ISAAC BASHEVIS S I NG E R GROSIKI NA RAJ i inne opowiadania Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA -. Tytuł oryginału: A Nest Egg for Paradiseand Other Stories Projekt okładki:Joanna Szacłiowska Redakcja graficzno-techniczna. Sławomir Grzmiel Korekta: Janina Zgrze ' ""^ . A Crown of Feathers 1970, 1971,1972,1973 by Isaac Bashevis SingerPossions 1970, 1973, 1974, 1975 by Isaac Bashevis Singer Old Loue1966, 1975, 1976, 1977,1978, 1979 by Isaac Bashevis Singer The Image and Other Stories 1965,1969, 1973, 1980, 1981, 1982, 1983, 1984,1985 byIsaac BashevisSingerfor the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2001 for the Polish translation by Monika Adamczyk-Garbowska for the Polish translation by Elżbieta Petrajtis-0'Neill for the Polish translation by Paweł Śpiewak for the Polish translation by Anna Zbierska ISBN 83-7200-749-7 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA / ^1Warszawa 2001 +- ,^^'^ Wstęp Isaac Bashevis Singer (1904-1991) jest pisarzemdobrzeznanym w Polsce i na świecie, jedynym noblistą piszącymw języku jidysz, który sławę osiągnął dziękiprzekładomjego utworów na język angielski. O ile krytycywysuwająnierzadko zastrzeżenia do powieści Singera, zarzucającmu częste powtórzenia, zbyt luźnąkonstrukcję wątkówi niezbytprzekonujące ich rozwiązania, o tyle zgodnieuznają go za mistrza krótkichform. Szczególny rozgłoszyskały opowiadania utrzymane w tonieludowej baśni,gdzie rzeczywistość miesza się z fantazją, tradycja z nowoczesnością, bluźnierstwoz głęboką wiarą, makabra z humorem, dobro ze złem, a ludzie żyją w niezwykłym świecierządzonym pozornie przez zjawiska nadprzyrodzone. Pozornie, często bowiem zjawiska uznawane powszechnie zanadprzyrodzone przedstawione są tu niczym zwykłe zjawiska przyrodnicze, tyle że nie zbadane jeszcze przezczłowieka. Telepatiajest w tym świecie czymś równienaturalnym jak przyciąganie ziemskie. Bardziej natomiasttajemnicze od telepatii czy jasnowidztwa są motywypostępowania ludzkiego. Zacierając granicę między naturalnym a niezwykłym pisarz ukazuje istniejące w człowieku siły i namiętności, osiągając przy tym zaskakującenierzadkoefekty artystyczne. BohaterowieSingera wywodząsię głównieześrodowiska żydowskiego, ale w jego utworach często występująi Polacy;jednym z przewijających się tematów są stosunki 5. zachodzące między społecznością polską a żydowską. Mimo że większą część życia pisarz spędził w StanachZjednoczonych, w swojej twórczości ciągle powraca dospraw najbardziej mu bliskich, które pamięta z dzieciństwa i młodości przeżytych w Warszawie i Biłgoraju. Jestkronikarzem, który za cel obrał sobiejak najpełniejszeukazanie losów Żydów osiadłych w Polsce, ale nie tylkokronikarzem. Fakty historyczne służą mu bowiem główniejako tło dla rozważań natury religijnej, filozoficznej i moralnej. Podobnie jest z topografią. Pod względem geograficznym Polska Singera to przedewszystkim ziemie dawnej Kongresówki, ze szczególnymuwzględnieniem Warszawy oraz małych miasteczekLubelszczyzny i Mazowsza,a także - choć w mniejszym stopniu- dawna Galicja. Wiele z tych miejsc, takich jak Warka,Góra Kalwaria, Kock, Chełm czy Tyszowce ma w opisywanym przez pisarza świeciezupełnie inne znaczenie niż to,jakie utrwalają w świadomości współczesnych Polakówliteraturapolskai podręczniki historii. Małe,zapomnianeobecnie mieścinyożywają nagle w twórczości Singerajako ważne centrachasydyzmu,siedziby świętych rabinówi cadyków. W okresie biłgorajskim przyszły pisarz nasłuchał sięludowych opowieścio duchach, chochlikach, cudach dokonywanych przez cadyków. Do okresu tego wraca w wieluswoich utworach zawdzięczając mu znajomośćrealiówprowincji: niektórzy bohaterowie opowiadań i powieściwzorowani sąna postaciach krewnych i innych spotkanych wówczas osób. Takjak pobyt w Biłgoraju umożliwił mu poznanieprowincji wraz z jej tradycją i przesądami, tak szerokiekontaktybrata Israela Jehoszui Singera(1893-1944), znanego już w latach dwudziestych pisarza, ułatwiły mu 8 styczność z cyganerią tego okresu - artystami, literatamiskupionymi w ZwiązkuLiteratów i Dziennikarzy Żydowskich przy ulicyTłomackie13 w Warszawie i innymiwolnomyślicielami,którzy pojawiają się jakże często nakartach jego warszawskich, a następnie nowojorskichutworów. Wiele z tego co piszeBashevis Singer, jest rekonstrukcją, legendą, przypowieścią lub wyobrażeniem, tymteż różni się od twórczości tychpisarzy żydowskich,którzy przedstawiali istniejący świat w konwencji realistycznej. Jegoświat możewydać się bardziej egzotycznyŻydom, którzysię z niego wywodzą, niż czytelnikom nieznającymprzedwojennego sztetł. Nic więc dziwnego, żepisarz spotkał się z nieprzychylnym przyjęciemze stronyniektórych krytyków żydowskich. Jego utwory choćpozornie utrzymane w duchu dziewiętnastowiecznegorealizmu są bowiem bardziej bliskie modernistom, mimoże inspirację czerpie on z opowieści chasydzkich czykabalistycznych. Powtarzające się motywy to zagubienie, alienacja, starość, patologiczne stany duchowości,rozkład fizyczny i moralny, ukazane nierzadko na domiarwszystkiego w sposób groteskowy czy tragikomiczny. Singer bardzo chętnie wprowadza do swoich opowieści demony, nie takie jednak,jakie spotykamy w baśniach. Demonem jest bowiem człowiek opętany jakąśmyślą lubpragnieniem. Pisarz daje do zrozumienia, żew każdym z nas oprócz pierwiastków ludzkich tkwiąrównież pierwiastki demoniczne, któreujawniają sięwtedy, gdy namiętność ogarniająca człowieka jest taksilna, że nie mogą jej już powstrzymać żadne hamulce. Czasamimotywsiłnadprzyrodzonych zostajeużytywcelach humorystycznych, częściej jednak mawymiartragiczny. 7. Stosunek Singera do tradycji oraz percepcję jego twórczości przez niektórych czytelników i krytyków traktujących literaturę jako wierne odbicie rzeczywistości,a nie byt samoistny, ilustruje anegdota, którą pisarzprzytacza w jednym z wywiadów. Według jego relacjipewien człowiek podszedł do niego po jednym zwieczorów autorskich w Ameryce i oznajmił: "Może Panoszukiwać cały świat, ale mnie pan nie oszuka. Pochodzęz Frampola, o którym Pan często pisze. Pełno tamseksui diabłów. A ja we Frampolu nie widziałem ani jednego,ani drugiego". Nic dziwnego - Frampol, Goraj czy Warszawa w utworach pisarza nie są w żadnej mierze realistycznym odbiciemtych miejsc, chociaż zmylić nasmogąpieczołowicieodtworzone szczegóły. Często też zaciera sięw nichróżnicamiędzyGorajem a Miami, ulicą Krochmalną aBroadwayem, Polską a Argentyną, jako że napierwszyplanwychodzą zagmatwane ścieżki ludzkiej egzystencji. Możetowłaśnie sprawiło,że czytelnicy często stają przedzagadką,bowiem jegoświat wydaje się jednocześnieznajomy idziwny. Pisarz wydał kilkanaście zbiorów opowiadań, częśćworyginale w jidysz (jako Icchok Baszewis), resztę w przekładach na angielski. Opowiadaniazawarte w tym wyborze pochodzą z tomów Zjawa i inne opowiadania, Późnamiłość. Korona z piór i inneopowiadania oraz Namiętności. Już sametytuły tych książek wskazują, że akcentpołożonyjest nasferę uczuć itajemniczych zjawisk. Dwadzieścia trzy wybrane z nich opowiadania ułożonezostały wten sposób, aby czytelnik mógł odbyć podróżz małych miasteczek Lubelszczyzny i Warszawy sprzedI wojny i okresu międzywojennego poprzez powojennyNowy Jork, Florydę,Brazylię,Argentynę aż do współczes nego Tel Awiwu, gdzie narrator odnajduje w wyobraźnifragment dawnej ulicy Krochmalnej. Narratorami opowiadań są m. in. ciotka Jentł, szklarzZałmen, mały IciełeSinger podsłuchujący nieprzeznaczone dla jego uchahistorie wizbie rabinackiej ojca w Warszawiei domudziadka rabina w Biłgoraju, Icchok, nieśmiały młodzieniecstawiający pierwsze kroki w literackim światkużydowskiej Warszawy i wreszcie ostateczne alter ego pisarza- dojrzały, żydowski prozaik, który szczęśliwym trafemuniknął Zagłady i który odwiedza teraz różne żydowskiespołeczności rozsiane po świecie znajdując w nich okruchydawnej rzeczywistości. Nieco inny charakter od pozostałych,ze względu natak rzadką u Singera idealizację sztetł,ma opowiadanie Syn z Ameryki, osadzonew Leoncinie,rodzinnym miasteczkupisarza. Nostalgiczne i łagodne,obrazuje dawne spokojneżycie mieszkańców sztetł mających skromne wymagania i żyjących zgodnie zzasadamiwiary. Nieskomplikowany byt starszego pokolenia przeciwstawiony zostaje sekularyzującej się i materialistycznienastawionej młodej generacji symbolizowanej przez jednego z mieszkańców, który wyemigrował do Ameryki i któryw czasie wizyty w miasteczku konfrontuje własne oczekiwania wobec życia z wymaganiami mieszkańców. Mimo występujących w poszczególnych opowiadaniachróżnic wczasie iprzestrzeni zaskocząnas liczne podobieństwa między bohaterami, o których to postaciach samautor takkiedyś powiedział: Uwielbiam pisać o histerykach. Uważam, ze wszyscy moibohaterowie są opętani - owładnięci manią, jakimś szaleńczym pomysłem, irracjonalnym lękiem czy namiętnością. Jestem przekonany, ze prawdziwa twórczość literackaosiąga najwięcej, gdyopisuje namiętności. A niedługo po otrzymaniu Nagrody Nobla w 1978 rokuoznajmił żartobliwie w jednym z wywiadów: Piszę o demonach i diablikach, chociażnigdy żadnegoz nich nie widziałem. Oddałbym pot tej nagrody, żebyspotkać jakiegoś demona. Miał oczywiście na myśli demony baśniowe, twórczośćjego bowiem dowodzi, że demonatkwiącego w człowiekupoznał doskonale. \ Monika Adamczyk-Garbowska Grosiki na raj Cała tahistoria wydarzyła się wLublinie. Żyli tam dwajbracia, którzy mieli sklep tekstylny, najokazalszy - jakuważano - w całej guberni. Robili wnim sprawunkinajbogatsi ziemianie, a nawetgubernator i jego żona. Starszybrat,reb Mendel, cieszył się opinią człowiekauczonego. Był wyznawcą słynnego cadyka, reb BunemazPrzysuchy. Ponieważ rebMendel stale oddawał sięstudiom i zgłębianiu chasydzkich opowieści, niewieleczasu zostawało mu na interesy. Zarówno wyglądem, jaki charakterem reb Mendelprzypominałswego ojca, błogosławionej pamięci reb Gorszona: byt wysoki, barczysty,miał czarną brodę i pejsy oraz ujmujący sposób bycia. Młodszy brat, Joel, byłniski, niezbyt skłonny do naukii z natury błazen. Miał płomiennorudewłosy, skąpą rudąbródkę i aniśladu pejsów. Wszystko robił w pośpiechu. Niechodził, tylko biegał. Mówił szybko, pospiesznie jadł,modlił sięnachybcika. Ledwosię podniósł, żeby odmówićOsiemnaście Błogosławieństw, a chwilę później już kończył. Wkładał tałes i filakterie, po czym natychmiast jezdejmował. Ponieważ Joelmiał smykałkę do interesówi lubił jeździć po wszystkichwiększych jarmarkach, naktórych spotykałkupców zwielu zakątków Polski,a czasemi innych krajów, rebMendel sporządził pisemnąumowę, przyznającą sześćdziesiąt procent zysków Joelowi,a jemu samemu pozostałe czterdzieści. Żona Mendla,Basza-Mejtł, trapiła się tą mężowską umową. Basza-Mejtł 11. urodziła swemu mężowi trzy dziewczynki i chłopca, podczas gdy Lise-Hodes, jej szwagierka, w ogóle nie urodziłaJoelowi dzieci. Ponieważ małżeństwo po dziesięciu latachpożycia wciąż było bezdzietne, Joel,zgodnie z żydowskimprawem, powinien był się rozwieść. Ale Joelnie chciałrozwodzić się ze swą żoną. Kiedy ludzie pytali, dlaczegonie przestrzega prawa, Joel odpowiadał żartem: - I tak czekamnie w piekle niezłelanie. Tekilka batówwięcej nie zrobi różnicy. Innym-razem mówił: - Gdybym rozwiódł się z Lise-Hodes, wszystkiewdowy,rozwódki i stare panny chciałyby mnie za męża. Niewiedziałbym, którą wybrać, Małżeństwo to dla kogośtakiegojak janajlepsza obrona. Nim reb Mendel skończył czterdzieści pięćlat, wszystkiejego dzieci pozakładały już własne rodziny. Nie mógł on,co prawda,dać swym córkom znacznego posagu, aleponieważ były ładne i otrzymały staranne wychowanie,znalazłydobrych mężów. Basza-Mejtl narzekała, żegdybyreb Mendel nie był takim gorliwym chasydemi częstokroćnie spędzał więcej czasu w Przysusze niż wdomu, mógłbyznaleźć zamożniejszych zięciów. Ale reb Mendel odpowiadał wtedy: - Kiedy człowiek zjawia się na tamtym świeciei trzebazdać rachunek z życia, anioł nie wypytuje go, czy mabogatych czy biednych zięciów. Pyta za to: - Czy studiowałeśTorę? Czy uczciwie prowadziłeś interesy? Joelmiał zwyczaj przesyłać reb Mendlowi jego częśćzysków w piątki. Nigdy nie zaproponował bratu,że pokażemu księgi rachunkowe, a ten nigdy nie pragnął ichoglądać. Choć sklep wciąż się rozrastał i Joel musiał wziąćdodatkowąpomoc,choć półkiod podłogi do sufitu założone były najprzedniejszym towarem, dochód, jak się zdaje, 12 pozostał bez zmian. Basza-Mejtłnalegała często, aby mążzażądał dokładnego rozliczenia wydatków i przychodów. Reb Mendel odmawiał,tłumacząc: - Jeśli nie mógłbym ufać własnemu bratu, tokomu? Ajeśli jest, uchowaj Boże, oszustem, co by go powstrzymało od fałszowania ksiąg? - i wymusiłna Baszy-Mejtłprzyrzeczenie, że nigdy nie będzie już wracała do tychohydnych podejrzeń. - Naco im tylepieniędzy? - pytałaBasza-Mejtł. -Komuzostawią ten majątek? A reb Mendel odpowiadał: -Z Bożą pomocą dożyją stu dwudziestu lat. Jak różni bylibracia,tak różne były też ichżony. Żonareb Mendla, Basza-Mejtł, była w tym samym wieku co jejmąż. Jako niewiasta pobożna wkładała na ogoloną głowępodwójny czepek, aby, uchowaj Boże, niebyło widaćodrastających włosów, zostałobowiem napisane: "Włosykobiety są niczym jej nagość". Basza-Mejtł pościła nietylko w JomKipur i dziewiątego dnia miesiąca Aw, jak toczyniły inne kobiety, ale również siedemnastego dniamiesiąca Tamuz, w Post Estery, dziesiątego dnia miesiącaTewet, a także w osiem piątków Szowawim Tat zimą - cobyło już tylko zwyczajem, a nie wymogiem prawa. W każdyszabas czytała przypadającą na dany tydzień porcję Pięcioksięgu,a często też (w tłumaczeniu na jidysz) Dobre serce,Karzący bicz, Lampę światła i Prawdziwą miarę. Znaturyoszczędna, potrafiła odłożyć nieco grosza, żeby w raziejakiejś nagłej potrzeby ani ona, anijejmąż nie musieli,uchowaj Boże, żebrać u dzieci, niemówiąc o obcych. I ona,i reb Mendel sporządzili testament,w którympołowęswych oszczędności przekazywali dzieciom, a drugąnaróżne cele dobroczynne -przytułek, posag dla biednychi osieroconych dziewcząt, dom starców i sierociniec. 13. Żona Joela była o dziesięć lat młodsza od swego męża. A ponieważnie zaznała bólurodzenia aniwychowywaniadzieci, wyglądała jeszcze młodziej. Lise-Hodes folgowaławszystkim swoim zachciankom. Nie wykonywała w ogóleżadnychprac domowych, lecz zatrudniała dwie służące. Uwielbiała słodycze, więc nieustannie podjadała jakieściasteczka, słodkie placki, strucle i popijała likiery lubwiśniówkę. Zamiast czepka nosiła perukę, którą czesaław taki sposób, by łączyła sięz jej naturalnymi włosami. Lise-Hodes byłatego samego wzrostu co Joel i tak szybkai żwawa jak on. Nosiła buty na wysokich obcasach i bezustannie gdzieś biegała, wpadając to tu, to tam, niczymptak. Choć jej szafybyły pełne sukienek,bluzek, spódnici płaszczy, stale narzekała, że nie ma co na siebie włożyći spędzała długie godziny u krawców i szwaczek. Miałajeden kufer pełen butów w różnych kolorach i drugi,w którym trzymała kapelusze z jedwabnymi kwiatami,strusimi piórami oraz sztucznymi brzoskwiniami, owocami granatu i kiśćmi winogron. Kiedy Joelgdzieśwyjeżdżał, zawsze przywoził jejcoś z biżuterii: naszyjnik,broszkę, pierścionek lub kolczyki. Lise-Hodes chodziła dobóżnicy tylko w Rosz Haszanai Jom Kipur oraz wtedy,gdy miałaprowadzić doślubu młodą pannę. Podobnie jakmąż, Lise-Hodes była zawsze skora do żartów. Jej wysokiśmiechczęsto kończył się piskiem. Kiedy po menstruacjizjawiała się wmykwie, inne kobiety bardzojej zazdrościły. Chodziła wystrojona w jedwabną bieliznę wykończonąśliczną koronkąi długie pończochy sięgające ud. Piersimiała jędrnei sterczącejak u młodej dziewczyny. Młodszekobiety zasypywały ją komplementami, ale starsze pytałykwaśno: - Jak to się dzieje, Lise-Hodes, że ty w ogóle się niestarzejesz? 14 A Lise-Hodesodpowiadała: -Mam taki napój, dzięki któremu pozostaje się młodymdo dziewięćdziesiątki. Był czas,kiedy reb Mendel, nie chcąc tak całkowiciezostawiać interesu i Joela, spędzał w sklepie kilka godzintygodniowo. Ale ten czas dawno minął. Joel przyjąłwięcsprzedawców, aby pomagali mu w obsłudze klientówi prowadzili sklep wtedy, gdy sam wyjeżdżał. Kobiecamoda i gusty wciąż się zmieniały. Jednego roku sukniebyły luźne, następnegoprzylegały ściśle do ciała. Jednegoroku noszono wąskie klapy, następnego szerokie. Niebyło sensu zajmować siętakimi głupstwami. Poza tymreb Mendel byłrad, że nie musi spotykać się ze swojąbratową. Lise-Hodes stała się wyrocznią w sprawach mody. Prenumerowała żurnale, które przychodziły do niej z dalekiego Paryża - tej Sodomy, w której kobiety nieustanniezajmowały się wyszukiwaniem nowych sposobówzniewalania mężczyzn. Napoleon -jak mówiono- występny Gogczy też Magog, o którym wspominasię w Biblii, zostałpokonany w jednej z bitew i zmarł najakiej ś zapomnianej,opuszczonej wyspie. Ale świat wciąż niczego bardziej niepragnął, jak małpowania Francuzów,mówienia ich językiem, naśladowania ich fanaberii i kaprysów. W dużychmiastach pobożni Żydzi uczyli córki paplać po francuskui grać na pianinie. Oświecenie, które zaczęło się w Niemczech od tego heretyka Mojżesza Mendelssohna z Dessau,szybko dotarło do Rosji, a nawet do Polski. W Wiedniu,'Berlinie i Budapeszcie pojawiły się reformowanebóżnice,wktórych rabini wygłaszali kazania po niemiecku,a w szabas i święta grano na organach. Świeccy pisarze powtarzaliw hebrajskich czasopismach każdą bluźnierczą teorię 15. wymyśloną przez filozofów. Zaprzeczali zarówno cudownemu charakterowi wyjścia z Egiptu, jak i świętości Tory. Reb Mendel podejrzewał, że Lise-Hodes przynależy skrycie do ich obozu. Nie wierzył nawet, że należycie przestrzega zasad koszerności,bo wszystko oddała w ręce swoich służących - gojek. Od kiedy przestał chodzić do sklepu, reb Mendelkażdego dnia po południowejdrzemcestudiował w lubelskim domu nauki Talmud i chasydzkie księgi. Lublinbył miastem chasydów. Kiedy żyłjeszcze Widzący, Jaków Icchak,do Lublina zjeżdżali tłumnie chasydzi zewszystkichzakątków Polski. Po jego śmierci miejsceWidzącego zajął jego uczeń, reb Bunem z Przysuchy. RebBunemnie dokonywał cudów, tak jak Widzący. Pojmował chasydyzm jako zgłębianie mądrości. Zgromadził wokół siebie grupę uczniów, młodych ludzi ożywychumysłach, poszukujących nowej drogi wchasydyzmie. Reb Bunem mówił płynniepo polsku, a naweti rosyjsku. Swego czasu byłaptekarzem. Jego przeciwnicy, mitnagdim, potępiali go. Nawet pośród chasydówznaleźli się tacy, którzy uważali, że jest zbyt otwartyi bezpośredni, a niektóre jego twierdzenia mają posmakherezji. Ale ci, którzy pojmowali to iowo,mogli stopniowo zgłębiać jego słowa. Pewnego letniego popołudnia,kiedy reb Mendel siedziałsamotnie wdomu nauki, zatopiony w jakiejś świętejksiędze, ktoś z trzaskiem otworzył drzwi. Reb Mendelspojrzał i zobaczył stojącą w drzwiach swoją bratową,Lise-Hodes. Miała na sobie kremowy kostium i słomkowykapelusz ze wstążką. W jednejręce trzymała torebkę,a w drugiej białą parasolkę, taką, jakie nosiły żonybogatych ziemian dla ochrony przedsłońcem. Reb Mendelbył tak zdumiony jej widokiem, że upuścił na podłogę 16 książkę. Coś stało sięmojemu bratu - przemknęło muprzez myśl. Wstał i powiedział: - Czy mnie oczy mylą? -Nie,Mendel. To ja, twoja bratowa, Lise-Hodes. - Co cię tutaj sprowadza? - zapytał z drżeniem w głosie. - Szukałamcię w domu,ale służąca powiedziała mi, żejesteś tutaj. -Co się stało? Czyżby, uchowaj Boże, coś złegoz Joelem? - Tak, coś złegostało się z Joelem. Ale nie trwóż się. Żyje. - Czyżby, nie daj Bóg, zachorował? -Nie mogętutaj rozmawiać. - A gdzie? -Chodź ze mną do domu. - Do domu, z tobą? -Tak, a nibydlaczego nie? To niedaleko. Przecież niejestem obca. Wciąż jeszcze jestem żoną twojego brata. - Joelwrócił do Lublina? -Jest jeszcze wKrakowie. Lise-Hodes zwracała się doreb Joela nadzwyczaj poufale, zmieszaniną zuchwałości i kpiny. Reb Mendel nigdydotąd nie pokazywał się publicznie z żadną kobietą, nawetz żoną. Kiedy pewnego razu wybrali się gdzieś we dwoje,rebMendel szedł z przodu, aBasza-Mejtł podążała zanim. Zawsze pamiętał o słowach z Gemary: "Lepiej iść zalwem niż za kobietą". Nie zapomniał również słów:"Manoachjest głupcem, napisano bowiem: A Manoach szedłza swą żoną". - Nie możesz mi powiedzieć tutaj, co stało się z moimbratem? - spytał. -Nie. Reb Mendel zawahał się, poczym opuścił za Lise-Hodesdom nauki i szedł ni to obok, nito przed nią. Rzucał 17. ukradkowe spojrzenia na przechodniów, pragnąc przekonać się, czy nie oglądają się za nim i przypadkiem niewytykają go palcami. Wymruczał: - Co zatrzymało Joela wKrakowie? -Niedługo się dowiesz- odpowiedziała Lise-Hodes. Wkrótce dotarli do domu brata. Reb Mendel niebyłtuod lat. Lise-Hodeszałożyła przed domem ogród i kiedypodeszli bliżej, reb Mendel zobaczyłwielkie, kwitnącesłoneczniki. Na piętrze dobudowano balkon. Lise-Hodeschwyciła ogromną, mosiężnąkołatkę, wiszącąna drzwiachikilkakrotnie zastukała. Otworzyła im służąca, gojka,w białym fartuszku i nakrochmalonym czepku. Prawdziwidziedzice, pomyślał reb Mendel. Na podłodze przy wejściuleżał wschodni dywan. Dwie figurki z brązu stały twarządo siebie, trzymając latarenki. Lise-Hodes wprowadziłago do salonu pełnego sof, wyściełanych krzeseł, obrazów,świeczników i wazonów z nie znanymimu roślinami, dlaktórych w jego żydowskim języku nie było nawet nazw. Wskazała Mendlowi sofę obitączarnymaksamitem, potemsiadła naprzeciw niego na krześle i oparła stopy na haftowanym podnóżku. - Nie lubię być zwiastunką złych wieści - powiedziała -ale twój brat,Mendel, stał się gojem. Reb Mendel pobladł. - Chyba się, uchowaj Boże, nie wychrzcił? -Nie wiem. Może jeszcze nie. Ale wziął sobie gojkę za kochankę. Reb Mendelpoczuł, że zaschło mu v/ ustach i ściska gow żołądku. Nachwilę zaparłomu dech w piersiach. - Czy to być może? Nie wierzę - wyjąkał. - Znalazłamcały stos jejlistów do niego. On ją utrzymuje. Obsypuje prezentamii pieniędzmi. To trwa jużponad pięć lat. 18 - Jakoś nie mogę w to wszystko uwierzyć. -Pokażęci jej listy. Rozumiesz popolsku, prawda? - Trochę. -Kiedy twój brat i ja pobraliśmy się, przychodziłeś codzień do sklepu i, o ile pamiętam, rozmawiałeś z ziemianami całkiem płynną polszczyzną. - Nu. Przez chwilę obojemilczeli. Reb Mendel zerknął nabratową i zdumiał się, że bezżalu dałwiarę jej nowinom. Z natury nie lubił okazywać uczuć. Nie płakał nawet napogrzebie swoich rodziców. Często widywał Żydów zawodzących w Jom Kipur, podczas Koi Nidrealbodziewiątegodnia miesiąca Aw podczas Lamentacji, ale ronieniełeznie leżało w jego naturze. Zawszemiał w pamięciwerset: "Stoję gotów wobec wszelkich przeciwności losui zawszepamiętam o swej niedoli". Był przygotowany na wszystko. Jegodzieci, uchowaj Boże, mogą umrzeć; onsam możenagle zachorować albo może od niego odejść Basza-Mejtł,zostawiającgo wdowcem. Jak powiadają: "Nie ma chwilibez nieszczęścia". Jednak na to, że jego brat, Joel, najmłodszy z dziecijego rodziców, pogrąży się w takiejotchłani, nie był przygotowany. Usłyszał,jak Lise-Hodesmówido niego: - Mendel, skoro już zaczęliśmy, pozwól mi wyznać całąprawdę. -A jaka ona jest? - Prawda jest taka,że Joel nie postępowałz tobąuczciwie. Miałeś otrzymywać czterdzieści procent zysków,ale przez te wszystkie lata nie otrzymywałeś czterdziestu,trzydziestu, ani nawet dwudziestu procent. On jest twoimbratem, a ja obca- kim w końcu jest bratowa? - jednaksprzeciwiałam mu się w tej sprawie,nie wiem ile razy. Jego odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: że jesteś leń, 19. próżniak, do tego zacofany i uparty, że nie ruszysz nawetpalcem, by mu pomóc i tak dalej w kółko. Mówiłam mu: - Mendelby mógł dużo zrobić,ale wygoniłeś go ze sklepu,trzymasz interesy w tajemnicy, zamknąłeś mu dostęp dowszystkiego. Żona nie powinna zdradzać spraw swegomęża, aleskoro on wziął sobie jakąś siksę i wystrychnąłmnie na dudka, nic mu nie jestem winna. Mam słusznośćczynie? - Nu. -Przez wszystkie te lata byłam mu wierna. Mogłammieć więcej kochanków niż włosów na głowie. Mężczyźniuganialisię za mną, ale ja zawsze wierzyłam wjednegoBoga i jednego męża. Teraz wszystko skończone. Nie jestjuż moim mężem, a janie jestem jego żoną. Pozwól, żecoś cipowiem,Mendel. Możesz mi niewierzyć, ale tyjesteś mi terazbliższy niż on był kiedykolwiek. Ty jesteśuczciwy, a on jest złodziejem. Napoczątku, kiedypobraliśmysię z Joelem, ty byłeś znakomitym kupcem, a ontylko małym chłopczykiem, rozpieszczonymprzez mamusię. Miałam wtedy ledwo piętnaście lat, ale pamiętam: on od samego początku starał się zgarniać wszystko podsiebie. Wiem, Mendel, że potępiasz mnie, bo nie jestemjedną z tych pobożnychmatron i lubię się modnie czesać. Ale jazawsze darzyłam ciebie najwyższym szacunkiem. Nieśmiej się, ale nawet jakomężczyznę wolę ciebie niżjego. Kiedy mój ojciec, niech spoczywa w pokoju, odmawiał na koniec szabasu Hawdalę, matka wręczałamihawdalową świecę i mówiła: "Trzymaj ją w górze, a będziesz miała wysokiego męża". Kiedyzaręczono mniei wszyscy zebrali się, żeby spisać ślubny kontrakt, myślałam, że to ty jesteś tym, zaktóregowyjdę za mąż. Byłamwtedy dzieckiem, miałamnajwyżejczternaście lat. Alekiedy zobaczyłam, że pan młody jest taki mały, mniejszy 20 ode mnie,że to właściwiechłopiec, a niemłodymężczyzna - serce mi zamarto. Dlaczego ci to wszystko mówię? Ponieważ ciężkomi teraz na sercu,a nie mam dzieci, niemam swoich następców. Chcę, żebyś wiedział, Mendel, żeto z winyJoela nie mamy dzieci. Mogłabym mieć ichtuzin, gdybym wyszła za mężczyznę, a nie to bezpłodnedrzewo. - Skąd możesz być taka pewna? - spytał Mendel. - Doktor mi powiedział. Położnik, jak ich nazywają. Przebadał mnieod stóp do głów. - Ty, Lise-Hodes - rzekł - jesteś zdrową kobietą. Takie były jego słowa. To winatwojego męża, nie twoja. I co ja mam zrobić, szwagrze? Comam terazuczynić - zawołała Lise-Hodesśpiewnymgłosem. Reb Mendel chciał cośodrzec, ale głos odmówił muposłuszeństwa. Gardło miał ściśnięte. Zrobiłwysiłek, abyprzełknąćdławiącą je kluchę, po czym usłyszał swójwłasny głos: - Na razie nic nie rób. Poczekaj,aż Joel wróci. - Boję się jego powrotu. Nie będę mogłaspojrzeć muprosto w oczy. Przyjdzie do mnie wprost z ramiontejswojej dziwki, od jej nieczystego ciała. Co ci jest, Mendel? Zrobiłeś sięblady jak trup. Czekaj,coś ci dam. Zerwała sięz krzesła,podbiegła do kredensu i gwałtownym ruchem otworzyła szklane drzwiczki. Wyciągnęłabutelkę wypełnioną do połowy czerwonawym płynemi nalała do wytwornej szklaneczki. Po chwili była z powrotem przy nim. - Masz, wypij to - powiedziała. - To słodki likier, dlakobiet. Zaraz znajdę coś doprzegryzienia. Reb Mendel mocno chwycił szklankę, ale ręce takbardzo mu drżały, że minęło kilka minut, nim zdołałprzyłożyć ją do warg. Wlał trochę płynu w usta i poczuł 21. ostre pieczenie na języku, podniebieniu i w gardle. Lise-Hodes wróciła, niosąc drugą szklaneczkę i talerz z ciastkami. - Pij, Mendel - powiedziała. - Wiem, jakitomusi być dlaciebiewstrząs. Włożyłam gdzieś pierścionek, nie tam,gdzie trzeba i sądziłam, że schowałam go może do jednejz jego szuflad. Otworzyłam pierwszą i zauważyłampliklistówwyglądający spod jego papierzysk. Nie zmrużyłamoka tej nocy. Leżałam w łóżku i trzęsłam się jak w gorączce. Myślałam o tym,żeby się powiesić albo otruć. - UchowajBoże. Popełniłabyś ciężkigrzech - reb Mendel z trudem wymawiał słowa. : - Jaki'grzech? Wszystko dokładnie przemyślałam. Boga niema. - Co ty mówisz? To bluźnierstwo! - Niech będzie, że bluźnierstwo. Nie martw się,Mendel. To ja będęsię smażyć w ogniu piekielnym. Chodź, pokażęci te bezwstydne liścidła. Reb Mendel chciał się podnieść, ale był jak sparaliżowany. Lise-Hodes wzięła jego ręce w swoje i pomogłamu stanąć na nogi. Jego kolana dotknęły jej kolan. Przezciało przebiegłmu dreszcz i namoment ogarnęło gopożądanie, jakiego nie znał od czasów młodości. Lise-Hodestrzymając goza ręce stąpała ostrożnie dotyłu,a on szedł za nią chwiejnie,na wpółoślepły, niczymw jakimś pijanym menuecie. "Panie Wszechświata, ratujmnie! " - krzyczał w nim jakiś głos. Nagle Lise-Hodesprzechyliła się do tyłu i upadła, pociągając go za sobą napodłogę. Reb Mendel nie miał czasu, żebyzrozumieć,cosię stało. Próbował się wyrwać, ale popadł w jakiś rodzajomdlenia - czuł się zwyczajnie pijany icałkowicie bezradny. Robiła znim coś, czemu nie potrafił sięoprzeć. Zadygotał i było to tak, jakby ocknął się z głębokiego snu, spod działania jakiejś diabelskiej mocy, która odebrałamu wolność wyboru. Miał wrażenie, że jego ciało oddzieliłosię odduszy i samowolnie dopuszcza się jakiejśobrzydliwości. Zdruzgotany tym, co się z nim dzieje,nie był nawetw stanie wykrzyczeć swej rozpaczy. Leżałna podłodzeogarniętyjednym pragnieniem - żeby nigdy już się nie podnieść. Pomogłamu wstać i usłyszał,jak mówi: - Zasłużyłsobie nato. Był to głos Lilit: jednego z tych żeńskich demonów,które Asmodeusz wysyłał do studentów jesziwy, aby ichzbrukać. W głowie huczał Mendlowi werset z KsięgiPrzysłów: "Je iobciera sobie ustai mówi: Nic złego nieuczyniłam. Tak postępuje cudzołożnica: Jejnogi schodządo śmierci, jej kroki zdążają do krainy umarłych". Nadszedł wieczór, potem nagle zapadła ciemność. Lise-Hodes złapała go za rękę, a on poszedł za nią niczymwół wiedziony na rzeź. Tak czy owak, jakaż to różnica? Nie sposób pogrążyć sięw głębszejotchłani. Kolana siępod nim uginały, a stopy drżały niepewnie. Lise-Hodesuwiesiła się jego ramienia i przycisnęła pierś do jego żeber: - Może zaprząc powóz i odwieźć cię dodomu? Musiałabym tylko znaleźć stajennego. - Nie, nie. -To niedaleko, ale jest ciemno. Możesz pośliznąć sięi upaść. Chciał spytać: "Czy można jeszcze bardziej upaść? ", alezamiast tego powiedział: - Nie, mam dobry wzrok. -Basza-Mejtł będzie się dziwić, co się z tobą stało- powiedziała Lise-Hodes z uśmieszkiem. Reb Mendel pragnął,żebypozwoliła mu odejść, ale onazjakiegoś powodu uczepiła się go. 23. - Na dworze panują egipskie ciemności. Lepiej pójdęz tobą. - Błagam cię, nie. -Wybacz mi, Mendel. - Nu. -Oboje postradaliśmy chyba rozum - rzuciła w nocUse-Hodes. - Uważaj na siebie. Puściła zwahaniem jego rękę, a on wyszedł nadrogęzataczając się jak pijany. "Straciłem przyszłe życie" - szemrał w nim jakiś głos. Wszystko wydarzyło się takszybko,jakw Księdze Hioba: "Gdy ten jeszcze mówił, przyszedłinny". Zaledwiedwie godziny temu reb Mendel byłuczciwym, prawym Żydem. Teraz był grzesznikiem, Zimriben Salu, Bożym zaprzańcom,rozpustnikiem. Gdybyprzynajmniej Pinchas powstał i pomścił Pana Zastępów. Wzrok jego, Mendla, zawszewydawał się dobry. Mógłnawet rozczytać małe literkiu Rasziego. Ale terazszedł,jakby byłślepy. "Nu, nikczemność, którą popełniłem, jestponad moje siły". Powróciły do niego słowa z Gemary: "Może takajest wolaBoga, żeby śmierć była pokutą zamoje grzechy". Ktośszedł w jego kierunku i Mendelprzystanął. Był to młody człowiek, chasyd z Przysuchy,Herszci Rojzkes. Rozpoznawszyw ciemnościach Mendla,młodzieniec spytał: - Reb Mendel, dokąd zdążacie o tak późnej godzinie? Mendel nie wiedział, co odpowiedzieć. Zupełnie oniemiał. - Mogę towarzyszyć wam do domu? -Nu. Młody chasyd wziąłreb Mendla pod rękę, tęsamą,którą wcześniej trzymała Lise-Hodes i rzekł: - Miasto płaci gojom,żeby paliłysię latarnie, ale naulicach zawsze jest ciemno. Nietrudno, uchowaj Boże, v złamać sobie nogę albo nawet skręcić kark. Latemmożnato wytrzymać, alezimą, kiedy przychodzą śniegi imrozy,aulicerobią się śliskie, człowiek ryzykuje życiem zakażdym razem, gdy wychodzi z domu. Macie pewniezamiar spędzić Rosz Haszana w Przysusze, rebMendel? Reb Mendel znów niewiedział, jaką dać odpowiedź. Czyw ogólemoże się pojawiać u cadyka w Przysusze? Popełniłby świętokradztwo, gdyby on,cudzołożnik, wyrzutek, splugawiony i pełen hańby, ośmielił sięchoćbywymówić święte imięrabina. Ale musiał coś odpowiedziećmłodemu chasydowi, więc wymamrotał: - Zawcześnie, by o tym mówić. -Skoro jeździciedorabina co roku, czemuż nie mielibyście zrobić tego itym razem? Szames Zajnweł przewiduje,że w tym rokubędzie więcej uczniów niż kiedykolwiek - powiedział Herszci Rojzkes. Mimo swego smutku reb Mendel nie mógł nie uśmiechnąć się do siebie. Herszci próbowałwciągnąć gow chasydzką rozmowę. Skąd miał wiedzieć, że on, Mendel, niejest już Mendlem,alepo siedmiokroć łotrem, człowiekiemstojącym u Czterdziestej Dziewiątej BramyNieczystości? I jakon, Mendel, przywita Baszę-Mejtł, gdy w końcudotrze do domu? Jak spojrzy jejw oczy? Herszel Rojzkes opowiadałteraz o cadyku Bunemie,powtarzającjego powiedzonka i cytując żarciki; ale choćreb Mendel słyszał głos, nie mógł zrozumieć, o czymHerszci mówi. Tora ion, Mendel, oddalili się od siebie nazawsze. Młodzieniec zauważył: - Widzę, rebMendel, że dzisiejszego wieczora jesteścietrochę nieswoi. Źle sięczujecie, uchowaj Boże, czyco? - Mam zgagę. -Ach tak! Od razu wiedziałem, że coś wamjest. Niepowinniście chodzićpo ulicach o tej porze. Wieczory są 25. chłodne i łatwo się zaziębić. Idźciedodomu ipołóżcie siędo łóżka. Żona na pewno coś poradzi. Szklanka herbatyzmiodem jestdobra na wszystko. No, jesteśmy na miejscu, to już waszdom, reb Mendel. Dobrej nocy,obyściewkrótce bylizdrowi. - Dziękuję ci, Herszci. Kiedy reb Mendel otworzył drzwi do mieszkania, ujrzałBaszę-Mejtł, stojącą na środku pokoju, z chustką owiniętąwokół czoła. Nim zdążył jej powiedzieć dobry wieczór,zaczęła krzyczeć: - Gdzie byłeś? Gdzie ty biegasz tak późno? Dlaczegojesteś taki blady? Czy coś się, nie daj Bóg, stało? Zawszewracałeś do domu powieczornej modlitwie, a teraz jestjuż dziesiąta! Oby na głowy naszych wrogów spadł niepokój, jakiego zaznałam. Najgorsze rzeczy przychodziły mina myśl! Co z tobą, Mendel? Zezmartwienia rozbolałamnie głowa. - Zasiedziałemsię dłużej w domu nauki. -Mendel, szukałamcię i wdomu nauki. Szames powiedział mi,że nieprzyszedłeś na wieczornemodlitwy. Reb Mendel stał i przyglądał się w osłupieniu swejżonie. Ojcze w Niebiosach, zapomniał owieczornychmodlitwach! Odmawiał je zawsze,coś takiego nigdy dotądmu się nie przydarzyło. Nu, najwidoczniej jestem jużcałkiem w rękachzłych sił. Zobaczył krzesło i zwalił sięna nie. Nie jestem już Żydem, pomyślał reb Mendel. Tonawet i lepiej. Lepiej,żeświęte słowanie wyszły z moichplugawych ust. - Gdzie byłeś? - wykrzyknęła Basza-Mejtł. -Jesteśbiały jak trup! Reb Mendel zastanawiał się, co powiedzieć żonie. Wymyślić jakąś historyjkę? Ale jaką? Zmyślanie i kłamstwanie leżały w jego naturze. Poza tym ktoś mógł widzieć go 26 z Lise-Hodes, kiedyszli w kierunku jejdomu. W końcuodezwał się: - Byłem z Lise-Hodes. Basza-Mejtł klasnęła w dłonie. - Co? Z Lise-Hodes? Tak długo? Czyżby, nie daj Bóg,coś złego stało się z twoim bratem? - Tak. -Co się stało? NaBoga! Taki młody człowiek. - Żyje, żyje. -A więcco? Nie trzymaj mnie w niepewności! - zawołała Basza-Mejtł. - Joel utrzymuje stosunki z jakąś gojką. -Stosunki? Z gojką? Nie wierzę w to. Niewierzę! - To prawda. -Kiedy? Gdzie? Jakie stosunki? Reb Mendlowi przyszło na myśl, żenie powinien używaćsłowa: "prawda". Gemara mówi, że prawda to PieczęćWszechmocnego. Takie słowo niepowinnow ogóle wyjśćz ust grzesznika. Mąż i żona rozmawiali dopóźna w noc, aż wkońcuBasza-Mejtł zapadła w sen. Reb Mendel leżał w łóżku niemogąc zasnąć. Chciał odmówić Szmajak co wieczór, ale niemógł zmusić się do wypowiedzenia świętych słów, a ponadwszystko Bożego Imienia. Był podłym grzesznikiem, jakwięc miał wyrecytować: "WTwoje ręce, o Panie, oddaję mąduszę? ". Miał tylko jedną prośbę do Wszechmocnego: bymógłwziąć rozbrat z tym światem, jego żądzamii pokusami. Cóż za dziwaczna zmiana: dopiero co zgłębiałŚwiętą Księgę,a godzinę później znalazł się w sieci kazirodztwa. - Toupadek, kara - mruczał do siebie. Przeczytał gdzieś,żepokusom poddawano zarówno wielkich świętych - choćbyPatriarchęAbrahama czyCnotliwego Józefa -jak i innych,do których wysyłano największych grzeszników, popychając 27. ich na drogę wiodącą do Szeolu. Lise-Hodes upiła go,podobnie jak córka Lota swego ojca. Dobrze, ale jak to sięstało,że jego brat, syn bogobojnych Żydów, zadaje sięz gojką przynosząc hańbę swym rodzicom w raju? I czemugo oszukiwał, swego starszego brata, zatrzymując dlasiebie jego pieniądze? Reb Mendlowi przypomniał sięwerset zKsięgi Psalmów: "Mówiłem w trwodzemojej: Wszyscy ludzie kłamią". Nawet taki święty jak królDawid rozpaczał nad całymrodzajem ludzkim. Tak, król Dawid. On,autorKsięgi Psalmów, też doświadczył swej własnej miary cierpień. Jeden z jegosynów, Absalom,knuł przeciwniemu, pragnąc odebraćmu tron i otwarcie spółkował z jego dziesięcioma żonami. Inny syn, Amnon, zgwałcił swą siostrę, Tamar. Jeszczeinny, Adoniasz, syn Chaggity, usiłowałwydrzeć królestwoswemu bratu Salomonowi. A to zdarzenie z BatszebąiUriaszem Chetejczykiem! No dobrze, aletewszystkiesprawy miały miejsce w dawnych czasach. Jak mówiGemara? "Kto twierdzi, że Dawid grzeszył, myli się". Każdesłowo w Świętej Księdze jest pełnetajemnic. Reb Mendelsam nie wiedział, kto przemawia terazw jego umyśle: szatanczy anioł miłosierdzia. Ale jednejrzeczybył pewien: musi odprawić pokutę. Nawet takibrutal jak Nebuzaradan, morderca żydowskich dzieci- gdy żałował potem swych uczynków, niebiosa przyjęłyjego pokutę. Ale wjaki sposóbmożna odpokutowaćczyntak haniebny jakten, popełniony przez niego, Mendla? Nawet za najbłahsze wykroczenia Święta Księga żądałasetek postów, samobiczowań, tarzania się w śniegu zimąi w cierniach latem. O takimbezeceństwie, jakiego on siędopuścił,Święta Księga nawet nie wspominała. Reb Mendel był zbyt niespokojny,żeby leżeć, podniósł sięwięc i wstałz łóżka. Basza-Mejtł przebudziła się i spytała: 28 - Nie śpisz,Mendel? -Nie. - Wiesz, Mendel, jeśli Lise-Hodes mówi prawdę, to Joelsplamił honor rodziny. Ale niema w tymtwojejwiny. PatriarchaJakub też miał niegodziwego brata, Ezawa. - Wiem. -Mendel, a możeona kłamie. Taka kobieta jakLise-Hodes jest zdolna do tego, by oczerniaćnawetwłasnego męża. - Nie. -No dobrze, ale cokolwiek się stało - nie bierz sobietego tak do serca. Może Bóg pokarze mnie zamojesłowa,ale nigdy nie miałam onichobojgu dobrego zdania. Zawsze cimówiłam,że nie wierzę w ich uczciwość. Ale tynie słuchałeś, anawet złościłeś się na mnie. Sobie napychał kieszenie, atobie wydzielał marne grosze. Wiesz, żeto prawda. - Idź spać. -Kiedy dowiedzą się o tym w mieście, będzieczarnydzień. - Już jest czarny dzień. -Kiedy on wraca? Reb Mendel nie odpowiedział. Przypomniały mu sięsłowa z Gemary: "Śmierć jest prawdziwie dobrą rzeczą". To zdanie zawszewydawało musię zagadkowe. Tora byłanauczycielką życia, nie śmierci. Dopiero teraz zrozumiał,co znaczą te słowa. Czasem człowiek wpadnie w takstraszliwą pułapkę, że jedynie śmierć może stanowićwybawienie. Basza-Mejtł, jakby czytając w jego myślach,powiedziała: - Myśl o sobie. Twojeżycie jest najważniejsze. Dobranoc. Basza-Mejtłleżała w milczeniu, ale najwyraźniej niespała. Świerszcz, któryBóg wie ile lat żył u niej w domu 29. za piecem, nagle zaczął swoje odwieczne cykanie. Cóż toza stworzenie, które na jedną i tę samą nutę mogłowyrazić wszystko, co wyrazić musiało, noc w noc, pokolenie po pokoleniu! W klatcew pobliżu pieca spalakurai kogut. Basza-Mejtł wyhodowała tę parkę, by złożyć jąw ofierze za siebie i Mendlaw wigilię Jom Kipur. Kura cojakiś czas gdakałaprzez sen. ChoćBasza-Mejtł iMendelmieli wyposażony w łańcuszki i ciężarki zegar, którywybijałczasco pół godziny, każdego dniao świcie budziłoich głośne kogucie "kukurykuuu! ". Wobec tych niewinnych stworzeń ogarniało Mendla cośw rodzajuzawiści. Toprawda, że Wszechmocnynie obdarował ich wolnościąwyboru', ale też dni ich nie mącił niepokój z powodułamaniaboskich nakazów. Spełniali swoją misję z prostotą i oddaniem. Choć byt przekonany, że ta noc nie przyniesie muwytchnienia, reb Mendelw końcu zasnął. Spał kilkagodzin. Nie nawiedzały go żadne sny, a może nie pamiętał,że śnił. Kiedy otworzyłoczy, w pokojubyło jeszcze ciemno. Obudził się z ciężkim sercem i goryczą w ustach. Pamiętał,że wydarzyło się cośstrasznego, ale nie umiałby powiedzieć, coto takiego było. "Dlaczego czuję się tak podle? - zapytał samegosiebie. - Wyrządziłem komuś krzywdę,czy ktoś skrzywdził mnie? " Basza-Mejtł jeszcze spała; słyszał jej miarowy oddech. Świerszcz przestałcykać; może i on zapadł w sen. Przezokno reb Mendel ujrzałniebo usiane gwiazdami. Słyszał kiedyś, że każda gwiazdajest samoistnym światem. Wszechmocny stworzył ichtakwiele, pragnąc, aby każdy cnotliwy człowiek otrzymałw nagrodę trzysta dziesięć światów. Reb Mendel zadrżał. Naraz przypomniał sobie nieszczęście, którespadło naniego u schyłku jego dni. 30 Dni inoce mijały,a reb Mendel nie mógł spać. Zasypiał,a potem z nagła siębudził. Choć noce w Lublinie upływałyspokojnie, w głowietętniło muod zgiełku. Czasami słyszałkoła powozów stukoczące pobruku. Innym razem dochodziły go odgłosy młota przeraźliwie walącego w kowadło. "Czyżbym stał się drugim Tytusem,do którego Bógwysyła komara,aby kąsał jego mózg? A może wpadamw szaleństwo? Jeśli tak, lepiej byłoby umrzeć". RebMendel zastanawiał się, czy nie skończyćz sobą. Ale jak? Powiesić się? Utopić? Zażyć truciznę? Skorostracił przyszłeżycie, coza różnica? Pogrążając się w udręce, rebMendel usiłował ukryć swój stan przed Basza-Mejtł. Aleona widziała wszystkoi próbowała dodać mu otuchy. Przekonywała: - Mendel, to twój brat, nie syn. A nawet,kiedy synzejdzie zdrogi cnoty, nie wolno się zadręczać. Reb Mendel przestał chodzić na modlitwyw swymminjanie. Nie mógłby spojrzeć innym chasydom w oczy. Nie potrafiłby postawić stopy w świętym miejscu, gdziespoczywała Arka ze zwojami Tory. Wkładał wprawdziefilakterie,kiedy był u siebie w pokoju, ale nie mógizmusić siędo odmówienia błogosławieństwa. Nie śmiałucałować cyces u tałesa. RebMendel dobrze wiedział, żeŻydowi niewolno modlić się o rychłąśmierć, alecóż mupozostało? Zamierzałspisać swą ostatnią wolę, by pochowano go nie wśród bogobojnych, ale za murem, gdziegrzebano samobójców i innych grzesznych Żydów. Reb Mendel, podobniejak inni Żydzi,chodził w piątkidomykwy. Teraz zaprzestał i tego. Jak mógłby się rozebraći obnażyć wobec innych Żydów ten narząd, który stanowiłznak przymierza z Bogiem, a który spowodował złamanie 31. zakazu dotyczącego kazirodczych stosunków? A jakmógłbymodlićsię w chasydzkim domu nauki? Co by było, gdybywezwano go do czytania Tory? Jak przeszłoby mu przezustabłogosławieństwo nad Torą? Basza-Mejtł zawiadomiłaszamesa z Przysuchy,że reb Mendel jest chory i nie życzy sobie żadnych odwiedzin. Aby nie przysparzać Baszy-Mejtłwięcej smutku, rebMendel udawał, że modli się w swym pokoju. W piątkowewieczorywkładał atłasowy chałat i sztrajml; recytowałCnotliwąniewiastę; błogosławił wino - ale wszystkopospiesznie, bez śpiewu, bez radości, Przełykał najwyżejdwie łyżki zupy, nie tykał w ogóle kompotu ani mięsai brał ledwo kęs chały. Gdy Basza-Mejtł spytała, czemu nieśpiewa przy szabasowym stole hymnów, odrzekł: - Nie mam ochoty. -Popadaszw melancholię, Mendel. To grzech. - No, a cóż mi jeszcze jeden grzech? -Przerażaszmnie, Mendel. - Nie będę cię już długo dręczył - powiedział mimowolnie Mendel. Dwa razy do roku, w Szawuot i potem, na Rosz Haszana, rebMendel miał zwyczaj jeździć do cadyka z Przysuchy. Choć nie był człowiekiem zbyt zamożnym, wynajmowałna tę okazję wóz i zabierał kilku najbiedniejszych chasydów, którzy nie mogliby sobie natakąpodróż pozwolić. Opłacał ich noclegi w przydrożnych gospodach, a takżeich pobytw Przysusze. Sama drogabyła jednym długimświętowaniem. Chasydzi śpiewali pieśni, pokpiwali z mitnagdim, raczyli się wzajem opowieściami oWidzącymz Lublina, Magidziez Kozienic,reb Elimelechuz Leżajskai jego bracie Zusji. Reb Bunem nie zajmował się objaśnianiem Tory aninie czynił cudów. Niebrał pieniędzy zaudzielanie porad. Nie przyjmował u siebie kobietani nie 32 wydawał amuletów. W powszednie dni nie wkładał futrzanegokapelusza i atłasowego chałata ani nawet białejkapoty i spodni, takich,jakie nosili cadyk MenachemMendel zWitebska i cadyk Nachum z Czamobyla. Zamiasttego chodził w wysokich butach i kapocie z sukna, jak innichasydzi. Ale był takwielki, żeprzybywali do niego uczenizewszystkich zakątków Polski podzaborem rosyjskim,a nawet z odległejGalicji. Jego uczniowie - reb Jakówz Radzymina, Icchak z Warki, Mendel z Kocka i lezę Meirz Warszawy - bylimniej więcej w tym samym wiekuco oni zwracalisię do niegopo imieniu. Pokpiwali czasemz niego, a czasem on znich. Dyskutowali z nimi dobrodusznie mu się sprzeciwiali. Ponieważ reb Bunemmiał niewieluchasydów w starszym wieku - przeważniebyli toludziemłodzi - reb Mendel zLublinazajmował w Przysuszepozycję szczególną. Tego rokureb Mendel zaskoczył innych chasydówz Lublina. Zamiast poczekać -jak zawsze- na tydzieńpoprzedzający RoszHaszana, wynajął wóz zaraz po pierwszym dniu miesiąca Elul iwyruszył do Przysuchy sam, beztowarzystwa innych chasydów. Nawet nie przystanął,żebysię pożegnać. Czyżby nagle zrobił się sknerą? - dziwili sięmłodsichasydzi. Amoże to nagły pokaz wyniosłości? Pomieście rozeszła się wieść o jego chorobie i uznano, że towłaśnie jest powódjego niespodziewanego wyjazdu. Chasydzi,których nie stać byłona wynajęcie powozu, musieliiść na piechotę. No i cóż takiego? Skoro Patriarcha Jakubmógł odbyćpiechotą całą drogę z Beer Szebydo Haranu,zdrowi imłodzi chasydzi mogli iść z Lublina do Przysuchy. Niewielu chasydówprzybywałodo Przysuchy trzy tygodnie przedświętami. Mendel był właściwie jedyny. Wielkidom nauki stałpusty. W przeciwieństwie do innych, rebBunem nie wymagał usług szamesa lub gabaja. Reb 33. Mendel otworzył drzwi do pokoju cadyka i po prostuwszedł. Reb Bunem - wysoki mężczyzna ospiczastej,czarnej brodzie i błyszczących, czarnych oczach - stałprzy pulpicie i pospiesznie bazgrał coś gęsim piórem naskrawku papieru. Ujrzawszyreb Mendla, reb Bunemwytarł pióro o jarmułkę i odezwał się: - Albo to przywidzenie, albo mój kalendarz się myli. -Nie, rebe. Kalendarz się nie myli- odrzekłreb Mendel. - Nu, witaj, witaj. Cadykwyciągnął rękę, którą reb Mendel ledwo musnąłkoniuszkami palców, jakgdyby niechciał skalać dłoniświętego. Reb Bunem zerknął na niego i zmarszczył brwi. Podsunął reb Mendlowistołek, a sam przysiadł na brzeguławki. - Co ciętrapi, reb Mendel? Mówotwarcie. - Rebe, utraciłem życie przyszłe -wyrzucił zsiebie rebMendel. Oczy rabina napełniły się śmiechem. - Utraciłeś, tak? Gratulacje! - Co masz na myśli, rebe? - zapytał trwożliwie reb Mendel. - Ci, którzy gonią zaprzyszłym światem, targują się zeWszechmocnym: "Będę przestrzegał Tory i przykazań,a Ty dasz mi większą część Lewiatana". Kiedy Żyd traciswe przyszłe życie, zaczyna służyć Wszechmocnemuw sposób bezinteresowny, nie spodziewającsięniczegowzamian. - Nie jestem godzien, by Jemu służyć - powiedział rebMendel. -A kto jest godzien? Reb Mendel miał nadzieję, że cadyk spyta go o to,couczynił i gotów był wszystko mu wyznać. Ale cadykniespytał. Pewnie już wie, pomyślałrebMendel. 34 - Gdziesię zatrzymałeś? - spytał reb Bunem. - Wynająłem łóżko w gospodzie. Czego więcej mitrzeba? - Dbajo siebie, reb Mendel. Pan Wszechświata mal wiele płatnych sług, ale takich, którzy służą mubezinteresownie, nie ma prawie wcale. , - Rebe, chciałbym odprawić pokutę. -Samo takie pragnienie już stanowi pokutę. Reb Mendelchciał jeszcze coś powiedzieć, ale rebl Bunem dał znak ręką, jakby mówiąc: na dzisiaj dość. NimMendel opuścił pokój,reb Bunem zawołał: - Wolno wszystko, prócz postu! Ciałem Mendla wstrząsnął szloch i zarazem ogarnęłagoradość. Nie był sam. Wszechmocny wiedział i wiedziałicadyk. On, Mendel,na pewno będzie się smażył w ogniach; wszystkichsiedmiu piekieł, ale wszak cadyk powiedział: - Piekło jest dla ludzi, nie dla psów. Póki istnieje Bógi istniejąŻydzi, cóż za różnica, gdzie się żyje? Reinkarnacja? Niech będzie reinkarnacja. Czyściec? Niech będzieczyściec. Cadykpowiedział kiedyś: Pośród ludzi istniejesprawiedliwośći miłosierdzie. Ale dla Pana Wszechświatamiłosierdzie jest sprawiedliwością. RebMendel wszedł dodomu nauki. Do tej chwili starannieunikał dotykaniaŚwiętej Księgi. Nie śmiał nawet ucałować mezuzy swyminieczystymi wargami. Aleteraz czuł powracającą moc: "Nie, niedla mnie raj, niepotrzebna mi nagroda". Podszedłdo półkiz książkami i wyjął traktat Berachot. Usiadł samjeden przy długimstole, zaczął intonować święte słowai tłumaczyć je samemu sobie: - O jakiej porzemożnawieczorem zacząć recytowaćSzma? W godzinie, gdy kapłani zbierają się, by spożyć 35. swą dziesięcinę. Wyjaśnił to Raszi: "Kapłani, którzy stalisię nieczyści i zanurzyli się w wodzie. " Tak, reb Mendel niewątpił już, czy wolno mu czytaćświęte litery, z pomocąktórych Wszechmocny stworzyłWszechświat. Grzeszny Żyd pozostaje Żydem. Nawet ten,który porzucił wiarę, wedle Prawa nie przestaje być Żydem. Upływał dzień zadniem. Reb Mendel znów mógł żarliwieoddawać się modlitwie. Przyszło mu do głowy, że OsiemnaścieBłogosławieństw nie zostałonapisane dla każdegoŻyda z osobna, ale dla narodu żydowskiego jako całości. Odpoczątku do końca używa się tam liczby mnogiej. Jak on,Mendel, mógłby modlić się za siebie samego, swe własneciało i własną, zgubioną duszę? Aleza wszystkich Żydówwolno przecież modlić się największemu grzesznikowi naziemi. NawetnieszczęsnyBalaam mógłsławić Żydów,a może i modlić się za nich Wkrótce zaczęli zjeżdżać uczniowiei wyznawcy rebBunema zcałej Polski. Pojawili się wszyscy: reb Mendelz Kocka, Jaków z Radzymina, lezę Meir z Warszawy, Icchokz Warki, Mordechaj Józefz Izbicy. Kilku z nichbyło jużrabinami, miało swych własnych uczniów i wyznawców. Przybyliteż chasydzi z Lublina, jedni wozami, inni pieszo. Ponieważ reb Mendel opuścił takpospiesznie Lublin,rozniosłasię wieść, że jest śmiertelnie chory. Niektórzychasydzi przypuszczali nawet, żepragnie dokonać swychdni u rebBunema w Przysusze. Ale, niebiosom niech będziechwała, zdawał się jednak wracać do życia. Choćsam miałjuż oddzielny pokój w gospodzie, nie omieszkał zapłacić załóżka biednych lubelskich chasydów, którzy w przeciwnymwypadku musieliby spać na ławce w domu nauki, nastrychach lub po prostu tam, gdzie znaleźliby miejsce, żebyzłożyć głowę. Reb Mendel zapłacił też za ich posiłki. 36 i Tak,reb Mendel znów stałsiętym,kim zawsze był: chasydem miedzy chasydami. Sądzono, że poJom Kipurwróci do Lublina,ale minęły święta Sukot, a reb Mendelwciąż był w Przysusze. Dotarty do niego wieści, że jegobrat, Joel,wy^hrzcił się i żyje z żonąjakiegoś dziedzica. Lise-Hodes sprzedała sklep inie zaproponowała Baszy-Mejtłnawet części pieniędzy. Choć zgodnie z prawemŻyd,nawetw^chrzczony, pozostawał Żydem, a jego żonabez otrzymania rozwodu nie mogła ponownie wyjść zamąż, Lise-Hodes wzięła ślub z jakimś"oświeconym"Żydem, prawnikiem, który dopomógł w jej złodziejskimprzedsięwzięciu. Krążyły pogłoski, że żyją gdzieś w głębiRosji. Reb Mendel napisał do Baszy-Mejtł,powiadamiająco swymzamiarze pozostania w Przysusze ipróbującjąnakłonićdo sprzedaży domu i przyjazdu, jako że miejsceżony jest przy mężu. Wszystkie te wypadki wzburzyły i zaintrygowały Żydówz Lublina,a uwłaszczachasydów cadyka z Przysuchy. Wypadki, że Żyd zakochał się wgojce i porzuciłswą wiarę,zdarzały się o(^ czasu doczasu. Wszyscyzresztąwiedzieli,że Joel jestpiisty i lekkomyślny. W Lublinie od dawnaszeptano, żeza często, częściej niż wymagajątegointeresy,objeżdża dużemiasta, a ponadtoutrzymuje nazbyt zażyłestosunki zziemianami. Ale żeby kupiec, tak zamożnyjakreb Mendel, rzucił wszystko i osiadł u stóp cadyka, byłoniesłychane. Basza-Mejtł pojechała do Przysuchyw nadziei, że przekona męża do powrotu do Lublina. - Czy to twoja wina - przekonywała -że twój bratzszedł z drogicnoty? Ale reb Mendelbył nieugięty. - Zostało napisane: "Wszyscy Żydzisą za siebie odpowiedzialni". Jeśli nawet obcy biorą na siebie odpowiedzialność,o ileż większa jest odpowiedzialność brata. 37. Niemało się spierali, nim Basza-Mejtł zdecydowała sięwreszcie zamieszkać w Przysusze. Jakimścudem udałosięjej uciułać nieco grosza. Odziedziczyła też trochębiżuterii po matce, babkach i prababkach. Wynajęła więcmieszkanie przy ulicy Bóżniczej, w pobliżu domu naukii małżeństwo rozpoczęło nowe życie. Reb Mendel czyniłdokładnie tak, jak nakazał mu reb Bunem: służył Wszechmocnemunie oczekując w zamian żadnej nagrody. Wstawał o północy, by recytowaćmodlitwy i lamentacje zestarych modlitewników. Modlił się żarliwie; studiowałMisznę, Gemarę i inne święte księgi. Choć cadykzabroniłmupostów, reb Mendel pościł w każdy poniedziałeki czwartek. Zresztą od dnia, w którym zgrzeszył, straciłapetyt. Szedł do łóżka najedzony i wstawał syty. Jedenposiłek rano lub wieczorem w zupełności mu wystarczał. Mięsa, poza szabasem, nie jadał w ogóle. Zgodnie z ReszitChochma ci, którzy popełniligrzech tak ciężki jak onwinni poddawać udręce sweciało ipościć od szabasu doszabasu. Ale rebMendel nie chciał niepokoićżony. Poprawdzie i Basza-Mejtłjadła coraz mniej, choć jej domoweobowiązki bynajmniej sięnie zmniejszyły. Dziesiątą częśćtego, co posiadali, oddali innym. W Przysusze była niewielka jesziwai Basza-Mejtł postanowiła, że będzie dawaćkilku studentom jedzenie, praćichbieliznę, cerowaćskarpety i koszule. Nie chciałazjawić się na tamtymświecie bez dobrych uczynków na swoim koncie. Jeśli idzie o Mendla, to nie oddawał się onmyślomo przyszłymświecie. Prawda, żeznacznie lepiej byłobyprzebywać w raju i w koronie na głowie radować sięblaskiem Szechiny niż tarzać się w cierniach czy teżprzemienić się w robaka, żabę albo jakiegoś potwora. Alerozkosz bytowania przez cały rok w Przysusze byławiększa niżmęki, które byćmoże dosięgną go w przyszłości. 38 T Nie było dnia, by cadyk niezamienił z nim kilku uprzejmych słów. Radością byłosamo oglądanie jego świątobliwegooblicza. Do Przysuchy zjeżdżali gromadnierabinii uczeni z całej Polski, Wołynia, a od czasudo czasurównież i z odleglejszych krain. Reb Mendel został gabajem, lecz za swe usługi nie pobierał żadnego wynagrodzenia. Kiedy ktośradził się reb Bunemaw sprawach handlowych albo jakichś innych, związanychz prowadzenieminteresu, ten zawsze wzywał reb Mendla i wysłuchiwałjego zdania. Sam reb Bunem również znał się dobrze natych sprawach. Nieukrywał, że był kiedyś zwolennikiemHaskali i pracował jako aptekarz. Sam odbywałterazpokutę. Po cóż marzyć o raju, skoro sama Przysucha była rajem? Zamiast zostać wrzuconym w otchłanie Szeolu, tak jak natozasłużył, reb Mendel żył otoczony Torą, mądrością,miłością i ciepłem przyjaznychmuŻydów. Reb Mendelnigdy nie wyznał swego grzechu reb Bunemowi, ale byłooczywiste, żedzięki boskiemu duchowi, który na nimspoczywa, rabin wie, co on, Mendel, uczynił. Kiedyś,w Simchat Tora, gdyreb Mendel kroczyłza cadykiem zezwojem Tory w dłoniach, reb Bunemprzystanął nagle,odwrócił głowęi rzekł: - Niech mitnagdimciułają swojegrosikina raj. Mytutaj, w Przysusze, zradością oddajemy się chwale Bożeji światłościTory. Tak, właśnie tutaj i teraz. przet. Anna Zbierska. Nie na szabas Taksięzłożyło, że owego szabasowego popołudniarozmawiano na ganku o mełamedach, prywatnych nauczycielach i chłopcach z chederu. Nasza sąsiadka ChajaRywa narzekałana mełameda Michała, jejwnuczek bowiem dostał od niego taki policzek,żeaż straciłząb. Michałsłynął nie tylko jako zdolny nauczyciel,ale równieżzwolennikwymierzania ciosów i szczypania. Chłopcyz chederu mówili, że kiedyuszczypnie, widzi się gwiazdy. Przezywano go Podrap, co wzięło się stąd, że jeśli swędziały go plecy, dawał rózgę jednemu z uczniów, każąc siędrapać pod koszulą. Na ganku siedziały jeszcze dwieinnekobiety: RajcęBrejndłs i moja ciotka Jentł, ubrana w czepek i szabasowąsuknię wyszywaną w arabeski. Czepek ozdobiony byłlicznymi paciorkami i czterema wstążkami - żółtą, białą,czerwonąi zieloną. Siedziałem w kącie i słuchałem ichrozmowy. Ciotka Jentłz uśmiechem rozejrzała się wokoło. Spojrzała na mnie z ukosa: - Dlaczego siedziszpośród kobiet? Lepiej idź studiowaćPouczenia ojców. Zrozumiałem, że chciała opowiedzieć jakąś historię,której jedenastoletni chłopiec nie powinien słyszeć. Poszedłem do spiżarni za gankiem, gdzie trzymaliśmy naczynia paschalne,beczkę z podartymi książkami orazposzewkę od poduszki pełną starych rękopisów ojca. Drewniane ściany miałyszerokie szpary, toteż bez trudu 40 słychać było każde słowo wypowiadane na ganku. Usiadłem nadębowym moździerzu używanymdo ucieraniamacy na mąkę. Słońce wnikające przez szparyodbijałosięwszystkimi barwami tęczy w smugach unoszącego sięw powietrzu kurzu. Usłyszałem, jak ciotkaJentt mówi: - W małych miasteczkach nie jest jeszcze tak źle. Iluszaleńców można znaleźćw takiej mieścinie? Pięciu czydziesięciu - nie więcej. Poza tym ich przewinień nie dasię utrzymać w tajemnicy. Za to w dużym mieście złeczyny można ukrywaćlatami. Kiedymieszkałam w Lublinie, pewien człowiek, reb Iser Mandelbrojt,miał tamsklep bławatny, w którym kupowało się jedwab, aksamiti atłas, jak również koronki i dodatki. Jego pierwsza żonazmarła i ożenił się z młodą dziewuchą, córką szojcheta. Miaławłosy czerwone jak ogień i niewyparzoną gębę. Z pierwszążoną reb Isermiał dzieci wówczas już dorosłe,a z tą nową, Dasze jej było na imię, tylko jedno, synaJankełe. Mały podobny był do matki:miał rude pejsyi niebieskie oczy, błyszczące jak lusterka. Dasze rządziław tejrodzinie. Kiedystarszy mężczyzna żeni się z takąmłódką, zwykle ona jest głową domu. W chederze Jankełe miałmełameda,któremu nigdynie powinno się było pozwolić na to, aby uczył. Ale skądludzie mogli wiedzieć? Nazywał się Fąjfke. Był alborozwodnikiem, albo wdowcem - kawał chłopa, czarny jakCygan. Nosił się z rosyjska w rubaszce i butach zcholewami. Nie pochodził z Lublina, lecz zinnej guberni. NauczałPięcioksięgu, a także trochę rosyjskiego i polskiego. W tamtych czasach zamożni Żydzi chcieli, aby ichdzieciposiadały trochę gojskiej wiedzy. Najpierw pozwólcie, że powiem, co przydarzyło się mnie. Mój byłymąż, błogosławionej pamięci, był już dziadkiem,kiedy się pobraliśmy, ale jego żona umierając zostawiła 41. mu małego synka Chackełe, którego kochałam b'rdziejniż kochałabym własne dziecko. Mówił domnie "mama". Każdego dnia zanosiłam mudo chederu miskę gorącejzupy i kromkę chleba. Chodziłam tam o drugiej popołudniu, w czasie przerwy, kiedy dzieci bawiły się napodwórzu. Siadałam z Chackełe na leżącej tam kłodziei karmiłam go. Teraz majuż własne dzieci i mieszkadaleko stąd, ale gdybym go spotkała, chętnie bym gowycałowała. Pewnego dnia przyszłam jak zwykle z posiłkiem, ale podwórze było puste. Tylko jeden uczeń wyszedł,żeby zrobić siusiu. Gdziewszyscy chłopcy? - zapytałamgo. -Dzisiaj jest dzień chłosty - odparł. Nie zrozumiałam. Ale że drzwi do chederu byłyuchylone, zobaczyłam, iżFajfke stoi przy ławce z dyscypliną w ręku i po koleiwywołuje chłopców do bicia: Berełe, Szmerele, Kopełe,Her{zełe - i tak dalej. Każdychłopiec podchodził, spuszczał spodenki i dostawał jeden lub dwa razy w goły tyłek. Potem wracał na swoje miejsce. Starsi chłopcyśmialisię,jakby to była zabawa, ale ci najmłodsi wybuchali płaczem. Ze mojeserce nie pękło tam na miejscu,dowodzi,iżbyłamtwardsza od żelaza. Zaczęłam wzrokiem szukaćwśród dzieci Chackełe. Okrutny mełamed tak był zajętybiciem, że mnie nie spostrzegł. Postanowiłam, że jeśliwywoła Chackełe, podbiegnę,chlusnę mu gorącą zupąwtwarz i wyrwę brodę. Ale widoczniemójChackełedostał już swoje razy, całe to przedstawienie bowiemszybko się skończyło. Pobiegłam do sklepu męża jak strutai opowiedziałam,co widziałam na własne oczy, aleon rzekł tylko: Dziecinależy co jakiś czaskarać. OtworzyłBiblię i pokazał mifragmentw Księdze Przysłów: "Nie kochasyna, kto rózgiżałuje". Chackełe też nierobił szumu z tego powodu. Byłdobrym dzieckiem ipocieszał mnie: Mamo, to wcale nie 42 r ^- bolało. Mimo to naciskałam na męża, aby zabrał Chacketez rąk tego niegodziwca. Kiedy żona się uprze,mąż ustąpi. Tylko Bóg wie, ile wylałam łez. - Co za dzikusy żyją na tym świecie - wtrąciła RajcęBrejndłs. -Ja wezwałabym żandarmów, żeby go zakuli w łańcuchy i wysłali na Sybir - oznajmiła Chaja Rywa. - Takizbrodniarz powinien gnić wwięzieniu. - Łatwiej powiedzieć niż zrobić- odparła ciotka Jentł. -Dlaczegonie kazałaśzaaresztowaćMichała Podrapa? Gorzej chybamieć wybity ząb niż dostać lanie. - Tak,masz rację. -To dopiero początek tej historii - powiedziała ciotkaJentł śpiewnym głosem. - Tak, zabraliśmy stamtąd Chackełei po Rosz Haszana poszedł do innego chederu. Nieminęły dwa czytrzy miesiące, a usłyszałam przerażającąhistorię. Cały Lublin był tym poruszony. Fajfke, jakwiecie,co miesiąc urządzał uczniom lanie. Kiedy raz Dasze, żonareb Isera Mandelbrojta, przyniosła obiad swojemuJankełe, otworzyładrzwi i ujrzała, że jejmały skarb stoipochylony nad ławą do bicia, a Fajfke wymierza mu razy. Chłopiec gorzko płakał. Dasze zrobiła to, co ja powinnambyła uczynić: chlusnęłagorącązupą w twarz Fajfke. Ktoinny wytarłby twarz i siedział cicho. Ale Fajfke miałkozackąnaturę. Puścił Jankełe, podbiegł do Daszei powalił jąna ławę. Był silny jak dziesięć lwów. Podniósł jej,za przeproszeniem, suknię, ściągnął reformy i zbił zcałejsiły. Użył pasa do spodni, nie dyscypliny przeznaczonejdla dzeci. Możecie sobie wyobrazić to zamieszanie. Daszewrzeszczała, jakbyją zarzynał. To prawda, że w Lubliniepanuje hałas, ale ludzie mimo to usłyszeli jej krzyki przybiegli zobaczyć, co się dzieje. Spadła jejperuka,odsłaniając rude loki. Ta rozpustnica nie goliła głowy! 43. Niektórzy z gapiów próbowali powstrzymać Fąjfke, alekażdy, kto się odważył, dostawał od niego kopniaka. Taksię złożyło, że były tamtylko kobiety, a jaka niewiastamoże pokonać takiego bandytę? Wychłostał Dasze trzydzieści dziewięć razy,jak to czynili szamesi w dawnychczasach. Potem wywlókł jąna zewnątrz i cisnął do rynsztoka. - Ojcze w Niebie, skąd taki zbrodniarz wśród Żydów? -zapytałaRajcę Brejndłs. - Nigdzie nie brakuje plugastwa - zauważyła Chaja Rywa. - Złote słowa- przyznała ciotkaJentł. - Gdybym chciaławam opowiedzieć, co się działo tamtego dnia w Lublinie,nie uwierzyłybyście własnym uszom. Dasze powlokła siędo domu prawienieżywa. Jej wycie rozlegało się po całejulicy. Kiedy rebIser usłyszał,co się przydarzyło jegożonie, pobiegł natychmiast do rabina. Mówiono o klątwiei czarnych świecach. Kto kiedysłyszał, żeby jakimełamedwysmagał mężatkę, narażając ją na takąhańbę? Rabinposłał szamesa poFąjfke, aby wezwać go na rozprawę, aleFąjfke stał w drzwiach swojegodomu z pałką w rękui ryczał: - Jeśli chcecie mnie zabrać siłą, to spróbujcie! Wyrażał się brzydko o rabinie,starszych, o całej gminie. Rzecz jasna, wkrótce musiał zrezygnować z prowadzeniachederu. Kto by posyłał dziecko do takiego łotra? Nawetkiedy teraz o tymmówię przechodzą mnie ciarki. - Może był opętany przez dybuka? - zamyśliła się Chaja Rywa. Ciotka Jentłnałożyła na nos okulary w mosiężnejoprawie, po czym zdjęła je i położyła sobie na kolanach: - Reb Iser spytał żonę:Daszełe, co jamogę zrobić? Fąjfke niechce pójść do rabina,może zostanie upokorzonyw inny sposób. A Dasze wrzasnęła: Jesteś tchórz! Boisz 44 T się własnego cienia! Gdybyś naprawdę mnie kochał,zemściłbyś się na tym złoczyńcy! Mimo to szybko pojęła,że jej mąż jest zbytstary isłaby, by walczyć z takimdzikusem jak Fąjfke. Wyjęła z kasy garść srebrnych moneti poszła w miejsce, gdzie spotykali się bandycii wszelkahołota. - Kto chce zarobić,niech chwyta za kij lub nóżi idzie ze mną! -zawołała. Cisnęła miedziakami i pokazałasrebrne monety. Wszyscyrzucili się dozbierania pieniędzy, ale tylko kilku zgodziło siępójść z Dasze. Nawetzbóje wolą się nie wdawaćw bijatyki. Jakiś chłopak, którywidział, cosię dzieje, pobiegł ostrzec Fąjfke,że szykuje sięnapaść na niego. - Niech no tylko spróbują! -wykrzyknąłFąjfke. - Jestem gotów! -Kiedy więc opryszki nadeszli,wziął siekierę i wyszedł im na spotkanie: - Podejdźcie nobliżej, a nie wyjdziecie o własnych siłach, będą wasmusieliwynosić! - Przestraszyli się. Widzieli po jego oczach, żejest gotów odrąbać im głowy. Uciekli i Dasze została samaze swoimipieniędzmi. Fąjfke pognał za nią z siekierą. Wybuchła wrzawa. Kilka kobiet zwróciło się o pomoc donaczelnika żandarmerii, ale on powiedział: - Najpierwniechjązabije, a potemgowsadzimy do więzienia. Niewolno namnikogo karać,zanim nie popełni przestępstwa. Fąjfke nie mógł byćjuż mełamedem; ludzie uciekali odniego jak odzarazy, więc nie miał w Lublinie nic doroboty. Chybawiecie, że niedaleko od Lublina znajdujesięmiasteczko Piaski. Za moich lubelskich czasów złodziejestamtąd słynęli w całej Polsce. Wstawaliw środkunocy, zaprzęgali konie, jechali bryczkami do któregośzmiasteczek i rabowali sklepy. Kilku miało za zadanieobezwładnić stróżów. Krótko mówiąc,Fąjfke pojechał doPiask i został tam mełamedem. Złodzieje, mimo że szubrawcy,chcieli,żeby ich synowie byli choć trochę wykształceni. Nie było im łatwo zdobyć nauczyciela, więc 45. ucieszyli się z przybycia Fajfke. On zaś przyjmował dochederu jedynie dzieci złodziei. Oczywiście wcześniej czypóźniej złodziej zostaje złapany i wtrącony do więzienia,tak więc w wąskich uliczkach Piask kręciło się więcejkobiet niż mężczyzn. Sklepikarze sprzedawali osamotnionym żonom towarna kredyt,dopóki mężowie siedzieliw kryminale. Po zwolnieniu zawsze spłacali kupcomichnależności. Powiadano, żeFajfke bierze słomiane wdowypod opiekę. Udawał znachora: stawiał im bańki iprzykładał pijawki, kiedy niedomagały. Jeździł do Lublinai wracał z prezentami ukradzionymi dla nich. Moje drogie,Fajfke nie tylkozostał złodziejem, ale wdodatku ichprzywódcą, rabinem. Jeździł z tą bandąna jarmark i jeślizdarzyło się starcie z policją, Fajfke pierwszystawiałopór. Złodziejez zasady nie noszą broni - co innego kraść,a coinnego przelewać krew - ale Fajfke zdobył gdzieśpistolet i został koniokradem. Kiedy chłopi przyłapali gona kradzieży, strzelał do nich i podpalał im stajnie. W wielu miejscowościach wieśniacy strzegli swego dobytku przez całe noce, wyposażeniw noże i grzechotki. Alejemu zawsze udawałosię uciec. Jeśli nawet wytoczonomu jakąś sprawę, potrafił się wykręcić. Wiecie dobrze, żesędziowie i adwokacisą po stroniezłoczyńcy. Przecież niedzięki pokrzywdzonym zarabiająna życie. Fajfke byłgładki wmowie i za każdym razem potrafił uniknąć kary. Ludzie zaczęli opowiadaćo nimcuda. Nawetkiedy jużwsadzono go do więzienia, wyłamał w środku nocy kratyi uciekł. Czasami uwalniał też innych więźniów. - Co było dalej? - zapytała ChajaRywa. - Czekajcie. Zaschło mi w gardle. Przyniosę trochęowoców i szabasowy kompot z suszonych śliwek. 