Skąd tytut tej książki? I do kogo jest adresowany? Do nas wszystkich. Kolejne POPIS-y, kolejne pokazy buty, kolejne akty bfazenady budzą w nas często radość, a pogarda dla polityków znajduje codzienną pożywkę. Jest tylko jeden maleńki problem. To nie reality show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii. Jeśli jej teraz koncertowo nie marnujemy, to na pewno robimy bardzo wiele, by jej nie wykorzystać. Jest tak, jak chcieliśmy jeszcze całkiem niedawno? O czymś takim POLSKA! GtUPCZE- mówię do siebie, do nas, do władzy: „Polska, głupcze!". Clinton i jego ludzie, mówiąc: „Gospodarka, głupcze", nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując . to hasło na ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: „Ślepa ulica". r ) p 1 TOMASZ LIS POLSKA! GŁUPCZEJ Świat Książki Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Elżbieta Jaroszuk Maciej Korbasiński Copyright O by Tomasz Lis, 2006 Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2006 Świat Książki Warszawa 2006 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Piotr Trzebiecki Druk i oprawa GGP Media GmbH, Possneck ISBN 978-83-247-0457-6 ISBN 83-247-045^-4 Nr 5744 WSTĘP Gdy polityka - jak w Polsce - jest marnej jakości, a politycy są mierni, niedojrzali i nadpobudliwi, bardzo cierpią nie tylko ludzie. Cierpią także słowa. Bo niedostatek myśli kompensowany jest nadmiarem słów. Bo brak czynów jest zagadywany. Bo nieporadność w zmienianiu rzeczywistości wymaga jej zaklinania. Albo zakłamywania. A najczęściej jednego i drugiego. Słowa dostają strasznie w kość za sprawą naszych polityków. Bo większość z nich ma potworne kompleksy, więc nie ma szacunku dla siebie. Ponieważ nie szanują siebie, nie szanują też wyborców. Ponieważ nie szanują wyborców, mówią, co im przyjdzie do głowy. A ponieważ zwykle nie przychodzi im nic nadzwyczajnego, mamy psucie polityki, któremu towarzyszy psucie języka. Na pomysł napisania tej książki wpadłem, gdy nastała u nas nowa władza, czyli, jak chcą niektórzy, u zarania IV RP Dlaczego wtedy? Bo od 1989 roku w żadnym mo-l mencie nie zaprzęgnięto języka do realizacji celów czysto } politycznych. Bo w żadnym momencie w III RP nie posługiwano się nim tak cynicznie do redefiniowania znanych pojęć, do piętnowania wrogów, do odwracania kota ogo- 5 nem. W żadnym momencie też nie kłamano z taką energią i systematycznością. A wszystko zaczęło się, gdy politycy, z którymi większość Polaków wiązała duże nadzieje, nadali szyderczy wydźwięk słowu „popis" (PO-PiS, dokładniej). To było nieświadome i niezamierzone, spowodowane genetyczną niezdolnością do zawierania kompromisów. Ale potem doszło już do metodycznej akcji korumpowania języka. Pojawił się „układ", pojawiły się „łże-elity", pojawił się „imposybilizm", pojawiły się „cieniasy". Brutalizacja języka zaczęła się dużo wcześniej, a patronem akcji „mistrz niszczenia mowy polskiej" był późniejszy wicemarszałek sejmu i wicepremier. Ale w jego wykonaniu miało to charakter spontaniczny. Od roku natomiast ma charakter przemyślany. Język służy definiowaniu przeciwnika („łże-elity" właśnie). Służy też ukrywaniu prawdy o swych zamiarach („imposybilizm"). Czasem niszczeniu języka towarzyszy próba zawłaszczenia określonych słów - „patriotyzm" ma być związany z określonymi siłami politycznymi, które mają mieć monopol na jego jedynie słuszną interpretację. Epitetami stają się słowa, wcześniej mające zupełnie inny wydźwięk. Przykłady -„salon" czy „autorytety". Słowa, jak w PRL-u, stały się więc narzędziem ideologii. I spoważniały. Kiedyś miały więcej wdzięku, nawet takie jak „oszołomy" czy „popaprańcy". Dziś są cięższe, siekierą ciosane - „łże", „tchórz", „zwarty ordynek", mamy bowiem czas „wzmożenia moralnego" i „rewolucyjnej czujności". Słowa poszły w kamasze. Warto prześledzić, co się w ostatnich kilkunastu latach stało z naszym językiem politycznym, jak zmieniały się słowa, jak zmieniał się ich sens. Czasem, obserwując ten proces, można się uśmiechnąć, więcej jest jednak, niestety, powodów do smutku. Kolejna stracona szansa, kolejna grupa zbawicieli, uważających, że oni tu są na wieki wie- 6 ków amen. Znowu tracimy czas, drepcząc w miejscu i patrząc, jak władza, zamiast być narzędziem wielkiej modernizacji Polski, staje się lekiem na kompleksy i obsesje. Skąd tytuł tej książki? I do kogo jest adresowany? Do nas wszystkich. Kolejne POPIS-y, kolejne pokazy buty, kolejne akty błazenady budzą w nas często radość, a pogarda dla polityków znajduje codzienną pożywkę. Jest tylko jeden, maleńki problem. To nie jest reality show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii. Jeśli jej teraz koncertowo nie marnujemy, to na pewno robimy bardzo wiele, by jej nie wykorzystać. Jest tak, jak chcieliśmy jeszcze całkiem niedawno? O czymś takim marzyliśmy? O takiej władzy? Więc mówię do siebie, do nas, do władzy - „Polska, głupcze!". Clinton i jego ludzie, mówiąc: „Gospodarka, głupcze", nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując to hasło na ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: „Ślepa ulica". ANAN KOFANIKURWIKI „Andrzej Lepper słał dokumenty do sekretarza generalnego ONZ Anana Kofana", powiedziała w czasie dyskusji w Tygodniku Politycznym ]edynki posłanka Samoobrony Renata Beger. Jej myśli szybują zresztą nieustannie, a w czasie lotu następują zrzuty pereł dowcipu i intelektu. Kilka przykładów: Fragment wywiadu dla „Super Expressu": - Kolega twierdzi nawet, że mam kurwiki w oczach. - Lubi pani seks? - Jak koń owies. A oto jak posłanka Beger broniła oskarżanego o zgwałcenie prostytutki eurodeputowanego Samoobrony Golika: Towarem jest prostytutka. I ten towar jest określony, jak on ma wyglądać i czy to ma być miłość taka czy taka. Jeśli się chcą zabezpieczyć, to mówią o tym w chwili zamawiania, a nie w momencie, gdy mężczyzna ma już ją posiąść. I jak tu się nie zaśmiać, jak nie zarżeć, jak pani poseł nie i lubić? Występy Renat}' Beger szybko zrobiły z niej sejmo- 1 ! 9 wą maskotkę. Jest pani poseł, osoba zresztą miła i sympatyczna, źródłem radości milionów rodaków. Jedni oglądali transmisję z obrad komisji śledczej badającej sprawę Rywina, by zobaczyć, jak będą grillowali świadków posłowie Rokita i Ziobro. Inni czekali na kolejne występy i wygłupy posłanki Beger, której dzielnie wtórowała posłanka SLD Anita Błochowiak. Fragment przesłuchania Piotra Niem-czyckiego z Agory przez śledczą Błochowiak: Anita Błochowiak: - Uhm, okej. Proszę mi powiedzieć: siedziba „Gazety Wyborczej" i biura zarządu są na trzecim piętrze, tak, siedziby? Piotr Niemczycki: - Siedziba... - Biura zarządu - są na trzecim piętrze siedziby? - Tak. - Uhm. Mamy ciągi komunikacyjne w postaci schodów i wind? - I korytarzy. - I korytarzy. Pionowe. A proszę mi powiedzieć teraz... - Poziome, korytarze poziome. - Tam na tym korytarzu znajduje się szczęsna czy nieszczęsna toaleta. - Wychodzi się z gabinetów prezesów, przechodzi się przez wspólny sekretariat, to, co się nazywa coś w rodzaju open space, czyli to nie ma tutaj ścianek, ten nasz sekretariat nie jest zamknięty. Idzie się kawałkiem korytarza, dochodzi się do schodów i tu, gdzie są schody, jest następny korytarz i po lewej stronie znajduje się toaleta męska, po prawej stronie znajduje się toaleta damska. - I z niej mogą wszyscy korzystać, pracownicy czy też osoby, które... - Tak, z niej mogą korzystać wszyscy. - Także zarząd z niej korzysta. - Bo to jest najbliższa toaleta. 10 I jeszcze fragment, tym razem z przesłuchania Adama Michnika: Adam Michnik: - Z mojego punktu widzenia, kiedy i w jaki sposób zaprosiłem Lwa Rywina na taras, czy zamówiłem kawę, czy wodę mineralną, jest kompletnie bez znaczenia... - Wodę mineralną - sprecyzowała Błochowiak. - Zapewnić mogę, że jutro pani nie będzie pamiętała, jaką pani dzisiaj piła wodę mineralną, bo to dla pani nie jest istotne. - Ale gdyby dzisiaj przy tej wodzie mineralnej Lew Rywin poprosił mnie o siedemnaście milionów dolarów, na pewno bym pamiętała. - I pamiętałaby pani, w jakich Lew Rywin był skarpetkach? - Nie wiedziałam, że tak się tam panowie poznawaliście. - Pani poseł, to już było naprawdę poniżej pasa. - No bo skarpetki... - Kolorowe skarpetki były symbolem walki ze stalinizmem. Wszyscy bikiniarze chodzili w kolorowych skarpetkach. - Mówi się, że pedały też - spuentowała posłanka Błochowiak. Pośmialiśmy się już, wesoło? Bo mnie nie jest wesoło. Oto pierwsza w wolnej Polsce komisja śledcza bada być może największą, a na pewno najgłośniejszą aferę III RP I w sporej części przesłuchania zamieniają się w kiepski kabaret. Wyobraźmy sobie, że taki cyrk ma miejsce w czasie jakichkolwiek przesłuchań w Kongresie. Na przykład w sprawie afery Watergate. I lecą skarpetki przez ciągi komunikacyjne i pionowe korytarze. Byłby to zapewne 11 dobry materiał dla satyryków, ale w mediach podniósłby się rwetes. To absolutna kompromitacja komisji, Izby Reprezentantów, Kongresu i amerykańskiej demokracji, sprawa wymaga, by zajmowali się nią ludzie kompetentni, odpowiedzialni i poważni, Amerykanie zasługują, by reprezentowali ich ludzie nieprzynoszący wstydu sobie i instytucji, w której funkcjonują. Tak by mówiono w mediach, tak mówiliby zwykli ludzie. U nas podnoszono problem podziałów politycznych w komisji, ale problem jakości ludzi, którzy w niej zasiadali, uznawano za drugorzędny. A oprócz pań B. było jeszcze kilku panów, których występy były absolutnie żenujące. Czy jest grubą przesadą, by domagać się, żeby oddzielić scenę polityczną od sceny kabaretowej? Czy Daniec, Drozda i kabaret Mumio nie zaspokajają naszej potrzeby kontaktu z satyrą? Rozumiem, że nasza demokracja jest młoda, ale czy ma to być usprawiedliwieniem, że już na starcie jest ona deprawowana? Weźmy pod uwagę, że gdy notowania Samoobrony rosły, a jej działacze oczami wyobraźni widzieli się w rządowych gabinetach, Renata Beger, zapyta- < na, czy widzi i gdzie ewentualnie widzi dla siebie miejsce w rządzie, tym razem z pełną powagą odpowiedziała: „Gdzieś w okolicach ministerstwa finansów". Przewodniczący jest już wicepremierem i wprawdzie nie zrobił z pani Beger ministra finansów (jak będzie premierem, to może zrobi), ale już wzmocnił tak dobrze nam znane standardy rządzenia. Gdy pani Beger została skazana na karę więzienia w zawieszeniu za oszustwo, stwierdził, że jego to nic nie obchodzi. No bo niby dlaczego miałoby mu przeszkadzać, że w jego partii są oszuści. Przecież nie może być partii bez członków. W Polsce najbardziej kuriozalne pomysły stają się często rzeczywistością. Ponieważ mamy złe zdanie o politykach i o instytucjach politycznych, czerpiemy satysfakcję i 12 ze wszystkiego, co potwierdza naszą złą opinię o nich. A ponieważ to, co widzimy, i straszne jest, i śmieszne, nasze zdanie o politykach i instytucjach politycznych jest coraz gorsze. I rośnie w nas przekonanie, że wszystko to błazenada i hucpa, dlatego nie kandydujemy i nie idziemy głosować. A ponieważ nie kandydujemy i nie idziemy głosować, coraz mniej ludzi wybiera coraz gorszych kandydatów, pieniądz gorszy wypiera lepszy. Zamiast dialogów Niesiołowskiego i Oleksego mamy oratorskie popisy ze speluny. Przedstawiciele narodu naród zabawiają za narodu pieniądze. A że instytucjami państwa pogardzamy, to i państwem pogardzamy. Nie jest ono już może, jak kiedyś, wrogiem, ale jest niechciane, niekochane, niesza-nowane. Rzecz staje się bardzo pospolita. Aż do bólu. BALCEROWICZ MUSI ODEJŚĆ Najczęściej powtarzane i najgłupsze hasło w III RE Podłe, niesłuszne i nieeleganckie. Stanowiące dowód, jak niegodziwie potrafimy traktować w Polsce ludzi, którym zawdzięczamy najwięcej. Hasło „Balcerowicz musi odejść" pierwszy zgłosił KPN. Potem przejęła je Samoobrona i uczyniła osią swego programu, a właściwie jedynym tego programu wyróżnikiem. Mówisz posłowi Samoobrony: „Dzień dobry", a on ci na to: „Balcerowicz musi odejść". Czasem hasłu temu towarzyszyły takie inwektywy i oszczerstwa, że chyba tylko jakiemuś specyficznemu autyzmowi Leszka Balcerowicza zawdzięczamy to, że nie spakował walizek i nie został wykładowcą na jakimś amerykańskim uniwersytecie. Autyzmowi i pa- 13 triotyzmowi, bo zawsze zwyciężało w nim poczucie od- ; powiedzialności i powinności. Chociaż, jak on to znosił, ; trudno powiedzieć. Na przykład co myślał, gdy słyszał \ takie słowa, wypowiedziane przez Andrzeja Leppera \ z trybuny sejmowej 25 stycznia 2002 roku (data, jak się ; później wyjaśni, istotna). „Wniosek skierujemy do orga- 'i nizacji międzynarodowych o ściganie Balcerowicza jako i zbrodniarza, o ściganie jego jako winnego ludobójstwa ';> z przyczyn ekonomicznych. Z pełną odpowiedzialnością, l po 1989 roku 3 tysiące ludzi popełnia w Polsce samobój- y stwa. Milośević, Afganistan, Jugosławia cała, zbrodnia ludobójstwa (...). Dzisiaj widać, kto strzela do ludzi, ale ;; tego zbrodniarza, który zaciska pętlę ekonomiczną ludziom na szyi, nie widać. On to robi w białych rękawicz- y kach". Albo jeszcze mocniej - listopad 2001 (data też waż- y na): „Balcerowicz to kanalia, która musi odejść i przestać niszczyć ten kraj". Takich wycieczek pod adresem Balcerowicza było przez ostatnich kilkanaście lat setki. Opluwano go z wielu stron, pluto prosto w twarz, nikogo bardziej przez te lata w Polsce nie opluto. A obrońcy Balcerowicza albo milczeli, albo mówili cichutkim głosem, bo skoro upowszechniło się w narodzie, że przyczyną nieszczęść wszelakich jest Balcerowicz, to jak go wziąć w obronę, jak uniewinnić, zbrodnie unieważnić, zbrodniarza ułaskawić. A lud chce krwi. Opluwanie Balcerowicza było aktem absolutnej głupoty, bo jeśli Polska jest dzisiaj w punkcie, w którym jest, to w bardzo dużym stopniu dzięki niemu, a jeśli nie jest w tym, w którym mogłaby być, to dlatego, że musiał się on zderzyć z falą populizmu, demagogii i ignorancji. Tak łatwo zapomniano o tym, jak wyglądała Polska w 1989 roku? Jak łatwo nie dostrzegać, ile w tym czasie nam się udało. Jak łatwo spoliczkować tego, któremu tyle zawdzięczamy. 14 Zróbmy to, co sugeruje przewodniczący Lepper, i sprawdźmy liczby. 1989 2005 Inflacja 639% 1% PKB na głowę mieszkańca 1800 USD 12 000 USD Średnie zarobki 34 USD 797 USD PKB Polski 68,3 miliarda USD 280 miliardów USD I można by takich danych potwierdzających wielki skok, jakiego dokonała Polska, przytaczać bez liku. Tylko po co? Żeby udowodnić to, co oczywiste, a w co niektórzy i tak nie uwierzą, bo nie chcą? Ale, ale, czy swego poglądu w sprawie Balcerowicza nie zmienił właśnie jego największy krytyk? Oto ten sam, co zawsze, choć nie taki sam Andrzej Lepper w listopadzie 2005 roku. Fragment wywiadu dla Pulsu Biznesu: - Ale Balcerowicz musi odejść? - Panowie, to takie hasło. Wcale nie musi odchodzić, on dobrze wykonuje to, co mu każe ustawa. Na jego miejscu każdy ekonomista robiłby to samo. - Święci pańscy! Lepper chwali Balcerowicza? - Tak, wykonuje to, co mu nakazują przepisy. Ja go krytykuję za wszystko, co robił wcześniej. No i jesteśmy w domu. To takie hasło. Zdobywałem na tym haśle punkty, to je głosiłem, a co tam. A że ludziom w głowach mieszałem, że opowiadając im brednie, traktowałem ich jak stado idiotów, to już drobiazg. Andrzej Lepper - jak to powiedzieć, by procesu nie było - niech będzie, że myli się, gdy mówi: „ja go krytykuję za wszystko, co robił wcześniej". Otóż w cytowanej wyżej wypo- 15 wiedzi Lepper mówi o popełnianych przez Balcerowicza zbrodniach w czasie teraźniejszym. A mówił to rok po objęciu przez Balcerowicza funkcji szefa banku centralnego, czyli w czasie, gdy ten robił to, co „na jego miejscu każdy ekonomista by robił". Jak wiele takich lekcji potrzebują Polacy, by przestać wierzyć ludziom, którzy prawdę mają za nic? Leszek Balcerowicz, oprócz wielkich zasług, ponosi oczywiście pewną winę wynikającą z jego profesorstwa. Bredniom i kłamstwom za rzadko i za słabo dawał odpór. Uważał, że kłamstwo i demagogia pogrążają się same, więc nie trzeba z nimi polemizować, nie trzeba ich z powłoki oszukaństwa odzierać. Że zasady ekonomii są, jakie są, i trzeba pozwolić im funkcjonować, nie tracąc czasu na tłumaczenie ludziom, że 2 + 2 = 4. To błąd, wielki błąd, który można było wybaczyć ekonomiście, ale nie politykowi. Parafrazując Lenina, zadaniem polityka jest tłumaczyć, tłumaczyć i jeszcze raz tłumaczyć ludziom, dlaczego robimy to, co robimy, dlaczego to jest słuszne, dlaczego im samym się to opłaca i dlaczego powinni nas poprzeć. Polityk, który tego nie robi, traci poparcie, a tracąc poparcie, traci narzędzia, by robić to, co słuszne. I to był błąd Balcerowicza. Inna sprawa, czy Balcerowicz zrobiłby to, co udało mu się zrobić, gdyby zamiast robieniem zajął się głównie tłumaczeniem tego, co robił. W 2005 roku, już w kampanii prezydenckiej, Lech Kaczyński, robiąc ukłon w stronę Andrzeja Leppera i elektoratu Samoobrony, powiedział, że jeśli wygra wybory, to po upływie kadencji obecnego prezesa NBP nie wysunie go ponownie na to stanowisko. Czyli „Balcerowicz musi odejść", choć robi to, co zrobiłby każdy ekonomista. Głowa Balcerowicza za poparcie Leppera, a właściwie obietnica nieprzedłużania z Balcerowiczem kontraktu za głosy elektoratu Leppera? No i dobili targu. Potem wojenkę z Balcerowiczem zaczął 16 jeszcze PiS, bo nie ma w Polsce niezależnej instytucji i poważanego, niezależnego człowieka, którego w PiS-sie nie uznano by za wroga. W pewnym momencie okazało się jednak, że PiS Balcerowicza docenia. W reklamówce, która pojawiła się w lipcu 2006 przed wyborami samorządowymi, PiS chwalił się najniższą w Europie inflacją. Skoro jest to sukces, to chociaż jest to sukces Balcerowicza, na pewno nie jest to sukces Balcerowicza. To wielkie osiągnięcie PiS-u. BECIKOWE, SENIORALNE Skądinąd rozsądny pomysł na pomoc matkom rodzącym dzieci, gdy trafił do sejmu, stał się, oczywiście, substytutem systemowej i systematycznej polityki demograficznej państwa, ilustracją trwającej w naszej polityce rywalizacji dobrych wujków, czyli kto da więcej z nie swoich pieniędzy, pretekstem do wyjątkowo tandetnej i żenującej debaty parlamentarnej, wreszcie okazją dla opozycji, by dołożyć PiS-owi. Na pomysł „becikowego" wpadł jesienią 2004 wójt Lelowa. Podchwyciła go (pomysł, nie wójta) Liga Polskich Rodzin. W wielu miastach becikowego jednak nie wypłacono, bo sprzeciwiły się temu Regionalne Izby Obrachunkowe (zgodnie z prawem gmina może wspierać najuboższych, ale nie wszystkich). Becikowe wróciło po wyborach do sejmu jako jeden z warunków poparcia LPR-u dla rządu Marcinkiewicza. Rząd chciał jednak przyznać becikowe jedynie rodzicom najuboższym, o dochodzie poniżej 504 złotych w rodzi- 17 nie, LPR zaś wszystkim. Przy okazji pojawił się spór o to, kto ma prawo do dodatku dla samotnych rodziców. Rząd, chcąc ograniczyć wyłudzanie zasiłków, uznał, że dodatek powinien przysługiwać samotnym matkom tylko wtedy, gdy ojciec dziecka jest nieznany albo nie żyje, a nieznany jest wyłącznie „ojciec dziecka, które zostało poczęte w wyniku czynu zabronionego i nie ma możliwości ustalenia ojcostwa". Tu nie można nie zacytować fragmentów jednego z najbardziej błyskotliwych sejmowych wystąpień ostatnich lat. Oto jak proponowane przez rząd rozwiązanie uzasadniał poseł Tadeusz Cy-mański z PiS-u: „Do tej pory przepisy pozwalały kierować pieniądze państwowe w formie świadczeń do kobiet, które doskonale znają ojca swego dziecka. Ten ojciec może mieć w dodatku całkiem dobre dochody. Co więcej, on może być posłem! (Dlaczego bycie posłem to «coś więcej» - pozostanie tajemnicą posła Cymańskie-go - T.L.). Wiadomo, że kobieta podaje wtedy «ojciec nieznanym bo dla takiego posła to polityczna śmierć. (Niestety, kilka innych, naprawdę poważnych przewin, które w normalnie funkcjonującej demokracji byłyby przyczyną «politycznej śmierci», u nas taką przyczyną nie jest -T.L.). Ale czy jej się należy zasiłek? Więc ten zaproponowany przez rząd przepis ma pewną myśl obyczajową: że za historie wakacyjnych miłości, które zaowocowały dzieckiem, państwo nie płaci. I na przykład na wczasach, zanim ta historia się zacznie, to dobrze o nazwisko zapytać, gdzie pracuje, albo nawet dowód osobisty zobaczyć". Abstrahując już od wakacyjnego romantyzmu a la Cymański, warto zwrócić uwagę, że w pierwszej części wypowiedzi posła szło o zapobieżenie wypłacaniu zasiłków samotnym matkom, które na to nie zasługują. W drugiej pan poseł dokonał subtelnego podziału na 18 dzieci lepsze i gorsze. Doprawdy, poseł Cymański poszedł przynajmniej o jeden most za daleko nawet jak na gust zachęcającego do rewolucji moralnej PiS-u. Prezes Kaczyński przyznał, że protest Izabeli Jarugi-Nowackiej w sprawie wypowiedzi Tadeusza Cymańskiego jest racjonalny i zaapelował, by nie głosować w sposób, który krzywdziłby dzieci. Posłowie definicję ojca nieznanego wykreślili. 29 grudnia sejm przegłosował becikowe w wersji proponowanej przez LPR, który poparła nawet Platforma Obywatelska. To, że na taki wydatek w budżecie pieniędzy nie było, nie miało znaczenia. Opozycja szalała ze szczęścia. PiS dostał pstryczka w nos, Kaczyński z Marcinkiewiczem potknęli się o becik. Tego dnia okazało się, co było oczywiste dla każdego poza sejmem, że bez większości skutecznie rządzić się nie da. Pojawiła się więc alternatywa - jakiś układ stabilizujący rząd lub wybory. W ramach debaty nad „paktem stabilizacyjnym" LPR zgłosił pomysł „senioralnego". Dwa miliony najuboższych emerytów i rencistów miały co roku w rocznicę śmierci Papieża dostawać 500 złotych. To dopiero kunszt polityczny - jedną propozycją pokłonić się emerytom, Kościołowi, ojcu Rydzykowi i Radiu Maryja. Czy w budżecie są na to pieniądze, nikt już nie pytał. Zresztą zgodnie ze złotą myślą premiera z jego expose „nie stać nas na to, by nas nie było stać". No jak nas na to nie stać, to stać nas na zgłoszenie każdej propozycji, która miałaby być sfinansowana z budżetu, czyli z niczego, bo dla każdej opozycji w Polsce budżet jest bytem wirtualnym, cała zaś polityczna działalność służy wyłącznie temu, by z nie swoich pieniędzy dać wyborcom więcej niż inni. W tym sensie, niestety tylko w tym, jest to opozycja bardzo obiecująca. 19 BORÓWKI '»,. &, Tak nazywano członków SdPl Marka Borowskiego, która to partia, odcinając się w marcu 2004 roku od post--PZPR-owskiego pnia, miała stworzyć nową, prawdziwą lewicę, po czym została wypluta przez historię i wyborców i, dla odmiany, przytuliła się do post-PZPR--owskiego pnia. Ciekawe, że już w nazwie „borówki" było pewne nawiązanie do poziomek, czyli do ludzi i struktur odrywających się w 1981 roku od PZPR--owskiego pnia. Borówki zgasły i zwiędły tak jak poziomki, wśród nich panowie Nałęcz i Siemiątkowski, którzy chcieli budować nowe, zanim się zorientowali, że nowe nie przeżyje bez opieki starego, i oparli się znowu o pień. Szczególnie kształcące jest tu prześledzenie drogi Tomasza Nałęcza. PZPR, poziomki, Unia Pracy, SLD, borówki, komitet wyborczy Włodzimierza Cimoszewicza, nicość. Nicość ma oczywiście swój kres, pod warunkiem wszelako powrotu do postkomunistycznego matecznika. Ale borówki, poziomki, rzodkiewki i inne owoce i warzywa poszły w końcu razem - lewą marsz -do wyborów samorządowych. Czy da się ekshumować zwłoki? W Polsce? Oczywiście. }'% BRUKSELA T Siedlisko zła, ucieleśnienie najkoszmarniejszych snów prawdziwych Polaków, kajdany nałożone Polsce, nowy kat, który zastąpił Moskwę. Wszystko to słyszeliśmy 20 przez lata od wrogów wejścia Polski do Unii. Wiedzieli, co mówią, a dokładniej, dlaczego mówią. Wiedzieli, że politycznie zginą, gdy tylko Polska przestanie być skansenem, gdy Polacy zobaczą świat, nauczą się języków, wyleczą się z kompleksów. Takich optymistycznie patrzących na świat Polaków nie będzie przecież można znowu ocyganić, okłamać, przestraszyć, ogłupić. Ze strachu przed taką perspektywą kłamali więc, straszyli i próbowali ogłupić, opowiadając o zdradzieckiej, biurokratycznej Unii, usiłującej pozbawić nas tożsamości. Gdy się wspomni kampanię przed unijnym referendum i brednie wypowiadane wtedy przez przeciwników członkostwa Polski w Unii Europejskiej, nie można się nie j uśmiechnąć. Bo ten podszyty strachem i kompleksami j antyunijny ferwor miał w sobie wiele elementów j komicznych. Wystarczy zajrzeć na stronę internetową LPR-u, by doznać iluminacji i zorientować się, ile zła jest w Unii oraz jak potwornym jego siedliskiem jest Bruksela. Ze strony tej wynika, że Bruksela to esencja zła wszelkiego, że w „zjednoczonej Europie" chrześcijaństwo to margines, w kościołach propaguje się homoseksualizm, w pozbawionych duszy wieżowcach kwitnie biurokracja. A jak tu zachować zmysły, gdy patrząc na antyunij-ne spoty LPR-u, przekonujemy się nagle, że przywódcy wiodą nas wprost do paszczy smoka, a tam spłoniemy, bo smok zionie złym ogniem. „Unijni urzędnicy naiwnie myślą, że jak polskiemu chłopu każą nie zabijać świń w domach, to on posłucha", mówił w spocie Maciej Giertych. On z Ligi Polskich Rodzin, więc na rodzinach się zna, i na chłopach w rodzinach też. W spocie były także zdjęcia panów Szmajdzińskiego i Kwaśniewskiego, a wybór Polski zilustrowano pytaniem „Moskwa czy Bruksela?". Odpowiedź wydaje się prosta, ale widać według LPR-u prosta nie była, bo jak podpowiadano nam w LPR-owskiej piosence: „Jak ufać tym, co kiedyś w związek republik wierzyli, teraz ślepo na kolanach na Brukselę zamienili". Do antyunijnej propagandy dziarsko wzięli się walczący z Brukselą i z trądzikiem wszech-polacy, wznosząc na demonstracjach hasła: „Unia Europejska to banda złodziejska", „Nie dla mniejszości i innych naleciałości" oraz „Pedofile, pederaści to są eu-roentuzjaści". Jak kogoś uderzał symplicyzm tych hase-łek i przyśpiewek, mógł zaczerpnąć z krynicy intelektualnych przemyśleń przewodniczącego Leppera, który prawił tak: „Bruksela leży tak samo daleko od Warszawy jak Moskwa. I ci sami ludzie, potomkowie tych ludzi, którzy uwierzyli w Jałtę, ci sami ludzie dzisiaj próbują nas ciągnąć do Brukseli. Mówicie, że nie utracimy suwerenności, a Unia nam pozwoli na wszystko. Nie łudźcie się. My wiemy, że Unia nic nam nie da...". Przewodniczący mówił, że nie da, i zapewne na znak protestu przeciw temu, że dała za mało, nie pobiera dopłat bezpośrednich. A może je pobiera, by Unię osłabić. Naród oczywiście ogromną większością opowiedział się za wejściem Polski do Unii, bo wiele rzeczy można Polakom zarzucić, ale nie skłonności samobójcze. Naród ucieszył się też, że do 2013 roku Polska dostanie z Unii prawie 60 miliardów euro. Dzięki takiemu zastrzykowi pieniędzy będzie Polska innym krajem. W tym innym kraju, zamieszkanym przez bogatszych, bardziej zadowolonych z siebie obywateli, trudniej będzie skutecznie wciskać kit, jaki części ludzi wrogowie wejścia Polski do Unii jednak wcisnęli. W styczniu 2006 roku, prawie dwa lata od wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej, przeprawa* dzono u nas sondaż - co myślimy o Polsce w Unii. Pozy* tywnie członkostwo Polski w Unii odbiera 62% pytanych. Negatywnie 9%. 62% euroentuzjastów? 625St pedofili i pederastów? Stało się. Finis Poloniae! fci 22 BULTERIER, RATLEREK, KUNDELKI, BURA SUKA Najczęściej spotykane określenia polskich polityków przy użyciu nazw ras i typów psów. Określenia te występują w dwóch wariantach - jako autodefinicja i jako definicja politycznego wroga. Bulterierem (autodefinicja) Kaczyńskiego sam siebie nazwał Jacek Kurski z PiS-u. Ani co do charakterystyki psa, ani co do odgrywanej przez niego roli nie miał chyba wątpliwości sam Lech Kaczyński, który miał powiedzieć, że woli mieć tego „s... z sobą niż przeciw sobie". Określenie „bulterier" nie było jednak całkowicie trafione. A właściwie było niemal zupełnie nietrafione. By to stwierdzić, wystarczy przeczytać charakterystykę tej rasy, powstałej w Anglii pod koniec XIX wieku. Bulterier wymaga doświadczonego i konsekwentnego hodowcy, który będzie umiał zaspokoić potrzebę dużej aktywności ruchowej pieska. Tu się zgadza. Ale dalej już nie. Okazuje się bowiem, że bulterier cieszy się dziś uznaniem jako pies obronny i stróżujący, a tylko początkowo był używany do walk psów. Jacek Kurski nawiązywał więc, nazywając się bulterierem, do funkcji, których ta rasa już nie pełni. A jeśli przeczyta się charakterystykę bulteriera, to widać jak na dłoni, jak bardzo kulą w płot było porównanie z bulterierem. Okazuje się, że jest to stworzenie zrównoważone, dające się podporządkować, żywe i bystre. Może i żywe, może i bystre, ale zrównoważone i dające i się podporządkować? Skąd! j Ciekawe, że w pewnym momencie, gdy Kurski zarzu- | cił Donaldowi Tuskowi przekręty billboardowe w czasie kampanii prezydenckiej i lider Platformy stwierdził, że Kaczyńscy znowu spuścili bulteriera ze smyczy, niektórzy 23 w okolicach PiS-u się obrazili, że to niedelikatnie. Czy jak bulterier by kogoś zagryzł, też by mówili, że to niedelikatne? Zależy, kogo by zagryzł. O ile Jacek Kurski nazwał się bulterierem, o tyle inny poseł PiS-u, Ludwik Dorn, o dziennikarzu „Financial Times" powiedział, że ten łże jak bura suka, a posła Platformy Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego nazwał ratlerkiem. Czy Bronisław Komorowski jest politycznym jastrzębiem Platformy, zapytali Dorna dziennikarze. „Jastrząb? Raczej ratlerek" - odpowiedział Dorn. Wiadomo, do czego pił i w co chciał ugryźć ratlerka poseł Dorn, ale i tutaj określenie, poza złośliwością odwołującą się do rzekomego psiego kalibru i odgłosów wydawanych przez posła Platformy, chybione. Ratler, miniaturę pinscher, bywa wprawdzie szczekliwy i duży nie jest - waga: 4-6 kilogramów. Ale jest to, jak się okazuje, pies o żywym temperamencie, odważny, bystry, spostrzegawczy, pojętny, do tego znakomity kompan dla dzieci i osób starszych. Jeśli więc zważyć niewielki całokształt ratlerka, poseł Dorn zafundował posłowi Komorowskiemu komplement. Oprócz bulterierów i ratlerków są jeszcze w polskiej polityce kundelki. A ponieważ psy dzieli się na rodowodowe, rasowe bez rodowodu, mieszańce i kundelki, wiadomo, że kundelki to najniższa klasa rozgrywkowa, gorzej niż mieszańce. Kundel bywa oczywiście psem dobrym („Kundel bury, kundel bury, kundel bury fajny jest"), ale tylko w piosenkach dziecięcych. Kundelek to nawet gorzej niż kundel, a właśnie „ujadającymi podwórzowymi kundelkami" nazwał w 1991 roku prymas Glemp osoby krytykujące zaangażowanie hierarchii kościelnej w życie polityczne w Polsce. Poniekąd była to odpowiedź na słowa ówczesnego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, który o Józefie Glempie mówił per „pan prymas". 