Ludwika Kuczewska Biali niewolnicy Skład i druk dofinansowany przez: Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Warszawie oraz Komitet Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa przy Wojewodzie Krakowskim Za pomoc dziękujemy również Stowarzyszeniu Sybiraków Polskich w Victorii, Australia i Panu Marianowi Gurdakowi, Sybirakowi z Anglii TAK BYŁO... SYBIRACY Ludwika Kuczewska Biali niewolnicy Związek Sybiraków Oddział w Krakowie Kraków 2000 Opracowanie: Zespól Komisji Historycznej Związku Sybiraków Oddział w Krakowie Zespół redakcyjny: Aleksandra Szemioth, Stella Goldgart, Anna Gągotek, Małgorzata Kaplita, Anna Semkowicz, Helena Szczerbińska, Agnieszka Winiarska, Zofia Zemlak, Janusz Żuławski Na okładce: łagier - fotografia ze zbiorów Komisji Historycznej Redakcja techniczna: PHU„Teodor" - Aleksander, Katarzyna i Teodor Gąsiorowscy Skład i łamanie: рікт#$йдв£ Уі(іоо)"тд//т JłO&t Wydanie I Printed in Poland Copyright by Związek Sybiraków w Krakowie 2000 Copyright by Towarzystwo Sympatyków Historii Kraków 2000 ISBN - 83-912784-3-3 Druk i oprawa: Drukarnia GS fa. ШШсі Wstęp Losy Polaków na Syberii to temat rozległy, wielowątkowy i różnorodny. Ma on swą długą historię. Represyjne zesłania Polaków, buntujących się przeciwko rosyjskiemu zaborcy, władze carskie rozpoczęły już w XVIII wieku, podczas Konfederacji Radomskiej. Nasilające się ilościowo fale zesłań znaczyły kolejne zrywy wolnościowe naszego Narodu -Konfederacja Barska, Insurekcja Kościuszkowska, Powstania: Listopadowe i Styczniowe, rewolucyjne ruchy w latach 1905-1906 -zaludniły polskimi patriotami bezkresne przestrzenie azjatyckich obszarów Imperium Rosyjskiego. Ofiarami tych zsyłek byli głównie mężczyźni, uczestnicy walk zbrojnych lub działań konspiracyjnych. Carskie metody walki z politycznymi przeciwnikami zostały przejęte i „udoskonalone" przez komunistyczne władze na Kremlu, których decyzjami wywożono na Sybir już nie grupy więźniów, lecz tysięczne rzesze ludności cywilnej - kobiety, starców, dzieci. Dotyczyło to mniejszości narodowych w Związku Radzieckim, podejrzewanych o nieprzychylność dla nowej władzy. Jako jedni z pierwszych represjom byli poddani Polacy pozostali na przedrozbiorowych Kresach Rzeczpospolitej, których kilkaset tysięcy wywieziono w latach 1936-37 do Kazachstanu, gdzie dotychczas przebywają w zwartych grupach osadniczych. Po 17 września 1939 roku, kiedy to Armia Czerwona prze- 5 kroczyła granice Rzeczpospolitej Polskiej, na zagarniętych przez nią terenach rozpoczęła się eksterminacja ludności polskiej na niespotykaną dotychczas skalę. Zapoczątkowały ją aresztowania tysięcy osób cywilnych, głównie mężczyzn. Później nastąpiły masowe deportacje całych rodzin. Wywożono zarówno obywateli polskich zamieszkałych na tych terenach przed wybuchem II wojny światowej, jak też i wielkie grupy ludności przybyłej z Polski Centralnej - uciekinierów z terenów okupowanych przez Niemców. W czterech, głównych, akcjach deportacyjnych wywieziono łącznie około miliona osób cywilnych. Deportacje były niezwykle sprawnie zorganizowane i realizowane według wcześniej sporządzonych imiennych spisów opracowanych przez służby NKWD, przy współpracy miejscowych donosicieli. Masowe deportacje miały miejsce 10 lutego, 13 kwietnia, na przełomie czerwca i lipca 1940 roku oraz w maju i czerwcu 1941 roku. Pomiędzy tymi głównymi akcjami wywózek trwał nieprzerwanie proces deportacji mniejszych, kilkusetosobowych, grup (m.in. w maju 1940 r.) Dokładna liczba deportowanych jest trudna do ustalenia, wokół tego problemu trwają obecnie dyskusje historyków. Według polskich źródeł emigracyjnych w okresie od 17 września 1939 roku do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku, ze wschodnich terenów Polski ubyło co najmniej milion siedemset tysięcy obywateli polskich, wliczając w to około 250 tysięcy aresztowanych, 230 tysięcy żołnierzy wziętych do niewoli we wrześniu 1939 r. i podobną ilość obywateli polskich wcielonych przymusowo w latach 1940-1941 do Armii Czerwonej. Ilości te podaję za Julianem Siedleckim (J. Siedlecki „Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986" Londyn 1988, wyd. II). Kolejna fala represji, aresztowań i deportacji nastąpiła w latach 1944-1945, kiedy działania wojenne na froncie sowiecko-niemieckim przesunęły się na zachód. Armia Czerwona wkroczyła ponownie na tereny II Rzeczpospolitej, a wraz z nią służby i wojska NKWD. Aresztowania i zsyłki do łagrów dotyczyły w tym 6 czasie głównie żołnierzy Armii Krajowej. Niemal równocześnie wznowiono akcje deportacyjne ludności cywilnej z terenów Kresów Wschodnich. Dotychczas nie ustalono dokładnych ilości deportowanych. Niektóre źródła podają przybliżone dane wg. których w latach 1944-45 wywożono 2 do 2,5 tysiąca osób miesięcznie. W miarę przesuwania się frontu na zachód podążały za nim formacje NKWD. Kontynuowały one aresztowania żołnierzy AK również na terenach Polski centralnej i zachodniej. Proceder ten trwał do początku lat pięćdziesiątych. Aresztowani, po okrutnych śledztwach, trafiali do łagrów na terenie ZSRR, z wyrokami od 8 do 20 lat pozbawienia wolności. Informacje te, z konieczności skrótowe, dają przybliżone pojęcie o rozmiarach problemu. Nie byłyby one kompletne bez wspomnienia o zbrodni katyńskiej - mordu dokonanego na 15 tysiącach oficerów polskich, jeńcach wojennych z września 1939 roku, oraz 7 tysiącach cywilów, aresztowanych w tym samym czasie. Wyrokiem najwyższych władz sowieckich zostali oni straceni wiosną 1940 roku. Ta najbardziej spektakularna zbrodnia nie wyczerpuje jednak całości strat polskich - w łagrach, w miejscach deportacji i w transportach zginęły setki tysięcy obywateli polskich. Ci, którzy przeżyli, wydostawali się z ZSRR różnymi drogami: z Armią gen. W. Andersa w 1942 г., z I Armią Wojska Polskiego w 1943 г., w ramach akcji repatriacyjnej lat 1945-46 i po długiej przerwie w repatriacji 1955-1959- Nie wszyscy zdołali wrócić, tysiące pozostały tam i dotąd żyją bez szans na powrót do Ojczyzny. Do Kraju nie powróciły również tysiące osób, które uratowane przez Armię gen. W. Andersa, ze względów politycznych wybrały życie na emigracji w krajach Zachodu. Względy polityczne, a konkretnie działania reżimu uzależniającego Polskę powojenną od władz ZSRR, spowodowały również i to, że cały przedstawiony tu problem eksterminacji dokonywanej na obywatelach polskich przez władze sowieckie - był tematem zakazanym w Polsce Ludowej. 7 Prawda na ten temat może być wypowiadana publicznie dopiero od czasu wielkich przemian politycznych w 1989 roku. Do dziś jednak nikt z przedstawicieli władz Rosji nie wyraził wyrazów ubolewania, ani nie przeprosił Polski i Polaków, nie poprosił o przebaczenie za popełnione zbrodnie. Na fali przemian mógł powstać Związek Sybiraków, skupiający żyjących jeszcze świadków tych ponurych wydarzeń. Związek nawiązał do tradycji przedwojennej organizacji o tej samej nazwie, w której działali dawni, jeszcze carscy, zesłańcy syberyjscy. Jednym z głównych celów Związku jest dawanie świadectwa o przeżytych represjach, co winno przyczynić się do powstania wiarygodnych opracowań historycznych tego okresu i poszerzenia społecznej wiedzy na ten temat. Celowi temu służy działalność Komisji Historycznej Oddziału Związku Sybiraków w Krakowie, w miarę jej ograniczonych możliwości. W 1995 roku Komisja rozpoczęła skromną działalność wydawniczą, w oparciu o zgromadzone w jej Archiwum zbiory wspomnień i dokumentów. Zapoczątkowano dwie serie wydawnictw książkowych -wspomnieniową zatytułowaną „Tak było... Sybiracy" i dokumentacyjną p.t. „Materiały źródłowe do dziejów sybirackich". W obydwu wypadkach są to publikacje zaledwie przyczynkowe, mamy jednak nadzieję, że chociaż w małym stopniu posłużą prawdzie historycznej. Aleksandra Szemioth Przedruk tekstu zamieszczonego we wstępie do 2 tomu z serii „Tak było... Sybiracy"pt. „Dzeciństwo na Syberii"Kraków 1996. I Od redakcji Przytoczony we wstępie zarys historii zesłań na Syberię daje ogólne informacje o eksterminacji Polaków na Wschodzie, zwłaszcza od 17 września 1939 r. Należy pamiętać, że za datami wydarzeń i przybliżonymi ilościami represjonowanych kryją się dramaty setek tysięcy konkretnych ludzi, przeważnie bezimiennych ofiar komunistycznego totalitaryzmu. Tylko nieliczni spośród uratowanych opisali swoje syberyjskie losy i dopiero takie osobiste świadectwa pozwalają choć w części zrozumieć czym był ten czas nienawiści. Staraniem Komisji Historycznej Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków ukazały się w druku wspomnienia kilkunastu osób, opublikowane w całości lub jako wybrane fragmenty, w dotąd wydanych 5 tomikach z serii „TAK BYŁO... Sybiracy". Do rąk Czytelnika oddajemy obecnie 6 tom tej serii - wspomnienia nieżyjącej już Ludwiki Kuczewskiej. Nadany przez Autorkę tytuł - BIALI NIEWOLNICY - w pełni oddaje treść opisu długich lat udręki w łagrach i na zesłaniu. Z bardzo szczegółowej relacji wyłania się obraz całkowitego zniewolenia ludzi i ich katorżniczej pracy w ekstremalnych warunkach klimatycznych i bytowych. Polscy zesłańcy byli niewolnikami sowieckiego reżimu. Losy Ludwiki Kuczewskiej są szczególne. Aresztowana w grudniu 1939 r. na Wileńszczyźnie, była więziona przez pół roku w Wi-lejce, skąd z pięcioletnim wyrokiem trafiła do łagrów w rejonie 9 Karagandy. Zwolniona na mocy amnestii po układzie Sikorski -Majski, trafiła do Północnego Kazachstanu. Następnie dotarła na południe ZSRR, gdzie w Aszchabadzie pracowała w Polskim Domu Dziecka utworzonym przez Polską Ambasadę w Kujbyszewie. Po zerwaniu stosunków polsko-sowieckich została aresztowana i, za odmowę przyjęcia sowieckiego obywatelstwa, skazana ponownie na 2 lata łagru. Jej losy wyjątkowo obejmują niemal wszystkie formy prześladowań sowieckich stosowanych wobec Polaków. Ludwika Kuczewska przetrwała je z wielkim hartem ducha, wykazując niezwykłą dzielność. Nietypowym był także jej powrót do kraju - wydostała się z ZSRR na własną rękę. Wspomnienia Autorki drukujemy na podstawie rękopisu, którego ostateczna redakcja powstała przypuszczalnie w połowie lat osiemdziesiątych. Ingerencje redakcyjne ograniczono do niezbędnego minimum, a konieczne sprostowania faktograficzne oraz tłumaczenia tekstów obcojęzycznych i rusycyzmów zamieszczono w przypisach. Na dołączonej mapie ZSRR wytyczyliśmy długą drogę Ludwiki Kuczewskiej - z więzienia w Wilejce do obozów KARŁAGU koło Karagandy, inne trasy przebyte po rozległych obszarach azjatyckich oraz jej szlak powrotny do Kraju. Pragniemy zwrócić uwagę Czytelnika na zasadniczą treść tej mapy. Przedstawia ona kompendium wiedzy o ilości, nazwach i rozmieszczeniu łagrów, do których wywożono Polaków od jesieni 1939 r. Mapa jest pomniejszona kopią oryginalnej, zamieszczonej w opracowaniu Sławomira Kalbarczyka p.t. „ Wykaz łagrów SOWIECKICH - MIEJSC PRZYMUSOWEJ PRACY OBYWATELI POLSKICH W LATACH latach 1939-1943" część II. Wydawca: Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 1997 r. Autorowi tej cennej pracy, Panu dr Sławomirowi Kalbarczykowi, dziękujemy za wyrażenie zgody na ponowną publikację mapy w naszej książce. 10 Ludwika Kuczewska urodziła się 6 grudnia 1908 r. w Spytkowicach (powiat Sucha Beskidzka) w ubogiej rodzinie wiejskiej. Jej rodzice Stanisław i Rozalia z Brynkusów Kubińscy mieli dziewięcioro dzieci. Ludwika była siódmą w rodzeństwie. W wieku ośmiu lat została osierocona przez matkę. Szkołę powszechną ukończyła w Spytkowicach. Dzięki pomocy wychowawczyni szkolnej, Aleksandry Murzańskiej, mogła kontynuować naukę w gimnazjum, a następnie w Seminarium Nauczycielskim w Jordanowie. Przez 2 lata pracowała w prywatnej szkole powszechnej w Rabce, po czym wyjechała na Wileńszczyznę i była nauczycielka wiejskich szkół w Zaucholiu i Wytreskach. W styczniu 1935 r. wyszła zamąż za Stefana Kuczewskiego, porucznika rezerwy 13 Pułku Ułanów Wileńskich. 11 Kolejno przyszły na świat ich dwie córki - Maria Teresa w listopadzie 1935 r. i Laura Danuta w marcu 1937 r. Po zajęciu, we wrześniu 1939 г., Kresów przez wojska sowieckie, w grudniu 1939 r. została aresztowana przez NKWD i osadzona w więzieniu w Wilejce. Zaocznym wyrokiem skazano ją na 5 lat łagru, co zapoczątkowało wieloletni pobyt w różnych rejonach ZSRR, opisany w prezentowanych wspomnieniach. Jej męża Stefana Kuczewskiego aresztowano nieco później. Został on rozstrzelany latem 1941 r. w czasie ewakuacji więzienia w Wilejce przed wkraczającymi wojskami niemieckimi. Córki uratowała siostra męża. Ludwika Kuczewska zdołała wrócić do kraju w grudniu 1945 г., w Lublinie spotkała się z dziećmi. Zamieszkała na Orawie i tam pracowała w szkołach kolejno w Podszklu, w Piekielniku, w Jabłonce i w Odrowążu. Po przejściu na emeryturę w 1968 r. osiadła w rodzinnych Spytkowicach. Była członkiem Związku Sybiraków, Oddział w Krakowie. Zmarła 19 grudnia 1993 r. i została pochowana na cmentarzu parafialnym w Spytkowicach. 12 Od Wilejki do Karagandy i Sybiru Był czas wielkiego milczenia Teraz oddajcie każde przemilczane słowo - historii. Był czas niepamiętania rysów swoich najbliższych, jest czas pamiętania każdej twarzy niemej i żywej. Z art. Jana Kurczaba „Nie wolno zapominać" W ciemną mglistą noc, 30 marca 1939 г., do pogrążonego w gęstych mrokach ciemności i błogiego spokoju naszego samotnie stojącego na odludziu domu w Zagórzu, mocno zastukały w okno czyjeś ręce, a z ust padło tylko jedno piorunujące słowo -mobilizacja. Ta wieść, rzucona ustnie i nie mająca formy urzędowego alarmu, była dla nas gromem z jasnego nieba, który w błyskawicznym tempie postawił cały dom w stan ostrego pogotowia. Ta iście hiobowa wieść wśród nocnej ciszy nabierała i urastała do rozmiarów szczególnej grozy, paraliżując wszelką rozwagę, utożsamiając się z pojęciem, wroga w progach naszych domów, plądrującego miasta i wsie w łunie pożarów. Zakotłowało się w całym domu niczym w mrowisku, bo mobilizacja dotyczyła mojego męża Stefana, porucznika rezerwy 13 pułku Ułanów Wileńskich. Natychmiast przystąpiliśmy do zgromadzenia nieodzownego żołnierskiego ekwipunku zmobilizowanemu, z myślą o wszystkim, co będzie mu konieczne w wojennej zawierusze. Ja, siostra moja, brat męża, teść, mąż i służąca Hania, wszyscy krzątaliśmy się jak w ukropie. Mąż mimo zdenerwowania starał się być spokojny, opanowany, ale moje rozbiegane oczy, które w tej chwili szczególnie wnikliwie kontrolowały każdy szczegół, dostrzegały wyraźnie, co przeżywał wewnętrznie, nawet co mógł myśleć przed bliską rozłąką z całą rodziną. Jego oczy to długo z czułością zatrzymywały się na dzieciach śpiących beztrosko snem głębokim, to na mnie pogrążonej w krzątaninie, to znów na walizce szybko wypełniającej się bielizną i drobiazgami nie- 13 odzownymi w życiu codziennym, to na ostrogach co jak lustro lśniły w nikłym blasku lampy naftowej. Tak je wypolerowała służąca Hania, chociaż od paru lat z górą leżały gdzieś zarzucone jako balast. Dziś, wygrzebane z zapomnienia i wyczyszczone skrzętnie, błyszczały jakby chciały powiedzieć: istnieją momenty kiedy nawet rzeczy odrzucone, zaniedbane i zapomniane odzyskują znów swoją wartość, przydatność i znaczenie. Teść, który ze względu na słaby wzrok niewiele mógł pomóc w ogólnej krzątaninie, nerwowo przemierzał miarowym krokiem przestrzeń z maleńkiego pokoiku do kuchni, trzymając ręce zatopione głęboko w kieszeniach, aby przypadkiem nikt z nas nie dostrzegł ich nerwowego drżenia, i raz po raz zbliżał swoją twarz do budzika stojącego na stole, jakby chciał wstrzymać szybki, nieubłagany ruch wskazówek ku nieznanemu jutru. Już szary świt rysował się na wschodniej stronie nieba i lekki brzask zaczynał różowić widnokrąg, kiedy nasze przygotowania były ukończone. Mąż, ze stoickim spokojem na bladej twarzy, pożegnał nas, ściskając mocno każdego i szybko odjechał, aby nie widzieć naszych oczu pełnych wzruszenia i łez. Pojechał do RKU1 w Wilejce, gdzie miał otrzymać przydział do macierzystego pułku. Ja, w ciągu tych paru godzin krzątaniny w pośpiechu i zamieszaniu, nie myślałam o następstwach i okropnościach wojny, tym więcej że tereny Wileńszczyzny były daleko od granicy wroga, od terenów, na których może toczyć się wojna. Ale kiedy w domu nie stało osoby męża, tego jakby powiedzieć kręgosłupa i podpory rodziny, ogarnął mnie jakiś paniczny, okropny lęk przed nieznanym jutrem. Jutrem nienormalnego, zakłóconego wieloma trudnościami życia, sparaliżowanego rozdwojeniem moich sił na pracę zawodową i pracę w gospodarstwie domowym. Czy starczy mi sił, hartu ducha i silnej woli, by podołać wszystkiemu na jednym i drugim odcinku. Powiedziawszy szczerze - do tej pory ciężarem były mi wyłącznie obowiązki zawodowe, bo, wyznaję ' RKU - Rejonowa Komenda Uzupełnień, organ administracji wojskowej zajmujący się wcielaniem do służby wojskowej. 14 otwarcie, nie mogłam wrosnąć w środowisko, w którym obecnie pracowałam. Szkoła-rudera, położona blisko 3 km od mojego miejsca zamieszkania we wsi Wytreski, zimna, odpychająca już samym wyglądem zewnętrznym. Prócz tego z widokiem na cmentarz leżący nieopodal z jednej strony, a z drugiej na pola i jedyny bliżej położony budynek gospodarczy sąsiada. Stała ta szkoła tuż przy drodze wiejskiej, bez skrawka ziemi wokoło, gdzie można by założyć choć parę rabatek kwiatowych dla ozdoby. Wydeptana wokół budynku ścieżka, tu i ówdzie okraszona rosnącym srebrzystym piołunem, świadczyła niezbicie o tym, że w budynku tym koncentruje się naprawdę życie ludzkie. Nie było tu nawet skrawka podwórka do zabaw i gier dla dzieci. Wieś była skomasowana, rozrzucona na kolonie, a właściciel, któremu przypadła w udziale parcela z budynkiem, nie omieszkał doorać ziemi ile się tylko dało. Budynek miał być zlikwidowany, ale gmina specjalnym zarządzeniem uratowała go jako najodpowiedniejsze locum na szkołę. O ironio - to było raczej miejsce na skład opału, czy oborę, a nie na przybytek wiedzy. Nowy właściciel dokumentując swoje niezbite prawo do parceli - oprócz budynku - też pewnie żywił niechęć do tej rudery, która mu była całkiem nie na rękę, i doorał do ostatka ziemię. Mimo serdecznego przywiązania do dzieci w tej szkole, raził mnie wciąż ten budynek wyobcowany z ogólnego życia wsi, jakby wyrzucony za nawias, a równocześnie zaniedbany przez właściciela. Do mieszkańców też nie czułam specjalnego sentymentu, nie dlatego bynajmniej, że ogół stanowili Białorusini. Przyczyną był tu dystans, z jakim się odnosili do nauczyciela i spraw szkolnych, czego nie dostrzegałam na dwóch poprzednich placówkach. W poprzednich bowiem angażowała mnie praca społeczna z młodzieżą, z kobietami, które uczyłam uprawy warzyw i gotowania, a przez taką pracę wrastałam w środowisko głęboko, nie bez obopólnego zadowolenia. Z Wytreskami nie mogłam zadzierzgnąć tej więzi, więc prócz obowiązku i dzieci, nic mnie tu nie łączyło ze środowiskiem. Miałam jednakże i tu jedną jedyną rodzinę, którą pozyskałam dla siebie 15 bez reszty, byli to Mikołaj i Paraska Awrejcewicze. Domek ich, a raczej mizerna chatynka, była ostatnią jak wyrzutek za piaszczystym pagórkiem, z dala od reszty zamożniejszych kolonii, rozsiadłych na lepszych gruntach. Domek mieli mały, sklecony z nie-ciosanych bierwion, pokryty jak inne domostwa wsi słomą. Tuż przy nim takaż mizerna stodółka i obórka dla jedynej krówki, dwóch owieczek wełnistych, wiecznie brudnych i chudej, posiwiałej - może od starości - szkapy, ongiś myszakowatej. Zagrodę Mikołaja otaczał wokoło chruściany płotek. Były i przed oknami dwie małe grządki na rozsadę, odgrodzone również przed wścib-skimi kurami. Chętnie zachodziłam do Awrejcewiczów, chociaż rodzin o tym nazwisku było tu kilka. Paraska prała zawsze u mnie bieliznę, Mikołaj znów pomagał przy różnych pracach gospodarskich. Szczególnie pociągało mnie do tej chatki tkactwo Paraski. Tkactwo artystyczne, piękne. Wprawdzie w pierwszej izbie panował zaduch i smród, bo pod ławami za drabinkami mieściły się zimą kury, zaś pod wielkim ruskim piecem króliki, a pośrodku na klepisku brykały małe jagnięta. W drugiej zaś izbie mieściło się łóżko i ogromny warsztat tkacki, na którym Paraska tkała istne cuda, cudeńka; zwykłe płótno lniane, sukno, to pół-sukno, ręczniki w przeróżne wzory, obrusy, kapy na łóżko, bajecznie wzorzyste i kolorowe z farbowanej wełny, lnu i bawełny. Wzory, które zdobiły jej wytwory, były proste, ale pięknie i umiejętnie wkomponowane w tło, a robota wykonana starannie. Niemal każdą wolną chwilę od zajęć domowych poświęcała ta kobieta z pasją -tkactwu. Toteż wiele wyrobów z jej warsztatu miałam u siebie i cieszyłam się nimi ogromnie. Obok ich domu wiła się ścieżka, którą biegłam co dzień do szkoły, stąd też często kroki swoje kierowałam do tych dwojga oddanych i przychylnych mi ludzi, szczerych, bezpośrednich i mimo biedy ambitnych. Dnia 30 kwietnia 1939 r. w godzinach południowych jadąc do domu wstąpiłam do Awrejcewiczów. Chciałam prosić Mikołaja o pomoc przy sadzeniu ziemniaków. Dzień był słoneczny, upalny i bezwietrzny. Wiosna wcześnie rozpoczynała swoje panowanie, 16 t bo jeszcze nie okryły się listowiem brzozy, a już ptactwo przelotne powróciło i zaludniło lasy, gaje napełniając je śpiewem, gwarem, szczebiotem, słowem, orkiestrą najpiękniejszej muzyki. Nawet głos kukułki rozlegał się echem o tej wczesnej porze, radując serce każdego, kto umie wczuć się, a zarazem zrozumieć ten ptasi chór. Już opuszczałam domek Mikołaja, a ten wyszedł tuż za mną na podwórko, gdy od strony zachodniej nieba rozległ się niby głuchy werbel - grzmot. - Uoo! To źle! - rzekł półgębkiem Mikołaj. - Dlaczego? - zapytałam zdziwiona. - To ludzie będą grzmieć, kiedy burza i grzmot przyszedł na suchy las - odpowiedział Awrejcewicz. - Grzmot na suchy las to niedobry znak, pani. Odjechałam szybko w stronę domu, by przed burzą zdążyć zasadzić ziemniaki, pragnęłam bowiem posuwać naprzód wiosenne roboty w polu, a latem czekała mnie praca około wykańczania domu, zbudowanego w ubiegłym roku, przygotowanie terenu pod założenie sadu, uporządkowanie terenu po budowie wokół domu mieszkalnego i wiele innych gospodarskich robót, koniecznych i nieodzownych. Tym więcej rzucałam się w wir pracy, by nie myśleć o rzeczywistości wiszącej w powietrzu. Postanowiłam sobie pracować, pracować do upadku sił, a po pracy zapadać w głęboki sen i nie czuć, nie myśleć, co przynosiły groźne wieści i komunikaty radiowe na falach eteru. Ziemniaki posadziliśmy z wielką burzą, piorunami, zmoczeni do nitki. Wetknęliśmy prawie na upartego - jak to się mówi -do ziemi. A potem lało z przerwami przeszło tydzień - zamoczyło świeżo włożone w glebę sadzeniaki i siedziały w niej długo, za-klepane nie mogąc wybić się na powierzchnię. To było moje pierwsze doświadczenie gospodarskie i pozostało mi na całe życie -żadnej roboty z ziemniakami na mokro, poza gotowaniem w garnku. Po podwieczorku Mikołaj, przeczekawszy aż burza nieco się i, opowiadał nowinki o mobilizacji we wsi, o nastrojach i^fScfzie^j^żnych plotkach wiejskich w tej sytuacji, jaka obecnie "" FILIA ^ 13 17 'Krakom w Polsce istniała. To co słyszałam mocno mnie podekscytowało. Odtąd starałam się całą siłą woli tłumić w sobie lęk, który - jak dobrze wiedziałam - paraliżuje siły ludzkie, niweczy zapał do pracy, osłabia energię. Ten strach przecież można było w dzień odegnać wytężoną pracą, jakimkolwiek absorbującym zajęciem, nie dającym upartym myślom zbaczać w tym jednym kierunku. Ale noc? Noc, gdy sen mimo zmęczenia nie kleił ciężkich powiek, bezkarna samowola myśli i wyobraźni brała górę nad wszystkim, przedstawiając upiorne obrazy tuż za progiem domu, za oknem, czy drzwiami. A prognostyk Mikołaja niby cień wierny towarzyszył mi odtąd nieodłącznie, uparcie, zawsze i wszędzie. Burza na dobre ucichła gdzieś w połowie nocy, a nazajutrz, pierwszego maja, przyjechał mój mąż na trzydniowy urlop, pełen optymizmu i najlepszych myśli na przyszłość, wiary w zwycięstwo, a nawet rozwiązanie się tego wszystkiego i pomyślne załatwienie z Niemcami toczących się rokowań. A temat ewentualnej wojny nie schodził nam wszystkim z ust, jakby w nim zamykał się cały sens życia, bo przecież chodziło o nasz byt osobisty i narodowy. Mąż długo opowiadał wieczorem o bojowym nastroju w swoim pułku, o niecierpliwieniu się żołnierzy przymusem oczekiwania na starcie z wrogiem: - Byle nas tylko puścili, byle padł rozkaz, a w puch rozniesiemy Niemiaszków na szablach - mówił mąż z uniesieniem. - Nie trzeba nigdy synu przeceniać swoich sił przed bitwą, nie doceniając przeciwnika, mitygował go ojciec, znawca spraw życiowych, jako że przeżył już zmienne koleje I wojny światowej, wprawdzie nie w ogniu walk frontowych, lecz jako tłumacz komunikatów wojennych. - Prawda że stanie z bronią u nogi osłabia ducha żołnierskiego - ciągnął dalej ojciec, wcale nie entuzjazmując się bojowością pułku kawalerzystów, których zwykł był nazywać żartobliwie „koniarzami", lub „kobylarzami". Takie i inne tematycznie rozmowy uspokoiły nas i stworzyły w domu atmosferę chwilowego odprężenia, dodając bodźca do 18 pracy. Wszakże honor i zapał bojowy polskiego żołnierza mógł być dla nas dostateczną tarczą bezpieczeństwa i puklerzem obronnym, bo przecież niezbicie potwierdzały to fakty historyczne pełne chwały jak: Płowce, Grunwald, Wiedeń i inne. Po trzech dniach pobytu nasz ułan opuścił dom i kierat życia codziennego potoczył się dalej, bo każdy z domowników starał się wedle sił spełniać swój obowiązek. A wiosna była już w pełni, słoneczna, ciepła, gwarna od muzyki ptasiej i owadziej, pełna też czaru kwiatów i bujnej soczystej zieleni. Każdy dzień zda się był piękniejszy dla oka, bogatszy w przecudowne ranki i wieczory, a zboża na polach rosły jakby w największym pośpiechu. Niedługo też nadszedł od męża list, w którym opisywał swoją podróż do pułku. Listy przychodziły zresztą dość często, zawsze nie pozbawione humoru i dowcipu, troskliwe o całą rodzinę, zwłaszcza o dzieci, gospodarstwo i sprawy materialne związane z wykańczaniem domu. Wiosna w 1939 r. nastąpiła - jak już wspomniałam - wcześnie, niespodziewanie, bez forpoczty w postaci szarug tak znamiennych dla tej i jesiennej pory roku, i miała się ku końcowi. Ptactwo przelotne też o wiele za wcześnie ściągnęło z wyraju, jakby „ścigane niepojętą, instynktowną mocą". Jeszcze zagajniki i laski brzozowe nie ustroiły się w opałową zieleń liści, a już rozbrzmiewał głos kukułki i cała ta beztroska ptasia rzeczpospolita, gwarna, ruchliwa, śpiewna i gospodarna, pracowała co żywiej przy budowie lub naprawie gniazd, jakby w przeczuciu jakiejś klęski czy kataklizmu. Wieczorami znów zachłystywała się i zanosiła śpiewem, kwileniem, kląskaniem, pogwizdywaniem i wyciąganiem treli, piskiem prawdziwego jarmarku republiki ptasiej. A wszystko to była radość z odpoczynku po pracowitym dniu. Słowiki, które tu w liściastych zagajnikach miały swoje komysze, całymi nieomal ciepłymi nocami czerwcowymi kląskały i wywodziły melodie o przebogatej skali dźwięków, rzekłbyś czasem, że to ktoś śpiewa, i płacze i śmieje się zarazem. Niejednokrotnie specjalnie wieczorem biegłam na łąkę o kilka stai od domu i z roz- 19 koszą podsłuchiwałam te preludia skrzydlatych śpiewaków. Te koncerty ptasie naprawdę uspokajały mnie nerwowo. Czasem gdzieś krzyknął derkacz, zaszeleścił nad głową lot spłoszonego ptaka i znów śpiew i gwizd na przemian. Zbliżało się lato upalne i gorące, czas pomykał szybko, roślinność rosła bujnie, już zaczęły się sianokosy - pogoda przecudna wciąż sprzyjała. Niebawem przyjechali do nas Tadeuszowie Krajewscy, tj. siostra mego męża ze swoim małżonkiem. Toteż było nam jakoś raźniej i - rzekłbyś - bezpieczniej, w większej, rodzinnej gromadzie. Może poniekąd zapominało się o groźbie wojny, gdyby nie wyjąca od czasu do czasu nasza Śpiewka. Gdy tylko budziło mnie ze snu jej przeciągłe szczekanie i wycie, zawsze sen uciekał z powiek i jak spłoszony nie wracał do rana. Jakoś w końcu lipca przyjechał mąż na urlop dwudniowy i znów pojechał, a życie nasze powracało na zwykłe tory. Zbliżały się też żniwa. W czasie tego urlopu zrobiliśmy wspólny wypad do Wilej-ki, dla zakupu okucia do okien i drzwi domu, oraz szkła. Ja oprócz tego kupiłam srebrne sztućce, cały tuzin, i summa summarum -rachunek wyniósł ponad 300 zł. Sto z nadwyżką wpłaciliśmy zaraz gotówką, zaś na resztę (200 zł) podpisaliśmy weksel, płatny w dwóch ratach, tj. w miesiącach jesiennych (wrzesień i listopad). Może w połowie sierpnia otrzymałam pismo z 13 pułku z zawiadomieniem, że por. Stefan Kuczewski został zaciągnięty jako zawodowy i kancelaria pułkownika przesłała zawiadomienie z prośbą o wyrażenie na to zgody. Nie zgodziłam się i odesłałam pismo z motywacją swojej dezaprobaty. Zdawałam sobie sprawę, że z chwilą wcielenia męża w szeregi zawodowych oficerów na moje słabe barki spadnie gospodarka rolna, odnośnie której byłam laikiem, praca zawodowa, liczna rodzina (łącznie 7 osób) i ferma srebrnych lisów, prowadzona obecnie przez teścia. Jak do tej pory ciągnęłam to jarzmo dzień po dniu, a wieczorem waliłam się spać jak spracowany wół. Wykańczanie domu powoli posuwało się naprzód. Majster stolarki budowlanej robił okna i drzwi do całego budynku u nas na miejscu. Pragnęłam jeszcze latem kupić kafle chociaż na 2 piece, aby całkowicie wykończyć na razie pokój jadalny i sypialny. Jak obrazy w kalejdoskopie szybko mijały dni skwarnego lata i już zbliżały się żniwa. Jakoż i wielki łan dorodnego żyta kołysał się jak wzburzone morze za każdym powiewem wiatru, a nagrzane powietrze daleko niosło słodkawy, chlebowy zapach i upajało, cieszyło oczy zadowoleniem dobrego urodzaju. Zresztą wszystko na polach zwiastowało nadzwyczajny urodzaj. Nawet gryka posiana na lichym, jałowym piaseczku, zakwitła tuż blisko domu, jakby lawina śniegu pokryła całe pole. Toteż cały czerwiec razem ze Stanisławem Bucką, naszym służącym, zwoziłam z pola kamienne głazy dla wykończenia stodoły-gumna, która stała dotąd bez podmurówki. Uzupełniał tę robotę Stanisław w wolnych chwilach. Nadeszły wreszcie i żniwa, a wszystko zboże żęło się w tym czasie sierpami. Żniwa więc zajęły dobre dwa tygodnie i stanęły wreszcie na polach sznury zestawionych w kopki snopów złotego ziarna. Wnet też zapełniła się stodoła snopami zboża, sianem, koniczyną, saradelą. Po 20 sierpnia powrócił mąż, jako zdemobilizowany, może być, że miało to związek z moją odmową. Popędzałam teraz cały dom do młocki. Teraz, bo w jesieni znów inne prace: wykopki, siew żyta, podorywki i cała gama rolniczych zajęć, a dzień krótki. W dwa dni wymłócono maszyną cały plon, a potem czyszczenie ziarna na ręcznej wialni, którą i ja musiałam kręcić. Po młocce, zaraz 25 sierpnia, mąż zgłosił się do pracy na swoim poprzednim stanowisku. Nazajutrz jak zwykle pojechał do pracy w Urzędzie Gminy Krzywicze. Około 10-tej wrócił i wchodząc do mieszkania już od drzwi salutował mi po wojskowemu, wręczając telegram wzywający do natychmiastowego stawiennictwa się w pułku. - Co to? - mój poruczniku? - zaśmiałam się żartując, nie nabierzesz mnie na kawał. W tym momencie odwrócił twarz w stronę otwartego okna i w przelocie ujrzałam w jego oczach dziwny wyraz; patrzyły niby 21 w dal te oczy, ni to w pustkę, przez łzy. Przykro mi było, mój żart bowiem był nie w porę i nie na miejscu w takiej sytuacji. Ale przecież nie mogłam uwierzyć w tak nagły obrót sprawy. W dwie godziny później żegnał nas znowu. Tym razem zapakowałam do walizki wszystką bieliznę, aby miał dostateczny zapas na zmianę, zdając sobie sprawę, jak niełatwo będzie mu w wojennych opałach myśleć o praniu, czy zmianie bielizny. Jeszcze na odjezdnym w mojej obecności, zwrócił się do Stanisława Bucki tymi słowy: - Stanisławie, pamiętaj tu o gospodarstwie, rób co żona uważa za stosowne, a ja gdy wrócę odwdzięczę się za to. Jeśli znów nie powrócę, bądź pewien, że żona to wynagrodzi, pomna na moje słowa. Stanisław przyrzekł, a raczej przytaknął i na tym się skończyło. Na czwarty dzień, czyli pierwszego września rankiem z niemałym lękiem spieszyłam do szkoły. Zdawało mi się: a może jej nie ma. Może ją ktoś spalił, bo przecież wojna to bezprawie, anarchia, zamęt. Ależ nic podobnego tu nie zaszło. Stała ta ponura rudera i rok szkolny rozpoczęłam normalnie. Po południu znowu pojechałam do Krzywicz, podjąć swoją pensję za miesiąc wrzesień. Spotkawszy p. Ejmonta, naszego rejonowego płatnika, wprost oniemiałam. On, spojrzawszy na mnie jakimś błędnym wzrokiem, grobowym głosem oznajmił: - Koniec z naszymi poborami, może jeszcze pani jest w nieco lepszym położeniu od reszty koleżeństwa. Wojna! Któż wie, co jeszcze nas czeka... Wróciłam do domu przerażona, zdezorientowana co dalej robić. Najgorszym gwoździem był dla mnie problem weksla na 100 zł płatnego we wrześniu. Natychmiast stanął na myśli drugi: skąd brać mięso dla srebrnych lisów, których hodowlę zapoczątkowaliśmy rok temu, z myślą o intratnym interesie? Ferma liczyła 27 sztuk. Dotąd dostarczał mięso, a raczej różne odpady, Żyd mający dostawy dla wojska stojącego na pograniczu w Budsła-wiu. Z chwilą wybuchu wojny zwinął natychmiast interes. A dalej inne problemy posypały się jak lawina z górskiego szczytu. Mimo 22 trudności jakie niosła ze sobą wojna, trzeba było brata męża zawieźć do powiatowego szpitala w Wilejce, na powtórną operację szczęki po wiosennym pierwszym zabiegu, wskutek ropnego zapalenia okostnej. Naglił również siew żyta na obszarze hektara i w pierwszym rzędzie przyoranie łubinu, a Stanisław ruszał się jak w smole, nie dbając że dzień za dniem ucieka, a przecież jeszcze parę tygodni orka musiała się odleżeć. Nadchodził też czas wykopków ziemniaków, które urodziły nadzwyczajnie, i znów nasuwała się dodatkowa robota wykopania kilku dołów na za-kopcowanie tego, co nie pomieszczą dwie piwnice. Zaraz też majster zażądał ode mnie 500 zł reszty należności za robotę stolarską, co niezwłocznie uregulowałam. Natychmiast wziął furmankę i ruszył do Budsławia. Przywiózł metr soli kuchennej i ulokował tymczasem u mnie, aby wraz z warsztatem, kiedy skończy robotę, zabrać do domu. Ja nawet o takiej sprawie bardzo ważnej nie pomyślałam. Nie orientowałam się w tym, jak dalece wojna paraliżuje życie gospodarcze. Nie zrobiłam zapasu cukru, mydła, zapałek, nafty, tych najniezbędniejszych artykułów codziennego użytku, dopiero przezorność prostego chłopa otworzyła mi szeroko oczy na te sprawy. Niestety! Było już za późno. Ze sklepów zniknął towar jak kamfora, wszędzie sklepy świeciły już pustką, nawet z innymi artykułami. Zdopingowana sprawą weksla jak i szpitala, ósmego września pojechałam z pacjentem do Wilejki. Doktor Maciejewska, dyrektor, a zarazem chirurg szpitala, po zbadaniu szczęki orzekła, aby już w tym tygodniu zgłosił się na zabieg, gdyż ona zamierza opuścić szpital i udać się do Wilna. Pozostała mi sprawa weksla. Kiedy weszłam do tego niegdyś olbrzymiego sklepu, przeładowanego nieomal towarem żelaznym, nie zastałam tu wprawdzie pustki, ale niemniej stwierdziłam kolosalny ubytek. W odpowiedzi na moje pytanie, jak się ma sprawa mojej płatności weksla - bo w tym miesiącu nie widzę możliwości zapłacenia tej kwoty, usłyszałam taką oto odpowiedź: - Weksel leży w szufladzie i pójdzie do pieca. Pieniądze ani mnie, ani pani, ani nikomu więcej nie są potrzebne. Proszę spo- 23 kojnie wracać do domu. Odpowiedź taka jeszcze więcej mnie podekscytowała. Uczułam jakby grunt usuwał mi się pod nogami. Wyczułam namacalnie, że za pieniądze nic już - chociażbym je miała - nic już nie kupię i nie będę mogła kupić. Nagłe stały się ze środka płatniczego - niczym. Wracając do domu zboczyliśmy do Kasuty, miejscowości leżącej o 5 km drogi od Wilejki. Tam mieszkał nasz dobry znajomy i przyjaciel męża p. Aleksandrowicz, spec od hodowli zwierząt futerkowych. Dawno już miałam zamiar obejrzeć ich wzorową hodowlę srebrnych lisów, szopów i szynszyli, a zarazem zasięgnąć jego rady, co zrobić z moim inwentarzem, gdy nie ma mięsa. Państwo Aleksandrowicze przyjęli nas bardzo serdecznie i po sutym obiedzie gospodarz pokazał mi całą fermę, inwentarz utrzymany wzorowo, z pedanterią. Tu naocznie widziałam gospodarski zmysł i pracowitą rękę. Każda sztuka miała na klatce rodowód, daty przeprowadzonej licencji, wszystko tu było prowadzone skrupulatnie z ołówkiem w ręku, zamiłowaniem, z systematycznością. Wszędzie widna była nadzwyczajna gospodarność. Między klatkami lisów pląsały oswojone szopy, idące do rąk gospodarzowi. Z mięsem dla 300 sztuk lisów, które w tej chwili posiadał, radził sobie kupując stare konie, szkapy, prawie za bezcen, zabijał sam. Spieniężona skóra przynosiła pewien zysk, amortyzując koszty mięsa. W ten sposób mięso kosztowało niewiele, a jarzyny miał ze swojego gospodarstwa. Po lustracji fermy wzięła mnie w swoje ręce pracowita niby mrówka Aleksandrowiczowa. Pokazała najpierw swoją spiżarnię. Tu na ścianach i pod sufitem na drążkach zwisały zwoje różnego rodzaju: kiełbasy, szynki, polędwice, balerony i wspaniale u wędzone płaty boczku, a w słojach pasztety, galarety. Taka spiżarnia to chluba dobrej, praktycznej i zaradnej gospodyni. Wszystkie te wędliny sporządzone po litewsku - na surowo. Mimo woli pomyślałam: tym ludziom głód chyba nie zaglądnie do żołądka przy ich zaradności, oszczędności i pracowitości. Wieczorem, po spożytej kolacji, długo rozmawialiśmy i roztrząsali różne kwestie gospodarcze w związku z woj- 24 ną, bo gospodarze zatrzymali nas na noc. Potem słuchaliśmy wszyscy radia z bolesnym skurczem serc, były to przecież komunikaty z frontu, o straszliwym bombardowaniu miast i wsi, nawet ludności cywilnej, o cofaniu się naszych wojsk pod Warszawę. Było to przerażające i mrożące krew w żyłach. Późno poszliśmy na spoczynek, a Aleksandrowicz pozostał jeszcze, by przed snem sprawdzić swój dobytek. Zasnęłam zmęczona jazdą rowerem (36 km drogą piaszczystą i wyboistą) i przeżyciami dnia. Nie zdawałam sobie sprawy jak długo mogłam spać, gdy nagłe w mdłym oświetleniu pokoju, rozległ się jak huk pioruna głos Aleksandrowicza: - Rany Boskie! Niemcy w Warszawie! Rzeczywiście z głośnika płynął twardy, niemiecki szwargot, wzywający Polaków do kapitulacji, do złożenia broni. To Niemcy zajęli radiostację Raszyn i za jej pośrednictwem grzmieli na całą Polskę, siejąc przestrach i panikę, stosując taktykę psychologiczną obok militarnej. Jakoż wszyscy powstaliśmy, sen uleciał od nas zupełnie. Nikt z nas nie wiedział, że z 6 na 7 września Dowództwo Obrony Warszawy poleciło zniszczyć urządzenia stacji nadawczej Raszyn. Ja mimo nocy chciałam jechać do domu, aby coś robić, aby tylko nie myśleć o strasznej klęsce. Gwiazdy świeciły gęsto na bezchmurnym niebie i noc była ciepła, można było jechać, ale siłą zatrzymali nas Aleksandrowicze. Dopiero około 10-tej pożegnałam gościnnych gospodarzy. Byli to Poznaniacy, bezdzietne małżeństwo. Tu w Kasucie dzierżawili 3 ha ziemi i prowadzili fermę, która już szczyciła się paroma medalami na wystawach zagranicznych. Gdzie tam mnie do takiego gospodarowania przy obowiązkach zawodowych. W godzinach południowych byłam na miejscu. Przy obiedzie podzieliłam się wiadomościami z rodziną i spróbowałam kupić 10 kg soli u naszego majstra, bo mocno zaczęłam teraz myśleć o potrzebach domowych. Majster zażądał handlu wymiennego, ile soli tyle żyta. Aż krew uciekła mi do serca na taką zamianę. 25 Przecież dopiero parę dni temu 1 kg soli kosztował 5 gr, a 1 kg żyta 12 gr. Jaki łatwy zarobek - pomyślałam w duchu - ale nie targując się, spokojnie odmierzyłam łubiankę żyta, a on ostrożnie, by nie uronić ździebełka drogocennej soli, wsypał do tejże łubianki cenny miał i ręką zgładził po wierzchu, aby nie była kopia-sta. To była moja druga lekcja życia w czasie wojennym. Kiedy zawiązał worek i oddalił się do swojej roboty, opanowała mnie taka złość, że nie zdając sobie sprawy z tego co robię, rozwiązałam worek i nabrałam miskę soli, sama sobie wymierzając sprawiedliwość, niezbyt po ludzku. W ten sposób zaopatrzyłam się w sól, produkt nieodzowny w domu, a następnie, wciąż zdenerwowana, jakby Niemcy byli tuż za progiem, pomyślałam o częściowym zlikwidowaniu gospodarstwa, zwłaszcza inwentarza żywego. Pierwsza pod nóż poszła krowa, bo nie było czym karmić lisów, następnie ubiłam świnię, a drugą dałam Jakubowiczowi do Krzywicz, aby na wypadek zarekwirowania nam żyta - a miałam go sporo - mieć zapewniony chleb dla rodziny. Jakubowicz, dobry nasz znajomy, miał własną piekarnię. Pozostało jeszcze 6 sztuk dużych i 6 małych prosiątek. Cztery sztuki małych rozdałam gospodarzom sąsiadom, z którymi dobrze żyłam, dwoje tylko zostawiłam zmuszona brakiem mąki. Po takim harakiri skurczyła się ilość inwentarza, ale wszystko mi zobojętniało, tylko strach przed nadejściem Niemców brał górę nad wszystkim. Nie miałam chwilki czasu, aby wpaść do Pokucia choć na krótką wymianę zdań, czy to z p. Kamińska, czy z p. Ruteckim, dzierżawcą majątku Pokucie. Aż pewnego dnia spotkałam matkę Ruteckiego. Staruszka żaliła się, bo syn wyjechał do Wilna ze wspólnikiem Kozieł-Poklewskim z odstawieniem większej ilości sera litewskiego, gdyż wspólnie prowadzili własną serowarnię. Jeszcze latem widziałam w piwnicach majątku Pokucie na półkach, setki dojrzewających główek wyprodukowanego sera. W czasie żniw nie czas było jechać do Wilna z towarem. Teraz znów za późno, kiedy wojna rozgorzała. Wprawdzie działania wojenne znaliśmy tylko z komunikatów radiowych i z gazet dorywczo czytanych, ale często w cią- 26 gu dnia lub w nocy słychać było warkot ciężkiego samolotu. Dzieci moje, słysząc lecący samolot podczas zabawy na podwórku szybko kładły się na ziemię, w obawie że zrzuci bombę. Zaś teść brał zwykle lornetkę i obserwował pilnie, szukając znaków rozpoznawczych. Ale nasza Śpiewka, słysząc lecący samolot, psim instynktem wiedziona, spuszczała łeb ku ziemi i wyjąc, z podwiniętym ogonem, chowała się w swoje legowisko. W parę dni po wybuchu wojny, kiedy prowadziłam w szkole lekcje, ktoś zapukał do drzwi klasy. Gdy otworzyłam, w drzwiach stał mieszkaniec tej wsi Buhłak, który tylko co wrócił z więzienia, gdzie odsiadywał karę za obrazę rządu. Zwrócił się do mnie z zapytaniem, dlaczego ja uczę, kiedy w całej Polsce szkoły zamieniono na szpitale. - Nie mam tu rannych, więc uczę - odpowiedziałam pół żartem. Odszedł lustrując wnętrze klasy badawczym spojrzeniem. Zrozumiałam jego wizytę dopiero za kilka dni. 17 września, a była to niedziela, wciąż słychać było warkot samolotów około południa, aż nastąpiło kilka silnych detonacji wybuchów bomb. Chwyciłam lornetkę i jednym skokiem znalazłam się na strychu, obserwując świdrujące niebo bombowce. Niemcy bombardowali stację węzłową Mołodeczno, położone kilkanaście km od Wilejki w stronę Wilna. Omal szyby nie wyleciały u nas z okien od strasznego wstrząsu, który, zdało się - zakołysał całym domem. Może pół godziny potem, Staszek brat męża, wrócił z Krzywicz z kościoła z przerażającą wieścią, że dziś rano wojska sowieckie weszły na nasze terytorium i za parę godzin będą tu u nas. Ludzie przerażeni w popłochu opuścili kościół spiesząc do swoich domostw w panice i strachu. I mnie ogarnęło przerażenie, słysząc to wszystko. A co z naszym żytem, które po wymłóceniu daliśmy na przechowanie do Pokucia? Co prędzej posłałam zapytać p. Kamińska, czy dziś jeszcze można żyto z jej spichlerza przewieźć do domu. Tymczasem w majątku p. Kamińskiej już nie było. Obie panie, matka i córka Helena, usłyszawszy wiadomość, spakowały walizki i wyje- 27 chały do Wilna, oddając klucze od wszystkiego pokojówce i pozostawiając na jej opiece chorą umysłowo, drugą córkę Stellę. Służba majątkowa odebrała siłą klucze od pokojówki i przeciwstawiła się przewożeniu żyta. Dopiero staruszka p. Rutecka wyprosiła u nich zezwolenie i jakoś na jej perswazję ustąpili. W ten sposób do wieczora, przewiozłam żyto do domu i zsypałam w pustym, wykończonym już pokoju bez pieca. Była tego ziarna ogromna pryzma, aż pod sufit. Po tym wszystkim całą noc nie zmrużyłam oka. Nazajutrz traktem przez Pokucie w stronę wsi Osowo i Knia-hinin posuwały się wojska Czerwonej Armii, witane triumfalnymi bramami, przyjmowane przez delegacje chlebem i solą, a przez kobiety kwiatami. Przy każdej bramie po powitaniu odbywał się wiec, na którym prelegent szermował hasłami, że Armia Czerwona idzie wyzwolić ludzi biednych z ucisku panów i pamieszczy-ków2. Zebrani na te słowa krzyczeli nieustannie gromkie hurra, hurra, hurra!... Podrzucali czapki w górę, klaskali w dłonie i rzucali się w ramiona żołnierzom. W Krzywiczach - miasteczku metropolii gminy - policja polska wczesnym rankiem 17 września opuściła posterunek i zaraz tegoż dnia z mieszkańców Krzywicz utworzyła się tzw. milicja cywilna. Inni, co odważniejsi, wyłamali zamki w Urzędzie Gminy i objęli władzę. Wśród nich rej wodził miejscowy kowal Raczkowski - chłop olbrzym i siłacz - czując w sobie herkulesową krzepę koniecznie chciał objąć komendę nad posterunkiem. Stąd parę dni i nocy budynek ten stał się fortecą, zdobywany w dzień przez jednych, a w nocy przez drugich, którzy wybijali szyby, smarowali drzwi i klamki mazią kloaczną, aby tylko obrzydzić, zrazić przeciwników i odstraszyć. Żydzi sklepy zamknęli i towary poukrywali, zostawiając tylko dla oka resztki, których i tak nikt nie mógł kupić z powodu zamkniętych drzwi i zamkniętych okiennic. 18 września zaraz rano zadysponowałam Bućce: dziś obo- 2 Pomieszczik (ros.) - obszarnik, dziedzic. 4 28 wiązkowo musimy zasiać żyto, dość już tej zwłoki, już tydzień temu powinno żyto być w ziemi i wschodzić na polu. Byłam w tej chwili zła jak kąśliwa osa. A Bucko otworzył usta pełne chleba z jajecznicą i chcąc odparować moją decyzję ozwał się z delikatnym uśmieszkiem: - Pani i tak dziś nie pójdzie do szkoły, to może skiby razo-wać (włóczyć, równać), a ja żyto zasieję. Zdenerwowana jego pikantnym uśmieszkiem, odwróciłam się w tej chwili i kazałam konie zaprzęgać, zdając sobie sprawę, że dzień coraz krótszy, a dobry szmat ziemi trzeba powłóczyć, obsiać i znów pobronować zasiane ziarno. Nie znał Bucko moich zamiarów, bo znając je stawiałby się nie takim okoniem. Włożyłam na nogi szmaciane łapcie i ruszyłam z bronami. Nie była to łatwa praca dla mnie, bo przecież nigdy takiej nie wykonywałam, parając się książką, piórem, a w braku tych - próżniactwem. Nogi grzęzły mi w lekkiej, piaszczystej ziemi, głęboko spulchnionej bujnie wyrośniętym łubinem, który może już z tydzień czasu jak został przyorany. Konie w parze raźno kroczyły naprzód szerokim krokiem, ja znów nie mogłam im nadążyć idąc za bronami. No cóż, w pocie czoła trzeba chleb zdobywać. Do południa mocno bolały mnie nogi, ale uparcie popędzałam konie z myślą, że ziarna rzuconego w ziemię, nikt mi już nie odbierze, żaden wróg, a pryzma w pokoju zmniejszy się, znów na przyszły rok możemy mieć zapewniony chleb. Stanisław tymczasem, wolnym, powłóczystym krokiem idąc, siał ziarno złote, od czasu do czasu zerkając na mnie, czy aby taka robota mi się nie znudziła. Nie wiedział Bucko, co to jest upór, a do tego kobiecy. A upór to przecież nie lada błahostka. Po obiedzie zaczęłam bronować obsiane zagony, a siewca odebrał ode mnie konie i dalej przykrywał ziemią zasiane ziarno. Ja usiadłam na skraju, obserwując jego robotę. Byłam dobrze zmęczona, mało powiedzieć zmęczona, bo naprawdę zmordowana. Ale ogromne pole, może ponad hektar, do wieczora będzie uporządkowane. Gdzieś przed zachodem słońca przyszedł do mnie Awrejcewicz i prosto swoje kroki skierował na 29 chały do Wiłna, oddając klucze od wszystkiego pokojówce i pozostawiając na jej opiece chorą umysłowo, drugą córkę Stellę. Służba majątkowa odebrała siłą klucze od pokojówki i przeciwstawiła się przewożeniu żyta. Dopiero staruszka p. Rutecka wyprosiła u nich zezwolenie i jakoś na jej perswazję ustąpili. W ten sposób do wieczora, przewiozłam żyto do domu i zsypałam w pustym, wykończonym już pokoju bez pieca. Była tego ziarna ogromna pryzma, aż pod sufit. Po tym wszystkim całą noc nie zmrużyłam oka. Nazajutrz traktem przez Pokucie w stronę wsi Osowo i Knia-hinin posuwały się wojska Czerwonej Armii, witane triumfalnymi bramami, przyjmowane przez delegacje chlebem i solą, a przez kobiety kwiatami. Przy każdej bramie po powitaniu odbywał się wiec, na którym prelegent szermował hasłami, że Armia Czerwona idzie wyzwolić ludzi biednych z ucisku panów i pamieszczy-ków2. Zebrani na te słowa krzyczeli nieustannie gromkie hurra, hurra, hurra!... Podrzucali czapki w górę, klaskali w dłonie i rzucali się w ramiona żołnierzom. W Krzywiczach - miasteczku metropolii gminy - policja polska wczesnym rankiem 17 września opuściła posterunek i zaraz tegoż dnia z mieszkańców Krzywicz utworzyła się tzw. milicja cywilna. Inni, co odważniejsi, wyłamali zamki w Urzędzie Gminy i objęli władzę. Wśród nich rej wodził miejscowy kowal Raczkowski - chłop olbrzym i siłacz - czując w sobie herkulesową krzepę koniecznie chciał objąć komendę nad posterunkiem. Stąd parę dni i nocy budynek ten stał się fortecą, zdobywany w dzień przez jednych, a w nocy przez drugich, którzy wybijali szyby, smarowali drzwi i klamki mazią kloaczną, aby tylko obrzydzić, zrazić przeciwników i odstraszyć. Żydzi sklepy zamknęli i towary poukrywali, zostawiając tylko dla oka resztki, których i tak nikt nie mógł kupić z powodu zamkniętych drzwi i zamkniętych okiennic. 18 września zaraz rano zadysponowałam Bućce: dziś obo- 2 Pomieszczik (ros.) - obszarnik, dziedzic. 28 wiązkowo musimy zasiać żyto, dość już tej zwłoki, już tydzień temu powinno żyto być w ziemi i wschodzić na polu. Byłam w tej chwili zła jak kąśliwa osa. A Bucko otworzył usta pełne chleba z jajecznicą i chcąc odparować moją decyzję ozwał się z delikatnym uśmieszkiem: - Pani i tak dziś nie pójdzie do szkoły, to może skiby razo-wać (włóczyć, równać), a ja żyto zasieję. Zdenerwowana jego pikantnym uśmieszkiem, odwróciłam się w tej chwili i kazałam konie zaprzęgać, zdając sobie sprawę, że dzień coraz krótszy, a dobry szmat ziemi trzeba powłóczyć, obsiać i znów pobronować zasiane ziarno. Nie znał Bucko moich zamiarów, bo znając je stawiałby się nie takim okoniem. Włożyłam na nogi szmaciane łapcie i ruszyłam z bronami. Nie była to łatwa praca dla mnie, bo przecież nigdy takiej nie wykonywałam, parając się książką, piórem, a w braku tych - próżniactwem. Nogi grzęzły mi w lekkiej, piaszczystej ziemi, głęboko spulchnionej bujnie wyrośniętym łubinem, który może już z tydzień czasu jak został przyorany. Konie w parze raźno kroczyły naprzód szerokim krokiem, ja znów nie mogłam im nadążyć idąc za bronami. No cóż, w pocie czoła trzeba chleb zdobywać. Do południa mocno bolały mnie nogi, ale uparcie popędzałam konie z myślą, że ziarna rzuconego w ziemię, nikt mi już nie odbierze, żaden wróg, a pryzma w pokoju zmniejszy się, znów na przyszły rok możemy mieć zapewniony chleb. Stanisław tymczasem, wolnym, powłóczystym krokiem idąc, siał ziarno złote, od czasu do czasu zerkając na mnie, czy aby taka robota mi się nie znudziła. Nie wiedział Bucko, co to jest upór, a do tego kobiecy. A upór to przecież nie lada błahostka. Po obiedzie zaczęłam bronować obsiane zagony, a siewca odebrał ode mnie konie i dalej przykrywał ziemią zasiane ziarno. Ja usiadłam na skraju, obserwując jego robotę. Byłam dobrze zmęczona, mało powiedzieć zmęczona, bo naprawdę zmordowana. Ale ogromne pole, może ponad hektar, do wieczora będzie uporządkowane. Gdzieś przed zachodem słońca przyszedł do mnie Awrejcewicz i prosto swoje kroki skierował na 29 pole. Odwołał mnie na miedzę i krótko powiedział z czym przyszedł. Przy okazji przyniósł litr nafty, której podobnie jak soli, nigdzie nie można było kupić. Po wtóre cichaczem szepnął mi na ucho, że tej albo następnej nocy mieszkańcy Wytresek - czyli po prostu mówiąc mojej wioski - mają przyjść do mnie po rowery, ponieważ posiadam trzy. Co prawda posiadałam tylko dwa, jeden męża, drugi mój, a ten trzeci zużyty stary gruchot, wciąż wymagający remontu i części zamiennych. Ta wiadomość poraziła mnie, a Mikołaj chudzina, spojrzawszy na moją twarz oczyma pełnymi troski, począł prosić i uspokajać, abym się nie irytowała i oddała spokojnie - niech biorą. Im też niedługo odbiorą inni -powiedział, aby mnie uspokoić. Ale tu chodziło nie tylko o rowery, miałam swój zaledwie dwa lata. Szło mi głównie o to, że przy tej sprawie rowerów splądrują i skontrolują cały dom, a później co kilka nocy będę miała takie wizyty, po to lub owo, dopóki nas nie ogołocą doszczętnie. Mikołaj zawrócił do domu, ale nie drogą, lecz lasem i zaroślami, przezornie, aby się z nikim nie spotkać. Ja zaś wróciłam do kuchni i długo myślałam, kto też będzie tym śmiałkiem i czyje ręce wyciągną się po te rowery? Nie zmrużyłam oka przez całą noc, po całodziennym trudzie, słuchałam poszczekiwania Śpiewki, a chwilami przeciągłego wycia, podnosiłam się z łóżka i przez jedno lub drugie okno z lękiem wypatrywałam ludzkich cieni. Nikt się nie zjawił do rana. Czy zabrakło im odwagi? Czy się rozmyślili? Nie wiem, bo nie przyszli i następnej nocy, ani później. Skończyło się więc tylko na strachu, który - jak mówi przysłowie - ma wielkie oczy. Ale w tej opisanej sytuacji miał naprawdę wielgachne, przeogromne, potworne! W końcu września wszystkie siły zmobilizowałam do wy-kopków ziemniaków. Urodziły one w tym roku nadzwyczajnie, a pogoda' była jakby lipcowa. Nie liczyłam, aby ktokolwiek pomógł nam w tej pracy. Ja więc musiałam dźwigać i pomagać zsypywać wykopane kartofle do piwnicy. Wnet napełniliśmy dwie piwnice i resztę trzeba było kopcować. Bucko przygotował trzy doły, któreśmy również napełnili, a resztę co zostało na polu, 30 oddałam do wykopania ludziom na połowę. Poganiałam rzetelnie Bućkę codziennie, aby wszędzie wykonał podorywkę na ścierniskach, pozwoził lęty ziemniaczane, które, pocięte, kazałam rzucić do stajni na wyściółkę grubą warstwą, a następnie nakryć słomą. Oborę mieliśmy tak zwaną głęboką, bez wyrzucania nawozu spod bydła. Tymczasem, po przejściu Armii Czerwonej przez nasze tereny, kilka dni trwało bezkrólewie - brak władzy. Ta co narzuciła się sama, przez nikogo nie ustanowiona, kaptowała sobie wśród swoich poparcie i rządziła samowolnie. A tymczasem wszędzie rozpanoszyła się anarchia i samowola. Chłopi grabili majątki, zabierali z nich najpiękniejsze krowy, pozostawiając za rasowe krowy, swoje nierasowe i zabiedzone, chude. Służba w takich majątkach też ściągała co się dało i gdyby ten stan rzeczy potrwał tylko miesiąc, majątki świeciłyby pustką, straszyły murami. Na szczęście w ciągu tygodnia wojska sowieckie ustanowiły władze terytorialne (tymczasowe), powstrzymały ostrymi rozporządzeniami grabież i dewastację majątków, a również mienia publicznego. Straszne jest samopoczucie obywateli, choćby przez okres krótkiego czasu, kiedy społeczeństwo nie czuje nad sobą żadnej władzy, to znaczy tej twardej ręki, która ochrania obywatela, albo karze występek, a nade wszystko strzeże jego mienia i prawa do spokojnego życia. Inaczej sobie interpretowali przyniesioną wolność tutejsi mieszkańcy i ustanowienie rygorystycznych sankcji przyjęli z różnym uczuciem. Ja nie interesowałam się zbyt wiele tym, co się wokół działo, zajęta pracą po uszy. Po wykopkach cisnęłam Bućkę podorywkami na każdym kroku, skrawku ziemi ornej, aby na wiosnę można było bez orki po zdrałowaniu ugorów obsiać pola. W końcu tygodnia trwającej anarchii, przyszła po mnie posłana od matki dzierżawcy Pokucia młoda dziewczyna Kiszkur-nianka z prośbą, abym im pomogła, a raczej zabrała ukryte w piecu sery litewskie, które z panią Rusiecką wyniosły z piwnic przed służbą. A służba rozzuchwalona, dość długą nieobecnością go- 31 spodarza, bez pozwolenia, samowolnie wchodziła do pokoju słuchać komunikatów radia. Rozsiadali się na otomanie i krzesłach, tak w ciągu dnia, jak też i wieczorem, a piwnicę zamknęli jak swoją własność, nie dopuszczając do niczego matki dzierżawcy. Słysząc to nie wiedziałam jak przyjść z pomocą w takiej sytuacji, aby sprawy nie pogorszyć, a czas naglił i przysłana bardzo prosiła, aby to zrobić dziś. Sery ukryte w piecu mogły się same zdradzić otoczeniu specyficznym zapachem spoconych nóg. Toteż Rusiecka próbowała uszkodzić wciąż czynne radio i w ten sposób uwolnić się od natrętów. Nic nie skutkowało. Nareszcie wylała wodę z akumulatora i radio zamilkło. Na to służba ostro zareagowała wzywając milicję. Staruszka nagliła, aby już wieczorem przyjść jej z pomocą., a był to dzień sobotni. Bałam się ryzykownego przedsięwzięcia. Mogło się równie udać, jak i zostać udaremnione przez rozzuchwaloną służbę, a następstwa i konsekwencje mogły być różne i niebezpieczne. Tysiące pomysłów tańczyło mi po głowie, a wszystkie wydały się jednakowo niebezpieczne i niepewne. Aż nadszedł wieczór. Po kolacji moja siostra w przebraniu kobiety wiejskiej i brat męża ruszyli do Pokucia. Do mieszkania Rusieckiej miała wejść tylko siostra. Ja po ukończeniu drobnej roboty gospodarskiej z niepokojem zaczęłam wyglądać ich powrotu. Wychodziłam przed dom nasłuchiwałam, czy aby od strony majątku nie doleci mnie jaki odgłos, ale wszędzie wokoło panowała cisza ciepłego, jesiennego wieczoru i ledwie uchwytny uchem szmer krążących nietoperzy-myszołowów czy też innych. Na próżno kładłam się do łóżka, modliłam się, wmawiałam w siebie spokój. Nic nie działało, a serce tłukło się jak rozkołysany dzwon. Na dodatek rozbujała wyobraźnia nasuwała setki przypuszczeń. Nareszcie po godz. 23-ciej dostrzegłam w grubej ciemności cienie idących wolno. Przyciągnęli z wielkim trudem 15 głów sera i powtórnie powędrowali po resztę. Dostarczenie tej reszty trwało dłużej niż tej pierwszej partii, a mnie się zdawało, że to trwa całe wieki. A może niedługo zacznie się świt? Dawno minęła północ, kiedy przywlekli się zmachani dźwiganiem nadmiernego 32 . i niewygodnego do niesienia ciężaru. Tym razem przyciągnęli 13 głów sera i wiadro masła. Masło robił serowar z serwatki, po oddzieleniu sera i nie miało ono już tej wartości, co masło śmietankowe, ale nadawało się do smażenia, okraszania potraw i do pieczenia ciast. Sery ułożyłam w pokoju sypialnym do rana, aby nie robić hałasu i nie zbudzić służącej zbytnią krzątaniną. Była tego ogromna sterta. Rano wstałam bardzo wcześnie i zaczęłam wynosić żółte głowy i upychać pod strzechą, jedna obok drugiej, mogły tam bezpiecznie leżeć do mrozów nie zauważone przez nikogo. Niektóre były pęknięte. Te zaczęliśmy konsumować, aby nie uległy zepsuciu. Ale masła nie zdążyłam ukryć i służąca zauważyła go idąc po coś do spiżarni za kuchnią. Zaraz usłyszałam pytanie: - Skąd pani ma tyle masła? - Całe lato odkładałam po troszce, żeby mieć na zimę, odpowiedziałam jej na to. Ale strach ciągle mnie prześladował, żeby dzieci coś nie powiedziały, lub nie dostrzegła sama służąca jakiej okruszyny. Dopiero w niedzielę po południu opowiedziała siostra historię wydobycia sera z pieca i wyniesienia go na podjazd przed pałacem, gdzie ukryty w krzewach stał na straży szwagier, a upatrzywszy stosowną chwilę, odniósł brzemię związane w płachtę kilkadziesiąt metrów dalej, znów do zarośli, a stąd dźwigali już ciężar we dwoje, przeszło pół km drogi do domu. W niedzielę po południu złożył mi wizytę Buhłak i niezmiernie był zdziwiony, że w niedzielę ceruję dzieciom i sobie pończochy, nie mając nadziei na kupno nowych, jedno z braku pieniędzy i towaru, po wtóre z braku czasu. Z głęboką troską myślałam o dzieciach, które szybko rosły, a ubrania większego rozmiaru nie miałam w zapasie. Buhłak przyszedł do mnie, jak oznajmił z dumą - aby jako predsiedatel sielsowieta (przewodniczący gminy wiejskiej) wydać mi polecenie wznowienia zajęć w szkole w Wytre-skach. Przyjęłam powiadomienie bez żadnych komentarzy - były one zresztą zbyteczne - ale nie bez wewnętrznego oporu. Naza- 33 jutrz z pewnym lękiem i obawą udałam się do szkoły. Już z daleka ujrzałam czerwony sztandar łopocący na wietrze, usytuowany na szczycie dachu. 2 różnymi myślami zbliżałam się do budynku i zaraz spostrzegłam niedomknięte okno, a kiedy weszłam do klasy, ujrzałam pustkę w miejscu gdzie dawniej wisiały portrety dostojników państwowych i godło. Widniał tu tylko krzyż, umieszczony wysoko pod sufitem. Szuflada stołu, w której przechowywałam podręczniki i przybory do pisania, była splądrowana. Zniknął scyzoryk, którym temperowałam dzieciom ołówki, ktoś widać skrupulatnie skontrolował wszystko, bo nieład pozostawiony najlepiej świadczył o intencji intruza. Portretów ani ram nigdzie nie było. Wstąpiłam do domu sąsiadki, u której ongiś mieszkałam i rozesłałam jej dzieci po koloniach, z wiadomością o wznowieniu zajęć szkolnych. Wracałam do domu przybita myślami, jak mam uczyć i czego uczyć w nowych warunkach, nie mając żadnych wskazówek, ani programu, czy choćby instrukcji co do materiału i języka nauczania. Zaczęłam uczyć po polsku. Skończył się już tragiczny wrzesień, od męża nie miałam żadnej wiadomości, choć przyrzekł był solennie często pisać. Zdawałam sobie sprawę, że przy ciągłym odwrocie, w tym piekle bombardowania dniem i nocą, nie miał możliwości napisać ani paru słów, a po wtóre i poczta polowa nie mogła funkcjonować w tych warunkach. Ostatniego września chciałam zapłacić Stanisławowi Bućce, jako też i służącej. Stanisław oświadczył, że pieniędzy nie weźmie i zażądał jedną świnię z wiosennego przychowu, których miałam 3 sztuki, o wadze mniej więcej 75 kg do 80. Wybrał największą sztukę, a ja widząc jego chciwość, podziękowałam mu za dotychczasową pracę mówiąc: - Od jutra zwalniam Stanisława z pracy u mnie. - Jak to - zdziwił się niezmiernie, zaskoczony zwolnieniem. - A kto będzie sieczkę rznął i obrządzał konie? - zapytał troskliwie. -Ja sama, odpowiedziałam krótko, aby skończyć z nim dysputę. Nie mam, Stanisławie, tyle świń, by co miesiąc taką sztuką 34 płacić, tym więcej że w zimie, kiedy trzeba tylko obrządzić konie i urąbać drzewa. - To przecież ma Pani jeszcze żyto i sukno - odrzekł mi Stanisław, ale ja na to nic nie odpowiedziałam. Pod wieczór chciałam zapłacić służącej. Ta również nie wzięła pieniędzy - zażądała sukienkę. Poszłam do pokoju i przyniosłam wszystkie swoje suknie. Wybrała czarną wizytową, najlepszą, a ja znowu powtórzyłam to samo, co Stanisławowi, że od jutra jest wolna i może iść do domu. Ta koniecznie chciała zostać. Odmówiłam - tłumacząc jej, iż nie mam tylu sukien ile rok miesięcy. W tej niepowszedniej sytuacji, nie mogłam pozwolić sobie na służbę i płacić tym, co służba zażąda. Widząc, że służba lepiej zna stan mego posiadania, niż ja sama, postanowiłam wstawać rano o 4-tej i obrządzać bydło, a brat męża konie. Ciężka to była sprawa dla mnie, ale rozumowałam, że jakoś się wciągnę w ten kierat stopniowo, a nie będę w domu kontrolowana przez obcych. Stanisławowi widocznie żal było służby, w której mógł się obijać dobre pół dnia, póki ja nie wróciłam ze szkoły. Jakoż przyszedł nazajutrz, prosząc by mu pozwolić konie oczyścić, sieczkę przygotować. Zezwoliłam acz niechętnie, przypuszczając, że w ten sposób będzie przychodził codziennie, żeby tylko zostać. Ja wolałam nie widzieć nikogo obcego koło domu, straciłam całkowicie zaufanie do ludzi. Około 10 października znów Buhłak powiadomił mnie o konferencji powiatowej dla nauczycieli w Wilejce. Pojechałam wczesnym rankiem rowerem i zdążyłam w porę. Na konferencji obok znajomych nauczycieli z gminy Krzywicze i innych, zobaczyłam mnóstwo obcych twarzy, młodych kobiet i mężczyzn. W konferencji uczestniczył także za stołem prezydialnym, nieco z boku, nasz inspektor Laskowski, ale jakże zmieniony. Blady, wymizero-wany, z opuszczoną głową, jakby nie widział i nie poznawał, dawnej swojej kadry. Konferencję zagaił komisarz miasta Wilejki - Sienkiewicz. Referat wygłosił w języku rosyjskim, a po referacie toczyła się jak zwykle dyskusja, a w toku dyskusji krążyła po sali 35 lista obecności. W dyskusji nikt jakoś z Polaków nie zabierał głosu, chyba ze względu na nieznajomość języka rosyjskiego. Nikt też o nic nie pytał, chyba z tej samej przyczyny. Czasem trwała cisza przerywana oklaskami i gromkimi okrzykami hura! hura! Komisarz stojąc za biurkiem, przystojny, uśmiechnięty, mocno klaskał w dłonie razem z nami, aż drżały kotary u okien. Głos zabierały tylko te nowe, młode twarze i wygłaszały hymny pochwalne, a my milczeliśmy jak pod gilotyną. Nikt nie mówił nic o organizacji nowego roku szkolnego i pracy dydaktycznej, jakby wszyscy wiedzieli doskonale wszystko co do joty. Jedna - chyba Żydówka - nowa siła, przemawiała tylko w tym stylu: - „Dwadcać let my żyli za ścieklanoj ścienoj, wsio my widzieli i słyszeli, no niczego nie mogli zdziełać3. Takiego bredzenia słuchaliśmy cierpliwie zamiast instrukcji wytycznych do programu itd. Dopiero pod koniec, niby na podsumowanie, zabrał głos komisarz Sienkiewicz i podał krótkie wskazówki: polecił nauczanie prowadzić w języku białoruskim i wręczył nam instrukcję, oraz po jednym egzemplarzu podręcznika do języka białoruskiego w I klasie - czyli elementarz dla najmłodszych. Nie rozumiałam tego, czy to we wszystkich klasach należało korzystać z tego podręcznika, a nikt o inne nie zapytał, jakbyśmy doskonale wiedzieli czego i jak mamy uczyć. Rozumowałam więc, że trzeba uczyć po białorasku z polskich książek. Na zakończenie otrzymaliśmy talony na obiad wspólny w „Klubie" bezpłatnie, co nie omieszkał podkreślić komisarz, zapraszając całe zgromadzenie na ten obiad. Poszłam w towarzystwie innych do lokalu, ale obiadu trudno było się doczekać, a prawdę mówiąc byłam głodna jak wilk. Obiad składał się z kaszy jęczmiennej na sypko i gulaszu baraniego, dobrze doprawionego czosnkiem. Nie miałam czasu rozglądać się, czy ta Żydówka też jadła gulasz barani „za ścieklanoj ścienoj"4. Gulasz bowiem był pod psem, zapalo- 3 Dwadcat' let... (ros.) - dwadzieścia lat żyliśmy jak za szklaną ścianą, wszystko widzieliśmy i słyszeliśmy, ale niczego nie mogliśmy zrobić. 