma się ono stać "nowym miastem", nowym rajem, miejscem obecności Boga żywego: Bóg jako wszystko we wszystkich (por. 1 Kor 15, 28) - tak św. Paweł opisuje cel stworzenia, który realizuje się począwszy od Eucharystii. Eucharystia zapoczątkowuje zatem proces przemian, w którym uczestniczymy, jest Bożą mocą, która przemienia nienawiść w miłość; która przemienia świat. Dlatego powinniśmy prosić Boga o to, aby pomógł nam ją celebrować i przeżywać w ten właśnie sposób. Módlmy się do Boga, aby nas przemienił, a wraz z nami cały świat przemieniał w nowe Jeruzalem. EPILOG Powszechność i katolickość Słowo "katolicki" jako określenie Kościoła pojawia się po raz pierwszy w Liście św. Ignacego z Antiochii do mieszkańców Smyrny, czyli na początku drugiego wieku. "Tam, gdzie pojawia się biskup, powinna też być wspólnota, tak jak tam, gdzie jest Jezus Chrystus, jest też Kościół katolicki" (8, 2). Kościół lokalny zbiera się pod przewodnictwem biskupa; gdzie jest biskup, tam jest Kościół. "Biskupem" całego Kościoła jest Jezus Chrystus: tam, gdzie jest Chrystus, tam jest Kościół katolicki. Wydaje się, że św. Ignacy zakłada, iż słowo "katolicki" jako określenie Kościoła powszechnego, który jest jeden w wielu Kościołach lokalnych, jest już znane. Z Dziejów Apostolskich wiemy, że uczniowie Jezusa zostali po raz pierwszy nazwani chrześcijanami właśnie w Antiochii (por. Dz 11, 26). Użycie określenia "katolicki" przez biskupa-męczennika z tego miasta pozwala przypuszczać, że również to słowo zostało po raz pierwszy użyte jako określenie Kościoła powszechnego. Chociaż tekst św. Ignacego nie zawiera bardziej szczegółowego wyjaśnienia słowa "katolicki", to jednak są w nim obecne dwa elementy tego pojęcia, które wskazują na istotę tego, co w ciągu całych dziejów uznawane było za właściwą treść katolickości. Te dwa elementy to przynależność do Chrystusa i powszechność. Są one ze sobą ściśle związane. Tylko Chrystus może jednoczyć i zachować jedność całości. Kiedy mówimy o Chrystusie, to musimy oczywiście myśleć o tajemnicy Trójcy Świętej: Chrystus przychodzi od Ojca i jest obecny w dziejach przez Ducha Świętego, który składa o Nim świadectwo i prowadzi do całej prawdy (por. J 15, 26; 16, 13). Powszechność jest sprawą Boga; Chrystus utrzymuje jedność całości, gdyż jest Synem. Akcent chrystocentryczny jako taki jest zawsze akcentem trynitarnym. Wskazanie na Chrystusa zawiera w sobie zatem misję Kościoła, która obejmuje "cały świat" i która polega na głoszeniu Go wszystkim ludom jako prawdziwego Króla świata (por. Ps 2, 8; Mt 28, 19; Ap 1, 18). W swoim studium na temat trzeciej podstawowej cechy Kościoła Wolfgang Beinert wskazał na to, że znaczenie związku pomiędzy Chrystusem i katolickością ukazuje się jeszcze jaśniej, gdy weźmiemy pod uwagę całą chrystologię obecną w listach św. Ignacego. Chrystus jest Tym, kto jest w pełni doskonały, Tym, w którym obecna jest pełnia życia i łaski i pełnia objawienia. Katolickość Kościoła oznacza zatem, że niesie on w sobie i przekazuje dalej pełnię i doskonałość Chrystusa. Ponownie pokazuje to, dlaczego Kościół posłany jest do wszystkich narodów - bowiem przez Chrystusa obecna jest w nim pełnia darów zbawienia, jedna i niepodzielna odpowiedź na ludzkie poszukiwanie i ludzkie pytania. Powiedzieliśmy już wcześniej, że w tekście św. Ignacego obecne są dwa istotne elementy katolickości: związek z Chrystusem i powszechność. Teraz możemy to wyrazić jeszcze lepiej: mamy tu aspekt ściśle teologiczny i aspekt empiryczny, których jednak nie da się rozdzielić. Aspekt teologiczny to pełnia darów zbawienia, w których Bóg daje samego siebie. Konsekwencją tej wewnętrznej, jakościowej pełni jest to, że dotyczy ona całej ludzkości, że jest przeznaczona do tego, aby objąć wszystkie czasy, wszystkie miejsca, niebo i ziemię. W trakcie biegu dziejów akcenty te rozkładały się w różny sposób, ale zawsze były ze sobą związane: element czysto geograficzny i ilościowy nie może być nigdy wystarczającą treścią tego, co katolickie, gdyż Kościół był katolicki również wówczas, gdy istniał jako mniejszość w regionie Morza Śródziemnego, tak jak to było w czasie św. Ignacego. Decydująca jest zawsze katolickość jakościowa. Ale to właśnie ona nie dopuszcza ograniczenia się do jednego kręgu, lecz domaga się misyjnej dynamiki zaczynu, przenikającego całe ciasto światła, które stawia się na świeczniku, aby świeciło dla wszystkich. Dlatego Kościół, który chce być katolicki, od tej wewnętrznej katolickości musi zawsze przechodzić do katolickości zewnętrznej, musi starać się być Kościołem wszystkich narodów i kultur. Musi go ożywiać przekonanie, że dar, który otrzymał, powinien być przekazywany dalej; że sprzeniewierzyłby się swojej misji, gdyby nie niósł powierzonej mu pełni "wszelkiemu stworzeniu" (por. Mk 16, 15). Jego katolickość musi się objawiać - przynajmniej zaczątkowo - również empirycznie. Niepokój św. Pawła, który kazał mu iść aż na krańce świata, płynął z przeświadczenia o powszechności daru - o powszechności prawdy i zbawienia, które nie znają żadnych granic. Przypowieść o sługach, którzy mają pomnażać majątek swego pana (por. Mt 25, 24-30), wskazuje na ten sam niepokój - na misję przekazywania. Tekst św. Ignacego sam z siebie odsyła nas do źródła idei katolickości w Nowym Testamencie. Warto by było zająć się pokazaniem jej wielu poziomów, tak aby lepiej zrozumieć duchowe bogactwo tego pojęcia; nie mamy tu jednak na to miejsca. Chciałbym tylko krótko zanalizować jeden z podstawowych tekstów eklezjologicznych, który przeniknięty jest ideą katolickości. Chodzi o relację z Zesłania Ducha Świętego (Dz 2). Zwróćmy najpierw uwagę na kontekst: pięćdziesiąty dzień po święcie Paschy -"Święto Tygodni", które nazywamy Pięćdziesiątnicą (pięćdziesiąty dzień) - przeżywano jako święto objawienia, pamiątkę Synaju; przypominało ono zatem o przymierzu, dzięki któremu Izrael stał się ludem Bożym. Podobnie po święcie paschy Jezusa -nowym "wyjściu" przez zmartwychwstanie - następuje wydarzenie Pięćdziesiątnicy jako swego rodzaju chrześcijański Synaj. Przymierze, którego fundament został położony podczas Ostatniej Wieczerzy i na Krzyżu, staje się teraz wydarzeniem publicznym, które konstytuuje lud Boży; towarzyszą mu, podobnie jak wówczas, znaki burzy i ognia, które są tu jednak tylko wspomnieniem,- tym, co istotne, jest nowy dar słowa, które jest zrozumiałe we wszystkich językach, tj. we wszystkich kulturach. To jest właśnie wydarzenie Nowego Przymierza: lud Boży staje się powszechny, staje się ludem złożonym z wszystkich ludów. Powszechny lud - Kościół - zostaje utworzony przez moc Ducha Świętego jako powiernik Nowego Przymierza. Lud przymierza nabiera wymiarów powszechnych i jednocześnie "Prawo", treść przymierza, otrzymuje nowy kształt. To, co było niejako szkieletem i przygotowaniem, może teraz zostać odrzucone. Sedno Prawa odsłania się w płomieniu Ducha Świętego, w którym objawia się istota Boga - miłość. Dlatego św. Tomasz z Akwinu mógł powiedzieć: "Nowe prawo jest darem Ducha Świętego" (ST I-II, q. 106 resp). Odpadają formy kultury i porządki prawne, które zawsze są szczegółowe, a na pierwszy plan wysuwa się to, co rzeczywiście powszechne - łaska, miłość, którą Duch wlał w nasze serca (por. Rz 5, 5). W wydarzeniu Zesłania Ducha Świętego to wszystko jest jednak jedynie zasygnalizowane. Zajmijmy się zatem teraz samym tym tekstem. Pojawiają się w nim dwie grupy osób. Z jednej strony "Piotr z Jedenastoma" (por. 2, 14): wspólnota, która została pomniejszona przez zdradę