24 Nawiasem mówiąc, warto zauważyć, że postępującej brutalizacji naszego życia politycznego towarzyszy postępujące cywilizowanie się stosunków między politykami a Kościołem i hierarchami Kościoła. Jeszcze na początku lat 90. wielu polityków wręcz manifestowało swój antyklerykalizm (Aleksander Kwaśniewski mówił na przykład o księżach „trzecia płeć"). Księża i biskupi z kolei czasem bezceremonialnie ingerowali w politykę i manifestowali swe poparcie dla tej czy innej partii. Dziś politycy, inaczej niż w 1991 roku, na pewno nie powiedzieliby na przykład, że pielgrzymka papieska jest za droga, dziś żaden polityk nie wyraziłby się o prymasie „pan prymas", a żaden biskup nie mówiłby o krytykach Kościoła wśród polityków - „kundelki". A jeśli zdarza się już politykowi koszmarna wpadka, jak szefowi kancelarii prezydenckiej Andrzejowi Urbańskiemu, to larum jest na cały kraj. Urbański potknął się, gdy w reakcji na słowa kardynała Dzi wiszą, który dostrzegł kolizję między ewentualną pielgrzymką Benedykta XVI do Polski a kampanią wyborczą, powiedział, że nie można ulegać quasi-terrorowi i że jeden kardynał nie będzie dyktował Polsce polityki. Wygłupił się minister, zdarza się, ale było to raczej niegroźne odstępstwo od normy. Niestety, w marszu w stronę cywilizowanych relacji między Kościołem a światem polityki, obie strony nie powiedziały zawczasu „stop" i wpadły sobie w ramiona. Po ominięciu przystanku „życzliwość" wielu polityków i wielu hierarchów doszło więc do punktu, w którym ci pierwsi starają się do Kościoła przytulić i w jego blasku się ogrzać, a wielu spośród tych drugich próbuje obstawiać polityków z kolejnej opcji politycznej. Prawie 20 lat po odzyskaniu przez Polskę wolności powraca więc pytanie, czy respektowany jest u nas rozdział Kościoła od państwa. Pytanie uzasadnione, skoro Watykan napomina 25 polski Kościół, a nuncjusz apostolski wydaje komunikat, w którym pisze, że duchowni i zakonnicy muszą mieć pi-> semną zgodę biskupów na angażowanie się w działalność publiczną. Komunikat dotyczył Radia Maryja, ale przecież nie tylko jego. Wróciliśmy więc niemal do punktu wyjścia, co wskazuje, że pewne lekcje nie zostały do końca odrobione, że pewnym pokusom wciąż nie można się oprzeć, że pewne błędy nadal się popełnia, choć na własnych błędach można już się było tego i owego nauczyć. ; i CHOCHOLI TANIEC Tak, zupełnie słusznie, nazwał rozmowy pseudokoalicyj-ne albo agonalno-okołokoalicyjne Jan Rokita. Spotkania> po których mówiono, że były udane, by kilka godzin później oświadczyć, że zakończyły się całkowitym fiaskiem. Ogłaszanie, że będą się toczyły rozmowy, choć żadne rozmowy toczyć się nie miały. Mówienie jednego dnia, że rozmowy się nie udają, bo przeszkadza Tusk, a pomaga Rokita, a drugiego, że chyba się nie uda, bo Tusk chce, ale Rokita przeszkadza. Spotykanie się przez PiS tego samego dnia z Platformą w jednej sali, a z Samoobroną, LPR-em i PSL-em w drugiej. Wypowiedzi polityków PiS-u, że bez większości będą wybory, i na tej samej fali, że z Platformą większości zbudować się nie da; a z Samoobroną nie warto. Mówienie ludziom (to Jarosław Kaczyński), że albo będzie koalicja z Platformą, al- = bo wybory, po czym podpisanie paktu z kimś innym, ca ; uznano za powód, by wyborów nie było. Spotkania, po 26 których obie strony mówiły o ich przebiegu coś zupełnie innego. Wydawanie przez Kancelarię Prezydenta (nie PiS-u, ale prezydenta) oświadczeń, że rozmowy nie przynoszą efektu, bo Rokita bruździ. Nagrywanie w Pałacu Prezydenckim rozmowy z Tuskiem. Wzajemne złośliwości i obelgi. Sugestie, że będzie koalicja parlamentarna z Samoobroną, by za chwilę powiedzieć, że koalicji nie będzie, a Lepper jest przestępcą i do rządu nie wejdzie. Deklaracje, że Giertych wchodzi, nie wchodzi, znowu wchodzi i znowu nie wchodzi, po czym jednocześnie wchodzi i nie wchodzi, czyli jest w koalicji, ale parlamentarnej, bo w każdej chwili może się od PiS-u odwrócić. Negocjacje, do jakich prowadzący je lider klubu parlamentarnego PiS-u przygotowuje się, zgarniając na korytarzu w drodze na rozmowy posłów, którzy mogliby w tych negocjacjach uczestniczyć. Zapewnienia, że Samoobrona z LPR-em na pasku Kaczyńskiego nie pójdą, po czym rezygnacja obu partii ze wszystkich istotnych postulatów. Mocne słowa Andrzeja Leppera, że „Kaczyński musi oprzytomnieć", i Giertycha, że „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka", po czym za chwilę obaj bijący pokłony przed liderem Prawa i Sprawiedliwości. Wszystko to „bez krępacji", na oczach milionów Polaków, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. I wszystko to w ramach budowy IV RP, w ramach „rewolucji moralnej" i „moralnego wzmożenia". W piaskownicy zwanej polską polityką tak żałośnie jeszcze nie było. Chocholi taniec? Jak najbardziej. Wesele było. Wesoło nie było. 27 CIEMNY LUD TO KUPI Tak Jacek Kurski tłumaczył wciskanie ludziom „lipy z dziadkiem Tuska". Charakterystyczne jest, że obrońcy zwykłych ludzi przed knowaniami łże-elit całkowicie instrumentalnie traktują wypowiadane przez siebie słowa, wykazując tym nieskończoną pogardę dla swych poddanych. Mistrzami w okłamywaniu ludzi byli komuniści, a sztukę wciskania bredni „ciemnemu ludowi" sprawnie opanowali postkomuniści, ale nowy rozdział w dziedzinie „wciskania ludziom ciemnoty" zapisują teraz ci, którzy uważają, że dobry PR wystarczy, by biel stała się czernią, by 2 + 2 równało się 5, by zawładnąć emocjami i umysłami ludzi. Mówić swoje, powtarzać to bez końca, oczerniać polit)'czną konkurencję metodycznie i bez wytchnienia, szafować obietnicami i bezszelestnie się z nich wycofywać. Kto doprowadził do kryzysu parlamentarnego i walki o laskę marszałkowską? Platforma Obywatelska. Nic to, że kryzys wynikał z wniesienia przez rząd budżetowej autopoprawki, która kilka dni potem, gdy marszałek sejmu odblokował jego pracę, okazała się zupełnie niepotrzebna. Kto jest totalną opozycją, która nie poparła żadnego rządowego projektu? Platforma. Nic to, że już w pierwszych stu dniach rządu Marcinkiewicza poparła ona kilkadziesiąt rządowych projektów. Poparła? A, bo to są projekty rządu Belki. Kto nie wykorzystał szansy na wznowienie rozmów o koalicji PO-PiS? Tusk, bo nie zareagował na odpowiednią propozycję prezesa Kaczyńskiego. Nic to, że nie zareagował podobno w czasie rozmowy, po której szef PiS-u powiedział, że była bardzo udana. Kto mówił, że termin na przyjęcie przez parlament budżetu mija 19 lutego? Premier i marszałek sejmu. A właśnie, że nie, bo szef PiS-u i prezydent uznali, iż mija on 31 stycz- 28 nia. Dlaczego prezes PiS-u nie powiedział tego premierowi i marszałkowi? Bo nie chciał, by zmuszeni zostali do mówienia nieprawdy. Wszak wiadomo, że nawet gdyby wiedzieli, iż według braci termin mijał 31 stycznia, to i tak wprowadzaliby parlament w błąd, mówiąc, że 19 lutego. Co z tego, że mówiliśmy, iż w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji nie będzie posłów i członków partii? Są, ale to fachowcy, a w ogóle idzie o tanie państwo. Dlaczego, skoro idzie o tanie państwo, budżet Rady zwiększono o 10 milionów? Rada musi zbudować wolne media, a to wymaga pieniędzy. Zlikwidujemy podatek Belki od oszczędności. Nie zlikwidowaliśmy? Przecież obiecywaliśmy to przed wyborami, a teraz jesteśmy po wyborach. Zbudujemy trzy miliony nowych mieszkań. Cóż, to było przed wyborami. No to zbudujemy 300 tysięcy. Ten, kto będąc w Trybunale Konstytucyjnym, nie chciał uznać nielegalności instrukcji 0015, to tchórz. Cóż, że nie mógł tego uczynić, bo wcześniej została ona uchylona, a Trybunał nie może się zajmować przepisami, które nie obowiązują. Dlaczego dziennikarze nie zostali wpuszczeni na podpisywanie paktu stabilizacyjnego? Ależ drzwi były otwarte, po prostu nie chcieli wejść. A że próbowali, ale ich nie wpuszczono? Może źle próbowali. Zresztą to nie było podpisywanie, tylko parafowanie. A że jakimś cudem na zdjęciach widać, że nikt niczego nie parafował, bo wymaga to minipodpisów pod każdą stroną, a tych nie składano? Było parafowanie i już. Cóż z tego, że Jarosław Kaczyński nazywał Kazimierza Marcinkiewicza świetnym premierem? Skoro był świetny, to trzeba się go pozbyć. Cóż z tego, że kilka godzin przed swą dymisją premier mówił, że jego sytuacja w obozie rządzącym jest skomplikowana? Przecież nie kłamał, bo on nigdy nie kłamie. Tym bardziej że jego sytuacja w istocie przestała się komplikować i zaczęła być boleśnie prosta. „Naszym działaniom to- 29 warzyszy huragan kłamstw i pomówień", powiedział w słynnym sejmowym wystąpieniu w debacie na temat 100 dni rządu Marcinkiewicza Jarosław Kaczyński. Trudno by z nim polemizować. „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio", śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski. Nie zgadzam się. Może dadzą się oszukać raz, dwa, a nawet sto razy. Ale w końcu powiedzą „dość". CIENIASY, WALENTYNKO WA KONFERENCJA PRASOWA „Cieniasy", tak członków gabinetu cieni Platformy Obywatelskiej zgrabnie nazwał Kazimierz Marcinkiewicz. Był to kolejny kroczek w stronę budowy pełnej krasy klasy politycznej, w stronę przywrócenia polskiej polityce dobrego stylu i smaku. Pierwsze milowe kroki zrobił w tę stronę Andrzej Lepper, mówiąc o złodziejach, mordercach, szubrawcach i padalcach. Ponieważ jednak Leppera uznawano za Jakuba Szelę polskiej demokracji, jego język nie do końca się przyjął. Ale jego językowe skłonności zaczęli nagle podzielać politycy szlachetni i prawi, ludzie mądrzy i patrioci, a nawet genetyczni patrioci. I tak to w naszym języku pojawiły się łże-elity (to chyba o inteligencji), ratlerki (o Bronisławie Komorowskim), tchórze (o Andrzeju Zollu) i cieniasy. Premier z właściwą sobie gracją, mówiąc o gabinecie cieni PO, powiedział: „Jak na» żywa ich mój syn, cieniasy, przepraszam, cienie". Powiel dział to mniej więcej tak spontanicznie i naturalnie, jalt kilka miesięcy wcześniej wykrzykiwał słynne „yes, yesj 30 yes", a potem w czasie wizyty w Hiszpanii „gracias, gra-cias, gracias". Czy ćwiczył przed lustrem, nie wiadomo. Wyglądało, jakby ćwiczył. Oczywiście Tony Blair nie nazwałby brytyjskich konserwatystów cieniasami, a Angela Merkel nie nazwałaby cieniasami socjaldemokratów, ale, jak wiadomo, różnica między stylem polskiej polityki a stylem polityki brytyjskiej czy niemieckiej jest mniej więcej taka jak między izbą wytrzeźwień a Izbą Lordów. Cieniasy oczywiście nie wszystkim się spodobały. Nie spodobały się nie tylko członkom Platformy, ale także innym przedstawicielom łże-elit, które mają to do siebie, że w obronie postkomunistów, agentów, esbeków, TW, liberałów, przestępców, złoczyńców, przekręciarzy i całej reszty mętnych typów opowiadają się za kulturą słowa. Gdy dzień po tej wypowiedzi zapytano Kazimierza Marcinkiewicza, czy użycie słowa „cieniasy" aby na pewno było na miejscu, szef rządu z przepraszającą miną powiedział, że „było to takie sympatyczne przejęzyczenie", a w ogóle to była taka „walentynkowa konferencja prasowa". Wielka szkoda, że przejęzyczenie nie było jeszcze bardziej sympatyczne, bo wtedy członków gabinetu cieni PO można by nazwać po prostu dupkami albo kretynami. Co zaś do „walentynkowatości" konferencji prasowej po obradach rządu, cóż - warto zapoznać się z listą tematów, o których mówił rząd, a na konferencji prasowej premier. Co my tu mamy? Informacja na temat programu pozyskiwania nowych miejsc zakwaterowania w jednostkach penitencjarnych. Informacja w sprawie ćwiczenia Zarządzania Kryzysowego Paktu Północnoatlantyckiego. Projekt Narodowych Strategicznych Ram wspierających wzrost gospodarczy i zatrudnienie. Współpraca Rady Ministrów z Sejmem i Senatem w sprawach związanych z członkostwem RP w Unii Europejskiej. Jak widać nierząd, o, przepraszam, rząd (takie walentynkowe sympatyczne 31 przejęzyczenie), zajmował się wyłącznie tematami lekkimi, sympatycznymi i typowo walentynkowymi. A propos cieniasów. Jak na ironię to właśnie spotkanie z liderem cieniasów było gwoździem do trumny Kazimierza Marcinkiewicza. Lider cieniasów bowiem po spotkaniu powiedział, że premier uskarżał się na swą trudną sytuację i dawał do zrozumienia, że w niektórych sprawach bliżej mu do Platformy niż do braci Kaczyńskich. Poglądy mógł sobie mieć inne, bo w końcu był od uśmiechania się, a nie od podejmowania decyzji. Ale żeby tak bez konsultacji spotkać się z wnukiem kogoś, „kto na ochotnika wstąpił do Wehrmachtu"? Nie, patriotyczni bracia tego wybaczyć nie mogli. Nikt tego nie wie, ale podobno gdy Marcinkiewicza usuwano, cieniasy szeptały „yes, yes, yes" i „gracias, gracias, gracias". CONSENSUS _______^ I Żadne inne słowo nie zrobiło tak wielkiej kariery w po-* czątkach III RP, żadne nie było wtedy tak często używane, żadne też nie okazało się w polskiej praktyce politycznej słowem tak bardzo non grata. Krótko mówiąc, był consensus w gębie, ale nie w polityce. A consensusu zwykle nie było, bo politycznego ususu jego zawierania też nie było., Consensus zrobił karierę w okolicach Okrągłego Stohti W kąt poszły wcześniej używane, a jakże banalne: „zgcM da", „porozumienie", „kompromis". Sam Okrągły Stół rzeczywiście stanowił consensus, czyli układ osiągnięty w drodze negocjacji. Potem consensus się jednak niemal całkowicie rozsypał. W praktyce politycznej przez lata 32 H przetrwał właściwie wyłącznie w sprawie starań Polski o przyjęcie do NATO. Z przyjęciem do Unii Europejskiej już tak dobrze nie było. Consensus szybko wyszedł z mody, bo można było przypominać, jak to w 1980 roku „rozmawialiśmy tak, jak rozmawia Polak z Polakiem", można było się chwalić tym, jak wrogowie dogadali się przy Okrągłym Stole, ale emocjonalna gotowość zawierania kompromisów miała jednak swoje granice. Standardem w polskiej polityce jest brak szacunku dla polityków inaczej myślących. Uważa się ich za durniów, demagogów, szaleńców albo frajerów. Ponieważ tak się ich też traktuje, trudno z nimi zawrzeć kompromis. Jeśli uważam kogoś za durnia, demagoga albo frajera, nie chcę z nim zawierać kompromisu, bo on by źle o mnie świadczył. Chcę oponenta podbić, zdominować, pognębić, załatwić, zniszczyć, upokorzyć, wykończyć. Jeśli jestem za słaby, by to zrobić, mogę się z nim dogadać, ale tylko na moment, bo gdy poczuję jego słabość, skoczę mu do gardła. Ciekawe, że polityka w demokratycznej Polsce tak bardzo poddaje się leninowskiemu dylematowi „kto kogo". Consensus jest już więc poza ususem, a jeśli się pojawia, to w wersji „jestem gotowy na consensus, wystarczy, że przyjmiecie wszystkie moje warunki". Marian Krzaklewski mówił na przykład w 1996 roku, że on jest jak najbardziej za consensusem w sprawie konstytucji, pod warunkiem, iż wszyscy się zgodzą, że Polska musi opierać swój system prawny na wartościach chrześcijańskich. Nie mówię, że nie miał racji. Mówię tylko, że nie do końca rozumiał sens słowa „consensus". Consensus pozostał więc w sferze życzeń, a najczęściej pojawia się w wersji „potrzebny jest consensus...". Owszem, potrzebny, ale ponieważ rozmawiamy jak Polak z Polakiem, na żaden consensus nie ma szans. 33 CZARNA TECZKA Przed drugą turą wyborów prezydenckich w 1990 roku w telewizyjnym studiu doszło do debaty Wałęsa - Tymiński. W pewnej chwili kandydat zza oceanu oświadczył, że w stojącej obok niego czarnej teczce są materiały kompromitujące Wałęsę. Lider Solidarności zareagował natychmiast, domagając się, by Tymiński otworzył teczkę i pokazał, co w niej ma. Ten jednak jej nie otworzył i niczego nie pokazał, co czyniło wielce prawdopodobnym, że w środku nic nie było. Czarna teczka jest więc do dziś symbolem groźby, która nie jest spełniona, bo spełniona być nie może. Półtora roku po wyborach Tymiński napisał zresztą do już prezydenta Wałęsy list, w którym znowu groził. Tym razem padło ultimatum - jeśli Wałęsa nie poda się do dymisji, zawartość teczki zostanie ujawniona. I tu ciekawostka. Wałęsa do dymisji się nie podał. W marcu 1993 roku Stanisław Tymiński oznajmił, że w jego czarnej teczce są dokumenty potwierdzające, iż Lech Wałęsa był agentem SB. Jakoś nie zrobiło to na nikim wrażenia, tym bardziej że Bolka już rok wcześniej próbował z Wałęsy zrobić Antoni Macierewicz. Ciekawa była natomiast odpowiedź Stanisława Tymińskiego na pytanie, czy jego akcję należy łączyć z antyprezydencką kampanią Jarosława Kaczyńskiego. „To największe nieszczęście być połączonym z braćmi Kaczyńskimi", wyjaśnił Tymiński. 34 CZARNI O czarnych zaczęto mówić w latach 90. Budzeniem niechęci i pogardy dla „czarnych" zajmował się głównie Jerzy Urban, wtłaczający ludziom do głów kalkę „byli czerwoni, a teraz są czarni". W tamtym czasie toczyła się w Polsce ostra dyskusja ideologiczna, w której nie oszczędzano nikogo i niczego. Późniejszy miłośnik Papieża, Aleksander Kwaśniewski, nazywał księży trzecią płcią, głośne były zarzuty, że papieska pielgrzymka w 1991 roku kosztuje Polaków za dużo. Często wulgarny antyklery-kalizm znajdował pożywkę w pewnych działaniach Kościoła, który nie dość powściągał zapędy niektórych polityków, by do Kościoła się przykleić i politycznie go wykorzystać. Późniejszy sekretarz Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup Michalik, ekumenicznie wzywał wtedy, by w wyborach „katolik głosował na katolika, Żyd na Żyda". Antyklerykalizm stopniał wraz z odchodzeniem Kościoła od polityki. Po dojściu do władzy PiS-u w polityce pojawiło się jednak Kościoła dużo więcej. A już ekspansja wpływów ojca Rydzyka spowodowała, że napłynęła nowa fala antyklerykalizmu. I to antyklerykalizmu katolickiego. Rośnie bowiem liczba katolików, którzy czują się niekomfortowo, patrząc na zbliżanie się i Kościoła do polityki, i polityki do Kościoła. Takie opinie wyraża zresztą wielu księży, w tym niektórzy biskupi. Oskarżenia o budowanie w Polsce państwa wyznaniowego są nadużyciem, ale nie wydaje się nadużyciem twierdzenie, że mamy do czynienia z odchodzeniem od formuły państwa świeckiego. Jeśli w ramach ochrony dziedzictwa narodowego znajdują się w budżecie pieniądze na Świątynię Opatrzności Bożej, to widać, że narzędziem odchodzenia od świeckości państwa może być nawet budżet. W Polsce 35 oprócz innych cudów zdarzają się oczywiście także cuda kolorystyczne. Okazało się bowiem, że mamy nie tylko różne odcienie czerni, ale i różne odcienie purpury. Niektórzy księża, a nawet biskupi, oskarżani są bowiem o ka-tolewicowość mającą kolor różowy. Są więc księża i biskupi słuszni, wspierający linię ojca Tadeusza, oraz tacy, którzy ulegli wdziękowi różowych oraz liberałów. „Nam z czarnymi dobrze", powiedział w swoim czasie Jarosław Kaczyński. Nic w tym złego, że politykowi wierzącemu dobrze jest z księżmi. Zaskakujące jest jednak to, jak dobrze. Intrygujący jest też flirt owego polityka i jego partii z odcieniem czerni, któremu on sam zarzucał jeszcze niedawno prorosyjskość. Ale widocznie prorosyjskość przestaje być prorosyjskością, gdy towarzyszy jej proPiSizm.i| rf 4 »l 4 CZTERDZIEŚCI LAT SKROMNOŚCI ¦} -----------------------------------------------------1 i To chyba najzabawniejsze hasło wyborcze w historii kampanii wyborczych we wszystkich krajach umieścił w 1993 roku na swych plakatach Jan Parys, wcześniej, w rządzie Jana Olszewskiego, minister obrony. Parys jako minister obrony z determinacją głosił słuszną tezę, że Polska zdecydowanie powinna się starać o członkostwo w NATO. Niestety, była to jedna z niewielu wypowiedzi wskazujących, że minister ma kontakt z rzeczywistością. Parys, i tym razem nie poszło o piękną Helenę, w krótkim czasie skłócił się niemal ze wszystkimi i w kwietniu zawiesił go sam premier. Rok odpoczynku od polityki, jaki minął od obalenia rządu Olszewskiego, niestety, nie wpłynął na Parysa otrzeźwiająco. W kampanii 1993 roku zasłynął nie 36 tylko reklamą swej skromności, ale też demonstracją swej dezynwoltury i nieodpowiedzialności. Powiedział mianowicie, że „ZChN jest partią, która ma takie poglądy jak Kiszczak i Jaruzelski. Oto są skutki tego, że na czele ZChN stoi komunistyczny kapuś". Syn króla Troi Priama, brat Hektora i Kasandry, zwariował na punkcie Heleny. Parys polski - na punkcie antykomunizmu. Nazwanie kapusiem profesora Wiesława Chrzanowskiego, jednej z najpiękniejszych postaci współczesnej Polski, było jedną z najbardziej haniebnych obelg wypowiedzianych przez osobę publiczną w III RP Podobno, jeśli Bóg chce kogoś pokarać, odbiera mu rozum. Cóż, czasem odbiera mu też skromność. Jan Parys zniknął z horyzontu na wiele lat. Pojawił się ponownie, gdy okazało się, że jako wiceprzewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, w której zarabiał 14 tysięcy złotych, przyznał sobie około 100 tysięcy złotych premii. Oskarżany przez prasę o nieetyczne postępowanie powiedział, że pieniędzy nie odda. Jak powiedział, tak nie oddał. Potem wylądował w Miejskim Przedsiębiorstwie Taksówkowym. Zapewne ustanowiona tam została dla niego specjalna ulgowa taryfa. Przypomnijmy tylko - Jan Parys był ministrem obrony w rządzie przełomu w kraju zamieszkanym przez 38 milionów ludzi. IV RP, KACZYZM Termin IV RP, którą chce zbudować PiS, wymyślił człowiek Platformy Obywatelskiej Paweł Śpiewak, komentując obraz Polski wyłaniający się z prac komisji do spraw 37 Rywina. „W mediach mowa jest o kryzysie zaufania do władzy, instytucji państwa, polityków. I jest to fakt bezsprzecznie o znaczeniu podstawowym", pisał Śpiewak w styczniu 2003 roku. Kilka lat minęło, budowa IV RP trwa, a diagnoza wciąż wydaje się trafna. Pod wieloma względami zresztą odpowiada ona rzeczywistości jeszcze bardziej niż na początku 2003 roku. Oto jeszcze jeden fragment analizy przeprowadzonej przez znanego socjologa: „Nic się nie zmieni, jeśli nie odbudujemy zaufania do instytucji państwa, prawa, parlamentu, administracji, rynku gospodarczego. Coś ostatecznie pękło i się skończyło. Rzecz nie może się sprowadzić do kolejnej fali morali-stycznych pouczeń i rad. Niewiele wynika z narzekania i czarnowidztwa. Co najwyżej mogą zacierać ręce populiści i nacjonaliści, którzy będą zdobywać poparcie wraz z narastającym rozczarowaniem polską demokracją". Jak widać, profesor świetnie przepowiedział przyszłość, i to z kilkuletnim wyprzedzeniem. Pomysł nazywania czegoś nowego, co w Polsce powstanie, pomysł numerowania nowego porządku wydawał się dyskusyjny. A niektórym nawet groteskowy. Kilka tygodni po wyborach parlamentarnych Stefan Niesiołowski mówił, że nie rozumie „powodów, dla których nagle ma w Polsce nastać IV RP Bo władzę uzyskał Kaczyński? A jak ją straci, to będzie V RP?". W pewnym sensie dowodem na to, że żadna nowa RP nie jest potrzebna, był sam fakt przejęcia władzy w III RP przez ludzi, którzy ją kwestionowali. Nie jest aż tak źle z państwem, w którym władzę niemal w bezszelestny sposób przejmują ludzie totalnie to państwo krytykujący. Czy trzeba lepszego dowodu, że demokracja jest żywotna? Demokracja, zdaniem wielu fasadowa, może i była ży- ! wotna, ale degrengolada rządów SLD w istocie mogła \ stworzyć wrażenie, że chora nie jest już tylko jakaś par- 38 s tia polityczna, lecz że śmiertelnie chore jest właśnie państwo. Ostrość diagnozy uzasadniała przejęcie skalpela przez lekarza, który nie cierpi medycyny bezinwazyj-nej. On chce ciąć, a ponieważ chce ciąć, musi przedstawić dramatyczny obraz stanu pacjenta. Skoro choroba jest straszliwa, radykalne muszą być też kroki wymierzone w chorobę. Skoro rak zżera organizm, komórki rakowe trzeba zeskrobać do końca. Im czarniejszy obraz Polski malowano, tym bardziej prawdopodobne było, że władzę w Polsce przejmą radykałowie. A ponieważ miliony Polaków miały dość codziennego serialu o aferach z politykami w roli głównej, taką czarnym pędzlem namalowaną wizję Polski kupowały. Argumenty o potrzebie zdecydowanej reformy państwa trafiały do przekonania, nawet jeśli padały nie ze strony autorów pomysłu budowy IV RP, lecz ze strony tych, którzy to hasło przejęli. Czyż nie do milionów patriotycznie nastawionych ludzi, świadomych dramatyzmu sytuacji, zwracał się Jarosław Kaczyński, gdy w lipcu 2005 roku mówił, że „IV RP to oferta polityczna dla Polaków o różnych poglądach politycznych, którzy chcą państwa uczciwego, zapewniającego im bezpieczeństwo osobiste, bardziej sprawiedliwego, budującego przyszłość bez zapominania o historii". Był to czas, gdy Jarosław Kaczyński nie mówił językiem rewolucjonisty, lecz językiem, owszem, radykalnego, ale idealisty. Kogoś, kto powiedziałby wtedy o niecnych intencjach rewolucjonistów spod znaku IV RP, uznano by za komucha albo zwolennika komuchów. Ra-dykalizacja poglądów i języka lidera PiS-u na skalę, jaką można było zaobserwować już kilka miesięcy po przejęciu przez PiS władzy, była w tym czasie trudna do przewidzenia. Kto powiedziałby wtedy, że zamiast nowych standardów rządzenia będzie TKM na nienotowa- 39 ną wcześniej w Polsce skalę? Zamiast uniezależnienia mediów publicznych nastąpi skok na media, którego nie powstydziliby się panowie Kwiatkowski i Czarzasty? Zamiast budowania wspólnoty obywateli będziemy mieli język podziału, sporu, awantury i wrogości? Zamiast odwoływania się do nadziei będzie straszenie ludzi? Że rozpleni się na szczytach władzy język brutalnego chamstwa i podłej insynuacji? Że zamiast metodycznej walki z biurokracją będziemy mieli rozrost biurokracji? Że zamiast taniego państwa będziemy mieli państwo jeszcze droższe? Że zamiast państwa obywateli będziemy mieli państwo partii? Jednej w szczególności. Że zamiast konsekwentnej polityki rządu rozkwitnie konsekwentna propaganda sukcesu? Zamiast wzmocnienia instytucji Polski obywatelskiej zobaczymy wzmacnianie państwa kosztem obywateli? Zamiast społeczeństwa obywatelskiego zacznie się budowa państwa hierarchicznego, a zamiast odbudowania rynku - odbudowa gospodarki etatystycznej? Że zamiast krzewienia wolności słowa będziemy mieli - jak powiedział Przemysław Gosiewski z PiS-u - „doskonalenie wolności słowa". Trudno się było spodziewać, że zamiast budowy ducha kompromisu otrzymamy niemal codzienną porcję awantur. Że duch współpracy zostanie prawie unicestwiony, Polacy niemal dzień w dzień będą na siebie szczuci, a rządząca partia będzie słała narodowi przesłanie nienawiści do wszystkiego, czego nie może kontrolować. Mamy więc nie ucieczkę od PRL-u, ale powrót do ducha PRL-u w imię walki z pozostałościami po PRL-u. Mamy IV RP której symbolem w takim samym stopniu co bracia Kaczyńscy stają się Andrzej Lepper, Roman Giertych i ojciec Rydzyk. W 2005 roku posłanka Joanna Senyszyn swym aksamitnym głosem straszyła Polaków wizją kaczyzmu. Wizja zamachu stanu i wprowadzenia faszystowskiej 40 IV RP była dość groteskowa. Ale pewne skłonności nowej władzy były niemal od razu zauważalne. Odwoływanie się przez nowych rządzących do sanacyjnej tradycji supermocnej władzy i maksymalnie marginalizowanej opozycji było czytelne. Podobnie jak prowadzenie polityki historycznej, niezrozumienie przez nową władzę tego, czym jest Unia Europejska, niezrozumienie, czym jest Europa, czym jest świat, jak żyją ludzie w krajach demokratycznych od ponad pół wieku. Bracia Kaczyńscy przechowali swoje obsesje jeszcze z początku lat 90. i myślenie o Polsce, jakby była to Polska lat 30. zeszłego stulecia. W tym nowym państwie naczelną rolę najpierw miał sprawować człowiek, który był wybrany, ale na posła. Nie był ani prezydentem, ani premierem, ani marszałkiem sejmu. Ale czyż demiurg potrzebuje funkcji? Teoretycznie nie. Ale gdy demiurg zauważa, że wyznaczony przez niego na figuranta człowiek figuran-tem do końca być nie chce, że bryka, a nawet się stawia, to musi ów demiurg figuranta zgilotynować i zastąpić. Wtedy pojawia się bratni kraj. Dziennikarze „Polityki" nazwali wizję państwa, jaką ma Jarosław Kaczyński, „wizją państwa autorskiego". W tej wizji byłaby jedna, wodzowska, przeobrażająca Polskę partia, kierowana przez superjednostkę. Ciężar realizacji wizji spoczął więc na barkach jednego człowieka. Człowiek ten państwo swe i partię swą widzi ogromne. Problem w tym, że wizja ta kompletnie nie przystaje do państwa nowoczesnego, a jej realizacja sprawi, iż wielki, prawie 40-milionowy kraj w środku Europy nie zdoła skorzystać z największej szansy, jaką dostał od kilkuset lat. To szansa na dynamiczny rozwój gospodarki i społeczeństwa, które w dzisiejszej Europie mogą się rozwijać tylko wtedy, gdy respektowane będą, a nie permanentnie podważane, reguły i instytucje liberalnej demokracji. Można 41 oczywiście iść pod prąd, w przeciwnym kierunku do tego, w którym idzie normalny świat. Ale kilkudziesięciu milionów ludzi nie stać na płacenie ceny za spełnienie czyjejś autorskiej wizji. CZWOROKĄT, STOLIK DO BRYDŻA Socjolog Tomasz Żukowski oznajmił, że w Polsce funkcjonuje czworokąt: „pewna część polityków, pewna część środowisk biznesowych, pewna część służb specjalnych i pewna część zorganizowanej przestępczości". Afera paliwowa w istocie może sugerować, że takie powiązania w Polsce istnieją. Pytanie tylko - istnieją czy dominują. Otóż z wypowiedzi polityków PiS-u wynika, że w czworokącie nie tylko dochodzi do przestępstw, które trzeba zwalczać, a przestępców ukarać. Wynika z nich, że czworokąt jest wielkich rozmiarów, że dzieją się rzeczy straszne na ogromną skalę i że w czworokącie tym Polska przegrywa swoją szansę. Ponieważ czworokąt jako figura retoryczna nie był zbyt plastyczny, zastąpiono go czymś bardziej działającym na wyobraźnię. W swym expose, w którym sprawy gospodarcze znalazły się na miejscu dość odległym, premier Marcinkiewicz za najważniejsze zadanie swego rządu uznał naprawę państwa. „Polacy pilnie potrzebują państwa - mówił -które nie będzie stolikiem do brydża dla partii rozgrywanych między politykami, ludźmi biznesu, aktualnymi i byłymi funkcjonariuszami służb specjalnych i pospolitymi gangsterami". Metaforę tę rozwinął w - jak żartowano - właściwym expose Jarosław Kaczyński. Lider 42 PiS-u przekonywał, że polityczny projekt jego partii ma doprowadzić do wywrócenia tego stolika, po czym wyjaśnił, że nigdy by się to nie udało, gdyby realizowany był program Platformy Obywatelskiej. Ponieważ rząd popierany był wtedy przez Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin, jasne się stało, że Rokita i Tusk chcą, by stolik stał, natomiast w wywróceniu pomogą Andrzej Lepper, który, w istocie, wydaje się godny jako pomocnik w wywracaniu, i Roman Giertych, który chciałby jednocześnie wywrócić Okrągły Stół. Wkrótce okazało się też, że drogą do rozbicia stolika do brydża jest gra przy stoliku do pokera. Zaczęła się bowiem licytacja - nowe wybory, koalicja z PO (przecież z nimi nie da się wywrócić stolika), pakt stabilizacyjny. Poprzez pokerową licytację należy więc, z pomocą Andrzeja Leppera, doprowadzić do stabilizacji, a ta z kolei może doprowadzić do destabilizacji, a potem do wywrócenia stolika brydżowego. Pomaga w tym Centralne Biuro Antykorupcyjne, zwalczające związki polityków, także byłych, z biznesmenami, szczególnie z trzema, panami Krauzem, Kulczykiem i Gudzowatym, i mogące sprawdzić skłonności seksualne każdej osoby, bo, jak wiadomo, istnieje dowiedziona relacja między heteroseksualizmem i homoseksualizmem a skłonnościami korupcyjnymi. W czasach rządów SLD jak na dłoni widać było, oczywiście, chore związki polityki z biznesem, patologiczne w swych skutkach ogromne wpływy Wojskowych Służb Informacyjnych w biznesie i nici łączące świat przestępczy ze światem biznesu i polityki. Ale między przekonaniem, że czas WSI się skończył, a twierdzeniem, że cała Polska jest w rękach WSI, istnieje jednak pewna różnica. Tuż przed wręczeniem Mariuszowi Kamińskiemu nominacji na pełnomocnika do spraw organizacji CBA premier Marcinkiewicz powiedział, że uznał, iż w takim dniu 43 wypada założyć czerwony krawat. Dlaczego? Bo się premierowi misja CBA kojarzy z czerwoną pajęczyną. Trzy dni później okazało się, że Marcinkiewicz nie jest już premierem. Znowu czerwona pajęczyna? A może układ? Ale jaki? Jakiś nowy? Nie może być. ĆWOK Spośród pojawiających się w polskiej polityce epitetów „ćwok" nie jest ani najbardziej dosadnym, ani najmniej eleganckim. Można być przecież oszołomem, złodziejem, malwersantem, porno-grubasem, przygłupem. Jeśli „ćwok" zasługuje na uwagę, to dlatego, że słowo to ma już nie tylko swoją słownikową definicję (pogardliwie o człowieku mało inteligentnym, nieobytym). Ma także wdzięk i historię związanych z jego użyciem prawnych interpretacji. Najsłynniejszy ćwok to ćwok Lepper. Za ćwoka uznał Leppera Stefan Niesiołowski, gdy lider Samoobrony pytany o podejrzenia, że eurodeputowany z jego partii zgwałcił prostytutkę, rżał albo, ładniej rechotał, pytając: „Czy można zgwałcić prostytutkę?". „Ćwok" najwyraźniej jest słowem obraźliwym, bo jeden z posłów Samoobrony podał Niesiołowskiego do sądu. Oczywiście ćwokiem okazał się sam Niesiołowski, bo tyle gardłował przeciw ćwokowi Lepperowi, a tu okazało się, że ćwok został wicepremierem. A co! A propos ćwoka w sądzie. Ćwok pierwszy raz trafił do sądu już 13 lat wcześniej. Dwaj funkcjonariusze straży miejskiej ze Zduńskiej Woli przeganiali wtedy chodniko- 44 wych handlarzy na pobliski bazar. Przechodzący obok obywatel nazwał owych funkcjonariuszy ćwokami i zarzucił im bezprawne działanie. Ponieważ funkcjonariusze się nie przejęli, dodał, że są ćwokami i głupkami. Pół roku później został skazany za „znieważenie funkcjonariusza publicznego podczas i w związku z pełnionymi przez niego obowiązkami" na osiem miesięcy więzienia z zawieszeniem na dwa lata i półtora miliona starych złotych grzywny. Sąd apelacyjny darował obywatelowi grzywnę, ale nie karę więzienia, obywatel odwołał się więc do Strasburga, uznając, że naruszono jego wolność słowa. I przegrał. Wyrok zapadł stosunkiem głosów 12:4. Nie zgodził się z nim przewodniczący składu, szwajcarski sędzia Wildhaber, który uznał, że słowa „ćwok" i „głupek" były w tej sytuacji umiarkowanie obraźliwe. Z tym ćwokiem to w ogóle trzeba uważać. Senator Kazimierz Kutz nie uważał i przegrał proces z byłym szefem TVP Robertem Kwiatkowskim. Według Kutza, na Śląsku ćwok to człowiek, który z pewnych powodów czegoś do końca nie może zrozumieć. W wywiadzie dla „Przekroju" Kutz mówił, że jeśli człowiek nie zarazi się w młodości kulturą, to potem skutki tego są zgubne, bo jest ćwokiem: „Jeśli człowiek w młodości ukształtuje się bez tego, to potem jest ćwok, już to dla niego zawsze będzie obce. Prawdopodobnie prezes (Kwiatkowski - T.L.), syn wojskowego, też w młodości został odcięty od kultury, wrażliwości estetycznej, sam nie ma takich potrzeb. I roznosi to jak wirus". Sąd uznał, że Kutz przekroczył granice dopuszczalnej krytyki. Czy przekroczył, to inna sprawa, według sądu tak. Jedno jest pewne, wykładnia sądów idzie w taką stronę, że jasno podpowiada ostrożność z ćwokami. Jeśli więc spotykamy ćwoka, na przykład ćwoka-polityka, możemy spokojnie nazwać go ćwokiem. Ale w duchu. W duchu prawa. 