4 Wł. za stieklanno) stienoj (ros.) - za szklaną ścianą. 36 ny pieprzem i przekwaszony liściem laurowym. Poza tym - nic. Ruszyłam zaraz od stołu w drogę do domu, z pustą głową i pustym żołądkiem. Na miejscu dopiero zjadłam sutą kolację, zma-chana jazdą rowerem 72 km drogi. Czułam się jak po całodziennej orce. Rano, kiedy podniosłam się jak zwykle wcześnie, jakże chętnie nie poszłabym do szkoły, obrzydła mi taka szkoła, gdzie nie wiedziałam jak uczyć i czego uczyć. Tłukło mi się po głowie mądre stare porzekadło: „uczył Marcin Marcina..." Przecież nie mogłam na lekcjach prawić dzieciom koszałek-opałek gwarą białoruską, bo języka literackiego nie znałam. A cóż to za nauka -stawiałam sobie pytanie - kiedy nauczyciel tyle umie co dzieci. Z tych kłopotów zwierzyłam się wreszcie teściowi, który był z natury małomówny, a widziałam, że wciąż wertował w książkach i różnych gazetach starych, a nigdy nie śmiałam pytać, co one zawierają. A tymczasem, ku mojemu zdumieniu, obiecał uczyć mnie języka białoruskiego wieczorami. Odkryłam tajemnicę, że władał językiem litewskim, białoruskim, rosyjskim, ukraińskim, a oprócz tych niemieckim i francuskim, a nawet hebrajskim. Te wszystkie inkunabuły, które tak zawzięcie studiował, to słowniki różnych języków. Nie wiedziałam dotąd, że mój najlepszy Ojciec i teść jest urodzonym i utalentowanym lingwistą. W tym jednak tkwił szkopuł, dzień cały miałam zajęty, a wieczorem byłam znów zmęczona niczym drwal. Nie było co nad sobą się roztkliwiać. Siadałam wieczorami do lekcji i bite 2 godziny uczył mnie czytać, pisać, rachować, jak zwykłego sztubaka. Początkowo było to przygotowanie do lekcji na bieżąco, kładł nacisk na konwersację, abym mogła z łatwością posługiwać się językiem. Po dwóch tygodniach już mogliśmy szybciej posuwać się z materiałem naprzód, o jedną lub dwie lekcje. Każdą przerwę w szkole wykorzystywałam na czytanie, aby szybciej posuwać się do przodu. Tu znowu weszły mi w paradę wybory do Rady Najwyższej ZSRR. Szkoła stała się obiektem ciągłych najazdów różnych osobistości, których nie znałam. To rozklejali na ścianach plakaty, to na zewnątrz ulotki, wzywające wszystkich do tej obywatelskiej powinności, i wciąż prze- 37 rywali lekcje, a ja takiego jarmarku nie znosiłam. Nareszcie, kiedy szkoła była doszczętnie niemal wytapetowana, zaczęły się zebrania wieczorne, po których klasa była niczym chlew. Podłoga opluta, na podłodze niedopałki papierosów, a gospodarz nie miał kiedy rano posprzątać, bo lekcje zaczynałam wcześnie, według czasu wschodnioeuropejskiego - według zarządzenia. Przypuszczałam też, że palił w piecu po ciemku, bo o naftę było trudno. Nareszcie czwartego listopada, pewnej ciemnej nocy ktoś lekko zapukał w okno kuchenne, pod którym stało moje łóżko. Zwykle spałam obok, a na łóżku dzieci. Podniosłam się pytając: - Kto tam, nie myśląc wcale iść otwierać. - To ja, Stefan, otwórz! Wyskoczyłam jak z ukropu, nie kładąc nic na nogi, niby huragan wypadłam do przedsionka. Odryglowałam drzwi i, nie widząc nikogo w ciemności, wpadłam wprost na męża. Już w domu, nim weszłam do kuchni, zrobił się ruch. Zabłysło światło, więc szybko kocami zasłoniłam okna. Po serdecznym powitaniu całej rodziny, mąż podszedł do łóżka, aby ucałować dzieci. Na próżno prosiłam, aby tego nie robił, bo zbudzi je, a przecież jeszcze nie wiadomo było, co on myśli zrobić ze sobą, wobec ostrych rygorystycznych zarządzeń w stosunku do przybywających obywateli, których należało meldować niezwłocznie do 24 godzin. Cóż, nie mógł się powstrzymać i dzieci zbudzone zaczęły go całować krzycząc radośnie: tatuś! tatuś! wrócił. Mąż powrócił w cywilnym, robotniczym ubraniu, jakie widocznie udało mu się zdobyć w tych wojennych opałach, zarośnięty, z brodą i posiwiałymi włosami, jakby mu przybyło w ciągu tych dwu miesięcy dwadzieścia lat. A co gorsza złamany fizycznie i psychicznie po przeżyciu tej strasznej klęski. Po nakarmieniu przybyłego zasiedliśmy do rozmowy, nie bacząc na jego zmęczenie podróżą i niewygodami tej podróży, która odbywała się nie zawsze pociągiem, ale i piechotą, jeśli wypadło długie oczekiwanie połączenia. W toku rozmowy opowiadał niewiarygodne koleje tej błyskawicznej wojny, która była właściwie sromotnym od- 38 wrotem spod Wielunia - gdzie stał ze swoim pułkiem - pod Warszawę. „Niepodobieństwem było stawić czoła nieprzyjacielskim zmotoryzowanym kolumnom, na skutek nieustannego bombardowania, nie tylko obiektów strategicznych, lecz i spokojnych osiedli ludzkich, miast i wsi, uciekających za wojskiem w popłochu i przerażeniu cywilów, którzy tarasowali wozami i dobytkiem drogi i szosy. Odwrót można było uskuteczniać tylko pod osłoną nocy. W dzień zbaczać z drogi, maskować teren, aby możliwie uniknąć dywanowych nalotów i masakry dziesiątkującej tak armię jak i uciekinierów. Roztaczał przed nami przerażające i mrożące krew w żyłach obrazy, widziane w tej kawaleryjskiej drodze. W dzień prażyło niemiłosiernie wrześniowe słońce, trudno było o wodę, a nocą zda się ktoś niebo zapalał, wszędzie wokoło świeciły łuny pożarów, pożerających dobytek ludzki, siejących strach, popłoch i przerażenie i śmierć. Nieustanny grzmot ciężkich nieprzyjacielskich dział mieszał się ze świstem pikujących nad celem bombowców, wtórowały im nieustanne wybuchy bomb i rozrywające się pociski. Zda się piekło waliło się na ziemię, a ziemia wśród ognia i wybuchów ulatywała wysoko pod niebo, pozostawiając po sobie głębokie leje zmieszane z ludzką posoką. Nie było sposobu ni sił na to rozpasanie nieprzyjaciela. Jedyną nadzieją była Warszawa. Do niej więc cofała się zdziesiątkowana armia i cała falanga uciekinierów. Odwrót piechoty i cywilnej ludności osłaniała kawaleria. Po tygodniu takiego bezładnego, powolnego i marudnego wycofywania się, bez wody, często bez posiłków, pułk dowlókł się do Warszawy, gdzie skoncentrowane siły miały stawić nieprzyjacielowi zacięty opór. Wiedzieliśmy z komunikatów, że stolica gotuje się wszystkimi środkami do obrony. Wróg zdołał już - niestety - sparaliżować wszelką obronę Warszawy. Opanował radiostację Raszyn, siejąc na cały kraj wezwanie do kapitulacji w języku polskim, odciął miastu wodę, światło, gaz, słowem, unicestwił całe życie mieszkańców, a prócz tego dzień i noc rzucał na miasto bomby zapalające, a pożarów nie było czym gasić. Trupy ludzkie zaścielały bruki jezdni, bo często- 39 kroć nie było czasu i możliwości wśród tego piekła grzebania ich i usuwania pod ulewą gradu kul i bomb". Stefan w czasie tego odwrotu odniósł kontuzję i zaraz w Warszawie został skierowany do szpitala. Tu, dosięgnąwszy po wielu nieprzespanych nocach upragnionego łóżka, zasnął snem kamiennym. Tymczasem Niemcy wzięli za cel bombardowania i ów szpital, więc obsługa sanitarna ewakuowała w pośpiechu rannych do schronów, ale jego nie mogli ze snu obudzić, więc pozostawili w łóżku. Dopiero kiedy wybuch bomby zakołysał budynkiem i posypał się z sufitu gruz, ocknął się, a widząc wokół pustkę, okryty kocem, wypadł z budynku na ulicę i w ten sposób uniknął śmierci pod gruzami. Na dowód wiarygodności tego faktu, przyłączam tekst zaświadczenia, które otrzymał po zgłoszeniu się do pułku, i załączam wydane mu zaświadczenie odnośnie pobytu w szpitalu w Warszawie i w Otwocku, dokąd później został przeniesiony. Spod Warszawy I pułk kawalerii, do którego otrzymał przydział, zdziesiątkowany, cofnął się do Puszczy Kampinoskiej dla przegrupowania i znów 29 września stoczył w Górze Kalwarii potyczkę z nieprzyjacielem, gdzie został otoczony i wzięty do niewoli. Oficerów wziętych do niewoli oddzielono od szeregowych, którzy mieli być zwolnieni. Skorzystał z tej okazji mój mąż i udało mu się napisać karteczkę, wręczyć szeregowemu Kuczyńskiemu, leśnikowi majątku Pokucie, aby doręczył rodzinie. Kuczyński doręczył mi ową karteczkę, ale tak zniszczoną, że z trudnością mogłam z niej kilka słów odczytać, a miało to miejsce jakie dwa tygodnie przed powrotem męża. Wiadomość, że żyje, że wyszedł cudem z tej strasznej klęski, podniosła mnie na duchu, dodała bodźca do znoszenia ciężaru wojny i niedostatku. Niemcy rannych i chorych po wzięciu do niewoli odesłali do szpitala w Warszawie, w którym pracował dotychczas personel lekarski polski. Lekarze wiedząc, że oficerów czeka obóz i ciężkie przeżycia, porozumieli się z niektórymi. Jeśli ktoś z nich miał krewnych lub znajomych w Warszawie, niech napisze, lub poda tylko ich adres, a ułatwią im opuszczenie szpitala jako osobom cywilnym. Mąż 40 miał w stolicy kuzynów, z którymi nie utrzymywał przed wojną kontaktu, ale podał ich adres. Przyszli nazajutrz w odwiedziny i zabrali część wojskowego umundurowania. Znów przy następnej wizycie dostarczyli cywilne ubranie, a zabrali wojskowe dokumenty i w ten sposób mąż opuścił szpital, a następnie ruszył do rodziny w kierunku Lublina, różnymi dostępnymi środkami lokomocji, klucząc jak zwierz ścigany, nie mając żadnych dokumentów. W Lublinie spodziewał się zdobyć jakikolwiek dokument i znów przedzierać się na Wileńszczyznę, by zasięgnąć wiadomości o naszym położeniu. Niestety rodzina w Lublinie, też zalękniona rygorystycznymi zarządzeniami okupanta co do przybywających osób, nie mogła dłużej go u siebie przetrzymywać, tym więcej, że znany był w tym środowisku, jako w swoim miejscu urodzenia. Nie chcąc ściągać Niemców na swoją głowę, zaopatrzyli go w bieliznę i ciepły sweter i znów ruszył z Lublina do nas. W ten sposób rozpoczął wędrówkę z południa na północ, powtórnie klucząc na tym szlaku. W drodze ułożył sobie plan dalszej ucieczki do Anglii. Przybyłemu uścieliłam łóżko w pustym pokoju bez pieca, którego nie zdążyłam - obarczona tylu innymi zajęciami - postawić. Położył się wielce zdrożony i zapowiedział, że nazajutrz rusza dalej: w tajemnicy zostawcie moje przybycie, byście nie byli narażeni na represje. Toteż rano zapowiedziałam wszystkim w domu o ścisłej tajemnicy pobytu męża. Ale cóż robić z dziećmi, które tego nie rozumieją. Starsza Marylka liczyła 4 lata, młodsza Danusia 2 i pół. Zapowiedziałam również i dzieciom, że nie wolno nikomu mówić o przyjeździe tatusia, bo inaczej on odjedzie znowu. Ale dzieci jak sroki, nie utrzymają tajemnicy. Jak raz rano weszła sąsiadka Sadowska, a dzieciaki rzuciły się do niej ze słowami: - Pani Sadowska, tatuś przyjechał! Sąsiadka spojrzała na mnie zdziwiona i zaskoczona wiadomością. Nie mogłam zaprzeczyć wobec dzieci i musiałam potwierdzić fakt, prosząc ją o utrzymanie tajemnicy. Znów po południu przyszła po główkę sera p. Kamińska z Pokucia. Powtórzyła się ta 41 sama historia z moimi dziećmi. Nie można było utrzymać tajemnicy, bo jak dzieciom wytłumaczyć ukrywanie przyjazdu ojca? Sekret z winy ojca spalił na panewce. Ojciec, czyli teść, tłumaczył mi, że syn nie ma potrzeby ukrywać się, ani uciekać, ale powinien zaraz zameldować się w Sielsowiecie1 (odpowiednik Urzędu Gminy) w Krzywiczach. Przecież to nie 1917 rok. Mamy co w domu jeść i dlaczego ma iść na poniewierkę po świecie? Nikogo przecież bez przyczyny nie aresztują. Podzielałam poniekąd zdanie ojca, ale z drugiej strony nie brał pod uwagę faktu, że syn był ochotnikiem w 1920 roku. Posiadał w trzeciej gminie działkę wojskową jako osadnik. Działkę wprawdzie sprzedaliśmy dwa lata temu, ale otoczenie dobrze wiedziało o tej sprawie, a w takiej sytuacji wrogów, chcących przysłużyć się nowej władzy, nigdzie pod słońcem nie brak. Na trzeci dzień mąż postanowił się ujawnić i zameldować w Krzywiczach, ale kiedy rozpatrzył, że będzie musiał poniżyć się wobec prostaków i jak oni przyjmą jego zameldowanie - zrezygnował. Pojadę do Wilejki - powiedział - tam się zamelduję. Nie oponowałam, byle nie przeciągał sprawy, a to znów nie pociągnęło przykrych konsekwencji. Ale polecił również przygotować sobie plecak, z którym wrócił z Lublina, na wszelki wypadek. Spakowałam więc w plecak mizerny, tułaczy: jedną zmianę bielizny, mydło, chleb, kiełbasę, ser litewski, słoninę paprykowaną, parę skarpet, chustek do no$a i ręcznik, oto cały ekwipunek. Czwartego dnia wyjechał wcześnie do Wilejki rowerem, prawie o świcie. Ja znów po zwykłej rannej obsłudze w oborze, udałam się do szkoły. Dzień był chmurny, jak zwykle listopadowy. Po południu wrócił i zastał około domu 2 ciężarówki, na które ładowano lisy. Widząc zmarnowaną naszą ciężką krwawicę, omal nie zapłakał. Przybity, złamany, położył się do łóżka i nawet nie chciał rozmawiać. Za lisy zapłacili teściowi coś ponad 6 rys. złotych, prócz lisów zabrali poidełka. W ten oto sposób zaczęło się pustoszenie naszego gospodarstwa. Na trzeci dzień pieniądze polskie zostały wycofane z obiegu. Cóż, bezprawie zgodne s Sielsowiet - sielskij sowiet (ros.) - rada wiejska 42 z prawem. Pieniędzmi za lisy mogliśmy zapalić w piecu. W miejsce złotych wprowadzono bez wymiany ruble, których w początkach nie mieliśmy nawet na lekarstwo. W najbliższą niedzielę pojechałam ze Stefanem do Wilejki. Postanowił bowiem usunąć się, wyjechać. Pochodziliśmy po znajomych zebrać informacje, niezbędne w drodze, lecz wszędzie przyjmowano nas z dziwnym lękiem, co wyczuwało się zaraz na wstępie, więc nigdzie nawet dłużej niż parę minut nie utknęliśmy. Na nocleg ruszyliśmy do kolegi Hrycki, na wieś za Wilejkę, 5 km drogi. Ci nas przyjęli serdecznie i po kolacji długo mówiliśmy o ciężkich czasach, jakie na nas spadły przez wojnę. Rankiem o świcie ruszyliśmy znów do miasta. Ja na dworzec kolejowy, on towarzyszył mi i przy pożegnaniu zaczął płakać i wyrzekać, że jedzie w niewiadome i nie będzie wiedział, co się z nami stanie, ani kontaktu nawiązać. Przystanęłam. Po tej wojnie stał się taki nerwowy, że nie można było spokojnie z nim rozmawiać. Jak mu tu na drodze tłumaczyć, perswadować taką sprawę. Zamiast zebrać się na odwagę i powiedzieć: jedź, Bóg z Tobą i z nami -nie mogłam na to patrzeć i powiedziałam bez zastanowienia: masz płakać, to zostań. Wystarczyły te słowa. Uspokoił się i powiedział: zostanę. Będę uciekał, kiedy przyjdą po mnie. Żadne z nas w tym krytycznym momencie nie pomyślało, że ucieczka w ostatniej chwili, kiedy sidła już zastawione, nie daje żadnej szansy. Powiedział również, jak przy zameldowaniu w Wi-lejce wpisali go na osobną listę, a figurował na niej, nie pamiętam dokładnie, 80-ty, czy też 82-gi. Ta czarna lista była dla niego zmorą, wciąż go niepokoiła. Po powrocie nigdzie nie ruszał się z domu, a ja po dawnemu pracowałam w domu i w szkole. On od powrotu z Wilejki stał się zamknięty w sobie, nic go w domu nie interesowało, a na domiar złego utworzył mu się brzydki czyrak na tylnej części ciała. Co wieczór musiałam robić opatrunki. Wszystko się waliło na mnie, jak z rogu obfitości. Jakoż zbliżały się święta Bożego Narodzenia, zwane tutaj KALADY. Siostra moja wyjechała do dentystki w Wilejce plombo- 43 wać zęby, a było to 18 grudnia. Wróciwszy ze szkoły sporządziłam obiad i po całym obrządku wieczorem przyniosłam dzieżę i zrobiłam rozczyn na chleb. Miałam zamiar upiec go nazajutrz. Wreszcie dość późno położyłam się spać. Pośród nocy ze zdrowego snu poderwało mnie na nogi piekielne łomotanie kolbami w drzwi i wrzask męskich głosów „odkrywaj dwery"6. Chwyciwszy na siebie szlafrok, pantofle na nogi, rzuciłam się szukać zapałek, by zapalić lampę. Mąż w tej minucie już był gotowy, chwycił mnie za twarz pocałował i urywanym głosem wyrzekł - żegnaj. Ja chciałam go powstrzymać, że nie czas uciekać. Wyrwał się z moich rąk, pomknął w pustą połowę domu, nawet drzwi nie stuknęły za nim. Zapaliwszy lampę, trzęsąc się jak w febrze, skoczyłam drzwi odryglować, bo zdawało się, że nie wytrzymają uderzeń. Tylko rygiel drgnął, drzwi z całym impetem odskoczyły jak za silnym podmuchem i kilka postaci męskich runęło obok mnie do kuchni jak huragan. Kiedy weszłam i ja do kuchni usłyszałam niesamowity wrzask - ruki w wierch7. Przerażona stojąc w progu ujrzałam na środku stojącego teścia i szwagra, którzy wznieśli do góry ręce, a te drżały im jak za podmuchem wiatru. Sama nie wiedziałam, czy też mam ręce podnieść, więc stałam z boku oniemiała, bezwładna. Zaraz rzucili się stojącym przeszukiwać kieszenie. Patrzyłam na to z jakąś pustką pod czaszką od nagłego przerażenia. W tym momencie drzwi wejściowe się otworzyły i dwaj żołnierze wprowadzili męża. Ten rzucił się, a raczej powalił na łóżko, dostał szoku nerwowego. Coś bełkotał, czego sama nie mogłam zrozumieć, piana wystąpiła mu na usta. Dzieci przerażone poderwały się ze snu z płaczem, widząc nagle kilku obcych ludzi. Nie wiedziałam kogo uspokajać. Chwyciłam ręcznik, umoczyłam w wodzie i położyłam mężowi na czoło. Dwóch starszych rangą, których szarży nie rozróżniałam, zaczęli z męża drwić, „Aa! Oficer! Wstydno wam udzierać"8! Słowa te wydały mi się ciosami 6 Wl.otkrywaj dwieri (ros.) - otwieraj drzwi 7 Ruki wwierch (ros.) - ręce do góry 8 Wł. stydno wam udirat' (ros.) - wstyd wam uciekać (zwiewać) 44 w samo serce. Nie mogłam na nie nic odpowiedzieć, ani słowa wydobyć z gardła, jakbym się dławiła. Po chwili jeden z tych starszych kazał mi się ubierać, abym pojechała z nimi dla dokonania rewizji u jakiejś kobiety. Wzięłam więc ciepłą odzież, walonki9 na nogi i poszłam do pustego pokoju, aby się ubrać. Natychmiast za mną ruszył jeden z bojców (żołnierzy) i zaczął nieodstępnie asystować, świecąc mi latarką. Oburzyłam się na taką bezczelność, ale jakbym nie do niego mówiła. Dalej pełnił swoją powinność, stojąc drwiąco spoglądał na mnie. Reszta była w kuchni. Nareszcie wyszłam ubrana, intuicyjnie wyczuwając, że będę aresztowana. Nie żegnając się z nikim, aby nie robić zamieszania, spojrzałam tylko na męża leżącego na łóżku i dzieci, poczem wyszłam, a za mną w ślad ten sam żołnierz. Sięgnąwszy ręką do kieszeni zauważyłam, że mam zegarek męża pamiątkowy. Poszłam jeszcze do ubikacji - żołnierz za mną, teraz upewniłam się, że jestem aresztowana. Miałam zawrócić do domu i to oznajmić, ale zdałam sobie sprawę, że gdy wejdę pożegnać rodzinę, nie znajdę w sobie dość siły, aby wyjść ze stoickim spokojem. Widziałam jak mój stróż nieodstępny nawet do ubikacji poświecił, czy nie zostawiłam tam czego, jakichś szczególnych znaków, czy śladów. Tuż obok domu stała ciężarówka w ciemności nocy grudniowej, pod plandeką. Wsadzono mnie na nią, a obok usadowili się już dwaj stróże z bronią w ręku. Reszta ulokowała się w szoferce. Maszyna ruszyła, a mnie poczęły brać dreszcze. Myśl o domu i tych pozostawionych nie opuszczała mnie ani na moment. Minęliśmy Pokucie, ciężarówka skierowała się w stronę Krzywicz i zatrzymała się dopiero przed posterunkiem. Tu kazano mi wysiąść i z eskortą wprowadzono do budynku jasno oświetlonego, pełnego postaci w mundurach, uwijających się tu i tam. Weszłam do poczekalni i tu o zgrozo! Ujrzałam kilku mężczyzn znajomych wieśniaków, widocznie aresztowanych podobnie jak ja. Pierwszego rozpoznałam Bohdanowicza ze wsi Januszewo, u którego 9 Walenki (ros.) - wysokie filcowe buty 45 był lokal wynajęty na szkołę z sąsiedniej wsi., obok Wytresek. Dalej jednego z przykładowych gospodarzy z Ciereszek, nazwisko jego zapomniałam. Reszty nie znałam. Siedzieli na ławach pod ścianami, pogrążeni w niemej, bolesnej zadumie o swoich najbliższych, podobnie jak i ja. Pośród nich byłam tylko ja, jedna kobieta. Zaraz żołnierz izolował mnie od nich do małej komórki, oświetlonej maleńką iskierką pod sufitem. W chwilę później wezwano mnie do biura, gdzie przy długim stole siedziało dwóch mężczyzn w wojskowych mundurach. Tu odczytano mi oskarżenie, na podstawie którego zostałam aresztowana - za przechowywanie broni. Zaczęłam tłumaczyć, dlaczego nie zrobiono w moim domu rewizji, dlaczego nie powiedziano mi tego w domu, gdzie posiadam pokwitowanie, że broń męża oddałam policji polskiej, bo takie było zarządzenie, gdy tylko wybuchła wojna. Moje tłumaczenie skwitowali niczym i podsunęli oskarżenie do podpisania. Nie chciałam złożyć podpisu wzbraniając się i motywując, że nie mogę podpisać, czyli potwierdzić tego, do czego się nie poczuwam. Gdzie jest na to dowód i o co mnie oskarżają? Nie mogę tego zrozumieć - tłumaczę się - aby bez dowodu winy mógł mnie ktoś oskarżać i aresztować. Jeśli jest oskarżenie - musi być dowód. Wszelkie moje tłumaczenia były grochem rzucanym o ścianę, a odpierali je tym, że dopiero śledztwo wszystko wykaże. To nie jest przecież wyrok, na razie jestem aresztowana, a dopiero śfedztwo wykaże, czy słusznie jestem obwiniona i aresztowana. Byłam tak zdenerwowana, aż szczęki zaczęły mi drżeć i dzwoniłam zębami jak wilk, którego usiłują osaczyć. Jasno zdawałam sobie sprawę, czym jest oskarżenie o przechowywanie broni w warunkach wojennych. Wreszcie drżącą ręką, która nie mogła utrzymać pióra - podpisałam koślawymi hieroglifami. Wciąż nie mogłam pojąć swoim rozumowaniem, abym mając dowód namacalny urzędowy oddania broni była tu siłą i krętactwami żywcem zmuszona do podpisania tego, co było fałszem, nie było niczym udowodnione, po prostu wyssane z palca. To samo pewnie powtórzy się w śledztwie. Nie ma dla mnie ratunku! Jak pijana wsta- 46 łam z krzesła, znów odprowadzona do ciemnej komórki, trzęsłam się z oburzenia, z dzikiej pasji, która mnie ogarniała. Z tego napięcia nerwowego co chwilę odczuwałam potrzebę oddania moczu. Musiałam mocno stukać do drzwi, zanim zjawił się dyżurny, a kiedy to powtarzało się, wzywany zaczął mi złorzeczyć, sądząc, że to moje fanaberie. Godziny wlokły się jak żółw, zimno przejmowało mnie do szpiku kości, myśli kotłowały się i kłębiły pod sklepieniem czaszki, jak stado czarnych kruków. Co się tam dzieje w domu? Co robią i co mówią, gdy tyle godzin nie wracam? Kto im śniadanie przygotuje, upiecze chleb, nie ma przecież siostry. Chwilami zdawało mi się, że to koszmarny sen. Z nadejściem białego dnia wszystko pierzchnie, a ja wrócę do swojego kieratu pracy w domu i w szkole. Brzask mroźnego, zimowego dnia zaznaczył się na niebie, kiedy posłyszałam warkot motoru ciężarówki przed posterunkiem. Widocznie całą długą noc odbywało się polowanie na podobne mnie ofiary, które ściągano na punkt zborny. Nie czekając wiele drzwi komórki otworzyły się i wyprowadzono mnie na ulicę do stojącej tuż ciężarówki. Wewnątrz siedzieli już mężczyźni, skuleni i również drżący z zimna, ja dołączyłam jako ostatnia - jedna kobieta między kilku mężczyznami. Ludzie, mimo wczesnego ranka, zaczęli na ten widok robić zbiegowisko, aby zobaczyć ofiary nocnego osaczania. Zaraz zaciągnięto plandekę i ciężarówka ruszyła w stronę Wilejki. Po drodze raz się zatrzymała gdzieś za Kurzeńcem, zmuszona byłam zejść i wobec stojącego konwojenta załatwić swoją potrzebę. Dzień się robił, kiedy zawitaliśmy do bramy więzienia w Wilejce. Wyładowano nas i po otwarciu szeroko podwoi wprowadzono do biura, mieszczącego się tuż za bramą. Widok ogromnej bryły budynku, z oknami posiekanymi kratą, mimo woli nasunął myśl, ilu takich jak ja nieszczęśliwych, niewinnych, osaczonych podejrzeniami i oskarżeniami męczy się i przeżywa swoją gehennę w tych murach? W biurze kolejno zaczęto odczytywać każdemu akt oskarżenia, ten sam co na posterunku, i żądano złożenia pod nim podpisu. Mężczyźni biernie 47 wysłuchiwali, co im czytano, z kamiennym spokojem kładli podpis, gdzie im wskazano, a potem odchodzili na bok, robiąc miejsce następnemu. Kiedy przyszła moja kolej, powtórzyła się ta sama scena co w Krzywiczach. Stanowczo, nieodparcie, stawiałam sprzeciw, nie mogę podpisać tego, do czego się nie poczuwam. Przy tej formalności asystowało dwóch wojskowych. Jak hieny rzucili się na mnie z rewolwerami. Jeden z jednej, drugi z drugiej strony, wściekli widocznie, że jedna kobieta i ta śmie stawiać opór. Wyzywali od prostytutek, wymachiwali przed nosem bronią. Było mi wszystko jedno, choćby posunęli się do rękoczynów. Podpisanie mojego aktu oskarżenia zajęło z pół godziny czasu. Kiedy wyładowali swoją furię, przycichli, uznali widać groźbę za bezskuteczną i poczęli już spokojnym głosem używać różnych perswazji; nie, to nie, wyrok i śledztwo wyjaśni wszystko. Nie wierzyłam! Aż któryś z aresztowanych półgłosem rzucił w moją stronę uwagę: - Podpisz pani, bo na nic się nie zda upór, ani tłumaczenie. Łamiąc się sama ze sobą, z wielkim oporem wewnętrznym podpisałam swoje nazwisko mało czytelnymi, koślawymi kulfonami, bo ręka się nawet stała oporna i drżała febrycznie, jakby i ta opierała się podpisaniu. Wyszliśmy wreszcie z tropikalnej temperatury biura, a kroki ciężkie nasze skierowali konwojenci do budynku więziennego. Po schodach zeszliśmy w dół i krocząc długim korytarzem, wzdłuż którego po obu stronach widniały drzwi z judaszami, gdzieś bodajże na końcu korytarza otwarto jedną z cel i tu nas wszystkich zamknięto. W tej klitce były tylko ściany, podłoga betonowa mocno zniszczona i wysoko w grubym murze małe zakratowane okienko, przez które można było od czasu do czasu zobaczyć obuwie osób, poruszających się po podwórzu więziennym. Staliśmy oparci o ścianę. Mężczyźni półgłosem rozmawiali: żeby chociaż tak nas razem pozostawili, lżej by było przeżywać to wszystko. Ja znów z przerażeniem myślałam, jak w tej grupie mężczyzn będę siedzieć? Jakoż zaraz wezwano ich i poprowadzono korytarzem do innych drzwi, pozostałam sama. Otoczyła mnie pustka brudnych 48 ścian i zmroził chłód betonowej podłogi. Żeby całkiem nie skostnieć, zaczęłam przemierzać krokami przestrzeń od jednej ściany do drugiej. Czułam ogromne zmęczenie, senność po nieprzespanej, a burzliwej nocy. Brzemię przeżyć psychicznych ciążyło mi niczym ciężar całego świata. Stałam jakiś czas w miejscu niby przysłowiowy słup soli. Pragnęłam, aby to ciąganie i obwinianie za winy niepopełnione skończyło się. Ale to był dopiero początek, kłębek zaledwie zaczął się rozwijać, toczyć i snuć długą, długą i zagmatwaną, zaplątaną nić, której koniec miałam zobaczyć po pełnych 6 latach. Skulona usiadłam na podłodze, a raczej przykucnęłam ogrzać zziębnięte nogi, nie włożyłam w domu pończoch i teraz dopiero odczuwałam dotkliwy chłód. 2 trzaskiem i zgrzytem - właściwym więziennym zamkom - otworzyły się drzwi i wszedł mężczyzna, niski blondyn o niebieskich oczach i pospolitej szerokiej twarzy, z dystynkcjami na mundurze, których już dobrze nie pamiętam, były to 3 lub 4 kwadraty, i rozkazał mi się rozbierać całkowicie. Nie zrozumiałam zaraz, o co mu chodzi, byłam otępiała jak drewno, ale powtórzył rozkaz, abym się rozebrała jak mnie matka zrodziła. Mam się rozebrać wobec tego młodego człowieka - zdębiałam. - Nie rozbiorę się wobec mężczyzny - wrzasnęłam i zaczęłam płakać. Wtedy spojrzał na mnie piorunującym wzrokiem i wyszedł. Po chwili wrócił z kobietą bardzo niesympatyczną, bladą jak ściana, i ta spokojnie zaczęła do mnie mówić, że chodzi o rewizję, żebym się rozebrała, ona tylko przeglądnie moją odzież. Mężczyzna stał i czekał widocznie na moją reakcję. Ja opieszale, ciągle patrząc na niego, poczęłam zdejmować kożuszek i czapkę z głowy, rzuciłam to na beton, potem pulower i bluzkę - mężczyzna wyszedł. Uprzednio wyjęłam z kieszeni kożuszka zegarek i parę złotych, oddałam rewidującej. Ona jednak skrupulatnie zaczęła obszukiwać wszystko, nawet szwy, ponaglając mnie do szybszego zdejmowania reszty. Nareszcie zdjęłam wszystko i owiał mnie grobowy chłód. Zobaczyłam na całym ciele gęsią skórkę tak wyraziście, jakbym to nie ja stała teraz roznegliżowana, ale jakaś 49 inna osoba. Kobieta po przetrząśnięciu mojej odzieży wyciągnęła z kieszeni swojego fartucha nóż i zaczęła obcinać u spódnicy guziki i haftki. Wydarłam się na cały głos - ja tego ubrania nie włożę, nie będę rękami na sobie trzymać odzieży. Ręce mi drżały. Zmitygowała się. Parę guzików od spódnicy trzymając w garści, kazała mi się ubierać. Nie mogłam się wprost ubrać, a gdy jeszcze byłam w koszuli, rozkazała mi stanąć w rozkroku. Nie rozumiałam znów co to ma znaczyć, dopiero później, kiedy odeszła, pojęłam o co jej chodziło. Kiedy otworzyła drzwi przy wychodzeniu, dostrzegłam jak blondynek odskoczył od nich, widać przez judasza asystował przy rewizji. Nie uniknęłam oczu profana. Po dokonaniu rewizji, ten sam mężczyzna w przeciągu pół godziny doręczył mi pokwitowanie z biura depozytu. Włożyłam świstek do kieszeni i obojętnym wzrokiem błądziłam po ścianach i małym krążku ze szkłem w drzwiach. To znów nasłuchiwałam stąpania po korytarzu i jakichś rozmów w języku rosyjskim, lub szybkiego tupotu nóg po betonie podwórza. Błądząc wciąż wzrokiem po tychże samych ścianach pustych zauważyłam, że w judaszu czyjeś oko obserwuje mnie dość często. Spotkawszy to oko swoim spojrzeniem, doszłam do wniosku, iż w na pozór pustej celi nie jestem sama i to oko kontrolując moją twarz, moje ruchy, również zachowanie się, zaczęło mnie denerwować i męczyć. Nie wiedziałam, ani podejrzewałam (myślałam), aby człowiek ścigał człowieka jak dzikie zwierzę. Pewnie to oko w judaszu chce mnie przejrzeć na wylot, powiedziałam sama do siebie i bardzo znużona zapragnęłam chociaż na moment zdrzemnąć się, zasnąć, oderwać myśli od koszmarnej więziennej rzeczywistości. Położyłam się skulona na podłodze, kładąc pod głowę swoją czapkę pilotkę. Tylko zdążyłam oczy przymknąć już zgrzyt klucza w zamku i ten sam mężczyzna wrzeszczy: „nie lzia leżat! Ano wstawaj!"10. Wstałam jak automat, czas jakiś przemierzałam powolnym krokiem celę i znów położyłam się i tak kilka razy próbowałam Nielzia leżat' (ros.) - nie wolno leżeć 50 zasnąć, ale za każdym razem bez skutku. W porze obiadowej słyszałam i łowiłam uchem wzmożony ruch na korytarzu, szuranie nóg. Poczułam mimo woli głód i łaknienie, chociażby paru łyżek ciepłej strawy. Cóż, widać pora obiadowa minęła a mnie nie dano jeść. Krótki grudniowy dzień zaczął zmierzchać, tym wcześniej że był szary pochmurny i mglisty. Poznałam to po gęstniejącym mroku w kątach celi i teraz również zauważyłam ledwie tlejącą żaróweczkę u sufitu, która rzucała nikły promyk na betonową podłogę, a nie była w stanie rozproszyć gęstwy mroku. Długo siedziałam w kącie, dając upust snującym się myślom. Byłam myślami wciąż w domu. Skulona od zimna położyłam się, okrywając się kożuszkiem. Sen mnie odleciał, byłam tylko głodna i bardzo zmęczona. Wszak to już 24 godziny nie miałam nic w ustach, nawet kropli wody. Z trwogą też zaczęłam myśleć o nadchodzącej nocy i perspektywie noclegu na betonie, mając na myśli co dopiero dwa lata temu przebytą ciężką chorobę nóg, które nie wiem jakim cudem znowu mnie nosiły. Nareszcie wszczął się hałas na korytarzu i szuranie ciężkimi kubłami - widocznie był to czas kolacji, a ja w dalszym ciągu leżałam, nie spodziewając się w tym dniu jedzenia. Ale oto i w moich drzwiach zazgrzytał klucz przekręcany w zamku, drzwi się otworzyły. Szybko podniosłam się. Podano mi półlitrowy kubek aluminiowy, niby to z kawą, takąż aluminiową miskę, która dymiła krupnikiem z pęcaku i mocnym aromatem liścia laurowego, do tego łyżkę drewnianą z szerokim gniazdem, pomalowaną farbą olejną w kwiaty. Zupę powąchałam i odsunęłam, zamoczywszy łyżkę. Siny jej kolor odrażał mnie. Wzięłam kubek by się napić chociaż ciepłej kawy, jak sądziłam - ale to była już prawie letnia woda zafarbowana cykorią. Pociągnęłam łyk i odsunęłam. Nie byłam w stanie mimo głodu odczuwanego ani jeść zupy, ani pić więziennej kawy. Może godzina czasu upłynęła od momentu jak mi dano wieczerzę i znów ten sam blondyn, od rana dyżurujący mnie, wszedł do celi, a widząc nietknięte jadło zapytał, dlaczego nie jadłam? Nie mogę - odpowiedziałam. 51 - Woźmi kruszku, czaszku i łóżku11 - rozkazał i otworzył drzwi szeroko. Po drugiej stronie korytarza była ubikacja. Otworzył z impetem drzwi do niej i rzekł rozkazująco - wylewaj! - Nie wolno jedzenia wylewać do ustępu - powiedziałam zgorszona. -Ja ciebie gawariu, wyliwaj12 - zaskrzeczał groźnie. Wylałam i trzymając puste naczynie stanęłam bezradna w postawie wyczekującej. Rozkazał mi iść naprzód korytarzem, potem otworzył trzecie drzwi po tej samej stronie co moja cela i tu w mizernym świetle padającym spod sufitu ujrzałam dwie ogromne sterty sienników wypchanych słomą. - Bieri siebie matras13 - zwrócił się do mnie. Położyłam na podłodze mój więźniarski ekwipunek i próbowałam z ogromnej sterty wyciągnąć jeden. Ani drgnął. Potem drugi i trzeci nieco wyżej. Widząc moją nieporadność, sam zaparł się mocno nogami o podłogę i spod wierzchu ściągnął mi pod stopy jeden, dodając sarkastycznie: - Dowolno naspała sia na miahkom matrasie14. Zbyłam milczeniem jego niedorzeczność. Potem poszłam naprzód, niosąc w rękach siennik i naczynie. Nie mogłam udźwignąć ciężaru, mając zajęte ręce i co parę kroków przystawałam. Widząc, że nie mogę unieść, wziął siennik i rzucił rozkazująco: - Stupaj bystrej wpieriod15! Za bramą skręciliśmy koło muru na lewo, gdzie wznosił się korpus dużego budynku piętrowego. Owionął mnie mroźny, wieczorny chłód, .śnieg skrzypiał pod stopami, czuło się dość silny mrozik w powietrzu. Skręciliśmy znów na lewo i tuż za wielkim budynkiem ukazał się niski, parterowy, również murowany. Stanęłam przed domem u wejścia. Pchnął drzwi mocno i otworzył, za progiem rzucił siennik i rzekł: --------------------------- 11 Woźffli- (ras.) - weź kubek, miskę i łyżkę 12 Ja tiebie... (ros.) - ja ci mówię, wylewa] 13 Bieri..- (ros.) - bierz sobie materac 14 Dowolno... (ros.) - dosyć wyspałaś się na miękkim materacu 14 Stupaj..- (ros.) - ruszaj szybciej do przodu 52 - Bieri i stupaj dalsze!16 Wzięłam jedną ręką za koniec i pociągnęłam po podłodze, on tymczasem odemknął jedne drzwi znów po lewej stronie i weszłam do celi niosąc przed sobą swój ekwipunek, a za sobą ciągnąc leżak. Wkroczyłam do dość dużej izby oświetlonej nikłym światłem padającym spod sufitu. Na ścianie przeciwnej wejściu było wysoko umieszczone niewielkie okno o dwóch szybach, zakratowane. Z kąta, gdzie stał piec kaflowy, wynurzyły się do mnie dwie młode kobiety i zaraz poczęły pytać skąd jestem i za co aresztowana. Jak dawno? Co słychać na wolności? Byłam tak zmarznięta jak sopel lodu, do tego zmęczona, tylko parę słów odpowiedziałam i zaraz usłałam swój siennik i na wpół rozebrana położyłam się na worek ze słomą, nie mając żadnego okrycia, prócz kożuszka. Moje współlokatorki celi stały nadal koło pieca grzejąc się i rozmawiały o swoich przeżyciach. Nie mogłam jednak zasnąć, więc odpocząwszy nieco, wstałam znowu, podeszłam do nich i grzałam swoje skostniałe bez pończoch kolana. Stojąc tak obok pieca usytuowanego w kącie, w miejscu niedostępnym dla judasza, opowiadały mi półgłosem, za co trafiły do więzienia, i nie brały tak do serca utraty wolności jak ja, były pełne optymizmu, bo śmiały się i dowcipkowały jakby zaraz, za godzinę, lub wcześniej miały opuścić więzienną klatkę. Jedna z nich, szatynka o bladej cerze, z zawodu nauczycielka z Wilna, Helena Tomaszewska zwana Leną, druga ciemna blondynka o niebieskich oczach, z falującą czupryną, była Rosjanką, ale polską obywatelką. Obie trafiły do więzienia za przejście granicy z Wilna do Oszmia-ny dla zakupów żywności. Były więcej niż pewne, że ich mężowie, dowiedziawszy się gdzie się znajdują, użyją wszelkich wpływów, aby je uwolnić. Mąż Tomaszewskiej miał już nominację na stanowisko profesora gimnazjum w Wilejce, znów Tani Siergie-jewnej był popularnym i wziętym adwokatem - nazywał się Preis. Byłam zadowolona z ich towarzystwa, bo podniosły mnie na du- Bieri... (ros.) - Bierz i ruszaj dalej! 53 chu, a we mnie wrzał straszny bunt, bo oto zostałam wyrwana podstępem z domu bez niczego, co człowiekowi niezbędne jest do życia, jak: mydło, ręcznik, grzebień, szczotka do zębów i bielizna. Już naprzód wybiegłam myślą do chwili, kiedy w takich warunkach opanują mnie insekty. One nawet o takich rzeczach, drobiazgach, nie myślały. Ale życie składa się z drobiazgów. Któraś z nich zaraz poprosiła dyżurnego o koc dla mnie. Położyłam się więc spać, ale mimo wszystko nie mogłam zasnąć. Po pierwsze, byłam myślą w domu, po drugie, pod wytartym, brudnym kocem i na podłodze było mi zimno i myślą wciąż wracałam do mojej ciepłej pierzynki. Spałam bardzo nerwowo, wciąż budząc się i rano o 6 - tej już wstałam. Nogi moje zlodowaciałe nie zagrzały się do rana. Powstawszy, myłyśmy się nad smrodliwą para-szą17, polewając z kubka wodę na ręce, ale co to za mycie? Ani kawałeczka mydła, ani ręcznika żadna z nas nie miała. Dla mnie « jeszcze problem stanowiły długie włosy, które rozczesałam palca- mi. O godz. 7 - mej śniadanie, chleb i czarna kawa z cykorii. Chleba 30 dkg żytnio - jęczmiennego, jeszcze ciepłego, istna kluska zgnieciona przy krajaniu i odważaniu, pół litra kawy nie słodzonej. Mimo odczuwanego głodu i pustego żołądka nie mogłam jeść. Bałam się takiego chleba ze względu na chorą wątrobę. Tania i Lena jadły ogryzając tylko skórki. Swoją porcję położyłam koło pieca, aby mieć suchar, wypiłam tylko część gorącej wody. Obie namawiały mnie, żebym zmusiła się do jedzenia, bo głodowaniem daleko nie zajadę. Dzień był mroźny i mglisty, w celi znośnie ciepło. Oglądałam znów ściany, jakąś rurę, której część wyrwana zwisała w jednym kącie, i doszłam do wniosku, że ta cela służyła dawniej do innych celów, prawdopodobnie była pralnią. Zlustrowałam każdy szczegół po złożeniu sienników pod ścianą i okryciu kocami. Można tu było poruszać się swobodnie. Gwoździem niemiłym była para-sza. Duży kubeł blaszany, opróżniany raz na dobę, zwykle pod 17 Parasza (ros. ; gwara więzienna) - kibel 54 wieczór. Za każdym odkryciem paraszy, celę napełniał smród. Wpadłyśmy wreszcie na pomysł. Przy każdym użyciu kubła okrywać się szczelnie kocem, co złagodziło wydobywanie się odoru. Drugi dzień mego pobytu w celi więziennej, mimo krótkiego dnia, dłużył mi się w nieskończoność. Nie mogłam się pogodzić z utratą wolności. Czułam w sobie wciąż bunt wewnętrzny. Siedziałam nieruchoma jak snopek słomy i wodziłam wciąż oczyma po ścianach i drzwiach. Chciałam krzyczeć, wołać ratunku, złorzeczyć, podczas gdy moje sąsiadki żartowały, opowiadały różne historie, które do moich uszu nie docierały. Byłam głucha i obojętna na to, co się wokół działo. Pragnęłam tylko iść do domu, do dzieci, do pracy. Koszmarna, twarda rzeczywistość, nagie cztery ściany, trzymały mnie w piekielnych szponach jak kleszcze. Czasem zdawało mi się, że będę wyć jak zwierzę w klatce, walić w te ściany i drzwi do utraty tchu. Obiad. Znów nie mogłam jeść. Ten sam krupnik co na kolację, siny jakby się zetknął z ultramaryną, pływał w nim jeden sczerniały, przemrożony ziemniak. Woń silna liścia laurowego, dodana widocznie dla złagodzenia niemiłego zapachu zmarzniętych kartofli, robiła wrażenie, że zupa jest kwaśna. Mimo głodu jeść nie mogłam. Za to wieczorem zjadłam podsuszony chleb z wodą. Tego wieczoru przyprowadzono do nas nową ofiarę. Była to kobieta wiejska w wieku około 50 lat. Ogromnie płakała i rozpaczała, a pochodziła z wioski leżącej 5 km od Wilejki. Nawet nie wiedziała za co została aresztowana. Było nas już cztery. Nowo przybyła, kiedy się już uspokoiła, bo dałyśmy jej się wypłakać i wylać nadmiar łez, opowiadała o licznych aresztowaniach. Ja położyłam się wcześnie spać, nie mogąc słuchać tych okropnych wiadomości. W nocy nagle zgrzyt klucza w zamku. W otwartych drzwiach stanął żołnierz, wzywając mnie na śledztwo. Ale z jakim pośpiechem, jakby na pożar, wrzeszczał jedno i to samo: - Dawaj bystrej18! Nie mogłam wprost wciągnąć ubrania na Dawaj... (ros.) - Pośpiesz się! 55 siebie, ręce mi się trzęsły, zęby też zaczynały podzwaniać - nerwica dawała znać o sobie. Wyszliśmy jasno oświetlonym korytarzem na podwórko. Mróz silnie wionął mi w twarz i odegnał resztki snu. Szłam przodem przed konwojentem. Przed wielkim, białym budynkiem, jasno oświetlonym, tuż przed wejściem nagle zakomenderował: - Otwiernis' к stienie19! Odwróciłam się twarzą do ściany, nie wiedząc co to za gimnastyka, aż posłyszałam skrzypienie obuwia idących poza nami dwóch osób w całkowitym milczeniu. Zrozumiałam. Wyprowadzano kogoś ze śledztwa, aby nie widzieć delikwenta, musiałam patrzeć na ścianę. Ucichły, oddaliły się kroki -znów rozkaz: Stupaj! Wyszliśmy po schodach na 1 piętro. Otworzył drzwi i wprowadził mnie do jasno oświetlonej sali. Na środku stały dwa długie stoły, na nich przybory do pisania i sterty teczek z papierami. Temperatura - istny tropik, ponad 20 stopni. Przy jednym ze stołów siedział młody mężczyzna w wojskowym uniformie i kiedy weszłam nie wiedziałam co powiedzieć. - Zdrastwujcie20 - wyszeptałam ze strachem. Nie mogłam się opanować. Poszukał w stosie leżących teczek i otworzył moją. Ze zdumieniem spostrzegłam, że zawierała już cały plik papierów. Zaczął spisywać moją biografię począwszy od daty i miejsca urodzenia, z najdrobniejszymi szczegółami: zajęcia rodziców, stan majątkowy, rodzeństwo, ich zawód, wiek, miejsce zamieszkania. Ponieważ miałam liczne rodzeństwo, życiorys był tasiemcowaty, ponad arkusz papieru kancelaryjnego. Potem moje szkolne lata, pracę zawodową, gdzie i w jakich latach pracowałam. Przynależność do organizacji politycznych i innych, aż do ostatnich miesięcy. Następnie odczytał i kazał podpisać. Złożyłam swój podpis, wezwał konwojenta, a ten odprowadził mnie do celi. Postanowiłam na następną noc nie rozbierać się całkowicie, abym w razie nocnego poderwania ze snu, nie była zmuszona wciągać rzeczy w galopie, a także ułożyć zdjęte części odzieży w takiej kolejności 19 Otwiernis' k... (ros.) - odwróć się do ściany! 20 Zdrawstwujtie (ros.) - Dzień dobry 56 jak będę je ubierać. Niestety - na wpół rozebrana nie mogłam zasnąć. Już sam fakt braku nocnej bielizny był też przyczyną nieokreślonego uczucia, które nie dawało spokojnie spać. Następna noc i druga przeszła spokojnie, bez alarmu. Aż trzeciej nocy znów chrobotanie klucza w zamku i wezwanie do ubierania się. Ta sama historia - dawaj bystrej! Przy wejściu tuż do budynku, wojskowy rozkaz - otwiernijs' к stienie! Tym razem stałam odwrócona dość długo, a mróz był siarczysty - przyczyną tego było wyprowadzenie dwóch delikwentów, widać bardzo zmaltretowanych, co poznałam po ich powolnych, niepewnych krokach. Weszliśmy na piętro - cały budynek był rzęsiście oświetlony. Widno było wszędzie jak w biały dzień. Konwojent wprowadził mnie do tej samej sali, co dwa dni temu. Uderzył mnie niesamowity upał. Na stole, obok stert teczek z aktami, stała szklanka mocnej herbaty z cytryną, która zapachem drażniła mój węch uczulony na zapachy jak barometr. Nastąpił dalszy ciąg mojego życiorysu, pracy zawodowej, przynależności do organizacji społecznych i praca społeczna. To wszystko z wszelkimi detalami, ba, nawet kontakty z otoczeniem, znajomości. Nic nie mogłam wywnioskować, o co tu chodziło właściwie. Tylko jedna złośliwa uwaga wymknęła się śledczemu mimochodem, że przyszłam polonizować ziemię białoruską, ale była dla mnie niezwykle znamienną. Utwierdziłam się w przekonaniu, iż w tym kierunku może potoczyć się sprawa. Nie chciałam się tłumaczyć, jakie opłakane warunki zmusiły mnie do szukania chleba aż na Białorusi, bez najmniejszej myśli o takiej sprawie jak polonizacja tych terenów. Mnie chodziło o chleb. Na te sprawy byłam przecież za młoda, mając 21 lat i szerokie horyzonty życia przed sobą. Wtedy pragnęłam li tylko pracować, chociaż by to było na biegunie, czy na końcu świata, jakże daleka i obca była mi idea wynaradawiania innych narodów, mając głęboko wyrytą w pamięć „Rotę" M. Konopnickiej, „Syzyfowe prace" Żeromskiego. Wciąż nie mogłam dotrzeć do sedna sprawy, aby w dalszym śledztwie być prostolinijną i obmyślić samoobronę, nie załamać się wobec stawianych 57 zarzutów, ale odeprzeć je pewną i dobrą argumentacją. Tymczasem moje „kumoszki" więzienne Lena i Tania z nudów i beznadziejności - bo śledztwa miały ukończone jeszcze w Oszmianie -oczekiwały ostatecznego werdyktu, aż nadto pewne zwolnienia -wymyśliły seanse spirytystyczne, wciągając i mnie w orbitę swojego zainteresowania. Ja nie wierzyłam w żadne zjawianie się duchów i rzekome ich znaki, czy pomoc w odkrywaniu rąbka tajemnicy przyszłości, a tym więcej, że czytałam niektóre rzeczy na ten temat. Wydawało mi się to bujdą, fantazją wymyśloną przez jednostki o skrzywionej, lub chorej psychice. One uparcie stawiały kulawe krzesło stojące w kącie i wieczorem, klęcząc na siennikach, trzymały ręce z rozstawionymi palcami, tak aby tworzyły łańcuch zamknięty, czyli obwód. Trzymając tak ręce w ciszy i spokoju wyczuwałam czasem jakby prąd przechodzący z sąsiedniej ręki do mojej, ale wiedziałam, że to ładunek elektryczny, który człowiek posiada w swoim organizmie, ale żadnego stukania, czy poruszania stołka nie czułam. Był kulawy nie mógł się poruszać. Znów w ich podnieconej wyobraźni wszystko się działo. Stołek się ruszał, stukał, odpowiadał na pytania. Również oburzało mnie wielce wywoływanie duchów wielkich ludzi z naszej historii. W moim prostym pojęciu było to profanacją tych zmarłych. Po paru nocach spokojnych, znów wezwano mnie na śledztwo. Tym razem, gdy weszłam na znaną mi z poprzednich przesłuchań salę, zastałam dwóch mężczyzn przy rozłożonym pliku papierów. Widać wertowali je, a jak spostrzegłam, pęczniała z dnia na dzień ta moja teczka. Na wstępie zapytano mnie, czy czytałam książkę „W szponach GPU"21? - Nie czytałam - odparłam, mimo że przeczytałam ją kilka lat temu. - Jakie miałam kontakty i znajomości z polską policją? - Kontaktów nie miałam żadnych - odpowiedziałam krótko, a znajomości również. Znałam tylko komendanta Skibę w 1930 21 GPU - Gławnoje Politiczeskoje Uprawlenije (ros.) - Główny Zarząd Polityczny 58 roku, kiedy przybyłam na posadę. Znałam dlatego, iż pochodził z moich stron. W następnym roku został przeniesiony z Krzywicz na inne stanowisko. W tej chwili, kiedy takim pytaniem zostałam zaskoczona, które wprost poraziło mnie, usłyszałam za drzwiami tuż za plecami jednego z moich śledczych - trzask i bicie jakby krzesłem, czy innym przedmiotem, a wraz podniesiony głos: Kto werbował? Zaraz zciszony, załamany głos delikwenta i znów bicie i wściekły krzyk: Adno słowo, kto werbował, gawari adno słowo22, kto werbował i znowu trzask i cichy jakby jęk, czy zacinający się głos. Wtedy jeden z tych, którzy mieli mnie przesłuchiwać, uchylił lekko drzwi, wsunął się do tamtej sali, a bicie ucichło. Znów ten, który pozostał, aby zatuszować, to co słyszałam będąc niemym świadkiem, rzekł: - Russki jazyk, eto oczeń krasiwyj jazyk, no nie stój za dzwie-riami. Nie słuszaj!23 A teraz jak piorun z jasnego nieba padły na mnie jego słowa, że byłam konfidentką polskiej policji. Teraz ja znalazłam się w opałach, jak przed chwilą ten za drzwiami maltretowany. Nagle to zdanie i to co działo się za ścianą przed paru minutami i temperatura sali, chyba wszystko razem wzięte, spowodowało jakieś zaćmienie w oczach, to znów dziwnie skaczące koła świetlne. Czułam, jak krew uciekła mi do serca, a pulsa łomotały w skroniach jak młoty. Śledczy używał różnych trików, podchwytliwych argumentów, które miały zmusić mnie do wyrzeczenia słowa - tak. Czując, że robi mi się słabo, poprosiłam o wodę. Odpowiedział twardo: - Dla takich swołoczy niet wody!24 Jeszcze parę minut trzymałam się na krześle, wreszcie straciłam przytomność - pierwszy raz w życiu. Kiedy ocknęłam się, leżałam na podłodze zlana wodą, kożuszek miałam rozpięty, a nade mną stał rozkraczony felczer więzienny i badał serce. Półszeptem 22 Gowori... (ros.) - powiedz jedno słowo 23 Russkij jazyk... (ros.) - język rosyjski to bardzo piękny język, ale nie stój za drzwiami! Nie słuchaj! 24 Dla takich... (ros.) - dla takich drani nie ma wody 59 powiedział coś śledczemu i wziąwszy mnie za kołnierz, jak snopek słomy, posadził znów na krześle. Teraz zaczął mną wstrząsać zimny dreszcz a felczer opuścił salę i wezwał z korytarza konwojenta, ten znów rozkazał mi wstać i iść. Wyszłam na mróz mokra - ogarnął mnie lodowaty chłód i nim doszłam do celi trzęsłam się jak liść osinowy i do rana nie mogłam oka zmrużyć. Po tym zajściu kilka dni i nocy minęło spokojnie, tylko ja nie mogłam przyjść do siebie. Myśli moje koncentrowały się nieustannie wokół tego, co mi znów zarzucano. Nadaremno sięgałam myślą wstecz, prawie całe 10 lat - nic nie mogłam odszukać, co miałoby związek z konfidencją. Na następny tydzień znowu w nocy wezwanie alarmujące i paraliżujące nerwy człowieka - na śledztwo. Wyszłam z celi ze strachem i obawą powtórzenia ze mną takiej metody zeznań jaka już słyszałam. Tym razem był sam - oskarżyciel mego sumienia -i w tej samej sali. Nadzwyczaj grzeczny, a śledztwo w dalszym ciągu dotyczyło konfidencji. Kiedy nadal padały z mojej strony przeczące odpowiedzi i nic pozytywnego nie mógł odnotować w protokole, użył podstępu. -Ja wam pokazu bumażku s waszej podpisju25 - rzucił ostro i bystrym okiem obserwował moją reakcję na to co powiedział. - Proszę pokazać - odparłam pewna siebie, wiedząc, że nigdy takiej rzeczy nie podpisywałam. Nagle strzeliła mi myśl, a może to być wszystko podrobione, łącznie z moim podpisem. - Pokazu - rzucił ostro - tylko skażytie как eto było26. - Nie! Pokażcie mi to fałszywe pismo, żebym mogła porównać z moimi podpisami jakie złożyłam już na protokołach. Proszę pokazać. Nastała przerwa, milczenie z jego strony i niby wertowanie w papierach teczki. Szukanie. Czekałam z ogromnym napięciem, kiedy mi rzuci ten dokument posiadany z moim podpisem. Ale 2% Ja wam pokazu... (ros.) - pokażę wam papier z waszym podpisem 26 Tolko skażytie... (ros.) - tylko powiedzcie jak to było 60 on przerwał daremne szukanie i zapytał, czy wiem kto to jest konfident. - Naturalnie że wiem - odparłam. - Aha, znajesz, potomu ty i rabotała konfidentom. Gawari toczno!27 Począł mi wymyślać od polskich prostytutek, grozić rewolwerem tuż przed nosem moim. A ja bacznie obserwowałam każdy jego ruch i zmienną grę muskułów na twarzy. To wstawał i chodził paląc papierosy, i puszczając kłęby błękitnego dymu, to znów siadał i pociskami oczu - niczym wąż swą ofiarę - mierzył mnie piorunującym spojrzeniem. Ja czekałam cierpliwie, siląc się na spokój. Wreszcie stanął tuż przede mną i spytał - Znajesz kto postroił Biełomorskij Kanał? Wot takije jak ty ludzi, swołoczy28, dorzucił cofając się nieco w tył. - Tak przyznaję, że tylko tacy ludzie mogli zbudować taki kanał. Nie wiem, czy pojął sens mojej odpowiedzi, ale usiadł spokojnie bawiąc się piórem/podrzucając go, a wreszcie uznał, że nic więcej nie wydusi ze mnie, odczytał mi te parę jałowych zdań protokołu, podsunął podpisać, a otworzywszy drzwi, wezwał konwojenta. Ten odprowadził mnie do celi. Bumażki czyli papieru nie pokazał, bo go faktycznie nie miał. Od tej chwili miałam spokój z nocnymi alarmami na śledztwo. Widocznie szukano, lub wymyślano nowe zarzuty wobec upartego mojego odżegnywania się od przechowywania broni, jako też roli konfidenta. Tymczasem pewnego wieczoru, po kolacji, drzwi do naszej celi otwarły się szeroko i pchnięta przez dyżurnego niemal wpadła na sam środek nowa ofiara. Zarumieniona mocno na twarzy od silnego mrozu, rzuciła za siebie obelżywe słowo - swołoczy -(dranie). Na sobie miała nowa sukienną, czarną burkę z kapiszo- 27 Aga, znajesz... (ros.) - aha, wiesz! Dlatego też pracowałaś jako konfident. Mów dokładnie! 28 Znajesz kto... (ros.) - wiesz kto zbudował Kanał Białomorski (kanał o długości 227 km pomiędzy Bialomorskiem nad Morzem Białym i miejscowością Powieniec nad jeziorem Onega, zbudowany w latach 1932-33 przez łagierników)? Otóż tacy jak ty ludzie, dranie. 61 nem zarzuconym na głowę. Ręce wciśnięte w głębiny kieszeni. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nią, my zaraz nowicjuszkę zarzuciłyśmy pytaniami: co dzieje się na wolności. Okazało się, że mieszka 5 km drogi od Wilejki, w tej samej wsi, z której jest tu z nami Hryniewiczowa. Przed wojną i podczas niej była w Warszawie, a następnie nie mając tam zatrudnienia, ruszyła do rodziców pod Wilejkę. Nazywała się Wanda Skra. Opowiadała nam też o bohaterskiej obronie Warszawy i strasznych zmaganiach z wrogiem, nie tylko wojska, ale i cywilnej ludności. O bestialskim bombardowaniu przez nieprzyjaciela nie tylko obiektów wojskowych, ale bez wyjątku również osiedli ludności cywilnej, zwłaszcza bombami zapalającymi. Krew w żyłach mroziły nam te straszne, makabryczne obrazy walących się domów, kościołów, szpitali, przy wtórze żałosnego wycia syren, huku rozrywających się bomb i krzyku ludzi szukających schronienia przed piekłem, szalejącym w powietrzu i na ziemi. Jęki konających na bruku, lub przywalonych gruzami, rozrywały wprost serca ludzi żywych, bezradnych, nie mogących nieść żadnej pomocy cierpiącym i ginącym. A wróg pastwił się nad bezbronnymi ofiarami, szalał, siejąc ogień, śmierć i zniszczenie. Brak światła gazu i wody zmusił bohaterskie miasto do poddania się. Miasto gruzów, ale w rzeczywistości niepokonane, miasto - bohater. Do Wandy przylgnęłam całym sercem od pierwszej chwili. Wyczułam i oceniłam ją jako dziewczynę dzielną i odważną, gotową do wielu poświęceń. Nie rozpaczała po aresztowaniu, była dobrej myśli, iż to nie potrwa długo, a żałowała tylko rodziców i rodzeństwa, którzy byli tak blisko, a nie mogła się nimi cieszyć i cierpieć razem. Na drugą noc zaraz przygarnęłam się pod jej burkę. Okryłyśmy się najpierw kocem, potem burką, było nam ciepło. Nie pomyślałam nawet w ten wieczór, że z Wandą spotkam się jeszcze po wyjściu z obozu i taż sama burka będzie chronić nas obie od mrozu na Karagandzińskich stepach. Po Nowym Roku poczęły napływać do Wilejki nowe transporty więźniów z Wilna i Oszmiany. Do naszej celi dopełniono 10 62 czy bodaj 12 kobiet. Cela się wypełniła nowymi typami, z których szczególną uwagę zwracała młoda 16- letnia dziewczyna wiejska, następnie „Czarna Ninka „ i jakaś umysłowo chora i zarazem weneryczna. Szesnastolatka ryża, szczuplutka i blada, była aresztowana za przejście granicy do siostry zamężnej w tej samej wiosce, która w połowie należała do ZSRR, a druga część do Litwy. Cierpiała na tle nerwowym na skurcz mięśni gardła, a w więzieniu -wiadoma rzecz - nerwy napięte lękiem i strachem powodowały takie skurcze, że dziewczyna dusiła się i przyprawiała całą celę o panikę, że się udusi, zanim zdołamy dostukać się do drzwi, by wezwać dyżurnego, a on znów lekarza. Z początku dyżurny zbywał to machnięciem ręki, biorąc rzecz tak niebezpieczną za symulację. Aż jednego wieczoru na zgrzyt klucza w zamku dostała ataku i straciła przytomność. Na próżno biłyśmy w drzwi wzywając lekarza, a korytarz niby wymarły milczał na gwałtowne łomotanie. Nareszcie, po upływie więcej niż kwadransa, otworzył drzwi z furią i wymyślaniem, co za alarm robimy jak na pożar. Kiedy jedna z nas wyjaśniła o co chodzi, zajrzał do celi i cofnąwszy się wezwał felczera więziennego. Ten potrząsnąwszy parę razy nieprzytomną, dał zastrzyk, który wcale nie przywrócił dziewczynie przytomności. Zmuszony był blisko godzinę robić sztuczne oddychanie, zanim zdołał przyprowadzić omdlałą do przytomności. Jakoż na drugi dzień odesłano ją do szpitala. Po dwóch dniach wróciła znów do naszej celi. Lekarze orzekli, że choroba jej ma głębokie podłoże nerwowe i nie da się uleczyć. Drugim ciekawym typem była „Czarna Ninka", rodem z Wilna, córka biednej praczki (wdowy), która zwykle w sezonie letnim pracowała w uzdrowisku Druskienniki w charakterze kelnerki. Za pieniądze zarobione latem utrzymywała niedołężną już matkę i siebie przez resztę roku. Po wojnie, widząc zmianę sytuacji, rzuciła się do handlu tytoniem. Nabywała u znajomych tytoń w Wilnie i przenosiła na stronę sowiecką, gdzie na wsi chłopi chętnie kupowali od niej za produkty żywnościowe. Z plecakiem naładowanym znów przechodziła do Wilna. Była ładna, zgrabna, energiczna. Kiedy 63 szczęście dopisywało jej w tych wędrówkach, zaczęła też przeprowadzać uciekających Polaków, z terenów zajętych przez ZSRR do Wilna. To znów przenosiła listy od tych, co już zdołali szczęśliwie przemknąć się za kordon, do ich krewnych, lub znajomych. Wszystkie wędrówki kończyły się pomyślnie, póki nie nadeszła zima i nie spadł śnieg, który śladami, zostawionymi na białym, puszystym dywanie, pozwalał straży granicznej skuteczniej tropić przemytników lub zbiegów. Co prawda Ninka miała wiele tzw. sprytu i spory łut szczęścia jako dziecko widać - w czepku urodzone. Pewnego razu przed Bożym Narodzeniem zebrała sporą grupę po stronie ZSRR, aby ją przerzucić na Litwę. Grupa liczyła bodaj 8 osób. Z taką gromadą niełatwo jest przejść pas graniczny. Przewidując różne niespodzianki, na wszelki wypadek przeszkoliła grupę, jak mają się zachować w razie natknięcia na straż graniczną, lub w razie ewentualnego pościgu. Miała przy sobie też kilka listów i trochę żywności, wymienionej za towar. Ktoś z tej grupy musiał ją zdradzić - tak przypuszczała - bo kiedy znaleźli się przy pasie granicznym, jakiś osobnik z tej grupy zaczął ją przekonywać, aby nie w tym miejscu przechodzić, ale nieco w bok. Ustąpiła i odszedłszy kilkadziesiąt kroków, natknęli się na straż. Była dość ciemna noc. Szli w rozsypce, zachowując ciszę i możliwie lekko stąpając po sypkim śniegu, tak aby w te same ślady stąpali idący z tyłu. Nagle natknęli się na strażnika stojącego obok krzaczastej brzozy. Ten, posłyszawszy szmer zbliżających się kroków, krzyknął: „stój, kto idzie?" Wszyscy rzucili się w rozsypce do ucieczki, tym łatwiejszej, że teren był porośnięty łozą i brzeziną, tylko ona, jako prowadząca, postanowiła ratować grupę i zatrzymać straż na sobie. Nie tracąc orientacji, szybko wyrwała listy z rękawa swetra i skręciwszy w rulon, rzuciła w łozę. W tej chwili strażnik krzyknąwszy: ruki w wierch - gwizdnięciem dał sygnał innym. W mgnieniu oka nadbiegli na miejsce ujęcia Niny. Zaraz odprowadzili ją na swój posterunek, gdzie, po dokładnej rewizji, spisali protokół o kontrabandę i szpiegostwo, a później zamknęli ją w ciemnej i zimnej komórce, do której co chwilę wpadał ktoś, by 64 na własne oczy widzieć szpiega w spódnicy i to młodą piękną dziewczynę. Leżąc na deskach pryczy, drżąc z zimna i wyczerpania nocnym marszem, parogodzinnym przesłuchaniem i szczegółową rewizją, nie mogła nawet na moment zasnąć, bo ciągle była obiektem obserwacji, docinków, kpin i szyderstw, które ją do ostatka wyczerpywały. Nie wytrzymując tych ciągłych oględzin, odwróciła się tyłem do drzwi, to znów ja trącano, poszturkiwano wołając: - Smotritie, szpion29! Odwracając szybko głowę odpowiadała na to: - A wot wam zwier'30! Po kilku nocach ciągania na śledztwo, marznąc w zimnej komórce, bo zima 1939/40 była bardzo mroźna, została nareszcie przetransportowana do więzienia w Wilejce i tak trafiła do naszej celi. Dokuczał jej - choć w tak młodym wieku - reumatyzm, więc prosiła, aby mogła mieć legowisko koło pieca. Leżała w dzień zamknięta w sobie, apatyczna i zrezygnowana, a w nocy, drżąc z zimna pod kocem, pojękiwała z cicha z bólu, czy rozpaczy, lub płakała, ale tak, by jej łez nikt nie widział. Mizerniała też z dnia na dzień nie widząc wyjścia z sytuacji, a może martwiła się o matkę, którą zostawiła bezradną w tej trudnej, wojennej sytuacji z niewielkim zaopatrzeniem w środki żywności. Najwięcej - co jest najprawdopodob-niejsze - męczyła ją bezczynność więzienna. Jej młody, prężny organizm potrzebował nieustannego ruchu, wyżycia się w jakiejś pracy absorbującej energię fizyczną i umysłową. W więzieniu nie wyprowadzano nas nawet na półgodzinny spacer, a powietrze w celi niewietrzonej zupełnie, było gęste, zatęchłe, przesycone dwutlenkiem węgla, nieprzyjemnym zapachem ludzkiego potu, dawno nie zmienianej bielizny i odoru nieprzyjemnego często używanej para-szy, opróżnianej raz na dobę. Warunki iście stajennej egzystencji. Brak powietrza, wody do mycia i picia, brak najniezbędniejszych rzeczy do życia, może człowieka przyprowadzić do obłędu. Trzecim typem, nieciekawym z wyglądu zewnętrznego, a ra- 29 Smotritie, szpion (ros.) - patrzcie, szpieg 30 A wot... (ros.) -a oto zwierzę 65 czej wzbudzającym litość i współczucie, była dziewczyna umysłowo chora. Sama jej blada, anemiczna twarz z wyblakłymi oczyma, jakby mgłą powleczonymi, najczęściej patrzącymi w jeden punkt, budziła w nas lęk, pomieszany ze współczuciem. Wątłej budowy, z zapadniętą klatka piersiową, zwykle siedziała na podłodze spoglądając na drzwi, lub odruchowo podrywając się na nogi, podchodziła do nich i waliła pięściami wołając: puśćcie mnie! puśćcie mnie. Gdy widać zabolały ją ręce, znów siadała na swoim miejscu i wpatrywała się w owe drzwi, jak zwierzę przyczajone w oczekiwaniu i gotowości do skoku, gdy tylko otworzy się klatka. Gdy nocą wzywano którąś na śledztwo, podrywała się pierwsza i krzyczała do ubierającej się w pośpiechu: - dlaczego idziesz do mężczyzn, po co oni cię wołają? Największy szkopuł stanowiła dla nas jej choroba fizyczna. Któraś ze starszych kobiet poradziła jej, aby swoje naczynie nie stawiała razem z naszymi na oknie. Jakoż zastosowała się do tego, a przy użyciu paraszy brzeg zakrywała chustką do nosa. Ciekawiła nas bardzo sprawa, jak taką osobę wezwą na śledztwo. Aż pewnego razu wezwali ją w dzień, tłumacząc, że czeka na nią brat, który zabierze ją do domu. Zaraz na to wezwanie podniosła się z podłogi i poszła z konwojentem. Tymczasem, po upływie może pół godziny, znów przyprowadzono ją do celi. W parę dni po zagęszczeniu się naszej celi, kilka osób przywiezionych z Oszmiany jeszcze dokooptowano do nas. Było już ponad dwadzieścia. W tej grupie również młoda Wilnianka Marysia Puzy-nowska. Bardzo miła, przystojna i urocza, jakby żywcem wyczarowana z popularnej piosenki A. Mickiewicza „Wilia31 naszych strumieni rodzica". Od pierwszego dnia zbliżyłam się do niej. Ujęła mnie nie tylko swoją powierzchownością, ale nadzwyczajną kulturą osobistą. Uprzyjemniała i skracała wszystkim długie godziny dnia opowiadaniem przeczytanych książek, lub filmów, deklamowała poezje Mickiewicza, a nawet uczyła nas języka fran- wl. Wilija 66 cuskiego. Dziś żywo staje mi przed oczyma jej kształtna głowa z dwoma sięgającymi poniżej kolan warkoczami, które lubiłam czesać i zaplatać, gdyż ona cierpiała na egzemę palców u obu rąk. Teraz, kiedy dokuczała nam ciasnota i nadmierne ścieśnienie, spałyśmy w dwóch rzędach, tylko chora Ninka osobno koło pieca pod ścianą, a umysłowo chora tuż koło drzwi. Moje legowisko było pierwsze od ściany, obok Marysi Puzynowskiej. Spałyśmy gęsto ułożone jak śledzie w beczce, czasem trudno było się odwrócić. Jakoś przy końcu stycznia, czy już w lutym przetransportowano