Judasza, została niedawno uzupełniona przez dokonany pod natchnieniem Ducha Świętego wybór Macieja, tak że wyrażała obraną przez Pana symboliczną liczbę "dwanaście" (por. 1, 15-25). Na początku opowiadania o Zesłaniu Ducha Świętego św. Łukasz nie mówi o Dwunastu, lecz stwierdza, że: "znajdowali się wszyscy razem na tym samym miejscu" (2, 1), przez co chce zapewne odesłać do wspomnianej w pierwszym rozdziale zgromadzonej na modlitwie wspólnoty uczniów, która obejmowała wymienionych z imienia apostołów oraz Maryję, Matkę Jezusa, i "Jego braci" (por. 1, 12-14). Dla św. Łukasza ważny jest zatem moment bycia razem i aspekt całości ("wszyscy"). Tej całości przeciwstawiona jest inna całość - pielgrzymi "ze wszystkich narodów pod słońcem" (2, 5). Ewangelia skierowana jest do wszystkich ludów ziemi - ludy te są obecne już tutaj, w momencie powstania Kościoła. Św. Łukasz konkretyzuje te ważne dla niego (i dla nas) teologiczne twierdzenie, wyliczając obecne ludy. Mamy tu listę dwunastu ludów (tylko pierwsze trzy określenia są nazwami ludów, następne są nazwami geograficznymi, które jednak odnoszą się również do mieszkających tam ludów). Tę listę uzupełniają - wymienieni pojedynczo - Rzymianie. Na końcu znajdują się jeszcze dwie pary: Żydzi i prozelici, Kreteńczycy i Arabowie. Obydwie te pary mają jeszcze raz podkreślić pełnię i powszechność zgromadzenia. Wyrażenie "Żydzi i prozelici" nie odnosi się do ludów, lecz do religii; zawarte jest tu również odniesienie do powszechności: Żydzi, biblijny lud Boży, i prozelici, tj. poganie, którzy uwierzyli w Boga Izraela, jednego Boga wszystkich ludzi; następnie mamy jeszcze "Kreteńczyków i Arabów", co oznacza zapewne mieszkańców wysp i stałego lądu, świat zachodni i świat wschodni. Egzegeci dokładnie badali pochodzenie tej listy,- bliska jest ona listom narodów, które znajdujemy u greckich historyków opisujących czasy diadochów, u nich zaś wyrażała ona bez wątpienia powszechność, listę wszystkich narodów, na co zresztą wskazuje również liczba dwanaście. Św. Łukasz świadomie dodał Rzymian - Dzieje Apostolskie kończą się w Rzymie, co oznacza, że Ewangelia dotarła do całej ludzkości. Jak widzieliśmy, również dwie ostatnie pary podkreślają powszechność: wszystkie ludy ziemi są świadkami wydarzenia zesłania Ducha Świętego i w ten sposób są zapowiedzią Kościoła złożonego ze wszystkich ludów, ludu Bożego ogarniającego cały świat. Od św. Ignacego z Antiochii to właśnie oznacza słowo "katolicki". Również liczba dwunastu apostołów wyraża przyszłą, a antycypowaną już teraz powszechność. Liczbą dwanaście Jezus nawiązał do synów Jakuba, do dwunastu ojców Izraela, dając zarazem do zrozumienia, że staną się oni "ojcami" nowego, większego Izraela. Jeśli weźmiemy pod uwagę kosmiczną symbolikę liczby dwanaście (dwanaście gwiazdozbiorów), to bez trudności dostrzeżemy obecne roszczenie do powszechności, które związane jest z powołaniem dwunastu apostołów. W ten sposób oczywista staje się jedna rzecz: rozpowszechnione mniemanie, według którego w dniu zesłania Ducha Świętego powstał Kościół jerozolimski, "pierwotna gmina jerozolimska", która następnie rozszerzała się, aż w końcu stała się Kościołem powszechnym, jest fałszywe. Apostołowie nie są tylko członkami jerozolimskiego Kościoła lokalnego; wirtualnie obecny jest w nich Kościół wszystkich narodów, do których zostają posłani; zostali oni powołani, aby stać się ich ojcami. Niezależnie od tego, co dokładnie stało się w owym dniu z historycznego punktu widzenia, teologiczny sens tekstu św. Łukasza jest całkowicie jasny - i właśnie o ten sens chodzi. Tekst św. Łukasza mówi: Kościół od pierwszej chwili swojego istnienia był "katolicki", tj. powszechny - był "katolicki" w podwójnym sensie, który spotkaliśmy już u św. Ignacego. Z tego "katolickiego Kościoła" zrodziły się Kościoły lokalne, w tym także Kościół jerozolimski, wraz z jego specjalnym znaczeniem. Ta podwójna katolickość, jakościowa i ilościowa, od samego początku jest cechą nowego ludu - niezależnie od liczby tych, którzy tworzyli Kościół u jego początków. O ile lista ludów wydaje się podkreślać przede wszystkim zewnętrzną katolickość, o którą musiało chodzić św. Łukaszowi wobec pozornie prowincjonalnego charakteru wydarzenia, to głębsze spojrzenie na tekst pozwala w nim odkryć również moment jakościowy. Opowieść o zesłaniu Ducha Świętego stanowi niewątpliwie przeciwwagę dla opowieści o budowie babilońskiej wieży Babel (por. Rdz 11, 1-9). Pierwotnie dzieje ludzkości kończą się tam rozpadem jej jedności, a dokładniej: sam Bóg rozbija fałszywą jedność ludzkości. W ten sposób opowiedziana w pierwszych jedenastu rozdziałach Księgi Rodzaju pierwsza faza powszechnych dziejów kończy się, jak to wyraził Gerhard von Rad, "ostrym dysonansem". Dalej Biblia rozpoczyna od nowa -nie opowiada już o całej ludzkości, lecz wraz z wybraniem Abrahama rozpoczyna opowieść, która jawi się najpierw jako partykularna opowieść o wybraniu i zbawieniu. W ten sposób dysonans 11. rozdziału Księgi Rodzaju pozostaje na razie otwartym pytaniem, nawet jeśli w rozpoczynającej się od Abrahama opowieści o wybraniu przebija się od czasu do czasu horyzont uniwersalny, ale pozostaje to tylko horyzont, oczekiwanie, a nie odpowiedź. Czytelnik opowieści biblijnej musi oczekiwać na opowieść o zesłaniu Ducha Świętego z Dziejów Apostolskich; dopiero tutaj otwarte pytanie z opowieści o wieży Babel zostaje podjęte na nowo, dopiero tutaj Biblia ponownie powraca do dziejów powszechnych. Bóg na nowo bierze w ręce całość i wszystko to, co "partykularne", okazuje się drogą prowadzącą ku tej całości. Oczywiście, oznacza to również, że jedność i powszechność podarowana ludziom w dniu zesłania Ducha Świętego mają inną naturę niż jedność i powszechność, do których bez powodzenia dążono przy budowie wieży Babel. Jeśli chcemy zrozumieć całą głębię opowieści o zesłaniu Ducha Świętego, to musimy przyjrzeć się różnicy pomiędzy dwoma formami powszechności. Jedność z Babilonu jest jednakowością. Ludzie są tam jednym ludem i mówią jednym językiem. Wielość, której chciał Bóg, zostaje tu zniesiona w fałszywej formie jedności. Jest to jedność, która zmierza do mocy, do afirmacji siebie samego i do "sławy". Ludzie sami budują drogę do nieba. W ten sposób, przez sławę, chcą uzyskać nieśmiertelność. Nie potrzebują Boga; wystarcza im ich własna moc i umiejętności. Człowiek, który w taki sposób stał się wielki, jest w istocie okaleczony: jego właściwa wielkość, jego otwartość na Boga, życie w relacji zostają zlikwidowane. Mamy tu do czynienia z jednością techniczną. Nietrudno dostrzec, jak bardzo aktualna jest ta historia. Świat, który myśli i żyje technicznie, ujednolica - wprowadza jeden język, jedną kulturę: wszyscy tak samo myślą, ubierają się i zachowują. Ale właśnie ta jednakowość wywołuje opór, który może się wyrazić w terroryzmie, w różnych formach buntu przeciw życiu, które rzekomo daje wszystko, a w rzeczywistości wszystkiego pozbawia,- budzi w człowieku pragnienie człowieka mocy i przyjemności, w ten właśnie sposób czyniąc go bezsilnym i smutnym. Jedność zesłania Ducha Świętego ma całkowicie inną naturę: wszyscy słyszą swój język. Jest to jedność w wielości. Ich jedność nie jest jednością technicznego działania i zewnętrznych umiejętności, ale jest jednością płynącą z wewnętrznego poruszenia, która nie niszczy wielości, lecz ubogaca wszystkich we wzajemnym dawaniu i przyjmowaniu. Teraz bowiem wszystko należy do wszystkich - i dlatego właśnie trzeba uznać dar, który każdy otrzymał