4 Wyszedłem ze spiżami i pozwoliłem się poczęstowaćszabasowym ciastkiemi gruszką. - Gdzie byłeś? - zapytała ciotka Jentl. -Czy studiowałeśpouczenia ojców? - Skończyłem rozdział przeznaczony naten tydzień- odparłem. -Wracaj do domu nauki- powiedziała. - Takie historienie są dla ciebie. Wróciłemwięc do megoschowka, a ciotka Jentlmówiładalej: - Reb Iser Mandelbrojt zestarzał się i nie mógł dłużejpilnować interesu. Dasze, tapapla, przejęła cały handel. Jej syn, Jankełe, uczył się u rabina. Wieczorami Daszeprzychodziłado nas na pogawędkę. Kiedy tylko rozmowaschodziła na Fajfke, pytała: - Co myślicieo moim chłostaczu? Tak właśniego nazywała. Moja matka, niechspoczywa w pokoju, mówiła: - Niewarto rozmawiaćo takiej szumowinie. Jestdobra mąka i są plewy. AleDasze uśmiechałasię i oblizywaławargi. - Skąd mogłamwiedzieć,żemełamed, uczony, możebyć takimbezwstydnikiem? Obrzucała go wszystkimi przekleństwami zKsięgi Kapłańskiej i Księgi Powtórzonego Prawa, alepodejrzewam, że jednocześnie podziwiała jego męstwo. Po jejwyjściu moja matka mawiała: - Gdyby nie była żoną rebIsera, nie wpuściłabym jej za próg. Dumna jest, że tenpotwórją znieważył. Matkazabraniała mi mieć z niącokolwiek wspólnego. Pewnego dnia zmarł reb Iser, a że Jankełe nie byłJeszczepełnoletni, Dasze przejęłapieczę nad majątkiem. Od razuzwolniła pracowników męża i zatrudniłanowych. Cipierwsi zostali bez chleba, ale to jej nie obchodziło. Kupiła kawałek ziemi na terenach zamieszkanych przezszlachtę i kazała zbudować dom z dwoma balkonami 47. i spadzistym dachem. Obwieszała się taką ilością biżuterii,że ledwo ją było zza niej widać. Używała perfumi przeróżnychpudrów i pomad. Chociaższadcheni zasypywali jąpropozycjami, wstrzymywała się odmałżeństwa. Upierałasię, żeby wpierw zobaczyć każdego zkandydatów i z nimporozmawiać. Jeden nie był człowiekiem interesu, druginiezbyt przystojny, trzeci nie dość sprytny. Gdzieś w Bibliijest napisane, że kiedy niewolnikzostaje królem, ziemia drży w posadach. A teraz słuchajcie. Niedaleko od Lublina leży miasteczko Wąwolnica. Słynie z tego, że obchodzą tam Purimprzez dwa dni - czternastego i piętnastego dnia miesiącaAdar. Tamtejsimieszkańcy odkryliresztki muru zbudowanego jakoby przed Mojżeszem. I właśnie ten muruczynił owo miasteczko tak niezwykłym miejscem, że ^ Purim stało się dla nich wielkim świętemi okazją dowypitki. Stwarzało to świetną sposobnośćdla złodzieiz Płask, Księżyc, jakto w Purim, był w pełni. Późną nocą,kiedy wszyscy już spali, rabusie ruszyliwozami zaprzężonymi w szybkie konie, żeby ogołocić sklepy w Wąwolnicy. Nie wiedzieli, żearmia rosyjska przeprowadzamanewryna tychterenach. Było to niedługo po tym polskimpowstaniu; władze moskiewskie czyhały na powstańców. Gdy szajka znajdowała się w drodze do miasteczka,wozyzostały otoczoneprzez oddział kozaków pod dowództwemjakiegoś pułkownika. Naich widok złodziejom zrzedłyminy. Rosjanie zapytali, dokąd jadą, a Fajfke, który znałrosyjski, odparł, że są grupą kupców zmierzających najarmark. Ale ten pułkownik nie był głupi - wiedział, żew pobliżu nie odbywa się żaden jarmark. Kazał zakućzłodziei wkajdany i zawieźć ich do więzieniaw Lublinie. Fajfkeodważył się stawiać opór,lecz nikt nie jest w staniepokonać kozaków mających karabiny i lance. Związano go jak baranai zabrano dokryminału. WLublinie mieszkali paserzy, którzy kupowali kradzione rzeczy i czekalina przyjazd złodziei z łupem. Ale kiedywzeszło słońce,a wozy z Płask nie pojawiły się, paserzy domyślili się, cosię stałoi rozpierzchli jak myszy. Wkrótce do żon piaskowskich złodziejaszkówdotarły złe wieści. Nigdy przedtemnie zaaresztowano jednocześnie tyluzłodziei i gdywWąwolnicy obchodzono Purim, w Piaskach panowałTiszebow. Jakbytego nie było za wiele, jakiś stary i schorowany członek złodziejskiej szajki nie mógłwytrzymaćbicia i zdradził nazwiska paserów. Ich takżewsadzono dowięzienia. Niektórzy byli zamożni i uważani za ważnychczłonków gminy. Okryli się hańbą, a wrazz nimi ichrodziny. Kiedy chłopi usłyszeli, że Fajfke został zakutyw łańcuchy, stawili się licznie, aby świadczyć przeciwkoniemu. Chodziły słuchy, że zostanie powieszony. Tak się złożyło, że w tym czasie potrzebna mi byłakoronka do sukni,poszłam więc do sklepu Dasze. Odkądzmarła moja matka, Dasze przestała do nas przychodzić. Najlepszy towar można było jednak dostaćwłaśnieu niej. Weszłam do sklepu. Dasze siedziała za kontuarem, rudewłosy miała niczym nie przykryte, a ubrana byłajak jakahrabina. Udawała, że mnie nie zna. - No, Dasze, powiedziałam, doczekałaś się zemsty. Spojrzała namnie zezłością: Zemsta nie jest cechą Żydów. I odwróciła siętyłem. Chciałam jązapytać, od kiedy to przestrzegatakbardzo żydowskich zasad, ale ponieważ odgrywała wielkądamę, dałam spokój. Subiekt podał mi to, czego potrzebowałam. Przed sklepemspotkałam znajomą i powiedziałam jej, jaka dumna iważna stałasię Dasze. - Jentł- ona na to - śpisz czyco? Nie wiesz, co się dzieje? Powiedziałami,że Dasze stała się filantropką. Jeździłado Płask wożąc żonom złodziei chleb iser, i wszystko,49. czego potrzebowały. Opuszczała sklep na wiele godzini bratała się z żonami paserów. Nie do wiary, zakochałasię w tym Fajfke -"moim chłostaczu", jak go nazywała- i postanowiła go uratować. Ta znajoma powiedziała mi,żeDasze wynajęła najlepszego adwokataw Lublinie. Niewiedziałam czy śmiać się, czy płakać. Jak to możliwe? Naprawdę, obawiam się, że niewypada opowiadać takiej historii w szabas. - Czy gouratowała? - nie wytrzymała Rajcę Brejndłs. - Wyszła za niego- odparła ciotka Jentł. Zapanowała cisza, a potem Chaja Rywa zapytała: - Jak go wydostała na wolność? Ciotka Jentłprzyłożyła dwa palce do ust i zastanowiła się: - Nikttego dokładnie nie wie. Takie rzeczy robi się po kryjomu. Słyszałam, że dała gubernatorowi jakąśdużą sumę pieniędzy i siebie na dodatek. Taką bezwstydnicę można podejrzewać o wszystko. Ktoświdział,jak wchodziła do pałacugubernatora wyzywającoubrana. Została tam ze trzy godziny. Wiadomo, że nie śpiewalipsalmów. Jedno cowiem, to że gubernator uwolnił wszystkich złodziei z wyjątkiem dwóch, którzy pozostali w więzieniu przez jakiś czas. Mówiono mi, że Dasze czekałanaFajfke ubramy więziennej i kiedy wyszedł, podbiegłado niego całując go i płacząc. Łobuzy z Lublina, którzybyli przy tym obecni, wygwizdaliją i obrzucili najgorszymi wyzwiskami. Tak, pobrali się, ale odczekali kilka miesięcy. On zgolił brodę i ubierał się jak goj. Sprzedał swój dom w Piaskachi zamieszkał z Dasze w jej nowejsiedzibie. Jankełe niechcąc zostać z matką i ojczymem, przeniósł się dojesziwy. Ci, którzy widzieli, jakFajfke stał się z dnia na dzieńkupcem, nie musieli iść do teatru. Znał się tak na handlu 50 bławatnym, jak ja znam turecki. Gdyby rebIserMandelbrojt widział, jakilos spotkał jego fortunę, przewróciłbysię w grobie. Na początku wyglądało na to, że wszystko między nimiukłada się dobrze. Nazywała go Fajfkełe, aon mówił doniej Daszete. Jedli z jednego talerza. Ponieważ byli bogaci,pragnęli uznania. On wykupił sobie ławkę w bóżnicy przywschodniej ścianie, a ona przy kracie w babińcu. Alechodzili tam modlićsię tyko wJom Kipur. Dasze niepotrafiła czytać, a Fajfkeotwarcie przyznawał, żejestniewierzący. Chciała wejść do jakiegoś koła dobroczynnego, ale należące doń kobiety na tonie pozwoliły. Dorobilisię przezwisk: Chłostacz i Chłostaczka. Kiedy stałosięjasne, że nie doczekają się zaszczytów w środowiskuŻydów, zaczęlisię podlizywać gojom. Ale polscy panowieunikali ich tak samo jak wcześniejŻydzi, przeto zwrócilisię do Rosjan. Starczy dać Iwanowi dobrego jadłai dużowódki, a topnieje jak wosk. Oficerowie i żandarmi bezprzerwy odwiedzali tę parę. Wieczoramiorganizowaliprzyjęcia dla Rosjan,grali z nimi w karty i pili doupadłego. Dasze tak się zajęła tymi pijatykami, że zaczęłazaniedbywać sklep. Subiekci reb Isera Mandelbrojta byliuczciwi, natomiast Dasze wybrała sobie na pomocników, samych oszustów. 1 Dopóki nie było konkurencji, sklep prosperował. Potemotwarto inny bławatny skład parę domów dalej. Właścicielembył Zelig z Bychawy,człowieczekniepozorny,nowo przybyły do Lublina. Specjalizował się w kupowaniutowarów od bankrutów. Dobrze mu sięwiodłood samegoPoczątkui czym lepiej jemu, tym gorzej Dasze i Fajfke. Było toniczym przekleństwo świętego. Fajfke groził, żePodpali ten nowy sklep, ale znajdował się on tak bliskoJego własnego, żeogień strawiłby niechybnie obydwa 51. budynki. Mógł zabić Zeliga albo zrobić z niego kalekę,kiedy jednak przeznaczenie mówi nie, to nie. MimożeZelig był mały iwątły, nie bał się nikogo. Nie chodził, alebiegał jak łasica. Potrafił wrzeszczeć głośniej niż FajfkeiDasze razem wzięci. Dawał także łapówkiróżnym naczelnikom. Zatrudnił subiektów zwolnionych przez Dasze,aoni wyjawili mu wszystkie jej handlowe sekrety. ŻonaZeliga była cicha jak gołąbka i rzadko przychodziła dosklepu. Siedziała w domu, rodząc jedno dziecko za drugim. Ludzie spodziewalisię, żeDasze będzie miała dzieciz Fajfke, ale żadne się nie urodziło. Został jej tylkoJankele. Ożeniłsię z kimś z Litwy i nie zaprosił nawetmatkina wesele. Zapomniałampowiedzieć, że Fajfkestraszliwie utył. Dorobił się wielkiego brzucha i czerwonego nosa z popękanymi żyłkami, jakie widuje się u pijaków. Pewnego ranka, kiedy subiekci Dasze przyszli otworzyć sklep, zastalidrzwi otwarte na oścież. W środku nocyopróżnili wszystkie półki złodzieje z Płask, cisami uratowani przez Dasze z więzienia, z których żonami kiedyśzabawiał się Fajfke. Jak już zacznie się źle dziać, nie matemu końca. Fajfke ryczał, że ich wszystkich zamorduje,ale niebył w stanie niczego zrobić. W każdym człowiekudrzemie ukrytasiła, a kiedy zniknie, silni stają sięsłabi,a dumni pokornieją. Gdzieś wjakiejś świętej księdze jestnapisane,że na każde zwierzę przychodzi czas. Kiedy lisjest królem, lew musi mu się kłaniać. - I cobyło dalej? - zapytała Chaja Rywa. - To nie naszabas. Niechcęsobie brukać ust. - Powiedz, Jentł. Nie trzymaj nas w niepewności. - Zeszła na złą drogę. Przychodzili do niej Rosjanie. Fajfke był sutenerem. KiedyPolacy odkryli, co się dzieje,podpalili jej dom. Nawet jeśliistniały w tamtych czasach 52 jakieśubezpieczenia odpożaru, Dasze ich nie miała. Stracili sklep, dom. Przenieśli sięna przedmieście w pobliże koszar, a ich mieszkaniestało się burdelem. Powiemwam o ich strasznym końcuinnym razem. - Co się stało? -To nie na szabas. - Jentł, nie będę spala przez całą noc - rozgniewała sięChaja Rywa. Ciocia Jentłskrzywiła się i splunęła, w chusteczkę. - Chłostał ją i umarła odtego chłostania. -Ktoś to widział? - Nikt. Kiedyś z samego rana Fajfke przybiegł doBractwa Pogrzebowegokrzycząc,że jego żona nagleupadła i umarła. Kobiety z Bractwa poszły doich domui zabrały nieboszczkę. Kiedy położyli Dasze na desce dotahary i ujrzały jej nagie ciało, powstał wielki lament. Była opuchniętai caław pręgach. Kobiety z BractwaPogrzebowego nie majązbyt miękkich serc; mimo tojedna z nich padła jak martwa z wrażenia. - Czy Fajfke nie aresztowano? -Powiesił się. Obydwojepochowano w środku nocy zaogrodzeniem. Zapadła cisza. CiotkaJentł dotknęła koniuszka czepka. - Mówiłam wam, że to nie na szabas. -Jaki byłw tymwszystkim sens? - zapytała RajcęBrejndłs. - Żaden. Wyszedłem ze schowka, ale ciotka Jentł mnie niezauważyła. Zaczęła mruczeć i spoglądać na niebo:- Słońceschodzi - powiedziała. - Czas odmówić Boże Abrahama. przet. MonikaAdamczyk-Garbowska. Błąd Było upalne, szabasowe popołudnie i ciotka Jentł siedziała ze swymi przyjaciółkami na ganku, plotkując i wspominając różne zdarzenia. Miała na sobie suknięw turecki wzóri czepek ozdobiony kolorowymi wstążkami i paciorkami. - Łatwo powiedzieć: popełniłam błąd -mówiła. - A przecież taki błąd to często poważna sprawa. Jeden mały błądmoże, uchowaj Boże, zrujnować życie, zwłaszcza kiedy jestsię wyniosłym i próżnym. Był wnaszym miasteczku Żyd,reb Szachne - bogaty człowiek, uczony. Miał zwyczaj jeździćdoBełza, nie do obecnego cadyka, tylko do jego ojca, żebyprosić obłogosławieństwoi ofiarować datki. Rabin sampodstawiał mu krzesło. Reb Szachne miał sklepżelazny- sprzedawał zamki, klucze, gwoździe,młotki, obcęgi i innetakie rzeczy, potrzebne wdomu i warsztacie. Można byłouniegodostać towary,które trudno znaleźć nawetw dużymmieście. Jeślinie miał czegoś wswoim składzie, sprowadzałz Lublinaalbo i z Warszawy. Mówiono,że dzierżawcafolwarku kupił uniego ogniotrwałą kasę zzamkiem,którego niepotrafiłby otworzyć nawet najwytrawniejszyzłodziej. Reb Szachne miał też w swoim sklepie różnerzeczyz miedzi i mosiądzu: moździerze, tłuczki, świeczniki, wszelkiego rodzaju patelnie i garnki. Przyjeżdżali do jegosklepunawet ziemianie, ale onnigdy niezawyżał cen. Nie znosił teżtargowania. Widzę go jeszcze dziś - nieduży, krępy mężczyzna z rozwianą, rudąbrodą. Mówiono,że jest bardziej uczonyniż rabin. Jego żona,Lifsze, była naszą daleką krewną. 54 Lifsze urodziła reb Szachne czterechsynów i trzy córki. Z tej siódemki przeżyło jednak tylko dwoje:syn Teweli córka Gnesze, oczka w głowie rodziców. Tewel uważanybył za chłopca skromnego, chętnego do nauki, oddanegomatce i ojcu. W wieku szesnastu lat został zięciem pewnego bogacza z Kielc i zamieszkałz dala od naszych stron. Rzadko przyjeżdżałz wizytą dodomu. W tamtych czasachkursowało niewiele pociągów, a podróżfurmankązabieraławiele dni. Kiedy Tewel się ożenił, Gnesze miała trzynaścielat. Uważano ją już wówczas za piękność: wysoka, o blondwarkoczach. Dziewczętarzadko wysyłanodo chederu, alebyłu nas nauczyciel, który przyjmował je do swojejszkoły. Jego żona była wykształconąkobietą iuczyładziewczęta modlitwi pisania życzeń po żydowsku. Gneszepomagałarodzicom w sklepie; mówiła po polsku iporosyjsku. Goje, którzy robili zakupy w sklepie, wychwalalijej wdzięk i ułożenie. Opowiadano, że zakochał się w niejpolski hrabia. Podobno przysłał list, że jeśli Gnesze sięwychrzci,to weźmieją za żonę. Nie było mnie tam, alezapewniano mnie,że to prawda. Byłajeszcze dziewczynką, kiedy zaczęły napływać różnepropozycjemałżeńskie. Na ślubie Tewela w Kielcachzwróciła na nią uwagę jakaś zamożna kobieta, którapowiedziała Lifsze bez ogródek, że chciałaby Gnesze zaswoją synową. Lifsze kazała jej przysłać swatkę, alekobieta odrzekła: "Wezmętwoją córkę tak, jak stoi. Niebędę się targować o posag". Pewnie dziewczyna wpadław oko jej synowi i zawróciła muw głowie. W tamtychczasach ludzie też się zakochiwali. Nic z tego nie wyszło,ale odtądnasze okoliczne swatki wciąż przychodziły dodomu reb Szachne. Szybko okazałosię, że Gnesze, choćtaka młodziutka, jest wybredna. Kogo by jej nie zaproponowano, zawsze znajdowała jakąś skazę. Jeden był 55. niezbyt rozgarnięty, drugi za niski, a trzeci kiedy szedł,powłóczył nogami. Lifszeprzychodziła do mojej matkii żaliła się: - Modlę się za nią - mówiła - żeby sięopamiętała i przestała szukać ideału. Nawet na słońcu sąskazy. Matkapocieszałają: - Nie martw się, twojaGneszenie zostanie starąpanną. Dziewczyna miała wówczaswszystkiegopiętnaście lat,ale była dobrze rozwiniętai robiła wrażenie bardziej doświadczonej. Lubiła dowcipkować i często żartowała sobie zinnych. Ktoś powiedział,żegdyby mieszkała w Warszawie, mogłaby zostać aktorką. KiedyGnesze skończyła szesnaście lati wciąż jeszczenie miała narzeczonego, rebSzachneteż zaczął się martwić. Wezwał córkę do swego pokoju narozmowę: - Niepowinniśmy mieć nazbyt wygórowanego mniemania o sobie- rzekł. - Jesteśmy tylko ciałem i krwią. Gneszeodpowiedziała podobno: - Zależy jakim ciałem i jakąkrwią. Mogę znieść wszystko, ale życia z głupcem -tegobymnie zniosła. Za każdym razem, kiedy proponowanojej małżeństwo, Gnesze chciała zobaczyć młodzieńcai przeprowadzićż nim rozmowę. W tamtychczasachuważano coś takiego za gorszące. Panna nie powinna byłaoglądać swegonarzeczonego aż do dnia ślubu, kiedy jużjako pan młody uniesie jej welon. Ale jedynaczka maswoje własneprawa. Mogłaby zażądać nawet gwiazdkiz nieba. A teraz posłuchajcie. Któregoś dnia Gnesze miała spotkać się z pewnymmłodzieńcemz Lublina. Pochodziłz zamożnegoi - jak się okazało - oświeconego domu. Ubrany był w krótką kapotę zrozcięciem ztyłu, niewielkąjarmułkę, miał nakrochmalony kołnierzyk, krawati lśniące buty z cholewami. Swatka sprowadziłago z Lublinaspecjalnie na spotkanie z Gnesze. Kiedy chłopak szedłulicą Zamojską, wszystkie dziewczętapobiegły do okien, 56 aby goobejrzeć. Wszystkie były zgodne, że jest przystojnyjakksiążę. Gdy Gnesze miała spotkanie z którymś z kandydatów do swej ręki,zostawiała zwykle uchylone drzwi,aby zniechęcićciekawskich do zaglądania przez dziurkęod klucza czy podsłuchiwania pod drzwiami. Ci dwojespędzilirazem godzinę i przez cały ten czas słychać byłośmiech Gnesze. Widać chłopak był niezłym żartownisiem. Żydowskie domynieczęsto rozbrzmiewały takich śmiechem i reb Szachne byłtrochę zły. Odezwał się do Lifszy: - Skąd unichtaka wesołość? Świątynia Jerozolimskawciąż leży w gruzach,Żydzi pozostająna wygnaniu. Aleczy młodych obchodzi, cosię zdarzyło w Ziemi Świętej? Po godzinie Gnesze weszłado matki do kuchni, całarozpromieniona, i zawołała: - Mamo, on jest mądry iradosny jak dzień. Tak właśnie powiedziała. Powiem krótko. Wkrótce zapadła decyzja o małżeństwie. Wysłano telegramdo rodziców przyszłego pana młodegow Lublinie, prosząc ich oprzybycie wcelu podpisaniaumowyzaręczynowej. Byli to ludzie zamożni i nie chcielizatrzymywać sięna noc w domu reb Szachne, lecz poprosili o zarezerwowanie miejsc w hotelu. W naszymmiasteczku byłtylko jeden hotel i korzystali z niegozwykle goje, ale rodzice pana młodego tam właśniesięzatrzymali. Przyjęcie zaręczynowe, które wydali rebSzachne i Lifsze było niemal tak wytworne jakbal. Zaproszonocale mnóstwogości. Wino, miód i likier lały się strumieniami. Pan młody otrzymał pokaźny posag, a prócz tegopodarowano mu zloty zegarek. Matka pana młodegowystąpiła w kapeluszu ze strusimi pióramii krynolinie. Jego ojciecbył, zdaje się, właścicielem browaru. Przyszłateściowa wręczyłaGnesze w prezencie zaręczynowymsznur pereł. Na przyjęcie przyszło wielu młodzieńców. Panmłody - miał na imię Mulek, pewnie skrót od Szmula 57. - częstował wszystkich papierosami. Sam palił,trzymającpapierosa w bursztynowej lufce. Złożył wymyślny podpispod kontraktem zaręczynowym. Był taki zwyczaj, żepodczas przyjęcia pan młody rozważa jakiś fragmentz Talmudu, ale Mulek wywinął się od tego za pomocążarcików. Dziewczęta i kobiety raz poraz wybuchałyśmiechem. Potem Lifszewyznała nam,że po zaręczynachreb Szachne powiedział córce: - Kim jakkim,ale ponurakiemto ten twój narzeczony nie jest. Lecz pamiętaj, mojedziecko, że świat to nie żart. - Jeśli nie żart, to co? - odrzekła Gnesze. Obie strony chciały, aby ślub odbyt się niezadługo. Gnesze skończyła siedemnaścielat, co w tamtych czasachoznaczało niemal staropanieństwo. Mulekmiał już dwadzieścia jeden lat. Został właśnie zwolniony ze służbywojskowej, co kosztowało niezłą fortunę. Ciotka Jentł przerwała, po czym ciągnęła dalej: - Ponieważ obie strony doszły do porozumienia i nietargowano się oposag czy prezenty, nie było powodu, byzwlekać ze ślubem. No właśnie, ślub. Takiego ślubu niewidziałam nigdy, ani przedtem, ani potem. Lifsze zaprosiładosłownie wszystkich. Na podwórze wyniesiono długi stół,przy którym posadzono biedaków. Przyszli wszyscy mieszkańcy przytułku,a ci, którzy nie mogli chodzić, zostaliprzywiezieni. Ślub odbył się trzydziestego trzeciego dniaOmer - w tym jedynym dniu pomiędzy Pesach i świętemSzawuot, kiedy możnaurządzać wesela. Byt ciepły, słoneczny dzień. Później ludziska gadali, że reb Szachne wydałnatoweselemajątek i omal nie zbankrutował. Ale nictakiego się nie stało. Na wesele wynajętodwiekapele. Wiele tygodni naprzód krawcy, szwaczki iszewcy mieli 58 pełneręce roboty. Dziewczęta zbierały się wieczorami,tańczyły izdzierały swoje nowe pantofelki. Fryzjerzyułożyli Bóg wie ile peruk. Ślubna suknia Gneszemiałatren długi na cztery metry. Ludziezaczęlisarkać, że towszystko tylko rozdrażni gojów. Tacy właśnie są Żydzi. Kiedyczasy sązłe, lamentują. Ale kiedyrobi się ciutlepiej, choćby na chwilę, wyciągają wszystkie swoje błyskotki - a wtedy ci, którzy nami gardzą, zgrzytają zębami. My jednak nie zawsze słuchamy głosu rozsądku. SłużąceLifsze nie podołałybywszystkiemu, więc sprowadzonokucharzy ikelnerów z Lublina. Matka podarowała Gneszewszystkie rodzinne klejnoty - łańcuszki, brosze i pierścionki, które dostała w spadku bądź kupiła. Nikt, kto nie widział Gnesze w jej białej,jedwabnejsukni z welonem opadającym na twarz, nie wie, co znaczypiękno. Ale w jej oczach jakoś brakowało radości. Gdydziewczęta spytały,dlaczego jej twarz nie jaśnieje szczęściem,Gnesze odrzekła: - Twarz to nie świetlik. Takawłaśnie potrafiła być Gnesze -przebiegłajak lis iostra jakbrzytwa. Wesele trwało całą noc: zabawy, podrygi, polki,mazurki, taniec złości itaniec z nożyczkami. Dwóchmarszalików prześcigało się w wygłaszaniu żartobliwychpochwał, igraszkach słownych i dykteryjkach, a i sam panmłody raz czy dwa rzucił jakiś dowcip. Chociaż opowiadanie przez pana młodego facecjibyło rzeczą niesłychaną,dostał oklaski. Tańczyłam na tym weselu do świtu. Byłamtam,kiedy państwo młodzi spożywali rosół ze złocistymiokami. Kiedy nadszedłdla nichczas odosobnienia, nimobiematki odprowadziły pannę młodą do sypialni, Mulekmusiałchyba rzucić jakiś dowcip, bowśród stojącychw pobliżu wybuchł gromki śmiech. Byłam wtedy jeszcze bardzo młoda, ale pomyślałamsobie:co za dużo, to niezdrowo. Jak mówi Święta Księga? 59. "Jest czas płaczu i czas śmiechu". Dzieci, nie byłomnieprzy tym, ale moja matka - oby wstawiła się za nami - mówiłami, że dzień czy dwa po weselu Gneszeweszłado pokojuLifsze blada jak śmierć i powiedziała: - Mamo, popełniłam błąd. Lifsze zatrzęsła się: - Co ty mówisz, córeczko? Dlaczego? Gnesze odrzekła:- On jest głupcem. - Głupcem? Cały ten czas przekonywałaś nas, jaki jestbłyskotliwy - powiedziała Lifsze. A Gnesze wykrzyknęła: Zrujnowałamsobieżycie! Wniedługim czasie wiedziało już o tym całe miasto. Przez wszystkie siedem dni,kiedy odmawianobłogosławieństwa, Mulek nie robił nic poza nieustannym błaznowaniem. Okazało się też, że jest zuchwały. Nie okazywał należnego szacunku reb Szachne, Lifsze, rabinowi. Drwił ze wszystkich i każdego przedrzeźniał. Kiedy podawano mu mięso, twierdził, że jest na wpół suroweczy też zbyt przypieczone. Chciał uczyć kucharki ichfachu. Gneszesiedziała białajak kreda, a jej oczy płonęłyfurią. Nie mogła już dłużej wytrzymać i wybuchnęła: - Posuwaszsię za daleko, Mulek. Potem wyznała matce: - Jakion ma głupkowaty uśmiech! Gdzie ja miałamoczy? Byłamchyba ślepa. Wszystko wyszło na jawi ludzie wiedzieli już, jaka jestprawda. Reb Szachne nie mógł wprost uwierzyć. Wezwałcórkęi rzekł: - Gnesze, od razu, kiedygo poraz pierwszyujrzałem,wiedziałem, że to nie jest mąż dla ciebie, aleponieważ byłaś nim tak zachwycona, nic nie mówiłem. Cóż my, starepokolenie, możemywiedzieć o dzisiejszymświecie? Ale pozwól sobie przypomnieć, córko, żewśród 60 Żydów istnieje coś takiego jakrozwód. Błądzenie jestrzeczą ludzką. Gnesze wysłuchała go i odrzekła: - Nie będzie rozwodu,ojcze. - Dlaczego? - spytał reb Szachne,a Gnesze odparła: - To był mój błąd, nie jego. Zdaje się, że ja też jestemgłupia. Zgodnie ze zwyczajem,reb Szachne zgodził się utrzymywać przez kilka lat zięcia, Mulekzaś, podobnie jakinni młodziludzie mieszkającyz teściami, miał poświęcićsię studiowaniu. Ale Muleknie był chętnydo nauki. Ciągnęło go na rynek. Wystawał pomiędzy sklepikarzami,otoczony zawsze wianuszkiem różnych próżniakówi mełłozorem. Zażądał od teściapieniędzy z posagu i wziął siędo jakiegoś interesu. Ale w tym też mu się jakośniewiodło. W naszym miasteczku był most, gdzie płaciłosięmyto. Dziedzicoddał go w dzierżawę pewnemu niezbytrozgarniętemu młodzieńcowi, Lejbusiowi Pałce. Chłopii woźnice przejeżdżający przezmost furmankami mielipłacić mu po dwa grosze. Uważanoto za mało zaszczytnysposób zarabiania na życie. Wieśniacyszukali sposobów,aby uniknąć płacenia myta. W pobliżu znajdował siędrugi most i wielu przeprawiało się tamtędy. Lejbuś byłnieuczciwy; oszukiwał dziedzicai w końcu został zwolniony. Wtedy niespodziewaniewybuchła wieść, że mostna rogatkach przejął Mulek. To była hańba. Lifsze przestała pokazywać się publicznie i zaczęła stronić od ludzi. Reb Szachne wyznał rabinowi: - Widocznie zasłużyłemsobie na taki wstyd. Wszystko to było niedorzeczne. Kiedychłopizobaczyli wystrojonego miejskiego elegancika,zaczęlikląć. Jeden usiłował w ogóle wymigać się odpłacenia, inny przekonywał, że zapłaci jutro. Znalazł sięnawetłotr, który trzasnął Mulka batem. 61. Wszyscy spodziewali się rozwodu. Ale nigdy nie wiadomo,co kryje się w cudzej głowie. Nagle buchnęła wieść,że Gneszesiedziw swojej blond peruce na moście i pobiera myto. Nie wierzyłam własnym uszom, więc poszłamsprawdzić. Moikochani, Gnesze, już brzemienna, założyłazwykły fartuch zgłębokimikieszeniami niby jakaś przekupa i przyszła pomóc mężowi w pobieraniu pieniędzy. Wieśniacy wrzeszczeli nanią, a ona nie pozostawała imdłużna. Klęli nanią, a ona na nich. Zebrał się niewielkitłumek ciekawskich. Niektórzy się śmiali, inniaż sięszczypali w policzki ze zdumienia. Ktoś powiedział, żew Gnesze wstąpił dybuk. Któraś z kobiet pobiegła doLifsze zwieścią o tym, cosiędzieje. Lifszepowiedziałaim: - Jestem jużmartwa, wgrobie. Wkrótce rzeczywiście wyzionęładucha. Reb Szachneznosił to wszystko jeszcze przez dwa lata, ale schudł tak,że ubranie na nim wisiało. Gnesze już wtedy otwarciewalczyła z rodzicami. Wyprowadziła sięz domu. Rzadkoodwiedzała chorą matkę. To była nie ta sama Gnesze. Oczy miała wciąż przepełnione gniewem. Jejdziecko,syn,urodził się już po śmierci Lifsze. Moja matka odwiedzała Lifsze wczasie choroby i próbowała ją pocieszać. W końcu - przekonywała- Gnesze nikogonie zabiła. AleLifsze mówiła: - Tonie jest moja córka, to jakiś odmieniec. Kilka dni przed śmiercią Lifszeprzyjechał do niej syn,Tewel. Pozostałw domuprzez trzydzieści dni żałoby. Otwarcie wyznał, że nie poznaje swojej siostry. Zapomniałam o najważniejszym. Gnesze stałasię oddaną żoną, przynajmniej tak się zdawało. On próbowałwszelkich możliwych interesów,a ona zawsze stała u jegoboku. Poprawdzie jednak Mulek nie nadawał się doniczego. Kiedy ona kazała mu cośkupić, kupował, a kiedykazała sprzedać, sprzedawał. Rzucał jakieś bezsensowne 62 dowcipy, a onaśmiała się i prosiła, żeby opowiedziałjeszcze raz. Skoro ona, mądra Gnesze, popełniłabłąd,tomusiała udowodnić, że miała słuszność. To rodzaj buty. Niepozwoliła powiedzieć na męża złego słowa. Urodziłamu czworo dzieci. Pierwszy byt chłopiec, a potemtrzydziewczynki. Wszystkie przypominałyojca: były ładnei głupiutkie. Gnesze chwaliła się, że są bardzo pojętne, alekiedy się złościła, krzyczała, że sątakimi samymi bałwanami jak ich ojciec. Mówiłami to jejsąsiadka, któralubiła podsłuchiwać nocą zza okiennic. Dzieci straszliwiebały się Gnesze. Jeśli nie robiły dokładnietego, czegożądała matka, dostawały lanie. Gneszedobrze sobie radziła w interesach i wkrótcezaczęło im się nieźle powodzić. Mówiono, żereb Szachneprzekazał trzy czwarte swego majątkuna cele dobroczynne, ale Gnesze, która prawdopodobnie znalazła jego ostatnią wolę, spaliła ją, pozostawiając sporządzony wcześniejtestament, w którym ojciec prawie wszystko przekazywałcórce. Jej bratdostałtylko książki, zwój Tory, balsaminkęi inne podobne drobiazgi. Mówi się, że mąż i żona takdługo śpią na tej samej poduszce, aż w końcu upodabniająsię do siebie. Z latami Gnesze też zaczęła gustowaćwdowcipach - były może nie tak głupie jak męża, alerównież opowiadała je nazbyt często i z podobnąswadą,co on. Nawet wyglądem przypominałajuż męża; wciążjeszcze była ładna, ale w niecojuż tandetnym stylu. Nie mieszkałam już tam, kiedy zmarł Mulek - powalony niczym drzewo. Gnesze zawodziła i lamentowała; kupiła parcelę w najdroższej częścicmentarza i zamierzała nawet wystawić mu grobowiec, ale nie pozwoliłanato gmina. Grobowce stawiasię ludziom świątobliwym, 63. a nie błaznom. Gnesze poszła z donosem na zarządcęgminy do dziedzica i carskich urzędników. Starszyznagminyomal niezostała osadzona w więzieniu. Gneszezachowywała się tak, że można by pomyśleć, iż zawsze jużbędzie dla niej istniał tylko jeden Bóg i jeden Mulek. Niemniej jednak pewnego dnia pojechała do Kielc -nibypo to,żeby zobaczyć się zbratem, którego obrabowałaz ojcowskiej schedy - i wróciła z mężem, niewielkimjegomościem z siwą brodą. Nazywałsię rebFiszełe i byłtrzykrotnym wdowcem. Reb Fiszełe prowadziłniegdyśz powodzeniem jakieś interesy i był rozjemcą w procesachrabinackich. Wzywano go nawet, jak twierdził, narozprawy do Warszawy. Miał gdzieś synów, córki i wnuki. Nie rozprawiał o niczym innym, jak tylko o swojej mądrości; bez przerwy paplał i przechwalał się. Ludzie od razuzrozumieli, że Gnesze znów popełniła ten sambłąd. RebFiszełe zanudzał wszystkich opowieściami o tym,jak toudało mu się przechytrzyć najbardziej uczonych rabinówi najsprytniejszych kupców. Uważał sięteż za znachora. Na każdą dolegliwość miał sposób. Każdy lekarz był dlaniego szarlatanem. A potem, moi drodzy, wszystko stanęło na głowie. Wciągu tych kilku miesięcy życia z reb Fiszełe Gneszezmizerniała niczym suchotnica. Ręce jej drżały i zaczęłachodzić o lasce. Reb Fiszełe poszedł do rabina poskarżyćsię, że żona nie wpuszcza go doswego łóżka. Gnesze bezogródek -w obecności służącej, a nawet jakichś obcych-nazwała go nieudacznikiem. Usiłowała wyrzucić goz domu, aon podał ją do sądu rabinackiego. Nie miałajużw ogóle wstydu. Okazało się, że go również bije. Pewnegorankazjawiłsię w bóżnicy z połową brody. Ludzie pytali,co się stało z resztą, a on odparł:- Ta suka mi ją wyrwała. Poradzili mu, żeby wziął nogiza pas, ale on oznajmił: 64 - Muszę wyrównać rachunki. Jednakona dopięła swego. Pewnego dnia wynajął wóz, żeby wyjechać. Kiedy ludziena rynku zatrzymali go, oświadczył: - To nie jestistotaludzka,tylko demon. Nie wolno żyć pod jednym dachemze złym duchem. Gdyfurmanka zajechała pod dom,Gnesze zaczęła wyrzucać jego rzeczy za próg. Chciał się z nią mimo wszystko pożegnać, ale onawrzasnęła nawoźnicę: -Zabieraj go stąd! -Ale jędza! - stwierdziła jedna z kobiet, przysłuchujących się całejhistorii. - Kiedy człowiek ma dość siebie i innych, tracigodność -odparła ciotka Jentł. - A co było potem? - spytała druga kobieta. Ciotka Jentł skrzywiła się. - Do końca była taka zacięta. Położyła się do łóżka i jużniewstała. Służąca przynosiła jej jedzenie, ale onaniczegonie chciała tknąć. Jej synmieszkał gdzieśdaleko. Kiedydwie córkiprzyszły ją odwiedzić, nie pozwoliła służącejich wpuścić. - Mam dość matołów - powiedziała. -Chcęspędzić bez nich chociaż moje ostatnie dni. Nie zgodziłasię też na wizytęlekarza. Kazała służącejzaciągnąć storyi leżała w ciemnościach. Kobiety z Bractwa Pogrzebowegopragnęłyodmówić z nią spowiedź, ale je też odesłała. - Umarłanie wyznawszy swoich grzechów? - spytałajedna z kobiet. Ani nie wyznała swoich grzechów, ani nie sporządziłaostatniejwoli- odrzekła ciotka Jentł. - A co się stałoz jej majątkiem? -A co się zwykle dzieje? Córki poróżniłysię o pieniądze. Syn nie przybył na pogrzeb. Bractwo Pogrzebowe zażądałoogromnej sumyza cmentarną parcelę. Córki nie chciałyzapłacić, więc pochowano ją pod murem, wśród biedakówi samobójców. Tylkograbarz odmówił za nią Kadisz. 65. Ciotka Jentł popadła w zadumę. Jej ozdobiony wstążeczkami czepek zatrząsł się. Paciorki odbijały blaskzachodzącego słońca. Uniosła wskazujący palec i oświadczvla. ^- Mały błąd zamienia sięw wielki błąd, a wielki błąd może prowadzić - uchowaj Ojcze niebieski - wprost doGehenny. przeł. Anna Zbierska Lantuch - Są lantuchy - powiedziała ciotka Jentł- ale chciałabym, żeby ich nie było. Taknaprawdę nie robią żadnychszkód, wprost przeciwnie. Wszystko zależyod tego, gdziei z kim są. Ciotka Jentł wytarła nosw batystową chustkę. Choćopowiadała tę historię, a nie czytała jej, wyczyściła okularyw mosiężnej oprawie. Pokiwała głową, ajej czepekzakołysał się wraz z wszystkimi wstążkami i paciorkami. Ciotka Jentł niebyła naszą krewną. Pochodziła z rodzinymieszkającej od pokoleń na wsi, karczmarzy, dzierżawców, mleczarzy. Miała wydatne piersi, szerokie ramionai wystające kości policzkowe jak u chłopki. Jej oczykoloru bursztynu były równie łagodne jak oczy gołębicy. Nim ożenił się z nią wuj Józef, jakaśplotkarka powiedziała mu, że Jentłbyła kiedyś dojarką. Mój wujpodobno odparł: - Będzie więc z tego niekoszerna mieszanka mleka i mięsa. Ciotka Jentł polerowałaszkła takdługo, aż zaczęły sięświecić i odbijały promienie popołudniowego słońca. A potem włożyła je do etui. - O czymto mówiliśmy? - zapytała. -O tak, o lantuchach. W domu moich rodziców mieszkał lantuch. Siedział między piecema drewutnią. Gdy sięstamtądwyprowadziliśmy, on tam pozostał. Lantuchy nie wędrują. Gdy raz gdzieś osiądą, to już na zawsze. Nigdy go nieOdziałam. Nie można ich zobaczyć, wiecie o tym. Byłam 67. jeszcze dzieckiem, gdy spakowaliśmy się i wyprowadziliśmy do Turobina, ale moja matka i siostra Basza uważałygo za jednego z członków rodziny. Goje nazywają go"domownikiem", duchem domowym. Czasem, gdy Baszakichała, szeptał: "Gezundhajt" - na zdrowie. Mieliśmyna podwórku łaźnięparową z dwoma kamieniami na podłodze. Polska służąca zazwyczaj przynosiłapniaki, rozpalała ogień, a gdy kamienie sięrozgrzewały,wylewała wiadra wody, aż para robiła się gęsta jak krochmal. W czasie tych kąpieli zostawałam w domu. Po codziecko miałoby się pocić? Ale tym razem nie chciałamzostaćz nianią iposzłam z nimi. Tylko ten jeden razwidziałam mojąmatkę isiostrę nagie. Zapomniałampowiedzieć, że służąca mówiła po żydowsku. Gdy mojamatka zawołała: "Szefele! ", ta natychmiast wylewała wiadro wody nakamienie, a woda skwierczała i wrzała. Robiłosię zbyt gorąco i moja matka krzyczała: "Ogień! ", a służącauchylała drzwi, aby wpuścić do środka podmuchświeżegopowietrza. Płakałam i robiłam wielką wrzawę, pókiniezgodzono się zabrać mnie do łaźni. W tym zamieszaniumoja siostra zapomniała zabrać ręczniki. Asłużąca, gdynie byłapotrzebna, szła do obory zająć się krowami. Matka zbeształa Baszę za te ręczniki i moja siostrazawołała rymując: - Lantuch, daj mi handtuch! Po coo tym mówię? Lantuch przyniósł ręczniki. Niepamiętam tego,ale matka i Basza opowiadały mi o tymwiele razy. Dlaczego miałyby kłamać? W dawnych czasachtakie rzeczy się zdarzały. Teraz świat jest tak zepsuty,że duchy się pochowały. Ale historia, jaką chcę opowiedzieć, nie ma nic wspólnego z naszym domem. Zdarzyła sięw Turobinie lataprzed tym, kiedyśmy się tam przeprowadzili. Mieszkałtam Mordechaj Jarosławer,a ci,którzy goznali, przysię68 gali, że niebyło przednim równie szlachetnegoi świętegoczłowieka. Miałżonę Bajlę Frumę i jedyną córkę Paję. Napisane jest wŚwiętej Księdze, że Pan zabierado siebietych, których kocha. Reb Mordechaj był jeszcze młody,nie miał czterdziestu lat. Nagle na jegopiersi pojawiła siękrosta, a właściwie nie krosta, lecz bąbel, jakby byłpoparzony. Jedenbąbel zamieniłsię w wiele bąbli i,Bożechroń nas, reb Mordechaj umarł. Najwięksi doktorzy niezdołali go uratować. Miał dom za miastem, był tam ogród,szopy, wygódka, spichlerz. Handlował ziarnem, lnemibydłem. Był bogaty, ale gdy kupiec umiera, dłużnicy niespieszą się ze zwrotem pieniędzy. W tych czasach interesyprowadzono w oparciuo wzajemne zaufanie. Reb Mordechaj wprawdzie zapisał wnotesie, kto i ile był muwinien, alenotes znikł. Bajla Fruma ciągle chorowała i trzymała się z dala odludzi. Tak jak jej mąż był wszystkimbliski, tak onazachowywała dystans. Nazywała Turobin zapadłą dziurą. Gdy odeszło światło rodziny, wszystkorozpadło się nakawałki. Popogrzebie Bajla Fruma poszła do łóżka i leżaław nim, póki nie umarła, a trwało to przynajmniej trzydzieści lat, jeślinie więcej. Zwolniła służącą i Pajamusiałarobić wszystko - była służącą, kucharką, pielęgniarkąmatki. Paja była delikatną blondynką o jasnej skórze. Najpewniejwzięła to po ojcu, choć miałateż w sobie cośz matki. Ledwie ją znałam, bo gdy przenieśliśmy się doTurobina,wszystko miało się ku końcowi. Dziewczynamusi wyjśćza mąż. Swaci zasypywali Paję propozycjami,aleBajla Fruma rządziła nadwszystkim z łóżka. Przyprowadzano do niej kandydatów i Bajla Fruma ich oglądała i przepytywała. Żaden jej się niepodobał. Taknaprawdę chciała nie męża dla córki, ale zięcia dla siebie,żeby służył jej jak dworzanin. Wymagała odwszystkich 69. swatów, by po ślubie Paja została w domu matki. Dlaswego dobra tak piętrzyła trudności,że Paja w końcuwyszła za chłopaka, który podobno był zamożny, niecowykształcony, ale w istocie okazał się prostakiem. CałyTurobin widział, że Pajawpada w złe ręce, wszyscy jąostrzegali. Ale Bajla Fruma twierdziła, że zazdroszczą jejszczęścia. Paja - powinna mi wybaczyć te słowa - byłaniewolnicą matki. Gdyby Bajla Frumakazała jej wykopaćgrób i żywcem siępochować, zrobiłaby to. Są takie córki,któż wiedlaczego? Silny zawsze rządzi, nawet w przytułku. Bajla Fruma była pewna, że zięć - było mu na imięFejtł- podporządkuje się jej, ale on gwizdał na nią. Co mógłsprzedać, sprzedał, co mógł ukraść, ukradł. Opustoszyłdom jak szarańcza. Paja zaszła wciążę i urodziładziewczynkę Mirełe. Wszyscy byli zgodni co do tego, że byłaodbiciem dziadka. Rozświetliładom. Ale jej ojciec, tenordynarny prostak, miał swoje rachuby. Gdyzobaczył, żenie ma już nic do zrabowania, rozwiódł się z żoną i poszedłBógwie dokąd. Rozwódka z dzieckiem nie zawsze jest niechcianymtowarem. Ale terazBajla Fruma nie miałajuż zamiarudzielić córki z mężczyzną. Chciała ją całą dla siebie. Pajautraciła odwagę. Są ludzie, którzy gdy raz się na czymśsparzą, więcej niepróbują. A poza tym, jaki mężczyznachciałby służyć Bajli Frumie? Mężczyzna chce żony dlasiebie, a nie pokojówki dla teściowej. Mówiąc krótko,Pajanie wyszła powtórnie za mąż. Fejtelroztrwonił wszystko,więc matka icórka musiały sprzedawać to, co same zrobiłyna drutach. Paja pracowała też jako szwaczka. Posiadałydom, a jedzenie było wtedy bardzo tanie. Miały własnejabłka, gruszki iwiśniez ogrodu. Chłopu wydzierżawiłykilka akrów ziemi, a on im dawał za to jarzyny. Wtedy niktnie umierał z głodu, ale jaki sens ma takie życie? 70 Nagle Paja zachorowałai zrobiładokładnieto samo,cojej matka - położyłasię do łóżka. Zdarzyło się to kilka latpóźniej. Mirełe miaławtedy siedem czy osiem lat. I tuzaczyna się historiaz lantuchem. Wdomu mieszkałlantuch i on stał się szefem. Śmiejecie się? Tu nie manicdo śmiechu. Cały Turobin wiedział o tym. Jak inaczejmógłby funkcjonować dom z dwiema chorymi kobietamii małym dzieckiem? Nawet teraz, gdy o tym opowiadam,ciarki przebiegająmi po plecach. CiotkaJentł wzdrygnęła się. Spojrzała na szal leżący nasofie i powiedziała: - Nie śmiejcie sięze mnie, dzieci, jest mi zimno. Ciotka Jentł owinęłasię szalem i przez chwilę milczała. Ściągnęła brwi, zastanawiając się, czypowinnadalejopowiadać. Spojrzała na mnie kącikiem oka, jakby chciałapowiedzieć: "Jak mały chłopczyk może pojąć takie historie? " Moja matka zachęciła ją: -Mów, Jente. Ciotka Jentł wzdrygnęła się. - Wprawdzie tam nie byłam, ale całe miasteczko niemogło oszaleć. W ich domubył lantuch i to ontam rządził. Rąbał drwa, nosił wodęzestudni, ale zawsze nocą, nigdyza dnia. Zimąpalił w piecu. Powiedziałam już, że lantuchysą niewidoczne, ale tego widziano. Tej zimy w Turobiniebyła zadymka śnieżna. Nawet najstarsi ludzie czegośtakiego nie pamiętali, suchy śnieg sypał się jak sólz solniczki. Załamywały się dachy. To było jak lawina. Domy przykrywał śnieg itrzeba było kilku dni, by jeodkopać. W Turobinie działałotowarzystwo dobroczynne,które zwało się Strażnikami Chorych, złożone z silnychmężczyzn: woźniców, rzeźników, handlarzy końmi. Gdyktoś zachorował i potrzebował opieki, szli i pomagali mu. 71. W czasie burzy śnieżnej ludzie nagle przypomnieli sobieo rodzime reb Mordechaja Jarostawera. Motł Bences, jedenze Strażników, prawdziwy olbrzym, poszedł zobaczyć, cosię tam dzieje. Całydom przykryty był śniegiem. Tylkokomin wystawał. Co za robota! Zaczął kopać drogę dodomu. Pracując usłyszał zgrzytliwy dźwięk z drugiejstrony. Ktoś sięprzekopywał. Kto to mógł być? W końcuuprzątnął nieco śniegu i zobaczył brodatego człowieczka,szerszego niż wyższego, który na głowie miał czapkęz chwościkami, a w rękach trzymał szuflę trzy razy odniego większą. Zapadał zmierzch. Motł Bences próbowałdoniego zagadać, a ten wysunąłjęzyk, który sięgał muażdopępka. Po chwili zniknął i szufla upadła naMotłaBencesa. Towłaśniebył lantuch. Potem Motł Bencesposzedł do rabina i opowiedział o zdarzeniu. Zostało onozapisane w księdze gminy. Mirełe jakoś dorosła. Nie pytajcie jak. Dzieci przeżywająw cygańskichwozach, w jaskiniach zbójców. Jednegodnia była dzieckiem, następnegowystrzeliłai już byładorosła. Jej matka Paja wmłodości żyła z dala od rówieśnic. Nigdy niespotykała się zinnymi dziewczętami, a pozatymBajla Fruma zniechęcała ją do takich kontaktów. AleMirełe była wesoła i ruchliwa. Śpiewała i tańczyła. Jesieniąona i jej przyjaciółki zbierały się siekać kapustę,kisićogórki i łuskać groch. Latem zbierały w lesie grzybyijagody. Mirełe nauczyła się szyć i szydełkować,a takżehaftować na płótnie. Pytanoją: Czy to prawda,żew waszym domu mieszka lantuch? A ona odpowiadała: Jakilantuch? Nigdynie słyszałamtakiego słowa. Pytano ją: A kto zajmuje się domem? - a ona odpowiadała: My. Dziewczynki chciały się doniej wprosić na tańce i oczywiście miały ochotęzobaczyć, co się tam dzieje. Ale Mirełeśmiejąc się odpowiadała: Moja babka nie lubi zabaw! 72 Ludzie zachodzili w głowę: nawet jeśli udało im siękiedyś odłożyć trochę pieniędzy, to przecież musiaływszystko już dawno wydać. A ktogotuje? Kto zajmujesię strojami Mirełe? Ubierała się niczym panienka zedworu,a jej policzki kwitły. Ktoś musiał jej dawać kieszonkowe. Często chodziłado Bryny do piekarni i kupowała sobie gryczane precle. Zawszemiała kilkagroszyna zabawy z przyjaciółkami. Ich dom był tak zbudowany,że nie można było zajrzećdośrodka ani przez dziurkę do klucza, ani przez okna. Żeby podejść pod drzwi, trzeba było przejśćprzez podwórko iwejść na ganek. Po podwórkuzawsze błąkały siępsy. Pewnie były to psy dzierżawcy albokundle, którychnie złapał hycel. Mirełeodpowiadała na pytania,ale niktnie poznał prawdy. Kto dla ciebie gotuje? - pytano, a onaodpowiadała: Mojamatka. -Czy wstajez łóżka? - Nakrótko -mówiła. -A dlaczego nie pójdzie do doktora? Mirełe odpowiadała: Jestzbyt leniwa - uśmiechając sięprzy tym, jakby to był żart. W małym miasteczkuwszyscywiedzą, co się gotuje wcudzym garnku. Wszyscyzdawalisobie sprawę, że wtymdomudzieją się rzeczy niezwykłe. Mirełe wyrosła na wyjątkową piękność. Chłopcy się doniej zalecali. Swaci tłoczyli, ale nie mogli dostać się ani doBajli Frumy, ani do Pai. Drzwibyły zawsze zamknięte i tona łańcuch. Swaci próbowali rozmawiać z samą Mirełe,ale ona odpowiadała: A co ja tam wiem? To jakkot przedostanie sięnadrugąstronę rzeki? - pytali,co znaczyło: Jakże ona wyjdzieza mąż? A Mirełeodpowiadała:To kotzostanie po swojej stronie rzeki. Ani w małej mieścinie, ani pewnie iw dużym mieście"ieda się odsunąć od wszystkich. Jak będziesz żyć sam,zaczną cię oczerniać. Ludzie zaczęli mówić, że Zły rządzirodziną. Jeśli potrafi rąbać drwa, nosić wodę, odkopywać 73. dom ze śniegu, to może jest nie tylko służącym. MożeMirełe nie jest tak niewinna, najaką wygląda? Moi drodzy,ludzie zaczęli się od niej odsuwać. Dziewczęta nie chciałyz nią spacerować w szabas. Swaci już nie proponowalimałżeństwa. Nie zapraszano jej ani na zaręczyny, aninaśluby. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, ale wiele słyszałami rozumiałam. Mirełe chodziła sama po ulicy Lubelskiej,gdzie mieszkaliśmy, odziana jak księżniczka; pantoflebłyszczały jej na nogach, ale dziewczęta nawet na nią niespoglądały. Czeladnicy od krawców ichłopcy od rzeźnikachodzili za nią, ale nie ośmielali się jej zaczepić. Gdyprzechodziła przezrynek, ludzie patrzyli na niąz okien. Dokąd ona idzie? O czym myśli? Jak może żyć z tymidwiema ponurymiistotami,matką i babką? Niedługo potem Mirełe przestała się pojawiać. Z rzadkazachodziła do sklepów po zakupy. Zauważono, że listonoszczasemdostarczał rodziniezalakowany list. Nikt niewiedział od kogo. Gdy nadchodziły chłody, całkiem o nichzapominano. Niewiem dlaczego, ale wokół ichdomu byłowięcej śniegu niż gdzie indziej. Powietrzne wiry nawiewały go z pól. Nikt nie był pewien, czy BajlaFruma nadalżyje,ale skoro jeszczejej nie pochowano, zaliczano ją dożyjących. Jeśli tak może się zdarzyć w małym miasteczku,to Bóg jeden wie, jak tojest w dużym mieście. Pewnegorazu mój ojciec, niech spoczywa w pokoju,sprowadziłnaszabasowy posiłek biedaka. Wędrowny żebrakwidzi wielerzeczy i opowiada wiele historii. Zapytaliśmy go o Lublin,a on powiedział: Tomiastojest pełne trupów. - Co toznaczy? -zapytał ojciec. A żebrakodrzekł: Gdy ktośumiera w małym miasteczku, wszyscyo tym wiedząi ciało spoczywa w grobie. Ale w wielkim mieście wszyscysąsobie obcy. Martwi czują się samotni i wstają. Ja sam- mówił - spotkałem w Lublinieczłowieka, który od lat 74 w był martwy. Nazywał się Szmerł Serocker. Podszedł domnie, gdy szedłem ulicą Lubartowską. Zatrzymałem sięion się zatrzymał. Byłem tak zaskoczony, że nie mogłemotworzyć ust. Dopiero po chwili wykrztusiłem: Szmert, coty tu robisz? A on odparł: Wiemtyle samo co ty. Po czymoddalił się i zniknął. Alegdzie to skończyłam? Aha, lantuch. Gdy wszystkoidzie dobrze, te duszki chowają sięw piwnicy albo międzypiecem i drewutnią,ale gdy ludzie tracą siły, one przejmują władzę. Może nie był to lantuch, lecz chochlik albojaki potwór. Rosną w zgniliźnie jak muchomory. Tawiedźma Bajla Fruma opanowała Paję iobie chciałyzniszczyć Mirełe. Mieszkając z matką i babką, Mirełe teżzachorowała. Mówiono, że spała cały dzień, a wstawaław nocy. Załmen, nocny stróż, zachodził późno kołoichdomu i słyszał szalony śmiech Mirełe. To Zły ją łaskotał,wyjąc jak kocur. Wahającsię, matka zapytała: - Czy chcesz przez to powiedzieć, że lantuch grzeszyłz nimi? Ciotka Jentłpołożyła dwa palce naustach. - Nie wiem. Skądmiałabym wiedzieć? Ale lantuchysąmężczyznami, a nie kobietami. Jest taka opowieść w Rzetelnej mierze o złotniku, który mieszkał wpiwnicyz diablicąi miał z nią pięcioro dzieci. Bywai tak. Bo dlaczego trzykobiety mieszkały bezmężów? Jeśli Turobin byt dla nich zamały, dlaczego nie sprzedały domu inie przeniosły się gdzieindziej? Boże,oszczędźnas. Do czego to ludzie zdolni sąprzywyknąć! TaBajla Fruma byłanikczemna. Nawet wtedy,gdy żył jej mąż, opowiadano o niej dziwne rzeczy. Trzymaładwa czarne koty, a wpełni księżyca chodziła zbierać naPolach zioła. Potrafiła też rzucać uroki. Biedna Paja niemiaławoli. Ale to, że Mirełe uległa, zaskakuje mnie. Prawdą 75. jest, że gdy dasz diabłu palec, chwyta całą rękę. Mówiono, żelantuch śpiewał i tańczył dla nich i nawet robił fikołki. Ktośsłyszał, jak recytuje rymowanki,niczym weselny błazen. Miały szerokie łóżko i powiadano, że wszyscy w nim razemspali. Nie chcę o tym nawet myśleć. Bąjla Fruma i Pajanigdy nie przychodziły dobóżnicy. Paja zwykłaprzychodzićna Rosz Haszana nadęcie w szojfer. Raz ją tam widziałam. Twarz miałapokrytą kurzajkami. Jedno oko miała takduże jak u cielaka, a drugiena wpół przymknięte. Chybaogłuchła, bo ludzie doniej mówili, a ona nieodpowiadała. Pewnej nocy po Sukot ktośzapukałdo drzwiWolfaKasztana. W Turobinie byli strażacy, a Wolfnimi kierował. Mieli wóz, starą kobyłę i starą beczkęna wodę. To wydarzyło się w zimną, wilgotną noc. Wolf Kasztanotworzył drzwi,a przednimi stał jakiś stwór pokryty gęstą sierścią, ni toczłowiek, ni to zwierzę, pół pies, pół małpa, z kołtunami wewłosach. Czego chcesz? - zapytał Wolf, a stwór zapiszczał: Pali się uBajli Frumy. A potemrozpłynął się wemgle. Zanim Wolf Kasztan zdążył zaprząc koniai napełnićbeczkę wodą, dom Bajli Frumy zamienił się w kupępopiołu. Trzykobiety spaliły się na węgieł. Nie było kogochować. Z tego, co Wolf Kasztanpowiedział o potworze,nikt nie miał wątpliwości, że był to lantuch. - Jak wybuchł pożar? - zapytała matka. - Kto to wie? -Możelantuch go rozniecił? - Jeżeli tak- zapytała ciotka Jentł - to po co miałby iśćpostrażaków? Moja matka zastanowiłasię przez chwilę ipowiedziała: - Demony, jak ludzie, wpadają we własne sidła. Możelantuch miał jużtego wszystkiego dość. przet. Pawet Śpiewak Koronaz piór Na starość reb Naftali Oleszycer, przełożony gminyw Krasnobrodzie, został bez dzieci. Jedna córka zmarłaprzy porodzie,druga w czasie epidemii cholery. Synutonął, gdy konno próbował pokonaćSan. Reb Naftalimiał miałtylko wnuczkę Akszę, sierotę. Niebyło w zwyczaju, by kobieta studiowała w jesziwie, bowiem "córkikrólewskie są wspaniałe", a wszystkie córki żydowskie sącórkamikrólów. Ale Akszauczyła sięw domu. Zadziwiaławszystkichurodą, mądrością i pilnością. Miała jasnąkarnację, ciemne włosy i niebieskie oczy. Reb Naftali dzierżawił folwark księcia Czartoryskiego. Winien był on reb Naftalemu dwadzieścia tysięcy guldenów i majątek księcia byłstale oddawany pod zastaw; reb Naftali zbudował dla siebie młyn wodny, browar,a setkiakrów ziemi obsiał chmielem. Jego żona Neszapochodziła z zamożnej praskiej rodziny. Mogli sobiepozwolić na to, by wynająć najlepszych nauczycieli. Jedenuczył Akszę Biblii, innyfrancuskiego, jeszcze inny gry nafortepianie, czwarty - tańca. Aksza uczyła sięszybko. Mając osiem lat, grała z dziadkiem w szachy. Reb Naftali nie musiał dawaćjej posagu, była bowiem dziedziczkącałego jego majątku. Swaci zaczęli do niej zaglądać wcześnie, ale babkę trudno było zadowolić. Spoglądałana chłopaka, kandydatana męża, i mówiła; - Ma ramiona głupka - albo: - Ma wąskie czoło nieuka. 77. Pewnego dnia niespodziewanie Nesza zmarła. Reb Naftalimiał już pod osiemdziesiątkę i nie było mowyo powtórnym małżeństwie. Półdnia poświęcał Bogu,a drugie pół interesom. Wstawało świcie, ślęczałnadTalmudemi komentarzami,pisał listy do starszyznygminnej. Gdy ktośzachorował, reb Naftali szedł dodaćmu otuchy. Dwarazy w tygodniu odwiedzał ubogichwprzytułku razem z Akszą,która przynosiła im zupęi kaszę. Rozpieszczona i uczona Akszanieraz zawijałarękawy i ścieliła biedakom łóżka. Latem, po południowej drzemce, reb Naftali kazałzaprzęgać bryczkę i jeździł z Akszą po polach i okolicznychwsiach. Jadącrozmawiali o interesach i wszystkim byłowiadomo, żesłuchał jej rad, takjak słuchał rad jej babki. Ale jednego brakowało Akszy -przyjaciółki. Babkapróbowała znaleźć jejtowarzystwo: obniżała nawetwymagania,zapraszając dziewczęta zKrasnobrodu. Ale Akszanie miała cierpliwości do ichpaplaninyo strojach i domowych sprawach. Wszyscy jej nauczyciele byli mężczyznami, więc po lekcjach Akszę separowano od nich. Dziadekbył jedynym jej towarzyszem. Reb Naftali w swoimżyciu spotkał wielu znamienitych ludzi. Bywał na jarmarkach w Warszawie,Krakowie, Gdańsku iKrólewcu. Mógłgodzinami opowiadać o rabinach i cadykach, o zwolennikach fałszywego mesjasza Sabataja Cwi, o kłótniachw Sejmie, kaprysach Zamoyskich, Radziwiłłów, Czartoryskich, o ich żonach, kochankach, dworach. Czasem Akszawykrzykiwała: - Szkoda, że nie jesteś moim narzeczonym, tylkodziadkiem! - i całowała gow oczy i siwą brodę. Reb Naftali odpowiadał: - Nie jestem jedynym mężczyzną w Polsce. Takich jakja jest mnóstwo, a w dodatku młodszych. 78 - Gdzieoni są, dziadku? Gdzie? Po śmiercibabki Aksza sama chciała decydować o wyborze męża. Tak jak babka dostrzegałasamo zło, takdziadekwidział tylko dobro. Aksza domagała się, byswaci pozwolili jej zobaczyć kandydatów na męża, iw końcu dziadek przystał na to. Młodzi mieli być razem w pokoju, drzwi miały być otwarte, a stara, głuchasłużąca miałastać w przedpokoju, bacząc, byspotkania były krótkiei bez żadnychfrywolności. Zazwyczaj Aksza spędzałaz młodzieńcem nie więcejniż kilkaminut. Większośćmłodych ludzi wydawała się jej nudna i głupia. Niektórzystaralisię być zabawnii robilinieprzystojne żarty. Akszaodprawiała ichnatychmiast. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, ale babka nadal wyrażała swe zdanie. Raz Aksza słyszała, jak mówiła wyraźnie: - On ma świński ryj. - Akiedy indziej: - Gada jakzpodręcznika pisanialistów. Aksza wiedziała dobrze, że to nie babka do niej przemawia. Martwi nie wracają z tamtegoświata, byoceniaćkandydatów na męża. Jednakto był jej głos, jej sposóbmówienia. Aksza chciała porozmawiać o tym z dziadkiem,ale bała się, by nie pomyślał, że oszalała. Poza tym dziadektęsknił za żoną, a Aksza nie chciałapogłębiać jego bólu. Reb Naftali Oleszycer martwił sięi niepokoił,gdydostrzegł, że wnuczka odgania swatów. Aksza skończyłajuż osiemnaście lat. Ludzie w Krasnobrodzie zaczęliplotkować: Chce rycerza na białym koniu albo księcia z bajki; zostanie starą panną. Reb Naftali zdecydowałsię nieulegać dłużej jej kaprysom i wydaćją za mąż. Udał się dojesziwy i przyprowadził ze sobąchłopaka o imieniu Cemach,sierotę i gorliwego badacza. Był ciemny jak Cygan,niski i barczysty. Miał gęstepejsy. Był krótkowidzemi studiował osiemnaście godzin na dobę. Gdytylko przybył 79. do Krasnobrodu, udał się do domu nauki i począł kołysaćsię nad otwartym tomem Talmudu. Kołysały się też jegopejsy. Uczniowie przychodzili do niegona rozmowy, a onodpowiadałim nie podnosząc oczu znad księgi. ZnałchybaTalmud na pamięć, bo potrafił przyłapać każdegona błędach w cytatach. Aksza zażądała spotkania, ale reb Naftali odpowiedział,że takie zachowanie przystoi krawcom lub szewcom, a niedobrze urodzonej pannie. Ostrzegł Akszę, że jeżeli przegoni Cemacha, wydziedziczyją. Mężczyźni i kobietyw trakcie zaręczynowego przyjęcia znajdowali się w osobnych pokojach, więc Aksza do chwili podpisania ślubnejintercyzy nie widziała Cemacha. Kiedy spojrzała na niego,usłyszała głos babki: - Sprzedali ci nędzny towar. Jej słowa byłytak wyraźne, iż Akszyzdawało się, żewszyscy powinni bylije usłyszeć, ale słyszała je tylko ona. Dziewczęta i kobiety tłoczyłysię wokół niej, gratulująci wychwalając jejurodę, suknię,biżuterię. Dziadek podałjej kontrakt i pióro, a wtedy babka zawołała: - Nie podpisuj! - Złapała Akszę za łokieći na papierzezrobił siękleks. Reb Naftali krzyknął: - Coś ty zrobiła! Akszausiłowała podpisać, ale pióro wypadło jej z rąk. Rozpłakała się. - Dziadku,ja nie mogę. -Aksza, przynosisz mi wstyd. - Dziadku, wybacz mi. - Ukryła twarz wdłoniach. Powstał rwetes. Mężczyźni sykali, kobiety śmiały sięi płakały. Aksza łkała w milczeniu. Słaniającą się doprowadzono do pokojui tam ułożono na łóżku. Gemach wykrzyknął: 80 - Nie chcę żenić się z tą jędzą! Przedarł się przez tłum ipobiegł do wozu, by powrócićdo jesziwy. Reb Naftaliudał się zanim, próbując udobruchać go słowami i pieniędzmi, ale Cemach rzuciłbanknotyna ziemię. Ktoś przyniósł mu zgospody, w którejmieszkał, pleciony kosz. Nim wóz ruszył, Cemach zawołał; - Jajej nie przebaczę iBóg również! Przez wielenastępnychdni Aksza chorowała. Reb NaftaliOleszycer, który przez całe życie odnosił sukcesy, nie umiałznosić porażek. Zachorował, jego twarz nabrała żółtegoodcienia. Kobiety i dziewczęta próbowałypocieszyć Akszę. Rabiniistarszyzna odwiedzali reb Naftalego, który z każdym dniemsłabł coraz bardziej. Niebawem Aksza odzyskała siły i wstałaz łóżka. Poszła do pokoju dziadkai zaryglowała za sobą drzwi. Służąca, która podsłuchiwała przez dziurkę od klucza, doniosła, że dziadek wołał: - Jesteśszalona! Aksza pielęgnowała dziadka, podawała mu lekarstwa,myła gąbką, ale starzec dostał zapalenia płuc. Krewposzłamu z nosa. Przestał oddawać mocz. Wkrótce zmarł. Swojąostatnią wolę ustaliłprzed laty: jedną trzecią majątkuprzeznaczył na dobroczynność, resztę zapisał wnuczce. Wedle prawa pośmierci dziadka nie obowiązujesziwa,ale mimo to Aksza dopełniła obrzędu. Siedziała na niskimstołku i czytała Księgę Hioba. Nakazała,by nikt jejnie odwiedzał. Okryła hańbą sierotę, uczonego i spowodowała śmierć dziadka. Wpadław melancholię. Wcześniej już czytałaKsięgę Hioba, teraz zaczęła szukaćw bibliotece dziadka innych książek. Ku swemu zdziwieniu znalazła polski przekład Biblii - zarówno Stary,jak i Nowy Testament. Aksza wiedziała, żejest to księgazakazana, mimo to zaczęła jąkartkować. Czy dziadek 81. czytał Nowy Testament? - zastanawiała się. Nie, to niemożliwe. Pamiętała, że w czasie chrześcijańskich świąt,gdy koło ich domu w procesji niesiono święte obrazy, niewolno jej było wyglądać przez okno. Dziadek mówił, że tobałwochwalstwo. Zastanawiała się,czy babka czytała tęBiblię. Pomiędzy stronami znalazłazasuszone bławatki- kwiaty, które babcia często zbierała. Babka przybyłaz Czech i mówiono, żeojciec jejnależał do sekty SabatajaCwi. Akszaprzypomniała sobie, że książę Czartoryski,odwiedzając majątek, wiele czasu zwykł spędzać z babkąi wychwalał jejpolski język. Mawiał, że gdyby nie byłaŻydówką, ożeniłby się z nią - byłto wielkikomplement. Tej nocyAksza przeczytała cały Nowy Testament. Trudnojej było pogodzić się ztym, że Jezus byłjedynym synemBoga i że powstał z grobu,ale NowyTestamentprzynosił jejudręczonej duszywięcej pociechy niż karcące słowa proroków, którzy nie wspominali nigdy o Królestwie Niebieskimi o zmartwychwstaniu. Jedyne coobiecywali to dobry plonza dobre uczynki, a głód i plagi- za złe. Siódmego dnia żałobyAksza położyła się do łóżka. Światła były pogaszone, zasypiała już,gdyusłyszała kroki. Poznałakrokidziadka. Z ciemności wyłoniła się jegopostać: blada twarz,siwa broda, łagodne rysy, miał nawetjarmułkę nad wysokim czołem. Spokojnym głosem powiedział: - Aksza, wyrządziłaś człowiekowi krzywdę. Zaczęła płakać. - Dziadku, co mam uczynić? -Wszystko można naprawić. - W jaki sposób? -Przeproś Cemacha. Zostań jego żoną. - Dziadku, ja go nienawidzę. -On jest tobie przeznaczony. 82 Zwlekał przez chwilę. Aksza czuła zapach jego tabaki,którą zwykle mieszał zgoździkami i solami trzeźwiącymi. Potem zniknął i w ciemnościach pozostała pustka. Akszabyła zbytzdziwiona, by się bać. Oparła się o wezgłowiełóżkai pochwili usnęła. Obudziła się gwałtownie. Usłyszała głos babki. Nie byłtoszept, jak u dziadka, ale silny głos żywego człowieka: - Aksza, moja córko. Aksza wybuchnęła płaczem. - Babciu, gdzie jesteś? -Tutaj. - Co mam czynić? -To,czego pragnie twe serce. - Czego, babciu? -Idź do księdza. On ci poradzi. Aksza zdrętwiała. Dławił ją strach. Zdołała wykrztusić: - Nie jesteś moją babką, jesteśdemonem. -Jestem twoją babką. Czy pamiętasz, jak przechodziłyśmy w bród staw tej letniej nocy koło niewysokiegowzgórza i tyznalazłaś w wodzie guldena? - Tak, babciu. -Mogę dać ci inny dowód. Wiedz, że chrześcijanie mająrację. Jezus z Nazaretu jest Synem Bożym. Zrodziłsięz Ducha Świętego,jak prorokowano. Zbuntowani Żydziodrzucili prawdę i dlatego zostaliukarani. Mesjasz nieprzyjdzie do nich. On już jest. - Babciu, ja się boję. -Aksza, nie słuchaj! - nagle dziadek krzyknął jejw prawe ucho. -To niejest twoja babka. To zły duchprzyszedł w przebraniu, by cię oszukać. Nie dawaj wiaryjego bluźnierstwom. Powlecze cię na wieczne zatracenie. - Aksza, to nie jest twój dziadek, to chochlik z mykwy -przerwała babka. - Gemach jest niedorajdą, a do tego 83. mściwym. Będzie cię dręczył, a dzieci, które spłodzi, będąplugawe jak on sam. Ratuj się,póki czas. Bóg jest z chrześcijanami. - Lilit, diablica! Córka Katew M'riri - wykrzyknął dziadek. - Kłamca! Dziadek ucichł, alebabka mówiła nadal, choć coraz ciszej: - Twój prawdziwy dziadekpoznał w niebie prawdęi nawrócił się. Chrzcili go niebiańską wodą iteraz jestw raju. Świętymisą wszyscy biskupi i kardynałowie. Upartych pochłania ogień piekielny w Gehennie. Jeżelimi nie wierzysz, proś o znak. - Jaki znak? -Rozepnij poszewkę, rozpruj poduszkę, a znajdziesztam koronę z piór. Ręka ludzka nie mogła zrobić takiej korony. Babka zniknęła, a Aksza zapadła w głęboki sen. O świciezbudziłasię i zapaliłaświecę. Pamiętała słowa babki,rozpięła poszewkę i rozpruła poduszkę. To, co ujrzała,było tak niezwykłe, iż ledwo uwierzyła własnymoczom: puchi pióra były splecione w koronęo tak złożonymwzorze, że żaden ziemski mistrz nie byłby w stanie jejskopiować. Na szczycie korony tkwił malutki krzyż. Całośćbyła tak zwiewna, że poruszał ją sam oddech Akszy. Wpadła w osłupienie. Ktokolwiek zrobił koronę -aniołczy demon -pracował w ciemnościach, wewnątrz poduszki. Ujrzała cud. Zgasiłaświecę i wyciągnęła się nałóżku. Przez dłuższąchwilę leżałanie myśląc o niczym. Potem znów zasnęła. Rano,po przebudzeniu, Aksza pomyślała, że wszystko tomusiało być snem, ale na nocnym stolikuleżała koronaz piór. W promieniach słońcaskrzyła się wszystkimi kolora84 mitęczy. Wyglądała tak, jakby wysadzana była malusieńkimi perłami. Aksza usiadła i podziwiała cudo. Potemnałożyłaczarną suknięi czarny szal i zażądała powozu. Pojechała naplebanię, w której mieszkałmiejscowy ksiądz, Kościk. Gospodyni otworzyła drzwi. Ksiądz miał pod siedemdziesiątkę, znał Akszę. Przyjeżdżałna Wielkanoc, by święcićchłopski chleb, umierającym udzielał ostatniego namaszczenia, celebrował śluby i pogrzeby. Jeden z nauczycieliAkszypożyczał od niego słownik polsko-łaciński. Zawsze,gdy ksiądz przyjeżdżał, babka Akszy zapraszała go dosalonu i tamrozmawiali przy cieście iwiśniaku. Ksiądz podał Akszykrzesło. Usiadła i opowiedziała muo wszystkim. Poradził: - Nie wracaj do Żydów. Przyłącz się do nas. Będziemydbali oto, by twójmajątek został nienaruszony. - Zapomniałam wziąćkoronę. Chcę ją miećprzy sobie. - Dobrze, moje dziecko, idź i przynieś ją. Aksza wróciła do domu, ale służąca sprzątnęła sypialnięi odkurzyłanocny stolik; korona zniknęła. Aksza szukałanaśmietniku,w pomyjach, ale niepozostał poniej żadenślad. Zarazpotem po Krasnobrodzie rozeszłasię strasznawieść - Aksza się wychrzciła. Minęło sześć lat. Akszawyszłaza mąż i zostałapanią MariąMałkowską. Stary dziedzic Władysław Małkowski zmarłbezpotomnie imajątek dostał się jego bratankowi, Ludwikowi. Ludwik był kawalerem do czterdziestego piątego rokużycia i wydawałosię,że nigdy się już nie ożeni. Mieszkałw pałacu wuja zsiostrą Glorią,starą panną. Uwodził wiejskiedziewczęta, z którymi spłodził wiele bękartów. Był niski,chudy, z jasną kozią bródką. Ludwik był odludkiem. Czytałstare księgi historyczne, religijne i heraldyczne. Palił porcelanową fajkę, pił sam, polowałsam, unikał tańców we dworach. Trzymał interesy żelazną rękąi pilnował, żeby rządca go nie 85. okradał. Sąsiedzi mieli go za pedanta, niektórzy uważali goza szaleńca. Kiedy Aksza przyjęłachrzest, poprosił ją - terazMarię - o rękę. Plotka mówiła, że Ludwik, stary sknera,zakochał się wjej majątku. Księżai inni ludzie namawialijądo tego związku. Był potomkiem królaLeszczyńskiego. Gloria, dziesięć lat starsza od brata, sprzeciwiała się małżeństwu, ale Ludwik, tym razem, już jej nie usłuchał. Żydzi zKrasnobrodu bali się,że Aksza stanie się ichwrogiem i będziejudzić przeciw nim swego męża, jak tomiało miejsce z wieloma przechrztami, ale Ludwik nadalhandlował z nimi, sprzedając ryby, ziarno i bydło. ZeligFrampoler, dworski Żyd, dostarczał domajątku wszelkietowary. Gloria dalej zarządzałapałacem. W pierwszych tygodniach małżeństwa Akszai Ludwikjeździli razem powozem. Ludwik zaczął nawet odwiedzaćsąsiadów i mówił o tym, żewyda bal. Zwierzył się żonie zeswoich dawnych romansów i obiecał prowadzić się jakbogobojny chrześcijanin. Ale niedługopotem powrócił dostarych zwyczajów, odsunął się od sąsiadów, zaczął uwodzićwiejskie dziewczęta, znów pił. Między małżonkamizawisłozłowrogie milczenie. Ludwikprzestał przychodzić do je^sypialni. Maria nie poczęła. Z czasem przestali wspólniejadać i kiedy Ludwikchciał jej coś powiedzieć, przesyłałprzez służącego karteczkę. Gloria, która zarządzała majątkiem, dawała bratowej guldena na tydzień; cały majątekMarii należał teraz do męża. Dla Akszy stało się jasne, że Bógjąpokarałi że pozostało jej tylko czekać naśmierć. Alecostanie sięz nią po śmierci? Czy będzie spalona na łożuigielnym i wrzucona do piekielnychotchłani? Czyprzeistoczy sięw psa, w mysz, wkamień młyński? Aksza nudziła się, więc całe dniei noce spędzała w mężowskiej bibliotece. Ludwik nie kupował książek,książki byłytu stare, oprawione wskórę, drewnoalbo nadgryzionyprzez 86 mole safianczy jedwab. Strony pożółkły i pokryły sięplamami. Aksza czytała opowieści odawnych królach,odległych krajach, bitwach, intrygach książąt, kardynałów,diuków. Ślęczała nad opowieściami o wyprawach krzyżowych iCzarnej Śmierci. Świat roił się od niegodziwości, alerównież pełen był cudów. Gwiazdy naniebie toczyły ze sobąwojny, jedne pochłaniały drugie. Komety zapowiadałynieszczęścia. Urodziło się dziecko z ogonem, jakiejśkobiecie wyrosły łuski i płetwy. W Indiach fakirzy gołymistopami stąpali po rozżarzonych węglach. Jacyś ludziepozwalali spalić się żywcem, apotem wstawali z martwych. Dziwne, ale Aksza od owej nocy, kiedy w poduszceznalazła koronę z piór, nie miała więcejżadnych znakówod sił rządzącychwszechświatem. Nie słyszała słów anidziadka, ani babki. Chwilami pragnęławezwać dziadka,ale nie miała odwagi wymówić jego imienia nieczystymiustami. Zdradziła żydowskiego Boga, a nie uwierzyław chrześcijańskiego, przestaławięc w ogóle się modlić. Zelig Frampoler częstoprzyjeżdżał do dworu i Akszawidząc go z okna, chciała zapytać o Żydów, ale bała się, żerozmowę z nią uważać będzie za grzech, a Gloria oskarżyją o kumanie się z Żydami. Mijały lata. Gloria posiwiała i trzęsła się jej głowa,koziabródka Ludwikapobielała. Służący postarzelisię, ogłuchlii na wpół oślepli. Trzydziestoparoletnia Aksza-Maria częstomyślała o sobie jako o starej kobiecie. Z czasem narastałow niej przekonanie, że to diabeł namówił ją do chrztu i żeto on zrobił koronęz piór. Ale nie było powrotu. Rosyjskieprawo nie zezwalało przechrzciena powrót do starej wiary. Strzępy informacji o Żydach, jakie do niej dochodziły,były złe: bóżnica i sklepy na rynkuw Krasnobrodziespłonęły. Szanowani właściciele nieruchomości i starsi 87. gminy zarzucili torby na plecy i ruszyli na żebry. Co kilkamiesięcy wybuchała epidemia. Nie było dokąd wracać. Często Aksza myślała o samobójstwie. Brakło jej jednakodwagi, by się powiesić albo przeciąć sobie żyły; nie miała trucizny. Stopniowo Aksza dochodziła do wniosku, żeświatemrządzą ciemnemoce. Nie Bóg,ale Szatan ma władzę. Znalazła grubą księgę o czarach, z opisami urokówi magicznych zaklęć, talizmanów, sposobów wywoływania demonów i duchów - ofiar składanych Asmodeuszowi, Lucyferowi i Belzebubowi. Były tam opisy czarnych mszy i czarownic namaszczających swoje ciała,zbierających się w lesie, jedzących ludzkie mięsoi odlatujących na powietrzne wędrówki na miotłach, łopatach i obręczach. Czarownicom towarzyszyły kohortydiabłów i stada innych nocnychstworów z rogami, ogonami, skrzydłami nietoperzy iświńskimi ryjami. Częstote monstra kładły się z wiedźmamii płodziły nowe potwory. Aksza przypomniała sobieżydowskie przysłowie: "Jeżeli nie możesz przeskoczyć, prześliźnij się". Nie mogłazostaćzbawiona, postanowiła więc użyć życia. Nocą zaczęłaprzyzywać diabła, gotowazawrzeć z nim pakt, jak czyniłotoprzed nią wiele opuszczonych kobiet. Kiedyś o północy po przełknięciu mikstury z pitnegomiodu, śliny, ludzkiej krwi oraz wroniego jaja zaprawionego żywicą i mandragorą poczuła na ustach zimnypocałunek. W świetle księżycadostrzegła postać nagiegomężczyzny - wysokiego, ciemnego, odługich zwichrzonych włosach, z koźlimirogami i dwoma kłami sterczącymi jak u knura. Skłonił się jej nisko i wyszeptał: - O pani, jakie jest twoje życzenie? Możesz prosić o półmego królestwa. 88 Jego ciało było przezroczyste jak pajęczyna. Cuchnąłsmołą. Aksza chciała powiedzieć: - Chodź tu, mój niewolniku, i weź mnie,ale zamiast tego wymamrotała: - Moi dziadkowie! Diabeł wybuchnął śmiechem. - Oni są prochem! -Czy to ty - zapytała Aksza - splotłeśkoronę z piór? - A któż by inny? -Tyś mnie zwodził? - Jestem oszustem - odpowiedział chichocząc. -Gdzie leży prawda? - Prawdą jest, że nie ma prawdy. Diabeł pozostał jeszcze przez chwilę, a potem zniknął. Przez resztę nocy Akszabyła ni to we śnie, nito na jawie. Słyszała głosy. Nabrzmiały jej piersi, brodawki stwardniały, brzuch urósł. Ból rozrywał jej czaszkę. Zęby się jejchwiały, język tak się wydłużył,iż bałasię, że rozetniepodniebienie. Oczyniemal wychodziły z orbit. W uszachsłyszała stukottak głośny jak uderzenia młota okowadło. Poczuła bóle porodowe. Zaczęła krzyczeć: - Rodzę demona! Jęła modlić się do Boga, którego się zaparła. Wreszcieusnęła, akiedy zbudziłasię w ciemnościach przedświtu,bóle minęły. Zobaczyła dziadka stojącego w nogachłóżka. Miał na sobie białą szatę i kaptur, jakie nosił w wieczórprzed JomKipur, gdy błogosławił Akszę, nim szedł odmówić modlitwę Koi Nidre. Z oczubił blask, który oświetlał kołdrę Akszy. - Dziadku - wyszeptała. -Aksza, jestem tutaj. - Dziadku, co mam zrobić? -Uciekaj. Okaż skruchę. - Jestem stracona. 89. - Nigdy nie jest za późno. Odnajdź mężczyznę,któregośzhańbiła. Stań się żydowską córką. Później Aksza nie pamiętała, czy dziadek rzeczywiściemówił do niej, czy też rozumiała go bez słów. Minęłanoc. Świt zaczerwieniłokna. Ptaki świergotały. Akszaobejrzałaprześcieradło. Nie było na nim krwi. Nieurodziłademona. Pierwszy raz od lat odmówiła hebrajską modlitwę dziękczynną. Wstała złóżka, umyła się w miednicy i przysłoniła włosychustką. Ludwik i Gloria obrabowali ją z majątku, ale miałajeszcze biżuterię babki. Zawinęłają w chusteczkę i włożyłado koszyka razem z bielizną i sukienką. Ludwik spędzał nocze swoją kochanką, a możeo świciewyruszył napolowanie. Gloria chora leżała wbuduarze. Służąca przyniosłaAkszyśniadanie. Zjadła niewiele, po czym opuściła dwór. Psyszczekały jakna obcą,starzy służący ze zdziwieniem patrzylina panią, gdy, niczym chłopka, przechodziła przez bramęz koszykiem na ramieniu i w chustce na głowie. Choć majątek Małkowskich leżał niedaleko Krasnobrodu, Aksza szła tam cały dzień. Usiadła, byodpocząć,umyła ręce w strumieniu. Odmówiłamodlitwę i zjadłakawałekchleba, który wzięłaze sobą. Tuż koło cmentarza w Krasnobrodzie stałachata Ebera,grabarza. Napodwórku jego żona prała bieliznę w balii. Aksza spytała: - Czyto droga doKrasnobrodu? -Tak, trzeba iść prosto. - Co nowego w miasteczku? -Kimjesteś? - Jestem krewną reb Naftalego Oleszycera. Kobieta wytarłaręceo fartuch. - Ani jedna dusza nie pozostała z tej rodziny. -Gdzie jestAksza? 90 Staruszka zadrżała. - Powinnosię ją pogrzebać do górynogami, Ojczew niebiosach. - I opowiedziała o chrzcie Akszy. -Zostałajuż na tymświecie ukarana. - A co się stało z tym chłopcem z jesziwy, z którym byłazaręczona? -Kto to może wiedzieć? On niejest stąd. Aksza spytała o groby dziadków i stara kobieta wskazała na dwa pochylone ku sobie kamienie zarośniętemchemi chwastami. Upadła przednimi i leżała takdonadejścia nocy. Przez trzy miesiąceAksza wędrowała od jesziwy dojesziwy, ale nie znalazła Cemacha. Szukała warchiwachgminnych, pytała starszychi rabinów, ale na próżno. Ponieważnie w każdym mieściebyła gospoda, często spaławprzytułkach. Leżała na nędznym sienniku ze słomyprzykryta wytartą derką, modląc się wmilczeniu, by pokazałsię jej dziadek i powiedział, gdziema szukać Cemacha. Onjednak nie dawał znaku. W ciemności starzyi chorzykaszlelii mamrotali. Dzieci płakały. Matki przeklinały. Akszaprzyjmowała wszystko jako cząstkę należnej kary, ale nieprzestawała odczuwać poniżenia. Przełożeni gmin besztaliją. Kazali jejcałymi dniami czekaćna rozmowę. Kobiety byływobec niej nieufne -czemu szuka mężczyzny, który bezwątpienia ma żonęi dzieci albo też spoczywa w grobie? - Dziadku, dlaczegóż mnie do tego doprowadziłeś? -płakała Aksza. - Ukaż mi drogę albo ześlijśmierć. Pewnegozimowego popołudnia Aksza siedząc w gospodzie w Lublinie, zapytała arendarzao mężczyznę imieniem Cemach- niskiego, śniadego,niegdyśchłopcaz jesziwy iuczonego. Jeden z gości zapytał, czy ma namyśli Cemacha, mełameda z Izbicy. 