45 DEBATA Słowo pochodzi od francuskiego słowa debater, „obradować". Słowo w Polsce używane często, choć desygnat, czyli to, co się za nim kryje, nie odpowiada specjalnie temu, co za debatę uważane jest w dojrzałych demokracjach. Wystarczy, że podzielilibyśmy telewizyjny ekran i po jednej stronie oglądalibyśmy debatę w Izbie Gmin, a po drugiej debatę w naszym Sejmie. Tam ładnie formułowane zdania, celne riposty, błyskotliwe puenty, wystąpienie za wystąpienie, zdanie za zdanie, słowo za słowo. Tu nudne wystąpienia, czasem przerywane okrzykami z sali, długa kolejka zapisanych do dyskusji, modlących się, by zdążyli powiedzieć, a najczęściej przeczytać to, co mają do przeczytania, zanim skończy się transmisja telewizyjna. Jasne, nie każdy, jak Tony Blair, zdobywał szlify w oksfordzkim klubie dyskusyjnym. Ale problem w tym, że pod względem poziomu sejmowych debat izba, zwana ze względu na położenie stropu wysoką, wypada dużo gorzej niż jeszcze kilkanaście lat temu. Bywały u nas debaty fascynujące, gdy ścierali się Niesiołowski z Oleksym, Geremek z Kaczyńskim, Kuroń z Jurkiem, Kwaśniewski z Rokitą, a Korwin-Mikke ze wszystkimi. Dziś jedni zmarli, inni awansowali, jeszcze inni zmienili izbę albo patrzą na mównicę z góry, ewentualnie zostali wygłosowani z polityki przez niewdzięczny elektorat. Poziom polszczyzny dramatycznie spadł i nie dziwi nikogo szef klubu parlamentarnego, który potyka się o zdania proste, nie mówiąc już o złożonych, dykcję ma jak po spożyciu, a artykulację, jakby nie skończył podstawówki, choć skończył studia. Czy można oczekiwać popisów erystycznych od kogoś, kto mówi „som", „proszę panią", „psze pana", „ja myślem", „w jedny sprawie", 46 „schizofremnia" (to wszystko z jednego, krótkiego wywiadu), od kogoś, kto co trzy słowa wtrąca zgrabny zwrot „w zakresie", a filipikę nazywa filipinką? Język naszych sejmowych debat jest kompromitujący, ale nie idzie tylko o to, że większość pań posłanek i panów posłów u Schopenhauera siedziałaby w oślej ławce albo wyleciałaby z klasy. Debaty są u nas żałosne, bo nasi politycy na ogół nie debatują, tylko wygłaszają swe expose. A czynią tak z dwóch względów. Po pierwsze, cierpią na autyzm. Nie słyszą tego, co mówią inni. Może i słuchają, ale nie słyszą. Zresztą, jakby nawet usłyszeli, to i tak nie zwróciliby uwagi. Po co się wsłuchiwać, weryfikować własne poglądy i polemizować, skoro można powiedzieć swoje w poczuciu, że rzuca się złote myśli, nawet jeśli to straszne androny. Słowo nie jest szpadą. Jest cepem. Poza tym, po co słuchać, skoro słuchanie mogłoby doprowadzić do konieczności odpowiadania na to, co się słyszy, a tu, panie posłanki, panowie posłowie, drogi elektoracie, wszystko jest od kropki do kropki napisane. W dodatku, a może przede wszystkim, mamy w naszej polityce dojmujący brak szacunku jednych polityków dla innych polityków i głębokie przekonanie większości z nich, że trzymają w garści kamień filozoficzny, że pojmują to, czego inni pojąć nie są w stanie. Oni mają monopol na rację. Zamiast o debacie powinno się więc mówić o serii monologów ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o De-mostenesie i Cyceronie (ci dwaj fakt ten mogliby skomentować, mówiąc: „I dzięki Bogu, nawzajem"). 47 mr DEBATY TELEWIZYJNE____________________^ n W Polsce do historii przeszły dwie: debata Wałęsa - Miodowicz, w 1988 roku, i debata Wałęsa - Kwaśniewski, sześć lat później. W tej pierwszej lider Solidarności przywitał się z Polakami po siedmiu latach przerwy i zmiażdżył rywala, ledwie „na dzień dobry" odwrócił się od niego i powiedział wprost do kamery: „Dobry wieczór państwu". W tej drugiej najciekawsze było to, co zdarzyło się tuż przed debatą i zaraz po niej. Aleksander Kwaśniewski celowo spóźnił się do studia, w którym czekał już Lech Wałęsa, by prezydenta zirytować. Na dokładkę już w czasie debaty wręczył mu swe oświadczenie majątkowe. Prezydent do końca nie odzyskał rezonu i opuszczając studio, na wyciągniętą dłoń Aleksandra Kwaśniewskiego odpowiedział, że kandydatowi SLD może jedynie „podać nogę". O tym incydencie Kwaśniewski powiedział publicznie następnego dnia i natychmiast powstało wrażenie, że oto nieokrzesany prowincjusz nie potrafił się zachować w kontakcie z prawdziwym Europejczykiem (ludzie do dziś są przekonani, że o nodze usłyszeli w debacie). Przed debatą Jan Nowak-Jeziorań-ski ostrzegał prezydenta Wałęsę, by był ostrożny, czujny i elegancki, bo przeciwnik jest groźny. Usłyszał aroganckie „ja go znokautuję". Nie znokautował. Na dodatek znokautował siebie. Powszechnie uznaje się, że właśnie „noga" zdecydowała o wyniku wyborów prezydenckich. Zdecydowała też o tym, że panowie Kwaśniewski i Wałęsa potrzebowali dziesięciu lat i śmierci Papieża, by podać sobie ręce. W wyborach prezydenckich w 2005 roku żadna z debat nie miała szczególnego wpływu na ich wynik. Ciekawsze niż debaty były manewry przed debatami. Jesz- 48 cze w lipcu, gdy Włodzimierz Cimoszewicz szybował w sondażach, Donald Tusk wzywał go do debaty. Gdy sytuacja w sondażach się odwróciła, to Cimoszewicz chciał takiej debaty. Doszło do niej 8 września w programie Co z tą Polską. Tydzień później miało dojść do debaty Cimoszewicz - Kaczyński, ale kandydat SLD wycofał się z kampanii. Kandydat PiS-u zapragnął wtedy debaty z liderem Platformy. Donald Tusk się ociągał. I obaj mieli rację. Lech Kaczyński, bo tracił w sondażach i tę stratę chciał zniwelować. Tusk, bo mając 50% poparcia, mógł na takiej debacie tylko stracić. Kandydat PiS-u na każdym kroku powtarzał więc: „Chcę debaty z Tuskiem", co sprawiało wrażenie, że to on jest w natarciu, a rywal w odwrocie. Sztab Tuska zamiast zaproponować negocjacje, kluczył, aż w końcu, pod presją, ustąpił. Debata? OK. Ale gdzie? Do walki przystąpiły trzy stacje telewizyjne, a żaden z kandydatów nie chciał wybrać jednej z nich, by nie urazić dwóch pozostałych. Pojawił się więc pomysł, by -tak jak w Ameryce - debatę przeprowadzić na neutralnym gruncie z udziałem dziennikarzy z różnych mediów, w tym konkretnym wypadku z TVP, TVN-u i Polsatu. Eksperyment byłby ciekawy - i w ramach profesjonalizacji kampanii, i w ramach cywilizowania się stosunków między telewizyjnymi nadawcami. Stacje się zresztą porozumiały, sztaby kandydatów też, do debaty jednak nie doszło. Komitety wszystkich partii, poza PO i PiS-em, zaprotestowały przeciw pomysłowi przeprowadzenia tuż przed wyborami parlamentarnymi wielkiej debaty, w której ich przedstawiciele nie wzięliby udziału. Pomysł więc upadł, i to nie do czasu wyborów parlamentarnych, ale na amen. Teraz każdy chciał już mieć własną debatę we własnej telewizji. Chciał i miał. Mieliśmy więc sześć debat prezydenckich w TVP, Polsacie i w TVN-ie, debatę w „Fakcie", debatę w „Gazecie Wyborczej", dwie debaty 49 w Radiu Zet, może jeszcze jakieś inne debaty. Było ich dość, by wszystkie razem straciły znaczenie i by pozbawić publikę oraz kampanię elektryzujących dwóch, trzech pojedynków. I w tym sensie do dewaluacji hasła „debata kandydatów na prezydenta" doprowadzili, za sprawą swych ambicji, dziennikarze telewizyjni i ich szefowie. Czyli jak w sejmie, debaty są, jest ich nawet wiele, ale tak wiele, że tracą sens. DEMEDIATYZACJA Tę z kolei teorię wyłożył poseł PiS-u Artur Zawisza. Dał on wykładnię, zgodnie z którą mediatyzacja polityki polega na tym, że media nie opisują rzeczywistości, ale ją kreują. Demediatyzacja, dla odmiany, to sytuacja, w której, jak powiedział, „głos społeczeństwa oddawany w wyborach nie jest infekowany przez media, służby specjalne, oligarchów itd.". Ze straszliwymi skutkami me-diatyzacji mieliśmy do czynienia jesienią 2005 roku, gdy w efekcie knowań mediów, oligarchów i służb specjalnych niemal całą władzę w Polsce przejął PiS. Ale tylko pozornie podważa to słuszność teorii mediatyzacji i potrzebę demediatyzacji. Gdyby bowiem nie knowania mediów, oligarchów i służb specjalnych, PiS zdobyłby absolutną większość i demediatyzacja mogłaby nastąpić bez żadnych przeszkód. Oczywiście, jeśli wybory wygrał PiS, a prezydentem został Lech Kaczyński, to albo mediatyzacja jest nieskuteczna, albo daje efekty odwrotne do zamierzonych. Jest i trzecia teoria, za którą nieśmiało się opowiadam, a nawet z trwogą ją przedstawię. Z tą me- 50 diatyzacją to bzdura, teoria wymyślona, by doprowadzić do demediatyzacji, czyli podporządkowania sobie mediów tak bardzo, jak to możliwe, tak szybko, jak się da. Gdyby teoria była prawdziwa, amerykańskim prezydentem nie zostałby od stu lat żaden republikanin, SLD nie wygrałoby wyborów w 1993 roku, Aleksander Kwaśniewski nie zostałby prezydentem w roku 1995, w 1997 roku wyborów nie wygrałby AWS, a w 2005 roku nie zwyciężyliby bracia Kaczyńscy. Jest to jasne jak słońce. Ale ktoś, kto chce podporządkować sobie media, musi wyczarować jakieś, najlepiej moralne, uzasadnienie tego kroku. Nie robimy skoku na media, ale w imię społeczeństwa dokonujemy demediatyzacji. Prawda, że to lepiej brzmi. Oczywiście, zwolennikom demediatyzacji nie każda mediatyzacja przeszkadza. Drażni ich ona wyłącznie w przypadku mediów, których nie kontrolują, bo te w ramach obiektywizmu nie idą na smyczy władzy i nie dają sobie nałożyć kagańca. Pożądają natomiast mediatyzacji, jaka ma miejsce w mediach im życzliwych. Krótko mówiąc, gdy w Radiu Maryja mówi się, że Tusk to Niemiec, a jego dziadek był w Wehrmachcie, nie mamy do czynienia z mediatyzacja czy z infekowaniem decyzji wyborczej ludzi, ale z egzemplifikacją wolności słowa, której nie chcemy przecież ograniczać. A że to tak naprawdę jest infekcja bardzo poważna, tym się nie przejmujemy, bo w końcu dokonuje się mediatyzacja naszego wroga, którego razem z ojcem Tadeuszem chcemy zatopić. Natomiast drażni nas mediatyzacja, gdy oznacza to, że media są obiektywne, nie mamy ich w garści, a podejrzewamy, że ten i ów dziennikarz lubi Kwaśniewskiego albo, gorzej, Rokitę. Tak jak hasło „imposybilizm" symbolizuje wściekłość na funkcjonowanie mechanizmów demokratycznych, tak mediatyzacja - złość na niezależność mediów, a demediatyzacja to tłumaczona społeczną potrze- 51 bą chęć odebrania mediom tego, co jest ich istotą. Proste jak konstrukcja cepa. PiS, zgodnie z przewidywaniami, doprowadził do demediatyzacji w TVP Wszystkie stanowiska zajęli w tej firmie ludzie o poglądach identycznych z poglądami braci. Gdy już to nastąpiło - można było sobie pozwolić na mediatyzację, czyli przekazywanie treści słusznych. «: t r, ifi. DESANT - ŚLĄSKI, GDAŃSKI, ŁÓDZKI W polityce było trochę jak w piłkarskiej lidze. Jeden klub przeżywa czas świetności, drugi ma chude lata. Potem następuje zmiana, bo gwiazdy mistrzowskiej drużyny gasną, a gwiazdy jej rywala niespodziewanie zaczynają jaśnieć. W polityce wymiana kadr i awans na szczyty następują zwykle gwałtowniej niż w piłkarskich ligach. Zamiast ewolucji - ostre cięcie. Nowe czasy niosą nowe zadania, a nowe zadania wymagają nowych ludzi. Ci, którzy definiują nowe zadania, chcą, by wykonywali je ich ludzie. Fala wynosi kogoś na szczyt, ale wraz z przywódcą niesie wielu innych. W Polsce najgłośniejsza była śląska fala, co to według towarzysza Gierka miała połamać kości wichrzycielom. Gdy I sekretarz KW w Katowicach został w wyniku dziejowej burzy I sekretarzem KC w Warszawie, śląska fala przestała być figurą retoryczną. Zaczął się śląski desant. Za Edwardem Gierkiem ruszyli na Warszawę Edward Babiuch (późniejszy premier) i Zdzisław Grudzień (członek Biura Politycznego), Paweł Bożyk (doradca sekretarza Gierka) i Maciej Szczepański, naczelny „Trybuny Robotniczej", który już w okresie ka- 52 towickim udowadniał, że Polska jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Za towarzyszami i prezesami poszli następni, od działaczy piłkarskich po znaną prezenterkę telewizyjną. Polityczne Zagłębie Sosnowiec (ulubiony klub Gierka) okres świetności przeżyło w latach 70. Potem w polityce najmocniejsze były Gwardia i Legia Warszawa. Po przełomie w 1989 roku przez chwilę rządzili w lidze solidarnościowi gracze ze stolicy, choć już nie z klubów resortowych. Zaraz potem nastąpił jednak triumf wyborczy Lecha Wałęsy, a w ślad za Wałęsą poszedł desant gdański. Premierem został Jan Krzysztof Bielecki. Ministrami z gdańskiego zaciągu byli też Janusz Lewandowski, Henryk Majewski, Robert Głębocki i Andrzej Zarębski. Druga, słabsza fala z Wybrzeża dotarła do Warszawy w 1997 roku, gdy głównym rozgrywającym polskiej polityki został stacjonujący od pewnego czasu w Gdańsku Marian Krzaklewski, a marszałkiem sejmu Maciej Płażyński. Trzecia pomorska fala miała dotrzeć do Warszawy wraz ze zwycięstwem Donalda Tuska. Fali gdańskiej nie było, choć wygrał mieszkający przez długie lata w Sopocie Lech Kaczyński. Zamiast nowego gdańskiego desantu mieliśmy jedynie kadrowy transfer z ratusza do pałacu, bo mieszkaniec Sopotu od kilku lat był prezydentem Warszawy. Był jeszcze w Polsce desant łódzki, głównie ekonomiczny (najazd ekonomistów związanych z Wydziałem Ekonomiczno-Socjologicznym Uniwersytetu Łódzkiego) i, trzeba przyznać, spluralizowany. Zwiastunem desantu był awans Anny Fornalczyk na stanowisko szefa Urzędu Antymonopolowego (1991 rok). Po niej byli Jacek Sa-ryusz-Wolski (pełnomocnik do spraw Unii Europejskiej), Jerzy Kropiwnicki (szef Centralnego Urzędu Planowania, a potem szef Rządowego Centrum Studiów Strategicznych oraz minister rozwoju regionalnego i budownic- t! 53 twa), Jarosław Bauc (minister finansów), Marek Belka (premier) oraz członkowie Rady Polityki Pieniężnej: Cezary Józefiak, Bogusław Grabowski i Jerzy Pruski. « Na początku obecnego tysiąclecia był jeszcze desant łódzko-żyrardowski z Leszkiem Millerem, Zbigniewem Sobótką i Andrzejem Pęczakiem. Ten desant skończył się smutno. A w przypadku tego ostatniego na Smutnej. i*: DYSKONTYNUACJA Zasada prawna, zgodnie z którą projekt złożony w starym sejmie nie obowiązuje w nowym. Zasada ta odnosi się do ogromnej większości ustaw i jest niemal powszechnie stosowana. Niemal, bo można ją zignorować, gdy prezydent chce mieć pretekst, żeby rozwiązać parlament. Projekt ustawy budżetowej na 2006 rok wnoszono dwa razy. Raz 29 września, by zmieścić się w konstytucyjnym terminie „do końca września". Drugi raz 19 października, na pierwszym posiedzeniu sejmu nowej kadencji. Premier Marek Belka złożył projekt budżetu drugi raz, słusznie zakładając, że stosuje się do niego zasada dyskontynuacji. Zasada jest oczywiście słuszna, bo dzięki niej sejm nie startuje z bagażem spraw niezałatwionych. Gdyby było inaczej, zamiast zajmować się nowymi inicjatywami, kończyłby tylko to, co zaczęli poprzednicy w minionej kadencji, a przecież najczęściej nowy parlament nie chce kontynuacji, bo większość reprezentuje różną od poprzedniej opcję polityczną. Marszałek sejmu Marek Jurek i premier Kazimierz Marcinkiewicz słusznie zakładali, że obowiązuje zasada dyskontynuacji, a więc parla- 54 ment ma czas na uchwalenie budżetu do 19 lutego, czyli ma na to cztery miesiące po złożeniu budżetu. Szef PiS-u Jarosław Kaczyński uznał jednak, że zasada dyskontynu-acji nie musi obowiązywać, bo dzięki temu termin na przyjęcie budżetu minie już 31 stycznia, a wtedy parlament nie zdąży i część partii umierających ze strachu przed nowymi wyborami przyjmie pod presją każde warunki PiS-u, co też nastąpiło, a co zostało nazwane paktem stabilizacyjnym. Prezes Kaczyński nie powiedział oczywiście o tym, że to 31 stycznia, a nie 19 lutego nawet marszałkowi i premierowi, „by nie musieli mówić nieprawdy". Krótko mówiąc, gdyby im powiedział, że to 31 stycznia, a nie 19 lutego, oni i tak mówiliby, że to 19 lutego, choć wiedzieliby, że to 31 stycznia. A tak szef PiS-u nie zmusił ich do kłamstwa, tylko podarował im komfort życia w nieświadomości. Złamanie zasady dys-kontynuacji jest oczywiście absolutnym nonsensem. Gdyby bowiem ona nie obowiązywała, a projekt budżetu został złożony 30 czerwca, nowy parlament miałby na przyjęcie budżetu kilka dni. Prezydent mógłby go więc natychmiast rozwiązać albo lepiej, jak mówi konstytucja, skrócić jego kadencję. Byłoby to całkowitym absurdem i złamaniem sensu prawa. Zwrócił na to uwagę ustępujący rzecznik praw obywatelskich, profesor Andrzej Zoll, według którego rozwiązanie parlamentu przy przyjęciu wcześniejszej daty granicznej dla uchwalenia budżetu w oczywisty sposób narażałoby prezydenta na Trybunał Stanu. Oczywiście nie trzeba się taką groźbą przejmować, wszak profesor Zoll znany jest ze swych liberalnych poglądów. Po drugie, prezydent Kaczyński nie musiałby się obawiać sędziów Trybunału, takich jak adwokaci Andrzeja Leppera, Stanisław Dzido i Róża Żarska, albo miłośnik mieszkań komunalnych Jan Maria Jackowski. Cóż, jaki stan, taki trybunał. 55 DYWERSYFIKACJA_______________________m_ itr Cel polegający na zróżnicowaniu źródeł energii, wynikający z obaw o energetyczną dywersję ze strony Rosji. By Rosjanie nie zakręcili nam kurków z gazem i ropą, musimy zrobić wszystko, by uniezależnić się od dostaw ze strony wielkiego wschodniego dostawcy - mówią zwolennicy dywersyfikacji. A sprawa jest ważna, bo rosyjski gaz zaspokaja ponad 40% zużycia w Polsce, a rosyjska ropa to niemal 100% ropy przerabianej przez polskie rafinerie. W Polsce zwolennikami dywersyfikacji w największym stopniu są politycy prawicy. Politycy lewicy nie mówią, że nie chcą dywersyfikacji, ale mówią, że się ona nie opłaca albo, ogólnie, że z jakichś względów zdywersyfikować się nie da. A jak już coś zdywersyfikują, wychodzi jeszcze gorzej niż było. Rząd Leszka Millera uznał na przykład, że potrzebna jest dywersyfikacja dostaw ropy i złamanie monopolu firmy J&S. Szefa PKN Orlen więc zatrzymano, a dostawy zdywersyfikowano tak, że część kontraktu dostała firma Petroval związana z rosyjskim koncernem Jukos. Dywersyfikacja polegała więc na tym, że zamiast sprowadzać z Rosji 100% ropy, sprowadzaliśmy z niej 100% ropy, ale włączyła się w to firma, która niedługo potem zbankrutowała. To było oczywiście w polskim interesie narodowym. Trudno wyjaśnić, dlaczego nie była w polskim interesie narodowym dywersyfikacja dostaw gazu, bo tu SLD zachowywało, powiedzmy delikatnie, wstrzemięźliwość. Swój sposób na tę dywersyfikację miał jeden z najbogatszych Polaków, Aleksander Gudzowaty. Chciał on mianowicie budowy gazociągu Bernau - Szczecin. W tym wypadku dywersyfikacja dostaw gazu polegałaby na tym, że rurę wybudowałby niemiecki Ruhrgaz, który jest akcjonariu- 56 szem rosyjskiego Gazpromu, zajmującego się w imieniu rosyjskiego państwa szantażowaniem państw importujących rosyjski gaz. Pomysłem na dywersyfikację było też sprowadzanie gazu z Norwegii, czego chciał premier Buzek. Okazało się jednak, że nie opłaca się to samym Norwegom, co z ulgą przyjął rząd SLD, będący za dywersyfikacją, ale bez przesady. Rząd Kazimierza Marcinkiewicza zdecydował, że pomysłem na dywersyfikację jest budowa gazoportu, czyli specjalnego terminalu, który pozwoli odbierać transportowany statkami skroplony gaz. W gazoporcie gaz się rozmraża i rurami puszcza do gazociągów. W walce o bezpieczeństwo energetyczne Polski premier Marcinkiewicz rywalizował z prezydentem Kaczyńskim. W tej sprawie obaj dodali gazu. W walce o dywersyfikację gazową doszło więc do częściowej dywersyfikacji w ramach władzy wykonawczej i jednego obozu politycznego. FACHOWIEC W normalnych krajach fachowiec to ktoś, kto nadaje się na jakieś stanowisko. U nas to ktoś, kto w związku z tym na stanowisko się nie nadaje. Bo jak fachowiec, to niezależny, a jak niezależny, to niewykonujący bez zmrużenia oka nawet najgłupszych poleceń. „Fachowiec" to jedno z wielu słów, które wraz z ewolucją polskiej polityki zmienia swe znaczenie, a właściwie staje się ofiarą zmiany, nabiera bowiem nowej treści, a wypowiadane jest z ironią. 57 „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny", pisał w latach 70. w „Polityce" Mieczysław Rakowski, domagając się stawiania w polityce kadrowej PRL-u także na ludzi, którzy niekoniecznie są w PZPR. Trzydzieści lat później, w innej Polsce, w zupełnie innym kontekście, w zupełnie innej Rzeczypospolitej, już nawet nie wiadomo której, hasło zachowało swą aktualność. Z oczywistych względów nikt jednak tego hasła już nie promuje. Po co promować bezpartyjnych fachowców, skoro i tak zawsze górą są albo partyjni, albo okołopartyjni czy też przypartyjni współcześni bezpartyjni bolszewicy. Pozytywny mit fachowców ugruntowały w okresie międzywojennym sukcesy premiera Władysława Grabskiego, który stanął na czele rządu pozaparlamentarnego. Grabski przetrwał aż dwa lata dzięki skłóceniu elit i ciągłej rotacji ministrów. Fachowiec miał mieć moc niemal potężną, miał kończyć, czego nie skończył Stwórca, skoro jeszcze w starych czasach Stefan Friedman i Jonasz Kofta śpiewali w radiowej Trójce: „Bo dobry Bóg już zrobił, co mógł, teraz trzeba zawołać fachowca". No to wołano, ale jakoś nie przychodził, a jak już przychodził, to nie ten, którego oczekiwano. W maju 2004 roku, po dymisji rządu Millera, kilkunastu intelektualistów, między innymi Władysław Bartoszewski, Stefan Bratkowski i Ryszard Kapuściński, ogłosiło Apel zatroskanych o losy ojczyzny i wzywało do stworzenia rządu fachowców. No i powstał rząd Belki. Było w nim kilku dobrych fachowców. Fachowcem był też szef rządu. Problem w tym, że premierem był tylko z nazwy. Do ludzi nie mówił, niczego nie tłumaczył, wywiadów nie udzielał, na całe tygodnie znikał, dłuższy czas zajmował się szukaniem międzynarodowej posady - był, a jakoby go nie było. Po premierostwie Leszka Millera zniknięcie premiera nie było koniecznie złą informacją, ałe też zniknięcie trwające 58 prawie półtora roku było pewną przesadą. Belce trzeba oddać, że do rządu powoływał kolegów, ale nie kolesiów, że szukał fachowców, a nie mianowańców partii. Ale udowodnił też, niestety, że autorytet władzy spada, gdy szef rządu cierpi na polityczny autyzm. A rząd fachowców przestał być tak zresztą postrzegany nawet przez swoich zwolenników, gdy Belka ogłosił, że wprawdzie jest fachowcem, co to w SLD jest na niby, ale za chwilę wstąpi do PD, a kiedy dokładnie, to nie powie, i kogo poprze na prezydenta, też nie powie. Czasem więc rząd fachowców kompromitowali sami fachowcy, czym ułatwiali zadanie swym następcom, którzy, wskazując na poprzedników „fachowców", otwarcie obstawiali wszystkie stanowiska swoimi ludźmi. Na koniec zabawny cytat ze sławnego Marka Pola (nie mylić z Markiem Polo): „Jako tak zwany fachowiec - być może komuś to się wydaje dzisiaj dziwne - trafiłem do rządu Waldemara Pawlaka". Wydaje się dziwne? Ależ skąd. Nowa, PiS-owska władza, co świadczy o jej uczciwości, o fachowcach już nie mówiła. Bo co z tego, że fachowiec, skoro z układu. Nie takich fachowców nam potrzeba. Czy pan Stypułkowski był dobrym szefem PZU? A kogo to obchodzi? Nie był nasz. Do widzenia. Zapraszamy pana Netzla. FAKT MEDIALNY Fakt medialny to oksymoron, skoro medialny, to nieprawdziwy, a skoro nieprawdziwy, to nie fakt. Faktem medialnym jest więc coś, cc według osób publicznych się nie 59 zdarzyło, a zdarzyło się jedynie w redakcji i w drukarni. Oczywiście, wiele informacji ląduje w kategorii „fakt medialny" nie dlatego, że coś się nie zdarzyło, lecz dlatego, że nie ma absolutnych dowodów, iż się zdarzyło, choć wiadomo, że się zdarzyło. W lipcu 1991 roku prasa doniosła, że w czasie wizyty w Waszyngtonie sekretarz stanu w kancelarii Lecha Wałęsy Maciej Zalewski sondował Amerykanów, co by zrobili, gdyby się okazało, że Leszek Balcerowicz został zdymisjonowany. Bardzo tego chcieli bracia Kaczyńscy i Adam Glapiński, marzący o wejściu w buty Balcerowicza. Lech Kaczyński, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego powiedział wtedy, że wizyta Zalewskiego była konsultowana z ministrem spraw zagranicznych Krzysztofem Skubiszewskim. Profesor oczywiście zaprzeczał, bo oczywiście nie była z nim konsultowana. Profesor Skubiszewski mówił więc o fakcie medialnym. Lech Kaczyński o prowokacji, za którą stał Bronisław Geremek. Sam fakt sondowania Amerykanów oczywiście miał miejsce, o czym lekko wstawiony opowiadał polskim dziennikarzom w Waszyngtonie sam Maciej Zalewski. To akurat nie było więc „faktem medialnym", ale bardzo medialnym faktem. Piętnaście lat po tamtej sprawie hasło „fakt medialny" zaczęło funkcjonować w innym kontekście. Otóż podpisanie tak zwanego paktu stabilizacyjnego nastąpiło dwukrotnie. W pierwszym przypadku mieliśmy więc do czynienia z faktem realnym, zarejestrowanym przez Telewizję Trwam, w drugim - z faktem medialnym zainsceni-zowanym przez PiS, Samoobronę i LPR dla innych mediów. Media oczywiście często manipulują, kreują fakty, są nieobiektywne, wypaczają intencje dobrych polityków, nawet takich, w których jest czyste dobro, przekręcają, przeinaczają, służą wrogom słusznych przemian i stoją na stanowisku wstecznictwa oraz zaprzaństwa. Walką z taki- 60 mi postawami zajmie się instytut monitorowania mediów. Znajomi „eksperci od mediów" i zasłużeni socjologowie będą w tym instytucie badać za pieniądze podatników, czy w mediach prywatnych, do których ludzie mają dostęp za własne pieniądze, dziennikarze piszą i mówią to, co trzeba, tak, jak trzeba. Zmonitorowane media lepiej będą służyć społeczeństwu i odtworzeniu zdrowej tkanki narodu oraz krzewieniu odpowiednich postaw etycznych i politycznych. FREKWENCJA WYBORCZA Coś, co spada i zapewne będzie spadać, bo powody, dla których spada, są oczywiste i nie zanosi się na to, by zniknęły. Frekwencja wyborcza w Polsce nie spada dramatycznie. Spada metodycznie. W efekcie jest dramatyczna. Kilka liczb. Najpierw frekwencja z wyborów prezydenckich. 1990 rok - w pierwszej turze 60,6%, w drugiej 52,3%. 1995 rok - w pierwszej turze 64,7%, w drugiej 68,23%. W ostatnich wyborach prezydenckich - w pierwszej turze 49,74%, w drugiej 50,99%. W ciągu dziesięciu lat zanotowaliśmy więc spadek niemal o 20%. A jak z frekwencją w wyborach parlamentarnych? 