od Stworzyciela. Sposób, w jaki otwiera się droga do takiej jedności, można w pewnym stopniu dostrzec w miejscu, w którym św. Łukasz opisuje reakcję słuchaczy na mowę św. Piotra: "Gdy to usłyszeli, przejęli się do głębi serca" (Dz 2, 37). Tekst grecki używa tutaj słowa katanys-somai, które oznacza "zostać przebitym, przekłutym": ich serca zostają otwarte. W ten sposób otwierają się oni na Pana, który jednocześnie otwiera ich na siebie nawzajem. Tym samym od momentu zesłania Ducha Świętego tworzy się nowy lud, który nie buduje wieży, aby sięgnąć do nieba i w ten sposób uzyskać nieśmiertelność. Lud, który zostaje utworzony w dzień zesłania Ducha Świętego, charakteryzuje się właśnie otwartością na wejście w relację. Do niego odnoszą się słowa: "Każdy, kto wzywać będzie imienia Pańskiego, będzie zbawiony" (Dz 2, 21). Wołaniu po stronie ludzi odpowiada wołanie po stronie Boga, które natychmiast otwiera horyzont obejmujący cały świat i całą przyszłość: "Bo dla was jest obietnica i dla dzieci waszych, i dla wszystkich, którzy są daleko, a których powoła Pan Bóg nasz" (Dz 2, 39). Ujednolicającej powszechności Babilonu zostaje przeciwstawiona nowa jedność, którą nazywamy "katolickością". Dokonuje się tu rzecz znamienna. Żyjemy dzisiaj pod wpływem technicznego ujednolicenia świata - model babiloński realizowany jest z konsekwencją, którą w wizji biblijnej można było zobaczyć tylko z daleka. Tym samym również ruch odśrodkowy, bunt, zamieszanie i rozproszenie pojawiają się w niepokojącym rozmiarze. Mówi się o zderzeniu kultur jako o czymś nieuniknionym, co może doprowadzić do zniszczenia ludzkości. Jednocześnie zaś biblijny model jedności, który nie niszczy kultur, lecz prowadzi do ich wzajemnego zrozumienia, oskarżany jest o lekceważenie kultur; misja, w której ma być kontynuowane wydarzenie zesłania Ducha Świętego - mowa św. Piotra i innych apostołów- piętnowana jest jako dominacja jednej kultury - tak jakby wewnętrzna jedność kultur bez ich niszczenia nie była możliwa. Wobec tych oskarżeń należy bronić chrześcijańskiej misji, która opiera się na modelu zielonoświątkowym, jako jedynej rzeczywistej alternatywie "walki kultur"; trzeba ją na nowo ożywiać. "Katolickość" - tak jak ją opisuje historia zesłania Ducha Świętego, a następnie Ojcowie Kościoła - jest prawdziwą i jedynie wystarczającą formą powszechności. Jest ona jednością płynącą z serc, które zostały otworzone przez Boga i które są otwarte na Boga; jednością, w której jest miejsce dla całego bogactwa ludzkości i w której to, co własne, nie jest przeciwstawione temu, co obce, gdyż wszystko należy do Boga i tylko dlatego należy do nas wszystkich. Nowy lud - wraz ze swoją katolickością w sensie jakościowym i ilościowym -stanowi obraz domu, w którym jest wiele mieszkań (por. J 14, 2). Domu, który Pan obiecał nam w przyszłym świecie. Nie jest to wieża, w której ludzie szukają samopotwierdzenia, lecz ojczyzna i mieszkanie dla wielu. Taka katolickość została dana Kościołowi jako dar od Boga i stanowi jedną z istotnych oznak, po których można go rozpoznać. Pozostaje ona jednak zawsze zadaniem, które realizujemy, i misja, której nigdy całkowicie nie wypełnimy. Kościół żyje w tym napięciu pomiędzy darem a misją, w tym napięciu żyjemy my wszyscy. Jest ono naszą miarą, która zostanie nam przestawiona w chwili sądu. Kard. B. Gantin, któremu zadedykowałem ten tekst z okazji jego 80. urodzin, jest dla mnie wspaniałym przykładem prawdziwie "katolickiego" biskupa - jest w pełni zakorzeniony w kulturze swojej ojczyzny, a jednocześnie jego domem jest Kościół, który mówi wszystkimi językami, sprawiając, że ludzie się rozumieją. Niech przyczynek ten stanie się skromnym wyrazem mojego podziękowania za to wszystko, co otrzymałem od niego w ciągu długich lat wspólnej drogi. Czy Katechizm Kościoła Katolickiego jest na czasie? Refleksje w dziesięciolecie jego publikacji Katechizm Kościoła Katolickiego, który papież Jan Paweł II ogłosił 11 października 1992 roku konstytucją apostolską Fidei depositum, odpowiadał z jednej strony na oczekiwanie, które było żywe w całym Kościele; z drugiej natomiast część katolickiej inteligencji świata zachodniego zareagowała sceptycyzmem, a nawet odrzuceniem. Po epokowym przełomie Soboru Watykańskiego II używane dotąd pomoce katechetyczne okazały się niewystarczające, nie znajdowały się na poziomie świadomości wiary, która znalazła swój wyraz w Soborze. Rozpoczęło się eksperymentowanie - podobnie zresztą było w liturgii. Wielu wartościowym rzeczom, które wówczas stworzono, brakowało jednak spojrzenia na całość. Nie było jasne, co nadal obowiązuje po wielkim przełomie, a co odeszło w przeszłość. Dlatego zarówno pasterze, jak i świeccy oczekiwali na nowy tekst, który mógłby się stać punktem odniesienia dla katechezy, i który zawierałby zgodną ze wskazaniami Soboru syntezę wiary katolickiej. Część teologów i specjalistów od katechezy - kierując się skłonnością właściwą dla intelektualisty - opowiadała się za dalszym eksperymentowaniem. Pewność wiary jawiła im się jako przeciwieństwo wolności i otwartości nigdy niekończącej się refleksji. Wiara nie jest jednak w pierwszym rzędzie pokarmem dla intelektualnych eksperymentów, lecz trwałym gruntem - hipostazą, jak mówi List do Hebrajczyków (por. 11, 1) - na którym możemy żyć i umierać. Tak jak nauce nie przeszkadza zdobyta pewność, lecz przeciwnie: to właśnie ona jest podstawą jej dalszego rozwoju, podobnie pewność, którą daje nam wiara, otwiera nowe horyzonty, podczas gdy nieustanne powracanie do samej siebie eksperymentującej refleksji staje się w końcu nudne. W tej sytuacji z jednej strony Katechizm, przy którego powstaniu współpracowały wszystkie Kościoły lokalne, biskupi, kapłani i ludzie świeccy, spotkał się z wielką wdzięcznością; z drugiej natomiast ze zdecydowanym odrzuceniem, które poszukiwało coraz to nowych argumentów. Krytykowano rzekomo centralistyczny typ jego powstania - argument, który nie odpowiada prawdzie historycznej. Jego treść piętnowana była jako statyczna, dogmatyczna, "przedsoborowa". Katechizm - zdaniem jego krytyków - nie zauważył teologicznych, szczególnie egzegetycznych zdobyczy ostatniego wieku, jest nieekumeniczny, niedialogowy, lecz apodyktyczny i autorytarny. Nie można zatem mówić o aktualności jego nauki - ani przed dziesięciu laty, ani tym bardziej dzisiaj. Znaczenie i ograniczenia Katechizmu Co należy sądzić o takich opiniach? Aby spojrzeć na nie we właściwym świetle i nawiązać dialog z ich autorami - o ile są do tego gotowi - trzeba najpierw zastanowić się nad istotą katechizmu jako takiego. Katechizm nie jest podręcznikiem teologii, lecz wykładem wiary czy też: nauką wiary. To podstawowe odróżnienie nie jest obecne w dzisiejszej świadomości teologicznej w sposób wystarczający. Tego, w co mamy wierzyć, nie odkrywa teologia na drodze intelektualnej refleksji - gdyby tak było, to chrześcijańska wiara byłaby wytworem naszego własnego myślenia i nie różniłaby się od filozofii religii. Dobrze rozumiana teologia jest dążeniem do zrozumienia poprzedzającego ją daru poznania. Katechizm cytuje w tym kontekście znane słowa św. Augustyna, w których dobrze została wyrażona istota teologicznej refleksji: "Wierzę, aby rozumieć, i rozumiem, aby głębiej wierzyć" (nr 158; sermo 43, 7, 9). Konstytutywnym wymiarem teologii jest relacja pomiędzy darem, który dał nam Bóg w wierze Kościoła, i naszym wysiłkiem przyswojenia sobie tego daru poprzez racjonalną refleksję. Zadaniem Katechizmu jest przedstawienie tego daru, formuły