91. Opisał Cemacha i Aksza wiedziała już, że znalazła tego,kogo szukała. - Był zaręczony z dziewczyną z Krasnobrodu - powiedziała. -Wiem. Przechrztą. Kim jesteś? - Krewną. -Czego chcesz od niego? - zapytał gość. -Jest biedny,a w dodatku zawzięty. Wszyscy uczniowie uciekli odniego. Jest narwany i nieprzewidywalny. - Czyma żonę? -Miał dwie. Jedną zadręczył na śmierć, druga goporzuciła. - Czy ma dzieci? -Jestbezpłodny. Gość byłby powiedział więcej, alezawołał go służący. OczyAkszy napełniły się łzami. Dziadek nie zaparłsięjej. Wiódł ją wewłaściwym kierunku. Wyszła poszukaćjakiegoś pojazdu do Izbicy. Przed gospodą stal kryty,gotowydo drogi wóz. "Nie jestem sama -powiedziała dosiebie. - Każdy krok znany jest w niebie". Z początku droga była brukowana, ale potem zaczął sięszlak pełen dziur i dołów. Noc była wilgotna i ciemna. Pasażerowie częstomusieli wysiadać, by pomóc woźnicywyciągnąć wóz z błota. Niektórzy gderali, ale Akszaprzyjmowała te niewygody z wdzięcznością. Padał mokryśnieg iwiałzimny wiatr. Za każdym razem,kiedy schodziła z wozu,zapadała się pokostki w błoto. DoIzbicy dotarlipóźnym wieczorem. Cale miasteczko tonęłow błocie. Domkibyły w ruinie. Ktoś pokazał jej drogę do domumełameda Cemacha - znajdował sięna wzgórzu, obokjatek. Choćbyła to zima, w powietrzu unosił się odórzgnilizny. Wałęsałysiępsy rzeźnika. Aksza zajrzałaprzezokno do chaty Cemacha. Zobaczyła złuszczone ściany, 92 brudną podłogę i półki pełne zaczytanych książek. Jedyneświatłodawał knot zanurzony w misce oleju. Przy stolesiedziałniskimężczyzna z czarnąbrodą, krzaczastymibrwiami, o żółtawej cerze i spiczastym nosie. Jak krótkowidz pochylał się nad wielkim tomem. Na głowie miałpodszewkęjarmułki, nosił wywatowaną kurtkę, z którejwystawała brudna wata. Z dziury wyszła mysz i pobiegłado łóżka składającego się z siennika z nadgniłej słomy,poduszki bezpowłoczki i wyjedzonej przez mole baraniejskóry, która służyła za okrycie. Gemach postarzał się, aleAksza poznała go. Podrapał się. Splunął na palcei wytarł jeo czoło. Tak, tobyłon. Akszy chciało sięzarazemśmiaći płakać. Po chwili odwróciła twarz ku ciemnościom. Pierwszy raz od lat usłyszałagłos babki: - Aksza,uciekaj. -Dokąd? - Do gojów. Ale zaraz usłyszałagłos dziadka: - Aksza, on uchroni cięprzed chaosem. Nigdy nie słyszała,by dziadek mówił z takim przejęciem. Poczuła słabość, jakby miałazemdleć. Oparła sięo drzwi, które się otworzyły. Cemach uniósł jednąkrzaczastąbrew. Jego wyłupiasteoczy pełne były nienawiści. - Czego chcesz? - zapytał chrapliwie. - Czy ty jesteś reb Cemach? -Tak,a kim ty jesteś? - Aksza z Krasnobrodu. Niegdyś twoja narzeczona. Cemach milczał. Otworzył usta, odsłaniając jedyny ząb,czarny, krzywy jaksierp. - Przechrztą? -Powróciłam do żydostwa. Cemach podskoczył. Wydalz siebie straszliwy ryk. 93. - Precz z mego domu! Niech będzie wykreślone twojeimię! - Reb Cemach,proszę, wysłuchaj mnie. Rzucił się na nią z zaciśniętymi pięściami. Miskaz olejem upadła i światło zgasło. - Ty plugawa! Dom nauki w Oleszycach był pełen wiernych. Był todzień przed pełnią księżyca i zebrał się tłum, by odmówić supliki. Z babińca dochodziły pobożne recytacje. Nagle drzwi się otworzyły i wkroczył brodaty mężczyznaw łachmanach. Przez ramię miał przewieszoną torbę. Nasznurze, jak krowę, prowadził kobietę. Miała na głowieczarnąchustkę, suknię zrobioną z worka i nogi owinięteszmatami. Na jej szyi wisiał sznur czosnku. Wiernizaprzestali modlitw. Obcy dał znak kobiecie i ta runęłanapodłogę. - Żydzi, stąpajcie po mnie! - wzywała. -Żydzi, plujcienamnie! W domu nauki podniósł się rwetes. Obcy podszedł dostołu, zastukał, by się uciszono, i zaczął: - Rodzina tej kobiety pochodzi z waszegomiasteczka. Jej dziadkiembył reb Naftali Oleszycer. Tojest Aksza,która się ochrzciła i wyszła za szlachcica. Poznała jednakprawdę ichce odpokutować zasweohydne czyny. Choć Oleszyce leżały w części Polski należącej doAustrii, historia Akszy była tu znana. Niektórzy wierniprotestowali, że nie jest to sposób na okazanie skruchy; ludzkiej istoty nie można wlecna sznurze jak bydlęcia. Inni wygrażali obcemu pięściami. To prawda, w Austriizgodnie z prawem przechrzta mógł powrócić do żydostwa. Alejeśli chrześcijanie dowiedzą się, że ten, ktoprzeszedłna ich wiarę, zostałteraz tak straszliwie sponiewierany, 94 wyniknąćmogą z tego surowe reskrypty. Stary reb Becalelmałymi kroczkami szybko podszedł do Akszy. - Powstań,moja córko. Skoro wyrażasz skruchę,jesteśjedną z nas. Aksza powstała. - Rabbi, pohańbiłam mój lud. -Skoro żałujesz, Wiekuisty ci wybaczy. Gdy kobiety w babińcu usłyszały, co się dzieje, wtargnęły do męskiej części. Była wśródnich również żonarabina. Reb Becalel zwrócił się do niej: - Weź ją do domu i daj przyzwoite odzienie. Człowiekzostał stworzony na podobieństwo Boga. - Rabbi - mówiła Aksza - chcę odpokutowaćza swojegrzechy. - Zlecęcipokutę. Nie dręcz się. Niektóre kobiety zaczęłypłakać. Żona rabina zdjęłaszal i otuliła nim ramiona Akszy. Innapodała jej swojąpelerynę. Poprowadziły ją do izby, w której zadawnychlat trzymano więźniów - tych, którzy zgrzeszyli wobecwspólnoty - nadal były tu kajdany. Kobiety zajęły sięAksza. Ktoś przyniósłjej suknię ibuty. Podczas gdyone krzątały się, Aksza bijąc się wpiersi wyznawała swe grzechy: przeklęła Boga, służyła idolom, kopulowałaz gojem. - Robiłam czary - łkała. - Wywoływałam diabła. To onsplótł koronę z piór. GdyAkszę ubrano, żonarabina zabrała ją do domu. Po modlitwach mężczyźni zaczęli wypytywaćobcego,kim jesti co go łączy z wnuczką reb Naftalego. Odpowiedział: - Nazywam się Cemach. Miałem zostać jej mężem, aleona odrzuciła mnie. Teraz przyszła prosić o przebaczenie. - Żyd powinien wybaczać. 95. - Ja jej przebaczam, ale Wiekuisty jest Bogiem zemsty. -Alejestrównież Bogiem miłosierdzia. Cemach zaczął dyskusjęz uczonymi, jego wiedza odrazu rzucała się w oczy. Cytował Talmud, komentarzei responsa. Poprawiał nawetrabina, gdy ten coś błędniezacytował. Reb Becalel zapytał go,czy ma rodzinę. - Jestem rozwiedziony. -W takimrazie wszystko można naprawić. Rabin zaprosił Cemachado domu. Kobiety z Aksząusiadły w kuchni. Prosiły, by zjadła trochę chleba i popiłakawą z cykorią. Pościła od trzech dni. W izbierabinackiejmężczyźni zadbali o Cemacha. Przynieśli mu spodnie,buty,kapotę, czapkę. Miał wszy,więc wzięli go do łaźni. Wieczorem zebrało się siedmiu najznamienitszych obywateli miasteczka i cała starszyzna. Ich żonyprzyprowadziły Akszę. Rabin oświadczył, że wedle prawa Aksza niejestzamężna. Jej związek z dziedzicem był tylko aktemrozpusty. Rabin zapytał: - Cemachu, czy chcesz Akszę za żonę? -Tak. - Aksza, czy weźmieszCemacha za męża? -Tak, rabbi,ale nie jestem jegogodna. Rabinwyznaczył jej pokutę. Musi pościć wkażdyponiedziałek i czwartek, powstrzymywaćsię od ryb i mięsaw ciągu tygodnia, odmawiać psalmy i wstawać o świcie namodlitwę. Rabin powiedział jej: - Nie kara jest najważniejsza, ale skrucha. "Powróciibędzie uleczony" - mówi prorok. - Rabbi, wybacz - przerwałmuCemach - to jest pokutaza zwykłegrzechy, a nie za odstępstwo od wiary. -Cóż chcesz, żebyrobiła? 96 - Sąsurowszeformy skruchy. -Na przykład jakie? - Noszenie wbutach kamieni. Tarzanie się zimąw śniegu, a latem w pokrzywach. Poszczenie od szabasu doszabasu. - Dzisiaj ludzie nie mają dość siłynatakie trudy- odparł rabin po chwili wahania. -Jeśli mają siłęgrzeszyć,powinni mieć siłępokutować. - Świątobliwy rabbi - poprosiła Aksza- nie żałuj mnie. Daj mi surowąpokutę. - Powiedziałem, co należy czynić. Wszyscy umilkli. Po chwili Aksza rzekła: - Cemach, podaj mi tobołek. - Cemachzostawił jej wórw kącie. Teraz położył gona stole,a ona wyjęłazeń małezawiniątko. Wzdychano, gdy wyciągała perły, brylanty,rubiny. - Rabbi, to moje klejnoty - powiedziała - lecz niezasługuję na to, by były moje. Rozdaj je wedle uznania. - To twojeczy tego szlachcica? -Moje, rabbi,odziedziczyłam je po mojej świątobliwejbabce. - Napisane jest, że nawet najhojniejszynie powiniennigdy dawać więcej niż piątą część. Cemach potrząsnął głową. - Znówsię nie zgadzam. Ona znieważyła babkę w raju. Nie powinna dziedziczyćjej klejnotów. Rabin złapał się za brodę. - Jeśli wiesz lepiej, zostań rabinem. -Powstał z krzesła,a potem znów usiadł. - Z czegosię utrzymacie? - Będę woziwodą - odparł Cemach. -Rabbi, mogę zagniatać ciasto i prać bieliznę - powiedziała Aksza. - Dobrze, róbcie, co chcecie. Wierzę wmiłosierdzie,a nie w surowość prawa. 7. W środku nocy Aksza otworzyła oczy. Mąż i żona mieszkaliniedaleko cmentarza, w chacie z klepiskiem. Cale dnieGemach nosił wodę, aAksza prałabieliznę. Pozasobotąi świętami pościli co dzień i jadali tylko wieczorem. Aksza dobutów włożyła piaseki kamienie,a na gołym ciele nosiłasukienkę z szorstkiej wełny. Spaliw nocy oddzielnie - on namacie przyoknie, ona na sienniku koło szabaśnika. Nasznurze rozciągniętym od ściany do ściany wisiały całuny, które Aksza uszyła dla obojga. Byli mężem i żoną od trzech lat, ale Cemach jeszcze się doniej nie zbliżył. Wyznał, że on też nurzał się w grzechu. Gdymiałżonę, pożądał Akszy. Rozlewał nasienie jak Onan. Pragnął się na niej zemścić, złorzeczył Wiekuistemu, a swójgniew wyładowywał na żonach; jedna z nich umarła. Jakże mógł się bardziej splugawić? Choćchata była blisko lasu i drzewo mogli mieć zadarmo, Cemach nie pozwalał nocą palić w piecu. Spaliw ubraniach, przykryciworkamii łachmanami. Ludziez Oleszyc uważali Cemacha za szaleńca; rabin wezwał mężai żonę i pouczył ich, że równie okrutne jak dręczenie innychjest dręczenie siebie, ale Cemach zacytował słowa z Początków mądrości, że skrucha bez umartwiania nic nie jest warta. Aksza conoc przed zaśnięciem dokonywała spowiedzi, ale sny jejnadal nie były czyste. Przychodził do niejSzatan w przebraniubabki i opisywał olśniewające miasta,eleganckie bale, namiętnych szlachciców,rozpustne kobiety. Dziadek zamilkł ponownie. W snach Akszy babka był młoda i piękna. Śpiewałasprośne piosenki, piławino i tańczyłaz szarlatanami. Czasem nocami prowadziła Akszę do świątyń, gdzie kapłaniśpiewali, a bałwochwalcy klęczeli przed złotymiposągami. Nagie kurtyzany piły wino z rogówi oddawały się rozpuście. 98 Pewnej nocy Akszy śniło się, że stoi naga wjakimśdole. Wokółniej tańczyły karły zawodząc żałobne pieśnio ordynarnych słowach. Słychać było odgłosy trąb i uderzenia w bęben. Gdy zbudziłasię, diabelski śpiew nadalbrzmiał jejw uszach. "Jestem straconana zawsze"- powiedziała do siebie. Cemach również się obudził. Chwilę wyglądał przezjedyneokno, nieosłonięte deskami. Potem zapytał: - Aksza, nie śpisz? Spadł świeży śnieg. Aksza dobrze wiedziała, co to znaczy. Powiedziała: - Nie mam siły. -Miałaś siłę oddawać się rozpuście. - Bolą mnie kości. -Powiedz toAniołowi Zemsty. Śnieg i późny księżyc rzucały jasne światło dopokoju. Cemach na podobieństwo dawnych ascetów nie obcinałwłosów. Miał skołtunioną brodę, oczy skrzyły mu sięw ciemności. Aksza nigdy nie mogła zrozumieć, skądCemach brał siłę, by cały dzień nosić wodęi jeszczepółnocy studiować. Prawie nic nie jadł na wieczerzę. Aby niemieć przyjemności z jedzenia, połykał chleb, nie żując goi dodawał za dużo pieprzu i soli do zupy, którą mugotowała. Aksza wychudła. Często widziała swoje odbiciew pomyjach, patrzyła na nią chuda twarz o zapadniętych,chorobliwie bladych policzkach. Kaszlała częstoi plułakrwią. Teraz powiedziała: - Wybacz mi, Cemach, nie mogę wstać. -Wstawaj, cudzołożnico. To być może twoja ostatnianoc. - Chciałabym, by była ostatnia. -Spowiadaj się! Wyznaj swoje grzechy. - Powiedziałam ci wszystko. -Czy rozpusta sprawiała ci przyjemność? 99. - Nie, Cemach, nie. -Ostatnim razem przyznałaś, że tak. Przez dłuższą chwilę Aksza milczała. - Bardzo rzadko. Pewnie przez chwilę. - ZapomniałaśBoga? -Niezupełnie. - Znałaś prawa boskie i celowo je plugawiłaś? -Myślałam, że prawda jest po strome chrześcijan. - Wszystkodlatego, że szatanuplótł ci koronę z piór? -Myślałam, że to cud. - Ladacznico,niemasz usprawiedliwienia! -Ja się nie bronię. Ondo mnie mówił głosem babki. - Dlaczegóż słuchałaś babki, a nie dziadka? -Byłam głupia. - Głupia? Przez lata nurzałaś się w bezbożnictwie. Po chwili oboje bosowyszliw noc. Cemach pierwszyrzucił się w śnieg. Toczyłsię szybko. Spadła mumycka. Ciało, niczym futrem, pokryte miał czarnym włosem. Aksza czekałaprzez chwilę i potem też rzuciła się naziemię. Obracała się wolno i w milczeniu, podczas gdy Cemach recytował: - Grzeszyliśmy, zdradzaliśmy, rabowaliśmy,kłamaliśmy, wykpiwaliśmy, buntowaliśmy się. - A potem dodawał: - Niech wolą Twoją będzie moja śmierć, wybawienie ze wszystkich moich grzechów. Aksza często słyszała te lamenty, ale za każdym razem przechodziłoją drżenie. Tak zawodzilichłopi, gdy jej mąż,dziedzic Małkowski, ich biczował. Bardziej niż mroźnychnocy zimą czy pokrzyw latem lękała się tego zawodzenia. Czasem, gdy był w lepszym nastroju,Cemach obiecywał,że przyjdzie do niej jak mążdo żony. Powiedziałnawet,żechciałby zostać ojcem jej dzieci. Ale kiedy? Ciągle w obojgu doszukiwałsię nowych grzechów. Aksza słabła z dnia 100 na dzień. Całuny zawieszone na sznurze i kamieniecmentarne zdawały się jąwołać. Kazałaprzysiąc Cemachowi, żeodmówi Kadisz nad jej grobem. W gorący dzień miesiąca Tamuz Akszaposzła na nadrzeczną łąkę pozbierać liście szczawiu. Pościłacały dzieńi chciała na wieczór sobiei Cemachowiugotować zupę. Nałące poczuta sięsłabo. Wyciągnęła sięna trawie, chcączdrzemnąć się przez kwadrans. Ale w głowie miała pustkę,nogi ciążyły jak kamienie. Zapadła w głęboki sen. Gdyotworzyła oczy, była już noc. Niebo zachmurzyło się,powietrze pełne byłowilgoci. Nadciągała burza. Z ziemi biłzapach traw i ziół iod tego Akszy zakręciło się w głowie. W ciemnościach odnalazła swój koszyk. Był pusty. Koza czykrowawyjadła szczaw. Nagle przypomniała sobie dzieciństwo, gdy dziadkowie rozpieszczali ją, ubierając w aksamityi jedwabie, a usługiwali jej lokaje i pokojówki. Terazdławiłją kaszel, czoło miała gorące,a dreszcze przebiegały pocałym ciele. Księżyc nie świecił, a gwiazd niebyło widać,więc ledwo odnalazła drogę. Bosymi stopami wchodziła nakolce i krowie łajno. W jakąwpadłam pułapkę - coś w niejkrzyczało. Podeszła do drzewa i zatrzymała się, by odpocząć. W tym momencie zobaczyła dziadka. Jegobroda bielaław ciemnościach. Poznała wysokie czoło, łagodny uśmiechidobroć w spojrzeniu. Zawołała: - Dziadku! - Po chwili twarz miała mokrą od łez. - Wiem o wszystkim- powiedziałdziadek - o twoimcierpieniu i twoimsmutku. -Dziadku, co mam robić? - Moja córko, czas próby minął, czekamynaciebie, jai twoja babka, wszyscy, którzycię kochają. Święci aniołowie przyjdą, by cię powitać. - Kiedy, dziadku? 101. Obraz rozpłynął się. Pozostały tylko ciemności. Akszaniczym ślepiec szukała drogi do domu. W końcu dotarłado chaty. Gdy otworzyła drzwi, wyczuła, że Cemach jestw środku. Siedział na podłodze, jego oczy żarzyłysię jakdwa węgle. Zawołał: - To ty? -Tak, Cemach. - Dlaczego tak długo? Przez ciebie nie mogłem w spokoju odmówić wieczornych modlitw. Mieszałaś mimyśli. - Przebacz, Cemach. Byłam zmęczona i usnęłam na łące. - Oszustka! Przechrzta! Szmata! - zaskrzeczał Cemach. -rSzukałem cięna pastwisku. Kurwiłaś się z pastuchem. - Co ty mówisz? Boże broń! - Mówprawdę! - skoczył i począł nią potrząsać. -Suka! Demon! Lilii! Nigdy Cemachnie zachowywał się z taką wściekłością. Akszabroniła się: - Cemach, mój mężu, jestemci wierna. Zasnęłamnatrawie. Idąc do domu, zobaczyłam dziadka. Nadszedł mójczas. - Ogarnęła ją taka słabość, że osunęła się na podłogę. Złość przeszłamu natychmiast. Wyrwało mu się żałobnezawodzenie: - Świętaduszo, gdzie ja się bez ciebie podzieję? Jesteśświętą. Przebacz mi moje okrucieństwo. To z miłości. Chciałem cię oczyścić, byś mogła siedzieć w raju pośródbłogosławionych niewiast. - Jeżelizasłużę, znajdę się wśród nich. -Dlaczego przydarzyło się to tobie? Czy nie ma sprawiedliwości w niebiosach? - Cemach zawodził przerażającoi bił głową o ścianę. Następnego dnia Aksza nie wstałaz łóżka. Cemachpodał jej owsiankę, którą ugotował natrójnogu. Karmił ją, 102 ale jedzenie wylewało się jej z ust. Sprowadził miejscowego felczera, ale tenbył bezradny. Przybyły kobiety z Bractwa Pogrzebowego. Aksza leżała bezsił. Uciekało z niej życie. W południe Cemach poszedł doJarosławia sprowadzić lekarza. Nadszedł wieczór,a onnie wracał. Tego ranka żona rabina położyła Akszy poduszkę podgłowę. Pierwszy raz od lat Aksza leżała na poduszce. Podwieczór kobiety z Bractwa Pogrzebowego poszły do domówi Aksza została sama. W misce z olejem palił się knot. Ciepły podmuch wpadł przez otwarte okno. Księżyc nieświecił,ale skrzyły się gwiazdy. Cykały świerszcze, żabyrechotały ludzkim głosem. Od czasu do czasu po ścianie,naprzeciw łóżka, przesuwał się cień. Aksza wiedziała, żezbliża się jej koniec, alenie bała się śmierci. Zrobiłarachunek sumienia. Urodziła się bogata, piękna, obdarzona hojniej niż inni. Zły los obrócił wszystko przeciw niej. Czy cierpiała zaswoje własne grzechy, czy wcielił sięw niąktoś, kto grzeszył w poprzednim pokoleniu? Akszawiedziała, że ostatniegodziny powinna poświęcić modlitwomi skrusze. Ale taki był już jej los, że nawetteraz nieopuszczały jej wątpliwości. Dziadek mówił jedno,babkadrugie. Aksza czytaław starej księdze o odstępcach, którzyzaparlisię Boga, twierdząc,że świat jest przypadkowymzlepkiem atomów. Pragnęła jednego: znaku, który odsłonijej prawdę. Leżała modląc sięo cud. Zapadła w półseni śniła,że spada w przepaść. Zdawałosię jej, że sięga dna,aleziemia rozstępowała się pod nią i zaczynała opadaćz jeszcze większą prędkością. Ciemności gęstniały, a otchłań stawałasię głębsza. Otworzyła oczy, wiedziała, co ma robić. Resztką siłwstała i znalazłanóż. Rozcięła poszewkę, drętwiejącymipalcami rozpruła poduszkę iz głębi wyciągnęła koronę 103. z piór. Nieznana ręka ozdobiła ją na szczycie czteremaliterami znaczącymi imię Boga. Aksza ułożyła koronę obok łóżka. W migocącym świetlemogławidzieć każdąz liter: jud, hej, wow i znów hej. Ale- zastanawiała się - jaką prawdę objawia ta korona? Czy,w przeciwieństwiedotamtej, prawda objawiona przez tękoronę była jedyną prawdą? Czy to możliwe, by w niebiebyły różnewiary? Aksza poczęła modlićsię o nowy cud. Z przerażeniemprzypomniałasobiesłowa diabła: "Prawdąjest, że nie ma prawdy". Późną nocą wróciła jedna z kobiet. Aksza chciała prosićją,bynie zdeptała korony, ale była już zbytsłaba. Kobietastanęła na niej i delikatna konstrukcja korony rozpadłasię. Aksza zamknęłaoczy i nigdy już ichnie otworzyła. Nad ranem westchnęła i oddała duszę Bogu. Jedna z kobiet zbliżyła puch do jejnozdrzy, ale nieporuszył się już. W dzieńkobietyz BractwaPogrzebowego umyły Akszęi odziały jąw całun, który sama uszyła. Cemach niewrócił z Jarosławia i więcej onim niesłyszano. W Oleszycach mówiono, że zabitogo w drodze. Inni przypuszczali, że był nie człowiekiem, ale demonem. Akszępochowano kołoohelu cadyka i rabin wygłosił pochwalnąmowę pogrzebową. Jedno pozostałozagadką. Aksza w ostatnich godzinachżycia rozpruła poduszkę przysłaną jej przez żonę rabina. Kobiety,które ją myły, znalazły między palcami puch. Skądumierająca kobieta znalazła tyle siły? I czego tam szukała? Znajdowano wiele wyjaśnień, ale prawdy nie odkryto. Jeżeli bowiem istnieje coś takiego jakprawda, jest onatak zawiła i tajemnicza jak korona z piór. przet. Paweł Śpiewak Zjawa Kobiety zaczęły rozprawiaćo rozwodach, zerwanychzaręczynach i porzuconych, niedoszłych pannach młodych. CiotkaJentł oświadczyła: - Nie wolno hańbić żydowskiej córki. Mówisię, żelepiejpociąć pergamin niż porwać papier. Wiecie pewnie, co to oznacza. Umowy małżeńskie spisuje sięna papierze, a rozwodowe na pergaminie. Rozwódjest mniejszym grzechem niż zerwanieumowy małżeńskiej. Moja matka,obecna przy rozmowie, odparta: - Wybacz mi Jentł, aleumowy rozwodowe też spisujesię na papierze, nie na pergaminie. Jest tospecjalnymocny papier, na którym pisze się gęsim piórem iatramentem. Nazywa się golisz. - Pierwszy raz o tym słyszę - powiedziała ciotka Jentł. -Na pewno. W naszym domuspisuje się ichwiele- odrzekła matka. - Skoro tak twierdzisz, to pewnie masz słuszność,Batszebo. Przysłuchująca się rozmowie sąsiadka, Chaja Rywa,spytała: - Dlaczego rozwód jest mniejszym grzechem niż zerwanie umowy małżeńskiej? -Właściwieto nie wiem - powiedziała ciotka Jentł. - Tyjej odpowiedz, Batszebo. Matka zastanawiała się przez chwilę, po czym rzekła: 105. - Kiedy małżonkowie decydują się na rozwód, zwykleznają się już dobrze - zdążyli się wiele razy pokłócić,poznali swoje wady - i czasem, kiedy oboje dojdą downiosku, że nie są w stanie razem żyć, rozstanie jestnajlepszym wyjściem. Za to narzeczeni się nie znają. Ten,kto chce zerwać kontrakt zaręczynowy, czyni to z powodupieniędzy albo plotek i dlatego musi zapłacić za karę połowę posagu. - Tak,tak - powiedziała ciotka Jentł - gdzie jest Tora, tam jest mądrość. - Opowiesz jakąś historię? - spytałaChaja Rywa. Ciotka Jentł potarła czoło, jakby zapomniała, że ma już tę historię w głowie. - Co? A tak. Zdarzyło sięto w Kraśniku. Mieszkaliśmytam przez pewien czas. Dziadek był dworskim Żydemu tamtejszego dziedzica,a moi rodzice jeszcze znim wtedymieszkali. Zresztąmieszkali z nim tak długo, że mojejmatce udało się w tymczasie urodzić pięcioro dzieci. Jabyłam najmłodszai musiałam miećchyba około siedmiulat, kiedy wydarzyła się ta historia. Dzisiajdzieci długopozostajądziećmi - chłopcy do lat trzynastu, kiedy wolnoim włożyć filakterie, a dziewczęta do dwunastu,kiedyzaczynają pościć w Jom Kipur. W tamtych czasach dziecidojrzewały szybko. Moja matka, oby spoczywała w pokoju,nazywała mnie niespokojnym duchem. Chciałam wszystkowiedzieć. Przysłuchiwałam się rozmowomdorosłych i chłonęłamkażde ich słowo. Mieliśmy służącą w moim wieku. Mogliśmy zdać sięnanią całkowicie w sprawach moczeniai solenia mięsa, gotowania, a nawet pieczenia. Opiekowałasię moimi małymi braćmi i siostrami jak oddana matka,a za to wszystkodostawała raz na pół roku dwa guldeny. Kiedy skończyła czternaścielat, wyszła za mąż za szewca,wdowca z szóstką dzieci - ale to już inna historia. 106 Była wówczas w Kraśniku mała jesziwa -uczyło siętamnajwyżej dwunastu studentów,przeważnie biednych chłopców zokolicznych wiosek. Zwykle przełożonym jesziwyjest rabin, ale nasz rabin pełnił rolę sędziego w wielurozprawach z dala od naszego miasteczka i w dodatkuczęsto służyłjakiemuś lubelskiemu bogaczowijako adwokat. Przełożonym jesziwy był więc uczony talmudysta,reb Pinchas. Miał jednego syna, już żonatego, i dwiecórki. Był straszliwie biedny. Żona reb Pinchasa, GruneChesie, piekła precle i sprzedawała chłopcom po groszuza sztukę. Chodziłateż do bogatych domów zagniataćciasto, a czasem nawet prać bieliznę, ponieważ utrzymywaniemęża, człowieka uczonego, to dobry uczynek,a w tamtych czasach Żydzi jeszcze chętnie spełniali dobreuczynki. Między dziewczętami było siedem lat różnicy. Pewnie dzieci urodzone pomiędzy nimiumarły. Starsza,Cylka, była prawdziwą pięknością - ciemnowłosa i urzekająca niczym królowa Estera. Miała ogromne czarneoczy i rysy jak wyrzeźbione. Jeśliktoś ma córki, chcejewydaćza mąż, ale dziewczętomtrzeba dać posag, a skądnibytaki biedak, jak reb Pinchas, miał wziąć pieniądzena posag? Ale zdarzył się cud. Do Kraśnikaprzyjechałpewien młodzieniec, syn bogatej, lubelskiejrodziny. Naimię miał Jakir. Dlaczego bogaty młodzieniecz dużegomiasta, takiego jak Lublin, chce studiować w maleńkimKraśniku? Mówiono,że za młodu rozwinąłw sobie namiętność do gry w karty. Karty mogąstać się namiętnością,jakwszystko inne. Zgodnie ze zwyczajem podczas Chanuki dzieciom pozwalasię grać w drejdł, a nawetw karty. Dla większości jest to tylkorozrywka, ale zdarza się,że u niektórych zamienia się w nałóg. TenJakir tak sięw to wciągnął, że zaczął uprawiać hazard ze szlachtąi rosyjskimi oficerami, a ci gralio duże stawki. Znam taki 107. wypadek, że szlachcic przegrał w karty całą fortunę, a nadodatek majątek żony, ale to już inna historia. Jakirprzysparzał swoim rodzicomdużo kłopotów, więc wysłaligo doKraśnika, gdzie nie było rosyjskich oficerów. Pozatym, reb Pinchas cieszył się sławą uczonego i świątobliwego człowieka. Nie tylko nauczał Talmudu, ale wygłaszał też codziennie umoralniające kazania. Jakir nie przybył do Kraśnika jak biedny sierota. Przyjechał do miasteczka powozem, niczym hrabia. W Kraśnikubyłjedyny hotel, w którym zatrzymywali się przeważnie goje,ale Jakir wynajął tam najprzestronniejszy pokój. Przywiózł z sobą wiele drogocennych rzeczy - międzyinnymi pozytywkę z melodią Dzięki Ci, Panie, szkłopowiększające, którym można było zapalić papierosa,spinki do mankietów zrobione ze złotych monet i różnewyszukane stroje. Wszyscy poszli popatrzeć na tego gościaz Lublina. Jestem już starą kobietą, ale - wybacz mi, Boże - nigdyw życiu nie widziałam takprzystojnego mężczyzny. Był wysoki, smukły, ubierałsię jak książę. Ja byłamjeszcze dzieckiem, alestarsze dziewczęta głupiały na jegowidok. Był też bystry. Przystanął na rynku i zaczął zewszystkimi żartować - z mężczyznami, kobietami, dziewczętami, anawet chłopcami z chederu. Nie brakowałow Kraśniku żebraków, więc rozdawał jałmużnę na prawoi lewo. Dowiedzieli się o jego przybyciu studenci jesziwyi przyszli, żeby go poznać. Nie był wielkimuczonym, aleod czasu do czasu cytował urywki z Bibliii Gemary. Kiedy spytali go, dlaczego przyjechał do Kraśnika, odparł: - Jestem winien dziesięć tysięcy rubli generałowi,którygrozimirewolwerem. - Roześmiał się, jakby opowiedziałdobry dowcip. Z rynku udałsię wprost do domu reb Pinchasa i tamujrzał Cylkę. Tacy mężczyźnirobią wszystko po wielko108 pańsku. Spojrzał na dziewczynę i od razu zakochał się,jak to mówią, bez pamięci. Cylka rzuciła na niegojednospojrzenie i też od razu się w nim zakochała. Moi drodzy,jak oni do siebie pasowali! Grune Chesie tak osłupiała, żezapomniała języka w gębie. Jakir zażądałni mniej, ni więcej, tylko natychmiastowego ślubu, ale reb Pinchasnie chciał pozwolić nataką niedorzeczność. Przede wszystkim zaczął egzaminować młodzieńca i uznał,że nie ma on dość wiedzy,by zostać studentem jesziwy. Potrzebny był munauczyciel. Reb Pinchas uczył z wielkich i trudnych ksiąg. Do pobierania takichuczonych lekcji należy być odpowiednioprzygotowanym. Powiedział też młodzieńcowi,że tenświat nie jest miejscem, gdzie każdy robi wyłącznieto, co sprawiamu przyjemność. Jest w niebiosach Bógi On dał nam Torę. KiedyJakir zażądałwyznaczenia datyzaręczyn, rebPinchas odparł: - Nie robi się tego bez swatów i bezwiedzy rodziców. - I ostroupomniał młodzieńca, by nieodwiedzał jego domu bez zaproszenia. Grune Chesieprzestraszyła się, że może to popsuć stosunki międzymłodą parą, ale dobrze wiedziała, że mążma słuszność. Cylka zrobiła się biała jak kreda. Spotkało ją wielkieszczęście, a ojciecchce je zniweczyć. Nie byłomnie przytym, ale w Kraśniku nie ma tajemnic. Ludzie zaglądalisobieprzez dziurkę od klucza i podsłuchiwali pod drzwiami. Kiedy jakaś kobieta przypaliła kaszę,u rzeźnika jużo tym wiedzieli. Jakirtak się zadurzył w dziewczynie, żewziął sobie nauczyciela, który miał go przygotować dostudiów w jesziwie. Był zdolnym i, jak się okazało, pilnymuczniem. RebPinchas i jego żonanie pozwalali córcezamieniaćz młodzieńcemwięcejniż kilka słów ani chodzićz nim na spacery, tak jak dziś czyniąmłodzi. Jednak reb 109. Pinchas zapraszał Jakira w szabas i święta na posiłki doswego domu i wkrótce okazało się, że rodzice młodzieńcaprzybędą z Lublina podpisać kontrakt zaręczynowy. Pamiętam Cylkę w tamtym czasie. Było lato i my,dzieciaki, chodziliśmy do lasu zbierać jagodyi grzyby. Widywaliśmy ją często, spacerującą samotnie dróżkąwiodącą do lasu, a czasem i w lesie. Chodziła wkółko, jakwe śnie. Wiedzieliśmy już, co to miłość. Kiedy krawieci szwaczkawzięli ślub bez pośrednictwa swatki,ludziemówili: -Miłość była ich swatką. Porządni ludzie uważalitaki ślub za hańbę. Wkrótce przybylijego rodzice. Nie dość, że byli zamożni- zachowywali się jak żydowscy arystokraci. Przyjechaliwdwa powozy i wynajęli dla siebie cały hotel. Reb Pinchasmiałmaleńkąchatkę i tam, zgodnie ze zwyczajem, odbyłasię ceremonia zaręczyn. Natomiast obiad podano na dziedzińcu bóżnicy ibył to posiłek iście królewski. Zapłaciłzań ojciec Jakira. Ciotka Jentłodkaszlnęła. Wyszła do kuchni i przyniosłasobie szklankę wody. - Tak -rzekła. - Przyjęcie zaręczynowe odbyło sięlatem, a ślub zaplanowano na szabas w czasie Chanuki. Z reguły w umowie zaręczynowej podaje się, jakiewianootrzymapanna młoda,ale w tym wypadku posag miałwnieść pan młody. Przez cały ten czas słychać było, jakmatka Cylki mamrocze pod nosem: "Bożew niebiosach,strzeż nas od wszelkiego złego. Ludzie są zawistni. Pożerają nas. wzrokiem. Takie szczęście, taki traf - oby nic sięnie stało". Dzieńpo zaręczynach rodzice Jakira wrócili dodomu. Można by sądzić, żeto małżeństwo stanowiłodlanich cios. Ale cóż mogą poradzićrodzice, jeśli syn nie 110 chce ustąpić? Zagroził, że jeśli nie dostanie swojej Cylki,popełni samobójstwo. Kiedy rodzicewyjechali,Jakir wrócił do jesziwy, aleinni chłopcy widzieli, żenie nauka mu w głowie. Jakirmógł widywać Cylkę tylko w szabas. Skarżył się, że doChanuki daleko. Pewnegodnia zawiadomił swoich przyszłych teściów, że musi wyjechać na tydzień lub dwa doLublina. Moi kochani, nie było go tydzień, miesiąc, dwamiesiące. Nienapisał nawetlistu. Cylka co dzień chodziłana pocztę. Powiedzieli jej, że jeśliprzyjdzie jakiś list, samigo przyniosą. Takie czekanie to coś strasznego. Mojamatka mówiła kiedyś, że potępieńcy wGehennie leżąnałożach nabijanych gwoździami iczekają na listy. Przeszło lato, zaczęły się deszcze i śniegi. Zbliżało sięświęto Chanuki, ale Jakir nie odezwał się ani słowem. Niewyobrażacie sobie, co przeżywała Cylka. Z natury byłaodludkiem. Nie miała ani jednej przyjaciółki. Ludziemówili,że czyta księgi swojego ojca. Czasem, gdy w domurebPinchasa zjawiali się chłopcy z jesziwy i dyskutowalio Talmudzie, Cylkaprzysłuchiwała się im. Zdaje się, żesama nauczyła się hebrajskiego. Swój podpis na umowiezaręczynowej zwieńczyła uczonymesem-floresem. Niektórzy wKraśniku żartowali sobie, że kiedy wyjdzie zamąż, nie będzie wiedziała, jakzrobić kugel. Pewnego zimowego dnia - na dworze byłgłęboki śnieg- doKraśnika zajechałysanie, z których wynurzyła siędama w sobolim futrze. Był tonikt inny, jakmatkaJakira. Udała się wprostdo rabina i powiedziała mu,że jejsyn chce unieważnić umowę małżeńską i prosi o pisemnązgodęCylki. Jego rodzice byli gotowi wypłacić Cylce,zgodnie z umową, odszkodowanie w wysokości połowyobiecanego wiana. W tym wypadku w grę wchodziłytysiące rubli. Rabinwezwał rebPinchasa i przekazał mu 111. złą nowinę. Reb Pinchas wysłuchał i odrzekł: - Nie mamzamiaru wlec mężczyzny, który tego nie chce, pod ślubnąchupę. Skoro zmienił zdanie,jego prawo. Kiedyżydowskacórka zostaje zhańbiona, powinna wybaczyć, ale nie mamyzamiaru za to brać, Boże broń, jakichkolwiek pieniędzy. Rabin przypomniał reb Pinchasowi, że wkontrakciezaręczynowymczarno na białymzapisano wysokośćgrzywny na wypadek zerwania, ale reb Pinchas odparł: - Nie matakiego prawa, które nakazywałoby mi przyjąć te pieniądze. Skoromłodzieniec nie chce tego małżeństwa, znaczy to, żenie był jej przeznaczony. Widać Anioł postanowił inaczej. Kiedy Grune Chesie usłyszała ponurą wieść,zasłabła,ale Cylka przyjęła taką samą postawę jak ojciec: JeśliJakir jej nie chce, to trudno, ale ona nieprzyjmie żadnegoodszkodowania. Kiedy matka Jakira zjawiła się u rebPinchasa, przestała odgrywać rolę kapryśnej damy. Płakałai rozpaczała nad postępkami swojego syna. Jest szarlatanem, zhańbił rodzinę. Zakochał się w córce pewnegodoktora, bezbożnika, który zgolił brodę inie chodzidobóżnicy nawet w Jom Kipur. A dziewucha lata za rosyjskimioficerami. Matka Jakira błagała, by Cylka przyjęła odszkodowanie. Miałaby dużyposag i mogłaby znaleźć sobietakiego męża, na jakiego zasługuje. Matka Jakira obawiałasię, że syn swym nowym szaleństwem zrujnuje życie swojei ich. Ponownie poprosiła o pisemnązgodę Cylki narozwiązanie umowy małżeńskiej, a Cylka odrzekła: - Dammu ją pod jednym warunkiem - że zabierze pani z powrotem ten pierścionek, który podarowałami pani z okazjipodpisania kontraktu zaręczynowego. - Kobieta nie wierzyła własnym uszom. -Dałam cigo -odparła -i niezamierzam odbierać. To byłby dla mnie policzek. A Cylkana to: - Nie mogę go zatrzymać. -Wyjęła pierścionekz kieszeni fartuszka. To był wielki brylant, wart majątek. 112 Mówiąc krótko,kobieta musiała zabrać z powrotemswój prezent,a Cylka własnoręcznienapisała po hebrajskuswoją zgodęna unieważnienie zaręczyn. Ci, którzy podglądali przez dziurkęodklucza twierdzili, że kobietapadła na kolana i błagałaCylkę, by nie zwracała jejpierścionka, ale daremnie. Cylka powiedziała podobno: - Nie mogę go zatrzymać. Gdyby tenpierścionek pozostałw naszym domu,nie mogłabymspać po nocach. - Dumna jak księżniczka - zauważyła Chaja Rywa. -Niektórzy ludzie - powiedziała moja matka w zadumie - gotowi są zhańbićsię dla parugroszy. Oszukują, żebrzą,kradną, zostają bankrutami, zawsze żądni wyrwać dlasiebie, co się da. Inni są tak szlachetni, że nie chcą nawettego, co się im słusznie nleży. Tak,to prawdziwa córkauczonego. - Gdybym była na jej miejscu, przyjęłabym wszystko -połowę posagu ipierścionek. Z takim majątkiem mogłaby znaleźć sobie najlepszą partię- powiedziała ChajaRywa. - Każdy rachuje naswój własny sposób - zauważyłaciotka Jentł. - Ona nie chciała nikogo innego. - A czego chciała? - spytała Chaja Rywa. - Któż to może wiedzieć. Dama z Lublina wsiadła dosań i odjechała - to byty nieduże sanie zaprzężone w dwakonie. Woźnica okrył jej stopy niedźwiedzim futrem czyskórą jakiegoś innego zwierzęcia. Trzasnął z bicza i saniepomknęły niczym strzała. Było o czym mówić w Kraśniku. Nadeszła Chanuka iodbyły się innewesela. Matka Cylki,Grune Chesie, rozchorowała się. Twarzjej pożółkła. Sąsiedzitwierdzili, że nocami słychać jej płacz. To był strasznycios. Najpierw taki uśmiech losu, potem takie nieszczęście. Utrzymywała, że wrogowie rzucili na nią urok. Cylkanatomiastnikomu nie zwierzałasię ze swych cierpień. 113. Zresztą z kim miałaby rozmawiać? Dużo spacerowała,zawsze samotnie. Zimą, w największe śniegi, widywanoją, jak szła do lasu lub w kierunku młyna. Ludzie gadali,że pewnie postradała zmysły. Nie pragnęła towarzystwa. Kiedy ktoś doniej zagadał, nie odpowiadała. Posłuchajcie, co było dalej. W jesziwie jej ojca byłstudent o imieniu Ilisz. Uważano goza cudowne dziecko. Pochodził z Kielc i był sierotą. Dlaczegoprzyjechałdojesziwy tak odległejod domu, nie mam pojęcia. Nikt mupewnie nie doradził,co ma robić, włóczył się więcpoświecie i podrodze usłyszał o jesziwie w Kraśniku. Wszystko, co zsobąprzyniósł, to filakterie. Skierował sięprosto do jesziwy. Kiedy rebPinchas przeegzaminowałgo, pojął, że chłopiec ma umysł geniusza. Przyjął go dojesziwy i znalazł sześciu opiekunów, którzy mieli go żywić - każdy przez jeden dzień w tygodniu. W szabas wszystkietrzy posiłki jadł w domu reb Pinchasa,a myślę, żespożywał tam równieżpożegnalny posiłek w sobotniwieczór. Był to ładny chłopak o jasnych włosach, długichpejsachi niebieskich oczach. Pamiętam go, bo w każdy wtorekjadł w naszym domu. Inni studenci jesziwy nie cierpielina brak śmiałości. Jeśli byli głodni, prosili o dokładkę. Załatwiali między sobą różne sprawy: Ja damci mójczwartek, a ty mi daj swojąśrodę. Wiedzieli, kto przyrządza tłustą zupę - ze złotymi monetami, jak mówili - a kto daje cienką polewkę. Wiedzieli, która gospodyni toskąpiradło, aktóra niczego nie żałuje. Niektóre kobietylubiły podpytywać młodzieńców, aby dowiedzieć się czegoś o ich prywatnym życiu, ale moja matka nie znosiłaplotek. Wtorek był dla niej świętem. Przyrządzała dlaIlisza obfite posiłki, ale on nie należał do żarłoków. Jadłniewiele- ot, trochę powąchał, trochę skubnąłi już 114 kończył. Zawsze nosił ze sobą książkę i zerkał w niąnawet wtedy, kiedy jadł. Nigdy nie zapomniał powiedzieć"dziękuję". Cichychłopiec, nieśmiały. Kiedy rozmawiałz kobietą, spuszczał oczy. My, dziewczęta, kochałyśmy gojak brata. Swatki próbowały znaleźć dla niego żonę. Co tudużo kryć? Podobał się mojej najstarszej siostrze, Cywii. Ale w tamtych czasach dziewczyna prędzejby pękła,niżpowiedziała mężczyźnie jakieś czułe słówko. Jabyłamnajmłodsza i na swój dziecinny sposób też go lubiłam. Siostry walczyły oto, która poda mu zupę, która mięso,a która deser. Tak, choć był to powszednidzień, matkaprzyrządzała dlaniego również deser. Mawiała: Kto wie, co mu dają w innych domach? Niech choć raz w tygodniudobrze się naje. Nagle dotarła do nas dziwna nowina, że Ilisz poszedł doGecła, szadchena, i wysłałgo do reb Pinchasa z wieścią,że pragnąłby poślubić Cylkę. Zrobił to wszystko w tajemnicy, ale wKraśniku nie było tajemnic. W miasteczkupodniosła się wrzawa. Nasz rabin miał córkęi dwóchsynów, ale jego synównie ciągnęło do nauki,więc sądzono,że Ilisz mógłby poślubić córkę rabina, Fejgełe, i po śmiercirabina zająć jego miejsce. Kto by sięspodziewał, że tennieśmiały Iliszwyśle do reb Pinchasaswata, by poprosićo rękę jego córki? Cylka była starsza odIlisza. Ponadtodziewczynę,której kontrakt zaręczynowy został zerwany,uważało się za zhańbioną. Ponieważ jednak Ilisz nie miałrodziców, którzy dbaliby o takie sprawy, mógłsam o sobiedecydować. Pamiętam, jakbyto wszystko wydarzyło sięwczoraj. Kiedy ta wieść dotarła do naszego domu, my,wszystkie trzy dziewczęta, uderzyłyśmy w płacz. Mojamatka powiedziała:Czemu tak zawodzicie? To nie JomKipur - na co moja siostra Cywia wykrzyknęła: KiedyIlisz się ożeni, niebędzie już u nas jadać we wtorki. - Nic 115. nie trwa wiecznie - odparła matka. - Chłopak nie rodzi siępo to, żeby do końca życia jadać przy obcym stole. Wszyscy sądziliśmy, że z tej mąki chleba niebędzie. Biedny chłopak potrzebuje żony z posagiem, a Cylka niemiała ani grosza. W innych domach, do których Iliszchodził naposiłki, kobiety próbowały odwieść go odmałżeństwa z Cylką. Reb Pinchas to biedak, jegożonachoruje, a Cylka jest niezrównoważona. Po cóż kłaść sięze zdrową głową do łóżka chorego? Próbowały swataćIlisza z innymidziewczętami. Każdego wysłuchał, alenieodpowiedział nikomu. Wszyscybyli przekonam, że Cylkago odrzuci. Pasowali dosiebie jak gęśz prosięciem. Onabyła wyższa odniego i bardziej dojrzała. Ale taknaprawdęnikt nie wie, co ludzi do siebie przyciąga. Kiedy reb Pinchas usłyszał, że jego najlepszy student,Ilisz, chce wziąć jego córkę za żonę, był więcej niż rad. Przyznał później,że od samego początku pragnął mieć goza zięcia. Jakir nigdy mu sięniepodobał. KiedyGruneChesie usłyszała, że Ilisz pragnie poślubić jej córkę,w jednej minucie ozdrawiała. Reb Pinchas postawił sprawęotwarcie. Niemoże daćżadnego posagu, ale mógłbyutrzymywać nowożeńców przez pewien czas. Grune Chesiepowiedziała: Skorogotuję dla czworga, mogę usłużyći piątemu. Wszystko zależało już tylko od Cylki. Z takądziewczyną jak ona trzeba być ostrożnym. Reb Pinchasodbyłz Cylką rozmowę, a ona obiecała, że damu odpowiedź. Kiedy? - spytał reb Pinchas, adziewczynaodrzekła: Jutro. Następnego dnia wyraziła zgodę i podpisanowstępny kontrakt. Trzeba z nią było postępowaćroztropnie. Przyjęcie zaręczynowe z Jakirem przypominałobal, ale na uroczystości podpisania kontraktu z Iliszemobecnych było jedynie kilku studentów jesziwy. PonieważIlisz jadał co szabas wdomu reb Pinchasa, Cylkaznała go 116 bardzo dobrze. Podobno powiedziałado sąsiadki: Nigdynawet na mnie nie spojrzał i nagle chce mnie za żonę. Czyrzeczywiście tak powiedziała, nie wiem. Wyjawianie własnychuczuć nie leżało w jej naturze. Może to jej matka takpowiedziała. Nie byłoczego młodej parze zazdrościć,ale mimo toludzieim zazdrościli. Wiele dziewcząt w Kraśniku chciałoIliszaza męża. Uważano go za poważnego młodzieńca. Fejgełe,córka rabina, chodziła, jakby ją kto zdzieliłobuchem w głowę. Najpierw pragnął Cylki Jakir, a terazchce ją Ilisz. Widać podoba sięmężczyznom. Co oni w niejwidzą? - pytałydziewczęta, ale kto wie, co mężczyźniwidzą w kobiecie? Patrzą innymi oczyma. Wesele miało się odbyć trzydziestegotrzeciego dniamiesiąca Omer. Para nie musiała więcdługo czekać. RebPinchas nie mógł dać córce ślubnej wyprawy. W miasteczku mówiono, że matka kazałauszyć dla niej jednąsukienczynę. Reb Pinchas nie pozwoliłIliszowi nadal jadaćw swoimdomu, ponieważ zaręczonejparzeniewolnopatrzeć na siebie przy stole. Uważano to za rozwiązłość. Ilisz musiał znaleźć sobie inny dom, gdzie mógłby dostaćobiad w szabas. Ciotka Jentłprzerwała na chwilę, abypoprawić czepek,po czym ciągnęła dalej: - Minęło kilka miesięcy i znów nadeszła wiosna. Widziałam w swoim życiu wesela różnychbiedaków, ale taknędznego jakCylki, nie zdarzyło mi się oglądać już nigdypotem. Grune Chesie nie miała sił, byje przygotować. Cylkamiała ponoćpowiedzieć:Jeślichodzi o mnie, to gościemogą jeść ziemniaki włupinach. Była na swój sposóbmądra, ale nie jestdobrze być za mądrym. W Kraśniku 117. istniał taki zwyczaj, że tydzień przed weselem przyszłapanna młoda chodziła z dwiema przyjaciółkami po domach i zapraszała kobiety na uroczystość, ale Cylkazaniechała tego i ludzie byli wściekli. Matka powiedziałaCylce,że narobi sobie wrogów, ale reb Pinchas stanął postronie córki. Uznał, że takie chodzeniepo domach i zapraszanie gościto nic innego jak małpowanie gojów. W dniu ślubu poszłam z innymi dziewczętami, abyzajrzeć w oknoi zobaczyć Cylkę na weselnym krześle. Tokrzesło było zepsute i Cylka siedziała na samym brzeżku. Nie było wniej nic z dostojeństwa panny młodej. Sprawiała wrażenie zniecierpliwionej iznękanej. Obym niezostała pokarana za te słowa, ale całe towesele wyglądałojak pośmiewisko. "Było przyjęte,że w noc przedślubną,kiedypannęmłodą prowadzono do mykwy, aby dokonałaablucji, muzykanci grali melodię na dobranoc, ale rebPinchasnie miał pieniędzy na wynajęcie grajków. Starszyzna gminy chciała go wspomóc, ale nie zgodził sięprzyjąć pieniędzy. Zbiera datki na jesziwę,alejałmużnynie przyjmie, powiedział. Jest takie powiedzenie: "Niedaleko pada jabłko od jabłoni". Wodzirej weselny z Kraśnikamiał wtedy podobno powiedzieć: Jabłoń rośnie niedalekood jabłka. Reb Pinchas był świątobliwym człowiekiem,lecznazbyt skrupulatnym. A córka była nazbyt dumna. Każda przesada jest niedobra. Na dziedzińcu bóżnicy ustawiono ślubny baldachim,a choć zaproszono niewielu, zeszło się całe miasteczko,aby ujrzeć to szczęśliwe wydarzenie. Grune Chesiez jakąśdrugą kobietą prowadziły Cylkępod chupę, ale ta szłazbytszybko i niemal wlokła je za sobą. Okoliczne mętyśmiały się, że widać pannie młodej bardzo sięspieszy. Byli i tacy, co rzucali wyzwiska i gwizdali. Rabinochrypłymgłosem odmówił błogosławieństwa. Ilisz zawsze był 118 niski,ale tego wieczora wydawał się być nie większy niżchłopiec z chederu. Nieliczni goście, którzy byli obecni nakolacji, opowiadali potem, że wyszli głodni. A teraz posłuchajcie. W Kraśniku istniała takatradycja,że o świcie ponocy poślubnej do sypialni nowożeńcówwbiegała gromadka kobiet. Wyciągały spod panny młodejprześcieradło i wychodziły z nim na dwór, aby odtańczyćkoszerny taniec, sławiący dziewictwo nowo poślubionej. Stało się tak itym razem, jednak na prześcieradle niebyło śladów krwi. Kobiety skarżyły się potem, że Cylkakrzyczała i wygrażała im. Moi drodzy, niebo i ziemiawspólnie troszczą sięo to, by żadna ztajemnic niepozostała nie wyjawiona. Niektóre kobiety mówiły, żeIlisz jest takimszlemielem, iż niewie tego, co mężczyznawinien wiedzieć, inne utrzymywały, że Cylka nie byładziewicą, a śmietankę wcześniejspił już Jakir. Kiedyminęło siedem dni, rabin wezwał do siebie młodą paręi zaczął ich wypytywać. Co się stało i dlaczego? Ilisz stałprzerażony, blady jak trupi nie mógłwykrztusić anisłowa. Rabinkazał szamesowi zasłonić okna, bo naulicyprzed bóżnicą aż mrowiło się od ciekawskich. Poty przesłuchiwał parę, pókiprawdaniewyszła na jaw. Okazałosię, że pomiędzy panną młodą i panem młodym leżałmężczyzna, który nie pozwalał im zbliżyć się do siebie. - Mężczyzna? - wykrzyknął rabin. -Jaki znowu "mężczyzna"? - a Cylka odrzekła: - Zjawa, Jakir. Codziało się w Kraśniku tego dnia i przez następnetygodnie, nie da się opisać, nawet gdybyśmy siedzielitutaj siedem dni isiedemnocy. Bez wątpienianie byłtoprawdziwy Jakir. Jakir uganiał się za kobietami w Lublinie, a nie w Kraśniku. To mógł być tylkodemon,ale jakdemon może przeszkodzić młodej parze? Rabinnakazał reb Pinchasowi sprawdzić mezuzę u drzwi,ale 119. na pergaminie nie brakowało żadnej litery. Grune Chesiebyłazrozpaczona i zaczęła podejrzewać, że ktoś rzuciłurok na jej córkę, potajemnie zawiązał supeł na jejślubnej sukni, frędzlach szala, bieliźnie, prześcieradlealbo poduszce, jednak nic takiego nie znalazła. Rabin i koledzy z jesziwy wypytywali Ilisza, czy rzeczywiście, kiedy udałsię Cylką do jej łóżka, leżała pomiędzynimi zjawa, ale on nie potrafił dać jasnej odpowiedzi. Mamrotał tylko:Tak, nie, możliwe. Sprawdzili jego filakterie i tałes,ale wszystkobyło, jak należy. Cylka przestaław ogóle wychodzić z domu. Leżała w ciemnejsypialni,pogrążonaw ponurym nastroju. Kiedy Ilisz przychodziłdo domu na kolację, jedzenie podawała mu teściowa. RebPinchas nie był chasydem, udałsię jednak do słynącegoz cudówcadyka i przyniósłdo domupęk talizmanów. Grune Chesie była tak udręczona, że poszła nawet poradę dostarej gojki, wiedźmy, która nauczyła ją różnegorodzaju zaklęć i obdarowała ziołami. Nic nie pomogło. Cylka pozostała dziewicą. - Jesteś pewna,że była dziewicą? - spytała Chaja Rywa. - A cóż innego? W Kraśniku nie było nikogo, z kimmogłaby zejść na złą drogę. Nie było też żadnych miejsc,gdzie można by sięukryć. W każdymzakątku czaiły sięsetki oczu. - Rozwiedli się w końcu? - spytała mojamatka. Ciotka Jentł nie odpowiedziała wprost. Odparła: - Pewnego dnia Grune Chesie weszła do pogrążonejw mroku sypialnii powiedziała: -Moja córko, takniemoże trwać wiecznie. U Żydów nie ma czegoś takiego jakklasztor. Cylka odparła:- A powinno. Chętnie bym tamposzła. Matka pomyślała, że to po prostu jej ostry, ciętyjęzyk. Jednak kilka godzinpóźniej, kiedy Grune Chesie weszła 120 do córki ze szklanką herbaty, sypialniabyła pusta. Matkakrzyczała, wołała, szukała swojej córki, ale Cylki nie byłojuż w Kraśniku - nie pojawiła się anitego dnia, ani nigdypotem. Poszła do księdza i wyznała mu,że pragnieporzucićswoją wiarę. - Przechrzciła się? - spytała Chaja Rywa. - Została mniszką i wstąpiłado klasztoru. -Kiedy i w jaki sposób wyszło to na jaw? -r spytałamojamatka. - Nie od razu, dopieropo pewnym czasie - odpartaciotka Jentł. - Gminapróbowała ją ocalić, wykupić zapieniądze, ale ksiądz nie chciał o tym słyszeć. Kiedyzłapią jakąś żydowską duszę, już jej nie puszczą. - A co się stało zJakirem? - spytałamatka. - Nie wiem. Grzesznicy nigdy nie kończą dobrze - powiedziała ciotka Jentł. - Co do Ilisza, to ożenił się z Fejgełe,córką rabina i po śmierci teściazajął jego miejsce. Przezchwilę kobietymilczały. Potem mojamatkarzekła: - Ta zjawa to nie był demon. -A co? -spytała ciotka Jentł, a matka odparła: - Omam, wytwór szaleństwa. Kiedy człowiek wbijesobie coś do głowy, nie może siępotemod tego uwolnić. Toczy go to dzień i noc, niczym komar mózg przeklętegoTytusa. - To niebyłdybuk? - spytała Chaja Rywa. Matka zastanawiała się chwilę. - Nie, Chajo Rywo - odrzekła. - Dybuk gada, krzyczy,jęczy, zawodzii dlatego można go wygnać. Melancholiajest cicha i w tym leży jej tajemnicza moc. przet. Anna Zbierska. Pasje - Jeśli człowiek jest wytrwały, potrafi dokonać rzeczy,o jakich nikomu się nie śniło - powiedział szklarz Załmen. - W naszym miasteczku, Radoszycach, żył prostyczłowiek,wiejskihandlarz, Lejb Bełkes. Chodził odwsido wsi i sprzedawał chłopkom chustki, szklane paciorki,perfumy i złoconąbiżuterię. Kupowałzaś od nich miarkękaszy gryczanej,warkocz czosnku, garnek miodu czyworek lnu. Nigdy nie zapuszczał się dalejniż do Biszczy,leżącej o pięć mil od Radoszyc. Kupował swój towaru lubelskiego sprzedawcy, a tamtenprzyjmował od niegotowary nabyte od chłopów. Lejb Bełkes był człowiekiemprostym, ale pobożnym. W szabas czytałBiblię w jidysz,należącądo jego żony. Najbardziej lubił czytać o ZiemiIzraela. Czasami zatrzymywał chłopców z chederu i pytał: - Co jest głębsze - Jordan czy Morze Czerwone? Czyw Ziemi Świętejrosną jabłka? Jakim językiem mówiątamtejsi mieszkańcy? - Chłopcy śmiali się z niego. Onsam wyglądał jak przybysz z Ziemi Świętej - czarneoczy, kruczoczarna broda i śniada twarz. Raz w roku przybywał do Radoszyc posłaniec -sefardyjski Żyd. Wysyłano go, aby zbierał datki w intencjirabina Meira Cudotwórcy, który ma wstawić się za ludźmina tamtym świecie. Posłaniec ubranybył w szatę w czarno-czerwone pasy i sandały wyglądające, jak gdyby pamiętały czasy starożytne, a na głowie miał kapelusz - również niezwykły. Palił fajkę wodną. Mówiłpo hebrajs122 ku i aramejsku. Wpóźniejszych latach nauczył się jidysz. Lejb Bełkes był tak nim zafascynowany, że chodził znimod chaty do chaty i towarzyszył przy otwieraniu skarbonekzdatkami. Zabrał go także doswojego domu, gdzieprzybysz jadł i spał. Podczas jego pobytu w RadoszycachLejb Bełkes nie pracował. Zadawałdziesiątki pytań typu: - Jak wygląda Jaskinia Machpela? Czy wiadomo,gdzie sąpochowani Abrahami Sara? Czyto prawda, że matkaRachelawstaje o północy z grobu i opłakujeswoje wygnane dzieci? - Byłem wówczas chłopcem, ale też chodziłem krok w krokza posłańcem. Taki człowiek był w naszych okolicach rzadkością. Kiedyś, po odjeździeposłańca, Lejb Bełkes wszedł dosklepu i poprosił opięćdziesiąt pudełekzapałek. Kupieczapytał go: - Po co cityle zapałek? Chcesz podpalićwioskę? - A Lejb odrzekł: - Chcę zbudować ŚwiątynięJerozolimską. Sprzedawca myślał, że Lejb postradał zmysły. Mimo to dał mu wszystkie zapałki, jakie miał w sklepie. PotemLejb poszedł do sklepu z farbami i poprosiło srebrną izłotą farbę. Sprzedawca zapytał go: - Po co cite farby? Czy chceszprodukować fałszywe pieniądze? - A Lejb odpowiedział: - Zamierzam zbudować ŚwiątynięJerozolimską. Sklepikarz sprzedał Lejbowi mapę,dużyarkusz papieru, przedstawiający Świątynię z ołtarzemi całym wystrojem. Wieczorem,gdy miał czas, Lejb usiadłi zaczął według tego planu budować Świątynię. W domunie było dzieci. Lejb Bełkes i jego żona mielidwie córki,ale poszły na służbę do Lublina. Żonazapytała go: -Dlaczego bawiszsię zapałkami? Czy jesteś chłopcem z chederu? - Aon odparł: - Buduję Świątynię Jerozolimską. Udało się skonstruować wszystko zgodnie z planem: Święte Świętych, Wewnętrzny Dziedziniec, ZewnętrznyDziedziniec, Stół, Menorę i Arkę. Kiedymieszkańcy 123. Radoszyc dowiedzieli się, co robi, przyszli oglądać i podziwiać jego dzieło. Nauczyciele przyprowadzali uczniów. Cały gmach stał na stole i nie można go było poruszyć, borozsypałby się. Gdyusłyszał o tymrabin,także przyszedłdo Lejba Bełkesa i przyprowadził kilku chłopców z jesziwy. Siedzieli wokół stołu oniemiali. Lejb Bełkes skonstruował z zapałek dokładnie taką Świątynię, jaka opisana była w Talmudzie! Niestety, ludzie są zawistni i zazdroszczą innym osiągnięć. Żona zaczęła narzekać, że potrzebuje stołu na naczynia. W Radoszycach byli strażacy, którzy obawiali się, żetaka liczba zapałek spowoduje pożari cała wioska pójdziez dymem. Było tyle gróźb i skarg, że któregoś dnia, gdyLejb wrócił z podróży, Świątyni niebyło. Żonaprzysięgała,że to strażacy przyszli i zburzyliją. Strażacy oskarżaliżonę. Po zniszczeniu świątyni Lejb popadł w melancholię. Nadal prowadził interesy, ale corazmniej zarabiał. Częstosiedziałw domu i czytał żydowskieksiążki, mówiąceo Ziemi Izraela. W domu nauki zadręczałuczonych i chłopców z jesziwy pytaniami o nadejście Mesjasza. "Czy jednawielka chmura zabierzewszystkich Żydów doZiemiŚwiętej, czy też taka chmura będzie opuszczać się nakażde miasto z osobna? ", "Czy Zmartwychwstanienastąpinatychmiast,czy trzeba będzie czekać przezczterdzieścilat? ","Czy trzeba będzie nadal orać pola i zbieraćowocew sadach,czy teżz nieba będzie padać manna? ". Ludziemieli się zczego wyśmiewać. Kiedyś wieczorem, gdy żona poprosiła go, żeby zamknąłokiennice,wyszedł i nie wrócił. W Radoszycach podniosłasię wrzawa. Niektórzy uważali, że porwały go demony. Inni sądzili, że żona tak mu dokuczała, iż uciekł dokrewnych po drugiej stronie Wisły. Alekto by uciekałw nocy,bezpalta i jakiegokolwiek tobołka? Gdyby zda124 rzyło się to bogaczowi, wysłano by ludzi na poszukiwanie. Ale gdy znika ubogi człowiek, jestpo prostuo jednegobiedaka mniej w mieście. Jego żona, Szprynca, zostałasama. Zarabiała trochę, zagniatając we czwartki ciastow bogatychdomach. Pomagały jej także córki, gdywyszły za mąż. Minęło pięć lat. W pewien piątek, gdy Szprynca stałanadpiecem i gotowała szabasowy posiłek, otworzyły siędrzwi i wszedł mężczyzna z siwą brodą, zakurzony i bosy. Szprynca myślała,że to żebrak. Nagle mężczyzna odezwałsię: - Byłem w Ziemi Świętej. Daj mi kompotu ze śliwek. W miasteczku powstał rwetes. Wszyscy przybiegli,a Lejba zabrano dorabina. Rabin odpytał go i dowiedział się,że Lejb dotarł pieszodo Ziemi Świętej. - Pieszo? - zapytał Lewi Icchok. - Tak, pieszo -odparł Zamień. -Ale wszyscy wiedzą, że do Ziemi Świętej trzebapodróżować statkiem. MeirEunuch pogładziłpodbródek, tam gdziepowinnabyła rosnąć broda, i powiedział: - Może kłamał? -Przywiózł listy od wielu rabinów oraz worek świętejziemi,którą zebrał na Górze Oliwnej - powiedział Załmen. - Gdy ktośumierał, kładł garść tej ziemi podgłowązmarłego. Sam to widziałem:była biała jak starta kreda. - Ile czasu zajęła mu podróż? - zapytał Lewi Icchok. - Dwa lata. Wrócił statkiem. Rabin zapytał go: - Jakczłowiekmoże dokonać czegoś takiego? , a onodparł: -Pragnąłem tego tak bardzo, że nie mogłem już wytrzymać. Tamtego wieczora, gdy poszedłem zamknąćokiennice i zobaczyłem księżycprzesuwający się pomiędzy chmurami, zacząłem za nim biec. Biegłem, aż dotarłem do Warszawy. Tam dobrzy ludzie pokazali mi drogę. 125. Wędrowałem przez pola i lasy, góry i bezdroża, aż dotarłem do Ziemi Izraela. - Aż trudno uwierzyć,żenie pożarłygodzikie zwierzęta -oświadczyłLewi Icchok na poły pytająco. - Jest napisane, że Pan oszczędza prostaczków - odrzekłMeir Eunuch. Przez chwilę wszyscy trzej milczeli. LewiIcchok zdjąłz nosa niebieskie okulary i zaczął wycierać szkła szarfą. Cierpiał najaglicę. Jedno oko miał całkiembiałe i niewidział nanie. Lewi Icchok szczycił się laską, któranależała kiedyś do magida z Kozienic. Nie rozstawał sięz nią nawet w szabas. Utykał, więc kula byładozwolona. Przez dłuższąchwilę milczał z brodą opartą na lasce. Potemwyprostował się i powiedział: - Upór jest wielką siłą. W Krasnymstawie był krawieco imieniu Jonatan. Szył dla kobiet, nie dla mężczyzn. Zazwyczajdamski krawiec jest człowiekiem frywolnym. Kiedy szyje sięubranie dla kobiet, trzeba brać miarę,a ona możeakurat mieć nieczyste dni. A nawet jeśli maczyste dni, jest rzeczą niewłaściwą dotykać kobietę,zwłaszcza gdy jest mężatką. No, alemuszą istnieć krawcy. Niemożna uszyć wszystkich ubrań własnoręcznie. Jonatanbył pobożnym człowiekiem, choć niewykształconym. W każdym razie kochał żydostwo. Wszabas czytałwraz z żoną,Bajłe Jentą, żydowską Biblię. Kiedy do miasta przyjeżdżałhandlarz książek, Jonatan kupował wszystkie tomy izbiory opowiadań w jidysz. W Krasnymstawieistniała kongregacjarecytatorów psalmów i towarzystwo studentówMiszny. Jonatan należał do obu grup. Słuchałwykładów,ale bał się cokolwiek powiedzieć, bo gdytylko wypowiadałsłowo po hebrajsku, przekręcał je i uczeni wyśmiewali sięz niego. Stoi mi przed oczami jak żywy: wysoki, szczupły, 126 z dziobami po ospie. Z oczu wyzierała mu łagodność. Mówiono, że nawetw Lublinie nie znalazłoby się lepszegokrawca. Kiedy uszył sukienkę czy pelerynę, pasowała jakrękawiczka. Miał trzy niezamężnecórki. Gdy byłemchłopcem, często go widywałem, bo mój przyjaciel, Gecł, sierota,był u niego w terminie. Inni majstrowie źle traktowaliczeladników,biliich i dawaliim zbyt mato jedzenia. Zamiast uczyć ich fachu, wysyłali ich z różnymi poleceniami ikazali im pilnować dzieci lub wynosić pomyje,takaby nigdy nie nauczylisię zawodu i aby nie trzeba imbyło płacić pensji. Ale Jonatan zaznajomił sierotę zfachemi od chwili, gdy chłopak nauczył się robić dziurki i przyszywać guziki, płacił mu cztery ruble rocznie. Gecł uczyłsię wjesziwie, zanimzostał pomocnikiem krawca, i Jonatan zadawałmu przeróżne pytania: Jak miała na imięmatka Oga, króla Baszanu? Czy Noe zabrał do arkimuchy? Ilejestmil pomiędzy rajem a Gehenną? Chciałwiedzieć wszystko. A teraz posłuchajcie. Każdy wie, że w Dniu RadościTory honorowi obywatele, uczeni i bogaci, są najpierwwzywani do niesienia zwojów, a potem dopiero robotnicy,ludzieprości iubodzy. Tak jest na całym świecie. Alew naszymmiasteczku głową bóżnicy był przyjezdny. Znałbardzo niewielu ludzi iktoś dałmu kartkę z listąosób,które należykolejno wzywać. W mieście był jeszcze jedenJonatan, uczony, bogaty człowiek, iprzewodniczącybóżnicy pomyliłich - wezwał najpierw krawca Jonatana,W domu nauki rozległy się pomruki ichichoty. Kiedykrawiec usłyszał, że jest wzywany jakopierwszy, razemz rabinem i starszyzną, nie mógł uwierzyć własnym uszom. Zdał sobie sprawę, że to pomyłka, ale gdy człowiek jestwezwany do niesienia zwojówTory, nieśmie odmówić. Wśród robotników iczeladników modlących się przy 127. zachodniej ścianie rozległ się śmiech. Zaczęli popychaćJonatana i podszczypywać go dobrotliwie. Działo się tow okresie, zanim rząd przejął sprzedaż wódki i była ona taniajak barszcz. W każdym jako tako porządnym domu możnabyło znaleźćbeczkęwódki ze słomkami, przez które ją pito,a nad beczką wisiała suszona baranina, którą się zagryzało. W Dniu RadościTory ludzie pozwalali sobie nakieliszeczekprzed modłami i prawie wszyscy bylilekko podchmieleni. Krawiec Jonatan podszedł do pulpitui wręczono mu zwoje. Wszyscyprzyglądali się, aletylko jeden człowiek skomentował to wydarzenie - reb Zekełe, lichwiarz. Wykrzyknął: - A któż to wzywa wpierw prostaka do niesienia zwojów? Ioddał swoje zwoje szamesowi. Niesienie zwojów razemz krawcem Jonatanem uwłaczało jego godności. W domu nauki zrobiło sięzamieszanie. Oddanie zwojówbyło bluźnierstwem. Przewodniczący bóżnicy był przerażony. Zawstydzenie człowiekaw obecności całej gminy tookropny grzech. Tym razem nikt nie tańczył ani nieśpiewał ze zwojami. Ci sami prościludzie, którzy śmielisię z Jonatana i honoru, jaki go spotkał, teraz przeklinalireb Zekełego i zgrzytali zębami. Kiedy uroczystość dobiegła końca, krawiec Jonatanpodszedł do rebZekełegoi powiedział głośno, tak,aby wszyscymogli słyszeć: - Toprawda,że jestem niewykształcony, ale przysięgam, że zarok będę większym uczonym niż ty. Lichwiarz uśmiechnął się i powiedział: - Jeśli tak sięstanie,zbuduję ci zadarmo dom przy rynku. Reb Zekełezajmował się handlem drewnem. Miał hipoteki na połowędomów wmieście. Jonatan stał przez chwilę skonfundowany, a potemrzekł: - Jeśli nie będęwiększymuczonym od ciebie,uszyję dla twojejżony za darmo futro z lisów pokostki,podbite aksamitem i ozdobionedziesięcioma ogonami. 128 Nie da się opisać,co działo się tego dnia w mieście. W damskiejczęści bóżnicy usłyszano otym zakładziei podniósł się straszny tumult. Jedne kobiety śmiały się,inne płakały. Jeszcze inne kłóciłysię i usiłowały zerwaćsobie nawzajem czepki z głów. W mieście było wielubiedaków i zaledwie kilku bogaczy, ale w tychczasachnikt nie skąpił w święto. Co trzeciobywatel zapraszałgości na kieliszek. W rynku odbywały się tańce. Kobietygotowały dużegary kapustyz rodzynkami i winnymoctem. Piekły strucle,ciasta i różne placki z owocami. BractwoPogrzebowe wydawało przyjęcie,gdzie miód lałsię jak woda. Jeden ze starszyzny, który w oczach gminybył człowiekiem wyjątkowo zasłużonym, został uczczonyw sposóbszczególny. Ludzie włożyli mu nagłowę tykwęze świeczkami, wzięli go na ramionai zanieśli na podwórzebóżnicy. Stadkodzieci, świętych owieczek, biegło za nimbecząc. W miasteczku rezydowałkozioł, którego nie wolnobyło zarżnąć, bo byłpierworodny. Miejscowe urwisy nałożyły mu futrzanączapkę na rogii zaprowadziły do mykwy. Tego dnia wszyscyrozmawiali tylko o przysiędze krawcaJonatana i obietnicy lichwiarza. RebZekełe łatwo mógłsobie pozwolićna zbudowanie domu za darmo,ale w jakisposób Jonatan stanie się w ciągu roku uczonym? Rabinnatychmiast oświadczył, że takaprzysięga jest nieważna. W dawnych czasachJonatan otrzymałby trzydzieści dziewięć razów pasemza złamanieprzykazania: "Nie będzieszwzywałimienia pana Boga swego nadaremno". Ale cóżmożna było zrobić dzisiaj? Miasteczko podzieliło się nadwa obozy. Uczeni twierdzili, żeJonatan powinien zapłacićgrzywnę iprzejść boso, w samych pończochach,do bóżnicy, aby publicznie odpokutować za fałszywą przysięgę. Gdyby odmówił, powinno się goobjąć ekskomuniką,a jego warsztat omijaćz daleka. Motłoch groził, że podpali 129. dom lichwiarza i wypędzi go z miasta kijami. DziękiBogu, że wśród Żydównie ma rozbójników. Wieczoremwszyscy wytrzeźwieli. Zaczął padać deszcz i każdy wrócił do swoich problemów. - Czy zapomniano o całej sprawie? - zapytał szklarz Załmen. - O niczymnie zapomniano, poczekaj - odparł Lewi Icchok. Wyjął drewnianą tabakierę, otworzył,zażył tabaki i kichnął trzykrotnie. Jegotabaka była słynna. Dokładał do niejsole pachnące, używane wJom Kipurdla podtrzymaniana siłach poszczących. Wytarł czerwony nos w wielkąchustkę i powiedział: - GdybyGecł, czeladnik, nie był moimprzyjacielem,nie znałbym szczegółów, ale mieszkał u Jonatana i wszystko mi opowiedział. Gdy Jonatanwrócił tegowieczoradodomu, ledwo otworzył drzwi i wykrzyknął: - Bajłe Jenta,twój mążumarł! Od dziś jesteś wdową! Moje córki,jesteście sierotami! Wszystkie kobiety zaczęły płakać, jakw dziewiątym dniu miesiąca Aw. - Mężu, ojcze, jak możesznas opuszczać? Jonatanodparł: - Od dzisiaj aż do Dnia Radości Tory w przyszłym rokunie będę was utrzymywał. Za naczyniami paschalnymi Jonatan miałukryte stoguldenów, które miały służyć jakoposag dla najstarszejcórki, Taube. Wziął pieniądze i opuścił dom. W miasteczkużyłczłowiek zwany reb Tewjełe Podrap. "Podrap" byłooczywiścieprzezwiskiem. W młodości człowiek ten byłnauczycielem Talmudu. Podobnie jak inni nauczyciele,trzymał na stole zajęczą nogę, przymocowaną do skórzanego rzemienia. Nie używał jej jednak do bicia uczniów,ale do drapaniasię. Miał egzemę naplecachi gdy zaczynała go swędzieć, wręczał zajęczą nogę jednemu 130 z uczniów i rozkazywał:- Podrap mnie. W ten sposóbuzyskał swoje przezwisko. Na starość przestałuczyćimieszkał razemz córką. Jego zięć był biedakiem i TewjełePodrap żył w skrajnej nędzy. Krawiec Jonatan poszedłdoniego i zapytał: -Czy chcesz zarobić trochę pieniędzy? - A kto by nie chciał? - odparł Tewjełe. Jonatan rzekł: - Będę ci płacił guldena tygodniowo, jeślinauczysz mniecałej Tory! Tewjełe wybuchnął śmiechem. - CałejTory - nawet Mojżesz jej nie znał! Tora jest jak szycie -nie makońca! Rozmawiali przez dłuższy czas i wreszcie zadecydowali, że Tewjełe będzie uczył Jonatanaprzez cały roki zrobi z niego większego uczonego niż Zekełe. Jonatanobliczył sobie, że jeślibędzie studiował siedemstronTalmudu dziennie, nauczy się wszystkich trzydziestusiedmiu traktatów. Mówiło się, że Zekełe nieprzerobiłnawet połowy. Ale Talmud to nie wszystko. Trzeba byłotakże studiować Midrasz i komentarze. Co tu dużo gadać,krawiec Jonatan został uczniem jesziwy. Siedział przystole w domu nauki dniami i nocamii studiował z Tewjełe. W środku tygodnia, gdy babiniec był pusty, zabierali tamze sobą księgi, aby im nie przeszkadzano. Jeśli powiem,że studiowali osiemnaście godzin dziennie, nie będzie toprzesadą. Przezcały tydzień Jonatan sypiał na ławce w domu nauki. Do domu wracał tylko na szabas inaświęta. - Co działo sięz jegorodziną? - zapytał Załmen. - A co zazwyczaj dzieje się z rodziną, gdy zabraknieżywiciela? Nie umarli z głodu. Dziewczętaposzły nasłużbę. Bajłe Jenta byłaszwaczką i brała lekkie prace. Mój przyjaciel Gecł powoli stawałsię mistrzem. Jonatanzajmował się tylkojednym - studiowaniem. Takiej pilnościświat jeszcze nie widział! Dwie lub trzy noce wtygodniuw ogóle nie sypiał. Wieści otym wkrótce dotarły do 131. sąsiednich wiosek i ludzie schodzili się, aby popatrzećna Jonatana, jak gdyby był cudotwórcą. Reb Zekełepoczątkowo śmiał się z tego. Mówił: - Jeżeli ten prostaczekzostanie uczonym, włosy miwyrosną nadłoniach. Później, pod koniec roku, ludzie zaczęli opowiadać cudao wiedzy przyswojonej przez Jonatana. Recytował napamięćcale fragmenty Gemary. Potrafił przewidziećpytania takich komentatorów jak rabin Meirz Lublina i rabin Szlomo Luria. Zekełe przestraszył się. Zaczął także palićlampę dopółnocy,aby przegonićJonatana. Było już jednak zbytpóźno. Pozatym był pochłonięty interesami i miał w dodatku proces. Jego żona, Szlika, istota chciwa, a przy tymplotkara, bardzo chciała, żeby Jonatan uszył jej za darmofutro z lisów z dziesięcioma ogonami, i po raz pierwszyw życiu zaganiała męża do nauki. Jednak na nic się tozdało. Powiemkrótko. Ósmego dnia Sukotsiedmiu starszych gminyi wielu innych uczonych zgromadziło sięw domu rabinai przeegzaminowało Zekełego i Jonatana,jak gdybybyli oni uczniamijesziwy. Zekełedużo zapomniał. Przez wiele lat studiował święte księgi tylko wszabas,a przysłowie powiada:"Ten,kto studiuje tylko w szabas,jest tylko w jednej siódmej uczonym". Jonatan natomiastznał prawie cały Talmud na pamięć. Jego nauczyciel,Tewjełe, stwierdził, że ucząc Jonatana,sam stał się erudytą. Jonatan wykazał się nie tylko wiedzą, lecz równieżwnikliwością. Dom rabina wypełniony był ludźmi. Częśćz nich musiała stać na zewnątrz,chcącwysłuchać dyskusjiJonatana z rabinem na temat prawa. Początkowo Zekełepróbował znaleźć błędy w odpowiedziach Jonatana, alepotem role się zmieniły i Jonatan zaczął poprawiać Zekełego. Nie byłem tam, ale ci, którzy widzieli ich zapasy natemat jakiegoś trudnego fragmentu u Majmonidesa czy 132 znaczenia pewnego niejasnego twierdzenia wypowiedzianego przez rabina Metra Schiffa, przysięgali, żewyglądałoto jak walka Dawida z Goliatem. Zekełe wrzeszczał, dyszałi krzyczał na swojego przeciwnika, ale na próżno. Nie,krawiec Jonatan nie przysięgał fałszywie. Rabin i siedmiustarszych wydało jednogłośny werdykt, że Jonatanjestwiększym uczonymniż Zekełe. Żona i córki Jonatanasiedziały w kuchni i gdy usłyszaływerdykt, padły sobiez płaczem wramiona. Miasteczko było w stanie wrzenia. Ulica Bóżniczna była pełna krawców, szewców, szczotkarzy, woźniców i innych. To było ich zwycięstwo. Następnego dnia Jonatan został pierwszy wezwany doniesienia zwojówi tym razemnie byłato pomyłka. Najbardziej poważani ludzie zapraszali go na kieliszek. Mówiono, żeJonatan powinienteraz zostać rabinem lubjego pomocnikiem, a przynajmniej szojchetem. JednakżeJonatan oznajmił, że wraca do nożyczeki żelazka. Zekełepróbował wymigać się od zapłaty, twierdząc, że nie przysięgał, tylko obiecywał, a obietnicy nie trzeba konieczniedotrzymać. Ale rabin kazał mu zbudować dom dla Jonatana, cytując z Księgi Powtórzonego Prawa: "Masz dotrzymać tego, co wypowiedziały twoje usta". Zekełe zwlekał,jakmógł najdłużej, ale po Szawuot dom miał już dach. Dopierowtedy Jonatan oznajmił, że nie chce go dlasiebie,lecz przeznacza go na zajazd dla uczniów jesziwy i ubogichwędrowców. Podpisał dokument oddający dom gminie. - I nadalbył krawcem, co? - zapytał szklarz Zamień. - Do końcażycia. -Czywydał córki zamąż? - A jak inaczej? Nie mażydowskich klasztorów. Przez cały czas, gdy Lewi Icchok mówił, Meir Eunuchgestykulował. W jego żółtych oczach igrał śmiech. Potem 133. zamknął je, pochylił głowę i wydawało się, że drzemie. ^-Nagle wyprostowałsię, pogładził nieowłosiony podbródek i zapytał: -W jaki sposób wiejski handlarz znalazł drogę do ZiemiŚwiętej? Najprawdopodobniej pytał o nią. Sądzę, że wędrowałprzez Turcję, Egipt i Istambuł. W jakisposób zdobywał pożywienie? Zapewne żebrał. Żydzi są wszędzie. Pewnie sypiał w przytułkach. W ciepłych krajach można nawetspać naulicy. Jeśli chodzi o krawca Jonatana, zakładam,że od dzieciństwa pragnął wiedzy, a siła woli jest potężnymbodźcem. Istnieje takiepowiedzenie: "Twoja wola uczynicię geniuszem". Gdy człowiek nic nie robi,rok jest niczym,ale jeśli sumiennie studiuje dniami i nocami, wchłaniawiedzę jak gąbka. Dobrze uczynił, że nie przyjął domu odreb Zekełego,bo zabronione jest czerpaniezysków zestudiowania Tory. A w ten sposób posiadłdodatkowo cnotęgościnności. Lejb Bełkes i Jonatan byli prostymi ludźmi,choć niezupełnie. Ale podobnie dzieje się z wielkimiludźmi, jeślimają jakąś obsesję, której nie potrafią wybićsobie zgłowy. Jest takie powiedzenie:"Wielkość też maw sobie szaleństwo". W Bechtowiebył kabalista, rabin Mendel. Był potomkiemsłynnej Chodł, która tańczyła w kółku z chasydami. Nie trzymała ich, broń Boże,za ręce. Miała w dłoniachchustki, których dotykali chasydzi. RabinMendel mógłmieć dużą liczbęwyznawców, ale nie lubił tłumów i unikałich. Nawet w Straszne Dniw domu nauki było zaledwiekilkadziesiąt osób. Jego żona zmarłamłodoi niezostawiłamupotomka, który mógłby zostać jego następcą. Proponowano mu różne kandydatki na żonę, ale nie chciał sięponownie żenić. Jego wyznawcy spierali się z nim: A coz przykazaniem "Bądź płodny irozmnażaj się"? Onodpowiadał jednak: -1 tak dostanętylebatów w Gehennie, 134 że kilka więcej nie robiróżnicy. Dlaczego ludzie takbardzo boją się Gehenny? Skoro Bóg stworzył ją, jest tozapewne ukrytyraj. Niechmi wybaczy to, comówię, alebył przewrotnym świętym, choć niewątpliwie człowiekiemwielkiego ducha. Plotkowano nawet o nim, ale nie przejmował się tym zupełnie. Zdarzało się, żewypowiadałostresłowa przeciwkoPanuWszechświata. Kiedyś, gdyrecytował psalmy, doszedłdo fragmentu: "Ten, którysiedzi w niebiosach, będzie się śmiał". Rabin Mendelwykrzyknął: - Onbędzie sięśmiał, ale ja jestem zdruzgotany! Kiedyjego przeciwnicy usłyszeli o tym bluźnierstwie, niemal doprowadzili do ekskomuniki. Uczniowie Baal Szema nie wierzyli w post. Chasydyzmbył dla nich radością, a nie smutkiem. Ale rabin Mendeloddawał się częstym postom. Zaczął odposzczenia w poniedziałki i czwartki. Potem zaczął pościćodjednegoszabasu do następnego. Zażywał pozatym zimnych kąpieli. Ciało nazywał wrogiem ipowiadał: - Nie musicie ugłaskiwać wroga. Oczywiście, nie wolnowam go zabić, alenie musicie gorozpieszczać marcepanami. Stopniowo wymarli jego starzy chasydzcy wyznawcy. Młodsi ludzie przyłączali siędo dworów w Górze Kalwariii Kocku. We dworze cadyka Mendla pozostało zaledwiedwudziestu lub trzydziestu wytrwałych zwolenników orazkilku pochlebców, którzy pozostawali z nim przez całyrok i jadali ze wspólnego garnka. Stary, nawpół głuchyszames gotował im co dzień owsiankę. Pewna kobieta,słynąca z dobroczynności, chodziła po domach i zbieraładla nich kartofle, jagły, mąkę, kaszę gryczaną i wszystko,co ludzie jej ofiarowali. Pewnego razu, w Rosz Haszana, cadyk miałzaledwiedwudziestu ludzi w domu nauki. W następny JomKipur 135. miał tylko dziesięciu, wliczając w tę liczbę jego samego,szamesa i wiernych wyznawców. Rabin Mendel recytowałprzy pulpicie wszystkie modlitwy - Koi Nidre, modlitwęporanną, południową i wieczorną. Gdy skończyli nocnąmodlitwę i pobłogosławili nów księżyca, było jużpóźno. Szames zaproponował poszczącymczerstwy chleb ze śledziem i trochę rosołu. Żadenz nich nie miał już zębów,a żołądki skurczyły im sięod niedojadania. Cadyk byłstarszy od nichwszystkich, ale nadal miałmłody głos. Zachował także dobrysłuch. Usiadł u szczytu stołu i powiedział: - Ci, którzy gonią za przyjemnościami tego świata, niewiedzą, czym są przyjemności. Dla nich sąnimi obżarstwo,pijaństwo,lubieżność i pieniądze. Niema większej radościniż służba Bogu w Jom Kipur. Ciałoi dusza są czyste. Modlitwy są szczęściem. Istnieje powiedzenie, że odwyznania grzechów człowiek nie nabieraciała. To całkiemfałszywe stwierdzenie. Gdy wyznaję grzechy, staję siężywszy i pełenwigoru. Gdybym miałcoś do powiedzeniaw niebie,co dzień byłby Jom Kipur. Po wypowiedzeniu tych słów wstał z krzesła i zawołał: - Nie mam nic dopowiedzenia w niebie, ale w moimdomu nauki tak! Od dziś dla mnie będzie nieustający JomKipur - co dzień, poza szabasem i dniami świątecznymi! Gdymieszkańcy miasteczkausłyszeli, co cadyk zamierza uczynić, wybuchło piekło. Uczeni i starsi przyszli doniego i zapytali: - Czy to nie jest łamaniem Prawa? Aon odparł: - Czynię to z czysto egoistycznych powodów, a nie poto, aby zadowolić Stworzyciela. Jeśli tam w górze ukarząmnie za to, przyjmę tę karę. Ja też chcęmieć jakąśprzyjemność, zanim odejdęz tej ziemi! 