1989 rok - 62%, 1991 -43%, 1993 - 53%, 1997 - 51%, 2001 - 46,29%, 2005 - 40,57%. I to jest absolutna kompromitacja. Naród ma szansę dokonać wyboru kierunku, w jakim przez następne cztery lata będzie zmierzało państwo, i z prawa tego korzysta tylko czterech na dziesięciu obywateli. Nie obchodzi ich to, co się stanie? Uważają, że ich wybór nie ma znaczenia, bo obietnice wyborcze i tak zostaną złamane? Sądzą, że 61 politycy niczym się od siebie nie różnią? Ogromną część odpowiedzialności za niską frekwencję muszą na siebie wziąć politycy. To, co robią, jak się zachowują, jakim językiem mówią, odstręcza od nich normalnych obywateli. Zaangażowanie w życie polityczne, chociaż raz na cztery lata, wymaga pewnego samozaparcia. Teoretycznie przy tak niskiej frekwencji zwycięzcy powinni do werdyktu wyborców podchodzić z pokorą, pamiętając, że wybiera ich zdecydowana mniejszość społeczeństwa. Okazuje się jednak, że - nie jest to zresztą wielkim zaskoczeniem - politycy pokory nie wykazują. Bo oto partia, która wygrywa wybory, zdobywając 27% głosów, czyli 12% wszystkich mających prawo głosu, uznaje, że poparcie co ósmego obywatela wystarcza, by zorganizować moralną rewolucję i przeprowadzić głęboką przebudowę państwa. I po chwili zaczyna od podważenia wiarygodności najważniejszych instytucji liberalnej demokracji - od sędziowskiej niezawisłości po wolność słowa. Ale fatalna jakość polityki i polityków to chyba jednak zbyt łatwe alibi dla obywatelskiego braku zaangażowania większości społeczeństwa. Wybory są w końcu po to, by było lepiej, a to, że jest źle, powinno być argumentem, by głosować, a nie, by wybory zignorować i skorzystać z prawa do niekorzystania ze swych praw. Dlaczego ludzie nie idą głosować? Z różnych powodów. Najważniejsze są dwa. Dwa powody albo, lepiej, dwa typy motywacji. Jedni zostają w domach, bo nie rozumieją ani polityki, ani reguł demokracji. Czym większa abnegacja, tym większa absencja. Nie przez przypadek najwyższa frekwencja jest w Polsce w dawnej Galicji, czyli w miejscu z ciągłością społeczną i kulturową, a najmniejsza na terenach popege-erowskich. Nie przez przypadek najchętniej głosują grupy materialnie samodzielne i aktywne zawodowo oraz emeryci, a najmniej chętnie bezrobotni, gospodynie do- 62 mowę i robotnicy niewykwalifikowani. Krótko mówiąc, gdyby w Polsce było więcej dużych miast, frekwencja byłaby znacznie wyższa. Jedni nie głosują, bo nie rozumieją, dlaczego mają głosować. Inni - bo nie chcą. Nie chcą, bo są zdania, że to nic nie da, bo „politycy i tak zrobią, co zechcą". To prawda, że współczynnik przedwyborczego cynizmu polityków jest u nas bardzo wysoki. Jedni otwarcie obiecują nam gruszki na wierzbie, inni 3 miliony mieszkań, by kilka miesięcy po wyborach powiedzieć, że to 10 razy mniej, nie 3 miliony, ale 300 tysięcy. Problem w tym, że „dezaktywacja" wyborców spowoduje tylko zwiększoną aktywność polityków, przekonanych, że hulaj dusza, piekła nie ma, mogą robić, co chcą, bo ludzie ich nie skontrolują, nie zweryfikują, z parlamentu nie wyrzucą, a poza tym - „ciemny lud to kupi". O ile więc trzeba zrozumieć powody niskiej frekwencji, o tyle nieidących do wyborów nie powinno się za łatwo usprawiedliwiać. Należy ludziom suszyć głowy, że to nasz kraj i nasza przyszłość, nasze głosy i nasze prawo, by niekompetentnych się pozbyć i wybrać innych. Trzeba to też Polakom ułatwić. Zamiast jednego dnia głosowania, dwa dni. Zamiast o 20.00, zamykać lokal wyborczy o 22.00. Wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze albo przynajmniej w połowie wybory większościowe, byśmy mogli głosować na znanych nam ludzi, a nie na kandydatów wystawionych na „biorące" miejsca przez prezesów i przewodniczących. W marcu 2006 roku wprowadzenie takiej ordynacji mieszanej przez moment wydawało się nawet możliwe. Przez moment, bo PiS ogłosił, że będzie za, jeśli wybory odbędą się w maju, PO, że będzie za, jeśli w maju się nie odbędą. Trudno o lepszy przykład, jak instrumentalnie traktują nasi politycy niezbędne zmiany w prawie wyborczym. Tylko czy dlatego 63 mamy ignorować wybory? Możemy oczywiście to robić. Nasze prawo. Ale korzystając z niego, odmawiamy sobie choćby prawa do narzekania. A w społeczeństwie malkontentów, jakim jesteśmy, jest to, umówmy się, prawo podstawowe. GENETYCZNI PATRIOCI * W marcu 2006 roku poseł Marek Suski z PiS-u powiedział, że na listy kandydatów do samorządów PiS chce zaprosić osoby wywodzące się ze „środowisk inteligencji historycznej", genetycznych patriotów. O co chodzi? Suski wyjaśnił: „Jeśli rodzina kandydata walczyła o Polskę, o niepodległość, dziadek był w AK, a pradziad uczestniczył w powstaniu styczniowym, to taki ktoś daje nam gwarancję genetycznego patriotyzmu". Przedstawienie takiej teorii można częściowo tłumaczyć faktem, że Suski ma średnie wykształcenie. Nie wiadomo, jakie mieli jego rodzice, pewnie też średnie, chyba że mieli wyższe, wtedy Suski jest wykształcony, nawet mając tylko maturę, bo jest „genetycznie wykształcony". Teoria Suskiego rzuca nowe światło na teorię Darwina i w zasadzie bardzo ją wzmacnia, co może zaskakiwać w przypadku prawdopodobnego, a nawet genetycznego zwolennika kreacjonizmu. Teoria jest przaśna, ale chyba nie w głowie Suskiego się zrodziła, skoro to lider PiS-u oskarża wnuków działaczy KPP czyli Komunistycznej Partii Polski, o to, że są jej dziedzicami. O żydokomunie oczywiście nie wspomina, skądże znowu. Ciekawe zresztą, że gdy ktoś reprezentuje łże-media i łże-elity, staje się po- 64 tomkiem KPR Gdy jednak ktoś z takimi samymi korzeniami jest eksponowanym działaczem PiS-u, dziadkowa KPP-owska przeszłość staje się nieistotna. Gdy ojciec dziennikarki pracował nie w tej redakcji, co trzeba, czynić jej można z tego zarzut, ale gdy ojciec albo dziadek dziennikarskiego moralnego rewolucjonisty był stalinowskim oprawcą, uznajemy to za nieważne. Oczywiście, doszukiwanie się gwarancji patriotyzmu kogokolwiek w przeszłości jego krewnych jest kuriozalne, bo łatwo znaleźć kolaborantów komunistów wśród dzieci bohaterów AK i bohaterów antykomunistycznej opozycji wśród dzieci byłych komunistów. Tu nie ma żadnych zasad, żadnych reguł, żadnych oczywistych ciągłości, żadnej genetycznej determinacji. Hasło „genetyczny patriotyzm" zdradza więc jedynie stan umysłu kogoś, kto nie wstydzi się o czymś takim mówić. Bo w gruncie rzeczy zdecydowanie więcej sensu niż w sformułowaniu „genetyczny inteligent" jest w określeniu „patentowany osioł". A ponieważ nie wszyscy mają patriotyzm w genach, potrzebne jest wychowanie patriotyczne. Dzieci wychowa nam wicepremier Giertych, który geny ma patriotyczne, ale popracuje i nad genami naszych pociech, bo, jak wiadomo, dziedziczyć można też cechy nabyte. GOLEŃ PRAWA Właśnie kontuzją „goleni prawej" tłumaczyli ludzie prezydenta Kwaśniewskiego jego „niedyspozycję", konkretnie - kompromitujące zachowanie nad grobami polskich bohaterów w Charkowie we wrześniu 1999 roku. Słowom 65 „goleń prawa" towarzyszy nuta tej samej ironii, co słowom „śledztwo dziennikarskie". Jest jednak pewna różnica. Ten, kto mówi o goleni, wskazuje dłonią na szyję, co jest jasną sugestią, o jaką dokładnie goleń idzie. Alibi w postaci „goleni prawej" obowiązywało ponad sześć lat, aż do przedostatniego dnia prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy ustępujący prezydent przyznał to, co widzieli wszyscy. „Tak, to był alkohol". Wiedzieliśmy, panie prezydencie. I przecież co jak co, ale to naród by zrozumiał. Historii z „golenią prawą" i z Charkowem nie warto jednak bagatelizować. W przeciwieństwie do incydentu „białoruskiego" z początków prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy dziennikarze „postanowili" nie informować publiczności o próbach wejścia prezydenta do bagażnika samochodu, tu mieliśmy do czynienia z historią jeszcze poważniejszą. Oto prezydent kraju zatacza się nad grobami zamordowanych polskich bohaterów, a oprócz jednej stacji telewizyjnej, która pokazuje to z „poślizgiem", wszyscy uważają, że nie ma sprawy. To znaczy wiedzą, że jest sprawa, ale wolą jej nie ruszać. Bo i po co zadzierać z Pałacem Prezydenckim. To była totalna kompromitacja większości polskich mediów, z TVP na czele. To wtedy zaczęły się rozmowy dziennikarzy „dajecie to i to czy nie, o której, na którym miejscu". Jak na dłoni widać było, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji jest ciałem zdominowanym przez SLD, a publiczna z nazwy telewizja jest telewizją SLD-owską, prezydencką. I byłaby taka pewnie do dziś, gdyby nie wizyta pana Rywina u pana Michnika. Ciekawe tylko, że tak jak Aleksander Kwaśniewski tłumaczył swe występy w Charkowie golenią prawą, tak Lew Rywin tłumaczył swe słowa w Agorze tym, iż „był nachlany". Co zrozumiałe, do historii, jako bardziej oryginalne w kraju nad Wisłą, weszło alibi z golenią. 66 GOMUŁKOWSZCZYZNA : Gomułkowszczyzna to według Stefana Niesiołowskiego .'klimat polityczny i społeczny, który zafundował w Polsce Jarosław Kaczyński, porównywany przez Niesio-i łowskiego do samego towarzysza Władysława Gomułki, pseudonim „Wiesław". Na zjeździe Platformy Obywatelskiej w maju 2006 roku Niesiołowski stwierdził, że „pod względem mentalnym, pomysłów gospodarczych, jakiegoś takiego zacofania, niechęci do inteligencji i dziennikarzy" Kaczyński przypomina mu Gomułkę. Niesiołowski powiedział jeszcze więcej: „On się do niego nawet zewnętrznie upodabnia, ten skrzekliwy głos, ten sposób argumentacji". PiS natychmiast zaatakował Niesiołowskiego, że śmie porównywać byłego opozycjonistę i lidera normalnej partii w państwie demokratycznym do komunisty, który kazał strzelać do ludzi. Senator PO wielokrotnie musiał na to odpowiadać, że nie o strzelanie do ludzi mu szło, ale o podobieństwo mentalności obu liderów - wielkiego komunisty i wielkiego antykomunisty, który według Niesiołowskiego komunizmem jednak nasiąkł. Wypowiedź senatora z Łodzi wzbudziła furię wśród członków PiS-u nie tylko ze względu na jej treść, ale może bardziej ze względu na reakcję, jaką wzbudziła wśród uczestników zjazdu Platformy. Była ona absolutnie entuzjastyczna, jakby Niesiołowski mówił głośno to, co po cichu wszyscy myśleli, a czego zwerbalizować nie potrafili. Profesor od owadów nie jest oczywiście psychoanalitykiem i specjalistą od mentalności, choć nie można mu, rzecz jasna, odmawiać prawa do dzielenia się z innymi swymi wrażeniami. Język Niesiołowskiego był niepolityczny, a jego wypowiedź była nieelegancka. Tyle że elegancji w polskiej 67 polityce nie ma już za grosz, a wielką pracę w tym kierunku wykonał opisywany przez Niesiołowskiego obiekt, który nigdy nie ugryzł się w język, zanim nie obdarzył kogoś epitetem i zanim nie odsądził jakiegoś swego prawdziwego czy domniemanego przeciwnika od czci i wiary. Niestety, także kiepski styl w polityce jest zaraźliwy. mt GRUBA KRESKA >* Rzadko tak silne kontrowersje, spory i konflikty wywołują słowa, które nigdy nie zostały wypowiedziane. Wbrew dość powszechnemu mniemaniu, w swym expose Tadeusz Mazowiecki ani razu nie wypowiedział słów „gruba kreska". Wspomniał, owszem, o grubej linii, ale nadał tym słowom sens całkowicie odmienny od tego, który przykleja się do „grubej kreski". „Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania", mówił pierwszy premier III RE Jego intencja była jasna. Polska jest w bardzo złym stanie. Będziemy to państwo naprawiać. Rozliczajcie nas z tego, co zrobimy i jak zrobimy, a nie z tego, w jakim stanie to państwo dziedziczymy. Za ten stan odpowiadają nasi poprzednicy. Ciekawe, że słowom tym nie tylko nadano inny sens, ale dla wzmocnienia efektu je zmieniono. Bo „linia" brzmi pastelowo, miękko, niejednoznacznie. „Kreska" zaś jest bardziej stanowcza, dynamiczna, jednoznaczna. Pojawiła się więc „gruba kreska" symbolizująca nie odcięcie się od przeszłości, ale podarowaną jej gwarancję bezkarności. j*ą 68 Do końca Polski, a może i dłużej, będzie trwała dyskusja, czy Mazowiecki mógł zrobić więcej, z komunistami postępować ostrzej, przemiany przyśpieszyć znaczniej. Sądziłem i sądzę, że zdecydowanie tak, choć nie jestem głuchy na argumenty, iż w rządzie miał generałów Kiszczaka i Siwickiego, w rządowej koalicji SD i ZSL przemalowane na PSL, w Belwederze prezydenta Jaruzelskiego, a w kraju sowieckie wojska (których wyprowadzenia zresztą wtedy nie chciał). Nie mam natomiast wątpliwości, że przegrano moment przełomu, że w sensie symbolicznym nie zrobiono właściwie nic, by pokazać obywatelom, że to już nowa Polaków Polska. Aktorzy zachłystujący się codziennie, że oto „jesteśmy wreszcie we własnym domu", to jednak zdecydowanie za mało. Nowa Polska nie miała swego mitu założycielskiego. Efekt - zamazanie przejścia z PRL do normalności, emocjonalna osmoza, że trochę nowego, trochę starego, trochę nowych, trochę postkomunistów, takie nitoje, nisioje. Gustaw Herling-Grudziński notował potem w Dzienniku pisanym nocą, że Mazowiecki „odkreślił przeszłość, uniemożliwił konieczną lustrację i dekomunizację, przyczynił się do Zamazania", Okrągły Stół zaś „z normalnej procedury pertraktacji, godnej i pełnej wzajemnego dystansu", szybko stał się orgią obłapek, atmosfery „kochajmy się", słowem, wprowadził właśnie owo „Zamazanie". W czasach rządu Mazowieckiego bez wątpienia zbyt wielu ruchów, decyzji i ciosów, tak, ciosów, zaniechano. Potem było na nie za późno, bo Solidarność traciła siły, a przeciwnik odzyskiwał wigor. Z drugiej strony łatwo być adwokatem rewolucji, której nie było. Bo jak już się wzięto za lustrację, to wyszedł potworek, jak za rewolucję moralną, wyszło coś z wodogłowiem, jak już nam powiedziano, że IV RP tuż-tuż, to się okazało, że w tle Lepper, a wszystko razem to iluzja. 69 GRUPA HAKOWA, HAKI Haki to kompromitujące polityków informacje - w cenie są haki korupcyjne i obyczajowe. Haki są wykorzystywane w dwojaki sposób. Hakiem można kogoś zabić, ujawniając informację. Można też hakiem albo na haku kogoś trzymać, dając mu do zrozumienia, że się o nim wie coś, czego w jego interesie nie powinna wiedzieć publika. W zależności od siły takiego haka można polityka kontrolować, zamykać mu usta albo je otwierać, by powiedział rzeczy, których bez takiego haka nigdy by nie powiedział. Zbieranie haków nie jest charakterystyczne wyłącznie dla polskiej polityki. Wybitnym specjalistą w zbieraniu haków był Edgar Hoover, przez kilkadziesiąt lat szef FBI. Kilku amerykańskich prezydentów chciało się Hoovera pozbyć, ale żaden nie miał odwagi, bo na każdego były jakieś haki. Grupa hakowa to według byłego ministra skarbu Wiesława Kaczmarka grupa ludzi w SLD i jego okolicach zbierających informacje kompromitujące, albo rzekomo kompromitujące, wrogów premiera Millera i jego najbliższego otoczenia. W 2004 roku Kaczmarek mówił, że do owej grupy hakowej należeli między innymi: były minister zdrowia Mariusz Łapiński, były wiceszef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Paweł Pruszyński, były zastępca prokuratora generalnego Kazimierz Olejnik i były szef PZU Zdzisław Montkiewicz. Trudno precyzyjnie powiedzieć, jaki był związek owej grupy z samym Leszkiem Millerem. Hakowi sugerowali, że ścisły, a czynili to, używając wieloznacznej, a właściwie jednoznacznej formuły „szef o tym wie". To grupa hakowa miała rozpowszechniać informacje, że Kaczmarek wziął wielomilionową łapówkę od rosyjskiego giganta naftowego, firmy Łukoil. To 70 : ona miała też puścić w miasto plotkę, że Marek Belka ma kłopoty lustracyjne. Czasem mistrzowie haków posługują się hakami realnymi. Czasem hakiem może być puszczona w obieg plotka. Idzie o to, by kogoś zniesławić, skom- i promitować, pogrążyć, a w efekcie wyeliminować z gry. Metoda jest tym skuteczniejsza, im intensywniejsza jest •kampania zniesławień, ale także im bardziej podatni na \ plotki są odbiorcy. Im większe w społeczeństwie zapotrzebowanie na wszelkie informacje stawiające kogokolwiek w złym świetle, tym większa podaż. Im większa podaż, tym większy efekt. Wszelkie grupy hakowe najlepiej funkcjonują więc w społeczeństwach rozplotkowanych i zawistnych. i GRUPA TRZYMAJĄCA WŁADZĘ W lipcu 2002 roku Lew Rywin przyszedł do Wandy Rapa-czyńskiej i Adama Michnika z propozycją od „grupy, która trzyma władzę". Propozycja była prosta - 17,5 min dolarów łapówki i stanowisko szefa Polsatu za zmianę w ustawie o radiofonii i telewizji, umożliwiającą Agorze kupno Polsatu. Choć Rywin skazany został za pomoc w płatnej protekcji, sąd uznał, że nikomu nie pomagał, a więc grupy nie było. Przez lata rozważano, kto był w grupie i kto wysyłał Rywina, i czy grupa była sformalizowana, czy nie. Odpowiedzi padały różne, ale samego faktu istnienia grupy nikt poważny nie podważał. Ponieważ nie jestem prokuratorem, nie skład GTW jest dla mnie najważniejszy, choć oczywiście wielce interesujący. Znacznie ważniejsze jest to, co afera Rywina i istnie- 71 nie GTW mówią nam o polskim państwie przykrawanym przez lata na SLD-owską modłę, co mówią nam o obowiązującym przez lata modelu sprawowania władzy. Rywin nie wstydził się przyjść do Michnika. Zakładał pewnie, że Michnik na propozycję może się nie zgodzić, bo bizneso-wo będzie dla niego niekorzystna. Ale do głowy mu nie przyszło, że może być odrzucona, bo jest niemoralna. I że na dodatek o wszystkim dowie się cały kraj. Mamy więc kogoś, kto chce łapówki od człowieka, który - lubiany czy nie - ma obsesję na punkcie przestrzegania zasad moralnych i własnej prawości. Lew Rywin się nie wstydzi? Nie boi? Nie jest zażenowany? Ile takich propozycji musiało być, o ilu transakcjach musiał słyszeć albo ile musiał widzieć, że całkowicie wyłączyły mu się hamulce? Czy sam wpadł na pomysł manipulowania ustawą? Czy też ktoś mu to podpowiedział, ktoś, kto albo z racji szefowania TVP, albo z racji zasiadania w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, albo z racji sprawowania funkcji wiceministra kultury wiedział, jak się gra przy tym stoliku? Bo że ustawą manipulowano, że przy niej gmerano, to oczywiste. Prawo wystawione zostało na sprzedaż. Ustawę można kupić i sprzedać. Przepisy można zmienić pod partnera transakcji. Albo, jeśli ten się stawia, zmienić mu je na złość. Dobro publiczne, jakim jest telewizja publiczna, można traktować jak własność prywatną (ależ oni, ci z GTW, muszą być teraz źli, że np. telewizyjnej Dwójki nie sprywatyzowali). Premier mógł nie zawiadomić prokuratury o próbie popełnienia przestępstwa, uznając, że Rywin zwariował. Prezydent mógł udawać, że o niczym nie wie, choć o wszystkim wiedział. Prokuratura mogła działać tak, jakby dążyła do ominięcia sprawy. Telewizja publiczna działała tak, jakby jej celem było zignorowanie istoty tego, co się stało, i wybielenie prawdopodobnych członków GTW A wszystko to za czasów fachowców 72 z SLD, tych przygotowanych do objęcia władzy, tych z szufladami pełnymi ustaw, tych z doświadczeniem. Okazało się przy okazji afery Rywina, że było to pokolenie bolszewickich janczarów, nie wierzących już w ideologię i w system, ale wierzących, że w systemie i obok systemu dobrze jest napchać kabzy. Jest, jak jest, trzeba się zatroszczyć o siebie. I pomyśleć, że byli socjologowie, którzy Roberta Kwiatkowskiego i Włodzimierza Czarzastego widzieli jako przyszłych premierów. Mistrzowie relatywizacji i cynizmu na szczęście przegrali. Oczywiście przez przypadek. Bo gdyby komisji nie powołano, gdyby przewodniczący Nałęcz nie polubił nagle śladów swej niezależności, gdyby w wyniku dziwacznego zbiegu zdarzeń Robert Kwiatkowski nie przestał być prezesem TVP, to wszystko mogło zostać po staremu. Na długie lata. Afera Rywina pokazała, jak chore w wielu punktach jest polskie państwo. Jakie zaproponowano środki jego wyleczenia i na ile kompetentny był rwący się do operacji entuzjasta skalpela to już zupełnie inna historia. IMMUNITET Instytucja, która ma służyć zagwarantowaniu komuś niezależności, bardzo często zamienia się w nieuzasadnioną gwarancję nietykalności. Immunitet to prawo niepodlega-nia temu, co ciąży na innych, i nieczynienia tego, do czego inni są zobowiązani. W państwie Franków, w VI wieku naszej ery, przyznano ten przywilej możnym świeckim, a później także duchownym. Początki immunitetu w Polsce to XI wiek. Najbardziej znany w Polsce i najczęściej 73 dyskutowany immunitet to immunitet parlamentarny. Polega on na tym, że członek parlamentu w czasie trwania mandatu nie może być pociągnięty do odpowiedzialności karnej lub administracyjnej bez zgody parlamentu (tzw. immunitet formalny) oraz nie jest odpowiedzialny karnie i administracyjnie za akty związane z wykonywaniem mandatu (tzw. immunitet materialny). Instytucja ta jest sensowna i nie przez przypadek trwa od stuleci. Ale jak ze wszystkimi instytucjami demokratycznymi, traci ona sens, gdy jest nadużywana. A w III RP nadużywano jej powszechnie, bo dla wielu sejm i senat okazały się najlepszą kryjówką. Niby na widoku, a nieuchwytni, niby na talerzu, a nie do połknięcia. Już w I kadencji sejmu odebranie immunitetu groziło dwudziestu pięciu osobom, ale odebrano go tylko jednej - oskarżonemu o wyłudzenie łapówki od firmy ART B Maciejowi Zalewskiemu z Porozumienia Centrum, który zresztą sam zrzekł się mandatu. Nie miał najmniejszej ochoty, by się go zrzec, oskarżany o przywłaszczenie ponad miliona złotych Ireneusz Sekuła z SLD. Sekułę próbowano pozbawić immunitetu aż cztery lata. Sejmowi, w którym większość tego nie chciała, się nie udało. Udało się wyborcom. Najczęściej, bo aż czterokrotnie, uchylano immunitet Andrzejowi Lepperowi. A to za znieważanie i pomówienie polityków, a to za szkalowanie firmy, a to za wysypywanie zboża. Lepper został jednak za to doceniony. Swą obecnością w sejmie dodał bowiem Wysokiej Izbie tyle blasku, że ta, chcąc mu się odwdzięczyć, uczyniła go wicemarszałkiem, by Lepper mógł czuwać w niej nad przestrzeganiem prawa. Koleżanka Leppera, Danuta Hojarska, weszła do sejmu, gdy toczył się proces o przywłaszczenie przez nią maszyn rolniczych. Jak widać, czasem immunitet załatwiają politykom świadomi ich kłopotów z prawem wyborcy. Ale Hojarska nie tylko weszła do sejmu. Została w nim wiceprzewodniczącą komisji 74 sprawiedliwości. Dzięki temu, zasłaniając się poselskimi obowiązkami, mogła już całkowicie ignorować sąd. Immunitet w końcu jej odebrano. Nie wiadomo tylko, czy bardziej skompromitowali się posłowie, czyniąc ją wiceprzewodniczącą komisji, czy wyborcy, załatwiając jej, na szczęście tymczasową, gwarancję bezkarności. To, jak wykorzystywano w Polsce immunitet, jest najlepszą ilustracją tego, jaki stosunek do obywateli, do prawa i do siebie mają przedstawiciele klasy, pardon, kasty politycznej. Dzięki społecznej presji immunitet przestaje na szczęście być tarczą dla łamiących prawo. Dzięki wicepremierowi Dornowi przestał też być tarczą dla kierujących samochodami po pijanemu parlamentarzystów. Nie jest to może największy krok na drodze do zniesienia niezasłużonych przywilejów władzy, ale lepszy taki niż żaden. IPOSYBILIZM posybilizm to wymyślona przez Marka Jurka, a podzie-na przez Jarosława Kaczyńskiego teoria, zgodnie z którą Polsce obowiązuje system prawny, prowadzący w isto-!e do tego, że nic nie wolno". Trudno się zorientować, ""laczego obaj panowie postanowili używać słowa „impo-"ybilizm" zamiast dotychczas używanego słowa „demo-racja". Demokracja polega właśnie na tym, że panuje im-sybilizm i pewnych rzeczy nie można robić, nawet jeśli awsze sięmiało rację, wygrało się wybory, ma się jedynie słuszny program i genialnego lidera, a poza tym swojego prezydenta, swojegc premiera i swojego marszałka sej- 75 mu. Imposybilizm sprawia na przykład, że w normalnym kraju nie zakazuje się jakiejś demonstracji tylko dlatego, że rządzącym nie podobają się demonstrujący. Polega na tym, że nie zawiesza się wyborów prezydenta stolicy tylko dlatego, że nie chce się w niej oddać władzy. Polega na tym, że nie skraca się kadencji konstytucyjnych organów tylko dlatego, że chce się je obsadzić swoimi ludźmi. Polega na tym, że nie proponuje się opozycji, by zgodziła się nie krytykować rządu i marszałka sejmu oraz nie odwoływać marszałka i ministrów. Polega na tym, że nie grozi się protestującym lekarzom, że „pójdą w kamasze". Polega na tym, że nie bierze się całej władzy w telewizji publicznej, nawet jeśli ma się takie możliwości. Polega na tym, że nie odsądza się od czci i wiary Trybunału Konstytucyjnego tylko dlatego, że nie ma się go jeszcze w garści. Polega na tym, że nie ukrywa się przed marszałkiem sejmu i premierem (zakładając, że o tym nie wiedzieli) daty, do której parlament musi uchwalić budżet, jeśli nie chce być rozwiązany. Polega na tym, że faszystów nie robi się członkami zarządu publicznych mediów. Imposybilizm polega, krótko mówiąc, na tym, że nie robi się wielu rzeczy, bo albo są nielegalne, a idzie przecież o prawo i sprawiedliwość, albo dlatego, że zrobienie czegoś byłoby niezgodne z dobrym demokratycznym obyczajem. Istotą demokracji jest bowiem samoograniczenie, a nie zgarnianie wszystkiego, co się da, tak szybko, jak się da, zgodnie z regułami, jeśli się da, lub łamiąc reguły, jeśli inaczej się nie da. O taki właśnie imposybilizm walczyli Ojcowie Założyciele amerykańskiej konstytucji, o taki imposybilizm walczył Monteskiusz. A ich zwycięstwo było jednym z największych zwycięstw ludzkości. Wcześniej było nieosiągalne, bo władcom tego świata wydawało się, że imposybilizm to znaczy dać ludziom prawa, które przysługiwały tylko królom i cesarzom. *f 76 ¦i- INTERES NARODOWY ; „Polski interes narodowy jest jeden i niepodzielny", po-\, wiedział w 2000 roku Włodzimierz Cimoszewicz. I tak, 'j i nie. W pierwszym odruchu myślimy - racja, jeden i nie-[ podzielny. Ale przecież nie wszyscy tak myślimy. Skoro Cimoszewicz mówi, że jest jeden i niepodzielny, a interes narodowy interpretuje inaczej niż ja, to znaczy, że albo Cimoszewicz nie wie, co to interes narodowy, albo są różne interesy narodowe. Tak jak o złodziejach i złodziejskiej prywatyzacji mówią w Polsce tylko jedni politycy, a o liberalnej demokracji i consensusie mówią tylko inni politycy, tak o interesie narodowym mówią wszyscy. Tyle że każdy co innego ma na myśli. Dla jednych w interesie narodowym było wejście Polski do Unii Europejskiej. Dla innych było to zdradą interesu narodowego. Dla jednych każdy dobry kompromis zawarty przez Polskę w Brukseli jest kwestią naszego interesu narodowego. Dla innych jakikolwiek kompromis zawarty przez Polskę w Brukseli to zdrada interesu narodowego, a może i targowica. O interesie narodowym z wielką siłą chyba jako pierwszy mówił w Polsce Roman Dmowski. Dmowski chciał, by ów interes był absolutnie nadrzędny. Ci, którzy w IIRP się na niego powoływali, często podkreślali, że najwyższym dobrem jest naród, że wszelkie fakty polityczne i ekonomiczne muszą być rozpatrywane z punktu widzenia narodowego, że Polska osiągnie prawdziwą niepodległość, gdy uzyska także niezależność gospodarczą. Co jej groziło? Oczywiście gospodarcze wpływy ludności żydowskiej. Zagrożona była też kultura narodowa. Zagrożona przez kosmopolityzm, idee socjalistyczne i wybujały indywidualizm. Od tego już tylko krok do hasła „Polska dla laków". Nie trzeba było nawet dodawać „prawdziwych 77 Polaków", bo wiadomo było, którzy są prawdziwi, a którzy w Polsce jedynie goszczą i są gośćmi źle widzianymi. Jest charakterystyczne, że gdy w III już RP jedni mówią o „interesie narodowym", to podkreślają, że rozumieją go lepiej niż inni i chcą go realizować wbrew innym. Ci inni z kolei, też powołując się na interes narodowy, próbują, często nieskutecznie, budować wspólnotę i zdefiniować interes narodowy jako coś, co łączy nas wszystkich. W połowie czerwca 1992 roku, kilkanaście dni po upadku swego rządu, Jan Olszewski przekonywał, że opór części elit przeciw lustracji dowodzi, iż przestały one rozumieć polski interes państwowy i narodowy. Kilka miesięcy później przyszły marszałek sejmu Marek Jurek z ZChN-u domagał się wprowadzenia wiz dla naszych wschodnich sąsiadów, argumentując to między innymi faktem, że wiele Rosjanek uprawia w Polsce prostytucję. Walka z przestępczością i prostytucją importowaną ze wschodu też była oczywiście kwestią interesu narodowego. W 1998 roku Leszek Balcerowicz zapewniał, że i on, i Unia Wolności będą strzec narodowych finansów, bo „w tym właśnie, a nie w pustych hasłach, wyraża się obrona interesu narodowego". Interes narodowy nie jest reprezentowany, gdy banki nie dostaną się w obce ręce, ale gdy Polacy będą mogli trzymać pieniądze w dobrych bankach; nie wtedy, gdy zakłady pracy padają, ale nie przestają być polskie, lecz wtedy, gdy inwestor, choćby i z zagranicy, pomaga ocalić miejsca pracy dla Polaków; nie wtedy, gdy przeciwstawiamy się kompromisowi w sprawie unijnego budżetu, ale wtedy, gdy walczymy o niego do końca, walcząc o nasze interesy. Są i tacy, którzy tkwią w kłopotliwym rozkroku, bo nie widzą sprzeczności między twardą obroną interesu narodowego, także narodowego tak, jak go rozumiał Dmowski, a niezbędną w cywilizowanej polityce potrzebą szu- 78 i kania jakiegoś kompromisu. Ci często czują się obcy w obu obozach. Dla swoich są zaprzańcami, dla obcych oszołomami. Wychodzą na hamletów i obrońców przegranej sprawy. Gdy w 1992 roku z hukiem padał rząd Jana Olszewskiego, jednym z jego obrońców był poseł ZChN-u Stefan Niesiołowski. Ale ten sam Niesiołowski zrobił wszystko, by powstała inna koalicja z tak nielubia-nymi przez ZChN - KLD i UW „ZChN jest stronnictwem ideowym, a to oznacza, że za cenę bieżących rozgrywek politycznych nie wyrzeknie się swoich zasad i wartości", pisał Niesiołowski w 1992 roku, gdy miał powstać rząd Hanny Suchockiej. „Jest jednocześnie stronnictwem pragmatycznym w sferze gospodarki i polityki, to znaczy skłonnym do kompromisów tam, gdzie nie narusza to polskiego interesu narodowego. Dlatego z całą świadomością ogromnych trudności i niesprzyjających okoliczności, mając też przekonanie, że dla wielu polityków interes narodowy oznacza tak naprawdę interes ich własny lub grup nacisku, które reprezentują, bądź też doktryny ważniejszej niż wszystko i wszyscy, podtrzymuję wypowiedziane na początku twierdzenie: «Trzeba zbudować trwałą większość rządową w parlamencie»". I pomógł ją zbudować, a potem bronił aż do końca rządu Suchockiej. Był zresztą konsekwentny. W 2001 roku, w artykule o „interesie narodowym XXI wieku", jak zwykle z pasją zwalczał tych, którzy nie rozumieli, o czym tak naprawdę pisał Roman Dmowski w Myślach nowoczesnego Polaka. Pisał Niesiołowski o „półinteligentach, którzy złą polszczyzną odmieniają przez wszystkie przypadki hasła «interes na-rodowy» i «racja stanu»". Interes narodowy jako odwzorowanie kompleksów czy jako odwzorowanie nadziei? Jako wyraz ksenofobii czy wiary w siłę Polski? Jako wyraz strachu przed europejską wspólnotą czy jako wyraz przekonania, że silna Polska I 79 świetnie sobie w tej wspólnocie poradzi? Interes narodowy. Dwa ważne słowa. Nie można pozwolić, by ukradli je ci, dla których są one wytrychem do skansenu. JACUZZI Jeden z przebojów ostatniej kampanii wyborczej. W 2002 roku Zbigniew Wassermann z PiS-u zawiadomił prokuraturę o popełnieniu przestępstwa przez sześciu ludzi, którzy budowali mu dom i „spowodowali zagrożenie jego życia". Zycie posła Wassermanna miałoby być zagrożone, gdyby skorzystał ze źle zamontowanej przez „fachowców" wanny z hydromasażem. Źli fachowcy tak podłączyli instalację, że w przypadku jej zalania kąpiący się w wannie poseł zostałby porażony prądem. To nie wszystko. Zbigniew Wassermann zarzucił też „fachowcom", że źle zrobili dach, źle zamontowali instalację elektryczną i zniszczyli przewody telefoniczne. Zlekceważyć uwagi posła i zignorować jego obawy o własne życie może tylko ktoś, kto nigdy nie budował domu. Najwyraźniej nie budował domu prokurator, który już przymierzał się do umorzenia sprawy. Przymierzał się, bo Zbigniew Wassermann nie pozwolił, by tak ważką sprawę zlekceważyć, a jego wniosek potraktować jako makulaturę. W piśmie do prokuratury apelacyjnej poseł stwierdził, że „ma zastrzeżenia do profesjonalizmu prokuratora i do jego obiektywizmu". Nie że ma zastrzeżenia i nie jest ich w stanie uzasadnić. Przeciwnie. Na pięciu stronach punkt po punkcie je uzasadnił. Niedługo potem Zbigniew Wassermann pokazał, że nieubłagany jest nie tylko dla burrte- 80 lantów i oszustów, ale także dla oszczerców. Do sądu podał bowiem Wandę Gąsior, 75-letnią teściową wykonawcy domu, która napisała skargę na posła do TVE Oczywiście, człowiek prawy, twardo broniący zasad, na których musi się opierać zdrowe współżycie społeczne, zawsze się liczy z oskarżeniami i nagonką mediów. Walka Zbigniewa Wassermanna o właściwie podłączone jacuzzi najbardziej nie przypadła do gustu „Gazecie Wyborczej", która z posła kpiła i szydziła. Ale święty Jerzy nie boi się smoka, nawet smoka medialnego spod znaku Agory, więc i jemu dał odpór. „Wobec bezpodstawnych ataków mediów związanych z «Gazetą Wyborczą» na moje rzekomo nieprawne działania wobec wykonawcy mojego domu stwierdzam, iż pomimo tych ataków nadal z dotychczasową determinacją będę zwalczał mafię, współpracujących z nią polityków, jak i patologię w służbach specjalnych. W Polsce za walkę o sprawiedliwość trzeba nadal płacić ogromną cenę: życia (ksiądz Popiełuszko), ciężkiego kalectwa (przewodniczący orlenow-skiej komisji Gruszka) czy ofiary zaszczucia przez służalcze wobec określonych interesów media". Dwa celne zdania, które tak precyzyjnie charakteryzują istotę problemu. To nie interwencja Wassermanna w sprawie jacuzzi nie podoba się „Wyborczej". Jej się nie podoba walka z mafią i patologiami. Nie podoba się, bo ma ona określone interesy, oczywiście z mafią związane i patologiami się żywiące. I dobrze, że są ludzie, którzy walcząc z kierującymi się określonym interesem mediami, z patologią i z mafią, nie wahają się przekroczyć granicy śmieszności. Porównywanie siebie do księdza Popiełuszki może być oczywiście ryzykowne, ale jakby się dłużej zastanowić, to przecież „fachowcy" dybiący na życie Wassermanna muszą mieć w sobie coś z Piotrowskiego, Chmie-fewskiego i Pękali. 81 Gdy ta sprawa wyszła, w określonych kręgach kierują cych się określonymi intencjami kwestionowano, czy Lbj gniew Wassermann nadaje się na szefa służb specjalnych Otóż niesłusznie kwestionowano. Zwłaszcza on się nadaje. Służby specjalne, jak sama nazwa wskazuje, zajmują się sprawami specjalnymi, a podejście do takich spraw musi być specjalne i podchodzić do nich muszą specjalni ludzie. Jakiś czas temu „Newsweek" donosił, że Zbigniew Wassermann wezwał policję, gdy po powrocie do domu nie znalazł bramy do swego garażu. Policja stwierdziła, że poseł nie zauważył, iż brama jest otwarta. I dobrze, że zauważyła. Jeszcze żadnemu policjantowi nie zaszkodziło, że ruszył się zza biurka. JEST PAN ZEREM_______________________________ Za zero uznał Zbigniewa Ziobrę ówczesny premier Leszek Miller. 