wiary, która ukształtowała się w dziejach Kościoła; Katechizm jest głoszeniem wiary, a nie teologią, chociaż oczywiście odpowiednie przedstawienie nauki wiary Kościoła wymaga rozumiejącego współ-myślenia i w tym sensie wiara otwarta jest na rozumienie i teologię. Nie znosi to jednak różnicy między przepowiadaniem czy świadectwem z jednej strony, a teologiczną refleksją z drugiej. Tym samym dotykamy kwestii rodzaju literackiego, który jest konsekwencją tego zadania. Językową postacią Katechizmu nie jest dyskusja - Questio disputata jako klasyczny wyraz refleksji teologicznej. Jego językową postacią jest raczej świadectwo, przepowiadanie, które płynie z wewnętrznej pewności wiary. Również tutaj istnieją różne stopnie: świadectwo zwraca się do kogoś innego i dlatego bierze pod uwagę jego horyzont rozumienia. Również świadectwo niesie w sobie rozumiejące przyjęcie słowa; różni się jednak od języka rozumu, który prowadzi badania naukowe. W przypadku Katechizmu Kościoła Katolickiego dochodzi tu jeszcze jeden czynnik: adresaci książki, od których zależy sposób prowadzenia dialogu, są bardzo różnorodni. W czwartym punkcie wspomnianej powyżej Konstytucji Apostolskiej Papież wymienia odbiorców, do których adresowana jest książka: pasterze i wierni, przy czym szczególnie chodzi o tych członków Kościoła, którzy pracują w katechezie,- następnie mówi o "wszystkich wiernych", o wsparciu dążeń ekumenicznych, a na końcu stwierdza, że "Katechizm Kościoła Katolickiego zostaje ofiarowany każdemu człowiekowi żądającemu od nas uzasadnienia nadziei, która jest w nas (por. 1 P 3, 15), i pragnącemu poznać wiarę Kościoła katolickiego". Jeśli weźmiemy pod uwagę, że chodzi tu nie tylko o różne poziomy wykształcenia, ale o wszystkie kontynenty i bardzo różne sytuacje kulturowe, to staje się jasne, że Katechizm nie może stanowić ostatniego stopnia na drodze przekazywania wiary, lecz wymaga dalszych zapośredniczeń. Jeśli ze względu na określony krąg ludzi - na przykład ze względu na intelektualistów świata zachodniego - stanie się nazbyt bezpośrednio "dialogiczny", przejmując ich styl, to dla wszystkich innych stanie się niedostępny. Dlatego styl Katechizmu musiał się w pewnym sensie wznieść ponad konteksty kulturowe, zwracając się do człowieka jako takiego, a dalsze zapośredniczenie pozostawiając odpowiednim Kościołom lokalnym. Fakt, że Katechizm został pozytywnie przyjęty w różnych krajach i w różnych środowiskach społecznych świadczy o tym, że dążenie do zrozumiałości ponad granicami wykształcenia i kultur zostało zrealizowane zaskakująco dobrze. Nie można poddawać w wątpliwość możliwości wyrażenia naszej wiary w ogólnie zrozumiałym języku, a zatem również możliwości przygotowania tego rodzaju dzieła. Gdyby bowiem nie było to możliwe, to jedność Kościoła, jedność wiary, jedność ludzkości byłyby fikcją. Jak jednak - wychodząc poza problemy formalne -wygląda kwestia treściowej aktualności Katechizmu? Jeśli chcielibyśmy wyczerpująco odpowiedzieć na to pytanie, musielibyśmy poddać analizie jego kolejne części. Dokonalibyśmy przy tym wielu cennych odkryć i zobaczylibyśmy, jak głęboko obecne są w nim impulsy płynące z Soboru Watykańskiego II i jak wiele nowych bodźców może zaczerpnąć z niego refleksja teologiczna (i to właśnie dzięki jego dystansowi wobec naukowo uprawianej teologii). Pouczający byłby ogólny przegląd różnych tematów, takich jak ekumenizm, stosunek Izrael-Kościół, relacja pomiędzy wiarą i religiami, wiarą i stworzeniem, symbolami i znakami itd. To wszystko nie jest tu możliwe. Chciałbym ograniczyć się tylko do kilku charakterystycznych przykładów, które były szczególnie obecne w dyskusji publicznej. Pismo Święte w Katechizmie Szczególnie głośna była krytyka dotycząca sposobu korzystania z Pisma Świętego w Katechizmie. Jak już wspomnieliśmy, twierdzono, że Katechizm pomija wyniki badań egzegetycznych ostatniego wieku; naiwne byłoby na przykład cytowanie tekstów z Ewangelii według św. Jana jako opisu historycznej postaci Jezusa,- Katechizm miałaby charakteryzować fundamentalistyczna dosłowność interpretacji itd. Ze względu na wspomniane powyżej specyficzne zadanie Katechizmu trzeba się było rzeczywiście poważnie zastanowić, w jaki sposób potraktować w nim egzegezę historyczno-krytyczną. W przypadku dziEła, które ma przedstawiać wiarę - a nie hipotezy -i które na długi czas ma stanowić "pewny i autentyczny punkt odniesienia w nauczaniu doktryny katolickiej" [Depositum fidei, nr 4), trzeba było pamiętać o tym, jak szybko zmieniają się hipotezy egzegetyczne i że również w tym samym czasie wiele tez egzegetycznych nie znajduje powszechnego uznania. Dlatego też Katechizm poświęcił osobny artykuł -numery 101-141 - refleksji na temat właściwego sposobu korzystania z Pisma Świętego w przepowiadaniu wiary. Wybitni egzegeci uznali tę część za udaną syntezę ukazującą istotę takiej interpretacji Pisma Świętego, która nie jest tylko historyczna, lecz przede wszystkim teologiczna. Należy przy tym odpowiedzieć na pytanie: czym właściwie jest Pismo Święte? Co sprawia, że ów w pewnym stopniu heterogeniczny zbiór pism, których czas powstania obejmuje tysiąc lat, staje się jedną księgą, którą interpretuje się jako księgę świętą? Kiedy próbujemy odpowiedzieć na te pytania, widzimy zarazem to, co jest specyficzne dla wiary chrześcijańskiej, jak i dla obecnego w niej rozumienia objawienia. Swoistą cechą wiary chrześcijańskiej jest najpierw to, że odnosi się ona do wydarzeń historycznych, czy też lepiej: do serii powiązanych ze sobą rzeczywistych wydarzeń. W tym sensie pytanie o fakty, o realne wydarzenia jest dla niej istotne i dlatego musi w niej być również miejsce dla metody historycznej. Ale te wydarzenia historyczne mają znaczenie dla wiary tylko o tyle, o ile jest ona przekonana, że w specyficzny sposób działa w nich sam Bóg i że wydarzenia te niosą w sobie coś więcej niż tylko czysto historyczną faktyczność. Ów "naddatek" pochodzi spoza nich i nadaje im znaczenie, które dotyczy wszystkich czasów i wszystkich ludzi. Nie można go oddzielić od faktów, nie jest on znaczeniem, które nadano im później, lecz jest obecny w samym wydarzeniu, przekraczając jednak samą faktyczność. Na tej właśnie obecnej w fakcie transcendencji polega znaczenie całej historii biblijnej. Owa specyficzna struktura dziejów biblijnych wyrażona została w biblijnych księgach: są one z jednej strony wyrazem historycznego doświadczenia określonego ludu, ale ponieważ sama historia jest czymś więcej niż doświadczeniem tego ludu, w księgach tych mówi nie tylko lud, lecz Bóg, który działa w nim i przez niego. Postać "autora", która jest tak ważna dla badań historycznych, ma zatem trzy poziomy: indywidualny autor włączony jest w cały lud. Świadczą o tym dokonywane wciąż na nowo zmiany w księgach; krytyka źródeł (pomimo przesady i wielu niesprawdzonych hipotez) dokonała w tej dziedzinie wielu cennych odkryć. Ostatecznie tym, kto mówi, nie jest indywidualny autor; teksty rosną w procesie refleksji, kultury, nowego rozumienia, który przekracza poszczególnych autorów. Ale właśnie w tym procesie, który relatywizuje indywidualnych autorów, realizuje się głębsza transcendencja: w procesie przekroczenia, oczyszczenia, wzrastania działa inspirujący Duch, który słowa przekłada na czyny i wydarzenia, a wydarzenia i czyny wyraża w słowach. Jeśli uświadomimy sobie ten naszkicowany tu tylko w zarysie proces powstawania Pisma Świętego, to widzimy, że jego interpretacja - nawet niezależna od właściwych kwestii wiary - musi być bardzo złożona. Ten jednak, kto sam żyje wiarą tego ludu i uczestniczy w jej wewnętrznym procesie, w interpretacji, musi wziąć pod uwagę również tę ostateczną instancję, w której działanie wierzy. Dopiero wówczas możemy mówić o wykładni teologicznej, która nie znosi wprawdzie interpretacji historycznej, ale nadaje jej nowy, szerszy wymiar. Na podstawie tych ustaleń Katechizm opisuje podwójny wymiar właściwej interpretacji biblijnej, której częścią są z jednej strony typowe drogi interpretacji historycznej, ale z drugiej - jeśli literaturę tę uważamy za jedną księgę, i to świętą - muszą one zostać uzupełnione o jeszcze inne metody. W nawiązaniu do Dei Verbum rozdział 12 w numerach 109. i 110. wskazane zostały istotne wymagania historyczne: należy zwracać uwagę na to, co autorzy chcieli rzeczywiście powiedzieć, trzeba uwzględnić okoliczności ich czasu i kultury, a także przyjęte sposoby myślenia, mówienia i opowiadania (nr 110). Ale to wszystko trzeba powiązać z tymi metodycznymi elementami, które wynikają z rozumienia wielu ksiąg jako jednej, jako podstawy życia ludu Bożego w Starym i w Nowym Testamencie: należy zwracać uwagę na treść i jedność całego Pisma Świętego, czytać je w żywej tradycji całego Kościoła, uwzględniać analogię wiary (nr 112-114). Chciałbym tu zacytować piękny tekst, w którym Katechizm przedstawia znaczenie jedności Pisma Świętego, ilustrując swoją naukę cytatem ze św. Tomasza: "Jakkolwiek byłyby zróżnicowane księgi, z których składa się Pismo Święte, to jest ono jednak jedno ze względu na jedność Bożego zamysłu, którego Jezus Chrystus jest ośrodkiem i sercem, otwartym po wypełnieniu Jego Paschy. "Serce Chrystusa oznacza Pismo Święte, które pozwala poznać serce Chrystusa. Przed męką serce Chrystusa było zamknięte, ponieważ Pismo Święte było niejasne. Pismo Święte zostało otwarte po męce, by ci, którzy je teraz rozumieją, wiedzieli i rozeznawali, w jaki sposób powinny być interpretowane proroctwa" (św. Tomasz z Akwinu, Expositio in Psalmos, 21, 11)" (nr 112). Z tej bogatej wiedzy na temat tego literackiego tworu, jakim jest Biblia, wynika, że znaczenia jej poszczególnych tekstów nie można sprowadzać do historycznych intencji - ustalonych zazwyczaj hipotetycznie - ich pierwszego autora. Wszystkie teksty są włączone w proces dalszego pisania Biblii, który coraz lepiej odsłania zawarty w nich potencjał sensu; dlatego żaden tekst nie należy po prostu do jednego historycznego autora. Ponieważ sam tekst ma charakter procesu, dlatego również jego literacka forma nie dopuszcza zamknięcia go w pewnej historycznej chwili, przez co zostałby on niejako zamknięty w przeszłości, podczas gdy czytanie Pisma Świętego jako Biblii oznacza wiarę w to, że w historycznych słowach znajduje się teraźniejszość i otwiera się przyszłość. Rozwiniętą przez Ojców Kościoła i usystematyzowaną w średniowieczu naukę o wielu sensach Pisma Świętego uznaje się dzisiaj ponownie za naukowo uzasadnioną ze względu na istotę tego swoistego tworu literackiego. Dlatego Katechizm krótko przedstawia tradycyjną doktrynę o czterech sensach Pisma Świętego (należałoby tu właściwie mówić o czterech wymiarach sensu tekstu). Po pierwsze, mamy tak zwany sens dosłowny, tj. znaczenie historyczno-literackie,- próbujemy go zrozumieć jako wyraz historycznej chwili, w której powstawał dany tekst. Po drugie, mamy tak zwany "sens alegoryczny". Niestety, owo nadużywane słowo utrudnia nam zrozumienie tego, o co tu chodzi: w słowach zapisanych w określonej sytuacji historycznej obecna jest droga wiary, która włącza ów tekst w całość Biblii, wiążąc go z Bogiem i odnosząc go do Boga na wszystkie czasy. Po trzecie, mamy wymiar moralny - Słowo Boże jest jednocześnie wskazaniem; a po czwarte, eschatologiczny - wychylenie ku temu, co ostateczne,- tradycja nazywa ten wymiar "sensem anagogicznym". Ta dynamiczna wizja Biblii w kontekście toczących się dziejów ludu Bożego prowadzi do następnego ważnego stwierdzenia dotyczącego istoty chrześcijaństwa: "Wiara chrześcijańska nie jest jednak "religią Księgi" - stwierdza zwięźle Katechizm (nr 108). Jest to niezwykle ważne stwierdzenie. Wiara nie odnosi się po prostu do Księgi, która jako taka byłaby dla niej jedyną i ostateczną instancją. W centrum wiary chrześcijańskiej nie znajduje się Księga, lecz osoba -Jezus Chrystus, który sam jest żywym Słowem Bożym i interpretuje siebie samego poprzez słowa Pisma; słowa te mogą być zatem właściwie zrozumiane tylko w związku z Jezusem, w żywej relacji do Niego. A ponieważ Chrystus powołał do istnienia Kościół jako swój żywy organizm, jako swoje "ciało", związek z Nim wymaga włączenia w pielgrzymujący lud, który - jak już widzieliśmy - jest właściwym ludzkim autorem i właścicielem Biblii. Jeśli żyjący Chrystus jest właściwą normą interpretacji Biblii, oznacza, to, że Księgę tę rozumiemy poprawnie jedynie w synchronicznym i diachronicznym rozumieniu wiary całego Kościoła. Poza tym życiowym kontekstem Biblia staje się mniej lub bardziej różnorodnym zbiorem ksiąg, nie jest jednak aktualnym drogowskazem dla naszego życia. Nie da się oddzielić Pisma i Tradycji. Ten konieczny związek w niezrównany sposób pokazał Johann Adam Móhler, wielki teolog z Tybingi, w swoim klasycznym dziele Die Einheit in der Kirche ("Jedność w Kościele"). Na ten związek wskazuje też Katechizm,- zawarty jest w nim jednocześnie autorytet Kościoła w sprawach interpretacji Pisma, co wyraźnie podkreśla św. Piotr w swoim Drugim Liście: "To przede wszystkim miejcie na uwadze, że żadne proroctwo Pisma nie jest dla prywatnego wyjaśnienia" (1, 20). Ta wizja interpretacji Pisma Świętego, zawarta w Katechizmie, okazuje się zgodna z głównymi tendencjami najnowszej egzegezy. Kanoniczna interpretacja Pisma Świętego wskazuje na jedność Biblii jako zasadę interpretacji; coraz bardziej uznaje się też równoprawność interpretacji synchronicznej i diachronicznej. Na ten istotny związek Pisma i Tradycji wskazują wybitni egzegeci wszystkich wyznań; widać coraz wyraźniej, że interpretacja oderwana od życia Kościoła i od jego historycznych doświadczeń pozostaje niezobowiązująca i nie może wyjść poza status hipotezy, która w każdej chwili musi się liczyć z możliwością jej obalenia. Istnieją dobre racje, aby zrewidować przedwczesne sądy o anachronicznym charakterze interpretacji Pisma Świętego w Katechizmie,- należy cieszyć się z tego, że Katechizm bez uprzedzeń odczytuje Pismo jako aktualne słowo i dlatego we wszystkich jego częściach czerpie z niego jak z żywego źródła. Nauka o sakramentach w Katechizmie Proszę pozwolić, że powiem jeszcze kilka słów na temat aktualności drugiej i trzeciej części Katechizmu. Inspirowana w pełni Soborem Watykańskim II nowość drugiej części poświęconej sakramentom, widoczna jest już w jej tytule: "Celebracja misterium chrześcijańskiego". Oznacza to, że sakramenty z jednej strony ujęte zostały historycznie, z punktu widzenia misterium paschy - wielkanocnego centrum życia i dzieła Chrystusa - jako uobecnienie tajemnicy wielkanocnej, w którą zostajemy włączeni. Z drugiej strony oznacza to, że sakramenty interpretowane są liturgicznie, przez odniesienie do konkretnej celebracji liturgicznej. W stosunku do tradycyjnej scholastycznej nauki o sakramentach Katechizm oznacza istotny zwrot. Już teologia średniowieczna w znacznym stopniu oddzieliła teologiczną refleksję o sakramentach od liturgii i ujęła je w kategoriach ustanowienia, znaku, działania, szafarza i adresata, przy czym tylko część dotycząca znaku miała związek z