nas, całą naszą celę do więzienia, bo jak już wspomniałam, mieściliśmy się dotąd w pralni dawnego aresztu. Przy tej przeprowadzce dokonanej wieczorem, nie pozwolono zabierać sienników, tylko naczynie i koce. Przesiedlono nas do celi nr 36 na I piętrze gmachu więziennego. Podłoga była tu brudna, koloru klepiska, na której leżały sienniki z garstką słomy startej na sieczkę. Cela miała jedno okno pojedyncze, nieszczelne, szyby zamalowane farbą białą, olejną. Poprosiwszy o wiadro z wodą i szczotkę, zmyłyśmy podłogę, przenosząc sienniki pod ścianę. Pozostały ściany brudne, wytarte ludzkimi ciałami, na te nie miałyśmy już sposobu. Kiedy pierwszą noc kładłyśmy się spać, nikt z nas nie przypuszczał, że mamy jeszcze pod sobą armię krwiopijczą - wszy. Dopiero nazajutrz każda robiła u siebie polowanie z niebywałym odstrzałem. Odtąd wszy stały się naszą zmorą i utrapieniem w tej celi, a nikt nie miał bielizny na zmianę, a nie prosiłyśmy o więzienną. Atakowały nas zgłodniałe z całą furią żarłoczności i kąśli-wości. Widocznie cela kilka dni stała opróżniona z ludzi. Nikt teraz nie próżnował, bo albo darł paznokciami miejsca pokąsane, albo polował i tropił pasożyta nie bez skutku. Obrzydliwe a nieustanne drapanie pozostawiało na brudnej skórze ślady zadrapań brudnymi paznokciami, drapałyśmy się do krwi na całym ciele i głowie. Nie było innego środka obrony. Ręce nie miały spokoju, ni w dzień, ni w nocy. Robactwo lęgło się w błyskawicznym tempie, znosząc jaja, z których wylęgały się maleńkie pasożyty, jadowite, kąśliwe i żarłoczne, atakujące nas jak szarańcza. Jakże obrzy- 67 dłe i obmierzłe było ciągłe szukanie i unicestwianie tych insektów, tym więcej ze względów higienicznych. Nikt z nas przecież nie miał możności umyć rąk przez cały dzień. Tu, na nowym miejscu, była tylko ta innowacja, że każdego rana budzono nas o 6-tej i za pół godziny prowadzono do ubikacji. Na umycie się i załatwienie spraw fizjologicznych przeznaczono tylko 15 minut. Był to czas ogromnie krótki, zważywszy na to, że było tylko 5 kranów z zimną wodą. Jeśli któraś chciała przeprać swoją koszulę, to już nie było czasu na mycie. Wszystko musiało odbywać się z oczekiwaniem w kolejce, z ponaglaniem, z pośpiechem. Toteż oczekujące w kolejce tymczasem stojąc kontrolowały ściany pełne napisów ostrzegawczych, czasem podanych szyfrem. Szczególnie często kredą lub węglem powtarzało się ostrzeżenie, że po celach chodzi szpieg, niejaka Marysia N. Za papierosy, które otrzymuje od śledczych, podstępem wyciąga od więźniarek, wskazanych jej, różne wiadomości, a potem donosi gdzie należy. Ja też postanowiłam uprać bez mydła, w tej lodowatej wodzie swoją koszulę, musiałam suszyć częściowo pod siedzeniem, resztę na sobie, chociaż celi nam nie opalano przez całą zimę, a nocą kawa, pozostawiona w kubkach wieczorem, zamarzała. Cóż, nie było innego sposobu, tak robiły też inne. Nie było ręcznika, by po umyciu przetrzeć twarz, czy szyję, a o umyciu głowy niepodobna było myśleć. W takich warunkach upływały nam dnie, tygodnie i miesiące, nie było widoków, kiedy się to skończy. Ogarniała nas nuda, apatia. Najwięcej pragnęłyśmy usłyszeć jakiekolwiek wieści ze świata. Co się dzieje z naszymi rodzinami? Jakie są wiadomości z Polski okupowanej przez Niemców. Nowicjusze przybyli z naszych terenów przynosili ponure wiadomości o ciągle trwających aresztowaniach i wywożeniu rodzin polskich w głąb Rosji. Mówiono, iż na stacji kolejowej w Wilejce i Mołodecznie stoją wagony tzw. „tiepłuszki". Były to wagony bydlęce o maleńkich zakratowanych oknach. Do tych wagonów zwożono nocami całe rodziny z tym, co zdołały gwałtem ze sobą zabrać, resztę pozostawiając na użytek nie wiadomo komu. Jakoż nieraz przez to pojedyncze okno 68 w celi słyszeliśmy przerażające krzyki, rozlegające się ze stacji kolejowej, leżącej niedaleko od więzienia w linii prostej. Dreszczem przejmowały nas te odgłosy szczególnie w obawie o najbliższych i swój własny los. Było nad czym płakać - brakło łez. Jakoś pod koniec lutego 1940 r. wywołano mnie z celi na korytarz i wręczono kilka rzeczy osobistych bez żadnego spisu, czy opakowania. Widocznie ktoś z domu był i osiągnął tyle, że otrzymałam co najpotrzebniejsze, tj. bieliznę, mydło, ręcznik, pończochy i inne. Była nawet mała poduszeczka pod głowę. Radość moja nie miała granic. A więc są na miejscu, mówiły mi to namacalnie przedmioty, które wciąż oglądałam, jakby były darem z nieba. Miały swojski zapach domu, dotykały ich - przygotowując dla mnie - ręce mojej siostry i męża. Myśleli widać ciągle o mnie, podobnie jak ja tu o nich, myśleli o tym, co mi potrzebne i konieczne w więzieniu. Zda się te ich myśli mogłam odczytać na każdej drobnostce, jak szczotka, pasta do zębów, grzebień. Mogłam się wreszcie jak człowiek umyć, zmienić cuchnącą bieliznę, uczesać włosy, które dwa miesiące czesałam palcami. Teraz wychodziły garściami. Opanowało mnie nagle takie wzruszenie, że płakałam jak dziecko. Nie wspomniałam o tym, że przy przenoszeniu nas z aresztu do więzienia, pozostawiono na miejscu wszystkie chore, a więc Ninkę 16-sto łatkę, umysłowo chorą i starszą panią Fronckiewicz. Ale tu do celi więziennej dorzucono nam znów trzy osoby. Dwie Żydówki i jedną Polkę. Ciasnota dawała nam dobrze w kość, zwłaszcza w nocy, kiedy śpiący w rzędzie pod oknem musieli deptać po śpiących pokotem w drugim szeregu, lub budzić kogoś, by mu nie nastąpić na nos, lub rękę podłożoną pod głowę zamiast poduszki. To nocne obustronne deptanie było nieprzyjemne, a niepodobna było tego uniknąć. Jedna z nowicjuszek Żydówek, Estera Kapuszczewska przywieziona z Wilna, już przed wojną, w latach trzydziestych siedziała w Wilnie w więzieniu na Łukiszkach z całą grupą, za kolportaż niedozwolonej literatury. Jakoś w owym czasie udało się jej wyjść z tego ambarasu, za co 69 grupa ta oskarżała ją obecnie za „wsypę" reszty współtowarzyszy, co niby posłużyło jej za oczyszczenie siebie. Często chełpiła się tym, wygłaszała długie tyrady na temat swoich zapatrywań, aż pewnego razu po jakimś nieporozumieniu, wprost bryznęła nam wszystkim w twarz jadem takich słów: „to nic że siedzę, ale przynajmniej oczy moje i serce radują się, kiedy widzę i was siedzących ze mną razem". Każdy pojął, że uchyliła przyłbicę, ukazując swoje właściwie oblicze. Od tej pory wszyscy stali się wobec niej powściągliwi. Na przedwiośniu całe nasze zainteresowanie skoncentrowało się na spacerach na podwórku więziennym. Korzystali z nich tylko mężczyźni, a my poczęłyśmy się też łudzić nadzieją dostąpienia tego dobrodziejstwa. Mimo iż okno trzymała w okowach gruba warstwa szronu, któraś z ciekawszych odchuchała mały krążek szyby obok ramy, przez który można było obserwować niewielki wycinek podwórka i grupę więźniów, idących wolnym krokiem z rękami założonymi do tyłu. Szczególnie skwapliwie garnęła się do owego krążka Tania Siergiejewa chcąc zobaczyć swojego 16-letniego brata. Odtąd zawsze któraś, niby to sprzątając naczynia na oknie, zapuszczała oko na podwórko, a zaraz też inna ją zastępowała w tej czynności. W ten sposób, z małymi przerwami, kilka z nas mogło przypatrywać się z góry pochodowi wychudłych, zarośniętych i opuszczonych zewnętrznie nędzarzy. W tym czasie zorganizowano dla nas na terenie więzienia sprzedaż chleba, cebuli, tytoniu i zapałek dla palących. Łarok32 (sklepik) funkcjonował raz na tydzień. Niektóre kobiety zaczęły kupować tytoń, żeby skręcać papierosy, ale pożal się Boże - co to był za tytoń: łodygi zielone tej rośliny, posiekane na drobną sieczkę, prawdziwe sianko. Ja kupowałam zwykle bochenek chleba, półtora kg, i 5 kg cebuli, oraz sól. Cebulę kroiłam łyżką - bywało całą miskę -i posoloną stawiałam na oknie na parę godzin. Na podwieczorek miałam wyśmienitą sałatkę cebulową, gdyż zupa na obiad nie za- 32 wl. lariok 70 wsze była możliwa do spożycia, zwłaszcza jeśli ugotowana na odpadach zwierzęcych, nie oczyszczonych należycie z kudeł, a jeśli to były wnętrzności, to miały na sobie ślady zielonej treści odchodów. Bywało też, że w zupie pływało oko zwierzęce odbierające apetyt, mimo pustego żołądka. Ale najgorsze było palenie tytoniu smrodliwego w niewietrzonej celi i oddychanie tym czadem przez cały dzień. Nie można było wytłumaczyć żadnej. Wiedzione owczym pędem, szukały oszołomienia czy chwilowego zapomnienia w paleniu najpodlejszej machorki-sieczki w zwykłej gazecie. Czy sprawiało im to przyjemność? Wątpliwe. Nastał już czas Wielkiego Postu. Któraś z kobiet rzuciła myśl, aby wieczorem wspólnie modlić się. Więc przed kolacją, siedząc wokoło ścian na ułożonych siennikach, półgłosem odmawiałyśmy różaniec. Wyśledził to przez judasza dyżurny i pewnego razu w czasie wspólnych modłów wpadł do celi z furią zastępca naczelnika. - Kto zorganizował modlitwy? Nikt z nas nic nie odpowiadał. Oniemiałyśmy na ten nagły napad. On uderzając się w piersi swoją potężną łapą krzyczał jak opętany: - Tu się trzeba modlić! tu! tu! Nieustannie gestykulował i po tej awanturze wycofał się tyłem do drzwi. Zaprzestałyśmy więc wspólnej modlitwy, ale po cichu każda modliła się żarliwie. Często wychuchanym krążkiem w oknie lustrowałyśmy tory kolejowe, po których wciąż z przeraźliwym gwizdem, podobnym do wycia syreny fabrycznej, poruszały się pociągi. Wypatrywałyśmy na bocznych torach stojącego zestawu bydlęcych wagonów. Obserwując stojące już parę dni, wiedziałyśmy, że zapełniają się rodzinami wyrywanymi pod osłoną nocy z pieleszy domowych, które wyjadą lada dzień hen w nieznane, obce strony, może na poniewierkę, głód i nędzę. Ileż tam płynęło łez, ileż serc omal nie pękło z żalu i rozpaczy! Tego nikt nie policzy. Jednego dnia Tania i Lena zaszokowały wszystkich pojawieniem się u nich wszy trzeciego rodzaju. Wszy, które żerują w okolicach krocza i pod pachami. Wiadoma rzecz, w tym zagęszczeniu i brudzie poczęły nas atakować wszystkie trzy rodzaje wszy. Za- 71 raz zapisały się do lekarza, a ten przepisał maść cuchnącą, którą na kawałku papieru pakunkowego podał do celi dyżurny z drwiącym uśmieszkiem. Jak wyżej wspomniałam, był już marzec, dnie coraz dłuższe, słońce odgrzewało ziemię po zimowych, siarczystych mrozach. Śnieg szybko znikał pod ciepłymi promieniami i zbliżała się wiosna. Nasze okno nareszcie uwolniło się z grubej warstwy lodu. Można było łatwiej obserwować podwórze więzienne i wysoki mur uzbrojony w druty kolczaste. W tym czasie i nas bodaj dwa, lub trzy razy wyprowadzono na półgodzinny spacer. Zabroniono przy wychodzeniu z celi wszelkich rozmów i rozglądania się, ale mimo wszystko oczy nasze penetrowały każde zakratowane okno i dostrzegły wiele twarzy dyżurujących podobnie jak my. Po takim spacerze wchodząc do celi, czułyśmy jakie w niej powietrze gęste, chociaż drzwi pozostawiono otwarte. Razu pewnego wracając do celi zastałyśmy wszystko przewrócone, spenetrowane, porozrzucane w nieładzie - była u nas rewizja. W marcu, czy też w końcu lutego, przybyła do nas jeszcze jedna osoba. Była to Rosjanka, obywatelka polska, nazwiskiem Kozłowa. Postać to bardzo ciekawa i niepodobna mi ją pominąć w tych wspomnieniach. Wzrostem wysoka, dobrze zbudowana, o twarzy mocno już przywiędłej. Rysy jej twarzy przypominają mi francuskiego aktora-komika Fernandela. A więc twarz podłużna, nieproporcjonalna, usta szerokie, a w uśmiechu widoczne wielkie, końskie zęby. Oczy piwne, też duże i nieco wyłupiaste o ostrym spojrzeniu. Nic nie byłoby ciekawego w tym opisie zewnętrznym, gdyby ta twarz nie była nadzwyczaj ruchliwa, zdolna do naśladowania komicznych masek, które śmieszyły nas wprost do łez. Ubrana nędznie, w sukni perkalowej, z której wychodziły na światło dzienne spiczaste kolana. Sukienka od długiego siedzenia była sitem i lada chwila groziła otwarciem się na przodzie ogromnej dziury. Biust - widać za lepszych czasów - dość pokaźnych rozmiarów, teraz zwisał prawie na brzuch na zwiotczałej skórze. Ręce też proporcjonalnie długie w stosunku do tułowia, żylaste, muskularne, 72 grube, świadczyły, że była robotnicą fizyczną. Zęby, rzekłbyś końskie, mocne, długie i żółte, widać nigdy nie pielęgnowane, a wciąż błyskały w uśmiechu szerokich ust. Z usposobienia pogodna, wesoła, lubiła żarty i śmiała się dobrodusznie i szczerze, strojąc pocieszne grymasy i miny, które całą celę wprawiały w niefrasobliwy humor. Któraś rzuciła myśl zainscenizowania pary młodych idących do ślubu. Było w celi jedno prześcieradło, które znakomicie zastąpiło suty welon panny młodej, a tą była Tania Siergiejewa. Znów Kozłowa, jako nowożeniec, włożyła czyjeś spodnie, trochę na nią krótkie i ciasne, i swoją męską marynarkę już sfatygowaną i buty gumowe po kolana. Ktoś korkiem uczernił jej wąsy takie zadzierżyste, podkręcone w górę. Na głowę, zamiast kapelusza, wcisnęła swoją miskę aluminiową o jednym uchu, która wyglądała na jej czaszce niczym błyszczący toczek. Do ust włożyła bryłkę chleba, wypełniwszy nadmiernie jeden policzek, co wykrzywiło jej twarz, i kusztykając poszła w stronę Tani, ujmując ją pod rękę, zrobiła wdzięczne „pas", łypiąc ogromnymi ślepiami, patrzyła na Tanie i na nas zadowolona, że sprawia ciekawe widowisko. W ten sposób para jak z samowara przemaszerowała wokół celi, wśród ogólnych ściszonych rękami śmiechów. Tymczasem dyżurny na korytarzu, widać mocno zaintrygowany dziwnym misterium, uchyliwszy judasza, śledził całą scenę. Nagle ceremonię przerwał gwałtowny zgrzyt klucza w drzwiach. Kozłowa jak sarna skoczyła jednym susem od drzwi w kąt pod oknem, Tania, odwrotnie, za piec w drugim kącie, nim drzwi się otworzyły, zdążyła nawet zerwać welon i rzucić poza plecy siedzących. Ale nowożeniec Kozłowa ze strachu ledwie zdążyła tylko z głowy zrzucić miskę i wryła się w kąt chcąc przebić kolanami ścianę, a zapomniała na śmierć o kocich wąsach i wydętym jak bania policzku, co rozśmieszyło nawet służ-bistę dyżurnego. W momencie opanował się, bo cała cela dusiła się ze śmiechu, aby opanować sytuację, huknął groźnie: - Ano wstawaj ty - wskazał palcem w kąt. - Kto? Ja? Spytała Kozłowa - z wybałuszonymi i skośnie zezującymi oczami, wyjmując jednocześnie gałkę chleba z ust. 73 - W kandziej pajdziosz!33 - ryknął powtórnie, ale nie mógł wstrzymać się od śmiechu. Na ten groźny nakaz, ani się podniosła nasza Kozłowa z kąta. Jak prawdziwy kozioł łypała tylko w stronę drzwi wielkimi gałami swoich oczu. Dyżurny nie mogąc utrzymać służbowej powagi zmuszony został cofnąć się i zamknąć drzwi. Jakoś wszystko skończyło się na niczym w myśl porzekadła „z wielkiej chmury mało deszczu bywa". W połowie marca znów zostałam wezwana do NKWD. Tym razem w południe i bez alarmu ponaglającego. Odczytano mi wszystkie protokoły zebrane w całość ze wszystkich przesłuchań i kazano podpisać. Wywnioskowałam, że dochodzenie zostało ukończone i należało tylko oczekiwać rozprawy. Zauważyłam również, że teczka była mocno zgrubiała od papierów, aż dziw skąd się tego tyle nabrało, raczej nagromadziło, jak u groźnego przestępcy. Do celi naszej tegoż wieczoru została wepchnięta kobieta z dużym tobołem na plecach, która przekroczyła próg ze spazmatycznym płaczem. Wchodząc wprost wpadła na nogi leżących tuż u samych drzwi kobiet. Niepodobna było zasnąć, póki się nie wypłakała, wtedy ze szlochem opowiedziała, jakimi ścieżkami tu przywędrowała. Nazywała się Barańska, była żoną klucznika tego więzienia, do którego i ją obecnie wepchnięto. Mąż jeszcze we wrześniu, po wypuszczeniu więźniów, uniósł głowę do Wilna, skąd słał do żony listy przez różne okazje. Prosił, aby zabrała dzieci i starała się przejść granicę na stronę litewską. Była wówczas w Wilejce kobieta niezamężna, która przenosiła nie tylko pocztę w jedną i drugą stronę jak kurier, ale przy tym procederze przeprowadzała przez granicę uciekających do Wilna, skąd dalej umykali do Anglii. Z mężem Barańskiej już w Wilnie omówiła i ukartowała sprawę, a do tej umowy przyłączyła się jeszcze koleżanka jej Kapicowa, mająca męża również w grodzie Gedymina. Otóż wieczorem zajechał saniami furman wynajęty przez panią W kandziej pajdiosz (ros.) - Pójdziesz do karceru 74 przewodniczkę. Barańska nie była całkiem gotowa, a woźnica ponaglał aby prędzej wyjechać, celem dotarcia do granicy przed północą. Barańska mieszkała około 200 m od więzienia. Ściemniało się, kiedy wyruszyli nareszcie w drogę. Barańska z dwojgiem dzieci, Kapicowa i pani przewodnik usadowiona obok furmana. Zaledwie odjechali jeden km drogi za miasto, natknęli się na drodze na oczekujące ich NKWD. Nie było możliwości zawrócenia, ani ucieczki. Zatrzymawszy sanie, dokonali rewizji w saniach i zawrócili całą grupę do gmachu NKWD. Pani przewodnik nie chcąc narazić osób, od których wiozła listy, poprosiła zaraz o wyjście do ubikacji, gdzie podarła listy i wrzuciła w dół. Na miejscu dokonano ścisłej rewizji osobistej i wszystkie trzy zatrzymano, jak też i dzieci w NKWD, tylko woźnica został zwolniony. Przez trzy dni trzymano je oddzielnie, prowadząc energiczne śledztwo. Po zakończeniu dochodzenia kłopot zaistniał z dziećmi, które w żaden sposób nie chciały odstąpić od matki. Wtedy śledczy znalazł i na to perfidny sposób. Obiecał solennie dzieciom wobec matki, że na trzeci dzień mamę wypuści, a one tymczasem niechaj idą do babci, bo tutaj dzieciom niewygodnie spać na podłodze i mogą się przeziębić. Dzieci posłusznie zgodziły się na to, tym więcej, że nawet naznaczył im godzinę, o której mają przyjść po mamę. I tak dzieci odesłano do babci, a Barańską zaraz wieczorem wepchnięto do naszej celi, tumaniąc i ją, gdyż bardzo płakała, że to tylko do jutra. To „do jutra" trwało do lipca. W lipcu odbyła się rozprawa sądowa, na której Barańska otrzymała wyrok trzy lata więzienia za usiłowanie przekroczenia granicy, tyleż samo Kapicowa, a po przewodniczce słuch zaginął. Takie oto i inne wydarzenia nastrajały nas pesymistycznie - szczególnie siedzących po kilka miesięcy - że sprawy nasze nie skończą się na niczym, ale kilku latami więzienia, lub zsyłką na Sybir, jak za czasów carskich. A wszyscy byliśmy już mocno wyczerpani, bo odżywianie było coraz gorsze, ogromna ciasnota, wszy i brak powietrza dopełniały reszty. Jakoś w kwietniu zabrano od nas Tomaszewską, Siergiejewą, Barańską, Szyszkę i parę innych. Nikt 75 nić łudził się, że szczęśliwie wyfrunęły na wolność. To one przecież tłumaczyły wszystkim, że skrót NKWD znaczy w polskim języku „nie wiesz kiedy wrócisz do domu". No więc groźne memento dla każdego, kto wszedł chociażby bezwiednie w kolizję z tą instytucją. W tym czasie nieoczekiwanie wezwano mnie do lekarza, czym byłam ogromnie zaskoczona i zdziwiona. Lekarz, spojrzawszy na їїііїіє, założył termometr pod pachę. Wyjąwszy znów spojrzał na mrUe i zapytał, czy zapisywałam się do lekarza. - Nie - padła moja przecząca odpowiedź i zaraz zorientowa-łarn się co do mojej temperatury, a nie mogłam zerknąć na termometr, bo tuż obok stał konwojent. Musiała być podniesiona. Wróciwszy do celi długo zastanawiałam się, co może kryć w sobie zagadkowe wezwanie do lekarza. Na trzeci dzień powtórzyło się to samo. Tym razem po wyjęciu termometru postukał i posłuchał płuca. Byłam już mocno wychudzona, aż zdziwiłam się kościstej budowie swojego organizmu. Widocznie ta utrata przytomności Pr£y jednym z przesłuchań i oblanie wodą, a następnie wyjście na mróz, nie przeszło bez skutku. Kiedy i trzeci raz byłam wezwana do lekarza, wyjmując termometr spojrzałam nań. I tym razem nie miałam normalnej temperatury. Doszłam do przekonania rychło, że to selekcja więźniów do robót ciężkich i lżejszych w obozie, co niedługo miało się urzeczywistnić. Może być, że suszenie bielizny na sobie też w niemałym stopniu było przyczynkiem do podnoszenia się temperatury. Nadszedł miesiąc kwiecień. Dnie coraz dłuższe, słońce jakby litośnie nęciło do wyjścia na powietrze. Ja-ko^ co drugi dzień półgodzinny spacer był wielkim pokrzepieniem sił i rozprostowaniem skurczonych siedzeniem członków. Zbliżały się i święta - Wielkanoc. W sam Wielki Piątek wsadzono do nas jeszcze jedną ofiarę. Była to młoda panienka z mojej gminy, z majątku Dziadłowo - Tomaszewska. Przyniosła do naszej celi ze sobą święcone. Ona spotkawszy mnie w tej tołpie34 kobiet Tołpa (ros.) - tłum 76 powiedziała mi kto był przyczyną mego aresztowania. Nie przypuszczałam, że to córka naszej gospodyni Świerszczyńskiej - 17-letnia Stefka. Powiedziała o tym otwarcie na plebanii w Krzywi-czach, a słyszała to będąc tam obecna wówczas matka aresztowanej. W Wielką Sobotę wciąż myślą byłam w domu do tego stopnia, że nie mogłam usiedzieć na miejscu. Jakże jutro smutno będzie moim najbliższym i najdroższym osobom przy stole, gdy nie będzie mnie. W sam dzień Wielkanocy Tomaszewska wyjęła przy śniadaniu święcone i podzieliła się z nami jak w swojej rodzinie. Nawet Żydówki nie wzgardziły święconym jajkiem i kiełbasą. Płakałyśmy jedząc, bo każda myślała o tych, którzy tam w naszych domach rodzinnych też łzami oblewali pokarmy. Wiosna, najpiękniejsza pora roku, wysłała nareszcie swoje forpoczty ciepłych, życiodajnych promieni słonecznych, toteż szybko stajała powłoka śniegu, przez całą zimę trzymająca w okowach mrozu i puszystej bieli matkę ziemię. Słońce złociste ciekawie zaglądało do naszej celi oknem grubo zasmarowanym białym lakierem. Może być, że ta biel przyciągała to słońce i w naszej ciasnej komórce po kilku miesiącach doskwierającego nam chłodu zrobiło się cieplej. Błogosławione bądź łaskawe Słońce. Całą zimę tak mroźną i śnieżną nie zapalono nam ani razu, a piec kaflowy, stojący w kącie, przywodził każdej z nas myśl o cieple i przytulności domowego zacisza. Na tym samym oknie, które dziś po części ogrzewało czeluść, w której siedziałyśmy skulone, zimą co noc zamarzała woda z cykorią, co miała być deserem po paru łyżkach jęczmiennej kaszy zgotowanej na wodzie i okraszonej zepsutym olejem. Toteż głód dobrze skręcał nasze puste trzewia, a w żołądku coś ssało jak pijawka. To chyba kwasy żołądkowe buntowały się na ciągłe niedostarczanie im pożywki. Była już druga dekada kwietnia, kiedy pewnego razu o zmroku posłyszałyśmy stukanie w ścianę z sąsiedniej celi. Nie znałyśmy i nie rozumiały sposobu porozumiewania się przez więźniów. Ale Estera Kapuszczewska, obeznana dobrze z więzienną pocztą, odebrała meldunek, podając nam do wiadomości. Oto donosił 77 ktoś, że zacznie się wywożenie więźniów do pracy w obozach. Nie bardzo chciałyśmy w to wierzyć, jako że żadna z nas nie była jeszcze sądzona. Aż w parę dni później jakiś nadzwyczajny ruch na korytarzu, a zarazem warkot motorów ciężarówek zajeżdżających na podwórko, był niezaprzeczonym dowodem, że akcja sygnalizowana przez ścianę rozpoczęła się. Nasz punkt obserwacyjny - szczelinka w oknie - był nieustannie oblegany. Każda z nas mająca do niego dostęp, zapuszczała wzrok w głąb podwórza i półgłosem relacjonowała reszcie o tym, co działo się tam. Oto wyprowadzono z więzienia grupę mężczyzn. Stoją pod murem w szeregu i rozbierają się do naga, a zdejmowaną z siebie odzież brudną, zniszczoną, rzucają na jeden stos. Potem wszyscy na komendę przysiadają i w pełnym przysiadzie długo czekają, aż konwój zrewiduje ich nędzną odzież. Wychudzone szkielety ludzkie, przykucnięte pod murem, drżąc z zimna, szczękając zębami milczą. Po zrewidowaniu odzieży pada rozkaz: Odiewatsia!35 Skostniałe szkielety na to hasło rzucają się na stos zmieszanej, rozrzuconej kupy łachmanów, aby prędzej dopaść swojego okrycia. Chwytają to i tamto zanim w tej mieszaninie znajdą swoje łachmany. Obok stoją już ciężarówki. Załadunek. Sadzają po 40 osób na jeden wóz, tak szczelnie jak śledzie w beczce. Nikt z tego magla nie zdoła się poderwać do ucieczki. Oto pierwszy siada na dno wozu z rozstawionymi nogami. W jego krocze wciskają następnego i tak dalej, aż cały wóz zapełni się siedzącymi, głowa przy głowie, tylko ława wyciągniętych nóg oddziela jeden rząd od drugiego. Iście szatański pomysł. Ja nie mogłam na to patrzeć, odsunęłam się w kąt i płakałam. Przecież i mnie to samo czeka. Transport trwał cały prawie dzień. Jedne ciężarówki zatłoczone ciałami ludzkimi odjeżdżały na dworzec kolejowy, tymczasem napełniano drugie. Na dworcu stał widny długi wąż wagonów bydlęcych, do których ładowano przywożonych skazańców. Pociąg dopiero pod osłoną nocy powędrował w dal na wschód, " Odiewat'sia (ros.) - ubierać się 78 uwożąc nowych polskich zesłańców - być może śladami praojców zsyłanych za zrywy powstańcze, za umiłowanie ojczystego kraju i wolności - w głąb Sybiru, czy bezkresnych obszarów tajgi. Historia widać się powtarza. Dni następowały po sobie jak zwykle w kalendarzu i wydłużały się tasiemcowato, upływały w nudzie, goryczy i bezczynności. Teraz namacalnie odczuwałam, jakim skarbem bezcennym i dobrodziejstwem jest dla człowieka praca. Praca, która dodaje człowiekowi bodźca do życia, rysuje perspektywy jutra - jaśniejszego i lepszego bytu, otwiera nowe horyzonty, wzmacnia siły, daje radość i zadowolenie, niesie dobrobyt, a w końcu przyjemny, pełen radości wypoczynek. I słusznie poeci piszą na jej cześć poematy i hymny pochwalne, których człowiek wolny, jadąc na karuzeli życia, nigdy nie jest w stanie ocenić. Nie mając możliwości innego zajęcia szukałyśmy nieraz długie godziny wszy u siebie, lub jedna u drugiej. To było jedyne zajęcie zabijające dłużące się godziny i dnie. Drugim zajęciem było poszerzanie i zgłębianie wiedzy kulinarnej. Ten temat nasuwał nieodparcie doskwierający głód. O niczym się tak nie mówiło w celi, jak o gotowaniu, pieczeniu, smażeniu i pitraszeniu wszelkich specjałów łechcących zmysł smaku, wzmagających napływ śliny do ust. Nareszcie nastał już maj. Piękny, słoneczny, życiodajny dla przyrody - nie dla nas. Pewnego dnia nastąpiło w celi niebywałe poruszenie. Okno - jedyny wycinek, skrawek widzenia świata w murach więzienia - zasłonięto nam od zewnątrz koszem z desek, który, odchylony w górnej części, pozostawiał niewielką szczelinę dla dopływu światła. W ten sposób promienie słońca nie mogły docierać wprost do nas. Oto nawet światło słoneczne, które Stwórca zsyła dobrym i złym, potrafi człowiek człowiekowi odebrać. Miałyśmy protestować i nie przyjąć obiadu, ale po namyśle doszłyśmy do przekonania o bezcelowości tego zamiaru. W parę dni później przerzucono nas znów do aresztu, gdzie siedziałyśmy już na początku. Z pozostawionych osób w tej celi, zastałyśmy tylko Czarną Ninkę chorą na nogi i Frąckiewiczową, 79 a z nowych Saszkę, córkę pastucha z Wilejki, którą aresztowano za przejście granicy z Łotwy. Saszka bowiem przed wojną wyjeżdżała do Łotwy na sezonowe roboty, a zimową porą wracała do rodziny. Była to młoda, silnie zbudowana dziewczyna lat około 22, pyskata, wygadana, nie dająca się byle komu zjeść w kaszy. Przecież widziała kawałek świata i stykała się w Łotwie z różnymi ludźmi. Saszka zaraz objęła komendę nad całą celą, kiedy nas tu zwaliła się gromada, bo tylko brakowało Tomaszewskiej, Tani, jednej Żydówki i Barańskiej. Zrobiła się starościną celi i komenderowała nami jak rekrutami. Wyznaczała dyżury, dwie osoby na każdy dzień, które miały czyścić, to znaczy wymyć wieczorem paraszę, odbierać rano chleb i miski z pożywieniem, załatwiać zgłoszenie chorych do lekarza. Ćmiła papierosy, trajkotała stale, nie dając się nikomu zdystansować. Zapanował w celi porządek, posłuch, dyscyplina. Podłoga musiała być wyszorowana co sobotę przez dyżurne, toteż cela nasza robiła wrażenie czystości i ładu. Nie pozbyłyśmy się tylko wszy, które z nami przywędrowały tutaj. Mycie znów odbywało się nad paraszą z kubka na ręce, o praniu nie było mowy. I ja z Marysią Puzynowską spełniałam takie dyżury i żadnej przykrości nie odczuwałam z tej przyczyny, bo oto chociaż kilka minut mogłam pełną piersią chłonąć czyste powietrze. Aby zyskać na czasie, po kilkakroć lałam wodę do para-szy, płukałam, bym chociaż dwie lub trzy minuty dłużej przewietrzyła płuca. A świat i przyroda, niebo i ziemia zdały mi się wtedy tak piękne i pełne czarów wiosny, jak nigdy dotąd w życiu, ani potem. Tymczasem zaduch i brak powietrza w celi dawał się tak we znaki, że nie mogłam zasnąć, a spałam od samej ściany, obok M. Puzynowskiej, i tuż przy głowie miałam rurę blaszaną w kącie. Do tej rury czasem wsuwałam nos i miałam złudzenie, że w niej jest nieco lepsze powietrze. Ten brak powietrza - zda się - pozbawiał mnie reszty sił. Żeby choć okno otworzyć na godzinę -tłukło mi się po głowie - albo drzwi choćby na moment. Razu pewnego po południu byłam tak słaba, że nie mogłam nawet siedzieć, a nie wolno było w dzień leżeć. Postanowiłam symulować, sądząc, że chyba pamięta lekarz, jak przyprowadzał mnie do przytomności w śledztwie. Napędzę wszystkim strachu i może pojmą wtedy, co to jest brak powietrza. Siedząc spokojnie, nagle zwaliłam się na podłogę. Natychmiast dyżurne wezwały z korytarza strażnika, a ten z kolei lekarza. Lekarz - ten sam felczer, najpierw chwycił mnie za puls, następnie połaskotał pod stopami. Ani drgnęłam. Przyniósł zastrzyk i wpakował w rękę, a wreszcie kazał z siennikiem wywlec na korytarz. Leżałam na korytarzu parę godzin, miałam możność dobrze zaczerpnąć powietrza. Otworzyłam oczy i leżałam spokojnie. Pod wieczór przeprowadzono mnie do izolatki i tu położyłam się na łóżko. Co trzy godziny przynoszono jakieś krople, postawiono kubek z wodą. Ja spałam jak kłoda drzewa i tylko przez sen czułam, że wciąż ktoś wchodził do izolatki, nachylał się nade mną, dotykał rąk. Nie tknęłam kolacji postawionej obok mnie, zdawało mi się, że niczego mi nie trzeba, byle leżeć i oddychać czystym powietrzem. Tak przeleżałam w izolatce całą dobę, w ciągu której wciąż mnie obserwowano, to przez judasza, to wchodząc do wnętrza. Na trzeci dzień wróciłam do celi i zaraz za progiem taranem uderzyła mnie zgnilizna powietrza. Od tej pory zaczęto nas wyprowadzać na spacer, tylko Ninka nie mogła się podnieść ze swego barłogu. Wyciągałyśmy ją biorąc pod pachy, by siedząc pod ścianą, łyknęła trochę haustów zdrowego, wiosennego powietrza. A wiosna była najpiękniejsza z pięknych, najśliczniejsza z najśliczniejszych, pełna krasy, uroków i cudów natury. „O wiosno, kto cię widział jak byłaś kwitnąca zbożami i trawami" (A. Mickiewicz), a ludźmi płacząca. Powietrze zda się oszałamiająco pachniało: miodem, chlebem, kwiatami i niebem! Zieleń brzóz wabiła do siebie młodym listowiem, za każdym powiewem wiotkich gałązek szeptała coś cichutkim szmerem. Jakiż przeogromny kontrast w porównaniu ze smrodliwą celą. Nasz spacer trwał tylko pół godziny, co drugi dzień. Jednak to bardzo pokrzepiło i wzmocniło siły. Na spacerze, w pełnym blasku dnia, widziałyśmy jak w lustrze swoje blade twarze, bladziuchne, wynędzniałe, zwiędłe, bez odrobiny rumieńca. 81 Ninka siedząca pod ścianą miała twarz kawałka pożółkłego pergaminu, tylko żywym ogniem paliły się czarne, wielkie diamenty oczu i nad nimi czerniał las gęstych, kruczych włosów. W każdy dzień nie przestawałam myśleć o domu. Żarła mnie ogromna tęsknota za wolnością i domem. Tak pragnęłam wrócić doń choć na parę godzin, zobaczyć i uścisnąć moje kochane dzieci, męża i całą rodzinę, wyżalić się przed nimi na to co dolegało, najeść się do syta chleba czy nawet kartofli, a potem już wrócić do tej cuchnącej potem ludzkim nory i przetrwać jakoś resztę żywota. Nadszedł i czerwiec i ta sama nuda, jednostajność znaczyła każdy dzień, każdą godzinę. Czerwiec zaznaczył się jednym wydarzeniem. Oto Żydówka Kapuszczewska, bojąc się, aby nie stracić z oczu cennego świadka w swojej sprawie - Kozłową, -zaczęła domagać się u dyżurnego, aby ją wzięto na śledztwo, gdyż pragnie podać świadka. Dyżurny wysłuchiwał, co mówiła, i wracał do swoich zajęć. Widząc, że prośba nic nie skutkuje, postanowiła zastosować głodówkę. Rano przy odbieraniu chleba, dyżurne podały nazwisko głodującej, ale rozdający chleb zbyli to niczym i licząc - dołożyli też jej porcję. Widząc to skoczyła z miejsca jak pantera i chwyciwszy porcję rzuciła w nich, nim zdążyli zamknąć drzwi. Zaśmiali się tylko i powiedzieli - przy tylu osobach w celi i tak głodna nie będziesz, podnieśli chleb i poszli dalej. Takie odniesienie się straży do jej głodówki zirytowało Kapuszczewska. Kiedy znów na obiad powtórzyła się ta sama historia, zaczęła płakać i krzyczeć, domagając się, by ją odprowadzili do izolatki. Nie spieszyli się z tym, a może nie było takiej izolatki dla głodujących, bo więzienie pękało w szwach od masy ludzkiej, ściśniętej, stłoczonej jak w maglu. Tak sprawa miała się przez trzy dni. Kapuszczewska nie tylko nie jadła, ale nie brała do ust ani kropli wody. Po trzech dniach już nie mogła się podnieść z siennika rano, kiedy trzeba było uprzątnąć pościel pod ściany. Nikt nie chciał się nawet zbliżyć do niej. Była blada i rozpalona od gorączki. Ja przeciągnęłam ją razem z siennikiem pod ścianę. Zauważyłam przy tym suche usta, spieczone wargi, z ust cuchnęło 82 wstrętnie. Dopiero piątego dnia wezwali zastępcę naczelnika, ten wszedł do celi i stanął nad nią, a kiedy poczęła się domagać tego, o co jej chodziło, przyrzekł zasięgnąć informacji i wyszedł. Zaraz po nim weszli do celi dwaj dyżurni i wyprowadzili Kapuszczewska. Wszyscy sądzili, że powędrowała do separatki - jak o to prosiła, aż nie minęło 5 minut, kiedy otworzyły się drzwi i ze zdziwieniem zobaczyłyśmy powracającą Esterę. Przy przekraczaniu progu, korzystając z momentu nieuwagi prowadzących, wsunęła palce w usta i strumień mleka jak z fontanny bryzgnął na całą celę. Oto bowiem wzięli ją do kuchni, nałożyli kaftan bezpieczeństwa, posadzili na krześle i siłą wlali głodującej litr ciepłego mleka, które zaledwie przyniosła do celi i błyskawicznie zdołała im zwrócić. To utwierdziło ich w przekonaniu, że siła na nic się nie zda. Takim sposobem nie zdołają przełamać jej oporu. Poczekali jeszcze dwa dni. Przez cały ten czas przeciągałam ją na sienniku pod ścianę rano, to znów na miejsce spania. Ogromnie cuchnęła, nikt nie chciał obok niej spać. Aż siódmego dnia wieczorem była już całkiem bezwładna i zaczęła żółcią wymiotować. Nie sposób było postawić bezwładną na nogi, aby wymiotowała nad pa-raszą. Któraś zaczęła walić do drzwi wzywając pomocy. Nadbiegło kilkoro ze straży, wezwali zastępcę naczelnika. Ten przybył i jął perswadować, iż nie mogą jej zaprowadzić do śledczego, bo on na urlopie, a zastępca nie zna jej sprawy i nie może się nią zająć. Przyniesiono jej zaraz kubek wody z mlekiem, które wypiła. Nazajutrz zaprowadzono ją na śledztwo, a prowadzący wyśmiał jej głodówkę, że to w polskim więzieniu ludzie zmuszeni byli takimi środkami dochodzić swoich praw. To już zresztą przestarzała metoda, powiedział z przekąsem. Wróciła chwiejąc się na nogach, ale zadowolona. Teraz odżywiano ją mlekiem, białym chlebem i na obiad smaczną zupą, która na nasze oczy działała jak czerwona płachta i pędziła ślinę z ust. Trwało to przez kilka dni, ale Estera była obrzydliwie żółta po tej głodówce, aż odrazę budził jej wygląd. Początkiem czerwca wepchnięto do naszej celi nową ofiarę, 83 niejaką Bokszańską, ziemiankę w wieku około 50 łat. Aresztowana za ucieczkę męża do Wilna. Kobieta ta nieomal odchodziła od zmysłów. Zostawiła w domu pięcioro dzieci bez opieki, bo wzięto ją w nocy. Zaraz na drugą, czy trzecią noc pociągnięto ją na śledztwo. Wróciła z okropnym płaczem. Oto śledczy powiedział jej, że dzieci dzień i noc płaczą za ojcem i matką. Zrozpaczona, tak wzięła do serca te słowa, że nadsłuchiwała ciągle czy nie usłyszy ich głosu tuż za oknem, czy drzwiami. Nocą nieustannie płakała. Nadaremne były wszelkie perswazje i tłumaczenia. Nie jadła ani nie spała. Milcząc i płacząc patrzyła otępiałym wzorkiem na drzwi lub okno, jakby w nich szukała ratunku w beznadziejnej sytuacji. Ona przyniosła nam okruchy wiadomości z szerokiego świata, że Niemcy podbili Belgię i maszerują na Paryż. Tym manewrem pozostawili umocnioną Linię Maginota i bez ciężkich bojów podbili Francję. Ogromnie przybiła nas klęska sojuszniczego kraju. Całą nadzieję wielu pokładało w sile i potędze Francji. W kilka dni po przybyciu Bokszańskiej, tym razem po południu, wciśnięto do nas młodą osobę. Weszła z wielkim tobołem na plecach i z węzełkiem w rękach. Na plecach niosła kołdrę i poduszkę, w rękach w dużej torbie żywność. Nikt naprawdę dotąd nie przybył z takim ekwipunkiem. Aż oczy nam wyszły z orbit na widok takiego luksusu: kołdra, poduszka w naszej wsza-wej norze, zatłoczonej ciałami ludzkimi. Żywność przyniesioną wyplątała z węzełka i ułożyła na parapecie okna, bynajmniej nie zwracając uwagi na nasze pożądliwe spojrzenia, chciwie pożerające takie specjały jak chleb, kiełbasa, sery, słoninę i masło. Nasze podniebienia od pół roku karmione obrzydliwą lurą i puste do cna żołądki nie mogły opanować pożądliwości na widok czegoś podobnego. Usiadłszy opowiadała w jaki sposób trafiła do naszej izby hotelowej w Wilejce. Była rodem z kielecczyzny, z zawodu nauczycielka. Przed wojną nie mając posady, pracowała jako nauczycielka domowa w jakimś majątku. Z chwilą wybuchu wojny nie wyjechała obawiając się niebezpiecznej podróży. Obecnie władze sowieckie podały do wiadomości, że kto chce wracać na 84 stronę niemiecką, winien zarejestrować się na wyjazd. Co pewien czas będą odsyłać komplety zgłoszonych. Zarejestrowała się w Wilejce, skąd miał odejść transport, i oto po trzech dniach odtransportowano ją do nas. Jakoś nie rozpaczała, nie załamywała rąk, łudząc się, że to pewnie tymczasowo, być może zaszły jakieś nieprzewidziane okoliczności. Ta nowa osoba, przyniosła nam wiadomość o kapitulacji Francji. Nie mogłyśmy wprost uwierzyć w tę iście hiobową wieść. Ona przekreślała definitywnie naszą wielką nadzieję na rychłe zakończenie wojny i naszą wolność. A oto rozgorzała pożogą wojny cała niemal Europa. But teutoński deptał ostatnie bastiony naszych nadziei. Upadek Francji w ciągu paru tygodni, potwierdzał fakt, że armia hitlerowska stała się niezwyciężoną. Przypomniałam sobie w tym momencie powiedzenie Żyda Radoszkowicza, byłego dzierżawcy Pokucia, do mojego teścia -Niemcy wojnę przegrają, w tym jest kapitał żydowski. Dotąd miałam w tej przepowiedni niejaką iskierkę wiary. Teraz zwątpiłam. Nasza nowa lokatorka, każdego rana, kiedy otrzymywaliśmy mizerne śniadanie, sięgała po swoje wiktuały na okno i zajadała smacznie, nie bacząc na nasze spojrzenia. Nie uchodziło to bacznej uwagi naszej starościny Saszki, która piorunującym wzrokiem mierzyła całą celę, ale milczała. Aż pewnego razu w nocy nie było światła, które zwykle każdą noc paliło się słabiutko. Saszka spała w pierwszym rzędzie pod oknem, ja również miałam w nim miejsce od samej ściany. Spałam mocno, gdy obudziła mnie leżąca obok Marysia Puzynowska, wtykając mi w usta kawałek smakowitej kiełbasy. Nie chciałam początkowo skorzystać ze smacznego kąska, przypuszczając skąd pochodzi, ale Marysia szepnęła mi w same ucho, ustami pełnymi kiełbasianego zapachu - jedz, Saszka rozładowała zapasy z okna, zostawiając tylko chleb, ser i masło. Resztę rozdzieliła tym, co leżą pod oknem. Z kolei po małej chwili, Marysia wciska mi w usta słoninę. Odepchnęłam jej rękę kierując znów słoninkę w jej usta, zdawałam sobie sprawę z tego co może być jutro. Przeczuwałam całodzienne oblężenie paraszy. Nazajutrz rano, po umyciu się i sprzątnięciu, jak zwykle śnia- 85 danie. Nasza nowicjuszka kieruje się do okna i bierze węzełek ze smakołykami. Wydaje się jej jakiś lekki. Siada na zwykłym sobie miejscu i z oburzeniem konstatuje ubytek, a potem rzuca w naszą stronę tylko trzy słowa: świnie, nie ludzie. Ale Saszka natychmiast odparowała policzek mówiąc: ta świnia co sama żre, a drugim nie daje. Na tym skończyła się polemika. Teraz spostrzegłyśmy z niemałym zdziwieniem, że resztą podzieliła się ze wszystkimi z tego rzędu, w którym spała, i zapasy skończyły się. Saszka zaś, z zadowoleniem widząc to, burknęła pod nosem - poskutkowało. Tymczasem wszystkie kobiety spod okna cały dzień nękała ślizgawka żołądkowa i parasza miała istne oblężenie nie tylko tego dnia, ale i nazajutrz. Te, które nie brały udziału w oblężeniu, przynajmniej uniknęły zjadliwych docinków. Ale i powietrze w celi zgęstniało o nieustaloną ilość aromatów, które nękały wszystkich przez pełne dwie doby. Po tym incydencie znów nastała ta sama monotonia, tylko zaczęto nas odżywiać liśćmi buraczanymi. Na obiad, zamiast wstrętnego sinego krupniku, była polewka z buraków ćwikłowych i pastewnych, widocznie przerywanych w tym czasie w majątkach. Była to właściwie siekanka z liści, łodyżek i korzonków, gotowana na słodko z grochem pastewnym, czarnym-pe-luszką. Z tej parzybrody każdy wybierał groch, reszta odrażała samym zapachem zieleniny. Już od kilku tygodni nie funkcjonował sklepik z chlebem, cebulą, z machorką, nastał całkowity twardy przednówek, a dni były długie, i o niczym nie mówiło się jak o jedzeniu i zaspokojeniu pustego żołądka, który nie rezygnuje łatwo ze swoich odwiecznych przywilejów. Nie pomnę już, ale było to w lipcu, kiedy dyżurny wezwał mnie i Puzynowską na korytarz, a potem poprowadził znaną nam już i dobrze wydeptaną ścieżką do więzienia. Weszłyśmy do podziemia, na tenże korytarz, do którego z lękiem wchodziłam 19 grudnia 39 roku. Minęłyśmy kilka drzwi i konwojent skierował nas do drzwi otwartych. Idąc, odmawiałyśmy po cichu „Kto się w opiekę" i nie bez tremy przekroczyłyśmy próg. Była tu kancelaria. Stanęłyśmy tuż przed biurkiem, za którym siedział mężczyzna 86 w uniformie wojskowym. Przed nim piętrzył się na biurku stos teczek dobrze wypchanych papierami. Zawierały widać to, co wyciśnięto z więźniów na śledztwach. Na ścianie na wprost wejścia wisiał portret Stalina z sumiastym wąsem. Mężczyzna szybko poszperał w stosie kartonów, pytając nas o nazwiska. Otworzył jedną i odczytał wyrok Marysi Puzynowskiej, 5 lat pracy w obozie, za pochwałę ustroju kapitalistycznego - i podsunął wyrok do podpisania. Marysia przyjęła wiadomość z godnością i stoickim spokojem, bez słowa. Następnie wziął mój skoroszyt i równym, spokojnym głosem odczytał - 5 lat pracy w obozie, jako że jestem socjalno-opasny (niebezpieczny) element. Usłyszawszy te słowa zaczęłam płakać, krzyczeć i wydarłam się na całe gardło: - 5 lat za co? Za to że urodziłam się człowiekiem? Za jaką zbrodnię? 5 lat! Ja mam dzieci! Kto mnie sądził i kto oskarżał? Kto miał prawo sądzić zaocznie? Nie chciałam podpisać tego wyroku. Widząc moją rozpacz zaczął uspokajać, perswadować. Sądziła „trójka NKWD w Moskwie"36, mogę wnosić obżałowanie wyroku, czyli prośbę o rewizję. Nie wiem wreszcie, co mówił. We mnie wrzało, jakby sto piorunów uderzyło naraz. Już kazał nam wychodzić, a ja stałam jak „słup soli" i patrzyłam wciąż w teczkę, nie widząc siedzącego przed sobą. Nie pamiętam dziś, jak podpisałam ten nieludzki i niesprawiedliwy wyrok. Wyszłyśmy znów na dziedziniec więzienny zalany lipcowym słońcem, a mnie się zdawało, że świat był czarny i straszny jak burzliwa noc, a w uszach brzmiał mi jak szatański chichot wyrok - 5 lat pracy w obozie. W jednej chwili stanęła mi przed oczyma cała ta marionetkowa komedia, krętactwo, oskarżenie o to i owo, a nareszcie niczym nie dowiedzione - i jestem niebezpieczna. Z jakiego powodu? Nikt mi nie udowodnił. Po wejściu do celi kazano nam zabrać swoje rzeczy i sienniki i odprowadzono do innej, w tym samym korytarzu. Tu znajdowały się kobiety już po wyroku. Spotkałyśmy tu Barańską, którą 36 Trojka NKWD (ros.) - specjalny, trzyosobowy „sąd" NKWD wydający wyroki zaocznie, bez obecności oskarżonego i obrońcy 87 sądzono w Wilejce. Wszystkie w tej celi siedzące nie próżnowały. Od rana do wieczora naprawiały bieliznę, łatały, cerowały. Uprana wprawdzie, ale wyglądem wręcz przeczyła potocznej nazwie, tak była ciemna i szara. Nazajutrz pełniąca dyżur na korytarzu kobieta wywołała mnie z celi, dla sprzątnięcia korytarza. Wzięłam z jej rąk miotłę i zamiatałam podłogę. Przy końcu był mały boczny korytarzyk i zaraz dwoje lub troje drzwi. Zamiatając zajrzałam do judasza nieco uchylonego i tam ujrzałam młodego mężczyznę stojącego nago z uniesionymi w górę rękami. Odskoczyłam od drzwi jak sparzona ukropem. To był karcer. Już zgarniałam śmieci na śmietniczkę, kiedy do tych samych drzwi podszedł dyżurny i podniesionym głosem począł wymyślać stojącemu w karcerze. Ten wciąż odpowiadał mu jednym słowem - będę, będę, będę! Tego samego dnia, pod wieczór, kilka nas młodszych wybrano z celi do prania więziennej bielizny na nocną zmianę. W ciągu dnia prały kobiety z wolności. O godzinie siódmej zaraz po kolacji, odprowadzano nas do pralni, która mieściła się na podwórzu więziennym w parterowych budynkach, okalających więzienie z jednej strony. Na podwórzu piętrzyła się duża sterta brudów bielizny męskiej, pościelowej i ręczników, a wszystko koloru ziemi. Obok stała duża wanna i mocny kij. W wannie tej maczało się brudy w zimnej wodzie z chlorkiem. W pralni na prowizorycznych stołach namydloną uprzednio bieliznę szorowały kobiety ryżowymi szczotkami. Ja spełniałam tę pierwszą czynność, moczenie w wodzie. Potem wyciągałam kijem do wiader, zanosiłam do pralni, gdzie mydlono na stołach i składano na stos. Tymczasem przynosiłam wiadrami wodę do kotła, rozpalałam ogień, wyszorowaną bieliznę rzucałam w kocioł i gotowałam z pół godziny. Następnie wyciągałam z kotła, a inne płukały w gorącej, następnie w zimnej wodzie. Wyżętą z wody zanosiłam do suszarni, rozwieszałam na drutach, a suchą zabierałam i w pralni segregowałam, układając oddzielnie sztuki całe osobno. Podarte szły do naprawy. W ten sposób byłam zajęta bez przerwy. Ale wolałam brudną i ciężką pracę na powietrzu, niż bezczynne siedzenie 88 w celi. Tu, wciąż będąc w ruchu całą noc, uwijając się swobodnie po podwórzu, miałam nad sobą wygwieżdżone niebo, łowiłam uchem szmer szumiących tuż za murem brzóz i noc - co prawda krótka letnia noc - upływała błyskawicznie. Rano o godz. 6-tej odprowadzano nas do celi na odpoczynek, trwający tylko do obiadu. Po takiej pracy zasypiała każda kamiennym snem, a w południe mizerny obiad i znów po spożyciu buraczanki z peluszką, reperowanie bielizny, której brzemię rano przynoszono do łatania, a przed wieczorem zabierano naprawioną i porządnie ułożoną. Żadna z nas nie próżnowała. Nikt nas wprawdzie nie popędzał, ale tyle miesięcy tęskniła każda za zajęciem, za odwróceniem myśli od położenia bez wyjścia. W tych warunkach praca jest skarbem bezcennym. Tak co noc pracując według swoich możliwości i sił, starałyśmy się prać dokładnie. Aż oto w pewien wieczór, kiedy intendent niósł do pralni mydło, zastał mnie na podwórzu przy dźwiganiu dwóch wiader wody z korytarza więziennego obok kuchni. Wręczył mi mydło i powiedział, że mało pierzemy za noc. Wytłumaczyłam, że my jesteśmy głodne i nie mamy sił pracować wydajnie. Nie odezwał się nic i odszedł do swoich zajęć. Intendenta nazywaliśmy „Chrupką". W pralni powiedziałam zaraz co mówił Chrupka i postanowiłyśmy nie zwracać uwagi na jakość naszej roboty, byle wyprać większą ilość. Nazajutrz rano, kiedy odchodziłyśmy, Chrupka podszedł do mnie i wręczył 2 kg chleba i 4 śledzie. Przyniosłam do celi i spożyłyśmy obfite śniadanie. Od tej pory codziennie wręczał mi taką porcję, a kobiety w celi pokpiwały sobie, jakobym oczarowała Chrupkę. Pewnego razu, już rano, spotkałam na korytarzu kuchennym, gdzie brałam wodę, dawnego swojego ucznia Piotra Ananicza. Obawiając się, by nas kto nie podsłuchał rozmawiających, rzuciłam pytanie czy rodzice przyjeżdżają na widzenie. Odpowiedział krótko: tak. Wracając z wodą półgłosem poprosiłam: powiedz rodzicom, by dali znać mojej siostrze, aby starała się o widzenie. Jednak więcej Piotra nie spotkałam. Jakoś przypadkowo raz spotkawszy znów Chrupkę, zebra- 89 łam się na odwagę, wyczuwając w nim litościwego człowieka, poprosiłam, aby kupił mi na targu 2 kg masła, jeśli to możliwe. W pierwszej chwili odmówił z braku czasu i nawału zajęć, ale za parę dni znów, spotykając mnie, oznajmił, że kupi w przyszłym tygodniu, zaznaczając: masło na rynku jest drogie. Nie chodzi mi o cenę odpowiedziałam, ale o zdrowie. Mam małe dzieci, chcę jeszcze do nich wrócić zdrowa i silna. Kiedy przy łataniu bielizny wspomniałam kobietom jak ośmieliłam się na taką prośbę, śmiały się ogromnie. Gdzieżby intendent, człowiek wolny zechciał parać się sprawunkami więźniarki. Zła byłam na samą siebie za ten postępek, ośmieszyłam się tylko. Rychło okazało się, że 5 godzin snu nie wystarcza nam po nocnej pracy, toteż po obiedzie każda kładła się choć na godzinkę poobiedniej drzemki, tak jakoś maskując się za tymi, które pracowały, by dyżurny z korytarza nie dojrzał nas leżących. Zwykle w tym celu kładły na nas po parę sztuk bielizny i uchodziło nam to płazem. Aż raz nagle z tej drzemki poobiedniej, poderwał nas zgrzyt klucza w drzwiach. Do celi wszedł z dyżurnym Chrupka, niosąc w ręce teczkę i rozglądając się powiedział: -Jedna z was tutaj prosiła kupić masła. Stojąc już na nogach odpowiedziałam - ja. Masła było aż 4 kg. Podałyśmy swoje kwity na pieniądze leżące w depozycie, aby odebrał należność, a ja podziękowałam mu za grzeczność. Zaraz podzieliłyśmy cenny produkt między siebie i mimo co dopiero spożytego obiadu, każda sięgnęła po chleb, aby skosztować tego rarytasu, którego oko nasze nie oglądało ponad pół roku. Żadna nawet nie pomyślała o skutkach tej uczty maślanej. Dopiero noc i dzień następny dał nam dobrze w kość. Bałam się już spojrzeć na masło, a przecież trzeba go było skonsumować, aby się nie zepsuło. Marysia Puzynowska jakoś mniej odczuwała skutki maślanego deseru, toteż żywcem wpychała we mnie, abym nie zważała na nic i jadła. Na drugi dzień jakoś żołądek oswoił się z masłem. Trzymałyśmy w wodzie, aby nie zjełczało szybko, i zmieniały ją często. Pod wieczór, kiedy wychodziłam do pralni, Mary- 90 sia smarowała małą skibkę chleba masłem na drugą kolację przed północą, co bardzo wzmocniło mój organizm. Sterta brudów na podwórzu więziennym z każdym dniem kurczyła się, a my każdą noc szorowałyśmy zawzięcie. Jakoś w dwa lub w trzy tygodnie tej harówki, raz o świcie, wychodząc z suszarni z brzemieniem wysuszonej bielizny, ujrzałam obraz, który mnie zatrzymał na miejscu. Prowadzono do łaźni gromadę mężczyzn w brudnych łachmanach, bo nie można tego, co okrywało ich ciała, nazwać odzieżą. Zarośnięci ludzie, przeważnie młodzi i w średnim wieku, o bladych wychudłych twarzach - szkielety ludzkie. Stąpali powoli rozglądając się w świetle wstającego dnia, jakby ten świat widziany z bliska był im obcy, zapomniany. Cofnęłam się do suszarni, czekając aż przejdą. Długo potem myślałam, że ci ludzie kilka miesięcy temu byli naprawdę ludźmi ubranymi po ludzku, czysto, starannie, a teraz wojna, nienawiść człowieka do człowieka, sponiewierała, spodliła ludzki wygląd, opluła brudem i robactwem, i skazała na głód i poniewierkę. Gdyby nawet pośród tych nędzarzy był mi ktoś znajomy, nie poznałabym go. Jakiś niesamowity żal, współczucie dla tych ludzi mieszało się we mnie z litością, której przecież nie mogłam im okazać. Miałam jeszcze możność widzieć ich wracających z łaźni. Byli ostrzyżeni, wymyci i w zmienionej bieliźnie, ale ogromnie wychudzeni. Teraz już co dnia szły do łaźni takie gromady, a mnie nawet nie powstała myśl, że to jest przygotowanie do transportu; więzienie bowiem było przeładowane i zacieśnione do ostatnich granic. Już nadszedł i sierpień, zbliżała się jesień, a z nią szarugi i chłody. Odżywianie nic się nie poprawiało, widać wykruszyły się wszelkie zapasy. Byłyśmy bardzo wyczerpane dzienną i nocną pracą. Aż jednego dnia - a było to już po 20 sierpnia - wszczął się w całym więzieniu niesamowity ruch, gonitwa, trzaskanie drzwiami i zamykanie ze zgrzytem kluczy w zamkach. Oto rozpoczął się transport więźniów. Co chwila otwierano jakieś drzwi i wywoływano nazwiska. Opustoszała też nasza cela. Opuściła mnie Marysia Puzynowska, moja jakby siostra niedoli. Ogromnie dotknęła 91 mnie ta rozłąka. Co chwilę jeszcze zaglądano do opustoszałej celi, jakby kogoś szukano. Było już po południu, kiedy znów otworzyły się drzwi z impetem i wyczytano nazwisko Kubińska. Zdziwiło mnie w wykazie moje nazwisko panieńskie. Odpowiedziałam, że to moje nazwisko z domu, a obecnie nazywam się Kuczewska. Usłyszawszy moje tłumaczenie, począł mi wymyślać, że to widać mój pseudonim i całe więzienie przetrząsają, a osoby nie ma, dlatego że ja się ukrywam pod dwoma nazwiskami. Głupcy -pomyślałam. Wzięłam swój węzełek, pożegnałam się z tymi, co zostawały i poszłam wylękniona całym zajściem nie z mojej winy. Na podwórzu więziennym stała już gotowa do wymarszu ogromna kolumna czwórek kobiet i mężczyzn. Czekali widocznie na mnie. Z depozytu natychmiast wyniesiono mi zegarek i resztę pieniędzy, które miałam z domu. Domagałam się jeszcze o mój kożuszek oddany do magazynu, a ci którzy tak ponaglali chcieli, żebym się wyrzekła jedynej ciepłej kurtki jaką miałam. Nie ustępowałam. Wtedy otworzyli magazyn, w którym ujrzałam ogromną górę odzieży, porzuconej w nieładzie, poprzewracanej jak śmieci, różnego gatunku płaszczy, futer, kurtek, narzutek, jesionek damskich i męskich. Zaczęłam i ja z brzegu przerzucać na drugą stronę, szukając mego kożuszka, a ten co otworzył drzwi magazynu doskoczył do mnie, złapał pierwsze z brzegu futro i ryknął jak zwierz - Bieri skoriej37! Nie moje - odrzuciłam zmiętoszo-ne futro męskie i dalej szukałam, a cała kolumna ze zniecierpliwieniem oczekiwała stojąc. Nareszcie znalazłam. Wzięłam pod pachę i dołączyłam do kolumny na końcu. Zaraz padła komenda i długi czworobok ruszył przez szeroko otwartą bramę, wylewając się jak mrowie na ulicę. Z boków, po jednej i drugiej stronie, otaczał nas konny konwój z karabinami maszynowymi. Nie wolno było przystawać, ani się rozglądać. Szliśmy więc równym, wolnym krokiem po ulicach brukowanych kocimi łbami, a wszędzie z okien wyglądali ludzie zapłakani i machali nam rękami na Bieri... (ros.) - bierz prędzej 92 pożegnanie. Ulice były puste, widocznie uprzednio oczyszczone z przechodniów, zajmowała więc nasza kolumna całą jezdnię. Szliśmy z podniesionymi głowami, oglądając to znajome miasto może ostatni raz. Na dworcu kolejowym, na bocznych torach stał długi wąż wagonów bydlęcych z małymi zakratowanymi okienkami. Do nich skierowano idącą kolumnę więźniów. Dociągnąwszy do celu. szybko zaczęto ładować po 10 czwórek do każdego wozu. A tymczasem na dworcu zebrał się tłum ludzi spieszących nam z pomocą. Trzymali w rękach paczki, koce, odzież i co kto mógł chwycić w pośpiechu. Zbliżali się do pociągu chcąc podrzucić komukolwiek, ale konwój gęsto rozstawiony wzdłuż torów po obu stronach, bronił dzielnie dostępu szturmującym i nie dozwalał na parę kroków zbliżyć się czatującym na okazję. Niektórzy prosili, błagali, to z tej to z drugiej strony usiłowali podsunąć się bliżej celu, wtedy poczęto strzelać w powietrze dla powstrzymania i rozproszenia napierających. Dzień był gorący, upalny, zbierało się na burzę. Ludzie okupujący tory częściowo rozeszli się, tylko co wy-trwalsi nie rezygnowali i stali niezmordowani, a nuż pod osłoną ciemności uda im się podać więźniom, to co przynieśli. Tak oto żegnała nas Wilejka na drogę długiej i ciężkiej tułaczki. Burza z grzmotami i piorunami nie trwała długo. Po burzy jeszcze w sza-rzyźnie zmroku widzieliśmy pojedyncze osoby, stojące mimo wszystko. Nie dozwolono nikomu zbliżyć się do nas, przypuszczalnie w obawie, by tłum nie usiłował odbić więźniów. W wagonie nie było żadnej ławy do siedzenia. Usiedliśmy wokół ścian na podłodze. Na środku wagonu znajdował się otwór na załatwianie potrzeb fizjologicznych i po jednej stronie nieco słomy na legowisko jak bydlętom. Światła nie było żadnego prócz dwóch małych, zakratowanych gęsto okienek bez szyb. Nie było tu niczego, tylko my - ludzkie łachmany i nasze mizerne węzełki żebracze. Nawet wiadra z wodą, ani miski do umycia. Zamknięci na żelazną sztabę, siedzieliśmy i milczeliśmy w otępieniu i niemej rozpaczy. Niektórzy płakali, lamentowali, wyrzekali łamiącym się 93 głosem, a byli i tacy, co od razu położyli się na legowisko, aby zająć wygodniejsze leże. Inni modlili się półgłosem wzywając Miłosierdzia Bożego. Długo w noc ciemną siedzieliśmy skuleni. Każdy widać inaczej reagował na transport. Z nastaniem nocy po burzy nieco oziębiło się i zaczął nam dobierać się do skóry chłód, a nie było czym się okryć. Zmęczeni i zziębnięci ułożyliśmy się ciasno, zwarcie na słomie, kładąc swoje węzełki pod głowę, znów płaszcze czy kurtki na siebie. Sen pierwszy zmorzył nas może gdzieś około północy, kiedy silne szarpnięcie wagonów i stukot buforów wytrącił wszystkich ze snu. Przeżegnaliśmy się znakiem krzyża Św., a niektóre kobiety zaczęły odmawiać suplikacje i tak wśród nocy ruszyliśmy w nieznane jutro, równie ciemne jak ta noc. Nazajutrz przez mizerne okienka dostrzegłam obcy już krajobraz, skupione, o nędznych chatach wioski i szerokie, rozległe pustkowia pól. Byliśmy już na obczyźnie. Pociąg sunął wolno, a nieustanny stukot kół raził nasze uszy po ciszy więziennej. Słońce wstawało jasne i szczelinami rzucało nam nikłe promyki na dzień dobry. Jakoś nikt nie podejmował się z barłogu, bo i po co. Dopiero kiedy zadźwięczała żelazna sztaba i otworzyły się szerokie, stajenne drzwi, a wstawiono nam 2 wiadra zimnej studziennej wody i 40 porcji chleba na śniadanie - wstaliśmy. Kto miał jakiekolwiek naczynie, zaczerpnął wody i obmył się nad otworem w podłodze. Inni mogli tylko popić i posmarować twarz. Zresztą 2 wiadra to niespełna pół litra na każdą. Zaraz zabrano wiadra i drzwi sezamu zamknęły się. Na obiad to samo. Chleb i zimna ze studni woda i drobna, solona rybka zwana tu „komsą". Ja rybek nie tknęłam, nie miałam żadnego naczynia by zaczerpnąć wody. Ryba solona i zimna surowa woda - brr! Bałam się rozstroju żołądka. Jakoż na drugi dzień pociąg dotarł do Mińska. Tu został zwekslowany na boczne tory i staliśmy przeszło dobę, nie wiedząc dlaczego. Nikt z nas nie wiedział, a tutaj dopełniano nowe transporty z Mińska i innych miast i miasteczek. Był to ogromny transport więźniów z Wileńszczyzny i całej Białorusi, zupełnie nie zaopatrzony gospodarczo w środki żywności. Opiekę lekar- 94 ską pełnili dwaj młodzi medycy, chyba studenci, też więźniowie. W wodę zimną zaopatrywano nas trzy razy dziennie. Na każdej większej stacji, gdzie zatrzymał się pociąg, cztery lub pięć wagonów otrzymywało wodę i pociąg ruszał dalej. Dopiero kiedy dojechaliśmy do Orszy, tu nie było chleba. Głodni musieliśmy czekać, aż specjalnie dla naszego transportu zorganizowano wypiek. Po zaopatrzeniu w nieostygły jeszcze chleb, kiedy rzuciliśmy się jeść, nastąpiło przegrupowanie. Mnie wywołano z wagonu, którym jechałam. Wysadzeni z wagonów, siedzieliśmy między torami jakiś czas, a potem powsadzano niektórych w inne wagony pociągu, na drugim torze. Ja trafiłam do wagonu, w którym jechała Lena Tomaszewska, Tania Siergiejewa, Kapuszczewska Estera i inne. Ucieszyłam się nadzwyczajnie z nieoczekiwanego spotkania znajomych. Jedna przez drugą, opowiadały mi, że siedziały w Mińsku, widziały moją siostrę na stacji w Kniahininie, kiedy ich wieźli z Wilejki do Mińska. Nie zdążyły jeszcze powiedzieć wszystkiego, kiedy znów mnie wywołano i wróciłam do wagonu, w którym jechałam do Orszy. To przegrupowanie wyszło mi na dobre. Dowiedziałam się, że rodzina moja wiosną 1940 r. była na miejscu. Wielka szkoda - nie śledziłam pilnie trasy, ale orientując się po wschodzie słońca i zachodzie, wiedziałam, iż wciąż zdążamy na wschód. Nie sposób było inaczej orientować się dokładnie. Na każdej większej stacji wjeżdżaliśmy na postój na boczne tory i zwykle ruszał pociąg dalej, pod osłoną nocy. Podróż była okropna. Tuż za nami w następnym wagonie byli mężczyźni. Często z tego wagonu słychać było krzyki, przekleństwa, bicie w ścianę, wołanie o wodę, łomotanie a raczej kopanie nogami w drzwi i nieraz zdawało się, że ściany wagonu nie wytrzymają tego szturmu nóg i rąk. Jeśli konwojent był w pobliżu otwierał z impetem drzwi, wymyślał więźniom niewybrednymi słowami, po czym zatrzaskiwał wierzeje i ryglował sztabą. W naszym wagonie znajdowała się jedna osoba w wieku 50ciu lat, która przeżyła bombardowanie Warszawy i na tym tle cierpiała na rozstrój nerwowy. Gdy tylko w dzień czy w nocy posłyszała warkot samolotu, mdlała 95 i trzeba ją było przyprowadzać do przytomności, co nie było proste z braku wody w wagonie. Pewnego razu wieczorem usłyszeliśmy warkot dwóch, lub trzech samolotów i nasza warszawianka zemdlała, a że było całkiem ciemno w wagonie, nikt tego nie spostrzegł. Zanim zaczęto wzywać pomocy lekarskiej i wody, upłynęło sporo czasu. Znów póki konwój przyniósł lampę i świecę, potem przywołał medyków, zbudziwszy ich chyba ze snu, myślałyśmy, że spóźniona pomoc na nic się nie zda. Jakoż zaczęli robić sztuczne oddychanie, ale w żaden sposób nie mogli rozewrzeć zaciśniętych zębów. Młodzi medycy na zmianę robili sztuczne oddychanie, zmachani zrzucili z siebie koszule i bez wytchnienia wprawiali w rytmiczny ruch klatkę piersiową zemdlonej. Żadnych oznak życia mimo wszystko nie było. Dopiero któryś wyjął z kieszeni lusterko i przyłożył do ust trupio bladej kobiecie. Okazało się, że bardzo słabo, ale oddycha, więc dalej stosowali mozolny zabieg. Pot kroplisty ściekał im z czoła od wysiłku i zmęczenia, aż w przerwie udało im się łyżką rozewrzeć zemdlonej zaciśnięte usta. Po pewnym czasie zaczęła już widocznie oddychać, a wreszcie otworzyła oczy. Medycy byli już bez sił, jednak dali dowód wytrwałości i odnieśli sukces. Podróż nasza przedłużała się, a z upływem dni noce stawały się coraz chłodniejsze, dokuczliwsze z braku koców i ciepłego okrycia. Widocznie wjechaliśmy za Ural w azjatycki kontynent, gdzie klimat był surowszy. Zaczynali niektórzy chorować na rozstrój żołądka na skutek braku ciepłego, gotowanego pożywienia. Mój żołądek jakoś trzymał się w normie, może dlatego, że nie jadłam rybek i unikałam picia wody, jeśli tylko mogłam. Bodaj dwa tygodnie nie jedliśmy strawy gotowanej, tylko zimna woda i żytni chleb. W końcu, w trzecim tygodniu, na którejś z większych przystani, doczepiono do zestawu pociągu wojskową kuchnię polową i oto, pierwszy raz od tylu dni, był na obiad ciepły kapuśniak, wprawdzie bez kartofli, ale już sam fakt, że było to gorące, ogromnie nas pokrzepił. Bardzo dokuczał nam również brud. Tyle dni zamknięci w ciemnym, zimnym wagonie, każdy 96 cuchnął potem, dawno nie zmienianą brudną bielizną, a cóż mówić o głowach, na których wszy mnożyły się, korzystając z dogodnych warunków, w rekordowym tempie. Wreszcie pod koniec trzeciego tygodnia - a był to już wrzesień - dotarliśmy do celu podróży, do Karagandy. Karaganda (po polsku znaczy „Czarna Krew") to obłastnoj gorod (miasto wojewódzkie), wielkie zagłębie węglowe, a nie pamiętam już, czy to następna stacja, czy też dalsza to Karabas - inaczej karna baza. Tu zatrzymał się nasz pojazd z transportem wygnańców. Z trzaskiem otwierano drzwi wagonów. Wychodziliśmy z ciemnych czeluści na światło dzienne, które raziło ogromnie nasz wzrok. Było wrześniowe popołudnie, a dzień piękny jak i u nas podczas złotej jesieni. Zaraz formowanie czwórek. Stojąc obok pociągu w kobiecej kolumnie, spostrzegłam ogromne drabiniaste wozy, wymoszczone słomą, a zaprzężone do nich jednogarbne wielbłądy, które podjechały do męskich wagonów. Kierowały tymi egzotycznymi zaprzęgami olbrzymie chłopiska o żółtej skórze, okrągłych płaskich twarzach i trochę skośnych, wąskich jak szpareczki oczach. Na głowach mieli niby kopy siana baraniaste czapy ze zwisającymi kosmykami długiej wełny. Na sobie długie, rozcięte z boków, pasiaste, pikowane i drobno stebnowane narzutki, a la chałaty. W pierwszej chwili utożsamiałam tych ludzi z Tatarami, a byli to w rzeczywistości prawdziwi Mongołowie38. Egzotyka - egzotyka. Wyciągali z wagonów na wozy słabych mężczyzn, ale nie widziałam do końca rozładowania pociągu, bo oto nas popędzono pod konwojem do obozu. Obóz był usytuowany o jakie 200 - 300 m od dworca. Otoczony drutem kolczastym, przytykał od północnego zachodu do wysokiego, skalistego grzbietu górskiego, który z tej strony był całkiem niedostępny. Obóz geometrycznie podzielony na dwie części. Jedną zajmowali mężczyźni, drugą - kobiety. Na terenie jednej i drugiej widniały baraki, sklecone prymitywnie, a przed barakami kilkanaście metrów wysunięte w głąb placu, latryny zbite Prawdopodobnie byli to Kazachowie. 