28 kwietnia 2004 roku Miller, przesłuchiwany przed komisją śledczą badającą aferę Rywina, nazwał podłością pytanie Ziobry, czy zna niejakiego Edwarda M., podejrzewanego o wydanie zlecenia zabójstwa generała Papały. Poseł PiS-u odparował, że prawda bywa przykra i bolesna. - „Jest pan zerem, panie Ziobro", rzucił na to pogardliwie Miller. Sytuacja ta miała echa prawne i humorystyczne. Warszawska prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie znieważenia Ziobry przez Millera, uznając, że znieważenia nie było, bo „słowa Millera nie mogą być uznane za znieważenie, lecz za ocenę kwalifikacji i zacho- 82 nja danej osoby". Krótko mówiąc, sąd stanął na straży wolności słowa, a w każdym razie wolności Leszka Mille- do użycia pod adresem Zbigniewa Ziobry słowa „zero". Ziobrze cała ta sytuacja nie zaszkodziła. Leszek Miller nie hył autorytetem moralnym, który taką kwalifikacją słowną mógł posła PiS-u znokautować. Politycznie słaniał się już na nogach, więc uznano to za dowód, że puszczają mu nerwy. Ziobro pojawił się w dowcipach („pobudka o 9.Ziobro Ziobro", zamiast „9.00"), a młodzież PiS-owska dumnie nosiła T-shirty z jego podobizną i napisami „Jestem zerem" lub „Lepiej być zerem niż Leszkiem Millerem". Dowcipy i T-shirty nie były najwyższych lotów. Znacznie wyższych lotów była dalsza kariera Ziobry, który przeforsował w sejmie swój raport w sprawie afery Rywina, w wyborach parlamentarnych zdobył niemal najwięcej głosów w Polsce, został szefem sztabu Lecha Kaczyńskiego, a potem ministrem sprawiedliwości. Imponujące jak na zero. Ten, który miał być zerem, bada, czy nie było jednak Grupy Trzymającej Władzę, a dokładniej, szuka dowodów, że była i że był w niej Miller. Bada też, czy były premier nie odpowiada za zaniechanie dywersyfikacji polskich źródeł energii. Cała sytuacja stanowi pewną lekcję, nie tylko polityczną. Ostrożnie z zerem. Zero za chwilę może zdobyć władzę i nas wyzerować. Jeśli już kogoś nazywamy zerem, to najlepiej kogoś, kto już rządzi i kto wkrótce władzę straci. Inaczej ryzykujemy, że przez lata będziemy obiektem zemsty. A najlepiej mówić o kimś »zero" w myślach. Oczywiście jest tu i wątek poważniejszy, i nie o kulturę polityczną nawet chodzi. Przecież to oczywiste, że nie powinno się komuś sugerować, iż zna kogoś, kto być może zlecił zabójstwo osoby, którą pytana uważa za swego przyjaciela. Oczywiste jest też, że premier nie może reagować na coś takiego furią. Czy wyobrażamy sobie prezydenta 83 Clintona, premiera Blaira czy kanclerz Merkel mówiący u do swych przeciwników politycznych: „Jest pan zerem" Nie wyobrażamy sobie. Nie powiedzieliby tak, to pewn nawet gdyby taką reakcję dało się po ludzku, jeśli ni' usprawiedliwić, to zrozumieć. Dlaczegóż więc Leszek Mii ler mógł sobie na to pozwolić? Ucieknę się do, może kien skiej, psychoanalizy. Otóż zrobił tak nie dlatego, że czul sie głęboko dotknięty. Zrobił tak, bo uważał, że mu się to politycznie opłaci. Wśród SLD-owców wzmocni jego wizerunek młota na prawicę, a w „generalnej populacji" wzmocni jego wizerunek macho. Taki wizerunek Miller miał i chciał mieć. Inna sprawa, że budował go w sposób dość żałosny, w efekcie czego był macho dla ubogich. Mógł imponować, gdy w 1991 roku pojawiał się na sejmowej trybunie, a duża część sali w proteście przeciw przedstawicielowi partyjnego betonu wychodziła na korytarz, on nie tracił twarzy. Był jednak żenujący, gdy mówił o „mężnym sercu w kształtnej piersi" czy „o mężczyźnie, którego poznaje się po tym, jak kończy, a nie po tym, jak zaczyna". Takim macho polityk w demokratycznym kraju być nie może, i być nie chce. A to dlatego, że tandeta się w nim nie sprzedaje. W dojrzałych demokracjach bycie liderem macho oznacza umiejętność forsowania swych projektów i osiągania zamierzonych celów, a nie wypinanie klatki piersiowej, nawet w szpitalnej sali po wypadku śmigłowca. Politycy miewają oczywiście kłopoty, gdy postrzegani są jako słabi i próbują temu zaradzić. Tak zrobił Bush senior, który podczas wywiadu z napastliwym dziennikarzem CBS News Danem Ratherem zaatakował go, przypominając epizod z jego kariery (Rather wyszedł ze studia, by zapytać, dlaczego jego program się nie zaczyna, wtedy mógł się już zacząć, ale z powodu wyjścia Rathera zaczął się z siedmiominutowym opóźnieniem). „Dan, nie oceniaj mnie tylko z perspektywy afery Iran-Contras, to nie fair, 84 k jak nie byłoby fair, gdybym oceniał cię tylko z perspek-tamtej historii, gdy wyszedłeś ze studia". Aha, więc Rush potrafi być ostry, taka była reakcja Amerykanów. Oczywiście, cały zabieg był przez ludzi Busha z góry zaprogramowany, a cały dialog rozpisany. Dziś w politykach ceniona jest raczej wrażliwa twardość - surowość wobec siebie i, jeśli trzeba, swych podwładnych, twarda, ale pełna szacunku postawa wobec politycznych rywali, pełna oddania postawa wobec obywateli. Macho - tak, ale nie wagi muszej i w kiepskim stylu. KAMASZE Gdy na przełomie 2005 i 2006 roku Polsce zagroziło zamknięcie wielu gabinetów lekarzy rodzinnych, minister spraw wewnętrznych i administracji Ludwik Dorn straszył, że lekarze, którzy po 1 stycznia nie otworzą gabinetów, teoretycznie mogą zostać powołani na trzy miesiące do wojska. „Pójdą w kamasze", powiedział elegancko minister Dorn. Groźba militaryzacji służby zdrowia w ustach tych, którzy chcieli zrywać epolety z munduru generała Jaruzelskiego, jest zaiste intrygująca. Ludwik Dorn, wypowiadając te słowa, zdradził, jak sądzę, nie troskę o pacjentów, ale fascynację siłą, nagą siłą, która nie musi prosić, przekonywać i perswadować, siłą, przed którą trzeba ulec. Z takiej mentalności musi się urodzić koślawy model państwa i wynaturzony model sprawowania władzy. Nie podoba się nam, jak nas pokazują w telewizji - robimy skok na media. Nie podoba się nam, że lekarze stają okopem, grozimy, że wsadzimy ich w kamasze. Nie podoba 85 się nam, że bezdomny Hubert H. w stanie wskazujący na duże spożycie lżył prezydenta, używamy organów państwa, by go w całej Polsce ścigały. W tej wizji świata argumenty są zbędne, istotna jest siła i władza, a siłę ma my, bo mamy władzę. Całą władzę, jeszcze więcej władzy wszystko bierzemy, bo władza musi być dobra, a dobra będzie, jak będą dobrzy ludzie, a dobrzy jesteśmy my. Bo państwo nie musi być sojusznikiem obywatela, ma być czapą, która przesłania mu świat, organizuje życie, mówi co dobre, a co złe. Więcej państwa, więcej władzy, więcej kompetencji, więcej wpływów, więcej nas w mediach, więcej, szybciej. My się obywatelami zaopiekujemy, tylko niech oni siedzą cicho. Obywatele, a nie jacyś geje, bo tych można co najwyżej spacyfikować w ramach „modelowej akcji policji" (to też minister Dorn). „Jakie państwo?", to jedno z najważniejszych pytań współczesnej Polski. Wyborcy powierzyli w 2005 roku władzę wierzącym. W państwo. Potężne i wszechobecne. Wyborcy wybrali. Obywatele przegrali. KAMPANIA W IŚCIE AMERYKAŃSKIM STYLU Po czym poznać, że jakaś kampania wyborcza nie jest w amerykańskim stylu? Po tym, że pisze się o niej, iż jest „w iście amerykańskim stylu". W tym sformułowaniu najważniejsze jest owe „iście". Wystarczą dwa telebimy, 200 baloników, ludzie z flagami, kandydat na mównicy i mamy już „iście amerykański styl". A jakby baloników było 400, a telebimów 4, byłoby nawet zajeb....., czyli jeszcze bardziej iście. 86 Skojarzenie amerykańskiej kampanii wyborczej z balo-ikami i telebimami jest przezabawne, bo w najmniejszym topniu nie odnosi się do tego, co jest za balonikami, czyli do tego, co w kampanii najistotniejsze. Tymczasem nasze ostatnie kampanie wyborcze rzeczywiście były już całkiem amerykańskie", choć w najmniejszym stopniu za sprawą baloników. Mieliśmy pozycjonowanie kandydatów, mieliśmy definiowanie sporu i przeciwnika (przeciwstawienie Polski solidarnej Polsce liberalnej), mieliśmy nawet brudną kampanię według najgorszych amerykańskich wzorów (dziadek w Wehrmachcie). Mieliśmy coś, co w Ameryce nazywa się rapid response teams, czyli zespoły szybkiego reagowania, które natychmiast odpowiadały na określone słowa rywala i działania jego sztabu. Mieliśmy kreślenie trasy, po której poruszał się kandydat, według precyzyjnych szacunków poparcia dla niego w określonych regionach. Mieliśmy czasem subtelną, a czasem ostrą grę sztabów z mediami. „Taki materiał zrobiliście w swoim programie informacyjnym? Nie macie nawet co marzyć o debacie prezydenckiej w swojej stacji", mówił na przykład członek sztabu wyborczego jednego z głównych kandydatów. Do debaty oczywiście dochodziło, ale celem szantażu była presja na program informacyjny. Czy udana, trudno powiedzieć, bo reakcje na takie sygnały następują zwykle w podświadomości. Mieliśmy wreszcie zapełnianie internetowych portali koordynowanymi przez sztaby postami propagandowymi. Polityczna wojna toczyła się więc na wszystkich frontach, od ulic (wynająć najlepsze miejsca na billboardy), przez Internet, po prasę, radio i telewizję. Jeśli coś było mało profesjonalne, to z pewnością debaty prezydenckie. Zamiast trzech superważnych debat, co dzień, to debata. Sami kandydaci nie byli do nich szczególnie przygotowani. Czy ktoś z nas pamięta dziś wypowiedziane przez któregoś z kandydatów zdanie, jakąś 87 jego ripostę? Ja nie. Jeśli ktoś pamięta, gratuluję. Donald Tusk i Lech Kaczyński przychodzili na debaty jakby to było kolejne wydanie Prosto w oczy czy Co z tą Polską. A n0. nieważ żaden nie miał nic nadzwyczajnego do powie-dzenia i żaden tych „zwykłości" nie opowiadał w jalyś nadzwyczajny sposób, dominowało wrażenie, że kończyły się one remisem. Prawdę mówiąc, bezbramkowym remisem, czyli 0:0. W niektórych elementach była więc kampania w całkiem amerykańskim stylu, w innych - „w iście amerykańskim stylu". Z pewnego punktu widzenia można nawet powiedzieć, że nasza kampania prezydencka była w ultraame-rykańskim stylu. Bo jak dobra i profesjonalna musi być kampania, skoro wybory wygrywa wybitny medialny antytalent, człowiek, który nawet nie ukrywa, że nie lubi dziennikarzy, który nie kontroluje mięśni twarzy, a czasem nie panuje także nad sobą. Zwycięzca polskich wyborów nie miałby szans, by w Ameryce stać się poważnym kandydatem w którymkolwiek momencie. A u nas się udało. Może to świadczyć albo o słabości jego rywali, albo o sile jego doradców. Ewentualnie może to potwierdzać słuszność twierdzenia Lecha Wałęsy, że mamy takiego prezydenta, na jakiego zasługujemy. KANCLERZ_____________________________________ Kanclerz to brzmi dumnie. To brzmi potężnie. To budzi respekt. Kanclerz to siła. Jak Bismarck. Kanclerzem nazwano u nas w 1997 roku Leszka Millera, gdy został mi- 88 strem spraw wewnętrznych i administracji. Resort to hvł ogromny i władza człowieka stojącego na jego czele bvła ogromna. Jak ogromna? Poseł Unii Pracy Zbigniew Bujak mówił wtedy w sejmie: „Kim będzie ten minister, Hory nad wszystkim będzie panował? Będzie on mógł mnie sprawdzić na granicy w mundurze straży granicznej, kontrolować mnie w samochodzie w mundurze policjanta drogowego, obserwować, co robimy w domu, zakładać podsłuch jako policjant, sprawdzać jako funkcjonariusz policji budowlanej, czy nasz dom jest prawidłowo zbudowany, przyjść jako geodeta oglądać nam działkę. Będzie mógł też sprawdzić, czy Kościoły przestrzegają ustawodawstwa i, być może, do jakiego Kościoła obywatel należy". Jan Maria Rokita mówił wtedy jeszcze krócej, acz dosadniej: „Z punktu widzenia władzy w Polsce nie warto być prezydentem, premierem też nie za bardzo, natomiast na pewno warto być ministrem spraw wewnętrznych i administracji". Oczywiście dużo było w tych opiniach przesady, bo po Millerze mieliśmy jeszcze paru szefów tego resortu i żadnego kanclerzem nie nazywano. Najwyraźniej kanclerzem zostaje się nie tylko wtedy, gdy jest się szefem MSWiA, ale wtedy, gdy ma się wielkie wpływy i wielkie szanse oraz nadzieję, by te wpływy zwiększyć. Miller był potężną postacią w rządzącej partii, z perspektywami objęcia funkcji premiera, stąd, niejako na wyrost, nazywano go kanclerzem. Warto zresztą zwrócić uwagę, że wszechmocny podobno kanclerz czuł granicę swojej władzy. W jednym konkretnym wypadku wyznaczył ją strach przed ewentualnymi negatywnymi skutkami zadania, jakiego miałby się podlać. Kanclerz Miller nie zgodził się bowiem w lecie 1997 roku, by odpowiadać za skutki usuwania powodzi. Umył w tym wypadku ręce, oddając sprawę Piłatowi, Andrzejowi Piłatowi. 89 Leszek Miller zachowywał się zresztą w tamtym czasi jak przystało na przyszłego kanclerza. Poparł konkorda/ przestał powtarzać brednie, że pułkownik Kukliński bvł zdrajcą, popierał wejście Polski do NATO i dobre stosunki z Ameryką. Zachowywał się więc jak poważny polityk i ewentualny kanclerz. Niestety, przestał się zachowywać jak kanclerz, gdy tylko został premierem, co stanowi jeszcze jeden dowód, że czasem niespełnione marzenia bywają lepsze niż spełnione, a obietnica lepsza niż praktyka. Trochę jak w powiedzeniu: „Gdyby nie otworzył ust, wszyscy do dziś by myśleli, że jest filozofem". KLASA POLITYCZNA Marks napisał kiedyś, jak zawsze słusznie, że klasa społeczna rozwija się i przechodzi z fazy „klasy w sobie", nie do końca świadomej swojej roli i siły, do fazy „klasy dla siebie", świadomej swej mocy, pozycji i odrębności. Marks miał rację, ale chyba nawet on nie zdawał sobie sprawy z tego, jak błyskawiczna może być ta ewolucja. U nas klasa polityczna po kilkunastu latach, jakie minęły od narodzin III RP stała się absolutnie klasą dla siebie, a nawet wyłącznie dla siebie. W Ameryce powiadają, że politycy funkcjonują w Waszyngtonie i nie bardzo wiedzą, co się dzieje w realnym świecie. U nas można odnieść wrażenie, że polscy politycy zamknięci w trójkącie Sejm - Kancelaria Premiera - Pałac Prezydencki nie wiedzą, co się dzieje w realnym świecie i niespecjalnie ich to obchodzi. Bo świat to oni, a nawet więcej, oni to galaktyka, same gwiazdy. Owszem, czasem sobie o nas przypominają, ale nie 90 eściej niż raz na cztery lata i nie dłużej niż na 2-3 miesiące kampanii wyborczej. Włoski socjolog i prawnik Mosca Gaetano, który svvej książce O teorii rządów i rządach parlamentarnych przedstawił teorię klasy politycznej, podzielił w niej społeczeństwo na masy rządzone i klasę rządzącą. Tę ostatni? nazywał elitą, co oczywiście do Polski nie ma odniesienia, bo politykami zostają u nas niemal wyłącznie ci, którzy nigdzie indziej poradzić sobie nie mogą. W medycynie nie bardzo, w prawie nie bardzo, w architekturze nie bardzo, w biznesie nie bardzo - znowu w życiu mi nie wyszło, zostanę więc politykiem, mówi pewnie wewnętrzny głos wielu z nich. Ponieważ do polityki nie idą najlepsi, to i polityka wygląda, jak wygląda. W Ameryce senatorowie nieskromnie nazywają samych siebie członkami najbardziej ekskluzywnego klubu na świecie. Czy ktoś powiedziałby w Polsce, że posłowie to członkowie najbardziej ekskluzywnego klubu w kraju? Skąd. Wśród posłów jest mało prawników, więc uchwalane jest coraz gorsze prawo, jest mało erudytów, więc poziom debat jest żenujący, jest mało takich, co dobrze piszą i zgrabnie potrafią to przeczytać, więc tym bardziej nie ma się co dziwić, że jest tylko kilku, którzy potrafią cokolwiek powiedzieć bez kartki. Oczywiście nie jest tak, że politycy nie potrafią powiedzieć o sobie nic krytycznego. Zwykle mówią to jednak we własnym interesie. Gdy po aferze Rywina ruszyła lawina informacji o innych aferach, Aleksander Kwaśniewski oskarżany, że nieprawemu układowi patronował, stwierdził, że afery „nie wynikają z błędów tylko obecnej władzy, ale także tych, którzy rządzili w przeszłości. Winę za to ponosi cała klasa polityczna". Cała, „czyli nie tylko SLD i nie tylko ja". Donald Tusk mówił o klasie próżniaczej, ale przecież nie po to, by go, 91 jako jej przedstawiciela, nigdy już nigdzie nie wybrano lecz by dać dowód, że skoro tak źle, czyli tak jak wiek szość, mówi o politykach, to nie jest typowym polity kiem, a jak jest nietypowy, to może jest antypolitykiem a że polityków nie lubimy, to może wybierzemy antyp0. lityka, czyli polityka lepszego niż inni. Niestety, dojmującą cechą naszej klasy politycznej jest to, że nie ma ona klasy, a ze słowa klasa najczęściej wypada literka „1". Klasa dla siebie pochyla się nad losem ludu ale wyłącznie, gdy schyla się po głosy. I dlatego, gdy padają słowa „klasa polityczna", przeciętny Polak myśli: „a, to ci", i od razu wie, że idzie o ludzi wykonujących w Polsce zawód cieszący się najmniejszym społecznym szacunkiem. KLASA PRÓŻNIACZA Spopularyzowana przez Donalda Tuska ponadstuletnia teoria amerykańskiego socjologa Thorsteina Veblena, który pisał o społecznych szkodnikach, przywłaszczających sobie pracę innych. Warto podkreślić, że Tusk wspomniał o tym po raz pierwszy nie w roku 2004, w sezonie składania przez polityków samokrytyki, ale na zjeździe liberałów w 1998 roku, w czasach, gdy polscy politycy nie zaczęli jeszcze udawać, że są z siebie niezadowoleni. Tusk apelował wtedy w Gdańsku o zdecydowane ograniczenie 100-tysięcznej klasy próżniaczej polskich polityków wszystkich szczebli i o zlikwidowanie senatu. Klasa próżniacza apel Tuska zignorowała lub z niego szydziła, wzywając go do rezygnacji z funkcji wicemarszałka izby, którą chciał likwidować, ewentual- 92 ie krytykując go za odreagowywanie własnych frustra-ii spowodowanych słabą pozycją w Unii Wolności, do której wtedy należał, i odreagowywanie nudy z powoju senackiej synekury. Teza Tuska była oczywiście o tyle ryzykowna, że zdaniem wielu współtowarzyszy z klasy próżniaczej, był on jej typowym przedstawicielem. W senacie nie słynął raczej z przepracowywania się, w Unii Wolności też nie błyszczał dynamizmem, a do tego w tamtych czasach opowiadał, jak to do perfekcji opanował sztukę nicniero-bienia i jak to jego ulubionym zajęciem jest wpatrywanie się w sufit. Wielu uderzyło więc w autora słów, bo do słów nie chcieli się odnosić. Oczywiście, gdy polityk mówi o klasie próżniaczej, chce powiedzieć, że próżniakami są wszyscy poza nim i że on sam, gdyby tylko mógł, szybko by to zmienił. Gdy Jan Rokita mówił w 2004 roku, że polska polityka to szambo, nie twierdził, że sam tapla się w szambie i że śmierdzi. Dawał nam tylko do zrozumienia, że naszą politykę widzi w tych samych kolorach, w jakich widzimy ją my, że polityków ocenia jak wszyscy i że gdyby mógł, szambo by zlikwidował. Co napisawszy, trzeba powiedzieć, że i Rokita, i Tusk mają rację. Inna sprawa, że są w Polsce rewelacyjni specjaliści od totalnego krytykowania polityków i nie ma co stawać z nimi w konkury. Bez ludzi wykazujących się patriotyzmem, przyzwoitością i odpowiedzialnością nie bylibyśmy w punkcie, w którym jesteśmy. Nikt poważny nie będzie polemizował z oczywistością, że Kaczyńscy, Rokita czy Tusk oraz wielu innych to ludzie osobiście uczciwi. A jednocześnie czujemy, że większość polityków to niekoniecznie ludzie zasługujący na podziw czy szacunek, że wielu, bardzo wielu chce być w sejmie nie po to, by czyścić szambo, ale by z niego czerpać. Że chcą immunitetów i darmowych przejazdów, a nie załatwiania spraw ludzi 93 na dyżurach poselskich, że od sejmowych ław wolą se' mowy bufet. Co zrobić, by klasa, zwana próżniaczą, próżniacza być przestała? Ciężka sprawa. Jak powiedział towarzysz Stalin, o wszystkim decydują kadry. A kto idzie teraz do p0-liryki? Albo idealista-ideolog, albo karierowicz. W sejmie potrzeba dobrych prawników, ale który dobry prawnik będzie chciał spędzić w tym towarzystwie kilka lat, narazić się na bycie częścią szamba i jednym z próżniaków a na dodatek zrezygnuje z lwiej części swoich dochodów? Z drugiej strony, nikt o zdrowych zmysłach nie zaproponuje, by parlamentarzystów wynagradzać lepiej, bo ci, którzy nimi są, najczęściej i tak dostają za dużo, a w to, że znajdą się inni, lepsi, za bardzo nie wierzymy. Skąd więc wziąć nowych ludzi w polityce, gdy każdy, kto chciałby być politykiem dobrym, a więc także uczciwym, szybko zrozumie, że dziś w Polsce polityka to nie tylko pasja, ale i misja? A jak już byśmy znaleźli misjonarzy, czy nie okazałoby się, że z cynikami żyło nam się lepiej? Tu nie ma prostych odpowiedzi. Reanimacja pojęć takich jak „służba", „obywatelstwo", „obowiązek", „idealizm" potrwa długie lata. Może się udać, ale wymaga to nie tylko czasu. Także, a może przede wszystkim, odwagi i wyobraźni liderów, którzy tym, co mówią, i tym, co oraz jak robią, udowodnią innym, że warto jest zrobić coś dla innych, że służba państwu nobilituje, że do polityki warto iść, gdy chce się zmienić kraj, a nie grubość portfela, że warto zamienić część, może nawet dużą część komfortu życiowego na choćby niepewną perspektywę zrobienia czegoś wartościowego. Współczynnik idealizmu w młodych pokoleniach Polaków zawsze wyrastał ponad światową średnią. Może jest tak i dziś? A może nie? Tylko żeby to sprawdzić, ktoś musiałby spróbować do tego idealizmu Polaków się odwołać. 94 klewki Miejscowość pod Olsztynem, która nie ze swej winy stała się symbolem całkowitej aberracji, totalnej paranoi i ponurej, niestety, groteski w naszej polityce. Oto lider dużego ugrupowania sejmowego, ba, wcześniej i później wicemarszałek sejmu, a za jakiś czas wicepremier, wychodzi na trybunę sejmową i krzyczy: „Gęsi byście paśli, bo krów nie potraficie upilnować". Tak grzmiał w sejmie Andrzej Lepper, i nie była to debata o kwotach mlecznych czy o skupie drobiu. Od niejakiego Bogdana Gasińskiego, zarządcy gospodarstwa rolnego w Klew-kach, Andrzej Lepper dowiedział się, że sprzedano tam na lewo krowy, by robić na nich tajne eksperymenty. Jakie? „Do Klewek przyleciał helikopter z talibami po bakterie wąglika". Przewodniczący Lepper odczuwał wewnętrzny impuls, by podzielić się ze światem tymi mrożącymi krew w żyłach informacjami. Zgodnie z nimi w zamach na World Trade Center zamieszani byli ludzie z mafii pruszkowskiej, a w zakładzie w Klewkach przeprowadzono eksperymenty na bydle przy użyciu szczepionek z Czech i Izraela. Pal licho te rewelacje. Porażające jest to, kto je przedstawiał. A jeszcze bardziej porażające, że ktoś taki niedługo potem, już w ramach rewolucji moralnej, zostaje wicemarszałkiem sejmu. Ktoś taki „stabilizuje" koalicję rządową. Jeśli żyjemy w kraju, w którym trwałość większościowej koalicji zależy od rozpowszechniacza informacji z Klewek, to chyba trzeba się zacząć bać. Jeśli takie brednie można opowiadać z sejmowej trybuny, to może mówimy już o domu wariatów. Jeśli takie głupoty można opowiadać całkowicie bezkarnie, to znaczy, że w Polsce 95 słowo nie ma już wartości, że tytuł posła już do niczego nie zobowiązuje, że pękły bariery estetyczne. Chyba że założymy, iż Polska to takie śmieszne Kopydłkowo gdzieś na obrzeżach cywilizowanego świata. Mimo wszystko usiłuję poskromić w sobie gotowość zaakceptowania faktu że tak właśnie jest. KOALICJA Byt tymczasowy, akceptowany przez wszystkich z najwyższą niechęcią. Żadna koalicja nie jest prosta. W Polsce jednak koalicja jest po prostu niemożliwa. Jeśli istnieje, to wiadomo, że za chwilę istnieć przestanie. Jeśli obiecuje się nam, że zaistnieje, to wiadomo, że są to obiecanki cacanki. Rząd Jana Olszewskiego był na przykład rządem mniejszościowym i jak każdy rząd mniejszościowy musiał szukać większości, by mieć pewność trwania. Premier Olszewski spotykał się więc i rozmawiał, ale tak, by czasem te rozmowy się nie powiodły. Wiadomo było, że jeśli się nie powiodą, rząd prędzej czy później padnie, ale Olszewski większości nie chciał. Nie chciał być premierem? Oczywiście, że chciał. Ale miał taki pomysł na Polskę, taką wizję, takie cele, że nie mógł się z nikim dzielić. Więc się nie podzielił. I upadł. W jego wykonaniu negocjacje w sprawie rozszerzenia koalicji wyglądały jak lot ćmy w stronę świecy. Nie miały się udać i się nie udały. Następnym rządem był rząd Hanny Suchockiej. Temu rządowi też brakowało trochę głosów. Wielu dostrzegało więc potrzebę dogadania się z Porozumieniem Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Kaczyński rok wcześniej bar- 96 Azo chciał, by rząd Olszewskiego rozszerzył się o Unię nemokratyczną, ale teraz bardzo nie chciał, by rząd premierem z Unii Demokratycznej rozszerzył się o Porozumienie Centrum. Więc się nie rozszerzył. Padł rząd. padł parlament. Nie wiadomo, z jakich względów nie ma w Księdze rekordów Guinnessa Mariana Krzaklewskiego. Krzaklewski skleił bowiem niesklejalne. Tak powstał AWS, Akcja Wyborcza „Solidarność". Jak sama nazwa wskazuje, była to akcja wyborcza, a więc coś jednorazowego. Wybory się skończyły, skończyła się akcja, to i solidarności zabrakło. Jednocześnie rozklejała się koalicja z Unią Wolności, którą łączyły z AWS-em jedynie solidarnościowe korzenie i niechęć, choć odczuwana w bardzo różnym stopniu, do postkomunistów. Nie mogła zbyt długo trwać koalicja liberałów ze związkowcami. Nie mogła i padła. AWS i UW zniknęły zaraz potem z powierzchni ziemi, tak jak wcześniej ZChN i PC. Rozpadła się także koalicja SLD z PSL-em. Rozpadł się wreszcie sam SLD. To ostatnie świadczy o jednym. Jeśli dzielą się nawet bolszewicy, winne są geny. Polskie geny. Zdając sobie sprawę z tych polskich przywar i ułomności, lider PiS-u Jarosław Kaczyński postanowił ożywić światową politologię i wnieść do nauk politycznych świeży powiew. Powstał więc nazywany paktem stabilizacyjnym pomysł rządu mniejszościowego, który za pomocą szantażu i zastraszenia każdorazowo zyskuje większość. I nawet zyskiwał, aż poseł Kaczyński doszedł do wniosku, że taki model rządzenia jednak mu nie odpowiada. Powstała wtedy koalicja. Czy Kaczyński wy-kołuje Leppera, czy Lepper Kaczyńskiego? Nie wiadomo. Wiadomo, kto na tej zabawie straci. My. 97 KOLESIE To potępiani przez nas oni, tamci, źli, którymi to onymj tamtymi, złymi, stajemy się my, gdy przejmujemy albo odzyskujemy władzę, podczas gdy oni, stając się opozycją, potępiają nas za to, za co wcześniej potępialiśmy ich my. Potępiają nas zresztą równie słusznie i zasadnie, jak my potępialiśmy ich i jak będziemy ich potępiać, gdy tylko znowu odzyskamy władzę, a oni ją stracą. Kolesiostwo jest normą i standardem polskiej polityki. Występuje w każdej partii, ale jednocześnie jest ponadpartyjne, a konkretnie wszechpartyjne. Słowo „kolesie", jak wiele innych, puścił w obieg Lech Wałęsa. W czerwcu 1992 roku, tuż po obaleniu rządu Olszewskiego, groźnie wymachiwał pokonanym przeciwnikom: „O, kolesie, tu się miarka przebrała. Prezydenta nie da się szantażować. Panie dawny ministrze (to do Antoniego Macierewicza -T.L.), ja mam jeszcze kilka asów w rękawie! Jak te asy wyciągnę, to jest pan w szpitalu". Tyle „kolesie". W 1994 roku kolesiami nie były już „prawicowe oszołomy". Kolesiami stali się politycy SLD, którzy w robotniczo-chłopskim sojuszu z PSL-em ręka w rękę z impetem budowali państwowy kapitalizm. To wtedy zaczęto mówić o „republice kolesiów", w tym sformułowaniu kolesie zastąpili banany z „republiki bananowej". „Kolesiostwo" z kolei zrobiło karierę pod koniec lat 90. Wtedy to politycy SLD nazywali kolesiami polityków AWS-u. W lutym 2001 roku Leszek Miller, naczelny wróg kolesiostwa, grzmiał, że „za rządów premiera Buzka państwo zaatakował wirus korupcji, nepotyzmu i kolesiostwa". Praktyczną wykładnię słów „koleś" i „kolesiostwo" dał w 2003 roku członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Adam Halber. W przechwyconym przez komisję 98 śledczą badającą aferę Rywina SMS-ie do szefa TVP Roberta Kwiatkowskiego Halber pisał: „Może byś wrócił piotrka Urbankowskiego. To świetny koleś - pracowity i lojalny, lubię go i cenię. Precz z siepactwem. Chwała nam i naszym kolegom. Ch... precz". Wszystko jasne? Urbankowskiego trzeba zatrudnić, bo to świetny koleś. Lojalny koleś na dodatek. Musimy się popierać, bo inaczej przyjdzie popierające się siepactwo, czyli ch... Buzek od dwóch lat nie był już premierem. Kolesiostwo nabrało jednak rumieńców i zyskało prawdziwy blask. Teraz politycy SLD nie oskarżali już AWS-u o „kolesiostwo". Nie mogli, bo AWS nie istniał. „Kolesiostwo" dostrzegali natomiast, o zgrozo, we własnych szeregach. „Większość ludzi uważa, że partia to kolesiostwo", mówił w marcu 2003 roku Marek Borowski. Ten i ów mógł podejrzewać, że nie idzie mu o pierwszą lepszą partię, ale o partię pierwszą i najlepszą, czyli SLD. W czerwcu 2003 roku lubelski baron Grzegorz Kurczuk uderzył w piersi, „się", ale nie tylko. „Kolesiostwo owocuje upartyjnieniem państwa", orzekł Kurczuk. A gdyby autorefleksja wydała się komuś niewystarczająco głęboka, bezkompromisowo szedł dalej. „Nie na wszystkich posadach muszą być członkowie SLD". Cudne. A 90% stanowisk wystarczy? Półtora roku po objęciu władzy przez Sojusz jego ważny działacz dochodził do wniosku, że nie na każdym stanowisku musi być działacz SLD. Może i nie musiał, ale był. Autorefleksja SLD była jednak coraz głębsza i już trzy miesiące później przeciw oderwaniu Sojuszu od mas występował Józef Oleksy. „Musimy zrezygnować z kolesiostwa, liderzy muszą być dostępni dla wszystkich". Oleksy nie szedł aż tak daleko, by orzec, że stanowiska muszą być dostępne dla wszystkich, co to, to nie. Na razie miało wystarczyć, że dostępni dla ludu będą liderzy. Charakterystyczne jest zresztą zdanie „musimy zrezygnować z kolesiostwa". Nie 99 odrzucić, nie pokonać, nie walczyć, ale zrezygnowa-właśnie, jak rezygnuje się z prezentu. Trudno, ludziska s na nas wściekli, trzeba zbastować. W Polsce oczywiście nie byłoby żadnego kolesiostwa gdyby politycy walczyli z nim, wykorzystując choćby jedną dziesiątą energii, z jaką o zwalczaniu kolesiostwa mówią. Warto, nawiasem mówiąc, zwrócić uwagę na cinkciarsko-hiphopowy język opisujący zjawisko załatwiania posad dla swoich, niezależnie od ich kompetencji, wykształcenia, przygotowania i doświadczenia. To już nie jest „kumoterstwo". To już nawet nie jest „kumpel-stwo". To jest kolesiostwo. A kolesiostwo to będący odmianą PRL-owskiego BMW (bierny, mierny, ale wierny) naszyzm. Albo ktoś jest nasz i się nadaje, albo nie nasz, wtedy niech spada. Czasem w wypadku różnych politycznych asocjacji występował dość złożony charakter relacji międzyludzkich. Franklin Delano Roosevelt mówił 0 jednym ze swoich ludzi: „to skurwysyn, ale to nasz skurwysyn". Zrozumiałe było jednak, że skurwysyn ma jakieś kwalifikacje i warto go mieć po swojej stronie. W wypadku kolesiostwa bycie kolesiem jest kryterium jedynym, kwalifikacją wyłączną. A ponieważ funkcjonuje jako kryterium doboru ludzi na stanowiska ministrów, szefów agencji, spółek Skarbu Państwa, funduszy itd., itp., to szybko rodzi się kasta, krewni, znajomi królika, kumple, kolesie - państwo jest nasze, bierzemy więc, co nasze. A mechanizm powstawania i funkcjonowania kolesiostwa jest prosty. Przypadkowi politycy robiący przypadkowe kariery otaczają się przypadkowymi ludźmi. 1 dobrze robią. Gdyby mieli wokół siebie fachowców, odczuwaliby psychiczny dyskomfort. A tak, otoczeni miernotami, pławią się w błogostanie. Państwo nie jest przecież dobrem, polityka nie jest służbą. Polityka to okazja, którą trzeba wykorzystać - szybko, bez wahań, do końca. 100 uj ramach naprawy państwa, budowy IV RP i przepro-jzania rewolucji moralnej Jarosław Kaczyński doszedł a przykład do wniosku, że na ważne stanowiska nie można organizować konkursów, co jest istotą służby cywilnej. Dlaczego nie można? Bo konkursy nie wychodzą, a PiS mianuje najlepszych. I jest to jakiś pomysł. Ponieważ nie mogę się doszorować, rezygnuję z mycia. Rewolucyjne, na czasie. TKM i kolesiostwo to były wady naszych przeciwników. My wszystko robimy dla Polski, bo w nas jest czyste dobro. Choć nastąpiła zmiana. Zajmujący stanowiska teraz to już nie kolesie. Taki nominowany to po prostu „znajomy Jarka", „dawny współpracownik Lecha", „człowiek rekomendowany przez nasz regionalny oddział", „osoba, której nazwisko na przekazanej Prezesowi karteczce wpisał Jacek". KRWAWY LUDWIK Tak nazwano nowego ministra spraw wewnętrznych Ludwika Dorna. Powód był żaden - ot, pierwszą decyzją nowego ministra było przedstawienie listy urzędników do zwolnienia. Kolejną była wymiana wszystkich wiceministrów oraz szefów służb - policji, straży granicznej, biura ochrony rządu. Cóż, były to decyzje normalne, bo trudno wymagać od ministra, by współpracował z ludźmi, z którymi współpracować nie chce. Krwawy Ludwik jest więc przydomkiem absolutnie na wyrost, co zresztą zauważył sam Ludwik Dorn, mówiąc skromnie w radiu TOK FM, że „na wszelkiego rodzaju przydomki trzeba sobie zasłużyć". 