136 Potem zawołał doszamesa: - Zapal świece, będę recytował KoiNidre. Pobiegłdo pulpitu i zaczął śpiewać Koi Nidre. Niebyłemprzy tym, ale ci,którzy to widzieli, twierdzili, żetakiego wykonania Koi Nidre nie słyszano od początkuświata. Zbiegli się wszyscy mieszkańcy Bechtowa. Myśleli,że cadyk Mendel postradał rozum. Ale któż odważyłby sięodciągnąć go od pulpitu? Stał tamw białej szacie i tałesierecytując: "Będzie wybaczone" oraz "Nasze błaganiawzniosąsię na wyżyny". Jegogłos był silny jak głos lwa,a słodycz jego śpiewu była taka, żewszelkie obawyzniknęły. Powiem krótko. Rabin Mendel żył jeszcze dwai półroku i cały ten okres byłjednymdługim Jom Kipur. Lewi Icchok zdjąłokulary i zapytał: - Cozrobił z tefilin? Czy nie zakładał ich w dni powszednie? - Wkładał je - odparłMeir Eunuch - ale liturgia była ta,którą odprawia się w Jom Kipur. Pod wieczórczytałKsięgę Jonasza. - Czy jadał cokolwiek nocą? - zapytał szklarz Załmen. - Pościł przez sześć dni tygodnia,chyba że w trakciewypadało święto. -A wyznawcy pościli wrazz nim? - Niektórzyopuściligo. Inni zmarli. - A więc modlił się do pustych ścian? -Zawsze byli tam ludzie, którzy przychodzili, żeby googlądaći podziwiać. - I świat pozwolił na coś takiego? - spytałLewi Icchok. - A któż rozpocząłby wojnę przeciw świętemu? Obawialisię jego gniewu -odparł Meir Eunuch. - Widać było, żeniebiosa pochwalają to, co czyni. Kiedy człowiek pościprzez tak długiczas, jego głos słabnie, a on sam nie masiłyutrzymać się na nogach. Ale cadyk Mendel zawsze 137. stal odprawiając modły. Ci,którzy go widzieli, mówili, żejego twarz jaśniała jak słońce. Nie sypiał więcej niż trzygodziny, zawsze wtałesie iszacie modlitewnej, z czołemopartym na Traktacie Jomy, dokładnie tak jak w JomKipur. W południeklękał i intonował liturgię związanąz nabożeństwem odprawianym w Świątyni Jerozolimskiej. - A co robił w dzień Jom Kipur? - zapytał Zalmen. - To samo,co w inne dni. -Nigdy nie słyszałem tej historii - stwierdził LewiIcchok. - Rabin Mendel był ukrytym świętym,lamedwownikiem, a o nich niewiele się słyszy. Nawet dziś Bechtówjest zabitą deskami wioską. W tamtych czasach był z dalaod wszystkiego - po prostu bagnisko w głębilasów. Nawetlatem trudnobyłotam dotrzeć. Zimą drogistawały sięcałkiem nieprzejezdne. Sanie utykały w śniegu. Obawianosię teżniedźwiedzi iwilków. Zapadła cisza. Lewi Icchok wyjął tabakierkę. - Teraz nie pozwolono by na coś takiego. -W naszych czasach pozwala się na większe przewinienia - odparł Meir. - Jak umarł? -Przypulpicie. Stał recytując "Cóż może osiągnąć człowiek, skoro jedyną rzeczą, jaką może zyskać, jest śmierć? ".Gdydoszedł dowersu"Tylko dobroczynność i modlitwamogą pomniejszyć rozpaczśmierci", upadł i uleciałaz niego dusza. Był to pocałunek z niebios - śmierć świętego. SzklarzZałmen nałożył niecotytoniu do fajki. - A jaki jestsens tejopowieści? Meir Eunuch zastanowił się przez chwilę i odrzekł: - Wszystko może stać się pasją, nawet służenie Bogu. przet. Elżbieta Petrajtis-0'Neill Silna jakśmierć jest miłość Ciotka Jentł rozprawiała ze swoimi przyjaciółkamio miłości. - Miłość istnieje - przekonywała. - Na pewno. Istniałateż dawniej. Ludzie uważają, że to jakaś nowinka. Nieprawda. Nawet Biblia wspominao miłości. LabandałJakubowi swojącórkę Leę, ale Jakub kochałRachelę. Wyobraźcie sobie,taki święty! A jednak był człowiekiem,miał ciało i krew. Wystarczy jedno spojrzenie i już jesteśpod czyimś urokiem. Różnica jest tylko taka, że w dawnych czasach, kiedy ci się ktoś podobał, brało sięślub. Dzisiaj nawetzaręczeni rozglądają się za innymi. Niedaleko Turobina żyłpewien szlachcic. Nazywanogoszalonym dziedzicem. Właściwie to cała szlachta byłatrochę zbzikowana. Żyli w takimzbytku, że niewiedzieli,co ze sobą począć. Ten,o którym mówię,JanChwalski,był zupełnie pomylony. Nie mówił, tylko krzyczał. Wciążstraszył swoich chłopów, że zachłosta ich na śmierć, alenigdy na żadnego nie podniósł nawet ręki. Gdy któryśzachorował, posyłałpo lekarza albo przynajmniejpofelczera. Miał dworskiego Żyda imieniem Becalel. Częstomu się odgrażał, że go powiesi albo zastrzeli, ale na Purimprzysyłał mupurimowy upominek. Kiedy Becalel wydawałcórkę za mąż, dziedzic dal jej prezent. Przyszedł teżnawesele, tańczył z Żydami kozaka i tak wszystkich rozbawił,że ludzie omal nie pękli ze śmiechu. Chwalski nigdy sięnie ożenił, bobył zakochany w mężatce, pani wielkiego 139. rodu. Miała na imię Eliza i właściwie nie była takąpięknością, jak mu się wydawało. Dobra, łagodna, szczupłakobieta. Chrześcijanki są zwykle blondynkami, aleonabyła brunetkąo czarnych oczach i nadzwyczaj czarującymśmiechu. Jej mąż, hrabia Lipski,uchodził za największegoopoja w całej Polsce. Nikt nigdy nie widział go trzeźwym. Przepił cały swój majątek,Wiedział, że Chwalski kochasięw jego żonie, ale nic go to nieobchodziło. Mówiono, żewstaje w środku nocy i popija przezsłomkę wódkęz dzbana. Gdyby Eliza była kobietą rozwiązłą, mogłaby bezprzeszkód popełniać najgorszegrzechy. Ale ona byłaprawdziwą damą. BłagałaChwalskiego, aby jej nie prześladował, ponieważ jest mężatką, ale Chwalski za bardzo jąkochał, żeby usłuchać. Codziennie pisał doniejmiłosnelisty, które przekazywałprzezposłańca. Może raz na rokdostawał odpowiedź. Brzmiałazawsze tak samo: "Mammęża". W niedziele Chwalski przychodził do kościoła, żebychociaż rzucić na nią okiem. Kiedy obojebyli zaproszeni najakiś bal, Elizapozwalała mutylko na jedentaniec. Możliwe, że i onjej się podobał, ale niechciała zdradzaćmęża. Ksiądz często zaklinałChwalskiego, by zostawiłElizę w spokoju. Ale Chwalski odpowiadał: - Nie ma dlamnie na świecie żadnej innejkobiety poza Eliza. Przez całydługi tydzień żyję tylko nadzieją,że jaw niedzielę zobaczę. HrabiaLipski, mąż Elizy,był wysoki,otyły, miał bezustannie nabrzmiałą twarz i popękane żyłki, okalającenos. Pił, póki nie wypalił sobie płuc. Lekarze zabronilimu, ale onpił do ostatka. Doktor z naszego miasteczkapowiedział kiedyś:- Gdyby jakiś człowiek wypił tylewody, ile hrabia Lipski spirytusu, byłby śmiertelnie chory. Za to Chwalski w ogóle nie pil. Upijał się Eliza. Hrabia Lipski miał oczy szaleńca. Nigdynie wiedział,co dzieje się w jego włościach. We wszystkim wyręczał się 140 rządcą, którykradł, ile mógł. Reszta, źle zarządzana,zmarniała. Jeśli idzieo Elizę, to trzymała się z dala i niewtrącała się w sprawy majątku. Lubiła czytać książkiiodbywać samotneprzechadzki po sadzie. Nie miaładzieci. Ktowie, może hrabia Lipski i na to był zbyt pijany. W ostatnich miesiącach nie mógł jużchodzić. Wódkaweszła mu w nogi. Nabawił sięteżcukrzycy, bo w alkoholujest dużo cukru. Tak czyinaczej umarł bez ostatnichsakramentów,bez spowiedzi,nie pozostawiwszy testamentu. Opowiadano mi,że po śmierci jego ciało napęczniałotak, że przypominało baryłkę. Na pogrzebie niebyłoprawie nikogo ze szlachty, bo hrabia poobrażał wszystkichsąsiadów, a poza tym bluźnił Bogu iwszystkim chrześcijańskim świętym. Kondukt żałobny przechodził podnaszymi oknami. Byłam wtedy młodą dziewczyną i przyglądałam się tej procesji. U chrześcijan jest taki zwyczaj,że wdowę prowadzi dwóch mężczyzn. Eliza miała gdzieśbrata, którego wówczaswidziałampo razpierwszy. Drugim był Jan Chwalski. O ile hrabia Lipski był wysokii gruby, o tyle Jan Chwalski był mały, chudy i nosił długiepożółkłe, sięgające brody wąsy. Elizabyła w żałobie. Chwalski niepuszczał jejramienia, jakbyw obawie, żemogłaby uciec. Miłość to też rodzaj szaleństwa. Lipski umarł, został pochowany. Wszyscy myśleli, żewdowa natychmiast poślubi Chwalskiego,ale ona nalegała,bypoczekać rok, aż minieokres żałoby. Kiedy Chwalskidowiedziałsię, że ma czekać, podniósł wielkie larum. Czyż nie czekał już dość? AleEliza uparła się, że niewyjdzieza niegoprzed upływem roku. Lipski nie zostawiłtestamentu, więc natychmiastpojawiłasię cała zgrajarzekomych spadkobierców. Przybyli Bóg wie skąd i zabraliFlizie wszystko. Z drugiej strony, niebyło już tego zbytdużo. Kto mógł,wyrywał po kawałku. Tacy właśnie są 141. ludzie. Kiedy do Chwalskiego doszło, co się dzieje, chwyciłza strzelbę i poleciał, gotów wszystkich powystrzelać. AleElizapowiedziała:- Nie wtrącaj się. A jej słowo było dlaniegoświęte. Są tacy ludzie, którzy pozwalają w milczeniusię okradać. Być może z delikatności, a może z głupoty. Wiadomo było, że pochodziz wysokiego arystokratycznegorodu, a dlaniektórychtego typu ludzi pieniądze nie mająznaczenia. Ich główna namiętność to honor. Takczyinaczej, zabrali jej wszystko. Zostawili puste ściany. Lipskimiał dworskiego Żyda, Jankiela. Ale czy Żyd może wygraćz gojami? Poszedłdo niej ipowiedział: - Hrabino, wszystko pani zabiorą. A ona odrzekła: - Nie mogą zabrać więcejniż mam. Przezte wszystkielataz hrabią Lipskim wielewycierpiała, ale nikt nie usłyszał od niej słowa skargi. Niektórzy ludzie są jakwilki, inni jakowieczki. Aleostatecznie nikt z sobą nic nie zabierze. Przynieśli jejjakiśdokument, którypodpisała bez zmrużenia oka. Nie minął miesiąc, gdy pojawił się u niej rejentz jakimiśurzędnikami i nakazałElizie się wyprowadzić. Ani dom,ani meblejuż do niej nie należały. Znowu przybiegłChwalski, mały, ale krewki, gotówjej bronić. GdybyElizakazała mu skoczyć w ogień, nie zawahałby się nawetprzez chwilę. Ale Eliza powiedziała mu, żeby dał spokój. Chciał, żeby przeprowadziła siędo jego majątku, aleonanie zgodziłasię zamieszkać z nim, póki się nie pobiorą. Krótko mówiąc, znalazła cośsobie u jakiegoś zamożnegochłopa - wójta we wsi. Miał obok swego domu maleńkąchałupkę, w której trzymał leni różne śmieci. Uprzątnąłtę chatkę, aby Eliza mogła wniej zamieszkać. Krewnimęża zostawili jej jedno łóżko i książki. Niczego więcejnie potrzebowała. Udało się jej ukryć trochę biżuterii. Jankiel sprzedawał ją po trochu i z tego utrzymywała sięprzez całyrok. Szwaczki i czeladnicy, terminującyu kraw142 l ców i szewców, przychodzili w szabasowe popołudnia dowsi, żeby zajrzeć w jej okno i zobaczyć, coporabia dumnahrabina. Nie zostawiłasobie nawet służącej. W niedzielewójt zawoził ją bryczką do kościoła. Chwalski bezustanniepróbował ją przekonywać, aby przeniosła się do niego, ale Eliza niedała się przekonać. Czysta dusza, prawie - darujcieporównanie - jak rabinowa. Minął rok i Eliza znów została dziedziczką, Na weselezjechała cała okoliczna szlachta. Nie jestprzyjęte, żebypanna młoda, nawet jeśli jest wdową, wystąpiła w czasieślubu w żałobnej sukni. AleEliza uparta się, że wystąpiw czerni. Zasypanoją kwiatami i prezentami. Ksiądzwygłosił kazanie. Nigdy nie słyszano, żeby chłopi z własnejwoli pojawili sięna szlacheckim ślubie. Ale na ten ślubprzyszli chłopi z wielu wsi. Jako że Eliza mieszkaławwiejskiej chacie, uznali ją zaswoją. Hrabinaprzyjechałana ślub bryczkąwójta. Ale drogę z kościołado majątkuChwalskiegoodbyła powozem, zaprzężonym w osiem koni. Na przedzie jechali chłopi w strojach dragonów. Przywjeździe do dóbr Chwalskiego wzniesiono bramę, ozdobioną roślinamii kwiatami. Orkiestra złożona z Żydówi gojówodegrała młodej, parze "dobrej nocy". Chwalskinie był zbyt bogaty, ale pilnował swego dobytku i niktniemógł tu niczego ukraść. Wydawało się, że do Elizy wreszcie uśmiechnie sięszczęście. Zaczekajcie chwilkę, muszę siętroszkę napić. Przyniosłem ciotce Jentł dzban z wodą. Odmówiłapółgłosembłogosławieństwo i napiła się. - Nie śmiejcie się ze mnie - powiedziała - ale chce mi się płakać. - Wydmuchała nos w batystową chusteczkę,po czym podjęła: - Wkrótce po weseluJan Chwalski wydał iściekrólewski bal. Było to kilka tygodnipo święcie Pesach i pogoda 14S. była upojna. Eliza sprzeciwiała się. Była kobietą cichą,dumną i już niemłodą. Ale Chwalskipragnął obwieścićswoją radość całemu światu. Zaprosił setki gości zeszlachetnych rodów, którzy przybyli z najodleglejszychmiast. Powozy zjeżdżały od wczesnego ranka, a baltrwałprzez cały dzień. Sklepyw Turobinie miały niezły utarg. Przygrywały dwie orkiestry, jedna z Lublina, a drugazZamościa. Ludzie opowiadali o tym balu latami, o jedzeniu, o winach, o muzyce i tańcach. Reb Becalel wyjawiłpóźniej, że Chwalski musiał odsprzedać zabezcen częśćswoich lasów, żeby za to wszystko zapłacić. Żydzi aniwieśniacy nie zostali, rzecz jasna, zaproszeni. Ale wielumłodych przysłuchiwałosię nazewnątrz, a nawet tańczyło. Służący częstowali ich winem i jedzeniem. Następnegodnia szlachta wybrała się na polowanie- ubili Bóg wie ilezwierząt. Kiedy wyjechali, dwór przypominał pobojowisko. Eliza błagała Chwalskiego, by nie trwonił majątku,ale on dosłownie postradał zmysłyze szczęścia. Cała ta radość, moidrodzy, trwała najwyżej rok. Nagle rozeszła się wieść, że Eliza jestchora. Co to była zachoroba,nie wiem do dziś. Ale Eliza powoli zaczęłagasnąć. Chwalski znów sprzedał część majątku. Sprowadził najlepszych lekarzy, ale nikt nie umiał jej pomóc. Naszfelczer, Lipę, który również został wezwany, słyszał, jakjeden z doktorów mówi, że jejkrew przemieniasię w wodę. Uchowaj Boże,ale kiedy nadchodzi czas, Anioł Śmiercizawszeznajduje sposób. Choroba ciągnęła się całymimiesiącamii choćwszyscy stracili już nadzieję, Chwalskiwciąż posyłał po nowych doktorów, profesorów i różnychszarlatanów. Przyszedł nawet do rabina i ofiarował pieniądze nacele dobroczynne, prosząc o zapaleniew intencjiElizy świec w bóżnicy. Nic nie pomogło. Eliza umierała. Przyszedł ksiądz, żeby wysłuchać jej spowiedzi. Pokropił ją święconą wodą i wkrótce było po Elizie. Reb Becalelopowiadał, że umarła jak święta. Ktowie? I pośród nichsą dobredusze. WŚwiętejKsiędzenapisano, że dobrzy goje idą do Raju. Nie sposób opisać, jak Chwalski rozpaczał i lamentował. Aleśmierć to śmierć. Zabrali ją do kościoła i tam jej ciałopozostało aż do pogrzebu. Chwalski zakupił dla niej i dlasiebie kwaterę na cmentarzu. Wychudł i zbladł, jakbycierpiał na suchoty. Ubraniewisiało nanim jak na haku,wąsy zbielały. Chodził i gadał do siebie jak szaleniec. Ale jeśli komuś jest pisane, musi żyć. Próbowałsięotruć, lecz ktośsiłą wsadził mu palcedo ust, żeby sprowokować wymioty i nic ztego nie wyszło. Resztka jegofortuny przepadła, choć rebBecalel próbowałocalić cotylko możliwe. Minął rok, dwa, a Chwalski wciąż żył. Miałportret Elizyi wpatrywał sięweń całymi dniami i nocami. Więcej czasuspędzałna cmentarzu niż w domu. Co dzieńnosił kwiatyna jej grób. Zamówił nagrobek z postaciąAnioła,przypominającego Elizę. Całowałkamień i przemawiał do niego. W ogóle przestał zajmował sięsprawamimajątku. Praktycznie wszystkie obowiązki przejął rebBecalel. Minęło kilka lat. Mówi się, żeo tym, cokryjeziemia, trzeba zapomnieć. Ale Chwalski nie mógł zapomnieć. Ksiądz strofowałgo, że nie wolno rozpaczać bezkońca. Okoliczni ziemianiei krewni próbowali dodać muotuchy, ale on w niczymnie znajdowałpocieszenia. Zacząłpić. W sąsiedztwie nie brakowałopięknych kobiet,ale on nażadną nawet nie spojrzał. A terazposłuchajcie, co się zdarzyło. Kiedy Eliza zostałapogrzebana, Chwalski zamknął sypialnięi nikomu, nawetpokojówce, nie pozwalał tam wchodzić. Zamknął teżjejbuduarek. Każdy szew jej ubrania, każda rzecz, którejchoćby dotknęła, stały się dla niego święte. Sam Chwalski145. sypiał teraz w dawnej sypialni żony. Kucharka przyrządzała dla niego jedzenie, ale on prawie niczego niechciał tknąć. Skurczyłsię jeszcze bardziej, ajego wąsywydawałysię jeszcze dłuższe. Z czasem odprawił całąsłużbę. Pozostała tylko niania, stara, głucha i na wpół ślepa kobieta. Tamtazima była bardzo surowa. Zmarzło ziarno na polach. Spadło tyle śniegu, że zasypało wieledomówi trzeba je było odkopywać. Ale Chwalski nawet w największemrozy chodził na cmentarz. Pewnego dniazabrałz sobąłopatę, najpewniej po to, żeby odgarnąć śnieg z grobowca. Widok dziedzica z łopatą na ramionach byt niezwykły, aleludzie przywyklijuż do jego dziwactw. Często spędzałnacmentarzu całe dnie,a czasem siedział tam do późnej nocy. Stopniowo się ociepliło i stopniał śnieg. Woda płynęła środkiem wsi niczym potok. Któregośdnia, po święcie Pesach, zjawił się na policjicmentarny stróż i doniósł, żeziemia wokół grobu Elizyjest rozkopana. W owym czasie grasowalizłodzieje, którzywykradali z grobów zwłoki, by odsprzedać je potemlekarzom wykonującym sekcje. Ale ciwandalekradlitylko świeże zwłoki. Ktochciałby dokonać sekcji na takich,które dawno już uległy rozkładowi? Ludzie w Turobiniegadali, że Eliza wstała z grobu i wędrujenocami pomieście. Kiedy zaczęły się te plotki,natychmiast pojawilisięświadkowie: ten ją widział, ów ją słyszał. To stała namoście, to prała bieliznę naskraju rzeki, to pukaław czyjąś okiennicę. Pogłoskidotarły i do Chwalskiego, aleten tylko wrzasnął: - Idioci! Nie chcę słyszeć o tych zabobonach. No, ale kiedy całe miasto mówi, coś w tymmusi być. Rosyjskie władze kazały żołnierzom rozkopać grób i wydobyć trumnę. 146 Kiedy Chwalski się o tym dowiedział, zacząłszalećzwściekłości. Zapomniał chyba, żePolska nie jest jużniepodległa. Żołnierzerosyjscy przegnali go, wywleklitrumnę i otworzyli wieko. Trumna była pusta. Pół miastasię zbiegło, żebyobejrzeć ten mroczny cud. Ktoś wykradłElizę z grobu. Nie wyobrażacie sobie, co działo się w Turobinie. Ludzie pobiegliz wieścią do Chwalskiego, a ten wyłjak szaleniec. Reb Becalel żył jeszcze,alenie był jużdworskimŻydem. Przez kilkadni w całym mieściewrzałojak w kotle. Żydzibali się,bynie rzucono na nichfałszywego oskarżenia. Od razu znaleźli się tacy, którzyszczekali, że to Żydzi użyli jej krwina macę. Pośród tego wszystkiego w miasteczku powstało noweporuszenie. A było to tak. Staruszka, która służyłau dziedzica, rozpalała ogień, żeby ugotować mu kaszy. Ponieważtrzęsły się jej ręce, upuściła kawałekpłonącego drewienkanapodłogę. Wybuchł pożar. Kobiecina zaczęła krzyczeć,więc zbiegli się chłopi, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pojawili się też strażacy ze swymi na wpół pustymibeczkami. Ktoś wyłamał drzwi do sypialni Elizy. Skóra micierpnie, kiedy o tym mówię. Dziedzic leżał nałóżkuichrapał - był chyba pijany - a obok niego leżał szkielet. Tak, to Chwalski wykradł Elizę z grobu. Tęsknił za niątak bardzo, że pewnej zimowej nocy rozkopał grób, odbiłwieko trumny, wyjął szczątkii zaniósł jedo domu. Nocbyłaciemna i nikt nic niezauważył. Kiedy policjawzięłago naprzesłuchanie, przyznał się do wszystkiego. Opowiadał, że była już w stanie rozkładu, więc odarł ciałoi zostawił sobietylko kości. Rosjanie nie wierzyli własnymuszom. - Jak człowiek może zrobić coś tak szalonego? - pytali. A on odrzekł: - Niemogłem już wytrzymaćz tęsknoty. Lepsze kości niż nic. Jeśli chcecie mniepowiesić, to powieście, ale pochowajcie obok niej. 147. Rosjanie nie mieli pojęcia, jaką karę wymierzyć zatakie wykroczenie. Napisali raport do gubernatora w Lublinie. Tam też nie wiedziano, co począć, więc przekazanosprawę do Warszawy, a stamtąd do Petersburga. Tymczasem pozostawili Chwalskiegona wolności. Szkieletpogrzebano ponownie. Chwalski przeżył jeszcze rok. Samwyglądał już niczym szkielet. Pochowano go zewszystkimi honorami obokElizy. Co to jachciałam powiedzieć? Lęgnie się człowiekowiw głowie jakaś myśl, zaczyna dręczyć, aż w końcuopanowuje umysł. Staje się obsesją. Możnają nawet nazwaćdybukiem. I on, iona mieli dusze. Jeśliistnieje raj dlagojów, jestem pewna, że obojeznajdą tam wieczne wytchnienie i nic ich nigdy nie rozdzieli. Jak napisanezostało w Świętej Księdze: "Bo silna jak śmierć jestmiłość, nieubłagana jak grób jest zazdrość". No tak,skończył sięszabas. Widzę trzy gwiazdy na niebie. Obynastał nam dobry tydzień. przet. Anna Zbierska Błędy Rozmowa zeszła na błędy i szklarz Załmen powiedział: - W obecnych czasach można popełnić największebłędy, a nikt nawet nie powie złego słowa. Dlategorobisię tak wiele błędów. Dawniej pomyłka nie byłatraktowanatak pobłażliwie. Pięcioksiąg mówi, że jeśliktoś rąbie drewno i ostrze siekiery oderwie się od rękojeści i zabije człowieka, osoba, która zawiniła, musiuciekać do odległego miasta, bo w przeciwnym raziekrewni ofiary mogą się na niej zemścić. W Radoszycachżył dziedzic nazwiskiemZabłocki. Nie był on złymczłowiekiem, lecz gdy się rozgniewał,wpadał w dzikąfurię, wąsy mu się jeżyły jaku kocura, zaczynałwywijaćbiczem, ikażdy, kto był w pobliżu,mógł oberwać. Pewnegorazu zamówił u szewca parę butów,a kiedy jedostał, okazało się, że są za ciasne. Kazał rozpalić ogniskoi spalił je. Nie jest łatwospalić skórę. Dymi i okropnieśmierdzi. Kazał szewcowi Szmerlowi spuścić spodnieizbił go do krwi. Rozdarł na strzępy futro, bo kuśnierzprzyszyłhaftkęzbyt nisko. Wreszcie doszło dotego,żeszewcy i krawcy nie chcieli dla niego pracować. Zabtockibył zawsze zamroczony alkoholem i popełniałwielebłędów. Pewnego dnia chciał pojechać do Żelechowa, ale kazał woźnicy zawieźć się do Węgrowa. Poprzejechaniu wielu mil nagle zorientowałsię,że jedzienie znaną sobie drogą. Woźnica opowiadał potem ludziom, że dziedzic byłtak wściekły, iżuderzył się w nos. 149. Zadręczył na śmierć swoją żonę. Działo się to już pozniesieniu pańszczyzny, lecz on nadal chłostał swoichpoddanych, krzycząc, że szlachcic na zagrodzie równywojewodzie. Chłopidrżeli przed nim. Przerażał nawetpsy. Trzymał stado psów myśliwskichwielkości wilkówi każdy z nich miał swoje imię. Jeśli zawołałktóregośz psów do stołu, apodszedłinny, zamykałgo natrzy doby w ciemnym pokoju. Dziedzic był ciągle uwikłanyw procesy. Roztrwoniłna nie cały swój majątek. Zawsze przegrywał. Wysyłałodwołania do Lublina lub Warszawy, ale rewizje teżprzegrywał. Pewnego razu przyjmował w salonie adwokata, który zapytał: - Wielmożny panie, czy mogęzapalićcygaro? Dziedzic odparł: - Możepan. Adwokatwyjął papierosa i zapalił. W owym czasie papierosyjeszcze stanowiły nowość. Dziedzic miałlaskę kręconąjak róg myśliwski, ze srebrną rączką. Chwycił ją i zaczął bić adwokata,który krzyknął: - Cóż takiego zrobiłem? - Pozwoliłem panu zapalić cygaro, a niepapierosa-odparłhrabia. - To nowe dziwactwo, przyjęte odFrancuzów! Niktnie będzie wprowadzał żadnych przeklętychobcych obyczajów do mojego dworu! Taki byłZabłocki. Miał córkę, Zofię, którą kochał nadżycie, ale musiała robić to, co jej kazał. Gdy powiedział, żema wpleść we włosy niebieską wstążkę, a ona wplotłazieloną, policzkował ją w obecności gości. Z powodu reputacji ojca Zofia nie mogła zdobyć męża. Któż chciałby być zięciem takiegoszaleńca? Nie muszę wammówić, że moda kobieca zmienia sięszybko. Wśród szlachcianekpanował zwyczaj oddawaniasukni, noszonej raz lub dwa, biedniejszym krewnym. Jednakcórka Zabłockiego musiała nosić suknie z czasów 150 króla Sobieskiego. Szlachta śmiała się z niej i nie zapraszanojej na bale. Zofia wstydziłasię wyjść na ulicę. A teraz słuchajcie:- Pewnegorazu do Polski przyjechałwuj czy brat cara imiał się zatrzymać na noc w Radoszycach. Myślę,że polował w pobliskich lasach. Gdzieżmożna byłoumieścić takiego dygnitarza? Przedstawicielewładz przyjechalido Zabtockiego i powiedzieli mu,żema przyjąć księcia w swoimpałacu. Zabłocki wił sięjak wąż, ale Polska przegrała wszystkie wojny, a u gojów,ktoma władzę,ma rację. Musiał ustąpić. Jego rządcaczy ekonom chciałprzygotować pomieszczenie dla księcia,lecz Zabłocki zagroził, że jeśli sprzątną choćby źdźbłosłomy, zapłacą głową. Gdy książę wreszcie przyjechał, wszyscy urzędnicymiejscy, księża i szlachta wyszli go powitać, Zabłockirównież. Pamiętam,że Żydzi przynieśli chleb i sól nasrebrnej tacy. Jeden z urzędników przedstawił Zabłockiego i powiedział księciu, że to będzie jego gospodarz. Szlacheckim zwyczajem książę jął wygłaszać komplementy, lecz w trakcie przemowy popełnił błąd i zamiast"Zabłocki" powiedział "Zaprocki". Gdy dziedzic usłyszał, że jego nazwisko zostało przekręcone,krzyknął: "Jestem Zabłocki, a nieZaprocki! " Trzymał w ręku dokument, którymiał odczytać księciu. Rzucił gona ziemię i wybiegł. Możecie sobie wyobrazić,jakie zamieszanie nastąpiło w tym momencie! Za takąobrazęcałe miasto mogło zostać zrównane z ziemią. Naczelnik miasta padł na kolana, a księża błagaliksięciao przebaczenie, tłumacząc mu, że Zabłocki jest nienormalny. Żydzi też się przestraszyli, ponieważ znaną zasadąsilnych jest mszczenie się na słabych. Kozacy ruszyli zaZabłockim. Gdyby go dopadli, wykończyliby go na miejscu. Jednak on schowałsię w lesie iukrywał się tam do 151. czasu, gdy książę i jego świta odjechali. Wrócił dodomuobdarty, pokrwawiony od ukąszeń komarów i od ciernioraz wycieńczony jak gruźlik. Kiedy władze dowiedziały się, że wrócił, wysłały policję,która miała go zawlec w łańcuchach do więzienia, leczZabłocki uzbroił swoich chłopów i kazał im bronić posiadłości przed Rosjanami. On sam naładował strzelbę, poszedłna strych i kiedy Rosjanie pojawili się przy bramie, zacząłdo nich strzelać z okna. W Radoszycach było tylko kilkupolicjantów inie chcieli narażać życia. Naczelnik wysłałkuriera do gubernatora, prosząc o posiłki. Gubernatorodpowiedział,że zatelegrafujedo Petersburga. Kazałkurierowi czekać przez tydzień, potem powiedział mu, żeZabłocki jestszaleńcem, z powodu któregonie zamierzaprzelewać krwi. Najwyraźniej władze chciałyuniknąćrozruchów. Dziedzic nie pożył już długo po tym wydarzeniu. Zapadłna zapalenie płuc. Szlachtaz najdalszych stronprzybyłana pogrzeb, grano muzykę, a Zabłocki był wychwalany zaocalenie polskiego honoru. A wszystko dlatego, że rosyjskiksiążępopełnił błąd wymawiając jego nazwisko. - Pomyłka nie jest sprawą drobną - powiedział LewiIcchok. - Jerozolimazostała zburzona z tego powodu, żeKamea został zaproszony na bankiet, a zamiast niegoprzybył Bar-Kamca. Jeśli skryba zrobi choć jedną pomyłkęprzepisując Torę, niewolno korzystać z tego egzemplarza. Sto lat temu,a możejeszcze dawniej, w Szczebrzeszynieżył skryba,reb Meszułem. Był onszerokoznany. Powiadano, że za każdym razem, gdymiał napisać na zwojuświęte imię, zanurzał sięw mykwie. Ponieważ miałwysokie kwalifikacje, żądał za swojeusługi niebotycznychpieniędzy. Za parę tefilin potrafił wziąć pięć guldenów 152 lub więcej. Biedaków nie było na to stać, lecz bogaczeprzyjeżdżali do niego z Biłgoraja, Zamościa, Janowai Hrubieszowa. Jego litery wyglądały jak perełki. Używałatramentu i pergaminu, który sprowadzał z Lipska. Dokładnie opracowywał każdy list. W szabas i w świętamłodzi ludzie gromadzili sięu niego w domu, a on ichnauczał. Mój dziadek był jednym z jego uczniów. Zazwyczaj skrybowie sąludźmi mało praktycznymi, ale rebMeszułem miał głowę na karku i często był wzywany doinnych miast jako rozjemca, gdy powstał jakiś konfliktpomiędzy starszyzną gminy. Nie miał chyba dzieci, a przynajmniej nigdy o tym nie słyszałem. W Szczebrzeszynie żył wtym czasie bogacz, reb MoteleWolbromer. Miał dom w rynkui zajmował się handlemzbożemi drewnem. Nagle w mieście zaczęto mówić,żecoś spowodowało, iż opuściło go szczęście. Najpierw zachorował, potem zachorowała jego żona, awreszcie dzieci. Miał spichlerz pełen zboża,który się zapaliłi spłonął. RebMotele wysyłał tratwy z drewnem po Sanie i Bugu. Zostałyzniszczoneprzez wichury i Motele poniósł wielkie straty. Mówi się, że gdy kogoś prześladują nieszczęścia,człowiekten musi zastanowić się nad swoimi czynami. RebMotelebył pobożnymczłowiekiem i próbował zrobić rachuneksumienia. Dopatrzył się w swoim postępowaniuwielubraków i zaczął przestrzegać częstych postów. Wstawałwcześniej, abystudiować rozdziały z Talmudu przedporannymi modłami. Dawał więcej pieniędzy na biednych. Ci dawni bogacze nie byli tacy jak dzisiaj. Jednakżewszystko napróżno. Jakby nie dość było tych nieszczęść, dom jego zostałnawiedzony przez złego ducha. W środkunocy słychaćbyło kroki i swawolny kobiecy śmiech. Drzwi otwierałysię same. Kiedyreb Motełe kładł się do łóżka, jakaś 153. niewidzialna istota przesuwała je po podłodze. Gdy zaczynają się dziać takierzeczy, człowiek stara się utrzymaćje w tajemnicy. Niepomaga mu to winteresach i z pewnością nieułatwia jego córkom znalezienia kandydata namęża. Poza tym jesteśmy skłonni uważać, że to wszystkotylko namsię wydaje. Ale jak długo można takiesprawyutrzymaćw sekrecie, zwłaszczaw małym miasteczku? W domu reb Motełe była służąca, ale i onauciekła. Złyduch ciągnął ją zawłosy i, za przeproszeniem, nurzał jąw nieczystościach. Sytuacja pogarszała się z każdymdniem. Ciemne siły działały też na strychu, gdzie przezcałe noce przetaczały beczki. Kiedyś w czwartek najstarszacórka rebMotelezagniotłaciasto, przykryła je poduszką, żebyurosło, i poszła spać. Obudziłasię w nocy, mając ciasto pod sobą w łóżku. Zaczęławołaćpomocyi obudziła rodzinę. Moja babka - niechspoczywa wpokoju - była ich sąsiadką i dowiedziałasięo wszystkim. Opowiedziałami całą tę historię. Demonyprzewracały garnki, plugawiły żywność wspiżarni,wylewałykonfitury,a nawet zrzucały naczynia paschalne ze strychu. Pewnego wieczoru demon czychochlik łomotał woknoz taką siłą, że zbiegło się pół miasta. Tajemnica się wydała. Ludzie odmawiali zaklęcie "Niech nastąpi spokój",lecz złesiły nie chciały odejść. Wiedziano, że reb Meszułem maamulety pochodzące od starożytnych świętych. RodzinarebMotele udała siędo niego izapłaciła dużąkwotę, jakiejzażądał. Rozwiesili amulety we wszystkich kątach, lecztotylko podnieciło demony, które zaczęły tłuc coraz więcejsprzętów. Kamień upadł prosto pod nogi rebMotełe. Gdyby uderzyłgo w głowę,rozbiłby mu czaszkę. Spadłz belki ibył tak gorący, jak gdyby wyjęto go prosto z ognia. Kiedy zaczynają się kłopoty, człowiekowiprzychodząróżne dziwne myśli do głowy,ale trudno wymyślićcoś 154 sensownego. W któryś czwartek zaczęli chodzić po domachżebracy. Jeden z nich otworzył drzwi domu rebMotełe,zobaczył zamieszanie i zapytał, co się dzieje. Żona ijedna zdziewczątopowiedziały mu wszystko,a on spytał, czy sprawdzono mezuzy. Reb Motełe mył ręce w kuchni i odparł: - Może onma rację. Jednak jego żona zaprotestowała: - Mezuzy rebMeszułema nie potrzebują sprawdzania. Mimo to sugestiawędrowca spowodowała, że reb Motełekazał zdjąć wszystkie mezuzy i przeczytał je. Miały rzeźbione futerały. Motele spojrzałna pierwszą mezuzę i wykrzyknął z rozpaczą. Literadalet w wyrazie Echod, czyli,jedyny",wyglądała jak litera rejsz, co sprawiało, że zdanie miałoobrazoburcze brzmienie. Reb Motele przejrzał inne mezuzyi wszystkie były takie same. Jest możliwe, aby literawyblakła lub wytarta się, leczna tych mezuzachatramentbył świeży. W miasteczku zawrzało. Powiem krótko. Wszyscy, którzy mieli mezuzy robioneprzez reb Meszułema,znaleźli ten sam błąd. Ludzie sprawdzili przy okazji napisyna tefilin robionych przez Meszułemai stwierdzili, że teżbyły skażone. Stało się jasne, że Meszułem jest potajemnymwyznawcą Sabataja Cwi. Członkowie tej sekty wierzyli, żeMesjasz nadejdzie albo wtedy, gdy wszystko na ziemi będzieczyste, albo też gdy wszystko będzie zepsuciem. NakłanialiŻydów do grzechu, kalali święte księgi iwrzucali kośćnieboszczykado domu nabożnego człowieka,aby uczynić gonieczystym. Jakiś czas przedtem Sejm Czterech Ziemobłożył sektę ekskomuniką poprzez dęciew barani rógi palenie czarnych świec,więc uważano, że została tylkogarstka wyznawców, ponieważ wielu z nich się nawróciło. Mimo to niektórzy z nich nadal działali, a rebMeszułem donich należał. 155. Zapomniałem powiedzieć, że na niektórych tefilin napisał on imiona demonów, nie tylko fałszywego mesjasza,Sabataja Cwi, niech przepadnie jego imię. Gdyby Meszulem był w tym czasie w miasteczku, zostałby rozszarpanyna strzępy. Na szczęście dla niego, pojechał do Lublinaw sprawie arbitrażu. Jego żona była prostą kobietą, któranie umiała zliczyć do pięciu. Tłumzgromadziłsię podjejdomem i wybił wszystkie szyby. Ludzie próbowali nawetrozwalić ścianydomu, leczrabin ich powstrzymał. Przecieżta biedaczka nie była niczemu winna. Okazało się, że reb Meszułem nie jest jedynym członkiem sekty w miasteczku. Była ich cała grupa i kiedyprzekonali się, że odkryto ich niecne czyny, wysłaliposłańca do Lublina, aby ostrzegł Meszułema, że mauciekać. Oni samiteż uciekli, porzucając swojeżony. - Cosię z nimi stało? - zapytał szklarz Załmen. - Wszyscy się wychrzcili. -Czy ich żonymogły wyjść ponownie za mąż? - Żona przechrzty jest uważana zakobietę zamężną. Oile pamiętam, jedna znich rozwiodła sięz mężem. - Czy przechrzta ma prawo się rozwodzić? -W myśl prawa pozostaje Żydem. Meir Eunuch przymknął jedno oko, drugim spojrzałw okno, poczym zaczął: - Nie ma nic dziwnegow tym,że książę popełnia błądwymawiając czyjeś nazwisko. Być może wuj cara uważał,iż uwłaczajego godności poprawne wymówienie nazwiskajakiegoś polskiego szlachetki. Z kolei sekta Sabataja Cwiuczyniła to, o czym słyszeliśmy, ze złośliwości. Nie były topomyłki, lecz świadoma zła wola. Ja jednak znam historięprawdziwejpomyłki. W miasteczku Bełchów, które jestwielkości kropki w małym modlitewniku, żył rabin, reb 156 Berysz, którybył znanym uczonym. Prowadził jesziwę dladziesięciu uczniów. Mógł miećsetki uczniów, lecz zadecydował,że dziesięciu mu wystarczy. Gdy któryś z nichzaręczył się i miał opuścić Bełchów, na jego miejsceczekało już wielu kandydatów, którzy zawzięcie walczylio to, aby dostaćsię do szkoły reb Berysza. Bogacze z całejPolski zjeżdżalido Bełchowa, aby zdobyć studentówjesziwy na mężówdla swoich córek. Kiedy byłem chłopcem,najlepszym studentem rabina był sierota GabrielMakower. Pokochał onreb Berysza i jego metody nauczania tak bardzo, że nie zaręczyłby się z żadną dziewczyną spozaBełchowa, aby nie opuszczać miasteczka. Bełchów był biednym miasteczkiem. Mieszkał tam tylkojeden bogaty człowiek, reb ChaimPinczewer, który byłtakże uczonym. Mówiono,że ma książki oprawione w jedwab. On też byłkiedyś uczniem reb Berysza. Miał córkęjedynaczkę. Żadne z dzieci rabina nie dożyło pełnoletności, nie miał on więc spadkobiercy. Krótko mówiąc,Gabrielzaręczył się z córką reb Chaima Pinczewera i całyBełchów tańczył naich weselu. Dla wszystkich byłosprawą oczywistą, że za sto lat Gabriel będzienastępcąrabina. Reb Berysz przez wiele latpisał komentarze,ale niechciał wydać ich drukiem. Zawsze mawiał: - Molei takmajądosyć pożywienia bez moich bazgrołów. Ponieważmiał sześćdziesiąt kilka lat, wyznawcybłagali go, abywydał choć jedną książkę. Po długich dyskusjach rabinzgodził się opublikować tekomentarze, które najwyżejcenił. Kilka lat zajęło mu podjęcie decyzji, co jest wartedruku. Jednakże w Bełchowie ani w okolicy nie byłodrukarni, a reb Berysz straszliwie obawiał się pomyłeki błędów drukarskich. W tym czasie miał już niemalcałkowiciezniszczony wzroki studiowałto, co znał na 157. pamięć. Gabriel pomagał mu jak mógł i przepisywałwszystko, co należało przepisać. Wreszcie praca zostałazakończona. Jedyna drukarnia w tej części Polski znajdowała się wWarszawiei po licznych ostrzeżeniach rebBerysz wręczył Gabrielowi rękopis, aby oddał go w drukarni, i przykazał mu kontrolować każdy krok w czasiedruku, aby, uchowaj Boże, nie zakradł się żaden błąd. Gabrielobiecał rabinowi, że dziesięć razy przeczyta pierwszą wersjękorekty. Istnieje powiedzenie "Autornie umiera na tyfus, leczna błędydrukarskie". Teść dał Gabrielowipieniądze napodróż ichłopakpojechał z rękopisem do Warszawy. Obecnie można podróżować pociągiem, lecz w tamtychczasachpodróż do Warszawy była niemal wyprawą doZiemi Izraela. W trakcie podróży Gabriel nie wypuszczałrękopisu z rąk. W Warszawie dawny student reb Berysza zaoferowałGabrielowi pokój, w którym zamieszkał on na kilkamiesięcy. Całkiem zarzuciłstudia ispędzał całedniei noce w drukarni. Kiedy kolejna strona była złożona,Uczył każdą literę i słowo, jak gdyby były to dukaty. Drukarze nie lubią, kiedy autorzy lub ich pełnomocnicysiedzą im zbytnio na głowie, więc i ten drukarz narzekałi robił Gabrielowiróżne psoty, lecz chłopakznosił towszystko bez skargi. Nawet po wydrukowaniu książkiprzeczytał ją raz jeszcze, słowo po słowie. Nie znalazł anijednejpomyłki i z dumą wrócił do Bełchowa. Gdy po powrocie wręczył książkęreb Beryszowi,tenzważył ją w dłoni, a że lubił żarty, stwierdził: - Ale ciężkitom. Będzie czym palić w piecu, kiedy nadejdzie Mesjasz. W czasie kiedy Gabriel był w Warszawie, uczniowierabina podarowalimupotężną lupę, zapomocą którejzaczął teraz kartkować książkę i czytać niektórewersy 158 mrucząc:- O czym on bredzi, ten autor? O co mu chodzi? Dlaczegowypisuje takie bzdury? Nagle zamilkł i pobladł. Uniósł brwi i spojrzał naGabriela. - A więc chcesz zostaćrabinem? Powinieneśbyć szewcem! - Znalazł w książce okropny błąd. Pochwili rebBeryszowi zrobiło się przykro, bo wokółstali ludzie, a on publicznie zawstydził młodego człowieka. Zaczął przepraszać Gabriela ipowiedział mu, że to nie maznaczenia - dzieci nie umierają od takich błędów. AleGabriel był załamany. Początkowonie był w staniewykrztusić słowa. Potem jednakże nauczyciel i uczeń zaczęlirozmawiać izanim Gabriel wyszedł, rabin pocałował gow czoło. Gabriel obiecał mu, że nie weźmiesprawy doserca i przyjdzie następnego dnia do jesziwy. Gabriel zjawił się urabina,zanim dotarł do domu,więcjego teściowie bylirozgniewani. Jak mógł opuścić młodążonę na tak długo? Usychałaz tęsknoty. Po powrocie domiasteczka powinienbył najpierw przyjść do domu. Wysuwali przeciwko niemunajróżniejsze zarzuty, lecz kiedyGabriel wszedł do domu, przerazili się. W ciągu pólgodzinyspędzonej z rabinemjego twarz przybrała woskowożółty kolor, jak u człowieka umierającego. Rodzinai sąsiedzi wkrótce dowiedzieli sięo całym wydarzeniui miasteczko zatrzęsłosię od plotek. Po pewnym czasieGabriel doszedł do siebie i wydawało się, żecała sprawaposzła w zapomnienie. W końcu nie zabił przecież nikogo. Lecz następnego ranka, gdy rodzina wstała,okazało się,że Gabriel zniknął. Opuścił dom w środku nocy, mając zesobą jedynie tałes modlitewny i filakterie. Pewien gojwidział goo świcie, jak szedłprzez most prowadzący pozamiasteczko. Możeciesobie sami wyobrazić, co działo się w Bełchowietego dnia i w ciągu następnych dni. Rozesłano posłańców, 159. którzy mieli szukać Gabriela, lecz nikt nie mógł goznaleźć. Wystano listy do jego krewnych. Młody człowiekprzepadł jak kamieńw wodę. Reb Berysz był tak załamany, że kazał uczniom iść do domu i zamknął jesziwę. Rabin nigdynie uznawał postów, lecz odtej poryzacząłpościćw każdy poniedziałek i czwartek. Minąłrok. Zazwyczaj dzieje się tak, że porzuconeżony wpadają w rozpacz i przestają o siebie dbać,lecz żona Gabriela nadal pomagała ojcu w interesachi matce w domu i była w dobrym nastroju. W miasteczku szeptano, żeonacoś wie, ale jest związanaprzysięgą i musi dochować tajemnicy. Itak rzeczywiście było. Pewnego dnia Gabriel pojawił się w Bełchowie ubrany jak parobek, z workiem na plecach. Tym razem udał się prosto do domuteścia. Teściowaotworzyładrzwi ikiedy zobaczyła zięcia zakurzonego,z workiem na ramieniu, zaczęła płakaćtak głośno,że aż sąsiedzi sięzbiegli. Gabriel oznajmił: - Rabinpowiedział mi,że powinienem zostać szewcem,więctak też zrobiłem. Worek był pełen kopyt i narzędzi szewskich. Tej nocy,kiedyopuścił dom, Gabriel zwierzył się żonie, co zamierza zrobić, i zobowiązał ją do zachowania tajemnicy,w przeciwnym bowiem razie nie mógłby odbyć aktupokuty. Pojechał do odległegomiasta i nauczył się tamszewskiego fachu. Zapomniałemo najważniejszym- Gabriel zostawił żonę w ciąży i w czasie jegonieobecnościurodziłmu się syn. Reb Berysz przyszedł do domu reb Chaima Pinczeweraizapytał Gabriela: -Jak mogłeś zrobić coś takiego? A Gabriel odparł: - Rabbi, waszesłowo jest-dla mnieświęte. Skoro kazaliściemizostać szewcem, musiałemnimzostać. 160 Rabin nie stracił głowy iodrzekł: - Dobrze, że niekazałem ci zostać mamką. Gabriel wynajął warsztat i zacząłrobić buty. Żadneargumentynie były w stanie odwieść go odtego postanowienia. Reb Chaim Pinczewer chciał doprowadzićdo rozwodu,ale córka ostrzegła go, że utopi się w studni. Przyjaźń pomiędzy rabinem ijego uczniem nie zmniejszyła się, przeciwnie, stała sięnawet bliższa. Gabrielpracował w ciągu dnia, lecz po wieczornych modłachszedł do reb Berysza. Rozważali uczone kwestie i Gabrielzapisywał opinie swojego mistrza. Okazało się, że w czasiegdy uczył się rzemiosła, poświęcałsię także Talmudowii komentarzom. Jeśli człowiek chce, znajdzie czas nawszystko. Reb Berysz był pełen podziwu dla intelektu Gabrielai porównywał go do starożytnego szewca Jochanana. Ludzie mówili,że Bełchów nigdy nie widziałtakiegoszewca jak Gabriel. Brał trzy miary, nie jedną. Używałnajdelikatniejszej skóry. Nawet dziedzice zamawialiu niego buty i getry. Reb Berysz miałna starośćkłopotyz nogami i Gabriel zrobił mu parę pantofliwygodnych jak rękawiczka. Jesziwa została ponownieotwarta. Reb Berysz żył jeszcze dziewięć lat. W ostatnich latachżycia całkiem oślepł iGabriel przejął jegoobowiązki,odpowiadając na te pytania, które wymagały dobregowzroku. Gospodynie domowe i rzeźnicy przychodzili dojego warsztatu i byli posłuszni jego decyzjom. Po śmiercirabina starszyzna przyszła do warsztatu Gabrielai ogłosiłago rabinem. Przejął prowadzenie jesziwyi kazał swoimuczniom uczyć się rzemiosła. Mówią, że do końca życiarobił buty, zarówno dlaosób bliskich, jak i dla żebrakówz przytułku. 161. - Jednym słowem z tej pomyłki wynikło coś pożytecznego - powiedział szklarz Załmen. Meir Eunuch zatarł ręce. ^ - Nie ma czegoś takiego jak błędy. Jak mogą istniećbłędy,skoro wszystkopochodzi od Boga? Istniejąsfery,gdzie wszystkie błędy zmieniają się w prawdę. przet. Elżbieta Petrajtis-0'NeiU Tanchum Tanchum Makower zapiął kapotę i zakręcił pejsy. Zgodnie z poleceniem wytarł nogi o słomiankę leżącąprzeddrzwiami. Jego przyszły teść, reb Bendit Waldman, częstoprzypominał mu, że można studiować Torę i służyć Wiekuistemu nie zachowując się przy tym jak bezużytecznyfantasta. Reb Bendit Waldman podawał siebie za przykład. Był wszystkim jednocześnie - uczonym,zagorzałym chasydem, wyznawcą cadyka z Sadagóry, a także zamożnymkupcem drzewnym, szachistą i właścicielem wodnegomłyna. Jeśli się nie jest leniwym,znajdzie się czas nawszystko - mawiał reb Bendit - nawet nanauczenie sięrosyjskiego i polskiego orazzajrzenie do gazety. Tanchum nie mógł pojąć, jak jego przyszły teść jestw stanie temu wszystkiemupodołać. Reb Benditnigdyniewydawał się śpieszyć. Każdego obdarzał dobrym słowem,nawet chłopakana posyłki i służącą. Kobiety, którym ciężkobyło na duszy,przychodziły do niegopo radę. Nie zapominałtakże odwiedzać chorych czy - Boże broń - odprowadzićnieboszczyka do grobu. Tanchum często postanawiał, żebędziejak jego przyszły teść, ale po prostu nie byłw stanietego dokonać. Pochłaniała gona przykład jakaś świętaksięgai zanim się obejrzał, schodziło pół dnia. Próbowałdbać o odpowiedniwygląd, ale ni z tego, ni z owegoobluzowywał mu się jakiś guzik i zwisał na nitce takdługo,aż odpadał i ginął. Buty miał zawsze zabłocone, kołnierzykiu koszulpostrzępione. Choćby nie wiadomo ile razy 163. zawiązywał pasek u spodni, zawsze chodził z rozwiązanym. Postanowiłuczyć się na pamięć każdego dnia dwóchstron Gemary, tak aby za trzy i pół roku skończyćcały Talmud, ale nawet tego nie był w stanie zrobić. Ni z tego, ni zowego absorbował go jakiś talmudycznyspór i ślęczał nad nim przez wiele tygodni. Pytaniai wątpliwości nie dawały mu spokoju. Na przykład, byłoczywiście przekonany o istnieniu litościw Niebiosach,alewobec tego dlaczego muszą cierpieć małedzieciczy nawetpozbawione rozumu zwierzęta? Dlaczego życieludzkie kończy się śmiercią, a wół ginie podnożemszojcheta? Dlaczegonie dzieją się terazcuda, a naródwybranyprzez Boga został zmuszony do bytowania nawygnaniuprzez dwatysiące lat? Tanchum szukał odpowiedzi w chasydzkiej wiedzy,w tomach Kabały, w starych księgach filozoficznych. Pytaniaprześladowały go jaknatrętne muchy. Bywałyranki, kiedy Tanchum budził się z jakimś ciężaremw rękach i nogach, bólem wskroniach, pozbawionypragnienia jakiejkolwiek nauki, modlitwy czy nawet dokonania ablucji. Dzisiaj był właśnie jeden z tych dni. OtworzyłGemarę i siedział nad niąprzez dwie godziny,nie przewróciwszy ani jednejkartki. Przy modlitwie niemógł pojąćznaczeniasłów. Odmawiając OsiemnaścieBłogosławieństw pomylił ich kolejność. A tak się akuratzłożyło, że dzisiaj został zaproszony na obiad do przyszłego teścia. Dom reb Bendita Waldmana zbudowano wten sposób,że aby wejść do jadalni, trzeba było przejść przez kuchnię. W kuchni roiło się od kobiet; kręciły się tam przyszłateściowaTanchuma,jej synowe, córki, apośródnichnarzeczona Tanchuma, Mirę Fridł. Jeszczeprzed wejściemdo domusłyszał dobiegającą z wewnątrz wrzawę. Kobiety 164 z rodziny rebBendita były hałaśliwe i skłonne dośmiechu,a często przebywały tam również sąsiadki. Z zapałemgotowały, wypiekały, robiłyna drutach i wyszywały, graływ warcaby, kości, chowanego oraz wilka i owce. Na Chanukę topiły kurzy smalec; po Sukot kisiły kapustę i ogórki; latem robiły dżemy. Pod piecem i trójnogiemzawsze siępaliło. Kuchnia pachniała rosołem, duszonym mięsem, 'cynamonem i szafranem. Przygotowywano ciasta i ciasteczka na szabas i święta,pieczono gęsi, kurczęta i kaczki. Jednego dnia szykowanosię do ceremoniiobrzezania,a drugiego do obrządku wykupienia pierworodnego syna; to ktośz rodziny miał sięzaręczyć, to znów wybierali sięcałą gromadą nawesele. Krawcy dopasowywali płaszcze,szewcy bralimiarę na buty. U reb Bendita Waldmana niebrakowałookazji do wypicia wiśniówki orazpodjadaniamigdałowych ciasteczek, babki czy piernika. Reb Bendit żartował z kobiet w swojej rodzinie i ichprzesadnej gościnności, ale też lubił, kiedy w jego domupełno było ludzi. Zakażdym razem, gdy jechał doWarszawy czy Krakowa, przywoził kobietom różne drobiazgi- haftowane chustki, pierścionki, szale i szpilki, a chłopcomscyzoryki, pióra, wytłaczane złotem j armułki i ozdobne woreczki na filakterie. Poza zwykłymi prezentami ślubnymi: kompletem Talmudu, złotym zegarkiem, kielichem do wina, balsaminką,tałesem obszytym srebrnymbrokatem,Tanchum otrzymałjuż przeróżne inne podarunki. Niebez przyczyny dawnikoledzy Tanchuma z brzeskiej jesziwy mówili, że sięw czepku urodził. Jego przyszła żona, Mirę Fridł, uważanabyła za piękność, ale Tanchum jeszcze się jej dobrze nieprzyjrzał. Bo ikiedy? Podczas spisywania ślubnej umowypokój kobiet był zatłoczony,a w kuchni Mirę Fridł znajdowała się zawsze w otoczeniu sióstr i bratowych. 165. Kiedy tylko Tanchum przekroczył próg, spuścił oczy. To prawda, co mówi Pismo, że każdy maprzeznaczonąsobie połowę; już czterdzieści dni przed urodzeniemTanchuma postanowiono, że Mirę Fridł zostanie jegożoną. Mimo to martwił się, że niejest odpowiednimzięciem dla reb Bendita Waldmana. Wszyscyczłonkowierodziny mieli pogodne usposobienie, tymczasem on byłmilczkiem. Nie miał zdolności do interesów, nie byłwygadany, nie potrafiłsięweselić. Nieznał żadnych gier,nie umiał pokazywać sztuczekani dokonywać pływackichwyczynów w rzece. Już w wieku dwunastu latmusiałbyćna utrzymaniu obcych ludzi w miastach, do których gowysyłano, by pobierał naukę w tamtejszych jesziwach. Jegoojciec zmarł, gdyTanchum był jeszcze dzieckiem. Matka wyszła drugi raz za mąż. Ojczym Tanchuma byłbiednym domokrążcą imiał sześciorodzieciz poprzedniego małżeństwa. Od dzieciństwa Tanchum chodził w łachmanach. Stale wyrzucałsobie, że nie modli się dośćgorliwie i nie oddaje całkowicie żydowskiej wierze. Bezustannie walczył z grzesznymi myślami. Tego dnia wrzawa w kuchni była większa niż zazwyczaj. Ktoświdaćrzucił żart lub wyczyniał jakieś błazeństwa, bokobiety śmiały się i klaskały w dłonie. Zwykle kiedyTanchumwchodził, z szacunkiem robiono dla niego przejście, ale teraz musiał się przedzierać przez kobiecą gromadkę. Kto wie, może naśmiewały sięz niego? Czuł, żekark ma gorący iwilgotny. W dodatku chybasię spóźnił,bo reb Bendit siedziałjuż przy stole z synami izięciami. Kołysał się w fotelu u szczytustołu, ubrany w kwiecistyszlafrok,zesrebrzystą brodą rozczesaną na dwie części,wjedwabnej jarmułce włożonej wysoko nad czołem. Mężczyźni widoczniecoś pili, na stole bowiemstała karafkai kieliszki oraz słone ciasteczka do pogryzania. Towarzys166 two znajdowało się w żartobliwymnastroju. Najstarszysynreb Bendita, Lejbuś Meir, duży, tęgimężczyznaz wielkim brzuchem i rudawą brodą okalającą tłustątwarz, trząsł się ze śmiechu. Josie, zięć, niski i okrągły jakbaryłka, czarnooki, z grubymi wargami, chichotał w chusteczkę do nosa. Drugi zięć, Szlomełe, kawalarz, żartowniśi kpiarz, naśladowałz tupetemczyjeś ruchy. Reb Bendit zwrócił sięuprzejmie do Tanchuma: - Maszzłoty zegarek. Dlaczego nie zjawiasz się na czas? - Przestał chodzić. -Pewnie gonie nakręciłeś. - Potrzebny mu jest budzik- zażartował Szlomełe. -No, idź umyć ręce - reb Bendit wskazał umywalkę. Myjąc ręce Tanchumzamoczył rękawy. Na wieszakuwisiał ręcznik, ale Tanchumstał bezradnie, patrząc jakwoda kapie na podłogę. Często potykał się, zaczepiał o cośubraniem i wpadał na różnesprzęty,ciągleteżtrzeba mubyło mówić, dokąd ma iść i co zrobić. W jadalni znajdowałosię lustro i Tanchum dostrzegł przelotnie swoje odbicie- pochyloną postać i twarz z zapadłymipoliczkami, ciemnymi oczyma pod zmierzwionymi brwiami, z rzadkąbródką, bladym nosem i wystającą grdyką. Minęło kilkasekund, zanim zorientował się, że patrzy na samego siebie. Przy stole reb Bendit chwalił krupnik i pytał kobietę,która go przygotowała, jakich użyła przypraw. LejbuśMeir zażądał, jak zwykle, drugiej porcji. Szlomełe narzekał, że znalazł wswoim talerzu tylko jednegogrzyba. Pozjedzeniu zupy rozmowa zeszła na poważne tematy. RebBendit kupił kiedyś wielki kawał lasu na spółkę z kupcemz Zamościa, reb NatanemWengrowerem. Partnerzyporóżnili sięi reb Natan wezwałrebBenditadorabina naprzesłuchanie, które miało się odbyć w następną sobotęwieczorem. Reb Bendit narzekał przy obiedzie, że jego 167. wspólnikowi zupełnie brakuje zdrowego rozsądku, że todureń, ciamajda, zakuty łeb. Synowie i zięciowiezgadzali się, że jest to osioł. Tanchumsiedziałprzerażony. Według Gemary byłoto grzeszne gadanie, obmowa i kto wie cojeszcze! Mówiąctak obraźliwieo drugim człowieku, tracisię wstępdo przyszłego świata. Czyżby zapomnieli o tym, czytylko tak udawali? Tanchum chciał ich ostrzec, że naruszają prawo: "Nie będziesz szerzył oszczerstw międzykrewnymi". Zgodniez Gemarą powinien był zatkaćsobieuszy płatkami, żeby tego nie słyszeć, ale niemógł w ten sposób obrażać przyszłego teścia. Skurczyłsię jeszcze bardziejna krześle. Dwie kobiety wniosłyteraz główne danie - półmisek kotletów oraz tacęz pieczonymi kurczętamipływającymiw sosie. Tanchumskrzywił się. Jak można jeść taki wystawny posiłekw powszedni dzień? Czyż nie pamiętali o zniszczeniuŚwiątyni? - Tanchum, jesz czyśpisz? Glos ten należał do jego narzeczonej Mirę Fridł. Tanchumgwałtownie przyszedł do siebie. Zobaczył ją terazpo raz pierwszy - średniej budowy, z jasną cerą, złotymiwłosamii niebieskimi oczyma, ubraną w czerwoną sukienkę. Uśmiechała się do niegofiluternie i nawetmrugnęła. - Co wolisz, kotlet czy kurczę? Tanchum chciał odpowiedzieć, ale słowa uwięzły muw gardle. Już odjakiegoś czasu czuł wstręt do mięsa. Niewątpliwie wszystkotutajbyło ściśle koszerne, alewydawało mu się, że mięso czuć krwią i że słyszy rykkrowy drgającej pod nożem szojcheta. - Daj mu po trosze jednego i drugiego- powiedział rebBendit. 168 Mirę Fridł nałożyła mu kotlet, a potem, stojąc z łyżkąnad półmiskiem zkurczętami,zapytała: -Co wolisz, pierśczy udko? I znowu Tanchum niebyłw stanieodpowiedzieć. Za todowcipniśSzlomełeodparł złośliwie: - Pożąda jednegoi drugiego. GdyMirę Fridł nachyliła się nad Tanchumem,abyzsunąć udko kurczęcia na jego talerz, dotknęła piersiamiramienia narzeczonego. Nałożyła mu też ziemniaki i marchewkę, a Tanchum aż skulił się w sobie, aby się odsunąćod dziewczyny. UsłyszałchichotSzlomełe iogarnął gowstyd. "Nie pasuję do nich - pomyślał. - Robią ze mniegłupca. ".Miał ochotę wstać i uciec. - JedzTanchum, nie ociągaj się - powiedział reb Bendit. -Trzeba mieć siłę do studiowaniaTory. Tanchumzanurzył widelec w sosie, wydobył kawałeczekmięsa, po czymobłożyłchrzanemi posypał solą, aby zabićjegosmak. Zjadł kromkę chleba. Mirę Fridł go onieśmielała. O czym będąrozmawiać po ślubie? Była córką bogategoczłowieka, przyzwyczajoną do życia w wygodzie i dobrobycie. Jej matka zdradziła mu, że złotnik z Lublinawykonałślubną biżuterię dla Mirę Fridł. Szyto dlaniej przeróżnefutra, żakiety i peleryny, miała także dostać meble, dywanyi porcelanę. Jakżeon, Tanchum, zdoła sprawować władzęnad tak rozpieszczonąistotą? I dlaczego miałaby go chciećza męża? Ojciec niewątpliwie ją do tegozmusił. Chciałzięciatalmudystę. Tanchum wyobraził sobie, jak stoi pod chupąz Mirę Fridł, jak zajada złocisty rosół,tańczy weselny taniec,a potem zostaje odprowadzony do małżeńskiej sypialni. Ogarnęłogo przerażenie. Nic z tych rzeczy nie pasowałojakoś do jego udręczonego ducha. Zaczął kołysać się i błagaćWiekuistego, abychronił go przed pokusami, nieczystymimyślami,siecią Szatana. "Ojczew Niebie, wybaw mnie! " 169. Lejbuś Meir wybuchnął śmiechem: - Dlaczego siękołyszesz? To noga kurczęcia, anie komentarz Rasziego. RebNatanmiał przyprowadzić na przesłuchanie swojegoarbitra, reb Fajwła. Reb Bendit Waldman także miał swegoarbitra, reb Fiszela, ale zaprosił na debatę także Tanchuma. Powiedział,że dobrze mu zrobi,jeśli dowie się czegośo sprawach praktycznych. Jeśli zostanie kiedyś rabinem,będzie musiał wiedziećcoś niecoś o interesach. Całkiemprawdopodobne,że ten uparty łotr, reb Natan, niezgodzi sięna kompromis izażądatrzymania się ściśle litery prawa,w związku z czym reb Bendit poprosił Tanchuma, abysięgnął do księgi i przestudiował fragmenty mówiąceo zasadach rządzących partnerstwem w interesach. Tanchum przystał na to niechętnie. Oczywiście cała Tora jestświęta, ale Tanchuma nie pociągały fragmenty zajmującesię pieniędzmi,kombinowaniem, odsetkami ioszustwem. Dawniej, kiedy musiałstudiować tezagadnienia wGemarze, nie przyszło mudo głowy, że rzeczywiście istnieją Żydzi,którzy nie dotrzymują spisanych umów, kradną,krzywoprzysięgają i oszukują. Myśl o osobistym spotkaniu osoby,która nie chce się przyznać do nieoddanego długu, wykorzystuje czyjeś zaufanie i bogacisię przez oszustwo, była zbytbolesna. Tanchum chciał powiedzieć reb Benditowi, że niezamierza zostać rabinem i żetrudno mu będzie odłożyćteraz na boktraktat, którym jest całkowicie pochłoniętyi zająć się obcymimusprawami. Ale jakmógł odmówić rebBenditowi, który wydobył go z nędzy i obiecał mu córkę zażonę? Rozgniewałoby to przyszłą teściową i nastawiło MiręFridł przeciwko niemu. Wywołałoby niesnaski i zrodziłozłośliwe plotki. Doprowadziłoby do kto wie jakich kłótni. Podczas następnychkilku dni Tanchum nie miał dośćczasu, by zagłębiać się w Ochronę prawa i jego liczne 170 komentarze. Szybko przewertował tekst rabina Karoiprzypisy rabina Mosze Isserlesa. Mruczał i zagryzałwargi. Widać nawet w dawnych czasach nie brakowałooszustów iłotrów. Co w tym dziwnego? Nawet topokolenie, które otrzymało Torę miało swojego Koracha, Datana,Abirama. Mimo to dalej nie rozumiał, jak można pogodzićkradzież z wiarą? Jak może ktoś, czyja dusza stoinaGórze Synaj, brukać ją złymi czynami? Din Tora,sąd rabinacki, rozpoczął się wsobotę wieczorem i wyglądało na to, że będzie trwałprzezcały tydzień. Siedemdziesięcioletni rabin, reb Efraim Engel, autortraktatu na tematyprawnicze, nakazał żonie odsyłać doswego pomocnikawszystkich, którzy przychodzili po radęw innych sprawach. Zaryglował drzwi do izby rabinackieji szames wpuszczał jedynieuczestników umówionegospotkania. Na stole stały szabasoweświece. Izba pachniaławinem, woskiem i balsaminką. Ponieważ cała rodzina rebBendita opisywała reb Natana Wengrowerajako twardegomężczyznę i kombinatora,Tanchum spodziewał się, żebędzie wysoki, ciemnowłosy, z dzikim, cygańskim spojrzeniem. Tymczasem do izby wszedł chudy, przygarbionyczłowieczek z rzadką bródką w kolorze pieprzu, z bielmemna lewymoku, w wypłowiałej kapocie, baraniej czapcei juchtowych butach. Worki błękitnawejskóry zwisały mupod oczyma, a nos był usiany brodawkami. Jako powódpierwszy zabrał głos. Natychmiast zacząłkrzyczeć ochrypłymgłosem inie przestawał wykrzykiwać i chrząkaćprzez całą debatę. Reb Bendit palił aromatyczną mieszankę tytoniu wfajcez bursztynowym wieczkiem; reb Natan skręcał papierosyze śmierdzącej machorki. Reb Bendit przemawiał rozważnie i przeplatał swe wypowiedzi przysłowiami i cytatamize świętych ksiąg; reb Natan walił pięścią w stół, wyrywał 171. włosy z brody i nazywał reb Bendita złodziejem. Niepozwalał dojść do słowanawet swojemu własnemu arbitrowi, reb Fajwłowi - mężczyźnie wzrostu ucznia chederu,o łagodnych oczach dziecka i rudej brodzie sięgającej popas. Reb Bendit przywoływał z pamięci szczegóły umowy,natomiast reb Natan wertował całe sterty papierów zapełnionych rządkaminieporadnego pisma, powycieranychgumką i poplamionych kleksami. Niesiedział na przeznaczonym dlaniego krześle, lecz chodził w tę i zpowrotem,kaszlał i pluł w chusteczkę. Reb Benditowiprzysyłano z domu przeróżne przekąski i napoje, alerebNatan nie zbliżyłsię nawetdo herbaty przyniesionejprzez żonę rabina. Z dnia na dzień jego twarz robiła sięcoraz bardziej ściągnięta; była szara jak popiół jakby gotrawiły suchoty. Znerwowego napięcia obgryzał paznokciei rwał własnenotatki na strzępy. Przez dwa pierwsze dni Tanchum był zupełnie oszołomiony tym, co się działo. Rabin ciągle upominałrebNatana, aby mówił na temat, nie mylił dat ani nie poruszałspraw niezwiązanychze sporną kwestią. Ale wszystkotospływało po reb Natanie jakwoda po kaczce. StopniowoTanchum zrozumiał, że jego przyszły teść jest oskarżonyoprzywłaszczenie sobie zysków i fałszowanie rachunków. Reb Natan Wengrower twierdził, że reb Bendit przekupiłekonoma księcia Sapiehy, aby wyciąć więcejakrów lasuniż przewidziano w umowie. Reb Bendit nie dopuszczałteż rebNatana i jego ludzi do księcia, ani do kontaktówzkupcami, którzy kupowali drzewo związywanepóźniejw tratwy i spławiane Wisłą do Gdańska. RebBenditpodawał jakoby niższą cenę reb Natanowi, aw rzeczywistościdostawał od kupców wyższą. Utrzymywał, że płacipośrednikom, drwalom i traczom więcej, niż wydawałnaprawdę. Używał rozmaitych podstępów i kłamstw, aby 172 tylko pozbawić rebNatana udziałów i zagarnąć wszelkiezyski. Reb Natan zwrócił uwagęna to, żereb Bendit jużdwukrotnie zbankrutował, po czym uregulował tylko jednątrzecią swoich długów. Reb Benditmilczał przez większość czasu czekając naswoją kolej, ale w końcu stracił cierpliwość. - Prostak! - wykrzyknął. -Narwaniec! Wariat! - Lichwiarz! Oszust! Złodziej! - nie pozostał mu dłużnyreb Natan. Trzeciego dnia rebBendit zaczął spokojnie odpieraćoskarżenia reb Natana. Udowodnił, żereb Natan zaprzeczasamemu sobie, przesadza i nie potrafi odróżnić sosny oddębu. Jak można go dopuścić do księcia, skoro ledwiemówi łamanąpolszczyzną? Jakmoże rościć sobie prawodo połowy zysku, skoro on, reb Bendit, musiał wydawaćpieniądze z własnej kasy na udobruchanie okolicznychziemian, ominięcie niekorzystnych dekretów, zasypywanieasesorów i rewizorów prezentami z własnej kieszeni? Impłynniej przemawiał reb Bendit, tym bardziej oczywistestawało się dlaTanchuma, że jegoprzyszły teść złamałumowę i rzeczywiście starał sięograbić reb Natana z zysków, a nawet części jego pierwotnego wkładudo spółki. Ale jak to możliwe? - zastanawiał się Tanchum. Jak możereb Bendit, człowiek ponadsześćdziesięcioletni, uczonyichasyd, postępować tak nikczemnie? Jakie miał usprawiedliwienie? Znał wszystkie prawa. Wiedział, że żadnapokuta nie zmazę grzechu grabieży i kradzieży, chybażesię zwróci wszystko co do grosza. W Jom Kipur niewybacza się takich przestępstw. Czy człowiek, który wierzyw Stwórcę, w nagrodę i karęoraz w nieśmiertelnośćduszy, może ryzykować utratę prawa wejścia do przyszłegoświata dla parutysięcy guldenów? A może reb Bendit byłukrytym heretykiem? 173. W ciągu ostatnich dni debaty reb Bendit, jego arbiterreb Fiszel oraz Tanchum nie chodzili do domu na obiad -służąca przynosiła im mięsoi zupę. Ale Tanchum nieruszałjedzenia. Ściskało gow żołądku. Miał suchy język. Czuł przykry smak w ustach i zbierało musię na wymioty. Chociaż pościł, jego brzuch był wzdęty. W gardle czuł takiucisk, że nie mógł ani łykać, ani wymiotować. Choć niepłakał, oczy zachodziłymu łzami i widział wszystko jakprzezmgłę. Tanchum przypomniał sobie, że dopiero niedawno, wczasie ostatniego Sukot, kiedyreb Bendit udał się docadyka z Sadagóry, zawiózł mu pudełko na etrog wykonanez kości słoniowej, ozdobione srebrem i inkrustowane złotem. Wewnątrz, otulony lnem, leżał wspaniały kosztowny etrogzwyspy Korfu. Chasydziwiedzieli, że poza hojnymi datkamidla gminy reb Bendit płacił także rabinowi dziesięcinę. Alejaki sens w ograbianiu jednego człowieka po to, aby dawaćdrugiemu? Czy robił towszystko, by wychwalano gow domachnauki w Sadagórze i by móc zasiadać przy stolecadyka? Czyżądza pieniędzy i zaszczytów oślepiła go dotego stopnia, że nie zdawał sobie sprawyz popełnionego zła? Tak właśnie się wydawało, ponieważ w czasie wieczornejmodlitwy reb Bendit nabożnie obmywał palce w miednicy,opasywał sięszarfą, ustawiał się do modlitwy przy wschodniej ścianie, kołysałsię, kłaniał, bił w piersi i wzdychał. Odczasu doczasu wyciągałręce do nieba. Kilkanaście razypodczas rozprawy rozjemczej przywoływał imię Boga. W czwartek wieczorem, kiedy przyszedł czas na wyrok,reb NatanWengrower zażądał jasnej decyzji: -Żadnych kompromisów! Jeśli prawo twierdzi, że to,co mój wspólnik uczynił, jest słuszne, nie żądam anigrosza! - Zgodnie z prawem rebBendit musi złożyć przysięgę -odparł rebFejwł, arbiter reb Natana. 174 - Nie przysiągłbym nawet za worek dukatów - odparłrebBendit. -W takim razie płać! - Nigdy w życiu! Obydwajarbitrzy, reb Fejwł i reb Fiszel, wszczęli prawnądysputę. Rabin zdjął z półkiOchronę prawa. Reb Bendit spojrzał na przyszłego zięcia. - Tanchum,dlaczegonicnie mówisz? Tanchum chciał powiedzieć, że przywłaszczenie sobiecudzej własnościjestrówniepoważnym przestępstwem,jak krzywoprzysięstwo. Chciałtakże zapytać: - Dlaczegoto zrobiłeś? Ale wykrztusił jedynie: - Skoro teść podpisałumowę, musijej przestrzegać. - Więc ty też stajesz przeciwko mnie,co? -NiechBógbroni, ale. - Czy jesteś ponaszejstronie, czy też po stronie naszychwrogów? - reb Bendit zacytował oschłym tonemsłowaz Księgi Jozuego. - Nie żyjemy wiecznie -powiedział Tanchum zwahaniem w głosie. -Zabieraj się stąd! - rozkazał reb Bendit. Tanchum opuściłdom rabina i poszedł prosto doswej izby w gospodzie. Nie odmówił Szemyani sięnie rozebrał, lecz przesiedziałcałą noc na brzegu postania. Kiedy zaczęło świtać,spakował do słomianegokoszykaszabasową kapotę,kilka koszul, trochę skarpetek i książek, po czym udał się ulicą Bóżniczną wstronę mostuwiodącego z miasta. Upłynęło wiele miesięcy bez żadnychwieści o Tanchumie. Poszukiwano jego ciała nawetw rzece. Reb Bendit Waldman i reb Natan Wengrowerdoszli do porozumienia. Rabin i obaj arbitrzy nie dopuścili do złożenia przysięgi. Mirę Fridl zaręczyła się 175. z młodzieńcem z Lublina, synem fabrykanta cukru. Tanchum zostawił w gospodzie wszystkie otrzymaneprzedślubne prezenty i narzeczony z Lublina je odziedziczył. Pewnego zimowego dnia jakiśspedytor przyniósłwieści o Tanchumie: powrócił do brzeskiej jesziwy,z której reb Bendit sprowadził go niegdyś do swegomiasteczka. Został pustelnikiem. Nie jadł mięsa, nie piłwina, wkładał groch do butówi spał na ławie za piecemw domu nauki. Kiedy w Brześciu zaproponowano munowe małżeństwo, Tanchumodparł: -Moja dusza pragnietylko Tory. przet. Monika Adamczyk-Garbowska Potęga ciemności Wszyscy lekarze zgadzali się codo tego, że Henie Dwosiecierpi na nerwy,a nie na chorobę serca, lecz jej matkaCejtł,żona krawcaZeliga, zwierzyła się mojej, iż HenieDwosie stara się umrzeć, ponieważ chce, aby jej mąż IserGodł poślubił jej siostrę Dunię. Kiedy moja matka usłyszała tę dziwną historię, wykrzyknęła: -Co też dzieje się w twoim domu? Dlaczego bymłoda kobieta,matka dwojga małych dzieci, chciałaumrzeć? I dlaczego by miała chcieć, aby jej mąż poślubiłnie kogo innego, tylko jej własną siostrę? Nie wolnonawet myśleć o takich rzeczach! Jak zwykle kiedy matkabyła czymś poruszona, jejjasnaperuka stroszyła się niczym zmierzwiona silnymwiatrem. Ja,dziesięcioletni chłopiec, wysłuchałem zezdumieniem tego, co powiedziała Cejtł, czułem jednak, że mówiprawdę, aczkolwiek brzmiało to jak szaleństwo. Udając,że czytam książkę, nadstawiałem uszu, aby usłyszeć tęrozmowę. Cejtł, ciemnowłosa, szeroka kobieta w szerokiej peruce,szerokiej fałdzistej suknii męskich butach, opowiadaładalej: - Mojakochana, nie mówię tego po to, aby słuchaćwłasnego gadania. Ogarnęło ją jakieś szaleństwo. Biadami,czego to się doczekałamna starelata! Proszę Bogao jedną łaskę: aby zabrał mnie, zanim ją zabierze. 177. - Ale jaki to ma sens? -Żadnego. Zaczęła otymmówić dwa lata temu. Wmówiła sobie, że jej siostra jest zakochana w IserzeGodł czy też on w niej. Jak powiada przysłowie: "Złudzenie jest gorsze od choroby". Rebecin, muszę ci cośpowiedzieć: mimo że jest taka chora, szyje suknię ślubną dla Duni. Matka nagle zauważyła, że słuchami wykrzyknęła: - Wynoś sięz kuchni i idźdo pokoju. Kuchnia jest dlakobiet, nie dla mężczyzn! Zacząłemschodzić po schodachna podwórze i mijającotwarte drzwi do warsztatu krawieckiego Zeliga zajrzałemdo środka. Zelig był naszym bliskim sąsiadem w domuprzy Krochmalnej 10, a jego warsztat mieścił się w tymsamym mieszkaniu, gdzie żył ze swoją rodziną. Siedziałwłaśnie przy maszynie, przyszywając podszewkę dojakiejśkapoty. Był równie wąski jakjego żona szeroka. Miałwąskieramiona, wąskinos iwąską, siwą brodę. Jegodłonie były także wąskie, z długimi palcami. Okularyw mosiężnej oprawce podsunął na wąskie czoło. Naprzeciwniego, przed innąmaszyną do szycia siedział Iser Godł,mąż Henie Dwosie. Miał małą żółtąbródkęzakończonądwomaszpicami. Zeligbył krawcem męskim. Iser Godł szył ubrania dlakobiet. W tej akurat chwili pruł jakiś szew. Mówiono, żema złoteręce i że gdyby miał własny warsztat na którejśz eleganckich ulic, zrobiłby majątek, ale jego żonaniechciała się wyprowadzić z mieszkania rodziców. Kiedypojawiały się bólew klatce piersiowej i nie mogła oddychać, matka była na miejscu, żeby się nią zająć. GdyHenie Dwosie robiło się słabo, to właśniematka - a czasami siostra Dunia- cuciły ją Walerianai nacierały skronieoctem. Dunia pracowaław sklepie zsukniami przy ulicy 178 Miodowej, nosiła modne stroje i unikała pobożnych dziewcząt z dzielnicy. Cejtł zajmowałasię także dwojgiemmałych dzieci Henie Dwosie - Elkełe i Jankełe. Częstochodziłem do warsztatu krawieckiego Zeliga. Lubiłem przyglądaćsię, jak szyją na maszynach i zbierałem puste szpulkiz podłogi. Zelig nie mówił jidysz jakmiejscowi - nie pochodził z Warszawy, lecz gdzieś z Rosji. Częstodyskutowałze mną na temat Pięcioksięgu i Talmudu, snując domysły o tym, co też święci porabiająw raju i jak grzesznicy smażą się w Gehennie. Zelig otarłsię nieco o Haskalęi często jegosłowa brzmiały jakherezja. Mówiłna przykład do mnie: - Czy twoja'matkai ojciec byli wniebie i widzielitowszystko na własne oczy? Możewcale nie ma Boga? Albo,jeśli jest,to może jest gojem, anie Żydem? - Bóg gojem? Nie wolno tak mówić. - Skąd wiesz, że nie wolno? Dlatego, że takjestnapisane w świętych księgach? To ludzie je napisali, a ludzielubią wymyślać przeróżne bzdury. - Kto więcstworzył świat? - pytałem. -A kto stworzył Boga? Mójojciec był rabinem i wiedziałem, że nie chciałby,abymsłuchał takiego gadania. Kiedy Zelig zaczynałbluźnić, zatykałem uszy palcami i postanawiałem nigdyjuż do niego nie przychodzić, cośjednakciągnęło mnie doizby,gdzie jedna ściana byłazawieszona chałatami, kamizelkami i spodniami, a druga sukniami i bluzkami. Stałtam także krawiecki manekin bez głowy, z drewnianymipiersiami ibiodrami. Tego dnia, powysłuchaniu narzekańCejtł, poczułem silną pokusę zajrzenia do alkowy, gdziewłóżku leżała Henie Dwosie. Zeligzaraz nawiązał ze mną rozmowę. - Nie chodzisz już do chederu? 