97 z desek, nieszczelne, bez sedesów, obraz niechlujstwa i niedbalstwa. Dwie - na pięć osób - gdy obóz był zapełniony po brzegi masą więźniów. Większość trapiona biegunką, niektórzy nawet chorzy na krwawą dyzenterię. Toteż parę metrów przed wejściem, było bagno odchodów ludzkich, po których wchodziło się do wnętrza, a wewnątrz to samo. Przez szczeliny między deskami mogli nas fotografować mężczyźni, tak i my mogłyśmy robić to samo. Było jeszcze bardzo ciepło, toteż chmary much większego i mniejszego kalibru jak mrowie obsiadały to gnojowisko, żerując w przerwach, kiedy ich nikt nie płoszył, na krwawych odchodach. Smród niesamowity porażał każdego zmuszonego nieodpartą potrzebą do odwiedzenia tej kloacznej jamy. Nocą nikt nie ważył się wejść do środka, stąd gnojowisko wydłużało się coraz więcej. Po drugiej stronie, za drutami kolczastymi, snuły się postacie męskie, raczej cienie niż ludzie, kudłate, obrośnięte, nieostrzyżo-ne, blade, wynędzniałe upiory ludzkie, podobne do straszydeł. Po rozlokowaniu nas w barakach, wszystkie kobiety popędzono do łaźni. W przedsionku przy wejściu stało dwóch mężczyzn. Tu kazano nam się rozbierać do naga, a odzież powieszać na drążkach, które miały pójść do „woszobojki", czyli komory dezynfekcyjnej. Podniosłyśmy krzyk, nie chciałyśmy się rozbierać, niestety nic nie pomógł krzyk i narzekanie. Musiałyśmy w asyście tych Kałmuków rozebrać się, powiesić swoją odzież, uszeregować się w kolejkę i wtedy otworzył jeden z nich drzwi do łaźni, a drugi stojąc podawał każdej kawałeczek śmierdzącego mydła szarego, zaś przy wejściu lał każdej na głowę jakąś cuchnącą, obrzydliwie gęstą ciecz szarego koloru. Tak wchodziłyśmy do przybytku ochędóstwa - do łaźni. Z jakąż lubością po tylu miesiącach korzystała każda z dobrodziejstwa ciepłej wody i kawałka mydła, chociaż to mydło było w dotyku jak ciasto, świeżo widać sfabrykowane, chyba domową recepturą, ale z pomocą wody oczyściło naszą skórę, nie mytą blisko rok. Chlapałyśmy się jak kaczki, lejąc strugi ciepłej wody na głowę, aż obsługa męska dała hasło do wyjścia. W przedsionku już znajdowała się jeszcze gorą- 98 ca nasza odzież, cuchnąca jakimś środkiem dezynfekcyjnym. Ubierała się każda z pośpiechem, ale niektóre zaczęły narzekać, nie mogąc odszukać swoich rzeczy, bo ich nie było. Gdzieś w komorze dezynfekcyjnej ulotniły się, czy też wyparowały. Nie wiem już jak wróciły do baraków. W baraku prycze pojedyncze, podłoga klepisko. Na pryczy wydzielone dla każdej pół metra na legowisko. Zajęłyśmy swoje skąpe lokum do spania, ja obok Marysi Puzynowskiej i Janeczki Szyszko, która też przyjechała z Wilejki. Wieczór bez kolacji, tylko „kipiatok" (woda gotowana). Ułożyłyśmy się zaraz spać bardzo zmęczone, ale światło raziło nasze oczy po ciemnościach, jakie panowały w wagonie. Nadeszła noc, a z nią „plaga egipska" - pluskwy. Te rude kłopy39 zaraz zwąchały nasze świeżo wymyte ciała. Atakowały z sufitu, spadając nam prosto na twarze, a z dołu biorąc się za nogi. Całą noc odpierałam ataki tych krwiożerczych, zda się niepozornych istot, a kąsających niczym jadowite żmije. Nie mogłam spać i z przerażeniem myślałam, jak w takich warunkach żyć, gdzie resztki krwi chcą wyciągnąć z bezbronnej ofiary takie mizerne insekty jak wszy i pluskwy. Również dostrzegłam maszerujące po klepisku całe karawany karaluchów w poszukiwaniu żeru. Wszystko to sprzysięgło się przeciw nam, ze złym losem w parze. Wiadomo przecież, że bieda też szuka sobie towarzystwa i lubi być w orszaku jak królowa. Pierwsza w obozie noc bezsenna, koszmarna. Ze łzami w oczach powędrowałam w tę noc do swojego domu, by się pożalić moim najbliższym o ponurej rzeczywistości, która mnie nie opuszcza od wyjścia z domu w ową grudniową noc 1939 roku. Noc widać będzie tu nieodłącznym moim towarzyszem na obcej ziemi. By się nie załamać postanowiłam pracować, zaraz od jutra, pracować do upadu sił, byle nie myśleć, nie rozpaczać, nie zwariować, kiedy wszystko jest przeciwko mnie. Oto już nadchodzi jesień, nie mam na zimę ciepłej odzieży, moje walonki też się znosiły, nie mam pończoch, spódnica jak sito wytarta od siedze- Kłop (ros.) - pluskwa 99 nia na kolanach, wnet całkiem spadnie ze mnie. Co potem? Spoglądam w otępieniu to na sufit, skąd kapią na nas pluskwy nieustannie, to na klepisko, po którym łażą czarne i czerwone karaluchy, i otrząsam się na ten widok, czuję jakiś skurcz w gardle i łzy spływają mi po policzkach. Trzęsę się cała, chyba z zimna! Nie, to nerwy. Kłąb czarnych myśli rozsadza czaszkę, rysuje w czarnych barwach perspektywę jutra, narzuca wątek niepewności, co dzieje się w domu itd., itd. Nazajutrz wstaję raniutko, jakby połamana, nie wypoczęta, spożywam liche śniadanie - 30 dkg chleba i kipiatok. Biorę się za pranie w myśl nocnych postanowień: nie siedzieć i nie myśleć! Wypożyczyłam w łaźni naczynie i w wodzie nagrzanej słońcem z odrobiną mydła piorę Marysi Puzynowskiej i sobie. Na majdanie przed barakiem wiele kobiet polskich robi to samo. Dzień jest słoneczny, ciepły, nie wiem nawet daty, straciłam bowiem rachubę czasu. Korzystamy z naszej kwarantanny, by się otrząsnąć i ogarnąć z brudu i robactwa, wszak nie będziemy tu popasać długo, tylko dwa tygodnie. Piorąc oglądam się, lustrując wzrokiem wnętrze obozu i otoczenie poza drutami. Nieopodal po lewej stronie na równej płaszczyźnie, zarosłej bujną trawą już pożółkłą o tej porze, widnieje obozowy cmentarz. Jakież smutne refleksje nasuwa mi ten najsmutniejszy pod słońcem skrawek ziemi, usiany mogiłami, o których nikt z rodziny nie wie, nikt nigdy nie schyli czoła nad nimi, ani nie skieruje tu swoich kroków. Cmentarz ludzi bezimiennych, wyrwanych ze społeczności ludzkiej okrutnym losem. Wszystko to wokoło, co mnie otacza, jest obce, bolesne, tylko słońce, to samo co u nas, posuwa się po niebie, grzeje i oświeca swymi promieniami baraki, obóz, cmentarz i groźne, potężne kolosy skał tuż za plecami obozu. Obiad. Pół litra wodnistej zupy z pszona (otręby z kaszy jaglanej) zaprawionej olejem i cebulą. Wypijamy zupę, bo nie ma co wyławiać w niej łyżką. Do wieczora nasza bielizna jest sucha, pachnie powietrzem i słońcem. Nazajutrz idę do pracy przy ładowaniu zboża na stacji kolejowej. 100 Zanim stanęłam do tej ciężkiej - jak na siły kobiet - pracy, udałam się do lekarza. Oto już dwa tygodnie cierpię na krwotok. Powiedziałam lekarzowi o tym, on, po wysłuchaniu moich słów, podszedł do apteczki stojącej w kącie, nalał na łyżkę stołową lekarstwo i kazał wypić. Był to widać niezły środek, a może i koński, bo, po jednorazowym wypiciu, miałam spokój zupełny przez całe 6 lat od tego dnia, co znowu budziło we mnie niepokój. Do pracy na stacji kolejowej zgłosiłam się sama. Poszło nas jakie 10 kobiet, parę Polek, reszta Rosjanki. W obszernej szopie znajdowała się ogromna sterta jęczmienia, druga owsa. Nasypywałyśmy ziarno do worków jutowych, wiązały i odstawiały na bok. Łykało się przy nasypywaniu sporo pyłu, ale mimo wszystko wolałam pracę, niż bezczynność w baraku i czarne myśli, stokroć gorsze i zjadliwsze od pyłu i dźwigania worków. Kiedy stało tyle worków napełnionych, że nie było już miejsca, wynosiło się do podsuniętego wagonu i znów stawiało na ziemi. Dwie kobiety wchodziły do wnętrza wagonu, dwie brały worki, rozkołysawszy ciężar, rzucały do wejścia. Tak pracując cały dzień bez obiadu, ładowałyśmy zwykle trzy wagony. Robota postępowała sprawnie jak na kobiece słabe siły. Pilnował nas przy tej pracy konwój, ale czasem odchodził gdzieś, tak iż nie odczuwałyśmy stale jego obecności. Przed odejściem o zmroku do obozu, otrzymywałyśmy po pół kg chleba. Wieczorem otrzymała każda z pracujących obiad i kolację. Zupę gęstą, jarzynową - podwójną porcję i kaszę jaglaną z olejem słonecznikowym. Kolację zjadłyśmy we trójkę - Marysia, Janka i ja. Chleb zostawał na śniadanie. Pierwszą noc położyłyśmy się spać syte. Ale dla mnie noc była wciąż koszmarem, mimo pracy zasypiałam tylko z wieczora, później już do białego rana wojowałam z pluskwami, które z niesłabnącą furią przypuszczały szturm na śpiących, bezbronnych więźniów. Rano, zwykle przy myciu się, oglądałam na swoim ciele wychudłym pełno czerwonych plam, śladów ukąszeń tych nienasyconych pasożytów. Pracując pierwszy tydzień przy załadunku zboża postanowiłam ukraść jeden worek na sporządzenie pantofli. Wszystkie trzy by- 101 łyśmy bose, ja do pracy chodziłam w kaloszach. Trzeba było myśleć o jakichś trepach. Nie przyszedł mi ten czyn tak łatwo, ze względu na wewnętrzny opór. Nie mogłam długo się przełamać, uważałam kradzież za czyn nie licujący z moją godnością. Jednak muszę stwierdzić - okoliczności, warunki i potrzeba potrafią zmusić człowieka do wszystkiego. Ukradłam więc nowy worek jutowy, okręciłam go na swoje biodra i przyniosłam w ten sposób do baraku. Kiedy uwolniłam się od tej przykrej, nieprzyjemnej, zdobyczy, moje koleżanki Marysia i Janka nie posiadały się z radości. Obie były bose. Po spożyciu kolacji, wymyły mi nogi, w lot gdzieś zdobyły nożyce, rozbebeszyły worek i w ciągu nocy uszyły dla mnie eleganckie pantofle z podeszwą ze sznurka, jak mówi stare porzekadło - potrzeba jest matką wynalazków. Wierzch pokryły ściegiem dekoracyjnym i moje nogi nazajutrz nie pociły się w kaloszach, ale uwijałam się w lekkich, wygodnych pantoflach, w dodatku mocnych. Następnej nocy uszyły dla siebie. Po tygodniu kwarantanny odeszła w etap (w dalszą drogę) po komisji lekarskiej Janeczka Szyszka. Pozostałam z Marysią Pu-zynowską, która - jak przypuszczałam - nie mogła być skierowana do żadnej ciężkiej pracy ze względu na egzemę, mnie znów, zapewne, ratowała ta skacząca temperatura w więzieniu. Siedziała więc w baraku Marysia, wyglądając wieczorem mojego przybycia. Za dnia cerowała swoje i moje resztki odzieży. Pod koniec drugiego tygodnia kwarantanny wszyscy przeszli przez sito komisji lekarskiej. Wiedziałam, że czeka nas dalsza wędrówka. Idąc ostatni dzień do pracy na stację, mimo woli spojrzałam w lewo na cmentarz. Ze zdziwieniem dostrzegłam kilka świeżych mogił. Były to widać mogiły moich rodaków, których kości spoczęły na obcej ziemi, a duch uleciał ku wolności. Na trzeci dzień po komisji lekarskiej, wszystkich słabych, chorych i maruderów, którzy pozostali po pierwszym i drugim przesiewie, przygotowano w południe do dalszej drogi; naturalnie pieszo. Tylko że towarzyszył nam konwój konny, jakby w tym pustkowiu stepowym obawiano się naszej ucieczki. Z tyłu za cią- 102 gnącymi piechotą jechały dwa drabiniaste wozy, na których wiozły się nasze ubogie węzełki i ci, co nie mogli iść. Przez pusty o tej porze step, pozbawiony bujnej trawy wszyscy szli, a raczej ciągnęli się powoli. Furmanki z tyłu poganiały odstających od kolumny maruderów, ale najgorszą przeszkodą w szybszym posuwaniu się do celu byli chorzy na rozstrój żołądka. Ci przykucali gdzie się dało i zatrzymywali resztę. Dzień był, ciepły jak na jesienną porę, osłabieni nie mogli iść, na dalszą metę, chociażby wolnym krokiem. Nogi uginały się jak gumowe, toteż często przysiadali niektórzy wśród pożółkłej trawy i z trudnością podnosili się na krzyki i urągania konwoju. Tych, którzy już wcale nie reagowali na krzyki i rozkazy i nie podnosili się, mimo nadjeżdżania na nich, ładowano na wozy, aż te zapełniły się i niewielka gromadka nieco silniejszych posuwała się naprzód. Męczyło nas ogromnie pragnienie i nieludzkie zmęczenie. Wtedy w dość dużej odległości przed nami ujrzałam wielkie jezioro falujące i połyskujące srebrzystą falą. Mieniące się w słońcu jak łuska rybia, a otaczała go bujna zieleń. Ach, żeby tylko dociągnąć się do jeziora, obmyć spoconą twarz, zamoczyć w chłodnej wodzie dłonie, a wrócą siły. Niestety jezioro wciąż połyskiwało zda się w tej samej odległości, aż z nachyleniem się tarczy słonecznej ku zachodowi znikło. Oto po raz pierwszy ujrzałam na własne oczy zjawisko „fata morgana", które tu jest pospolite. O zachodzie słońca na równej jak stół płaszczyźnie stepu ujrzeliśmy kwadraty pól uprawnych, pocięte kanałami, na brzegach których rosły równe szeregi topoli włoskich już żółknących, a nieco dalej ogromne skupienia białych zabudowań ginących pośród zieleni. Był to obóz, centrum przemysłowego ogrodnictwa, zwany krótko CPO. Tu przystanęła nasza kolumna przed wielką bramą żelazną, aż z budki strażniczej wyszedł dyżurny czy wartownik. Zlustrował nas przelotnym spojrzeniem i otworzył bramę, przez którą przechodzących liczył jak owce, dotykając każdej ręką. Tak weszli przybysze na obszerną przestrzeń obozu, na której rozlokowane były widziane przez nas z daleka partero- 103 we baraki. Cały ogromny obszar obozowy otoczony był, jak na Karabasie, drutami kolczastymi do wysokości dwóch metrów, a za nimi sterczały w niewielkich odległościach gołębniki, tj. wieżyczki obserwacyjne dla strażników. Jakoś to wszystko, co widziały moje oczy, nie przerażało mnie, nie robiło przygnębiającego wrażenia. Widocznie byłam zbyt zmęczona, lub też nastąpiło już po tylu przejściach zobojętnienie i otępienie. Staliśmy długo na rozległym dziedzińcu, aż dyżurny pełniący służbę w obrębie obozu przeliczył nas znowu i zaczął rozmieszczać według ilości miejsc w różnych barakach. Mnie wypadł przydział do pierwszego z brzegu - z Zosią Romanowską z Warszawy i jeszcze z dwiema nieznajomymi Polkami. Weszłam do wnętrza, w którym szumiało jak wnajbogatszym ulu. Tu mieściło się może osiemdziesiąt kobiet. Jedne z nich coś zajadały, inne głośno rozmawiały lub kłóciły się zajadle, niektóre śpiewały, usiłując przekrzyczeć, czy zagłuszyć ten babski jarmark. Gwar był niesamowity. Po jednej stronie bez okien była podwójna prycza. Od pieca, stojącego tuż przy drzwiach, wskazano miejsce mnie, obok zaraz Zosi, innym o kilka osób dalej. Po drugiej stronie, gdzie były okna, stała prycza pojedyncza. Wszystkie zbite z dranic z dużymi odstępami i od razu dostrzegłam na nich obrzydłe pluskwy. Podłoga jak na Karabasie -klepisko starannie wysmarowane świeżym krowińcem, toteż, nic dziwnego, pachniało tu mocno stajnią. Z górnej pryczy zaraz po naszym wejściu zsunęła się siwiutka, niczym gołąbek, szczupła, średniego wzrostu staruszka i wskazała nam miejsce. Wspięłyśmy się niezgrabnie na gołe deski i usiadłyśmy jak worki piasku, ciężkie, zmęczone podróżą. Mając dobry punkt obserwacyjny wodziłam wzrokiem po tym zbiorowisku tak różnorodnym pod względem wieku, odzieży, wyglądu zewnętrznego. Na kolację przyniesiono nam zupę, której nie miałyśmy do czego pobrać, ani czym zjeść. Ale staruszka, nasza „dniewalna" (dyżurna w baraku) pożyczyła swojej miski i łyżki i w dodatku objaśniła, gdzie o to mamy się postarać nazajutrz. Położyłyśmy się spać na gołych deskach. Ja podesłałam swój kożuszek. Zosia płaszcz. Pod głowę położy- 104 łam węzełek z bielizną i małą poduszeczkę, otrzymaną z domu jeszcze w więzieniu. Okryłam się spódnicą i szczerze westchnąwszy do Boga, powaliłam się na to „Madejowe" łoże. Ledwie zasnęłam mocnym snem, gdy obudziło mnie silne pieczenie na twarzy. Podniosłam głowę. W świetle słabej żarówki elektrycznej pod sufitem, zobaczyłam na poduszce mrowie pluskiew. Chwyciwszy ją w ręce, bez namysłu zaczęłam zmiatać paskudztwo ręką przez szczelinę między deskami na leżące pod nami i mocno chrapiące, otwarte gęby śpiących. Ogarnęła mnie wściekłość. To samo tutaj, co na Karabasie - mrowie czerwonych krwiopijców atakujących twarz. Znów nie mogłam spać przez te insekty, aż nad ranem zasnęłam i we śnie posłyszałam bicie w dzwon. To obozowa pobudka do wstawania. Ciemności nocne za oknami, a w baraku ruch, szum, pośpiech, krzątanina. Z ogromnym wysiłkiem woli podnoszę się z desek, nie wiem jak się umyć i gdzie. Wszystko się krząta zaścielając swoje legowiska, ja i Zosia nie mamy czym zakryć nagich desek. Pobiegła Zosia do kuchni, wyprosiła kociołek zrobiony z puszki konserwowej, w nim przyniosła na śniadanie zupę z pszena, okraszoną olejem, oraz łyżki drewniane o szerokim gnieździe jak u chochli, malowane brązową farba olejną w jakiś nieudolny kwiat. Nieprzyjemne były te warząchwie w smaku, ale to był nieodzowny rekwizyt w codziennym życiu. Nasza staruszka dniewalna, wciąż udziela nam informacji we wszystkim, jako nowicjuszkom - dobra, zacna, kulturalna osoba. Po śniadaniu wszystko gremialnie opuszcza barak i my wychodzimy na plac obozowy, nie wiedząc jeszcze do jakiej pracy nas przydzielą. Było całkiem ciemno. Gwiazdy tu i ówdzie migotały złotym blaskiem na jasnym niebie. Ranek był chłodny, ziąb nas przejmował, stojące bezczynnie. Z zainteresowaniem przyglądałam się, jak brygady robocze opuszczały dziedziniec uzbrojone w narzędzia pracy, wychodząc przez furtkę obok wachty40, gdzie strażnik liczył ilość wychodzących i zaznaczał na wiszącym arkuszu. Nareszcie i z nas Wachta (ros.) - straż 105 sformowano brygadę, z małą domieszką Rosjanek. Brygadzistką była Wałentina Kozakowa, kobieta młoda, odziana nie po obozowemu, bo w kwiecistą suknię jedwabną w klosz i czarną pluszową kurtkę. Zebrawszy nas poprowadziła do wykopywania cebuli nasiennej. Wymierzyła każdej normę, ale że starczyło tej pracy dla połowy naszej grupy, więc resztę powiodła do innej. Ta robota z panią cebulą, a raczej matką cebulą jakoś mi nie szła po niedospanej nocy i marszu z Karabasu na CPO. Byłam słaba, ręce nieprzystosowane do łopaty jakby oporne i obie lewe, a cebulę trzeba umiejętnie wyszukiwać w ziemi, nie kalecząc. Inne kobiety-cebu-larki na południe skończyły wymierzone sobie poletka, ja z wielkim wysiłkiem, z pomocą Zosi uporałam się ze swoim. Po obiedzie maszerujemy kopać marchew, też uzbrojone w łopaty pobrane z na-rzędziowni. Marchwi jadalnej było około trzech hektarów. Piękna, duża, gruba, naprawdę urodziwa i trzeba głęboko zapuszczać szpadel, aby nie kaleczyć korzenia mającego 20 cm i więcej. Wzięłyśmy się z Zosią na sposób. Będziemy pracować razem. Ja podejmuję marchew z ziemi łopatą, Zosia chwyta za zielone wiechy, podrywa i otrząsnąwszy z ziemi układa rzędem obok. Robota takim sposobem szła nam szybko jak maszyną i tylko w ten sposób mogłyśmy do wieczora wyrobić normę. Pod wieczór należało ułożyć marchew w kopce, tak aby korzenie były ukryte w środku, a od mrozu chroniła je zieleń stercząca na zewnątrz, szczelnie okrywająca kopiec. Równo ułożone garście zbierało się szybko i układało piękne, zielone kopczyki. Prawie dwa tygodnie trwały wykopki marchwi od rana do wieczora. Na polu jak okiem sięgnąć, stało mnóstwo zielonych kopców i co dzień przybywało więcej. Obiad przywożono nam kuchnią polową. Mając jedno naczynie Zosia brała do kociołka zupę dla mnie i dla siebie. Gdy zjadłyśmy, podchodziłam ja i znów brałam dwie porcje. W ten sposób można było w polu oszukać gospodarzy kotła, bo nie znaczyli pobranych porcji. Zupa była dość pożywna, najczęściej grochówka, a potem na drugie kasza jęczmienna z olejem lub pszeno. Prócz obiadu na polu, od czasu do czasu, skrobiemy marchew kawałkiem szkła i zjadamy kilka 106 razy dziennie po pełnym kociołku tego czystego karotenu. Po paru dniach takiego odżywiania wstąpiła w nas krzepa. Ruszamy się po polu jak wukropie, tylko noc nie daje godziwego odpoczynku. Rychło też, zasięgnąwszy języka u dniewalnej, postanowiłam napisać list do domu. Wolno było napisać jeden list na miesiąc, ale w języku rosyjskim ze względu na cenzurę. Szkopuł w tym, że nie umiałam pisać po rusku i stanęłam wobec dylematu: mając średnie wykształcenie, muszę prosić naszą staruszkę dniewalnoj o napisanie listu do rodziny. Papier pakunkowy wyprosiłam w którejś kancelarii, o innym mowy być nie mogło. Na tym grubym szarym papierze miała mi osoba obca, napisać, ale gdzie tam zdobyć kopertę. Głowię się nad tym dwa dni. Aż pewnej nocy, gdy wszyscy spali, zbudziła mnie ze snu staruszka i napisałyśmy list, po czym złożyła go umiejętnie w trójkąt i na jednej stronie napisała adres odbiorcy, a niżej nadawcy. W południe, kiedy ja byłam w polu, staruszka odniosła list na pocztę. Powoli zaczęłam poznawać życie obozowe i przyzwyczajać się do świata przestępczego. Staruszka wytłumaczyła nam, że barak nasz jest republiką recydywistów, szumowin i mętów społecznych, hałastry ulicznej i kryminalistów różnego autoramentu. Zwróciła też uwagę, aby nie wchodzić z nimi w żadne zatargi, ani rozmowy, prócz tego co potrzeba. Jak zresztą sama zauważyłam, był to światek babek zadziornych, pyskatych, ordynarnych, gru-biańskich, nacechowanych brutalnością, nieustępliwych i nie uznających kompromisu wobec przeciwnika. Słowa z żargonu przestępczego, wyrazy nie licujące z delikatnością kobiecą, były tu potocznymi zwrotami, nawykiem trwałym, zakorzenionym głęboko. Z odrazą słuchałam wieczorami zajadłych kłótni, wyzwisk, epitetów i przenośni bryzgających jak z rynsztoka, lub piosenek ordynarnych szlagierów kryminalnych, które ukazywały ponure i ciemne dno życia przestępczego. Intuicyjnie bałam się tego, na co patrzyłam i czego słuchałam. Jak ja pośród tej zgnilizny moralnej przetrwam cztery lata - myślałam nieraz z rozpaczą. Zazdrościłam w duszy M. Puzynowskiej, którą zaraz pierwszego wieczo- 107 ru po przybyciu do CPO wraz z kilkoma kobietami odizolowano do baraku dla politycznych. Tam z pewnością była atmosfera kulturalna, znośniejsza, ale oni do pracy chodzili pod konwojem i nie mogli się z nami kontaktować. Pogoda wciąż była słoneczna, tylko nocą zaczęły się przymrozki. Ranki i wieczory też chłodne. Po zbiorze marchwi przyszło czyszczenie buraków ćwikłowych. Od tej roboty z ziemią zaczęły mi pękać palce. Ogromnie to bolesne i utrudniające pracę, a nie wiedziałam jak temu zaradzić. Gdy więc zaczęło się zwózkę, wolałam ładować marchew i buraki pełnymi koszami, niż je napełniać i grzebać po ziemi palcami. Furmanki zajeżdżały jedna po drugiej, stając w kolejce do załadunku. Ze sześć lub osiem kobiet napełniało kosze przy jednej pryzmie, a ja z drugą Rosjanką chwytałyśmy koszyki jeden za drugim i rozkołysawszy, z impetem wyrzucały na wóz, a stąd już furman pusty koszyk odrzucał na bok. Bywało czasem, że za parę godzin potrafiło się załadować 10-15 furmanek parokonnych, lub zaprzężonych w wielbłądy. Ileż to wozów i aut załadowały moje ręce tej jesieni płodami rolnymi, tego nie zdołam policzyć. Zastanawiałam się też często, gdzie to zdołają w obozie przechować tyle płodów ogrodniczych, które przecież zbierało z 10 brygad. Otóż na terenie obozu, na sporej przestrzeni wznosiły się niby domki, na których sterczały nad ziemię spadziste dachy; reszta była zbudowana w ziemi. Domki te były usytuowane w dwóch rzędach naprzeciw siebie, oddzielała je tylko droga. Były to magazyny, do których zwożono zebrane płody. Nie wiem jak załadowywano i zabezpieczano na zimę zwożone warzywa korzeniowe, ale widziałam jak każdy wóz szedł na wagę przed wyładowaniem. Pewnego popołudnia już w październiku, brygadę naszą poprowadziła Walentina Kozakowa do zbierania ziemniaków z ziem-niaczyska, na którym wykopano już kartofle, a teraz miała być zrobiona podorywka. Na miejscu, odmierzając każdej normę, pierwszą mnie postawiła z samego brzegu. Zaraz oracz parą wołów począł przewracać ziemię, a ja zbierać. Od razu zauważyłam ogrom- 108 ną ilość pozostawionych dużych i małych bulw, więc z pośpiechem chwytałam je rzucając do koszyka, a odnosząc pełne kosze i wysypując na pryzmę. Równocześnie zobaczyłam jak moje koleżanki rozpaliły ognisko z łętów ziemniaczanych i piekły ziemniaki. Ja nie miałam czasu nawet się wyprostować, a oracz oddalał się coraz więcej ode mnie. Czułam, że nie zdążę sama podebrać wszystkich kartofli za pługiem. Oracz znów oglądnął się parę razy, a widząc mnie daleko, przysiadł na pługu, wyjął kapciuch, skręcił i zapalił papierosa - czekał siedząc i zaciągając się dymem. Kiedy zbliżyłam się do niego, skinął ręką, abym podeszła do niego i pytał: - Kto ty po nacjonalnosti? - A na czto wam moja nacjonalnost' spytałam i dorzuciłam: - Polka! - Widno, czto ty Polaczka, ty nie umiejesz rabotat', ty bu-diesz etu kartoszku żrat? - No możet być nie ja, a drugije iii skot - odparłam mu na to. - Как ty jejo nie budiesz żrat', tak ty sobieraj tak, tak, i zaczął piętami gumowych chodaków, wdeptywać wyorane bulwy w ziemię. - Ty widno dumają owieczka - dodał z przekąsem. - A ty tiomnaja butyłka41 odpaliłam ja i poszłam dalej zbierać, a on popędził woły naprzód. Do zmroku dwa duże kopce ziemniaków sterczały na miejscu, gdzie zbierałam. Reszta zebrała niewiele, zajęta pieczeniem i paleniem ognia. Z nastaniem zmroku załadowaliśmy kartofle na wozy i wrócili do baraku. Trzeba mi zaznaczyć, że w okolicach Karagandy panuje klimat stepowy. Deszcze nie padają latem i są rzadkością jesienią w tej połaci kraju. I oto spadł nocny deszcz i obmył z ziemi nie pozbierane kartofle, że rankiem świeciły na wilgotnej glebie jak Ąi Kto ty... (ros.) -Jakiej jesteś narodowości? A po co wam moja narodowość? Widać żeś ty Polka, nie umiesz pracować. Ty będziesz te ziemniaki żreć? No, może nie ja, a inni, albo bydło. Jak ty ich nie będziesz żreć, to zbieraj tak... Ty widać jesteś głupia owieczka. A ty ciemna butelka. 109 gwiazdy na niebie. Znów naczalnik Karianow, gospodarz CPO wyjechał konno raniutko na lustrację wykonanej wczoraj pracy. Zobaczył kartoflisko, leżące nieopodal obozu i zawrócił nazad. Wziął w obroty Kozakową i natychmiast polecił iść z brygadą, pozbierać pozostawione kartofle. Walentinie nie po nosie było powtórne zbieranie na rozmokłym polu. Przyszedłszy na miejsce, jak prawdziwy Kozak, skoczyła na ziemniaczysko, zamiotła wokoło kloszową suknią niczym parasolem i z całą furią poczęła wdeptywać w ziemię leżące na powierzchni ziemniaki, wołając: - Tak sobieraj, Sobieraj, czto by jejo nikogda nie było widno42. Pochodziłyśmy po polu podnosząc zaledwie kilkanaście bulw dla naczelnika, resztę wdeptałyśmy w ziemię, jak kazała nasza Walentina. Nie wiem, kto tu mógł się nimi pożywić, bo nawet myszy na polu przez całą jesień nie spotkałam, ani nie widziałam. Parę nocy myślałam nad tego rodzaju złośliwym marnotrawstwem. Smutne nad wyraz jest życie w obozie, ciężkie i twarde. Człowiek przeistacza się tu w robota, istotę bezduszną, bezwolną, biernie wykonującą narzuconą pracę. Stąd może pochodzi zjawisko marnotrawstwa, sabotażu i partactwa. Od świtu do nocy praca, marny posiłek, nędzne legowisko, nieustanny jarmark. Żadnej swobody, rozrywki czy godziwego odpoczynku. Obozy to rodzaj niewolnictwa, owoc despotyzmu i tyranii XX wieku, zgnilizna i gangrena. Nawet koszulę z grzbietu trzeba uprać w nocy ukradkiem. Alfą i Omegą życia obozowego jest robota, żłób, a może jeszcze walka o byt, o przetrwanie. Kto przeżył takie piekło, nie może być normalnym człowiekiem. Na zawsze zostaje kaleką, o skrzywionej, zwątlonej psychice, garbusem wśród ludzi normalnych, chyba że jest recydywistą. Po sprzątnięciu z pól jarzyn, ziemniaków, zaczęło się zbieranie, szatkowanie i kiszenie kapusty. Obierało kapustę parę dni kilkanaście kobiet, a leżały góry ogromnych, ciężkich głów. Potem szatkowanie traktorem. Ten poruszał sporą szatkownicę, do Tak sobiraj... (ros.) - tak zbieraj, żeby ich nigdy nie było widać lfO której rzucało się głowy kapuściane i marchew, a do obszernego koryta, gdzie sypała się kapusta, dodawano sól, koper, liść laurowy. Ja przy tej czynności, pracowałam przy wyrzucaniu zaprawionej kapusty z koryta na suwnicę, skąd inne kobiety drewnianymi suwakami, popychały do kadzi, wkopanych w ziemię. Tu już ubijał młot mechaniczny. W ten sposób zakisiliśmy kilkadziesiąt ton. Tyle tej kapusty było, a przecież nikt z nas całą zimę nie skosztował chociażby łyżki kwaszonej kapusty. Nasza kapusta przeznaczona dla więźniów, pozostała w pryzmach na polu i śnieg ją przysypał. Z tej nieraz korzystaliśmy wracając z roboty, zawsze ktoś zdążył oderwać się od grupy, chwycić parę zmarzniętych na kość główek i rzucić innym, zostawiając jedną sobie. Taka zmarznięta surówka z lodem i śniegiem smakowała niczym rarytas, aby tylko zapełnić pusty żołądek. Następną robotą, już w listopadzie, było plecenie mat z gałązek topoli obcinanych nad kanałem. Taka mata (2 m długości i metr szerokości) służyć miała do różnych celów, głównie do zatrzymywania śniegu. Maty fabrykowaliśmy w stajni, gdzie nocą stały woły i konie. Ciemno było zupełnie, kiedy rano wkraczałam do obory. Stało się lub siedziało pod ścianą, czekając na rozwidnienie. Między nami była niejaka Kwiatkowska z Warszawy. Nieraz szepnęła mi do ucha, lub innej i szłyśmy na żer. Zaglądając do wszystkich stajni, można było w żłobach spotkać niedojedzone przez konie kolby kukurydzy, z niezbyt wykształconym ziarnem. Wszystko konfiskowałyśmy kasztanom, a wieczorem piekły na węglach w piecu. Tu w stajni wśród nas Polek, nie wiem dlaczego, był jeden mężczyzna, Rosjanin. Chłopisko wzrostem bez miary, z zawodu golibroda. Ten obznajamiał nas z życiem obozowym od podszewki. Powiedział między innymi, że w obozie co trzecia kobieta jest chora wenerycznie. Nie chciałyśmy w to uwierzyć. Pokazał nam to konkretnie na różnych typach, które przechodziły tu i tam. Od tej pory prześladował nas strach przed tą zarazą, czyhającą nie wiadomo gdzie. Plecenie mat nie było zbyt ciężką pracą, ale nie zawsze tu można było wykonać normę (10 szt.) z braku gałęzi. Czasem trze- 111 ba było wyczekiwać aż dowiozą witki topoli, lub wikliny. Maty były cennym paliwem w czasie zimy, kiedy zabrakło węgla, były naprawdę wyjątkowym ratunkiem jako opał, ale trzeba było je wyciągać na polach z ogromnych zasp śnieżnych napędzonych huraganami, które w tym klimacie hulają często po pustym stepie, nie mając żadnej przeszkody. Nie znałam jeszcze tajemnic tutejszej przyrody, obca mi była dotąd zagadka suchego klimatu. Nie znałam też praw natury, które nim rządzą. Dziwił mnie tylko i zastanawiał brak ptaków na stepie, gdzie rzadko można było widzieć krążącego orła, czy jastrzębia, lub spotkać na kanale pływające dzikie kaczki. Żadnego śpiewaka, czy chociażby świergotliwego wróbla, nieodłącznego towarzysza naszych pól, miast i wsi. Tu świergotu ptaszęcego nie słyszałam przez okrągły rok. Nawet wrony i sroki wszędobylskie omijają te przeklęte stepy, nie znajdując widać warunków do życia. Tylko więzień, niewolnik mógł się borykać z nad wyraz surowymi warunkami klimatu, który z biegiem czasu miałam dokładnie poznać. Był już listopad, nadeszła rocznica Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Dano nam aż dwa dni wolne od pracy. Postanowiłam, korzystając z wolnego czasu, zrobić obławę na pluskwy. Zdobyłam kawałek świeżego mydła w łaźni za chleb, wyszukałam ostro zakończony kawałeczek szkła i tekturowe pudło. Zrobiłam dokładny przegląd desek na pryczy, wszystkich szpar w suficie, wyskrobując gniazda do pudła, i smarując każdą podejrzaną szczelinkę mydłem. W baraku kobiety śmiały się z tego polowania, strasząc mnie, iż na przyszłą noc przyjdą do mnie wszystkie z całego baraku i pomszczą śmierć swoich krewnia-czek. I nie myliły się, całą następną noc nie miałam chwili spokoju i na nic się nie zdało polowanie. Zmarnowałam na próżno kawałek mydła. Za parę dni Zosia otrzymała od rodziców z Łu-nińca paczkę. Ponieważ była chora, w porze obiadowej poszłam z nią na pocztę. Przyszedł i strażnik. Po odebraniu pakietu, zrewidował dokładnie zawartość, na szczęście nie było listu, tylko spis zawartości paczki. Przysłali jej rodzice sucharów, kawał gotowa- 112 nego boczku, który już zdążył nieco zapleśnieć, kilogramową puszkę smalcu wieprzowego i nieco cukru. W baraku Zosia poczęstowała wszystkich smalcem, kto miał naturalnie chleb, i niewiele go zostało. Mnie zaprosiła na boczek z chlebem i musztardą wieczorem. Musztardę kupowałyśmy zwykle do chleba jako masło. Bałam się tej kolacji, znając kaprysy swojego żołądka, ale Zosia nie dała sobie tego wytłumaczyć i siłą zmusiła mnie by zjeść aż dwie kanapki. Staruszka dniewalna przyniosła kipiatku i ofiarowała herbatę, ciesząc się, że pamięta o nas rodzina w dalekiej Polsce. Całą noc boczek wychodził mi bokiem. Ta ślizgawka całonocna prawie ścięła mnie z nóg, tylko pluskwy zostały głodne i pokrzywdzone. Nazajutrz śniadanie, Zosia znów kusi mnie i częstuje boczkiem. Wzbraniam się i wymawiam - daremnie. Klin klinem trzeba wybijać, śmieje się serdecznie Zocha. Musiałam zjeść trochę, ale tym razem nie było reakcji żołądkowej i pokrzepiłam się nieco. Odtąd co dnia brałyśmy do roboty kawałek chleba z boczkiem, lub ze smalcem. Teraz, późną jesienią, wre praca około szklarni i inspektów, których była ogromna ilość. Parę dni przesiewałyśmy ziemię darniową, przygotowując inspektową. Praca była ciężka. Wynoszenie ziemi koszykami ze szklarni, wyrzucanie z inspektów. Przy tej robocie nadwerężyłam sobie ścięgno i nie mogłam prawie dwa dni poruszać ręką prawą, ani ubrać się. Dostałam zwolnienie. Po wymianie ziemi w szklarni, siejemy w skrzynkach cebulę na szczy-pior, sałatę, rzodkiewkę. Szklarnię zaczynają opalać prymitywnym sposobem. Dwa dni siedziałam bezczynnie, poszłam więc do biblioteki obozowej i wypożyczyłam „Placówkę" Prusa w języku rosyjskim. Postanowiłam nauczyć się czytać i pisać. „Placówkę" znałam dobrze, dlatego nie sprawiało mi trudności czytanie. Pisać nie miałam na czym, ani nie posiadałam ołówka. W tych warunkach to był luksus, coś z lepszego świata. Nie rozumiałam znaków twardych i miękkich i zasady ich stosowania. W tym pomocą służyła mi Zosia, czasem pisząc badylem na ziemi. Listopad bardzo nas poganiał robotą. To przekopywanie ziemi na plantacji 113 porzeczek, to zabezpieczanie malin na zimę przez zasypywanie ich pędów ziemią, to przykrywanie nawozem truskawek i zabezpieczanie drzewek owocowych przed mrozem. W tym czasie za poradą naszej dniewalnej poprosiłam w biurze o koc i spodnie do pracy. Koc otrzymałam stary, postrzępiony i spodnie zamiast spódnicy, a na nogi tzw. czunie43. Płakałam na widok tego obuwia. Były to waciaki stebnowane, sięgające do kolan. Na nie zakładało się zamiast kaloszy, nieforemne hufnale z gumy, ciężkie, sporządzone z jakichś pasów, czy opon. Prawdziwie aresztanckie obuwie. Ledwie ciągnęłam nogi w tych kandałach44, jakbym nosiła pęta. Aby wykorzystać długie wieczory wystrugałam drewienka na druty - do zrobienia spódnicy z nici, powyciąganych ze starej, znoszonej. Wygładziłam je pracowicie szkłem i po pracy robiłam z wiązanych nici, ciepłą dzianą spódnicę. Już zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Przed świętami przeniesiono nas z Zosią do innego pomieszczenia w tym samym baraku, tylko od północnej strony, tak samo zapluskwionego. Tu zostałyśmy pozbawione naszej kochanej dobroczynnej staruszki, ale zachodziłyśmy do niej w każdej potrzebie. W samą wigilię Bożego Narodzenia otrzymałam paczkę z domu. Niemal na skrzydłach pobiegłam w czasie obiadu na pocztę. Tu czekał już dyżurny i po odebraniu paczki wziął się do rewizji. Serce mi się tłukło i stukało jak młot kowalski, tak pilno mi było wziąć do rąk te rzeczy. W środku był list. Ten zaraz skonfiskował, tyle tylko dostrzegłam, że pisany przez męża. 2 rzeczy, czyli z odzieży, była spódnica ciepła lniano-weł-niana, samodziałowa, walonki i kalosze, nici lniane do szycia i igły, koperty i papier kancelaryjny, puszka smalcu topionego z cebulą, pół litra miodu. Papier kancelaryjny skonfiskował, bo miał znaki wodne na sobie, więc wziął je za szyfr. Nici też miał zabrać, bo coś w nich grzechotało. Prosiłam na wszystko, aby mi nici zostawił, więc pozwolił je zwinąć na papier. Okazało się, że były nawinięte na wysuszoną gęsią grdykę, a do niej włożone 2 grochy 43 Czuni (ros.) - łapcie ze sznurka 44 Kandały (ros.) - kajdany 114 (zabawka moich dzieci), ale zabrał i to. Kiedy wróciłam do baraku, wszyscy spoglądali i pożerali oczyma, co przyniosłam. Obdzieliłam ogół tłuszczem i też mi niewiele pozostało. My z Zosią mimo wigilii nie zachowałyśmy postu. Zjadłyśmy sutą kolację. Nie zapomniałam i o dniewalnej, która mi list pisała. Nazajutrz Boże Narodzenie. Był to dla nas zwykły dzień roboczy. Zima już była w całej pełni, śniegu wprawdzie niewiele, ale mrozy silne. Nie było ulgi, praca wciąż na polu i na mrozie. Nie bałam się już zimy, miałam ciepłe, wygodne obuwie, ciepłą spódnicę, kożuszek barani. Na trzeci dzień po świętach może ze 30 osób, w tym kilka nas Polek, przerzucono do innego obozu. Zabrawszy węzełki, wsiedliśmy na sanie, zaprzężone w dzikie stepowe konie, i dalejże w drogę. Strach ogarniał na widok takiej jazdy. Konie jak szalone gnały po sypkim, puszystym śniegu, zasypując nas pyłem śniegowym, a powoziły końmi kobiety. Toteż sanie latały po nierównościach i groziły wciąż wysypaniem nas i bagaży. Może z godzinę lub więcej trwała ta szalona jazda, aż dotarliśmy do małego obozu, który zwał się Polowy Stan45. W przeciwieństwie do kolosa CPO tutaj zastaliśmy tylko jeden mizernie sklecony barak, osobno murowana, okazalsza kuchnia, z boku łaźnia i nieco dalej stajnia dla koni. Na tym uczastku46, bo tak zwano tę jakby filię dużego obozu, prowadzono uprawę ziemi, a więc gospodarkę rolną. Było to całkowite pustkowie. Nigdzie drzewka żadnego, ani krzaczka, ani kanałów nawadniających, jak okiem sięgnąć step głuchy, a pośród niego tu i ówdzie rozrzucone poletka uprawne większe lub mniejsze, wydarte caliźnie stepowej bez porządku i ładu. Sam barak miał trzy pomieszczenia dla więźniów. Z tego dwa zajmowały kobiety, trzecie mężczyźni. Jeszcze jedną małą komórkę dla lekarki, młodej kozy, i dwie niewielkie izdebki dla agronoma, z czego jedna była jego locum, druga kancelarią. Jedną zaletę miały te mizerne schronienia dla ludzi: nie było tu pluskiew. Nędznie sklecone prycze na legowiska zamiast desek miały maty, plecio- 4,5 Polewoj Stan (ros.) - rodzaj obozu w polu 46 Uczastok (ros.) - tu: część obozu 115 ne z gałązek, które tak lubiłam wyplatać na CPO. Okrasą naszego pomieszczenia w baraku były trzy Chinki o maleńkich nóżkach, same też filigranowe jak laleczki, które czasami, w dni wolne od pracy, przywdziewały swój narodowy strój - kimono. Trzymały się z dala od nas, nie umiejąc porozumiewać się po rosyjsku. Była jeszcze Niemka imieniem Margaret i Finka Klaudia, którą zwaliśmy „Fina". Ta ostatnia, surowa jak klimat północy, była naszą brygadzistką. Naczelnika tu nie było, władzę sprawował agronom Fiedczenko. Nasz mały zagubiony w stepie „uczastek" podlegał sąsiedniemu o 3 km drogi, zwanemu „Konspaj", dla którego gospodarstwo rolne było zapleczem i bazą zaopatrzeniową w paszę. Na Konspaju bowiem hodowano bydło mleczne i cielęta. Tam było nasze „naczalstwo"47. Kilkanaście metrów oddalony od naszego baraku w bok był jeszcze budyneczek przykucnięty wśród śniegu jak grzybek, przeznaczony dla naszego stróża-strażnika, a gdzie mieścił się drugi, tego nie próbowałam dociec. Jak wspomniałam wyżej, otoczenie nasze stanowił step, po którym w porze zimowej hulały wiatry, huragany. Na Polowym Stanie mieliśmy więc ciekawą robotę -zatrzymywanie śniegu na polach uprawnych. Pola te rozrzucone były wśród stepu, wiatry więc zimą gospodarowały na nich, zmiatając śnieg nieomal z ziemią. A ta ziemia była żyzna, urodzajna, powstała z roślinności stepowej. Wszystkie pola pokrywaliśmy wałami śniegu i lodu na 10 m długości, pół m wysokości. Jedną linię usypanych wałów dzieliła od drugiej przestrzeń 10 m, a między wałami taka sama odległość. Tam, gdzie była przestrzeń w jednej linii, w drugiej wyrastał wał. Tam znów, gdzie jesienią posiano pszenicę ozimą i żyto, ustawiliśmy taką szachownicę z mat, podpartych kołkami. Zaspy śnieżne, które zostały naniesione przez huraganowe wichry, pokrywały pola grubą warstwą śniegu, ta znów, tając na wiosnę, była zapasem wody dla uprawianych roślin. Był to genialny pomysł, ale i gigantyczna robota. Deszcze tu Naczalstwo (ros.) - kierownictwo 116 latem nie padają zupełnie. Na CPO wszystkie pola, na których kwitło ogrodnictwo, systematycznie nawadniano w czasie lata i każde było otoczone kanałami. Tu dowiedziałam się, że o 20 km w stronę gór, które widniały na widnokręgu - o nieznanej mi nazwie - jest wielki obóz zwany „Czardasz" (wł. Dzardas - red.), gdzie budują gigant-zbiomik wodny, który z czasem dostarczy wody i na Polowy Stan. Może być, że starczy tej wody na większe obszary i gospodarstwo Polowego Stanu, ta obecnie pierwocina, uprawiana przez nas, zakwitnie zbożem jak CPO warzywami. Wszystko to zrobią ręce tysięcy więźniów-niewolników, białych Murzynów. Toteż teraz wiedziałam, że nasze kobiety i mężczyźni z Karabasu, poza słabszymi, skierowani zostali na Czardasz, tylko maruderzy na CPO. Pracując przy zatrzymywaniu śniegu, uczyłam się zgłębiać tajniki stepowej przyrody. Ta przyroda zawsze była dla mnie ciekawą i tajemniczą księgą. Tu ze zjawisk różnorakich uczyłam się odczytywać prognozę pogody. Chociaż, jak wiemy, pogoda to nie tylko jasne niebo i słońce nad nami, ale wiatr, temperatura, wilgotność powietrza, ciśnienie atmosferyczne, kształt obłoków i in. Często bowiem dawały nam w kość huragany o takiej sile, że ścinały z nóg człowieka i dech zapierały w piersiach. Po wielu dniach zaobserwowałam, iż przed zbliżaniem się huraganu słońce inaczej wschodzi niż zwykle. Jest to bardzo ciekawe zjawisko, mianowicie wschodziło w asyście trzech barwnych, jaskrawych tęczy. Jedna strzelała w górę z samej tarczy słonecznej, dwie figurowały po jednej i drugiej stronie ognistej kuli - w równej odległości. Zjawisko trwało na niebie 20 minut lub więcej, potem tęcze znikały, a za parę godzin niebo stawało się ciemne, jakby zasłonięte kirem, zaczynały sypać drobne płatki śniegu i zrywał się huragan, który w oczach zamieniał się w kurzawę tak gęstą, że na parę metrów nie widać było nic przed sobą. Huragan bywał suchy, lub mokry. Jeśli suchy, to ciął nam twarze jak piaskiem drobnymi igiełkami śniegu. Znów mokry na odmianę sprawiał, że odzież na nas marzła i stawała się sztywna. Zdawało się nieraz, słuchając wycia i świstu huraganu, że to zerwały się z łańcuchów 117 wszystkie moce piekielne i spadły na ziemię, by ją wstrząsnąć w posadach. Zawyły od tego wstrząsu szerokie, okiem nieobjęte pustkowia stepowe swój hejnał dziki, opętańczy. Wysoki, świszczący ton niósł się, ni to wyciem, ni to płaczem pomieszanym z chichotem przez szalejące przestworza. Gdy tylko zawyła wichura, uciekaliśmy pędem do baraku. Biegłyśmy, aby jeszcze po swoich śladach wrócić, bo w przeciągu niewielu minut na stepie nie istniał żaden ślad, tylko jedna biała płaszczyzna, rażąca źrenice bielą. Bez jakichkolwiek śladów, step staje się dżunglą w której człowiek może kołować bez końca. Na robotę wychodziliśmy o godz. 6-tej. Było jeszcze ciemno, kiedy docieraliśmy do celu, toteż każdy wschód słońca witałam z radością. A wschody słońca były tuprzecudowne! Niebo na wschodzie malowało się w taką tęczę barw, jakiej nigdy w Polsce nie widziałam. Rzekłbyś, że całą paleta farb jakiś figlarz rozmył i chlusnął wstającemu słońcu pod nogi, niby wzorzysty kobierzec. A skąpawszy się w toni tych barw, wzbijało się na niebo złociste jak wypolerowany talerz. Barwy stopniowo i powoli błakły, rozmywały się, mętniały i stapiały z błękitem, w jedną nieokreśloną otokę. Rzadkością było, abyśmy nie widzieli wstającego słońca, chyba że huragan trwał dwa lub trzy dni. Biada nam, jeśli kilka dni szalał ten król stepów i pustyń. Musieliśmy dzień i noc bronić się przed zasypaniem śniegiem. W nocy odkopywaliśmy po dwoje, na zmianę, wejście do baraku. W dzień trzeba było odkopywać studnię, kuchnię, stajnię, dwa lub trzy razy dziennie. Bywało też nieraz, co parę godzin. Tylko nasz barak - to mizerne schronienie - opierał się huraganom, bo tonął pod pokrywą śniegową grubości 3 m. Nie sposób było odkopywać okien, mieszkaliśmy jak Eskimosi w pieczarze pod śniegiem. Cały dzień palił się kaganek bladym światłem w piwnicznej ciemności i nawet zrobić nic nie można było w tych warunkach. Klepisko wilgotne i śliskie od nieustannego taplania się w śniegu. Co gorsza - jeśli huragan nie myślał się uspokoić - brakło u nas żywności, a jechać po chleb i produkty było niepodobieństwem. Bywało, że pożywienie nasze w takiej sytuacji stanowiło tylko pół 118 litra rzadkiej zupy na obiad. O chlebie można było tylko marzyć. Zdarzało się, że brakło opału do kuchni. Wtedy posyłano nas na poła obsiane żytem, po maty. Taka wyprawa wymagała dobrej orientacji. Zwykle w takim wypadku towarzyszyła nam Miszyna, kobieta około lat 50. Brała ze sobą gałązki z miotły starej, idąc, zatykała je po drodze w śnieg. Zanim wykopaliśmy maty z potężnych zasp, na stepie po naszym przejściu nie istniał żaden ślad, tylko sterczały tu i ówdzie wiotkie gałązki na śniegu. Po ich śladach, bez kołowania, docieraliśmy z matami na miejsce. Tak cała zima zeszła nam na walce ze śniegiem i huraganem. Nikt z nas się nie mył, chyba śniegiem, nie zmieniał bielizny, bo łaźnia była nieczynna, żyliśmy jak susły pod pierzyną śniegową i oczekiwali lepszych dni. Czasem, w spokojniejszy czas, posyłano brygadę na Kon-spaj, odrzucać śnieg od stajen. Tam zwykle pracowało nas mrowie. Wokół obór śniegu nawiało potężne góry i odrzucaliśmy tarasami. Najpierw na metr, potem drugi, a ci co na górze odrzucali dalej, aż odciski robiły się na dłoniach od nieustannego machania łopatą. Na Konspaju przy robocie nie zaniedbywaliśmy buszowania po stajniach. W żłobach sytych, spasionych krów walały się kawałki niedojedzonych makuchów. Zbierały to kobiety, przynosiły do baraku, wieczorem piekły na palącym się piecyku i jadły. Brzydziłam się tych makuchów, miały kolor zielony, były to wytłoki z nasion bawełny, dla ludzi chyba niejadalne. Innym razem, idąc już z Konspaja po pracy, spotykamy na drodze rozsypane ziarno pszenicy. Kwiatkowska skwapliwie pozgarniała je ze śniegiem do fartucha, a na kolację, po wymyciu w baraku, ugotowała. Jedli, kto chciał, ja poszłam spać, bo na spanie zawsze byłam łakoma. Tymczasem żadna nie przypuszczała, że pszenica wieziona na Polowy Stan była zaprawiona formaliną i przeznaczona do siewu. Wszystkie dostały niesamowitej biegunki, szczęście, że na tym się tylko skończyło. Nazajutrz znów po powrocie z Konspaju w południe, ruszyliśmy jeszcze w pole, dokończyć reszty sypania wałów ze śniegu. Ja już wiedziałam o zbliżaniu się huraganu, bo wschód słońca rano wskazywał na to, ale nie moja to 119 rzecz uprzedzać, a Fina poprowadziła daleko w step, bodaj na ostatnie pole, najdalej położone. Zaledwie porozstawiała brygadę, oznaczyła linie, a my - armia robocza - chwyciłyśmy za łopaty, gdy nagle po stepie wzniosła się kurzawa, jakby tabun koni gnał poprzez śnieżne pustkowie. Niebo z ciemnymi chmurami zwisło niemal nad ziemią, jak ciężka, mokra zasłona. Ściemniło się nagle i wicher zawył. Step zakotłował się białym tumanem48, rozszalał piekielną wichurą, zdało się iż pierś ziemi głucho jęknęła ze zgrozy. Fina rzuciła się zbierać wszystkie kobiety w gromadę, biegała nawołując, ale w tym wyciu wichury nie wszyscy mogli ją słyszeć. Obiegła stanowiska i już zbici w gromadę pędzimy, co tchu starczy, w kierunku położenia naszego baraku. Odzież ob-marza na nas i chrzęści jak pancerz, toteż każda gna, byle prędzej dopaść celu. Nikt nie zauważył w tym pośpiechu, że dwie kobiety, tj. Miszyna i jakaś druga, nowa, nie dołączyły do nas. A kiedy byłyśmy tuż koło miejsca schronienia, okazało się, brak i trzeciej. Wracać, szukać zaginionych było fizyczną niemożliwością. Huragan szalał z taką siłą, że o parę kroków trudno było człowieka dojrzeć. Po wtóre, szła pomoc, zaraz Finka dała znać strażnikowi, ten natychmiast kazał zapalić stóg słomy stojący opodal końskiej stajni i bić w gong obozowy, ile siły kto ma. Już płonął stóg, jęzory ognia zda się lizały niebo. Huragan zawzięcie targał je na kawałki, niósł jak ogniste ptaki i mieszał z kurzawą śnieżną. Gong nie ustawał wydawać potężnego głosu, który w przeciągłym wyciu wichury wydawał się jękiem ludzkim i wołaniem o ratunek! Nie mogliśmy jeść kolacji, wciąż nadsłuchiwał każdy czy zbłąkane nie wracają. Może dojrzały ogień, lub usłyszały głos i za chwilę wrócą. Fina cicho w swoim kącie płakała. Jakoż nie wróciły do rana. Powstawszy ze snu wszyscy milczeli, spoglądając na puste miejsca na pryczach. Po śniadaniu usłyszeliśmy rozkaz wyruszenia na poszukiwanie zaginionych. Każdy z nas, opuszczając zaciszną pieczarę baraku, wychodził z powątpiewaniem i bez Tuman (ros.) - mgła 120 nadziei, by poszukiwania dały jakowyś rezultat. Bo jeśli zakost-niały zmęczone walką ze strasznym żywiołem, to huragan zasypał ich ciała grubą zaspą śniegu i pogrzebał do wiosny. Na dworze po wczorajszej nocnej „mietieli"49 był mróz ponad 30 stopni. Słońce już wstało i lśniło takim blaskiem w miliardach kryształków śniegu, aż oczy bolały i niepodobna było patrzeć bez przerwy na tę najczystszą biel, skrzącą się i połyskującą, jakby tysiące pereł rozsypał jakiś psotnik po bezmiernej przestrzeni. Szliśmy tu i tam przed siebie, chodząc pojedynczo bez celu, marznąc niesamowicie. To ten lub tamten odmroził nos lub policzek, dopiero zetknąwszy się z druga osobą rozcierał śniegiem twarz. Chodziliśmy tak kilka godzin, kołując po wymiecionych polach i stepie. Nigdzie najmniejszego śladu, tylko na poletkach ornych od sterczących bryłek ziemi widniały długie, ostro zakończone iglice nawianego śniegu. Nareszcie zmęczeni, zziębnięci do szpiku kości, wracamy na obiad. Tu spotykamy jedną zaginioną. Była to Kudrawcowa. Ona sama jedna zabłąkała się w wichurze i błądząc w ciemności po stepie, dostrzegła jakieś nikłe światełko. Przypuszczając, że to wilk, poczęła uciekać, aż oglądając się bacznie, dojrzała, że światełka nie gasną i tkwią nieruchomo w jednym miejscu. Powlokła się w tym kierunku i zabrnęła ostatkiem sił na Stację Hodowli Nasion, która widna była od nas o parę kilometrów. Przespała tam do rana, nazajutrz odstawiono ją na Polowy Stan. Po południu znów przywieziono na Polowy Stan z CPO Miszynę i tę drugą. Te pracowały razem i nie zdążyły dołączyć do grupy, biegły za nami opierając się huraganowi, a później straciły orientację, nie znajdując żadnych śladów. Wreszcie zmęczone, zdezorientowane, przestraszone, z trwogą spostrzegły pustkę przed sobą. Postanowiły pozostać w miejscu. Aby zaś nie skostnieć, ubiły łopatami śnieg, nagarnęły gdzie się dało i pomagając sobie rękami usypały pokaźny kopiec. Zrobiły w nim otwór do wnętrza, a z niego wyrzuciły śnieg. To było ich schronienie. Dzięki Mietiel (ros.) - zamieć 121 ciągłemu poruszaniu się, grzały się. Śniegowa pieczara okazała się za mała na dwie osoby, więc kiedy jedna odpoczywała, druga ryła łopatą śnieg - na zmianę. Tak przetrwały do rana. O wschodzie słońca zobaczyły tuż o kilkadziesiąt metrów białe budynki obozu CPO. Doszły ogromnie osłabione i zmarznięte. Odstawili je saniami po południu na Polowy Stan. Obie ciężko odchorowały tę noc na zapalenie płuc. Miszyna, jakoś silniejsza, prędzej podniosła się z choroby, ta druga, mimo że dużo młodsza, nie mogła się wykaraskać i wrócić do zdrowia. Słońce podnosiło się już wyżej na niebie. Był marzec 1941 roku. Po całej zimie siedzenia w ciemności, jasne promienie wiosennego słońca porażały nasz wzrok. Wszyscy powoli zaczynali ślepnąć. I mnie pewnego dnia przyprowadziła Zosia Romanowska ociemniałą. Trzy dni leżałam z zawiązanymi oczami, ogromnie piekły i nie mogłam znieść światła. Zosia to przechodziła w jakiejś łagodniejszej formie. Jeszcze parę dni trwała praca na zatrzymywaniu śniegu tuż blisko obozu. Znów rano ujrzałam ten niecodzienny wschód słońca o nieco mniej wyraźnych tęczach, jak to bywało czasem. Spieszyłyśmy się, aby tego dnia zakończyć roboty z wałami śniegowymi, bowiem czekała nas praca ze śniegiem na drodze, którą miał przybyć park maszynowy na Polowy Stan do siewów wiosennych. Kilka godzin trwała piękna słoneczna pogoda, toteż zdjęłam przy robocie swój watowany buszłat (kurtka watowana) i porzuciłam przy jednym z usypanych wałów. Przed zakończeniem roboty zerwał się huragan. Niebo zaciągnęło się w oka mgnieniu ciężkimi chmurami, obwisłymi tuż nad ziemią jak namiot i już poczęły wirować w powietrzu drobne śnieżynki. Aż oto zawyła wichura, zahuczał i zajęczał huragan, porywając masy śniegu w górę i potoczył się lawiną przez otwartą przestrzeń stepową. Wszystko na ziemi i w powietrzu zaczęło się kotłować, przewalać, wirować, tańczyć, wyć, świstać i jęczeć. Usypane już wały zatrzymywały przy ziemi masy śniegu, niby zapory, i na naszych oczach przestrzeń między wałami zanosiła się górami śniegu. Kazano powracać do baraku. Pobiegłam po swój 122 waciak pozostawiony o jakie 100 m stąd, ani śladu po nim. Nadaremnie szukałam, przewracałam śnieg, brodziłam po zaspach z uporem, aż dojrzę choćby ciemny skrawek - bez rezultatu. Dopiero później, w przerwie obiadowej, przy wtórze wichru, wśród zamieci zasypującej mi oczy i półmrokiem okrywającej świat, musiałam spenetrować cały swój rząd wałów, zanim odnalazłam głęboko już zasypany śniegiem „buszłat". Drogę dla traktorów odczyszczać poszliśmy w nocy i to w pobliże Konspaju. Odmierzono każdej 10 m. Trzeba odrzucać śnieg na boki. Gdzie niewielką warstwę, wystarczy odgarnąć, ale niektóre odcinki, blisko metrowej pokrywy śniegowej, zawalały drogę i roboty starczyło na kilka godzin. Po nocnej pracy, spanie do południa. Znów do wieczora odrzucanie śniegu od naszego baraku. W istocie było co odrzucać. Około ścian wysokość, a raczej grubość pokrywy, powyżej trzech metrów. Odrzucanie odbywało się tarasami, byle prędzej od ścian odrzucić, nie dopuścić do zamoknięcia, bo śnieg zaczynał już tajać, bo słońce silnie dogrzewało około południa, mimo nocnych mrozów. Po trzech dniach przerzucania ogromnych gór śniegu, nasz mały barak, jak korab Noego, gubił się pośród ogromnych brył śnieżnych. Przez ogromnych rozmiarów tunel, wykopany na przejście, można się było wydostać z naszej fortecy do reszty budynków, które też wymagały odczyszczenia wokoło. Teraz w zmarzniętej ziemi wyrąbaliśmy rowek głębokości 10 cm, a potem dzień i noc ganialiśmy wodę, aby nie podeszła i nie zalała klepiska w naszej sypialni. Śmieszna to robota - miotłami ganiać i popędzać wodę, jak dzieci w rowie, czy kanale - ale tylko takim sposobem musiała spływać w jedno koryto, odpływając w step. W tym czasie otrzymałam małą paczkę z domu, z niewielką ilością żywności. Wywnioskowałam z jej zawartości, że w domu bieda już gospodaruje. Pewnego dnia nagle wybrano z Polowego Stanu 15 osób, a wśród nich mnie również, i przerzucono na „Czardasz". Dojeżdżając do miejsca ujrzałam na płaskiej jak stół równinie, cały 123 szereg ziemianek, a nieco dalej olbrzymie jezioro falujące wodą. Do tej pory, po tylu odnotowanych tu przejściach, nie doznałam w pełni, co to jest obozowe piekło. Tu miałam poznać wszystkie kręgi piekielne Dantego, ukazane w jego nieśmiertelnym dziele „Boska Komedia". Tylko - tu była ponura rzeczywistość. Ujrzałam również ludzi, co jak mrówki w porównaniu z olbrzymią taflą jeziora, poruszali się i pracowali. I nas po ulokowaniu w ziemnych lochach, do których spływała woda, po prowizorycznych schodach z ubitej ziemi popędzono zaraz na płacinę50 (sztuczne jezioro) z łopatami. Idąc z łopatą na ramieniu przypomniałam sobie owo pytanie śledczego: - „Znajesz kto postroił Biełomorski Kanał? Takije swołoczy как ty"51. " Oto miałam przed sobą żywy obraz tego, co powiedział w ową grudniową noc 1939 r. W górach zaczął gwałtownie tajać śnieg i zbiornikowi, który nie miał umocnionych należycie śluz i brzegów, groziło rozmycie i rozerwanie. Postanowiono zatem umocnić śluzy przez zatrzymanie na parę godzin napierającej na nie ogromnej masy wód. Z pomostu nad śluzą główną spuszczono do wody przegrodę, zbitą z desek, za którą zrzuciliśmy setkę worków z piaskiem, nosząc je na plecach, byle woda nie spływała na śluzę, którą w tym czasie inni umacniali słomiastym nawozem i ogromnymi głazami skalnymi. Głazy i kamienie trzeba było wydobywać z prowizorycznego kamieniołomu i nosić na noszach. Dźwigałam i ja worki z piaskiem, wydobywałam kamień, ale tego dźwigania miałam dość. Wszystko tu ruszało się jak w ukropie, brodząc po kostki w lepkim błocie, bez obiadu, do późnego wieczora. Męką dla nas była zła organizacja pracy. Spędzono na Czardasz całe masy więźniów, szczególnie mętów ostatniego kalibru, które nie myślały pracować, a znały tysiące wybiegów, aby trudu pracy nie zaznać. ™ wl. plotina (ros.) - tama, zapora 51 Znajesz... (ros.) - wiesz kto zbudował Kanał Biatomorski? Takie dranie, jak ty. 124 Olbrzymi wysiłek należytej pracy kładł się na barki tych, co nie umieli w obozie lekko żyć i obijać się, ci cierpieli podwójnie. Wprawdzie władze naczelne stosowały wszelkie restrykcje, aby hołotę zmusić do roboty, nagiąć głodem, dlatego nie mieliśmy w południe obiadu, tylko kipiatok. Hołota urządzała się najprościej. Wychodziła rano na robotę, aby na wachcie dyżurny odnotował, ile osób poszło do pracy. Dla pracujących bowiem przygotowywano obiad na wieczór. Cóż, kiedy po paru godzinach roboty szumowina gdzieś odpływała, nie wiadomo kiedy i jakim sposobem, a pozostali musieli pracować dotąd, dopóki zaplanowana robota nie została całkowicie wykonana. Pracowaliśmy nieraz po 22 godziny przy świetle lamp elektrycznych, rozwieszonych na słupach. Powrót do baraku to druga męka. Na klepisku wody po kostki, po ścianach też spływa wąziutkimi strumyczkami. Nikłe światełko oświeca wilgotną czeluść. W kącie pali się żelazny piecyk. Na sznurach nad nim wokoło wszyscy wieszają mokre, brudne onuce zdjęte z nóg. Zapach brudnych onuc aż dławi, woda na klepisku paruje, na pryczach leży szumowina roznegliżowana w towarzystwie swoich partnerów. Przyniesioną w wiadrach zupę dostajemy w baraku. Przy rozdzielaniu kolacji nieroby, leżące od południa na pryczach, wszczynają z dniewalną taki rwetest i jarmark z pyskowaniem, że ta nie jest w stanie oprzeć się tej ofensywie i zmuszona zostaje rozdzielić wszystkim. Zmusi ją przekleństwami i wyzwiskami szumowina i obiad niezapracowany dostanie. Nie myjąc się, człowiek zmordowany wali się w tym brudzie, wilgoci i smrodzie na legowisko i jak bydlę zasypia snem kamiennym. Ale biada ci człowieku, jeśli w nocy zmuszony jesteś na kilka minut wysmyknąć się z ciasnoty zlepionych ciał ludzkich. Nie ma już dla ciebie miejsca, nie wciśniesz się w żaden sposób. Możesz tylko siedzieć i dumać lub drzemać do rana. Widzisz tylko cały szereg nóg męskich i chodaków zdjętych, stojących w wodzie. Rano, kiedy uderzy gong na majdanie obozowym, goście co żywo podnoszą się, wsuwają chodaki, podciągają spodnie i chyłkiem uchodzą do swoich baraków. Pewnej nocy kiedy wstałam, 125 aby sprawdzić czy wyschło obuwie, nie mając miejsca i siły, by wcisnąć się w ten zwarty płot ludzki, chwyciłam w pasji wszystkie chodaki i trepy męskie rzucając daleko pod pryczę, do wody. Trzeba mi było rano być świadkiem tego, co się działo. Krzyki, klątwy, wyzwiska, szukanie, nareszcie ktoś musiał wsadzić swój łeb pod pryczę i powyciągać zamoczone na wskroś trepy. Już tydzień pracujemy nad jeziorem w warunkach, jakie wyżej w skrócie ujęłam, bo brak słów na wyrażenie każdej sytuacji. Odczyściliśmy z lodu i śniegu boczne śluzy, umocnili należycie, w głównej zaś nadsypali wszelkie uszkodzenia i nareszcie puszczono wodę wszystkimi ujściami. Stojąc wtedy nad głównym nurtem ogromnej spiętrzonej wody, miałam nieodpartą chęć rzucić się w te przewalające się fale.