101 Tak odpowiedział minister, a miał przecież wszelkie prawo, by się zdenerwować, bo Krwawy Ludwik nawiązuje do Krwawego Feliksa, a kim był Krwawy Feliks każde dziecko wie. A jak nie wie, to przypominam. By} twórcą Czeki (Nadzwyczajnej Komisji do spraw Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem), Czeki, która pod każdym względem przebiła carską ochranę, był człowiekiem wykazującym się okrucieństwem, przy którym - jak napisał Norman Davies - Robespierre robił wrażenie zwykłego mięczaka. Ja bym więc upomniał dowcipnisiów, którzy nie znając miary, poważnego ministra nazywają przydomkiem mordercy. W Polsce nikt nikogo już nie rozstrzeliwuje, nikt nikogo na gilotynie na tamten świat nie wysyła. Przydomek więc nie na miejscu. Owszem, jest w ministrze Dornie pewna fascynacja siłą i rozwiązaniami radykalnymi. Ale grożenie lekarzom wysłaniem w kamasze było pokierowane wyłącznie troską o pacjentów, których ci lekarze chcieli zignorować. I wstyd, że potem te konowały, pseu-do-Judymy, co o Hipokratesie zapomniały, domagały się jeszcze od niego (to znaczy Dorna, nie Hipokratesa) przeprosin, a od premiera zdymisjonowania Dorna. I wstyd, że rzecznik praw obywatelskich, pan Zoll, oświadczył, że słowa ministra graniczą z groźbą karalną. Na jednej szali zdrowie milionów Polaków, na drugiej dobre samopoczucie lekarzy. Każdy patriota wie, co wybrać. Jeśli więc ktoś tu mógł być krwawy, to najwyżej lekarze, jeśli ktoś dbał o to, by ludzi krew nie zalała, a więc był bezkrwawy, to naturalnie Ludwik Dorn. 102 LATAJĄCY HOLENDER Latającym Holendrem widział się w roli prezydenta Lech Wałęsa, jeszcze zanim prezydentem został, a tuż po tym, gdy ogłosił, że chce nim zostać. 20 września 1990 roku na spotkaniu z Solidarnością Gdańskich Zakładów Rafineryjnych i Stoczni Gdańskiej ówczesny lider związku mówił jasno i dobitnie: „Moja koncepcja prezydentury to nie winko i kolacyjki, tylko Latający Holender, jeżdżący po kraju, ingerujący wszędzie, gdzie trzeba. Będzie aż za dużo Wałęsy". Tak już tradycyjnie o sobie w trzeciej osobie mówił Lech Wałęsa. Chciał zapewne dać masom do zrozumienia, że od mas się nie oderwie, że z elitami się nie skuma, że Wałęsy tanimi komplementami i salonowym życiem nie kupią, bo on z ludu, z ludem i dla ludu. Zresztą trzeba mu oddać, że nie tylko obiecał, ale słowa chciał dotrzymać. Cztery dni po zaprzysiężeniu, dzień po świętach Bożego Narodzenia, prezydent Lech Wałęsa już pojawił się, deus ex machina, w warszawskich zakładach Połam. Pojawił się i przypomniał: „W kampanii mówiłem, że będę Latającym Holendrem i nim będę. Będę was zaskakiwał". I słowa dotrzymał. Choć elektorat chyba nie do końca mu wierzył. Mówić mówi, ale czy naprawdę będzie latał? A będzie. 15 stycznia 1991 roku prezydent niespodziewanie pojawił się w zakładach Ursus. To nie była żadna gospodarska wizyta w stylu Gierka - wymuszona spontaniczność i udawane zaskoczenie, a wszystko na ostatni guzik zapięte tydzień wcześniej - to była kwestia impulsu. Ale impuls zadziałał i z drugiej strony. Śmiertelnie przerażona nagłym pojawieniem się Wałęsy pracownica wydziału powłok galwanicznych odwróciła się 1 zaczęła uciekać. Prezydent ruszył za nią, krzycząc: „Dlaczego pani się mnie boi?". Koncepcja prezydenta - Latają- 103 cego Holendra, była nowatorska i odrobinę ekscentrycz. na. Wałęsa demonstrował, że nie odrywa się od mas, ale ludzie coraz powszechniej reagowali na to z dezaprobatą W końcu wybrali go na prezydenta, żeby trochę się 0cJ nich oderwał. Latający Holender szybko przestał więc latać. Inna sprawa, że koncepcja Lecha Wałęsy w jakimś sensie została zrealizowana. Wystarczy zajrzeć do źródło-słowu. Latający Holender to statek widmo, błądzący po oceanach od bieguna do bieguna (Zgadza się? Zgadza). Zobaczenie tego statku przynosi nieszczęście (reakcja pracownicy wydziału powłok galwanicznych wskazuje, że albo to wiedziała, albo się domyślała, albo czuła). Kapitan statku, któremu cyklon nie pozwalał opłynąć Przylądka Burz, klął się na piekło, że go opłynie, choćby mu to miało zająć całą wieczność. Diabeł, niestety, chwycił go za słowo i skazał na wieczną tułaczkę po morzach, bez odpoczynku. I choć nie jest już Lech Wałęsa prezydentem, wciąż lata, już nie do Polamu i Ursusa, ale z wykładu na wykład. Na wykładach o koncepcji „Latającego Prezydenta" nie mówi. LIBERAŁ, AFERAŁY, POLSKA LIBERALNA I POLSKA SOLIDARNA, LUMPENLIBERALIZM, SOCJALLIBERAŁ Najbardziej pojemny epitet w polskiej polityce. W odniesieniu do spraw gospodarczych to tyle co bogacz, złodziej, aferzysta, nieczuły na biedę i los innych. W odniesieniu do kwestii moralnych to człowiek, jeśli nie rozwiązły, to prawdopodobnie rozwiązłość i rozluźnienie norm moral- 104 nvch popierający. PiS wygrał wybory parlamentarne, bo nrzeciwstawił Polsce liberalnej Polskę solidarną i przekonał ludzi, że PO to partia liberalna z liberalnym, a więc oczywiście złym programem. Lech Kaczyński pokonał Donalda Tuska, bo przekonał większość, że naczelnym liberałem III RP, może nawet gorszym niż Balcerowicz, jest właśnie Tusk. Nad uczynieniem z liberalizmu wcielenia zła, z liberałów złodziei, a przynajmniej potencjalnych złodziei, pracowano w Polsce przez lata. Pracował na to Jan Olszewski, pracowali Andrzej Lepper i Roman Giertych oraz wielu innych. Niestety, pracowało na to także wielu liberałów, a w każdym razie członków Kongresu Liberalno-Demokratycznego, którzy uwierzyli, że w Polsce, jak w Ameryce, pierwszy milion trzeba ukraść, i w efekcie wylądowali za kratkami. To wtedy, w 1991 i 1992 roku, zaczęto mówić o polskich liberałach jako o „aferałach" lub „uczciwych inaczej". Gdy Włodzimierz Cimoszewicz zrezygnował z udziału w kampanii, kreowany przez ludzi Lecha Kaczyńskiego podział na „Polskę AK-owską i Polskę PRL-owską" trzeba było zastąpić innym podziałem. Wrogami byli Platforma Obywatelska i Donald Tusk, kraj podzielono więc na „Polskę solidarną" i „Polskę liberalną". Pomysł był prosty. Skoro większość Polaków to ludzie biedni, należy powiedzieć, że Platforma to partia bogatych dla bogatych. Odwołanie się do urawniłowki, źle pojętego egalitaryzmu i socjalnej zawiści zwykle dawało w Polsce dobre rezultaty. Dzięki temu władzę w III RP odzyskali postkomuniści. Dzięki temu też władzę po postkomunistach chcieli przejąć anty-komuniści. Z punktu widzenia strategii wyborczej PiS przeprowadził swą akcję perfekcyjnie. W telewizyjnej reklamie przewracał się pluszak i pustoszała lodówka. W radiu Jacek Kurski przypominał, że Tusk był liderem KLD, partii 105 odpowiedzialnej za liczne afery korupcyjne i prywatyza cyjne, po czym podawał nazwiska członków i sympaty ków KLD, którzy za przestępstwa siedzieli w więzieniu i dodawał, że Tusk może i nie jest zamieszany w żadna aferę, ale był liderem partii aferzystów, a więc za afery współodpowiada. Lech Kaczyński w telewizji przestrzegał przed rządami bogaczy i niebezpiecznymi liberalnymi eksperymentami. „W wyborach parlamentarnych zwyciężyła nasza opcja, solidarna. Jeśli jednak teraz Polska wybierze liberalnego prezydenta, to w pewnym stopniu program liberalny będzie realizowany. A jest to zagrożenie", przestrzegał górali. „Nie pozwolę na liberalny eksperyment", obiecywał związkowcom z Solidarności. „W kierunku liberalnym żadnych zmian nie będzie. Jeśli zostanę prezydentem, zawetuję wszystkie takie próby", deklarował. Czas pokaże, czy oznacza to sprzeciw wobec jakiejkolwiek obniżki podatków. Lechowi Kaczyńskiemu wtórował jego brat Jarosław nazywający program gospodarczy Platformy „nowym eksperymentem liberalnym" lub „małym planem Balcerowicza". Tak jak próbowano skleić Tuska z polityką berlinocentryczną śpiewanymi w jego domu po niemiecku kolędami i dziadkiem w Wehrmachcie, tak tu sklejano go z groźnym liberalizmem, z bogaczami, z Balcerowiczem i z perspektywą wyrzeczeń. Sklejano skutecznie. W czerwcu 2005 roku Donald Tusk mówił w Krakowie: „Liberałem się urodziłem i liberałem umrę". Na te słowa Lech Kaczyński odpowiedział na początku października w Gdańsku: „Można w Polsce stwierdzić, że do końca życia będzie się liberałem. Ja natomiast mogę powiedzieć, że do końca życia będę człowiekiem, który chce pomagać innym, człowiekiem, który walczy o Polskę niepodległą i sprawiedliwą. Do śmierci będę też katolikiem". Krótko mówiąc, Tusk jest złym liberałem. A złemu liberalizmowi trzeba przeciwstawić to, co 106 najdroższe polskiemu sercu - niepodległość, sprawiedliwość i katolicyzm. Na słowa Kaczyńskiego Tusk odpowiadał, że Polska może być i solidarna, i wolna. Czy może? Może, ale w kampanii nie było to istotne. W sezonie politycznym 2005 w cenie była najprawdziwsza polskość i sprawiedliwość. Przeciwstawienie liberalizmu katolicyzmowi i sprawiedliwości było grubym intelektualnym nadużyciem i trudno zrozumieć, dlaczego PO i Tusk nie walczyli z oskarżeniami i z insynuacjami, posługując się choćby cytatami z Papieża, papieskimi encyklikami i założeniami katolickiej nauki społecznej. Nie trzeba było nazywać braci Kaczyńskich socjalistami, bo oni za socjalistów chcieli w posocjalistycznej Polsce uchodzić. Należało przypomnieć, że w encyklice Centesimus annus Jan Paweł II, potępiwszy socjalistyczne porządki, określał kapitalizm jako ład sprawiedliwszy, bo „uznający zasadniczą i pozytywną rolę przedsiębiorstwa, rynku, własności prywatnej i wynikającej z niej inicjatywy w dziedzinie gospodarczej". Należało zacytować encyklikę Solliciłudo rei socialis: „Prawo do gospodarczej inicjatywy jest ważne nie tylko dla jednostki, ale także dla dobra wspólnego (...) negowanie tego prawa, jego ograniczanie w imię rzekomej równości wszystkich w społeczeństwie, niszczy przedsiębiorczość, czyli twórczą podmiotowość obywatela". Albo przytoczyć jeszcze jeden cytat z Centesimus annus: „wolność ekonomiczna jest aspektem ludzkiej wolności, który nie może być odłączony od innych jej aspektów". Należało poczytać i skorzystać z książek Przyjaciół Papieża, wybitnych amerykańskich intelektualistów Michaela Nowaka i Richarda Neuhausa, przekonujących, że nauka papieska nie jest niezgodna z liberalizmem. Należało szydzić z antyliberalnych tyrad, przypominając, że najszybciej rozwijające się kraje de- 107 mokratyczne to Ameryka, Wielka Brytania i Irlandia, czyli kraje, w których liberalizmu jest najwięcej, a w stanie stagnacji są Niemcy, Francja i Włochy, gdzie najwięcej jest socjalizmu. Na szczęście „Polska solidarna" była tylko hasełkiem wyborczym porzuconym tuż po zwycięstwie I dlatego kilka tygodni po wyborach okazało się, że rząd PiS-u będzie realizował rękami profesora Religi akurat ten plan funkcjonowania służby zdrowia, który według PiS-u miał być najbardziej niebezpieczny dla pacjentów. Dlatego też PiS-owski rząd nie próbował być rządem przełomu, tylko bronił budżetu. A że ludziom namiesza-no po drodze w głowach, odwołując się nie do ich nadziei, ale do warstwowej zawiści, to już inna sprawa. Rachunki za to będą płacone długo. Także przez PiS, gdy natchnionym socjalnymi ideałami Polakom przestanie wystarczać socjalna retoryka. Nadejdą w Polsce czasy, gdy zwycięży pogląd, że państwa powinno być mniej, że najwięcej wolności i możliwości trzeba zostawić jednostkom, że to ludzie najlepiej wiedzą, jak wydać zarobione przez siebie pieniądze. Takie czasy nadejdą. Za jakiś czas. Mniej więcej wtedy, gdy lider Samoobrony Andrzej Lepper doszedł do wniosku, że „Balcerowicz może zostać", zorientował się też, patrząc w lustro, że jest socjal-liberałem. Jeszcze we wrześniu 2005 roku mówił, że „gdyby wszyscy, którzy po 1989 roku ponieśli koszty przemian, uwierzyli w siłę swego głosu, Polską nie rządziliby liberałowie, ale ludzie rozumiejący krzywdę i mający program prospołeczny, prosocjalny". W tym czasie, tak jak w poprzednich latach, Lepper przekonywał, że liberałowie są największym wrogiem Polski, i powtarzał, że Samoobrona jest jedyną lewicą. Kampania się jednak skończyła, poparcie w sondażach stopniało, na horyzoncie pojawiła się perspektywa współrządzenia, należało więc zmienić poglądy i udowodnić, że partia warchołów 108 iest partią przewidywalną. „Ja to sobie przemyślałem . wybrałem - jak to nazwałem - kierunek socjalliberalny", obwieścił Lepper w listopadzie 2005 roku w Pulsie Biznesu. niższe podatki? Oczywiście, zdecydowanie. 3 x 15 jak chciała Platforma? A skąd, niższe. Wkrótce na świat przyszła broszura Trzecia droga „Samoobrony". Warto z niej zaczerpnąć co bardziej smakowite myśli. „Odwaga Andrzeja Leppera w wyznaczaniu celów i metod ich realizacji po raz kolejny roztrąciła zgromadzoną już górę pseudoargu-mentów przeciw «Samoobronie». Socjalliberalizm to nowoczesny prąd myślowy i polityczny połączony z dobrymi doświadczeniami państw skandynawskich. Na tę drogę próbuje wejść Wielka Brytania. Na tę drogę Andrzej Lepper chce wprowadzić Polskę". I to jest prawdziwa zdolność manewrowania, godna szacunku elastyczność, niepoddawanie się doktrynerstwu. Oto człowiek przez lata forsujący 50% podatek dochodowy dla najbogatszych, razem z Tonym Blairem, ręka w rękę, noga w nogę, próbuje kroczyć trzecią drogą. Podejrzewamy, że w naszym wydaniu byłaby to droga wiodąca wprost do Trzeciego Świata, ale pewnie się mylimy. W manifeście Samoobrony zwrócono uwagę, że socjalliberalizm to kierunek reprezentowany przez wiele zachodnioeuropejskich ugrupowań, w tym przez holenderskich Demokratów '66 i brytyjskich Liberalnych Demokratów. Nie wspomniano w nim, że te partie należą do europejskiej międzynarodówki liberałów, do której należą też Demokraci.pl. Lepper ramię w ramię z Onyszkiewiczem i Hausnerem? Cóż, są rzeczy na niebie i ziemi... I jeszcze tylko słodki cytat z manifestu Samoobrony: „Mimo wysiłków i zabiegów so-cjotechników zatrudnionych w środkach masowego przekazu i ośrodkach badania opinii publicznej, nie udało się neoliberałom zaszufladkować «Samoobrony» jako partii Warchołów, nieudaczników, ludzi niewykształconych, bez- 109 radnych i bez przyszłości. Świeżość i odwaga prograrni «Samoobrony» przyciąga nie tylko pracowników, emery tów i rencistów, ale także młodzież, świat nauki i przedstawicieli biznesu". Krótko mówiąc, wszystkich przyciąga I co tam Newton z jego grawitacją. LISTA WILDSTEINA O wyniesieniu z IPN-u listy, która później stała się li-stą Wildsteina, powiedział sam Bronisław Wildstein w TVN 24, ale wielka afera wybuchła dopiero kilka dni później, 29 stycznia 2005, gdy „Gazeta Wyborcza" opublikowała artykuł Ubecka lista krąży po Polsce. Od razu zaczął się gwałtowny spór. Czy to Wildstein uważa, że wszyscy na liście to agenci, czy uważa tak „Gazeta Wyborcza", skoro napisała o ubeckiej liście? Trudno powiedzieć, czy „Gazeta" napisała tak, bo listę sporządzili byli ubecy, czy też dlatego, że za ubecką uznała metodę Wildsteina, czy może dlatego, że za taką uznało listę wielu z tych, którzy ją widzieli. Nie jest to zresztą najważniejsze. Szef IPN-u Leon Kieres mówił wtedy o tym wykazie 240 tysięcy nazwisk, że nazywanie go listą agentów byłoby haniebnym nadużyciem. Kieres wyjaśniał w sejmie, że „to niekompletna lista imion i nazwisk, która miała służyć pomocą ludziom nauki. To nie jest nawet informacja o zasobach archiwalnych na temat agentów". Krótko mówiąc, szef IPN-u powiedział, że na liście są nazwiska agentów i nieagentow, drani i ludzi, którzy draniom się nie dali. Ale prezes swoje, a ludzie swoje. Ogromna większość może i wiedziała, że nie jest to lista agentów, ale zaglądała do niej jak do 110 i"stv agentów, szukając na niej nazwisk swoich lub swo-¦ch znajomych. Lista cieszyła się ogromną popularno-Lją Był to internetowy hit. Słowa „lista Wildsteina" wpisywano do wyszukiwarek częściej niż słowo „sex". Tuż 0 ujawnieniu listy tysiące ludzi zgłosiły się do IPN-u, by ten stwierdził, że nie byli oni agentami. Już w marcu sejm uchwalił tzw. małą nowelizację ustawy o IPN-ie. Według niej osoba umieszczona na liście musiała w ciągu 14 dni uzyskać potwierdzenie, czy o nią chodzi. Nic to jednak nie dało. Nieagenci dostawali bowiem zaświadczenie, że ich „dane osobowe są tożsame z danymi osobowymi, które znajdują się w katalogu funkcjonariuszy, współpracowników, kandydatów na współpracowników organów bezpieczeństwa oraz innych osób". Inaczej mówiąc, osoba zainteresowana dostawała dokument potwierdzający, że może była agentem, a może nie była. Podobnie jak lista Macierewicza, lista Wildsteina niczego nie wyjaśniła. W obu przypadkach nie było wiadomo, czy ludzie z listy są agentami, czy nie są, nie osiągnięto więc najważniejszego zamierzonego przez lustratorów celu. Ujawnienie listy na porządku dziennym postawiło sprawę lustracji, ale problemu w najmniejszym stopniu nie rozwiązało. Sam Bronisław Wildstein został jednak idolem prawicowców. ŁŻE-ELITA «W Polsce mamy dzisiaj triumf insynuacji. Stanęła do walki w zwartym ordynku łże-elita III RP", powiedział w swym sejmowym wystąpieniu 17 lutego 2006 Jarosław 111 Kaczyński. Nie, to nie samokrytyka. To frontalny atak n wszelkich przeciwników PiS-u. Jeśli nie uważają oni 7 w Lepperze zwycięża dobro, Jarosław Kaczyński to sarrio dobro, Andrzej Zoll to antypaństwowiec, Polską rządzi układ, przeciwnicy ministra Ziobry to front obrony prze. stępców, jeśli nie mają w tych sprawach takiego zdania jak PiS i jego lider, to znaczy, że łżą. A ponieważ łżą i bronią układu, w państwie trzeba zrobić porządek. Porządek trzeba też zrobić z obrońcami układu, łże-elitami. Trudno abstrahować od języka, jakim posługuje się lider PiS-u. „Łże-elity" to sformułowanie z tego samego słownika, w którym byli „wrogowie ludu", „zaplute karły reakcji", „określone siły", „rewanżystowskie kręgi", „odwetowcy". W tamtych czasach język też służył budowaniu ma-nichejskich podziałów i piętnowaniu wroga, naznaczaniu przeciwnika i odzieraniu go z wszelkich ludzkich przymiotów. Czy łże-elita to ci sami, którzy w 1968 roku stanowili żerującą na pracy klasy robotniczej bananową młodzież, plus dzieci tamtej bananowej młodzieży? Łże--elita jest rozdyskutowana, hiperkrytyczna, wsadzająca kij w szprychy, pławiąca się w luksusach i w chaosie, nie tak jak pragnący porządku lud, zwykli ludzie. Prosty, mądry, uczciwy człowiek przeciwstawiony jest tu swawolącemu inteligencikowi. Nie przez przypadek, bo jest to retoryka absolutnie antyinteligencka. Zabawne jest, nawiasem mówiąc, że łże-elitą i wrogami ludu są często ci sami, co w czasach PRL-u. Łże-elita to oczywiście niezależnie myślący, ci, którzy nie potrzebują kurateli państwa i łaskawej pomocy rządu, którzy nie zachwycają się wizją prezesa i szydzą z pohukiwań jego czynowników. To studenci, którzy - jeśli będą mieli tej krucjaty dosyć - wyjadą za granicę; to odporni na krzykliwą propagandę dziennikarze, którzy nie mają ochoty realizować linii partii i odgadywać życzeń nowej władzy; to ludzie kultury, 112 wńrzy nie mają ochoty na tworzenie w klimacie PiS-reali-u. to biznesmeni, którzy nikogo nie oszukują, ale też ¦e mają ochoty donosić na konkurencję, by CBA zajęło ¦ innymi. Łże-elita to, krótko mówiąc, wszyscy, którzy nie są wyznawcami jedynie słusznej wiary. Może i w wielu punktach podzielają obawy PiS-u, a nawet popierają konkretne działania PiS-u, ale nie chcą być zakładnikami przodującej partii i nie pozwolą, by jej funkcjonariusze moralnie ich szantażowali. MAGDALENKA, ZDRADA OKRĄGŁOSTOŁOWA „Matka posłała po owe krótkie, pulchne ciasteczka, zwane magdalenkami, które wyglądają jak odlane w prążkowej skorupie muszli. I niebawem, przytłoczony ponurym dniem i widokami smutnego jutra, machinalnie podniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy lyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mojego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego". Tak pisał Marcel Proust w W poszukiwaniu straconego czasu. A jak to się ma do Magdalenki i „okrągło-stołowej zdrady"? Pisał Proust o magdalence, ciastku posiadającym groźną i niezwykle twórczą moc ożywiania przeszłości, obdarzonym darem przywoływania bezpowrotnie utraconej pamięci. Czyż nie ma tej mocy najsłynniejszy z polskich mebli? Czyż nie ma jej samo przywołanie hasła Magdalenka, którego znaczenie jest tak oderwane od miejscowości, położonej wśród starych sosnowych lasów 20 kilometrów na południe od Warsza- 113 wy? I jeszcze jakże metaforycznie brzmiący w odniesi niu do omawianych tu haseł tytuł: W poszukiwaniu stracą nego czasu. Termin Okrągły Stół oznacza toczące się od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 roku rozmowy między przedstawicielami nielegalnej wówczas Solidarności a reprezentantami obozu rządzącego, z udziałem przedstawicieli Kościoła. Z jednej strony między innymi Czesław Kiszczak, Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, z drugiej - Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik. Okrągły Stół żyje własnym życiem już kilkanaście lat, mimo że zdemontowano go zaraz po zakończeniu rozmów. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że im dłużej stołu nie ma, tym jest trwalszy, im bardziej odchodzi w przeszłość, tym pamięć o nim jest bardziej żywa. Tyle że nie było jednej pamięci o stole. Był jeden stół i zupełnie różne pamięci. Dla jednych był to cud i majstersztyk ze strony opozycji, która dzięki niemu zdobyła w Polsce władzę. Dla innych - co najwyżej majstersztyk ze strony słabnącej, słaniającej się władzy, która uczyniła z opozycji żyranta przeniesienia ośrodka władzy z KC PZPR do nowego ośrodka prezydenckiego i transferu części władzy politycznej na władzę ekonomiczną. Dla jednych (Adam Michnik), jeśli ktoś kogoś przy Okrągłym Stole zdradził, to wyłącznie ekipa Jaruzelskiego, która zdradziła interesy aparatu PZPR. Dla innych (Roman Giertych) zdradę popełniła opozycja - opozycjoniści byli agentami SB i realizowali interes ZSRR. Ci inni uważają, że opozycja dogadała się z komunistami, zamiast poczekać kilka miesięcy, gdy ci nie mogliby już negocjować, ale po prostu oddaliby władzę, boby im ją zabrano. Wśród tych drugich opinii jest i nuta, ba, symfonia żalu. „Mogliśmy ich wszystkich wsadzić do więzie- 114 ¦ a myśmy im oddali pół Polski", skarżył się Krzysztof Myszkowski. Opinie o realizowaniu przez opozycję interesu ZSRR . oczywiście oszołomskie brednie, warte przytoczenia tylko po to, by pokazać, jak głęboka może być umysłowa aberracja. Nie było żadnej zdrady w Magdalence, gdzie toczyła się część tajnych rozmów. Nie było zmowy czerwonych z różowymi. Było uzyskanie przez opozycję maksimum tego, co można było uzyskać w danej chwili, za rezygnację z możliwości obsadzenia 100%, a nie tylko 33% miejsc w parlamencie. To było wielkie zwycięstwo opozycji, a przede wszystkim Polski. Inna sprawa, że opozycja respektowała okrągłostołowe porozumienie także wtedy, gdy opozycją być przestała, gdy układu tego w całej ciągłości nie trzeba i nie można było respektować. Nie było to bowiem dżentelmeńskie porozumienie, ale układ więźnia z klawiszem, na mocy którego ten pierwszy odzyskuje część wolności. Układ powinien stracić moc, gdy pojawiła się szansa na pełną wolność. Gdy naród odrzucił w wyborach prawie całą, obsadzoną w większości przez czołówkę PZPR tzw. listę krajową, nie trzeba było dokooptowywać na nieobsadzone miejsca innych PZPR-owców. Gdy powstał rząd Mazowieckiego, nie trzeba było bronić emerytalnych uprawnień funkcjonariuszy PRL. Nie trzeba było honorować danej pod przymusem zgody na de facto przejmowanie przez komunistów majątku narodowego. Niestety, w Magdalence część opozycji została przez władzę obłaskawiona. Fraternizacja poszła za daleko. Wódki wypito razem za dużo. Urzeczona ludzkim obliczem kata opozycja nie poszła tak daleko, jak należało, najszybciej, jak się da. Nie było zdrady. Były błędy. Ale zanim doszło do błędów, był wielki sukces. Okrągłemu Stołowi można więc dać spokój i nie trzeba go wywracać, gdy już zdemonto- 115 wany. Jak pisał Gogol - Aleksandr Makiedonskij wieiiu-czełowiek, no zaczem stulia łomat'. Aleksander Macedoń ski był wielkim człowiekiem, ale po co łamać krzesła I stoły. MLECZARZ, CIĄG TECHNOLOGICZNY Najbardziej pokojowy i antytotalitarny oraz antyautory-tarny zawód w Polsce. Jego pojawianie się na klatce schodowej świadczy o stabilizacji systemu politycznego i o tym, że demokracja funkcjonuje jak trzeba. Mleczarz wkroczył do naszej polityki w 1990 roku, gdy Adam Michnik napisał w „Gazecie Wyborczej", że głosuje na Tadeusza Mazowieckiego, bo jeżeli wygra Wałęsa, a o piątej rano obudzi go, Michnika, pukanie do drzwi, to chce mieć pewność, że jest to tylko mleczarz. Abstrahujemy na moment od naszych podejrzeń, że Adam Michnik wcale nie pije mleka. Słowa były bowiem bardzo poważne. Redaktor „Gazety Wyborczej" sugerował, że Wałęsa ma skłonności autorytarne, być może chce zafundować Polsce rodzimą wersję peronizmu, a ponieważ spać spokojnie przy nim nie można, lepiej wybrać kogoś innego. Podobny argument pojawił się 15 lat później ze strony Platformy Obywatelskiej w odniesieniu do PiS-u. W programie Prosto w oczy Moniki Olejnik Jan Rokita, siedząc obok kandydata na premiera Kazimierza Marcinkiewicza, powiedział mu: „Jeśli pan sobie wyobraża, że zbierze się trzech polityków PiS-u, żeby decydować o tym, komu w Polsce zrobić postępowanie karne, kogo o piątej rano aresztować albo czyj? 116 kę wyciągnąć, to na to po prostu zgody nie będzie". Tudno sobie wyobrazić ostrzej sformułowany protest eciw perspektywie objęcia przez Ludwika Dorna, Zbigniewa Ziobrę i Zbigniewa Wassermanna stanowisk ministra spraw wewnętrznych i administracji, ministra sprawiedliwości i koordynatora służb specjalnych. Rokita sugerował po prostu, że trzej panowie zdecydują, kogo wsadzić: minister Wassermann da podkładkę, minister Ziobro da prokuratora, a minister Dorn da policjanta z kajdankami. Byłby to wtedy, jak to nazwano, „ciąg technologiczny". U Jana Rokity mleczarza nie było, ale mógłby oczywiście być jako ewentualny znak, że PiS tych trzech instytucji nie przejął. Godzina się zresztą zgadzała. Nieprzypadkowa godzina. O piątej rano, generalnie przed świtem, czekiści i enkawudziści aresztowali swe ofiary, które właśnie o tej porze dnia były niemal absolutnie bezbronne. W ciągu kilkunastu lat po 1989 roku mieliśmy oczywiście kilka sytuacji, gdy czyjejś władzy bardzo się obawiano i ostrzegano przed przejęciem tej władzy przez jakiegoś człowieka albo grupę ludzi. W 1990 roku ostrzegano przed Wałęsą, w 1993 przed postkomunistami, którzy w razie zdobycia władzy zawrócą Polskę z drogi przemian rynkowych i ze szlaku wiodącego do NATO oraz Unii Europejskiej. W 2001 roku ostrzegano przed niecierpliwie przestępującymi z nogi na nogę głodnymi stanowisk SLD-owskimi działaczami. W 2005 roku przed PiS-owca-mi dążącymi do zagarnięcia państwa, ideologizacji polityki, ograniczenia praw obywatelskich. Niektóre z tych gróźb były histeryczne i - jak w przypadku prezydentury Wałęsy - nigdy nie mogły się spełnić (choć wszechwładza Ministra Wachowskiego i walka z cywilną kontrolą nad Wojskiem pokazywały, że pewne niebezpieczne ciągotki w otoczeniu Lecha Wałęsy były). W 1993 roku SdRP nie 117 zawróciła z drogi do NATO i Unii, choć mogła, gdyby tvi ko jej liderzy byli wierni wcześniej składanym przez sie bie deklaracjom. Ale już padające wtedy ostrzeżenia j* postkomuniści zbudują w Polsce kapitalizm polityczny okazały się uzasadnione. Tak samo, jak ostrzeżenia przed SLD-owskim skokiem na stanowiska, który mógł nastąpić, i oczywiście nastąpił. Czy w takim razie warto przy. woływać mleczarza i czasem nawet histerycznie ostrzegać przed niebezpieczeństwami, choćby iluzorycznymi? Warto. Także po to, by odczarować złe duchy i zademonstrować potencjalnym agresorom, jak twarda byłaby odpowiedź na ich niecne postępki. MODLITEWNE DNI SKUPIENIA Pomysł Platformy, by się pomodlić i podyskutować, a tak naprawdę, by pokazać Polsce, że PO to żadni liberałowie, że do kościoła mają tak samo blisko jak PiS, że święconej wody się nie boją, a nawet mają poparcie lepszego niż PiS księdza, bo nie ojca Rydzyka, ale wtedy arcybiskupa Dzi-wisza. Samo skupienie było zaś istotne w chwili, gdy PiS robił wszystko, by tego i owego z Platformy obietnicami stanowisk podkupić. Na modlitwy parlamentarzyści PO pojechali na początku stycznia 2006 roku. Odcięcie się od „rydzykowego Kościoła" nie było zresztą skrywane. Przeciwnie, było manifestowane. I to nie tylko przez polityków. Polityków Platformy przyjął arcybiskup Dziwisz, a na spotkaniu mówił im, że „chrześcijańskie partie nie powinny być zostawione przez Kościół bez pomocy. Nie chodzi o bezpośrednie wpływy Kościoła na politykę, ale 118 upowszechnianie wartości". Donald Tusk, lata temu wolennik prawa do aborcji i przeciwnik konkordatu, wdzięcznością odpowiadał: „Dzięki słowom i gestom Waszej Ekscelencji nie czujemy, że jesteśmy samotni". 