179. - Skończyłem cheder. Studiuję teraz Gemarę. - Sam? I rozumiesz, co czytasz? - Jeśli nie rozumiem, to sprawdzam w komentarzachRasziego. -A Raszi rozumiał? Roześmiałem się: - Rasziznał całą Torę. - Skąd wiesz? Czy znałeś go osobiście? - Czy go znałem? Raszi żył setki lat temu. - To skąd możeszwiedzieć, cosię działo setki lat temu? -Wszyscy wiedzą, że Raszibył wielkim świętymi uczonym. - Co to znaczy "wszyscy"? Stróż na podwórku o tymnie wie. - Teściu,daj mu spokój - odezwał sięIser Godł. -Zadałem mu pytanie i chcę odpowiedzi - powiedziałZelig. Akurat wtedy przyszłado miary mała kobietka, okrągła jak baryłka. Iser Godł zabrał ją doalkowy. Zobaczyłem, że Henie Dwosie siedzi w łóżku i szyje białą atłasową suknię, która opadała na podłogę po obu stronach chorej. Cejtł nie kłamała. Była to ślubna sukniadla Duni. Wypadłemz warsztatu i zbiegłem po schodach. Musiałemto wszystko przemyśleć. Dlaczego Henie Dwosie szyłasuknię, którą siostra ma po jej śmierci nosić na ślubiez IseremGodł? Czy wynikało to z wielkiej miłościdosiostry, czyz miłości do męża? Przyszła mi na myślhistoria o tym, jak Jakubsłużył przez siedem lat zaRachelę i jakjej ojciec Laban oszukał Jakubapodstawiającmu w ciemności Leę. Według Rasziego Rachela dała Leijakieśznaki, żeby uchronić ją od hańby. Ale coto były zaznaki? Ogromnieciekawili mnie mężczyźni i kobiety orazich niezwykłe tajemnice. Nie mogłem się doczekać, kiedy 180 dorosnę. Zacząłem już od jakiegośczas przyglądać siędziewczynom. Większość z nich miała wydatne piersi jakmanekin Zeliga, mniejsze dłonie i stopy niż mężczyźnioraz włosy splecione w warkocze. Niektóre zwracały mojąuwagę długimi, szczupłymi szyjami. Wiedziałem, że jeślipójdę do domu i zapytam matkę, jakie znaki mają dziewczyny ico takiego mogła Rachelaporadzić Lei, będzietylko na mnie krzyczeć. Musiałem obserwować wszystkosam isiedzieć cicho. Wpatrywałem się w przechodzące dziewczęta i wydawało mi się, żewidzęcoś jakby drwinę w ich oczach. Spojrzeniami zdawały się mówić: "Mały chłopiec, a chcewszystko wiedzieć-,. " Chociaż lekarze zapewniali Cejtł, że jej córka będzieżyła długo i przepisywali lekarstwa na nerwy, HenieDwosie czuła się coraz gorzej. Jęki jej słychać było ażwnaszym mieszkaniu. Felczer Frejtag dawałjej zastrzyki. Doktor Knaisterkazał ją zabrać do szpitala naCzystej, ale Henie Dwosie nie chciała się zgodzić, twierdząc, żetrują tam chorych ludzi i przeprowadzają sekcjeich zwłok. Doktor Knaister zwołał konsylium, do którego zaprosił dwóch specjalistów. Dwa powozy zatrzymałysięprzed bramąnaszego domu, obaprowadzone przez woźniców w cylindrach i płaszczach zesrebrnymi guzikami. Konie miały krótkie grzywy i wygięte szyje. Czekając, rwały się zniecierpliwione do przodu i woźnice musieli je szarpać zacugle, aby stały w miejscu. Konsyliumtrwałodługo. Specjaliści nie zgadzali sięze sobąi kłócili popolsku. Kiedy już dostali swojedwadzieścia pięć rubli, wskoczyli do powozów i odjechali do bogatych dzielnic, gdzie mieszkali i prowadzili praktykę. 181. Parę dni później krawiec Zelig przyszedł do nas w samejkoszuli, z igłą w klapie, z naparstkiem na wskazującympalcu lewej ręki, i powiedział do ojca: - Rabbi,moja córka chce,abyś odmówił z nią spowiedź. Ojciec zaczął skubać rudą brodę i odparł: - Po co się spieszyć? Z pomocą Wszechmocnego będziejeszcze żyła sto dwadzieścia lat. - Nawet nie sto dwadzieścia godzin - rzekłZelig. Matka spojrzałana Zeliga z wyrzutem. Chociaż byłŻydem, wyrażałsię jak goj; tym, którzy pochodzili z Rosji,brakowało wrażliwości cechującej polskich Żydów. Zaczęłaocierać łzy. Ojciec poszperał w szafce i wyjął Bród naJabbok, księgę poświęconą śmierci i żałobie. Przewracałstronyi kręcił głową. Potem wstał i poszedł z Zeligiem. Znalazł się poraz pierwszy w mieszkaniukrawca. Nigdynikogo nie odwiedzał, chyba że go wezwano wceludopełnienia religijnego obrządku. Siedział tam długo,a wróciwszy westchnął: - Och, a cóż to za ludzie! NiechajWiekuisty chroni nasi osłania! - Czy odmówiłeś znią spowiedź? - zapytała matka. -Tak. - Czy powiedziała coś? -Zapytała, czy można brać ślub zaraz po sziwie,czy teżtrzeba odczekać szeloszim, pełne trzydzieści dni. Matka skrzywiła się,jakbymiałasplunąć. - Onanie jest przy zdrowych zmysłach. -Nie. - Zobaczysz, będzie jeszczeżyła wiele lat - powiedziała. Ale ta przepowiednia się nie sprawdziła. Kilkadnipóźniej w korytarzurozległ się lament. Właśnie zmarłaHenie Dwosie. Frontowy pokój wypełnił się kobietami. Cejtł zdążyła już przykryć maszyny do szycia i osłonić 182 lustro czarnym materiałem. Zgodnie z Prawem pootwierano okna. W tłumie kobiet pojawił się Iser Godł. Nosił chałat do kolan, papierowy gors, sztywnykołnierzyk, czarny krawat i małąjarmułkę. Wkrótce udał siędo biura gminy,by. załatwić sprawy związanez pogrzebem. Potem napodwórzu zjawiła się Dunia w słomkowym kapeluszuozdobionym kwiatami, w czerwonejsukni i ztorebką, jak jaka dama. Duniai Iser Godłspotkalisię na schodach. Przez chwilę stali tam niemówiąc ani słowa, potem coś wymamrotali i poszli każdew swoją stronę - on na dół, aona na górę. Dunianiepłakała. Jej twarz była blada, a oczy wyrażały coś jakbywściekłość. W okresie żałoby mężczyźni przychodzili dwa razydziennie, aby modlićsię u krawca Zeliga. Zelig i Cejtłsiedzieli namałych ławeczkachw samych pończochach. Zelig zerkał do pożyczonej od mojego ojca Księgi Hioba,wydrukowanej po hebrajskui w jidysz. Na znak żałobymiał oderwaną klapę ukapoty. Gawędził z mężczyznamio zwykłych sprawach. Wszystkodrożeje. Nici, fildekos,podszewka rosną wcenie. - Bo czy ludzie dzisiaj pracują? - narzekał Zelig. -Zabawiająsię. Za moich czasów czeladnik przychodził dopracy oświcie. W zimie zaczynało się pracę, gdy byłojeszcze ciemno. Każdy robotnik musiałzaopatrzyć się nawłasnykoszt w łojową świecę. Dzisiaj wszystko robimaszyna, arobotnik wie tylkoo jednym - nowej podwyżceco drugimiesiąc. Jak można pozwolić, żeby tacypróżniacyżyli na tym świecie! - Wszyscy uciekają do Ameryki! - powiedział stolarz Szmul. - W Ameryce jest panika. Ludzie umierająz głodu. 183. Codziennie chodziłem się modlić u Zeliga, ale nigdynie widziałem tam Isera Godła ani Duni. Czy Duniachowała się w alkowie, czy też możechodziła do pracyzamiast przestrzegać sziwy? Gdytylko okres żałobydobiegł końca,IserGodł przystrzygłbrodę, zamieniłjarmułkę nakapelusz, a chałat na marynarkę. Duniazawiadomiła matkę, że po ślubie nie będzie nosiłaperuki. W noc przed weselem obudziłem się akurat,kiedyzegar ścienny wybijał trzecią. Oknonaszejsypialnibyłozasłoniętekocem, ale światłoksiężycawpadało ze wszystkich stron. Moi rodzice rozmawiali cicho ze sobą, a ichgłosy dochodziły z jednego łóżka. Boże w Niebie, mójojciec leżał w łóżku z moją matką! Wstrzymałem oddech i usłyszałemjak matka mówi: - To wszystko ich wina. Flirtowali wjej obecności. Całowali się i kto wie, co jeszcze. Cejtł sama mio tymopowiadała. Od takiej niegodziwości może pęknąć serce. - Powinna była wziąć rozwód -powiedział ojciec. -Kiedy się kogoś kocha, niemożna się rozwieść. - Mówiła oswojejsiostrze z takimoddaniem - rzekłojciec. -Są tacy, co całują miecz Anioła Śmierci- odparłamatka. Zamknąłemoczy i udawałem,że śpię. Cały świat jestwidocznie jednym wielkim oszustwem. Skoro mój ojciec,rabin głoszącyprzez cały dzień Torę i pobożność, mógłpołożyć się do łóżkaz niewiastą,czego można się spodziewać od jakiegoś tam Isera Godła czy Duni? Kiedy obudziłem się następnego ranka,ojciec odmawiałporanne modlitwy. Po raz tysięczny powtarzał opowieśćo tym, jak Wiekuisty kazał Abrahamowi złożyć wofierze 184 na ołtarzu jego syna Izaaka, a anioł zawołał zniebios: "Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego" Mójojciecnosił maskę: święty za dnia, arozpustnik w nocy. Przysiągłemsobie, że przestanę się modlići zostanę heretykiem. Cejtł wspomniała mojej matce, że wesele będzie ciche. Ostatecznie narzeczonyjest wdowcem z dwojgiem dzieci,a rodzina w żałobie -po co robić zamieszanie? Ale niewiadomo dlaczego, wszyscy lokatorzy zkamienicyzmówili się, aby wesele było huczne. Prezenty płynęły domłodej pary ze wszystkich stron. Ktoś wynajął orkiestrę. Zobaczyłem beczkę piwa z mosiężnymi obręczaminiesioną w górę po schodach, a także oprawne w wiklinębutelki z winem. Ponieważ byliśmynajbliższymi sąsiadami Zeliga, a poza tym ojciec miał prowadzić ceremonięślubną, zostaliśmyuznani za część rodziny. Matka włożyła świąteczną suknię i zaniosła do fryzjera perukę, aby jąuczesał. Cejtłpoczęstowała mnie kawałkiem piernikaikieliszkiem wina. W mieszkaniu Zeliga panował takitłok, że nie było miejsca na chupę- musiano ją ustawićw izbie rabinackiej mojego ojca. Dunia nosiłabiałą atlasową suknię uszytądla niej przez siostrę. Inne młodemężatkiz naszej kamienicy, które niedawno wyszły zamąż, uśmiechały się, uprzejmie odpowiadały na składaneim życzenia, śmiały się ipłakały. Dunia ledwo odzywałasię do kogokolwiek słowem, trzymając głowę dumniei zuchwale, jak jaka światowa dama. Szeptano, żeCejtł musiała ją błagać, aby zanurzyłasię w mykwie. Dunia zaprosiła swoich własnych gości- dziewczyny w wydekoltowanych sukniach i gładkoogolonych młodzieńcówz gęstymi czuprynami,w kapeluszach o szerokich rondach. Zamiast koszul nosili czarne bluzy przewiązane krajkami. Palili papierosy, łypali185. porozumiewawczo oczami i rozmawiali ze sobą po rosyjsku. Ludzie z naszego podwórka mówili, że to sąwszystko socjaliści, tacy sami jak ci, którzy w 1905 rokuzbuntowali się przeciwko carowi i żądali konstytucji. Dunia była jednąz nich. Moja matka nie chciała niczego spróbowaćna tej uroczystości: niektórzy gościepoprzynosili ze sobą jedzeniei picie,i nie można było być pewnym, czy wszystko jestŚciśle koszerne. Muzykancigrali melodie operetkowe,a mężczyźnitańczyli z kobietami. Około jedenastej oczyzamknęły mi się ze zmęczenia i matka kazała mi iść spać. W nocyobudziłem się i usłyszałem tupanie, śpiew i tępogańską muzykę - polki, mazurki, melodie, które budziływe mnieróżne pragnienia. Czułem, że są grzeszne, chociażich nie rozumiałem. Później znów się obudziłem i usłyszałem, jak ojcieccytuje Księgę Koheleta: "O śmiechupowiedziałem: Szaleństwo! ^ a o radości: Cóż to ona daje? ". - Tańczą na grobach -szepnęła matka. Wkrótce po weselu skandal za skandalem zaczął wybuchać w domu Zeliga. Nowożeńcynie chcieli pozostaćw alkowie i Iser Godł wynajął mieszkanie na parterzeprzy ulicy Ciepłej. Cejtł przyszła do mojej matki z płaczem,ponieważ jej córkaprzycięła pejsy Jankełe, zabrała goz chederu i zapisała do świeckiej szkoły. Nie prowadziłatakże koszemej kuchni, lecz kupowała mięso w gojskiejjatce. Iser Godł nie nazywał się już Iser Godł, lecz Albert. Elkełe i Jankełe takżedostali chrześcijańskie imiona- Edka i Janek. Usłyszałem, jak Cejtł wymieniała numer domu, w którymmieszkają nowożeńcy, więc poszedłem zobaczyć, cosię tam dzieje. Z prawej strony bramy wisiał szyld z napi186 sem w języku polskim: ALBERT LANDAU, KRAWIECDAMSKI. Przez otwarte okno zobaczyłem IseraGodła. Z trudem go poznałem. Zupełnie pozbył się brody i nositteraz podkręcony do góry wąsik; głowę miał niczym nieprzykrytą iwyglądał jak młody chrześcijanin. Kiedy tamstałem, wróciły zeszkoły dzieci: Jankełew krótkichspodenkach i czapce z jakimiś insygniami oraz tornistremna plecach, Elkełe w krótkiej sukience i podkolanówkach. Zawołałem "Jankełe, Elkełe. ", ale przeszli niespojrzawszy nawet na mnie. Cejtł ^przychodziła codzienniei wypłakiwała się mojejmatce: Henie Dwosieprzyszła do niej we śnie i krzyczała,że nie może zaznaćspoczynkuw grobie. Jej Jankełenie odmówił za nią Kadiszu i dlatego nie wpuszczonojej do raju. Cejtł wynajęła szamesa,abyodmówił Kadiszi studiował Misznę na pamięć jej córki, alemimo to HenieDwosie przychodziłado matki i lamentowała, że całunz niej spadł i leży naga; woda zebrała się w jej grobie; pogrzebano koło niej rozwiązłą kobiet, burdelmamę,która zadaje się zdemonami. Ojciec wezwał trzechmężczyzn,aby rozpędzili ten sen. Stanęli przedCejtłzawodząc: "Ujrzałaś dobrysen! Dobry ujrzałaś sen! Senujrzałaś dobry! ". Następnie ojciec powiedział Cejtł, że nie wolno za długoopłakiwać zmarłych, aniprzywiązywać zbyt dużego znaczenia do snów. Według Gemary, tak jak niemoże byćziarnabez plew,tak nie ma snówbez czczejgadaniny. AleCejtł nie mogłasię opanować. Pobiegłado starszych gminyi do Bractwa Pogrzebowego,żądającekshumacji zwłoki pogrzebania ich gdzie indziej. Przestała zajmować siędomemi każdego dnia szła na cmentarz do grobu HenieDwosie. Broda Zeliga całkowicie pobielała, a twarz pokryła sięsiecią zmarszczek. Ręcemu drżały i ludziez kamienicynarzekali, że trzyma chałat czy parę spodni całymi tygodniami, a kiedy w końcu je odnosi, są albo za krótkie, alboza wąskie, albo materiał jest zniszczony od prasowania. Wiedząc, że Cejtł nie gotuje już dla męża i że jada onbyleco,matka często posyłała mu jedzenie. Nie miał zębów,więc kiedy pojawiałem sięu niego z talerzem kaszy,rosołemlub kreplach, uśmiechałsię do mnie bezzębnymidziąsłami: - A więc przynosisz prezenty, tak? Poco? Dziś niePurim. - Trzeba jeść przezokrągły rok. -Po co? Żeby utyć dla robaków? - Człowiekma także duszę -mówiłem. -Dusza nie potrzebuje ziemniaków. A zresztączy kiedywidziałeś duszę? Nie ma czegoś takiego. Wierutne bzdury. - W takimrazie jak człowiek żyje? -Przez oddychanie,elektryczność. - Panażona. Zelig przerwał mi. - Ona jest pomylona! Pewnego wieczora Cejtl zwierzyła się mojejmatce,żeHenie Dwosie zamieszkała wjej lewym uchu. Śpiewaszabasowei świąteczne hymny, opłakuje zburzenie Świątyni Jerozolimskiej,a nawet ubolewa nad zatopionym "Titanikiem". - Jeśli mi nie wierzysz, rebecin, sama posłuchaj. Zsunęła na bok perukę i przyłożyłaucho do ucha matki. - Słyszysz? - zapytała. - Tak. Nie. Co to takiego? - zapytała przerażona matka. - To już trzeci tydzień. Siedziałam cicho myśląc, żeprzejdzie,alez dnia na dzień robi się gorzej. Ogarnął mnie takistrach, że wybiegłem z kuchni. Wkrótcepo Krochmalnej i okolicznych ulicach rozeszła się 188 wieść, żedybuk zagnieździł się w uchu Cejtłi recytujeTorę, nauczaoraz pieje jak kogut. Kobiety przychodziły,żebyprzyłożyć ucho do ucha Cejtt i przysięgały,że słysząKoi Nidre. Cejtl poprosiła ojca, aby przyłożył jejucho doswojego, ale ojciec nie chciał sięzgodzić na dotknięcieciała mężatki. Doktor Flatau, warszawskispecjalista odnerwów, znany nie tylko w Polsce, alew całej Europie,a może nawet iw Ameryce, zainteresowałsiętym przypadkiem. Artykuł na tentemat ukazał się w żydowskiejgazecie. Autor zapożyczył tytuł od sztukiTołstoja Potęga ciemności. \ Mniej więcej w tym samym czasie przenieśliśmy się doinnejkamienicy przy Krochmalnej. Parętygodnipóźniejw Sarajewie jakiś terrorysta dokonał zamachu naaustriackiego arcyksięcia Ferdynanda i jego żonę. Ten jeden aktprzemocy doprowadził do wojny, braków żywności, faliuchodźców z małych miasteczek do Warszawy idoniesieńw gazetach o tysiącach zabitych. Ludzie mieli teraz inne sprawy na głowie niżkłopotykrawca Zeliga i jego rodziny. Po Sukot Zelig zmarł nagle,a parę miesięcy później Cejtłpodążyła za nim. Pewnego dnia, owej zimy, kiedy Niemcy i Rosjaniewalczyli nad Bzurą, szyby w naszym oknie dzwoniły odarmatniego ognia, wpiecu zaśbyło nienapalone, niemogliśmy bowiem już sobie pozwolić na węgiel, dawnasąsiadka spod numeru 10, Ester Małke, złożyła matcewizytę. Iser Godł i Dunia, oznajmiła,rozwodzą się. - Dlaczegoż to? - zapytałamatka. -Ponoć byli w sobie zakochani. E- , c ' A Ester Małke odparta: - Rebecin, oni nie mogą byćrazem. Mówią, że Henie Dwosie przychodzi każdejnocydo ich łóżka i kładziesię między nimi. 189. - Zazdrosna nawet w grobie? -Na to wygląda. Matka pobladła i wypowiedziała słowa, których nigdyme zapomnę: - Żywi umierają, aby umarli mogli żyć. przet. Monika Adamczyk-Garbowska Elke i Meir W noce, kiedy Meir Bonc mógł pozwolićsobie nasen,jegogłowa spadała napoduszkę jak kamień ijeśli nic munie przeszkadzało, potrafił chrapać przez bite dwanaściegodzin. Ale tej nocyobudził się o świcie. Jego powiekinagle się rozwarły i nie mógłich już zamknąć. Duże,krzepkie ciało Meira drżałoi podrygiwało. Ogarnęła gofala pożądania- i lęk. Meir Bonc nie był bynajmniejnieśmiały. W młodości znano go jako złodzieja, wprawnegorozpruwacza sejfów. Wmelinie, gdzie zbierałysię opryszki,demonstrował swoją siłę. Żaden rzezimieszek nie byłwstanie zgiąć mu ręki. Meir często przyjmowałwezwaniado zawodów wjedzeniu i piciu - i wygrywał zakłady. Potrafił spałaszować pół gęsi i popić ją tuzinem kuflipiwa. Kiedy wpadał i aresztowano go,rozrywał kajdankilub wyważał drzwi wozu policyjnego i uciekał. Skończył z tym trybem życia, postanowiwszy się ożenić. Dostał pracę wWarszawskim Dobroczynnym BractwiePogrzebowym,które dostarczało ubogim zmarłym całunówi opłacało miejsca nacmentarzu. Meir Bonc wszedłzatem nauczciwą drogę. Dopóki Polską rządzili Rosjanie,otrzymywał dwadzieścia rubli tygodniowo, a później, kiedyweszli Niemcy, odpowiednią sumę w markach. Przestałzadawać się zezłodziejami, paserami i alfonsami. Zakochał się bowiemw prawdziwej piękności, Bejlke Litwak,kucharce w zamożnym domu na Marszałkowskiej. Alez czasem zdał sobie sprawę, że popełniłbłąd zawierając to 191. małżeństwo. Przede wszystkim Bejlke nie zachodziław ciążę. Po drugie, plułakrwią. Potrzecie,nie mógł sięprzyzwyczaić do jej akcentu: "litwacka świnia" - wymyślałjej, kiedy się kłócili. Poza tym Bejlke zbrzydła. Kiedywpadała w złość, obrzucała goprzekleństwami, jakichnigdy wcześniej nie słyszał. Umiała czytać i codzienniekupowała żydowską gazetę, bo drukowano w niejpowieściw odcinkach o damach wystrychniętych na dudka, o knujących coś hrabiach i uwiedzionych sierotach. W czasieposiłków Meir lubił słuchać z płyt melodii operetkowych,kupletów i śpiewu kantorów, ale Bejlke narzekała, że odgramofonu boli ją głowa. Co piątek wieczorem wybuchałykłótnie tylkodlatego,że Meir lubił rybę faszerowaną nasłodko, jak to robiła jego nieżyjąca matka, natomiastBejlke sypała donadzienia pieprz. Kilka razy, gdy Meir jąuderzył, Bejlke mdlała i trzeba było wzywać felczeraCejtika lub doktoraKnaistera. Meir dawno uciekłby zWarszawy, gdyby Bóg nie zesłałmu Rudej Elke. Obowiązkiem Rudej Elke w BractwiePogrzebowym było zajmowanie się zmarłymi kobietami: szycie im całunów i mycietrupów na desce do tahary. Ruda Elkenie miała szczęścia w życiu. Zaplątała sięw małżeństwo zczłowiekiem chorym, grubianinem iw dodatku stukniętym. Na domiarzłegookazał się leniwy. Nazywał się Joncie. Z zawodu byt introligatorem. WKrwawą Środę w 1905 roku, kiedy kozacy zabilidziesiątkirewolucjonistów, którzy ruszyli na ratusz domagając sięod cara konstytucji, jakiś pocisk trafił Joncie w kręgosłup. Potem w szpitaluna Czystej usunięto mu nerkę i nigdyjuż nie doszedł do siebie. Elkemiała z nim dwoje dzieci,którezmarły naszkarlatynę. Chociaż przekroczyła jużczterdziestkę - była trzy lata starsza od Metra - wciążwyglądała jak dziewczynka. W jej rudych włosach, przy192 ciętych na pazia, nie było śladu siwizny. Elke byłaniskai szczupła,miała zielone oczy,zakrzywiony nos podobnydo dzioba i czerwone jak jabłuszka policzki. SiłaElkeleżała w jej głosie. Kiedy się śmiała, słychać ją było nacałej ulicy, a gdy przeklinała, strzelała tak szybko ostrymisłowami i zdaniami, żenie wiadomo było czy śmiaćsię,czypłakać. Poza tym Elke miała mocnezęby i wzacietrzewieniugryzłajak suka. Kiedypo raz pierwszypojawiła sięw Bractwie Pogrzebowym, Meir Bonc zauważył, żezachowuje się dziwniei poczuł przed nią lęk:przekomarzałasię z nieboszczkami,jakby dalej żyły. - Leż spokojnie, sza! - strofowała je. -Nie płataj mi tufigli. Zapakujemy ciędo skrzyni i załadujemy na statek. Przetańczyłaś jużswoje lata, a teraz lulu. Raz Meir zobaczył, jakElke wyjęła z ust papierosai wetknęła go w wargi zmarłej. Powiedział, że nie wolnoczegoś takiegorobić. - Niech cię o to głowa nie boli- odparła. - I tak mniewychłostają wGehennie, najwyżej dostanę jeden razwięcej. -I samawymierzyła sobieklapsa. Niedługo potem Meir Bonc zakochał się w Elkez namiętnością, jakiej sobie nigdy nie wyobrażał. Tęskniłzanią,nawetgdy byli razem. Nigdy nie miał dosyć jejpieprznej gadaniny. Jako młodychłopak, a nawet i później, Meir Boncczęsto przechwalał się, że nigdy nie będzie siedział podpantoflem. Kiedy jakaś dziewczyna zaczynała zgrywać sięna niedostępną lub zrzędzić,radziłjej,żeby sobie poszłado diabła. Zwykłmawiać, że w ciemności wszystkie kotysą szare. Ale Elke niemógł się oprzeć. Naśmiewała sięz jegopotężnej postury,nieposkromionego apetytu,wielkich stóp, tubalnegogłosu - ale zawsze dobrodusznie. 193. Nazywała go żubrem, niedźwiedziem albo byczkiem. Dlazabawy próbowała, niczym Dalila Samsonowi, pleść warkoczyki z jego nastroszonej czupryny. Niełatwo było Metrowii Elke znaleźćczas dla siebie. Niemógłprzychodzić doniej do domu, aniona do niego. Starali się wynajdywać pokoje, gdzie możnabyło spędzićnoc bez meldowania. Ale częstonawet i to im się nieudawało; jeszcze nie zdążyli wyjść każde od siebie z domu,a już wzywano ich na miejsce jakiejś tragedii: kogośprzejechał samochód, ktoś się powiesił, wyskoczył z oknaczy też spłonął. W takich wypadkach policja wymagałasekcji zwłoki trzeba było przechytrzyć lub przekupić kogonależało, ponieważ przepis ten stoi w sprzeczności z żydowskim prawem. Ruda Elke zawsze znalazła jakieś wyjście. Mówiła po rosyjsku i po polsku, akiedy Niemcy zajęliw 1915 roku Warszawę, nauczyła się rozmawiać z niemieckimi policjantamimieszaniną niemieckiego i jidysz. Flirtowała ze Szwabamii zręcznie wsuwała im banknotydokieszeni. Rudej Elke udało się w końcu doprowadzić do tego, żeMeir Bonc został jej pomocnikiem iwoźnicą, apóźniejszoferem. Bractwo otrzymało samochód,który służyłdoprzewożenia zmarłych z przedmieść oraz z letnisk znajdujących się na linii otwockiej; Meir nauczył się goprowadzić. Czasamimusieli jechać nocą przezpola i lasy,co stwarzało im najlepszą okazję dokochania się. RudaElke siedziała obok Meira i oczamijastrzębia wypatrywałamiejsca, gdzie mogliby się spokojnie położyć. - Nieboszczyk może zaczekać - mawiała. - Do czegomusię spieszy? Gróbnie mleko, nie skwaśnieje. Elke paliła papierosy, kiedy Meir ją całował, a czasaminawet wtedy, gdy mu się oddawała. Minął już czas, kiedymogła rodzić dzieci, ale uczucie nienasyceniawzrastało 194 i w niejw miarę upływu lat. Meir Bonc chciał przynajmniejw chwilach zbliżenia zapomnieć, że pracuje dla BractwaPogrzebowego,ale Elke na to nie pozwalała. ł - Oj, Meir - wzdychała - ależbędzie z ciebie ciężkitrup, kiedyjuż wyciągniesz nogi! Będziecię musiałonieść szesnastu ludzi. - Stul dziób! -Trzęsiesz się, co? Nikt tegonie uniknie. Zdobyta taką władzę nadMeirem, żeto, co dawniejnapawało goobrzydzeniem, teraz go pociągało. Używałjejwyrażeń, zaczął palić takie same jak ona papierosy i jadałtylko jejulubione potrawy. Elke nigdy się nie upijała, alepo kieliszku wódkistawała się jeszcze bardziej swobodnaw zachowaniu. Bluźniła, wyśmiewała się z AniołaŚmierci,niszczycielskich demonów, Gehenny i świętych wniebie. Pewnego razu Meir usłyszał,jak mówiła do nieboszczyka: - Nie martw się, trupie, odpoczywaj spokojnie. Zostawiłeśżonieładne wiano i twój następca będzie żytw dostatku. -1 połaskotała zmarłego mężczyznępod pachą. Meir Bonc nie miał zwyczaju za dużo myśleć. Kiedytylko zaczynał się nad czymś zastanawiać, mózg zachodziłmu mgłą i ogarniała go senność. Dobrze zdawał sobiesprawę, że zachowanie Elke w stosunku do zmarłychwypływało z jakiejś idiotycznej potrzeby tkwiącej w jejumyśle, ale przypominał sobie, że każda kobieta, którąznał, miała swoje dziwactwa. Meir zadawał się kiedyśnawet z taką, która żądała, aby bił ją rzemieniem i opluwał. Podczas kilkupobytów w więzieniu słyszał odinnychskazańców historie, od których włosy stawały mu dęba. Ale cóż, odkąd wdał się w romansz Elke, myśli prześladowały Meira jak szarańcza. Dzisiajspał wdomu - onw jednym łóżku, a Bejlke w drugim. Nagle obudził sięz głębokiego snu z uczuciem niepokoju, dobrze znanym 195. tym, którzy stoją przed jakimś dylematem. Bejlke chrapała,gwizdała przez nos, wzdychała. Niedawno Meirzaproponował jej rozwód - obiecał dalej ją utrzymywać- ale Bejlke się nie zgodziła. Leżąc w ciemnościach widziałprzed oczyma Elke. Żartowała z nim i nadawała muprzedziwne imiona. Wiedział, żedalekojej było do cnotliwości. Przez wielelat pracowała w burdelu na Grzybowskiej. Niewątpliwiemiała w życiu więcej mężczyzn niż Meir włosów na głowie. Przeżyła namiętny romans zrajfurem LejbełeMarwicherem, który został zadźgany przez Ślepego Fajwła. Elke dotej pory płakaławspominając tamtego alfonsa. MimotoMeirbył gotów się z nią ożenić, gdyby uwolniła się odJoncie. Ktoś powiedział mu, że wAmeryce są prywatne salonypogrzebowe i można wzbogacić sięprowadząc taki interes. WięcMeir tak sobie czasem marzył: on i Elkepojechali doAmerykii otworzyli salon pogrzebowy. GruźlikJonciezmarł, a Meir pozbył sięBejlke. W Nowym Świecie niktnie wiedział ani o kryminalnej przeszłościMetra, anio puszczaniu się Elke. Cały dzień zajęci byliby przynieboszczykach, a wieczorem szliby do teatru. Meiruczęszczałby do bogatej bóżnicy. Mieliby synów i córki, i mieszkali we własnym domu. Najzamożniejszetrupy zNowegoJorku przywożono by do ich salonu. Szalona myśl zaświtała w głowie Metra - nie muszą przecież czekać. Możepozbyć się Bejlke w pół minuty: wystarczyło ścisnąć jejgardło. Elke mogłaby podsunąćJonciejakąś pigułkę. Skoroi tak sąchorzy, co za różnica czy odejdą rokwcześniej, czy później? Mimo wszystko strachogarnął Meira w związku zwłasnymi myślami; zaczął się drapać i pojękiwać, wreszcieusiadł w łóżku z takim impetem, że aż zajęczały sprężyny. 196 Bejlke obudziła się: - Dlaczego wijesz się jak wąż? Dajmispać! - Śpij, litwacka świnio. -Swędzicię, co? Dopóki żyję, ona nie zostanie twojążoną. Zawszebędziedziwką. Ladacznica, łazęga, kurwaz Krochmalnej 6,niech ją ogień pochłonie, drogiOjczew Niebiosach! - Zamknij pysk, bo jak nie,to zginiesz! -Chcesz mnie zabić, co? Weź nóż i dźgnij. W porównaniu z takim życiem śmierć byłaby rajem. -Bejlkezaczęłakasłać, krzyczeć, pluć. Meir wstał z łóżka. Wiedział,żeElke szlajała się w burdelu naGrzybowskiej, ale Krochmalna 6 to było cośnowego. Widocznie Bejlke wiedziała więcej o Elke niż onsam. Ogarnęła go wściekłość; chciał krzyczeć i wlec Bejlkeza włosy. Znał tenburdel na Krochmalnej 6 - piwnicębezokien, gróbdla żywych. Nie,to niemożliwe! Ona towszystko zmyśliła. Czuł, że zbiera mu się na wymioty. Tak mijały lata,a Meir Bonc nie zdawał sobie właściwiesprawy z upływu czasu. Bejlke dostawałakrwotoku zakrwotokiemi Meirmusiał umieścić jąw sanatoriumw Otwocku. Lekarze mówili, że nie pociągnie długo, alejakoś świeże powietrze utrzymywało ją przy życiu. Meirmusiał za żonępłacić, ale zato teraz miał mieszkanietylko dlasiebie i Elke mogła swobodnie do niego przychodzić. Mąż Elke, Joncie, niedomagał w domu. Tylko żekochankowie nie mieli dla siebieczasu. Odkądowegodnia w miesiącu Aw roku1914 wybuchła wojna, mnożyłysię strzelaniny, nożobicia i samobójstwa. Do miasta zdążaliuchodźcyz połowy Polski. Czarny karawan niezmordowanie zwoził zmarłych. Meir iElke rzadko mogli poświęcićgodzinę na przyjemności. Ich romansograniczył się do 197. rozmów, pocałunków, snucia planów. Kiedy Niemcy zajęliWarszawę, głód i tyfus wyludniły całe domy. Mimo toElke nie straciła nicze swego beztroskiego stylu bycia. Śmierć pozostaładla niej żartem, okazją do lżenia Bogai ludzi, ciągłego powtarzania, że życie wisi na włosku, żemarzenia są jak pajęczyna, że wszystkie obietnice o przyszłym świecie, Mesjaszu i wskrzeszeniu zmarłych sąkłamstwem i że to, z czego nie skorzysta się teraz, będzieutracone na zawsze. Ale aby korzystać z życia trzeba miećczas. - Zobaczysz, Meir- narzekała - nie będziemy nawetmieliczasu umrzeć. Dotego prawieprzestała jeść. To uszczknęła jakieściastko,tokawałek kiełbasy czy czekolady. Piła wódkęi paliła papierosy. Meirteż niejadał nic gotowanego. Pośrodkunocy dzwonił telefon i wzywanoich na komisariat, do szpitala żydowskiego na Czystej, do szpitala choróbzakaźnychna Pokornej, do kostnicy. Nie mieli wolnegojuż nawet w szabas i święta. Inni pracownicy Bractwabraliw lecieurlop, ale nikt nie mógł ani niechciałzastąpić Elke i Metra. Jedynie ci dwoje mieli kontaktyz policją,władzami cywilnymi, wojskiem, urzędnikamiz cmentarza na Gęsieji na Pradze. Mieszkanie Metra było zaniedbane i pełne kurzu. Ze ścianodpadałtynk. Odkąd lokatorzy przestali płacić komorne,właściciele domów zaniechali dokonywania remontów. Niewymieniano rur popękanych od mrozu, nie przetykanozapchanych klozetów. Przy rzadkichokazjach, kiedyElkezamierzałaspędzić noc u Meira, próbowała doprowadzićmieszkanie do porządku,ale jej starania zawsze przerywałtelefon. Wzywano ich, by zajęlisię ofiarami strzelaniny,pożarów,zawałówserca na ulicy. Kiedy dzwonił telefon, Elkewykrzykiwała: - Mazł tow! To Anioł Śmierci! I zanim Meirzdążył zapytać, co się stało, narzucała na siebie ubranie. 198 W Rosji abdykował car. Niemców zaczęły spotykaćniepowodzenia na froncie. Jakimś sposobemPolska odzyskała niepodległość, ale niezmniejszyło to liczby choróbi śmierci w stolicy. Przez krótki czas panował pokój; potembolszewicy napadli na Polskę iraz jeszcze fala uchodźcówze Wschodu zalała Warszawę. W zajmowanych miastachbolszewicystrzelali do rabinów i ludzi bogatych. Polacywieszali komunistów. Mąż Elke, Joncie, zmarł, ale Elkenie odbyła sziwy. Meir nie umiał czytać ani pisać, więcw Bractwie potrzebowanoElke, aby czytała ipodpisywałaróżne dokumenty, notowała nazwiska i adresy. Ponieważoboje tyle pracowali, zarabiali dużo pieniędzy, jednakinflacja sprawiała, że nie były one nic warte. Te kilkasetrubli, które Meir odłożył naczarną godzinę, nie miało terazżadnej wartości; leżaływ otwartej szufladzie - żadnemuzłodziejowi nie chciałoby się ich dotknąć. Elke kupiłakiedyśbiżuterię, ale nie miała okazji jej nosić. Kiedy Meirzapytał ją, dlaczego nie wkładaswoich błyskotek, odparła: Kiedy? Włożysz je do kieszeni mojego całunu. Miała namyśliprzysłowie o tym, że całuny pozbawione są kieszeni,więc zmarli nie mogą nic ze sobą zabrać. Meir dawno już zrozumiał, że Elke kpi nietylko z innychnieboszczyków - własna śmierć także wydawała się jejgrą, żartem czy licho wie czym. Meir nie lubił rozmawiaćo śmierci, za to Elkeprzy każdej okazji napomykała, żeto, co robiprzy innych, spotka niewątpliwietakże jąsamą. Już załatwiła sobie po okazyjnej cenie miejsce nacmentarzu przyGęsiej. Kazała Metrowi przysiąc, że kiedyumrze, spocznie nie obok Bejlke, ale obok niej. Meirczęsto tracił cierpliwość: dopiero co zaczęła żyć; pocowygadywać takierzeczy? Ale Elke wiedziała, jak mu odparować: -Boisz się, coMeir? Nikt nie wie, co go jutroczeka. Śmierć nie zagląda 199. do kalendarza. Wszyscy w jej rodzinie umarli młodo: ojciec, matka,siostra Rejce, brat Chaim Fiszl. Dlaczegomiałaby być lepsza od innych? Meir otrzymał telefon z Otwocka zawiadamiający goo śmierci Bejlke. Tego dnia zjadła, jak zawsze, śniadanie. Próbowała nawet czytaćpowieść w żydowskiej gazecie,ale w porze obiadowej pielęgniarka, która przyszła zmierzyć jej temperaturę, zobaczyła, że pacjentka nie żyje. Meir chciał samjechać do Otwocka, ale Elkeuparła się,że pojedzie z nim. Jakzwykle,postawiła na swoim. Meirzałatwił sobie miejsce na cmentarzu obok Elke, więcBejlke pochowanow Karczewie, miasteczku w pobliżuOtwocka. Chociaż kobiety z karczewskiego BractwaPogrzebowego uznały toza świętokradztwo, Elke krzątałasięnad ciałem Bejlke, umyła je żółtkiem i uszyła całun. - To my przyjdziemy do ciebie, anie ty do nas - krzyknęła wgłąb jej grobu. - Obyśwstawiła sięza nami naWysokościach! Wydawało się, że teraz Meir i Elke natychmiast siępobiorą. Po co utrzymywać dwa mieszkania? Ale Elkeciągle odkładała ślub. Niechciała wyjść za mąż,dopóki nieminie rok wdowieństwa. Przeczytała gdzieś,że do pierwszej rocznicyśmierci dusza krążywśród swoich bliskich. Kiedy minął rok, Elke wynalazła nowe wykręty. Chciałazamieniać mieszkania, kupić nowe meble, sprawić sobieeleganckie stroje, wziąć długi urlop (przysługiwały jej całelata urlopu)i pojechać do Paryża. Stale o tym rozprawiała,raz serio,to znów żartem. Meir Bonc nie poniechał swoichmarzeńo Ameryce, ale Elke dowodziła: - Na co ci potrzebna taAmeryka? Tam też nie żyje się wiecznie. Pewnej nocy,kiedyMeirowi i Elke udało się miećtrochę wolnego czasu i byćrazem,Elke ujęłajego dłońi poprowadziła do swej lewejpiersi: -Pomacaj. O, tutaj. 200 9 Meir wyczuł coś twardego. - Co to? - Guzek. Moja matkaumarła na to samo. I mojaciotka Gitł. - Zaraz jutrorano idź do doktora. -Doktora? Gdyby moja matkanie pobiegła do doktorów, miałaby lekką śmierć. Ci rzeźnicy posiekali ją nakawałki. Nie jestem taki głąb,Meir. - Może się okazać, że to nic takiego. -Nie, Meir, to nakaz z góry. Te słowa nanowo ją podnieciły i zaczęły się pieszczotyi całowanie. Elke lubiła rozmawiać w łóżku,pytać Metraojego dawne kochanki, przygody z mężatkami. Zawszedomagała się, by porównywał ją z innymi i orzekał, w czymjest lepsza. Początkowo Mernie lubił takich przesłuchań,ale,jak to zwykle z Elke, musiał się przyzwyczaić. Tymrazem mówiła otym, że Bractwo ani on nie poradzą sobiebezniej. Będzie musiała przyuczyćjakąś kobietę, która jązastąpi, zapoznać ją z fachem. I jeśli już o tym mowa, to tanowa kobieta może także zająć miejsce Elke u boku Meira. Meir położyłciężkąłapę na ustach Elke, aleona zawołała: - Zabieraj swojełapsko! - Iugryzła go w rękę. Odtej pory i wnocy, i w ciągu dnia, a nawet wczasiejazdy samochodem, Elke ciągle mówiła o śmierci. KiedyMeirnarzekał,żenie chcesłuchać podobnego ględzenia,odpowiadała: - Oco chodzi? Nie jestem cielę, żeby się baćrzeźnika. Nie poprzestawała zresztą na słowach. Nagle pojawiłasię jej kuzynka - dziewczyna z małego miasteczka, czarnajak kruk i skośnooka jak Tatarka. Powiedziała Metrowi,że ma dwadzieścia siedemlat, ale jemu wydawało się, iżprzekroczyła trzydziestkę. Podobnie jak Elke piławódkęi paliła papierosy. Nazywałasię Dyszke. Trudno byłouwierzyć, że obiekobietysą spokrewnione. Elke była 201. gadatliwa i figlarna, Dyszke ważyła każde słowo. Na jejustach i w jejczarnych posępnych oczach nigdy niepojawiał się uśmiech. Meir znienawidził ją od pierwszegowejrzenia. Elkezabierała ją ze sobą na pogrzeby, kazałasobie pomagać przy myciu ciał i szyciu całunów. Dyszkebyła szwaczkąw zapadłym miasteczku, z którego pochodziłai miała większą wprawę od Elke w rwaniu płótnana całuny - nożyczek nie wolno do tego używać - i fastrygowaniu go łykiem. Pewnego razu, kiedy Elke poszła w jakiejś sprawie domiasta, Dyszke towarzyszyła Meirowi w drodze na przedmieście, gdzie znaleziono zabitegoŻyda. Przez cały czasjazdy karawanemnie powiedziała ani słowa. Naglepoło'żyła rękę na kolanie Metra i zaczęła gołaskotać i podniecać. Odsunął dłoń Dyszkei położył zpowrotemna jejkolanach. Tej nocy niespał do samego świtu. Jego czaszkao mało nie pękła od myślenia. Pocił się, a jednocześniezimne dreszcze przebiegały mu pokrzyżu. Czy ma zmusićElke, by pozbyła się Dyszke? Czypowinien zostawićwszystko i uciec sam do Ameryki? Czy zaczekać aż umrzeElke, apotem poderżnąćsobie gardło na jej grobie? A może opuścić Bractwo Pogrzebowe i zostać tragarzemlub woźnicą? Myśl o czymkolwiek bez Elke wydawała mu 4- się nie do zniesienia. Meir nigdy nie pił w samotności, aleterazw ciemnościach odkorkował butelkę i opróżnił jądopołowy. Po raz pierwszy poczuł, że ogarnia go przerażenie. Wiedział, że Dyszke sprowadzi na niegonieszczęście. Nikt nie może zająćmiejsca Elke. Usadowił sięprzyoknie, wyjrzał w noc i powiedział sam do siebie: -Towszystkonie jest już warte anigrosza. Elke byłaprzykuta do łóżka. Guzw lewej piersi powiększył się, a w prawej także naglepojawiłysię zgrubienia. 202 Cierpiała tak bardzo, że lekarze zaordynowalimorfinę. Profesor Mincpróbowałprzekonać Elke, aby poszła dożydowskiego szpitala, gdzie można by jąpoddaćleczeniuradem lub operować, aby uchronić przed rychłą śmiercią. Ale Elkeodparła: - Dla mnie szybka śmierć jest lepsza niżprzewlekła choroba. Jestem gotowa do podróży. Mimo ciężkiej choroby Elke dalej była zaabsorbowanaBractwem. Meir musiał jej opowiadaćo każdym nieboszczyku, każdym pogrzebie. Chociaż nieznosił Dyszke -tejprostaczki, musiałprzyznać, że ma swoje zalety. KiedyElke nie mogła już wstawać z łóżka,Meir przeniósł się doniej, Dyszke zaś wprowadziła się do jego mieszkania. Zamiotła pokoje, bezpytania wyrzuciła wszystkie starenaczynia i potłuczonegarnki pozostawione przez Bejlke,nakłoniła nawetwłaściciela domu, by pomalował mieszkanie, załatałsufit i położył nowe podłogi. Rano, kiedyspotykali się wBractwie Pogrzebowym, Dyszke zawszeprzynosiła mu jedzenie - nie ciastka lub czekoladę,którymi żywiła się Elke, ale kurczę, befsztyk, pulpety. Elke wystarczył jedenkieliszek, abyzaczęła pleśćbzdury,natomiast Dyszke mogła wypić dużo ipozostaćtrzeźwa. Meirnie mógł jej rozgryźć. Jak tomożliwe, że taka osobawyłoniła się z jakiejś zapadłej dziury? Skąd czerpie siły? Własne doświadczenie nauczyło go, że kobiety z małychmiasteczek były tchórzliwe, głupawe, rozpaskudzone,wiecznie biadolące i narzekające. Pewnego dnia niewiasta doglądająca Elke samazachorowała, a inna, która miała ją zastąpić,poszła na nocdo córki na Pelcowiznę. Elke dostała zastrzykod felczeraCejtika i Meir siedziałprzy jejłóżku,dopókimorfina niezaczęła działać. Tuż przed zaśnięciem zażądała, aby przysiągł uroczyście, żepo jej śmierci ożeni się z Dyszke,aleMeir odmówił. Wczesnym rankiem obudził go telefon. 203. Znany aktor, który przez wiele lat grał role amantów nascenie teatru żydowskiego, najpierw na Maranowie, a później w innych warszawskich teatrach i na prowincji, zmarłw sanatorium w Otwocku. Na Smoczej wybuchprymusaspowodował pożar i śmierć pięciorga dzieci. Jakiś młodyczłowiek z Nowolipek powiesiłsię i policja zażądała sekcjizwłok. Meir umył się i ogolił, przekazał Elke wszystkie tewieści. Domagała się szczegółów, kiedy wróci. Znała tegoaktora, podziwiała jego grę,śpiew i dowcipy. Wszystkieśmiertelne wypadki,którezdarzyły sięjednego dnia,podniosły ją na duchu - mówiła o nich głosem zdrowejosoby. Doglądająca Elke kobieta miała przyjść dopieroo dziesiątej i Meir nie chciał zostawić jej samej, alepowiedziała: - Cóż gorszego może misię jeszczestać? - Uśmiechnęła sięi zrobiła do niego oko. Przez cały dzień Meir i Dyszke bylitak zajęci, że nie mieliczasu nic zjeść. Meirpróbował rozmawiaćz nią otragicznejśmierci dzieci, ale Dyszke się nie odzywała. Uświadomiłsobie, że w podobnych okolicznościach Elke zawsze potrafiłapowiedzieć coś stosownego. Nie mógłby żyć ztakimmrukiem jak Dyszke nawet przez dwa tygodnie. W sanatorium panował zwyczaj,że trzymałosię zmarłychprzez cały dzień w zimnym pomieszczeniu i wywoziłow nocy, abynie przerażać innychpacjentów. Cały dzieńMeir i Dyszke mieli tyle pracy wmieście, że zanimwyruszyli do Otwocka, zrobiło siępóźno. Noc była ciemnaideszczowa, bez księżyca i gwiazd. Meir coraz to próbowałnawiązaćrozmowę zDyszke, aleonaodpowiadała takzdawkowo, żewkrótce dał sobie spokój. O czym onamyśliprzez cały czas? -zastanawiał się Meir. Gburowata i tyle. Robi łaskę, że siedzi obok. Przejechaliobok cmentarza na Pradze. Na tle łunywielkomiejskich świateł macewy przypominały las dzikich 204 muchomorów. Meir odezwał się naśladując ton Elke: - Miasto umarłych, co? Zmęczyli się i położyli. Czy wierzyszw Boga? - Nie wiem - odparła Dyszke po długiej przerwie. -To kto w takim razie stworzyłświat? Dyszke nie odpowiedziała i Meira ogarnęła złość. - Jakisensrodzić się, skoro i tak się to wszystko kończy? Na Karmelickiej jest "Dom robotnika",czyjak mu tam,i przemawiała tam kiedyś jakaś ważna figura. Akuratprzechodziłemobok i wszedłem, żeby posłuchać. Mówił, żenie ma Boga. Że wszystko powstało samoz siebie. Jakwszystkomoże samopowstać? Puste gadanie! Dyszkedalej nie odpowiadała i Meir postanowił, że jużsię do niejtegowieczora nie odezwie. Poczuł wielkątęsknotę za Elke. - Niech się nie waży umierać! -mruknął. - Niech mi się nie waży! Jeśli loschce, aby jedno z nasodeszło, to niech to będęja. Samochód minął Wawer, wioskę pełną gojów; potemMiedzeszyn będący właśnie w trakcie budowy; następniePalenicę,do której rabini,chasydzi i zwykli bogobojniŻydzi przyjeżdżali na lato; a jeszcze później Michalin,Józefów, Świder, gdzie zbierali się inteligenci: syjoniści,bundyści, komuniści i ci, którzy nie chcieli już mówić pożydowsku, tylko po polsku. Choroba Elke pobudziła umysłMeira Bonca iskłoniłado zastanawiania się nad różnymi rzeczami. Co, naprzykład, robiła Dyszke w tym swoim rodzinnym miasteczku? Niewątpliwie w czasie wojny byłaszmuglerkąlub dziwką. Nagle pomyślało Bejlke. Początkowo go nie chciała,leczon klęknął przed nią i poprzysiągłdozgonnąmiłość. Jejlitewski akcent wydawał mu się wyjątkowo uroczy. Wielelat później, kiedy zachorowała, drażniło go każde wymówione przez nią słowo. Żądał odniej jednego: żeby milczała. 205. Jeśli zaś idzie o EIke, to im więcej mówiła, lym bardziej chciał jej słuchać. Podjechalido kostnicy wsanatorium. Wszystko odbytosię szybko, cicho, jak w konspiracji. Otworzyły się drzwii dwóchosobników przeniosło do karawanu jakąś skrzynię. Nie widział nawet ich twarzy. Niezamieniono anisłowa. Przez krótki czas, gdy drzwi do kostnicy byłyotwarte, Meirdostrzegł tam dwie inne skrzynie. Przydługim stole, na którym skwierczały zapalone, ociekającełojem świece, siedział jakiś staruszek i odmawiał psalmy. Dobiegł ichz tego pomieszczenia podmuch zimnegopowietrza, niczym zlodowni. Meir wyjął z kieszeni butelkęwódki i opróżnił ją jednym haustem. W drodze powrotnejdo Warszawy przemknęło mu przed oczyma całe życie- ubogi dom, kradzieże, bijatyki,burdele, dziwki, aresztowania. - Jak byłem w stanie znieść taką gehennę? - zapytałsamsiebie i przypomniał sobie powiedzenie matki: "Boże,chroń nas przedwszystkim, do czego można przywyknąć". Samochód wjechał dolasu. Meir jechał szybko, zygzakiem. Czekał aż Dyszke poprosi go, abyzwolnił, leczona uparcie milczała, wpatrując się w ciemność. - Nie bój się, nie zabijętegotrupa - powiedział Meir. Zachciałomu się być złośliwym, miał także ochotęwystawić swoje szczęście na próbę, niczym hazardzista,którego znudziła gra i ryzykuje wszystkim, co posiada. Reflektory rzucały oślepiającyblaskna sosny, domy,ogródki, pompy, altany. Od czasu do czasuMeir spoglądałz ukosa na Dyszke: - Widaćżycie nie warte jest dlaniejfunta kłaków. Karawan wyjechał na odcinek drogibiegnący przezpolanę. Zarzucało nim, jakby zjeżdżał z góry, niesionywłasnym rozpędem. Nagle Meirowi zrobiło się wesoło 206 i lekko na duszy. Nie masięo co martwić, pomyślał. Jakośsię wszystko ułoży. Niemalżezapomniało swej ponurejpasażerce. Dobrze jest żyć. Pewnego dnia może nawetpojedzie do Ameryki. Nie brakuje tam kobiet i nieboszczyków. Jechał i marzył. Elke jechała razem z nim, przebranaza kogoś innego, żartując i dokazując, wystawiając napróbę jego męstwo. Nagle tuż przed karawanemwyrosłodrzewo. Drzewo pośrodkudrogi? Nie, zjechał pewniez szosy. To jedna z jej sztuczek - pomyślał Meir. Chciałnacisnąćna hamulec,ale jego stopa trafiła na pedał gazu. - No tak! - wykrzyknął w nim jakiś głos. Usłyszałstraszliwytrzaski wszystko umilkło. Następnego dnia jakiś chłop idący wcześnie do robotyznalazł rozbity samochód z trojgiem martwych ludzi,Tylne drzwi karawanu były oderwane i ze środka wypadłąskrzynia z ciałem aktora. Zebrał się tłum; wezwano policję,Bractwo Pogrzebowe wysłało z Warszawy dwa inne karawany, aby zabrały ciała. Zarządzający Bractwem postanowili nie mówić o niczym Elke, ale członkini, którasię niąopiekowała, usłyszała wiadomość przez radio i wszystkowypaplała. Elke zaczęłasię śmiaći nie mogła przestać,Wkrótce śmiech ustąpił czkawce. Kiedy czkawka minęła,wstała z łóżka i poleciła: -Daj mi moje ubranie. Na dwadni potrzebne do zorganizowania pogrzebówElke odzyskałasiły. Wszyscy w Bractwieobserwowali zezdumieniem jej wigor. Obmyła Dyszke i przygotowałacałuny dla niej i Meira. Biegała od pokoju do pokoju,trzaskała drzwiami, wydawała polecenia. Swoim zwyczajem przekomarzała się z nieboszczykami: - Gotowy dopodróży? Zapakowany do skrzyni? Warszawa miaładwa wielkie pogrzeby. Aktorzy, pisarzei miłośnicy teatru zgromadzili się nad trumną aktora, 207. Nad grobami Metra i Dyszke zebrali się złodzieje, alfonsi,dziwki i paserzy z Krochmalnej, Smoczej, Pociejowai Tamki. Wojna, epidemie tyfusu i głód przetrzebiłyniemaldo cna półświatekstolicy. Komuniści przejęliich knajpy,meliny, placyk przy Krochmalnej, ale pozostałodość weteranów, aby miał kto złożyć ostatnihołd Metrowi. Elke jechała wraz z nimi. Wyglądała całkiemmłodo i ładnie w czarnym kostiumie i czarnymkapeluszu z woalką. Meira Bonca i Rudą Elke wciążpamiętano. Dorożki zajęły cały odcinek drogi od Żelaznejaż po Gnojną. Okazałosię, żeMeir Bonc wspierał jednąz Tałmud Tojre, toteż mełamed z kilkudziesięciomauczniami szedł przed karawanem, wołając: "Sprawiedliwość prowadzić go będzie! " Na cmentarzudwóch woźniców pomogło Elke wejść nanagrobek, skąd wygłosiła krótką mowę pogrzebową: - Bądź zdrów, mójMetrze. Przyjdę do ciebie. Nie zapomnyo mnie! Mammiejsce na cmentarzu tuż obok. Tego, coprzeżyliśmy razem, nikt nie może namnigdy odebrać,nawet Bóg! Potem zwróciła się do Dyszke: - Śpijsmacznie, siostrzyczko. Chciałam ci wszystkooddać, alelos zapragnąłinaczej - z tymi słowy Elke upadła. Zabrano ją do szpitala, alerak jużsię tak rozprzestrzenił,żenie było nadziei na uratowanie jej życia. Elke siedziaław łóżku wspartana dwóch poduszkach, a kobiety z Bractwa Pogrzebowego przychodziły pytać, jak się czuje iopowiedzieć, co się wydarzyło. Zatrudniono nowych ludzi, aleAnioł Śmierci pozostałten sam. Podrożało płótno, gminażądała pieniędzy zamiejsca na cmentarzu, kamieniarzepodnieśli ceny. Żydowscy rzeźbiarze zaczęli ryć przeróżnewizerunki na macewach bogaczy - lwy, jelenie, nawetptaki, idąc niemalza przykładem gojów. Elke słuchała, 208 M B zadawała pytania. Twarz jej pożółkła,ale oczypozostałyzielone jak agrest. Teraz, kiedy Meir był na tamtymświecie, Elke nie miała nic do stracenia. Wszystko byłogotowe -miejsce na cmentarzu, całun, glinianeskorupkina powieki i gałązkamirtu, którąrazemz Meirem wykopiąsobie drogę przez jaskinie i podążą do Ziemi Izraela,kiedy przyjdzie Mesjasz. przet. Monika Adamczyk-Garbowska. Fatalista Przezwiska nadawane w małych miasteczkach brzmiąswojsko: Chaim Pępek, Jekiel Ciasto, Sara Plotkarka, GitłKaczka i tym podobne. Jednakże w polskimmiasteczku,do którego pojechałem w młodościjako nauczyciel, usłyszałemo człowiekuzwanym Beniamin Fatalista. Natychmiast mnie to zaciekawiło. W jaki sposób w małymmiasteczku doszli do słowa "fatalista"? Iczym ten człowiek zasłużył sobie na to przezwisko? Opowiedział mio tym sekretarz organizacji Młodych Syjonistów, w którejuczyłemhebrajskiego. Człowiek, o którym mowa, nie pochodził z tych stron,tylko z Kurlandii. Przybył w roku 1916 i wywiesił ogłoszenia, że jest nauczycielem niemieckiego. Działo się towczasie okupacji austriackieji wszyscy chcieli uczyć sięniemieckiego. Jest to język używany w Kurlandii i Beniamin Schwartz, bo takie było jego prawdziwe nazwisko,zyskał wieluuczniów obojga płci. Opowiadając mi o tym,sekretarz nagle wskazałręką w kierunku okna i wykrzyknął: - Oto on! Wyjrzałem przezokno i zobaczyłem niskiego, śniadegomężczyznęw meloniku, z podkręconymi wąsami, jakiedawno wyszły z mody. Niósł teczkę. Sekretarz powróciłdoswojej opowieści. Gdy odeszli Austriacy, nikt już niechciałuczyć się niemieckiego i Polacydali BeniaminowiSchwartzowi pracę w archiwum. Przychodzono do niego,gdy ktoś potrzebował świadectwa urodzenia. Miał ładny 210 ^ charakter pisma. Nauczył się polskiego, a ponadto pełniłnieoficjalnie funkcję miejscowego prawnika. Sekretarz mówił: - Pojawiłsię tutaj, jakgdyby spadł z nieba. Byt wówczas^dwudziestokilkuletnimkawalerem. Młodzi ludzie mieliklub, więc gdy do miasteczka przybył wykształcony człowiek, był to powód do prawdziwego świętowania. Zaproszono godo naszego klubui zorganizowano wieczórna jego cześć. W pudełku umieszczono pytania,na któremiał odpowiadać. Jedna z dziewcząt zapytała, czy wierzyw zrządzenia Opatrzności, a on, zamiast odpowiedziećwkilku słowach, mówił przez godzinę. Powiedział, żeniewierzy w Boga,ale że wszystkie sprawy, nawetnajmniejsze drobiazgi, zostały gdzieś z góryustalone. Jeśli ktoś je na kolacjęcebulę, to dlatego, że musijeść cebulę. Tak zostało postanowione miliard lat temu. Jeśli przechodzisz przez ulicę i potykasz się o kamień,to znaczy, że gdzieś zostało postanowione, że się przewrócisz. Określił siebie jako fatalistę. To, że przybyłdo naszego miasteczka, było także wcześniej postanowione,choć wydawało się przypadkowe. Mówił zbyt długo,ale i tak rozwinęła się dyskusja. - Czyistnieje coś takiegojak przypadek? -zapytał ktoś, a onodpowiedział: - Nie ma czegoś takiego. - Skoro tak- powiedział ktoś inny - tojaki jest sens uczenia się czypracy? Po co uczyć się zawodu lub wychowywać dzieci? I po co angażować się wsyjonizm i agitować na rzeczżydowskiejojczyzny? -Wszystko musi przebiegać tak, jak zostałozapisanew księgach losu - odparł Beniamin Schwartz. - Jeślikomuś jest przeznaczone otworzyć sklep, a potem zbankrutować, musito zrobić. Wszystkie wysiłkiludzkie to teżlos, bo wolny wybór jest złudzeniem. 211. Debata trwała do późna w nocy i od tej chwili zaczęliśmy go nazywać Fatalistą. W słowniku miasteczkaprzybyło nowe słowo. Wszyscy tutaj wiedzą, co oznaczafatalista, nawet szamesw bóżnicy idozorca w przytułkudla ubogich. Zakładaliśmy, że po tym wieczorze ludzie będą zmęczeni takimi dyskusjami izajmą się rzeczywistymi problemami naszych czasów. Beniamin samstwierdził, że toniejest sprawa,którą można ustalić za pomocą logiki. Albo się w nią wierzy, albonie. Jednakże nasza młodzieżzaczęła interesować się tym problemem. Zwoływaliśmy,na przykład, zebranie na temat dokumentów uprawniających do wyjazdu do Palestyny czy edukacji,ale dyskusjaschodziła na fatalizm. W owym czasie nasza bibliotekadostałapowieść Lermontowa Bohater naszych czasów,przetłumaczonąna jidysz, w której opisany jest fatalistaPieczorin. Wszyscy przeczytalitę książkę i byli wśród nastacy, którzy chcieli spróbować szczęścia. Wiedzieliśmy, coto jest rosyjska ruletka, i niektórzy pewnie by w niązagrali, gdyby mieli rewolwer. Jednakże żaden z nas niemiał broni. Proszę posłuchać dalej. Była wśród nas dziewczynaChejełe Minc - ładna, inteligentna,działaczka naszegoruchu. Byłacórką bogatego człowieka. Jej ojciec byłwłaścicielem największegow miasteczku sklepu tekstylnego, a wszyscy młodzi ludzie szalelizaChejełe. Onajednak była wybredna. W każdym znalazła jakąś wadę. Miała ostry język,była, jak to mówią Niemcy, schlagfertig. Gdy ktoś coś do niej powiedział, natychmiastodpowiadaław sposób ostry i cięty. Jeśli chciała,potrafiła ośmieszyćczłowieka w inteligentny, na wpół żartobliwy sposób. Fatalista zakochał się wniej zaraz po przybyciu do miasta. Nie był wcale nieśmiały. Pewnego wieczora podszedł do 212 niej i powiedział: - Chejełe, zostałopostanowione że maszwyjśćza mnie za mąż, a skoro tak, to poco odwlekać to, conieuniknione? Powiedział to głośno, tak że wszyscy usłyszeli. Podniosłasięwrzawa. Chejełe odparła: - Zostało postanowione, że muszę ci powiedzieć, iż jesteś idiotą, aw dodatku bezczelnym, więcmówię to. Musisz mi wybaczyć,ale takzostało zapisane w księgach niebieskich miliardlat temu. Wkrótcepotem Chejełe zaręczyła sięz młodzieńcemz Hrubieszowa, przewodniczącymtamtejszej komórkiPoalej Syjon. Ślub zostałodłożonyna rok, ponieważnarzeczony miał starszą siostrę, która też była zaręczonai musiała najpierw wyjść za mąż. Chłopcy strofowaliFatalistę, a on odrzekł: - JeśliChejełe ma być moją, tobędzie, na co Chejełe odparła: - Mam być żoną OjzeraRubinsteina, nie twoją. Tak chciał los. Pewnego zimowego wieczora rozgorzała znowu dyskusjao losiei Chejełe powiedziała: - PanieSchwartz,czyli panie Fatalisto, jeżeli naprawdęwierzy pan w to, co pan mówi, i byłby pangotów zagraćw rosyjską ruletkę, gdyby miał pan rewolwer, proponujępanu jeszcze niebezpieczniej szą grę. Muszę tu wspomnieć, że w owym czasie do naszegomiasteczka nie dotarła jeszczekolej. Linia przechodziłao dwie mile stąd,a pociągi i tak się tam nie zatrzymywały. Była to trasa z Warszawy do Lwowa. Chejełe zaproponowała Fataliście, aby położył się na szynach na kilka chwilprzed przyjazdem pociągu. - Jeśliprzeznaczone jest panużyć - twierdziła- tobędzie pan żyłi nie ma się czegoobawiać, Jeżeli jednak niewierzy pan w fatalizm, to. Wybuchnęliśmy śmiechem. Wszyscy byliśmy pewni, żeFatalistaznajdzie jakiś pretekst, aby się ztego wykręcić. 213. Położenie się na torach oznaczało pewną śmierć. Ale onodparł: -To, podobnie jak rosyjska ruletka, jest grą,a gra wymaga drugiego uczestnika, który też czymśryzykuje. Położę się natorach - ciągnął -tak jak paniproponuje, ale musi pani przysiąc, żejeśli przeżyję,zerwie pani zaręczyny z Ojzerem Rubinsteinem i poślubi mnie. W sali zapadła martwa cisza. Chejełe zbladła, po czymodpowiedziała:- Dobrze, przyjmujępańskie warunki. - Proszęmi złożyćświętą przysięgę - powiedział Fatalista. Chejełe podała mu dłoń i rzekła: - Nie mam matki, bozmarła na cholerę, ale przysięgam na jej duszę, żejeślipan dotrzymasłowa, ja również to uczynię. Jeśli nie, toniech mój honor będzie splamiony nazawsze. - Odwróciłasię do nas i dodała: - Wszyscy jesteście świadkami. Jeżelizłamię słowo, możecie mi napluć w twarz. Powiem krótko. Wszystko zostało ustalone tegowieczora. Pociąg przejeżdżał koło naszego miasteczka okołodrugiej po południu. O pierwszej trzydzieścicała grupamiała spotkać się przytorach, a Fatalista miał zademonstrować, czy rzeczywiście jest fatalistą, czy blagierem. Wszyscy obiecaliśmy, że zachowamy sprawę w tajemnicy,ponieważ gdyby starsi dowiedzieli się o tym, zrobiłaby sięstraszna awantura. Nie zmrużyłem oka tej nocy i, o ile wiem, podobnie byłoz innymi. Większość z nas byłaprzekonana, żeFatalistaprzemyśli sprawę i wycofa się. Niektórzyuważali, żew chwili ujrzenia pociągu lub w momencie,gdy szynyzaczną dźwięczeć, powinniśmy Fatalistę odciągnąćsiłą. W każdym razie wszystko to było okropnie niebezpieczne. Nawet teraz, mówiąc o tym,czujędreszcze. Następnego dnia wstaliśmy wcześnie. Byłem takprzerażony, że nie mogłem przełknąć na śniadanie ani kęsa. 214 Nie doszłoby pewnie do tej sytuacji, gdybyśmynieczytaliLermontowa. Nie wszyscyz nas poszli -tylko sześciuchłopców i cztery dziewczyny, w tym Chejełe Minc. Byłostrasznie zimno. Fatalista miał na sobielekką marynarkęi czapkę. Spotkaliśmy się przy drodze do Zamościa, naprzedmieściach. Zapytałem go: -Schwartz, czy spałeś tejnocy? , a on odparł:- Tak jak każdej innej. Nie wiadomobyło, co czuje. Chejełe była natomiast blada,jak gdybywłaśnie przeszła tyfus. Podszedłem do niej i powiedziałem: - Chejełe, czyzdajeszsobie sprawę, że wysyłaszczłowiekana śmierć? ,a ona odrzekła: - Ja go nie wysyłam. Mamnóstwo czasu, żeby zmienić zdanie. Do końca życia nie zapomnę tego dnia. Nikt spośródnas go nie zapomni. Brnęliśmy przezpadający cały czasśnieg. Podeszliśmy do torów. Pomyślałem,że z powoduśniegupociąg może być odwołany, ale ktoś oczyścił szyny. Przyszliśmy tam o godzinę za wcześnie i proszę miwierzyć, że była to najdłuższa godzina mojego życia. Napiętnaście minut przedprzyjazdem pociągu Chejełe powiedziała: - Schwartz, przemyślałam to inie chcę, żebyprzeze mnie tracił pan życie. Proszę mi wyświadczyćprzysługę i zapomniećo całej sprawie. Fatalistaspojrzałna nią i zapytał: - A więczmieniła pani zdanie? Takbardzo chce panitegochłopaka z Hrubieszowa, co? Chejełe odpowiedziała: - Nie chodzi mi o niego, tylko o pańskie życie. Słyszałam, że ma pan matkę, i nie chcę, żebyprzeze mniestraciłasyna. Z trudem wykrztusiłate słowa. Mówiąc jedygotała. Fatalista powiedział: - Jeśli panidotrzyma swojej obietnicy, ja jestem gotów dotrzymaćmojej, alepod jednym warunkiem: proszę stanąć trochędalej. Jeśli w ostatniej chwili spróbujecie mnie odciągnąć - gra skończona. Potem krzyknął: -Niech wszyscy odsunąsię o dwadzieścia kroków do tyłu! Hipnotyzował nas 215. swoimi słowami i zaczęliśmy się cofać. Znowukrzyknął: - Jeżeli ktoś spróbuje mnieodciągnąć, chwycę go za paltoi podzieli mój los. Zrozumieliśmy, że mogłoby to byćnaprawdę niebezpieczne. Często zdarza się, że gdyktośpróbuje uratować tonącego, obie osoby idą na dno i toną. W chwili gdy się odsunęliśmy, szyny zaczęły wibrowaći brzęczeć i usłyszeliśmy gwizd lokomotywy. Zaczęliśmyzgodnie wrzeszczeć: - Schwartz, nie rób tego! Miej litość! On tymczasem ułożył się w poprzek torów. Wówczas byłtu tylko jeden tor. Jedna zdziewcząt zemdlała. Byliśmypewni, żeza chwilę zobaczmy człowieka rozciętego na pół. Nie potrafię panu opowiedzieć, co przeżyłem przez tychkilkasekund. Krew niemalże wrzała mi ze zdenerwowania. W tym momencie usłyszeliśmy głośny pisk i głuchyodgłos, po czym pociąg zatrzymał się nie dalej niż metr odFatalisty. Jak przez mgłęwidziałem maszynistęi strażakawyskakujących z lokomotywy. Wrzeszcząc, zwlekli goztorów. Wielu pasażerów wysiadło z pociągu. Niektórzyz nas uciekli, bojąc się aresztowania. Powstało strasznezamieszanie. Ja zostałem na miejscu i obserwowałem, cosię dzieje. Chejełe podbiegła do mnie, objęła mniei zaczęłapłakać. Było towłaściwie coświęcejniż płacz, raczejzwierzęce wycie. Proszę mi dać papierosa. Nie mogęotym mówić. Dławi mnie wgardle. Przepraszam. Dałem sekretarzowi papierosa iprzyglądałem się, jakdrży mu w ręku. Zaciągnął się dymem i powiedział: - To właściwiecała historia. -Poślubiła go? - zapytałem. - Mają czworo dzieci. -Domyślam się, że maszyniście udało się zatrzymaćpociągna czas. - Tak, ale koła były zaledwieo metrod niego. -Czy to przekonało pana do fatalizmu? 216 - Nie. Ja nieprzyjąłbym takiego zakładu, nawet gdybyofiarowano mi całe bogactwo świata. - Czy on nadal jest fatalistą? -Tak. - Czy zrobiłbyto jeszcze raz? Sekretarz uśmiechnął się. - Nie dlaChejełe. przeł. Elżbieta Petrajtis-0'Neill. Syn z Ameryki Miasteczko Leoncin ograniczało się do małego, piaszczystego ryneczku, gdzie okoliczni chłopi spotykali się raz natydzień. Sam ryneczek otoczony był niedużymi domkamikrytymi strzechą lub omszałym gontem. Kominy przypominały zwyglądu garnki. Międzychałupkami rozciągały siępola i łąki, na których sadzono jarzyny albo pasano kozy. W najmniejszej z chat mieszkał osiemdziesięcioletniBerlz żoną Berlichą. Stary Beri był jednym z tych Żydów,których niegdyś wypędzonoz Rosji i którzy osiedli w Polsce. W Leoncinie naśmiewano się zbłędów, które robiłmodląc się na głos. Twardo wymawiał literę"r". Był niski,barczysty, miał małą siwąbrodę. I latem, i zimą nosiłbaranicę,waciak i grube buciory. Chodził wolno, powłócząc nogami. Miał pół akra ziemi, krowę, kozę i kury. Małżonkowie mieli syna Samuela, który wyjechał doAmeryki czterdzieści lat temu. W Leoncinie mówiono, żezostał milionerem. Co miesiąc listonoszprzynosiłstaremuBerlowi przekaz pieniężny i list, którego nikt niemógłprzeczytać,dużobyłow nim bowiem angielskich słów. Ilepieniędzy przesłał Samuel swoim rodzicom, pozostawałotajemnicą. Trzy razy doroku Berli jego żona szli doZakroczymia i podejmowali tamgotówkę. Ale chybaw ogólenie wydawali tych pieniędzy. Po cóż mieliby torobić? Ogród,krowa i koza pozwalałyzaspokoić im większość potrzeb. Poza tym Berlichą sprzedawała kurczakii jaja i to wystarczało, bykupić mąkę na chleb. 218 Nikt nie interesował się tym, gdzie Berltrzyma przysłane pieniądze. W Leoncinie nie było złodziei. Chataskładała się z jednej izby, wktórej mieścił się całydobytek: stół, półka na mięso, półka na mleko, dwa łóżka,gliniany piec. Czasami kurczaki siedziałyna grzędziew drewutni,a czasem, gdy było zimno, w kojcu koło pieca. Również koza przyzłej pogodzie znajdowała w środkuschronienie. Bogatsi mieli lampy naftowe, ale Berl i jegożona nie wierzyli w nowomodneurządzenia. Cóż byłozłegow knocie wsadzonym w miskęz olejem? Jedynie naszabas Berlichą kupowała w sklepie trzy łojowe świece. Latem małżonkowiewstawali o świcie,naspoczynekkładli się z kurami. W długie zimowe wieczoryBerlichąprzędła len na kołowrotku, a Berl siadywał obok niejw milczeniu jak ktoś, kto raduje się odpoczynkiem. Czasem, gdy Berlwracał z bóżnicy po wieczornychmodlitwach, przynosił żonie wiadomości. W Warszawiestrajkujący żądali ustąpienia cara. Heretyk, nazwiskiemHerzl, wystąpił z pomysłem, by Żydzi osiedlali się w Palestynie. Berlichąsłuchała i potrząsała głową w czepku. Miała twarz pożółkłą i pomarszczoną jak liść kapusty. Pod oczyma wisiały jejsine worki. Była na wpół głucha. Berl musiał powtarzać jej każde słowo, a onaniezmiennieodpowiadała: - Tak to jest w wielkich miastach! Tu, wLeoncinie,nic się nie działo, poza tym co zazwyczaj: krowa się ocieliła, jakaś młoda para urządzała przyjęcie z okazji obrzezania albo też rodziła się dziewczynkai nie było żadnego przyjęcia. Czasem ktoś umierał. W Leoncinienie było cmentarza i ciała zabierano do Zakroczymia. Teraz w Leoncinie mieszkało niewielu młodych. Wyjeżdżali do Zakroczymia, Nowego Dworu, Warszawy,czasem do Ameryki. Ich listy, jak listy Samuela, byty 219. niezrozumiałe, żydowski mieszał się w nich z językamikrajów, w których mieszkali. Przesyłali fotografie:mężczyznw cylindrach i kobiet ubranych wymyślnie niczym dziedziczki. Również Berl i Berlicha dostawali takie fotografie. Leczwidzieli coraz gorzej, a anion, ani ona nie mieli okularów. Ledwie rozpoznawalizdjęcia. Samuel miał synów i córkio nieżydowskich imionach, i wnuki, które się pożeniłyi miały już własne dzieci. Ich imiona były takdziwne,żeBerl i Berlicha nigdy nie mogliich zapamiętać. Aleco tozaróżnica? Ameryka była daleko, po drugiej stronieoceanu, nakońcu świata. Nauczyciel Talmudu, któryprzybył do Leoncina, powiedział, że w Ameryce ludziechodzą do góry nogami. Berl i Berlicha niemogli tegopojąć. Jak tomożliwe? Aleskoro tak twierdzi metamed,to musi być prawda. Berlichazastanawiała się przez chwilępo czym stwierdziła: - Można przywyknąć dowszystkiego. Ina tymstanęło. Odzbytniego myślenia, Boże uchowaj,można rozum postradać. Pewnego piątkowego ranka, gdy Berlicha mieszałaciasto na szabasową chałę, drzwi się otworzyły i do domuwszedł jakiś elegancki pan. Był tak wysoki, że musiał siępochylić, by przejść przezpróg. Nosił bobrową czapkęi płaszcz obszyty futrem. Towarzyszył mu Chaskiel, wozakz Zakroczymia, który niósł dwie skórzane walizy z mosiężnymi zamkami. Zdziwiona Berlicha podniosła wzrok. Pan rozejrzał się ipowiedziałdo woźnicy w jidysz: - To tu. - Wyjął srebrnego rubla i zapłacił mu. Tenpróbował wydaćresztę, ale pan powiedział: - Możecieodejść. Kiedy woźnica zamknął drzwi, pan rzekł: 220 - Matko, to ja, twój syn Samuel,Sam. Gdy Berlicha usłyszała te słowa, nogi się podnią ugięły. Dłonie, do których przywarły kawałki ciasta, osłabły. Panobjął ją i ucałował w czoło i w oba policzki. Berlichazagdakała jak kura: - Mój syn! Wtym momencie wrócił zdrewutni Berl, niosąc drewno. Za nim podążała koza. Gdy Berl zobaczył eleganckiegopana całującego jego żonę, upuścił drwa i wykrzyknął: - A to co? Panzostawił Berlichę i objął Berła. - Ojcze! Berl zaniemówił na dłuższą chwilę. Chciał wymówićświęte słowa, jakie wyczytał w Biblii tłumaczonej najidysz, ale nic nie mógłsobie przypomnieć. Potem zapytał: - Czyśty jest Samuel? -Tak, ojcze, ja jestem Samuel. - Niech pokój będzie ztobą. Berl uścisnąłdłoń syna. Niebył jeszcze pewien, czy nierobi się z niego głupka. Samuelnie był tak wysokii potężny,jak ten mężczyzna, ale Berl przypomniałsobie,żesyn miał ledwie piętnaście lat, kiedy opuścił dom. Musiał urosnąćw tym dalekim kraju. Berl zapytał: - Dlaczego nie zawiadomiłeśnas, że przyjeżdżasz? -Nie dostaliście mojego telegramu? - zapytał Samuel. Berl nie wiedział, co to jest telegram. Berlicha wytartaręcez ciastai objęła syna. Znów ją ucałował. - Matko. Czy nie dostaliście telegramu? - Czego? Jeżeli tego dożyłam, umrę szczęśliwa- powiedziała Berlicha zdumiona swoimi słowami. Berl równieżbył zdumiony. To były te właśnie słowa,które powinien był powiedzieć wcześniej, gdyby zdołał jezapamiętać. Pochwili Berl opanował się. 221. - Pesia, oprócz czulentu musisz zrobić podwójny cymes na szabas. Wieki całe minęły od czasu, kiedy Berlpo raz ostatninazwał Berlichę jej imieniem. Gdy się do niej zwracałmówił: "słuchajcie" albo: "mówcie". Tylko młodzi albo ciz wielkich miast zwracają się do swoich żon poimieniu. Dopiero terazBerlicha zaczęła płakać. Łzy popłynęły jejz oczu i wszystko przyćmiły. Potem zawołała: - Dziśjest piątek, muszęprzygotowaćszabas! - Tak,musiała zagnieść ciasto i upleść chały. Mając takiegogościa, należałozrobić więcej czulentu. Zimowe dni sąkrótkie, trzeba się spieszyć. Syn zrozumiał, co ją niepokoi, i powiedział: - Pomogę ci, matko. Berlichapróbowała się roześmiać,ale wydobyła z siebietylko urywany szloch: - Co ty mówisz? Boże broń! Pan zdjął płaszczi marynarkę i został tylko w kamizelce,z której kieszonki zwisał złoty łańcuszek od zegarka. Zawinął rękawy i podszedł doniecki. - Matko, w NowymJorku przez wiele latbyłem piekarzem - powiedział i zacząłmiesić ciasto. -Co takiego! Jesteś moim ukochanym synem, któryodmówi za mnie Kadisz. Zabrakło jejtchu. Opuściły ją siły i osunęła się na łóżko. Berl rzekł: - Kobieta zawsze pozostaniekobietą. - I poszedł dokomórki po drewno. Kozaprzycupnęła obok pieca, ze zdziwieniem przyglądając się obcemu,wysokiemu człowiekowi w dziwnymstroju. Sąsiedzi usłyszeli dobrą wieść, że syn Berła przyjechałz Ameryki, i przybyligo powitać. Kobietyzaczęły pomagać 222 Berlisze w przygotowaniu szabasu. Niektóre się śmiały,inne płakały. Izba pełna była ludzi, jak na weselu. PytalisynaBerła: - Co nowego w Ameryce? AsynBerła odpowiadał: - Wszystko w porządku. -Czy Żydzidobrze tam żyją? - Tam biały chleb jesię codziennie. -Czy mimo to pozostają Żydami? - Nie jestemprzecież gojem. Berlicha pobłogosławiła świece i ojciec z synem poszlidomałej bóżniczki po drugiej stronieulicy. Spadł świeżyśnieg. Syn robił duże kroki, a ojciec napominałgo: - Idź wolniej. Wbóżnicy Żydzi recytowali psalmy Chwalmy Panai Przyjdź, mój Oblubieńcu. Na dworze cały czas padałśnieg. Pomodłach, kiedy Berl i Samuel opuściliświętemiejsce, miasteczko zmieniłosię nie do poznania. Widaćbyło tylko zarysy domów iświece w oknach. Samuelzauważył: - Nic się tu nie zmieniło. Berlicha przygotowała faszerowaną rybę,rosół z kuryz ryżem, mięsoi cymes. Berl odmówił kidusz nad rytualnym kieliszkiemwina. Rodzina jadła i piła, apo posiłkuzrobiło się tak cicho, żesłychaćbyło cykanie domowegoświerszcza. Syn mówił wiele, ale Berli Berlicha małocorozumieli. Jego żydowski był inny, pełen obcych słów. Po końcowym błogosławieństwie Samuel zapytał: - Ojcze, cozrobiłeś z tymi pieniędzmi, które ci przesłałem? Berl uniósł siwe brwi: - Sątutaj. 223. - Czy nie dałeś ich do banku? -W Leoncinie nie mabanku. - Gdzie je trzymasz? Beri zawahał się. - Nie wolno dotykać pieniędzy w szabas, ale ja ci pokażę. - Przykucnął przy łóżku i począł wyciągać cościężkiego. Pojawił się but zcholewą wypełniony z wierzchusłomą. Berl wyjął słomę i syn zobaczył pełnozłotych monet. Podniósł but. - Ojcze, to majątek! - krzyknął. - Nu. -Dlaczego ich nie wydaliście? - Na co? Dzięki Bogu mamywszystko. - Dlaczego nie podróżowaliście? -A dokąd? Tu jest nasz dom. Synzadawał jedno pytanie po drugim, ale odpowiedźBerła była stale ta sama: nie potrzebowali niczego. Ogród,krowa, koza, kurydawały im wszystko, czego potrzebowali. Syn powiedział: - Gdyby złodzieje otym wiedzieli,wasze życie byłoby wniebezpieczeństwie. - Tu nie ma złodziei. -A co się stanie z pieniędzmi? - Zabierzesz je. Powoli Berl i Berlicha przyzwyczaili się do syna i jego zamerykanizowanego jidysz. Teraz Berlicha słyszała golepiej. Nawetprzypomniała sobiejego głos. Syn mówił: - Może zbudujemy większą bóżnicę? -Ta, którą mamy,jest wystarczająco duża. - Może przytułek? -Nikt tu nie śpi na ulicy. Następnego dnia,po sobotnim obiedzie, goj zZakroczymia przyniósł jakiś papier - był to telegram. 