< T»'\ i -I * 4 j \ойчіжс l tvrt^>uaji a •;jH»- r 1-і I -. >f3.'J Plan Polskiego Domu Dziecka w Aszchabadzie (podręczny szkic autorki) 229 nej arterii miasta, zwanej ulicą Pierwomajską nr 66. Od frontu nie wyglądał na budynek okazały, chociaż zbudowany w stylu europejskim, ale był - jak się to mówi językiem potocznym - pakowny, jeśli się zważy, że przygarniał każdą ilość Polaków w roku 1942/43. Całość zabudowania miała kształt czworoboku z małym ogródkiem kwiatowym i miniaturowym podwóreczkiem wokół niego. Ale w ogródku rosły tylko dwa mizerne cyprysy (tuje) i tu miał także miejsce prysznic w budce brezentowej, który mnie tak często służył jako cudowne źródło wzmocnienia sił. Dojrzałam go zaraz pierwszego dnia i wykorzystałam, by po parodniowej podróży otrząsnąć się z marazmu. Wyszłam z budki brezentowej odrodzona, dolegała mi tylko mocno opuchnięta noga. Przyglądałam się teraz z zaciekawieniem wszystkiemu, niczym dziecko. Rodzin wojskowych - jak zauważyłam - nie przywieziono tutaj, lecz za miasto do bazy. Tu tylko odesłano dzieci i kilka osób tych, które nie miały kartek na wyjazd, jak my z Grzebieniakową. Kiedy rozejrzałam się tu i tam, spostrzegłam, że wszystko tu żyło tymczasowością, nikt jakby nie dbał o nic, wiedząc, że jutro, czy za kilka dni opuści to miejsce, jak ptak przelotny gniazdo. Nie przyzwyczajona do bezczynności, która zabija w człowieku energię, wzięłam się do sprzątania ogródka, który był raczej śmietnikiem. Kosz na śmieci stał na swoim miejscu, przez niewielu widać dostrzegany. Wnet pozbierałam walające się puszki po konserwach, papiery, kawałki szmat i ogródkowi przywróciłam właściwy wygląd. A to nie uszło czyjejś uwagi. Pierwszą noc przespałyśmy na werandzie. Za wygodne łóżko posłużyły nam koce rozesłane na posadzce, a węzełki pod głową. Spałam snem kamiennym. Od świtu nieomal zaczął się ruch, trzeba było zbierać zbolałe kości i szybko składać pościel, aby nikt nie deptał nam po nogach. Na następną noc przeniosłam się na drugie podwórko, położone przed kuchnią z drugiej strony budynku. Tu stała prowizoryczna szopa z dachem, bez ścian, miejsce na pralnię i piec z kotłem do gotowania bielizny. Było sporo miejsca i parę osób oprócz mnie tu się przygarnęło ze swo- 230 im mieniem. Miejsce o tyle wygodne, że nikt nie musiał zrywać się raniutko, bo pralnia nie funkcjonowała codziennie. Usłałam z koców legowisko wygodne pod dachem, pod nogi podłożyłam wałek z koca, aby chora noga spoczywała wyżej. Tu przeleżałam dwie doby, aby odpoczęła dobrze okaleczona kończyna. Leżały naprzeciw mnie cztery kobiety, które przywędrowały piechotą z bardzo odległych stron, opuchnięte z głodu, o szarej, ziemistej cerze, osłabione widać bardzo. Nazywały się: Wójcikowa, Słowikowa, Pietrzkowa, a czwartej już nie pamiętam. Żal mi było bardzo tych nieszczęśliwych moich rodaczek. Grzebieniakową zaś co rano wędrowała na bazar, spieniężając buty, produkty, koce lub kupując złoto. Płaszcze wojskowe i spodnie oddała mnie, a ja znów tym kobietom leżącym. Nie przypuszczałam, że tym podarunkiem wyrządzę im zło, które mogły przypłacić życiem. One widziały, że raz zajadałam winogrona przyniesione z bazaru przez Grzebieniakową. Nie mając grosza, sprzedały ofiarowane im rzeczy i kupiły sobie owoców. Wszystkie zachorowały na biegunkę. Bałam się, aby to nie zakończyło się tragicznie, i wewnętrzny niepokój trawił mnie przez kilka dni. Nareszcie kryzys minął, chore zaczęły powracać do zdrowia. Odetchnęłam z ulgą. Za parę dni pobytu w Aszchabadzie przyjechał do DD kapitan z bazy wojskowej, o której wspomniałam wcześniej, koczującej na skraju pustyni Kara-Kum. Co prawda: armia licząca dwie dywizje odeszła do Iranu i Iraku, gdzie powstał tak zwany II Korpus Polski, który później przerzucono do Włoch. Wiadomo każdemu, że nieśmiertelną chwałą okrył się w pamiętnej bitwie pod Monte Cassino. Ale tu w bazie pozostało jeszcze paru oficerów i żołnierzy dla likwidacji magazynów wojskowych. Ci utrzymywali stałą łączność z DD, w którym miał uprzednio swoją kancelarię sztab, i w niej teraz nadal rezydował pułkownik Perkowicz, kierujący sprawą likwidacji. Pułkownik pragnął pozostałą żywność w magazynie rozdzielić szczególnie pomiędzy ludność polską na Syberii. Nie było to łatwe, a trudność nie do przezwyciężenia stanowił brak transportu kolejowego. U nas nawet jakiś czas 231 ukrywał się konwojent, czekający na otrzymanie wagonów. Znów kapitan Górnicki z bazy kierował sprawami ewakuacji rodzin wojskowych, jeszcze po czasie przybywających. W tej właśnie sprawie przybył do DD, aby zając się tymi, którzy nie zdążyli przyjechać na czas, kiedy była ogólna ewakuacja. Wezwano wszystkich do kancelarii dla rejestracji. Niestety rejestrował tylko tych, którzy mieli mężów, ojców, synów lub braci w armii Andersa. Ja nie miałam żadnych dokumentów jako żona wojskowego, więc mnie odrzucił. Wszystko spaliło na panewce, a Grzebieniakowa, obecna w kancelarii, ani słowa nie powiedziała w mojej sprawie. Tak straciłam nadzieję wyjazdu z Aszchabadu. Mimochodem poznałam tu żonę policjanta, która również nie została zarejestrowana przez kpt. Górnickiego. Ta była z córka, dorastająca panienką i staruszką matką. Rozpaczała bardzo zmartwiona. Jakoś w parę dni potem szepnęła mi, że do Aszchabadu przyjechał gen. Szyszko-Bohusz i wpadła jej myśl udać się do niego, a miał kwaterę w hotelu w centrum miasta. Ale jak dostać się do miasta do tej fortecy - myślałyśmy długo. Do tego potrzebna była przepustka, bez której nie wolno było wydalać się poza obręb DD, ze względu na szerzące się tu często epidemie dyzenterii, tyfusu i cholery. Ze względu więc na zdrowie dzieci stłoczone w ciasnocie, gdzie trudno było zapewnić w takich warunkach maksimum higieny, przestrzegano surowo wychodzenia do miasta. Mimo wszystko postanowiłyśmy się wyrwać bez przepustki. Na drugi dzień w samej porze obiadowej wyszłyśmy przez dyżurkę na ulicę i raźnym krokiem ruszyły do centrum. Klucząc wśród fali przechodniów szybko, jak gonione zwierzęta, pomykała każda z nas pod ścianami budynków. O tej porze ulica mimo zadrzewienia dyszała ciężkim, nagrzanym powietrzem. Potoki słońca lały się na jezdnię i tysiącem nieregularnych plamek kładły się na szerokim pasie chodnika, po którym poruszało się mnóstwo ludzi. Wkrótce stanęłyśmy na szerokim placu z pięknym skwerem, pokrytym zielonym trawnikiem i klombami wspaniałych róż. Naprzeciwko stał biały wysoki budynek hotelowy. Przed nim wol- 232 nym, miarowym krokiem, z karabinem na ramieniu, niby wskazówka zegara poruszał się żołnierz w mundurze sowieckim. W lot pojęłyśmy, że na nic nasza wyprawa. Do apartamentów generała nie wchodzi się bez przepustki, a tym bardziej osobom cywilnym. Zresztą przed wejściem stała jakaś limuzyna. Widocznie ktoś bawił u generała. Stojąc czas jakiś i drżąc z obawy, aby nas ktoś nie spytał o przepustkę, czy dokumenty, czekałyśmy wyjścia osobistości bawiącej u naszego wodza. Coraz to zajeżdżała nowa limuzyna i wojskowi oficerowie wysiadali, a żołnierz oddawał im honory wojskowe, natomiast nikt nie opuszczał budynku. Stałyśmy z pół godziny, aż zrezygnowane zrobiłyśmy odwrót, idąc z niemałym lękiem jak dostać się teraz do dyżurki. Dochodząc do DD ujrzałyśmy kilka osób, stojących przed wejściem, a pośród nich dwóch, lub trzech wojskowych. Wszyscy żywo o czymś rozmawiali - jak to spostrzegłyśmy - przystanęłyśmy o parę kroków. Jeden z wojskowych stojąc w środku coś tłumaczył, dołączyłyśmy do ich grupy i tu dowiadujemy się, że gen. Szyszko- Bohusz dziś, albo jutro osobiście odwiedzi DD. Serca nam urosły z radości. Przemknąwszy obok stojących, dopadłyśmy dyżurki i śmiało przeszły obok dyżurnego, który nawet nas nie spytał o przepustkę. Wróciwszy na swoje legowisko pod szopą zastanowiłam się - po co było ryzykować wyjście do miasta. Przecież wiadoma rzecz, że kancelaria pułkownika Perkowicza mieści się u nas w DD i nie może być, aby generał nie skierował do niej swoich kroków, a jego wizyta w Aszchabadzie musiała mieć związek z likwidacją bazy. Tylko jak do niego przystąpić, gdy będzie zajęty innymi sprawami? Czy zechce rozmawiać z nami? Jednak nie omyliłam się w moich przypuszczeniach i domysłach, bo nazajutrz jeszcze przed południem gen. Szyszko-Bohusz przybył na Pierwomajską. Najpierw złożył wizytę płk. Perkowiczowi, a potem wyszedł do dzieci na werandę, gdzie oczekiwano go z kwiatami. Była to chwila tak wzruszająca, że łzy wycisnęła nam z oczu, kiedy zbliżył się do oczekujących go dzieci z uśmiechem, a dzieciarnia otoczyła go kołem jak ojca. Stojąc wśród nich pytał o to i tamto, a potem 233 usiadł na podanym krześle pośród dzieciarni, rozmawiał i żartował, wypytywał o codzienne sprawy. Wśród tego gwaru dziecięcego, podeszłyśmy i poruszyły swoją sprawę wyjazdu do Iranu. Bardzo przychylnie ustosunkował się do tego problemu i wyjaśnił rzeczowo: - Nie ma mowy o żadnej ewakuacji rodzin wojskowych, sprawa ta już została przekreślona, ale pracując tu w DD macie szansę na wyjazd razem z dziećmi jako personel opiekuńczy. Dzieci stopniowo, etapami, zależnie od środków transportu, będą wyjeżdżały, a wy też razem z nimi. Nie wszyscy naraz będą mogli opuścić ten dom, ale stopniowo, bo jeszcze wiele dzieci zjedzie tu z dalekiej Syberii, więc personel zawsze potrzebny. Po tych słowach pocieszających każdy z dorosłych w obrębie DD poczuł jakby twardy grunt pod stopami. Powzięliśmy niejaką nadzieję wydostania się z tego miasta o klimacie pustynnym, który na razie w okresie jesiennym nie był jeszcze tak dokuczliwy dla nas tułaczy. Ja w tym czasie poznałam już osobiście kierowniczkę DD, panią Halinę Dmochowską, osobę młodą i bardzo sympatyczną i zaraz poprosiłam ją o pracę. Nie pytając o zawód, powierzyła mi opiekę nad chorą kobietą z niemowlęciem. Nic nie mówiąc, zaprowadziła mnie do izolatki. Zamknięte okiennice w pierwszej chwili nie pozwalały nic dojrzeć, dopiero kiedy źrenice moje przystosowały się do panujących ciemności, ujrzałam w kącie na żelaznym łóżku młoda kobietę siedzącą z niemowlęciem na ręku. Dziecko w wieku trzech, lub czterech miesięcy. Pani Dmochowska objaśniła teraz, że cierpią na zapalenie oczu i nie mogą wychodzić na światło słoneczne, bo to im sprawia straszny ból. Trzeba im stale kłaść na oczy tamponiki umoczone w esencji herbacianej, prócz tego kąpać maleństwo i karmić, a matce też nosić z kuchni posiłki. Przyznać trzeba, że matka i dziecko wzbudziły we mnie litość, i od razu zajęłam się chorymi. Najpierw wykąpałam dziecko, podałam matce do piersi, położyłam na oczy kompresy i ułożyłam spać, a następnie przyprowadziłam do porządku mamę i nakarmiłam. Wyszukałam również czystą 234 bieliznę, włożyłam chorej, a jej odzież oddałam do prania. Teraz mimo zakrytych oczu, matka i dziecko nie wyglądały tak strasznie jak w pierwszej chwili, kiedy je ujrzałam. Od tego dnia opiekowałam się chorymi w ciągu całego dnia, aż do wyzdrowienia, nie zastanawiając się nawet, że mogę się od nich zarazić tą przykrą chorobą. Po trzech dniach moich starań, najpierw matka otworzyła oczy bardzo zaczerwienione, ale już nie ropiejące, potem i dziecko. W ciągu tygodnia kobieta i dziecko pozbyły się zapalenia, ale jeszcze parę dni musiały pozostać w izolatce. Pewnego dnia na podwórku kuchennym zobaczyłam ogromny stos wyładowanych rzeczy. Piękne wypchane walizy, maszyny do szycia, kołdry puchowe, pierzyny, poduszki, dywany i inne. Zastanawiałam się skąd się to wzięło, aż zapytałam jedną z pań, pracującą w kuchni. Wytłumaczyła, że to transport rodzin wojskowych, który wyjeżdżał z końcem sierpnia, jechał statkiem z Kra-snowodska, a Niemcy już bombardowali Morze Kaspijskie i bagażu nie pozwolono brać. Przetransportowano go z powrotem do Aszchabadu. Poszłam razu jednego do tej góry najrozmaitszych rzeczy i wybrałam sobie perkalową letnią sukienkę. W parę dni po wizycie generała zaczął się niezwykły ruch w DD, jak w ulu pszczelim przed rojem. Wywnioskowałam, że to transport, a wiedziałam już, co to znaczy taki rój, bo już przeżyłam go przy wyjeździe Grzebieniakowej. Nastrój podniecenia, ruch, bieganina, rwetes, zbieranie swoich rupieci, nikt nie jest w stanie usiedzieć na miejscu. Przewracanie dotychczasowego porządku w bezład i niecierpliwe oczekiwanie. Było to już wieczorem po kolacji i po modlitwie wieczornej. Dzieci w sypialniach robiły z koców posłania. Ja uprzątałam ze starszymi stoły na werandzie, bo ci spali tu pokotem po jednej stronie, a na drugą stawiało się zsunięte stoły, na stołach znów krzesła i taborety złożone w piramidy. Środek zostawał wolny na przejście, aby nikt śpiącym chłopcom nie deptał po nogach. W trakcie tej sprzątaniny, jakiś sierżant przywiózł z bazy cztery kobiety z tobołami i wprowadził na werandę, dla ulokowania na noc do spania, nie pytając nikogo o to, 235 czy jest tu miejsce. Zaczęłam mu tłumaczyć, że dla starszych nie ma tu miejsca, cały rząd zajmują dzieci. Mogą spać na drugim podwórku. Jeszcze ktoś z personelu będący w tej chwili mówił to samo, ale zacietrzewiony sierżant nie pozwolił przybyłym kobietom ruszyć się z werandy, począł się rzucać i podniesionym głosem wymyślać. Na ten hałas wypadł z kancelarii szef i wachmistrz żandarmerii wojskowej. Nieopanowany i niezdyscyplinowany opiekun kobiet i szefowi nie ustąpił. Wywiązała się kłótnia, w trakcie której sierżant wymierzył siarczysty policzek szefowi nie tylko na naszych oczach, ale patrzyły na to i dzieci. W tejże chwili szef i wachmistrz chwycili opornego za ręce i poprowadzili do kancelarii. Widzieli to oknami z pokoju sypialnego synowie owego sierżanta i zaraz podnieśli znów oni przerażający krzyk: - Tatusia naszego biją, - tatusia biją, Niemcy bili i nasi biją... aaa... Tatusia biją, puśćcie nas do tatusia! Chwyciłyśmy chcących oknem wyskoczyć chłopców, wyrywali się, kąsali nas po rękach jak osy. Płakali, jęczeli i zawodzili łkając, aż serce nam się krajało. Reszta dzieci w sypialni rozpłakała się chórem do wtóru. Płacz i szloch opanował wszystkich. Próżne były nasze perswazje i prośby; jakby ktoś żagiew płonącą rzucił do sypialni. Długo trzymaliśmy w ramionach chłopców sierżanta, póki zmęczeni płaczem i krzykiem powoli nie zasnęli nerwowym snem. Nazajutrz rano chłopców już nie ujrzałam, ani ich siostrzyczki czteroletniej. Widocznie ojciec otrzymał rozkaz zabrania dzieci i opuszczenia DD za swoją niesubordynację. Po tym incydencie długo nie mogłam ochłonąć i dotąd, gdy wspomnę, dreszcz mną wstrząsa, jak ci nieletni chłopcy stanęli w obronie ojca, a matka ich w Iranie oczekiwała męża i dzieci. I niejednokrotnie myślałam o tym człowieku, jak w tych ciężkich wojennych dniach poradził sobie z trojgiem dzieci, mając tylko dwie ręce. Jeszcze w Turkmenii w tym okropnym klimacie. Czy zdołał zarobić taki kawałek chleba, by obdzielić nim cztery gęby. Chyba ten człowiek oszalał w momencie popełnienia swojego czynu. A winien był temu alkohol. Przeklęte wino, które tu na 236 południu Polacy żłopali, niepomni na swoje dzieci, na poniewierkę, na fakt, że poniżają swoją godność na obczyźnie. A wino - ta pokusa piekielna - było tanie, łatwo dostępne nawet za kawałek chleba, za puszkę konserw. Na drugi dzień po tym incydencie wyruszył rzeczywiście transport przez góry Kapet-Dagu. Opustoszał budynek, bo większa część dziatwy wyjechała, opróżniła się z personelu kuchnia, pozostał niesamowity bałagan jak po wielkiej zawierusze w przyrodzie. Przez cały dzień odbywało się sprzątanie, trzepanie, przemieszczanie dzieci, zamiatanie, wynoszenie śmieci. Wieczorem po całodziennym porządkowaniu odczuwało się niejaki luz w pokojach, bo wszystko co starsze odfrunęło. Pozostało około czterdziestu dzieci, jeżeli nie liczyć chorych w szpitaliku. Z taka ilością dziatwy można było zorganizować wzorowy zakład, nawet i zajęcia szkolne, aby dzieci nie wałęsały się cały dzień po kątach. Myślałam o tym i miałam zwrócić się nawet z taką propozycją do p. Dmochowskiej, aż oto pani Halina mianowała mnie kucharką, bo nie miał kto gotować. Widocznie dlatego, że raz pomagałam w kuchni, kiedy bawił u nas biskup Józef Gawlina, robiłam stru-del z owocami. Nie bardzo chciałam objąć pracę w kuchni, jako że w niej nigdy nie można utrzymać porządku i ładu. Całe życie nie pociągała mnie, ani zbyt nie interesowała sztuka kulinarna, tym więcej gotowanie obiadów dla czterdzieściorga dzieci zdrowych, a dziesięciu chorych i prócz tego dziesięciu osób personelu wojskowego. Do pomocy nie miałam nikogo. Było wprawdzie parę pań, ale te uważały prace w kuchni za ciężką dla siebie. Acz niechętnie, z musu wzięłam się za kuchnię i gotowanie z wielkim oporem wewnętrznym. Musiałam być w tej kuchni sprzątaczką, pomywaczką i kucharką. Ale równocześnie powzięłam postanowienie, że będę tak pracować, żeby posiłki były regularnie podawane, chociaż nie miałam zegarka. Wstawałam rano bardzo wcześnie i zaraz pobierałam z magazynu potrzebne produkty. Dzieciom gotowało się w jednym kotle zupę na konserwach, z ryżu, soczewicy lub grysiku, jedyną przyprawą była cebula i bovril. 237 Dania dietetyczne chorym to znowu zupy mleczne na mleku skondensowanym. Personel wojskowy otrzymywał suchy prowiant z magazynu i dokupywał jarzyny na rynku. Obiad musiał być z trzech dań i smaczny. Przygotowując zupę dzieciom, równocześnie robiłam kakao na śniadanie. Najpierw nalewałam pół-litrowe garnuszki i zanosiłam kobietom leżącym pod szopą, do tego chleb z masłem pobrany z małego magazynku. Zagłodzone kobiety zrozumiały moją troskę o nie, zaczęły się ruszać i pomagać mi wedle swoich sił, od rąk niemal odejmując robotę. Najgorszy był pierwszy i drugi dzień, czyli próba sił, umiejętności i zaradności. Wieczorem po kolacji zestawiałam pisemny raport i biegłam do brezentowej budki pod prysznic na podwórku, poczym zamykałam kuchnię i jak kłoda waliłam się spać. Wieczorem wszystko w kuchni pozostawiałam we wzorowym porządku dla ułatwienia pracy nazajutrz. Po paru dniach jakoś pogodziłam się ze stanowiskiem kucharki, ubolewałam tylko nad niedostatkiem paru godzin w ciągu dnia dla siebie. Jakoś w kilka dni potem wojskowi kupili mi bilet do Turkmeńskiego Narodowego Teatru Opery i Baletu. Znów niemały kłopot ze zdobyciem wieczorowej toalety. Gdzie tu myśleć o czymś podobnym przy kuchni. Ale w magazynie wygrzebałam ładną suknię, wprawdzie z długim rękawem, i poprosiłam naszą szwaczkę o małe poprawki, pożyczyłam lisa srebrnego i wieczorem ubrałam się przyzwoicie. W towarzystwie wojskowych poszłam do tego przybytku sztuki. Zaraz na wstępie olśnił mnie sam gmach, potem bajecznie kolorowe niby tęcza dekoracje, kostiumy jak żywe kwiaty, słowem, balet przeszedł wszelkie moje oczekiwania. To nie był balet, ale jakiś silny wiatr przy wtórze orkiestry roznosił barwne postacie jak liście, czy kwiaty po olbrzymiej scenie. Wokół cała feeria świateł, aż oczy bolały i trzeba je było przymykać od tego blasku. Przeżyłam niezapomnianą chwilę, która przeniosła mnie w inny świat po tylu, tylu ciężkich przeżyciach. Zupełnie w innym nastroju wróciłam pod kuchenną szopę, oszołomiona tym co widziałam w teatrze. Przecież po raz pierwszy w życiu byłam w operze i to w stylu wschodnim, a w tym co się działo 238 na scenie ujrzałam egzotykę i niepowtarzalne piękno dawnej kultury dalekiego wschodu, o którym tak wiele książek czytałam. Zaledwie kilka dni upłynęło w ciszy i spokoju, a już DD napełnił się gwarem i szumem nowo przybyłych dzieci z paru osobami personelu. Już gromadka dziecięca powiększyła się do blisko setki. Było się koło kogo krzątać, ale ja już nie byłam bezradna, miałam solidną pomoc z kobiet, które postawiłam szybko na nogi. Aż tu w drugą niedziele października, kiedy jak zwykle gotowałam obiad, postanowiłam wojskowym zrobić na deser zapiekankę z grysiku z bakaliami. Nagle ktoś przyszedł do kuchni w momencie, kiedy kazałam zapalić w piecu pod szopą, chcąc wsadzić zapiekankę. Chłopiec powiadomił, że przyjechał z bazy kpt. Górnicki i rejestruje cały personel DD. Kobiety z płaczem poszły, bojąc się wydalenia, ja znów szybko wsunąwszy blaszkę do pieca, również pobiegłam z moim rosyjskim dokumentem do kancelarii. Staliśmy wszyscy pod ścianami, a kapitan kolejno legitymował każdego, żądając dokumentów tj. paszportu polskiego. Jeśli wezwany położył przed nim na stole owo rosyjskie „tymczasowe zaświadczenie", irytował się co to za dokument, rzucał tym papierkiem. Ja się bardzo niecierpliwiłam, bo też niestety tylko taki posiadałam, po wtóre, w głowie mi siedziała zapiekanka na obiad. Kiedy przyszła moja kolejka, podeszłam do stołu i położyłam różowy, dobrze już podniszczony papierek. Kapitan spojrzawszy na mnie, a potem na marny dokument, podniesionym głosem odezwał się: - Jak tu pani siedzi z takim dokumentem? -Ja tu nie siedzę panie kapitanie, ja tu pracuję - odparowałam zarzut spokojnie. - Co pani robi - zapytał tym samym tonem w glosie i spojrzał na mnie zdziwiony. - Gotuję i bardzo się spieszę, bo mi się zupa przypali. Od powstrzymywanego uśmiechu jakoś dziwnie na wspomnienie zupy zadrgały mu kąciki ust. - A kim pani jest z zawodu - rzucił znowu. 239 - Nauczycielką - powiedziałam wstrzymując się od śmiechu, bo już miałam uzupełnić - a od biedy i kucharką. - Dziękuję, może pani iść do swojego zajęcia. Wypadłam z kancelarii jak bomba i dopadłam pieca. 2 przerażeniem widzę nie upieczoną zapiekankę. Obiad był zwykle o 13-tej. Kobiety wracały z kancelarii zapłakane, zdezorientowane, a tu nie było czasu na płacz, gdy tyle ludzi czekało na obiad. Prędko kazałam dorzucić do pieca spory zwój tektury i nalewać zupę dzieciom do wiader, znów wojskowym do wazy i podawać na stół. Dzieci stały jak zwykle w kolejce. Drżącymi rękami kładłam na półmiski kartofle, sznycle i surówkę, gdy chłopiec wezwał mnie powtórnie do kancelarii. Jeszcze wybrałam z pieca zapiekankę, okroiłam boki i ułożyłam na salaterce, środek zostawiając w piecu - poszłam. W tej samej kancelarii, w której przed chwilą staliśmy wszyscy, siedział za stołem p. Kazimierz Orłowski, kierownik magazynów pomocy dla Polaków. Obok niego kierowniczka dziecińca Halina Dmochowska. Na stole leżała duża książka formatu katalogowego. Gdy weszłam, Orłowski podniósł się z krzesła i rzekł: - Od dzisiaj mianuję panią kierowniczką DD na miejsce pani Dmochowskiej z uposażeniem 700 rubli pensji miesięcznej. Po obiedzie proszę zebrać wszystkie osoby znajdujące się na obrębie DD i przydzielić im pracę. A tu jest książka domowa, do której należy wspisywać dzieci, przybywające do nas i i wręczył mi książkę leżącą na stole. Następnie wyciągnął do mnie swoją rękę wypielęgnowaną, jak również p. Halina Dmochowska. Podziękowałam, uścisnęłam ręce i zaraz opuściłam kancelarię. Po obiedzie chwilę zastanawiałam się, jak zorganizować pracę. Jak ustawić personel, nie miałam o tym zielonego pojęcia, a tu trzeba kierować wszystkim, pralnią, szwalnią, kuchnią, magazynem odzieżowym, pracą wychowawczą i gospodarczą. Moje kobiety spod szopy w lot powiadomiły o tym innych, toteż, kiedy przybyłam na werandę wszyscy już w skupieniu czekali na mnie. 240 Kiedy oznajmiłam, że zostajemy tu pracować dla naszych dzieci polskich, niektóre osoby miały łzy w oczach i ocierały je ukradkiem. Teraz zaczęłam przydzielać pracę. W pierwszej kolejności obsadziłam szwalnię, w niej obecnie pracowała tylko jedna Rosjanka dochodząca z miasta. Szwalnia mieściła się w rogu górnej werandy przy wejściu do magazynu. Maszyn do szycia nie brakowało, były na podwórku kuchennym. Do szycia zgłosiły się dwie kobiety, a trzecią przydzieliłam tak na oko. Następnie kuchnię. Tu wprost nie pytając o zgodę, główną kucharką mianowałam Wójcikową spod szopy, która często asystowała mi w kuchni i widziałam jej zdolności kulinarne. Jej poleciłam dobrać sobie z całego grona dwie kobiety do pomocy. Do pralni przydzieliłam dwie osoby i do sprzątania również dwie. Do magazynku chlebnego p. Pędkowską. Następnie personel opiekuńczy do dzieci najmłodszych, średnich i starszych. Tu miałam trudności z braku sil nauczycielskich. Nie obsadzona została bieliźniarka i mały magazynek odzieżowy, ale tym miałam zamiar zająć się sama i powoli zlikwidować stos bagaży na podwórku, tym więcej, że rzeczy te nie zabezpieczone niejednokrotnie były atakowane przez złodziejaszków, którzy przerzucali się przez mur, po łatwy do zdobycia łup. Na koniec powiedziałam: jutro od rana niech każdy stanie do pracy i może być spokojny o swoje jutro. Zebrane, rozchodząc się żywo, komentowały ten szczęśliwy obrót sprawy, a ja wróciłam do kuchni omówić z Wójcikową kartę jutrzejszych posiłków. Tu wpadłam w ręce moich kobiet z kuchennego podwórka. Brały mnie w objęcia, całowały, jakbym to ja sprawiła im taką niespodziankę. Teraz dopiero poczęłam się zastanawiać, czy zdołam sprostać takim obowiązkom. Pracę z dziećmi lubiłam bardzo, ale tu przecież wszystko było płynne, co kilka dni czasem trzeba było zaczynać pracę z innymi dziećmi o różnej rozpiętości wieku. Jedne dzieci odjeżdżały, drugie przybywały aż gdzieś z Syberii, wciąż nowy element inny, lepszy, lub trudniejszy. Po tej rejestracji kpt Górnickiego, w przeciągu dwóch tygodni wszyscy otrzymaliśmy polskie paszporty i poczuliśmy się pew- 241 niej. Nazajutrz, gdy podniosłam się ze swego legowiska, aby wydać prowiant do kuchni, była godzina 5-ta. Wzięłam prysznic, włożyłam fartuch i dalej do roboty. Nie bez zadowolenia spostrzegłam już wszędzie ruch. Sprzątanie na podwórku, bielizna przygotowana do prania, ogólna krzątanina i robienie porządków. Myślałam jeszcze o stróżu, ale żadnego mężczyzny nie było, sam babiniec, nie biorąc w rachubę kierownika p. Orłowskiego i jego księgowego Lwowskiego. Potrzebny też był portier w dyżurce, która stanowiła wejście z ulicy głównej, Pierwomajskiej, aby interesanci nie wchodzili do wnętrza i nie stykali się z dziećmi. Jakoś w parę dni po tej pamiętnej niedzieli, przybyło mi z bazy wojskowej małżeństwo z dwojgiem dzieci z kokluszem. Gdzie ich ulokować? Ona nauczycielka, on pracował w leśnictwie. Jego chciałam zatrudnić jako woźnego i stróża, ale uważał takie zajęcie za ujmę i, niby nie odmawiając, nie wyrażał zgody. Mocno zastanawiałam się też nad urządzeniem choćby niewielkiego placu zabaw dla młodszych dzieci, aby nie siedziały stale w swoim pokoiku jak uwięzione. Ale ani na jednym, ani na drugim podwórku nie można było tego uskutecznić. Byłam teraz zajęta pracą prawie 16 godz. na dobę, a wieczorem waliłam się z nóg po całodziennym krążeniu po wszystkich zakamarkach. Kładąc się spać, miałam nogi silnie obrzęknięte i ciężkie jak kłody. A muszę nadmienić, że dobre kilka kilogramów przybrałam na wadze od czasu przyjazdu. Stale kupowałam sobie owoce: winogrona, mandarynki, pomidory i granaty. Czułam też w sobie tężyznę fizyczną, chęć do pracy i energię. Nawet do Bronki na Syberię rzadko pisałam z braku czasu, wysyłając jej tylko pieniądze. Grzebieniakowa pozostawiła mi 8 tysięcy rubli ciężko zarobionych. Z tych połowę posłałam do Białego, resztę wydawałam na owoce, obuwie i bieliznę dla siebie. A Bronka bardzo tęskniła za mną. Po kilku dniach zostałam zaproszona przez p. Dmochowską na obiad pożegnalny. Wywnioskowałam, że wyjeżdża z transportem. Obiad był skromny, ale kawa z likierem na deser - istne delicje. Po obiedzie Halina prosiła mnie, abym wzięła w opiekę po jej odjeździe dwie 242 siostrzeniczki, które jeszcze tym transportem nie mogą jechać, a mama ich już jest w Iranie. - Wiem - powiedziała z rozrzewnieniem - pani okaże im dużo serca, bo też i pani dzieciom ktoś zrobi to samo. Przyrzekłam Halinie szczerze zaopiekować się dziećmi, zresztą któż by pod słońcem znalazł się taki, aby poskąpił odrobiny serca i uczucia dla Krysi i Basi. Kryska liczyła ponad trzy lata, a Basia bodaj pięć. Nazajutrz wczesnym rankiem ich ciocia zniknęła im z oczu na parę miesięcy, ja znów, pomna obietnicy, zajęłam się dziećmi, zwłaszcza Krysią. Ta stała się wkrótce moim nieodłącznym cieniem, jakąś cząstką mego ja i moich najserdeczniejszych wzruszeń. Jakoś te dzieci nie płakały po odjeździe cioci, nie pytały nawet, gdzie jest, czy wróci. Tak potrafiłam je ująć, sama nie wiem czym, że szybko zapomniały rozłąkę, a potem kołowrót życia potoczył się zwyczajnie. Nagle i nieoczekiwanie nasz DD okryła podwójna żałoba. W szpitalu zakaźnym miejskim zmarły dwie nasze dziewczynki w wieku ponad 10 lat. Jedna na gruźlicę, druga na tyfus brzuszny. Wieczorem ciężarówka z bazy wojskowej przywiozła dwie trumny. Nie było gdzie złożyć tych zwłok, aż wreszcie po długich namysłach złożono - w małym magazynku po uprzątnięciu - do jutra. Nazajutrz w godzinach popołudniowych miał się odbyć pogrzeb. Zaraz z rana siostry wojskowe (Pestki112) powiadomiły mnie, abym się przygotowała razem z dziećmi do wyprowadzenia zwłok. Nie miałam pojęcia jak to zrobić. Wprawdzie wiele razy brałam udział w pogrzebie, ale to ksiądz odprawiał modły i wyprowadzał zwłoki. Całe przedpołudnie zastanawiałam się, jak to zorganizować i dlaczego ja, a nie kto inny, chociażby z personelu szpitalnego. Nareszcie powzięłam decyzję. Posłałam kupić dwa bukiety róż, które miały złożyć na grobie dzieci (delegacja), biorące udział w pogrzebie. Z gałązek cyprysu zrobiły dziewczynki wianek. Kiedy zajechała na podwórko ciężarówka z biało-czer- Pestki - popularna nazwa żołnierzy Pomocniczej Służby Kobiet 243 woną chorągiewką, starsze dzieci stały już na podwórku szpalerem od magazynku do bramy - miejsca postoju auta. Kiedy wojskowi wynieśli trumny, ja stojąc wśród dzieci, powiedziałam te słowa: - Z głębokim żalem żegnamy dziś dwie nasze koleżanki i rodaczki, które pozostawiamy na drodze do Ojczyzny. Potem odmówiliśmy chórem „Ojcze Nasz", „Zdrowaś Maria" i „Wieczne Odpoczywanie". Wojskowi ponieśli trumny wzdłuż szpaleru stojących dzieci, do ciężarówki. Po wsunięciu trumien, weszło dwóch chłopców z wiązankami kwiatów i usiadło obok. Auto ruszyło do bramy. Po wyjeździe młodzież rozsypała się po podwórku, a ja chwilę stałam w głębokiej zadumie. Żal mi było tych polskich dzieci, które z dala od swoich spoczęły na obcej ziemi. Nie przypuszczałam wówczas, iż nie tylko one samotne znajdą się na tym obcym cmentarzu w Aszchaba-dzie, ale i wielu Polaków. Dowiedziałam się o tym, kiedy pewnego dnia wezwał mnie płk. Perkowicz z prośbą, abym pomogła zaprojektować epitafium, czyli napis na wspólny pomnik Polaków, który postawił w miejscu, gdzie były zgrupowane groby polskie. Po dłuższej debacie zdecydowaliśmy się na jednej stronie umieścić słowa naszego wieszcza A. Mickiewicza: „Polak z tego między narodami słynny, że ponad życie kocha kraj rodzinny". Znów na drugiej stronie: „Tym, których pozostawiamy na drodze do wolności - Rodacy". - Napisy pełne głębokiej wymowy i patriotycznej treści. Znów innym razem wezwano mnie, abym podała adresy wszystkich Polaków z miejsca swego pobytu na Syberii. Oto nie mogąc przesłać produktów, płk Perkowicz postanowił je spieniężyć i rozesłać gotówkę, a przy tej okazji nam, personelowi, wypłacił po tysiąc rubli. Zaraz połowę tej kwoty posłałam Bronce do Białego. W krótkim czasie otrzymałam od niej pocztówkę, w której donosiła mi, jakie ogromne zdziwienie wywołały otrzymane pieniądze u Polaków w Białym. Za resztę gotówki, za poradą wojskowych, kupiłam sporo produktów na bazie wojskowej, aby je znów spieniężyć i kupić sobie coś z bielizny i odzieży. 244 Tymczasem jeden znajomek wojskowy, który podjął się handlu tym towarem, uznał, że lepiej kupić trochę złota w postaci biżuterii, którą w każdej potrzebie będzie można sprzedać w dalszej tułaczce lub wymienić za walutę. Uznałam to za słuszne i kiedy wręczył mi kupione przedmioty, byłam bardzo zadowolona. Za pół tysiąca rubli miałam kilka przedmiotów złotych, parę dolarów i przepiękną reprodukcję z Moskiewskiej Galerii Tretiakowskiej113 z objaśnieniami w języku angielskim. Uważałam ten nabytek za rzecz cenną i wartościową choć ze względu na ciężar i objętość niewygodną w transporcie. Znów z bazy przysłano mi dwie rodziny wojskowe, które spóźniły się z przyjazdem. Jedna to nauczycielka Felicja Polkowska z matką Katarzyną Zacharewicz i dwoma synkami. Druga to Wawrykowa z siostrą, a na dodatek przybył również lekarz dr Jan Lebensart z żoną, ciotką i dzieckiem. Gdzie tyle osób rozlokować? Sama dotąd spałam w pokoju starszych dziewczynek, dopiero po wyjeździe kierowniczki przeniosłam się na jej miejsce. Nie odpowiadało mi ono zupełnie. Oba pokoje dla personelu były zagęszczone i w dodatku zajmowały je osoby wyczekujące tylko na wyjazd, zainteresowane wyłącznie sobą. Ja znów po 16 godzinach pracy potrzebowałam spokoju, a o ten w rzeczypospo-litej kobiecej dość trudno. Rodzinę Polkowskich ulokowałam szczęśliwie w bieliźniarce, powierzając p. Zacharewicz pieczę nad magazynem z bielizną. Tu intuicyjnie natknęłam się na pracowitą mrówkę, zawsze czynną, nigdy nie zmordowaną. Mimo podeszłego wieku oddawała wszystkie swoje siły bez wytchnienia dla DD. W każdej chwili oddtąd można było wpaść do bieliźniarki i znaleźć na półkach czyste, wyprasowane i posegregowane komplety dziecięcej bielizny. To ona sama zlikwidowała stertę rzeczy leżących w nieładzie na podwórku kuchennym. Pierzyny poprzerabiała na poduszki, które znalazły miejsce w małym magazynku nr 2 ułożone w porządku i w sypialniach dzieci. Mając dwie siły 113 Galeria Tretiakowska - słynne muzeum w Moskwie 245 nauczycielskie postanowiłam powierzyć im opiekę nad starszą młodzieżą. Pani Polkowska zorganizowała zaraz hufiec junaczek, a Wawrykowa junaków. Junacy w dzień pełnili dyżur po dwie godziny w poczekalni, toż samo w nocy wartę na podwórku kuchennym, bo zdarzały się wypadki zakradania się rabusiów przez wysoki mur. W czasie pełnienia swoich obowiązków dyżurni nosili na lewej ręce biało-czerwone opaski. Junaczki podzielone na grupy doglądały porządku na podwórkach, w łazience, w pokojach sypialnych, pomagały w smarowaniu chleba na śniadanie, nakrywały do stołu przy śniadaniu, obiedzie i kolacji, opiekowały się na zmianę maluchami. Życie zorganizowane, prawdziwy ład i porządek widać było wszędzie, co szczególnie cieszyło mnie samą i odciążało od wielu zajęć. Tak sobie wyobrażałam DD w tych trudnych warunkach. Młodzież wdrażała się do pracy, dyscypliny, karności i odpowiedzialności za swój obowiązek. Aż oto spadło na mnie nowe zmartwienie. Któraś z przyjezdnych grup dzieci przywlokła ze sobą świerzb. Mimo iż wszystkich przyjezdnych nie wpuszczałam na teren DD, póki nie zostali wykąpani w łaźni miejskiej, dokąd posyłałam im czystą bieliznę i tak w bieliźnie, bez odzieży wierzchniej przybywały dzieci do nas, a ich odzież zdjęta po przesegregowaniu szła do pralni, co gorsza do pieca na spalenie. Nim doniesiono mi o tym, choroba zakaźna objęła już sporo dzieci. Wśród personelu naturalnie powstała panika. Nikt nie chciał się zająć leczeniem w obawie, by się nie zarazić. Walką ze świerzbem musiałam zająć się sama. Po dokonanym przeglądzie wszystkich dzieci poleciłam przygotować gorszą bieliznę i odzież dla zaatakowanych świerzbem. Odizolowałam ich do spania na koniec werandy i przez trzy dni smarowałam wszystkich maścią. Po tej kuracji wiozłam do łaźni miejskiej. Sama myłam i kąpałam, po czym ubierali czystą bieliznę i odzież i powracali do całej społeczności dziecięcej. A co to była za tragedia. Dzieci płakały, izolację uważały za jakąś karę i poniżenie i niepodobna było ustrzec, by nie stykały się ze zdrowymi. Nie przyszło mi na myśl, że i koce na których spały należało spalić, lub odłożyć do 246 lamusa. Po kilku dniach takiego leczenia, powtarzała się ta sama historia, tylko świerzbowce atakowały inne dzieci i wciąż wieczory miałam zajęte smarowaniem maścią siarczaną. Przeszło miesiąc borykałam się z tą zarazą, aż całkowicie ją wykorzeniłam. W końcu października, czy też już w listopadzie, przybył do naszego DD radca Ambasady Polskiej w Kujbyszewie p. Ponikowski z kilku osobami personelu. Te ostatnie, przygotowane na wyjazd do Iranu. Liczyły widocznie, że DD co tydzień wysyła transport z dziećmi. Tymczasem wyjazdy w coraz to większych odstępach czasu miały miejsce i przeciągały się, napotykając na niewiadome przeszkody, a dzieci wciąż przybywało. Nie wiem skąd i nie pamiętam w jakiej grupie przybyła też wielka dama B...ka z dwiema córeczkami i małym, garbatym sędzią p. Kokoszką. Ten widać był nadwornym opiekunem wypielęgnowanych panienek i zaraz otrzymał pracę w magazynach, a mama zatrudnienie u nas w roli gospodyni. To jej gospodarowanie dobrze mi dało - jak się to mówi - w kość. W parę dni jej rządów zupa dla dzieci stała się rzadsza i w mniejszej ilości. Dzieciarnia zjadała wszystką zupę i dyżurni przychodzili do mnie ze skargą, że kilkoro dzieci zostało bez obiadu, a dla personelu w ogóle zupy zabrakło. Ja kluczy od magazynu nie miałam, były teraz w rękach gospodyni. Personel musiał w takim wypadku zadowolić się suchym prowiantem, nie bez urazy do mnie, że dałam wszystko dzieciom zjeść. W takich wypadkach szłam wprost do pana Orłowskiego i przedstawiałam mu sprawę, prosząc o trochę grysiku i konserw dla ugotowania zupy dla pozostałych bez obiadu dzieci. Ja nie zaglądałam do kuchni, bo jakże mi kontrolować gospodynię i wtrącać swoje trzy grosze do kulinarnych spraw. Ona tu uważała się za najwyższy autorytet. Najwięcej na nieporządki kuchenne oburzał się teraz personel. Jaśnie pani gospodyni natomiast dzieci traktowała jako zło konieczne, obcą jej urodzeniem szarańczę. Raz widziałam, jak uderzyła dziecko w twarz, drugi raz postawiła na werandzie klęczeć. Takich rzeczy u nas dotychczas nie było. Miałam tego dosyć, a nie wiedziałam, do kogo się z tym a 247 zwrócić. Głodne dzieci poczęły zachodzić do szoferów, prosząc o chleba, tam mieszkał również wachmistrz żandarmerii wojskowej. Ten znalazł właściwą drogę rozwiązania sprawy. Chociaż mężczyzna, nie był obojętny na krzywdę dzieci. Poszedł do p. Orłowskiego i oznajmił, że ma zamiar wszcząć dochodzenie w sprawie głodzenia dzieci, które u niego i szoferów proszą o chleb. A cichaczem przez parę wieczorów śledził wszystkie wejścia do późnych godzin, celem uchwycenia winnych. W rzeczywistości wykrył drogę, którą produkty zamiast do kotła dziecięcego wędrowały do miasta. Orłowski, niepomiernie tym zdziwiony, poszedł na drugi dzień przed obiadem do kuchni dla sprawdzenia i degustacji dziecięcej zupy. Była rzeczywiście rzadka i w mniejszej ilości. Spytał kucharkę o ilość produktów danych do kotła i pobranych z magazynu. Sprawdził raport, który wypisywało się przy pobieraniu, i tu oliwa wypłynęła na wierzch. Na drugi dzień po tym incydencie żadne z dzieci nie odeszło głodne od obiadu, starczyło zupy dla dzieci i personelu, nie potrzebowałam zaprzątać głowy Orłowskiemu grysikiem i konserwami. Moje pupilki, siostrzeniczki Haliny Dmochowskiej, odjechały jednym z transportów, co było dla mnie nie lada przeżyciem, chociaż wiedziałam, że jadą do swojej rodzonej mamy. Całym sercem pokochałam je od pierwszego dnia, a już szczególnie Krysię, która zwała mnie mamą, spała ze mną w łóżku, dla niej zawsze było u mnie co najlepsze, bo też na krok nie odstępowała „mamy" od rana do wieczora. W dzień odjazdu siłą musieli zabrać ją ode mnie. Krzyczała i zawodziła wołając na cały głos - puśćcie mnie do mojej mamy! Słysząc to uciekłam z podwórka do pokoju i poduszką nakryłam głowę, aby nie słyszeć świdrującego mój mózg żałosnego krzyku i płaczu dziecka. Cały dzień miałam w uszach te słowa i po cichu popłakiwałam. Straciłam na zawsze małego, ale sercem wielkiego przyjaciela, który był moim słońcem, światłem, radością i zapomnieniem w tych trudnych i chmurnych dniach. W listopadzie także płk Perkowicz z resztą żołnierzy i oficerów, koczujących w bazie, opuścili Aszchabad. Przed wyjazdem 248 zostałam wezwana do kancelarii na rozmowę. Oznajmując wyjazd, prosił, abym zajęła się jego rodziną, gdy ta przyjedzie w grudniu lub styczniu z dalekiej tajgi syberyjskiej. - „Będę wdzięczny i nie zapomnę o tym, kiedy przybędzie pani do Iranu". Potem mocno uścisnął moją rękę na pożegnanie. Byłam głęboko wzruszona jego zaufaniem i szczerze mówiąc, gotowa byłam w tej chwili, jak ojcu, rzucić mu się na szyję i ucałować poważną, marsową, a wielce dobrotliwą twarz. Na pożegnanie naszych wojskowych orłów przygotowałam bukiet biało-czerwonych róż, ustawiłam młodzież szpalerem od werandy do placyku, na którym zwykle stały ciężarówki. Jeden z junaków miał wygłosić słowa pożegnania i wręczyć pułkownikowi kwiaty. Było to rankiem. Staliśmy w ciszy i skupieniu, a serca nam łomotały jakimś dziwnym niepokojem. Dwie ciężarówki stały przed szpitalikiem, obok grupa oficerów i żołnierzy, siostry szpitalne z lekarzem wojskowym. Nareszcie wyszedł oczekiwany pułkownik z werandy z podniesioną głową, wysoki, majestatyczny - zawsze uosabiał dla mnie postać hetmana Czarnieckiego. Kiedy podszedł do niego junak, przystanął, objął nas wszystkich ojcowskim spojrzeniem, a potem przyjął róże i dziwnie spochmur-niał. Znów młodzież zaśpiewała piosenkę żołnierską: „Naprzód, drużyno strzelecka, Sztandar do góry swój wznieś. Żadna nas siła zdradziecka Zgnębić nie zdoła ni zgnieść Czy zginąć nam przyjdzie wśród boju Czy w tajgach Sybiru nam zgnić Z trudu naszego i znoju, Polska powstanie by żyć!" Pułkownik, kiedy pieśń ucichła, sprężył się po wojskowemu, podniósł dłoń do furażerki i gromkim głosem rzucił nam pożegnanie: „Czołem, dziewczęta i chłopcy" i ruszył w stronę wojskowych, a junaczki rzuciły się przypinać do mundurów ofi- 249 cerów i żołnierzy pąki czerwonych róż. Staliśmy jak wrośnięci na miejscu, dopóki ciężarówki nie ruszyły z podwórka i nie znikły nam z oczu wyjeżdżając z bramy w głąb ulicy i dalej - na szlak tułaczy. Po tym pożegnaniu resztek naszej armii, wróciłam do swoich zajęć. Uprzątnąwszy kancelarię pułkownika, przeniosłam się do niej na mieszkanie. Był to niewielki pokój narożny, w sam raz pomieszczenie dla czterech osób. W tym pokoju panowała cisza i spokój, bo lokatorki rzadko miały czas w ciągu dnia znajdować się w jego ścianach. Pewnego dnia junak, stojący na warcie w dyżurce, zameldował mi interesanta. Wyszłam do poczekalni i zobaczyłam mężczyznę o twarzy bladej, na której ujrzałam nieco wydłużony orli nos, zapadnięte policzki i duże wypukłe gałki piwnych oczu. Zwrócił się do mnie z prośbą o zatrudnienie w naszym DD, w roli nauczyciela języków obcych: angielskiego lub niemieckiego. - Nie wiem, czy będzie to możliwe - odrzekłam, nie ma u nas pomieszczenia na mieszkanie dla pana. - Ja mieszkania nie potrzebuję. Mam mieszkanie w mieście. Nie żądam też żadnego wynagrodzenia. Będę uczył za samo wyżywienie. Niech pani łaskawa mnie przyjmie, jestem bardzo wygłodzony po tyfusie. - Zapytam radcy ambasady, proszę poczekać. Poszłam do gabinetu Ponikowskiego i przedłożyłam mu całą sprawę. Był przeciwny mojej propozycji i powiedział mi tylko: - Pani to się nad każdym zaraz lituje. - Nie nad każdym, tylko nad potrzebującym pomocy. - A nad panią kto się litował, gdy potrzebowała pomocy, spytał jeszcze, przeciwny tej propozycji. - Były wypadki, że litowali się nade mną, inaczej może nie byłoby mnie tutaj - perswadowałam dalej. - Przecież za to nie trzeba będzie płacić, a dzieciom naszym tak bardzo się przyda znajomość obcego języka, gdy wyjada za granicę. Chociażby przyswoiły sobie kilka zasadniczych zwrotów, będzie im łatwiej poru- 250 szać się w obcojęzycznym środowisku. Któż może przewidzieć dokąd ich losy pogonią? Na takie moje perswazje niezdecydowany rzekł: - Zresztą jak pani uważa. Ja znów nie ustępując tłumaczyłam dalej: - Język obcy, jeśli go człowiek opanuje, to ma naprawdę większy skarb niż złoto. Ani go złodziej nie ukradnie, ani ogień nie spali, ani nie ciąży w drodze, a wszędzie otwiera drzwi człowiekowi. Wiem to doskonale z własnego doświadczenia i dlatego tak przy tym obstaję. Po takiej rozmowie wyszłam do poczekalni i od jutra poleciłam przybyłemu zgłosić się do pracy. Skłonił się dziękując mi serdecznie za pomyślne załatwienie sprawy. Nazajutrz już przed siódmą rano przyszedł do mnie i szarmancko się przedstawił: - Jestem Marian Ciechanowski. Nie trzeba było mi mówić, że jest głodny. Zaraz poleciłam junaczce przynieść śniadanie do mojego pokoju i w parę minut wszystko było na biurku zastępującym nam w tym mieszkaniu stół. Jadł z ogromnym apetytem chleb smarowany masłem i dżemem, a po skończonym śniadaniu wstał i dziękując powiedział: - Dawno nie jadłem takiego śniadania i nie wstałem od stołu tak syty, a to tylko dzięki pani. Teraz proszę o informacje i rozkazy. - Pierwszy dzień zostawiam panu na rozejrzenie się w sytuacji, zbliżenie do dzieci i przemyślenie, jak w naszych niełatwych warunkach zorganizować nauczanie. Myślę, że najlepiej będzie utworzyć dwie grupy i w jednej będzie pan uczył angielskiego, a w drugiej niemieckiego. Takie jest moje zdanie. Wieczorem przedstawi mi pan swoje propozycje. Mogą być inne warianty. - Zgoda - powiedział - ma pani słuszność jako doświadczony pedagog - dodał z uśmiechem. Znów wieczorem po kolacji w rozmowie na ten temat potwierdził moje propozycje i przyznał, że warunki bardzo trudne, ale i w takich może da się coś zrobić, mając dobre chęci. Poleciłam mu zrobić zakupy przyborów szkolnych w mieście i rozpocząć pracę nie zwlekając. Każda godzina 251 wydała mi się teraz skarbem według przysłowia - czas płaci, czas traci. Gdy już zdobędę przybory, wezmę się i ja z nauczycielkami za dzieci młodsze i chociaż dwie godziny dziennie zajmiemy dziatwę lekcjami, choćby pod gołym niebem południowym. Nie w lepszych warunkach w Białym pracowałam z 15-giem dzieci. Wszystko będzie zależało od pomysłowości i dobrych chęci wychowawcy. Od tej pory Ciechanowski stał się moją prawą ręką. Załatwiał wszystkie sprawy w mieście z łaźnią, biletami do teatru kukiełkowego prawie co tydzień, z zakupami zeszytów, kredek dla dzieci najmłodszych, bo przecież wciąż rodziły się w mojej głowie nowe pomysły, jak u tej rybaczki z bajki Krylowa „o złotej rybce"114. Nie czytałam gazet, nie wiedziałam co się dzieje na froncie, oderwałam się całkowicie od wielkich problemów politycznych, natomiast ugrzęzłam po uszy w sprawach dotyczących dzieci. Pochłaniała mnie ta praca bez reszty, jakbym się dostała w lawinę górską. Już wcześnie myślałam, jak zorganizować dzieciom Święta, zwłaszcza wieczór wigilijny. Co przygotować maluchom na gwiazdkę jako niespodziankę, bo przecież u nich spędzałam najmilsze z najmilszych, jedynie wolne od zajęć niedzielne popołudnia. Ale kochane małe szkraby wiedziały, że są złotym oczkiem w mojej głowie, zawsze czekały mnie niecierpliwie, siedząc cichutko w wysprzątanej sypialni. A kiedy wchodziłam, witały śpiewem i oklaskami. Lubiłam bardzo słuchać ich szczebiotliwych głosików pełnych radości. Siadałam na przygotowanym krześle na środku pokoju, a maluchy otaczały mnie kołem, gramoliły się na moje kolana, obejmowały za szyję, całowały, trzymały za ręce i dotykały twarzy. Przygarniałam je wszystkie do siebie, jak kwoka pisklęta, opowiadałam bajki, lub uczyłam wierszyków. Dzieciaki zasłuchane, patrzyły we mnie jak w tęczę i tak przyjemnie upływały nam wspólnie te najkrótsze, a najmilsze w życiu godziny. Więc jakże mogłam nie myśleć o niespodziance wigilijnej dla nich, chociaż niełatwo przychodziło mi wyprosić fundusz na moje pomysły od 114 Chodzi o bajkę Puszkina 252 osób zaaferowanych większymi problemami. Tymczasem jakby ktoś równocześnie ze mną myślał o tej samej niespodziance, o DD, gdzie serca małych dzieci czekają na otwarcie się dla nich najczulszych serc ludzi dorosłych, czy to rodziców, czy też opiekunów. Tak już jest wszędzie w ten święty, wigilijny wieczór. I oto przypadek przyszedł mi z pomocą. Pewnego dnia w początkach grudnia w porze obiadowej zostałam wezwana do dwóch interesantek. Wszedłszy do poczekalni zastałam w niej bardzo miłe choć skromnie ubrane panie. Jedna staruszka przywitała się po polsku, druga - młoda, szczuplutka, niemal filigranowa, patrzyła we mnie jak w obraz. Mama przedstawiła mi zaraz córkę i wyłuszczyła sprawę, z którą przybyły. Obie zajmowały się robieniem lalek i szyciem kostiumów do teatru kukiełkowego w Aszchabadzie, a mieszkały tuż na pierwszej przecznicy od naszego DD, nie pamiętam już nazwy tej ulicy, bodaj Kalinina. Przybyły z propozycją, czy nie zamówiłabym kilku lalek dla małych dzieci na gwiazdkę. - Nie wiem czy znajdę na to fundusze. Ale w rzeczywistości ucieszyłam się z takiego obrotu sprawy. - My nie chcemy pieniędzy - odpowiedziały mi na to. Chętnie przyjmiemy cokolwiek z produktów. Nie mamy nic na Święta, bo jesteśmy tu ewakuowane z Leningradu. - Chciałabym, ale nie mogę sama o tym decydować - pójdę zapytam, proszę poczekać. Usiadły, a ja powędrowałam do biura radcy Ponikowskiego i w podobny sposób, jak z Ciechanowskim, przedstawiłam sprawę. Żachnął się na moją propozycję. Ale ja dla maluchów gotowa byłam do ostatka kruszyć kopie. - Przecież to raz w roku zrobi pan radca ogromną radość tym małym - gwiazdkę. Będą to może wspominać przez całe życie. Takim taranem uderzyłam w jego - być może też ojcowskie serce, bo zaraz usłyszałam odpowiedź: - To niech już to pani zrobi jak uważa. Podziękowałam serdecznie i dobrą, pomyślną wiadomość 253 zakomunikowałam interesantkom. Dla dziewczynek zamówiłam lalki-łowiczanki i krakowianki, dla chłopców pajace i misie. Poprosiłam też o parę szkieletów, które ubiorą tu na miejscu starsze dziewczynki, i oznaczyłam termin. Na wszystko się zgodziły i zadowolone opuściły poczekalnię. Niemały dla mnie kłopot z planem wieczerzy wigilijnej stanowiły dzieci żydowskie. Nie sposób ich było wyłączyć z imprezy, a mogły przecież zepsuć cały nastrój wieczerzy. Nie chciałam z nimi dzielić się opłatkiem, chociażby z tego względu, że były to dzieci w większości wrogo usposobione do polskich i na porządku dziennym miałam do czynienia ze złośliwymi sprawkami, za które czasem zmuszona byłam karać. Ich prawdziwe oblicze poznałam dogłębnie cenzurując listy, które pisali do krewnych tuzinami. Polskie dzieci rzadko dawały mi listy adresowane do krewniaków, które też przeglądałam. Wszystkie listy posyłałam na pocztę przez Ciechanowskiego. Dotąd zasiadali do posiłków pomieszani z dziećmi naszymi, ale na ten wieczór postanowiłam posadzić ich przy osobnych stołach i tak rozwiązałam ten problem. Teraz zastanawiałam się nad sprawą przygotowania samej wieczerzy z dwóch dań. Główną kucharką była Basia Rewak, ta z ambasady, dobra gospodyni. Z Basią debatowałam parę wieczorów nad brakiem naczyń i problemem dwóch potraw, aż tu nagle otrzymałam ustną wiadomość od szoferów, że pułkownik Perkowicz przyśle nam z Iranu na wigilię barana. A tymczasem otrzymałam dwie paczki opłatków, 10 kg dla dzieci. Dla mnie osobiście było w tej przesyłce 1 kg angielskiej kiełbasy i wspaniały, koronkowy komplet bielizny. Ucieszyłam się ogromnie i przypuszczałam, że ten podarek przesłał mi nie kto inny, tylko chyba wachmistrz żandarmerii wojskowej, lub pułkownik. Przejęła mnie wzruszeniem ta głęboka troska o nas pozostawionych tutaj i ta więź duchowa taka mocna, która nawet w twardej służbie żołnierskiej nie pozwoliła zapomnieć o swoich rodakach. Problem kuchenny został w ten sposób rozwiązany. Gulasz z baraniny zrobi się poprzedniego dnia i do niego ryż. Z wiadra kupionej 254 kapusty ugotuje się kapuśniak z kartoflami. Dzieci nigdy tu nie jadły takiej prawdziwej polskiej zupy, odżywiane wyłącznie grysikową, ryżową, z soczewicy i rzadko grochową. Jako deser miała być herbata i keksy. Tydzień przed świętami wszczął się ruch niesamowity w całym budynku, czyszczenie szyb, trzepanie koców i materacy, wietrzenie, zamiatanie każdego kąta, wycieranie podłóg pod okiem dzielnych junaczek. Krzątała się dzieciarnia jak we własnym domu. Zresztą wszędzie widziałam ten ożywiony ruch i w kąciku krawieckim i w pralni, bieliźniarce, nie było miejsca nawet w pralni od tego przetrząsania całego budynku. W przeddzień wigilii przywieźli zapowiedzianego barana szoferzy rosyjscy, zatrudnieni na miejsce naszych,. Był to olbrzymi merynos - można było podjąć taką sztuką i było z czego zrobić gulasz dla gromadki liczącej 200 dzieci. W dzień wigilijny od rana panował już u nas nastrój świąteczny. Dzieci zachowywały się cicho, jakby nie chciały wchodzić w drogę starszym, zajętym sprawami gospodarczymi. A kiedy nastał wieczór, o oznaczonej godzinie usiadły do stołów w takim porządku, jak zarządziłam przy śniadaniu. Wyszłam teraz do dzieci z opłatkami rozsypanymi na tacy i, idąc od stołu do stołu, dzieliłam się opłatkiem tylko z grupowymi, a ci następnie z dziećmi siedzącymi przy stole. Po skończonym łamaniu się opłatkiem złożyłam dzieciom serdeczne życzenia, a mnie odwzajemnili w imieniu wszystkich dzieci jeden ze starszych chłopców i dziewczynka. Potem dzieciarnia rzuciła się do jedzenia, bo smakowity zapach zupy podwajał apetyt. Ja w tym czasie poleciłam jednej z pań poukładać piękne łowiczanki i krakowianki w sypialni maluchów. Po skończonej wieczerzy buchnął śpiew kolędy - Wśród nocnej ciszy - aż ożyły tym śpiewem ściany całego DD. Odeszłam z opłatkami, aby podzielić się z personelem, a kiedy otworzyłam drzwi swojego pokoju ujrzałam na biurku maleńką choineczkę z gałązki cyprysu, otuloną delikatną mgiełką śnieżnobiałej waty. Oto dzieci potrafiły mi zrobić wielką radość takim uroczym drobiazgiem. 255 Przy oglądaniu mini choineczki zastał mnie Żydek z Krakowa, który co dopiero pełnił dyżur w poczekalni w czasie wieczerzy. - Co ty sobie życzysz - spytałam. -Ja chciałbym się podzielić opłatkiem z panią kierowniczką - wyrzekł łamiącym się głosem, mocno wzruszony. Zaszokowana jego prośbą, poczęłam mu tłumaczyć, że to jest nasz chrześcijański zwyczaj, którego wy nie rozumiecie. - Nasi sąsiedzi w Krakowie - objaśnił - zawsze przychodzili do moich rodziców z opłatkiem i ja wiem, co on symbolizuje. Zawstydził mnie poniekąd ten miły zresztą chłopak i podbił, a może otworzył w tej chwili moje serce, a kiedy połamałam się z nim opłatkiem, chłopak się rozpłakał. Ucałowałam go serdecznie, on otarłszy łzy opuścił pokój. W drugi dzień świąt wzięłam ze swoich produktów, otrzymywanych jako suchy prowiant na śniadanie i kolację kilka puszek konserw, dżemu, masła, herbatników i mydła i udałam się podziękować moim rodaczkom z Leningradu za artystycznie wykonane lalki i zarazem złożyć życzenia świąteczne. Mieszkały bardzo ubogo w maleńkim pokoiku i chłód tu panował od podłogi z cegieł. Dwa żelazne łóżka pełne były rupieci, bo nie miały nawet stołu. Na podłodze siedziała tęga lalka w sutej krynolinie, a kiedy ją podniosłam, aby obejrzeć, okazało się, że to grzejnik. Swoją bogatą spódnicą „mar-tyszka"115 zakrywała czajnik, aby szybko nie ostygł od podłogi. Gwałtem chciały mi zrobić jakąś pamiątkę, odmówiłam, tłumacząc się, iż te wszystkie pamiątki zbyt mnie obciążają w dalszej wędrówce, o której nieustannie myślałam. Musiałam wreszcie przyjąć niewielki lambre-kinek wyszyty na dość grubej kanwie ściegiem gobelinowym, szlaczek bordowych goździków. Drobiazg, ale piękny. Po świętach postanowiłam przy zestawianiu listy dzieci na wyjazd z radcą Ponikowskim umieścić i swoje nazwisko, gdyż dotąd, ilekroć usiłowałam to zrobić, zawsze napotykałam na jego sprzeciw. W takich wypadkach argumentował zwykle: 115 Martyszka (ros.) - małpka - Zdąży pani jeszcze wyjechać, a tu potrzeba energicznej osoby przy takiej ilości dzieci. - Nie ma ludzi niezastąpionych, odpowiadałam mu na to, ale cóż kiedy trwał przy swoim. Nie ustąpię tym razem, choćbym się miała z nim poróżnić. Na listę zestawianą braliśmy zwykle dzieci słabsze fizycznie, młodsze, rekonwalescentów, naturalnie nie pomijając i żydowskich. Z personelu też nie wybierało się na chybił trafił, ale przeważnie osoby, które czekały kilka miesięcy. Tym razem miałam też na uwadze szczególnie młodocianą rodzinę Ganów. Nie sposób tej rodziny zbyć tu paru zdawkowymi słowami. Przyjechali w końcu października z jakąś ochronką. Było ich czworo. Sieroty bez ojca i matki. Najstarszy Ludwik liczył 15 lat, dwóch młodszych braci -10 i 12 lat i czteroletnia siostra. Ludwik był jedynym żywicielem swojego rodzeństwa po śmierci matki, która zmarła na Syberii. Ojciec, były komendant policji w Zaleszczykach, zaginął bez wieści. Na tym piętnastoletnim chłopcu wszystkie te nieszczęścia wycisnęły szczególne piętno. Będąc jeszcze dzieckiem, był już dorosłym człowiekiem, aby kierować i decydować o losie swoim i rodzeństwa. Nad wiek poważny, trzeźwo myślący, zatroskany o wychowanie braci i siostry. W hufcu junaków był komendantem. Hufiec prowadził silną i sprężystą ręką, a z obowiązków wywiązywał się wzorowo. Niejednokrotnie obserwowałam mimochodem, jak wstawał w nocy co dwie godziny na zmianę warty, którą pełnili junacy. Wiele razy widziałam, jak po ułożeniu siostry do snu sam nie kładł się, ale coś czytał, lub siedział zamyślony. Siostrę swoją sam mył, czesał i ubierał jak matka. Kiedy rozpoczęły się lekcje języków obcych, nigdy nie opuszczał lekcji mimo obowiązków, pilnując i braci, by się uczyli. A trzeba tu zaznaczyć, że dzieci nasze lekcje języków nie bardzo sobie brały do serca, chowając się po kątach byle się wywinąć z lekcji. Natomiast żydowska dzieciarnia uczestniczyła gremialnie, starsi pilnowali młodszych. Jeszcze dziś po tylu latach zastanawiam się, do czego ten chłopak doszedł w dalszym życiu i na jakich ludzi wychował swoje 257 rodzeństwo. Jakoś zaraz po Świętach przyszedł do mnie z prośbą, abym sprzedała kolczyki matki, a za te pieniądze kupowała owoce dla siostry, bo ona wyszła ze szpitala po ciężkiej chorobie i trzeba ją dobrze odżywiać. Trzymał na dłoni pokazując mi piękne kolczyki i obrączkę matki, ostatnią pamiątkę po rodzicach. Pytam go: gdzie to przechowujesz, synu, żeby ci kto złośliwy nie zabrał, przecież to jedyna pamiątka po mamie. - Tak proszę pani - odpowiedział poważnie, ale zdrowie siostry w tej chwili jest dla mnie ważniejsze i przez oszczędzanie tych pamiątek nie chciałbym jej stracić. Noszę te rzeczy na gumce pod kolanem i ciągle mam z tym kłopot, gdy jedziemy do łaźni. Z tego też powodu noszę długie spodnie, chociaż mi w nich gorąco, bo nie mam gdzie tego schować. Wciąż muszę o tym myśleć, by się nie zapomnieć. - Wiesz, Ludwik, nie pozbywaj się jeszcze tych pamiątek. Ja spróbuję zdobyć fundusze u radcy Ponikowskiego na kupno dla dzieci-rekonwalescentów owoców, a prócz tego postaram się na najbliższy transport wpisać waszą czwórkę. Grzecznie podziękował mówiąc, że bardzo by sobie tego życzył, i ze łzami w oczach odszedł. Po jego odejściu mocno zastanawiałam się nad sprawą, którą ten chłopak poruszył. Dzieci, które znajdowały się pod moją opieką, niby na pozór zdrowe, miały niezłe odżywianie, ale ono było jednostronne, nie spożywały owoców i jarzyn, a niektóre przyjeżdżały już ze szkorbutem. Uważałam, że to sprawa lekarza, który był tu na miejscu, ale ten też pewnie sądził, iż jego obowiązkiem jest opieka nad chorymi w szpitaliku, a nie opieka nad na pozór zdrowymi. Nieraz wieczorem przed snem odwiedzałam najmłodszych, sprawdzając, czy ich opiekunka czuwa nad nimi, i nieraz dostrzegałam dziecko jakoś ciężko dyszące z temperaturą. Zaraz zawijałam w koc i zanosiłam do szpitalika, na co zżymał się doktor Lebensart, że wieczorem nie przyjmuje chorych. - A ja nie mogę przetrzymywać chorego dziecka pośród zdrowych w takim zagęszczeniu i ciasnocie, bo jutro już kilkoro może 258 być chorych, a nie będzie miejsca w szpitaliku - odpowiadałam mu na to i pozostawiałam chore dziecko. Aż pewnego dnia kilkoro dzieci przyszło do mnie z prośbą, by je zaprowadzić do dentysty, bo im zęby wypadają. Dopiero teraz ze zgrozą pojęłam, że mamy dzieci chore na szkorbut. Poleciłam zaraz spisać wszystkie takie dzieci, a sama poszłam do p. Orłowskiego prosić o pieniądze na kupno jarzyn, dla sporządzenia dla nich surówki celem wzmocnienia dziąseł. Orłowski począł mi tłumaczyć, że dzieci nasze są odżywiane według normy określonej przez ambasadę i on nie dysponuje funduszami dodatkowymi na ten cel. - Zgadzam się, że normy te są wystarczające dla dzieci odżywianych normalnie, ale do nas przyjeżdżają niejednokrotnie jednostki skrajnie wyniszczone, a nikt tego przy obliczaniu normy nie wziął pod uwagę - tłumaczyłam cierpliwie. Dzieciom takim wygłodzonym konieczne są owoce, jarzyny dla wzmocnienia organizmu. Mamy tu sporo chorych na szkorbut, którym ruszają się zęby i proszą mnie o zaprowadzenie do dentysty. Są też dość częste przypadki zapadania naszych dzieci na żółtaczkę. Wszystko to z braku owoców i jarzyn, które tu przecież nie są nadzwyczajnym wydatkiem i mogą położyć kres tym chorobom. Nazajutrz poszłam z dziećmi do gabinetu dentystycznego. Lekarz, obejrzawszy jamę ustną każdego dziecka, zaczął mi robić wymówki i to w tonie dość ostrym. Przełknęłam gorzką pigułkę uznając, że jest to poniekąd i moja wina. Dał wyczerpujące wskazówki i polecił co tydzień zgłaszać się do kontroli. Wyraźnie położył nacisk na codzienne dostarczanie tym dzieciom jarzyn w stanie surowym dobrze rozdrobnionych z uwagi na chore dziąsła. (Któż jeśli nie ja miałam o tym wiedzieć) Odtąd codziennie rano maszerowałam na rynek po kiszoną kapustę i inne jarzyny, a w kuchni przyrządzano z nich smaczną sałatkę. Kupowałam też sobie, bo zaczęłam nagle myśleć o swoich - co prawda - dotąd zdrowych zębach. Tym razem przy zestawianiu listy na wyjazd stanowczo nie ustąpiłam i nie dałam się zbić z tropu żadnymi argumentami. Twarde i nieustępliwe moje żądania osiągnęły skutek. Wpisali- 259 śmy też sporo dzieci żydowskich, aby nieco oczyścić atmosferę DD. Ale jakieś fatum prześladowało mnie, bo wyjazd spalił na panewce, mimo że już widziałam u radcy Ponikowskiego swoją wizę. Nie wiem, co za zapora piekielna stanęła na przeszkodzie. Po tym fakcie postanowiłam zrobić to samo przy następnym układaniu listy. Dni upływały, a ja wciąż miałam w pamięci słowa wachmistrza Wyżgi: Niech pani stara się co prędzej wyjechać. Może w trzy tygodnie po świętach, a pamiętam, że była to niedziela, junak pełniący wartę w dyżurce, wezwał mnie do jakichś osób przyjezdnych. Wszedłszy do poczekalni ujrzałam trzy siedzące osoby w łachmanach, wycieńczone do ostatka. Mężczyzna wstał zaraz i przywitał mnie mówiąc: chyba pani kierowniczka wie, że jesteśmy krewnymi płk. Perkowicza. - Tak, wiem, proszę pana, ale przepraszam, że chwilę państwo tu poczekacie. Zaraz wydam polecenie, bo nie mogę z takiej drogi wprowadzić was wprost do dzieci ze względów sanitarnych. Kazałam wszystkim dzieciom wejść do sypialni, a do łazienki wstawić parę wiader gorącej wody. Przygotowałam mydło, ręczniki, bieliznę czystą. Znów poprosiłam Rudnickiego, aby ostrzygł i ogolił przyjezdnego. Przez pustą werandę wprowadziłam gości do łazienki. Rudnicki ostrzygł wszystkich troje. Odzież ich kazałam zaraz spalić w piecu. Czystych i odświeżonych zaprowadziłam do p. Zacharewicz i umieściłam w bieliźniarce na noc, polecając ich nakarmić, sama udałam się do radcy Ponikowskiego, aby zawiadomił NKWD o ich przyjeździe. Do wieczora zdołałam wyszukać dla nich odzież. Wcześnie rano dowiedziałam się, że papiery na wyjazd dla nich już nadesłano i zaraz mogą opuścić Aszchabad. Około godziny dziewiątej pożegnali nas i odjechali do Badżygiranu. Pułkownik odjął sobie od ust niejeden obiad -sama to widziałam - aby w ten sposób swoją siostrę, szwagra i ciotkę wyrwać z przepastnej tajgi. Często przychodzili do niego dygnitarze NKWD w porze obiadowej, chyba nie na pogawędkę, ale w rzeczywistości na obiad, i dlatego sprawa została załatwiona po przyjacielsku. 