7 politycznego punktu widzenia spotkanie było ważne i symboliczne. I ze strony arcybiskupa, i ze strony PO by-jo formą sprzeciwu wobec inwazji RydzyPiSmu, szkodzącego i Kościołowi, i polskiej polityce. Z drugiej strony, z pewnej perspektywy było niebezpieczne. I dla Kościoła, i dla polityki. Otóż niedoszły prezydent jasno mówił, że bez słów i gestów arcybiskupa on by się czuł samotny, co w pewną konsternację musiało wprawić część elektoratu Platformy. PO wysyłała jasny sygnał - szukamy oparcia, jesteśmy za słabi, by poradzić sobie sami, boimy się. Zamiast odwołania się do obywateli było odwołanie się do instytucji niepolitycznej i ponadpolitycznej. Był to akt swoistej desperacji, zrozumiały w obliczu zawłaszczenia dużej części Kościoła przez siły, które chciały Platformę zatopić, niezrozumiały jednak, gdy myśli się o tym, jak narażano przy okazji z takim trudem budowaną praktykę przyjaznego rozdziału Kościoła od państwa. Po latach, znowu, politycy szli do kościoła nie po to, by się modlić, ale by manifestować swą do Kościoła przynależność. Upolitycznianie wiary zapoczątkował kilka miesięcy wcześniej Lech Kaczyński, deklarując, że do końca życie będzie katolikiem (a księża mówią, że wiara jest łaską). Potem ojciec Rydzyk zamiast ratowaniem dusz wiernych zajął się zatapianiem pasażerów Platformy. Potem minister Wassermann odkrył, że on tylko w Radiu Maryja czuje się jak w wolnym kraju, a premier Marcinkiewicz deklarował, że już nie miał sił, a w Telewizji Trwam je odzyskał. Potem rząd ogłosił, że budowa Świątyni Opatrzności Bożej będzie zasilana z budżetu, a Platforma ogłosi-ta< że chce, by budżet wspierał też papieskie wydziały 119 teologiczne. Kto da więcej? Co łaska. Politycy uprawi r więc absolutnie bezwstydną politykę wkradania się w} ski Kościoła za pieniądze podatników. W gruncie rzecz nie oddawali wcale tym samym szacunku Kościołowi. p0 kazywali jedynie, jak bardzo instrumentalnie ten Kościół traktują. Zresztą z wzajemnością. Zamiast wzajemnego szacunku ludzi reprezentujących dwie sfery życia mieliśmy niesmaczne i niebezpieczne przenikanie się ich. Na dłuższą metę efektem tego będzie wzrost antyklerykali-zmu i spadek szacunku dla polityków (ten przynajmniej nie będzie bolesny, bo nie będzie to upadek z dużej wysokości). MOGĘ ZATAŃCZYĆ, ZAŚPIEWAĆ, UBECKA GAZETA Oba te sformułowania są autorstwa prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Oba są ilustracją, jak potrafił stracić nerwy człowiek, który został prezydentem dzięki temu, że wiele lat wcześniej nerwy stracił prezydent Wałęsa. Jesienią 2003 roku większość członków komisji badającej aferę Rywina miała nadzieję, że Aleksander Kwaśniewski zaprosi komisję na rozmowę, czyli zgodzi się na, nazwijmy to, „przesłuchanie na własnym terenie". Szóstego listopada 2003 roku prezydent to wykluczył. „Nie mam nic więcej do dodania ponad to, co zeznałem przed prokuratorem. I nic sobie nie przypomnę. Ja mogę przed komisją zatańczyć i zaśpiewać. Tylko po co?". Nie tylko więc nie zatańczył i nie zaśpiewał, ale, jak obiecał, nie zeznawał i niczego sobie nie przypomniał. Ciekawe, 120 że nrezydent, który nie chciał zeznawać przed komisją do * wy Rywina, zgadzał się, by zeznawać przed komisją , iowską. Niestety, do czasu. Wieczorem w przeddzień esłuchania dOSZedł bowiem do wniosku, że jednak zeznawać nie będzie. Dlaczego? „Bo została zlekceważona moja dobra wola". Preteksty były dwa. Pierwszym było przesłuchanie przez komisję kilka dni wcześniej Grzegorza Wieczerzaka i Marka Dochnala, „w którym padły całkowicie absurdalne zarzuty wobec prezydenta". Drugim był tekst w tygodniku „Wprost", w którym wieszczono upadek mitu prezydenta i przepowiadano, że Aleksander Kwaśniewski zostanie Aleksandrem K. „Odmawiam udziału w awanturze politycznej prowokowanej przez niektórych członków komisji", oświadczył w Pałacu Prezydenckim straszliwie poirytowany prezydent. Stan irytacji trwał jeszcze długo, bo dwie godziny później w TVP Aleksander Kwaśniewski z furią zaatakował „Wprost": „Niech mutacja UB nie stara się ingerować w życie polityczne, ta ubecka gazeta uczestniczy w rozrabianiu polityka". Bezpośrednimi skutkami tych słów były wzrost sprzedaży „Wprost" i pozwy do sądu dziennikarzy tygodnika, domagających się od Aleksandra Kwaśniewskiego odszkodowania za oszczerstwo. A orlenowska komisja w istocie sprawiała wrażenie, jakby celem wielu jej członków było dopaść Kwaśniewskiego. „Wprost" może rzeczywiście przeszarżowało. Ale prezydent przeszarżował o wiele bardziej, a umykając przed komisją, skapitulował bez walki. Więcej odwagi wykazała pierwsza dama, która we tylko przed komisją się stawiła, nie tylko wyszła z opresji bez szwanku, ale sprawiła, że członek komisji Zbigniew Wassermann musiał ją przepraszać za niektóre wycieczki pod jej adresem. Przeprosiny nie są w naszej Polityce rzeczą częstą. A z takich ust pod takim adresem były czymś niezwykłym. I nieważne, że niektórzy te prze- 121 prosiny próbowali zdeprecjonować, uznając je za efekt odprężenia się w jacuzzi. MOHEROWE BERETY Zapewne najbardziej polityczne nakrycie głowy na świecie. Chyba niesłusznie autorstwo tego określenia przypisuje się internautom. Zanim moher zaczął krążyć w sieci, słyszałem, że to Roman Giertych nazywa moherowymi beretami własny elektorat, na pewno chcąc w ten sposób podkreślić swój dla tego elektoratu szacunek, bo przecież nie - jak sugerują niektórzy - pogardę. Moher (ang. mo-hair) to wełna z kóz angorskich, a słowo to pochodzi od arabskiego muchajjar, co z kolei oznacza doborowy, wyborny. I to by się mniej więcej zgadzało. Moher charakteryzuje się długim włóknem, dużą lekkością i puszystością oraz połyskiem. Łatwo się farbuje na różne kolory. Jego wadą jest łatwe mechacenie się. Oczywiście moher to w Polsce więcej niż włókno i więcej niż nakrycie głowy. Według jednych, to symbol przynależności nawet nie do grupy wiekowej (to też), ale do grona sympatyków Radia Maryja i ojca dyrektora. Według innych, to nie nakrycie głowy, ale stan umysłu. Mo-herowe berety charakteryzują się pasją i twardością poglądów, zajadłością i nieustępliwością wobec wszelkich prawdziwych, a szczególnie wydumanych wrogów. Religijne panie spod znaku moheru dzielnie walczyły przeciw wyświetlaniu w kinach filmów Ksiądz i Skandalista Lar-ry Flint, energicznie wspierały na wszelkich rozprawach księdza Henryka Jankowskiego i równie energicznie wy- 122 tepowały przeciw amoralnym ekscesom, pożal się Boże, rtystów typu pani Nieznalska. Nie wszystkie starsze, re-lieifne osoby w Polsce, które noszą moherowe berety, należą do fanklubu ojca Rydzyka, członków tego ostatniego łatwo jednak poznać. Nawet nie po konserwatywnych, narodowych, katolickich i radykalnych poglądach, ale po poczuciu wyobcowania ze świata, postrzeganego jako odległy niezrozumiały, często agresywny i wrogi. Takie uczucia wywołują niechęć do tego, co zewnętrzne i stanowiące zagrożenie. Powodują też pełne utożsamianie się z tym, co znane, swojskie i bliskie. Ojcu Rydzykowi trzeba oddać, że tę mentalność wyczuł znakomicie. I osobom z taką mentalnością dał to, czego potrzebowały - poczucie wspólnoty. Dał im też obietnicę obrony przed zagrożeniami. Fakt, że zagrożenia były wyimaginowane, nie miał znaczenia. Ktoś nam grozi, kochani, zjednoczmy się, musimy być razem. Znaleziono wroga, nazwano go i potępiono - tak, przynajmniej w sektach, tworzy się poczucie wspólnoty. Dzieło ojca Rydzyka było o tyle łatwiejsze, że jego elektorat przez lata był ignorowany - tak przez polityków, „bo ci ludzie tacy nie na czasie", jak i przez rekla-modawców, „bo to nie grupa docelowa". Radio Maryja do tych ludzi mówiło i z nimi było. Było więc ich i dla nich. Moherowe berety odniosły w 2005 roku wielki sukces. Pewna bliska im wizja świata nagle weszła na salony władzy, została zalegalizowana przez wyborców, a przede wszystkim wyszła z getta. „To my jesteśmy większością", mogły sobie powiedzieć moherowe berety. Donald Tusk, liberalna twarz polskiej polityki, doszedł jednak zapewne «o przekonania, że wspólnota moheru jest wciąż za słaba, 1 postanowił ją wzmocnić. „Polska nie jest skazana na mo-"erową koalicję", powiedział w debacie nad rządowym expose. Abstrahując od tego, że na razie jest, Tusk popeł-mł polityczny błąd i zwykły nietakt. Nie należy mobilizo- 123 wać przeciwnika, nie należy używać słów, które odbie ne są jako epitety, nie należy pozwolić, by polityC2ri przeciwnik mógł wystąpić w roli obrońcy ludu. Bo Wysta pił. „Jeśli ktoś mówi o moherowej koalicji, wynika to z po. czucia wyższości, a nawet pogardy dla prostych ludzi" powiedział Kazimierz Marcinkiewicz. „Moherowe beretv wygrały z koalicją aksamitnych kapeluszy", dorzucił, nawiązując do kapelusza Jana Rokity, Andrzej Lepper. „Mo-herowe berety to bardzo porządni ludzie", wyjaśnił ojciec Rydzyk. Gdy na czternastolecie Radia Maryja zjechało do Torunia 10 tysięcy słuchaczy plus wielu, bardzo wielu polityków PiS-u, Samoobrony i LPR-u, ojciec dyrektor wołał entuzjastycznie: „Niech żyje moherowa koalicja! Widzę moherowe berety! Brawo! Kto ma moherowy beret, ręce do góry!". Odpowiedzią był las wzniesionych do góry rąk. Tak to Donald Tusk wszystkim, którzy nie lubili jego i Platformy Obywatelskiej, dał sztandar, emblemat i dowód, że mają rację ci, którzy uważają, iż PO, jak kiedyś Unia Wolności, gardzi ludźmi, wynosi się ponad biednych. Takie charakterystyki partii i ludzi mają to do siebie, że lubią się do nich przylepiać. A Tusk i Platforma, zamiast o serca studentów, które prawdopodobnie już zdobyli, powinni walczyć właśnie o serca moherowych pań. A przede wszystkim - polityczny alfabet, lekcja numer 1 - nie powinni mówić nic, co zniechęciłoby do nich choć jednego wyborcę. Gdy lider Platformy odwiedził kilka dni później Olsztyn, zastąpiła mu drogę starsza pani. „Proszę nas przeprosić za moherowe berety, bo obraził pan mnie i inne starsze panie", powiedziała Tuskowi emerytka Julitta Kon. „Mnie słowo przepraszam zawsze przechodzi przez usta. Jeżeli panią dotknąłem, uraziłem, to bardzo serdecznie przepraszam", odpowiedział. Zawsze coś, chociaż - było nie gadać, nie trzeba by przepraszać. 124 MULAT Mulat to wymyślone przez Roberta Mazurka i Igora Za-i wskiego z „Wprost" określenie Andrzeja Leppera, nawią-uiace do pochodzącej z solarium opalenizny lidera Samoobrony. Warto zwrócić uwagę, że słowo to pochodzi od hiszpańskiego mulato, czyli muł. Nazwanie Leppera mula-tem jest oczywiście trafione i dowcipne. Inna sprawa, że wprowadza ono przewodniczącego w obieg kultury masowej, czyni go kimś sympatycznym, swojskim i obłaskawionym. Nawet fajnie, że taki mulat jest wśród polityków. Zabawny on, taki grubo ciosany naturszczyk, ale można na niego liczyć, bo temu i owemu przywali, a to zrobi minę, a to będzie okupował sejmową mównicę, a to powie, że mógł dziennikarza strzelić w papę, ale nie strzelił. I sound bite będzie dobry, i obrazek ciekawy. I gdzieś po drodze zapominamy, że funkcjonowanie kogoś takiego jak Andrzej Lepper w sposób, w jaki funkcjonuje w 38-milionowym kraju, powinno trochę dziwić. Tym bardziej że to już nie watażka, awanturnik i demagog, ale były wicemarszałek sejmu, a teraz to i wicepremier, mąż stanu niemal. Jak to się stało? Jasne, Lepper rzeczywiście się zmienił, jest już mniej nieokrzesany, niż był, niektórzy zarzucają mu nawet, że jest bezbarwny. A jednak gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl, ze w Wielkiej Brytanii, we Włoszech, w Ameryce czy we Francji kogoś takiego na salonach władzy by nie było, że do kogoś takiego „panie premierze", „panie marszałku" albo Mr. speaker" nie trzeba by było z grzeczności dla urzędu toowić, bo ktoś taki takiego urzędu by nie sprawował. «Partia protestu i sfrustrowanych", mówią o Samoobronie. W istocie, miliony Polaków nie załapały się na Wielkie przemiany, nie uczestniczą w nich, ale często są 125 ich ofiarami, mają też prawo do frustracji, bo politycy ich ignorują albo wyborczo wykorzystują. A jednak zaskakujące jest, że na swego rzecznika protestujący i sfrustrowani wybrali właśnie Leppera. Czy, skoro są niezadowoleni z tych, którzy są i którzy byli, chcieliby, aby zastąpi! ich właśnie przewodniczący? Czy Lepper to ich kandydat na zbawcę, czy też to ich krzyk - nie ma zgody na wszystko nie ma zgody na nic? Czy lepperszczyzna to takie liberum veto na wszelki wypadek i w każdej sytuacji? Czy jego zwolennikom nie przeszkadza, że nie ma on nic do zaproponowania? Czy nie czują, że to oni dostaliby najbardziej w kość, gdyby przewodniczący mógł wcielić w czyn to, co na razie chodzi mu po głowie? Mam wrażenie, że kariera Andrzeja Leppera legalizuje to, co w mentalności wielu z nas najgorsze. Po co myśleć konstruktywnie, po co szanować reguły gry, po co dostosowywać się do standardów, po co się uczyć, po co się wspinać po szczeblach społecznej drabiny, skoro można w zabłoconych buciorach wejść na salony, wyrżnąć pięścią w stół, pogrozić palcem i wrzasnąć, że ja was wszystkich stąd pogonię. I ludziskom to się podoba. Oto bowiem chamstwo nie musi być w defensywie. Przeciwnie - ono stawia warunki, triumfuje, dyktuje, straszy. My barbarzyńcy? A tak, barbarzyńcy, i pokażemy wam, intełigencikom, gdzie wasze miejsce. Cóż to, że w naszych szeregach niemal sami niedo-kształceni, że jak coś powiedzą, to wstyd, cóż, że się z nas śmieją? Że wielu z nas jest na bakier z prawem? My nie tylko się nie wstydzimy, prokuratorowi i sędziemu w oczy się roześmiejemy, immunitetem się zasłonimy, o zemstę polityczną domniemanych wrogów oskarżymy. Triumf bylejakości i prostactwa to pokłosie wpajanego nam przez dziesięciolecia PRL-u egalitaryzmu i efekt obowiązującego w III RP emocjonalnego populizmu. Po co stawiać wymagania ludziom, po cóż ich wzywać do oby- 126 ^ watelskiej postawy, obiecywać im krew, pot i łzy, skoro można im obiecać gruszki na wierzbie. Za powiedzianą wyborcom prawdę wyborcy u nas prawdomównego karzą. Trzeba więc nam schlebiać, odwoływać się do naszej złości, do naszej frustracji. Trzeba nam obniżyć poprzeczkę bardziej niż inni i obiecać więcej niż inni. Ci, którzy wypełniają żywą treścią pojęcie TKM, fundują więc nam jednocześnie festiwal samobiczowania, obiecują rezygnację z diet, przywilejów, samochodów służbowych, klinik itp., itd. Zamiast dobrej władzy mamy jej substytut w postaci władzy udającej skromną. Taki nasz między wyborcami a politykami układzik. Oni składają przed wyborami samokrytykę, stwarzając nam tym samym pozory komfortu, że nie głosujemy na bandę nicponi. My więc na nich głosujemy, oni sobie jakoś radzą, interes się kręci. W byłejakiej polityce, w której nie obowiązują porządne reguły gry, świetnie mogą funkcjonować bylejacy politycy, których wkład w nasze życie polega wyłącznie na ułomnym słowotwórstwie. Po co nam wykształcony ustawodawca, jeśli możemy mieć śmichy-chichy z kurwików i z Anana Kofana? Dostajemy w kość, ale możemy się pośmiać. Fajny ten mulat i śmieszny. A skoro nikogo już nie linczuje, zboża nie wysypuje, sejmowej trybuny nie okupuje, to znaczy, że się ucywilizował. Cóż, to kwestia potrzeb i oczekiwań w ramach określonej „cywilizacji". MY RAZEM Z BRATEM takiego politycznego partnerstwa jak w przypadku bra-C1 Kaczyńskich świat jeszcze nie znał. Polska oczywiście 127 też nie, choć Polska nie powinna być zaskoczona, bo przecież już jako Jacek i Placek otwarcie zapowiadali-„my jesteśmy tacy dwaj, tacy dwaj na cały kraj". Owszem, byli bracia Kennedy, ale gdyby odnieść ich funkcje do polskiej rzeczywistości, to jeden z nich był prezydentem Kaczyńskim, a drugi ministrem Ziobrą, nie by} to więc duet aż tak wszechwładny jak nasz. Poza tym bracia braćmi, a bliźniacy bliźniakami - to najwyższy stopień bliskości i jedności. A wiadomo, że w polityce braterstwa, poza wspólnotą krwi, nie ma. Duetowi Kaczyńskich nie dorasta więc do pięt ani duet Blair - Brown, ani amerykańskie duety Clinton - Gore czy Bush - Cheney. Blair gra z Brownem w jednej drużynie, ale jakby Brown mógł, to Blair by już w niej nie grał. I wzajemnie. Clinton z Gore'em stworzyli sprawny tandem, ale wcale się nie kochali. Clinton Gore'a szanował, ale uważał za kiepskiego polityka. Gore Clintona podziwiał, ale nie szanował. Cheney na Busha wpływa, ale wielkiego szacunku dla niego nie ma. Bush z pomocy Cheneya korzysta, ale komfort w ich wzajemnych relacjach wynika głównie z faktu, że prezydent wie, iż „wice" nie chce zająć jego miejsca. Krótko mówiąc, w żadnym z politycznych duetów nie mamy choćby cienia zaufania, oddania i wzajemnego poświęcenia, jakie mamy w przypadku braci Kaczyńskich, dwóch podobnych do siebie ludzi albo, jak mówi Lech Wałęsa, jednego człowieka o dwóch głowach. Wynikająca z więzów krwi, podobieństwa i bliskości narodzin wspólnota braci Kaczyńskich ma swe odniesienie werbalne. Obaj bezwiednie używają bowiem zwrotów „ja z bratem", „my z bratem", „ja razem z bratem". Wiadomo, że oni razem i że z bratem, ale zawsze jeszcze to podkreślają. Szczególnie często czyni to Lech Kaczyński, który panu prezesowi Kaczyńskiemu „zameldował wykonanie za- 128 Hania"' choć musiał, a w każdym razie powinien wiedzieć, że te słowa to niezręczność i polityczny błąd. Przykłady, że „razem z bratem"? Najpierw cytaty z Lecha Kaczyńskiego: To myśmy się z bratem narazili na opinię pierwszego i drugiego oszołoma w Polsce". „Razem z bratem zmuszono nas do trzech kosztow-nych procesów". (Tu chęć użycia zwrotu „razem z bratem" była tak silna, że powstał twór, z którego może wynikać, że to brat zmuszał, a nie brata zmuszano). „Byliśmy z bratem ofiarami różnych zarzutów, które nie miały żadnego związku z rzeczywistością". „W czasach PRL-u razem z bratem nie wyobrażaliśmy sobie, że moglibyśmy żyć w kraju, w którym jest opozycja, i do niej nie należeć". 0ak widać, Lech Kaczyński nie tylko robił rzeczy razem z bratem, ale i nie wyobrażał sobie, też razem z bratem). „Ja jestem teraz w takiej fazie, że popieram inicjatywę mojego brata i utożsamiam się z nią". (Braterstwo, a dokładniej bliźniactwo, wymaga nie tylko popierania - każe się z popieranym bratem utożsamiać). „Być może jestem, razem z bratem oczywiście, liderem tych komitetów w sensie przenośnym". (Nie wiadomo, czy „w sensie przenośnym" odnosi się do „liderem", czy do „komitetów". Wiadomo, że nie odnosi się do „razem z bratem"). Polityczny związek braci Kaczyńskich jest całkowicie pozbawiony elementów egoizmu. Wystarczy przypomnieć, że do poważnej kłótni między nimi doszło nie dlatego, że każdy z nich chciał czegoś dla siebie, ale dlatego, ze Jarosław Kaczyński tak bardzo chciał prezydentury dla Lecha, że zrezygnował z funkcji premiera, a Lech Kaczyński tak bardzo chciał premiera Jarosława Kaczyńskiego, że fC rezygnację miał mu za złe, choć wiadomo, że w gruncie 129 rzeczy był mu za nią głęboko wdzięczny. Złość na to ? ktoś nam daje, co ma najcenniejszego, zamiast zachowa' to dla siebie. To więcej niż partnerstwo. To, bez cienia ir0 nii, miłość. Po kilku miesiącach premierostwa Kazimierza Marcinkiewicza, nazywanego tylko przez złośliwych Ma-rionetkowiczem albo Obiecankowiczem, stało się zresztą to, co prędzej czy później stać się musiało. Premierem został Jarosław Kaczyński. Tuż po wyborach parlamentarnych, wyciągając z cylindra Kazimierza Marcinkiewicza mówił wprawdzie, że Polacy będą mieli trudności z zaakceptowaniem bliźniaków na dwóch najważniejszych stanowiskach w państwie, ale nie przesadzajmy z tymi Polakami. Przyzwyczaili się do wicepremiera Giertycha i wicepremiera Leppera, to przyzwyczają się i do premiera Kaczyńskiego. Poza tym skończyła się gra pozorów. Z sondaży wynikało przecież, że mniej wykształceni Polacy całkiem poważnie twierdzą, że najbardziej wpływową w Polsce osobą był Kazimierz Marcinkiewicz. „Ciemny lud to kupił"? Należało więc lud z błędu wyprowadzić. I wyprowadzono. NACZELNIK Naczelnik Państwa to oczywiście Józef Piłsudski. Naczelnik państwa to z założenia charyzmatyczny patriota, zdecydowany lider, człowiek rezygnujący ze stanowisk, ale sprawujący wielką władzę, ktoś, kto potrafi zdefiniować interes narodowy i potrafi go bronić, a jednocześnie definiuje go w sposób, który nie jest całkowicie anachroniczny. Według niektórych, na naczelnika pan- 130 kreuje się Jarosław Kaczyński. Według innych, ma zadatki na nowego naczelnika, nawet jeśli się na nie-nie kreuje. Trzeba przyznać Jarosławowi Kaczyńskie-że od porównań z Józefem Piłsudskim czasem się Hvstansuje. W listopadzie 2005 roku mówił na przykład: Józef Piłsudski był największą postacią w nowożytnej historii Polski, a ja jestem zwykłym politykiem". Zwykły polityk nie obruszał się jednak w widoczny sposób, gdy tygodnik „Wprost" ucharakteryzował go na swej okładce na Piłsudskiego. Ale na poziomie werbalnym od takich porównań szef PiS-u się dystansuje. W 1998 roku w jednym z wywiadów mówił nawet, że postać Piłsudskiego ma na wielu polskich polityków wpływ demoralizujący. „Jestem wielbicielem Piłsudskiego, ale trzeba zdać sobie sprawę - mówił - że ktoś taki jak on zdarza się w historii niezmiernie rzadko. Tak wysoko postawiony wzór jest w gruncie rzeczy demoralizujący. Jeśli człowiek, który takich cech nie ma, chce być drugim Piłsudskim, to wtedy to, co robi, musi się źle skończyć". Święta prawda, chciałoby się powiedzieć. Oczywiście przez sekundę można się zastanowić, co jest gorsze - czy gdy ktoś chce być drugim Piłsudskim, choć takich cech nie ma, czy też gdy chce być lepszy niż Piłsudski i uważa, że cechy po temu niezbędne ma. Przez dłuższy czas łatwo było zauważyć istotne podobieństwo Jarosława Kaczyńskiego do Józefa Piłsudskiego. Nie było wprawdzie maciejówki, kasztanki, Belwederu, dzieci, munduru, wąsa. Kaczyński jednak dwukrotnie uchylił się od objęcia funkcji premiera, podobnie jak Piłsudski, który uchylił się od prezydentury. Obaj chcieli być z tyłu, z boku, a tak naprawdę na górze i z tej góry pociągać za sznurki. Obu nie interesowały funkcje. Obaj chcieli realnej władzy. Tak się wydawało. Bo w przeciwieństwie do Piłsudskiego Jarosław Kaczyński od niemal 131 pełnej odpowiedzialności za państwo, także w sen l konstytucyjnym, jednak się nie uchylił i został prem' rem. Wiedział bowiem, że co było dobre 80 lat temu, d2-dobre już nie jest. Co dawało się przełknąć w systemie który z trudem można było nazwać demokratycznym to nie uchodzi w XXI wieku, w kraju należącym do Unii Europejskiej. Czas kardynałów Richelieu i marszałków Piłsudskich minął. W normalnych krajach demokratycznych polityk, chcący sprawować władzę, zostaje prezydentem lub premierem, nie chowa się z tyłu. Rządzi sam a nie przez kogoś. Bierze władzę, ale i ponosi odpowiedzialność. Rozlicza się przed narodem, nie jest zaś regentem. Jest jeszcze jedna różnica. Moment historyczny. O ile Niemcy na przełomie potrzebowały Adenauera, Francja na przełomie potrzebowała de Gaulle'a, a Ameryka na przełomie potrzebowała imperialnej prezydentury wybranego cztery razy Roosevelta, o tyle dzisiejsi politycy mogą znacznie mniej, a kontrola nad nimi jest nieporównanie większa niż kiedykolwiek wcześniej. Mniej jest dzisiaj w światowej polityce charyzmy, bo mniej charyzmatyczne są czasy, a rządy ludzi definitywnie zostały zastąpione przez rządy prawa. Pojawia się jednak wielki problem, gdy całkowicie normalne czasy są definiowane jako czas absolutnego przełomu, by tym, po pierwsze, uzasadnić nadzwyczajne środki, którymi posługuje się władza, a po drugie, wzmocnić wrażenie, że potrzebny jest jakiś nadzwyczajny człowiek, bo tylko on w niezwyczajnym czasie może sprostać nadzwyczajnym zadaniom. Polska potrzebowałaby więc Piłsudskiego tylko w sytuacji, gdyby cofnęła się o lat 70 albo 80. Chęć włożenia przez kogoś historycznego kostiumu to jednak zdecydowanie za mało, by cały kraj zamiast naprzód szedł wstecz. 132 NICEA ALBO ŚMIERĆ u sio Jana Rokity' pokazujące, jak felietonowy zapał oże zakażać politykę. Umierać mieliśmy w obronie ko-vstnego dla Polski systemu głosowania w Radzie Unii Europejskiej. Śmierć zaglądała nam więc w oczy, choć do głosowań w Radzie Unii praktycznie nie dochodzi, bo ogromna większość decyzji zapada w niej w ramach consensusu. Ale teatralizacja polityki ma nie tylko groteskowe następstwa. Czasem niesie skutki konkretne i groźne. 0 tym, jak abstrakcyjna była kłótnia o Niceę, pokazała debata nad budżetem Unii w grudniu 2005 roku. Decyzja nie spełniała niczyich oczekiwań, a zapadła dopiero, gdy zgodzili się na nią wszyscy. Nikt niczego nie głosował. W Polsce polityka zagraniczna jest jednak ponad miarę zakładnikiem sporów wewnętrznych, stąd niemal przy każdej okazji trwa dość tandetna licytacja, kto lepiej wykrzyczy polskie interesy, kto lepiej wejdzie w szaty ich obrońcy, kto uderzy w bardziej dramatyczne tony i czyja histeria najbardziej przebije się do mediów. Charakterystyczna jest irytacja PiS-u i braci Kaczyńskich po sejmowej debacie dotyczącej stanowiska Polski w sprawie unijnego systemu głosowania. W debacie tej Jarosław Kaczyński powiedział mniej więcej to, co Jan Rokita, ale nie posłużył się żadnym bon motem, w mediach wybrzmiał więc Rokita, bo telewizja potrzebuje sound bite'u, a nie argumentów. Oczywiście żal Kaczyńskiego, że nie popełnił takiego głupstwa jak Rokita, jest wzruszający. „To nie jest oczywiście język polskiego rzą-au , mówił po sejmowej debacie o haśle „Nicea albo Wierć" Włodzimierz Cimoszewicz. Nie był, ale - można y rzec - Rokita język Millera utwardził. A jednocześnie 133 Kaczyński zaszantażował wszystkich, nazywając elastv ność polityką „białej flagi", krótko mówiąc, tchórzliwośri Oczywiście dylemat „Nicea albo śmierć" był intelekt alnie fałszywy. Jak to, Nicea albo śmierć? Każdy woli Kr ceę i Jan Rokita stojący na straży Lazurowego Wybrzeż nikogo nie wzrusza. Choć oczywiście dziwić może obron Nicei, gdzie swoje domy ma tylu polskich oligarchów. Rv zykowne na płaszczyźnie językowej było trawestowanie przez Rokitę Fidela Castro i jego Socialismo o muerte. Jasne że lepiej żyć dla Nicei niż dla socjalizmu. Europejska konstytucja szybko zresztą umarła, zanim weszła w życie. Fanfaronada polskiej debaty o Nicei nabrała wręcz groteskowego wymiaru, gdy nadszedł szczyt w Brukseli. Kilka dni wcześniej Leszek Miller spadł razem ze swym śmigłowcem i wylądował w ortopedycznym ob-stalunku, co utwardziło jego stanowisko jeszcze bardziej niż słowa Rokity. Napinanie muskułów było oczywiście zbędne. Szczyt zakończył się fiaskiem, a w jego drugim dniu premier Włoch Silvio Berlusconi powiedział otwarcie: „Panowie, dajmy sobie spokój, i tak do niczego nie dojdziemy, porozmawiajmy więc o futbolu i kobietach". Futbol i kobiety albo śmierć. To już lepiej. NIEDYSPOZYCJA Szalenie dokuczliwa przypadłość, powód odwołania przez polskiego prezydenta spotkania Trójkąta Weimarskiego z prezydentem Francji i kanclerz Niemiec. Jeden z ludzi pana prezydenta przyznał, że owa niedyspozycja to dyspepsja. Zaglądamy do słownika medycznego i j112 134 • mV więcej. Dyspepsja to „przewlekły lub powracający . w nadbrzuszu, trwający co najmniej cztery tygodnie", jej objawy to poposiłkowe uczucie pełności w nad-uszu, odbijanie, nudności i wymioty, uczucie wczesnej fości, zgaga i zwracanie. Po ludzku mówiąc, dyspepsja no prostu niestrawność. Nie wiadomo, co było u prezydenta źródłem niestrawności. Nie wiadomo też, czy odwołanie szczytu z przywódcami Francji i Niemiec było spowodowane niestrawnością wywołaną perspektywą spotkania z panem Chirakiem i z panią Merkel. A może powodem niestrawności był artykuł w dzienniku „Tages-zeitung", w którym o prezydencie i jego bracie pisano w tonie szyderczym; artykuł, który Lech Kaczyński nazwał łajdackim i haniebnym. Wiemy natomiast, że była to dolegliwość koszmarna. A wiemy to, bo poznaliśmy reakcję prezydenta na list byłych polskich ministrów spraw zagranicznych, którzy skrytykowali go za odwołanie szczytu bez ważnej przyczyny. Otóż uznał on, że ów list był dowodem „braku elementarnej solidarności narodowej, a także kulturowej i ludzkiej". Wiadomo więc, że niedyspozycja była jak najbardziej prawdziwa, a jakakolwiek krytyka głowy państwa jak najbardziej nieuzasadniona. Oczywiście krajem, któremu na spotkaniu weimarskim powinno zależeć najbardziej, jest Polska, tym bardziej że jej nowe władze dorobiły się, ciężko pracując, absolutnie fatalnej opinii. Nie bardzo więc wiadomo, co Musiałoby się dziać, by tak ważne z punktu widzenia Polski spotkanie odwołano. A właściwie wiadomo - sięgnąć należy do medycznej definicji dyspepsji. Wiadomo na-omiast doskonale, jak na to, co się stało, zareagowano v Berlinie i w Paryżu. Konsternacją i wzruszeniem va-frion, bo przecież także tam wiadomo już, że w Warszawę dzieją się rzeczy komiczne i egzotyczne. Elementem J egzotyki było też potraktowanie przez prezydenta 135 najważniejszych polskich dyplomatów ostatnich kiju nastu lat, bez których nie bylibyśmy ani w NATO, an-w Unii Europejskiej, jak bandy gówniarzy. Ale to jUi kwestia, przepraszam za słowo niemieckie - kindersztu by. Jak już wiadomo, prezydentem sporego państwa w środku Europy można zostać, nie znając świata i x\x* znając języków, i nie wykazując woli, by świat i języki po-znać. Trudno jednak w tej roli w ten sposób funkcjonować. Także dlatego, że w cywilizowanym świecie obowiązują żelazne reguły i standardy zachowań, nad Wisłą być może przez niektórych jeszcze nieprzyswojone. Kilka dni po odwołaniu spotkania Trójkąta Weimarskiego dosłownie w ostatniej chwili odwołano wizytę premiera Marcinkiewicza w Zagrzebiu, bo premier właśnie przestawał być premierem. Do takich sytuacji będzie też zapewne dochodzić także w przyszłości. Gdy coś takiego się stanie, nie warto pytać: „A co się stało?". Bo odpowiedź jest prosta. Dyspepsja. A że widząc to, co się w Polsce dzieje, na dyspepsję może zachorować spora część dużego narodu, to już inna sprawa. NOC TECZEK Najbardziej dramatyczna noc w Sejmie III RE To wtedy/ w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 r., odwołano rząd Jana Olszewskiego. Czwartego czerwca rano do sejmu trafiły listy nazwisk osób, które według MSW były agentami UB i SB-Rzecznik MSW mniej więcej w tym samym czasie tłumaczył, że listy to wyłącznie archiwalne zasoby ministerstwa, a nie listy agentów. Tajne w założeniu listy oczyW1' 136 ' • szybko stały się wszystkim znane, a osoby, których 7vviska się na nich znalazły, oczywiście uznawano za tów. Na liście znaleźli się między innymi Grażyna taniszewska i Wiesław Chrzanowski, którzy w najtrud-ieiszych czasach dali dowody odwagi, patriotyzmu i nie-irwestionowanego męstwa w walce z komunizmem i komunistycznymi agentami. Przedstawienie sejmowi listy domniemanych agentów było w gruncie rzeczy desperackim aktem obrony upadającego, niekompetentnego, mniejszościowego rządu, który nie potrafił zbudować sejmowej większości, potrafił za to skłócić się niemal ze wszystkimi. Było też próbą dostarczenia rządzącej wtedy ekipie alibi na wypadek utraty władzy - obalili nas, bo chcieli chronić agentów. Agenci w obronie agentów obalili rząd patriotów, taka miała być interpretacja tamtych zdarzeń. Jeszcze tego samego dnia tzw. mała koalicja - UD i KLD oraz prezydent - złożyła wnioski o odwołanie rządu. Obrońcy ekipy Olszewskiego stawali na głowie, by wszczętą w ten sposób procedurę opóźnić. I opóźniali. Do czasu. Wszystko wyglądało dość dramatycznie. Posłowie z listy, sprawiający wrażenie napiętnowanych. Zwolennicy rządu, czujący, że władza wymyka im się z rąk. Przeciwnicy rządu zdeterminowani, by kryzys zażegnać, a rząd obalić. Nie przebierano wtedy w słowach. Jacek Kuroń krzyczał, że szef MSW Antoni Macierewicz „postanowił zniszczyć państwo, bo jest widocznie chory". Poseł Kazimierz Switoń grzmiał z trybuny, że agentem jest sam prezydent Lech Wałęsa. W tym czasie premier udał się do elewizji. Tam sytuacja też była szalenie niepewna. Do stu-a' z którego sekundy po zakończeniu wystąpienia pre-lera miałem poprowadzić Wiadomości, nie chcieli mnie Puścić funkcjonariusze BOR-u. Wpuścili dopiero po Uzszej szamotaninie i wymianie ostrych zdań. Siedzia--m więc kilka metrów od premiera Olszewskiego, gdy 137 mówił narodowi. „Dawni współpracownicy komunisty^, nej policji politycznej mogą być zagrożeniem dla bezpie. czeństwa wolnej Polski. Naród powinien wiedzieć, że nieprzypadkowo właśnie w chwili, kiedy możemy oderwać się ostatecznie od komunistycznych powiązań, stawia się nagły wniosek o odwołanie rządu". Zaraz potem premier pojechał do sejmu i wystąpił jeszcze raz. „Oświadczam, że nie składam rezygnacji. Toczy się walka o to, czyja jest Polska. Stawką w tym głosowaniu nie jest odwołanie rządu ale obraz Polski, czyja ona ma być". Sejm głosował jednak nie nad obrazem, lecz nad rządem. Zdecydowaną większością głosów, 273 do 119, gabinet Olszewskiego odwołano. Premierowi udało się jednak stworzyć żywą w pewnych środowiskach legendę prawowitej władzy obalonej przez dziedziców agentury postkomunistycznej. W środowiskach tych nie pamiętano, że wielotygodniowe rozmowy koalicyjne nad poszerzeniem bazy politycznej rządu były farsą i pierwszym wydaniem chocholego tańca, który powtórzył się 14 lat później. Jan Olszewski, mimo prób, nigdy nie odbudował swej politycznej pozycji. Legenda jednak żyła i przez lata odwoływali się do niej prawicowi politycy, w tym bracia Kaczyńscy, którzy próbowali ratować rząd Olszewskiego, rozbudowując wspierającą go koalicję, ale nie byli w stanie tego zrobić wbrew premierowi. Noc teczek, niestety, na wiele lat skompromitowała niezbędną lustrację. Gdy ją przeprowadzono, było już na to o wiele lat za późno. Nieprzeprowadzenie jej to jeden z wielu grzechów młodego, nowego państwa. Największe zasługi w unicestwieniu lustracji mieli jej żarliwi zwolennicy, czego oczywiście nigdy nie przyjmą do wiadomości. Inna sprawa, że lustracyjny blamaż z 1992 roku był peW" nie nieunikniony, biorąc pod uwagę, kto się wtedy za lustrację wziął. A wziął się człowiek, który ma wybitne 138 dolności tylko w jednym kierunku. Potrafi pluć, lżyć i ob- ażać, także ludzi o zasługach - jak w przypadku byłych ministrów spraw zagranicznych, z których większość była według niego sowieckimi agentami - nieskończenie więk- szych niż jego własne. OJCIEC DYREKTOR Założyciel Radia Maryja, szef wpływowej grupy medialnej, najbardziej wpływowy ksiądz w Polsce, ulubieniec części katolików, wielokrotnie krytykowany przez część episkopatu, w tym prymasa, bardzo często wspierany przez członków tegoż episkopatu, kreator pewnego nurtu w mediach, w którym mieszczą się tylko myślący tak jak on, a nie mieszczą się wszyscy inni, reprezentujący „media polskojęzyczne". Jan Rokita, krytykując Radio Maryja, przeciwstawił Kościołowi radiomaryjnemu Kościół łagiewnicki. Ale paradoksalnie decyzja o założeniu Radia Maryja zapadła w lutym 1990 roku właśnie w Łagiewnikach. Pierwsze audycje nadano w listopadzie 1991 roku, oficjalnie Radio Maryja wystartowało 8 grudnia 1991. Na pytanie, ile zainwestowano w założenie rozgłośni, ojciec dyrektor odpowiedział w tamtym czasie: „Ach, tylko Maryja z Jezusem to najlepiej wiedzą". Kadio Maryja dla milionów słuchaczy jest w istocie 'katolickim głosem" w ich domu. Mogą się modlić z ra- em i dzięki radiu. Ale katolickiemu głosowi towarzyszy głos polityczny, z którym od kilkunastu lat problem ma sam Kościół. W 1995 roku Komisja Episkopatu do 139 spraw Środków Społecznego Przekazu stwierdziła, że R dio Maryja stało się „narzędziem rozpowszechniania ni prawdy", bo rozpowszechnia nieprawdziwe inforrnaci i obraża, nie dając pomówionym prawa do odpowiedzi Rok później prymas Polski powołał zespół trzech bisku pów, którzy mieli nad radiem „sprawować opiekę". Ojciec Rydzyk nie stawiał się jednak na spotkania z biskupami W 1997 roku prymas znowu ostro skrytykował ojca Ry. dzyka i jego radio, pisząc do niego, że „gdzie idzie o dobro, zasada «kto nie jest z nami, jest przeciwko nam» nie jest ewangeliczna". Prymas zarzucał też Tadeuszowi Rydzykowi pychę. W 2002 roku arcybiskup Tadeusz Gocłow-ski stwierdził, że „Radio Maryja weszło na płaszczyznę czysto polityczną, obierając kierunek skrajnej prawicy. To radio całkowicie się sprzeniewierzyło temu, czemu miało służyć". Miesiąc później prymas Glemp otwarcie przyznał się do bezradności, mówiąc, że episkopat nie ma wpływu na rozgłośnię, która działa jako radiostacja katolicka. Trzy lata później, w grudniu 2005 roku, kardynał Glemp powiedział już otwarcie to, co wielu poza Kościołem mówiło głośno od lat: „Jeżeli Radio Maryja ma być katolickie, to powinno kształtować jedność Kościoła, a tymczasem jego działalność prowadzi do rozbicia". Długa jest lista ludzi, na których Radio Maryja zorganizowało nagonkę. Są w tej grupie niewierzący i gorliwi katolicy. Niekoniecznie wrogowie ojca i radia. Czasem wystarczy, by robili po prostu coś, co nie jest zgodne z interesami i celami toruńskiej rozgłośni. W1995 roku, w czasie kampanii prezydenckiej, ojciec Rydzyk obwinił kandydata Unii Wolności Jacka Kuronia o zbrodnie stalinizmu, łącznie z (sic!) Katyniem i wywózkami na Sybir. Zasugerował też, że lata spędzone przez Kuronia w więzieniu były elementem politycznej gry. O innym kandydacie, Hannie Gronkiewicz-Waltz, wyrażano się w radiu per „ta pani, 140 antenie słuchacze przekonywali, że nie można na »osować, bo jest Żydówką i masonką. W 2001 roku Radiu Maryja mówiono, że Jan Nowak-Jeziorański . waj wysokie stanowisko w administracji hitlerow-i/pi w Polsce. Dostawało się też w Radiu Maryja księdzu •'schnerowi i Czesławowi Miłoszowi, a Lecha Wałęsę aZywano na falach rozgłośni agentem SB. W Radiu Maryja przez długie lata obecne były, a nawet bardzo obecne, watki antysemickie. Sam ojciec Rydzyk twierdził na przykład, że za chwilę przyjedzie do Polski 500 tysięcy Żydów. Radio propagowało też tolerancję. W 1996 roku, w czasie wieczornej audycji padła propozycja, by posłom, którzy głosowali za złagodzeniem ustawy antyaborcyjnej, „ogolić głowy jak prostytutkom zadającym się z Niemcami". Ale ojciec Tadeusz Rydzyk nie tylko nauczał. Prowadził też biznes. W 1996 roku urząd celny poinformował Prokuraturę Rejonową w Toruniu o sprowadzeniu przez Radio Maryja z Niemiec bez cła i podatku dwóch mercedesów jako podarowanych rozgłośni „przedmiotów kultu", a więc towarów zwolnionych z opłat na mocy ustawy o stosunku państwa i Kościoła. Celnicy napisali prokuratorom, że „akty darowizny okazały się fałszywe". Rok później, w 1997 roku, ojciec dyrektor zaczął zbierać pieniądze na ratowanie stoczni gdańskiej. Ani złotówki z tych pieniędzy stocznia nigdy nie dostała. Ojciec Rydzyk zajmuje się polityką i czasem odnosi w niej wielkie sukcesy. Zmienia sojusze, stawiając raz na jednych, raz na innych polityków. W 1995 roku popierał w wyborach Lecha Wałęsę, którego parę lat później odsądzano w Radiu Maryja od czci i wiary. Przez jakiś czas popierał Ligę Polskich Rodzin, by potem nazwać Romana Giertycha osiłkiem. Częściowo wybaczył Giertychowi, gdy en wrócił na łono rozgłośni toruńskiej i publicznie powie-2lat że ojciec dyrektor to jeden z największych Polaków. 