224 Beri i Berlicha zdrzemnęli się. Zaczęli chrapać. Równieżkoza zasnęła. Syn nałożyłczapkę i płaszcz i wyszedł naspacer. Kroczył przez rynek. Wyciągnął rękę i dotknąłdachujednego z domów. Chciał zapalićcygaro, ale przypomniał sobie, że w szabas jest to zabronione. Miał ochotępogadać z kimś, ale zdawało się, że cały Leoncin usnął. Wszedł do bóżnicy. Siedziałtu starzeci odmawiał psalmy. Samuel zapytał: - Modlicie się? -A cóż innego można robić na starość? - Czy starczawam nażycie? Starzec nie zrozumiał. Uśmiechnąłsię, pokazując bezzębne dziąsła, i odpowiedział: - Jeżeli Bóg daje zdrowie, można żyć. Samuel wrócił do domu. Nastał zmierzch. Beri poszedłdo bóżnicy nawieczorną modlitwę,a syn został z matką. Izba pełna byłacieni. Berlicha poczęła uroczyście odmawiać modlitwę: - Boże Abrahama,Izaaka, Jakuba, obroń biedny ludIzraela. Mija święta Sobota, nadchodzi upragniony tydzień. Niech będzie to tydzień zdrowy, dostatnii pełendobrych uczynków. - Matko, nie musisz się modlić odostatek -powiedziałSamuel. - Jesteś już bogata. Berlicha nie słyszała albo udawała, że nie słyszy. Jejtwarz skryła się w cieniu. W półmroku Samuel włożył ręckę do kieszeni, dotknąłpaszportu, książeczki czekowej iakredytywy. Przybył tuz wielkimi planami. Walizkimiałpełne prezentów dlarodziców. Chciał obdarowaćcałe miasteczko. Przywiózłnie tylko swoje pieniądze, ale i fundusze TowarzystwaLeoncińskiego z Nowego Jorku, które zorganizowało balna rzecz miasteczka. Ale miasteczko niepotrzebowało 225. niczego. Z bóżnicy dochodziły chrapliwe śpiewy. Świerszcz,przez cały dzień milczący, zaczął głośno cykać. Berlicha poczęła siękołysać, recytując strofy odziedziczone po matce i babkach: Niechaj owieczkiświęte Łaską Twą będą objęte, Torą,uczynkiemdobrym, Bądź dla nich Panem szczodrym. Niech odzieniem i chlebem się wszą I za Mesjaszem spieszą. przet. Pawet Śpiewak Ą Wywiad Spotkałem w życiu wiele zbuntowanych kobiet, alepierwsza z nich wryła mi się głęboko w pamięć. Miałemwówczas zaledwiedziewiętnaście lat i byłem korektoremw "Literarisze bleter", literackim piśmie żydowskim. Redaktor zlecił mi wywiad z ważną, przybyłąwłaśnie doWarszawyosobistością - doktorem GabrielemLevantesem, sędziwym filozofem, eseistą i estetą, który ostatniedwadzieścia lat spędził w Berlinie, redagując encyklopediężydowską. Kilka dni wcześniej, w Związku Literatów,miałem okazję bliżej się mu przyjrzeć. Był niskii przygarbiony, miał nazbyt szerokie jak na swój wzrost ramionai sterczącyniczym u ciężarnej kobiety brzuch. Głowęokalała mu wielka grzywasiwych włosów. Jego brodai wąsy też były siwe. Jedynie w krzaczastych brwiachmożnabyło dostrzec kilka czarnych włosków. Wyzierałyspod nich czarne, świdrujące oczka jeżozwierza. Miał nasobie sięgającą kostek pelerynę i pilśniowy kapeluszz szerokim rondem. Autor artykułu zamieszczonegow żydowskiej gazecie warszawskiej przekonywał, że nikt nigdynie widział go bez parasola i bez cygara w ustach. Żartowano, że nie rozstaje sięz cygarem nawet podczas snu. Ten wywiad byłmoimpierwszymdziennikarskim zadaniem i przygotowywałem się do niego kilka dni naprzód. Poprzedzającej nocy prawie nie spałem. O jedenastejzadzwoniłem do hotelu Bristol, gdzie zatrzymał się doktorLevantes. Wydawało mi się, że ma kłopoty zesłuchem, bo 227. każde słowo musiałem powtarzać po trzy razy. Wrzeszczał do słuchawki, jakbymbył głuchy: - Młodzieńcze, proszę być tu punktualnie o czwartej -ani sekundy później! Piętnaście po trzeciej wyszedłem z mieszkania na Nowolipkach i powędrowałem w kierunku Bristolu. Za dwanaścieczwarta dotarłem dohotelu. Nadworze było zimno,zaczął padać rzadki, kłujący śnieg. Chodziłem tami z powrotem przed wejściem, żeby, uchowaj Boże,nie zjawićsięzbyt wcześnie. Moje zimowe palto nie miało watoliny,więcdygotałem z zimna. W pośpiechu, obawiając sięspóźnienia, zapomniałem o szaliku i kamaszach. Hotelowyportier w uniformie z pozłacanymi guzikami i generalskimi epoletami mierzył mnie podejrzliwym wzrokiem. Przed hotelem zatrzymywały siędorożki, a nawet taksówki, które należały w tamtych czasachdo rzadkości. Wietrzny zimowy dzień był krótki i wcześnie zapalonouliczne latarnie. Na niebie połyskiwałfiolet zachodzącegosłońca. Wciąż spoglądałem na zegarek, który zdążył jużzaparować. Trzy minuty przedczwartą postanowiłemwejśćdo hotelu, ale portier w białych rękawiczkach zatrzymał mnie. - Ej, a dokąd to? -Do doktora Levantesa. - Zdaje się, że jest u niego jakaś kobieta. Po pewnym wahaniu portier wyraził zgodę na mojeodwiedzinyu doktora Levantesa, ale musiałem wspinaćsię na trzecie piętro po schodach, ponieważ okazało się, żewinda jest zarezerwowana dla bardziej szacownych gości. Portier kazał mi wytrzeć buty, bym nie zabrudził dywanu pokrywającegomarmurowe schody. Punktualnie o czwartejnacisnąłem dzwonek i doktorLevantes otworzyłdrzwi. Miał na sobie długi szlafrok 228 przepasany szarfą, ana nogach parę ogromnych bamboszy. Od razu dostrzegłem kobietę,o której wspominałportier. Siedziała na sofie naprzeciw biurka doktora,ubrana w krótką, sięgającą kolanspódniczkę o modnymkroju. Wydawało mi się, że musi byćdobrze po trzydziestce, albo może nawet koło czterdziestki. Miała nasobiekapelusz przypominający kształtem odwróconygarneki botki opinające silnie umięśnione łydki. Była bez makijażu i zdawało mi się, że jej twarz o wydatnych kościachpoliczkowych nosiślady po ospie. W prawejręce trzymałazgaszonego papierosa. Doktor Levantes wskazał mi sofę,a sam usiadł napluszowym krześle, twarzą do nas obojga. Na brzegubiurka zauważyłem cienką, nieoprawioną książeczkę,właściwie broszurę. Udało mi się odczytać tytuł i nazwiskoautorki, umieszczone na pierwszej stronie: Machla Krumbejn, Naga prawda. Doktor Levantes uniósł broszurkę zapomocą kciuka i palca wskazującego, przyglądał jej sięprzez chwilę,po czym ostentacyjnie odłożyłją z powrotemna biurko. - Będzie pan musiał poczekać chwilę na wywiad - zwrócił się do mnie. - Ta kobieta przyszła do mnie bezzapowiedzi. Uważa się zapoetkę. - Spojrzał na kobietę. - Pani mówiła,że skąd pochodzi? Kobieta wymieniła nazwę jakiejś wioski. - Gdzieleży ta zapadła dziura? - spytał doktor Levantes. -Moja droga pani - ciągnął ze złością - ten młodzieniec tojeszcze osesek, najpewniej wychowanek jesziwy,dopiero co wykluł się z jaja i nie mogę psuć go cytowaniempaniwierszydeł. Pojmuję jużpani postawę. Sztuka jesttak święta, że wszystko, co mówisię w jej imieniu, jestkoszerne, nawet świńska noga gotowana w sadle. Panipozwoli, że powiemwprost: pornografia nie jest literaturą. 229. Celem literatury jest podnoszenie na duchu, wprowadzanie czytelnika w świat tego, co piękne i wzniosłe, a niepobudzanie jego najniższych instynktów. Wiem, że powojnie pojawiły się wliteraturze nowe prądy - w Niemczech, we Francji, azwłaszczaw Rosji, wśród bolszewików. Wywróciliwszystko do góry nogami. Zło jest dobrem,brzydotajest piękna, krzywejest proste. W Berliniemieszka niejaki Rilke. Nosi swoje wiersze w worku,niczym domokrążca. Nie sposóbzrozumieć słowa z tego,co ci poeci piszą. Głoszą "powrót do chaosu", ale ja jestemna coś takiego za stary, a ten młodzieniec za młody. W Rosjijest taki szaleniec,niejakiMajakowski, którynapisałpoemat o obłoku w spodniach. Zachwycająsięnim. Jak obłok może nosić spodnie? Przecież to tylkopara! Równie dobrze mógłby nosić getry i futro. Niektórzyz tych tak zwanych poetówto Żydzi. Jak nazywasię tawariatka? Lasker czy jakoś tak. Dobrze, mogę jeszczezrozumieć, kiedyto wszystko dzieje się w Berlinie czywParyżu, a nawet w Petersburgu, Piotrogrodzie, czyjakgo tam teraz zwą. Te miejsca zawsze roiły się odfuturystów, dadaistów, nihilistów i wszelkiej maści"istów". Alejak to możliwe, by kobieta z przyzwoitego żydowskiegomiasteczka mogła używać tak plugawego języka? Próbujepani naśladować tych szaleńców z Sodomy i Gomory? - Nikogo niepróbuję naśladować - odezwała się kobietaniemal męskim głosem. - Ale skoro każda bez wyjątkuludzka istota, od kołyski aż po grób, myśli o stosunkachseksualnych, jak poezja może pomijać ten temat? - Każda ludzka istota? - wykrzyknął doktor Levantes. - Nie myślę otym nawet godziny tygodniowo. Podobniemój nieżyjącyjuż wielki przyjaciel,profesor HermannCohen. Gdyby mózg ludzki był nieustannie zajęty myśląo rozpuście, człowiek wciąż jeszcze by skakał po drzewach 230 jak małpa iżyt w jaskini. W Wiedniu mieszka niejakidoktor Freud, skończony dyletant,kawał szarlatana, którypróbuje dowieść, że wszyscyjesteśmy bandą seksualnychmaniaków. Usiłuje stać się Newtonem od ludzkich zachowań. Ma całązgraję pochlebców. Mogę zadać paniosobiste pytanie? - Oczywiście, panie doktorze - odrzekła kobieta. -Ma pani mężaczy jest wolna? - Miałammęża. -Co się z nim stało? - Rozwiedliśmy się. -Mogę spytać dlaczego? - Może pan pytać o wszystko. Zostawiłam go, bomnienie zaspokajał. Zanim powiedział dobry wieczór, było jużdobranoc. Był szybki jak królik. Chociaż byłem taki młody, domyśliłem się, o czymmówi i zarumieniłem się. Czytałem jużksiążkę profesoraForelao sprawach płci i zaglądałem już chyba nawet doKrafft-Ebinga. Doktor Levantes zaczął charczeć i pokasływać. Wyjął z kieszeni chustkę do nosa i splunął w nią. Kobieta podniosłasię. - Paniedoktorze - odezwała się - w gazecie był artykuło panu. Napisali, że jest pan niezależnymmyślicielem. Topowód, dlaktórego zjawiłam się tutaj. Teraz widzę, żeżywipan te same przesądy, co wszyscy fanatycy. Każdegodnia dziękuje pan pewnie Bogu, żeniestworzyłpanakobietą. Pozwolę sobie powiedzieć, doktorze, że o ile panzna wiele ksiąg, toja znam życie. W czasie wojny nasząwioskę zajęli Austriacy,którzy najpierw przywlekli cholerę, a potem głód. Wiele dziewcząt i kobiet zajmowało sięszmuglem. Chowały mięso podsuknie i przemycały je dodawnej Galicji. W drodze powrotnej szmuglowały tytońi inne towary, które mogły ukryć wbieliźnie. Byli wówczas 231. tacy specjalni żandarmi, Finanzer, którzy czatowali w przygranicznych lasach. Kiedy złapaliktórąś z tych kobiet,zmuszali ją, żeby się rozebrała, apotem robili z nią, cochcieli. Mogę opowiedzieć panu, doktorze, jedno takie zdarzenie. - Nie chcę tego słuchać! Nie chcę tego słuchać! - wykrzyknął doktor Levantes. -Jeśli chce mi panipowiedzieć,żewiększość ludzi pozostała nadal zwierzętami, to będęmusiał się z panią zgodzić, ale poezję pisze się dla tych lepszych istot,nie dla motłochu. - Pańskie lepsze istoty tak samo interesują się seksem jak motłoch - odparła kobieta. - Wszystko, co pan, doktorze, nazywa kulturą, musi się z tym wiązać. Czym jestteatr? Co malują malarze? Corzeźbiąrzeźbiarze? Piersi,brzuchy, tyłki. Proszę kazać temu młodzieńcowi wybieraćmiędzynajwspanialszą książką i lubieżną samicą, a zobaczypan, co wybierze - Niechpani będzietak dobra i wynosi się stąd! - zawołał doktor Levantes. Zrobiło się już tak ciemno, że twarzkobiety zmieniła się w kłębowisko cieni. W zimowym zmierzchu skrzyłysię tylko jej oczy. Chciałem powiedzieć, że wybrałbymraczej dobrą książkę niż samicę - może po to,by przypodobać się doktorowi Levantesowi - ale zaschłomi wgardlei oblał mnie pot. Kobieta cofnęła się i zawahała. Naglepodbiegła do mnie i tak mocno chwyciła mnie za nadgarstek, żeomal niezawyłem z bólu. - Będę czekać na pana na dole- szepnęła i pocałowałamnie za uchem. Trzasnęła drzwiami ztaką siłą, że zadzwoniły szyby w oknach. Doktor Levantes wrzasnąłza nią: - Dziwka! Ladacznica! Szmata! Zachwiał się i rzekł, łapiąc powietrze: - Nie poznaję już moich polskich Żydów. 232 ii Sporządziłem długą listę pytań, ale kiedy tylko zadałempierwsze z nich,doktor Levantes zacząłwygłaszać długieprzemówienie. Dmuchał mi prostow twarz dymemz cygara imówił o wszystkim naraz:o Zmierzchu ZachoduSpenglera, Ewolucji twórczej Bergsona, Deklaracji Balfoura, rewolucji bolszewickiej, a nawet teorii względnościEinsteina. Raz za razem atakował Freuda. Choć para ażsyczała wkaloryferach, szyby okienne pokryły się mroźnymi wzorami. Zapisywałem uczone słowa doktora takszybko, jak mogłem, ale mój umysłopanowany był jednąmyślą: Czy Machla Krumbejn rzeczywiście będzie namnie czekać? Było zbyt zimno, żeby wystawać na dworze. Doktor Levantes jakby wyczuł, że oniej myślę, bopocząłzbijaćjej argumenty. Porównał "ludzkie afekty", jaknazywałje Spinoza, do wybuchu wulkanu. Trzeba unikaćrozżarzonej lawy, a nie próbować w niej pływać. - Jest tylko jedno pytanie - ciągnął - dlaczego Homosapiens został obdarzony przez Boga czy teżnaturę takąilością emocji? Jaka jest ich biologicznafunkcja? AniPlaton, ani Spinoza, ani Schopenhauer nie potrafią w istocie tego wyjaśnić. Minęły dwiegodziny, a doktorLevantes wciąż napawałsię własnymi słowami. Pokójwypełnił się kłębami dymuz cygara. Wydawało mi się, że dym wydobywa się nietylko z ust i nozdrzydoktora, ale też z jego owłosionychuszu, brody, a nawet spod kamizelki, jak gdyby paliłsię w środku. Kiedy w końcu wyszedłem, kolana midygotały i kręciło mi się w głowie. Otworzyłem drzwina ulicę, zaciągnąłem się głęboko mroźnym powietrzemi ujrzałem Machlę Krumbejn. Stała przed oknem wystawowym, które było podgrzewane maleńką gazową233. lampką, mającą ochronić je przed zamarznięciem. Dotknąłem jejramienia. Kobieta wzdrygnęła się. Spytałem,czy przezcały czas czekała na dworze. Jej twarz zbielała od zimna,ale oczyjaśniały dziewczęcą radością. - I cóż z tego? - powiedziała. -Jestem przyzwyczajona i do zimna, i do czekania. Zajmowałamsię szmuglem wednie i w nocy, a było wtedy zimno jak na Syberii. Dlaczegoten wywiad trwał tak długo? Chodźmy gdzieś. Jestem jak sopel lodu. - Dlaczego nie poczekała paniw hallu? -Portier mnie przegonił. Pewnie nie spodobał musię mójubiór. Jeden żebrak lubi dać po nosie drugiemu. Ma pan z sobą jakieś pieniądze? Jajestem bez grosza. Chwyciła mnie poufaleza ramię. Pobliskie restauracjeikawiarnie były nie dla takich jak my. Poszliśmyw kierunku Senatorskiej i dalej, dodzielnicy żydowskiej. Machla przez cały czas mówiła: - Co tobył zawywiad? Gdzie ma być opublikowany? Poszłam do Związku Literatów, aleportier nie wpuściłmnie do środka. Gdyby wiedzieli, co piszę, wyrzucilibymnie przez okno. Pan mówił, że jak pan się nazywa? Nigdy nie widziałam pana nazwiska w druku. Musiałamwydać mojąksiążeczkę za własne pieniądze. Dlatego terazjestem bankrutką. Co pan pisze? - Chcę pisać opowiadania. -Ach, opowiadania? Będzie pan przynajmniej pisaćprawdę, czy woli pan koloryzować i upiększać, tak jak ciwszyscy kłamcy? Wygląda pan na uczciwego chłopca, alekiedy tegryzipiórki przyjmą pana do swegogrona, staniesię pan takim samym oszustem jak oni. - Co nazywa pani prawdą? 234 - Nagą prawdę. Kiedytamci austriaccy żandarmi kazalimi się rozebrać do naga, myślałam, że umrę ze wstydu. Ale kiedy musisz to zrobić, niema rady. Dzięki Bogu, żebyło lato, a nie zima. Zrobili ze mną co chcieli- czterechmężczyzn, jeden bardziej jurny od drugiego. Potem splunęlina mnie i zostawili, jakby nicsię nie stało. Leżałamtam i długo płakałam, nim nie zrozumiałam, że to, cosięstało,nie było w końcu takim nieszczęściem. Wtedywłaśniepo razpierwszy zdałam sobie sprawę, że to jest to,do czego zostałastworzona kobieta. - Do gwałtu? -Tak. Wzdrygnąłem sięna te słowa. Weszliśmy do małegobaru z wiszącym nad wejściemwizerunkiemkrowy;znak,że podają tu mleczne potrawy. Choć nie byłem jeszczewówczas wegetarianinem, jadałem tu często, bo było tanio. Właścicielka, starsza kobieta,gojka, przyniosła nam kaszęgryczanąz mlekiem, chleb,śledzia i kawę z cykorią. Choć wobec kobiet byłem wyjątkowo nieśmiały, w towarzystwie MachliKrumbejn,która, sądząc z wyglądu,mogłaby być moją matką, amówiła jak dziwka, poczułemsię pewnie. - Coby było, gdyby wtedy zaszła pani w ciążę? -spytałem. - Nie zaszłabym - nie mogę miećdzieci. Żyłam siedemlat z moim mężem i pozostałam bezpłodna. On byłdo niczego,więc po paru latach zaczęłam brać sobiekochanków. - Jakich? -Takich, jacy się trafiali - Żyd, chrześcijanin, woźnica. Raz kochałam się z chłopcem,którydopiero co opuściłcheder i miał ledwo dwanaście lat. Zaczęłam czytaćpowieści i uświadomiłam sobie, że wszyscypisarzeto 235. bezwstydni kłamcy. Bezustannie owijają wszystko w bawełnę i nigdy nie dochodzą do sedna. Bez końca plotąo miłości. Niema miłości. To wszystko zwykła fantazja, gruszki na wierzbie. - Ja sam byłem śmiertelnie zakochany w dziewczynie -powiedziałem. Z trudem powstrzymywałem się od drżenia. - Śmiertelnie, tak? I co się stało? - Nic. -Tak to się właśnie zawsze kończy. Miłośćto nic innego jak przewlekła choroba. Człowiek powinien od razudostawać to,czego chce, zamiast karmić się sentymentalnymbełkotem. Masz teraz kogoś? - Właściwienie. -Możesz mnie mieć dziś w nocy, jeśli chcesz. Potrzebujemy tylko łóżka. - Mieszkam u obcychludzi. -Masz pokój dla siebie? - Trzeba przejść przez ich salon. Tam jest dziewczyna i my. -Kochasz się w niej? - Czytamy razem książki. -Jakie książki? - Różne - biologiczne, psychologiczne. Ostatnioczytaliśmy Flammariona. - Kto to? -Francuski astronom. - Twoja dziewczyna jest dziewicą? -Tak, ale my nigdynie rozmawiamy o takich rzeczach. - Weźmniez sobą do domu - zaproponowała MachlaKrumbejn - to z nią pomówię. Te koszerne dziewice bojąsię mnie jak diabeł kadzidła. - Nie mogę. 236 - To znaczy,że nie jesteś mężczyzną, tylko baranem. Zabrałabym ciędo siebie, ale zatrzymałam się u starejciotki, a ona ma tylko jeden pokój i jedno łóżko. Jestpobożna niczym rabinowa. Jak noc długa stęka i mamrocze święte wersety. Niedajemi spać. Jej mąż, a mójwuj, Nachum, umarł dwadzieścia dwa lata temu,a onanigdy nie dotknęła innego mężczyzny - ciągle jest wiernamojemu wujowi. Otodo czego ci wszyscy kłamcy i bigocidoprowadzają kobiety. Chciałem jejodpowiedzieć, ale ścisnęło mnie w gardle. Wyjęła ztorebki broszurkęi powiedziała: - Masz, czytaj. To moja książka, Naga prawda. Było tamwszystkiego trzydzieści dwie strony, każdywers liczyłnajwyżej cztery, pięć słów. Całość zajęła mipiętnaście minut. Nigdy dotąd nie czytałem takich sprośności. Nie wiedziałem,co we mnie silniejsze: namiętnośćczy obrzydzenie. Zerknąłem na autorkę. Uśmiechnęła się,pokazującduże, silne zęby. - Czytałeś kiedy taki gorący towar? - zapytała. - Nigdy. -Mój ojciec był kohenem. W dawnych czasach skazalibymnie na stos. Tak jak jest napisane w Pięcioksięgu. - Tak. -Jeśli masz dziesięć złotych, możesz mnie zabrać dojakiegoś taniego hoteliku. - Trzeba pokazać paszport. Nie mamdziesięciu złotych,a poza tym muszę zapłacić rachunek. - Jest kilka hoteli, gdzie wpuszczająbez paszportów-odrzekła. - Niemógłbyś pożyczyć trochę pieniędzy? - Teraz? W nocy? Siedzieliśmy w milczeniu. Popatrzyłemwokół, na innestoliki. Wszędzie siedzieli młodzi chłopcy i dziewczęta. Rozmawiali o sytuacji politycznej w Polsce i wieściach 237. dochodzących z Rosji Sowieckiej i z Palestyny. Niektórychznałem. Byli to komuniści, członkowie lewicowego ruchuPoalej Syjon, był nawet anarchista - wegetarianin. MachlaKrumbejn uśmiechnęła się i mrugnęła do mnie. - Mam pomysł - odezwała się. - Pożycz trochę pieniędzyod dziewczyny, zktórą czytasz książki. Zwróciszjej, kiedy ukaże się wywiad. Wiedziałem, że to niedorzeczne, ale wstałem i zapłaciłem rachunek. Powędrowaliśmy razem na Nowolipki i weszliśmy do domu, w którym mieszkałem. Wiedziałem, żemoja dziewczyna, Ilka, wybrała sięz przyjaciółką do kina. Nie mogłem poprosićjej matki o pożyczkę, bo od trzechmiesięcy zalegałem z czynszem. Powiedziałem o tym Machli Krumbejn, a onaodrzekła: - Wszystkie siłysprzysięgły się tej nocyprzeciw nam. Gdyby ten stary idiota, Levantes, nie był takimświętoszkiem, moglibyśmysię kochać wszyscy razem, we troje. - Z takimstaruchem? '. - Uwielbiam staruchów. Niektórzy sąjurniejsi niż młodzi. Moglibyśmy się tak w trójkę nieźle zabawić, ale widać nie było nam topisane. - Wierzysz wBoga? - zapytałem. - Wszystko pochodzi od Niego. Staliśmy wbramie i Machla Krumbejn odezwała się: - Może twoja dziewczyna zaraz wróci z kina. Czasamitakie dziewczyny, jakim sięnie spodoba film, to od razuwychodzą. Ja przestałam chodzić dokina -straszliwiemnienudzi. Mężczyzna poznaje dziewczynęi w chwili,kiedy ją pocałuje,zakochuje się w niej naśmierć. Wszystkiebohaterki są nad wyrazpiękne. Jeśli nie są piękne,nie mają prawa istnieć. Mężczyźnisą zawsze przystojni, 238 bogaci i chętni do ożenku. Kłamstwa, wierutne kłamstwa. W literaturze jest tylko jeden pisarz, który pisze prawdę- Strindberg. Przełożono go na jidysz. To, co mówi onas,kobietach, to prawda. W mojej wsiwszystkie kobiety sąmoimi najgorszymi wrogami. Obrzucają mnie najohydniejszymi wyzwiskami. Dlaczego nie chcesz zabrać mniedo swojego pokoju? Skoro tam mieszkasz, masz prawoprzyprowadzać, kogo chcesz. - Gospodyni nie pozwala. Kiedyś, gdy odwiedziła mniedziewczyna, staruszka kazała zostawić otwartedrzwi. - To z zazdrości. Są jak psy: same nie zeżrą i innym niedadzą. Czy w ogóleuda mi się sprzedać tę moją książkę? Wydrukowano jużpięćsetegzemplarzy. Czy jakakolwiekksięgarnia je ode mnie weźmie? - Obawiam się, że żadna księgarnia niebędzie chciałaich sprzedawać. -Znaczy, jestem już wyklęta także w Warszawie. Wydawcylubelscy nie chcieli podjąćsię druku, ale znalazłamstarego kawalera i on mi wydał- anonimowo, rzecz jasna. Zrobił to dla mnie, bo dałammu to, czego potrzebujemężczyzna. Zaproponowałmi nawet małżeństwo, ale jawyjdę za mąż tylko za Anioła Śmierci. - Czemu tak mówisz? Jesteśjeszcze młoda. - Nie taka znów młoda. -Czymsię zajmujesz w tej swojej wiosce? - zapytałem. - Jestem szwaczką. Kobietyu mnie nie zamawiają, alemężczyźni przychodzą. Szyję imkoszule ibieliznę. Kiedybiorę miarę, lubię ich połaskotać. Oj, chce mi się śmiać! - Cojest takie śmieszne? -Ci hipokryci! Kilka dni temu skończyłam czterdzieścilati postanowiłam, że będę jeszcze żyć pięć lat i ani dniadłużej. Ale przezte pięć lat będęfolgować wszystkimswoim zachciankom. Kobieta taka jakja nie może się 239. zestarzeć. Prezes Bractwa Pogrzebowego ostrzegł mnie,że kiedy umrę, pochowają mnie za płotem, między samobójcami i dziwkami. Powiedziałam mu, że wszystko mijedno, może mnie nawet pokroić na kawałki irzucić psomna pożarcie. Wszystko, copiszą wświętych księgach,tobanialuki. Bóg istnieje, alenigdy nie rozdzielił MorzaCzerwonego. Nigdy nie dałTory. Mojżesz napisał towszystkoz głowy. On sam zadawał się z czarnąkobietą. Kiedy zamykają tu bramę? - Zaraz mogą zamknąć. Wchwili, gdywypowiadałem te słowa, ze swej izby wynurzyłsię stróż z wielkimkluczemi starym, kuśtykającym psem. Rzucił namgroźnespojrzenie i zapytał: - Wy dwoje, wchodzicie czy nie? Zamykam. Machla Krumbejn w pośpiechu zaczęła podawaćmiswój adres. Wpiłami się w usta, a właściwie mnie ugryzła. Dozorca zatrzasnął jejprzed nosem bramę. Zamiast pójśćku pogrążonymw ciemnościach schodom, udałem się nadziedziniec, przystanąłem obok śmietnikai wytarłemsobie chusteczką usta. W przyćmionym świetle jedynejlatarenki wiszącej nad wejściemdojrzałem krew. Ktoś zadzwoniłi stróż poszedł otworzyć bramę. To byłaIlka - mała, z kudłatą jak u owieczki, krótko przyciętączuprynką. Ojciec likizmarł w czasie epidemii tyfusu. Jejmatka sprzedawała używane rzeczy na Kercelaku. Ilkachodziła do gimnazjum, ale oblała końcowe egzaminy. Ostatnio czytaliśmy razem Życieameby. Rozmawialiśmyczęsto o chromosomach, centrosomach i cytoplazmie. Jabyłem po stronie witalistów, a Ilka - mechanicystów. Dyskutowaliśmy również o dziełku Bucharina, poświęconym materializmowi historycznemu orazo książce OttoWeiningera Red icharakter. Kiedy Ilka weszła na dziedziniec i zobaczyła mnie kołośmietnika, spytała: 240 - Dlaczego stoisz tu w tych ciemnościach? Zrobiłeśwywiad? - Tak, zrobiłem. -I co on mówił? - Powiedział, że dziewczynanie została stworzona poto, by czytać o amebach, ale dla mężczyzny, żeby z nimspać - odrzekłem, sam dziwiąc się swoim słowom. Ilka zdawała siębyć bardziej zdumiona ode mnie. Staliśmy przez chwilę milcząc. Potem usłyszałem, jakmówi: - Przynajmniej zdobyłeś się na odwagę, żeby powiedzieć, co myślisz. Kobieta jest dla ciebie niczym więcejjak kawałkiem ciała,prawda? - Tak, to prawda. -Wobectego musimy zerwaćz sobą wszelkie stosunki. - Jeśli tak uważasz. -Po co wystajemy koło tego śmietnika? Chodźmyna górę. Weszliśmy po ciemnychschodach na półpiętro i przystanęliśmy. Objąłem Ilkę. Nie protestowała. Pocałowałemją, a ona oddała mi pocałunek. Poczułem, że jejtwarzpłonie. Odepchnęła mnie i powiedziała: - Jesteś świnia,jak wszyscy mężczyźni. -Taki właśnie jestem. - Gorzko się na tobie zawiodłam. Weszliśmy nakolejne piętro, znów przystanęliśmy i całowaliśmy się. Zza drzwi doszedł mnie płacz dziecka i głosmatkiwyśpiewującej kołysankę najakąś żałobną nutę. - Coza noc- powiedziałaIlka. - Najpierwten obrzydliwy film, któryprzyprawił mnie o mdłości, a teraz twojedziwaczne zachowanie. Czasem myślę,że jedynym wyjściem jest śmierć. - Tak, umrzemy razem, ale przed śmiercią spełnimywszystkie swoje pragnienia. 241. - Dlaczego chcesz ze mną umrzeć? - spytałaIlka. - Przecież mnie nie kochasz. -Nie ma miłości- oznajmiłem. - A co jest? -Tylkopożądanie. - Wszystko niszczysz. Zapukaliśmy do drzwi i matka liki otworzyła. Zawołała do mnie: - Dlaczego masz zakrwawione usta? - Klasnęła w dłonie i wykrzyknęła: - Ty też, Ilka! Nieszczęsna ja i m6] nieszczęsny żywot! Ilka pobiegła do łazienki. Ja udałem się do swego pokoju. Zazwyczajprzed pójściem spać piliśmy herbatęi jedliśmy chleb z dżemem. Tym razem rzuciłem się nałóżko bez rozbierania. Zzadrzwi doszło mnie gderaniestaruchy i zniecierpliwiony glos liki: - Zostaw mnie. Nie nudź. Bądźże cicho. Drzwi otworzyły się gwałtownie i ukazałasię w nichgłowa kobiety. Byłabez peruki, ogoloną czaszkęprzykrywałachusta. Wyjęła już sztuczną szczękę, którą wkładała zwykle do szklanki z wodą. Jej twarz była wykrzywiona. - Bądź takdobryi wyprowadź się zaraz jutro -powiedziała. -Dobrze, wyprowadzę się. - I zapłać to, co mi jesteś winien. -Nie wcześniej, niż opublikuję wywiad. - Jesteś bydlę! - splunęła i zatrzasnęła drzwi. Zgasiłem gazową lampkę i leżałem cicho w ciemnościach. Wciąż jeszcze dochodziło mnie zrzędzenie staruchyi odpowiedzi poirytowanej córki. Zapadłem w głębokisen. W środkunocy poczułem, że ktoś trąca mnie w ramię. Obudziłem się. To była Ilka. Wymruczała: 242 - Tu jest twój kawałek ciała. Wyciągnąłem ręce, chcąc ją przyciągnąć bliżej, ale sięopierała. Pocałowałem ją iprzysiągłem jej miłość, a onaodrzekła: - Bezwstydnykłamca. Minęło pięćdziesiąt lat. Nigdypotem nie słyszałem jużo Machli Krumbejn, ani w Warszawie, ani w NowymJorku, gdzie zamieszkałem po swoim przyjeździe doAmeryki. Szukałem jej małej książeczkiw żydowskichbibliotekach i bibliografiach, ale i książka, i autorkazniknęły bez śladu. Gdy spotykałem kogoś z jej stron,pytałem, czy nie słyszał kiedyś o takiej osobie, ale odpowiedź zawsze była przecząca. Zacząłem powątpiewać,czy tamten epizod w ogóle miał miejsce. Z doświadczeniawiedziałem, że pewne zdarzenia,któreuważałem za prawdziwe,okazywały się później niczym innym, jak snamii majakami. Przez całe lata śniło mi się,że jestem naSyberii. Widziałem syberyjskiemiasteczkai lasy. Wędrowałem przez syberyjską tajgę i syberyjską tundrę. Zawsze, ilekroć budziłem sięw nocy, przez momentwierzyłem, że działo się to naprawdę i dopiero po pewnymzastanowieniu i namyśle zdawałem sobie sprawę, że niemogłem tam być, chyba że we wcześniejszym wcieleniu. Może moje spotkanie z Machlą Krumbejn było więc takimsamymwymysłem. W roku 1974 zostałem zaproszony do Anglii. Miałemwygłosić odczyt na Uniwersytecie Oksfordzkim. Dzień powykładzie bibliotekarka działużydowskiego BibliotekiBodlejańskiej pozwoliłamiprzyjrzeć się książkom i manuskryptom pisanym po hebrajsku i w jidysz. Znalazłemtam niektóre książeczki z powiastkami, które czytałem 243. w dzieciństwie. Byłem dotąd pewien, że przepadły w czasieZagłady. Rozpoznawałem ich wyblakłe okładki, znajomąszatę graficzną, a nawet błędy drukarskie widoczne natych lichych i zużytych stroniczkach. Nagle moje spojrzenie padło na leżącą na metalowej półce broszurkę,pozbawioną stempla bibliotecznegoi obwoluty; właściwiebyły to szczątki książki, której, jak się zdawało, niktnawet nie skatalogował. Mój Boże, to była Naga prawdaMachli Krumbejn! Kiedy wziąłem ją do ręki, kartkirozsypały mi się wpalcach. Bibliotekarkęwezwano dotelefonu i przez te dziesięć minut raz jeszcze mogłemprzeczytać książkę od początku do końca. Nie, to nie byłsen ani złudzenie. Byłatutaj, ze swoimi nieporadnymiwierszydłami, prowincjonalnąmanierą i amatorskim stylem. Znów mnie zdumiała iznów rozpaliła moją wyobraźnię z taką samą niezwykłą siłą, jak wtedy, owego zimowego wieczora w małej wegetariańskiejrestauracyjce. Każdywiersz głosił erotyczne uniesienie kobiety, któranie zna jakichkolwiek literackich konwencji i zupełnieo nie nie dba. Wiejska szwaczka,która pragnie, by wszystkie ludzkie samice zginęły w jakiejś biologicznej katastrofie, a wówczas ona, Machla Krumbejn, pozostaniejedyną kobietą na całym świecie. Wtedy wszyscy mężczyźni, od Hiszpanii po Władywostok, od Alaski po Antarktydę, staną przednią rzędem, aona będziespółkowaćz każdym po kolei - młodym i starym, Chińczykiemi Turkiem, Zulusem i Pigmejem, trędowatym i zboczeńcem, szaleńcem i mordercą. Nie, Machla Krumbejn niebyła idealistką. Pragnęła wszystkich samców wyłącznie dla siebie. Z jakiegoś powodu bibliotekarka zamarudziła przy telefonie,więc czytałem wciąż książeczkę tam i na powrót. Nie pamiętam, kiedy przyszła bibliotekarka anijakwróci244 łemdo samochodu, który na mnie czekał. Przez wszystkielata byłem przekonany, że Machla Krumbejn i jej dziełko,nawet jeśli wogóle kiedykolwiek istniały, spłonęły wTreblince,na Majdanku, w jakimś getcie albo obozie koncentracyjnym. A jednak ten jeden,ostatni egzemplarzprzetrwał,abym mógłgoprzeczytać i ocalić przed niepamięcią. Albo możejakiś przyjazny midemon, skrzat czy chochlik,w magiczny sposóbprzywrócił dziełko do życia i przyniósłje dla mnie z góry popiołów. przet. Anna Zbierska. Rada W czasach, kiedy pracowałem w dziale porad nowojorskiej gazety żydowskiej, wysłuchałem wielu zadziwiającychopowieści. Z reguły przychodzili do mnie czytelnicy,a niepisarze. Jednak tym razem człowiek, który zwrócił się domnie o radę, był poetą. Widywałem go często na spotkaniach Związku Pisarzy Żydowskich iw literackiejkafejce na EastBroadway. Moryc Pińczower - bo tak sięnazywał - z zawodu księgowy, był małym człowieczkiemz żółtawymi, okalającymi łysinę kępkami włosów. Miałzapadnięte policzki,spiczastą brodę, perkaty nos i bursztynoweoczy. Moryc Pińczower ubierał się niczym niegdysiejszyartysta europejski. Nosiłzawsze kapelusz z szerokim rondem, fular i - nawetlatem - getry. Pelerynybyły od lat niemodne, ale Pińczower zawsze przychodziłna nasze literackiezebrania w pelerynie. Przywiózł jąz Warszawy jeszcze napoczątku wieku. Wszedł domojego gabinetu ze słowami: - Pewniesiępan dziwi, co? Ale ja też jestem pańskim czytelnikiem i mamchyba prawo zasięgnąć rady, tak samo jak inni,prawda? - Proszęusiąść. Choć, jak sądzę, przewyższa mnie pan doświadczeniem. - Och, nigdy nie zaszkodzi pogadać o pewnych sprawach. Ostatecznie, czym jest psychoanaliza? Dlaczego katolicytak chętnie się spowiadają? No a czym tak naprawdęjest literatura? Wielu wybitnych pisarzy nazwało swoje 246 dzieławyznaniami: Rousseau, Tołstoj, Górki. UwielbiamDziennik szaleńcaStrindberga. Właściwie wszystkie vvyznania mają w sobie jakiś pierwiastek szaleństwa. Przypuszczam, że słyszał pan o tym, co mi się przydarzyło? Moryc Pińczower uśmiechnął się smutno, obnażającpożółkłe zęby. Znałem tę historię z plotek wCafe Royal. Jego żona,Tamarę, poetka, która nigdy nie znalazławydawcy, opuściła Moryca i żyła z człowiekiem o nazwiskuMarek Lenczner, znanym pisarzem i komunistą. ŻonaMarka, nie mogąc znieść jego nieustannych zdrad, tr^y. krotnic usiłowała popełnić samobójstwo. Sam Lenczrieruchodził za łachudrę i cynika. Tamarę była mała i tłusta,miała wielki biust,trefione, ufarbowane na marchewkowykolor włosy i puszysty, kobiecy wąsik nad górnąwargą. Opowiadała wkółkokilka anegdot, które nie śmieszyłynikogo, prócz niejsamej. Od lat prowadziła wojnę z redaktorami żydowskich gazet i czasopism, obrzucając ich zaplecami stekiem najgorszych wyzwisk. Nikt nie był w stanie zrozumieć, co Marek Lenczner w niej widzi. W literackiej kafejcemówiono, żezobaczył w niej kilka tysięcydolarów, które zdołała uciułać sprzedając w Cafe Royali hotelikach w górachCatskill wydawane własnym sump^tem tomiki poetyckie. Pińczowerowienie mieli dzieci. Powiedziałem do Moryca: - Tak, słyszałem o tym co nieco. -Wie pan pewnie,żeTamarę żyje teraz jawnie z Lencznerem, na oczach całego świata? - powiedział Moryc. - Tak, wiem. -Doszło do tego, że drukują omnie dowcipy w gazetach. - Idioci. Nie czytuję kącików humoru. - Drogi przyjacielu,bardzo dobrzewiem, jak ludzie traktują kogoś takiego jak ja - szlemiel, rogacz, wystrychnięty 247. na dudka mąż. Wie panrównie dobrze jak ja, że gdy ktośkomuś wyrządzi krzywdę, ludzie wytykają palcami ofiarę,a nie winowajcę. Tamarę nie poraz pierwszy zamieniłamnie na jakiegoś szarlatana. Cierpiałemi byłem cicho niedlatego, żebym wierzył, iż trzeba nadstawiać drugi policzek,ale dlatego, że mam nieszczęście ją kochać. Miłośćto choroba,jakiś rodzaj patologii, którą trudnowyjaśnić. Kiedy człowiek ma guza,to z nim żyje - a nawet musi godokarmiać. Faktfaktem, że odkąd Tamarę mnie opuściła,niemogę jeść ani spać. W pracy popełniam błędy i obawiam się, że stracę tych nielicznych klientów, jakichjeszcze mam. Od czasu, kiedy się to wszystko zaczęło, nienapisałemani linijki. To, co powiem, możepana wzburzyć,ale mamnadzieję, że ma pan więcej zrozumienia dlaludzkiej słabościniżci kibice w Cafe Royal. Odkąd tazdradziecka kobieta mnie opuściła, moja miłość do niejrozgorzała takimogniem, że boję się, by mnie fizycznienie strawiła. Interesuję się trochę okultyzmem. Bywajątakie przypadki, kiedy ludzie samorzutniezajmująsięogniem i spalają na śmierć. Oczywiście racjonaliści szydząz takich zjawisk, bo nie przystają one do ich utartychpojęć. A przecieżjeśli uczuciemoże wywoływać rumieniec,powodować zaparcia, biegunki, egzemy, podwyższać ciśnienie, to czemu nie mogłoby wzniecić ognia? Mam słuszność czy nie? - Jestem gotówze wszystkim się zgodzić- powiedziałem. - Ale jak mógłbym panu pomóc? - Przyjacielu, nieprzyszedłem do pana, by się skarżyć,ale żeby zasięgnąć rady - odparłMoryc Pińczower. - Kiedyusłyszy pan, o co chcę spytać,będzie pan myślał, żecałkowicie postradałem rozum. Ale szaleństwoto teżludzka rzecz. Sprawa wygląda tak: Marek Lenczner, tenniegodziwiec, i jego żona, Neche - świętakobieta - mieli 248 mieszkanie, za którenigdy nie płacili komornego, no,może poza tym miesiącem, kiedy się wprowadzili. Niechpan nie pyta, jak mu się to udało. Właściciel domubyłjidyszystą,a na dodatek lewicowcem. Grał trochęrolę filantropa i mecenasa. To było nędzne mieszkanie. Strop przeciekał i kiedy padało, Neche musiała stawiaćnapodłodze wiadra i garnki. Ale co to mogłoobchodzićLencznera? Bywał tamrzadko, zawsze w biegu do swoichkolejnych dziwek. Trwało to, póki żył właściciel. Kiedyzmarł, spadkobiercy podali Lencznera do sądu za niepłacenie czynszui teraz mają go wyrzucić razem z całąjego rupieciarnią. Chociaż taki z niego rozpustnik, niechce dopuścić, żeby Neche wyrzucili na bruk. Poza tym,ma tam swoje książki i rękopisy. Kilka dni temu miałemtelefon odTamarę. Osłupiałem zupełnie, bo nie dzwoniłado mnie od czasu, kiedy odeszła. Powiem w skrócie. Marek Lenczner, ten łajdak, zaproponował, żeby wszyscy,on sam, Neche i Tamarę, przeprowadzili siędo mnie. Ja mam duże mieszkanie i onwymyślił, żebyśmy wszyscyczworo zamieszkalirazem. Ma ponoć nadzieję, żesięznów zaprzyjaźnimy. Poza tymchciałby się wreszcieustatkowae i zacząć pisać swoje pamiętniki, czy Bógjeden wie co. Błagam, niech pan nie patrzy na mniez taką ironią. Wiem, że Lencznerowi nie można wierzyć. Wpierwzabrał mi żonę,a teraz próbuje odebrać mieszkanie, za które - to prawdziwa okazja - płacę grosze. Ale, z drugiej strony,co mogę stracić? Skoronie mogężyć bez Tamarę,przynajmniej będę z nią podjednymdachem. Kiedy człowiek stoi pod szubienicą z pętląwokółszyii przynoszą mu dobrą wieść oodroczeniuegzekucji, nie zadaje pytań ani nie stawia warunków. Neche to przyzwoita kobieta, łagodna jak gołębica. Zrobito, co on każe. Co pan otymmyśli? 249. Jedno oko Moryca zdawało się śmiać, a drugie płakać. - Dlaczego chce pan znaćmojezdanie? - spytałem. - Tak czy owak nie posłucha pan mojejrady. -Możliwe. A jednak chciałbym ją znać. - Myślę, że ten rodzajmiłości to najgorsza odmiananiewolnictwa. A ja wciążjeszcze wierzę, żeczłowiek ma wolnywybór. - Ej! Wiedziałem, że pan coś takiego powie. A może Spinoza miałrację, że wszystko zostało jużwcześniejprzesądzone. Być może decyzja o tym, że Tamarę, Nechei Marek Lenczner będą mieszkać razem ze mną zapadłajuż miliard lat temu, niezależnie od faktu, jak niedorzeczne i perwersyjne może się to wydawać innym. Możewolny wybór totylkozłudzenie. Tak uważał Spinoza. - Jeśli wolny wybór to złudzenie, awszystko jestz góryprzesądzone, to po co pisał swoją Etykę? - zapytałem. - Jaki był sens głoszenia amor dei intellectualis, wolnościpolitycznej icałej reszty, skoro jesteśmy tylko mechanizmami? Spinoza był pełen sprzeczności, tak jak owoc granatu pełen jestpestek. - A jaki byt Kant? - spytał Pińczower. -Jaki był Hegel? Jacy są wszyscy inni filozofowie? Ma panrację. Skorowiedziałem, żenie będę mógł pana posłuchać, nie powinienembył przychodzić po radę. Ale człowiek w takim staniejak ja niepotrafi żyćzgodnie z zasadamilogiki. Panna pewno zdajesobie sprawę,że tęsknota może powodować niewysłowionyból. To całkiem możliwe, żepiekło jest tęsknotą. Winowajcynie smażą się na łożach nabijanych gwoździami, ale siedzą nawygodnychkrzesłach i są dręczeni przez tęsknotę. - Za kim tęsknią? -Za tymi, których zostawili na ziemi - każdyza swoją Tamarę albo swoimLencznerem. Życzęzdrowia i proszęmi nie mieć zazłe tej wizyty. 250 Moryc Pińczowerwyciągnąłmiękką, wilgotną dłoń. Uśmiechnął się, mrugnął do mniei rzekł: - Dziękujęza radę. Adieu. Minął mniej więcej rok. Dowiedziałem się,że MarekLenczner został zaproszony do Związku Radzieckiegoi wyjechał, pozostawiając Neche samą. Stalin jeszczeżył, ale w wywiadach, których teraz udzielał, głosił, żekomunizm i kapitalizm mogą współistnieć. Było jużwiadomo, że zlikwidował większość pisarzyżydowskichw Rosji,chociaż komunistyczna gazeta żydowska w Nowym Jorku niezmiennie zapewniała swoich czytelników, że wszystkiete oskarżenia to wymysły wrogówludu i faszystowskich lokajów. Komuniści mówiący jidysz nadal zbierali pieniądze na faktycznie nieistniejący autonomiczny okręg żydowski,Birobidżan. Opowiadano mi, żemoskiewscy pisarze urządzili na cześć Lencznera wielkie przyjęcie i że stamtąd poleciał on doBirobidżanu. Było to mniej więcej w tym czasie, kiedyw Związku Radzieckim oskarżono żydowskich lekarzyo otrucie kilkurosyjskich przywódców. Wyprowadziłemsię z Nowego Jorku i prawie zapomniałem o MorycuPińczowerze. Mieszkałem w Izraelu, we Francji,w Szwajcarii. Ktoś w TelAwiwie albow Paryżu powiedział mi,że MorycPińczower zmarł; a może wymienił tylkojakieś podobne nazwisko. Kiedy po latach wróciłem doNowego Jorku,nie pokazywałem się już w redakcji naEast Broadway. Rękopisyprzesyłałem pocztą. Przestałem brać udział w spotkaniach jidyszystów i nie chodziłem na odczyty. Aż tu pewnego dnia otrzymałem telefon od sekretarza redakcji. Zecerzgubił stronęjednegoz moich artykułów, więc musiałem udać się na EastBroadway, by uzupełnićbrakujący fragment. Żeby tam 251. dotrzeć, musiałem jechać trzema autobusami. Dopieroten trzeci kursował między Union Square i East Broadway. Minąłem dzielnicę,w której całkowicie zmienił sięskład narodowościowy - miejsce żydowskich emigrantów zajęliPortorykańczycy i czarni. Stare domy zostały zburzone. Nowe pięły się w górę. Tu i ówdzie można było jeszczedostrzec resztki ścian dawnych budynkówze spłowiałymitapetami i łuszczącą się farbą. Najednej z takichścianwisiał portret Mojżesza Montefiore. Niszczycielski młotrozwalał ściany lekkim - zdawałoby się - dotknięciem. Dźwigi wznosiłyfundamenty pod nowe budynki. Najednej z ruder zobaczyłem cztery koty, odbywające niemąnaradę. Miałem uczucie, że pod gruzami leżą pochowaneróżne demony - chochliki i skrzaty, które przekradły siędoAmeryki w czasach wielkiej emigracji, a które wyzionęły tu ducha, nie wytrzymawszy nowojorskiej wrzawy i brakużydowskiej atmosfery. Po poprawieniu artykułu zdecydowałem, że nie pojadę autobusem, lecz przespaceruję się na Union Square,a stamtąd wrócę do domu metrem. Szedłem wzdłużDrugiej Alei. Literacka kafejka wciąż tu jeszcze działała,ale Cafe Royal, gdzie przez wiele lat zbierali się aktorzyi pisarze,została zamknięta, a na jej miejscu otwartopralnię chemiczną. Przystanąłem przed oknem wystawowym, w którym leżałokilka dawno zapomnianych żydowskich książek o wypłowiałych okładkach oraz płyty zestarymi piosenkami teatralnymi w jidysz. Po chwili ruszyłemdalej. I któż tozmierzał w moim kierunku? MorycPińczower - malutki, przygarbiony, skurczony, w wytartym ubraniu. Jego nieliczne, ocalałe jeszcze włosy zrobiłysię zupełnie białe. Tylko w brwiachmożna było dostrzecresztki żółtawego koloru. Idąc powłóczył nogami i pod252 pieral się laską. Tak wielumoich kolegów umarło w^Ąmeryce, bądź zginęło w Europie, że nie wiedziałem już,ktojeszczeżyje, a kto nie. Moryc Pińczower wyciągnął napowitanie kościstą dłoń izagadnął: - Mam nadzieję, że mnie pan poznaje? -Tak. - Nie widzieliśmy się całe lata. Mieszkamy w tym samymmieście, a nie możemy sięspotkać. Chociaż prawdę mówiącNowy Jork to nie miasto, to całe państwo. Al6 J31^ byłemz panem w kontakcie- duchowym, rzecz jasna. Czytujępana. W końcu, kimże jest pisarz? Swoim dziełem. Jawydałem dwa zbiory wierszy - oczywiście własnym sumptem. Wątpię, czy pan je wogóle widział. - Niech je mi pan przyśle,to przeczytam. Nie majuż prawie żydowskichksięgarń. - Tak,to prawdziwa bieda, a przecież instynkt tworzeniaistnieje dopóty, dopóki oddychamy. Przysłałbym panuswoje utwory, ale nie znam adresu. Kiedy vfysyi. am książkina adres pańskiej gazety, giną. Zdaje się, że wciąż jeszczejest trochę ludzi chętnych ukraść żydowską książkę. Samowsobiejest to cudem. - Tak, to prawda -wymamrotałem. -Domyślamsię, żenie pamięta pan mojego nazwiska. Moryc Pińczower. - Pamiętam pana bardzo dobrze. Często o panu myślałem - odparłem. - Naprawdę? Miło mi to słyszeć. Chciałemzapytać go o żonę, ale zapo111111^111' 1^miałana imię. Poza tym, zbytczęsto już słyszałem tęsamą odpowiedź - "Nie żyje". Moryc Pińczower, jakby czytając w moich myślach,odezwał się: - Tamaręjuż nie ma. Odeszła dwa lata temu. Dostałarakai opuściła mnie. W starym kraju było coś takiegojak. 253. galopujące suchoty. Tamarę umarła, można by rzec, nagalopującego raka. Pewnego dnia zachorowała, a kilkatygodni później było już po niej. Opuściła tenpadół tezjak święta. Może to nawet niebył rak. Kiedy lekarzeniepotrafią postawić właściwej diagnozy,mówią, że to rak. Bóg zsyła na świat więcejchorób, niż lekarzesą w stanierozpoznać. Właśnie wczoraj przeczytałem, że w jednymcentymetrze sześciennym tkanki mogą żyć miliony wirusów. A każdyskłada się jeszcze z mnóstwa cząsteczek. Mikrokosmos jest nawet bardziej fantastyczny niż makrokosmos. A pośród tych wszystkich cudowności zjawiasię Anioł Śmierci i unieważnia wszystko. Mogę spytać, dokądpan zmierza? - Na Union Square - odrzekłem. -Idzie panpieszo? - Tak,pieszo. -Mogę panu towarzyszyć? - Oczywiście, będzie mi przyjemnie. Idąc, Moryc przystawał co kilka kroków. Chciałem go zapytać ożonę Lencznera, ale wiedziałem, że prędzej czypóźnieji tak wszystko mi opowie. Mówił do mnie i zarazem do siebie: - Ginie cały świat, co? Kiedy byłemchłopcem, ruch jidyszystów dopiero się rodził. Żyli jeszcze wszyscy nasiklasycy - Mendele, SzolemAlejchend, Perec. Całkiemdobrze pamiętam konferencjęw Czerniowcach. Co zaoptymizm! Niczym nadejście wiosny. Kiedy przybyłemdo Ameryki, w Nowym Jorku istniał nie jeden teatrżydowski, ale dwadzieścia. Cała ta okolica wrzała jakkocioł zideamii ideałami. Teraz wszystko się zmieniło,wszystko jestinne - ludzie, domy, sklepy, upodobania. Którejś nocy, kiedyleżałem nie mogąc zasnąć, przyszłomi do głowy, że jeżeli istnieje Bóg i jest nieśmiertelny, to ile On przez ten cały czasprzeżył? Coby się stało,gdybypostanowił spisać swojewspomnienia? Od czegopowinienzacząć? Cofnąć się o miliard lat? Dziesięć miliardów? Stomiliardów? Strasznie jest myśleć o takichrzeczach, zwłaszcza nocą, kiedy nie można zasnąć. No dobrze, a kto bybył Jego wydawcą? Musiałby pewnie sam siebie wydawać, tak jak ja. Moryc Pińczower roześmiał się, pokazującrząd lśniących, sztucznychzębów. - Może miałby pan ochotę przejść się dalej, wzdłuż Alei B.? Mieszkam tam. - Sam? -Nie, z Neche, wdową po Lencznerze. -Aha. - Pewnie pan słyszał, że do Rosji wyjechał bez niej. Obiecywał, że zabierze ją do stalinowskiego raju, aleco dla Lencznera znaczyła obietnica? Dostała od niegojednąkartkę, nie z Birobidżanu, z Moskwy. To zaproszenie nie było niczym innym, jak pułapką, którą naniego zastawili. Nie wiem, co moglimieć przeciwniemu. Służył przecież wiernie. Bronił każdegoich diabelskiegoczynu. W Nowym Jorku do ostatniego dnia zapewniałwszystkich, żeżydowscypisarze - Bergelson, Markisz,Fefer, Charik, Kulbak - mają się w Rosji znakomicie. Nas wszystkichtutaj, w Ameryce, obrzucał najgorszymiwyzwiskami za naszą podejrzliwośćwobec wielkiegodobroczyńcy, Towarzysza Stalina. Lenczner bardzo dobrzewiedział, że kłamie, ale miał widać nadzieję, żeza pomocątych bezwstydnych kłamstw uratuje swoją skórę, nawypadek, gdyby towarzysze w Rosji oskarżyli go o jakieśodchylenie. Kto wie,co dzieje się w umysłach takichłajdaków. Skoro wiedział, co goczeka, po co tam w ogólejechał? Jest w tym coś z greckiego dramatu. Protagonista255. wie, że wpadnie w otchłań, ale opętany przez fatum,wybiera śmierć zamiast ocalenia. Może pamięta pan, żeprzyszedłem kiedyś zasięgnąć pańskiejrady. Tamarę,Lenczner iNeche przeprowadzili się do mnie i przez kilkatygodni wyobrażałem sobie, że jestem szczęśliwy. Tak, toniewolnictwo. Uczucia są naszymi panami. Dopadają nasniczymzłoczyńcy i szydzą z naszych postanowień. Moisąsiedzi kpili ze mnie inaśmiewali się. Czy byłem naprawdę szczęśliwy? Sięgamy dna cierpień i nazywamy jerozkoszą. Kiedy Lenczner wyjechał, stałemsię, by takrzec, królem. Tamarę w końcuotrzeźwiała i wyleczyła sięze swojego szaleństwa. Jak długo można być pijanym? Przebaczyłem jej. Czy miałem wybór? Nicnie dorównujepotędze miłości. Mam taką swoją teorię, że to AniołŚmierci wplątuje człowieka w sidła miłości. Zatrzymaliśmy się przedzrujnowanym budynkiem i Moryc odezwał się: -Tutaj mieszkam. W tymdomu, na drugim piętrze. Nie mamy windy. Mam nadzieję, że niema pan nicprzeciw wspinaniu się po schodach. Teraz, odkąd Tamaręjest już na tamtym, prawdziwym świecie, Neche stała siędla mniewszystkim - żoną,siostrą, matką. Oczywiście toplatoniczne. Jest pana wierną czytelniczką. Weszliśmy do pogrążonej w mroku klatki schodoweji zaczęliśmy wspinać się po schodach; na każdym półpiętrze Moryc przystawał i dyszał. Wskazał na swoją pierśpolewej stronie: - Ta pompkanie chce już działać - powiedział. - Wkońcu robito odosiemdziesięciu lat. Ile można? Chyba już dość. Kiedy weszliśmy na drugie piętro, Moryc nacisnąłdzwonek u drzwi swojego mieszkania, ale nikt nie odpowiadał. 256 - Albo nie ma jej w domu,albo niesłyszy- odezwał się. -Chwileczkę. Mam klucz. Weszliśmy w wąskikorytarz. Moryc otworzył drzwi dosalonu. Czuć tu było kurzem,lekarstwami i czymśzjełczałym. Nad porwaną sofą z wystającymi sprężynamiwisiał portret Lencznera - młodego, z kręconymi włosami,czarnym wąsem i płonącymioczami, spoglądającego z butą i samozadowoleniem właściwym ludziom, którzy odnaleźli prawdę raz na zawsze. - Toon - powiedziałMoryc Pińczower. - Nigdyniezrozumiem, coTamarę widziała w tym oszuście. Abroniłago do ostatniego tchu. Co do Neche, to prawdziwa męczennica. Ale gdzie jąponiosło? Jesteśmy tylko dwojgiemstarych ludzi, a ona kupuje tylejedzenia, jakby nas byłodziesięcioro. Trzy czwarte musimy wyrzucać. Ma jakąśmanię kupowania. Ile możemy zjeść? Kawałek grzankii szklanka herbaty wystarczyna całydzień. Dzięki Bogui opiece społecznej mamy wszystkiego aż nadto. Proszęusiąść. Czym mogę pana poczęstować? - Dziękuję, alenie chcę niczego- odparłem. -Niczego? Człowiek musi czegoś chcieć. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. PotemMoryc Pińczower powiedział: - Miał pan wtedy słuszność. Nie powinienem był ichw ogóle przyjmować. Aleco bym zrobił teraz bez Neche? To jedyna osoba, która naprawdę znała Tamarę i byłaświadkiem naszej wielkiej miłości. przet. Anna Zbierska. Kabalista z East Broadway Jak to często bywa w Nowym Jorku, dzielnica zmieniłaswój charakter. Bóżnice zamieniłysię w kościoły,ajesziwyw restauracje lub w garaże. Tu i ówdzie można byłozobaczyć żydowski dom starców, hebrajską księgarnię,miejsce spotkań jakiegoś ziomkostwa z węgierskiego czyrumuńskiego miasteczka. Musiałem kilka razy w tygodniuprzyjeżdżać do centrum, bo pozostała tu jeszcze gazetażydowska, z którą współpracowałem. Niegdyś w narożnejkawiarni można było spotkać żydowskichpisarzy, dziennikarzy, nauczycieli, ludzi zbierających pieniądze naIzrael, i tym podobnych. Jadło siętu naleśniki, barszcz,krepie, siekaną wątróbkę, zapiekankę z ryżu i biszkopty. Teraz bywalitu głównie Murzyni i Portorykańczycy. Głosybyły inne, zapachy nowe. Mimo to nadal wpadałem tu nalunch albo filiżankę kawy. Ilekroćprzychodziłem, zawszespotykałemmężczyznę,którego nazywać będę Joel Jabloner, staregopisarza żydowskiego, specjalizującego sięw kabale. Opublikował książki oIzaaku Lurii, rabinieMosze z Kordoby, BaalSzem Towie, rabinie Nachmaniez Bracławia. Jabloner przełożył część Księgi Zohar najidysz. Pisał też po hebrajsku. Musiał mieć,wedle mojegorozeznania, nieco ponad siedemdziesiąt lat. Joel Jabloner był wysoki, chudy, o żółtawej i pomarszczonej twarzy, błyszczącej czaszce bez jednego włosa,ostrymnosie, zapadniętych policzkach i szyi z wydatnągrdyką. Miał wyłupiaste oczy koloru bursztynu. Nosił 258 wytarty garniturz niedopiętąkoszulą odsłaniającą siwewłosy na piersi. Jabloner nigdy się nie ożenił. W młodościchorowałna suchoty i lekarze wysłali go do sanatoriumw Kolorado. Ktoś mi powiedział, że zmuszano go tamdojedzenia wieprzowiny i dlatego popadł w melancholię. Rzadko kiedy słyszałem,by coś mówił. Gdy się z nimwitałem, ledwo kiwał głową, a często odwracał wzrok. Żyłza kilka dolarów, jakie dawał mu Związek Pisarzy Żydowskich. W jego mieszkaniu naBroomeStreetniebyłołazienki, telefonu, centralnegoogrzewania. Nie jadł ryb,mięsa, a nawet jaj i mleka - tylko chleb, warzywa i owoce. W kawiarni zawsze zamawiał filiżankę czarnej kawyi kompot z suszonych śliwek. Mógł siedzieć godzinami zewzrokiem utkwionym w drzwi obrotowe, kasę lub w ścianę, na której przed laty jakiś chałturnik wymalował rynek na Orchard Street, pełenstraganowi domokrążców. Terazfresk już się łuszczył. Prezes Związku Pisarzy powiedział mi, że chociaż wszyscy nowojorscy przyjaciele i wielbiciele Jablonerazmarli,miał jeszcze krewnych i zwolenników w Izraelu. Częstogo zapraszali, by z nimi zamieszkał. Mogli wydać jegoprace (miał kufry pełne rękopisów), obiecywali mieszkanie, gwarantowali pełną opiekę. Jabloner miał bratankaw Jerozolimie, profesora uniwersytetu. Żyli tamjeszczedziałacze syjonistyczni, którzyuważali go za swego duchowego ojca. Po co więc miał siedziećtu, na EastBroadway, milczącyi zapomniany? Związek Pisarzymógłby wysyłać mu emeryturę, mógł też dostać coś niecośz opieki społecznej, o co się zresztą nigdynie starał. Tuw Nowym Jorku już kilka razy go okradzione. Jakiśchuligan wybiłmu ostatnietrzy zęby. Eiserman, dentysta,który przełożyłna jidysz sonety Szekspira, mówił mi,żezaproponował Jablonerowi zrobieniesztucznejszczęki, 259. ale ten odpowiedział: - Tylko jeden krok dzieli sztuczne zęby odsztucznego mózgu. - Wielki człowiek, ale dziwadło - mówił Eiserman, borując i plombując mizęby. - Możew ten sposóbchceodpokutować za swoje grzechy. Słyszałem, że w młodości wiele romansował. - Jabloner i romanse? -Tak, owszem. Sam znałem nauczycielkę hebrajskiego, Deborę Soltis, która kochała się w nim do szaleństwa. Była moją pacjentką. Umarła z dziesięć lat temu. I Eiserman opowiedziałmi dziwną historię. Joel Jabloner i Debora Soltis spotykali się przez dwadzieścia lat,spędzając czas na długich rozmowach, dyskutując o hebrajskiej literaturze, ciekawych problemach gramatyki,Majmonidesie, rabbim Jehudzie Halewim, ale nigdy niedoszło między nimi nawet do pocałunku. Do największegozbliżenia doszło raz, kiedy sprawdzali znaczenie jakiegośsłowa czy idiomu w wielkim słowniku Ben Jehudy i przypadkiem dotknęli się głowami. Jabloner wpadł w dobryhumor i powiedział: - Deboro, zamieńmy się okularami. - Po co? - zapytała Debora. -O tak, poprostu. Tylko na chwilę. Dwoje kochanków zamieniło się okularami, aleon nie mógł czytać przez jej szkła, a ona przezjego. Zwróciliwięc je sobie i to był ten najbardziej intymny moment w ich życiu. Wkońcu przestałem jeździć na East Broadway. Przesyłałem swoje artykuły pocztą. Zapomniałemo Joelu Jablonerze. Nie wiedziałem nawet, czy jeszcze żyje. Pewnegodnia w Tel Awiwie,gdy wszedłem do hotelowego hallu,usłyszałem oklaski dochodzące z przyległej sali. Drzwibyły na wpółuchylone, więc zajrzałem do środka. Na 260 mównicy stał Joel Jabloner. Miał na sobie alpagowygarnitur,białą koszulę, jedwabną jarmułkę, byłwypoczętyi wyglądałmłodziej. Miałnowe zębyi zapuścił sobie siwą,kozią bródkę. Nie byłem akurat zbyt zajęty,znalazłemwięc wolne krzesło i usiadłem. Jabloner nie mówił współczesnym hebrajskim,ale starym świętym językiem z wymowąaszkenazyjską. Gdygestykulował, zauważyłem błyszczące spinkiw nieskazitelnie białychmankietach koszuli. Mówił z talmudycznymzaśpiewem: - JakożeNieskończony wypełnił całe przestworza i jakczytamy w Księdze Zohar, "nie ma takiego miejsca,w którym byGo nie było", więc jak stworzył Onwszechświat? Rabin Chaim Witał dał odpowiedź: "Przed stworzeniem atrybutyWiekuistego były jedynie potencjalnością,a nie faktem. Bo jakże może istniećkról bezpoddanych,i jakże możeistnieć łaska bez tych, którymma być ona dana? ". Jabloner skubał kozią bródkę i zaglądał do notatek. Cochwila pociągał łyk herbaty. Wśród publiczności było wielekobiet, anawet młodych dziewcząt. Kilkustudentówrobiło notatki. Dziwne, ale była tami siostra zakonna. Musiała znaćhebrajski. Żydowskie państwo wskrzesiłoJoela Jablonera- pomyślałem. Rzadko kiedy ma się okazjędo radości z czyjegoś szczęścia, a sukces Jablonera był dlamnie symbolem Wiecznego Żyda. Przez dziesiątki lat byłsamotny i opuszczony. Terazwydawało się, że stał sięwreszcie sobą. Wysłuchałem do końca wykładu, po którymnastąpiła dyskusja. Nie do wiary, ale ten smutny człowiekmiał poczucie humoru Dowiedziałem się, że wykład zorganizowałkomitet, który podjął się wydania jego dzieł. Jedenzczłonków komitetu znałmnie i zapytał, czy zechciałbymwziąć udział w przyjęciu na cześć Jablonera. 261. - Jest pan wegetarianinem - dodał - więc ma panokazję. Będą podawać tylko jarzyny, owoce,orzechy. Takiwegetariański bankiet trafić się może raz w życiu. Między wykładem a przyjęciem Jablonerwyszedł odpocząć na taras. Dzieńbył gorący,a teraz po południuznad morza wiał lekki wiatr. Podszedłem do niego mówiąc: - Pan mnie pewnie nie pamięta, ale ja pana znam. -Znampana bardzo dobrze. Czytam wszystko, co panpisze - odparł. - Nawet tutaj staram się nieprzegapić żadnego z pańskich opowiadań. ^ Naprawdę, to wielki zaszczyt słyszeć to od pana. -Proszę siąść - powiedział, wskazując mi krzesło. Boże w Niebiosach, ten milczek stał się gadatliwy. Zadawał mi niezliczonąliczbę pytań o Amerykę, EastBroadway, literaturę jidysz. Podeszła do nas kobietaw turbanienasiwych włosach, w atłasowej pelerynie,w męskich butach na niskim, szerokim obcasie. Miaładużą głowę, wystające kości policzkowe, cygańską karnację. Ciemne oczy pałały gniewem. Na podbródku widocznybył zaczątek brody. Silnym męskim głosem powiedziała: - Adoni(panie), mój mąż dopiero co skończył ważnywykład. Ma jeszcze przemawiać na przyjęciu i chcę,żebyprzez chwilę odpoczął. Proszę zostawić go w spokoju. Niejest już młodzikiem i nie powinien się przemęczać. - Och, przepraszam. Jabloner zrobił niezadowolonąminę. - Abigail, ten człowiek jest pisarzem i moim przyjacielem. -Niech sobie będzie pisarzemi przyjacielem, ale tynadwerężyłeś gardło! Jeżeli będziesz się z nim spierał, dostaniesz chrypki. - Abigail,my się niespieramy. -Proszę, niech mnie pan usłucha. On nie umie dbać o siebie. 262 - Cóż, porozmawiamypóźniej - powiedziałem. - Mapan oddaną żonę. - Tak mówią. Wziąłem udział w przyjęciu, jadłem orzechy,migdały,awokado, ser, banany. Jabloner znówwygłosił mowę,tym razem o autorze kabalistycznego dzieła Rozprawao chasydyzmie. Żona siedziała obok niego na podwyższeniu. Gdy tylko zaczynał chrypieć,podawała muszklankę białego płynu,jakiś rodzaj jogurtu. Po przemówieniu, wktórym Jabloner olśnił wszystkich olbrzymią erudycją, przewodniczący ogłosił, że jakiś młodyprofesor z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie pisze biografię Jablonera i że nastąpi zbiórka pieniędzyna jej wydanie. Autor został zaproszony na podium. Był młodzieńcem o okrągłej twarzy, błyszczących oczach,z mikroskopijną mycką, która zlewała się z wypomadowanymi włosami. Nazakończenie Jabloner podziękował starym przyjaciołom,uczniom, wszystkim, którzyprzyszli go uczcić. Złożył hołd żonie Abigail, mówiąc,że bez jej pomocy nigdy nie zdołałby uporządkowaćswoichrękopisów. Wspomniał jej pierwszego męża, o którym mówił jako o geniuszu, świętym, człowieku niezwykłej mądrości. Z olbrzymiej torby, przypominającejraczej walizkę niż damską torebkę, pani Jabloner wydobyłaczerwoną chustkę, jakiej używali staroświeccyrabini i wytarła nos z hukiem, który przetoczył sięprzezcałą salę. - Niech wstawi się za nami u Tronu Chwały! - wykrzyknęła. Poprzyjęciu podszedłem do Jablonera i powiedziałem: - Kiedy siedział pan sam w kawiarni, często miałemochotę zapytać, dlaczego nie jedzie pan do Izraela. Dlaczego pan tak długo zwlekał? 263. Zawahał się, przymknął oczy, jakby pytanie wymagało przemyślenia, w końcu wzruszył ramionami. - Człowiek nie kieruje się w życiu samym rozumem. Znów minęło kilka lat. Zecer w gazecie,z którą współpracowałem, zgubił stronę z ostatniego mojego artykułu,który miał się ukazać następnego dnia, w sobotę, i niebyło już czasu przesłać kopii pocztą. Musiałem sam jązawieźć taksówką. Oddałem brakującą stronę kierownikowi drukarni i zaszedłem na dół do redakcji na rozmowę z naczelnym i starymi kolegami. Dzień zimowy byłkrótki: gdy wyszedłemna ulicę,poczułem dawno jużzapomniany pośpiech i krzątaninę zbliżającego się szabasu. W okolicy Żydzi byli w mniejszości, alepozostałojeszcze kilka synagog, jesziwy i chasydzkie domynauki. Tui ówdziewidziałem woknach kobiety zapalająceszabasowe świece. Mężczyźni w aksamitnych kapeluszachz szerokimi rondamialbo w futrzanych czapach szli sięmodlić, towarzyszyli im chłopcy z długimi pejsami. Przypomniały mi się sło^a mego ojca:"Wiekuistyzawszemieć będzie minjan", Przypomniałem sobie też pieśńz szabasowej liturgii: "Pójdź, mój oblubieńcze, przywitajmysobotęw świątyni Pańskiej". Już się nie spieszyłem. Postanowiłem wypić kawę wmojejkawiarni, zanim vrócę metrem do domu. Pchnąłemdrzwi obrotowe. Przez chwilę wyobrażałem sobie, że nicsię niezmieniło i żeznów usłyszę głosy z moich pierwszych lat w Ameryce - kawiarnię pełną intelektualistówze starego świata wykrzykujących swoje opinie o syjonizmie, żydowskim socjalizmie, o życiu i kulturze Ameryki. Ale twarze nie były mi znane. Dominowałhiszpański. Ściany zostały pomalowane na nowo, zniknęły scenyz Orchard Street z domokrążnymi handlarzami. Aż tu nagle zobaczyłem coś, w co nie mogłem z początkuuwierzyć. Przystole pośrodku sali siedział Joel Jabloner,bez brody,w znoszonym garniturzei niezapiętej koszuli. Był zmizerowany, pomarszczony, rozczochrany, a ustamiał znowu zapadnięte i bez wyrazu. Wyłupiaste oczywbił w przeciwległą ścianę. Czyżbym się mylił? Tak, tobył rzeczywiście Jabloner. Jegotwarz wyrażała desperacjęczłowieka schwytanego w pułapkę, z której nie maucieczki. Znieruchomiałem z filiżanką kawy w ręku. Czypowinienem podejść i przywitać się, zapytać, czy pozwolimiusiąść obok siebie? Ktoś mnie popchnął i wylała się połowa mojej ka\vy. Łyżeczka z brzękiem upadła na podłogę. Jabloner odwróciłsię i naszeoczy spotkały się na moment. Kiwnąłemgłową, ale on nie zareagował. Potem odwróciłgłowę. Tak,poznał mnie, ale nie miał ochoty na rozmowę. Nawetwydało mi się, że potrząsnął głowąna znak odmowy. Znalazłem stolik podścianą i usiadłem. Piłem to, cozostało w filiżance, cały czas patrząc na niego z ukosa. Dlaczego wyjechał z Izraela? Czy czegoś mu brakowało? Czy uciekł od kogoś? Miałem wielką ochotę podejśći zapytaćgo, ale wiedziałem, żenic bym z niego nie wydobył. Uznałem, że siła potężniejsza niż człowiek i jego plany sprowadziłago z raju na powrót dopiekła. Nie chodzinawet na wieczorne nabożeństwa piątkowe. Stał się rogiemnietylko ludzi, ale nawetszabasu jako takiego. Skończyłem pić kawę i wyszedłem. Kilka tygodni późniejdowiedziałem się z nekrologówo śmierci Jablonera. Pochowano gogdzieś na Brooklynie. Tej nocy nie spałemdo trzeciej rano, rozmyślając o nim. Dlaczegowrócił? Czy nie dość odpokutował za grzechymłodości? Czyjegopowrót na East Broadway ma jakieś 265. -? wytłumaczenie w mądrości kabały? Czy jakieś święteiskry zbłąkały się odłączywszy od Świata Emanacji, stającsię częścią Władzy Zła? I czy można było je odnaleźći przywrócić świętym początkom tylko w tej kawiarni? Jeszcze innewyjaśnienie przyszło mi do głowy - możechciał leżeć po śmierci blisko nauczycielki, z którą zamienił się okularami? Pamiętałem ostatnie słowa, jakie odniego usłyszałem: Człowiek niekieruje się w życiu samym rozumem. przet. Paweł . Śpiewak y Broda Trudno byłouwierzyć w to, by żydowski pisarz został,wdodatku na starość, bogatym człowiekiem. A jednakprzydarzyło się to BenditowiPupko, małemu, schorowanemu człowieczkowi, dziobatemu, kulawemu i ślepemunajedno oko. Gdy tak walczył ze swoimi fizycznymi upośledzeniami,z dramatami,których nie byłw stanie skończyć, z wierszami, których nikt nie czytał, powieściami, których niktnie chciał wydawać, za radą krewnego kupił od makleraza tysiąc dolarów - dwudolarowe akcje. Kapitał na rozruchdostałod hojnych protektorów i stowarzyszeń dobroczynnych. W ciągukilku miesięcy akcje jego poszły niemalstokrotnie w górę. Potem ten samkrewny poradziłmu, by kupiłna wpółzrujnowanebudynki przy Trzeciej Alei w Nowym Jorku. Towarzystwo budowlane potrzebowałoterenów i zapłaciłomu niebotyczne sumy. Nikt z kawiarni, którą wszyscy odwiedzaliśmy, nigdynie poznał imienia tajemniczego doradcy,ale wszyscywiedzieliśmy, żePupkobogaci się zdnia na dzień. Sam przyznał, żebliskijest pierwszego miliona. Mimoto nosiłto samo co dawniej wytarte ubranie. Siedział z nami przy stoliku,palił papierosy, kaszlał, jadł zapiekany ryż i biadolił: -Cóż mogę zrobić z moimi pieniędzmi? Nic. - Daj mi je - zaproponował Pelta Mannes, bajkopisarz. 267. - A ty co z nimi zrobisz? Weź sobie kawę i ciastko na mój rachunek. Bendit Pupko był swego rodzaju pisarzem naiwnym. Nie był w stanienauczyć się poprawnej budowy zdania,nie miał pojęcia o gramatyce, ale jednocześnie przejawiałtalent. Częstoprzeglądałem jego utwory. Brakowało muzmysłukompozycji, ale nakażdej stronie znajdowałem coś, co mnie zaskakiwało. Opisywał na wpół obłąkanych ludzi,jakichś straszliwych sknerów,kłótnie ze starego kraju, które trwały przez tylelat, że nikt już nie wiedział, od czego się zaczęły i o cow nich chodziło, skomplikowane historie miłosne, któremiały swój początek w polskich miasteczkach, przenosiłysię do kamienic Nowego Jorku, a potem do hoteli dlastarców w Miami Beach. Akapity ciągnęły się całymistronami. Czasem autor przerywał dialog bohaterów i wtrącał własne opinie. W Stanach Pupko po raz pierwszy dowiedziałsię czegoś oFreudziei próbował charakteryzować postaci ze swoichpowieści poprzezpsychoanalizę. Potrzebował redaktora,ale nikomu nie pozwalałw swoich tekstach poprawić nawet przecinka. Kiedyś, gdy wydawałem małepismo literackie, Pupko przyniósł mi opowiadanie, którezaczynało się od zdania: "Dzień był pochmurny, a niebo lojalne". Gdy zapytałemgo, co znaczy wtym kontekście słowo "lojalne", spojrzałna mnie podejrzliwie zdrowym okiem i zezłością wykrzyknął: - Nie nudź mnie tymiksiążkowymi nonsensami. Albo drukujesz,albo idź do diabła! Chwycił rękopis i wybiegł. Mieszkał w Ameryce od czterdziestu lat, ale opanował tylko najbardziej podstawowe słownictwoangielskie. Nie268 czytał nic poza gazetami w jidysz. "Psychologia" wymawiał"sychologia". Ktoś powiedział, że można by ułożyć słownikbłędów Pupki. Ale bywało, że mówił jak mędrzec. Mieszkałgdzieśw Brownsville i nie miał dzieci. Powiedziano mi, że żona Bendita Pupki ma gęstą brodę- niegdyś czarną, teraz już posiwiałą. Nigdzie nie pokazywał się razem z żoną. Nikt nie wiedział, dlaczego niezgoliła brody. Od dawna już wiedziałem, że trzeba darować sobiewyjaśnienie tego, co działosię z ludźmi, wśród którychżyłem. Komik teatru żydowskiego, znany ze swego jędrnego języka, nagle stał się religijny, zapuścił pejsy i osiadłw Jerozolimie, w dzielnicy Mea Szearim, zamieszkanejprzez najbardziej bogobojnych Żydów. Ortodoksyjnyrabinrozwiódłsię z żoną, porzucił synagogę i przystąpił dokomunistów. Dwie nauczycielki hebrajskiegorozwiodłysię z mężami i zamieszkały razem w lesbijskim związku. Nawetbogacący się Pupko nie dziwiłby nas tak bardzo,ale on nigdy nie pozwalał nam o sobie zapomnieć. Codzień przychodził i opowiadał o swoich ostatnich finansowych sukcesach. Doradzał nam, jak mamy inwestowaćnasze oszczędności. Pewnego dnia zaczął sięchwalić, że krytyk GabrielWeitz pisze o nim książkę. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Weitz przy każdej okazji pisał o Pupce krytycznie. Uważałgo za nieuka, wiejskiego filozofa i hochsztaplera. Pytaliśmywszyscy, czy to możliwe? Bendit Pupkoprzymykał chore oko i chytrzesię uśmiechał. - Smarujesz, to jedziesz. - A potem zacytował talmudycznepowiedzenie: "Pieniądze nawet bękarta mogą oczyścić". Pupko nie krępował się nas. - Wszystkich krytyków literackich można kupić za psiepieniądze. - On, Pupko, zaproponował Weitzowi interes: 269. - Ile to, braciszku, może kosztować? -1 krytyk wyznaczyłcenę:pięć tysięcy dolarów. Byliśmy wstrząśnięci. Weitz uważany był za poważnegokrytyka. Uznaliśmy wszyscy, że Pupko kłamie. Ale potemw piśmie pojawił się esej Gabriela Weitza o BendiciePupko, który zapowiedziano jako fragment większej całości. Weitz pisał o Bendicie Pupko jak oklasyku. Nazwałgo geniuszem. Rozpisywał się o znaczeniu Pupkidlaliteratury jidysz. Bendit Pupko niekłamał: Gabriel Weitz dał siękupić za pięć tysięcy. Zapytałem Pupki, po co płaci za takie rzeczy. Cóż wartajest takasława? A Pupko odpowiedział: - Wszystko trzeba kupować. Jak masz żonę, musiszjej zapewnić byt. Jaknie, to poda cię do sądu. Jeżelimaszkochankę,musisz ją zabierać do restauracji,płacić za hotel i obsypywać prezentami. Dzieci stanąsię twoimi wrogami, jeśliprzestaniesz im pomagać. Wcześniej czy później wszyscy przysyłają ci rachunek. W takim razie, dlaczego ze sławą ma być inaczej? -I dodał jeszcze: - Pewnego dniai ty będziesz mnie chwalił. Na te słowa wzdrygnąłem sięi odrzekłem: - Cenię cięwysoko, ale nie ma takiej sumy, zaktórąbym napisał coś o tobie. Zaśmiałsię i zarazspoważniał. - Nawet zadziesięć tysięcy dolarów? -Nawet za dziesięćmilionów. Ktoś przystoliku zauważył: - Bendit, psujesz sobie interes. On wcześniej czypóźniejnapisałby o tobie. - Być może - powiedziałem - ale teraz nie ma o czymmówić. Bendit Pupkoskinął głową. 