liturgią. Oczywiście, również na znak nie patrzono przez pryzmat jego zakorzenienia w żywej liturgii, lecz analizowano go w filozoficznych kategoriach materii i formy. W ten sposób teologia i liturgia coraz bardziej się rozchodziły; dogmatyka nie interpretowała liturgii, lecz abstrakcyjne treści teologiczne, tak że liturgia musiała przypominać rodzaj zbioru ceremonii, które są otoczką tego, co istotne, czyli materii i formy, i dlatego też są z zasady zastępowalne. "Liturgika" (o ile można w ogóle o niej mówić w tej sytuacji) stała się nauką o obowiązujących normach liturgicznych, przypominając swego rodzaju prawny pozytywizm. Ruch liturgiczny lat dwudziestych próbował przezwyciężyć ten niebezpieczny rozdział, starając się zrozumieć istotę sakramentu z punktu widzenia jego postaci liturgicznej. Chodziło o to, aby liturgii nie pojmować jako mniej lub bardziej przypadkowego zbioru ceremonii, lecz jako płynący z wnętrza sakramentu i właściwy dla niego sposób wyrazu celebracji liturgicznej. Konstytucja o liturgii Soboru Watykańskiego II zwięźle przestawiła tę syntezę, stawiając w ten sposób teologii i katechezie zadanie głębszego zrozumienia związku liturgii Kościoła i jego sakramentów. Niestety, zadanie to zostało wypełnione tylko w niewielkim stopniu. W liturgice zauważamy znowu tendencję do oddzielenia się od dogmatyki i pojmowania jej jako rodzaju techniki celebracji liturgicznej. I odwrotnie, również dogmatyka nie przyswoiła sobie w wystarczający sposób wymiaru liturgicznego. Zapał reformatorski opiera się nieraz na błędnej wizji liturgii jako zbioru ceremonii, które można dowolnie zastępować. W Katechizmie znajdujemy natomiast słowa, które płyną z głębi autentycznego rozumienia liturgii: "Z tego powodu żaden obrzęd sakramentalny nie może być zmieniany ani poddawany manipulacji przez szafarza czy przez wspólnotę. Nawet najwyższy autorytet w Kościele nie może dowolnie zmieniać liturgii; może to czynić jedynie w posłuszeństwie wiary i w religijnym szacunku dla misterium liturgii" (nr 1125). W swoim traktacie o liturgii, który otwiera część poświęconą sakramentom, Katechizm wykonał istotny krok naprzód i dlatego spotkał się też z uznaniem ze strony wybitnych liturgistów (jako przykład możemy tu wymienić Balthasara Fischera z Trewiru). Nie wchodząc w szczegóły, chciałbym zwrócić uwagę tylko na niektóre aspekty zawartej w Katechizmie nauki o sakramentach; świadczą one dobitnie o jej aktualności. Zamiarowi ujęcia poszczególnych sakramentów z punktu widzenia ich liturgicznej postaci wydawał się sprzeciwiać fakt, że liturgia Kościoła składa się z wielu rytów,- nie istnieje zatem jedna postać liturgii dla całego Kościoła. Nie byłoby to problemem dla katechizmu, który dotyczyłby tylko Kościoła zachodniego (łacińskiego) lub jakiegoś Kościoła lokalnego. Ale Katechizm, który chce być w ścisłym sensie "katolicki", tj. obejmuje cały Kościół wraz z wielkością jego rytów, nie może uprzywilejowywać jednego rytu. Co zatem należy zrobić? Katechizm cytuje (nr 1345) najpierw najstarszy tekst opisu celebracji Eucharystii, który około roku 155 po Chrystusie zapisał św. Justyn Męczennik w apologii chrześcijaństwa adresowanej do pogańskiego cesarza Antoniusza Piusa (138-161). W tym podstawowym świadectwie tradycji, które poprzedza ukształtowanie się poszczególnych rytów, można dostrzec istotną strukturę celebracji eucharystycznej, która obecna jest we wszystkich rytach - "mszę wszystkich wieków". Sięgnięcie po ten tekst pozwala zarazem na lepsze rozumienie poszczególnych rytów i na odkrycie w nich wspólnego szkieletu centralnego sakramentu chrześcijaństwa, który ostatecznie wywodzi się z czasów apostolskich i w ten sposób nawiązuje do ustanowienia tego sakramentu przez Pana. Przyjęte tu rozwiązanie jest znamienne dla koncepcji całego Katechizmu, który nie może być ani tylko zachodni, ani tylko bizantyjski, lecz powinien obejmować pełny wymiar tradycji. Cennym elementem Katechizmu jest duża liczba cytatów z pism Ojców Kościoła i świadków wiary - mężczyzn i kobiet -z wszystkich wieków. Spojrzenie na indeks pokazuje, że wiele miejsca przyznano Ojcom Kościoła ze Wschodu i z Zachodu; obecne są w nim jednak również głosy świętych kobiet - Joanny D'Arc, Juliany z Norwich, Katarzyny ze Sieny, Róży z Limy, Teresy z Lisieux, Teresy z Awila. Już samo to bogactwo cytatów sprawia, że Katechizm może służyć zarówno refleksji osobistej, jak i przepowiadaniu. Inną cechą teologii kultu zawartej w Katechizmie jest podkreślenie pneumatologicznego wymiaru liturgii, przy czym to właśnie pneumatologia - nauka o Duchu Świętym - jest tematem, przy którym Katechizm - jeśli chce się poznać właściwą mu fizjonomię - trzeba czytać w całości. Podstawowy jest tu rozdział o Duchu Świętym, w ramach wykładni wyznania wiary (nr 683-747). Katechizm wskazuje najpierw na wewnętrzną więź chrystologii i pneumatologii, która widoczna jest już w imieniu Mesjasz -Chrystus: namaszczony. Przez "namaszczenie" tradycja rozumie bowiem przepojenie Chrystusa przez Ducha Świętego, przez żywy "olej". Za szczególnie ważny i pomocny uważam fragment dotyczący obrazów Ducha Świętego (nr 694- 701), w którym widoczna jest też typowa cecha Katechizmu: uwaga, którą poświęca on obrazom i symbolom. Katechizm nie wyraża się tylko w abstrakcyjnych pojęciach, lecz na pierwszym planie stawia właśnie symbole, które umożliwiają nam wewnętrzną wizję, wskazują na to, że kosmos odsyła do tajemnicy Boga, a jednocześnie nawiązuje relację ze światem religii. Akcent położony na obraz i symbol odsyła nas ponownie do dziedziny teologii liturgii, jako że celebracja liturgiczna karmi się przede wszystkim symbolami. Temat Ducha Świętego powraca w nauce o Kościele (nr 797-810) jako aspekt istotnie trynitarnej wizji Kościoła. Obszernie omawia się go również w części poświęconej sakramentom (nr 1091-1112), również tutaj jako część trynitarnej charakterystyki liturgii. Pneumatologiczna refleksja nad liturgią pomaga nam też poprawnie rozumieć Pismo Święte - dzieło Ducha Świętego. W czasie roku liturgicznego Kościół przypomina całe dzieje zbawienia i - czytając Pismo doświadcza duchowo, tj. w Duchu Świętym jako autorze Pisma - aktualności tych dziejów. Pochodzenie całego Pisma od jednego Ducha pozwala nam też zrozumieć wewnętrzną jedność Starego i Nowego Testamentu; w Katechizmie jest to zarazem miejsce, w którym wskazuje on na głębokie związki pomiędzy liturgią żydowską i chrześcijańską (nr 1096). Na marginesie można dodać, że również temat relacji Kościoła i Izraela obecny jest w całym Katechizmie i dlatego nie można go zrozumieć z punktu widzenia tylko jednego fragmentu. Nie trzeba też dodawać, że silne podkreślenie roli pneumatologii łączy Katechizm z Kościołami Wschodu. Katechizm poświęcił też należną uwagę związkowi kultu i kultury. O inkulturacji można sensownie mówić tylko o tyle, o ile wymiar kultury jest istotnym wymiarem kultu. Ponadto interkulturowe spotkanie może być czymś więcej niż tylko aspektem czysto zewnętrznym, jeśli w tradycyjnych rytualnych postaciach chrześcijańskiego kultu obecne jest wewnętrzne odniesienie do innych kultów i form kulturowych. Dlatego Katechizm wskazuje na kosmiczny wymiar liturgii chrześcijańskiej, który jest istotny w wyborze i interpretacji jej symboli. "Wielkie religie ludzkości świadczą często w sposób bardzo wyraźny o kosmicznym i symbolicznym znaczeniu obrzędów religijnych. Liturgia Kościoła przyjmuje, integruje i uświęca elementy stworzenia i kultury ludzkiej, nadając im godność znaków łaski, nowego