260 Takie były moje zajęcia, troski, kłopoty, smutki i radości w tym czasie, tak że nie dostrzegałam jak nad nami niebo zaciąga się ciężkimi chmurami, choć w samej rzeczywistości nigdy tu wiosną, latem i jesienią żadna chmurka, żaden biały obłoczek nie plami lazuru nieba. A słońce na złotym rydwanie co dzień przejeżdża swoją drogą ze wschodu na zachód po jasnym błękicie i nic nie zaćmi jego blasku. To zaczęły się trudności z zakupem opału, to z otrzymywaniem chleba, a wszystko wiązało się cieniutką a mocną nicią z posunięciami na arenie politycznej. Kiedy nasza armia formowała się na terenie ZSRR, nie odczuwaliśmy takich trudności i chleb czy opał nie stanowiły żadnego problemu. Teraz, kiedy odeszło nasze wojsko, my pozostali musimy ponosić konsekwencje tego oderwania się armii od Związku Radzieckiego. Zdarzały się wypadki, że obiadu nie było na czym ugotować. Brakowało opału, a na zamówiony trzeba czekać cierpliwie nie wiadomo dokąd. Kuchnia brała mnie za frak w takich wypadkach. Chodziłam więc z p. Zacharewicz po wszystkich zakamarkach małego i dużego magazynu, zbierając na opał skrzynki, zużyte obuwie, tekturę i szmaty, byle obiad ugotować. Wy-przątnąwszy magazyny z balastu, wzięłam się za starą odzież. Gromadziłam zużytą w pralni, a wieczorem, kiedy szoferzy zajeżdżali na podwórko kuchenne i szli na obiad, zostawiając przy ciężarówkach wiadra na spuszczone, zużyte oleje, ja w tym czasie maczałam szmaty w mazucie i ładowałam do pieca na ugotowanie jutrzejszego obiadu. Na warcie przed kuchnią stawiałam junaka. Takim sposobem kuchnia ugotowała niejeden obiad, ale na dłuższą metę nie mogłam uprawiać takiego procederu. Szoferzy -już sowieccy (nie muszę dodawać) zorientowali się, iż mało jest w wiadrach zużytych olejów. Musiałam zaprzestać tej kradzieży i szukać wciąż po zakamarkach rzeczy do spalania. A pan Radca Ponikowski nic na to nie reagował, jakby te braki łatało się bez większego kłopotu. Na domiar utrapienia z kuchnią, pogorszyło jeszcze naszą sytuację ultimatum gen. Sikorskiego do Stalina w sprawie granic wschod- 261 nich116. Niepodobna było pokazać się na ulicy ani na rynku. Prawie w twarz bryzgano nam zarzutem, że syci i najedzeni o granice się targujemy, kiedy oni głodują, odpierając przeważające siły wroga. Musieliśmy słuchać takich, czy innych docinków i przyjmować je ze spokojem. Zastanawiałam się teraz mocno nad sobą i pogardzałam słabą wolą, bo przez nią tak łatwo ulegałam pięknym słowom, że jestem tu potrzebna. Tymczasem niedługo stanę się nikomu, a nawet sobie niepotrzebna. Już teraz nikt nas z tej matni nie wyrwie. Ogarniało mnie zwątpienie i lęk przed jutrem. Nie dziwiłam się zresztą tym ludziom, którzy uważali nas za sytych, bo przecież oni nie wiedzieli, że ten chleb, który jemy i syci jesteśmy w Aszchabadzie, drogo był zapłacony, bo krwią i życiem naszych bohaterskich lotników i innych formacji wojskowych, które walczyły na wszystkich frontach -że posłużę się słowami Mickiewicza: „Od puszcz Libijskich latał do Alpów podniebnych, ciskając grom po gromie"117. Narwik118, Tobruk119, Monte Cassino120. Nie znali również prawdy, że to my na południu, a ściślej mówiąc w DD, jesteśmy syci. A tych głodnych, opuchniętych, umierających z wycieńczenia nikt nie widział i nie liczył. Zresztą dokumentując ten fakt, przytoczę tu list mojej koleżanki z Białego. Bronka wciąż słała do mnie listy z Syberii, aby ją wyrwać z Bohdanem, i uskarżała się na wiele rzeczy. Tymczasem ja byłam całkiem bezsilna, nawet otwarcie i jasno nie mogłam jej o tym napisać w listach. Wprawdzie posyłałam od czasu do czasu pieniądze, ale odpisała, żeby raczej posyłać mężowi do Tobolska. Toteż co miesiąc słałam jemu większą część swojej gaży. A oto jeden z jej listów, przytaczam dosłownie: 116 Ultimatum Sikorskiego - prawdopodobnie chodzi o wymianę not dyplomatycznych od stycznia do marca 1943 r. zakończoną zerwaniem stosunków dyplomatycznych 26 kwietnia 1943 r. przez ZSRR 117 A. Mickiewicz „Pan Tadeusz" Księga Pierwsza w. 897 ш Narwik - 1940 119 Tobruk - 1943 120 Monte Cassino - maj 1944 262 Droga P. Lodo! 12X142 List pani z dnia 5 X otrzymałam przed paru dniami - dziś odpisuję, a dlatego, że wysłałam do pani kilka listów raz po raz, oraz 2 depesze, a odpowiedzi na to żadnej nie ma. Dziękuję serdecznie za pamięć i jeszcze raz proszę dalej jakoś, w miarę sił swoich kołatać, żebyśmy mogli wyrwać się z Białego. Dość już obrzydło tu życie i w tej współpracy na terenie przedszkola z Raczkowskim i w ogóle życie moje zamęcza mnie do ostatniego. Tak są niemożliwe dzieci w domu, że wprost sił nie ma, ciągłe sprzątanie i ciągłe siedzenie w brudach już dokuczyło do ostateczności, ale co mnie najbardziej przeraża - to głód, który wiosną tu zapanuje. Zapracowaliśmy z Bohdanem razem 152 trudodni, no do tego pani 32 i na to wszystko dostaniemy prawdopodobnie nie więcej jak po 100 gramów prosa zgniłego, na inne zboże nie ma nadziei. Dotychczas jeszcze nie otrzymaliśmy nic, gdyż tym co przestali pracować nic nie dają. Zdobyłam 4 i pół puda121 żyta znanym sposobem i trochę wymieniłam, tak że dziś zapasu mam około 6-7 pudów zboża (pud = 16 kg). Kartofle na gwałt gniją, tak że tylko do Bożego Narodzenia daj Boże żeby starczyło. Mam 2 litry masła za palto stare, watowane mojej mamy, a już 2 zjedliśmy za spódnicę. Mleka teraz wcale nie można dostać, bo krowy przestały się doić. Wymieniłam kawałek mydła za 8 litrów - kończę brać i tyle. Pachty (maślanki) rzadko dostajemy, bo brak zbó-jek122 w mleczarni. Przez 2 miesiące otrzymałam pajok (ekwiwalent prod.) jako pracownica przedszkola, ale teraz odmówili i tak nie ma czego się spodziewać. Manatki nie biorą za chleb, bo chleba nie mają - na rynku też tego artykułu brak. Zresztą moje rzeczy nikomu nie są tu potrzebne. Ostatnio dość dużo odzieży otrzymaliśmy jako zapomogę. A więc ja z Bohdanem dostałam 2 koce, 2 pary butów, 1 palto stare pluszowe, kalesony, rękawiczki i skarpetki. Z produktów po 1 kg mąki, 150 g ryżu, 100 g 121 Pud (ros.) - 16,3 kg 122 Sbojka (ros.) - przyrząd do ubijania masła 263 tłuszczu. Dla przedszkola dostajemy osobno, ale z gotowaniem, to jeszcze nie zebrali się gotować, to rozdali produkty do domu i teraz stoją u Raczkowskiego i topnieją, bo on „bardzo się troszczy" o przedszkole. Jednym słowem, stosuneczki coraz lepsze. Stronnicy Raczkowskiego dostają dary naturalnie obfitsze - moja współlokatorka też jest bardzo chwiejna i ulega męskiej płci, toteż i z Raczkowskim różnie bywa - jednym słowem, co tam gadać, ma inne poglądy na wszystko i dlatego - pomimo wspólnego mieszkania - nie ma należytego współżycia, co też mię męczy, ciągle goście, itp. Jednym słowem, bardzo pragnęłabym to całe bractwo opuścić. Dziś otrzymałam list od męża, który też szedł cały miesiąc, już jest na wolności, pracuje w polskiej szkole kierownikiem z siłami pomocniczymi, otrzymuje 300 rubli i zupę oraz 600 gr chleba. Narzeka, że głodny, otrzymał od pp. Ejsymon-tów 500 rubli, a nic jeszcze nie pisze o tym tysiącu, co wysłałam z pani pieniędzy, listy i w ogóle poczta wędruje. Podaję jego adres. Proszę napisać, a będzie bardzo wdzięczny, może bezpośrednio prędzej pocztę otrzyma: gorod Tobolsk, ulica Miendieleje-wa 5. Chyba już w tym roku tzn. zimą nie da mu się stamtąd wyjechać, chyba coś nadzwyczajnego, a wtedy dopiero... Tymczasem proszę pomagać mnie z Bohdanem wydostać się na południe, a potem może jakoś żyć będziemy. Proszę od siebie starać się, żeby nam wysłali „trebowanie"123 t.j. na mnie i Bohdana i zezwolenie na „propisku" (zameldowanie) z tamtejszego rajspołko-mu124 tz. zameldowanie nas od władz sowieckich, bo inaczej nie dają biletu. Jeśli można i Marszałowej z dziećmi, bo ginie kobieta. Dziś wysłałam podanie do Kujbyszewa z prośbą o posadę nauczycielki w Aszchabadzie, ale chyba pisanie nic nie pomoże. Całuję i pozdrawiam serdecznie — Bronka. Takimi listami sążnistymi zasypywała mnie Bronka, pisząc szczerze o wszelkich swoich troskach, kłopotach materialnych, 123 Triebowanije (ros.) - zapotrzebowanie 124 Rajispotkom (ros.) - Rajonnyj Ispołnitielnyj Komitiet - komitet powiatowy partii 264 mieszkaniowych i sąsiedzkich. A ja znałam to wszystko jak własną koszulę, tylko cierpliwie milcząc znosiłam ten ciężar nieco lżejszy od warunków obozowych. Każdy taki list napełniał mnie troską jak o własną rodzinę, o której rzadko myślałam, nie mając od nich żadnej wiadomości już blisko dwa lata. Odgrodziłam się od własnych dzieci murem codziennych zajęć od świtu do nocy, barierą wielkich i małych spraw, kłopotów, zabiegów, problemów zdrowotnych, gospodarczych, wychowawczych i mogłabym tu wyliczać wiele innych, które przynosił każdy dzień. Były momenty, kiedy czułam, że nie zdołam dłużej dźwigać tego ciężaru. Ale zaraz otrząsałam się, odrzucałam taką myśl, wmawiając swojemu ja: wolno ci się giąć, chylić, uginać, ale łamać... nie wolno. Może to pod wpływem złego samopoczucia od paru dni coś dawał o sobie znać i budził niepokój mój przewód pokarmowy. Zaczynała się dziwna biegunka. W tym czasie wezwał mnie do swego gabinetu radca Ponikowski i oznajmił: jutro lub pojutrze przyjadą tu z NKWD rejestrować dzieci, może pani jakoś to zorganizuje, będzie rejestrowało dwóch. Trzeba koniecznie, aby któraś z nauczycielek i pani były przy tym, bo może być, że dzieci nie zawsze będą odpowiadały rzeczowo. Kiedy to usłyszałam, aż zamroczyła mnie ta hiobowa wiadomość. Z całą wyrazistością stanęła mi przed oczyma sprawa starszych wiekiem dzieci, które stale podrzucała mi aż do końca swojego pobytu baza wojskowa, nie licząc się z tym, że mnie wolno było przyjmować tylko sieroty i półsieroty do 14 lat. Wiele dzieci miało oboje rodziców już w Iranie. Dla odciążenia kontyngentu wyjeżdżających rodzin wojskowych, takie dzieci w różnym wieku przywożono mnie. Teraz ja za te sprawki będę musiała odpowiadać. Muszę w jakiś sposób ten problem rozwiązać, aby wilk był syty i koza cała. Zaraz przyszła mi zbawcza myśl. Przygotuję młodzież na to, aby element starszy wiekiem ponad 15 lat podchodził do stołu, przy którym ja będę za tłumacza. Objaśniłam, by w wypadku pytań o rodziców odpowiadali, że mają tylko matkę lub ojca. 265 Gorzej rzecz się miała z 5 letnim Jureczkiem Rutkowskim, którego ojciec pułkownik znajdował się w Anglii, matka, niezaradna i niezdolna do pracy fizycznej, nie mogła i nie miała z czego utrzymać siebie i dziecka, w dodatku chorowita z marnego odżywiania, wyprosiła, aby Jureczka przyjąć do DD i sama dość często odwiedzała go u nas, za każdą bytnością wypraszając trochę żywności dla siebie. Teraz Jureczek leżał w szpitaliku ciągle wyczekując mamy. Byłam pewna, że chorych, leżących w szpitaliku, nie zarejestrują z książki domowej, ale będą chcieli rozmawiać z każdym chorym. Po takim przemyśleniu poszłam do dzieci, wytłumaczyłam im sprawę rejestracji i udzieliłam wyjaśnień, jak mają się zachować. Dzieci jednak wiadomość o mającej nastąpić rejestracji przyjęły z lękiem. Dziewczynki popłakiwały cały dzień i przygnębienie ogarnęło wszystkich. Nazajutrz przed godziną 8-mą przybyli do nas i, z nikim nie rozmawiając, zasiedli do roboty. Przybyło trzech, jeden wertował książkę domową, dwaj inni spisywali personalia dzieci. Wszystko to odbywało się w kancelarii. Ja w roli tłumacza sterczałam przy jednym stole i do mnie podchodziły starsze dzieci ósemkami. Pani Polkowska asystowała przy drugim. Dzieci odpowiadały przeważnie po polsku, czego nie rozumiały one lub rejestrujący, tłumaczyłam tak jednej, jak i drugiej stronie. Do godziny 13-tej byłam zupełnie wyczerpana na skutek ogromnego napięcia nerwowego i dolegliwości przewodu pokarmowego. Wreszcie nadeszła godzina przerwy obiadowej. Radca Ponikowski zaprosił na obiad rejestrujących, lecz ci odmówili. Poprosił więc mnie i Polkowską. Obiad zjedliśmy w jego pokoju. Pamiętam była grochówka na konserwach, jak raz wyśmienita potrawa na moje niedyspozycje żołądkowe, ale nie wypadało mi nie jeść i przyznać się do choroby. Przecież wyglądałam jak okaz zdrowia i energii - 80 kg wagi. Po przerwie robota trwała dalej do wieczora. Na następny dzień pozostał szpitalik. Ja czułam się coraz gorzej. Nazajutrz punktualnie przybyło tylko dwóch. Poszłam z nimi i tu robota zajęła nam około trzech godzin. Wbrew moim obawom dzieci najczęściej 266 odpowiadały słowami - nie wiem, ja uzupełniałam resztę informacji. Kiedy podeszli do łóżka Jureczka, jakoś tak inaczej poczęli go pytać niż inne dzieci. Musieli chyba mieć jakieś podejrzenie i już, już byłam w obawie, że na pytanie - gdzie twoja mama, dziecko się wygada, ale na szczęście na wszystkie pytania o tatę i mamę odpowiadał płaczliwym głosikiem - nie wiem. Nareszcie odetchnęłam, prawie słaniałam się na nogach i zaraz, bawiąc w szpitaliku, zasięgnęłam porady lekarza. Ten po rozmowie orzekł krwawą dyzenterię. Przyszłam do pokoju i położyłam się do łóżka. Na tę wstrętną chorobę przeleżałam ponad tydzień czasu. Zastanawiałam się, gdzie mogłam złapać bakcyla dyzenterii, i doszłam do wniosku, że z kapustą, lub owocami kupowanymi na rynku, chociaż owoce zawsze myłam. Obowiązki kierowniczki powierzyłam nawet Rudnickiej. Ta w początkach nie mogła sobie poradzić z wszystkimi problemami i wciąż wpadała do mnie po informacje, a mnie lekarz surowo zabronił kontaktować się z otoczeniem, zresztą sama to rozumiałam, że ta izolacja jest konieczna, aby choroba nie miała szerszego pola do działania. Bałam się najwięcej odesłania do miejskiego szpitala zakaźnego. Na szczęście, po trzech dniach ścisłej diety i środków farmaceutycznych, poczułam się lepiej. Czwartego dnia odwiedził mnie radca Ponikowski, bardzo zatroskany o moje zdrowie. Leżenie bezczynne w łóżku denerwowało mnie. Nie miałam ani chwili spokoju i ciszy. Dzieci nieustannie pukały i wołały pod drzwiami: - Pani kierowniczko, mnie do ciebie nie puszczają! Musiałam z łóżka odpowiadać stojącym za drzwiami - jestem chora i dlatego nie wolno dzieciom do mnie przychodzić. Po ośmiu dniach wstałam osłabiona i wyszłam na werandę, przechodząc wzdłuż łazienki. Dzieci kończyły jeść śniadanie i krzyknęły zaraz: aaaaaa i niektóre zerwały się z miejsc, biegnąc do mnie. Dałam znak rękami i krzyknęłam - nie wolno do mnie podchodzić. Zaraz cofnęły się na swoje miejsca. Mnie coś ścisnęło za gardło i poczułam łzy pod powiekami, tak bardzo zżyłam się z dzieciarnią, jakby to była moja wielka rodzina. Jeszcze parę dni polegiwałam 267 i chodziłam wzdłuż i wszerz małego pokoiku umeblowanego łóżkami i biurkiem. Już zaczęły mnie odwiedzać dzieci, a szczególnie dwie Szczęsne, przywiązane do moich rąk jak niezapomniana dotąd Krysia i Basia. Ze zgrozą spostrzegłam chcąc im pogładzić główki, że mają wszy i strupy. Wiedziałam, jaka tego przyczyna. Ja woziłam co dwa tygodnie dzieci do łaźni. Aby mieć przywilej pierwszeństwa, opłacałam personel miejskiej placówki sanitarnohigienicznej mydłem. Mydło zaś wypraszałam u naszych praczek. Z dziećmi jeździłam osobiście z Ciechanowskim. On dozorował chłopców, ja dziewczynki. Wszystkie młodsze brałam do wanny i sama kąpałam, nazajutrz znów robiłam przegląd głów, czy nie ma tam insektów. Obejrzawszy obie Szczęsne, wzięłam nożyce i obcięłam włosy, aby wyrugować strupy. Oto ujrzałam ze zgrozą skutki braku opału i dozoru w czasie mojej choroby. Po krótkiej rekonwalescencji postanowiłam zwolnić się ze stanowiska kierowniczki DD, może tym sposobem prędzej wyrwę się z Aszchabadu. Był już koniec stycznia 1943. Udałam się z tą prośbą do pana radcy, a ten z niejakim zdziwieniem przyjął moją rezygnację. Przy tej sposobności ponowiłam prośbę o wpisanie mnie na listę transportu w najbliższym czasie. Jakoś za dwa tygodnie miałam odjechać z grupą dzieci, już nawet wizę swoją oglądałam w gabinecie p. Ponikowskiego i spakowałam częściowo swoje rzeczy, kiedy tym razem transport został wstrzymany, wszystko spaliło na panewce. Teraz ogarnął mnie lęk. Czułam, że znalazłam się dziwnym zbiegiem okoliczności w potrzasku, z którego nie ma już wyjścia ani dziś ani jutro. Jakieś dwa lub trzy tygodnie trwała złowroga cisza przed burzą, a potem wypadki potoczyły się jak lawina z najwyższego szczytu, porywając nas kolejno jako swoje ofiary. Znów potrzebny był biały niewolnik do pracy na zapleczu frontu i ujęto go podstępem w sieć. Oto pewnego dnia z początkiem marca radca Ponikowski oznajmił, że NKWD wezwało do swego biura trzy osoby z naszego personelu. Było to wieczorem. Nazajutrz wezwane dwie panie, a trzeci nasz stróż Milanowski udali się do miasta. Jak raz były to „Nieza- 268 pomniane Ostatki" naszej wolności. Osoby wezwane nie powróciły do późnego wieczora. Oczekiwaliśmy ich jeszcze na drugi dzień. Niestety nie mieli wrócić ani jutro, ani pojutrze. Co dwa lub trzy dni byli wzywani podobnie inni i ci również nie wracali. Ubywało personelu, dzieci zaczęły rozpaczać, tylko radca Ponikowski nie okazywał żadnego zdenerwowania tłumacząc nam, że wszystkich nie aresztują, gdyż depeszował do Ambasady w tej sprawie o interwencję, a może być za parę dni wypuszczą zatrzymanych. Nie przewidział, że depesza pozostała w Aszchabadzie, być może w koszu NKWD, i pozostała bez echa, bo nigdy nie dotarła do Kujbyszewa. Najgorsze - nikt z nas nie wiedział, z jakiej przyczyny zostali aresztowani. Ja poniekąd przypuszczałam, iż to perfidna odpowiedź na ultimatum Sikorskiego. Musiał się znaleźć jakiś haczyk, aby wyłowić nas jak ryby w przerębli. Zmartwiona, co zrobić z wartościowymi przedmiotami, miotałam się pogrążona w różnych myślach. Przecież to był jedyny ratunek na złą godzinę, a teraz nadchodziła już nie ta zła, ale najgorsza, najstraszniejsza, ciemna jak noc. Utrata wolności. Może nikt nie drżał przed nią jak ja, która przeszłam gehennę więzienia w Wilejce, dantejskie sceny transportu z Wilejki do Karagandy o kawałku chleba i surowej wodzie, straszną walkę z huraganem na stepach azjatyckich. Przecież parę tygodni temu przeszłam ciężką chorobę, nie doszłam jeszcze do pełni sił. Jak zdołam przetrwać to samo powtórnie. Rozpacz moja nie miała granic, nie miałam komu zwierzyć się ze swoim stanem psychicznym. Były momenty, kiedy przychodziła mi myśl szukania ratunku w aspirynie, której ktoś z odjeżdżających zostawił mi słoiczek. Odrzucałam od siebie taką potworność. Spakowałam swoje wartościowe przedmioty, zrobiłam spis i oddałam w depozyt Orłowskiemu, który - jak uważałam - nie może być aresztowany. Czasem przychodziło mi na myśl, by raczej powierzyć te przedmioty tym moim znajomym z Leningradu. Dwa grube tomy reprodukcji Galerii Tre-tiakowskiej i Moskiewskiej włożyłam do walizki, jak również podręczne drobiazgi i bieliznę. Walizkę zamknęłam, kluczyk powiesiłam na uchwycie. Luzem pozostała tylko pościel. 269 Zostałam wezwana podobnie jak inni telefonicznie 18 marca 1943 r. Wyszłam z DD przed ósmą nie żegnając się z nikim, nieco uspokojona wewnętrznie i jakby pogodzona z garbatym losem, który jak dotąd nie był mi nigdy łaskawy w życiu i nie szczędził dotkliwych kuksańców. Szłam powoli nie zwracając uwagi na piękno wiosennej zieleni, bo wiosna była w całej pełni swojej krasy i urody. Powzięłam mocne postanowienie bronić się jak tylko będę mogła. Weszłam do gmachu w czeluść chłodnego korytarza, a zapytawszy dyżurnego o numer, wspięłam się po schodach na piętro i stanęłam naprzeciwko drzwi wskazanych. Przestąpiwszy próg, ujrzałam za biurkiem młodego mężczyznę w szaro-zielonej ru-baszce125, wertującego już teczkę zawierającą cały plik papierów. Pozdrowiłam go, a on odpowiadając mi wskazał krzesło. Jeszcze raz przerzucił zawartość teczki, a ja w tym czasie zrobiłam to samo. Zorientowałam się, że owa teczka zawiera moje dokumenty przedłożone w związku z wyjazdem do Iranu, a więc polski paszport, 2 wizy, udostowierenie (tymczasowe zaświadczenie opuszczenia obozu) i jeszcze jakieś inne papiery, a wszystko po-przekreślane grubymi, czerwonymi krechami jako bezwartościowe, unieważnione. Najwięcej zabolała mnie ta czerwona linia na paszporcie, jakby pociągnięta ostrym skalpelem po moim żywym ciele. W lot zrozumiałam, o co tu chodzi. Nie mam obywatelstwa. Jestem jak bezpański pies. Ale mój interlokutor podniósł wreszcie oczy i przystąpił do sedna sprawy. A we mnie zawrzał nagle jakiś straszny, beznadziejny protest, aż przygryzłam język, aby nie krzyczeć. Najpierw zapytał, czy wiem po co zostałam wezwana. - Nie wiem, odpowiedziałam krótko. - Dieło w tom, mówił powoli, dobitnie - czto wy bież pa-sporta i propiski, bolsze poł goda prożywajetie w gorodie Asz-chabad na territorii SSSR gdie wwiediena pasportnaja sistiema126. 125 Rubaszka (ros.) - koszula 126 Dieło w tom... (ros.) rzecz w tym, że pani bez paszportu i meldunku ponad pól roku mieszka w mieście Aszchabad na terytorium ZSRR, gdzie jest wprowadzony system paszportowy 270 -Jakże to bez paszportu i zameldowania mogłam tu przebywać, kiedy mój paszport leży tutaj u was, nawet dwie wizy wydaliście mnie na podstawie tego paszportu - zapytałam zdziwiona. - Eto byli drugije obstojatielstwa127 - odpowiedział z jakąś flegmą w głosie. A potem wyjął z teczki paszport i podsunął mi przed oczy mówiąc: - Ta bumażka eto pasport? A kto wam go dał?128 - Polskie władze w Kujbyszewie - odrzekłam. Jeśli jest na tym papierze godło polskie i pieczęć, to ważny dla mnie dokument. Przecież wasze władze też uznały mnie za polską obywatelkę, zwalniając z obozu w 1941 r. I w paszporcie widnieje to samo i ja jestem ten sam człowiek. Ja nie mogę zrozumieć, jak mając napisane to samo po polsku i po rosyjsku, potwierdzone przez wasze władze i nasze, może ktoś zarzucać mi brak obywatelstwa i zameldowania. Ja tu przez 6 miesięcy nie siedziałam w ukryciu, pod koszem. Dlaczego nikt mnie o to przeszło pół roku nie szukał, nie wzywał dla dopełnienia tej ważnej formalności? - To byli drugije obstojatielstwa - odrzekł znów, jakby moje słowa nie docierały do niego. - Co mnie może obchodzić, że warunki się zmieniają, to przecież nie moja wina, ja ich nie zmieniam. W taki razie proszę o paszport bezobywatelski129. - U nas takich niet - nużno wam priniat' sowietskij pasport130, dorzucił z naciskiem. - To proszę mi dać ten co leży w teczce. - Toj zaczerkniony?131 Zaśmiał się ironicznie. 127 Eto byli... (ros.) - to były inne okoliczności ш Ta bumażka... (ros.) - ten papierek to paszport, a kto go pani dał 129 Paszport bezobywatelski, tzw. nansenowski - typ paszportu wprowadzony po I wojnie światowej z inicjatywy F. Nansena; nie było w nim rubryki „obywatelstwo" - miał na celu umożliwienie powrotu uchodźcom wojennym i osobom ewakuowanym z terenów działań wojennych w warunkach zmian politycznych (powstawanie nowych państw, zmiany granic itp.) 130 U nas... (ros.) - u nas takich nie ma, powinna pani przyjąć paszport sowiecki 131 Tot zacziorknutyj (ros.) - ten przekreślony 271 - Ja przecież nie mogę zmieniać swego obywatelstwa jak odzież, mam dzieci i rodzinę w Polsce, chcę do nich wrócić. A jakże pozwolicie mi na powrót do rodziny, gdy przyjmę wasze obywatelstwo. Wtedy każdy mi powie, że nie jestem polską obywatelką, po co mi do Polski jechać. Widząc moje zdenerwowanie - byłam bliska płaczu, zaczął z innej strony mnie przekonywać i już grzecznie powiedział: - Ja wam sowietuju podumat' w etom diele. Daju wam dwa dnia po etomu diełu132. - Ani godziny nie mogę się zastanawiać nad problemem mego obywatelstwa. Nie mogę już w tym wieku zaczynać nowego życia jako obywatelka obcego państwa, w dodatku samotna, bez rodziny, bez własnej ziemi pod stopami, rzuciłam na końcu już z płaczem, którego nie mogłam opanować, roztrzęsiona do ostatka. Poznałam twardą pięść władzy, siłę przemocy druzgocącą moje najprawdziwsze racje. On zawarł teczkę, wstał i z korytarza wezwał dyżurnego, rozkazując mu zrobić u mnie rewizję. Słysząc to otworzyłam torebkę, wybrałam z niej kilkanaście rubli i jakieś fotografie i rzuciłam na biurko mówiąc: to wszystko co mam przy sobie. Żołnierz zgarnął to zgrabiałą ręką znowu do torebki i poprowadził mnie do aresztu w podziemiach budynku. Zstępując po stromych schodach do lochów tego dużego gmachu, miałam uczucie, że schodzę w jakąś otchłań, która się nagle rozwarła i zaraz mnie pochłonie. Równocześnie ogarnął ciało chłód ziejący od tych murów i zęby zaczęły szczękać same. Już stanęłam przed okutymi żelazem drzwiami. Żołnierz zdjął klucz wiszący na ścianie i powolnym ruchem, ze zgrzytem okręcił go w zamku po czym otworzył szeroko drzwi. Kiedy przekroczyłam próg ciemnej czeluści, drzwi z trzaskiem zamknęły się za mną. Oto znalazłam się w pułapce. Chciałam w tej chwili wyć, jak wyje dziki zwierz - szakal w zamkniętej Ja wam... (ros.) - radzę pani pomyśleć o tej sprawie, daję pani dwa dni na tę sprawę 272 klatce, nie widząc nikogo. Nasze panie, których siedziało tu już parę, pociągnęły mnie na pryczę, pocieszały, uspokajały, bo płakałam jak dziecko i trzęsłam się niby liść osinowy targany wiatrem. Nie widziałam nic wokoło siebie. Wiało na mnie chłodem od tych ścian, dusiło mnie zgniłe stęchłe powietrze. Dopiero po pewnym czasie dostrzegłam małe okienko, wysoko na jednej ścianie. W kącie stała parasza, od której czuć było wstrętny fetor. W tej ciemnej jamie spędziłam razem z innymi jedną dobę, leżąc na gołych deskach, bez źdźbła słomy i bez okrycia. Drugiego dnia odprowadzono nas do więzienia i wepchnięto znów do celi, tu już bez pryczy o betonowej posadzce. Pod ścianami stały trzy lub cztery łóżka żelazne z brudnymi jak ziemia siennikami, ale te zajmowały więźniarki, które tu już dłużej widać pobywały i nabyły tego przywileju. Reszta siedziała na betonie z kolanami podpierającymi brodę. Tu też mimo marcowego słonecznego dnia, panował półmrok. Nie było okna w żadnej ścianie, tylko dużych rozmiarów matowa klapa szklana w suficie, uniesiona nieco w górę, aby szczeliną dopływało powietrze. To była jedyna wentylacja. Szkło matowe nie przepuszczało promieni słonecznych. Zagęszczenie w tej celi było duże, złożone z ludzi różnych typów ze świata przestępczego, jak i różnych narodowości. Na jednym z łóżek siedziała starościna celi. Szczególnie moją uwagę pochłaniała siedząca na środku Ukrainka o twarzy ponurej, zaciętej, rysami zbliżonej do drapieżnego sępa. Siedziała na pół naga, a ciało jej, o ciemnej karnacji, nosiło liczne ślady blizn po skaleczeniach. Ciągle mamrotała coś półgłosem do siebie w swoim języku, to śpiewała smętne dumki, lub deklamowała fragmenty poetyckie Szewczenki133, śpiewnym, rodzinnym językiem. Czasem wyciągała nitki z niewielkiego skrawka materiału, a ciągle przy tym zajęciu łypała wyblakłymi oczyma spod spuszczonego czoła, obserwując nas nowoprzybyłe. Nie rozmawiała z nikim, zamknięta w sobie jak posąg. Starościna celi, Szewczenko Taras (1814-1861) - poeta ukraiński 273 Rosjanka, widząc nas czysto i porządnie ubrane, po dłuższej chwili wzajemnej obserwacji, podeszła do nas, kazała opróżnić dwa łóżka i ulokowała przybyłe. Nie bardzo miałyśmy ochotę położyć się na tych siennikach, ale nie mając nic poza tym co na sobie, uznałyśmy że było to już dobrodziejstwem. W parę dni otrzymałyśmy z DD koce i paczki żywnościowe, mydło, ręczniki i bieliznę. Po uzgodnieniu ze sobą, zebrałyśmy wszystkie trochę produktów i wręczyły starościnie do podziału w celi. Starościna obdzieliła swoich, podziękowały nam i były bardzo zadowolone. Ale Ukrainka, gdy tylko spożyła swoje, zaraz wstała, podeszła do jednej z naszych kobiet i zażądała, aby jej dać chleba, konserwę i masło. Skoczyła starościna chcąc ją odtrącić i wywiązała się kłótnia. Odepchnięta na środek celi poczęła krzyczeć, że jej się należy od każdej z nas, inaczej sama sobie weźmie ile zechce. Jakoż tego dnia na tym burza się skończyła. Jednakże, gdy któraś z nas chciała coś zjeść, zaraz podchodziła i stawała przed jedzącą, jak słup soli z oczyma wlepionymi, jak to robi kot, i stała dotąd, póki nie wymusiła coś dla siebie. To powtarzało się przy każdym posiłku, a nareszcie zaczęła nas atakować pogróżkami, że oczy nam powykłuwa, gdy nie damy jej tego, co się jej należy. Ja obawiałam się tych pogróżek, bo zauważyłam, że ma igłę, którą starannie maskuje, wpinając połowicznie pod skórę nad kolanem. Wyjmowała igłę, gdy jej była potrzebna do wyciągania nici z gałganka, którym się bawiła. Bacznie ją obserwowałam, bo sama jej twarz przerażała mnie, ale jeśli podniosła swój wzrok i zauważyła moje spojrzenie, machinalnie spuszczała głowę i opierała czoło na kolanach. Spałyśmy na łóżkach w poprzek, odsunąwszy je trochę od ściany. Przestrzeń między łóżkami a ścianą zapełniłyśmy kocami zwiniętymi, a węzełki za głowę. W ten sposób ścieśnione, spało nas w łóżku 6 osób. Zawsze kładąc się spać, przychodziła mi na myśl groźba utraty oczu. Aż pewnej nocy obudziłam się nagle i z przerażeniem spostrzegłam ją pochyloną nade mną. Widocznie grzebała za moją głową. Podniosłam się machinalnie, a ona skoczyła na podłogę. Zrobił się hałas, pobudziły się inne, lecz 274 ona już leżała na podłodze, udając, że śpi. Powiedziałam o tym starościnie. Ta zagroziła jej, że jeśli się nie uspokoi, doniesie o tym dyżurnemu. Ukrainka nie zlękła się tego ostrzeżenia i przyjęła je z drwiną mówiąc, że 27 razy siedziała w więzieniu, to dyżurnych się nie boi, a na odwrót, oni się jej boją. Nie wytrzymała starościna i wezwała dozorcę. Ten wszedł do celi i ostro krzyknął dlaczego się awanturuje. Starościna powiedziała też o igle, którą odgraża się powykłuwać nam oczy. Postąpił bliżej do niej, chwycił za rękę, a druga za nędzną koszulę na piersiach i wyciągnął jak łachman za drzwi, choć usiłowała się opierać nogami. Ja wiedziałam, że czeka ja karcer, tj. cztery ściany i ciemność. Wróciła do celi po dwóch dniach, ale taka straszna, posiniaczona, podrapana, blada, jakby wstała z grobu. Usiadła znów na swoim miejscu i spuściwszy głowę nie patrzyła na nikogo z nas. Już tydzień czasu dobiegał, jak zamknęły się za nami bramy więzienia. Oczekiwanie na rozprawę sądową i wyrok zaprzątało nasze umysły bez reszty. Wciąż łudziłyśmy się, że radca Ponikowski poczyni jakieś kroki i starania o nasze zwolnienie, zapewni na rozprawę dobrego obrońcę i nie pozostanie obojętny oczekując na interwencję Kujbyszewa. Aż nadszedł dzień, kiedy wezwano na rozprawę pierwszą osobę. Z największym niepokojem oczekiwała każda z nas powrotu osądzonej. Cóż, kiedy ta już nie wróciła do celi, tylko dyżurny zabrał jej rzeczy i wyniósł nie wiadomo gdzie. Tysiące przypuszczeń snuło nam się po głowie w związku z takim obrotem sprawy. Jedne przypuszczały zwolnienie pod-sądnej, inne przemieszczenie do drugiej celi, aby nie kontaktowała się z resztą i nie udzielała następnym informacji. Tego samego dnia wezwano drugą i ta również nie wróciła do nas. Nadeszła i moja kolejka w dniu 27 marca 1943 r. Rano zostałam wezwana i po wyjściu z celi zobaczyłam konwojenta, który czekał przed drzwiami. Dzień był, chmurny, dżdżysty, dobiegała końca pora wiosennych opadów deszczu w tym klimacie. Owiało mnie rześkie, czyste powietrze, pełne wiosennych emanacji. Nikt nigdy nie oceni tych walorów powietrza, tylko więzień zamknięty 275 w smrodliwej celi, pozbawiony tego największego - po chlebie -skarbu, jakim jest czyste powietrze. Konwojent polecił mi iść naprzód, on sam zaś kroczył z tyłu i bez przerwy półgłosem namawiał, abym przyjęła sowieckie obywatelstwo. Ja znów szłam oszołomiona, nie zwracając uwagi na jego słowa, jak na brzęczenie muchy. Interesowała mnie soczysta, pełna różnych odcieni wiosenna zieleń. Olbrzymie liście nabrzmiałe sokami życiodajnej wody, którą napoiła je - blisko dwa miesiące - trwająca słota i szaruga, lśniły obmyte, czyste, pachnące i świeże jak wypolerowane. Była wiosna w końcowej fazie, kwitnąca jeszcze, radosna, świeża i młoda. Tu i ówdzie przed domami kwitły krzewy róż i pachniały upojnie w porannym powietrzu. Na ulicach w różnych zagłębieniach i dołkach lśniły kałuże wody. Widok to niecodzienny w tym klimacie. Przed budynkiem parterowym sądu przystanęliśmy i w tej chwili uprzytomniłam sobie, że oto pierwszy raz w życiu jako obwiniona wkraczam w te progi, a nie wiem nawet jak się zachować w tym przybytku sprawiedliwości, jeśli taka w ogóle istnieje w tym kraju. Weszłam do dużej sali zapełnionej rzędem długich ławek. Z boku w poprzek stało też kilka. Na drewnianej podłodze odcinała się ogromna plama mokrej, nasiąkniętej wodą powierzchni, prawie na samym środku. Jeszcze kapała woda z sufitu. Usiadłam na jednej z ławek dla podsądnych, konwojent zaś na bocznej. Po chwili wszedł sąd. Nawet nie wiedziałam, że trzeba wstać, dopiero podniosłam się, gdy konwojent powstał. Odczytano mi akt oskarżenia wobec tych czterech ścian, konwojenta i trzech portretów na frontowej ścianie, które były świadkami mojej rozprawy. Nie było prokuratora ani obrońcy, ani innych świadków, prócz tych na ścianie. Po odczytaniu oskarżenia, sędzia, kobieta w czarnej todze, zadała mi pytanie, czy przyznaję się do winy? Odpowiedziałam: - Nie, bo nie czuję się winną odczytanych mi zarzutów. Padło zaraz drugie pytanie: - Dlaczego obwiniona nie chce przyjąć paszportu ZSRR? 276 - Bo jestem Polką i polską obywatelką. Zaraz po tych moich słowach sąd wstał i udał się na naradę, a ja, błądząc po ścianach oczyma, oczekiwałam wyroku. Było mi w tej chwili wszystko obojętne, jakby ta cała rozprawa - marionetkowa nie dotyczyła mnie. Nie upłynęło nawet pięć minut i znów wszedł zestaw sądu i stojąc dla zadokumentowania powagi chwili odczytano mi wyrok skazujący na dwa lata pracy w obozie, za przebywanie przeszło pół roku w Aszchabadzie, w strefie przygranicznej bez zameldowania i paszportu. Przyjęcia paszportu odmówiła. Pozostawiono jeszcze furtkę - to znaczy, że mogę się odwołać w ciągu 12 dni do sądu wojewódzkiego (obłastnoj sud). A oto przytaczam odpis wyroku w pełnym brzmieniu w języku rosyjskim: Prigowor Nar. Sud Turkmienskoj Socjalisticzeskoj Riespubli-ki. 27 marta 1943 goda Narodnyj Sud gor. Uczastka Leninskogo rajona w gorodie Aszchabad. W sostawie priedsiedatielstwujusz-cziego: Tonkaszkurowoj, narodnyje zasiedatieli: Pinskor i Kozłowa pri siekrietarie Kluszkinoj. Rassmatriwaja w otkrytom sudieb-nom zasiedanii ugołownejo dieło Nr 36 po obwinieniju: Kuczew-skoj Ludwigi Stanisławowny 1908 god rożdienija, urożenka die-riewni Spytkowice krakowskogo wojewodstwa, po nacjonalnosti polka, grażdanka SSSR, gramotnaja, sudimaja w 1939 godu na 5 łet osobym sowieszczanijem NKWD SSSR, rabotała w dietskom polskom domie uczitielnicej, prożywała bież pasporta na tierrito-rii SSSR, gdie wwidiena pasportnaja sistiema, ot połuczenija pasporta otkazałas' - tiem sowierszyła priestuplenije, priedusmo-triennoje po st. 18-67 m, 1-2 UK TSSR. Na osnowanii ispołnienno-go sud, rukowodstwujas' st. st. 139, 140 UK TSSR, prigoworił Ku-czewskuju Ludwigu Stanisławownu na osnowanii st. 18-67 UK TSSR podwiergnut' mierie zakluczenija srokom na 2 (dwa) goda s zaczotom priedwaritielnogo zakluczenija s 18 marta 1943 g bież porażenija w izbiratielnych prawach, miery prisużdienija ostawit' prigowor z sodierżanijem pod strażej. Prigowor suda możet byt' obżałowan w 12 dniach sroka ot połuczenija w obłastnoj sud cze- 277 riez narodnyj sud. Narsudja Tonkaszkurowa, narodnyje zasieda-tieli Pinskor i Kozłowa.134 Po rozprawie, podobnie jak moje poprzedniczki, nie wróciłam do celi więziennej, ale do pomieszczenia podobnego do szopy. Ściany były murowane, ale bez sufitu i bez żadnego okna. Nad nami wysoko widniał tylko dach, który przeciekał w tej porze deszczowej i trzeba było tu i tam stawiać miski, z których i tak woda rozpryskiwała się na boki spadając pojedynczymi kroplami z dużej wysokości. Tu byłyśmy same Polki. To nic, że spałyśmy na betonowej posadzce i woda nas opryskiwała zwłaszcza w nocy, za to żadnych obcych twarzy, obcej mowy, spokój i cisza. Ja myślą wciąż byłam w DD i troska jak kamień ciążyła mi na sercu, co dzieje się teraz z naszymi dziećmi? Kto opiekuje się małymi, kto gotuje, pierze? W czasie naszego pobytu w tej szopie - które nawet nie pamiętam ile dni trwało - dwa razy przychodziły jakieś władze, by nakłonić nas do wzięcia paszportów. Trwałyśmy nieugięcie, stanowczo przy swoim. Po kilku dniach tego odosobnienia pewnego popołudnia wywołano mnie, Polkowską, Mochnacką, Kowalską i jeszcze którąś z rzeczami i pozostawiono bez straży na podwórku. Trwało to może pół godziny. Byłyśmy więcej niż pewne, że zaraz otworzy 134 Prigowor (ros.) - Wyrok. Sąd Ludowy Turkmeńskiej Republiki Socjalistycznej. 27 marca 1943 r. Sąd Ludowy Dzielnicy Miejskiej Rejonu Leninowskiego w mieście Aszchabad. W składzie przewodniczącego: Tonkaszkurowej, ławnicy ludowi: Pinskor i Kozłowa, sekretarz: Klusz-kina. Rozpatrując na otwartym posiedzeniu sądu sprawę karną nr 36 - oskarżenia Kuczew-skiej Ludwiki, córki Stanisława, urodzonej w r. 1908 we wsi Spytkowice woj. krakowskiego, narodowości polskiej, obywatelka ZSRR, piśmienna, bezpartyjna, niepodlegająca służbie wojskowej, skazana w 1939 r. na 5 lat przez komisję specjalną NKWD ZSRR, pracowała w Polskim Domu Dziecka jako nauczycielka, mieszkała bez paszportu na terenie ZSRR, gdzie jest wprowadzony system paszportowy, odmówiła przyjęcia paszportu popełniając przestępstwo przewidziane w paragrafie 18-67, punkt 1-2 Kodeksu Karnego Turkmeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Na tej podstawie Sąd, kierując się paragrafami 139, 140 KK TSRR, skazał Kuczewską Ludwikę, córkę Stanisława, na podstawie paragrafu 18-67 KK TSRR na 2 (dwa) lata więzienia z zaliczeniem aresztu śledczego od dn. 18 marca 1943 r. bez utraty praw wyborczych, rodzaj kary pozostawić: wyrok z zatrzymaniem pod nadzorem. Od wyroku Sądu przysługuje odwołanie w ciągu 12 dni od momentu otrzymania przez Sąd Ludowy do Sądu Wojewódzkiego. Sędzia ludowy podpisana Tonkaszkurowa, ławnicy ludowi: Pinskor i Kozłowa. 278 się przed nami brama i wyfruniemy jak ptaki na wolność. Tymczasem strażnik, który nas pozostawił, wrócił i poprowadził do więzienia, znów do innej celi. Tu dopiero był tłok, magiel. Nie było miejsca, by usiąść swobodnie na podłodze. Pod ścianami z dwóch stron stały cztery łóżka żelazne, ale pod nimi mieli legowiska inni. Pierwszą noc obie stałyśmy z Polkowską oparte o siebie plecami i stojąc drzemały. Dopiero na drugi dzień starościna zrobiła porządek. Obie z Polkowską dostałyśmy jako miejsce do spania przestrzeń pół metra między łóżkami. Uścieliłyśmy koce i na waleta mogłyśmy spać tylko na boku, przylepione szczelnie do siebie jak siostry sjamskie. Było to miejsce ciasne, ale wygodne. Nikt nie deptał po nas idąc do paraszy. A chodzenie śpiącym po rękach, nogach, a nierzadko i po głowach było na porządku w nocy, bo niby to pod sufitem paliła się żarówka, ale to świecił tylko robaczek świętojański. Najwięcej w tej ciasnocie bałyśmy się insektów. Wprawdzie miałyśmy każda bieliznę na zmianę, ale w tej prasie ciał ludzkich nie sposób tego uniknąć. Mycie znów nad paraszą garnuszkiem wody, a większość nie myła się, nie mając mydła ani ręcznika. Na powietrze też nas nie wyprowadzano, a wiadomo, jak w takim stłoczeniu było duszno, gorąco i pot lał się strumyczkami po plecach. Kwaśny skisły odór ludzkiego potu i nie mytej skóry to atmosfera, którą oddychaliśmy wszyscy. Drzwi otwierały się tylko w czasie dostarczania posiłków i rzadko w innych nadzwyczajnych wypadkach. Wiele osób już od dłuższego czasu było lokatorami tej celi. Na łóżku w kącie, przy którym my z Polkowską miałyśmy lokum, przy małym oknie miała miejsce młoda dziewczyna, studentka III roku medycyny, z pochodzenia Polka. Ojciec jej, rodem z Wilna, już nie żył. Siedziała w tej celi już 10-ty miesiąc, oczekując na wyrok, ale pełna nadziei na zwolnienie. Utrzymywała ścisły kontakt z matką za pomocą miniaturowych listów (grypsów) wszywanych w obręb serwetek, w których matka raz w tygodniu dostarczała jej obiad. Wiedziała, że matka zabiega u prokuratora o zwolnienie i dokłada wszelkich starań, aby wyrwać z więzienia swoją jedynaczkę. Bardzo polubiłyśmy Wandzię 279 i krzepiły ją na duchu, podziwiając zarazem jej hart ducha - w tych warunkach tyle miesięcy, a przecież nie załamała się. Już dwa tygodnie upłynęło od naszego pobytu w tej celi. Powoli każda z nas otępiała na warunki więzienne, natomiast bardzo pragnęłyśmy wiadomości ze świata wolnego. Co dzieje się w DD? Czy robią jakie starania w naszej sprawie? Co słychać o sytuacji wojennej i politycznych posunięciach na arenie światowej? Ale oto pewnego dnia przekroczyła progi naszej celi jakaś komisja w uniformach wojskowych razem z naczelnikiem więzienia. Widocznie inspekcja. Mówię - przekroczyła progi, bo dalej nie można było postąpić. Widać odróżniałyśmy się wybitnie od reszty więźniarek, bo jeden z nich obrzuciwszy nas badawczym spojrzeniem zapytał: - A eto czto za osobyje lica135? (a to co za szczególne osoby). - Eto polskie poddanyje136 - objaśnił naczelnik i dalej tłumaczył, że odmówiłyśmy przyjęcia sowieckich paszportów. Wtedy jeden z nich podniesionym głosem, wskazując na mnie, zapytał, dlaczego nie przyjęłam paszportu? - Mam w Polsce dzieci, rodzinę, chcę do nich wrócić. - On dalej z ironią mówił: - A to, nie wszystko ci jedno jaki papierek masz w kieszeni, z godłem polskim, czy sierpem i młotem? Nic nie odpowiedziałam na jego nielogiczne pytanie. Teraz zwrócił się do Polkowskiej: - A ty poczemu137? - Ja mam męża w armii polskiej, on ma polskie obywatelstwo, ja nie mogę mieć innego. Jeszcze perorował dalej, już ogólnie do wszystkich: - To chleb nasz ruski jecie, ale obywatelstwa naszego przyjąć nie chcecie. Nasza armia walczy za was z wrogiem, a wy tu w więzieniu siedzicie, zajmujecie miejsca dla swojej przekory i darmo jecie chleb... ^ A czto... (ros.) - a to co za szczególne osoby 136 Eto polskije... (ros.) - to obywatele polscy 137 Poczemu (ros.) - dlaczego 280 Po takiej egzorcie odnośnie tylko nas - Polaków, wyszli. Żaden nie zainteresował się warunkami w jakich te 300 gram chleba zjadamy, my Polki i reszta więźniarek. Za parę dni po tej inspekcji dyżurny kazał Polkowskiej spakować swoje rzeczy. Nie wiedząc, czy czeka ją wolność, czy przeniesienie do innej celi, umówiłam się z nią szybko. Jeśli wyjdzie na wolność, niech napisze maleńką karteczkę i zaszyje w obręb koszuli i postara mi się przesłać paczuszkę z bielizną do więzienia. Jeśli przeniosą do innej celi, to wiadomo mi będzie, bo nie otrzymam paczki. Fela, rozgorączkowana, ucałowała nas i wyszła. Jakoś w kilka dni wszyscy otrzymaliśmy spore paczki z żywnością i bielizną, a wszystkie jednakowe co do joty. Każdą noc obszukiwałam w każdej rzeczy szwy - bez skutku. Wszystko przeglądałam po kilka razy, nie dowierzając samej sobie. Aż moja sąsiadka Wandzia, o której wspomniałam wyżej, wytłumaczyła mi, że pewnie paczki przy kontroli pomieszali i dlatego trafiła do kogoś innego. Zrezygnowana nie szukałam więcej. Może się to kiedyś wyjaśni. Straciłam całkowicie rachubę czasu w tej jamie więziennej, nie pamiętam zupełnie, ile tygodni przetrwaliśmy gotowanie się w tym kotle ciał ludzkich. Wszyscy przetrawiliśmy je na rozważaniu i rozmyślaniu nad swoim okropnym pożałowania godnym losem. Nie wszystkie nasze kobiety znajdowały się w tej celi. Był już miesiąc maj. Jednego dnia po południu została wywołana przez dyżurnego z celi Wandzia. Przypuszczając, że pewnie będzie miała widzenie z matką, lub kimś innym, szybko zarzuciła na siebie piękny, biały, koronkowy szal z długimi frędzlami i jak ptak lekka, zgrabna wyfrunęła z tej smrodliwej klatki. W samej rzeczy była ładna i powabną, jak niejedna dziewczyna polska w wieku dwudziestu lat. Dość długo nie wracała, aż wreszcie drzwi się rozwarły i wpadła między nas ze strasznym krzykiem i szlochem. - Dziesięć lat, dziesięć lat, gady przeklęte, potwory, gady nie ludzie! Mamo moja, dziesięć lat, dziesięć lat! Piękny biały szal opadł z jej ramion, drgających od nieustannego szlochu, który wstrząsał całym jej ciałem. Płakałyśmy nie mogąc 281 jej uspokoić. W tej strasznej chwili rozpaczy była blada jak kawałek płótna. Wiła się niby wąż po swoim łóżku, darła na sobie odzież, łamała palce, aż trzeszczały w stawach, jak łamane suche gałązki. Czasem biła głową w ścianę, wreszcie od nieustannego krzyku i szlochu ochrypła i przycichła. Cały czas trzymałyśmy ją za ręce, to za głowę. Szarpała się i wyrywała z naszych rąk z całej mocy swoich młodych sił. Nareszcie pod wieczór ucichła, widać już bezsilna. Nie odstępowałyśmy jej i wieczorem. Nie przyjęła kolacji i leżała już cicho z zamkniętymi oczami jak posąg boleści. Długo siedząc obok niej, myślałam o jej życiu złamanym w tak młodym wieku. Odjedzie może być etapem - do Karagandy na Czardasz lub Polowy Stan, kopać bez wytchnienia kanały, budować nowe zbiorniki wodne lub zapory - oto jej przyszłość, jej los. Nazajutrz poczęła się krzątać około swoich rzeczy, składała co lepsze, żeby przy okazji widzenia z matką oddać jej te stroje, już całkiem zbyteczne. Coś zapisywała na karteczce dla utrwalenia w pamięci, co jej będzie potrzebne w życiu obozowym, i już myślała o etapie, byle wyrwać się z tych przeklętych murów. Obawiała się też bardzo widzenia z matką, jak jej zdoła podać tę straszną wiadomość. Potem pół szeptem opowiedziała nam całą historię, za której przeżycie okrutny los ukamienował ją wyrokiem 10 lat. W czasie gdy do Aszchabadu przybywały z całej Rosji zorganizowane polskie jednostki wojskowe, wielu młodych i starszych wiekiem Polaków ciągnęło za wojskiem z myślą o wstąpieniu w szeregi tych, którzy już nosili mundury. Niestety nie zaciągano nowicjuszy, gdy jednostki przeszkolone lada dzień miały ruszyć dalej. W tym czasie poznała trzech młodych mężczyzn, Polaka, Ukraińca i Żyda. Zapraszali ją do teatru, kina i na spacery, jak zwykle młodzi, żądni rozrywki i towarzystwa. W czasie spotkań rozmawiali o tym, jak żyje młodzież w Polsce, jakie ma warunki kształcenia, lub o zabawach, wycieczkach, zainteresowaniach itp. Widocznie któryś z nich doniósł o tym, gdzie uważał za stosowne, by pozbyć się rywali i oto tegoż dnia aresztowano wszystkich czworo. Siedzieli w śledztwie prawie 10 miesięcy, aż wczoraj zobaczyła tę 282 trójkę i każdemu z nich odczytali po 10 lat, jako też jej. W sumie 40 lat. To cztery młode życia złamane, podeptane, wykreślone ze społeczności ludzkiej, stracone na zawsze. Czyż to nie zbrodnia!... Kto odpowie w ZSRR za takie zbrodnie. Kto? Za kilka dni po tym zajściu przerzucono nas z więzienia do obozu nr 2 (ITK138 Nr 2) za miastem. Przy rewizji asystował sam naczelnik. Było nas Polaków 23 osoby. Rozmieszczono po 3 lub 4 osoby coraz to w innym baraku i wyznaczono do nocnej pracy od godz. 19 do 6 rano przy przędzeniu bawełny. Nigdy w życiu nie przędłam lnu ani wełny, a cóż mówić o takim króciutkim włóknie jak ostatni gatunek bawełny. Nie miałam o tym zielonego pojęcia, tak ja, jak i inne z naszych kobiet, i jakie to będzie przędzenie -jeszcze w nocy. Kiedy weszłam do hali, ujrzałam długi przez całą halę stół, nad nim tuż wał poruszany prądem elektrycznym, a po obu stronach rozmieszczone szpule z urządzeniem jak na zwykłym kołowrotku. Każdą szpulę łączył z wałem sznur. Kiedy włączono prąd, wszystkie szpule poczęły się ruszać i kręcić z zawrotną szybkością i trzeba palcami wysnuwać i formować nić, inaczej się rwała i nie można nici nawet na parę sekund zatrzymać w palcach, aby ją wyrównać. Dopiero przypatrzyłam się jak to robiły inne. Przędły zwykłe grube sznurki, bez żadnego wyrównywania, aby tylko zrobić normę, a norma wynosiła 4 kg. Nam na dwie noce wyznaczono po 1 kg. Ogromnie męczyła mnie ta nocna, nieprzyjemna, obca moim rękom praca. Pył jak ciężka chmura unosił się w całej hali, osiadał na powiekach, w nozdrzach i na płucach przy każdym oddechu. Około północy kleiły się powieki i opadały same, nie sposób było przełamać senności i dziwnego zwiotczenia mięśni, domagających się odpoczynku, a lada zdrzemnięcie się przy tej robocie groziło kalectwem. Wmawiałam w siebie - byle pierwszą noc i drugą przetrwać, potem przyzwyczaję się. Rano każda z prządek wyglądała jak kukła opylona szarym kutnerem czy puchem, a nie było wody, aby się obmyć. Drugim 138 ITK - Isprawitielnaja Trudowaja Kołonna (ros.) - Poprawcza Kolumna Robocza 283 koszmarem po tej pracy nocnej było odsypianie w dzień zmarnowanej nocy. Upał niesamowity, trzeba się okryć mokrym ręcznikiem, inaczej trudno zasnąć. Na pryczy każdy ma wymierzone pól metra przestrzeni, ale na tej szerokości człowiek rzuca się jak ryba po piasku. A jeszcze do tych katuszy trzeba dodać strach przed skorpionami, które łażą po ścianach i marnie zlepionym suficie. Tylko nie dostrzegałam tu jeszcze największych krwiopijców - pluskiew, które się już dość mojej krwi nachłeptały. Dopiero mijał tydzień naszego tu pobytu, kiedy w niedzielę przyjechały na widzenie dzieci i równocześnie przywiozły paczki. Musieli dobrym podarkiem ugłaskać naczelnika, kiedy pozwolił nam gremialnie przez płotek rozmawiać z dziećmi, a strażnik stał opodal, nie zwracając na to uwagi. Przyjechały dzieci starsze. Dużo mi opowiadały o życiu obecnym w DD. Jak tęsknią za nami i wciąż nas wspominają. O pani Polkowskiej dowiedziałam się też, wyszła na wolność i w przeciągu 24 godzin musiała z dziećmi swoimi opuścić Aszchabad. Chciała koniecznie przekazać mi paczkę i nie mogła tego zrobić sama, nie mając już czasu, i dlatego przesłali nam wszystkim do więzienia jednakowe paczki. Dzieci pytały mnie z prawdziwą troską, co nam jest potrzebne, bo one postarają się dostarczyć. Dyżurny już zaczął ponaglać, że czas widzenia skończony, a ja nie mogłam dzieci od siebie oderwać. Rzucały mi się na szyję z płaczem i ja bliska byłam płaczu. Po tej pamiętnej niedzieli, nie wiem co wpłynęło na to - przeniesiono nas wszystkie Polki do jednego baraku. Byłyśmy same, swobodniejsze. Może być - tak przypuszczam - naczelnik kazał to zrobić, abyśmy jedząc nasze produkty otrzymane z DD nie drażniły wygłodniałych więźniów. Chociaż każda z nas podzieliłaby się, wiedząc jak przykro tym ludziom głodnym patrzeć na takie rzeczy. A człowiek głodny staje się zwierzęciem drapieżnym. Sama dobrze pamiętałam przeżyte podobne wydarzenia z więzienia w Wilejce z 1940 r. W osobnym baraku miałybyśmy większą swobodę, nie obserwowane, nie podsłuchiwane przez nikogo. 284 Natomiast nasz odosobniony barak stał się obiektem nieustannych napadów młodocianych złodziejaszków w biały dzień, kiedy kładłyśmy się spać zmęczone całonocną pracą. Gorzej, że napadu nie dokonywał jeden, ale zorganizowani w czwórkę, lub piątkę. Zwykle wpadał dowódca. Z rozpędu wskakiwał na pryczę, jak piłka rzucona do celu, a gdy poderwane ze snu jęłyśmy walić go pięściami i odpychać, jak na zawołanie wpadało trzech lub czterech i w rozproszeniu po całym baraku usiłowali poderwać zdobycz. Wtedy jedna zawierała szybko drzwi, a reszta obezwładniała rabusiów zarzucając im koce na głowy. Czasem taka walka trwała ze 20 minut. Wychodzili zwykle bez zdobyczy, ale nie rezygnowali z dalszych ataków. Idąc na noc do pracy produkty zaciągałyśmy daleko w kąt pod pryczę, bo w baraku zostawały tylko staruszki i osoby chore. Ale w nocy nie robili napaści na barak, może snuli domysły, że zabieramy ze sobą produkty do pracy. Co prawda do przędzalni nosiłyśmy woreczki z mydłem i ręcznikiem, aby się umyć po pracy w jakim kącie. I to nie uszło uwagi tej gangreny społecznej. Ciągle kręcili się wokół hali, obserwując, gdzie która z nas pracuje lub ma przy sobie jakiś woreczek. Obok mnie z prawej strony przędła starsza kobieta Rosjanka, z lewej Turkmenka. Z sąsiadką z prawej mogłam się porozumiewać, zaś potrzebowałam tego, bo nie umiałam kręcić sznurów, które przecierały się co parę godzin. A jeszcze więcej bałam się samego zakładania gotowego sznura na wał poruszany prądem. Ta sąsiadka za chleb robiła to wszystko za mnie. W dzień kręciła sznury, zwijała w spory węzeł i przynosiła do roboty w woreczku, który wisiał między moim a jej stanowiskiem na występie od stołu. W tym woreczku nosiła i kawałek chleba i zarazem mydło, które jej niejednokrotnie ofiarowałam za uprzejmość i troskę o mnie, abym mogła wyrobić normę. Po tygodniu, przeznaczonym na wciągnięcie się do pracy, obowiązywała nas norma 4 kg. Czasem nawet uprzędła ona trochę dla mnie. Złodziejskie oczy przez oszklone drobnymi szybkami okna wyszpiegowały każdy szczegół. Niektóre kwatery szklane otwierano w czasie pracy, dla 285 przewiewu chmury pyłu, który unosił się górą i wisiał nad nami jak dymna zasłona. Ja ze swojego stanowiska często widziałam rozpłaszczone na szkle nosy i świdrujące oczy. Zaraz domyślałam się, co to znaczy, i swój woreczek kładłam na kolanach przykrywając od pyłu ścierką. Aż razu pewnego skoczył złodziejaszek przez otwarty lufcik i chwyciwszy woreczek mojej sąsiadki rzucił go przez okno na podwórko, gdzie czekała na zdobycz cała szajka szarańczy. Może w pięć minut później ten sam woreczek pusty rzucili oknem do niej z napisem, aby przygotowała więcej. Podenerwowana kobieta postanowiła dać nauczkę złodziejom. Całą noc i rano wisiał jej woreczek na zwykłym miejscu wypchany jak niejeden raz i zawiązany, ale cuchnął jakoś nieprzyjemnie. Nie pytałam jej zresztą o to, a może z godzinę przed zakończeniem pracy ptaszek znów wpadł oknem i nim kto się spostrzegł, wyrzucił woreczek w biegu za przeciwne okno. Pochwyciła go cała szajka z okrzykiem „Hurra"! Stało się to tak szybko, błyskawicznie, że mało kto dostrzegł ucieczkę złodzieja oknem. Za parę minut rzucili woreczkiem z całą zawartością z drugiej strony, uderzając w głowę którąś z pracownic. Ileż to było wrzawy, kiedy uderzona sprawdziła zawartość woreczka i pokazała drugim. Brygadzistka musiała widać powiedzieć o tym dyżurnemu w obozie, bo często następne noce kręcił się, a nawet przychodził do hali. Gangrena odebrała doskonałą nauczkę i zaprzestała napadów na przędzalnię. Za parę tygodni poznałam młodą kobietę Rosjankę kręcącą się często po hali. Pracowała w obozie w OSP139 i pełniąc dyżur nocny chodziła po hali i zaglądała wszędzie. Zwróciłam się do niej z prośbą i zgodziła się za 300 gr chleba dostarczać mi co rano wiadro wody. Kiedy kończyłyśmy pracę starałam się szybko oddać przędzę na wagę, a ona czekając na mnie nieznacznie wchodziła do budynków naprzeciw hali, a ja znów za nią. Było to pomieszczenie dla OSP. Pełno tu na ścianach wisiało narzędzi strażackich, wiader, różnego rodzaju gaśnic i sikawka. Nigdzie 139 OSP - prawdopodobnie Obozowa Straż Pożarna 286 nie widziałam tylko basenu z wodą, ale się nad tym nie zastanawiałam. Wiadro z wodą stało w kącie i ja, zrzuciwszy ze siebie fartuch i resztę bielizny, myłam się cała. Ona znów zamykała mnie na klucz, aby ktoś przypadkiem nie wszedł, i kręciła się po majdanie, póki nie zastukałam w drzwi. Jednego ranka wiadro wody zastałam postawione nie w kącie, lecz na jakichś deskach poukładanych równo w kształcie prostokąta. Dobrze to pomyślała - przemknęło mi przez głowę - bo lepiej stać mi na deskach niż na klepisku. Szybko zrzuciłam wszystko ze siebie i poczęłam się chlapać wodą, gdy nagle obsunęła się deska, na której stałam, i wpadłam po szyję do basenu. Instynkt samozachowawczy wśród przerażenia pomógł mi jedną ręką chwycić się za krawędź drewnianą, a drugą uczepić się desek. Pod stopami nie czułam dna. Basen był głęboki na 2 m. Kiedy trochę ochłonęłam ze strachu, bo pływać nie umiałam i zawsze bałam się głębokiej wody, wparłam się stopami w przeciwną ścianę zbiornika i z wielkim wysiłkiem uniosłam tułów w górę. Powoli usiadłam na drewnianej ramie, na której wspierały się deski. Tak zastała mnie strażniczka, niepomiernie zdumiona moją siedzącą pozycją, przewróconym wiadrem i obsuniętymi deskami. Przeraziła się tym wydarzeniem więcej niż ja. Mogłam się przecież utopić w basenie i odpowiadałaby ona, mając klucze od pomieszczenia OSP. Od tej pory dostarczała mi tylko 2 1 wody i tym musiałam się umyć i jeszcze raz zamoczyć ręcznik do spania, którym się okrywałam. Po dwu tygodniach od pierwszego widzenia znów w niedzielę miało miejsce drugie spotkanie. Tym razem produkty, przywiezione dla nas, wydawał sam naczelnik. Nie przypuszczam, aby i dla niego nie przywieźli osobnej paczki. Odbyło się to w ten sposób, że każdego z nas pojedynczo wzywał do kancelarii i odbierająca zawsze zostawiała mu ze swojej paczki coś jako upominek. On się wzbraniał, ale przy odejściu uprzejmie dziękował. Na widzeniu rozmawiałyśmy z dzieciarnią dłuższy czas. Mnie dzieci przywiozły od siebie różne upominki w postaci drobiazgów, jak chusteczki do nosa własnoręcznie obdziergane koroneczką, lu- 287 sterko, pastę i proszek do zębów, mydełka pachnące, herbatniki, byłam tym wszystkim bardzo wzruszona. Był prócz tego list od Ali Sukiennik, komendantki hufca żeńskiego, która tym razem nie mogła przyjechać. Dzieci całowały mnie i obejmowały przez płotek odgradzający nas. Musiałam wyrywać się z objęć, tak każde chciało przylgnąć do mnie, niektórzy płakali ze wzruszenia, a chciałam z każdym zamienić parę słów, ucałować wszystkie buziaki jak kwiaty polskie, zajrzeć w ich oczy i serca tak bardzo mi oddane, bo dzieci polskie są najmilsze pod słońcem chyba na całym globie. Tu przytaczam słowa otrzymanego listu od Ali Sukiennik... „Kochana Pani Kierowniczko! Tak chciałabym zobaczyć się z Panią, ale nie można. Trudno. Da Bóg, skończy się próba. U nas idzie na razie wszystko starym trybem. Są zmiany mniej lub więcej smutne. Praca w Sierocińcu normalna. Starsi chłopcy uczą się w szkole jak i reszta dzieci, a oprócz tego kończą kursą szofer-skie. Ja też. Mam dużo pracy. Tym bardziej, że zdrowie mi nie dopisuje. Ciągle choruję. Dzieci nasze na ogół zdrowe. Dziewczynki wspominają panie, chłopcy też. Dziewczynki ciągle robią chusteczki, dla Pani bardzo dużo zrobiły. Rodziny Ambasady RP wciąż wyjeżdżają!. Tak jestem dziś chora, a tu jeszcze kursą, że nie wiem naprawdę, czy coś Pani zrozumie z tej kartki. Chciałabym zobaczyć się z Panią i porozmawiać. Ja nawet nie wiedziałam, jak bardzo Panią lubiłam. Teraz to widzę. Udało mi się dostać jedną paczuszkę proszku do zębów. Przesyłam ją. Jeśli coś Pani potrzebne, proszę pisać śmiało, jak do córki, a co w mej mocy zaradzę. Proszę trzymać się dzielnie. Grunt to samopoczucie. Wierzmy, wierzmy, a będzie dobrze. Wiara wszystko może! Ja mam też dużo kłopotów. Na Syberii została moja cioteczna siostra 16-letnia i brat młodszy. Wierzę i modlę się. Proszę pisać. Serdecznie pozdrawiam i całuję kochane ręce - kochająca Ala". Stopniowo wrosłam w ciężkie i twarde życie niewolnicze, gdzie nawet nocna praca w przędzalni nie wydała mi się już ciężką, jak w pierwszych dniach, ale ciążył nade wszystko brak wolności, atmosfera wrogości i zabójczy klimat, zwłaszcza brak wody, 288 nieodzowny w takich warunkach bytu, chociażby dla utrzymania minimum higieny. To był koszmar, który w dalszej perspektywie rysował się jako całkowita zagłada dla nas. Nawet surowy klimat Karagandy ze strasznymi huraganami, gwałtownymi spadkami temperatury do -35 i -40 stopni łatwiej znosiłam niż tutaj piekielny upał, czasem niosący od skwarnej pustyni Kara-Kum powiew tak gorący, jak z pieca hutniczego. Przez cały dzień lały się z człowieka strumienie potu wyciskające z ciała jak z gąbki zapasy wody, a tego ubytku nie można było wyrównać kiedy się chciało. Wieczorem całe ciało było pokryte białym osadem soli i skórę opanowywał świąd. Po paru tygodniach dostaliśmy wysypki na całym ciele, od czubka głowy aż po podeszwy nóg, bo tylko te i dłonie były wolne od tak zwanej tutaj „koluczki"140. Wieczorem po obeschnięciu ciała koluczka ogromnie swędziała, a rano pod wpływem potu znowu piekła od soli. A tu od wschodu słońca do zachodu nie ujrzałeś na niebie najmniejszego obłoczka, tylko słońce rozżarzone do białości przetaczało się po lazurowym niebie niby pochodnia. Z początkiem lipca zostałyśmy przerzucone do obozu nr 1, olbrzyma w porównaniu z poprzednim. Tu również skierowano nas do pracy w przędzalni. Nie chciałyśmy w tym pyle pracować i po rozglądnięciu się co do innej roboty, zwróciłyśmy się z prośbą o przyjęcie do pracowni krawieckiej - w ilości 8 osób, a to: Twardowska, Halada, Gruszecka, Słowikowa, Pietrzkowa, Rewak, ja i Milanowski. Brygadierem był Turkmen Achmedow, mężczyzna w średnim wieku i dość kulturalny. Tu robota była czyściej-sza. Trafiłyśmy na szycie bielizny dla wojska. Hala była obszerna, robota systemem taśmowym. Dwa rzędy maszyn terkotały cały dzień. Zaraz za ścianą mieściła się zakroj-nia141, gdzie mężczyzna wykrawał od razu po 100 kompletów koszul i kalesonów dziennie, na ogromnym stole. Wnet do tej pracy został przydzielony nasz Milanowski. Za zakrojnią ciągnęła 140 Koluczka (ros.) - rodzaj wysypki (nazwa potoczna) 141 Zakrojnią (ros.) - pracownia krojczych 289 się hala tkacka, a w drugiej jej części pozyskiwanie nitek jedwabiu z kokonów jedwabników. W tym cechu142 brygadzistą był młody Polak, inż. Kobyłecki. Nie jestem pewna, czy nie zniekształciłam jego nazwiska. Ten energiczny, zaradny życiowo człowiek przychodził nam z wielką pomocą, dostarczając wodę gotowaną. Skonstruował grzałkę elektryczną i mając do dyspozycji w pracowni wodę, mógł ją w każdej chwili zagotować. Muszę tu wyjaśnić, że woda w stanie surowym jest w tym klimacie wrogiem człowieka, wziąwszy pod uwagę nagminnie panujące epidemie: tyfusu, dyzenterii i cholery. Wprawdzie w obozie rano była woda gotowana, tak zwany „kipiatok", ale żeby go otrzymać, ludzie łamali sobie żebra, a koniec końców nie starczało jej dla wszystkich. Nie szłyśmy więc do tej prasy, jedząc na śniadanie suchy chleb, a w cechu przy szyciu wypijałyśmy wodę. Zaobserwowałam rychło, że więźniowie tubylcy, czyli Turkmeni, gdziekolwiek na dwóch kawałkach cegły w lada jakiej puszce po konserwach gotowali wodę i nigdy nie pili surowej, toteż nie zapadali na choroby zakaźne jak my. Wspomniałam już o pracowni krawieckiej, w której szyłyśmy bieliznę dla wojska. Norma 8 sztuk dziennie koszul lub kalesonów, bez dziurek i guzików, które wykańczał kto inny. Mimo najlepszych chęci nie mogłam początkowo uszyć tyle. Pół tuzina to było wszystko. Maszyny były stare, zużyte, często się psuły, a czasu straconego na naprawę nikt nie liczył, ani nie był brany pod uwagę. Ale brygadir przy odbiorze, widząc moją staranną, czystą robotę, jakoś wiadomym sobie sposobem łatał dla mnie resztę normy. Obok z lewej strony szyła dość sympatyczna Turk-menka Ajna Meresz. Ta, widząc moja nieporadność w szyciu każdej sztuki osobno, przyszła mi z pomocą. Chociaż nie rozumiałam jej mowy, a ona znów nie umiała po rosyjsku, pokazała mi, abym zszywała na raz wszystkie elementy te same, nie odrywając od maszyny, a następnie poprzecinała nici oddzielając każdą sztukę. 