270 - Mimoto, gdybyś wiedział, że pisząc o mnie przychylnie, mógłbyś mieć spokój do końca życia, nie musiałbyśgryzmolić tych swoich artykulików i zamieszkałbyś w Kalifornii, dobrze byś się zastanowił. Czy to grzech powiedzieć,że Bendit Pupko ma talent? - Toniegrzech i masz talent. Ale skoro zacząłeśprzekupywać krytyków, za nic na świecie nie napiszęo tobie. - A co by było, gdyby ci ktoś przyłożył pistolet doskroni? Czy wtedy byś napisał? - Tak, dlaczegoś takiegonie warto umierać - odpowiedziałem ze zwykłą kawiarnianą blagą. -Dobrze, jedz swój ryż. Nie zaproponuję ci dziesięciutysięcy. Zrobisz to o wieletaniej. -1 zaśmiałsię, pokazujączęby krzywe i czarne jak zardzewiałegwoździe. Minął rok - może więcej, możemniej. Pewnego dniawszedłem dokawiarni i jakzawsze zasiadłem przy tymsamym stoliku. Przez chwilę mówiliśmy o wierszu kolegi,który właśniegdzieś wydrukowano. Ktoś stwierdził, że todzieło geniusza, a ktośinny, że to puste frazesy. Na chwilępochłonął nas ten temat. Potem bajkopisarz zapytał: - Czy wiecie już oBendicie Pupko? -Co się stało? - Ma raka. -Więc taki jest koniec wszelkich jego bogactw - rzuciłktoś sentencjonalnie. Jedliśmy zapiekankę z ryżu, piliśmy kawę, a to,czypoemat był doskonały, czy też był bezwartościową kompilacją, straciło nagle znaczenie. Ktoś z nas powiedział: - Odchodzimy i nie zostawiamy następców. Za dwadzieścia lat nikt nie będzie wiedział, że kiedykolwiekistnieliśmy. - A gdyby nawet wiedzieli, czy to by nam pomogło? Po chwiliwstałem i poszedłem do domu, domojegokawalerskiego mieszkania. Biurko było zawalone rękopisami, opowiadaniami, powieściami, których nigdy nie dokończyłem. Wszystko pokrywał kurz. Raz w tygodniu przychodziła do mnie sprzątać Murzynka, ale zabroniłem jej ruszaćpapierów. Poza tym była stara i na wpół sparaliżowana. Często zaraz po przyjściupłaciłem jej i odsyłałem do domu,widząc, że czujesię kiepsko. Obawiałem się,że zasłabnie w trakcie sprzątania. Leżałem na sofie, czytając list, który,sądząc po dacie, dostałem dwa latatemu. Znalazłem go, szperając wwewnętrznej kieszeni marynarki. Nie możnajuż było odczytać adresu nadawcy. I wtedy ktośzapukał do drzwi. Otworzyłem, i to, cozobaczyłem, przypominało sennązjawę. W drzwiachstała kobieta z siwąbrodą, ubranaw zniszczoną czarną suknię, męskie buty, kapelusz. Opierała się nalasce. Od razu wiedziałem, kimjest - paniąPupko. Balem się, że wścibscy sąsiedzi zobaczą ją izaczną się naśmiewać. Powiedziałem: - Proszę wejść, pani Pupko. Spojrzała na mnie zdziwiona. Najpierwdrzwi przekroczyła jej laska. A potem ona odezwała się męskim głosem: - Winda u pana nie działa. Musiałamsię wspinać na czwarte piętro. - Przykro mi, to stary dom. Proszę usiąść. - Czy mogę zapalić? -Oczywiście. Wyjęła cygaro i zapałki. A może to jestmężczyzna, pomyślałem. Ale zobaczyłem, że ma wydatny biust. Pewnie obojniak. 272 - Mój mąż jest bardzochory. -Tak,słyszałem. Bardzo mi przykro. - Pan jestwinny jego chorobie- rzekła stanowczo. Wstrząśnięty zapytałem: - Co też pani mówi? -Wiem, co mówię. Jakiśczas temu powiedział mu pan,że nie napisze pan o nim za żadne skarby. 1)^ ngsiato byłotylko takie gadanie, żeby wydaćsięważnyi^^jgigst takieprzysłowie: "Policzek można zapomnieć, ztggo głowa - nigdy". Zranił go pan bardziej, niżmoże to sobie wyobrazić. Czy on na to zasłużył? Mój mąż ma wielki talent. GabrielWeitz nazwał go geniuszem. Bendit bardzo nana ceni. Kiedy pan powiedział, że nigdy o nim nie napisze odczułto bardzo boleśnie. Nigdy się pan nie dowie, iak bardzogotodotknęło. Przyszedłdo domu żółty jak ^osk Spytałamco się stało. Z początku nie chciał mówić, ^ ^ końcu tozniego wydobyłam. Nie uwierzy pan, ale od tegodnianiebyłjuż tym samym człowiekiem. Byłprzecieżchory, alezawsze pełen radości. Robił plany na przyszłość. Odtądniewziął już pióra do ręki. Zaczął go boleć żołądek. Przerwałemjej: - Ależ to nonsens, proszę pani. -Bóg wie,że to prawda. - Janie jestemkrytykiem. Gabriel Weitz pisze o nimksiążkę. - On niezbyt ceni Weitza. Wiemy wszyscy kim jest. Intelektualną pilą. Sam mózg, żadnego uczucia. Czujeliteraturę jak moja lewa noga. Nie myśl p^ ^g możnaoszukać Bendita. Może sarn siebie mamić, alezna prawdę. Pan jest inny. Bendit czyta wszystko, co tylko pan napisze. Czasamiczytamy pana razem. Cierpimy ^ bezsennośći kiedy w nocyrozmawiamyo panu, mówi zamsze to samo- on jestautentyczny. I po tymmusiał mu p^ zadać taki 273. cios! Jest bardziej wrażliwy, niż pan przypuszcza. Literatura jest całym jego życiem. Mieszkam znim od czterdziestu lat. Czy pan rozumie,co to znaczy przeżyć z kimśczterdzieści lat? Czyta mi każdą linijkę, radzi się w każdejsprawie. Nie mamydzieci, ale jego utwory są naszymidziećmi. Pannigdy nic z nikim niedzielił, więc tego pannie rozumie. Pisze pan o miłości,ale nie wie pan, czymona jest. Proszę miwybaczyć, ale pan opisuje namiętności,a nie miłość, która rodzi poświęcenie i dojrzewa z upływemlat. Pod tym względem Bendit przerasta pana o dziesięć głów. Czy ma pan popielniczkę? Podałemjej popielniczkę, strząsnęła popiół z cygara. Uniosła krzaczaste brwi i zobaczyłem ciemne oczy, niemalsame źrenice. Pomyślałem, że latające na miotłachnaczarne mszew sobotnie noce czarownice, które palonopotem na stosie, musiały właśnie tak wyglądać. - Czemu pan mi się tak przygląda? Jestemkobietą, nie mężczyzną. - Czy mogę zapytać, dlaczego. -Wiem, o co chce pan zapytać. Rosłamibroda, gdybyłam jeszcze młodą dziewczyną. Nie uwierzy pan, alewtedy byłam piękna. Próbowałam ją zgolić, nawet wypalićcebulki włosów, ale im częściej to robiłam, tym szybciejona odrastała. Niech pan niemyśli, że tylko ja mambrodę. Rośnie ona tysiącomkobiet. Broda nie jest wyłącznym przywilejem mężczyzn. KiedyspotkałamBendita,pocałował mniew policzek i wykrzyknął: Zelda, tobierośnie broda! - i popadł w dziwny zachwyt. Zakochał sięw mojejbrodzie. Nie do wiary! Sama nie wierzyłam, że tomoże być prawdą. Mówił mio tym wprost. Chciał się zemną ożenić, ale pod jednym warunkiem, że zapuszczęsobie brodę. Niełatwo było mito obiecać. Myślałam, żecoś jest z nim nie wporządku. 27-4 - Musi mieć skłonności homoseksualne - powiedziałem. -Och, wiedziałam, że pan to powie. Wszyscy tak mówią. Od pana oczekiwałam czegoś bardziej oryginalnego. Onnie jest homoseksualistą. Ludzie mają swoje dziwactwa,których nie wyjaśnią żadne teorie. Nie było miłatwo na toprzystać. Oznaczało to skazanie na zupełną samotność. Kiedy po naszym ślubieodwiedziła nas w Odessie mojamatka i zobaczyła moją brodę,dosłownie zemdlała. Stałamsię pustelnicą. Ale życzenie Bendita było dla mnie ważniejszeod wszystkich przyjemności. To jest rodzaj miłości,którejpan nie jest w stanie docenić. Tu, w Ameryce,mojaizolacja jeszcze się pogłębia. Mogłabym panu wiele opowiedzieć, ale przecież nie przyszłam tu mówić o mojejbrodzie, tylko by ostrzec pana, że pan zabija Bendita. - Proszę tak nie mówić. Bendit jestmoimprzyjacielem. - W takim razie zabija pan przyjaciela. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. Dałem pani Pupkosłowo, że napiszę o jej mężu. Powiedziała mi: - Pewnie będzie za późno, żeby go uratować, ale chciałabym, by miał tę satysfakcję, że pan cośo nim napisał. -Czy wolno mi zapytać, dlaczego pali pani cygara? - Nu, czy trzeba zarazwszystko wiedzieć? Wduchu modliłem się, żeby żaden z sąsiadów niezobaczył jej,jakwychodziode mnie, alegdytylkootworzyłem drzwi, zobaczyłem sąsiadkę, starą pannę,przyczajoną na korytarzu. Windaciągle jeszczebyła zepsuta i pani Pupko musiała zejść po schodach. Wykrzyknęłado mnie: - Bądź pan dżentelmenem i pomóż mizejść! Wzięłamniepod rękę, a jejpiersidotknęły mojego łokcia. Nie wiadomo dlaczego,gdy schodziliśmy, sąsiedzi nawszystkich piętrach pootwierali drzwi. Słyszałem,jak dzieciwołały: Mamo, zobacz, kobieta z brodą! Pieo wybiegł z jednego z mieszkań i chwycił zębami suknię pani Pupko, tak że ledwie udało misię go przegonić. Tego wieczorausiadłem, żeby od nowa przeczytać dziełaPupki. Kilka tygodni późniejnapisałem o nim artykuł,ale wydawca odkładał druk tak długo, że tymczasemBendit Pupko zmarł. Zdążył tylko przeczytać szczotkii namarginesie ostatniejstrony drżącą rękąnapisał: "A nie mówiłem? ".Siedziałem kiedyś w "Automacie" przy szóstej Alei niedaleko biblioteki publicznej. Drzwi się otwarły iweszłapani Pupko. Opierała się na lasce i kuli. Chociaż od rokubyła wdową, ciągle miała brodęi nosiła męski kapeluszimęskie buty. Przykuśtykała do mojego stolika iprzysiadła się, jakby byłaze mną umówiona. Klienci "Automatu" gapili się, mrugali do sąsiadówi chichotali. Chciałem zapytać panią Pupko,dlaczegociągle nosi brodę, skoro jejmąż już nie żyje. Ale przypomniałem sobie jej słowa: "Nu, czytrzeba zarazwszystko wiedzieć? ". przet. Pawet Śpiewak Późna miłość HarryBendiner obudził się o piątej rano z uczuciem, żejeśli chodzi o niego, to noc jużsię skończyła inie będziewięcej spał. W gruncie rzeczy budził się wielokrotniekażdej nocy. Kilka latwcześniej był poddany operacjiprostaty, lecz nie przyniosło mu toulgi w ciągłymparciuna pęcherz. Sypiał godzinę lubnawet mniej,a potembudził się z potrzebą ulżenia sobie. Nawet jego snykoncentrowały sięwokół tej potrzeby. Wstałz łóżkai poczłapał na drżących nogach do łazienki. Wracającwyszedł na balkon swojego mieszkania w dziesięciopiętrowymbudynku. Po lewej stronie widział wieżowceMiami, a poprawej huczące morze. W nocy ochłodziło siętrochę, lecz nadalutrzymywałosię tropikalne ciepło. W powietrzu unosiłsię zapach śniętych ryb, oliwy i pomarańczy. Harry stałprzez dłuższą chwilę na balkonie,rozkoszując się oceanicznym powiewem,który chłodziłjego wilgotne czoło. Chociaż Miami Beach stało się dużymmiastem, wydawało mu się, że czuje bliskość Everglades,zapachy i wyziewyjej roślinności i bagien. Czasamiw nocybudziła się mewai skrzeczała. Niekiedyfale wyrzucały naplażęszkielet barakudy lub małego wieloryba. HarryBendiner spojrzałw stronę Hollywood. Ile czasu upłynęłood chwili, gdy cała ta okolica była zacofanym zakątkiemświata? W ciągu kilku lat nieużytki zamieniono wosiedlepełne hoteli, mieszkań własnościowych, restauracji, supermarketów i banków. Światłauliczne i neony przyćmiewały 277. gwiazdy. Samochody pędziły ulicami nawet w środkunocy. Dokąd ci ludzie tak się śpiesząprzed świtem? Czynigdynie sypiają? Co za siła nimi powoduje? "Cóż,to jużnie jest mój świat. Kiedy skończy się osiemdziesiątkę, człowiek jest żywym trupem". Oparł się ręką o balustradę i próbował przypomnieć sobiesen,którymiał przed chwilą. Pamiętał tylko tyle, żewszystkie osoby występujące w tym śnie, zarówno kobiety,jak i mężczyźni, już nie żyły. Najwyraźniej sny nieprzyjmowały śmierci do wiadomości. W snach wszystkie trzyżony Harry'ego nadalżyły, podobniejak jego syn Bilii córka Sylvia. Nowy Jork, jego rodzinne miasto w Polscei MiamiBeach zlały się wjedno. On, Harry,czy raczejHerszci, był jednocześnie dorosłym i uczniem z chederu. Przymknął na chwilę oczy. Dlaczegonieudawałosięzapamiętać snów? Potrafił przywołać każdy szczegół wydarzeń, które miały miejsce siedemdziesiąt czy siedemdziesiąt pięć lat temu, a sen śniony ostatniej nocy ulatywałjak bańka mydlana. Jakaś siła pilnowała, aby nie zostałpo nim nawet ślad. Jednatrzecia życia ludzkiego umierała, zanim człowiek sam opuścił ten świat. Po chwili Harry usiadł na plastikowym leżaku stojącymna balkonie. Popatrzył na morze, wstronę wschodu,gdzieniebawem miałwstać świt. Kiedyś zwykłbył zaczynaćdzień od pływania w oceanie, zwłaszcza latem, ale już odpewnego czasu niemiał na to ochoty. Gazetypublikowałyod czasu do czasu reportaże o rekinach, któreatakowałykąpiących się ludzi, oraz o innych stworach morskich,których ukąszenia powodowałypoważne komplikacje. Harry'emu wystarczała obecnieciepłakąpiel w wannie. Jego myśli zwróciły się ku interesom. Wiedział doskonale, żepieniądze nie mogąmupomóc, lecz człowiek niemoże stale rozmyślać o tym, żewszystko jest marnością 278 nad marnościami. Łatwiej było skupićsię na sprawachpraktycznych. Akcje rosły lub spadały, dywidendy i innezarobkimusiały zostaćzdeponowane w banku i zaznaczone w wykazach księgowości dla celów podatkowych. Trzebabyło zapłacić za telefon, elektryczność i utrzymaniemieszkania. Raz w tygodniu przychodziła kobieta dosprzątania, która prasowała mu koszule i bieliznę. Czasamimusiał oddać garnitur do pralni chemicznejlub buty doszewca. Otrzymywał listy, na które musiał odpowiadać. Przez cały rok nieuczestniczył w życiu bóżnicy, ale naRoszHaszana i na Jom Kipur musiał mieć w niej swojemiejsce, dlatego też otrzymywał apeleo pomoc dla Izraela,jeszybotów, dla szkól Talmud Tory, dla domów starcówi dla szpitali. Każdego dnia dostawał plik takiej "szmatławej korespondencji" i zanimją wyrzucił, musiał przynajmniej otworzyć listy i spojrzeć, co zawierają. Ponieważpostanowił dożyć swoich lat bez żony czychoćby gospodyni, sam musiał organizować sobie posiłkii co drugi dzień wychodził po zakupy do miejscowegosupermarketu. Pchając wózek pomiędzy rzędamipółekwybierałmleko, twarożek, owoce, warzywa w puszce,mielone mięso, czasami grzyby, słoik barszczu czy ryby pożydowsku. Oczywiście mógłby sobie pozwolić na luksusposiadania służącej, lecz niektórez nich były złodziejkami. A poza tym,co począłby ze sobą, gdyby inni mu usługiwali? Pamiętał powiedzenie zGemary, że gnuśność prowadzi doszaleństwa. Marudzenie przy elektrycznympiecyku w kuchni, wyjście do banku, czytanie gazety, zwłaszcza działufinansowego, i spędzenie godzinylub dwóchw biurzeMerrilla Lyncha, gdzie obserwował wyświetlanie kolejnychliczb podającychstan akcji na giełdzie w Nowym Jorku - towszystko poprawiało mu humor. Ostatnio zainstalowano mutelewizor,ale rzadkooglądał program. 279 -"Na,. Sąsiedzi z kondominium często pytali złośliwie, dlaczegorobi sam to, co inni mogliby zrobić za niego. Wiedziano, żejest bogaty. Dawano mu rady i pytano: Dlaczego nie osiedlisię w Izraelu? Dlaczego nie pojedzie latem do hoteluw górach? Dlaczegosię nie ożeni? Dlaczego nie wynajmiesekretarki? Zyskał opinię sknery. Ciągleprzypominanomu: "Nie zabierze pan tego ze sobą", jak gdyby ten fakt byłjakimśzdumiewającym objawieniem. Z tych właśniepowodówHarryprzestał braćudział wspotkaniachi przyjęciach urządzanych przez sąsiadów. Wszyscy starali sięw taki czy innysposób wyciągnąć coś od niego, ale nikt niedałby mu nawet centa, gdyby był w potrzebie. Kilka lattemu wsiadłdo autobusu z Miami Beach do Miamii stwierdził, że brakuje mu dwóch centów na bilet. Poza tymmiał tylko banknoty dwudziestodolarowe. Niktnie zaofiarował się aniz pożyczeniem dwóch centów, ani też z rozmienieniembanknotu i kierowcaautobusu kazał mu wysiąść. W gruncie rzeczy w żadnym hotelu nie czułsię takdobrze jak we własnym mieszkaniu. Posiłki podawanewhotelach były zbytobfite imu nie służyły. Tylko on sambył w stanie pilnować tego, aby wjegojadłospisienie byłosoli, cholesterolui przypraw. Poza tympodróżesamolotemczy pociągiem były zbyt wyczerpujące dla człowiekao delikatnym zdrowiu. Ponowny ożenek w jego wiekuteżnie miał sensu. Młodszekobietyżądały seksu, a starszymipaniami z kolei on się nie interesował. Będąc tym, kimbył, musiał żyćsamotnie i umrzećsamotnie. Czerwonawy blask zaczął barwić niebo od wschodui Harry poszedłdo łazienki. Przez chwilę stał studiującswoje odbicie w lustrze - zapadłe policzki, łysa czaszkaz kilkoma kępkami siwych włosów, wydatne jabłko Adamai nos, którego koniuszek był zagięty do dołu jak dzióbpapugi. Bladoniebieskie oczy były osadzone trochę nierów280 no, jedno ciut wyżej niż drugie, i wyrażały jednocześniezmęczenie i ślady młodzieńczego zapału. Kiedyś byłŻywotnym mężczyzną. Miał żony i romanse. Do dziśzachował plik listów miłosnych i fotografii. Harry Bendiner nie przyjechał do Amerykibez groszaprzy duszy i bez wykształcenia, jak większość emigrantów. W rodzinnym mieście w Polsce uczęszczał do domu naukiaż do latdziewiętnastu. Znał hebrajski i potajemnieczytywał gazety i dzieła literatury światowej. Brałlekcjerosyjskiego, polskiego, anawet niemieckiego. W Ameryceprzez dwa lata studiowałna Cooper Union w nadziei, żezostanie inżynierem, ale zakochał się w AmerykanceRosalie Stein i ożenił się z nią, a jej ojciec, Sam Stein,wciągnął go w interes budowlany. Rosalie zmarłana rakaw wieku lat trzydziestu, zostawiając Harry'ego z dwójkąmałychdzieci. Zarabiał dużo, lecz śmierć odbierała muwszystko, co najważniejsze. Jego synBili, chirurg, zmarłw wieku czterdziestusześciu lat na atakserca, zostawiającdwoje dzieci, z których żadne nie czuło się Żydem. Ichchrześcijańska matka mieszkała gdzieś w Kanadzie z innymmężczyzną. Córka Harry'ego Sylvia,zapadła natensam typ raka comatka, dokładnie w tymsamym wieku. Nie miała dzieci. Harry sprzeciwił się dalszemu poszerzaniu rodziny, mimo iż jego drugażona, Edna, błagała go,aby mieli jedno lub dwoje dzieci. Tak, Anioł Śmierci zabrał mu wszystko. Początkowownuki dzwoniłyczasami z Kanady lub wysyłały mu kartkęna Nowy Rok, ale potem przestałysię odzywać,a onwykreślił je ze swojego testamentu. Harry golił się nucąc melodię, która przypomniała mu sięnie wiadomo skąd. Czyżby usłyszał ją wtelewizji? A możetomelodiaz Polski nagle ożyłamu w pamięci? Nie miał słuchu 281. i zawsze fałszował, ale mimo to zachował nawyk nuceniaw łazience. Toaletazabierała mu dużo czasu. Pigułki, którezażywał przeciwko obstrukcjom, dawno jużprzestały działać,więc co drugi dzień musiał robić sobie lewatywę, co dlaczłowieka po osiemdziesiątce było długim i męczącymprocesem. W wanniepróbował się gimnastykować, podnosząc chude nogi i przebierając rękoma w wodzie jakwiosłami. Metody te miały służyć przedłużaniużycia, lecznawetw trakcie wykonywania ćwiczeńHarry zadawałsobie pytanie: "Po co dalejżyć? ". Jakiurok ma jegoegzystencja? Nie, jego życie nie ma żadnego sensu. Ale czyżycie jego sąsiadów ma sens? Kondominium było zamieszkane głównie przez starych ludzi, zamożnych, wielu nawetbogatych. Niektórzy mężczyźni nie mogli chodzić lub powłóczyli nogami. Kobiety poruszały się okulach. Wieluz nich cierpiałona artretyzm i chorobę Parkinsona. Nie byłto budynek mieszkalny, tylkoszpital. Ludzie umierali,aon nic o tymnie wiedział przez wiele tygodni czymiesięcy. Choć należał do pierwszych lokatorów bloku,rzadko kiedy rozpoznawał innych mieszkańców. Nie chodziłna basen i nie grywał w karty. Mężczyźni i kobietykłanialimu się w windzie i w sklepie, ale on niewiedział, kim są. Od czasu do czasu ktoś go pytał: -Jak się pan miewa, panieBendiner? Aon zazwyczaj odpowiadał: - Jaksię możnamiewać w moim wieku? Każdy kolejnydzień jest darowany. Ten letni dzień zaczął się podobniedo innych. Harryprzygotował sobie w kuchni śniadanie, składającesięz chrupek ryżowych zchudym mlekiem oraz z kawysłodzonejsacharyną. Około dziewiątejtrzydzieści zjechałwindą na dół, aby odebrać korespondencję. Nie było dnia,żeby nie otrzymał kilku czeków, lecz tego dniaprzyszłoich więcej niżzwykle. Akcje spadły, leczfirmy nadalwypłacały dywidendy. Harrymiał dochody z budynków, 282 które trzymał w zastawie hipotecznym lub które wynajmował, z akcji giełdowych iwszelkich innych przedsięwzięć finansowych, o których już niemal zapomniał. Firmaubezpieczeniowa wypłacała mu dożywotnią rentę. Od latotrzymywał co miesiąc czek z zakładu ubezpieczeń społecznych. Plon tego poranka sięgnął ponad jedenastu tysięcydolarów. Oczywiście, będzie musiałodłożyć dużą część tejsumy na podatki, ale i tak zostanie mu około pięciutysięcy. Podsumowując liczby zastanawiał się, czy powinien udaćsię do biura Merrilla Lynchai sprawdzić, co siędzieje na giełdzie? Nie, to nie miało sensu. Nawet jeśliakcje podskoczyły rano, dzieńzakończy się ich spadkiem. "Rynekkompletnie zwariował" -mruknął do siebie. Zawsze uznawał żelazną zasadę, że inflacji towarzyszyrynek zwyżkowy, a nie spadkowy,ale obecniezarównowartość dolara, jak i akcji spadała. Cóż, nie można byćpewnym niczegopoza śmiercią. Okołojedenastejposzedł zdeponować czeki. Jego bankbył niewielki. Wszyscy urzędnicy znali go i kłamali mu się. Harry miał tutaj sejf, wktórym trzymał drogocenne przedmioty i biżuterię. Wszystkietrzy żony zostawiły mu w spadku cały swój majątek,bożadna z nichnie sporządziłatestamentu. Harry nie wiedziałdokładnie,ilemapieniędzy,ale z pewnością nie było to mniejniż pięć milionów dolarów. Mimo to chodził ulicami w koszuli i spodniach godnychżebraka oraz w czapce i butach, które nosił od wielu lat. Stukał laską i dreptał drobnymi kroczkami. Co pewien czaszerkał do tyłu, żeby upewnić się, że nikt go nie śledzi. Możejakiśzłodziej dowiedział się ojego bogactwie iplanujeporwanie? Choć był jasny dzień, a na ulicyznajdowało sięmnóstwo ludzi, nikt nie ruszyłby nawet palcem, gdybygoschwytano, wciągnięto do samochodu i wywieziono w jakieśruiny lub do jaskini. Niktnie zapłaciłby zaniegookupu. 283 ^^^^fe. Kiedy załatwił sprawy w banku, udał się w drogępowrotną do domu. Słońce było wysoko na niebie i lałow dółżar. Kobiety przystawały pod markizami witrynsklepowych i przyglądały się sukienkom, butom, pończochom, stanikom i kostiumom kąpielowym. Ich twarzewyrażały niezdecydowanie - kupić czy nie? Harry spojrzał na wystawy. Cóż on mógłby tu kupić? Niepragnąłniczego z wystawionych tamproduktów. Od tej chwili dopiątej, kiedy tozacznie przygotowywać obiad, niepotrzebował absolutnieniczego. Wiedział doskonale, cozrobi po przyjściu do domu - utnie sobie drzemkę na tapczanie. Dzięki Bogu nikt go nie porwał,nie napadłaniniewłamał siędo jego mieszkania. Klimatyzacja działała,podobnie jak instalacja kanalizacyjna w łazience. Harryzdjął buty i wyciągnął się nasofie. To dziwne, ale nadal śnił najawie. Wyobrażałsobiejakieś niespodziewane sukcesy, przywrócone siłyi męskieprzygody. Umysł nie akceptowałstarości. Był pełentychsamych namiętności, cow młodości. Harry często mówiłdo swojego umysłu:"Nie bądź głupi. Za późno na wszystko. Nie maszjużna co czekać". Jednak umysł byłtakskonstruowany, że nadal żywił nadzieję. Któż to powiedział: "Człowiek zabiera swoje nadzieje do grobu"? Zapadł wdrzemkę, z której wyrwał go dzwonek dodrzwi. Przestraszył się - nikt go nigdy nie odwiedzał. "Topewnie morderca" - stwierdził. Uchylił drzwi nie zdejmując łańcuchai ujrzał małą kobietkę z uróżowanymipoliczkami, żółtymi oczymai kokiem jasnych włosówkoloru słomy. Miała na sobie białą bluzkę. Harry otworzył drzwi,a kobieta odezwała się angielszczyzną znamionującą obcy akcent: 284 - Mamnadzieję,że pana nie obudziłam. Jestem pananowąsąsiadką z lewej strony. Chciałam się przedstawić. Nazywam się Ethel Brokeles. Zabawne nazwisko, prawda? To nazwisko mojegonieżyjącego męża. Moje panieńskiebrzmi Goldman. Harrypatrzył na nią zdumiony. Jego sąsiadką z lewejstrony była stara, samotna kobieta. Pamiętał jej nazwisko- paniHalpert. Zapytał: - Co się stało z panią Halpert? -To,co dzieje się z każdym z nas - odparta kobietaz zadowoloną miną. - Kiedy to się stało? Nic nie wiedziałem. - Ponad pięć miesięcy temu. -Zapraszam, proszę wejść. Ludzie umierają, a człowieknawet o tym nie wie - stwierdził Harry. - Byłamiląkobietą. Trzymała się z dala od innych. - Nie znałam jej. Kupiłam mieszkanie od jej córki. - Proszę, niech pani usiądzie. Nie mam pani czympoczęstować. Znajdzie sięgdzieś butelka likieru, ale. - Nie mamna nic ochoty, a poza tym nie pijęlikieru,w każdym razie nie wciągudnia. Czy mogę zapalić? - Ależ oczywiście. Kobieta usiadła na sofie. Wyciągnęła zgrabnie eleganckązapalniczkę i przypaliła papierosa. Paznokcie miała pomalowane na czerwono, a na jednym zpalców Harryzauważył wielki brylant. Kobieta zapytała: li - Mieszka pan sam? l - Tak. 11 - Ja też. Co można na to poradzić? Przeżyłam zmoimmężem dwadzieścia pięć lati nie pamiętam anijednegozłego dnia. Nasze wspólne życie było pełne słońca, bezżadnych chmur. A potem on nagle umarł izostawił mnie 285. samą i nieszczęśliwą. Klimat Nowego Jorku mi niesłuży. Cierpię na reumatyzm. Będę musiała dokonaćżycia tutaj. - Czykupiła pani mieszkanie wraz z umeblowaniem? -zapytał Harry tonem biznesmena. - Wszystko. Córka tej pani nie chciała niczego dlasiebie, poza sukienkami i bielizną pościelową. Sprzedałami towszystko za bezcen. Nie miałabym cierpliwoścido kupowania mebli inaczyń. Czypan tu mieszkaod dawna? Kobietastawiała jedno pytanie za drugim, a Harrychętnie na nieodpowiadał. Wyglądała dosyć młodo - miała pewnie około pięćdziesięciu lat lub mniej. Przyniósł popielniczkę i postawił na stoliku obok niejszklankę lemoniady oraz talerz z ciasteczkami. Niezauważył, że minęły dwie godziny. Ethel Brokeles założyła nogę na nogę i Harry ujrzał jej okrągłe kolana. Zaczęła mówić wjidysz, zsilnym polskim akcentem. Stwarzała nastrój obecności bliskiej krewnej. Coś wewnętrzu Harry'ego radowało się. Z pewnością niebiosaodpowiedziały na jego tajemne pragnienia. Dopieroteraz, słuchając jej, zdałsobie sprawę, jak samotny byłprzez wszystkie minionelata, jak nękało go to, żerzadko kiedy zamieniał z kimkolwiek parę słów. Nawetsąsiadowanie z niąbyło lepsze niżnic. W jej obecnościczułsię młodszy i gadatliwy. Opowiedział jej o swoichtrzechżonach i o tragediach, jakiespotkały jego dzieci. Wspomniał nawet,żepo śmierci pierwszej żony miałkochankę. Kobieta powiedziała: - Nie musi się pan tłumaczyć. Mężczyznajestmężczyzną. - Postarzałem się. 286 - Mężczyzna nigdy się nie starzeje. Miałam wuja weWłocławku. Mając osiemdziesiąt lat poślubił dwudziestoletnią dziewczynę, która potem urodziła mu troje dzieci. - Włocławek? To w pobliżu Kowala, mojego rodzinnegomiasta. - Wiem. Byłam w Kowalu. Miałam tam ciotkę. Kobietaspojrzała na zegarek. - Jest pierwsza. Gdziepan zamierza zjeść lunch? - Nigdzie. Jadam tylko śniadania ikolacje. - Jestpan nadiecie? -Nie, alew moim wieku. - Proszę przestać mówić o wieku! - skarciła go kobieta. - Wie pan co? Proszę przyjść do mnie. Zjemy razemlunch. Nie lubię jadać samotnie. Jedzenie w samotnościjest dla mnie nawet gorsze od spania samotnie. - Doprawdy,nie wiem, co odpowiedzieć. Czym sobie nato zasłużyłem? - No,no, proszę nie mówić głupstw. To jestAmeryka,a nie Polska. Moja lodówka jest wypełniona różnymismakołykami. Wyrzucam więcej, niż zjadam,niech mi tobędzie wybaczone. Kobieta używała wyrażeń w jidysz, których Harry niesłyszałod co najmniej sześćdziesięciu lat. Wzięłago podramię i poprowadziłaku drzwiom. Musiał przejść zaledwiekilka kroków. W chwili gdy zamykał drzwi, ona otwierałaswoje. Mieszanie, do którego wszedł, było większe i jaśniejsze. Na ścianach wisiały obrazy, stały eleganckielampy i inne bibeloty. Okna wychodziły na ocean. Nastole stał wazonz kwiatami. Powietrze w mieszkaniuHarry'ego miało zapach kurzu,a tu pachniało świeżością. "Ona czegoś chce, ma jakieś powody" - pomyślał Harry. Przypomniałsobie wyczytane w gazetachhistorie o damskichoszustkach, które wyłudzały fortunę od mężczyzn 287. i kobiet. Najważniejsze to nic nie przyrzekać ani nie podpisywać, nie dać nawetcenta. Posadziła go przy stole, a z kuchni zaczęło wkrótcedobiegać bulgotanie ekspresu i zapach świeżych bułeczek, owoców, sera i kawy. Po raz pierwszy od lat Harrypoczułapetyt wciągu dnia. Pochwili oboje zasiedli do lunchu. Pomiędzy kolejnymi kęsami kobieta zaciągała się papierosem i narzekała: - Mężczyźni uganiają się za mną, ale kiedy dochodzi do sedna, są jedynie zainteresowanitym,ile mam pieniędzy. Gdy zaczynają mówić o pieniądzach, zrywam znimi. Niejestem biedna, można nawet powiedzieć- odpukać - żejestem bogata. Ale nie chcę, abyktokolwiek wiązał się ze mną dla pieniędzy. - Chwała Bogu, że ja nie potrzebujęniczyich pieniędzy -powiedział Harry. - Miałbym ich dostatecznie dużo,nawet gdybym miał żyć tysiąclat. - To dobrze. Stopniowo zaczęli rozmawiaćo finansachi kobieta wyliczyła, co posiada. Była właścicielką domów na Brooklynie i Staten Island. Miała pakiety akcji. Na podstawietego, co powiedziała i jakie nazwiska wymieniła, Harryuznał, że mówiprawdę. Tutaj, w Miami, miała konto i sejfw tym samym banku co on. Harry ocenił, że jestwarta conajmniej milion lub więcej. Częstowała gojedzeniemz oddaniem godnym córki lub żony. Mówiła, copowinienjeść,a czego ma unikać. Takie cuda zdarzały mu się,kiedy był młodszy. Spotykał kobiety, które natychmiaststawały mu siębliskie i zostawały z nim. Ale to, żepodobnyprzypadek zdarzył mu się w tym wieku, wydałomu się snem. Zapytałkrótko: - Czy ma pani dzieci? 288 - Mamcórkę, Sylvię. Mieszka całkiem sama w namiociew Brytyjskiej Kolumbii. - Dlaczego w namiocie? Moja córka też miała na imięSylvia. Panizresztą mogłaby byćmoją córką - dodał, niewiedząc, dlaczegoto mówi. - Bzdura. Czym jest wiek? Zawsze lubiłam, żeby mężczyzna był dużo starszy ode mnie. Mój mąż, niech spoczywa w pokoju, był odwadzieścia lat starszy, amimo tożyczyłabym każdej żydowskiej córcetak szczęśliwegopożycia małżeńskiego. - Jestem z pewnością starszy od pani oczterdzieści lat-powiedział Harry. Kobieta odłożyła łyżeczkę. - Jak pan sądzi,ile mam lat? -Około czterdziestupięciu - odparł Harry, wiedząc,żejest starsza. - Niech pan doda dwanaście i będzie pan miał mój wiek. -Wygląda pani młodziej. - Miałamdobreżycie przy moimmężu. Mogłam odniego dostać wszystko - księżyc, gwiazdy, nic nie było niedo zdobycia dlajego Ethel. Dlatego po jego śmierci wpadłam w melancholię. Poza tym wykańczały mnie problemyz córką. Wydałam majątek na psychiatrów, ale nie potrafilimi pomóc. Może pan nie uwierzyć, ale spędziłam siedemmiesięcyw zakładzie dla nerwowo chorych. Załamałam sięi nie chciałam dłużej żyć. Musieli mnie pilnować dzieńi noc. On mniewzywał zza grobu. Chcę panu cośpowiedzieć, aleproszęmnie źle nie zrozumieć. - Co takiego? -Przypomina mi pan mojegomęża i dlatego. - Mam osiemdziesiąt dwa lata - przerwał Harry inatychmiast tegopożałował. Mógłspokojnie odjąć z pięć lat. Odczekał chwilę i dodał: 289. - Gdybym był o dziesięć lat młodszy, oświadczyłbym się pani. Znowu pożałował swoich słów. Spłynęły mu z ust jak gdyby bezwiednie. Nadal obawiał się, żeby nie wpaśćw sidła poszukiwaczki złota. Kobieta spojrzała na niego badawczoi uniosła brew. - Ponieważ postanowiłam dalej żyć, wezmę pana i tak. Harry zapytywał siebie raz poraz: Jak tomożliwe? Jakto się stało? Rozmawiali o ślubie io przebiciuścianypomiędzy mieszkaniami, aby zrobić z nich jedno. Jegosypialnia przylegała do jej sypialni. Opowiedziała mudokładnieo swojej sytuacji finansowej. Miała około półtoramiliona. Harrypowiedział jej wcześniej, ile wynosijego majątek. Zapytał: - Co zrobimy z taką ilością pieniędzy? -Sama nie wiedziałabym, co z nimi zrobić - odpartakobieta - ale razem możemy odbyć podróż dookoła świata. Kupimy mieszkanie w TelAwiwie lubTyberiadzie. Tamtejsze gorąceźródła są dobre na reumatyzm. Mając mnie obok,będziesz żył wielelat. Gwarantujęci sto lat albo i więcej. - Wszystko w rękach Boga -rzekł Harry zdumionyswoimi słowami. Nie był człowiekiem religijnym. Jegowątpliwości dotyczące Boga i Opatrzności rosły z upływemlat. Często mawiał, że po tym,co stało się z Żydamiw Europie, trzeba być głupcem, aby wierzyćw Boga. Ethel wstała, aon także się podniósł. Objęli się ipocałowali. Przytulił ją mocno i naglezaczęły w nimpulsowaćmłodzieńcze pragnienia. Ethel powiedziała: - Poczekaj, aż staniemy pod weselną chupą. Harry'ego uderzyło to, że słyszał już kiedyś te słowa,mówione tym samym głosem. Ale kiedy? I od kogo? Jego 290 wszystkie trzy żony urodziły się w Ameryce inieużyłybytego zwrotu. Czyżby mu sięto przyśniło? Czy człowiekmoże we śnie przewidzieć przyszłość? Pochylił głowęi zamyśliłsię. Kiedy podniósł wzrok, ogarnęło go zdumienie. W ciągu tych kilku sekund wygląd kobiety uległzadziwiającej przemianie. Odsunęła sięod niego, czegonie zauważył. Jej twarz pobladła, skurczyła się i postarzała. Włosy nagle były w nieładzie. Patrzyła na niegoz ukosatępym, smutnym, a nawet srogim wzrokiem. Czyżby jąobraził? Usłyszał swoje słowa: - Czy cośsię stało? Nie czujeszsię dobrze? - Nie, ale teraz idź lepiej do siebie - powiedziała głosem,który wydał mu się obcy, szorstki i niecierpliwy. Chciał jązapytać, co spowodowało tę nagłą zmianę wjej wyglądziei zachowaniu,lecz dawno zapomniana (lub też nigdy niezapomniana) duma dała o sobie znać. Z kobietami nigdynicnie wiadomo. Mimo to zapytał: - Kiedy się zobaczymy? -Nie dzisiaj. Może jutro - odpowiedziała z wahaniem. - Do widzenia. Dziękuję za lunch. Nawet niepofatygowała się, żeby go odprowadzić dodrzwi. Będąc już w swoim mieszkaniu, Harry pomyślał: "Zmieniła zdanie". Był pełen wstydu za siebie i za nią. Czyprowadziła z nimjakąś grę? Czyżby złośliwisąsiedzipostanowili zrobić z niego głupca? Mieszkanie wydało musię na wpół puste. Zdecydował, że nie będzie jadł kolacji. Poczuł uciskw żołądku. "W moim wieku nie należy robićz siebie durnia" - mruknął. Położyłsię nasofie i zapadłw drzemkę, a kiedy się obudził, na dworze było już ciemno. "Może ona znowu zadzwoni do drzwi. Możepowinienemdo niej zatelefonować? ". Dała mu swój numer telefonu. Choć spał,obudził sięzmęczony. Musiał odpisać na kilkalistów, lecz odłożył to donastępnego ranka. Wyszedł na 291. balkon. Jeden bok jego balkonu przylegał do balkonunależącego do niej. Mogliby się tuspotykać, a nawetrozmawiać, gdyby nadalbyła nim zainteresowana. Oceanburzyłsię i pienił. W oddali widaćbyło frachtowiec. Naniebieryczał samolot. W górze pokazała się pojedynczagwiazda, której nie przyćmiły światła uliczne i neony. Todobrze, że widać choć jedną gwiazdę, inaczejczłowiek zapomniałby, że niebo w ogóle istnieje. Harry siedział na balkonie, czekając na pojawienie sięEthel. O czym mogła myśleć? Dlaczego jejnastrój zmieniłsię tak gwałtownie? Była czuła i rozmowna jak panna młoda, a w chwilę później stała sięobca. Harry znówzapadł w drzemkę, a kiedy się zbudził, byłpóźny wieczór. Nie był śpiący i zamierzałzjechać na dółpo wieczorne wydanie gazety porannej, zawierające doniesienia z giełdy nowojorskiej. Jednak zamiasttegopołożył się do łóżka. Wypił przedtem szklankę sokupomidorowego ipołknął pastylkę. Zaledwie cienka ścianadzieliła go od Ethel, ale ściany posiadały swoją własnąmoc. "Może dlatego niektórzy ludziewolą mieszkaćw namiocie"- pomyślał. Spodziewał się, że rozmyślania niepozwolą muzasnąć, aleszybko zapadł wsen. Obudził sięczując ucisk w piersi. Która godzina? Oświetlona tarczazegarka wskazywała, że spał dwie godziny i kwadrans. Miał sny, ale ich nie pamiętał. Zostało mu tylkowrażenienocnego koszmaru. Podniósł głowę. Czy ona śpi, czy nie? Z jej mieszkania nie dochodził żaden szmer. Zasnął ponownie i tym razem obudziłygo głosy ludzi,trzaskanie drzwiami, kroki w korytarzu i odgłos biegnących osób. Zawsze obawiałsię pożaru. Czytywał w gazetach opowieści o starych ludziach, którzy spłonęli w domach starców, szpitalach i hotelach. Wstał z łóżka, włożyłkapcie iszlafrok iotworzył drzwi nakorytarz. Nie było tam 292 nikogo. Czyżby sobie to wyobraził? Zamknął drzwi iwyszedł na balkon. Nie, ani śladu strażaków. Jedynie przechodnie wracający późno do domu, wychodzący do nocnych klubów i hałasujący po pijanemu. Niektórzy z lokatorów wynajmowali na lato swoje mieszkaniaLatynosom. Harry wróciłdo łóżka. Przez kilka minut panował spokój,a potem znów usłyszał hałas w korytarzu i kobiece orazmęskie głosy. Coś się stało, ale co? Chciał wstać iwyjrzeć,lecz nie zrobił tego. Leżał i denerwował się. Nagleusłyszałbrzęczenie domofonu w kuchni. Kiedy podniósł słuchawkę, usłyszałmęski głos mówiący: - Pomyłka. Harrywłączył jarzeniówkę w kuchni i światło oślepiło go. Otworzył lodówkę, wyjął dzbanek słodzonej herbaty i nalałsobie pół szklanki, nie wiedząc, czyrobi to dlatego, że chcemu się pić, czy dla poprawienia nastroju. W chwilępotemzachciało mu się siusiać i poszedł do łazienki. W tym momencie zadzwonił jego dzwonek u drzwi i tendźwięk powstrzymał jego potrzebę. Możezłodziejewdarlisię do budynku? Nocny strażnik był stary i nie stanowiłochronyprzed intruzami. Harrynie mógł się zdecydować,czy podejść do drzwi, czy też nie. Stał nadklozetemdygocząc. Przemknęła mu myśl: "To mogą byćmojeostatnie chwile. Boże Wszechmogący, zlituj się nade mną" - mruknął. Dopiero teraz przypomniałsobie, żemaw drzwiach judasza, przez którego może zobaczyć, co siędziejena korytarzu. Jak mógł o tym zapomnieć? "Chybaidiocieję" - pomyślał. Podszedł cicho dodrzwi, podniósłklapkęjudasza iwyjrzał. Zobaczył siwowłosą kobietę w szlafroku. Poznał ją - była to jego sąsiadka z prawej strony. W ciągu sekundywszystko stało się jasne. Miała sparaliżowanego mężai zapewne coś mu się stało. Otworzył drzwi. Staruszkatrzymała nieostemplowaną kopertę. 293. - Przepraszam, panie Bendiner, kobieta mieszkającaz lewej strony zostawiła tę kopertę pod pana drzwiami. Jest tu napisane pańskie nazwisko. - Jaka kobieta? -Z mieszkania polewej stronie. Popełniła samobójstwo. Harry Bendiner poczuł, że skręcają mu się wnętrznościi w ciągu kilku sekund jego brzuch stał się twardy jak bęben. - Ta blondynka? -Tak. - Co zrobiła? -Rzuciła się z okna. Harry wyciągnął rękę istaruszka wręczyła mu kopertę, - Gdzie ona jest? - zapytał. - Zabrali ją. -Nie żyje? - Tak. -Mój Boże! - Tojuż trzeci taki wypadek tutaj. Ludzietracą rozum w Ameryce. Ręka Harry'ego zadrżała i koperta zatrzepotała, jakgdybyporwałją wiatr. Podziękował kobiecie izamknąłdrzwi. Poszedł poszukać okularów, które położył na nocnym stoliku. "Nie mam prawa upaść - ostrzegł samsiebie. - Jeszcze tylko mi brak złamanego żebra". Chwiejniedoszedł do łóżka i zapalił nocną lampkę. Tak, okularyleżały tam, gdzie je zostawił. Poczuł zawrót głowy. Ściany,kotary, komódka i koperta- wszystko drgało i migało jakzakłócony obraz telewizyjny. "Czy tracę wzrok? " - zastanawiał się. Usiadł i czekał, aby zawrót głowyminął. Niemiał siły otworzyć koperty. Wiadomość napisana byłaołówkiem, linie biegły krzywo, a słowa w jidysz zawierałybłędy. List brzmiał: 294 DrogiHarry, przebacz mi. Muszę iść tam, gdzie jest mójmąż. Jeślinie sprawi ci to kłopotu, odmów za mnieKadysz. Wstawię się za tobą tam, dokądidę. Ethel Odłożył kartkę i okulary na nocny stoliki zgasił lampę. Leżał dręczonyczkawką i bekaniem. Ciałem wstrząsałydrgawki i sprężyny łóżka też drgały. "No, od dziś nie będęsięjuż niczegospodziewał" - zadecydował Harry z powagą człowieka składającego przysięgę. Było mu zimno, więcprzykrył się kocem. Dziesięćpo ósmej rano otrząsnął się z oszołomienia. Czyżby to był tylko zły sen? Nie, list leżał nastole. Tegodnia Harry Bendiner nie zjechał po swoją pocztę, nieprzygotował sobie śniadania, nie wykąpał się ani nieubrał. Drzemał na plastikowym leżaku na balkonie i myślał oSylvii, córce Ethel, mieszkającej w namiociew Brytyjskiej Kolumbii. Dlaczego uciekła aż tak daleko? - zadawałsobie pytanie. Czy śmierć ojca wprawiła ją w taką rozpacz? Czy nie mogła znieść swojej matki? A możejuż w młodymwieku zdała sobie sprawę z daremności wszystkich ludzkich wysiłków i postanowiła zostać pustelnicą? Czy usiłujeodnaleźć siebie, czy Boga? Niezwykły pomysł zaświtałstaremu człowiekowi: polecieć do Brytyjskiej Kolumbii,znaleźćmłodą kobietę żyjącą na łonie natury, pocieszyćją, być dla niej ojcem i być może medytować wraz z nią nad tym, dlaczegoczłowiek się rodzi i dlaczegomusiumrzeć. przet. Elżbieta Petrajtis-0'Neill. Hanka Ta podróż od początku nie miała zbyt wiele sensu. Popierwsze,nie opłacało się opuszczać Nowego Jorku i zostawiać pracy na dwa i pół miesiąca po to, aby udać sięz odczytami do Argentyny. Po drugie, powinienem byłpolecieć samolotem,zamiast tracić osiemnaście dni nastatku. Podpisałemjednak umowę i przyjąłem od mojegoimpresaria, Chackela Poliwy, bilet pierwszej klasy nastatek "La Pląta". Tego lata upały trwałyażdo października. W dniu mojego zaokrętowania się termometr wskazywał 32 stopnie. Przed każdą podróżą dręczyły mnie złeprzeczucia i lęki; wydawałomi się, że zachoruję albo żestatek zatonie,albo że staniesięjakieś inne nieszczęście. Głos wewnętrzny ostrzegał mnie: "Nie jedź! " Jednakże gdybymzawsze poddawał się złym przeczuciom, nigdy nie przyjechałbym do Ameryki, lecz zginąłbym w okupowanej przez hitlerowców Polsce. W czasiepodróży byłemotoczony wszelkimiwygodami. Moja kabina wyglądała jak salon. Miała dwa kwadratoweokna, sofę, biurko i obrazy na ścianach. W łazience byłazarówno wanna, jak i kabina prysznicowa. Pasażerówbyło niewielu, głównie Latynosi, a ilość obsługi ogromna. W jadalni miałem specjalnego kelnera, który natychmiastnapełniał mój kieliszek,gdy tylkoupijałem łyk wina. Podczas obiadu ikolacji grała pięcioosobowaorkiestra. Co drugi dzieńkapitan wydawałprzyjęcia. Jednakżez niewiadomych powodów nie byłem w stanie zawrzeć 296 żadnych znajomości w czasie podróży. Kilkoro pasażerów,którzy mówili po angielsku, trzymało się razem. Mężczyźni, wszyscy młodzi i bardzowysocy, zabawiali sięgrąpolegającą na trafianiukrążkami w wyznaczone polalub pluskali się w basenie. Kobiety, na mój gust, byłyzbyt wysokie i wysportowane. Wieczorami tańczyli lubsiedzieli w barze, pijąc i paląc. Postanowiłem, że będęsię trzymałnauboczu,a współpasażerowie prawdopodobnie wyczuli m6ją decyzję. Nikt nie odzywałsię domnie ani słowem. Zacząłemsię zastanawiać, czy dziękijakimś magicznym siłom nie stałem się niewidzialny,choć mogłem jednocześniewidzieć, co siędzieje wkoło. Po pewnym czasie przestałem brać udział w przyjęciachi poprosiłem, aby posiłki podawano mi w kabinie. NaTrynidadzie iw Brazylii,gdziestatek zatrzymał sięnajeden dzień,spacerowałemsamotnie. Zabrałem zesobą niewiele do czytania,bo liczyłem, że na statkubędzie biblioteka. Jednakżeskładała się onaz jednejoszklonej szafki,zawierającej około pięćdziesięciu tomówwjęzyku hiszpańskim i kilkunastu w angielskim, przyczym były to zakurzone książki podróżnicze, wydanesto lat temu. Szafka była stale zamknięta i za każdymrazem, gdy chciałem wypożyczyć książkę, robiło się zamieszanie, bo niebyło wiadomo,kto ma klucz. Odsyłanomnie do kolejnych członków załogi. Wreszcie jakiś oficerz epoletami zapisywał moje nazwisko, numer mojejkabiny oraz autorów i tytuły pożyczanych przeze mnieksiążek, co zabierało mu okołopiętnastu minut. Kiedy statek zbliżył się do równika, przestałem wychodzić w ciągu dnia na pokład. Słońce paliło jak ogień. Dni stały się krótsze, a noce nadchodziły szybko. W jednejchwili było jeszcze jasno, w następnej już panowałaciemność. Słońce nie zachodziło, leczwpadałow wodę jak 297. meteor. Późnym wieczorem, kiedy na chwilę wychodziłemna pokład, gorący wiatr uderzał mnie w twarz. Oceanwydawał ryk namiętności, zrywający jak gdyby wszelkiebariery: "Musimy się płodzić i mnożyć! Musimy wyczerpaćwszystkie siły pożądania! ". Faleświeciły jaklawa i wydawało mi się, że widzę dziesiątki żywychistot - alg, wielorybów, potworów morskich - nurzającychsię w orgii od powierzchni do samego dna oceanu. Panującym tu prawem byłanieśmiertelność. Cała planetadyszałażądzą życia. Chwilami słyszałem w tymzgiełkuswoje imię- duch otchłani wzywał mnie do uczestnictwa w nocnym tańcu. WBuenos Aires czekał na mnie Chackel Poliwa, niski, okrągłyczłowieczek, oraz młoda kobieta, która przedstawiła się jako mojakuzynka. Na imię miała Hankai twierdziła, że jest prawnuczką mojejciotki Jentł po jejpierwszym mężu. W gruncie rzeczy Hanka nie była zemną spokrewniona,ponieważ mójwuj Aron był trzecimmężem Jentł. Hanka była drobna, szczupła, miała kruczoczarne włosy, pełne usta i oczy czarne jak onyks. Była ubranaw czarnąsukienkę iczarnykapeluszz szerokim rondem. Mogła mieć trzydzieści lubtrzydzieścipięć lat. Opowiedziała mi natychmiast, że w Warszawiektoś ukrywał ją po aryjskiej stroniei w ten sposóburatowała się przedhitlerowcami. Powiedziała,że jesttancerką,alejuż wcześniej domyśliłemsiętego, patrzącna mięśnie jej łydek. Zapytałem, gdzie tańczy, a onaodrzekła: - Przy okazji żydowskich uroczystości i po to,aby zapomnieć o kłopotach. Chackel Poliwa zabrał nasswoim samochodem dohotelu Cosmopolitan przy ulicy Junin, która kiedyś słynęłajako centrum dzielnicy rozpusty. Poliwapowiedział, żezrobiono tam porządek i obecnie w tym hotelu zatrzymują 298 się literaci. Zjedliśmy we trójkę kolację w restauracjiprzyAvenida Corrientes i Chackel Poliwawręczył rni programmojegoczterotygodniowegopobytu w Argentyi-ue, Miałemwygłosić wykłady w Buenos Aires w The^tre Soleili w Ośrodku Żydowskim. Poza tym miałem pojechać doRosario, Mar del Pląta i do kolonii żydowskiejw MoisesVille i Entre Rios. Towarzystwo Warszawskie,sekcja jidyszw Pen Clubie, dziennikarze gazety publikującej mojeartykuły i kilka szkół żydowskich szykowałoprzyjęcia namoją cześć. Kiedy Poliwazostał ze mną przezchwilę sam na sam,zapytał: - Kimjest ta kobieta? Mówi, żewystępuje i^a żydowskich uroczystościach, ale nigdzie jej nie widziałem. Kiedyczekaliśmy na ciebie, poprosiłem ją, aby data miswójadres i telefon, na wypadek gdybym musiałgię z niąskontaktować, ale odmówiła. Kim ona jest? - Naprawdę nie wiem. Chackel Poliwamiał jeszcze jakieś spotkanie tegowieczora, więc opuścił naswkrótce po kolacji, chciałemzapłacić rachunek, bo niby dlaczego on miał płacić zakobietę będącą rzekomomoją krewną, lecz nie zgodził się. Zauważyłem, że Hanka nic nie jadła. Wypiła tylko kieliszek wina. Odprowadziłamnie do hotelu. Działo się towkrótce po obaleniu Perona i Argentyna pogrążonabyław kryzysie politycznym i ekonomicznym. Wyglądało na to,że wBuenos Airessą kłopoty z elektrycznością. Ulice byłybardzo słabo oświetlone. Gdzieniegdzie mijaliśmy patroluzbrojonej żandarmerii. Hanka wzięła mnie pod rękęi szliśmy wzdłuż Avenida Corrientes. Nie dostrzegałemwniejżadnego fizycznego podobieństwa do ciotki Jentł,ale miała podobny styl rozmowy: przeskakiwała z tematuna temat, myliłanazwiska, miejsca i daty. Zapytała mnie: 299. p - Czy to twoja pierwsza wizyta w Argentynie? Klimatjest tuzwariowany, podobnie jak ludzie. W Warszawieprzeżywało się gorączkę wiosenną, a tutaj ma się gorączkęprzez cały rok. Kiedy jest gorąco, topiszsię z upału, kiedyzaczynająsiędeszcze, zimno przenikacię do kości. Tojedna wielka dżungla. Miasta są tutaj oazami na pampie. Przez wiele lat alfonsii prostytutki rządziły żydowskimiimigrantami. Potem zostali ekskomunikowani i musielizbudować synagogę oraz założyćwłasny cmentarz. Żydzi,którzy przyjechali tu po Zagładzie, to zagubione istoty. Jak to się dzieje, że nietłumaczą twoich utworów nahiszpański? Kiedyostatni raz widziałeś moją prababkęJentł? Nie znałam jej, ale zostawiła mi w spadku łańcuszekz medalionem, który miałchyba ze dwieście lat. Sprzedałamgo, żeby kupić chleb. Oto twój hotel. Jeśli nie jesteśzmęczony, wejdę z tobą nachwilę. Pojechaliśmy windą na szóste piętro. Od dzieciństwalubię balkony. W moim pokoju był balkon, więc wyszliśmytam. WBuenos Airesjestniewielewysokich budynków,więc widzieliśmy sporą część miasta. Przyniosłem dwakrzesła, na których usiedliśmy. Hanka mówiła: - Pewnie się zastanawiasz, dlaczegoprzyszłam ciępowitać. Dopóki miałam bliskich krewnych - ojca, matkę,brata i siostrę - nie doceniałam ich. Teraz,kiedy wszyscyzamienili się w popiół, tęsknię zarodziną,choćbydaleką. Czytam prasęw jidysz. Często wspominasz ciotkę Jentłw swoich opowiadaniach. Czy ona naprawdę opowiadałaci te wszystkie dziwne historie? Pewnie sam je wymyśliłeś. W moim życiu też zdarzały się sprawy, o których niesposób opowiedzieć. Jestem sama, całkiem sama. - Młodakobieta nie musi być samotna. -To tylko słowa. Sąsytuacje, kiedyjesteś oderwanyjak liść od drzewa i żadna siła nie jest w stanie utrzymać 300 cię w miejscu. Wiatr cię unosi i odrywa od korzeni. Istnieje na to określeniepo hebrajska, ale zapomniałam,jak brzmi. - Nawad - uciekinier i wędrowiec. -O, właśnie. Sądziłem, że będę miałz Hanką krótki romans, alekiedy próbowałem ją objąć, poczułem, że kurczy sięw moich ramionach. Pocałowałemją, ale jejusta byłyzimne. Powiedziała: - Rozumiem cię - jesteś mężczyzną. Znajdziesz tumnóstwo kobiet, jeśli zechcesz. Nawet nie musisz sięo tostarać. Ale jesteś normalnym człowiekiem, nie nekrofilem. Ja należę do wymarłejrasy, która nie nadaje się do seksu. Mój wykład wTheatre Soleilzostałprzełożony o kilkadni i Hanka obiecała, żeprzyjdzie następnegowieczora. Poprosiłemją o numer telefonu, ale odparła, że jej telefonjest zepsuty. W Buenos Aires można czekać miesiącamina naprawę czegokolwiek. Zanim wyszła, powiedziałamimochodem, że w trakcie szukania krewnych w BuenosAires odnalazła mojego kuzyna Jekiela, który zmieniłimię na Julio. Jekiel był synem mojego wujecznegodziadkaAwigdora. Spotkałem go dwarazy - w Tyszowcach i w Warszawie, dokąd przyjechałnaleczenie. Był jakieśdziesięć lat starszy ode mnie,wysoki, śniadyi wymizerowany. Przypomniałem sobie, że cierpiał nagruźlicę i że wuj Awigdor przywiózł go do Warszawy,do pneumunologa. Byłem pewien,że Jekiel nie przeżyłZagłady, a teraz nagle dowiedziałem się, że żyje i mieszkaw Argentynie. Hankapodała mi kilka szczegółów. Jekielprzyjechał do Argentyny z żoną i córką, ale rozwiódłsię, a następnieożenił zdziewczyną z Frampola, którąpoznał w obozie koncentracyjnym. Stał się handlarzem 301. domokrążcą - "pukaczem", jak ich nazywano w BuenosAires. Jego druga żona była analfabetką i bała się sama 'wychodzić z domu. Nie nauczyła się anisłowa po hiszpańsku. Kiedy wychodziłado sklepupo chleb lubkartofle, Jekiel musiał jej towarzyszyć. Ostatnio Jekielcierpiał na astmę i musiał porzucić zawód domokrążcy. Żył z emerytury, Hanka nie wiedziała jakiej. Być możeotrzymywał jąod władz miejskich lub z jakiejś organizacji charytatywnej. Byłem zmęczony po długimdniu inatychmiast powyjściu Hanki rzuciłemsię w ubraniu na łóżko i zasnąłem. Po kilku godzinach obudziłemsię i wyszedłem na balkon. Czułem się dziwnie, będąc o tysiące mil od mojegoobecnegodomu. W StanachZjednoczonych nadchodziłajesień,podczas gdy w Argentynie panowała wiosna. Wczasie kiedy spałem, padał deszcz i ulica Juninlśniławilgocią. Ciągnęłysię wzdłuż niej stare domy,z kratami w witrynach okien. Widziałem dachy iczęśćceglanych ściandomów przy sąsiednich ulicach. Gdzieniegdzie woknachmigotało czerwonawe światło. Czy ktoś był chory? A możektoś umarł? Kiedy byłem chłopcem i mieszkałem w Warszawie, często słyszałem ponure opowieści o BuenosAires: o tym,jak alfonsi ściągali biedne dziewczyny, sieroty,dotego podłego miasta i usiłowali je uwieść przy pomocybawidełek i obietnic, a jeśli nie chciały im ulec, bili je,szarpali za włosy i wbijali szpilki pod paznokcie. Naszasąsiadka Basza często rozmawiała o tym z moją siostrąHindą. Basza mówiła:- Co taka biedna dziewczyna miałarobić? Zabierali ją statkiem i trzymali w łańcuchach. Dziewictwoi tak już straciła. Sprzedawano jądo burdelui musiała robić to, co jej kazano. Wcześniej czy późniejw jej krwi pojawiał się mały robaczek, który oznaczał, żejej dni są policzone. Po siedmiu latach hańby wypadały 302 jej włosy izęby, gnił nos i taki był koniec zabawy. Grzebano ją za płotem, bobyła zhańbiona. Pamiętampytanie mojejsiostry: - Żywą? Teraz Warszawa była zniszczona, a ja znajdowałem sięw BuenosAires,w dzielnicy, gdzie zdarzały się podobnotakie nieszczęścia. Basza i Hindanie żyły, a ja nie byłemjuż chłopcem, lecz pisarzem wśrednim wieku, któryprzyjechałdo Argentyny,aby szerzyć kulturę. Cały następny dzień padałdeszcz. Byćmoże z tegosamego powtsdu, co kłopotyz elektrycznością, telefonyteż nie działały prawidłowo i wtrakcie rozmowy z kimśw jidysz nagle słyszałem kobiecyśmiechi okrzyki pohiszpańsku. Wieczoremprzyszła Hanka. Nie mogliśmywyjść, więc zamówiłem kolacjędo pokoju. Zapytałem ją,co będzie jadła, a ona odpowiedziała, że nic. - Jak to nic? -Poproszę o szklankę herbaty. Nie posłuchałem i zamówiłem dla niejdanie z mięsem,a dla siebie jarskie. Jazjadłem wszystko, ale Hankaledwo skubnęła swoją porcję. Podobnie jak ciotkaJentł,wyrzucałaz siebie kolejne opowieści. - W całymdomuwiedziano, że on ukryważydowskądziewczynę. W każdym razie lokatorzy wiedzieli. Poaryjskiej stronie roiło się od szmalcowników, którzywyciągali z Żydów ostatni grosz, a potemdenuncjowaliich na gestapo. Mój goj, który nazywał się Andrzej,nie miał pieniędzy. W każdejchwiliktoś mógł zawiadomić gestapo i wszyscy zostaliby rozstrzelani - ja, Andrzej, Stasiek, jego syn,i Maria, jego żona. Co ja wygaduję? Rozstrzelanie uważane było za lekką karę. Bylibyśmy torturowani. Wszyscy lokatorzy przypłacilibyżyciem tę zbrodnię. Często mu mówiłam: - Andrzeju,mój drogi,zrobiłeś jużwystarczająco dużo. Nie chcę 303. sprowadzić na was nieszczęścia. Ale on odpowiadał: - Nieodchodź, nie odchodź. Niemogę cię wysłaćnaśmierć. Być możeBóg jednak istnieje. Byłam ukryta w alkowiebez okna, a drzwi do niej były zastawione szafą, żebyzasłonić wejście. Usunęli jedną deskę z tylnej ścianyszafy itamtędy podawali mi jedzenieoraz, przepraszamza wyrażenie, zabierali nocnik. Kiedy gasiłammaleńkąlampkę, w alkowie robiło się ciemno jak wgrobie. On domnie przychodził, a jegożona i syn wiedzieli o tym. Mariacierpiała na kobiecą chorobę. Syn był również chory. Jakodziecko nabawił się skrofułów czy jakiejś choroby gruczołów chłonnych inie potrzebował kobiet. Nie sądzę, żebykiedykolwiek udałomu się zapuścić brodę. Miał jednąnamiętność - czytanie gazet. Czytał wszystkie warszawskie gazety od deski do deski, z ogłoszeniami włącznie. Czy Andrzej zaspokajał mnie jako mężczyzna? Nie szukałam zaspokojenia. Byłam zadowolona, że on się odpręża. Dużo czytałam i pogorszył misię wzrok. Miałam ciągłeobstrukcje,na które pomagał tylko olej rycynowy. Tak,przebywałam w grobie. Ale jeśli leży się w grobie przezwystarczającodługiczas, człowiek przyzwyczaja się doniegoi nie ma ochoty z nim się rozstawać. Andrzej dał mikapsułkę z cyjankiem. On, jego żona i syn też mieli takiekapsułki. Żyliśmy na codzień ze śmiercią, a musiszwiedzieć, że w śmierci można się zakochać. Ten, ktopokochał śmierć, nie potrafi nigdy pokochać czegokolwiek innego. Kiedy nadeszło wyzwolenie i powiedzieli mi,żebym sobie poszła, nie chciałam odejść. Zapierałam sięw progu jakwół ciągnięty na rzeź. Mój przyjazd do Argentyny i to, co zdarzyło się pomiędzymną a Jose,to opowieść na inną okazję. Nie zdradziłamgo. Powiedziałam mu: - Jose,skoro twoja żona jest zamało żywotna, to czego szukasz przy mnie, przy żywym 304 trupie? Ale mężczyźni minie wierzą. Kiedy widzą młodą,niebrzydką kobietę, która wdodatkutańczy, jak mająuwierzyć, że jest martwa? Nie miałam siły iść do fabrykii pracować z Hiszpankami. Jose kupiłmi dom, bardzoelegancki, z kwiatami w doniczkach,bibelotami i fortepianem. Ten dom stałsię moim drugim grobem. Kazałmitańczyć,więc tańczyłam. Czyż jest to gorszeniżrobienie swetrów na drutach lub przyszywanie guzików? Całe dnie siedziałam i czekałamna niego. Wracał wieczorem, pijany i fy. Były dni, kiedy rozmawiał ze mnąi opowiadał mi różne historie, kiedy indziej milczał jakgrób. Wiedziałam, że wcześniej czypóźniej przestaniesiędo mnie całkiem odzywać. Kiedy tak się stało, nieusiłowałam zmusić go do rozmowy,bo wiedziałam, że tobezcelowe. Zachował milczenie przez ponad rok. W końcupowiedziałam mu: - Jose, idź. Pocałował mnie w czołoiodszedł. Nigdy więcej go nie widziałam. Plany mojej podróży i wykładów zaczęty siękomplikować. Spotkanie w Rosario odwołano,ponieważprzewodniczący organizacji dostałataku serca. Gmina żydowskaw Buenos Aires przeżywała konflikt spowodowany różnicami politycznymi, w związkuz czym wstrzymaładotację, którą miała dać koloniom żydowskim na moje wykłady. Okazało się, żesala, wktórejmiałem wystąpićw Mardel Pląta, jest zajęta. Poza tymi wszystkimikłopotami pogoda w Buenos Airespogarszała się z każdymdniem. Grzmiało,błyskało, a ze wszystkich prowincjinadchodziły wieści o huraganach i powodziach. Pocztaprawie nie funkcjonowała. Z Nowego Jorku miała nadejśćkorekta mojej nowej książki, ale niedostałem jej i obawiałem się, że książka zostanie opublikowana bez moichkońcowych poprawek. Pewnego razu utknąłem w windzie 305. pomiędzy trzecim a czwartym piętrem i zostałem uwolniony dopiero po dwóch godzinach. W NowymJorkuzapewniano mnie, że nie dostanę wBuenos Aires katarusiennego, bo tam jest wiosna. Tymczasem miałem napady kichania, łzawiły mi oczy ibolałogardło, a niewziąłem zesobą leków przeciwalergicznych. ChackelPoliwa przestał do mnie dzwonić i podejrzewałem, żezamierzaodwołać całą moją podróż. Byłem gotów wrócićdo Nowego Jorku, alejak mogłem zdobyćinformacjedotyczące rejsów statków, skoro telefon nie działał, a janie znałem hiszpańskiego? Hanka przychodziła domojego pokoju co wieczór,zawsze o tej samej porze, co do minuty. Wchodziła bezszelestnie. Podnosiłem wzrok i widziałem ją, stojącąw zapadającymzmierzchu,jak zjawę otoczoną cieniami. Zamawiałem kolację,a ona rozpoczynała swójmonologwygłaszany monotonnym głosem, przypominającym miciotkę Jentł. Pewnego wieczora opowiadała o swoimdzieciństwie w Warszawie. Mieszkała z rodziną przy ulicyHożej, w chrześcijańskiej dzielnicy. Jej ojciec,fabrykant,byłwiecznie zadłużony, niemal na skraju bankructwa. Matka kupowała sukienki w Paryżu. Wakacje letniespędzaliw Sopocie, zimowe w Zakopanem. Zdzisław,brat Hanki, uczył się wprywatnymgimnazjum. Jejstarsza siostra, Edzia,uwielbiała taniec, lecz matkaupierała się, że to Hanka ma zostać drugą Pawiową czyIsadorą Duncan. Nauczycielka tańca była sadystką. Choćsama brzydka ikaleka, od uczniówwymagałaperfekcji. Miała oczy jak jastrząb i syczała jak wąż. Szydziłazżydostwa Hanki. - Moi rodzice uznawali jedno lekarstwo na wszystkienasze kłopoty- mówiłaHanka - asymilację. Musieliśmystać się stuprocentowymi Polakami. Ale jak mogliśmy 306 być Polakami, skoromój dziadek Aszer, syn twojej ciotkiJentł, nawet nie mówiłpopolsku? Kiedy nas odwiedzał,umieraliśmy ze wstydu. Mój dziadek od strony matki,Judł, mówił łamaną polszczyzną. Powiedział mi kiedyś,że pochodzimy od Żydów hiszpańskich. Nasi przodkowiezostali wygnani z Hiszpanii w piętnastym wieku i udalisię najpierw do Niemiec, a potem, wczasie wojny stuletniej, doj^olski. Czułam żydostwo we krwi. Edzia i Zdzisław byli blondynamii mieli niebieskie oczy, ale jabyłam ciemna. Wcześnie zaczęłam zadawać sobie odwieczne pytania:Dlaczego człowiek się rodzi? Dlaczegoumiera? Czego chce Bóg? Czemujest tyle cierpienia? Matka nalegała,abym czytała powieści polskie i francuskie, ale ja potajemnie sięgałampo Biblię. W KsiędzePrzysłów przeczytałam słowa: "Urokjest zwodniczy,a piękno próżne" i zakochałam się w tej księdze. Byćmoże dlatego, że zmuszano mnie do czynienia bożyszczaz mojego ciała, rozwinęła się we mnienienawiść docielesności. Moja matka i siostry były zafascynowaneurodą aktorek filmowych. W szkole tańca zawsze mówiłosię o biodrach, udach, nogach i piersiach. Kiedy dziewczyna przybierała nawadze dziesięć deka, nauczycielrobił awanturę. Wszystko to wydawało mi się głupiei wulgarne. Od zbyt wielu ćwiczeń baletowych tworzyłynam się guzy na palcach stóp i potężne mięśnie. Częstoprawiono mi komplementy natemat mojegotańca, alejabyłam opętanadybukiem starego talmudysty, jednegoz tych siwobrodych starców, którzy przychodzili do nasprosząc o jałmużnę i byli przeganiani przez naszą służącą. Mój dybuk pytał: -Dla kogo zamierzasz tańczyć - dlahitlerowców? Nakrótkoprzed wojną,kiedypolscy studenci ganiali Żydów po Ogrodzie Saskim, a Zdzisławmusiał stać w czasie wykładów na uniwersytecie,bo 307. odmówił siedzenia w ławkowym getcie, mój brat zostałsyjonistą. Ja jednak zdawałamsobie sprawę, że Żydziw Palestynie również starali się naśladować gojów. Mójbrat grał w piłkę nożną. Należałdo klubu sportowegoMachabeuszy. Trenował też podnoszenie ciężarów, abyrozwinąć muskuły. Jakie totragiczne, że cała moja rodzina, któratak bardzo kochała życie, musiała zginąć w obozach koncentracyjnych, podczas gdy mnie los rzucił do Argentyny. - Hiszpańskiego nauczyłam się szybko. Wydawało się, że słowa same się we mniegromadzą. Próbowałam tańczyćna żydowskich uroczystościach, ale tutaj wszystko jestpozbawione korzeni. Tutejsi Żydzi wierzą, że powstaniepaństwa żydowskiego położy raz nazawsze kres naszymnieszczęściom. Cóż za optymizm! Jesteśmy tam otoczenihordami wrogów, którzy mają ten sam celco Hitler- zniszczyć nas. Dziesięćrazymoże im się to nie udać,aleza jedenastymnastąpi katastrofa. Widzę Żydów spychanych do morza. Słyszę wycie kobiet i dzieci. Dlaczegosamobójstwouważa się za wielki grzech? Ja sądzę, żenajwiększą cnotąbyłoby opuszczenie ciała i wszystkich jego niegodziwości. Tegowieczora, kiedy Hanka wychodziła, nie zapytałem jej, kiedy znów przyjdzie. Mójwykładw Theatre Soleilbył zapowiedziany na następnydzień i spodziewałem się,że będzie obecna. Poprzedniej nocy niewiele spałem, więcpołożyłem się i natychmiast zasnąłem. Obudziłem sięz wrażeniem,że ktoś szepce mi do ucha. Próbowałemzapalić lampę przy łóżku, alenieudało mi się. Zacząłemszukać kontaktuw ścianie, lecz nie byłem wstanie gozlokalizować. Przed pójściemspać powiesiłem marynarkę,zawierającą mój paszport i czeki podróżne, na krześle. Teraz krzesła nie było. Czy zostałemokradziony? Poru308 szałem się po pokoju po omacku, jak niewidomy ,,jąć się i siniacząckolano. Po chwilizawadziłemo ktyka"Nikt nie zabrał paszportu aniczeków. Jednak moi ^ zes^0nastrój nie minął. Wiedziałem, że miałem złysen , nuryw ciemności usiłowałem go sobie przypomnieć, ^r^B0gdy zamknąłem oczy, znalazłemsię wśród z^n wlRobili rzeczy, których ludzkie słowa nie są ^ yopisać. JGo, co mówili, było szaleństwem, "Nie ^ amejej już nigdydo pokoju- mruczałem -ta H^],, zczę / '^lipcf moim Aniołem Śmierci". "Usiadłem na brzegu łóżka, przykryłem ramioi^ vi oddałem się rozmyślaniom. Ta podróżożywiła \vgy, ramoje niepokoje. Nie przygotowałem notatek do ^yi lezatytułowanego "Literatura i siły nadprzyrodzone" i "L a. u fl\X71 Ł1 łem się, że w jegotrakcie stracę wątek i zamilknę. P^wałemkrwawą rewolucję w Argentynie oraz wojnę ^" ^pomiędzy Stanamii Rosją. Wyobrażałem sobie, że ^owąna jakąś straszną chorobę. Mój umysł był targany^. . ^szymi absurdami: Co by się stało, gdybymposzedl ^,,. i znalazłtam krokodyla? Co by się stało, gdyby ,. rozpadła się na dwie części i moja część odleciała ^, inneikonstelacji? A jeśli mój wyjazd do Argentyny by}^ ^ . przejściem do innego świata? W jakiś dziwny g ,odczuwałem obecność Hanki. Wlewym rogu pokojn ". łem sylwetkę, gęstyzwój, który majaczył w otap,,. ^laceiciemności i przybierał niewyraźnąformę ciałar^. głowa, włosy. Choć nie mogłem dostrzec twarzy, to,", '" ^uwałem w tym czającym się duchu kpinę z mojegotchó^ Boże mój,ta podróż obudziła wszystkie mojestare i ,'. z okresu chederu, kiedy to bałem się sam spać, pog,wokółmojego łóżka ślizgały siępotwory, które ^mnie za pejsy i skrzeczały do mnie okropnymi g}g. Pełen lęku zacząłem sięmodlić doBoga, aby ocali;. .' 309. , a Wyglądało na to, ^^^-^^ nazwl T ^a Warszawy. Czy to^^d? ZazwysSŁ^^S^^^^ ^S ^ "-et pr^ :^dsz. ChciałSo^e^^^^hws^o^ ^ć pomtete ^"^el Poliwa ateal mnie za sce^ ^-r:^^^'^^3" ikiedyriolalem ^n: ne- -c:;8^-' zSL, POU- ^. ^^w^:=^^? ewd2ialeffl^^^^^e^^ ,^i^^2sięieiTO^ete"dębie, moie ci laszkodM^ Tak Ale dlaczego roi i w^^^7imadaeaewK6ae' ^r^^"^'^ Zdrzemnątem się i zapadł wieczór. Czy byto to w dzieńpo moim wykładzie, czy też w kilka dni pó^niąj? Otworzyłem oczy i ujrzałemHankę stojącą obok łóżka. Zobaczyłemw jejoczach zakłopotanie, jakgdy^ywiedziałao mojej sytuacji i czuła się winna. Powiedziała: - Dziś wieczorem mamy odwiedzić twojego kuzyna Julio. Zamierzałem jej oznajmić, że nie mogę się z nią więcej widywać, ale zamiast tegozapytałem: - Gdzie mieszka Julio? -Niezbyt daleko. Mówiłeś, że lubisz spacerować. W normalnej sytuacji zaprosiłbym ją na kolację,ale niemiałem zamiaru tracić z nią całego wieczoru, i^g j^y ^nam coś do jedzenia. Wstałem nawpół śpiący i wyszliśmyna Comentes. Świeciły tylkoniektóre latarnie, a uzbrojeniżołnierze patrolowali ulice. Wszystkie sklepy były zamknięte. Czuło sięatmosferę godziny policyjnej i sabatu czarownic. Szliśmy w milczeniu, jak para, która się pokłóciła,a mimo to musiodbyć wspólną wizytę. Corrientes jestjednym z najdłuższychbulwarów świata. Szliśmy godzinę. Za każdym razem, gdy pytałem, czy zbliżamy się domiejsca przeznaczenia,Hanka odpowiadała, że mamyjeszcze kawałek doprzejścia. Wreszcieskręciliśmyz AvenidaCorrientes. Wyglądało na to, że Julio mieszka naprzedmieściach Buenos Aires. Mijaliśmyfabrykiz wygasłymi kominami i zakratowanymi oknami, ciemne garażemagazyny z zasłoniętymi oknami oraz puste działki zarośnięte chwastami. Nieliczne mijane przez nas prywatnedomy były stare, a ich patia ogrodzone plotami. Czułem siępodenerwowany i ukradkiem zerkałemna Hankę. Niewidziałem wyraźnie jejtwarzy, jedynie dwojeciemnychoczu. Słychać byłoszczekanie niewidocznych psów oraz miauczenie i zawodzenieniewidocznych kotów. Nie byłem311. głodny, ale usta miałem pełne przykrych wydzielin. Podejrzenia opadły mnie jak szarańcza. Czyżby to miał byćmójostatni spacer? Czy ona prowadzi mnie do jaskini morderców? A może jest diablicą i zaraz pokaże gęsie stopy i świński ryj? Hanka, jak gdyby odgadując, że jej milczenie wywołuje we mnie niepokój, stała sięrozmowna. Mijaliśmy-rozwalony dom bez okien, z resztkami płotu i samotnymdrzewem kaktusowym od frontu. Hanka zaczęła: - Tu mieszają starzyhiszpańscy chrześcijanie. W tychdomachnie ma ogrzewania, piece służą do gotowania, niedo grzaniapomieszczeń. Kiedy nadchodządeszcze, mieszkańcy potwornie marzną. Mają napój, który nazywająmatę. Okrywają się podartymi ubraniami, popijają matęi stawiają pasjansa. Są katolikami, lecz kościoły są tutajna wpół puste, nawetw niedziele. Tylko kobiety chodządo kościoła. To wiedźmy, które modlą się do szatana,niedoBoga. Dla nich czas sięzatrzymał - wciąż żyją w epocekrólowej Izabeli i Torquemady. Jose zostawiłmi wieleksiążek, a ponieważ przestałam tańczyć i niemam przyjaciół, zaczęłam czytać. ZnamArgentynę. Czasami wydajemi się, że żyłam tu w poprzednim wcieleniu. Mężczyźniwciąż marzą o inkwizycjii auto da fe. Kobiety mruczązaklęciai rzucają urok nanieprzyjaciół. W wiekulatczterdziestu są pomarszczone i wyschnięte. Ich mężowieznajdują sobiekochanki, którenatychmiast zaczynająrodzić dzieci i po kilku latach są równie zazdrosne,zgorzkniałe i zaniedbane jak żony. Byćmoże nie wiedząotym, ale wielu z nich pochodzi od Maranów. W niektórych odległych od centrumprowincjach istnieją sekty,które zapalająw piątkowy wieczórświece i przestrzegająkilka innychobyczajów żydowskich. No, jesteśmyna miejscu. 