stworzenia w Jezusie Chrystusie" (nr 1149). Niestety, w niektórych częściach Kościoła reforma liturgii rozumiana była czysto intelektualnie - jako forma religijnego pouczenia - i przez to została kulturowo zubożona w dziedzinie obrazów, muzyki, kształtowania przestrzeni liturgicznej i celebracji. W interpretacji skierowanej jednostronnie do wspólnoty, w której starano się uwzględnić jedynie potrzeby ludzi w niej obecnych, wielki kosmiczny oddech liturgii, jej rozmach i dynamika zostały w różny sposób okrojone. W obliczu takich błędnych form reformy Katechizm proponuje odpowiednie środki zaradcze, na które oczekuje szczególnie nowe pokolenie. Nauka o moralności chrześcijańskiej w Katechizmie Przyjrzyjmy się na koniec trzeciej części Katechizmu, zatytułowanej "Życie w Chrystusie" i poświęconej chrześcijańskiej doktrynie moralnej. Przy opracowaniu Katechizmu była to bez wątpienia najtrudniejsza część - z jednej strony ze względu na spory co do zasad, na których należy budować chrześcijańską naukę o moralności, z drugiej zaś ze względu na trudność problemów z dziedziny etyki politycznej, społecznej i bioetyki i z racji ich nieustannego rozwoju w obliczu nowych faktów. Z podobną sytuacją mamy do czynienia w dziedzinie antropologii, gdzie wciąż toczy się spór o małżeństwo i rodzinę oraz o etykę seksualną. Katechizm nie twierdzi, że przedstawiona w nim systemowa postać teologii moralnej jest jedyną możliwą czy też najlepszą. Nie na tym polegało jego zadanie. Katechizm pokazuje istotne związki antropologiczne i teologiczne, które są konstytutywne dla moralnego działania człowieka. Punktem wyjścia jest w nim wskazanie na godność człowieka, która stanowi o jego wielkości, a zarazem jest podstawą ciążących na nim zobowiązań. Następnie wewnętrzną siłę i drogowskaz działania moralnego dostrzega Katechizm w dążeniu człowieka do szczęścia. Podstawowym pragnieniem człowieka, którego nikt nie może odrzucić, jest dążenie do szczęścia, do udanego, spełnionego życia. Katechizm nawiązuje tu do Ojców Kościoła, zwłaszcza do św. Augustyna, według którego teologia moralna jest nauką o spełnionym życiu - jej zadanie polega na przedstawieniu zasad, których przestrzeganie prowadzi do szczęścia. Katechizm łączy tę podstawową ideę ludzkiej refleksji nad moralnością z ewangelicznymi błogosławieństwami, które uwalniają pojęcie szczęścia od wszelkiej banalizacji, nadając mu jego prawdziwą głębię i ukazując w ten sposób jego związek z dobrem jako takim, z dobrem osobowym - z Bogiem. Następnie przedstawione są podstawowe rzeczywistości dotyczące działania moralnego - wolność, przedmiot i intencja czynu, uczucia, sumienie, cnoty, grzech, społeczny charakter człowieczeństwa, a także relacja między prawem i łaską. Chrześcijańska teologia moralna nigdy nie jest po prostu etyką prawa; przekracza ona jednak również ramy etyki cnót. Jest etyką dialogiczną, ponieważ moralne działanie człowieka płynie ze spotkania z Bogiem - nie jest zatem nigdy działaniem autarkicznym, autonomicznym, dokonaniem czysto ludzkim, lecz odpowiedzią na dar miłości i włączeniem w dynamikę miłości - w dynamikę samego Boga - która dopiero rzeczywiście wyzwala człowieka i przywraca mu jego wielkość. Dlatego działanie moralne nie jest nigdy ani własnym dokonaniem, ani czymś narzuconym z zewnątrz. Prawdziwe działanie moralne jest w całości darem i właśnie dzięki temu jest naszym własnym czynem -to, co własne, rozwija się bowiem tylko poprzez dar miłości i odwrotnie: dar nie pozbawia człowieka jego człowieczeństwa, lecz przywraca go sobie. Sądzę, że istotny jest również fakt, iż Katechizm umieścił naukę o usprawiedliwieniu w sercu swojej etyki. W ten sposób ukazana została więź łaski i wolności, bycia-od-innego i bycia-dla-innego jako prawdziwego bycia. W dyskusji na temat usprawiedliwienia pomiędzy katolikami i protestantami wciąż na nowo - i słusznie - powracało pytanie: jak wyjaśnić współczesnemu człowiekowi naukę o usprawiedliwieniu i jak go przekonać, że ma mu ona coś do powiedzenia? Sądzę, że Katechizm - przez umieszczenie tego tematu w ramach antropologicznego pytania o właściwe działanie człowieka - uczynił wielki krok w kierunku takiego nowego rozumienia. Aby pokazać, jaki duch ożywia traktat o usprawiedliwieniu w Katechizmie, chciałbym zacytować trzy jego fragmenty, które pochodzą z wielkiej tradycji Ojców Kościoła i świętych. "Św. Augustyn uważa, że "usprawiedliwienie grzesznika jest większym dziełem aniżeli stworzenie nieba i ziemi», ponieważ "niebo i ziemia przeminą», zbawienie zaś i sprawiedliwość wybranych, czyli tych, których wybrał, będą trwać wiecznie (In Evangelium fohannis tractatus, 72, 3). Uważa on nawet, że usprawiedliwienie grzeszników przewyższa stworzenie aniołów w sprawiedliwości, albowiem świadczy o jeszcze większym miłosierdziu" (nr 1994). Słowa te uzupełnia następny cytat ze św. Augustyna - jego modlitwa, w której mówi do Boga: "Gdy dokonałeś wszystkich dzieł i ujrzałeś, że są one bardzo dobre - siódmego dnia odpocząłeś. Odczytujemy to w Twojej Księdze jako zapowiedź, że i my po naszych dziełach, które są bardzo dobre, gdyż Ty dałeś nam łaskę do ich wypełnienia, w szabacie życia wiecznego odpoczniemy w Tobie" [Wyznania 13, 36, 51) (2002). Dodajmy tu jeszcze piękny cytat ze św. Teresy z Lisieux: "Mam nadzieję, że po tym ziemskim wygnaniu pójdę radować się z Tobą w Ojczyźnie; nie chcę jednak zbierać zasług, na Niebo chcę pracować jedynie z Miłości ku Tobie... Pod wieczór życia stanę przed Tobą z pustymi rękoma, bo nie proszę Cię, Panie, byś liczył moje uczynki. Wszelka nasza sprawiedliwość jest skażona w Twoich oczach. Pragnę więc przyodziać się Twoją własną Sprawiedliwością i jako dar Twojej Miłości otrzymać wieczne posiadanie Ciebie samego..." (nr 2011). Część dotycząca usprawiedliwienia jest istotnym ekumenicznym przyczynkiem Katechizmu. Pokazuje to jednocześnie, że ekumenicznego wymiaru Katechizmu nie można ocenić właściwie, jeśli szuka się w nim jedynie cytatów z dokumentów ekumenicznych lub powszechnie znanych haseł; można to uczynić tylko wówczas, gdy czytamy go w całości; wtedy zaś widzimy, że całość Katechizmu przenika poszukiwanie tego, co łączy. Szczegółową teologię moralną Katechizm przedstawia na podstawie Dekalogu. Katechizm interpretuje Dekalog - co ma pełne uzasadnienie w Biblii -dialogicznie, tj. w kontekście przymierza. Za Orygenesem podkreśla, że pierwszym słowem Dekalogu jest wolność, która dzięki Bożemu przewodnictwu staje się wydarzeniem: "Ja jestem Pan, twój Bóg, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli" (nr 2061). Działanie moralne okazuje się zatem "odpowiedzią na inicjatywę miłości Pana" (nr 2062); za św. Ireneuszem Dekalog interpretowany jest jako droga do przyjaźni z Bogiem i do życia w zgodzie z bliźnim (por. nr 2063). Dekalog widziany jest zatem z jednej strony w kontekście przymierza i dziejów zbawienia, jako wydarzenie słowa i odpowiedzi, ale z drugiej pojmowany jest jako wyraz etyki racjonalnej, jako przypomnienie o tym, co rozum jest w stanie zobaczyć. Katechizm ponownie cytuje św. Ireneusza: "Od początku Bóg zakorzenił w sercach ludzi zasady prawa naturalnego. Potem ograniczył się do ich przypomnienia. Był to Dekalog" [Adversus haereses, IV, 15, 1) (nr 2070). Jest to ważna cecha etyki Katechizmu: apeluje on do rozumu i jego możliwości poznawczych. Moralność, która odwołuje się do Dekalogu, jest moralnością racjonalną,-korzysta z pomocy rozumu, którym obdarzył nas Bóg i który poprzez swoje słowo przypomina nam o tym, co