12 Cech (ros.) - hala fabryczna 290 Wykonując jedną po drugiej te same czynności znacznie skracałam czas szycia i po paru dniach wykonywałam normę nie obniżając jakości pracy. A maszyny terkotały jak w wielkim młynie. Niektóre szwaczki, by zdążyć uszyć normę do wieczora, partaczyły, aby tylko było uszyte. Dopiero po oddaniu do magazynu i kontroli braka-rza, wracało partactwo do szwalni, sporo sztuk było wybrakowanych. Tą ofiarą, która to poprawiała, byłam ja i Słowikowa, bo my dwie oddawałyśmy robotę wykonaną starannie. W pracowni krawieckiej pracowało nas siedem, reszta na innych robotach. Barak na pomieszczenie do odpoczynku mieliśmy pod psem. Wprawdzie spaliśmy na łóżkach żelaznych, ale pogiętych, zardzewiałych, wybranych ze stosu złomu, na marnych siennikach, wcale nie wypchanych złocistą słomą, ale odpadami z pracowni krawieckiej. Te znów miały tę zaletę, że nie kruszyły się jak słoma, ale zbijały się łatwo i zwykle umiejscawiały pod głową lub u nóg. Reszta ciała spoczywała na prętach. Ściany zapluskwione, istna wylęgarnia czerwonych krwiopijców, dlatego po paru nocach wszyscy wynieśli z baraku swoje materace na podwórko, a raczej podwóreczko, które od dalszych pomieszczeń oddzielał wysoki mur. Na dzień nie wnoszono sienników do baraku, ale układano pod murem. Wieczorem nasze materace nagrzane były jakby leżały w piecu. Klepisko podwórka spękane i również nagrzane. Aby zasnąć, trzeba było się okryć mokrym ręcznikiem, lub prześcieradłem. Każda z nas otrzymane 1/2 litra wody do picia niosła w słoiku i w kącie za zasłoną z koca, myła słone ciało przed spaniem słoiczkiem wody. Rano o 5-tej pobudka, sprzątanie legowiska, otrzymywanie chleba, śniadanie. O myciu twarzy nikt nie myśli. I tak dnie płyną. Nie było niedzieli, ani żadnego święta, dzień do dnia podobny jak paciorki i tylko praca... praca... praca... Aby coś z siebie uprać w wodzie nagrzanej na słońcu, trzeba zrezygnować z obiadu i w tym czasie uporać się z brudami. A potem tak powiesić, aby na schnące pranie mieć oczy zwrócone niby reflektory, inaczej ulotni się z parą całe pranie. Aby więc jak 291 najmniej mieć do czynienia z praniem, zlikwidowałam do minimum noszenie bielizny, nie tylko z tego powodu, ale i w obawie by pot nie spalił jej za parę miesięcy. Dolna część garderoby -figi, fartuch biały bez rękawów i na nogach przewiewne z paru pasków skóry uszyte sandały, które nam dostarczył DD - oto wszystko co noszę na sobie. Uczę się życia w tym klimacie od początku i wytrzeszczam oczy na wszystko, a potem analizuję i przyswajam sobie. Nic nie może ujść mojej uwagi, nie mogę obok niczego przejść obojętnie i z przymrużeniem oka, lub machnięciem ręki. Wyżywienie marne. Podstawą tego wyżywienia jest 600 gr chleba, naturalnie jeśli ktoś wyrabia normę. Nie wyrabiający mniej, a nie pracujący 300 gr. Obiad to zupa z liści zielonej kapusty, jakie zwykle dajemy królikom. To parzonka, czy inaczej „parzybroda", zwana też po obozowemu bałandą, zagęszczona nieco mąką jęczmienną lub tuzinem krup, a okraszona zepsutym olejem lub cuchnącą rybą. Na drugie danie chochla kaszy jęczmiennej średniej konsystencji. Taki obiad jadaliśmy w stołówce kulturalnie, czego nie spotkałam nigdzie, ja - bywalec kilku obozów w Karagandzie. Wejścia do stołówki pilnował „Cerber", krótki, gruby, kulawy mężczyzna i przy wchodzeniu dotykał każdego ręką i liczył głośno, jakby nie dowierzał, że jesteśmy istotami materialnymi. W stołówce zasiadaliśmy za długim stołem, obstawionym ławami. Do stołu podawała kelnerka, biorąc z okienka kuchni miski z zupą, stawiała na dużej drewnianej tacy, którą z kolei kładła na stół, a potem zgrabnie posuwała po stole parzybrodę pod brody czekającym. My Polki miałyśmy własne nakrycie i to nosiłyśmy z sobą w woreczkach ze względów higienicznych i również dla samoobrony przed zarazą, o której mówił nam na CPO golibroda przy robieniu mat. Miski, z których jedli inni, służyły bowiem do wszystkiego, a Cerber przed obiadem zwykle lub rano zbierał je po barakach krzycząc: czaszki dawajtie, czaszki dawajtie143. Wokół stołu za jedzącymi kręciło się Czaszki... (ros.) - czarki (miski) dawajcie 292 kilka cieni ludzkich, wyniszczonych do ostatka, wegetujących na 300 gr chleba i paru łyżkach zupy na obiad. Ci czekali tylko, kto skończy jeść, chwytali czaszki, wylizując je palcami. Tych wylizy-waczy zwano - dochodiagi144 - ci wyniszczeni więźniowie, to przeważnie mężczyźni. Nie przepuszczali żadnej miski nie wylizawszy do czysta. W lipcu na interwencję naszego Ambasadora Romera, który opuszczał ZSRR po całkowitym zerwaniu stosunków dyplomatycznych145, zwolniono z naszej polskiej grupy 10 osób, przeważnie tych, co byli zbliżeni do p. Haliny Malinowskiej, która nie była aresztowaną. Miała cichy romans z p. Orłowskim, więc może być, że postarał się o ocalenie damy swego serca. Po opuszczeniu przez nich obozu, przywieziono nam rzeczy osobiste z DD i paczki żywnościowe ostatni raz. Dom całkowicie zlikwidowano. Zgasła więc nasza gwiazda nadziei na wyrwanie się z niewoli, trzeba nam, tej reszcie, odpracować solidnie dwa lata. W lipcu miało miejsce również ciekawe wydarzenie i trudno mi je pominąć. Oto po obozie rozeszła się wiadomość, jakoby nasz obóz posiadał magazyn zapełniony konserwami mięsnymi i rybami, które, aby nie uległy zepsuciu, postanowiono przewieźć do miasta dla pomieszczenia w chłodni. Jakoż jednego dnia odjechały z naszego majdanu (plac obozowy) dwie naładowane ciężarówki i parę kobiet więźniarek do wyładowania. Na drugi dzień wezwano nas 10 Polek i pod konwojem poprowadzono do miasta, dla porządkowania magazynów. W tej grapie byłam i ja, konwojentem żołnierz szeregowiec, a prócz tego jeszcze starszyna146, którego szarżę trudno mi było określić, bo nie znałam się na ich figurach geometrycznych na epoletach. Konwojent szedł za nami z tyłu, starszyna z boku po chodniku. Po przybyciu na miejsce polecono nam sporej wielkości paki i skrzynki z jednego pomiesz- 144 Dochodiaga (ros.) - więzień wycieńczony głodem do ostateczności 145 Zerwanie stosunków dyplomatycznych pomiędzy Rządem Polskim w Londynie a ZSRR nastąpiło 26 kwietnia 1943 r. 146 Starszyna - sierżant, tu: podoficer 293 czenia przenosić do drugiego, gdzie układałyśmy je w należytym porządku. Był to magazyn - chłodnia. Paki były ciężkie, a na każdej widniał adres w języku angielskim „Polish Ambasada147 Kujbyszew". Konwojent dozorował naszą robotę, zaś starszyna kręcił się gdzieś blisko. Gdy nadeszło południe, jedna z nas poprosiła starszynę, czy pozwoli zadzwonić do DD o przysłanie nam obiadu. Zezwolił. Za godzinę przywieziono dwa wiadra zupy, a trzecie kartofli suto okraszonych i sznycli i do tego naczynie. Zaprosiłyśmy na obiad starszynę - odmówił. Widać nie przystało mu spożywać posiłku z więźniarkami, ale konwojentowi pozwolił. Po obiedzie pozostało sporo kartofli i sznycle. Te włożyłyśmy między kromki chleba na kolację. Aby zupy nie odsyłać, przywołała któraś dzieci z ulicy. Zaraz przyniosły naczynia i zabrały resztki zupy. O resztę kartofli nieśmiało poprosił konwojent dla siebie. Wyjął chustkę z kieszeni, rozłożył, aby do niej wysypać kartofle, potem związał i wsunął do kieszeni. Oto jaki głód musiał tu przyciskać ludzi wolnych, a cóż dopiero mówić o nas. Zbliżała się jesień 1943 г., w pracowni krawieckiej rozpoczęliśmy szycie ciepłej odzieży dla wojska, to jest watowanych spodni i kurtek zwanych „kufajkami". Mnie brygadir przydzielił robotę wstępną zwaną zagotowką. W pierwszej kolejności szły spodnie. Moja robota to wszycie kieszeni, zeszycie boków i zaszywek. Norma 50 par. W tym czasie dostałam nową maszynę wypożyczoną obozowi przez naszą Suchodolską. Początkowo trudno mi było wykonać pięćdziesiątkę, ale z czasem zaczęłam szyć ponad normę. W tym czasie naczelnik zarządził, aby pracownia krawiecka pracowała 16 godzin na dobę, począwszy od 7-mej rano do 23 w nocy, bez przerwy obiadowej. Obiad przynoszono do hali, podawano na maszynę i po jedzeniu dalej robota bez wytchnienia, do kolacji. Wieczorem podobnie odbywała się kolacja z tą różnicą, że jeszcze później, o godz. 20-tej. Ci co wyrabiali ponad normę otrzymywali drugą zupę, tym razem z kwaszonych zielonych wl. Polish Embassy (ang.) 294 pomidorów, zasypaną kaszą jęczmienną. W tym czasie, kiedy zaczęła się praca 16-to godzinna, pracownice szwalni otrzymały osobny barak, dość obszerny, z pojedynczą pryczą i bez pluskiew. Ale mimo to wszyscy woleli spać na podwórku, tylko parę osób w baraku, w tym ja, takie strachajło przed skorpionami. Ze zbliżaniem się zimy robota w tym wielkim obozie wrzała jak w kotle parowym. Oglądając się tu i tam spostrzegłam, że wszystko, nieomal cały obóz przekształcił się w fabrykę dla potrzeb frontu i armii. Na ogromnym placu zw. majdanem 2 dziesiątki Turkmenów w spiekocie słonecznej kręciło grube liny okrętowe, „kanaty148" i powrozy do tanków z włókien juty czy sizalu. Cała góra tego produktu czekała co tydzień na transport. Za naszą pracownią uruchomiono wyrób walonków (ciepłe obuwie) również dla frontu. W pracowni trykotarskiej, dokąd przeniosła się nasza Twardowska - porzucając szycie - fabrykowano ręcznie setki wełnianych skarpet i rękawic. Dziesiątki kobiet przędło wełnę do dalszej przeróbki. W pracowni Kobyłeckiego tkano koce z przędzy bawełnianej dla szpitali. My w pracowni krawieckiej wypuszczaliśmy na dobę setkę spodni łub fufajek watowanych dla wojska. Wracając po 16 godzinach pracy, kiedy cały obóz pogrążony był w ciszy nocnej, niezmiennie w bramie spotykaliśmy wóz zaprzężony w dwa osły, kryty brezentem. To karawan, którym wyjeżdżali z obozu ci, co odeszli stąd na zawsze. Dziś oni! A któż zgadnie, czy za tydzień, miesiąc lub dwa nie wyjedzie tym furgonem któraś z nas. Oto co dopiero opuściła szpital obozowy moja przyjaciółka Helena Perlicowa, po zapaleniu nerek. Kobieta 170 cm wzrostu, obecnie szkielet, który, jak mi się zdawało, wydłużył się do dwóch metrów. Wyniszczona fizycznie i psychicznie, nie była w stanie jąć się pracy, a biada tym co już nie byli zdolni do walki o kawałek chleba i pól litra bałandy. Bo to było jedyne źródło egzystencji dziś i niewiadomego jutra. Objęła pracę w przychodni ginekolo- Kanat (ros.) - powróz, lina 295 gicznej dla kobiet, gdzie robiła zabiegi zlecone przez lekarza. Ale przy tej robocie, zaliczonej do kategorii lekkich, otrzymywała 400 gr chleba i do tego tylko zupę na obiad. Kiedy już zjadła wszystkie rzeczy, jakie miała w przechowalni, pewnego razu przyszła do pracowni krawieckiej i powiedziała mi: - Zabij mnie, albo poradź coś, bo nie mogę już dłużej wytrzymać. Noc w noc nie śpię, nie mogę zasnąć z głodu. Kupiłam za odzież trochę mąki i to już kończę gotując zacierkę na wodzie. A co dalej? Powiedz mi, co dalej robić? Jak taranem uderzyła we mnie tymi pytaniami. - Może coś pomyślę - odpowiedziałam zdawkowo, nie chcąc przedłużać tej gorzkiej jak piołun rozmowy. Odeszła ze łzami w oczach. Ja znów długo myślałam, jak jej przyjść z pomocą, co począć w takiej beznadziejnej sytuacji. Miałam wprawdzie w magazynie obozowym, czyli w przechowalni, zamknięte w walizce między rupieciami 2 komplety bielizny osobistej, które uważałam za ostatnią deskę ratunku dla siebie. Jedną porządną sukienkę wełnianą i Helena wiedziała o tym - czy wyzbyć się tego? Jakiś głos wewnętrzny podpowiadał gdzieś głęboko, jakby nie mój: - Ale co potem, jeśli przetrwasz, jak zaczniesz żyć, pozostawszy w łachmanach. Przecież jesteś młoda, po opuszczeniu obozu będziesz chciała przeobrazić się w człowieka, którym teraz nie jesteś. Precz daleko odrzuciłam myśl pozbycia się resztek odzieży. A przecież muszę ją ratować, nie mogę zostawić człowieka bez pomocy. To był mój twardy głos sumienia. Mam ludzkie serce, którego nie zatraciłam jeszcze w tym bagnie moralnym, muszę za wszelką cenę przyjść jej z pomocą. Muszę mieć litość dla innych, aby ją i mnie kiedyś okazano - jeżeli tylko będę żyć, jeśli przetrwam. Po takich starciach z samą sobą postanowiłam dzielić się z nią chlebem, który otrzymywałam, i pracować niezmordowanie tak, abym otrzymywała 800 gr chleba i dwie kolacje. Jeszcze tej samej nocy, 296 powróciwszy przed północą, zastukałam do jej okna i podałam chleb, którego z trudem odmówiłam sobie. Odtąd każdego popołudnia Helena przychodziła do pracowni po te 40 dkg chleba, który chowałam u Słowikowej przed samą sobą. Czasami odlewałam do słoika zupy i zanosiłam nocą. Odtąd żadna skarga nie wyrwała się z jej ust i nie biła taranem w moje serce. Zresztą nie miałam czasu nawet z nią rozmawiać, pracując w kieracie od rana do północy. Pracowałam już jak automat, wyrabiając w ciągu tych 16 godzin dwie normy, czyli 100 par spodni zagatowki, lub fufajek. Jeżeli pozostawało mi z godzinę czasu, to brygadir podrzucał mi do uszycia spodnie lub fufajkę, zamówione w pracowni prywatnie. Tylko Ajnie Meresz zawdzięczałam tajemnicę szybkiego posuwania roboty. Ona już odeszła z naszego cechu do warsztatu dywaniarskiego, który uruchomiono w perspektywie wyrobu tanim kosztem cennego towaru na eksport. Ja jej nie zapomniałam. Nieraz wpadałam do pracowni i zastawałam moją Ajnę -mrówkę, przykucniętą na wytkanej części dywanu, zgrabnie zarzucającą kolorową przędzę pomiędzy osnowę. Obok niej leżała barwna miniaturka, a raczej ćwiartka wzoru, który miał być utkany. Ajna zwykle wstawała z klęczek, ściskała mnie i powtarzała: „jakszi badżi - jakszi badżi", co już rozumiałam, że znaczyło „dobra pani" - i pokazywała z lubością wypracowaną część dywanu. Był więcej niż piękny, przywodził mi na myśl kwiecistą łąkę górską z moich,rodzinnych stron. Ach, jak pragnęłam nieraz nauczyć się tkania takich przepięknych rzeczy. Ale jak? Kiedy? Zmorą i pijawką tych pracowitych dni, tygodni i miesięcy była dla mnie niejaka Plechanowa, snująca nici na szpulki do maszyn, blisko, tuż obok mnie. Nici bowiem do szycia przydzielano pracowni krawieckiej na ogromnych szpulach po 10 tys. i więcej metrów. To ona dzieliła je snując na małe szpulki i cały dzień parała się tą robotą. Drugim jej zajęciem było rewidowanie kobiet opuszczających pracownie po skończonej pracy. Tylko my Polki nie podlegałyśmy rewizji i dumne byłyśmy z tego. Przynajmniej podłe złodziejstwo nie kala naszych rąk i honoru. Nikt nas nie 297 obszukuje, nie potrzebujemy się rumienić. Plechanowa czym tylko mogła starała się szarpać mi nerwy. Sama zgorzkniała, nienawidziła Polaków, a być może dlatego, iż nie miała satysfakcji szperać nam po kieszeniach. Nawet kiedy przy obiedzie pozostałą resztę zupy dolewano jako „dobawkę" (dodatek), nigdy nie szły-śmy po nią, dopiero brygadir podchodził do nas i brał nasze miski, polecając komuś podać je nam na maszynę. Ona zawsze pomrukiwała wtedy za swoją maszyną złośliwe uwagi. Nieraz, aby rzucić kamieniem, do mnie zagadywała: - Macie się za taki kulturalny naród, a jak Armia Czerwona weszła do Lwowa, to Polacy jak świnie oknami wchodzili do pociągu. - Bo są dobrymi skoczkami - odpowiadałam jej na to - i potrafią nie tylko przez okno, ale nawet przez oczko w pończosze przesmyknąć się, gdy drzwi pociągu są zatarasowane. Po takiej ripoście kilka dni milczała namyślając się, z której strony znów szarpnąć moją dumę narodową. Musiałam być zawsze przygotowana na jej złośliwe ataki. Organicznie nie znosiłam tego jej skrzeczenia, któremu towarzyszył grymas ust z jadowitym uśmiechem. Innym razem znowu prawiła brednie, że kiedy weszli do Wilna w 1939 r. żołnierze radzieccy, to: - Polacy nie mieli co jeść - tolko chleb i ogórcy149. - Bo zaraz pozjadali, nie czekając na nikogo, w brzuchu wszystko bezpieczne - odpowiadałam jej na to. Nadeszła wreszcie zima, też podobnie dokuczliwa i nieznośna jak lato. Wprawdzie koluczka nas opuściła z nastaniem chłodnej pory, ale dokuczał chłód, którego skoki w klimacie pustynnym między dniem a nocą są zjawiskiem typowym. Nie miałyśmy ciepłej odzieży. Kiedy włożyłyśmy tylko pulowery, było nam rano bardzo zimno. Marzły od maszyny ręce i nogi. To brak tkanki tłuszczowej wyraźnie dawał znać o sobie. Praca dalej trwała 16 godz. na dobę, bez żadnego dnia wolnego. Oguriec (ros.) - ogórek 298 Pewnego razu po południu odwiedziła naszą pracownię jakaś komisja z naczelnikiem obozu. Podziwiali warunki, w jakich pracujemy, chociaż nie mieliśmy podłogi, tylko klepisko. Interesowali się również normą itp. Wtedy jedna z Rosjanek, Ania Obżalimowa, wystąpiła do naczelnika z prośbą, aby dał nam choć jedną niedzielę wolną, dla uprania i doprowadzenia do porządku swojej odzieży. Komisja zwróciła się do naczelnika popierając prośbę. Ten z uśmiechem niby zadowolenia przyrzekł łaskawie. A była to jak raz sobota. Nazajutrz oczekiwaliśmy dnia wolnego. Tymczasem jego przyrzeczenie skierowane było nie do nas, a w próżnię. Jeszcze wcześniej niż zwykle wypędzono szwaczki do pracy. Nadszedł wreszcie Nowy Rok 1944. Ten dzień był wolny od pracy, ale za to byliśmy głodni prawie do wieczora. Przeprowadzano inwentaryzację i nikomu nie wolno było opuszczać baraku. Zimą w nieopalanym baraku było zimno. My miałyśmy koce, ale inne więźniarki kładły się spać w odzieży, w jakiej chodziły i pracowały w ciągu dnia. Pod jednym kocem niepodobna było spać, tuliłyśmy się po trzy pod trzema kocami. Gorszą sprawą było ranne wstawanie, trzeba się szybko ubierać, naciągać na siebie różne gałganki, aby łatwiej było przetrwać pierwsze godziny ranne przy maszynie, zwłaszcza gdy chłodna, wilgotna mgła przejmowała do szpiku kości i utrzymywała się czasem do godzin popołudniowych. Chuchałam nieraz w skostniałe palce, które stawały się sztywne, oporne ruchom, niezdolne do nieustannego stykania się z żelazem. Pod nogi kładłam spory płat waty, a na kolana kilka skrojonych do zeszycia pleców, na stołek do siedzenia również watę i tak, jak kwoka obłożona, dopiero mogłam coś robić, a maszynę miałam pierwszą od drzwi, które były w nieustannym ruchu otwierane i zamykane. Naturalnie robota, kiedy ręce były zmarznięte, nie szła mi tak sprawnie. Za wykonywaną pracę kierownictwo obozu płaciło więźniom, po potrąceniu kosztów utrzymania, symboliczne kopiejki. Ja za wyrabianie dwóch norm otrzymywałam za miesiąc 10-15 rubli. Pieniędzy nie miałam gdzie trzymać, więc kupowałam od tych, co 299 pracowali w mieście, owoce. Po tylu miesiącach wyczerpującej pracy, mój organizm domagał się witamin. Straciłam na wadze sporo, a tu dopiero dobiegał rok. Panią Zacharewicz zwolnili z obozu, bo stale chorowała mając słabe serce. Jedyną osobą bliską mi była Helena Perlicowa, z którą z powodu nawału pracy rzadko miałam okazję rozmawiać. Jakoś przepchaliśmy zimę trwającą dwa miesiące. Zbliżała się wiosna 1944, a zwiastowała ją pora opadów deszczu i wilgotny chłód dobierał się do kości. Jednak lepiej znosiliśmy taką aurę, bo za nią świtała nadzieja na słońce, które, gdy niebo się wypłacze, zaświeci pełnym blaskiem i będzie nas prażyło niemiłosiernie i wszystko wokół. Potworny pustynny klimat. Ale teraz nawet skaliste zbocza gór Kapet-Dagu, oddzielające Iran od ZSRR, pokryły się zielenią mchów i porostów i widniały z oddali strojne w opalizującą suknię. Nad tą strefą wznosiły się szare, nagie, skaliste, strome turnie i grzbiety poprzecinane przełęczami. W obozie panowała wciąż ta sama jednostajność, praca bez wytchnienia, ubytek sił, wyczerpanie fizyczne, walka o byt, żłób i mizerna wegetacja. To dopiero rok ogromnego, przeogromnego wysiłku za nami. Czy starczy sił na drugi? A co potem? Co potem, gdy wyzbędę się całkowicie tężyzny fizycznej, gdy stracę zdrowie? Za tymi 12-ma miesiącami coraz częściej rozwierała się przede mną czarna otchłań. A wojna wciąż toczyła się dałej. Mieliśmy o niej tyle wiadomości, że na placu apelowym, gdzie stawaliśmy zawsze w ordynku przed rozejściem się do pracy, każdego dnia widniała na ścianie dużych rozmiarów mapa Europy i na niej szpileczkami wyznaczona codziennie linia frontu. Nie było nigdy czasu dokładnie ją spenetrować, prześledzić dogłębnie, tylko każdy przechodząc ślizgał się po niej wzrokiem, poza tym żadna wieść polityczna nie docierała do nas. Obóz to apolityczne miejsce, umarłe dla wszelkich spraw poza pracą niewolniczą. Wiosną przybył do pracowni krawieckiej mechanik do naprawy maszyn. Był to młody polski Żyd ze Lwowa, syn słynnego przed wojną właściciela składu win Weissa. Ten zbiedzony, blady jak pergamin mężczyzna, był naszym kurierem codziennych wia- 300 domości. On po cichu dostarczał nam mydła w zamian za chleb. Zawsze służył chętnie w potrzebie. Gdy się której z nas złamała igła, zaraz gdzieś w klapie bluzy znalazł gotową, wstawił, maszynę przeczyścił, uregulował, a przy sposobności szepnął jakąś wiadomość. W pracowni wołali nań Jasza. Ale ten cichy, na pozór opanowany Jasza całym swoim jestestwem nienawidził Rosjanek. Nie wiedziałam, jaka tego przyczyna. Jeśli której zaczęła kaprysić maszyna, wezwany szedł niby chętnie, ale gdy siadł za nią, dłubał i dłubał ze dwie godziny i denerwował się, rzucał tym i owym jakby nie mógł uporać się z defektem. A było to tak naturalne, że nikt nie mógł się domyślić w tym jego złej woli. Gdzie tylko mógł, robił jakby na przekór, złośliwie. Pewnego razu powiedział mi -kiedy o tym wspomniałam - że odpłaca się każdej i każdemu za swój dziesięcioletni wyrok i musi odpłacić dziesięciokrotnie. Pod maską zwykłej obojętności ta zemsta wrzała w nim jak wulkan i nawet zębów nie mógł zaciskać, aby ją hamować, bo wszystkie można mu było wyjąć palcami ze zgniłych dziąseł. Cuchnęło okropnie z tych ust zgnilizną w pełnym rozkładzie, zwłaszcza gdy mówił. Z wiosną odeszła z naszej pracowni Gruszecka. Ta postarała się o pracę przy wyrobie kwasu chlebowego, który zaczęto nam podawać na deser po obiedzie w ilości 1/8 litra, bo odżywiano nas nadal nieodmiennie obrzydłą do ostatka parzonką z zielonych liści kapusty. Na ten kwas odbierano więźniom z codziennej porcji chleba parę dekagramów. Najgorzej cierpiała tu Pelagia Re-wak, zwana przez nas Basią. Ona była palaczką papierosów. Jeszcze będąc w DD widziałam, jak ćmiła najlepsze, które dostarczali jej szoferzy z Iranu. Tu w obozie już mowy być nie mogło o tych luksusowych, ale z trudnością nawet nabywała zwykłą machorkę i kawałek gazety, by skręcić obrzydłego papierosa. W pracowni nie wolno było palić, ani gdziekolwiek na majdanie. Była na to mała klitka murowana z deskami do siedzenia - salon dla palaczy. Stąd w tej klitce siedziało godzinami z tuzin lub więcej palaczy spragnionych łyku nikotyny, czekających na tych, którzy wreszcie będą mieli papierosa. Basia miała, bo po cichu na ten cel 301 sprzedawała odzież przechowywaną w magazynie. Kiedy tylko weszła do „kuryłki"150, każdy z czekających żebrał u niej: daj za-kurit', daj choć raz potianut'151 i tak jej papieros wędrował z gęby do gęby, aż w końcu niewielki „ciuk" wracał do niej. Nieraz zastanawiałam się nad tym, że nie brzydziła się dokończyć tego ciuka po tylu różnych ludziach. Przecież łatwo mogła się nabawić jakiej zarazy, o którą w takim środowisku przestępczym łatwiej niż o zgrzebną koszulę. Przeklęty nałóg przesłaniał jej wszelkie obawy, a może być nieświadomość tych rzeczy. Nic dotąd nie wiedziałam, że w minionym roku (1943) powstał Związek Patriotów Polskich w Moskwie, z Wandą Wasilewską na czele i począł formować nowe oddziały wojska polskiego. Do tych oddziałów, nazwanych później I Dywizją im. T. Kościuszki, zgłosił się również nasz doktor z DD Jan Lebensart. Tu w obozie pracował w szpitalu. Zaraz jesienią 1943 został przerzucony na front. Dowiedziawszy się o tym pilnie śledziłam mapę na placu apelowym z myślą o moich najbliższych, jak oni przeżyją drugie przesuwanie się frontu i niecierpliwiłam się ogromnie, a front był już na terenach Białorusi i Wileńszczyzny. Zdobyłam już kilka kawałków papieru i w nocy napisałam parę listów do różnych znajomych w Krzywiczach, Zadubiennie i w Wytreskach, aby mi donieśli lub podali mojej rodzinie wiadomość, gdzie ja się znajduję. List napisałam również do mojej siostry Anny. Wszystkie listy rzuciłam do skrzynki i wciąż liczyłam dni i tygodnie, ile czasu upłynęło od tej daty, z niecierpliwością wielką oczekując wiadomości. Bez przerwy myślałam tylko o tym i niby kamień legło mi to na sercu. Te przeżywane ciągle frustracje skumulowały się u mnie na ostrą nerwicę serca, którą miałam kiedyś w młodości, ale nie w takim stopniu jak obecnie. Ataki serca dostawałam przeważnie nocą, widocznie po całodziennym zmęczeniu. Wlokłam się wtedy do izby chorych, gdzie okrągłą dobę trwał dyżur kogoś z personelu. Podawano mi zwykle wale- 150 Kurilka (ros.) - palarnia 151 Daj zakurit'... (ros.) - daj zapalić, daj choć raz pociągnąć 302 rianę, poleżałam z pół godziny na leżance i odprowadzano znów do baraku. Ataki nasilały się i niejednokrotnie leżałam długo w izbie chorych, a serce waliło jakby chciało rozsadzić klatkę piersiową. Po każdym takim ataku wstawałam rano osłabiona, ale nie prosiłam nigdy o zwolnienie. Aż oto w czerwcu dano mi 10 dni wypoczynku. Siedziałam i nudziłam się w baraku, a obiad otrzymywałam u młodocianych, bo tych odżywiano znacznie lepiej niż dorosłych. W tym czasie zachodziłam często do Heleny Perlicowej, prócz tego odwiedziłam przechowalnię i sprawdziłam swoje rzeczy. Najwięcej obawiałam się o pierzynę i poduszkę wciśnięte do worka, nie przewietrzane tyle miesięcy. Mogłam przecież w ciągu zimy używać ich do spania, ale w tym kieracie nieustannej pracy zapomniałam o tym i marzłam pod dwoma kocami. Mogłam także dać rzeczy swoje na przechowanie Helenie. Ona miała mieszkanie w gabinecie za parawanem i nie dzieliła wspólnego barłogu z innymi, ale i o tym nie pomyślałam wcale. Po odpoczynku poczułam się lepiej i znowu wróciłam na swoje miejsce do pracowni krawieckiej. Tu praca dla frontu szła ciągle całą parą. Zdawało się, że pół armii zaopatrzymy w bieliznę i waciaki. Szyliśmy nawet sienniki dla szpitali, napełniane odpadami z pracowni. Sienniki pikowaliśmy gęsto jak materace, aby odpady nie przesuwały się po całym wsypie. Dziesiątki takich wędrowało od nas do szpitali wojskowych. Nadchodziło lato gorące, upalne, brzemienne dla mnie w największe ciosy życiowe - dziś, gdy o nich pomyślę, staje mi łza w oku. Po odpoczynku nadal kupowałam sobie owoce. Wprawdzie niewiele tego było za kilka rubli, ale chociaż to minimum chciałam dostarczać organizmowi. Owoce nie zawsze mogłam umyć z braku wody, tylko wycierałam ręcznikiem przed spożyciem. Znów złapałam bakcyla krwawej dyzenterii. Aby nie dostać się do szpitala, którego bałam się panicznie, chodziłam jak zwykle do pracy, zabezpieczając się od częstego wychodzenia dużym tamponem waty. Już dwa dni tak pracowałam, zwlekając z pójściem do lekarza, a w konsekwencji do szpitala na oddział zakaź- 303 ny. Pamiętam, że wtedy pracownia szyła workowe mundury dla Straży Pożarnej, jedni bluzy, drudzy spodnie, według tego co komu lepiej wychodziło. Szyłam spodnie - norma 8 sztuk, ale szyjąc sposobem Ajny Meresz zwykle mogłam uszyć 13. Jakby przeczuciem wiedziona, nigdy nie oddawałam tej półtorej normy, zostawiając dwie lub trzy pary w zapasie. Teraz chora, czując się słabą, do obiadu mogłam uszyć 6 sztuk, a po obiedzie, którego nie jadłam, aby nie pogarszać sytuacji, waliłam się na uszyte spodnie. Brygadier widząc to, nieraz nakrył mnie leżącą, aby ze straży ktoś tego nie dojrzał. Na trzeci dzień, w porze obiadowej, poszłam do izby przyjęć prosić o zwolnienie. Na szczęście zastałam dyżurującą Marię rwano wną, która Polaków bardzo ceniła. Przyjąwszy mnie, zmierzyła temperaturę - była niższa od normy, udzieliła skutecznej porady, ofiarowując mi dwa proszki sulfidyny, swoje własne, bezpłatnie. Kazała przyjąć jeden zaraz, drugi nazajutrz i głodówką zwalczyć biegunkę, nie jedząc trzy dni. Pić dowoli wodę gotowaną. Po trzech dniach jeść suchary i zsiadłe mleko oraz wodę gotowaną. Sześć dni głodówki i jak tu pracować? Ściśle stosowałam się do jej wskazówek. Pierwsza trzydniówka była, zda się, nie do przetrwania. Czarne plamy latały mi przed oczyma, ale do pracy szłam. Uszyłam 3 lub 4 sztuki i więcej ani rusz. Nasze kobiety, każda pod wieczór, podrzucała mi jedną sztukę, resztę dopełniałam ze swojego zapasu. Po tej ścisłej głodówce miałam sporo chleba. Ususzyłam na słońcu suchary. Na czwarty dzień kupiłam sobie jajko i zsiadłe mleko - luksus niebywały w obozowych warunkach. Mała szklanka mleka 5 rbl, jajko 2 rbl -to już połowa tego, co mnie płacono za miesiąc pracy. Dostarczyła mi tego Maria Iwanowna. Aby się ratować, sprzedałam komplet bielizny i codziennie kupowałam małą szklaneczkę mleka zwanego tutaj „maconi". To mnie wzmocniło. Dyzenteria została zażegnana. A ile silnej, niemal stalowej woli musiałam mieć, aby w tych warunkach podjąć taką kurację bez pomocy lekarskiej, bez leżenia w szpitalu. Ale po takiej 304 kuracji przyszedł mi koński, zwierzęcy apetyt. Póki miałam suchary, żułam cały dzień, a gdy się wyczerpały, jadłabym i ziemię. Był już lipiec. Liczyłam miesiące i tygodnie do końca wyroku. Pełne 8 miesięcy. Ogromny to szmat czasu dla takiego niewolnika jak ja. Nie ma żadnych widoków na wcześniejsze zwolnienie. W tym czasie przybyło do obozu kilku młodych szoferów wycofanych z Iranu, widocznie za jakieś sprawki. Młode dziarskie chłopaki, wypasione jak źrebce na perskiej baraninie. A równocześnie jakiś 14-to latek, chłopiec pracujący na majdanie, chcąc widocznie odpocząć, znalazł stosowną chwilę i zarył się w ogromną górę powrozów na placu i zasnął widać snem mocnym, bo wieczorem nie stawił się na apel. W ten wieczór 10 razy ganiano nas na plac apelowy i nie mogli doliczyć się ilości więźniów. Dopiero psy wpuszczone na majdan odszukały i obudziły ukrytego śpiocha. Nazajutrz po tym wydarzeniu kazano nam ustawić się w dwa dwuszeregi z wolnym przejściem środkiem. Staliśmy na linijce152 niecierpliwie, aż oto wyprowadzony wczorajszy śpioch musiał iść wzdłuż nas stojących, aby się wszystkim zaprezentować. Szedł powoli, blady, zbity, posiniaczony z naderwanymi uszami, brudny, godny litości i pożałowania, aż oto ze stojącego dwuszeregu mężczyzn wyskoczył jeden z szoferów, chwycił chłopca pod pachy unosząc w górę, aby go lepiej wszystkim pokazać. Wtedy ktoś z tyłu krzyknął: ty byku wypasiony, ciebie by tak przejechać nahajem. A znów z drugiego dwurzędu kobiet padło straszne przekleństwo, aby na sowieckiej ziemi nigdy nie rodziły się dzieci. Po tej defiladzie wszyscy rozeszli się do pracy z ogromnym niesmakiem. Co za cel miała ta defilada - wychowawczy czy inny, tego nikt nie wiedział. W sierpniu drugi raz zachorowałam na dyzenterię. Tym razem, gdy tylko spostrzegłam objawy, zastosowałam ścisłą głodówkę według recepty Marii Iwanowny. W przeciągu tygodnia 12 Liniejka (ros.) - tu: apel, zbiórka w szeregu 305 chorobę zwalczyłam nie przyznając się do tego nikomu. Idąc pewnego razu do prowizorycznie skleconych szaletów, usłyszałam że w nich ktoś klnie po polsku: - Ni kapusty, ni kartofli, niech ich jasne pioruny wytłuko! Zdziwiło mnie niemało to przekleństwo, bo wyszło z ust kobiety Polki, tylko obywatelki sowieckiej. Rodzice jej pochodzili z Pabianic. Klęła, aby sobie ulżyć na sercu - jak się wyraziła - bo jeść się strasznie chce. Jeszcze na parę dni przed moją chorobą zaczęto bąkać o etapie z naszego obozu. Etapem zwano przerzucanie wybranych więźniów na nowe miejsce, często pustkowie zupełne, do ciężkich robót, przy budowie linii kolejowych, kanałów nawadniających, lub sztucznych jezior. W takich wypadkach na całkowitym bezludziu i pustkowiu, więźniowie zmuszeni byli sami borykać się z kleceniem lada jakich pałatek153 lub ziemianek i wegetować w najgorszych warunkach. Nie zapomniałam i nigdy nie zapomnę etapu z Polowego Stanu na Czardasz w Karagandzie, który sprawił, że byłam o pół kroku od całkowitego załamania. Depresja duchowa, która mnie opanowała wówczas, była największym postrachem przed słowem - etap. Jakoż na drugi dzień odbyła się komisja lekarska, a wyselekcjonowano na niej same młode kobiety i mężczyzn. To już niezbicie świadczyło o sobie, jak też o kierunku etapu na ciężkie roboty. W spisie zestawionym z Polek znalazłam się tylko ja jedna. Widać musiałam nie być jeszcze kościotrupem i mieć dość krzepy, kiedy na spojrzenie komisji - bo nikogo nie badano - uznana zostałam za zdatną do ciężkich robót, dwakroć, czy trzykroć cięższych od szycia dwóch norm na maszynie. Tylko te dwie normy -nic innego - uważam je za wykonywane dla ratowania H. Perli-cowej - rzuciły mnie na listę etapu. Byli i tacy, co sami się zgłosili dobrowolnie, może ze względu na bardzo ciężki byt w zamkniętym obozie, zwłaszcza z braku wody. Pałatka (ras.) - namiot 306 Nazajutrz wcześnie rano pobiegłam do izby chorych - była jeszcze Maria Iwanowna - i prosiłam ją o sprawdzenie listy zatwierdzonej przez komisję. W istocie, figurowałam na liście. Błagałam ją o ratunek ze łzami w oczach. -Ja wiem co to jest etap, boję się już samego słowa. - Niestety - powiedziała z żalem - nic tu nie mogę pomóc, ale radziła porozmawiać i prosić Żyda Nauma, który był tu kierownikiem od spraw ekspedycji, a ona również porozmawia z nim w tej sprawie. Po śniadaniu zaraz izolowano w osobnym baraku etapowców i kazano zabrać swoje rzeczy. Ja nie wzięłam swoich z przechowalni, wiedząc z góry, że wszystko w drodze stracę do ostatniego gałganka, bo nie zdołam utrzymać w niewiadomych warunkach. Miałam zamiar przekazać w ostatniej chwili Perłicowej, jeśli nic nie zdołam załatwić z Naumem. Uprosiłam dyżurnego o pozwolenie pójścia do pracowni dla zabrania drobiazgów, a pod tym pretekstem złożyć ukłon Naumowi i prosić o zwolnienie z etapu. Roztrzęsiona nerwowo, nie mogłam znaleźć szybko motywacji i dość ważnej dla mojej prośby. Nie wiedziałam też, gdzie szukać tego monarchy od ekspedycji w obozie. Zaczęłam więc od pracowni krawieckiej. Ahmedow uśmiechnął się sądząc, że wracam do mojej roboty. Zapytałam go o Nauma. Wskazał mi zaraz - domyślając się o co tu chodzi - kierunek: magazyny. Jakoż kręcąc się tu i tam znalazłam go i przedstawiłam moją prośbę. Zastanawiał się chwilę, a potem zapytał, dlaczego chcę się wycofać. Skłamałam naprędce, mówiąc: - Cztery lata nie mam wiadomości o swoich dzieciach i rodzinie. Teraz front posunął się na zachód z tych terenów i wysłałam kilka listów z poszukiwaniem ich. Czekam na jakąkolwiek odpowiedź, wiadomość. Gdy odjadę stąd, kiedy i gdzie mnie te listy znajdą. Chcę tu już zaczekać na nie. Pomyślawszy parę minut, powiedział: - Zobaczę, może uda mi się załatwić. Odeszłam pogrążona w myślach: nie mam mu czym zapłacić, jeśli sprawę załatwi. Wróciwszy do baraku izolatki, cały dzień 307 przesiedziałam bezczynnie, targana furiami najrozmaitszych myśli. Chwilami modliłam się, prosząc Boga o ratunek. Dopiero wieczorem po apelu strażnik wywołał mnie, polecając wrócić do swego baraku. Jakże ucieszyły się moje sąsiadki z pracowni krawieckiej, widząc mnie powracającą. Nie jestem w stanie wyrazić tego słowami. Nazajutrz wróciłam do pracy, a idąc na obiad ujrzałam na placu apelowym pod murem, w spiekocie sierpniowego słońca, siedzących na ziemi tych, z którymi miałam dzielić los etapu. Jakiś dziwny żal, niby skurcz ścisnął mi serce na ten widok, a mi-mowoli pomyślałam: dlaczego człowiek człowieka ściga i prześladuje, dręczy, depcze, popycha, dusi, głodzi, maltretuje, - zabija? Dlaczego? Dla jakiej idei? Jakie prawo panuje w dżungli, czy w tajdze, takie podobne wśród ludzi i narodów w świecie - odpowiedziałam sobie dla uspokojenia wewnętrznego. Dość tych refleksji, trzeba jąć się pracy i dziękować Bogu za pomyślny obrót sprawy etapu. Etapowi więźniowie do wieczora sterczeli na placu pod ścianą wysokiego muru. Dopiero późnym wieczorem odprawiono ich w drogę. Nawet śladu nie zostało, że odeszło ze czterdzieści lub więcej osób. A ja w parę dni później zapadłam na dyzenterię. W sierpniu otrzymałam list z Izraela od tego Żydka rodem z Krakowa, z którym w 42 roku w DD dzieliłam się opłatkiem. Donosił mi, że zaraz po przyjeździe do Teheranu czekał na nich samolot, którym odlecieli do Palestyny. Ogromnie się cieszy, że odnalazł krewnych. Pod koniec sierpnia otrzymałam pocztówkę od siostry, która donosiła, że jest na miejscu z dziećmi, i o tragedii rodzinnej. Z bólem serca czytałam tę wiadomość godząc się z tym, że lepiej wiedzieć choćby najgorsze, niż męczyć się w ciągłej niepewności. Zaraz we wrześniu przyszedł list z frontu od dra Lebensarta już z terenów Polski. Te listy nieco podniosły mnie na duchu. We wrześniu zaszedł w naszym baraku ciekawy przypadek kradzieży, której ofiarą padły nasze kobiety ze szwalni - Słowiko- 308 wa i Pietrzkowa. Obie miały angielskie pulowery koloru bordo z wysokim golfem. Wyciągnęły je z przechowalni i w porze obiadowej zrobiły pranie, potem powiesiły na sznurze przed pracownią, aby je mieć na oku. Oba pulowery zniknęły jak kamfora. Zrozpaczone postanowiły udać się do naczelnika ze skargą. Kiedy o tym powiedziały głośno w pracowni, zaraz na drugi dzień komendantka oddziału żeńskiego, salonowa damulka obozowa, otoczona wciąż plejadą adoratorów, przekazała im, aby nie ważyły się mówić o tym naczelnikowi, bo ci, którzy to zrobili, mogą się srodze na nich zemścić. Ona to sama z nimi załatwi i jutro łub pojutrze swetry dostarczy. Zostawiły więc sprawę w spokoju, chodziło im tylko o odzyskanie swoich rzeczy. Tego samego dnia przemieszczono kobiety prawego skrzydła obozu do olbrzymiego baraku, może na 100 osób lub więcej, urządzonego w jakiejś hali. Zamiast prycz na legowisko do spania były pomurowane z cegły płyty trzyosobowe tzw. „tumbecz-ki154". Stały w trzech rzędach, z tych dwa pod ścianami, trzeci zajmował środek. Między rzędami były metrowej szerokości przejścia. W rzędzie jedną od drugiej tumbeczki dzieliły półmetrowe przejścia. Nam, kobietom ze szwalni przydzielono nieopodal drzwi czwartą i piątą tumbeczkę. Jedną zajęła Gruszecka, Słowikowa i Pietrzkowa, drugą Rewak, Halada i ja. Przed barakiem było olbrzymie podwórko, z boku znów nieco mniejszy barak dla mężczyzn. Nie było tu nawet bramy przed wejściem na ten olbrzymi plac, tylko strażnik stał na warcie, a obok płonęło w nocy ognisko, aby ktoś w ciemności nie podczołgał się i nie umknął. Trochę z boku na tym placu stały szalety sklecone z dranic, a na samym środku duży basen na wodę, obecnie suchy. Aby kto przypadkowo w nocy nie wpadł do basenu, rozpalono tuż przy nim drugie ognisko. Tu do tego baraku komendantka wieczorem dostarczyła przez kogoś oba skradzione pulowery. Tumboczka (ros.) - szafka nocna, tu: legowisko 309 Tymczasem w tym olbrzymim naszym baraku zaczęli wyświetlać wieczorami filmy, dwa razy na tydzień. Z chwilą, kiedy przyjeżdżało kino, cała szarańcza z innych baraków w obrębie obozu waliła się do nas, jak lawina, obsiadając gęsto wszystkie tumbeczki. Po głowach, po nogach nie pytając czy można, lokowała się hołota, by siedzieć wygodnie i zaraz światło gasło, zaczynał się seans. Ciemności i zainteresowanie większości filmem stwarzały doskonałą okazję dla mniejszości do kradzieży. Kto był przezorny, wszystko trzymał przed sobą i nie zwracał uwagi na ekran i tylko w ten sposób mógł swoje ciuchy ocalić. Bodaj na trzeci wieczór wrzask szarańczy na podwórzu był sygnałem, że jedzie kino. Ja swoje rzeczy rzuciłam w worek, biorąc go przed siebie, na ekran nie patrzyłam, bo siedziałam bokiem. Zresztą samo życie w tym obozie było kinem bez wyświetlania na ekranie i to filmem najciekawszym, bo obrazem żywym, nie dublowanym. Niejedna historia tu rozegrana była barwniejszym i tragiczniej-szym scenariuszem, a aktorzy nie byli w nim dublowani, ale wzięci z rzeczywistości, naturalni, bez patosu i sztucznych dekoracji, w naturalnej scenerii. Zauważyłam w ten wieczór, że na tumbeczce Słowikowej i Pietrzkowej usadowiła się sama komendantka, a obok dwaj adoratorzy jak stróże, jeden u nóg, drugi u głowy. Słowikowa miała swoje rzeczy i odzyskany sweter w woreczku płóciennym, toż samo i Pietrzkowa. Usiadły na swoich woreczkach. Komendantka mało zwracała uwagi na ekran, zagadując wciąż to jedną lub drugą, co widziałam dobrze w ciemności, a tłok około nich był taki, jakby już nigdzie skrawka miejsca nie było. Kiedy ten rój szerszeni wyroił się po seansie z baraku, Słowikowa i Pietrzkowa z przerażeniem zobaczyły worki, na których siedziały porozcinane i brak swetrów. Nigdy już nie odzyskały swojej straty i nigdy więcej na ich tumbeczce nie siedziała komendantka, by pilnie oglądać seans filmowy. Tu odegrał się typowo obozowy film, jak już wyżej wspomniałam, wzięty wprost z codziennego życia w tym bagnie przestępczym. 310 Basia Rewak każdego wieczora na nowym miejscu opuszczała barak i długo nie wracała. Przypuszczałam, że wychodzi dla załatwiania transakcji, czyli wymiany swoich rzeczy na machorkę. Już nawet zaobserwowałam dziwną zmianę, która zaszła w niej w tym roku. Oto stała się nerwowa, zamknięta w sobie i opryskliwa. Wychudła też ogromnie i wielkie piwne oczy jakoś dziwnie się jeszcze powiększyły i błyszczały fosforycznym ogniem drapieżnego ptaka. Wracając późno do baraku, nie rozmawiała już z nikim, kładąc się spać. Pewnego wieczora bardzo długo po wyjściu nie wracała. Niepokoiłam się nie śpiąc, lecz nie poszłam na poszukiwanie. Bałam się ciemności nocnych, nie lubiłam zresztą wychodzić wieczorem na ten duży plac, po którym snuli się więźniowie i więźniarki, w poszukiwaniu przygód. Tej nocy wróciwszy bardzo późno, Basia położyła się zaraz, ale przez sen wciąż się kręciła, poprawiała swój siennik. Rano już nie wstała. Przyznała się, że wpadła do basenu i nie miał jej kto wyciągnąć z tej pułapki. Była silnie potłuczona, prócz tego zmarzła siedząc długo na betonie. Nazajutrz nie poszła do pracy zwolniona na trzy dni. Czwartego dnia obandażowana, skulona poszła do pracowni załamana fizycznie, a szczerze mówiąc i psychicznie, bo jak zauważyłam od jakiegoś czasu, zaczęła pozbywać się chleba na kupno przeklętej machory, którą musiała dzielić z innymi. Jakież mogła mieć siły do pracy po takim stłuczeniu, tylko o tej bałandzie? W kilka dni później Basia opuściła nas, widocznie załamana poprosiła o paszport i odeszła na zawsze, nie mając sił do przetrwania niepełnych 6 miesięcy. To samo zrobiła, idąc za jej przykładem, Twardowska, którą naczelnik obozu chciał koniecznie zostawić w Aszchabadzie, znając jej wybitne uzdolnienia trykotar-skie. Chciał zapewnić jej posadę tego działu w obozie. Trzymał ją nawet trzy doby po zwolnieniu, aby zrobiła jeszcze dwie peleryny ażurowe dla żony i siostry. Prawie nie śpiąc, wykończyła robotę i odeszła. Zostało nas 10 osób. W dziwnej pułapce znalazła się znowu Genia Halada, dziew- 311 czyna młoda, ponad 20 lat. Oto wiosną do naszej pracowni przybył nowicjusz Turkmen w wieku 40-45 lat. Mimo że nie miał najmniejszego pojęcia o szyciu na maszynie, brygadir przyjął go i polecił Gieni, aby nauczyła nowicjusza obchodzenia się z maszyną. Cicha, spokojna dziewczyna nie okazała sprzeciwu i zaczęła uczyć szycia na swojej maszynie. Brygadir musiał mieć z nim jakieś konszachty, bo nadal chociaż nie miał ten rodak żyłki do szycia, ale miał żyłę złota, a złoto toruje człowiekowi drogę wszędzie, a zwłaszcza w takiej pomyjnej jamie155, jaką jest obóz. Turkmenowi wpadła w oko czarnooka, cichutka Polka, a wiadomo każdemu: serce nie sługa. Miał ten Turek trzy żony na wolności. Zapragnął mieć czwartą, inną, bo Słowiankę. Żony przychodziły doń co tydzień na widzenie, więc kazał im dostarczyć różne rzeczy dla czwartej małżonki i dał do schowania Achmedowi, aż do stosownej chwili. Ziomek Achmedow schował te rzeczy na dnie skrzyni w pracowni, w której leżały zwykle pojedyncze komplety, dopóki nie została wykończona cała setka, jaką nam dostarczono z zakrojni. Pewnego dnia wpadła do szwalni kontrola, przetrząsnęła skrzynię i skonfiskowała prezent dla czwartej żony. Nie wiem jak porozumiewał się z dziewczyną, która nie znała ani słowa turkmeńskiego języka. Przypuszczam, że łącznikiem i pośrednikiem w tym była pewna Ormianka z naszej pracowni, która mnie całą historię opowiadała. Halada, chociaż cicha i młoda, zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, bo na każdym kroku unikała natręta i wróciwszy do baraku wieczorem, na krok nie wydalała się nigdzie, bojąc się zalotnego Turka. On znów szukał różnych sposobów, aby dziewczynę pozyskać, obiecywał nawet wykupić ją i siebie z obozu, a potem uciec do Iranu. Niestety dziewczyna milczała, bała się potwora i jak mogła unikała schodząc mu z drogi. Ja znów pewnego razu, idąc w nocy przez to wielkie podwórze, posłyszałam cichy jęk, który pochodził jakby z ziemi. Szłam Pomojnaja jama (rosj - dół w ziemi na pomyje 312 ostrożnie obchodząc basen, kiedy uszu moich doszedł znów przyciszony jęk. Zbliżyłam się do zbiornika i w głębi na dnie ujrzałam leżącego mężczyznę. Cóż - sama nie zdołam go wyciągnąć. Podeszłam do strażnika przy bramie prosząc o pomoc. Wahał się, ale poszedł ze mną i wyciągnęliśmy biedaka potłuczonego i skostniałego. Chyba to jedna z wielu ofiar tej pułapki. Kolację do naszego nowego baraku przywożono wieczorem kuchnią polową i rozlewano na placu chochlą. Była systematycznie kasza jęczmienna o pół gęstej konsystencji. Ci, co mieli swoje miski lub naczynia, podchodząc podawali kucharzowi. Znów ci bez naczynia otrzymywali kasze w miskach blaszanych, których stos sterczał obok kotła. Turkmenki zaraz dwa kroki dalej kucnąwszy palcami wyjadały kaszę, siorbając przy tym mocno i wylizując dokładnie do ostatniej krupki. Misek tych nikt zaraz po kolacji nie odbierał, pozostawały w baraku na noc, służąc do innych celów. Napełnioną w nocy miskę podstawiano na przejście komuś drugiemu, a ten zbudzony, zauważywszy naczynie, posuwał dalej. Stąd na wielkim podwórzu nocą rzadko ukazywała się kobieta, wszystkie co sprytniejsze miały w baraku wygódkę. Ja pewnego razu zbudziwszy się w nocy, natknęłam się na taką miskę tuż u swojej głowy. Z obrzydzeniem chwyciwszy naczynie, postawiłam na głównym przejściu. Ktoś idąc niebacznie potrącił nogą, dopieroż była awantura, a już rano „Cerber" obwieszczał gromko po całym baraku: „czaszki dawajtie, czaszki dawajtie". Jakoż i dawano czaszki wylewając nieczystości. Cały stos takich misek wędrował z baraków do kuchni, a potem do stołówki na stół. We wrześniu wszystkie nasze Polki otrzymały małe paczki żywnościowe nadesłane przez Czerwony Krzyż - prócz mnie jednej. Ja natomiast list od dr Lebensarta z frontu, który mnie ogromnie ucieszył. Przytaczam go dosłownie, chociaż pisany w języku rosyjskim. „6. VIII. 1944 Dorogaja i miłaja Ludziu! Połucził ja pis'mo ot p. Wawryko-wej. Otpisywaju jej, Milanowskomu i s. Franciszkie. Как Wy ży- 313 wiotie? Как Wasze zdorowie? Ja nie pisał, bo dumał, czto Wy dawno ujechali. Ja uże nieskolko miesiacew na frontie w bojach. Nachorzus' w Polsze naszej krasiwoj. Nie padajtie duchom, jeszcze budiet wsio choroszo na swietie. Piszet p. W., czto imiejet wiedomosti o mojej siemię. S kakogo czisła? Ja bolsze nie połucził ni odnogo słowa ottuda. Otdajtie priwiet wsiem naszym i Achmie-dowu i wsiem choroszym ludiam. Piszytie paru słów, a ja opiat' napiszu к Wam. Tut wsio poczti po staromu, tolko niemcy istrie-bili mnogo nasielenija. Priwietstwuju Was oczeń choroszo i cełuju Was sierdieczno. (podpisany) dr Lebensait"156 W końcu września - nie pamiętam już dokładnie daty - rozpoczęto, czy raczej wznowiono sprawę naszych paszportów, wzywając nas pojedynczo do kancelarii obozowej. Tym razem prowadzący sprawę miał już gotowe arkusze do podpisania, że przyjmuję obywatelstwo sowieckie dobrowolnie. Chodziło tylko o zgodę na to i złożenie podpisu na blankiecie. Kiedy mnie wezwano i odczytano dokument, prowadzący bardzo grzecznie poprosił o podpisanie. - Nigdy nie podpisuję dokumentów, z którymi nie jestem zgodna - odpowiedziałam mu na to. - A co tu znajduje niezgodnego ? - zapytał zdziwiony. - Napisano, że jestem jedna (odinoka157) a ja mam dzieci w Polsce i chcę do nich wrócić. Po wtóre, wyraźnie podkreślono, 156 Droga i mila Ludziu! Otrzymałem list od p. Wawrykowej. Odpisuje jej, Milanowskiemu i s. Franciszce. Jak się wam powodzi? Jak wasze zdrowie? Nie pisałem, bo myślałem żeście dawno wyjechali. Już kilka miesięcy walczę na froncie. Znajduję się w naszej pięknej Polsce. Nie upadajcie na duchu, jeszcze będzie wszystko dobrze na świecie. Pisze p. W., że ma wiadomości o mojej rodzinie. Z jakiej daty? Ja więcej nie otrzymałem ani jednego słowa stamtąd. Przekażcie pozdrowienia wszystkim naszym i Achmedowowi i wszystkim dobrym ludziom. Napiszcie parę słów, a ja znowu napiszę do Was. Tutaj wszystko niemal po dawnemu, tylko Niemcy wykończyli wielu ludzi. Pozdrawiam Was mocno i całuję Was serdecznie. Dr Lebensart (oryginał listu pisany z błędami po rosyjsku) 1,7 Odinokij (ros.) - samotny 314 że jestem waszą obywatelką, a ja czuję się obywatelką polską. Kocham swoją ojczyznę, dla niej chcę żyć i pracować, bo w niej się wychowałam, ona mi dała wszystko, co posiadam. - A cóż wam ta ojczyzna dała? - Zaśmiał się zdziwiony mocno moją argumentacją. - Dała mi wykształcenie, pracę i chleb, dała piękną, bogatą historię, literaturę, język, a wszystko to dla mnie takie bliskie, kochane, każdą rzecz w ojczyźnie swojej znam na pamięć. Tu jestem obca, nie mogę życia zaczynać na nowo od początku. Uczyć się u was wszystkiego, bo nic nie znam. Szósty rok tu jestem, a nikt mi dotąd nie objaśnił Stalinowskiej Konstytucji. Mam wykształcenie średnie, a u was jestem jak ciemna butelka, popychana z obozu do obozu. Od czego tu zacznę żyć - powiedzcie mi proszę. Zaczęłam przecież od obozu, czy mam wciąż żyć w obozie? Nagle wszczął rozmowę na temat klasycznej literatury rosyjskiej, pytając, jakich znam pisarzy. - Poza Puszkinem, przyjacielem Mickiewicza, nie znam żadnego - odpowiedziałam, niby to zażenowana nieznajomością obcej literatury. I znowu wrócił do leżącego na biurku dokumentu, podsuwając mi do podpisania. - Jeśli podpiszę, to tylko z adnotacją, że zrobiłam to pod presją. - O nie, odpowiedział, przecież podpiszecie, że ja wam to podał do wiadomości. - Nie mogę dobrowolnie podpisać. Wstałam i wyszłam zdenerwowana. Tymczasem nowinki polityczne jakoś cichaczem przeciekały do nas. Czasem coś szepnął mechanik Jasza, to Milanowski od kogoś coś posłyszał, a ja wciąż żywiłam nadzieję, że jakoś musi się rozwiązać ten węzeł gordyjski i wciąż słałam listy do Polski. Słowikowa też napisała do swoich rodziców koło Tarnopola, gdzie zostawiła dwoje dzieci. Pietrzkowa znowu myślała o swoich w Ira- 315 nie, i tak każda z nas miała myśli zaprzątnięte odszukaniem rodziny, tylko Helena Perlicowa i Zamierowska były samotne. Nareszcie w październiku doczekałam się pocztówki od siostry (datowanej 28.VIII.44). Otrzymawszy pismo spojrzałam nań i ucałowałam wygniecioną i wytartą przez ręce ludzkie wiadomość po tylu miesiącach oczekiwania. Przecież w Karagandzie były dwa listy do mnie, a że pisane po polsku - skonfiskowano. Atu pocztówka pisana alfabetem łacińskim i w języku polskim przeszła przez cenzurę i nie przepadła. Co za szczęście i radość. Fenomen! Czytałam i nie wierzyłam sobie. Czytałam kilka razy, a wciąż zdawało mi się, że jeszcze coś przeczytam między liniami. Każdy wyraz skakał mi do oczu chcąc się na całe życie wzrokowo utrwalić. Czytałam nawet w nocy, gdy się zbudziłam, bo ta polska mowa znalazła mnie w Aszchabadzie jak Skawińskiego z „Latarnika"158 na samotnej latarni morskiej... I w oczach i w uszach wciąż stały mi słowa: Czy nie możesz wrócić do nas? O! Jak bardzo chciałabym wrócić już zaraz, w tej chwili, chociaż ptakiem przelecieć. Nie spałam prawie całą noc, wtulałam twarz do mojej maleńkiej poduszeczki i cicho płakałam, a serce z tego wielkiego przeżycia trzęsło się jak galareta. Od tego dnia jakby mi sił przybyło, mimo iż było ich coraz to mniej z każdym dniem. Nadchodziła znów zima, ale dni jakby prędzej się posuwały do przodu. Wszyscy, ile nas było, mieliśmy myśli skierowane na zbliżającą się chwilę opuszczenia obozu. W październiku -co byłabym pominęła - wrócił do nas ów transport, w którym i ja miałam uczestniczyć, który odszedł latem w etap. Wrócił z Kra-snowodska, gdzie utknęli do tej pory z powodu epidemii tyfusu i dyzenterii. Powrócili opuchnięci i niepodobni do ludzi. Jakże winnam Bogu dziękować, że uniknęłam ich losu, chociaż i tutaj przeszłam dyzenterię. Nie podobna mi również pominąć historii ostatniego z Mohikanów159, bo tak zwaliśmy Niemca, który z grupy 30 towarzyszy 158 „Latarnik" - nowela Henryka Sienkiewicza 1W „Ostatni Mohikanin" - powieść J. Coopera, pisarza amerykańskiego 316 pozostał sam jeden przy życiu w tych warunkach. Historia to długa, ale postaram się ująć ją w telegraficznym skrócie. Oto Hitler przed II wojną światową wydelegował do Iranu 30 inżynierów na podstawie umowy z szachem Rezą Pahlawi. Wszyscy spece od przemysłu naftowego. W ten sposób Fuhrer160 przygotował zaplecze na Bliskim Wschodzie dla planowanej wojny. Kiedy znów teren swojej ekspansji przeniósł na ZSRR, a w następstwie rozpętanej wojny i do Afryki, Związek Radziecki okupował przyległą do swojego terytorium część Iranu, podobnie jak drugą okupowali Anglicy. Niemcy zamieszkujący strefę zajętą przez Armię Czerwoną zostali aresztowani i przewiezieni do więzienia w Kra-snowodsku. Tu, na skutek ciężkich warunków, w dodatku marnego odżywiania, poczęli zapadać na zdrowiu. Chłopy jak dęby, wyrosłe w dobrobycie i sytości, nie tak łatwo mogły przywyknąć do skrajnie ograniczonych warunków bytowania więziennego. Nie mogło ich podtrzymać pół litra bałandy i 300 gr chleba, bez jednego deka tłuszczu. Tu dochodził brak wody słodkiej, powietrza, ruchu, a wreszcie i sam klimat w tych warunkach nie był im sprzymierzeńcem. Kiedy wybuchła epidemia tyfusu, przewieziono ich do Aszchabadu, już tylko część z tej trzydziestki. Przy aresztowaniu każdy przezornie wziął z sobą dużą walizę rzeczy wartościowszych, nie wiedząc dokąd pojadą. Umierając jeden po drugim przekazywali swoje walizy leżące w magazynie tym, którzy jeszcze żyli. W 1944 r. w czerwcu opuścił szpital obozowy ostatni przy życiu w Aszchabadzie. Był spadkobiercą 29 waliz, nabitych odzieżą i bielizną, plus do tego majątku miał i swoją. Może z miesiąc błąkał się po podwórkach obozowych, nie mając co włożyć na siebie i nie znając zupełnie języka rosyjskiego, chodził bezradny jak dziecko. Ogromny szkielet ludzki, wyglądał jak potworny strach czy duch, który uszedł z grobu. Nie mógł jąć się żadnej pracy, nie mając nic prócz brudnej pidżamy na sobie. Kiedy jeszcze wiosną 1944 r. obozowałyśmy w barakach obok kuch- Fuhrer (niem.) - wódz 317 ni, komendantką kobiecego oddziału była tęga herod-baba, która trzęsła całą rzecząpospolitą żeńską. Ona budziła mocnym kopnięciem swego buta w potylicę nie wstających ze snu nocnego - lub wiecznego, na zew obozowego dzwonu. Ona utrzymywała porządek i ład na podwórkach, do niej zwracały się pokrzywdzone więźniarki. Ta, choć nie miała batoga ani bizuna, potrafiła trzymać w ryzach i posłuchu każdego. Zrozpaczony i głodny Niemiec jakoś na migi, alfabetem palców, wytłumaczył tej „matce" obozu, w jakiej sytuacji się znajduje. Wnioskując nie byle jaką zapłatę w tej sprawie, dobrała się do magazynu obozowego z pokwitowaniami, które jej wręczył. Trzy dni przeszukiwano magazyn i znaleziono jedną, jedyną walizę, jego własną, którą odebrał. Pamiętam ten niecodzienny widok, kiedy wracając z pracy przed zmrokiem ujrzeliśmy Niemca, jak stał elegancko ubrany po sportowemu i machając nam ręką wołał: Heute ich habe fulle, Kameraden!161 Rzeczywiście. Tyczka, czy tyka - nie człowiek, okryty przyzwoitym odzieniem, prezentował się jak dżentelmen. Choć był gorący lipiec, na podwórku zamkniętym zewsząd murami panował istny tropik, na suche, pałąkowate nogi miał włożone kraciaste podkolanówki, buty narciarskie, eleganckie kraciaste spodnie-pumpy i trzyćwierciowy w jodełkę płaszcz-raglan. Na głowie czapkę i w ręku skórkowe rękawiczki. Wszyscy więźniowie, zdziwieni tą metamorfozą Niemca, podchodzili doń, oglądali ubranie, na migi porozumiewając się z nim. On zadowolony, czuł się dobrze, jakby przywdział nareszcie własną, ludzką skórę po tyłu miesiącach, kiedy był łachmaniarzem. Zaraz w ten sam wieczór ci, co pracowali za miastem, czy w mieście, odkupili od niego buty narciarskie za tłuszcz, który mu mieli dostarczać co kilka dni. Na drugi dzień wezwał go naczelnik, aby sprzedał mu płaszcz-raglan, a w zamian miał go zatrudnić w obozie przy jakichś robotach elektryfikacyjnych. Niemiec nie chciał wyzbyć się płaszcza i transakcja nie doszła do skutku. Nieobyty z życiem obozowym, Heute... (niem) - dziś mam dużo, koledzy 318 odzież zdjętą z siebie składał starannie i na noc kładł pod głową. W kilka nocy później, przyszli z nożami małoletni złodzieje i odebrali bezradnemu jak dziecko - płaszcz. Pozostał już tylko w pantoflach i sportowym garniturze, nie pracując, bo nie był zdolny do żadnej pracy. Tak przenosząc się do nowego skrzydła obozu, straciłyśmy z oczu ostatniego z Mohikanów. Całą jego historię opowiadał nam etapami dr. Lebensart, pracujący w tym czasie w szpitalu. Zdawało by się, że tajemnica zniknięcia z obozowego magazynu 29 waliz skórzanych z męską garderobą pozostanie zagadką, której nikt nie rozszyfruje i mrok zapomnienia pokryje ją z upływem czasu. Tymczasem był ktoś, kto wszystko widział na własne oczy, jak w nocy walizy wędrowały z trupami do cmentarnego dołu, a stamtąd odmaszerowywały do miasta. Szczęście miał Niemiec, że pozostała ta jedna, którą odnalazła komendantka. Kiedy o tym wszystkim szeptaliśmy po cichu, mnie mrowie chodziło po plecach, czy też i moją mizerną walizkę ktoś nie wywlecze za mury obozowe. Przecież zaledwie parę miesięcy dzieliło mnie od chwili, gdy pożegnam to miejsce, w którym w przeciągu dwóch lat przeżyłam tyle ludzkich i nieludzkich spraw. Najwięcej zaś gryzł mnie w tym czasie robak niewiadomej, gdzie przytulę się po opuszczeniu tego miejsca. Kto da mi schronienie, gdy pokażę dokument wydany przez władze obozowe? Wtedy przychodziła mi na myśl Bronka Ejmontowa, z którą dwa lata nie miałam kontaktu. Czy to samo, co mnie, spotkało ją w Białym, czy też uniknęła wszystkiego. Przecież ona nie mieszkała w strefie pogranicznej, ale w miejscu, gdzie ją rzucono w 1940 roku. Gdyby mi było wiadome, że tkwi dalej w Białym, dobierałabym się do niej wszelkimi sposobami. Nową zmorą w tym czasie stała się dla mnie choroba oczu zwana kurzą ślepotą. Widać mój organizm wyczerpał się doszczętnie. Za dnia widziałam normalnie i starałam się szybko posuwać robotę, z chwilą nastania zmroku miałam czarną noc przed oczami. Myślałam wciąż o tym, aby w jakiś sposób kupić tranu i sprzedałam na ten cel coś z garderoby. Cóż, udało mi się tylko parę razy kupić ryby wędzone i śledzie. 319 Zimą często docierały do nas wiadomości pomyślne z frontu wschodniego, rzadziej z zachodniego. Te wieści przybliżały nam koniec wojny, a w jego perspektywie rozstrzygnięcie naszego losu. Napisałam więc karteczkę do H. Perlicowej, co myśli o naszym wyjściu z obozu i jak się spotkamy, mając na uwadze, że ona mnie wyprzedzi o 3 dni. Na drugi dzień przyniosła mi do pracowni odpowiedź pisemną, bo rozmawiać o tym przy szyciu nie mogłam, a wieczorem ślepota nie pozwalała mi wychodzić z baraku. Tak ustaliłyśmy mniej więcej opuszczenie tego miejsca. Już był luty, zaczął się okres deszczów wiosennych w tej strefie klimatycznej, który dobrze dobierał się nam do kości, zwłaszcza w pracowni. Szyliśmy wciąż waciaki, więc nogi i kolana okrywałam postębnowanymi plecami fufajek, które brałam od Słowikowej lub Pietrzkowej, ta ostatnia bardzo już niedomagała, nie wiem, na jaką chorobę cierpiała. Połowę języka miała czerwoną jak szkarłat, a równocześnie nie miała apetytu. Ten chory język nie pozwalał jej normalnie jeść chleba, taki był obolały. Z trudem namówiłam ją, aby poszła do ambulatorium. Tak się rzeczy przedstawiały, gdy zbliżał się już marzec - termin zwolnienia. Rozmawiając pewnego dnia z Kobyłeckim, zapytałam, kiedy kolej opuszczenia tej pracowni. Odpowiedział na to zasępiony: - Mnie nie wypuszczą - tak mi powiedzieli wprost, chybaby coś nadzwyczajnego zaszło. Wy niedługo odejdziecie na wolność, pozostanę tu sam. Od 10 marca zaczęliśmy pojedynczo opuszczać JTK. Nr 1 (Poprawcza Kolonia Pracy Nr 1). Mój dzień to 18 marca. Poszłam jak zwykle w tym dniu do pracy. Około 10- tej wezwał mnie dyżurny do kantoru, po rozliczenie co do należności za pracę. Kilka rubli za marzec i równocześnie wydano papierek o zwolnieniu z obozu. Szybko wybrałam z magazynu swoje tobołki wędrowne, walizkę i worek z pościelą. Zaledwie się ubrałam, już dyżurny naglił i czekał. Chwyciłam bagaż i marsz do bramy. Tu nie robiono żadnej rewizji, sprawdzono tylko pisemko o zwolnieniu i odnotowano w książce zwolnień. 320 Jak ptak długo trzymany w klatce wyfrunęłam za bramę. A tu wprost wpadłam w ramiona Heleny i poczułam od niej zaraz, jakby coś wionęło na mnie, to subtelny zapach człowieka wolnego. Nazwałam to śmiesznie zapachem, ale naprawdę nie znajduję w swoim skąpym bogactwie językowym innego określenia, bo naprawdę nie ma u człowieka takiego zmysłu, którym by można odczuć wolność. Była w tej chwili jakby człowiekiem mi obcym, już nie tą złamaną osobą, która nie jeden raz stawała przed moimi oczami w pracowni. Poszłyśmy wolno ulicą do domu Marii Iwa-nowny, która zatrzymała Helenę u siebie dla przenicowania płaszcza. Po drodze chciałam coś kupić dla dziecka, choćby zabawkę. Nigdzie nie było niczego. Sklepy czyli magazyny pozamykane, jakby życie zamarło całkowicie w mieście. Poszłyśmy z niczym. Maria Iwanowna powitała mnie serdecznie, przedstawiła swoim rodzicom, a następnie przygotowała herbatę i chleb na stole, aby nas ugościć. Herbata bez cukru, ale dla nas to zwykła rzecz, przecież w obozie piłyśmy tylko wodę gotowaną. Wypiłyśmy tylko herbatę, nie tknąwszy chleba, wiedząc, że to chleb odjęty od ust sobie. A zresztą, gdyby która z nas odkroiła plasterek tego przysmaku, żadna siła nie powstrzymałaby nas od łapczywego pożarcia reszty, takie były puste i przepastne nasze żołądki. Poszłyśmy znowu na miasto napić się nektaru wolności, orzeźwiającego wiosennego powietrza, bo wiosna była w całej pełni. Błądziłyśmy po ulicach tu i tam, wypatrując pilnie co można by kupić do zjedzenia. Po dwóch godzinach chodzenia wróciłyśmy z pustymi rękoma. W domu zastałyśmy Marię zdenerwowaną i zapłakaną. Oto mąż jej wrócił z biura do domu i powiedział, że dostał surową naganę za to, że przetrzymuje u siebie obcą osobę. O to właśnie płakała Maria, nie wiedząc co począć w tej sytuacji. Helena Perlicowa w rzeczywistości na ulicy rzucała się każdemu w oczy swoją sylwetką i strojem sportowym. Nosiła spodnie do kolan i kurtkę, a pod kurtką bordowy pulower z golfem i na głowie beret. Rada w radę postanowiłyśmy opuścić gościnny dom, gdy tylko się ściemni. Maria nam w tym pomogła. Na 321 tej samej ulicy, nieco dalej, miała znajome dwie robotnice, u których zamówiła maszynę do szycia. Do nich przeniosła nas całkowicie z szyciem i spaniem. Przyniosła, pod osłoną ciemności, łóżko żelazne składane i siennik, a resztę pościeli ja miałam w worku. Robotnice zajmowały dużą izbę w trójkę z synem, chłopcem w wieku szkolnym. Z wyżywieniem ustaliłyśmy, żeby nam na wpół otwartym oknie przygotowano co rano termos z herbatą lub kawą i coś do jedzenia. Ja rano, idąc ulicą wolno, gdy nie było nikogo w pobliżu, jak złodziej chwytałam termos i chleb, chowając pod płaszczem i wracałam do domu - naszej kryjówki. Po południu Maria przynosiła nam sama w wiaderku zamaskowany obiad i wieczorem zwykle zupę ziemniaczaną. Robotnice pracowały w młynie i dość wcześnie wychodziły z domu do pracy, syn znów do szkoły. Cały dzień byłyśmy w mieszkaniu same, nieskrępowane. Przespawszy po królewsku noc, skoro świt byłyśmy na nogach i po uprzątnięciu izby przyniosłam śniadanie. Zaraz ruszyła robota. Tego dnia płaszcz był rozpruty, oczyszczony i odprasowany. Nazajutrz fastrygowanie, zszywanie itd. Wieczorem, gdy Maria przyniosła kolację, odbyła się przymiarka i pogawędka. Za trzy dni płaszcz był gotowy. Helena Perlicowa była doskonałą krawcową i to przydało się jej bardzo w ZSRR. Czwartego dnia otrzymałyśmy paszporty obywatelskie na 5 lat, a potem Maria Iwanowna odprowadziła nas na dworzec kolejowy. Aby znów jaki szpicel nie wypatrzył tego, ona szła o kilka kroków przed nami, a my z tyłu. Pożegnała nas serdecznie na dworcu ze łzami w oczach jak siostra, życząc rychłego powrotu do swoich rodzin. Wzięłyśmy bilety do Mary, miasta oddalonego o kilkanaście km od Aszchabadu, aby oddalić się od strefy pogranicznej. Mary to obłastnoj gorod (miasto wojewódzkie) Uzbekistanu. Było już dobrze po południu, dzień marcowy słoneczny. Oddałyśmy bagaże do przechowalni i teraz wypad na miasto szukać mieszkania, aby jutro się zameldować i otrzymać kartki na chleb. Głodne, na próżno szukałyśmy mieszkania. Wszędzie odprawiano nas z kwitkiem. Jedno znalazłyśmy możliwe, dużą, jasną izbę, 322 ale bez żadnego sprzętu. Ani ja, ani Helena nie wiedziałyśmy, że tubylcy nie potrzebują mebli, prowadząc prymitywny, a jakże różny, odmienny od naszego, styl życia. Oto jedzą i śpią i siedzą na podłodze. Po co im meble. Pościel stanowią grube wełniane maty, poduszki to wałki zrobione z waty lub wełny, kołdry z wełny wyrabiane własnoręcznie. Do mieszkania nie wchodzą w obuwiu, pozostawiając je przed wejściem na werandzie. Podłogę, zmywaną codziennie, zaściela perski dywan. Na nim jedzą nakrywając białym obrusem, a siedzą po turecku. Pościel zwinięta leży pod ścianą. Piękne lambrekiny zwieszają się nad drzwiami z kolorową tęczą długich frędzli, nadając wnętrzu przytulny wygląd. Skrzynia z odzieżą stoi gdzieś zamaskowana. Mnie szczególnie chodziło o odszukanie pani Zacharewicz. Nie znając miasta, błądziłyśmy po ulicach, dopiero nad wieczorem poznałyśmy rozkład tej dość dużej, typowo wschodniej aglomeracji, której oś stanowiła jedna szeroka ulica główna, a od niej szły węższe boczne. Nareszcie trafiłyśmy na ślad naszej rodaczki. Powitała nas bardzo serdecznie i gościnnie, ale o noclegu nie można było myśleć, bo zajmowała maleńką izbinkę. Prosiłyśmy o nocleg u sąsiadów na tym podwórku, też bez skutku. Odebrałyśmy z przechowalni bagaż, walizki postawiły u p. Zacharewicz, a same, mając koce i pierzynę, dwie noce przespałyśmy na podwórku, pod gołym niebem, chociaż to był marzec i noce chłodne. Podwórko było nam domem, niebo gwiaździste dachem, a cały świat najwspanialszym, przeogromnym gmachem. Takie były początki naszej złotej wolności i ta wolność przesłaniała wszystko inne. O świcie mycie i toaleta poranna w kanale o paręnaście metrów od podwórka, obudowanego w czworobok. Znowu od rana ta sama kołomyjka co wczoraj po mieście, zameldowanie, marszruta do biura po kartki na chleb, potem szukanie sklepu ze sprzedażą chleba i jeszcze wypad na rynek, na którym stwierdziłyśmy z zadowoleniem, iż można kupić owoce, chleb w kawałkach po 300 i 500 gr, widocznie z przydziału. Najwięcej nęciły nas „czurek" (placki pszenne) sprzedawane przez Uzbecz- 323 ki, regionalne specjały żywnościowe. Wszystko drogie, a nasza kieszeń pusta. Tylko oczy chciwie pożerały te przysmaki. Wróciłyśmy dość późno, chcąc jeszcze spenetrować dla ułatwienia dalszego tu pobytu różnego rodzaju zakamarki handlu i instytucji użyteczności publicznej. Znowu powrót do miejsca, gdzie wczoraj oglądałyśmy dużą izbę. Helena wynajęła ją i postanowiła jeszcze od właściciela wynająć maszynę do szycia, która stała w kącie. Pragnęła co prędzej uruchomić pracownię krawiecką, aby zdobyć pieniądze na odżywianie. Ale skąd zdobyć stół, krzesła, narzędzia potrzebne do krawiecczyzny? Sama znajomość rzemiosła nie wystarczy. Stół, krzesła to podłoga, reszty szukaj po świecie. Ja pozostałam bodaj tydzień u p. Zacharewicz, zastanawiając się, z jej pomocą, jak i gdzie zdobyć pracę. Prześladowała mnie nieustannie uparta myśl, w jaki sposób nabrać sił, przyjść do tężyzny fizycznej, a potem dać drapaka do Polski. Cały ten tydzień ciągle rozmawiałam z dobroduszną staruszką, której poczciwość znałam jak swoją kieszeń z okresu pracy w DD. Rozmawiałyśmy o Feli - jej córce, która opuściła mnie w więzieniu, a teraz była z dziećmi w Londynie i też parała się krawiecczyzną, zarabiając na utrzymanie trojga dzieci. O drugiej córce Jasi, która została u ciotki gdzieś koło Baranowicz i obecnie posyłała mamie paczki żywnościowe do Mary. O jej mężu, który obecnie znajdował się w Londynie, zwolniony z armii ze względu na stan zdrowia, i o synu jedynaku Jerzym, pozostałym na terenie Wileńszczyzny, o którym nic nie wiedziała, czy ocalał w zawierusze wojennej. W długich rozmowach wieczorami przy iskierce lampy elektrycznej, wiszącej pod sufitem, staruszka również szczegółowo opowiedziała mi o likwidacji DD i losie jego pracowników i wiele, wiele innych spraw, które mnie bardzo interesowały. Otóż w parę miesięcy po ultimatum Sikorskiego do Stalina i po naszym aresztowaniu, nastąpiło całkowite zerwanie stosunków dyplomatycznych między ZSRR, a polskim rządem w Londynie. Ambasador polski Romer w Kujbyszewie otrzymał nakaz opuszczenia 324 granic ZSRR w przeciągu 24 godzin. Opuszczając Kujbyszew przybył do Aszchabadu, gdzie jeszcze interweniował w naszej sprawie. Na skutek jego interwencji zwolniono z obozu 10 osób, o których już wspominałam. Co do naszych kosztowności, czy biżuterii oddanej Orłowskiemu w depozyt, kazał oddać kurierowi, jako że my nie zdołamy tego przewieźć, a odbierzemy w Londynie. Moje dwie reprodukcje Galerii Tretiakowskiej i Moskiewskiej zabrał radca Ponikowski. Resztę naszych rzeczy spakowano i odesłano do obozu. Ponikowski i Orłowski wyjechali z personelem ambasady. Lwowski jako księgowy magazynów polskich, które przejęło ZSRR, musiał skrupulatnie zdawać zasoby magazynu i przy tej robocie, dla zabezpieczenia swojej rodziny, ukrył 1 kwintal kakao i inne środki żywności. Po odebraniu magazynów został aresztowany. Żona jego, Tatarka, zdołała go wykupić za swoje kosztowności. Opuściwszy więzienie osiadł w Mary w Uzbekistanie, pracując w jakimś przedsiębiorstwie jako szofer. Ciekawa rzecz, że Romer przekazał Lwowskiemu dla nas, pozostających w obozie, kilka tysięcy rubli, czego nikt nie otrzymał. Tak sromotnie wszystko się skończyło. Nie wiem tylko, jaki los spotkał Kokoszkę, również pracownika magazynów. Co do Ciechanowskiego, to ten wylądował na arenie politycznej po utworzeniu PKWN i nawiązaniu na nowo stosunków dyplomatycznych z ZSRR. Został drugim sekretarzem Ambasady Polskiej w Moskwie. Kiedy tę ostatnią wiadomość posłyszałam, jak błyskawica olśniła mnie zbawcza myśl. Jeśli Ciechanowski tkwi na takim stanowisku, to byłem się dobrała do Moskwy, musi mi załatwić i ułatwić powrót do Polski. Będę go