312 Weszliśmy w uliczkę będącąw przebudowie. Nie byłotam chodnika ani nawierzchni. Wędrowaliśmy pomiędzykupami desek i usypiskami cegiełi cementu. Kilka niewykończonych domównie miało dachów ani szyb woknach. Dom Julia był wąski iniski. Hanka zapukała, lecznikt nie odpowiedział. Popchnęła drzwii weszliśmy domaleńkiego przedpokoju,a następnie do słabo oświetlonego pokoju, w którym znajdowały się jedynie dwa krzesłai komoda. Jekiel siedział na jednym z krzeseł. Poznałem gotylko dlatego,żewiedziałem, iż to on. Wyglądałbardzostaro, lecz spoza postarzałej twarzy, jak zza maski,jawił sięJekiel z dawnych czasów. Był łysy, z kilkoma kępkamiwłosów, które nie były ani siwe,ani czarne, lecz bezbarwne; Miałzapadnięte policzki, ostry podbródek,gardło oskubanego koguta i krostowaty nos alkoholika. Pół czoła i jedenpoliczek pokrywała czerwona wy sypka. Niepodniósłwzroku, kiedy weszliśmy. Ani razu tego wieczora nie ujrzałemjego oczu. Na drugim krześle siedziała krępa, tęgakobietazrozczochranymi włosami koloru popiołu. Miała na sobieznoszoną podomkę. Jej twarz była okrągła, cera ziemista,a oczy puste i załzawione, jak oczy chorych w szpitalachpsychiatrycznych. Trudno byłoby określić,czy ma czterdzieści, czy sześćdziesiąt lat. Nie poruszałasię i przypominała wypchaną lalkę. Ze sposobu, w jaki Hanka opowiadała o nich, wywnioskowałem, żesą dobrymi znajomymii że opowiadała imo mnie. Tymczasem teraz wydawało się, że onateż widziich po raz pierwszy. Powiedziałem: - Jekielu, jestem twoim kuzynem Izaakiem, synemBaszeby. Spotkaliśmy się raz w Tyszowcach, a potemw Warszawie. - Si. 313. - Czy mnie poznajesz? -Si. - Zapomniałeś jidysz? - zapytałem. - Nie. Nie, nie zapomniał jidysz, ale wydawało się, że zapomniał ludzkiej mowy w ogóle. Zapadałw drzemkę i ziewał. Musiałem ciągnąć rozmowe^na siłę. Na wszystkie mojepytania odpowiadał "Si", "No"albo "Bueno". Ani on, anijego żona niepodali nam żadnego krzesła, żebyśmy mogliusiąść. Niezaproponowali teżchoćby szklanki herbaty. Choć nie jestem zbyt wysoki, głową niemal sięgałemsufitu. Hanka stała w milczeniu, opierając się ościanę. Jej twarz straciła jakikolwiek wyraz. Podszedłem do żony Jekiela i zapytałem: - Czy we Frampolu został ktoś z pani rodziny? Przezdłuższą chwilę nie odpowiadała,aż wreszcie rzuciła: - Nikt. -Jak nazywałsię pani ojciec? Zastanowiła się, jakgdyby musiała sobie przypomnieć: - Awram Icie. -^ Czymsię zajmował? Znów długapauza. - Był szewcem. Po pół godzinie miałem dość wyciągania odpowiedziz tej niemej pary. Wyczuwało się w nich znużenie, którewprawiało mnie w konsternację. Za każdymrazem,gdyzwracałem się do Jekiela, odzywał się takim głosem, jak gdybym go obudził. - Jeśli bylibyście zainteresowani spotkaniemze mną,zadzwońcie do hotelu Cosmopolitan - powiedziałem wreszcie. - Si. 314 Żona Jekiela nie wyrzekła ani słowa, kiedy powiedziałem jej dobranoc. Jekiel mruknął coś, czego nie zrozumiałem, i opadł na krzesło. Wydawało mi się, żesłyszę,jakchrapie. Kiedy wyszliśmy,powiedziałem do Hanki: - Jeśli to jest możliwe, to wszystko jest możliwe. -Nie powinniśmybyli odwiedzać ich wieczorem - odparła Hanka. - Oboje są chorzy. On cierpi na astmę, a onana serce. Mówiłam ci, że poznali się wAuschwitz. Czyżbyśnie zauważył numerów powyżej przegubu? - Nie. -Ci, którzyraz stanęli na progu śmierci, pozostająmartwi. Słyszałem poprzednio te słowa od Hanki iod innychocalałych, ale w tej ciemnej uliczce wywołały one we mniedreszcz lęku. Powiedziałem: - Kimkolwiek jesteś,bądź tak dobra i złap mi taksówkę. -Si. Hanka objęłamnie. Przytuliła się i oparłao mnie. Staliśmy w milczeniu pośrodku uliczki, moknąc w drobnym kłującym deszczu, który właśnie zacząłpadać. Ktośwyłączył światło w domu Julio i wokół nas zapadłyciemności jak w Tyszowcach. Świeciło słońce, niebo się przetarłoi lśniło letnimbłękitem. W powietrzu czuć byłozapach morza, drzewmango i pomarańczowych. Zich gałęzispadały kwiaty. Powiew wiatru przywodził mi na myślWisłę i Warszawę. Podobnie jak pogoda, mójprogram wykładówrównież sięwyklarował. Różne instytucje zapraszały mnie, żebymwygłosił referat, oraz wydawały przyjęcia na moją cześć. Dziatwa szkolna witała mnie tańcemi śpiewem. To zdumiewające, że wokół osoby pisarza czyniono tyle hałasu, 315. lecz Argentyna jest poddana izolacji i gdy kogoś gości,czyni to z przesadną uprzejmością. Chackel Poliwapowiedział: - To dlatego, że uwolniłeś się od Hanki,Jednakżenie uwolniłem sięod niej. Szukałem jej. Odczasu naszej wizyty u JulioHanka nie zjawiła sięu mnie,a ja nie miałem jak się z nią skontaktować. Nie wiedziałem, gdziemieszka, nie znałem nawetjej nazwiska. Kilkarazy pytałem ją o adres,leczzawsze unikała odpowiedzi. Julio też się nie odezwał. Niktnie był w stanie zidentyfikować uliczki, przy której mieszkał, choć starałemsięopisać ją jak najdokładniej. Sprawdziłemw książcetelefonicznej, lecz nie było tam jego nazwiska. Przyszedłem do pokoju hotelowego późno. Wieczornewychodzeniena balkon stało sięmoimcodziennym nawykiem. Wiał zimny wiatr, który niósłmi pozdrowieniez Antarktydy i Bieguna Południowego. Podniosłemwzrok iujrzałem różnegwiazdy i konstelacje. Niektóregrupy gwiazd przypominały mi spółgłoski, samogłoskii zapisy nutowe, które studiowałem w chederze - alef,hej, szuruk, segol, cerę, ain. Sierp księżyca wydawałsię wisieć odwrotnie, jak gdyby był gotów żąćniebiańskiepola do tyłu. Nad dachami ulicy Junin rozciągało siępołudniowe niebo, dziwniebliskie, a jednocześnie boskoodległe, kosmiczna iluminacja księgi bez początku i końca, która miała być czytana i oceniana przez samegoAutora. Wołałem do Hanki:- Dlaczego uciekłaś? Gdziekolwiek jesteś, wróć. Bez ciebie nie ma świata. Jesteś wieczną literą w boskim zwoju. Sala w Mar delPląta okazała się wolna i pojechałem tam z Chackelem Poliwa. W pociągu powiedział do mnie: - Możesz to uważać zabzdurę, ale tu, w Argentynie,komunizm jest zabawą dlabogaczy. Biedak niemoże 316 zostać członkiem partii komunistycznej. Nie pytaj dlaczego. Takjuż poprostu jest. BogaciŻydzi mający willew Mar del Pląta, którzy przyjdą dziś na twój wykład, sąwszyscylewicowi. Zrób to dlamnie i nie opowiadaj imo mistycyzmie. Oni w to nie wierzą. Bezprzerwy gadająo rewolucji społecznej, choć kiedy nadejdzie, będą jejpierwszymi ofiarami. - Już samo to jest tajemnicą. -Tak,ale chcemy, aby twój wykład był sukcesem. Zrobiłemtak, jakporadził mi Poliwa. Nie wspominałemo ukrytych siłach. Po wykładzie odczytałem humoreskę. Kiedy skończyłem i zaczął się czas pytań i odpowiedzi,wstał stary człowiek i zapytał o moje inklinacje do sprawnadprzyrodzonych. Wkrótce zewsządnasali zaczęły padaćpytania na ten temat. Tego wieczora bogaci Żydzi z Mardel Pląta przejawili ogromne zainteresowanie telepatią,jasnowidztwem,dybukami, przeczuciami i reinkarnacją. - Jeśli po śmierci istniejeżycie, todlaczego zamordowaniŻydzinie zemszczą sięna hitlerowcach? Jeśli istniejetelepatia, po co potrzebny nam telefon? Skoromyśl możewpływać nanieożywione przedmioty, to jak to się dzieje,że bank wkasynie ma wysokie zyski tylko dlatego, żedysponuje jedną szansą więcej niż jego klienci? Odparłem, że gdyby istnienie Boga, duszy, tego, codzieje się znami po śmierci, Opatrzności i wszystkichspraw mających coś wspólnego z metafizyką zostałoudowodnione naukowo, ludzie utraciliby największy ofiarowany im dar, czyli wolny wybór. Przewodniczący oświadczył, że następne pytanie będziejednocześnie ostatnim. Wstał młody człowiek i zapytał: - Czy pan osobiście ma za sobą tego typu doświadczenia? Czy widział pan kiedyś ducha? Odpowiedziałem: 317. - Wszystkie moje doświadczenia były niejednoznaczne. Żadne z nich niemogłoby posłużyć jako dowód, leczmimo to moja wiara w duchy jest jeszcze silniejsza. Rozległy siębrawa. Kłaniając się i dziękując ujrzałemnagle Hankę. Siedziaławśród publiczności i klaskała. Miała na sobie ten sam czarny kapelusz i czarną sukienkę,w które byłaubranapodczas wszystkich naszych spotkań. Uśmiechnęła się domniei mrugnęła. Byłem zdumiony,Czy przyjechała za mnąażdo Mar del Pląta? Spojrzałemraz jeszcze, ale onajużzniknęła. Nie, to musiało byćprzywidzenie. Trwało zaledwieprzez moment. Ale będędumać o tym momencie przez resztę życia. przeł. Elżbieta Petrajtis-0'Neill Noc w Brazylii Nigdywcześniej nie słyszałem o tym człowieku, alewdługim liście,który do mnie napisał z Rio de Janeiro,przedstawił się jako żydowski pisarz, który "zagubił sięi ugrzązł na gorącej brazylijskiej pustyni". Nazywał sięPaltiel Gerstendreszer. Kilka miesięcy po tym liścieprzyszła jedna zjego książek. Została wydananakłademwłasnym autora, wydrukowana na szarym papierzei oprawiona w miękkie okładki, pogięte w trakcie przesyłki. Treść stanowiła mieszaninę autobiografii oraz esejówoBogu, świecie, człowieku i bezcelowości stworzenia; wszystko to napisane napuszonym stylem iniezwykledługimi zdaniami. Roiło się w niej odbłędów drukarskich,a niektóre stronybyły poprzestawiane. Nosiła tytuł Wyznania agnostyka. Przekartkowałem książkę i wysłałem jej autorowi kilkasłów podziękowania. To zapoczątkowało korespondencję,składającą się z trzechczy czterech niezwykledługichlistówod niego i krótkiej kartki ode mnie, w którejprzepraszałem, że nie odpisałemwcześniej ibardziejszczegółowo. Niewiem, jak to się stało, w każdym razie PaltielGerstendreszer odkrył, że przygotowuję się dowyjazdudo Argentyny z serią odczytówi zaczął mi przysyłaćlistypolecone, a nawet telegramy, w których prosił, abymspędził kilka dni w Rio de Janeiro. Tym razem nieleciałem samolotem i tak się akurat złożyło, że argentyński 319. statek, na który wsiadłem, miał zatrzymać się na dwiedoby w Santos, dwanaście dni po odpłynięciu z NowegoJorku. Statek byłniemalpusty i ktoś wyznał mi w tajemnicy,że to jego ostatni rejs z AmerykiPółnocnej. Dostałemluksusową kabinę poobniżonej cenie, a w jadalnimiałemnawet własnegokelnera, którego jedynym obowiązkiembyło nalewanie mi wina, mimo że sączyłem je tylko po to,aby dać mu coś do roboty. Tej wiosny, wiosnyw Brazylii, a jesieni w NowymJorku, przeleciał nad Atlantykiem huragan, przynoszącprócz wichury ulewne deszcze. Statek przechylał sięzłowrogo. Syrenywyły ostrzegawczo w dzień i noc. Faleuderzały o kadłub niczym potężne kowalskie młoty. W mojej kabinie krawat powieszony nad lustrem wykonywałakrobacje. Szczoteczka do zębów dzwoniła bezprzerwyw szklance. Wiedząc, żestatek się spóźni,wysłałemPaltielowi radiogram podający nasz nowy czas przyjazdu,ale nawet ten terminnie został dotrzymany. Kiedy w końcu zawinęliśmy do Santos, nikt nie wyszedłmi naspotkanie. Statekmiał pozostać w porcie krócej,tylko dwadzieścia cztery godziny. Próbowałemtelefonowaćz portu, ale nie mogłem uzyskać połączenia. Raz coprawda ktoś podniósł słuchawkę,ale mówił tylkow językuportugalskim, któregonie rozumiałem. Z jakiegoś powodunie mogłem się zdobyć na to, by rozczarować PaltielaGerstendreszera. Ton, jakimpisał o naszym spotkaniu,zdradzał, że pokłada w nim wielkie nadzieje. Po krótkimzastanowieniu wsiadłem do autobusujadącego doRio,a tam wziąłem taksówkę. Okazało się, że mieszkadośćdaleko od centrum, w odludnej części miasta, którąkierowca z trudem odszukał. Wąska ulica,pełna dziuri wybojów,była częściowozalana kałużami. 320 Zapukałem do na pół zrujnowanego domu i jakaś kobietaotworzyła drzwi. Ku mojemu zdziwieniu rozpoznałemw niejznajomą z Warszawy - Lenę Stempler, zapoznanąaktorkę, piosenkarkę iwykonawczynię monologów. Parałasięrównież malarstwem. Spotkałem ją kiedyś w ZwiązkuLiteratów. Była wtedy młodą brunetką, przyjaciółką znanegoprozaika Dawida Heszelesa,który zginął później z rąkNiemców. Lenazniknęła z pola widzenia wiele lat przedopuszczeniem przeze mnie Warszawy. W Związku Literatówobmawianoją zawzięcie i nieustannie. Mówiono, że rozwiodła się z czterema mężami i że kiedyś oddała się jakiemuśkrytykowi teatralnemu za przychylną recenzję. Ktoś wspomniał mi, żecierpina kiłę. Kiedy teraz nanią patrzyłem,musiałemprzyznać,że jej niezmieniona dziewczęca figurazrobiła na mnie wrażenie. Krótko przycięte włosy wciążczarne, chociaż widać, że farbowane. Przez makijaż prześwitywały zmarszczki. Lena miała zadarty nos, jasnobrązoweoczy i szerokie usta z rzadko rozstawionymi zębami. Z jejwarg wystawałniedopałek papierosa. Nosiła kimono z jakiegoś lichego materiałui klapki na wysokim obcasie. Kiedy mnie zobaczyła, wypluła niedopałek, uśmiechnęłasię w sposób sugerujący, żewie o mniewięcej, niż sobiewyobrażam, i powiedziała: - Jestem pani Gerstendreszer. Niespodzianka, co? I pocałowała mnie. Jej oddech pachniał tytoniem, alkoholem i czymś nieświeżym. Wzięła mniepod rękę i zaprowadziła do dużego pokoju,który spełniał chyba funkcje jednocześnie salonu,jadalni,sypialnii pracowni. Stał tam stółzastawiony talerzamii kieliszkami oraz szeroka kanapa służąca zapewne w nocyjako łóżko. Na ścianach wisiały nieoprawione płótna. Napodłodze leżały stosy książek i całe sterty egzemplarzyWyznań agnostyka. 321. - Paltiel pojechał, żeby spotkać cię w Santos - powiedziała. - Minęliście się. Telefonował. Mam nadzieję, żemnie pamiętasz. Rzadko ze sobą rozmawialiśmy, alespotykałam cię codziennie w Związku Literatów. W Riokilkakrotnie czytałam dla publicznościnapisane przezciebie szkice. Wyszłam za Paltiela w Brazylii. Jesteśmyjuż ze sobąosiem lat. Zdejmij marynarkę. Tu jestpiekielnie gorąco. Złapała moją marynarkę za rękaw i ściągnęła ze mnie jednym ruchem. Potemrozluźniła mi krawat. Krzątała sięwokół mnie niczym krewna, ale z jakąś zaborczością, która mi nie odpowiadała. Postawiła namałym stoliku poczęstunek:dzbanek z lemoniadą, butelkę likieru, talerz ciastek i owoce. Usiedliśmy wwiklinowych fotelach, jedliśmy ipili, Lena zaciągała się papierosem. - Gdybym ci powiedziała, że Paltiel wypatrywał twojego przyjazdu jak przyjścia Mesjasza, nie byłoby wtymprzesady. Od wielulat bez przerwy o tobie mówi. Kiedyprzychodziod ciebie list, wpada w trans. Jest szalony natwoim punkcie imnie również tym zaraził. W Rio obojejesteśmy uwikłaniw liczne problemy. Nie sprzyja namklimat, miejscowe żydowskie towarzystwo, nasze nerwy,Paltiel ma niezwykły talent w przysparzaniu sobie wrogów. Tutaj jeślipokłócisz się z dwomaczy trzemastarszymi gminy, równa się to obłożeniu klątwą. Przezniegoja także zostałam wykluczona z towarzystwa. Umarlibyśmy z głodu, gdyby nie mała sumka, jaką dostaję odbyłegomęża. Aby usłyszeć całą naszą historię, musiałbyśsiedzieć i słuchać przez wiele dni bezprzerwy. Paltiel byłkiedyśwspaniałym kochankiem. Nagle stał się impotentem. Mnie zaś opętał dybuk. - Dybuk? 322 - Tak, dybuk. Dlaczego jesteśtaki przestraszony? Przecieżciągle piszesz o dybukach. Widocznie są dla ciebiejedynie fikcją, ale one istnieją. Wszystko,co wymyślaszna ich temat, to prawda. Dybuk siedzi także w tobie,tylkotyo tym nie wiesz. Tak jest wygodniej. Twój dybuk jesttwórczy, mój zaś chce mnie dręczyć. Jeśli pozwala mi żyć,totylko dlatego, że nie można nękać trupa. Nie patrz namniew ten sposób. Niejestemszalona. - Więc co takiego robiz tobą? -Robi dokładnie to, co opisujesz w swoichopowiadaniach. Odłożyłam kiedyś trochę pieniędzyi wydałam jewszystkie na psychiatrów i psychoanalityków. W Brazyliijest ich niewielu, w dodatku są trzecie-, a może dziesięciorzędni. Ale tonący chwyta się nawet dziesięciorzędnejbrzytwy. O, jest Paltiel. Otworzyły się drzwi i wszedłmały człowieczek ubranyw krótkipłaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz przykrytyfolią; wjednejręce trzymał parasol, a w drugiej teczkę. Wyobrażałem go sobie jako mężczyznę słusznego wzrostu,może ze względu na długie nazwisko. Kiedy mnie zobaczył,na chwilę oniemiał. W tamtychczasach rzadko zamieszczano moje zdjęcia w gazetachi czasopismach. Stał mierząc mnie wzrokiem z góry nadół, a nawet z boku. Na pociągłejtwarzy o ostrychrysachpojawił się uśmiech dezaprobaty. Miał wysokie czoło,zapadłe policzki i spiczastą brodę. - A więc to pan - powiedział. Ton jego głosuzdawał sięmówić: "Niejesteś taki,jak oczekiwałem, ale muszę sięztym pogodzić". Zaraz potem dodał: - Leno, dzisiaj jest u nas święto! Zjedliśmy jarski posiłek, wypiliśmy sok z papai i mocnąbrazylijską kawę, ana deserLena podała ciasto upieczonewłasnoręcznie na moją cześć. 323. Otworzyła na oścież drzwi prowadzące do dużego, zarośniętego ogrodu za domem. Deszcz padał od poprzedniegodnia i wieczorne powietrze byłoświeże oraz przepełnionezapachami tropikalnych roślin i bryzy znad oceanu. Słońcetoczyło się na zachód jak kawałek węgla, barwiącpłomienną czerwienią resztki chmur pozostałych po huraganie. Lena włączyła radio iprzez chwilę słuchała wiadomości,a ja nadstawiałem uszu, żeby pochwycić głosy ptaków,sadowiących sięprzednocą na gałęziach drzew. Niektórepozostawały w jednym miejscu, inne, niezdecydowane,fruwały z drzewa na drzewo, trzepocząci szeleszczącskrzydłami. Nigdy nie widziałemnawolności ptakówotakim ubarwieniu. Siła Stworzenia działała tutaj dalej,bez przeszkód. Paltiel rozmawiał ze mną o literaturze, owłasnympisarstwie. - Twórca musi byćtakże własnym krytykiem - stwierdził - ale ocena czyteż analiza powinna następowaćjuż ponapisaniu. Mój problem polega natym, że zanim skreślęchoćby trzy słowa, jużnurtująmnie pytania dotyczącetego, comoje pióro chce wyrazić i próbuję z góry wszystkowyjaśnić i wygładzić. Pytał mnie pan w jednym zlistów,dlaczego używam takich długich zdań i dołączam tyleuwag w nawiasach. To moja krytyczna natura. Prawdęmówiąc, skłonność do analizy to choroba ludzkości. KiedyAdam i Ewa zjedli jabłko z drzewa wiadomości, stali siękrytykamii analitykami, spostrzegli więc, że są nadzy. Wszystkie współczesne książki natemat seksu spowodowały epidemię impotencji. Ekonomiści tak długowtrącalisię w światowągospodarkę, aż doprowadzili do inflacji wewszystkich krajach. Podobnie jest z tak zwanymi naukamiścisłymi. Nie wierzę w tewszystkie cząsteczki atomów,które ciągle odkrywają. Mózg ludzki narzucił własne 324 szaleństwa Naturze, asama Natura skosztowała z drzewawiadomości i oszalała. Kto wie? Byćmoże Bóg zajął siępsychoanalizą i dlatego. - Paltiel, znam już te twoje teorie- przerwała Lena. -Wolałabymposłuchać, co naszgość ma do powiedzenia. - Nie, niech pan mówi. To ciekawe - powiedziałem. Spojrzałem w stronę okien. Jeszcze przed chwilą byłdzień. Ni z tego, niz owegozapadła noc, jakby zgaszononiebiańskie światło. W pokoju zaroiło się od komarów, pajączków, muszek. Wielkie żuki wyłoniły się ze szczelinwścianach i podłodze. - Życie tutajjest tak bujne, że moskitiery nic niepomagają - powiedziała Lena. - Uczono mnie w gimnazjum, że materia jest nieprzenikalna, ale miało toracjębytu w Polsce, niew Brazylii. - Opowiedz mi o swoim dybuku -poprosiłem. Lena rzuciła pytającespojrzenie w stronę Paltiela. - Od czego mam zacząć? Jeśli chcesz, żebyśmy mówili znim otwarcie, musimy powiedzieć prawdę. - Dobrze,powiedzmu - odparłPaltiel. aa- Prawda polega natym, że jesteśmy oboje przeklęcii zaczarowani, jakkolwiek by tego nie nazwać- powiedziała Lena pochwili wahania. - Paltielprzybyłtutajz Kanady. Dla mnie rozwiódł się z żoną i zostawił dwojedzieci. Spotkaliśmy się wtym twoim Nowym Jorku. Chciałbyć pisarzem, nie prawnikiem. Przyjechał do NowegoJorku na jakąś konferencję poświęconą kulturze jidysz. Ja miałam szczęście, że tak powiem,wylądować w Brazyliirzed Zagładą, ale powodzenie nie dopisywało mi tutajpodobnie jak w Polsce. Pamiętasz mnie z Warszawy. Wychowałamsię na prowincji, w domu, gdzie mówiono popolsku,nie w jidysz. Przyjechałamdo stolicy, żebystudiować w polskiejszkole teatralnej, a nie po to, bygrac 325. ogony w żydowskim teatrze. To twój przyjaciel DawidHeszeles zrobił ze mnie jidyszystkę. W Związku Literatówopowiadano pewnie o mnie straszne rzeczy. Od początkubyłam tam elementem obcymi taką pozostałam do końca. Wszyscy mężczyźniuganiali się za mną, a ichflamytraktowały mnie z obrzydzeniem, jak pająka. O tym,jaktraktował mnie Dawid Heszeles, jak mnie dręczył,wolęniemówić, ponieważ znajduje się już na tamtym świecie,jako ofiara ludzkiego okrucieństwa. Starczy wspomnieć,że zgodził się być moim kochankiem pod warunkiem, żebędę mężatką, Czyżto nie szaleństwo? Po pierwsze,podniecała go myśl oposiadaniu czyjejś żony. Podrugie,bał się, że jeśli będę sama, poszukam sobie kogoś innego. Sobie pozwalał na nieograniczonąswobodę, a jednocześniezżerała go zazdrość o mnie. Kiedy widział, że przywiązujęsię do męża,doprowadzał do rozwodu i znajdowałmiinnegokandydata do małżeństwa. W jaki sposób i wjakichokolicznościach trafiłam do Ameryki Południowej, stanowioddzielny rozdział. Przybyłam tu chora fizycznie, rozstrojona duchowo i wkrótce znowu wyszłam za mąż - tymrazem niby z własnej woli, ale faktycznie dla kawałkachleba i dachu nad głową. Mój nowy mążbył starszy odemnie o czterdzieści lat. Zaraz potem spotkałam Paltielaiunieszczęśliwiłam inną kobietę. - Leno, zbaczasz z tematu - wtrącił Paltiel. -No to co? Nie wolno mi? Ty zaczynasz pisać o Jehupcu, a kończysz w Bojberiku,a mnie nie pozwalaszdojśćdosedna sprawy. Przez twoje nagminnezbaczaniez tematu Parness przestałwydawać ci książki. - Leno, to nie ma nic wspólnegoz Parnessem. -W takim raziezamknę się i ty możesz mówić. - W rzeczywistości wmówiłasobie, iż Dawid Heszelesprzychodzi do niej, łaskocze ją, szczypie, popycha, dusi. 326 Ulokował się w jejbrzuchu. Wie panz mojej książki, że niejestem ateistą, lecz agnostykiem. A prawdziwy agnostykdopuszcza wszelkie możliwości,nawet te pańskie demonyi chochliki. Skoro w dwudziestym wieku mogli pojawić sięHitler, Stalin i inni zwyrodnialcy, możliwe jestwszystko. Ale nawet pan przyzna, że nie zakażdym przypadkiemhisteriikryje się dybuk. Zakonnice, uktórych pojawiałysię stygmaty w tygodniu męki Jezusa, nie były opętaneprzez dybuki. Dzisiaj nawet papież by to przyznał. - Dopiero wczoraj mówiłeś, że w naszym domu straszyi że tego, co przeżywam,nie można wyjaśnić w naturalnysposób -przerwała mu Lena. - To twoje własne słowa. - Niesposóbwyjaśnić niczego, nawet dlaczegojabłkospada z drzewa,a magnes przyciąga żelazo zamiast masła. -Powiedziałeś, że tylko naszczcigodny gość będziew stanie wypędzić ze mnie dybuka. - Powiedziałemtak, ponieważ wiem, że go podziwiaszwielbisz i tak dalej. Sam go podziwiam i byłbym w siódmymniebie, gdyby u nas został irzucił okiem na to, copiszę. Aletwój dybuk tonic innego jak tylko histeria. Lena zerwała się z krzesła,omalnie przewracająckieliszka z winem - złapała go, gdy już się zachwiał. Wyciągnęła paleczakończony czerwonym paznokciemw stronę Paltiela: - Kiedy tylko wszedłeś, dostrzegłam w tobie radykalnązmianę. Czego się spodziewałeś? Że nasz gość chodziw koronie na głowie? Pewne że chciałabym,aby u naszostał, ale skoro nie może, cóż na to poradzę? Możesz gopoprosić, żebyzabrał twoje rękopisy iprzeczytałna statku. Zostałomu jeszcze sześć dni podróży. Ale mnienie możeze sobą zabrać. A szkoda. Wiesz, że się tutaj duszę. - Jesteś wolnym człowiekiem. Mówiłemci to od początku. 327. Po czym przeszli na portugalski. Zrozumiałem, żetrafiłem na parę uwikłaną w niekończący się spór - jednąz tych kłótni, które ciągną się latami i sprawiają, żezwaśnieni nie kryją się z tym nawet przed obcymi. Kilkaspędzonych z nimi godzin wpełni uświadomiło mi całąsytuację. Paltiel Gerstendreszerbył intelektualistą, nieartystą. Mówił poprawnym, nawet idiomatycznym jidysz,ale zupełnie pozbawiony był mentalności jidyszysty. Prawdopodobnie wyjechał do Kanady jako dziecko. Należał dotegogatunku ludzi, którzy skazują się na obce środowisko,wybierają zawód,do którego się nie nadają,a dość częstorównież nieodpowiedniego partnera. To samoodnosiłosię doLeny. Nawet dom, w którym mieszkali - w opuszczonej, nieżydowskiej dzielnicy - byłdla nich nieodpowiedni. Odizolowali się od jedynego kręgu, w którym moglizarobić na życie; poza tym Paltiel zaangażował się weksperymentowanie językiem, pozwalał sobie nawyszukanegry słów i manieryzmy, które miały niewielkie szansę nazainteresowanie żydowskiego czytelnika i których niesposób było przetłumaczyć. Ale dlaczegomąż i żona mieliby sabotować nawzajemswoje zainteresowania? I czego oczekiwali ode mnie orazod spotkania, które miało trwać najwyżej dzień? Przezchwilę miałemochotę porozmawiać z nimi oich sytuacji,lecz wiedziałem, że jest już za późno. Słowa Leny o dybukupodsyciły moją ciekawość, alechociaż histeria w potocznym rozumieniu polega na przesadzie, wiedziałem, że jejdybukjestcałkowicie sztuczny: literacki dybuk, być możezapożyczony z jednej z moich opowieści. Prawdziwą ofiarąw tym przypadku jest Paltiel- pomyślałem. Spuściłwłaśnie głowę i oszołomiony słuchał narzekań Leny. Odczasu do czasu rzucał mi podejrzliwe spojrzenia. Jużw chwili spotkania stało się dla mnie oczywiste,że jest 328 mną rozczarowany, choćnie wypowiedziałem żadnyc^stów, które mogłysprawić mu przykrość. Zapewne więcspowodował to mój wygląd. Mimo całego skrępowaniapróbowałem określić kolor jego oczu. Nie były niebieskie,brązowe czy szare, ależółte i szeroko osadzone. Przyszłomi do głowy, że gdybym znalazłsię w podobnej sytuacjiw Ameryce,mógłbym po prostu wyjść. Ale w obcymkraju, daleko od miasta, nie było dla mnie ucieczki. Paltiel wstał. - No cóż - powiedział w jidysz. -Idę. Zamknął za sobą drzwi. Przez jakiś czas Lena dalejmówiła po portugalsku, alew końcu zreflektowała sięi wybuchnęła śmiechem: - Tak mi sięwszystko pomieszało - powiedziała - żenie wiem już, co się ze mną dzieje. -Dokąd on poszedł w środku nocy? - Nie bójsię, niezginie. Patrząc na mój zapuszczonyogród masz pewno wrażenie,że mieszkamy w dżungli. Prawdę mówiąc, jedynie kilka kroków dzieli nas od szosyi nie więcejniż dwadzieścia kilometrów od Rio. Niepierwszy raz tak się zachowuje. Zawsze kiedy powiemmuprawdę, ucieka. W Rio mieszka pewna stara wdowa, któraodgrywarolę jego mecenasa. Jest także jedyną czytelniczką Paltiela, który poto chodzi do niej, żeby użalać się nadswoimlosem. Zatrzymujezwykle jakiś samochód i podwożą go. To nie Nowy Jork. Ludzienie boją się zabraćkogoś podrodze, zwłaszcza takiegokurdupla jak on. - Czy ma znią romans? - zapytałem. - Romans? Nie! A może? Niech Bóg da, żeby miałi zostawił mnie wspokoju. - Kto mniezabierze do Santos, jeśli on nie wróci? -Ja cię zabiorę. Mam rozkład jazdyi tak dalej. Niemartw się, statek nie odpłynie bezciebie. Kiedy mówiączwarta po południu, nie odpływają przed dziesiątą 329. wieczorem. Życie w tych krajach polega na odwlekaniuwszystkiego do jutra, do pojutrza, do następnego roku. Widzę z twojego wyrazu twarzy, że chcesz posłuchaćjeszcze o moim dybuku. Tak,mój dybuk to DawidHeszeles. Sprawiał mi ból,kiedy żył, a teraz, kiedy już nieżyje, chce i mnie uśmiercić. I zauważ, że nie nagle, alestopniowo. Zostawił mnie w spokojujedyny raz, przez tekilka lat spędzonych z moim poprzednim mężem, starymczłowiekiem. Widocznie niebył o niego zazdrosny. Aleodkąd jestem z Paltielem, znów się zaczęło. DawidHeszeles otwarcie grozi, że wciągnie mnie do siebie dogrobu,choć prawdę mówiąc, niema żadnego grobu. Jesttylko stos popiołów. - Przemawia do ciebie prawdziwym głosem? -Tak, mówi jakimś głosem, ale tylko ja go słyszę. Czasami jednak wydaje odgłosy, które nawet Paltieljestw stanie usłyszeć, choćsię do tego nie przyznaje. Odgrywaracjonalistę,a boi sięwłasnego cienia. Widział widmoHeszelesa schodzące po schodach naszej piwnicy. Słyszał,jak trzaska drzwiami i odkręca kranyw środku nocy. Dawid Heszeles usadowił się wmoim brzuchu. Zawszesię gimnastykowałam i miałam płaski brzuch, niemal jakmężczyzna. A pewnegoranka wstałam z ogromnym,obrzękłym. Jest to właściwie głowa,jego głowa. Nie patrzna mnie w ten sposób. Paltiel i miejscowi lekarze mają tęsamą diagnozę nerwica, kompleks. Jeśli prześwietlenienic niewykazuje, toznaczy, że to coś nie istnieje. Alew moim brzuchu ulokowała się głowa mężczyzny. Czujęjegonos, czoło, czaszkę. Kiedy mówi, porusza ustami. Dopókisiedzitam w dole, można toznieść, ale kiedywpada wewściekłość, zaczyna przesuwać się wyżej, w stronę gardła. Wtedy nie mogęoddychać. W domu zawszesłyszałam, że jeśli wyrządzi się komuś zło i ten ktoś 330 umrze, przychodzi później, żeby udusić winowajcę. Ale janie zrobiłam mu niczłego. To on mnie skrzywdził. Początkowouważałam to gadanie za bujdę, bajki dla prostaczków. Będę z tobą szczera: gdyby ktoś mi powiedziałto, co ja ci teraz mówię, poradziłabym mu, żeby poszedłdo szpitala dla psychicznie chorych. Ale jeśli chcesz,możesz wymacaćtę głowę własnymirękami. Na chwilę opanował mnie dziecinny strachpomieszanyze wstrętem namyśl o dotknięciu jej ciała. Nie żywiłemnajmniejszego pociągudo tej kobiety. Przypomniałemsobie, co mi kiedyś mówiono, że cierpina chorobę weneryczną. Sam stałbym się przy niejimpotentem. Zacząłemszukać pretekstu, aby uniknąć tejżenującej poufałości, alewstydziłem sięswojego strachu. Po raz pierwszy stałem w obliczu czegoś, co parapsycholodzy nazywają dowodemfizycznym. -Twój mążmoże wrócić- powiedziałem -i. - Nieobawiaj się. Nie wróci. Niewątpliwie poszedłdoniej. Nawet gdyby wrócił, nie miałbyś żadnych kłopotów- oboje jesteśmy zdecydowaniwyjawić ci prawdę. Mampewien pomysł. Na dworzewisi hamak. Jest ciemna noc. Nie mamy sąsiadów. Moskitynas zaatakują, ale tutajniema malarii. Poza tym wisi nad nimsiatka. Chodź! Ujęła mnie podrękę. Przekręciła kontakt i zgasływszystkie światła. Otworzyła drzwi do ogrodu. Fala upałuuderzyłamnie niczym żar z pieca. Nisko nad nami wisiałoniebo, gęsto usiane południowymi konstelacjami. Gwiazdywydawały się wielkie jak kiście winogron w kosmicznejwinnicy. Świerszcze piłowałyniewidoczne drzewa niewidzialnymi piłami. Żaby kumkały ludzkim głosem. Z bananowców, dzikich kwiatów oraz gąszczu trawy i liścidobywało się nieznośne gorąco,które wdzierało mi siępodubranie i ogrzewało wnętrzności jak kompres. Lena 331. prowadziła mnie przez ciemności, jakbym był ślepy. Napomknęła, że w ogrodzie pełzają jaszczurki i węże, aleniejadowite. Ktoś na statkuopowiedziałmi dowcip, że to, co rządbrazylijski ukradnie za dnia, odrasta w nocy. Wydawałomi się teraz, że słyszę soki płynąceod korzeni i przekształcające się w owoce mango, banany, papaje, ananasy. Lena przechyliła hamak, żebym mógł nań wejść i popchnęła go dla żartu. Zaraz potem położyła się obok mnie. Rozchyliła kimono okrywające nagie ciało, ujęła mojąrękęi położyła sobie na brzuchu. Robiła wszystko szybko,z wprawą medium przywykłego do seansów spirytystycznych. Faktycznie, wyczułem cośwewnątrz jej brzucha,coś wypukłego o podłużnym kształcie. Brało początekpod piersiami i sięgało aż do włosów na łonie. Lenanaprowadziła mój palec wskazującyna niewielki guzeki zapytała: - Czujesz nos? -Nos? Nie. Tak. Możliwe. - Nie bój się tak. Nie jestem wiedźmą. Ze sposobu,w jaki piszesz o dybukach, sądziłam, że jesteś przyzwyczajony do takich tajemnic. - Nie można się przyzwyczaićdo tajemnic. -Naprawdę pozostałeś małym chłopcem. Może właśniena tym polegatwoja siła. Dawid Heszelesjestwściekły namnie, nie na ciebie. Lubiłciebie. Zawsze chwalił twójtalent. Ciągleszukałamokazji, żeby cię spotkać, ale tyuciekałeś przed kobietami jakchasyd. Kiedy zaczęłamczytać twojeutwory tu, w Brazylii, nie mogłam uwierzyć,żeten pisarz to naprawdę ty. - Czasami sam w to nie wierzę. -Pomacaj jegoczoło. Nie będziesz miał wielu takichokazji. 332 Podniosła moją dłoń i dotknęła nią sterczącego sutka. Cofnąłem gwałtowniepalec, żebynie pomyślała, iż staramsię jąpodniecić. Mimo całej dziwaczności tej sytuacjipowiedziałem sobie, że ani Dawid Heszeles, ten cynik - niech spoczywa w pokoju - ani jego dusza, nie majążadnegozwiązku z tą grą. Lena cierpiała nanowotwóralbo to wszystko byłowynikiem długotrwałejautosugestii. Jeślisię czegośwystarczająco silnie pragnie, można wyćwiczyć muskuły do tego stopnia, że będą wykonywaćwszelkiego rodzaju sztuczki i rozdymać się lub kurczyćpod skórą. Ale dlaczego tak jej na tymzależało? - Noi co teraz powiesz? - zapytała. - Doprawdy niewiem, co mam powiedzieć. -Nie denerwuj się tak. Paltiel nie wróci. Podejrzewam,że celowo zaczął się ze mną kłócić, żebym mogłazostaćz tobą samna sam. - Dlaczego tak mówisz? -Dlaczego? Bo jest na pół szalony i dlatego, że obojejesteśmy w pułapce - fizycznie, psychicznie, no, podkażdym względem. Miałam jużmężów, więc wiem. Bezwzględu na to, jakwielka byłaby miłość, przychodzikryzys,który jest równie niewyjaśnioną zagadką jak samamiłość lub śmierć. Dalej się kochacie, ale musicie sięrozstaćlub też pojawia się nowa osoba i sprawia, żewszystko zaczyna wyglądać inaczej. Powiem ci, ale się nieprzeraź -w naszych fantazjach ty byłeś tą osobą. - Och, niestetywyjeżdżam jutroz samego rana. Mamswoje własne problemy. Dlaczegozamieszkaliście takdaleko od wszystkich i wszystkiego? - zapytałem zmieniając ton głosu na rzeczowy. -Paltiel jest wybitnieinteligentny,posiada dużąwiedzę. W Nowym Jorkuz łatwością mógłby zostać profesorem. Twoje szansę też byłybytam większe. 333. - Tak, masz rację. Ale tutaj mam dom. Otrzymujęalimenty od byłego męża. Nie wysyłałby mi ichdo NowegoJorku. Tendom trudnobyłoby sprzedać. Poza tym niejest całkowicie mój. Paltiel zrobił się zupełnieapatyczny. Siedzi po nocach i pisze te swoje powieści, w których niema ani jednej interesującej postaci. StarasięzostaćżydowskimJoyce'em czy kimś wtym rodzaju. Słyszałam,że w Nowym Jorku teatr żydowski znajduje się w stanieupadku. - Niestety tak. -Czasami chciałabym, aby ten dybuk podszedł mi dogardłai ze mną skończył. Jestem zmęczona, byzaczynaćod nowa, zwłaszcza, że nie ma czegozaczynać. Dojrzałamdo śmierci, lecz brakuje mi odwagi. Nie śmiej się, alewciąż marzę o miłości. - Jatakże. Słyszałem to nawet od ludzi chorych i starych,dosłownie dzień przed śmiercią. - Jaki to ma sens? Leżę w łóżku obarczona kłopotamii snuję marzenia o wielkiej miłości- czymś wyjątkowym,co pewnie nie istnieje. Bez względu na to, czymój dybukmnie udusi, czy umrę na serce, jedno jest pewne: umręz tym marzeniem. - Tak, to prawda. -A jakty to rozumiesz? Chciałempowiedzieć, że nierozumiem. Odparłem jednak: -Zdaje się, że życie i śmierćnie mająwspólnejgranicy. Życie tocałkowita prawda, a śmierć tocałkowitekłamstwo. - Czy masz na myśli, że żyjemy wiecznie? -Życie jest rydwanemBoga, a śmierć zaledwie cieniemjego bata. - Kto to powiedział? -Nie wiem. Może ja sam. Tak cośplotę. 334 - Mówiłam ci - dybuk siedzitakże wtobie. Powiedzswojemu dybukowi, żeby mnie pocałował. Nie jestemznowu taka stara ani brzydka. Nie zamierzam niczegoz nią zaczynać, postanowiłem. Ta kobieta kłamie, jest ekshibicjonistką, w dodatku zupełnie szaloną. Jej mąż okazywał mi wrogość. Miałem już doczynienia z ludźmi tego pokroju. W jednej chwili cięwielbią, a zaraz potem rugają. Zawsze spodziewają sięjakichśprzysług, które są równie niemożliwe i zwariowane,jak oni sami. Niemniej podejmując to stanowczepostanowienie, jednocześnie objąłemLenę. Zawsze intrygowali mnie ludzie wybierający w życiu niepowodzenie,zanurzeni w powikłaniach losu, ulegający jego ułudom. Pocałowałem Lenę, aona wpiła się w moje usta. Słyszałem,jak szepczęjej czułe słowa imówię, że nasze spotkaniejest zrządzeniem losu. Zmagaliśmy się ze sobą wrozkołysanymhamaku. Lena próbowałanasokryćmoskitierą, oboje staraliśmy się niezdarnie nią owinąć. Naglehamak zerwał się z drzewa i spadliśmy na podmokłygrunt pełenpokrzyw, zgniłych korzeni i szlamu. Próbowałemwstać, ale byłem zaplątany w sieci. W tym momencie Lena wydałaprzeraźliwy okrzyk. Zaatakowała naschmara moskitów, gęstajak stado szarańczy. Zdarzyło misię już wcześniej być pokąsanym przez moskity, ale nigdyw takim stopniu. Zdołałemw końcu jakoś się wyplątaći pomogłem Lenie się podnieść. Próbowaliśmy dobiec dodrzwi, ale zatrzymywały nas ciernie, gałęzie, parzącechwasty. Lena wciąż wrzeszczała. Dopiero teraz zdałemsobie sprawę, że jest naga i że zgubiła jeden pantofel. Próbowałem ją nieść, ale stawiała opór. Kiedy w końcudotarliśmy do domu izapaliliśmy światło, zobaczyłem, że jesteśmy oboje pokąsani i w dodatkupokryciżywymi moskitami. Przyczepiły się do nasjak 335. pijawki. Zaczęliśmy się wzajemnie okładać, żeby zabićżarłoczne owady, których krew jeszcze przed chwilą płynęła w nas samych. Skakaliśmyobijając się osiebieniczym wszalonym tańcu. Moja koszula była przesączonakrwią. Lenazerwała ją i zaciągnęła mnie do łazienkiz długą wanną, nad którąwisiał miedziany zbiornikzprysznicem. Odkręciła kurek i stanęliśmy podstrumieniem wody podtrzymując się wzajemnie dla zachowaniarównowagi. Potem wyjęła z apteczki butelkę z jakimśpłynem izaczęła go wcierać w nasze ciała. Zobaczyłemw lustrze, żeskórę natwarzy mam na pół złuszczoną. Lena nie przestając jęczeć zaprowadziła mnie z powrotemdo pokoju, wyciągnęła z komody prześcieradło, rozścieliłaje na szerokiej kanapie i owinęła mnie jak trupa w całun. Potem zrobiwszy to samo z sobą wykrzyknęła: - Bógnas miłuje. Zesłał karę, zanim popełniliśmygrzech! Rzuciłasię namnie lamentując i w jednej chwilimojatwarz zrobię mokra i słona. Zgasiła światło,ale zapaliłosięnatychmiast - wrócił Paltiel. Następnego ranka Gerstendreszer zabrał mnieautobusemdo Santos. Lena musiała zostać w łóżku. Niezamieniliśmy po drodze ani słowa. Unikaliśmy wzajemniewzroku. Byłem tak wyczerpany, że przez większą częśćjazdy drzemałem, głowa opadała mibez przerwy. Jakieśdziwne odrętwieniesprawiło, że nie odczuwałem wstydu. Zanim wszedłem na statek, Paltiel wręczyłmi dwiewielkie koperty pełne maszynopisów i powiedział: - Obojezyskaliśmywiele z pańskiej wizyty: ja zdobyłemprawdziwego czytelnika, a Lena prawdziwego dybuka. Miałem nadzieję, że będzie to koniec mojegodziwnegospotkania, ale kiedy wróciłem do Nowego Jorkuz podróży 336 do Ameryki Południowej, zastałem trzy dalsze maszynopisy i dwa czterdziestostronicowe listy od Leny - jedenw jidysz, drugi po polsku. Lena wyznała, że jej miłość domnie zaczęła się jeszcze w Warszawie i że doświadczyławibracji oraz otrzymałatelepatyczne informacje o moimprzybyciu do Brazylii długo przedtem,zanimPaltieldowiedział się o mojej podróży. Próbowałem przeczytaćto, cotych dwoje napisało, ale rękopisy i listyprzybywałytak szybko jeden zadrugim, że zdałem sobie sprawę, iżnie pozostałobymi czasu na nic innego. Przeglądając listyod Leny dowiedziałem się, że wdowa, mecenasująca Paltielowi, zmarła, zostawiając mu dość dużą sumę pieniędzy,którą przeznaczył na wydanie wszystkich swoich dziełwłasnym sumptem. Wkrótce w niewiarygodnie krótkichodstępach czasu zaczęły nadchodzić książki. Nie byłemjuż w stanie zdobyć się na otwieranie tych przesyłek, aleto nie zniechęciło nadawców. Wysyłali książki i listyjeszcze przez długi czas. Kilka latpóźniej dowiedziałem się, że Lena zmarła naraka, a Paltiel został umieszczony w szpitalu dla umysłowochorych. Musiałem pozbyćsię stosu ichtwórczości. Zatrzymałem tylko jedną pokaźną książkę Paltielapisanąokropnym stylem, szaloną, nie dającą się czytać, orazkilka listów od Leny - przerażającychdowodów tego, cosamotność może zrobić z ludźmi i co samipotrafiąze sobązrobić. przet. Monika Adamczyk-Garbowska. Maszynopis Siedzieliśmy w cieniu wielkiego parasola, jedząc późneśniadanie w ogródkowej kawiarni na ulicy Dizengoffaw Tel Awiwie. Mój gość - kobieta bliska pięćdziesiątki,o rudych, świeżo ufarbowanych włosach - zamówiła sokpomarańczowy, omlet i czarną kawę. Posłodziłają sacharyną, wyłuskaną srebrzystymi paznokciami z maleńkiegopudełeczka pokrytego masą perłową. Znałem ją odokołodwudziestu pięciu lat - najpierw jako aktorkę w Warszawskim Teatrze Rozmaitości"Kundes", następnie jako żonęmojego wydawcy Moryca Raszkasa, a jeszcze później jakokochankę nieżyjącego już przyjaciela, pisarza MenaszeLindera. Tutaj w Izraelu wyszła za mąż za EhudaHadadiego, dziennikarza młodszego od niej o dziesięć lat. W Warszawie używała scenicznego imienia Szibta. W folklorze żydowskim Szibta to kobieta-demon, namawiającauczniów jesziwy do rozpusty i wykradająca niemowlętatym młodymmatkom, które w nocy wyjdąsame z domu,bez podwójnego fartucha opasującego je z przodu i z tyłu. Jej panieńskie nazwisko brzmiałoKlejnminc. Kiedy Szibta śpiewała w"Kundesie" sprośne piosenkilub wygłaszała monologi pisane dla niej przez MenaszeLindera, jej temperament sprawiał, że widownia płonęła. Recenzenci zachwycalisię ładną buzią, zgrabną figurąiprowokującymi ruchami. Ale "Kundes" nie przetrwałdłużej niżdwa sezony. Szibta próbowałagrać role dramatyczne, ale skończyło się to fiaskiem. Podczas drugiej 338 wojny światowej usłyszałem, że umarła gdzieś w getcieczy obozie koncentracyjnym. Tymczasem żyłai siedziałateraz naprzeciw mnie, ubrana wbiałą minispódniczkęi białą bluzkę; nosiła wielkie okulary słoneczne i słomkowykapelusz z szerokim rondem. Policzki miała uróżowane,brwi wyskubane,na obunadgarstkach bransolety, a napalcachmnóstwo pierścionków. Z dalekamożna by jąwziąć za młodą kobietę,ale prawdziwy wiek zdradzałazwiotczała szyja. Zwracała się do mnie używając przezwiska, które wymyśliła, gdy byliśmy oboje bardzo młodzi- Łoszikł. - Ach, Łoszikł. Gdybyktoś mi powiedział w Kazachstanie, że ty ija będziemykiedyś siedzieć razem w TelAwiwie, uznałabym toza żart. Ale skorosiętamto przetrwało, wszystko wydajesię możliwe. Czymógłbyś uwierzyć, że przezdwanaściegodzin dziennie piłowałam kłodydrzewa? To właśnierobiliśmy w temperaturze dwudziestui więcejstopni poniżej zera, głodni i w zawszonychubraniach. Nawiasem mówiąc, Hadadi chciałby przeprowadzićz tobą wywiaddla swojej gazety. - Z przyjemnością. Skąd on wziął takie nazwisko? - Ktowie? Wszyscy terazprzybierają nazwiska z Hagady. Naprawdę nazywa się Cejnweł Cylbersztajn. Jasama miałam już chyba z tuzin nazwisk. Międzylatami1942 a 1944nazywałam się Nora Dawidowna Stuczkow. Dobre, co? - Dlaczego rozstaliście się z Menasze? -Cóż, wiedziałam, że zadasztopytanie. Łoszikł, naszahistoria jest taka dziwna, że czasaminie wierzę,iż naprawdę się wydarzyła. Od 1939 roku moje życie byłojednym długim koszmarem. Czasamibudzęsię wśrodkunocy i nie pamiętam, kim jestem, jak się nazywam iktoleży obok mnie. Szukam ręką Ehuda, a on zaczyna 339. mruczeć "Ma at roca? " ( Czego chcesz? ). Dopiero kiedysłyszę, jak mówi po hebrajska, przypominam sobie, żejestem w Ziemi Świętej. - Dlaczegorozstałaś sięz Menasze? -Naprawdę chcesz o tym usłyszeć? - Bardzo. -Nikt nie zna tej historii w całości, Łoszikł. Ale tobiepowiem wszystko. Bo komu innemu,jak nie tobie? W czasie wszystkich moich wędrówek nie minął ani jedendzień, żebym nie pomyślała o Menasze. Nigdy nie byłamnikomu takoddana, jak jemu - i nigdy już nie będę. Przeszłabym dla niego przez ogień. I nie są to tylko pustesłowa - udowodniłam toczynem. Wiem,że uważasz mnieza kobietęfrywolną. W głębiserca pozostałeś chasydem. Ale najbardziej pobożna kobieta nie zrobiłaby jednejdziesiątej tego, coja uczyniłamdla Menasze. - Opowiedz mi otym. -No cóż, kiedy wyjechałeś do Ameryki, nastałotychnaszych kilkapomyślnych lat. Wiedzieliśmy,że nadchodzistraszna wojna i każdy dzień jest darem. Menasze czytałmi wszystko, co napisał. Przepisywałam murękopisy namaszynie i zaprowadziłam porządek w tym jegobałaganie. Wiesz, jak źlebył zorganizowany, nigdynie nauczył sięnumerować stron. Jednotylko miał stale na myśli - kobiety. Dałam za wygraną. Powiedziałam sobie: "Taki jużjest i żadna siła go nie zmieni". Mimo to stawał się corazbardziej domnie przywiązany. Znalazłam pracę manikiurzystki iutrzymywałam go. Pewnie minie uwierzysz, alegotowałam dla jego flam. Z wiekiem coraz bardziej musiałutwierdzać sięw przekonaniu, że dalej jest wielkim donJuanem. Prawdę mówiąc, zdarzały mu się okresy zupełnejimpotencji. Jednego dnia był tytanem, a drugiego inwalidą. Na co mu były potrzebne te wszystkiełachudry? 340 Po prostuzachowywał się jakduże dziecko. Tak się sprawymiały ażdo wybuchu wojny. Menaszerzadko czytywałgazety. Równie rzadkowłączał radio. Wojna nie była dlanikogo całkowitym zaskoczeniem - już w lipcukopanookopyi ustawiano barykady na warszawskich ulicach. Nawet rabini chwytali za łopaty i kopali. Teraz, kiedyHitler miałna nichlada dzień napaść,Polacyzapomnielio swoich uprzedzeniach wobec Żydów i wszyscy staliśmysię, Boże dopomóż, jednym narodem. Kiedy Niemcyzrzucali na nas bomby,byliśmy jednakowo wstrząśnięci. Już potwoim wyjeździekupiłamkilka nowych krzesełi kanapę. Nasze mieszkanie wyglądało jak zpudełeczka. Łoszikł, katastrofa była kwestią kilku minut. Rozległsię alarm izarazpotem domy leżały w gruzach, a trupywalały się porynsztokach. Kazano namschodzić dopiwnic,ale piwnice nie były bezpieczniejsze od górnychpięter. Niektóre kobiety były dostatecznie przytomne,abyprzygotować jakieś jedzenie, ale nie ja. Menasze szedłdo swojego pokoju, siadał w fotelu i mówił: - Chcę umrzeć. Nie wiem, jak było w innych domach - nasztelefonprzestał działaćzaraz po wybuchu wojny. Bomby eksplodowały blisko nas. Menasze zaciągał story i czytałjakąś powieść Dumasa. Wszyscyjego znajomi i wielbicielkipoznikali. Chodziły słuchy, żedziennikarzom przydzielonospecjalny pociąg - czy może wagonyw jakimś pociągu- abymogli uciec z miasta. W takim czasie szaleństwembyło izolowanie się od ludzi, ale Menaszenie ruszał sięz domu, dopóki nie ogłoszono przez radio, że wszyscymężczyźnizdolni do służby wojskowej mają przejść nadrugą stronę Wisły. Zabieranie bagażu nie miało sensu,ponieważ nie chodziłyżadne pociągi, a ile można unieśćpodróżując na piechotę? Rzecz jasna, nie zgodziłam sięna pozostanie w Warszawie i poszłam razemz nim. 341. Zapomniałam powiedzieć o najważniejszym. Po latachbezczynności, w 1938, roku Menasze nagle zapragnąłnapisać powieść. Przebudziła się w nim muza i napisałksiążkę, moimzdaniem o wiele, wiele lepszą od wszystkich poprzednich. Przepisywałam ją na maszynie, a kiedynie podobały mi sięjakieś fragmenty, zawsze je zmieniał. Była to powieść autobiograficzna, ale niecałkowicie. Kiedywredakcjach gazet dowiedziano się, że Menasze piszepowieść, wszyscy chcieliją zamieszczać w odcinkach. Aleon postanowiłnie publikować anijednego słowa, dopókinie skończy. Wygładzał każde zdanie. Niektóre rozdziałypisał na nowo trzy, nawet cztery razy. Jej prowizorycznytytuł brzmiał Szczeble - nie był to zły tytuł, każdy rozdziałbowiem opisywał kolejny okres jego życia. Skończył tylkopierwszączęść. A miała to być trylogia. Kiedy przyszło do pakowania naszego skromnego dobytku, zapytałamMenasze: - Spakowałeśswoje rękopisy? A on odparł: -Tylko Szczeble. Inne moje utwory będąmusieli przeczytać naziści. Niósł dwie małe walizki, a jawrzuciłam do plecaka trochę ubrań i butów,tyle, ilemogłam unieść. Ruszyliśmyw kierunku mostu. Przednami iza nami posuwały się tysiące mężczyzn. Rzadkowidziało siękobietę. Wyglądało to jak wielki konduktpogrzebowy - i właściwie był topogrzeb. Większośćtychludzi zginęła, niektórzy od bomb, inni z rąk Niemców po1941 roku, a wieluw stalinowskichłagrach. Byli w tympochodzie optymiści, którzypozabierali zesobą ciężkiekufry. Musieli je porzucić, zanim dotarli do mostu. Wszyscybyli wyczerpani głodem, strachem i brakiem snu. Abymieć mniej do niesienia, ludzie wyrzucali garnitury,płaszcze i buty. Menaszeledwo szedł, ale mimo to niósłprzez całą noc obie walizki. Zmierzaliśmydo Białegostoku,należącego do Sowietów po podzieleniu się Polską przez 342 Hitlera i Stalina. Po drodze spotykaliśmy dziennikarzy,pisarzy i tych, którzy się zatakich uważali. Wszyscy nieślijakieś rękopisy, a mnie nawetw tej rozpaczliwej sytuacjizbierało się na śmiech. Komu potrzebna była ta ichpisanina? Gdybym miała ciopowiedzieć, jak dotarliśmy doBiałegostoku, musielibyśmy siedzieć tutajdo jutra. Menaszezdążył już pozbyć się jednej z walizek. Zanim to zrobił,otworzyłam ją, aby upewnić się, czy nie ma w niej, brońBoże, jego maszynopisu. Menasze wpadł w tak ponurynastrój,że w ogóle przestał mówić. Zaczęłamu rosnąćsiwa broda - zapomniałzabraćbrzytwę. Pierwszą rzeczą,jakązrobił, kiedy w końcu zatrzymaliśmy się w jakiejświosce,było pójście do golarza. Niektóremijane miastabyły już starte z powierzchni ziemi przez bombardowaniaNiemców. Inne pozostałynietknięte i życie w nich toczyłosię, jakby nie było wojny. To dziwne, ale kilku młodychludzi - czytelników literatury jidysz - chciało, aby Menaszewygłosił dla nich wykładna jakiś literacki temat. Tacy jużsąludzie - na chwilę przed śmiercią wciąż jeszcze mająwszystkie pragnienia żywych. Jeden z tych typówzakochałsię nawet we mniei próbował mnie uwieść. Nie wiedziałam czy śmiać się,czy płakać. To, co działo się wBiałymstoku, przechodzi wszelkiewyobrażenie. Miasto należało,jak ci mówiłam, do Sowietów, niebezpieczeństwo, jakie niesie wojna, minęło, więcci, którzy ocaleli, zachowywali się jak zmartwychwstali. Sowieccy żydowscy literaci przybywali z Moskwy, Charkowa, Kijowa, aby powitaćswoich kolegów z Polskiw imieniu partii, i komunizmstałsię najcenniejszymtowarem. Kilku pisarzy, którzy jużwcześniej wPolscebylirzeczywiście komunistami, znalazło się na tak wysokichi ważnych stanowiskach, że można by pomyśleć, iż 343. lada chwila udadzą się na Kreml, by zająć miejsce Stalina. Ale nawet przeciwnicy komunizmu zaczęli udawać, żezawsze byli jego cichymi sympatykami lub żarliwymizwolennikami. Wszyscy chwalili sięswoim proletariackimpochodzeniem. Każdy zdołał wyszukać jakiegoś wujka,który byt szewcem,szwagra-woźnicę lub kuzyna, któryposzedł do więzienia za Sprawę. Niektórzy nagle odkryli,że ichdziadkowie byli chłopami. Menasze rzeczywiście pochodził z robotniczej rodziny,ale był zbyt dumny, aby się tym chwalić. Sowieccy pisarzeprzyjęli go zpewnym szacunkiem. Była mowa o wydaniuwielkiejantologii i stworzeniu wydawnictwa dla uchodźców. Przyszli redaktorzy pytali Menasze, czy przywiózłzesobą jakieś rękopisy. Byłam tam i opowiedziałam imo Szczeblach. Chociaż Menasze nie znosił, kiedy go chwaliłam - częstokłóciliśmy się z tego powodu- powiedziałamim, co sądzę otym dziele. Wszyscyogromniesię zainteresowali. Istniały specjalnefundusze na wspieranie tegorodzaju publikacji. Postanowiono, że następnego dniaprzyniosę im maszynopis. Obiecali nam dużą zaliczkę,a także lepszemieszkanie. Tym razem Menaszenie robiłmiwyrzutów za wychwalanie jego pisarstwa. Kiedy wróciliśmy do domu, otworzyłam walizkę, w której leżała gruba koperta znapisem Szczeble. Wyjęłammaszynopis,ale nie poznałam ani papieru, ani czcionkimojej maszyny. Nie do wiary! Jakiś początkujący literatdał Menasze do przeczytania swój pierwszy utwór, a onwsadził go do koperty, wktórejkiedyś trzymał własnąpowieść. Przezcały ten czasnosiliśmy ze sobą gryzmołyjakiegoś grafomana. Nawet teraz, kiedy o tym mówię,przechodzi mniedreszcz. Menasze schudł podczas wędrówki prawie dziesięć kilo. Wyglądał bladoi chorowicie. Bałam się, że 344 zwariuje - ale on robił wrażenietylko strapionego i powtarzał: - No cóż. Nie dość, że nie miał teraz żadnego maszynopisu dosprzedania, tow dodatku istniało niebezpieczeństwo, iżzostanie podejrzany o napisanie antykomunistycznegoutworu, który boi się pokazać. W Białymstoku roiło się oddonosicieli. Chociaż NKWD nie miało tam jeszcze oficjalnej siedziby, wielu intelektualistów zostało aresztowanychlub wywiezionych z miasta. Wiem, że sięniecierpliwisz,Łoszikł, więc podam ci tylkonagie fakty. Nie spałamprzez całą noc. Rano wstałam i powiedziałam: - Menasze,jadę doWarszawy. Zbladł jak śmierć i zapytał:- Postradałaśrozum? Ale jaodparłam: -Warszawa dalej istnieje. Niemogę pozwolić, aby twoje dzieło zginęło. Należy nie tylkodo ciebie, ale i do mnie. Menasze wrzeszczał, przysięgał,że jeśli pojadę do Warszawy, powiesi się lub poderżniesobie gardło. Uderzyłmnie nawet. Przed dwa dni toczyliśmy walkę. Trzeciegodniabyłam w drodze do Warszawy. Chcę ci powiedzieć,żewielu mężczyzn, którzy opuściliWarszawę, starało się wrócić. Tęsknili za żonami, dziećmi,domami - jeślidalej istniały. Słyszelijuż, co dzieje sięw stalinowskim raju ipostanowili, że mogą równie dobrzeumrzeć wraz ze swymi bliskimi w stolicy. Powiedziałamsobie: trzeba być szalonym, aby poświęcać życiedlajakiegoś maszynopisu. Ale ogarnęła mnie obsesja. Dnirobiły się chłodniejsze, wzięłam więc zesobą sweter,ciepłą bieliznęi bochenek chleba. Poszłam do aptekii poprosiłam o truciznę. Aptekarz, Żyd, wytrzeszczył namnie oczy. Powiedziałam mu, że zostawiłam w Warszawiedziecko i że nie chcę wpaść żywcem w ręce Niemców. Dałmi trochęcyjanku. Nie podróżowałam samotnie. Dosamej granicyznajdowałam sięw towarzystwie kilku mężczyzn. Opowiadałam 345. im wszystkim to samo kłamstwo - że usycham z tęsknotyza dzieckiem - a oni otoczyli mnie taką serdecznościąi troską, że aż było mi wstyd. Nie dawali mi nieśćmojegozawiniątka. Cackali się ze mną, jakbym była ich jedynącórką. Wiedzieliśmy dobrze, czegosię możnaspodziewaćpo Niemcach, gdyby nas złapali, ale w takich sytuacjachludźmikieruje fatalizm. Jednocześniecoś wewnątrz mniekpiło z tego przedsięwzięcia. Szansa na znalezienie maszynopisu w okupowanej Warszawie i powrót cało doBiałegostoku była jedna na milion. Łoszikł, przekroczyłamgranicę bez żadnych przygód,dotarłam do Warszawy i zastałam dom w nienaruszonymstanie. Jedno mnie uratowało - zaczęły się deszcze i zrobiło się zimno. Noce były ciemne jaksmoła. Warszawazostała pozbawiona elektryczności. Żydów nie zapędzonojeszczewtedy do getta. Poza tym nie mam szczególnieżydowskiego wyglądu. Nakryłamwłosy chustką i z łatwością mogłam uchodzić za chłopkę. Unikałam takżeludzi. Kiedy widziałam kogośz daleka, chowałam sięi czekałam,aż przejdzie. Naszemieszkaniezajęła jakaśrodzina. Spali w naszych łóżkach i nosili nasze ubrania. Ale nie tknęli maszynopisów Menasze. Człowiek, którytam mieszkał, czytywał regularnie żydowską prasę i Menasze był dla niego bożyszczem. Kiedy zapukałam dodrzwi i powiedziałam, kim jestem, przestraszylisię, sądząc,że chcę odzyskać mieszkanie. Ich własne zostałozniszczone przez bombę, ajedno z dzieci zabite. Alegdy oznajmiłam, że wróciłam z Białegostoku pomaszynopis Menasze, oniemieli. Otworzyłam szufladęMenasze i znalazłam powieść. Zostałam utych ludzi przezdwa dni; dzielili się ze mnątym nędznym jedzeniem, jakie mieli. Mężczyzna pozwoliłmi przespać sięw swoim łóżku, to znaczy w moim. Byłam 346 tak zmęczona, że spałam czternaściegodzin. Obudziłamsię, zjadłam trochę i znowu zasnęłam. Drugiego dniawieczorem byłamw drodzepowrotnej do Białegostoku. Przemierzyłam drogę z Białegostoku do Warszawyi zpowrotem nie widząc ani jednego Niemca. Nie szlam piechotąprzez cały czas. Coraz to podwiózł mnie jakiśchłop. Kiedy opuści się miastoi zacznie wędrować przezpola,lasy i sady, niema nazistów ani komunistów. Niebo jestwszędzie takie samo, ziemia taka sama, zwierzęta i ptakiteż. Cała wyprawa zajęła mi dziesięć dni. Uważałam ją zawielkie osobiste zwycięstwo. Po pierwsze, znalazłam dziełoMenasze, które miałam schowane pod bluzką. Poza tymudowodniłam sobie, że nie jestem tchórzem,za jakiegosięuważałam. Prawdę powiedziawszy, ponowneprzekroczenie granicy rosyjskiej nie było szczególnieryzykowne. Sowiecinie stwarzali uchodźcom trudności. Przybyłam do Białegostoku wieczorem. Akurat chwyciłmróz. Weszłam do naszego lokum, które składało sięz jednego pomieszczenia, otworzyłam drzwi i co takiegoujrzałam? Mego bohatera leżącego w łóżku z pewnąkobietą. Znałam ją całkiem dobrze: beznadziejna poetka,do tegobrzydka jak małpa. Świeciła się tam maleńkanaftowa lampka. Zdobyli widać trochę drzewa czywęgla,bo w piecu było napalone. Jeszczenie spali. Kochanymój, nie wrzeszczałam, nie płakałam, niezemdlałam,jak to się robi w teatrze. Oboje gapili się na mniew milczeniu. Otworzyłam drzwiczki pieca, wyjęłam maszynopis zza bluzki i włożyłam go doognia. Myślałam,że Menasze się na mnie rzuci, ale on nie wydobyłz siebie ani słowa. Minęło trochę czasu, zanimmaszynopis zająłsiępłomieniem. Pogrzebaczem nagarnęłamna papier węgle. Stałam tak ipatrzyłam. Ogień sięnie spieszył i ja też nie. KiedySzczeble obróciły się 347. w popiół, podeszłam do łóżka z pogrzebaczem w rękui powiedziałam do tej kobiety: - Wyłaź no albo zarazbędziesz trupem. Zrobiła, jak kazałam. Włożyłaswoje łachy i wyszła. Gdyby wydała z siebiechoć jeden dźwięk, naprawdę bymją zabiła. Kiedy ryzykuje się własnym życiem, życie innychludzi jest takżebezwartości. Menasze siedział w milczeniu, patrząc jaksię rozbieram. Tej nocy zamieniliśmy tylko kilka słów. - Spaliłam twojeSzczeble -powiedziałam, a on wybełkotał: - Tak, widziałem. Objęliśmy się, wiedząc, że robimy to poraz ostatni,Nigdynie byłtaki czuły i mocnyjak tamtej nocy. Ranowstałam, spakowałammójskromnydobytek iodeszłam. Nie bałam sięjuż zimna, deszczu, śniegu, samotności. OpuściłamBiałystok i dlatego jeszcze żyję. Przyjechałamdo Wilna i dostałam pracę w kuchni dla ubogich. Zobaczyłam, jak małostkowe mogąbyć nasze tak zwaneosobistości, jak manipulowali polityką i kombinowali, aby dostaćłóżko do spania albo coś do zjedzenia. W 1941 rokuuciekłam w głąbRosji. Jak mi mówiono, Menasze także tam był, ale nigdy sięnie spotkaliśmy- wcale tego nie chciałam. Powiedziałw jakimś wywiadzie, żeNiemcy zabrali mu rękopis książkii że zamierzają napisać od nowa. O ile wiem,nigdyniczego nie napisał. To zresztą ocaliło mu życie. Gdybypisałi publikował, zostałby zlikwidowany jakinni. Alei tak umarł. Przezdługi czas siedzieliśmy w milczeniu. Potem powiedziałem: - Szibta, chcę cię o coś zapytać, ale nie musisz miodpowiadać. Pytam z czystej ciekawości. - Co takiego chcesz wiedzieć? 348 - Czy byłaś wierna Menasze? To znaczy pod względemfizycznym? Milczała. Po czym odezwała się: - Mogłabym ci udzielić warszawskiej odpowiedzi: "Tonie twoja parszywa sprawa". Ale ponieważjesteś Łoszikł,powiem ci prawdę. Nie. - Dlaczego to robiłaś, skoro tak bardzo kochałaśMenasze? -Nie wiem,Łoszikł. Niewiem też, dlaczegospaliłamjego maszynopis. Zdradzał mnie z dziesiątkami kobiet, a janigdy nawet nie robiłam mu wyrzutów. Dawno temuuznałam, że można kochać jedną osobę, a spać zdrugą; alekiedy zobaczyłam tę łachudrę w naszymłóżku, po razostatni zbudziła się we mnie aktorka i musiałam uczynićcoś dramatycznego. Mógł mi łatwo przeszkodzić,ale tylkosię przyglądał. Znowuzamilkliśmy. Po jakimś czasie Szibta powiedziała: - Nigdy nie należy się poświęcać dla ukochanej osoby. Kiedy raz się zaryzykuje życiem,tak jak ja to zrobiłam,nie pozostaje nicinnego do ofiarowania. - W powieściach młody człowiek zawsze poślubia dziewczynę,której ratuje życie - rzekłem. Spochmurniała, ale nic nie odparła. Nagle wydała misię zmęczona, mizerna, pomarszczona, jakby starość dopadła jąw tym właśnie momencie. Nie sądziłem, że powiecoś jeszcze na ten temat, aleodezwała się: - Razem z jegomaszynopisemspaliłamw sobiezdolność do miłości przet. MonikaAdamczyk-Garbowska. Dwa bazary Nigdy nie poznałem jego nazwiska. Na Krochmalnejnazywanogo Garbusem. Gdy byłem uczniem, nie przychodziło mi do głowy, że mógłby się nazywać inaczej. Nie wiedziałem też,czy ma żonę i dzieci. Byt mały,śniady, z głowąosadzoną jak gdyby wprost na ramionach; miał wysokie czoło, rzadką, czarną brodę, zakrzywiony jak dziób nos i okrągłe, żółte, sowie oczy. Zajmował się handlem zgniłymi owocami przybramie bazaru Janasza. Spytacie, dlaczego zgniłymi? Bo dobre owoce były drogie. Panie, którym towarzyszyły służącez koszykami, kupowałyowoce w sklepach, gdzie jabłkai pomarańcze zawijano w bibułkę,truskawki,agresti porzeczki byływyłożone w małych drewnianych koszyczkach, a czereśnie były wszystkie tej samej wielkości,koloru i bez ogonków, tak aby można je było skosztować. Właściciele tych sklepów nie musielizabiegać o klientów. Siedzieli na zewnątrz, rozparci na wąskich ławeczkach, z dużymi sakiewkami u pasa. Rozmawiali ze sobąnie okazując zupełnie, że stanowią dlasiebie nawzajemkonkurencję. Często widziałem, jakpróbują własnychproduktów. Ci kupcy płacili czynsze i urząd miejski wydawał imlicencję. Niektórzy z nich byli hurtownikami. Wstawaliwcześnierano,gdy z ogrodów przyjeżdżaływozy. Powiadano,że należą do "syndykatu"mocnych ludzi, nie dopuszczających nikogo z zewnątrz. Gdy jakiś śmiałek próbował wkro350 czyćna ichteren, wylewali mu naftę na owoce, a jeśli niepojął tej aluzji, dostawał nożem i znajdowano go martwegona wysypisku śmieci. Podczas gdy handel dobrymi owocamiprzebiegałspokojnie, bez specjalnego pośpiechu ikrzątaniny, handelnadgniłymi owocami stanowił wielką przygodę. Najpierwnależało kupić tanio towar od hurtowników. Potem trzebago było sprzedaćtego samego dnia. Były też kłopotyz policją. Nawet jeśli jedenpolicjant został przekupiony,inni stanowili zagrożenie. Węszyli wokoło i czubkiembuta kopali owoce do rynsztoka. Tacy handlarze musieli zachwalać swoje towary od ranado wieczora. Mieli specjalne sposoby wychwalania resztek: zgniecione winogrona nazywali winem,zbyt miękkiepomarańcze - złotem, zepsute pomidory - krwią, a pomarszczone śliwki -cukrem. Klientów należało zarzucićpochwałami, przerazić przekleństwami i upewnić przysięgami: "Jeśli kłamię", spadnie na mnie kara niebios", "Niedożyję dnia wesela córki", "Moje dzieci zostaną sierotami","Trawa porośnie mój grób". Na targubyło przyjęte, żeten, kto krzyczał najgłośniej, sprzedawał owocenajszybcieji za najwyższą cenę. Pod wieczór trzeba było pozbyć sięzepsutego towaru za grosze. Każdy dzieńbył niekończącąsię walką z klientami szukającymi okazjii łakomie próbującymiowoców. Trzeba było zdecydowania, siły głosu,który nie chrypł, i woli walkio każdy grosz zysku aż dokońca. Zdarzało się, że taki kupiec mdlał podczastargowania się. Dziwne, ale niektórzyz nich byli zamożni,a nawet bogaci. Garbus należał do tej grupy. Nie mógł głośno wykrzykiwać, bo garbusi mają słabe płuca. Jeśli chodzi o przekleństwaizaklęcia, lepszesą kobiety. Garbus wyśpiewywał pochwałyswoich towarów na różne melodie, wesołe lub smutne, 351. niektóre w stylu radosnych pieśni świątecznych, inne nasmętny ton modlitwy za zmarłych. Często żartowałzeswoich towarów. Był mistrzem w rymowankach, jak żartowniś weselny. Jeśli był w dobrym nastroju, przedrzeźniałklientów i strofował ich, cały czas robiąc błazeńskie miny. Gdyby zdrowyczłowiek, a nie kaleka, odważył się taktraktować matronyz Krochmalnej, nigdy więcej nie miałbywstępu na bazar Janasza. Niktjednak nie chciał postępowaćzbyt ostroz tym nieszczęśnikiem. Nawet policjanci niepróbowali rozsypywać jego towarów. Kopali jedynie lekkokoszyk i mówili: - Tutajnie wolno handlować. -Wolno, szmolno,jak długo człowiekowi wolno głodować i wypluwać trzy razy dziennieduszę,to człowieknadal żyje. Pójdę do domu i sam zjemcały ten chłam. Hurra,niech żyjecar! Ja prawo cenię, nie bójcie się, niechwszystkie Iwany wypchają się! - brzmiała replika Garbusa. Gdy policjant się odwracał, Garbus ponownie zaczynałwychwalać towar,przypisując mu wszelkie lecznicze właściwości -zdrowena żołądek, dobre na wątrobę, zapobiegaporonieniu, parchom i wysypce, swędzeniu i zgadze,dezynterii i zatwardzeniu. Kobiety śmiały się i kupowały. Czasem aż płakały ze śmiechu. Dziewczęta padały sobiew ramiona:"O mamo, ależ on jest zabawny! " Dotykały jego garbu na szczęście. Pod wieczór, gdy inni kupcy nadal wrzeszczeli iklęli,Garbus szedł do domu z pustymi koszykami i sakiewkąpełną groszy, kopiejek, pięciokopiejek i guldenów. Czasami zatrzymywał się w radzymińskim domu modlitwy,gdzieja i mój ojciec chodziliśmy się modlić. Stawiałkoszyki na ławce, okręcał się wpasiesznurkiem zamiastszarfą, moczył czubki palców o wilgotną szybę i zaczynałrecytować:"Szczęśliwi ci,którzy mieszkają w Twoim 352 domu". Zabawnie było oglądać tego kpiarza chylącego sięprzed Bogiem i bijącego się w piersi za grzechy. Lubiłemdotykać jego wagi, która miała zardzewiałe łańcuchy. Kiedyś, przed Pesach, przyszedł do mojego ojca, abysprzedać chumec, jak każdy inny Żyd. W domurabinamusiał zachowywać sięodpowiednio. Ojciec poprosił go,żeby dotknął jego chusteczki na znak, że na okres ośmiudni Pesach sprzeda naszemu chrześcijańskiemu dozorcyzakwaszony chleb i niepaschalnenaczynia. Pamiętam, żeojciec zapytał go, czy ma w domu jakieś napoje alkoholowe-wódkę, arak lub piwo -a Garbusuśmiechnął się i odrzekłchytrze: - W moim domu zawsze można znaleźć cośtakiego. Innym razem przyszedł do nas na wesele. Był jednymz gości. Przebrał się ze swojej połatanej marynarki i brudnych spodni w długi do kolan kaftan,czarną czapkę,sztywny kołnierzyk z gorsem oraz lakierki. Miał nawetbłyszczące spinki do mankietów. Z kieszeni marynarkizwisał mu łańcuszek odzegarka. Wodświętnym ubraniujego garb był bardziej widoczny. Spróbował kawałek piernika, popił go alkoholem, wyciągnął dłoń, zbytdużą w stosunku do jegomałej postaci, ku panu młodemu i powiedział: - Myślę, że wkrótce spotkamysię nauroczystości obrzezania. Mrugnął przy tym znacząco i zrobił minę. Nawet ja,jedenastoletni chłopiec,zauważyłem, że panna młodama wydatny brzuch. Garbus podszedł do mojego ojcai powiedział: - Rabbi, proszę nieprzedłużać uroczystości, bo pannamłoda będzie musiała niebawem iść do szpitala. Minęło wiele lat, aż wstyd powiedzieć, ile. Byłemz mojąhebrajską tłumaczką, Meirav Bashanw Tel Awiwie. 353. Znajdowaliśmy się właśnie w miejscu, gdzie krzyżują sięulice Ben Jehudy i Allenby'ego. Wskazując duży placzapytałem: - Skąd wiadomo,że to Izrael? Gdybynie hebrajskieznaki drogowe, mógłbympomyśleć,że znajduję się naBrooklynie - takie same autobusy, ten sam hałas, smródbenzyny i takie same kina. Współczesna cywilizacja zacierawszelką indywidualność. Sądzę, że jeśli na Marsie odkryjążycie, wkrótce będziemy mieli. Nie zdążyłem opisać, co tam będziemy mieli, bo spojrzałemw prawo iujrzałem ulicę Krochmalną. Obraz pojawiłsię nagle, jak sen lubzłuda: wąska uliczka pełna straganówz owocami, warzywami, stołów zkoszulami, bielizną,butami iwszelkimi resztkami. Ludzie nie szli,tylkoprzepychali się. Usłyszałemte same głosy, poczułem tesame zapachy i miałem poczucie innejjeszcze identyczności, którą zachowała moja pamięć, a na którą nieumiałemznaleźć słów. Przez chwilęwydało mi się, że ci handlarzezachwalają swoje wyroby w warszawskimjidysz, ale zarazzdałem sobie sprawę, że wykrzykują po hebrajsku. - Co to jest? - zapytałem, a moja tłumaczkaodparła: - Szuk (bazar) Ha-Karmel. Usiłowałem przecisnąć się przez tłum, gdy zdarzył siędrugi cud. Ujrzałem garbusa. Był tak podobny do tegozWarszawy, iżprzez momentmyślałem,że to on. Aletylkoprzez moment. Czyżby to byłjego syn lub wnuk? Czy garbjest dziedziczny? Czyżby Garbus z Krochmalnej ożył? Stałem na wąskimchodniku i gapiłem się. Truskawki tegogarbusa niebyły zgniłe, alew upale palącego słońcawydawały się rozmokłe i farbowane. Garbus wychwalałswój towar w zabawny,śpiewny sposób, wskazując nańpalcem, ześmiechem w żółtych oczach. Kobiety i dziewczętaotaczające jego stragan śmiały się wraz z nim i kręciły 354 głowami,napoły z aprobatą, na poły znaganą. Gdy takstałemi przyglądałem mu się, zobaczyłem grupę młodychmężczyzn w czapkach z błyszczącymidaszkami i emblematami, przypominającymi mi warszawską policję. Mieliluźne koszule, wypuszczone na spodnie. Poszturchiwali sięipopychali jak rozbawieni uczniacy. Przeciskali się przeztłum, dotarli do straganu garbusa i bez słowa zaczęliusuwać jego skrzynki z truskawkami. Nie wydawali siębyć regularnymi policjantami, raczej strażnikami bazaru. Garbus zacząłprzeraźliwie krzyczeć i gwałtownie gestykulować. Usiłował nawet wyrwać jednemu z nich skrzynkę z truskawkami, aledrugi policjant odepchnął go lekko. Koło mniestał mężczyzna, któregotwarzmówiła mi, żeczłowiek ten zna jidysz. Zapytałem go: - Czego oni chcą? -Uważają, że zajmuje zbyt dużo miejsca - odparł. - Chcą tuwcisnąć jeszcze jednego kupca. Oby diabełwyrwał im wnętrzności. W tym momencie pojawił się śniady jak Cygan człowiekw czerwonej czapeczce i żółtej koszuli. Szepnął coś do uchawrzeszczącemu, podskakującemu i szalejącemugarbusowi. Ten na chwilę zamilkł, słuchał, poczym przytaknąłjakdoświadczony handlowiec. Następnie znów zacząłprotestowaćprzeciwko wyrządzonej mu niesprawiedliwości, leczczynił tospokojniej i w nieco inny sposób. Wydawało się, że oskarżai jednocześnie prosi o litość. Myślałem, iż rzuca albo słowaoskarżenia, albo oferty. Strażnicywymienilispojrzenia i wzruszyliramionami. Wyglądało na to, że porozumiewają się bezsłów. Potem śniadyczłowiek, doradca, znowu szepnął cośgarbusowi do ucha i ten odciął się swoim prześladowcomw stylu człowieka interesu. Odbywała się tu jakaśgra, którejnie byłem w stanie pojąć. Napierałna mnietłum ciekawskichgapiów, którzy wydawali się być postronie garbusa. Wszystko 355. działo się szybko, a ponieważ nie słyszałem słów, czułem sięjak na niemym filmie, gdzie aktorzy poruszają tylko ustamii gestykulują. Poszczególne zdarzenia były jak gdyby niepowiązane ze sobą. Przed chwiląfunkcjonariuszezabieraliskrzynki, a terazukładali je z powrotem. Cała ta scenatrwała zaledwie kilka minut. Garbus otarł twarz rękawemi choć oddychał ciężko, na jego obliczu malował się triumf. Czyżby jego wrzask unieważnił wyrok? Czy obiecał cośurzędnikom? A co się stało ze śniadym doradcą? Pojawiłsię, a po chwili zniknął. Gdyby taką scenępokazano w teatrze,krytycy uznaliby ją zamelodramatyczną. Jednak prawdanie obawia się tego, że wygląda jak zmyślenie. Przecisnąłemsię do straganu. Chciałem kupić kilo truskawek, zewzględuna siebie i na garbusa, lecz w tym zamieszaniuzapomniałem,że po hebrąjsku nazywają się tut sodę. Usiłowałem dogadaćsię z nim w jidysz i natychmiast zorientowałem się, że jeston sefardyjczykiem, Żydem z Afryki. Potrafiłemtylko powiedzieć:kilo echad,czyli jeden kilogram. Zanim zdążyłem otworzyć usta, garbus pospieszniewydobył truskawkiz samegodna, gdzie ukryte były małei miękkie. Ważył je w takim pośpiechu, że nie mogłemsprawdzić, cowskazuje waga. Podałem mubanknot i natychmiast otrzymałem resztę -liry, półliry, ćwierćliryi okrągłe, aluminiowe plastry. Nigdy nie widziałemtakiegotempa, nawet w Nowym Jorku. Plastikowa torba wylądowała w moim ręku jak zadotknięciem czarodziejskiejróżdżki. Dopiero teraz zorientowałem się, żezgubiłem mojątłumaczkę. Zapomniałem o niej i zniknęła. Poszedłem jejszukać i wpadłem wtłum, którypopychał mnie, ściskałj i ogłuszał. Tutaj niesprzedawano pamiątekdla turystów,jak na ulicy Ben Jehudy, tylko produkty boskiej ziemi- cebulę i czosnek, kalafiory igrzyby, banany i morele, 356 nektarynki i chleb świętojański, pomarańcze i awokado. W całym tym rozgardiaszu żebracywyciągali ręce pojałmużnę. Niewidomy zawodził i lamentował, wskazującoskarżającą rękąw niebo i grożąc tym, którzy sąwysoko,konsekwencjami, jakich nawettron chwały nie będziew stanie znieść. Jemeński żebrak z białą brodą proroka,w szacie w czarno-białe pasy,jak tałes, groźnie potrząsałpudełkiem z napisem, którego nie mogłem odcyfrować. Reszta miasta odbywała sjestę,lecz tu, na bazarzeKarmel,wrzałanieustająca bitwa. Usłyszałem znajome stukanie i podniosłem wzrok. Nakrzywymbalkoniez odpadającym tynkiem jakaś matronatrzepała kijem pierzynę z taką samą zawziętością jakkobietyna Krochmalnej. Potargane kobiety i półnagie dzieci wyglądały z okien z połamanymiokiennicami, a ich oczy byłyczarneod złych przeczuć. Na wykruszonych stopniachsiedziały wynędzniałe gołębie - potomkowie gołębic składanych w ofierze w Świątyni Jerozolimskiej. Patrzyły ponadpłaskimi dachami, gdzieś w przestrzeń, której człowiek nigdynie odkryje,i wyglądały gołębiegoMesjasza. A może byli tomieszkający w jaskiniachkabaliści stworzeni zKsięgiStworzenia? Byłem jednocześnie w dawnejWarszawiei w Erec Izrael, ziemi, którą Bóg obiecałAbrahamowi,Izaakowi i Jakubowi, lecz nigdy naprawdę nie dotrzymałsłowa. Od pustyni Synaj wiał chamsin, słony odwyziewówznad Morza Martwego. Nagle ujrzałem moją tłumaczkę. Najwyraźniej zapomniała, że jest uczennicą Kafki, komentatorką Joyce'ai że pisze książkę o Agnonie. Stała przystraganie i grzebała w stosie damskiejbielizny, opętanaodwieczną kobiecą żądzą kupienia czegoś okazyjnie. Uniosłażółtą halkę i natychmiastją odłożyła. Wykopała czerwonybiustonosz, wahała się przez chwilę i odłożyła go. Wzięłaczarne, aksamitne szorty w złote gwiazdki i srebrne kropki, 357. obejrzała je, pogładziła i przyłożyła do bioder. Podszedłemdoniej, położyłem jej rękęna ramieniu i powiedziałem: - Kup je, Meirav. Miała jena sobie królowa Saby, gdySalomon rozwiązywał jej zagadki, a ona pokazywała muswoje bogactwa. przet. Elżbieta Petrajtis-0'Neill Spis treści Wstęp Monika Adamczyk-Garbowska. 5 Grosiki na raj (przet. Anna Zbierska) . 11 Nie na szabas (przet. Monika Adamczyk-Garbouaka) . 40 , Błąd (przet. Anna Zbierska) . 54 Lantuch (przet. Pawet Śpiewak) . 67 Koronaz piór (przet. Pawet Śpiewak) . ' 77 Zjawa (przet. AnnaZbierska) . j105 /..' Pasje (przet. Elżbieta Petrajtis-0'Neill) . .... /'..122 Silna jakśmierć jest miłość (przet. AnnaZbierska) . 139 Błędy (przet. Elżbieta Petrajtis-0'Neill) . 149 Tanchum (przet. MonikaAdamczyk-Garbowska) . 163 Potęga ciemności (przet. Monika Adamczyk-Garbowska) . ;ITT^,, Elke i Meir (przet. Monika Adamczyk-Garbowska). . J^l9i Fatalista (przet. ElżbietaPetrajtis-0'Neill) . ':.. ,^21^ Syn z Ameryki (przet. Pawet Śpiewak) . . ,g^f"%. 218; " Wywiad (przet. Anna Zbierska). .... .'., . .227: ^ ' Rada (przet. Anna Zbierska) . 7?.246. ; - Kabalista z East Broadway (przet. Pawet Śpiewak) . 258 ^ Broda (przet. Pawet Śpiewak). .... 267^ ^ Późna miłość (przet. Elżbieta Petrajtla-0'NeiU) . 277 Hanka (przet. Elżbieta Petrajtis-0'Afili' . . , . :... 296 Noc w Brazylii (przet. Monifca Adiw. ŁZ^-ćn. .'-" o). . . . 319 Maszynopis (przet. Monifca Adamii-tik-G-iy. i-^. :',. 338 Dwa bazary (przeł. Elżbietą. f^twyi. '-' ;'' -,. 350 / l -tW ! \. Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SA ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawatel. (0-22) 8277236, 6295083e-mail: infomuza. com.pl Dział zamówień: (0-22) 6286360,6293201Księgarnia internetowa: www. muza. com.pl Warszawa 2001Wydanie I Łamanie:MAGKAF s. c.Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA, Łódź.