zapisane jest w głębi naszej duszy. Można się dziwić, że w konstrukcji etyki przedstawionej w Katechizmie stosunkowo niewielką rolę odgrywa chrystologia. W przedsoborowych podręcznikach teologii moralnej skupiano się głównie na prawie naturalnym. Ruch odnowy z okresu międzywojennego postulował natomiast swoiście teologiczne ujęcie moralności, proponując przyjęcie jako zasady budowy teologii moralnej naśladowanie Chrystusa lub po prostu miłości jako podstawy wszelkiego działania moralnego. Soborowa Konstytucja o Kościele w świecie współczesnym (Gaudium et spes) wspierała ten odwrót od myślenia opartego tylko na prawie naturalnym, stawiając w centrum moralności chrześcijańskiej chrystologię, zwłaszcza tajemnicę paschalną. Postulowano rozwinięcie prawdziwie biblijnej teologii moralnej - taki był imperatyw, który wywnioskowano z Soboru, chociaż wspomniana tu Konstytucja w odniesieniu do poszczególnych tematów stosuje jednak argumentację racjonalną, nie opowiadając się za czysto objawioną moralnością - choćby z tego powodu, że chodziło w niej przecież o dialog ze współczesnym niechrześcijańskim światem na temat istotnych, dotyczących wszystkich wartości. Jeśli podstawową intencję Soboru można mimo wszystko opisać jako zwrot ku biblijnej, chrystocentrycznie interpretowanej moralności, to po Soborze dość szybko dokonał się radykalny przełom: Biblia - jak twierdzono - nie głosi żadnej "kategorialnej" moralności; treść moralności dostępna jest tylko na drodze czysto racjonalnej. Znaczenie Biblii dotyczyłoby płaszczyzny motywacji, ale nie treści. W ten sposób Biblia, a wraz z nią chrystologia, zostały odsunięte na margines teologii moralnej jeszcze bardziej niż dawniej. Różnica w stosunku do przedsoborowej teologii moralnej polegała na tym, że teraz zrezygnowano również z idei prawa naturalnego, w której mimo wszystko obecna była wiara w stworzenie jako podstawa teologii moralnej. Zwrócono się natomiast ku moralności jako rachunku dóbr, której kryterium mogły być ostatecznie tylko przypuszczalne skutki działania; w ten sposób zasadę rachunku dóbr rozszerzono na całą moralność. W tej trudnej sytuacji encyklika Veritatis splendor przedstawiła podstawowe kryteria dotyczące niezbywalnego proprium moralności chrześcijańskiej, a także właściwej relacji wiary i rozumu w procesie formułowania norm etycznych. Katechizm -nie wnosząc roszczenia do systematycznej prezentacji zagadnienia - przygotował te rozstrzygnięcia. Zasada chrystologiczna jest obecna zarówno w ramach tematu szczęścia (błogosławieństwa), jak i w ramach antropologii, w opracowaniu tematów prawa i łaski, a także w Dekalogu; idea przymierza zostaje bowiem ostatecznie skonkretyzowana w osobie Słowa, które stało się ciałem, oraz w Jego nowej interpretacji Dekalogu. Katechizm nie chciał jednak budować na tej podstawie zamkniętego systemu. W poszukiwaniu chrystologicznie zorientowanej etyki należy zawsze pamiętać o tym, że Chrystus jest Logosem, który stał się człowiekiem: oznacza to, że pragnie On również przebudzić nasz rozum. Pierwotne zadanie Dekalogu - przypomnienie nam o tym, co najgłębsze w naszym rozumie - nie zostało wyczerpane wraz ze spotkaniem z Chrystusem, lecz dopiero w Nim uzyskało swoją pełną dojrzałość. Etyka, która przy całym otwarciu na Objawienie chce być zarazem racjonalna, odpowiada właśnie na spotkanie z Chrystusem, w którym otrzymujemy Nowe Przymierze. Ten, kto szuka w Katechizmie nowego systemu teologicznego lub zaskakujących hipotez, zostanie rozczarowany. Ten rodzaj aktualności nie jest sprawą Katechizmu. Przedstawia on ograniczoną wizję całości wiary katolickiej, zaczerpniętą z Pisma Świętego i z całego bogactwa tradycji oraz inspirowaną Soborem Watykańskim II, całość, która właśnie jako taka jest piękna - jest to piękno, które wypływa z blasku prawdy. Aktualność Katechizmu bierze się z na nowo wypowiedzianej i na nowo przemyślanej prawdy. Aktualność ta będzie trwała znacznie dłużej niż szemranie jego krytyków. Źródła „Wer mich gesehen hat, hat den Vater gesehen" (foh 14, 9). Das Antlitz Chństi in der Heiligen Schńft („Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca" [J 14, 9]. Oblicze Jezusa w Piśmie Świętym). „Chi ha visto me ha visto ii Padre" (Gv 14, 9). 11 Volto di Cristo nella Sacra Scrittura, w: II Volto dei Volti Cri-sto. Istituto Internazionale di ricerca sul Volto di Cristo, Gorle 2001, s. 11-18. Verwundet vom Pfeil des Schónen. Das Kreuz und die neue „Asthetik" des Glaubens (Zraniony strzałą piękna. Krzyż i nowa „estetyka" wiary). La corrispondenza del cuore neWincontro con la Bel-lezza, w: „30 Giorni" (9/2002), s. 84-89, również w niemieckim, angielskim, francuskim, portugalskim i hiszpańskim wydaniu 30 Giorni; ponadto w: „Tracce -Litterae communionis - Speciale Meeting 2002" (settem-bre 2002) 34-36, również w niemieckim, angielskim, francuskim i hiszpańskim „Litterae communionis"; po angielsku w: „L'Osservatore Romano", 6. 11. 2002, s. 6-7; po hiszpańsku w: „Humanitas" 29 (2003), s. 9-14. Kommunikation und Kultur. Neue Wege der Evangeli-sierung im dńtten fahrtausend (Komunikacja i kultura. Nowe drogi ewangelizacji w trzecim tysiącleciu). Comunicazione e cultura: Nuovi percorsi per l'Evange-lizzazione nel terzo Millennio. Intervento al Convegno delia CEI „Parabole mediatiche", w: „II Nuovo Areopa-go", 3-4/2002, s. 33-40; również w: „Nuova Umanita", 2003/1, s. 45-53; w: Parabole Mediatiche. Farę cultura nel tempo delia comunicazione, Ufficio Nazionale per le Comunicazione Sociali e Servizio Nazionale per ii pro-getto culturale, Bologna 2003, s. 175-182. Christus - Erlóser aller Menschen. Die Einzigkeit und Universalitdt Christi und seiner Kirche (Chrystus - Odkupiciel wszystkich ludzi. Wyjątkowość i uniwersalność Chrystusa i Jego Kościoła). Die Einzigkeit und Heilsuniversalitdt Jesu Christi und der Kirche, w: „Die Tagespost", 1. 03. 2003, s. 17-19. Auf Christus schauen. Die Gestalt Christi im Spiegel der Versuchungsgeschichte (Postać Chrystusa w zwierciadle opowieści o kuszeniu). Guardare Cristo, w: C. Ruini (i inni), Dialoghi in Catte- drale, Milano 1997, s. 89-111; po niemiecku w: „Diakon Anianus" 26 [W/1997), s. 6-15; również w: Stets war es derHund, der starb, red. M. Miiller, Aachen 1998, s. 375-393; po hiszpańsku w: „Humanitas" 18 (2000), s. 202-220. Das tdgliche Brot und das eucharistische Brot. Eine Me-ditation zu Fronleichnam (Medytacja na Uroczystość Bożego Ciała). Tekst niepublikowany. Eucharistie - Communio - Solidaritdt: Christus ge-genwdrtig und wirksam im Sakrament (Eucharystia -communio - solidarność. Chrystus obecny i działający w sakramencie). The Great Mystery, w: „Inside the Vatican" (August-Sep-tember 2002), s. 10-17; po włosku w: „L'Osservatore Romano", 19. 06. 2002, s. 6 i 8; ponadto w: „Communio" 31 (2002), s. 131-146. Universalitdt und Katholizitdt (Powszechność i katolickość). Universalite et catholicite, w: Christianisme et huma-nisme en Afriąue. Melanges en hommage au cardinal Ber-nardin Gantin, Association des Theologiens du Benin, Paris 2003, s. 157-164. Steht der Katechismus der Katholischen Kirche aufder Hóhe der Zeitl Uberlegungen zehn Jahre nach seiner Veróffentli-chung (Czy Katechizm Kościoła Katolickiego jest na czasie? Refleksje w dziesięciolecie jego publikacji). Lehrmdfiige Aktualitdt des „Katechismus der Katholischen Kirche" zehn Jahre nach seiner Veróffentlichung, w: „L'Osservatore Romano" (D), 15. 11. 2002, s. 9-11; po włosku w: Congregatio pro Clericis, „Sacrum Mini-sterium", Annus VIII, 1/2002, s. 77-95.