141 Potrafił też wybaczyć Jarosławowi Kaczyńskiemu, choć t zarzucił mu, że reprezentuje prorosyjską orientację j _. przez przypadek Radio Maryja ma nadajniki na Uralu. Teri nym z głównych rozgrywających polskiej polityki zosta} o' ciec Rydzyk jesienią 2005 roku, gdy stanął w kampanii vw borczej po stronie PiS-u i Lecha Kaczyńskiego. Politycy PiS-u niemal dyżurowali w Radiu Maryja. Jak nie Zbignjevv Wassermann, to Zbigniew Ziobro, jak nie Jacek Kurski, to Tadeusz Cymański, jak nie Kazimierz Marcinkiewicz, to Michał Kamiński, jak nie Jarosław Kaczyński, to Mariusz Kamiński. „My się tam czuliśmy jak w wolnym kraju", mówił potem koordynator służb specjalnych Zbigniew Wassermann. Radio Maryja zostało tubą PiS-u, a celem rozgłośni stało się zatopienie Platformy Obywatelskiej. I Platforma wybory parlamentarne oraz prezydenckie przegrała, za co na oczach całej Polski Jarosław Kaczyński dziękował Radiu Maryja i ojcu dyrektorowi. To dzięki ojcu Rydzykowi PiS, Samoobrona i LPR podpisały pakt stabilizacyjny. 29 stycznia 2006 roku, gdy cała Polska żyła tragedią w Katowicach, gdzie zawaliła się hala targowa, ojciec Rydzyk rozmawiał na antenie radia o polityce ze Zbigniewem Ziobrą i Mariuszem Kamińskim, oświadczając, że byłoby dobrze, gdyby PO się rozsypała. Kilka dni później, w dniu podpisania paktu stabilizacyjnego, arcybiskup Tadeusz Gocłowski zaapelował do polityków, by nie chodzili do Radia Maryja, które „ma służyć ewangelizacji, a nie określonym grupom politycznym". Odpowiedź dostał arcybiskup już kilka godzin później, gdy Jarosław Kaczyński, Andrzej Lepper i Roman Giertych wystąpili w Telewizji Trwam i w Radiu Maryja, świadkującym podpisaniu paktu stabilizacyjnego. Czegoś takiego po 1989 roku nigdy nie było. Ojciec dyrektor miał prawo triumfować. Z problemem ojca Rydzyka nie może sobie poradzić, zakładając oczywiście, że chce, Kościół. W którymś momencie problem radia 142 turalny sposób jednak się zmniejszył. Bo Radio Mary-hvlo potrzebne liderowi PiS-u, gdy partia ta nie opala jeszcze publicznych mediów. Teraz opanowała je oelnie, więc radio z Torunia nie jest już rządzącym nie-hedne. Dzięki temu przedstawiciele władzy nie będą mu-eli kursować między Warszawą a Toruniem. Będzie można dzięki temu oszczędzić na benzynie, a to ważny krok w stronę realizacji programu „tanie państwo". OLIGARCHOWIE 0 polskich oligarchach zaczęło się mówić za rządów Leszka Millera, bo ten, teoretycznie lewicowy, premier kochał towarzystwo najbogatszych Polaków. Bywał z nimi, bywał u nich, nie dawał się prosić, dawał się zaprosić. Finansowo polscy oligarchowie odstają oczywiście od oligarchów rosyjskich, ale nie o stan konta tu chodzi (powyżej miliarda dolarów różnice nie są aż tak istotne), lecz o mechanizm zdobywania pieniędzy i wpływów. A ten jest, jeśli nie taki sam, to bardzo podobny. Zajrzyjmy jednak najpierw do słownika i do podręcznika historii. Oligarchia to rządy sprawowane przez małą grupę arystokracji rodowej albo majątkowej. Źródłem słabości demokracji szlacheckiej w okresie przedrozbiorowym była oligarchia kilkudziesięciu rodzin magnackich, które miały wielki 1 negatywny wpływ na stan Rzeczypospolitej. Już wiemy, czym jest oligarchia i dlaczego można się jej bać. Typowy oligarcha dorabia się wielkich pieniędzy na interesach z państwem albo dzięki decyzjom państwa, jego urzędników i jego instytucji. Jedna decyzja, jedna 143 koncesja może być warta setki milionów dolarów, \qa informacja pozwala zarabiać krocie. Biznesmen, który * koneksje z władzą, dzięki władzy zarabia ogromne n' niądze. Staje się wtedy oligarchą. Gdy już jest oligarck * często dyktuje dycyzje władzy, bo władza potrzebuje niędzy - na dom albo na kampanię wyborczą. OIigarch traktuje wtedy często polityka albo urzędnika jak chłoń ca na posyłki. Sprawny oligarcha stara się być zabezpie. czony ze wszystkich stron, zabiega więc o poparcie różnych polityków z różnych partii. Gdy oligarcha ma już setki milionów, nie musi nawet walczyć o korzystną dla siebie decyzję (ale walczy). Czasem wystarczy mu neutralność państwa wobec niego. Oczywiście w przypadku biznesu najważniejsza jest zasada pierwszeństwa. Kto zaczął robić w Polsce wielkie interesy pod koniec lat 80., miał o wiele większą szansę na wielkie pieniądze, niż ktoś, kto zaczynał parę lat później. Kto zaczynał pod koniec lat 80.? Ten, komu zacząć pozwolono. Komu pozwolono? Tu mądrość ludowa głosi, że najprzychylniej patrzono na ludzi związanych ze służbami specjalnymi. Tak w każdym razie twierdzi Jarosław Kaczyński. Lider PiS-u rozszerza zresztą pojemność pojęcia „oligarchia". Dla niego częścią oligarchii jest na przykład „Gazeta Wyborcza", bo sprzeciwia się lustracji i dekomunizacji, czym podtrzymuje stary układ. Jak mówi szef PiS-u, „Gazeta" dała się do budującej się oligarchii dokooptować. Oczywiście, pozycja oligarchy bardzo uzależnionego od decyzji państwa i głównie z państwem robiącego interesy bywa krucha. Stąd tak łatwo było odciąć od wielu transakcji i od wpływów Jana Kulczyka. Przykład Orlenu i Kulczyka pokazuje, że wiele ryzykuje oligarcha, który stawia otwarcie na jedną ekipę i ostentacyjnie demonstruje swe wpływy-Ryzykuje tym samym niechęć mediów i rewanż za poli' tycznym zakrętem. Na razie nie udowodniono, by ludzie 144 a i Kwaśniewskiego albo oni sami robili z oligarcha-• kjekolwiek brudne interesy. Ewidentnie jednak obaj a blisko wielkich pieniędzy i ich właścicieli. Jan Kul-k ustalający z prezydentem i premierem skład Rady dzorczej Orlenu to jednak o jeden most za daleko. Nie t dobrze, gdy naród ma powody do szyderstw i kpin stylu „Ulubiona biżuteria pani prezydentowej Kwaś-iewskiej? Kulczyki". Za politycznym zakrętem była władza PiS-u, który już w kampanii wyborczej umieścił Jana Kulczyka w swych reklamówkach jako symbol zła. PiS oligarchów zresztą nie lubi. Budujący Centralne Biuro Antykorupcyjne Mariusz Kamiński jeszcze urzędu nie stworzył, a już ostrzegał panów Gudzowatego, Kulczka i Krauzego przed zatrudnianiem w swych firmach byłych polityków, którzy w praktyce pełnią rolę lobbystów. Sygnał moralnie dwuznaczny, ale politycznie jednoznaczny. Panowie, uważajcie! Czy oligarchowie rządzą Polską? Nie. Ale gdyby miniona SLD-owsko-Kwaśniewska epoka polityczna jeszcze trochę potrwała, ich wpływy, i tak wielkie, byłyby dla państwa absolutnie niebezpieczne. Teraz pytanie, czy nowa władza, słusznie te wpływy ograniczając, nie wyleje dziecka z kąpielą? Czy zapomni, że - oligarchowie czy nie - lepszy polski kapitał niż obcy, każde płacone przez polskie firmy podatki są dobre, a miejsc pracy w Polsce nigdy za dużo? OPOZYCJA - TWARDA, KONSTRUKTYWNA upozycja polega na przeciwstawianiu się poczynaniom rz4du i na uniemożliwianiu rządowi realizacji jego pla- 145 nów. Generalnie, bo czasem opozycja władzę wspi przez co nie przestaje być opozycją, ale przestaje h -' opozycją twardą, a staje się, w każdym razie na jav! czas, opozycją konstruktywną. W Polsce, poza opozyr/ twardą i konstruktywną, a w czasach PRL-u także on zycją demokratyczną, występowała też opozycja zwiaz kowa. Ta zwykle była twarda, a rzadko konstruktyw. na. W 1993 roku to solidarnościowa, antykomunistyczna opozycja doprowadziła do upadku rządu tworzonego przez partie solidarnościowe i w praktyce podała władzę na tacy postkomunistom. Czasem opozycja związkowa nie była ani twarda, ani konstruktywna, na przykład wtedy, gdy związkowcy z Solidarności byli w opozycji do rządu Akcji Wyborczej „Solidarność", którym kręcił lider Solidarności. Opozycja konstruktywna dobrze sprawdza się w dojrzałych demokracjach. Tam zawsze jest miejsce na kompromis i ustępstwa - nie jest przecież tak, że rządzący nigdy nie mają racji, a opozycja zawsze ją ma albo odwrotnie. Dlatego opozycja popiera propozycje władzy, które wydają się jej sensowne. W demokracjach mniej dojrzałych albo niedojrzałych o wiele lepsze efekty dla partii opozycyjnych przynosi opozycja twarda, a najlepiej totalna. Polega ona na totalnej demagogii, wszechogarniającym populizmie, odsądzaniu rządzących od czci i wiary, dyskredytowaniu wszystkich, którzy mają inne zdanie, oskarżaniu rządzących o głupotę, zaprzaństwo i popełnianie zdrady narodowej. Za taką opozy-cyjność zwykle czeka na takich opozycjonistów premia. Taką opozycją było na przykład SLD wobec partii solidarnościowych albo PiS wobec SLD. Znała ta reguła wyjątki, na przykład PiS poparł interwencję w Iraku, ale generalnie wszystko, co zrobiło SLD było złe, bo zrobiło to SLD. Gdy Marek Belka zgodził się więc na to, by w latach 146 „ 2013 Polska dostała z Unii „tylko" 62 miliardy euro, uznał to za zdradę polskich interesów. Gdy jakiś czas ' niej Kazimierz Marcinkiewicz wywalczył dla Polski to rniliardów' okazało się, że to już nie „tylko", ale „aż", rząd nie zdradził interesów narodowych, lecz odniósł wielki sukces. VV stosunkach między władzą a opozycją dominuje w p0isce mentalność Kalego. Kali ukraść krowę to dobrze, jCalemu ukradną to źle. Jakieś działanie czy decyzje są złe, jeśli działają albo decydują oni, i są dobre, jeśli działamy albo decydujemy my. Kali jest ponadpartyjny i wszech-partyjny. Ktoś powiedział, że silny rząd sprawuje władzę, a silna opozycja sprawuje władzę nad słabym rządem. Można do tego dopisać kilka innych reguł. Słaba władza, np. AWS-u, zwykle ma do czynienia z totalną opozycją (SLD). Totalna władza (PiS) zwykle zderza się z opozycją bezsilną. Opozycja często przechodzi u nas z fazy opozycji miękkiej do twardej. Jest to w ogromnym stopniu funkcją siły władzy. Władza traci popularność i słabnie, siłę i popularność zyskuje opozycja. Tak jest wszędzie na świecie. U nas ten proces jest o tyle skrajny, że władza ma tendencję do zanikania, a opozycja z bezsilnej zamienia się we wszechwładną. Była opozycja często pozostaje u nas opozycją nawet po przejęciu władzy. Jest opozycją do byłej władzy, a teraz opozycji. SLD po przejęciu władzy przez dłuższy czas zajmowało się nie rządzeniem, ale rozliczaniem AWS-u. PiS w ogóle uznał rządzenie za nudne i skoncentrował się na rozliczeniach oraz ruchach kadrowych. I słusznie - jak powiedział klasyk -0 wszystkim decydują kadry. 147 OSZOŁOMY Tak na początku lat 90. zaczęto nazywać najbardziej ra-dykalnych i zacietrzewionych polityków prawicy. Oszołom zrobił karierę, choć nie ma jego słownikowej definicji W potocznym rozumieniu to ktoś, kto jest nie całkiem zrównoważony psychicznie, ktoś, kto ma lekką albo ciężką manię prześladowczą, ktoś, kto ma spiskową teorię dziejów i współczesności, kto ma usta wypełnione wielkimi słowami, a czyny jego często małe. Oszołom to oczywiście ktoś, kogo nazywający kogoś oszołomem nie lubi. Oszołom to dużo gorzej niż szalony. Bo szalony to pełen fantazji, oryginalny, ktoś z wyobraźnią i polotem, oszołom natomiast to ktoś z obłędem w oczach, nosiciel jedynej prawdy, która nie może się przebić w wyniku wielkiego sprzysięże-nia sił zła. Kogoś szalonego lubimy, oszołomem gardzimy. Oczywiście współczynnik oszołomstwa u różnych polityków był rozmaity. Zdarzali się oszołomi jak Antoni Macierewicz, którzy wszędzie widzieli wrogów, nigdzie nie zagrzali miejsca, każdą strukturę rozwalili, każdych zwolenników odstręczyli, każdych aliantów zniechęcili. Byli jednak także politycy z poglądami bardziej radykalnymi niż średnia, niemieszczącymi się w akceptowanym przez polityczną poprawność głównym nurcie, których nazywano oszołomami, by wzbudzić do nich pogardę i wypchnąć ich na margines życia publicznego. W 1993 roku agencja badania rynku SMG/KRC dała swym respondentom listę 78 najbardziej znanych polityków i poprosiła ich o wskazanie tych, którzy są - ich zdaniem - oszołomami-Wygrał Jarosław Kaczyński przed Lechem Kaczyńskim, a na piątym miejscu znalazł się Stefan Niesiołowski. J3^ widać, politycy postrzegani przez ludzi jako zbliżone do siebie oszołomy mogą po latach znaleźć się na dwóch bie- 148 nach życia politycznego. Mogą się też nawzajem trak-waó i traktują, jako ewidentne oszołomy, choć kiedyś lidarnie przeciw nazywaniu ich oszołomami protestowali P° latacn okazuje się często, że ludzie nazywani szołomami w jakichś sprawach mieli rację. Oni sami uważają zresztą zwykle, że mieli rację we wszystkim. „To my proponowaliśmy rozbicie starego układu i budowę nowego państwa. Więc niech się dzisiaj wstydzą ci, którzy do takiej Polski doprowadzili, a nie ci, którzy teraz w bólach próbują to zmienić" - mówił jesienią 2005 roku Jarosław Kaczyński. Niektórzy zresztą nazywanym oszołomami przyznają rację, choć nie przestają ich uważać za oszołomów. Oszołomstwo bowiem to nie tylko efekt negatywnej kwalifikacji ze strony politycznego wroga. Oszołomstwo to pewien stan ducha, który objawia się obłędem w oczach, absolutnym brakiem zaufania do wszystkich, wymaganiem stuprocentowej lojalności jako warunku jakiejkolwiek akceptacji. Swój albo wróg, kto nie z nami, ten przeciw nam, kto ma wątpliwości, nie nasz. Oszołom może mieć rację, ale prawie nigdy nie jest lubiany. I prawdę mówiąc, nie bardzo mu to przeszkadza, bo on przecież miał rację, ma rację i zawsze będzie ją mieć, a racja i prawda nie potrzebują przyjaciół. Jak powiedział pewien amerykański polityk, wcale nie oszołom (fakt, że powiedział to w trochę innym kontekście): „Człowiek + prawda = większość". A oszołom + racja + większość? Czas po ostatnich wyborach parlamentarnych pokazał, jak niesprawiedliwe były epitety sprzed lat i nazywanie mądrych ludzi oszołomami. Okazało się, że są oni odpowiedzialni, że nie generują konfliktów, że są spokojni, że ^czego nie burzą, że Polacy czują się dzięki nim komfor-Owo, że uspokojona jest też opinia międzynarodowa. I to est wielki sukces - przełamano jakże niesprawiedliwe stereotypy. 149 PAKT STABILIZACYJNY Genialny pomysł polityczny PiS-u na zdobycie za darmo sejmowej większości bez zaoferowania prawie-koalicjan-tom czegokolwiek poza prawem do politycznego dogorywania zamiast szybkiej i gwałtownej śmierci. Pakt nazwano kaczką z przystawkami. Przystawką na zimno była Samoobrona. Na gorąco LPR. Nie wszyscy w PiS-ie byli za paktem. Wielu się bało, że w najlepszym razie jest to recepta na polityczny dryf, a więc na stabilizacyjny pat, w najgorszym zaś na permanentny chaos. Alternatywą były jednak albo przyśpieszone wybory, a więc ryzyko utraty tak długo pożądanej i tak łakomie konsumowanej władzy, albo stworzenie realnej koalicji, czyli konieczność podzielenia się władzą. Zwyciężyli, przynajmniej w tamtym momencie, zwolennicy władzy niepodzielnej. Charakterystyczne dla paktu stabilizacyjnego jest to, że całkowicie zdestabilizował sytuację polityczną. Zamiast spokoju nastał bałagan. Zamiast nowych wyborów mieliśmy nieustanne straszenie nowymi wyborami. Przystawki się miotały, ale łańcuch pokarmowy został jasno określony. Kolejność dziobania, a dokładniej zadziobywania, też. Pakt stabilizacyjny przejdzie do historii jako pierwszy dokument podpisywany dwukrotnie. A także jako ilustracja prymatu mediów patriotycznych, prawdziwie polskich, narodowych, autentycznych, prawdziwych, wolnych, czyli Telewizji Trwam, Radia Maryja i „Naszego Dziennika", nad całą resztą, czyli nad łże-mediami. Drugiego lutego główni stabilizanci, czyli Jarosław Kaczyński, Andrzej Lepper i Roman Giertych (od pierwszych liter imion - RAJ), podpisali go bowiem w sali, w które) obecni byli tylko przedstawiciele medialnego imperium ojca Rydzyka. Całej reszcie zafundowano podpisywanie 150 mer 2. Ponieważ media nie-Rydzykowe słusznie uzna-to za despekt, stabilizanci wyjaśnili, że za pierwszym 7em oni tylko pakt parafowali. Dziwnym trafem za • wszym razem nie było jednak żadnego parafowania, \ wającego zawsze dłużej od podpisywania. Przystawki Samoobrony i LPR-u już dziesięć dni po podpisaniu paktu postawiły jednak istnienie paktu pod znakiem zapytania, dopuszczając w radiowej audycji możliwość poparcia podatkowych pomysłów Platformy Obywatelskiej. W istocie byłoby to złamaniem paktu, bo stabilizanci, dla podkreślenia swej politycznej siły i suwerenności, zgodzili się nie popierać żadnych propozycji zgłoszonych przez opozycję. W odpowiedzi na tę prowokację PiS za-szantażował przystawki możliwością przeprowadzenia nowych wyborów. Stabilizanci Giertych i Lepper tak się przestraszyli, że zadeklarowali, iż zrobią wszystko, byle tylko pakt trwał. Cały naród zamarł w oczekiwaniu na werdykt prezydenta Kaczyńskiego, który flirtował z myślą o rozwiązaniu parlamentu. Przystawki zgodziły się jednak na aneks 4a do paktu, przewidujący, że nie będą zgłaszały bez uzgodnienia żadnych poprawek do ustaw, czyli że bez zgody PiS-u nie będą oddychały. 13 lutego, o 21.15, gdy w programie II TVP zakończył się już kolejny odcinek kochanego przez naród serialu M jak Miłość, pan prezydent ogłosił, że nic nie zrobi. Aż na tydzień zapewniło to paktowi stabilizacyjnemu stabilizację. Tydzień później przewodniczący Lepper zagroził końcem paktu, bo rząd nie chciał zlikwidować akcyzy na paliwo rolnicze. Prezes Kaczyński zagroził wyborami i pakt ustabili-z°wano. Tydzień później stabilizanci zagrozili końcem układu, bo prezes nie chciał się z nimi spotkać. Prezes za-S oził wyborami i pakt ustabilizowano. Tydzień później ° o coś tam się obraził i prezes zagroził wyborami -Pakt ustabilizowano. 151 Jeszcze nigdy żadna partia polityczna nie wzię}a but teoretycznych koalicjantów tak, jak PiS wziął s moobronę i LPR. Powszechnie uznano to za zapowied-połknięcia przystawek przez danie główne. Po drodz doszło jednak do dość zaskakującego procesu. Oto n drodze do likwidacji Samoobrony i LPR-u PiS zaczął sie do tych partii upodabniać. To nie Lepper i Giertych, ale Kaczyński i jego ludzie zaczęli teraz mówić językiem Leppera i Giertycha. Wstrętny Balcerowicz, łże-elity, wrogi układ, pogrobowcy KPP, kłamcy - taki oto język politycznego dyskursu zaproponowano Polakom. Doszło nawet do tego, że Andrzej Lepper i Roman Giertych czasem poskramiali populistyczne i antyelitarne zapędy PiS-u, broniąc na przykład przed moralnymi rewolucjonistami atakowane przez nich wolne media. Pakt stabilizacyjny zakładający przyjęcie przez sejm stu pięćdziesięciu ustaw nie rozwiązał w Polsce żadnego problemu. Rozwiązał wyłącznie problem PiS-u, który chciał, mając mniejszość, mieć większość. Ale też nie na długo. W połowie marca 2006 roku Jarosław Kaczyński ogłosił, że pakt nie działa i że sejm musi się samorozwiązać. Ponieważ wiadomo było, że żadnego samorozwiązania nie będzie, doszło do powstania koalicji. I okazało się, że tak długi okres narze-czeństwa nie był wcale potrzebny. Partnerzy naprawdę do siebie pasują. PARADA RÓWNOŚCI Próba jej zorganizowania pokazała, że mamy w Polsce do czynienia z paradą nierówności, że niektórzy urzęd- 152 państwowi nie mają zielonego pojęcia, na czym po-ia fundamentalne zasady demokracji; że przez wielu ;est rozpoznawana różnica między rządami prawa zadami partii, choćby prawa i sprawiedliwości; że eszcie, ponieważ od zawsze jesteśmy w Europie, a od edawna w Unii Europejskiej, są pewne rzeczy, które oCzach Europy i według standardów Unii kompromitują nas, czyniąc z Polski prowincjonalny skansen. Jedni mówią, że Wolter, inni, że Tomasz Jefferson pierwszy powiedział, iż choć nie zgadza się z czyimiś poglądami, zrobi wszystko, by ten ktoś mógł je wyrazić. Tak myślą ludzie, którzy chcą demokracji, czują demokrację i traktują ją jako coś nieskończenie większego niż tylko demokratyczne wybory, dzięki którym zdobywa się władzę. W krajach, gdzie te podstawowe idee zinternalizowane nie są, rządzący myślą inaczej: „Nie zgadzam się z tobą, nie podobasz mi się i dlatego zrobię wszystko, byś nie robił tego, co chcesz, nawet jeśli to coś wcale nie łamałoby prawa, bo od oceny tego, co jest złamaniem prawa, jesteśmy my, a my uznajemy, że złamaniem prawa jest to, co nam się nie podoba, bo prawo interpretujemy my, a jak się nie da zinterpretować tak, jak chcemy, to je zmienimy, nawet łamiąc procedury". Ciekawe, że na przykład w Warszawie w 2002 roku Parada Równości przeciw dyskryminacji homoseksualistów się odbyła. Było to jednak w zamierzchłych czasach, gdy władzy nie przejęli jeszcze ci, którym homoseksualiści się nie podobają, ci, którzy uważają, że korzystanie z praw obywatelskich może być obrazą moralności publicznej. W paradach równości w Berlinie, Paryżu czy Nowym 1 rku ładunek ekshibicjonizmu i wyuzdania w istocie \ *a^ ^uży» że pokazy te budzą estetyczny sprzeciw. 0mu nie przychodzi tam jednak do głowy, by odbie- 153 rac komuś prawo do uczestniczenia w takiej paradzj Nie przychodzi, bo nikt normalny nie rozważa po^ wienia ludzi ich praw. U nas filozofia części ludzi władz jest inna. Pederastów nie lubię, a ponieważ nie chcę jck oglądać, nie pozwolę się im pokazać. Prezydent Warsza wy Lech Kaczyński nie ukrywał więc nawet, że szukał jakiegoś kruczka prawnego, by paradę zdelegalizować A że szukał, to znalazł. Okazało się, że parady zakazano z powodu niedopełnienia warunków nałożonych przez ustawę o ruchu drogowym. W teorii prawa był to wynalazek niezwykły, bo oto okazało się, że ustawa o ruchu drogowym jest ważniejsza niż gwarantująca prawa obywatelskie konstytucja. Władze Warszawy twierdziły (to też kuriozum na skalę światową), że demonstracja nie może się odbyć, bo życie i mienie mieszkańców stolicy będzie zagrożone przez agresywnych kontrdemonstran-tów (kontrdemonstracji oczywiście nie zabroniono). Krótko mówiąc, idzie gej ulicą, a wszechpolak, jak to wszechpolak, rzuca w geja kamieniem. Jakby trafił w geja, to pół biedy, ale jakby trafił w normalnego obywatela, to już kłopot. Władza normalnych obywateli chroni, gejowi zakaże więc maszerować, by gej wszechpolaka nie denerwował, bo wiadomo, czym zdenerwowanie wszechpolaka pachnie. Na szczęście prosty rachunek 2 + 2 = 4 przeprowadził Trybunał Konstytucyjny, który w styczniu 2005 roku uznał, że zgromadzeń, w czasie których ludzie chcą wyrażać swe poglądy, nie wolno poddawać takim samym rygorom jak imprezy sportowe. Trybunał, by ten i ów, choćby i profesor prawa, nie miał wątpliwości, jasno wyłożył, że prawo do demonstracji to fundament demokracji. Trybunał Konstytucyjny ocalił więc demokrację i reputację Polski. Pytanie tylko, kto ocali będący fundamentem strasznego imposybilizmu Trybunał? 154 PARTIA OBROTOWA T k Tanina Paradowska jeszcze w pierwszej połowie lat 90. aZvvała PSL, partię zresztą równie obrotową jak ZSL, której się wywodził. To określenie dobrze ilustrowało ruchliwość i elastyczność partii włościan. Ruchy były raz w jeWo, raz w prawo, ale zawsze tam, gdzie była władza. A PSL był zawsze partią do kupienia. I moneta, za którą można ją było kupić, zawsze była ta sama - zgoda na zaspokajanie najbardziej nawet partykularnych interesów plus stanowiska. Obrotowość w swym wcześniejszym ZSL-owskim wcieleniu najlepiej i, nawiasem mówiąc, ku chwale ojczyzny PSL pokazał w 1989 roku, gdy zdradził słabującą PZPR dla Solidarności. Potem zdradził zresztą rząd Mazowieckiego, gdy premier nie zmienił stanowiska i dalej występował w imię interesów Polski, a nie ludowców. Cechą immanentną PSL-u był, jest i tak długo, jak będzie się on unosić na powierzchni, pewnie będzie jego wewnętrzna wieloistość. Może być partią lewicową, gdy władzę ma SLD, albo prawicową, gdy rządzi PiS. Może być rewindykacyjny, ale i fiskalnie odpowiedzialny. Może nawiązywać do PRL-owskich korzeni albo zachwycić się antykomunistyczną retoryką. Może być tym wszystkim, czym w danym momencie musi być, by stać bliżej władzy, u władzy albo - jak mówią złośliwi - przy żłobie. Tak jak oczywista była więc koalicja PSL-u z SLD, tak sa-tto nikogo nie zdziwiło, że PSL zechce się ulokować u boku partii Jarosława Kaczyńskiego. W końcu okazało się, ze PiS przytulił jednak Samoobronę i LPR, potwierdzając, ze to właśnie partia Jarosława Kaczyńskiego jest teraz najbardziej obrotową partią w Polsce. A powstanie koa-"cji udało się dzięki połączeniu, w czasach PRL-u zwa- 155 nemu w odniesieniu do sztuki: „narodowego w formi, z „socjalistycznym w treści". PARYTETY, MODUŁY, ALGORYTMY Dzięki tym pojęciom doktor nauk technicznych Marian Krzaklewski zlepił Akcję Wyborczą „Solidarność" i zapewnił jej - w każdym razie do czasu - pewną wewnętrzną równowagę. Równowaga okazała się, niestety, wstępem do nicości, a parytety, moduły i algorytmy były substytutem politycznego pomysłu na prawicę i na Polskę. Skąd się te wszystkie techniczne, matematyczne, technologiczne nowinki w polskim życiu politycznym wzięły? By to zrozumieć, należy zajrzeć do obronionej w 1987 roku pracy doktorskiej Mariana Krzaklewskiego pod ekscytującym tytułem Modelowanie przepływu gazu w szybie wielkiego pieca. Oto jej fragment: „Praca obejmuje swym zakresem przedstawienie stanu badań mechaniki ruchu gazów w warstwie kawałkowej dla strefy dwufazowej wielkiego pieca wraz z krytycznym omówieniem problemu; badania doświadczalne na modelu bezstożkowego urządzenia zasypowego rozkładu wsadu w gardzieli (...) Oryginalnym dorobkiem autora jest algorytm przepływu gazu w piecu i jego implementacja komputerowa". I wszystko jasne. Najważniejszy jest rozkład wsadu w gardzieli. Wszystkie kawałki AWS-u wrzucamy do pieca, stosujemy algorytm i w tym piecu wytapia się przyszłość prawicy. Algorytm Krzaklewskiego służył ustaleniu wpływu poszczególnych partii w Akcji. Parytety Krzaklewskiego określały procentowy udział poszczególnych partii we władzach AWS-U- 156 Huty Krzaklewskiego dały zaś odpowiedź na pytanie, • k między poszczególne partie AWS-u podzielić fotele na li obrad plenarnych. Co Krzaklewski wrzucił do swego mputera? „Około 10 kryteriów decydujących o sile da-¦ partii. Po pierwsze, liczbę członków, dalej liczbę polów, radnych, prezydentów miast, burmistrzów i wójtów, josy uzyskane w ostatnich wyborach, udziały w wydawnictwach, wpływy w mediach, dostęp do Internetu, dorobek programowy". Jakież to proste. Aż dziw, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Niestety, parytety, algorytmy i moduły nie rozwiązywały wszystkich problemów. Pomogły podzielić stanowiska w rządzie między AWS a Unię Wolności, ale sensownego programu już nie wygenerowały. Charyzmą premiera nie natchnęły. Powściągliwości w sterowaniu premierem Marianowi Krzaklewskiemu nie dały. Patologicznych skłonności z wielu członków i mia-nowańców AWS-u nie wyrugowały. Zasady TKM nie unicestwiły. Dwa lata po objęciu władzy przez rząd Buzka Wiesław Walendziak pytał na zjeździe Ruchu Młodej Polski: „czy prawica jest zdolna do normalnego rządzenia w Polsce (mamy kolejne jej wcielenie, a pytanie coraz bardziej aktualne - T.L.). Czy posiada «plan główny» i czy nie jest nim aby «walka o partyjny parytet uczestnictwa w dystrybuowaniu dóbr i wpływów w państwie»?". Rok później Wiesław Walendziak dał jednak dowód politycznej bezinteresowności i idealizmu. Poprowadził mianowicie prezydencką kampanię Mariana Krzaklewskiego. W całej Polsce na wyborców patrzył z billboardów przewodniczący Krzaklewski, a obok jego zdjęcia umieszczono hasło „Krzak - tak". Niestety, dla przewodniczącego <