o to błagać, prosić, by podał mi rękę. Na nikogo więcej nie liczę. Takie zrobiłam postanowienie mocne, ale od samego postanowienia droga jeszcze bardzo daleka i ciężka do ostatecznego celu, zwłaszcza gdy ma się tylko płótno w kieszeni i wątłe siły. Przy tych serdecznych rozmowach błysnęła mi myśl skoku do Polski. Powiedziałam staruszce, że gdyby jej córka Jasia przysłała nam wyżyw (zaproszenie), to razem we dwie mogłybyśmy wyjechać 325 do Polski jeszcze przed zimą. Staruszkę bardzo zainteresowała moja myśl i zaraz postanowiła napisać do Baranowicz. Ja natomiast do mojej siostry, prosząc o pieniądze i podając nowy adres, chociaż zdawałam sobie sprawę, że ona musi być w nie lepszej sytuacji, niż ja tu w Mary. Roztrząsając i powracając uparcie do myśli powrotu do ojczyzny, powiedziałam sobie twardo: muszę nabrać dużo sił, aby zrealizować swój zamiar i nie cofnę się od tego kroku za żadne skarby. Wtedy p. Zacharewicz podsunęła mi, że jest tu w Mary osoba chora na gruźlicę. Po urodzeniu dziecka w tym stanie musi pójść do sanatorium i szuka niańki. Maleństwo ma dopiero coś półtora czy dwa miesiące. - „Gdyby pani się nie bała i zaryzykowała, to przypuszczam, że praca ta nie jest ciężka, a można wymówić sobie dobre odżywianie, tym więcej, że mąż jej jest w Armii Kościuszkowskiej i posyła paczki żywnościowe i odzieżowe. Zresztą będzie pani sama z dzieckiem i sama sobie gospodynią". Zastanowiłam się* nad tą propozycją. To wydało mi się o tyle korzystne, iż w każdej chwili, gdy zajdą jakieś zmiany, mogę się zwolnić, zastrzegając wszystko przy umowie. Poszłam pod wskazany adres i zastałam w mieszkaniu kobietę chorą i dzieciątko (dziewczynkę), a mieszkanie dzieliła z nią jakaś mała garbata przyjaciółka i jeszcze ktoś w tej chwili nieobecny. Po przedłożeniu sprawy, z jaką przybyłam, chora ucieszyła się bardzo i bez żadnych targów zgodziła się na warunki, jakie przedłożyłam. Najpierw - powiedziałam - poszukam mieszkania dla zdrowia samego dziecka i po urządzeniu się zacznę opiekę nad małą. Z tą wiadomością wróciłam do p. Zacharewicz, zadowolonej z takiego obrotu sprawy. Tonący i brzytwy się chwyta - mówi stare polskie porzekadło. I ja się jej chwyciłam. Ruszyłam na poszukiwanie mieszkania i znalazłam daleko na końcu ulicy Półtorackiej (głównej) prawie na peryferiach. Mieszkanko nieduże z płytą kuchenną i wyjściem na podwórko bez werandy, o jednym oknie. Mieszkanie było usytuowane w wą- 326 skiej bocznej uliczce, tuż przy wejściu z głównej. Podwórko dość duże, obudowane w czworobok stylem lokalnym, ocieniało na środku ogromne, rozłożyste drzewo morwy. Sama uliczka nie brukowana, zaniedbana, wąskie rowy - nawadniające ongiś - nie pogłębiane. O tej porze wiosennej woda tu stała w rowach większymi lub mniejszymi bajorkami. Nie zwróciłam na to szczególnej uwagi, że w takich bajorkach w tym klimacie lęgną się komary i moskity. Wypożyczyłam wózek, na którym przewiozłam rzeczy dziecinne i swoje o zmroku, po uprzednim dokładnym oczyszczeniu mieszkania, i tak przeprowadziłam się z dzieckiem na nowe locum. W obawie o swoje dobrze obozem nadszarpnięte zdrowie, postanowiłam zachować wszelkie środki ostrożności. Chorej, która za parę dni miała wyjechać do sanatorium, usłałam łóżko do spania na podwórku pod morwą. Naczynie jej ułożyłam osobno na półce i nie pozwoliłam myć samej. Przed myciem parzyłam naczynie wrzątkiem. Dziecka nie pozwoliłam brać gołymi rękami, musiała wkładać rękawiczki, na siebie biały fartuch, a usta zawiązywać czystą chustką z gazy. Tylko tak ubrana mogła brać do rąk maleństwo. Widząc moją troskę i starania o zdrowie dziecka wyjechała po trzech dniach do sanatorium, położonego w dość dużej odległości od miasta. Sprawy finansowe i gospodarcze zleciła swojej przyjaciółce garbusce, która co jakiś czas zaglądała do mnie, kupując wszystko co było potrzebne. Był kwiecień i słońce, ta gorąca lampa Południa, dobrze dawało znać o sobie. To centrum energii cieplnej całego świata mocno już w kwietniu doskwierało zwilżonej wiosennymi deszczami ziemi. W około panowała bujna, młoda, w różnych odcieniach zieleń. Nie miałam czasu zachwycać się urokami wiosny, wciąż zajęta sprawami podwórkowymi i mieszkaniowymi. Worki możliwe, pozostałe z paczek, po wypraniu pozszywałam i powiesiłam z nich zasłony na okno i drzwi z zewnątrz. Podłogę zmywałam co drugi dzień, prałam, gotowałam sobie i dziecku, kąpałam codziennie maleństwo, wynosiłam do cienia morwy, osłaniając łóżeczko dużym kawałkiem gazy. Dziecko było spokojne. Nakarmione w porę 327 i przewinięte spało długie godziny, a ja w tym czasie mogłam uporać się ze wszystkim. Denerwowało mnie tylko wciąż stojące tuż za bramą bajorko, które wysychając zaczęło wstrętnie cuchnąć. Widziałam w nim rodzinę żabią i małe czarne kijanki, potomstwo żabiej familii. To nie dawało mi spokoju. Rozumiałam, że takie ciepłe bajorko, to wylęgarnia różnych bakterii, szczególnie miałam na myśli malarię, na którą tu ludzie zapadali w 50%, nawet powodującą sporą ilość śmiertelnych wypadków. Widziałam w obozie objawy tej choroby, dreszcze, które wstrząsały ludźmi na pozór zdrowymi, a potem silną gorączkę, co wyciągała z takich osób resztę sił. Bałam się tej choroby, tak jak drżałam przed ukąszeniem skorpiona. Obawiałam się również tzw. „pędzinek", to jest ukąszeń jadowitego gatunku komara, który powodował na miejscu ukąszenia nie bolesne nabrzmienie, a w dalszym rozwoju sporych rozmiarów pryszcz, rozlewający się w duży, twardy strup, siedzący rok i więcej. Po odpadnięciu strupa na miejscu pozostawała blizna wyżłobiona na czole, policzku, na nosie czy uchu - zależnie od miejsca ukąszenia. Wieczorem, gdy dziecko ułożyłam spać, zamykałam mieszkanie i biegłam do kanału zażyć kąpieli, po całodziennym poceniu się. Chmary komarów różnego gatunku tańczyły nad wodą grając swoistą melodię, którą my w Polsce delikatnie zwiemy brzęczeniem. Tu olbrzymie roje nie brzęczały, ale jakby wyły dziką melodię, drażniącą ucho dźwiękiem, jękliwie zawodząc. Zrzucałam z siebie lekką odzież i w mgnieniu oka wpadałam do wody, bijąc rękami silnie po wodzie, aby bryzgami tryskającej wody odstraszyć szarańczę. Zanurzałam się po same uszy, mając głowę obwiązaną, ale i taka samoobrona nie pozwalała dłużej pozostać w wodzie. Wyskoczywszy z wody narzucałam na siebie fartuch i na nogi obuwie, potem gnałam do mieszkania, ile tchu w piersiach starczyło. Dziecko w nocy nie marudziło, ja kładłam się obok na sienniku. W niedzielę wcześnie rano przychodziła „Garbuska", wyciągała z walizek różne ciuchy, czasem eleganckie męskie garnitury, 328 i maszerowała z tym na bazar, który miał miejsce na ogromnym placu za miastem. Na bazarze w niedzielne poranki, prawie o wschodzie słońca, odbywał się targ na ciuchy i inne wyroby jak: dywany, firanki, szale wełniane, chustki, narzutki, wełnę przę-dzioną i inną, wyroby z żelaza, z drzewa, jarzyny, owoce itp. Z bazaru wracała obładowana, przynosząc mi wszystko czego potrzebowałam. Tak dnie upływały dość szybko. Przestałam już myśleć o jedzeniu, nie ssał mnie syty żołądek. Nie pragnęłam chleba ani wody do picia czy prania, ale ze zdwojoną siłą pragnęłam powrotu do swoich. W Mary schroniła się spora ilość Polaków: Milanowski, Gruszecka, Słowikowa, Pietrzkowa. Mieszkali za miastem w koszarach wojskowych, które stały teraz opustoszałe. Mieszkała też z nimi nauczycielka z Domu, K. Podstawówna, z sześcioletnią córeczką. Żywili się razem jak jedna rodzina i każdy gdzieś pracował, aby tylko przetrwać wojnę. Pani Zacharewicz nie odwiedzałam teraz. Dzieliła nas spora odległość, a ona też nie była zbyt mocna, aby pokonać w czasie upału taką przestrzeń. Helena znów zajęta po uszy szyciem sukien, kostiumów, sarafanów162, spódnic i bluzek. Odwiedziłam ją zaledwie raz. Mieszkała razem z Zamierowską. Wchodząc do nich ujrzałam niebywałą metamorfozę. Pusta, wielka izba, oglądana w marcu, zamieniła się na salon mody. Na ścianach wisiało pełno kwiecistych sukien, przygotowanych do miary, lub też gotowych. Na czyściutkiej podłodze walały się stare i nowe żurnale, a wśród tych kwiecistych kobiecych strojów Helena, pochylona nad maszyną, uśmiechnięta, jakby odmłodniała w tym salonie, czując się w swoim żywiole. Co chwilę wpadały do niej interesantki niosąc coś w teczkach lub pod pachą. Mimo woli przyszło mi na myśl powiedzenie Arciszewskiego „noc przed świtem najczarniejsza" - jeśli w ogóle można stopniować w ten sposób przymiotnik „czarny". Ta najczarniejsza noc była już poza nami. Jutro - jeszcze niewiadome. '2 Sarafan (ros.) - suknia bez rękawów 329 Z nastaniem upałów maja zaczęły się kłopoty ze sztucznym odżywianiem dziecka. Mleko, przyniesione rano i zaraz zagotowane, do wieczora było skwaszone. Stawianie do zimnej wody, często zmienianej w ciągu dnia, też nie dawało rezultatu. Drugą zmorą stały się dla mnie żaby, bez mojego pozwolenia wprowadzające się do mieszkania. Początkowo budziły mnie wcześnie rano, gdy spałam na sienniku na wpół goła, oblizywały językiem moją twarz, gdy tylko usiadła na niej mucha. Tak samo na czole, twarzy, czy rękach czułam lekkie muśnięcia czegoś lepkiego, a kiedy zbudzona tym lizaniem otworzyłam oczy, ujrzałam wokół siennika szeregiem stojące żaby z wyłupiastymi oczyma, jakby zdziwione moim przebudzeniem. W pierwsze dni, kiedy to zobaczyłam, chwytałam miotłę ryżową, uchylałam zasłonę w drzwiach i wymiatałam z takim impetem, że wylatywały jak z procy spadając plackiem na suche podwórko. Razu pewnego, gdy robiłam taką czystkę zirytowana do ostatka, nadeszła zza węgła Turkmenka z mlekiem i ją niebacznie obrzuciłam żabami. Kobieta narobiła takiego pisku i wrzasku, że całe podwórko poderwało się ze snu na nogi: co się u mnie dzieje. Kiedy nie skutkowało codzienne wyrzucanie żab na zbity łeb i na następny ranek było to samo, zastanowiłam się nad tym i doszłam do wniosku, że one tak samo jak ja w obozie szukają wszelkich środków, by przetrwać ciężką dla nich porę zagłady -gorące lato. Muszą szukać gdzieś pożywienia. W moim mieszkaniu pojawiały się muchy, mimo zasłon z worków. One właśnie były ich pożywieniem. Pooglądałam bacznie ścianę od ulicy i dostrzegłam parę niewielkich dziur. To były ich korytarze, którymi, ukryte pod podłogą od skwaru, zgłodniałe, wędrowały szukając w mieszkaniu pożywienia. Od tej pory zaczęłam żyć z żabami za pan brat. Oswojone wychodziły nawet w dzień i pożerały każdą muchę, a much nie znosiłam i nie znoszę, jako roznosicieli wszelkiej zarazy, do dziś. Miałam już z muchami spokój i dlatego żaby stały się dla mnie zwierzętami wyższej użyteczności. Najedzone wychodziły grzecznie z mieszkania do swoich kryjówek. Ja znów na ich pląsy po podłodze nie zwracałam już wcale uwagi. 330 Gorzej rzecz się miała, gdy ktoś do mnie przyszedł i patrzył z przerażeniem, a żabki harcowały jak zwykle po mieszkaniu. Bajorko za ścianą dawno wyschło, aż ziemia popękała na tym miejscu, musiały się biedne jakoś chronić od zagłady. O szarym świcie 12 maja 1945 r. ktoś mocno zastukał w moje okno i obudził mnie ze snu okrzykiem - koniec wojny! Poderwałam się jakby piorun we mnie uderzył i wyjrzałam przez okno. Nikogo nie było. Tymczasem już przed wschodem słońca miasto wybuchło niesłychaną wrzawą. Zawyły syreny, zagrzmiał huk wystrzałów co chwilę przeszywających powietrze. Ludziska jak w czasie trzęsienia ziemi wylegli na ulice i place, krzycząc, tańcząc, śpiewając, wiwatując. Cały ten dzień do samej północy miasto huczało wrzawą, okrzykami, jak podminowane. Bez przerwy grała muzyka, biły bębny, jakby na cały świat głosiły, że wojna, ta straszna wojna, która jak moloch pochłonęła tyle milionów ludzi, zgasła jak fajerwerk, a skrwawiona, zdeptana, zryta, spustoszona Europa, odetchnie wreszcie pokojem. Przeklęły faszyzm został starty i wdeptany w proch. Co będzie teraz z nami? - stawiałam sobie pytanie. W parę dni po tym dziejowym wydarzeniu dziecko zachorowało na biegunkę. Spostrzegłszy to, przerażona chwyciłam niemowlę raniusieńko i pobiegłam do lekarza chorób dziecięcych i zarazem dyrektora szpitala. Zastałam go w domu przed wyjściem do pracy. A kiedy wyjaśniłam powód przybycia, zaraz mnie zapytał: - A czym nakarmiłaś dziecko? - Mlekiem z małym dodatkiem grysiku - odpowiedziałam krótko. - A cóżeś ty za matka, żebyś dziecka swojego nie karmiła piersią? W tutejszym klimacie dzieci karmione sztucznie nie żyją. Mleko krowie pod wpływem wysokiej temperatury zewnętrznej ścina się w żołądku dziecka na ciężko strawny ser i stąd biegunka - objaśnił rzeczowo. -Ja nie jestem matką tego dziecka, tylko opiekunką. Matka, chora na płuca, przebywa w sanatorium, więc nie mogę karmić piersią - tłumaczyłam mu znów ja. 331 - Dziecku dać łyżeczkę rycynusu i trzy godziny nie karmić, podawać tylko po łyżeczce gotowanej wody do picia. Nie słodzić. Znaleźć matkę karmiącą i co godzinę poić dziecko łyżeczką mleka matki, a jeżeli zechce ssać, często przystawiać do piersi na parę minut. Gdy stolec się unormuje - karmić zupkami przecieranymi, kompotami i obowiązkowo 3 razy dziennie mlekiem matki. Ściśle stosować się do moich wskazań - skończył. Uregulowałam honorarium i pędem pobiegłam do domu, a po drodze wstąpiłam do Garbuski, prosząc o pomoc w szukaniu matki karmiącej. Wróciwszy do domu podałam dziecku rycynus. Niemowlę czyściło niestrawionym serem - jak powiedział lekarz. Popłakiwało głodne, ale nie podawałam nic prócz wody. Na szczęście na podwórku była sąsiadka Uzbeczka, karmiąca swojego synka. Ona zgodziła się pokarmić chore dziecko. Cóż, kiedy z odrazą patrzyło na czarną pierś i nie chciało ssać. Wycisnęła więc parę łyżek pokarmu i ten podawałam dziecku do wieczora. Gdy wrócił Uzbek z pracy, a żona powiedziała mu o tym, że będzie karmić moje dziecko, chodzi tylko jeszcze o zapłatę, której nie ustaliła ze mną, ten kategorycznie zabronił żonie karmić. Musiałam nazajutrz chodzić i szukać matki - karmicielki. Kiedy Uzbek poszedł do pracy, uprosiłam jeszcze żonę o szklankę pokarmu i za ten słono zapłaciłam. Tego dnia znalazłyśmy młodą Rosjankę, która zgodziła się dawać pokarm 3 razy dziennie za 6 talerzy zupy mlecznej, tj. rano, w południe i wieczór. Musiałam teraz kupować 3 1 mleka i gotować zupę dla matki. Ona znów przychodziła regularnie rano, w południe i wieczorem zostawiając pokarm. Prócz tego stale gotowałam małej zupki, kompot, czy kisiel i dziecko poprawiło się dość szybko, ale nie miało tego apetytu co przed chorobą. Surowych soków z owoców bałam się podawać i byłam bardzo ostrożna, aby nie dopuścić do powtórnej biegunki, przerażona powiedzeniem lekarza: „dzieci sztucznie karmione w tym klimacie nie żyją". W czerwcu gruchnęła wieść wśród Polaków, że ogłoszono rejestrację na repatriację do Polski. Zaraz poszłam się zarejestrować, cóż, kiedy żądano przy rejestracji jakiegokolwiek dokumen- 332 tu z Polski. Nie miałam żadnego i odeszłam z kwitkiem. Aresztowana w 1939 roku, skąd mogłam mieć przy sobie do tej pory chociażby szpargał, przerzucana z miejsca na miejsce jak piłka, będąc niejednokrotnie w nieludzkich warunkach bytowania. Jak mogłam myśleć o dokumencie w okresach, kiedy nie byłam człowiekiem, a bydlęciem roboczym. W ciągu tych pięciu lat nie tylko dokument mógł się zetrzeć na proch, ale nawet ja sama. To też swojego rodzaju sieć zastawiona perfidnie na połów niewolnika. Żydzi płacili po tysiąc i więcej rubli za dokumenty polskie. Rozpoczęła się prawdziwa pogoń za papierkami. Zmartwiona tym postanowiłam pewien czas odczekać i powtórnie spróbować szczęścia. Chwilami nosiłam się z zamiarem napisania do Ciechanowskiego w tej sprawie, ale to ciągłe gotowanie zajmowało mi sporo czasu, a upał tropikalnego lata, razem z innymi robotami: jak pranie, sprzątanie, rąbanie drzewa, dopełniał reszty dnia. Dziecko już miało około pół roku i nie pozwalało mi odchodzić od siebie kaprysząc, bo też nie miało żadnej zabaweczki dla chwilowej choć rozrywki. Pojmowałam to, że nie miała czym się zainteresować. Toteż nigdzie nie wychodziłam poza podwórko. Nawet mleko dla dziecka dostarczała mi do mieszkania Turkmenka. Dziecko często wynosiłam pod rozłożystą morwę, ale musiałam sama z małą posiedzieć, a upał w czerwcu dochodził do 40° i więcej. W lipcu umarła na tyfus nauczycielka, która mieszkała wTko-szarach z Gruszecką, Słowikową i Pietrzkową. Do tygodnia zmiotła ją gorączka tyfusowa. Nawet lekarza do niej nie wezwały. Na pogrzebie nie byłam, bo nie miałam przy kim zostawić dziecka. Może tydzień czasu po pogrzebie zachorowała znów Pietrzkową i wtedy wezwały lekarza, a ten orzekł tyfus i natychmiast polecił przewieźć chorą do szpitala na oddział zakaźny. Do szpitala przyjęto ją w beznadziejnym stanie. Nazajutrz, kiedy doszła do mnie ta wiadomość, poprosiłam Garbuskę o opiekę nad dzieckiem i wcześnie rano pobiegłam do szpitala. Zespół szpitali znajdował się jakjś kilometr lub dalej od miasta. Biegłam więc ile sił w nogach. W jednej z sal, do której zaglądnęłam przez okno, wspiąw- 333 szy się na cegły, siostra dyżurująca poinformowała mnie przez okno, że tutaj leży Pietrzkowa, ale w beznadziejnym stanie. Poprosiłam, aby mi wskazała jej łóżko. Ta podeszła do środkowego rzędu łóżek i odkryła z głowy chorej koc, którym była zakryta cała. Zobaczyłam dobrze znajomą mi twarz, ale jakże zmienioną. Oczy zapadłe, usta spieczone i tylko piersi podnosiły się co chwilę ciężkim oddechem i opadały znowu. Zdawało mi się, patrząc na nią, że to już niestety ostatnie jej godziny. Podziękowałam siostrze, która przykryła chorą kocem, i pobiegłam do lekarza ordynatora. Wszedłszy do gabinetu zapytałam: - Czy można jeszcze przyjść z pomocą chorej Pietrzkowej, która tu leży. - Można ją poratować, jeśli dostarczycie tyle a tyle ampułek glukozy, kamfory i jeszcze jeden środek, którego nie pamiętam, ale to już dzisiaj. Wiedziałam, że o lekarstwa było bardzo trudno - ba - może więcej niż trudno. A dlaczego? Można je było tylko cichaczem, tylnymi drzwiami, kupić u sióstr wojskowego szpitala i to bardzo drogo. Wróciłam do domu zrozpaczona, ale mimo wszystko prosiłam Garbuskę, aby wzięła mój koronkowy komplet bielizny i kupiła za niego wskazane przez lekarza środki. Zgodziła się, ale to można było uskutecznić dopiero wieczorem, a mnie grunt palił się pod nogami. Przyniosła późnym wieczorem, a ja nazajutrz raniutko popędziłam znów za miasto z wywieszonym językiem, pełna niepokoju, czy te lekarstwa nie okażą się spóźnione. Wręczyłam lekarzowi osobiście, był zdziwiony. Jeszcze przez okno zerknęłam na chorą. Leżała jak wczoraj, cała zakryta kocem, widocznie jeszcze serce kołatało się w niej. Czwartego dnia rano znów niosły mnie nogi pod szpital i wspiąwszy się na cegły zajrzałam do sali. Leżała już odkryta, oczy miała otwarte i lżej oddychała. Nie wytrzymałam z radości i zawołałam: Pie - trz - kowa. Odwróciła głowę w stronę okna, to znak, że posłyszała mój głos. Uradowana pobiegłam do domu, dziękując Garbusce za pomoc i ratunek. Ja trzymałam się zdrowo do tej pory. Przybrałam na wadze, 334 dobrze się odżywiałam i nawet dolegliwość kurzej ślepoty ustąpiła. Jednak jeszcze ciągle odczuwałam w organizmie niedostatek tłuszczu, tak bardzo smakowało mi wszystko co tłuste, jadłam więc i smalec wieprzowy, jak nigdy dotąd w życiu. Zawsze byłam typowym jaroszem. Tu w tym gorącym klimacie dziwnie smakowała mi wieprzowina i kupowałam ją często, bo też była najtańsza. W lipcu znów poszłam na Komendę Milicji w sprawie rejestracji. Nie miałam polskiego dokumentu - odesłano mnie z niczym. Wiedziałam, że moje kobiety mieszkające w koszarach z Milanowskim mają ten sam problem z rejestracją. Napisałam więc do nich, aby mi przysłały wszystkie papiery po zmarłej nauczycielce z Domu, Kazimierze Podstawównie. Przesłały mi kimś teczkę różnych dokumentów, więc z tego, co wybrałam, podrobiłam dla nich trzy, a dla siebie czwarty. One na tej podstawie zdołały się zarejestrować. Ja na podrobioną nominację nauczycielki w Białym Kamieniu wahałam się, ponieważ sprzeczna była z datą mojego rozpoczęcia pracy nauczycielskiej. W razie jakichś wyjaśnień, mogłam się łatwo zaplątać, wiedząc, że w moim protokole z przesłuchania łatwo mogą odszukać moje dane personalne. Bałam się zresztą wszelkiego ryzyka na progu wyrwania się z matni. Obecnie często wcześnie rano wychodziłam z dzieckiem za miasto na spacer. Oglądałam ogromne pola kwitnącej bawełny. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się na krańce horyzontu, to znów bujne łany kukurydzy i słonecznika. Wszystko poprzecinane, po-szatkowane kanałami nawadniającymi. Wszędzie wokół ciągnęła się równina gładka jak stół, pocięta kwadratami pól w szachownicę. Tuż za miastem wił się szeroki główny kanał, a w nim na gumowych oponach pływało mnóstwo dzieci czarnych jak Mu-rzyniątka i rozkrzyczanych jak wróble na dachu. Znów wzdłuż kanału ciągnęła się polna droga, którą wcześnie rano pędzono, widocznie do wodopoju, ogromne stado bydła. Spod racic unosił się nad idącym stadem potężny tuman pyłu, jako że tu latem brodziło się w pyle na ulicy po kostki. Ogromna ilość bydląt gęsto pozostawiała za sobą odchody osadzone w pyle jak czarne 335 placki. Zaraz na widok bydła wybiegały z kanału i z domów dzieci z miskami i rękami zbierały nawóz do misek, a potem wykładały na płaskie dachy, gdzie suszyło go słońce. Taki suszony nawóz używano do palenia. Przypominało mi to „kiziaki" w Białym na Syberii, które byłam zmuszona robić z babką Dudnikową. W końcu lipca przyszła do chorej matki wiadomość, że na niedzielę przyjadą do niej krewni męża. Dałam jej znać o tym i w sobotę przyjechała z sanatorium, aby spotkać się z nimi. Przybyli rano nazajutrz we troje, aż z Samarkandy, ogromnie zmęczeni całonocną podróżą. Nie wiedziałam, gdzie ich położyć spać, na dworze, czy w mieszkaniu. Uścieliłam wreszcie w mieszkaniu dwa sienniki na podłodze, głowami do ściany tej, gdzie żaby miały swoje wyjścia. Z pośpiechu nie zwróciłam na to uwagi. Potem wzięłam dziecko na ręce i poszłam w pole za miasto na spacer, sądząc, że będą długo spać po takiej męczącej nocy. Kiedy wróciłam, wszyscy siedzieli około morwy na podwórku. Ogromnie wystraszeni, żywo coś komentowali. Chora matka zaraz zaczęła mi prawić wyrzuty - co to jest, żeby żaby w biały dzień spacerowały po mieszkaniu. Na twarz któremuś ze śpiących skoczyła żaba i zaraz wszyscy takie larum podnieśli, że chora leżąca na podwórku wpadła do nich wystraszona, a zobaczywszy kilka żab koło sienników sama z wrzaskiem, roztrzęsiona wypadła na podwórko. Już więcej spać się nie położyli. Pod morwą podałam im obiad i tam przesiedzieli do popołudnia, a wieczorem udali się w powrotną drogę. Dziwiłam się mocno, że żaby są takim postrachem ludzi dorosłych, i śmiech mnie ogarniał na wspomnienie, jak dorośli ludzie uciekali na widok żab. Nie dziw, że dawniej obawiali się żab, przypisując tym pożytecznym zwierzętom różne niepowodzenia, ale dziś, kiedy w gusła nikt nie wierzy, skąd u ludzi to uprzedzenie? W początkach sierpnia zachorowało na zapalenie oczu najpierw dziecko, a potem ja. Cierpiałam ogromnie przy każdym wyjściu z mieszkania na podwórko zalane słońcem, a to było nieuniknione. Mimo kompresów herbacianych, noszonych bez 336 przerwy, każde wyjście na słońce sprawiało mi takie bóle, jakby ktoś gałki oczne żywcem wyrywał. Więcej jak tydzień cierpiałam takie męczarnie. Zapalenie oczu to choroba, która tu powszechnie grasuje latem, zwłaszcza kiedy kwitnie bawełna. Widocznie pyłek kwiatowy powoduje ten stan zapalny. Zaledwie wyleczyłam oczy, skaleczyłam nogę rąbiąc na opał „saksauł". Jest to krzew pustynny środkowej Azji, o drewnie twardym, zadziornym, niełatwym do rąbania. Kawałek odrąbany zadrasnął mi skórę powyżej kostki, aż wypłynęło parę kropel krwi. Skończywszy robotę wymoczyłam nogę w nadmanganianie potasu i zabandażowałam. Nastąpiło jednak zakażenie. W nocy noga zaczęła rwać i piec, a kiedy rano wstałam, noga już była silnie obrzęknięta. Otworzyła się duża rana. Drugiego dnia poszłam szukać pomocy lekarskiej w najbliższej przychodni lekarskiej na ul. Półtorackiej. Przyjmował tu siwiutki felczer. Oglądnął moją nogę, coś pod nosem pomruczał, wypisał receptę i polecił 3 razy dziennie przykładać maść borną. Poszłam do apteki zdziwiona, dlaczego zapisał maść na ropiejącą ranę. W aptece otrzymałam na kawałku papieru pergaminowego odrobinę maści na trzy dni, a w trzecim dniu miałam znów odwiedzić staruszka felczera. Jeden tydzień i drugi z trudem kuśtykałam do siwiutkiego staruszka i do apteki po dwie łyżeczki maści, a rana paliła mnie żywym ogniem i strumienie ropy wylewały się z niej, gdy rano zaczynałam się krzątać. Wreszcie ośmieliłam się prosić go o wodę utlenioną i streptocyt do wewnątrz i maść streptocytową. Obraziłam widocznie jego majestat moją prośbą. Odpowiedział mi na to z przekąsem: - Wy Poliaki tolko streptocyt, tolko sulfidin, bolsze niczewo nie proiznajotie.163 Wypisał tylko maść streptocytową, o reszcie zapomniał. Wykupiłam, bo cóż miałam robić, wiedząc dobrze, że nic mi to nie ulży. Gdybym była w Polsce w takich warunkach, wyszłabym do ogrodu po naszą poczciwą, pospolitą babkę lekarską i przyłożyła 163 Wy Poliaki... (ros.) Wy Polacy, tylko streptocyt, tylko sulfidynę, niczego więcej nie uznajecie 337 na ranę, a ta wyciągnęłaby ropę i oczyściła nogę. Tu byłam całkiem bezradna, a rana powiększała się z dnia na dzień. Wreszcie przypadek przyszedł mi z pomocą. Pewnej nocy zachorowało dziecko i to ciężko. Poznałam zaraz po nagłej zmianie twarzy i temperaturze. Chwyciłam rano małą i po-kusztykałam znów do owego ordynatora szpitala dziecięcego, który uratował dziecko w maju z biegunki. Szczęście, że zastałam go jeszcze w domu. Zbadał chore maleństwo i natychmiast kazał udać się do szpitala dziecięcego na oddział zakaźny. Orzekł dyfteryt. Musiałam pójść z małą daleko za miasto, bo jeszcze wróciłam do domu, aby zabrać niezbędne rzeczy dla dziecka, i z trudem dowlokłam obrzękłą nogę i dziecko do szpitala. Mała zaraz po zbadaniu otrzymała zastrzyk surowicy i ja razem z dzieckiem położyłam się do łóżka. Bałam się poniekąd, co teraz będzie z nogą, jeżeli ktoś z personelu dojrzy moją ranę. Nie obeszło się na szczęście bez tego. Nazajutrz weszła siostra na ten moment, kiedy zdjęłam bandaż, robiąc opatrunek. Z oburzeniem wielkim rzuciła się na mnie, jak z taką raną przyszłam na oddział dziecięcy i jeszcze zakaźny. Dlaczego zaraz nie pokazałam lekarzowi. Na trzeci dzień już lekarz oddziałowy wiedział o mojej nodze i przy obchodzie kazał pokazać ranę. Kiedy zobaczył - z pasja zaklął - a potem spytał: - Kto wam maziami lecził takije rany?164 - W przychodni na Półtorackiej - odpowiedziałam mu na to. Zaraz polecił 3 proszki stroptocytu dziennie, coś jeszcze po łacinie, czego nie zrozumiałam, i opatrunek rano i wieczór. To już po strachu - pomyślałam sobie, może na dobre mi wyjdzie choroba małej i przy tej sposobności podleczę swoją nogę. Po opatrunku, który siostra zaraz zrobiła, poczułam taką ulgę, jakby mi chorą nogę wymieniła na zdrową. Pod wieczór, mając na uwadze drugi opatrunek, postanowiłam sprawdzić, czy zbyt nie przylgnął do ogromnej rany. Kiedy odchyliłam tampon gazy, ujrzałam istną erupcję ropy - jak z krateru wulkanu. Umocowałam opatrunek Kto wam (ros.) - kto wam maściami leczył takie rany? 338 jak był poprzednio. Wieczorem znów siostra przyniosła solidną butlę z jakąś wodą, nalała na nowy tampon gazy i założyła na nogę mówiąc: ile tu ropy, rana nie leczona i zagnojona! Nazajutrz przy wizycie lekarskiej u dzieci moją małą uznano za wyleczoną. Miałam więc nazajutrz po śniadaniu opuścić z dzieckiem szpital. Poprosiłam lekarza, aby mi wypisał receptę dla dalszej kuracji chorej nogi, i zarazem podziękowałam za troskliwą opiekę lekarską. Zdziwiony moim podziękowaniem udzielił mi jeszcze wskazówek, abym dotąd kładła na ranę zwilżone tampony, póki z rany nie zacznie iść krew. Na tak oczyszczoną nogę stosować dopiero maść streptocytową. Wróciłam zadowolona do mieszkania ze zdrowym dzieckiem i trochę podleczoną nogą. Wracając kupiłam po drodze w aptece lekarstwa. I tak w życiu się dzieje, jak Fredro powiedział: - „Bywa z węża driakiew, złe często dobremu okazję daje". Choroba dziecka mnie wyszła na dobre. Wróciwszy do siebie dowiedziałam się znowu o chorobie p. Zacharewicz. Zapadła na malarię. Poszłam ją więc odwiedzić i zastałam chorą w takiej gorączce, że bredziła i nie poznała mnie. Znowu biegłam szukać lekarza. Sprowadzona lekarka orzekła nieszczególny stan chorej, bardzo słabe serce. Bałam się z dzieckiem rekonwalescentem wędrować po mieście do apteki, a tym więcej zachodzić do chorej. Poprosiłam Garbuskę, aby posiedziała przy dziecku, a sama pobiegłam do apteki. Z apteki znów do śródmieścia, gdzie mieszkała p. Zacharewicz. Na ulicy zrównała się ze mną idąca kobieta skromnie ubrana, która odezwała się po polsku. Tak na ulicy poznałam Wandę Jeleńska, dobrą znajomą p. Zacharewicz. Wanda zaraz w rozmowie zapytała mnie o chorą, a sama miała na twarzy ogniste wypieki. Idąc razem po drodze pokazała mi, gdzie mieszka, i bardzo zapraszała do siebie. Przyrzekłam wpaść kiedyś, gdy czas na to pozwoli i choroby precz odpędzę. Już był wieczór, kiedy drugi raz z lekarstwami zawędrowałam do leżącej w gorączce. Nie mogłam jej zostawić bez pomocy. Zagrzałam szybko wodę, obmyłam spoconą staruszkę, podałam le- 339 karstwa i herbatę. Zagotowałam grysiku, nakarmiłam jak dziecko i późno już odeszłam do siebie, biegnąc przez nieoświetlone ulice. Tak codziennie wieczorem biegłam do leżącej w gorączce, aż pewnego dnia gdy szłam szybko ciemną ulicą, nagle wypadły na mnie z bramy z ujadaniem trzy ogromne psiska. Stanęłam w miejscu jak wryta i chcąc cofnąć się nieco do tyłu, potknęłam się na nierównym bruku i runęłam w tył na chodnik. Rąbnęłam mocno o bruk głową. Psy jak zmyte uciekły. Leżałam chwilę zanim mogłam powstać i, mimo silnego bólu w okolicach potylicy, poszłam dalej. Staruszka leżała bardzo osłabiona, nie miał jej kto w dzień posłużyć, ani jej nakarmić. Mimo dotkliwego potłuczenia trzeba było się ruszać. Tak co wieczór biegałam do chorej, zapominając nawet o swojej nodze. Bałam się ogromnie, aby staruszka nie umarła. W końcu sierpnia przyszedł „wyzew" od Jasi, córki p. Zacharewicz. Postanowiłam się zwolnić i rozpocząć starania o przepustkę, zarazem zadbać solidnie o zdrowie staruszki i powoli przygotować się do bardzo dalekiej drogi ze słabą rekonwalescentką. Należało dobrze wszystko przemyśleć. Matka dziecka, której nic sił nie przybywało w sanatorium, nie chciała mnie zwolnić. Prosiła i błagała, żeby pozostać chociaż miesiąc, ale ja i na miesiąc nie mogłam, bo nadchodził wrzesień i bałam się wyjazdu późną jesienią z braku ciepłego ubrania i obuwia. W sierpniu wyjechała z Mary do Polski żona sędziego, niejaka Hajkowa. Wszyscy Polacy o tym wydarzeniu trąbili, a zwłaszcza jak się jej udało zdobyć przepustkę, których nie chciano wydawać indywidualnie, aby wszyscy czekali na ogólną repatriację. Mnie znów grunt palił się pod nogami, jako że nie mogłam dopełnić wymagań rejestracyjnych. Zaczęłam robić starania. Najpierw wybadałam, jakimi drogami Hajkowa doszła do przepustki, żeby idąc jej tropem dojść prędzej do celu. W tym czasie przyszła i Wanda Jeleńska w odwiedziny do p. Zacharewicz prosić o radę, bo i ona chce koniecznie wyjechać do Polski. Jak się zarejestrować, kiedy jest rosyjską obywatelką i nie ma żadnego polskiego dokumentu. 340 - Pomóżcie mi obie - prosiła płacząc, pomóżcie wyrwać się z tego klimatu i tej samotni. Mam trochę oszczędności, domek i krowę. Sprzedam wszystko, byle wrócić do ojczyzny. Tylko podajcie mi rękę i pomóżcie wyciągnąć się stąd. Ja wiem i czuję, byłem ziemię ojczystą zobaczyła i swoją stopą dotknęła, będę zdrowa, muszę być zdrowa. Mam przecież ponad 40 lat, nie chcę tu umierać na obczyźnie. Płakała rzewnie, aż litość, żal i wszystkie inne uczucia kołatały do naszych serc, a my nie widziałyśmy wyjścia z tej sytuacji. Aby ją uspokoić, przyrzekłyśmy zastanowić się nad tym i znaleźć dla niej jakieś wyjście. Chciałyśmy przecież pomóc jej z całego serca, jak siostrze rodzonej. Po odejściu Wandy p. Zacharewicz opowiedziała mi koleje losu tej miłej naszej znajomej. Wanda urodziła się na Białostocczyźnie w domu zamożnych ziemian. Jako panienka otrzymała wykształcenie domowe i dobre wychowanie, jak to było w zwyczaju w owym czasie. Kiedy w 1920 r. wybuchła wojna polsko-rosyjska, była wówczas dorastającą, urodziwą dziewczyną. Gdy przez te ziemie przewalał się front, w majątku jej rodziców stacjonowała kancelaria sztabu bolszewickiego. Przy sztabie pełnił służbę lekarz w randze majora, który, ujrzawszy raz Wandę, zakochał się w młodej dziewczynie i dotąd prosił i błagał rodziców, aż ci, aczkolwiek niechętnie, zgodzili się na małżeństwo córki i w ten sposób po wojnie Wanda po ślubie wyjechała do Rosji. Małżeństwo było szczęśliwe, osiedlili się na Krymie i życie płynęło, jakby nie było w nim żadnych raf podwodnych, ani burz i zamieci. Aż kiedy do władzy doszedł Stalin, gdzieś przed rokiem 1930, wydał rozkaz aresztowania wszystkich obcokrajowców na terytorium ZSRR. Mąż Wandy, obawiając się o własną skórę, sam wydał żonę w ręce NKWD. W ten sposób została skazana na kilka lat pracy w obozie i zesłana na Wyspy Sołowieckie. Tam więźniowie, osadzeni na długoterminowy pobyt, zajmują się wydobywaniem glonów ze skał przybrzeżnych, wybieraniem puchu i jaj gnieżdżącego się w tym pustkowiu ptactwa. Odpracowała swój wyrok w ciężkich warunkach na tym 341 wygnaniu. Tam poznała więźnia, też Polaka, który nieco później miał opuścić miejsce zesłania. Postanowili się pobrać, osiąść w Turkmenii lub Uzbekistanie, gdzieś na uboczu i żyć spokojnie. Pracując we dwoje zebrali trochę grosza i kupili mały domek, w którym żyli możliwie, acz skromnie. Aż mąż Wandy, wróciwszy razu pewnego z pracy, przyniósł hiobową wieść, że w mieście aresztują obcokrajowców. Było to w 1937 r. - Musimy stąd uciekać - powiedział - i ten czas aresztowań przeczekać gdzieś w ukryciu. Spakujmy co najpotrzebniejsze, a jutro o zmierzchu wymkniemy się z miasta. Jeszcze tej nocy zostali aresztowani. Wandę osądzono na 5 lat, o mężu słuch zaginął. Mienie ich skonfiskowano. Po odczytaniu wyroku Wanda nie mogła się z tym pogodzić. Nagle jak wulkan obudził* się w niej bunt. Zaczęła pisać do wszystkich instancji wymiaru sprawiedliwości, od najniższych począwszy. Nie zrażała się żadną negatywną odpowiedzią, lub takimi czy innymi uzasadnieniami wyroku. Stanęła uparcie do walki o swoje prawa i po trzech latach takiego kołatania wypuszczono ją na wolność. Wróciła do Mary i mając w ręku uzasadnienie omyłkowego aresztowania, zaczęła kołatać dalej, idąc od biura jednego do drugiego, o zwrot niesłusznie skonfiskowanego mienia. Nie mając rubla na kawałek chleba, śpiąc nocami pod gołym niebem jak żebraczka, tułała się po ulicach i urzędach, aż po kilku miesiącach zwrócono jej domek, a za resztę mienia wypłacono należność. Tymczasem zdrowie podkopane przeżyciami obozu zaczęło dawać znać o sobie. Płuca - gruźlica. Aby się ratować, szybko kupiła krowę sądząc, że dostatek nabiału i dobre odżywianie przywróci jej siły, a te zwalczą chorobę. Żyła za sprzedawane mleko i opłacała kobietę, która karmicielkę-krowę pasła i doiła. Prócz tego po cichu handlowała wełną i tytoniem, a za gotówkę pozostałą po kupnie krowy nabyła kilka pięknych dywanów perskich, które zdobiły ściany pustego domku, a w nim jedynym meblem był lichy tapczan, zasłany wzorzystym dywanem, parę garnków i to wszystko. Byłam osobiście u niej, własnymi oczami oglądałam jej go- 342 spodarstwo i podziwiałam hart ducha, gospodarność i oszczędność. Grosz do grosza gromadziła, żyjąc jedynie myślą powrotu do ojczyzny. To był jej cel, o którym wciąż myślała trawiona gorączką dniami i nocami. „Byle do Polski wrócić, byle dotknąć ziemi ojczystej, będę mocna i zdrowa". Na ten wymarzony cel oszczędzała każdy grosz. Stała się przezorna, nieugięta w drżeniu do tego jedynego celu. Kilka wieczorów debatowałyśmy z p. Zacharewicz na jej temat, analizując różne pomysły. Wszystkie były nie do urzeczywistnienia. Nareszcie wpadł nam pomysł fikcyjnego małżeństwa jako najmożliwszego w tej sytuacji. Był tu w Mary samotny Polak, wdowiec. Bardzo opuszczony - to prawda - ale kto z nas W tych warunkach wojennych nie był podobny do niego? Starszy już, około 60 lat, ale inteligentny człowiek. Pracował gdzieś i % tego się jakoś utrzymywał. Fikcyjne małżeństwo z nim zaproponowałyśmy Wandzie. Jej to jednak nie odpowiadało. Nie chci^a się obarczać człowiekiem, z którym mogła mieć później w Polsce różne kłopoty - obawiała się tego. P. Zacharewicz zbiła te jej obawy, proponując spisanie umowy, według której po przybyciu do Polski wypłaci mu umówioną kwotę i każde pójdzie w swoją stronę. Przecież przy ogólnej ewakuacji podróż nie będzie jej kosztować, a za sprzedany domek, krowę i dywany zbierze got-ówkę, którą będzie miała na rozpoczęcie życia w Polsce i na wypłacenie temu człowiekowi gotówki. Zastanawiała się mocno nad Гугй- Jednak w przeciągu paru dni Wanda potrafiła przeprowadzić wszystko i po zawartym cywilnym ślubie, na podstawie aktu zawartego małżeństwa, została zarejestrowana na ewakuację razem z mężem. Tylko w tym tkwił szkopuł, że termin ewakuacji był P°d znakiem niewiadomej daty, a Wanda już chciała jechać do ojczyzny. Po załatwieniu formalności jakby odżyła, wzięła mę?ża do siebie, oczyściła i ochędożyła. Stał się innym człowiekiem mając dach nad głową i jutro bez troski. Ale widząc, że żona jest zaradna, gospodarna, posiada to i owo, nie chciał iść do pracy. Kiedy namawiała go, by nie siedział bezczynnie i nie patrzył tylko na to, 343 co jest w domu, bo wszystko może się z czasem wyczerpać, odpowiadał jej na to najspokojniej: „po to się ożeniłem, żeby mieć znośniejsze życie. Masz przecież w domu jeszcze co sprzedać na chleb, po co się uganiać za robotą. I tak może prędko wyjedziemy". Takie powiedzenia denerwowały Wandę, którą życie i przebyta gehenna wiele nauczyły, zwłaszcza tej przezorności, liczenia się z tym co będzie jutro lub za tydzień. Wzięła pewnego razu chłopca i jeden dywan przyniosła do nas na przechowanie, chcąc w ten sposób okazać mężowi, że zmuszona jest sprzedać na utrzymanie. Ale on to zrozumiał i wszczął awanturę, że wynosi rzeczy do obcych, a pieniądze trzyma w woreczku, żeby ich nie ubyło. Na drugi, czy trzeci dzień przyszła i zabrała dywan, bardzo przygnębiona i zmartwiona. Ja w tym czasie byłam w domu, mając mnóstwo spraw do załatwienia w związku z wyjazdem. Najpierw wyniosłam na bazar wszystkie rzeczy możliwe do spieniężenia, tak moje jak i staruszki. Sprzedawszy co wartościowsze, z gotówką w ręce poszłam do żony owego doktora Turkmena z prośbą o załatwienie w NKWD sprawy przepustki (ona wystarała się o takową Hajko-wej). Nic tu nie załatwiłam. Od wyżej wymienionej wzięła za taką sprawę złoty zegarek. Ja biżuterii nie miałam, bo powędrowała do Londynu. Nie było co pertraktować z doktorową. Ktoś mi podsunął, że jest tu polska Żydówka, która handlując tym i owym ma znajomości w kręgu kobiet mających adoratorów z NKWD. Początkowo bałam się załatwiania spraw przez trzecie osoby, chociażby ze względu na opłacanie dwóch pośredników i trzeciego wydającego przepustkę. Cóż, kiedy nie było innej drogi - a wiadomo - tonący i brzytwy się chwyta. Po uzgodnieniu z p. Zacharewicz poniosłam gotówkę dla NKWD, uzgadniając, że po otrzymaniu przepustki, opłacę resztę osób. Pośrednicząca Żydówka wzięła pieniądze i udała się zaraz do znajomej, a ja czekałam na rezultat w jej mieszkaniu. Długo czekałam trzęsąc się jak liść na wietrze, choć był to bardzo ciepły początek października. Myśli czarne jak rozszalała burza rozsadzały mi mózg, podsuwając różne przypuszczenia: wsta- 344 wałam, siadałam, dreptałam, wyglądałam, a czas wlókł się jak żółw, jakby drwił ze mnie i wyzywał moją niecierpliwość, mój lęk i obawę o utratę gotówki, tej ostatniej deski ratunku. Pot lał się po mnie strużkami, zaciskałam pięści chcąc uspokoić siebie i przyjść do równowagi. Po trzech godzinach takiej udręki pośrednicząca wróciła bez przepustki i bez pieniędzy, tłumacząc, że ta dama oburzyła się mocno, kiedy chciała odebrać gotówkę, mówiąc: - Jeżeli nie macie zaufania do mnie, to zaraz oddaję pieniądze i nic nie załatwiam, a że nie załatwiłam dziś, to dlatego tylko, że mój znajomy był bardzo zajęty. Wyszłam jak zamroczona i ledwie zawlokłam się do domu. Zastałam p. Zacharewicz też zaniepokojoną moją długą nieobecnością, a gdy powiedziałam, co zrobiłam z pieniędzmi, poczęła mnie uspokajać, widząc moje załamanie. - Uspokój się, kochana. Zrozum, że w takich wypadkach nie ma nic bez ryzyka, jeśli człowiek sam takiej sprawy nie załatwia. Ale ja nie mogłam się opanować, nie spałam prawie całą noc mając jedno na myśli... że wszystko przepadło! Widocznie zostanę już do śmierci w tej niewoli kaudyńskiej165 i już nikt i nic mnie stąd nie wyrwie. Po południu powędrowałam znów do pierwszej pośredniczki Żydówki, niesiona i gnana wprost niecierpliwością zakończenia sprawy. Ta znów podejrzewając moją obawę o wręczoną gotówkę, zaczęła wyrzekać, po co się tej sprawy podjęła? Niechbym sama załatwiała, kiedy się tak trzęsę o pieniądze. Chciała zrobić mi usługę, a ja może myślę o niej co najgorsze, mając ją za złodziejkę. To pogadywanie było jakby podpalaniem moich nerwów i cierpliwości, więc zaczęłam i ja swoje wywody: - Muszę drżeć o te pieniądze - powiedziałam, bo nie są moje, a p. Zacharewicz. Skąd wezmę oddać, jak przepadną. A staruszka jest chora na malarię, może ją ta strata całkiem dobić. 165 wł. niewola kaudyriska - w 321 r. p.n.e., w czasie II wojny z Samnitami, wojska rzymskie zostały pokonane w zasadzce w Wąwozach Kaudyńskich, aby odzyskać wolność Rzymianie musieli przejść pod symbolicznym, hańbiącym jarzmem 345 Umilkła i niezwłocznie wybrała się znowu. Ja pozostałam czekając, podobnie jak wczoraj. Tego dnia siedziałam otępiała, pogrążona w myślach, jak to się dalej ułoży, jeśli już na wstępie napotykam takie niespodzianki. Czy zdołam wybrnąć z tą kwotą, którą jeszcze posiadam? A jeśli nie pozostanie ani rubla na wydatki nieprzewidziane w podróży? Co zrobię wtedy? Muszę jeszcze kupić staruszce ciepłe kapce i przygotować suchary do jedzenia w drodze. O lepszym prowiancie nie mogło być mowy. Takie myśli atakowały mnie nieustannie. Teraz byłam wdzięczna w sercu p. Zacharewicz za podsuniętą mi pracę pielęgnacji dziecka. Okrzepłam, nabrałam sił, tylko noga od ciągłego chodzenia każdego wieczora była obrzęknięta i jeszcze wciąż sączyła się ropa. A co będzie w drodze? Po długim oczekiwaniu wróciła Żydówka z przepustką, a mnie z radości aż zatknęło. Wyrównałam należności jej i tej drugiej pośredniczce i w parę minut byłam w domu. Teraz pobiegłam do Lwowskiego - znów Żyda, który był mi dobrze znany z okresu pracy w DD. Młody, sprytny - jak to się mówi w przenośni - kuty na cztery kopyta, pracował u nas wówczas jako intendent i zastępca kierownika magazynów. Prócz tego był do załatwiania wszystkich spraw na mieście. Jego poszłam prosić o wykupienie biletów i załatwienie z konduktorem miejscówek w pociągu dalekobieżnym Aszchabad - Moskwa. Prócz tego o przewiezienie bagażu i nas w dniu wyjazdu do dworca kolejowego. Zaraz na wstępie powiedział mi o łapówce dla tych dwojga. Z konduktorem umówi się tylko, a ja w pociągu osobiście wypłacę ustaloną kwotę. Ciężka będzie sprawa z biletami, bo kasjerka nie wyda ich, dopóki przepustki Milicja nie skontroluje. Cóż, wciąż musi być na drodze jakaś rafa podwodna lub szlaban. W zamian za usługi swoje nie omieszkał też coś dla siebie wytargować, czyli przy tym samym ogniu upiec własną pieczeń. Wiedząc, że w DD byłam z Ciechanowskim w dobrej komitywie, wykorzystał ten fakt prosząc, abym mu w Moskwie wyprosiła u sekretarza Ciechanowskiego posadę szofera w Ambasadzie. 346 Co do tej sprawy miałam duże zastrzeżenia i wątpliwości, chociażby dlatego, że Ciechanowski nigdy nie interesował się osobą Lwowskiego, o którym po cichu krążyły różne plotki, może dlatego, że miał żonę aktorkę. Oświadczyłam przy rozmowie wręcz: „nie wiem i wątpię czy zdołam taką prośbę załatwić pozytywnie, mając całą litanię własnych próśb, a prosić nigdy nie lubiłam. Jakoś mnie to upokarzało". Po załatwieniu miałam wysłać mu depeszę z odpowiedzią „tak" lub „nie". Wróciwszy do domu zostałam zaskoczona wiadomością nagłego pogorszenia się stanu zdrowia Wandy. Mąż odwiózł ją do szpitala. Obie z p. Zacharewicz byłyśmy bardzo zmartwione. Zawsze trzymała się dzielnie, mimo trawiącej ją gorączki i nostalgii, nigdy nie okazywała tego, nie leżała, czynna i zajęta czymkolwiek. A jednak wbrew temu co uzewnętrzniała, ruina wewnętrzna organizmu zwaliła ją raptem, jak drzewo nadpróchniałe nagle łamie burza. Jeszcze miałam do załatwienia wymeldowanie, pobranie kartek żywnościowych na drogę, spakowanie bagażu i drobne zakupy do tej dalekiej podróży, bo wyjazd był uzależniony tylko od miejscówek w pociągu. Kupiłam jeszcze dla staruszki na drogę butelkę wina i herbaty. O cukrze nie można było myśleć. Licząc pozostałe w kieszeni ruble, którymi jeszcze trzeba było opłacić konduktora, to na wydatki na drodze pozostawało 300 rubli. Bagatelka! Byle dorwać się choćby o głodzie do Moskwy. Zaszłam jeszcze do ZPP166 po legitymację i do Garbuski pożegnać się, zobaczyć dziecko i prosić o parę proszków sulfidyny i aspiryny na drogę. Dziecko zastałam bardzo zmizerniałe, a obie opiekunki bezradne. Mała nie miała apetytu i przypuszczały, że tęskni za mną. Na mój widok rozłożyła rączęta i jak ptaszek rzuciła mi się w objęcia. Nie mogłam potem oderwać jej od siebie, a ciężko chora matka zaczęła ze łzami prosić, abym wzięła dziecko do Polski. Ona napisze mężowi, niech posyła mi na wychowanie ile zażądam. ZPP - Związek Patriotów Polskich 347 Odmówiłam, choć żal mi było ogromnie i dziecka, i matki, która bezsilna chciała ratować dzieciątko, które tak przylgnęło do mnie. Z bólem serca musiałam tłumaczyć, że to w ogóle niemożliwe, abym ja sama porwała się w taką drogę tysiące kilometrów z chorą staruszką i małym dzieckiem. A kto będzie dźwigał bagaże? A jak w takiej podróży wyprać coś dziecku, jak je odżywiać? Toż podróż nasza do Moskwy potrwa około 10 dni, chociaż pojedziemy pociągiem pospiesznym bez przesiadania. Gdyby dziecko miało chociaż rok, to co innego. Z żalem wielkim matka pogodziła się z tym, co mówiłam i tak się z nimi rozstałam. Nie oglądnęłam się nawet, jak przy tej bieganinie tydzień czasu strzelił jak z bata. Chciałam jeszcze zaglądnąć do Wandy do szpitala, by pocieszyć ją i podnieść na duchu, aż oto nagła wiadomość - Wanda umarła. Wcześniej niż my odleciała do kraju wolności, gdzie nie ma tyranów i despotów, gdzie błogosławiona cisza i spokój śmierci niosą ukojenie udręczonej duszy. Na drugi dzień wczesnym rankiem pobiegłam za miasto, by uczestniczyć w pogrzebie. Ciało Wandy leżało w kostnicy szpitalnej, Koło szpitala oczekiwało już kilka kobiet polskich. Nadjechał i mąż z trumną i odzieżą dla zmarłej. My, kobiety, ubrałyśmy zmarłą w dostarczoną odzież i złożyły do trumny. Z bólem patrzyłam na zapadnięte policzki i te oczy na wpół otwarte i usta zaciśnięte, jakby wyrażały bunt, jeszcze w obliczu śmierci niepokonane. Wzięłyśmy trumnę na ramiona i wyniosły na dwukołowy wózek, a kobieta powożąca osłem usiadła na wierzchu trumny. W orszaku towarzyszącym zmarłej szedł jeden tylko mężczyzna, jej mąż, i nas może 12 kobiet. Dzień był słoneczny, gorący, chociaż to listopad. Tłumy gapiów na poboczach ulicy, którą kroczył ten skromny kondukt pogrzebowy, bez wieńców, bez jednego kwiatka w naszych dłoniach. Idąc odmawiałyśmy różaniec. Cmentarz - miasto spoczynku zmarłych, położony daleko za miastem żywych, do 2 km drogi. Przybywszy na miejsce, same wzięłyśmy trumnę i zaniosły na ramionach na miejsce spoczynku, gdzie był wykopany grób. Tu, po odprawionych modłach, opuściłyśmy trumnę do gro- 348 bu. Mężczyzna płakał gorzkimi łzami jak dziecko. Usypawszy mogiłę, zatknęłyśmy mały krzyżyk, a na wierzchu ułożyły z su-chorostów na całej mogile duży krzyż. Wróciłyśmy do miasta, a było już po południu. Długo nie mogłyśmy z p. Zacharewicz pogodzić się z nagłym odejściem Wandy. Skończył się jej niepowtarzalny w swej grozie życiowej dramat, tak bardzo nie chciała umierać na obcej ziemi. Wanda - to przecież synonim kobiety Polki, począwszy od tej legendarnej, co nie chciała Niemca, której kopiec wznosi się na krańcach Krakowa. Jeszcze w miesiącu sierpniu, idąc do sklepu, wstąpiłam do biura ZPP, aby zapisać się na członka. Tu, oprócz dwóch pań zatrudnionych, spotkałam parę osób, być może przybyłych w tej samej sprawie co ja. Kiedy podawałam sekretarce swoje nazwisko, zaraz przystąpiła do mnie nieznajoma osoba, pytając: - Czy zna pani Ejmont Bronisławę? -Jakże mogłabym nie znać swojej koleżanki - odpowiedziałam mocno zdziwiona. - Bo ja byłam z nią w obozie na Uralu i kiedy wychodziłam na wolność, a wiedziała, że pojadę na południe, prosiła bardzo, abym panią poszukiwała i przekazała o niej wiadomość. Ona pojechała do Tobolska. Napisz pani do niej, bardzo się ucieszy i pozna po tym liście, że panią spotkałam. - Dziękuję serdecznie za miłą wiadomość, zaraz napiszę -odpowiedziałam nieznajomej. W taki oto sposób przypadkowy znów odszukałam Bronkę, a ona mnie. Co za szczególny przypadek ...! Napisałam natychmiast do Tobolska, donosząc w jaki sposób dowiedziałam się o niej, a także o wyjeździe do Polski. Wkrótce otrzymałam pocztówkę z prośbą, abym podała adres, gdzie mnie szukać w kraju, bo, jak zaznaczyła, musimy razem pracować po tym, cośmy wspólnie przeżyły, najchętniej na Pomorzu. Przed wyjazdem odpowiedziałam Bronce, podając adres mojej teściowej, bo nie wiedziałam, dokąd się skieruję i kto mnie przygarnie pod swój dach. Bodaj 10 listopada o świcie spakowałam naszą pościel i weł- 349 nę kupioną przez nas obie. Wiedziałam o zakazie, że wełny, karakułów i dywanów perskich wywozić nie wolno. Miałam 2 kg pięknej, długowłosej, jedwabistej wełny i 1 kg sierści wielbłądziej, staruszka zaś 2 kg. Nie chciałam tego zostawiać. Wszystko związałam mocno sznurem i zawiązałam w poduszkę jedną, potem drugą, mocno zesznurowując. Następnie zawinęłam w swoją pierzynę koce. Taką belę obszyłam workiem jutowym i znowu zesznurowałam grubym, mocnym sznurem. To miałam nadać na bagaż. Po spakowaniu pościeli likwidacja naszego mieszkania nie przedstawiała żadnych trudności. Oto pozostało kulawe krzesło, kaganek naftowy sporządzony z buteleczki, „mangałka" (wiadro wylepione wewnątrz gliną z rusztem do gotowania), czajnik, patelnia i garnek. Wszystko to można było wyrzucić na śmietnik i żegnaj nam, kochane Mary, miasto kwitnącej bawełny, białych dywanów pól, kanałów pełnych życiodajnej wody i muzyki unoszących się nad nimi komarów, której dźwięki słyszę jeszcze po dzień dzisiejszy. Żegnaj! Heleny Perlicowej i moich kobiet w koszarach za miastem już nie zdążyłam pożegnać. A szkoda wielka, albo moja wina! Mea maxima culpa. 350 Droga powrotna Aby i mój ślad na drodze nie byt kiedyś zapomniany... (K. I- Gałczyński)167 Było jeszcze ponad dwie godziny czasu do odejścia pociągu, kiedy Lwowski zajechał ciężarówką po nas. 2 pośpiechem wrzuciliśmy bagaż i sama wspiąwszy się na pojazd wciągnęłam staruszkę. Przeżegnałyśmy się, gdy ciężarówka już ruszyła. Nasz szofer widać spieszył dopilnować kupna biletów, na które już w domu wręczyłam mu gotówkę z umówioną łapówkę dla kasjerki. Przybywszy na dworzec kolejowy, podjechaliśmy do ekspedycji bagażowej i tu poprosiłam urzędnika o przyjęcie dużej paki. Ten spojrzawszy na mnie badawczo spytał: - A czto nachoditsa w etom bagaże?168 - Pościel - odpowiedziałam po polsku, ale w rzeczywistości zatrwożyłam się, czy też zechce spenetrować zawartości. I nie omyliłam się. Przyniósł stalową szpicę na pół metra długości, z maleńkim haczykiem na końcu i począł ze wszystkich stron nakłuwać bagaż i badał skrupulatnie na haczyku zawartość wyciągniętą uchwytem. Drżałam, aby nie wyszło szydło z worka. Na szczęście za każdym razem zdejmował puch gęsi. Po tej ceremonii badania zawartości pakietu przyjął bagaż i wydał pokwitowanie. Odetchnęłam. Widać nie lada szkołę, po rusku „uczyliszcze" -przeszłam przez te lata wśród szumowiny recydywistów, kiedy przemyciłam w bagażu 5 kg wełny, co objętościowo wcale nie było bagatelą. 7 wl. Jesteśmy w pól drogi. Droga pędzi z nami bez wytchnienia. Chciałbym i mój ślad na drogach ocalić od zapomnienia. (K. I. Gałczyński, „Pieśni") 8 A czto... (ros.) - A co znajduje się w tym bagażu 351 Teraz poczęłam kręcić się około kasy biletowej, przy której stał na czatach Lwowski, a p. Zacharewicz usadowiłam z bagażem ręcznym na peronie. Kolejka przy okienku była długa, a ja aż nadto dobrze zorientowana, co ona znaczy. I znowu zaczyna narastać we mnie obawa, jak zamkną się te kleszcze? Czy Lwowski zdoła kupić bilety? Czy nie zacznie się buntować ten długi wąż ludzki i wrzeszczeć przy kasie? A co wtedy, jeśli wszystko spali na panewce? Długi łańcuch przy okienku kurczył się powoli, a Lwowski wciąż stał, jakby pewny swojego sukcesu. Z niecierpliwości odeszłam na peron, a tu już widać zbliżający się pociąg i tłum pasażerów tłoczący się na peronie. W oczekiwaniu na bilety, zdezorientowana, nie wiem co robić. Biegnę znów do kasy. Widzę jak Lwowski odbiera przepustki i bilety z rąk milicjanta. Zawróciłam chwytając bagaże, inne złapał również nadchodząc Lwowski, a za nami dreptała p. Zacharewicz. Jak prężna kozica wskoczyłam do wagonu, odebrałam walizki, wciągnęłam staruszkę i pociąg ruszył, a peron pozostał za nami jakby wymieciony. Stał na nim tylko Lwowski odprowadzając nas spojrzeniem. Nie miałam czasu nawet podać ręki i podziękować dobroczyńcy, bo sam drzwi zatrzasnął z pośpiechem. Usiadłam na walizce zgrzana, spocona, bo choć to listopad, słońce tu grzeje jak u nas w upalny dzień czerwcowy. Po chwili przyszedł konduktor i wprowadził nas do separatki, w której już siedział jakiś wojskowy w randze oficera. Konduktor wskazał nam miejsce na górnej półce. Od razu spostrzegłam - półka jednoosobowa, a nas dwie. I zresztą dlaczego mężczyzna zajął miejsce na dole, a my kobiety musimy wspinać się na górę. Cóż robić - nie ma tu względów grzecznościowych i kurtuazji. Czyżbym jeszcze nie przywykła przez te kilka lat do zaskakujących niespodzianek? Trudno, byle jechać. Usłałam zaraz legowisko z koców na górnej półce, walizki ulokowałam po drugiej stronie i zaraz wezwał mnie konduktor do swojej kabinki w tymże wagonie. Zamknąwszy drzwi kazał wypłacić sobie umówioną kwotę. Odebrawszy pieniądze schował je do wewnętrznej kieszeni bluzy, a mnie kazał przysię- 352 gnać, że nie wydam go w razie jakiej kontroli. Nie wiedziałam jaka to ma być formułka tej przysięgi - nigdy w życiu nie spotkałam się z czymś podobnym! Zawsze uzmysławiałam sobie, że przysięga to coś niepośledniego, czego nie używa się na co dzień do rzeczy zwykłych, a w tym wypadku podłych, nikczemnych. Nie wiem co wybełkotałam pod nosem, aby go upewnić o słusznej sprawie uprawiania łapówkarstwa. A ileż nerwów mnie to wszystko kosztuje! Na każdym kroku kłamstwo, oszustwo, złodziejstwo, łapówkarstwo, napychanie cudzym kosztem kieszeni, nabijanie drugich w ciemną butelkę. Bez tego kroku nie zrobisz - i do żadnego celu nie dojdziesz - oto powojenny rozgardiasz, rozluźnienie moralne i deptanie wszelkich skrupułów odnośnie uczciwej, rzetelnej pracy. W kieszeni pozostało mi raptem 300 rbł. gotówki na wydatki w drodze. Postanowiłam sobie do Moskwy dojechać o sucharach i herbacie, byle staruszce coś kupić do zjedzenia po drodze. Pociąg gnał po okiem nie objętych równinach, a mnie się zdawało, że wlecze się po ślimaczemu. Leżąc na górnej pryczy nie widziałam ani krajobrazu, ani stacji przelatywanych bez postoju, tylko na większych węzłowych dworcach, kiedy oficer wychodził na peron, wymykałam się i ja, aby kupić trochę zupy gorącej - bo i tę noszono koło pociągu - albo kawałek ryby smażonej, lub kaszę z olejem. Rano i wieczorem kupowałam u konduktora dwie szklanki wrzątku za rubla, codziennie wynosiło to dwa ruble. Tak upływała nam podróż jak zwyczajnym żebraczkom. Wprawdzie pociąg dalekobieżny miał wagon restauracyjny, ale dla naszej kieszeni niedostępny. „Wedle stawu grobla" - mówi stare polskie porzekadło i ta grobla towarzyszyła mi aż do rodzinnych stron. Nie wiem, kiedy minęliśmy pustynię Kara-Kum (Czarne Piaski), którą tak dobrze zapamiętałam z podróży do Aszchabadu, obecnie nic mnie nie interesowało. Czasem nasz sąsiad z dołu próbował z nami rozmawiać, ale banalna rozmowa szybko traciła wątek. Mijały dnie i noce znośnie, póki było ciepło, ale kiedy minęliśmy Semipałatyńsk, zaczął nam dokuczać jesienny ziąb. 353 Wyciągałyśmy co prędzej z walizek cieplejszą odzież i w nocy pod dwoma kocami tuliłyśmy się do siebie. Ale kiedy od Nowosybirska pociąg skierował się na Swierdłowsk, okno w naszej kajucie nie tylko zamarzało całkiem, ale pokryło się grubą warstwą szronu. Więcej od zimna dokuczała mi rana, wciąż na nodze otwarta. Pociąg czasami nie wiadomo z jakiej przyczyny przystawał na pustkowiu i stał sporo czasu. Pasażerowie niecierpliwili się i szemrali pogadując to i owo. W wagonach było zimno, rzekomo brakowało węgla. Pewnego razu, z przeciwnej strony drugim torem, zbliżał się pociąg towarowy z ładunkiem czarnego złota. Konduktor rzucił hasło: zdobędziemy węgiel, nie będziemy marznąć! Zaraz wyskoczyło nas z kilku wagonów może ze 40 lub więcej osób. Linia kolejowa była dwutorowa, nasz pojazd przystanął. Zrzuciliśmy na tor sporo czarnych brył, gdyż pociąg miał zestaw kilkunastu platform. Z toru przerzuciliśmy część brył do tendra, resztę do piecyków konduktorom i dobrze zamarzły nam ręce od tej czarnej roboty złodziejskiej. Nareszcie od Swierdłowska wjechaliśmy w strefę Uralu. Tu już wszechwładnie panowała ostra syberyjska zima. Śnieg zalegał grubą pierzyną na polach i mróz siarczysty skrzył się jak naturalne brylanty. Okno nie odmarzało już zupełnie, w kajucie cały dzień panował półmrok. Jechaliśmy 10-tą dobę. Jakaż ogromna różnica klimatu! Przez masyw Uralu wdarliśmy się nareszcie do Europy. Jeszcze dwa dni drogi do stolicy Moskwy. Ze zbliżaniem się do metropolii zaczął mnie znów nurtować niepokój, jak sobie poradzę na dworcu z bagażem podręcznym. W portmonetce pozostało jeszcze skrupulatnie liczone 100 rbl. Jak się urządzić nie mając na hotel, gdy przyjdzie koczować z tydzień na dworcu? Mózg rozsadzała obawa przed złodziejami. Jak w kalejdoskopie w moich oczach przesuwały się obrazy dworców kolejowych: Marniutki, Pietropawłowska, Taszkentu, Jange-Julu i obrazy podróży z Grzebieniakową. Zostawić staruszkę na straży bagażu nie miałam zamiaru, chciałam z nią poruszać się po nieznajomej stolicy, w dwie osoby zawsze to raźniej, gdy jedna 354 drugą może przestrzec przed niejednym: co dwie pary oczu i rąk, to nie jedna. Nawet nie przeczuwała p. Zacharewicz, ile myśli kotłowało się we mnie, aby przypadek nie był nam drogowskazem w tej ogromnej metropolii. Gdybym chociaż miała plan miasta! Staruszka miała adres siedziby ZPP, ale to zdawało mi się mało. Już drugiego dnia dojeżdżałyśmy do stolicy. Nawet nie oglądałam panoramy miasta za oknem, było bowiem grubo pokryte lodem i szronem. W pociągu wiało chłodem. Noga dokuczała od chłodu bardzo i domagała się spoczynku. Był mglisty i mroźny wieczór listopadowy, kiedy pociąg dalekobieżny pospieszny Aszchabad-Moskwa wtoczył się nareszcie w kłębach pary przed jasno oświetlony, gwarny i pełen mrowia ludzkiego dworzec. Już z pół godziny wcześniej przygotowałam wszystkie bagaże przy wyjściu i gdy tylko zasapana lokomotywa zatrzymała się, pierwsza wyskoczyłam, ściągając bagaże na peron, a następnie staruszkę. Udało mi się to błyskawicznie, a teraz objuczona jak muł powlokłam się za staruszką do poczekalni. Na dworcu w olbrzymiej hali niesamowity tłum ludzi, wszędzie tłok, zaduch zmieszany z ciężkim oparem dymu tytoniowego. Długo szukałyśmy, zaglądając tu i tam, wolnego miejsca, gdzieś pod ścianą. Wszędzie, nieodmiennie - tłok ludzki niespokojny, ruchliwy. Usiadłyśmy na walizkach. Dopiero po nadejściu jakiegoś dalekobieżnego pociągu trochę się przerzedziło. Po zastanowieniu powzięłam myśl spania na zmianę tu na dworcu przez pierwszą noc. I tak do północy czuwała staruszka, potem znów ja. Rano przyniosłam wrzątku, wypiłyśmy herbaty z nieodstępnymi sucharami i ogarnąwszy się nieco oddałam bagaż do przechowalni, zatrzymując przy sobie tylko torbę podręczną z prowiantem. A teraz wypad na miasto. Na najbliższym przystanku z łatwością udało się nam zdobyć informację co do ulicy, gdzie miał siedzibę ZPP. W tramwajach o wczesnej rannej porze ogromne przepełnienie. Toteż przepuściłyśmy parę wozów nie mając odwagi wsiadać do takiej prasy ludzkiej. Nieco później szczęśliwie dotarłyśmy do celu. W Związku przyjęto nas bardzo serdecznie, 355 prawie po rodzinnemu, a gdy przyszła znajoma p. Zacharewicz, wzięła nas w swoje dobroczynne ręce. Najpierw dała skierowanie do hotelu, abyśmy po tej wielkiej podróży należycie wypoczęły. Następnie bloczki na obiady w restauracji na 3 dni. Prócz tego trochę produktów żywnościowych, mydło, koce i obuwie. Zebrała się tego spora paczka. Z wdzięcznością i zadowoleniem opuściłyśmy Związek, mając zapewnione noclegi i obiady gorące po marnym odżywianiu się w drodze. Jazda teraz prosto do hotelu. Ten był położony na peryferiach stolicy i w połowie zamieszkany przez Polaków. Dostałyśmy pokój familijny zamieszkały już przez 4 rodziny. Same łóżka, pomiędzy nimi walizki z klamotami, pod łóżkami toż samo, na środku niewielki stół, 4 krzesła i 10 osób, z tego 3 małżeństwa, matka z córką, dorastającą panienką i ja z p. Zacharewicz. Dwie rodziny miały małe kuchenki elektryczne, na których wszyscy gotowali, co kto chciał. Łazienka wspólna dla wszystkich mieszkańców tego piętra. Zaraz po południu pojechałam na dworzec po walizki, aby mieć ręcznik i mydło dla zrobienia wieczorem gruntownego mycia. Po sutej kolacji sporządzonej z otrzymanych w Związku produktów dość wcześnie położyłyśmy się spać. Nie tak łatwo jest spać w takim zbiorowisku, gdzie jedni idą na nocną pracę wieczorem i wracają wcześnie rano, inni znów przed świtem, według czasu wschodnioeuropejskiego, o poranku gwiezdnym śpieszą na dzienną. A ci, co pozostają, pitraszą na kuchenkach na zmianę różne frykasy, na co kogo stać. No ale pierwszą noc spałyśmy, bardzo zdrożone, zwłaszcza ja. Ustaliłyśmy porządek jutrzejszego dnia już przy kolacji: rano robimy wypad do Ciechanowskiego, w związku z tym trzeba było spisać wszystkie nasze potrzeby, żeby w zamieszaniu i ferworze rozmowy nie przeoczyć czegoś. W pierwszym rzędzie figurowała sprawa prolongaty naszych biletów, nie zrobiłyśmy tego przy opuszczaniu dworca. Nie było już pieniędzy na łapówkę, a bez tego nie mogło być mowy o załatwieniu sprawy. Nazajutrz po śniadaniu podróż tramwajem do gmachu Polskiej 356 Ambasady. Po wejściu do holu, w poczekalni zastajemy może z 80 osób interesantów. Gdzie tu myśleć o widzeniu się z Ciechanowskim, jeśli tyle osób czeka w kolejce na załatwienie swoich spraw! Jednak nie rezygnujemy. Pośród oczekujących kręci się portier. Na środku poczekalni stoi mały stolik z aparatem telefonicznym. Po pewnym czasie pytam portiera o Ciechanowskiego, czy jest w gabinecie, myśląc jednocześnie o zadzwonieniu do niego. Odpowiada: „zajęty na ważnym posiedzeniu i dziś pewnie nie będzie". Nie ma co czekać. Wracamy do hotelu, a równocześnie po spacerze dłuższym idziemy na obiad do restauracji. Tu spotyka nas ciekawy incydent. Mając bloczki za wczorajszy dzień chcemy je wykorzystać dziś. Tymczasem kasjerka zażądała bloczków z dnia dzisiejszego i kazała zapłacić za 4 obiady. Zapłaciłyśmy zdziwione i nie robiąc sprzeciwu. W szatni dyżurujący nie chce przyjąć naszej wierzchniej odzieży, spojrzawszy na obce, widocznie nie znane mu twarze. Nie chcę wszczynać utarczki, a mając kwitki za opłacone obiady nie możemy z nich rezygnować. Idę do kierownika i przedstawiam mu całą sprawę. Wziął kwit i napisał na nim jedno słowo: rozdiet'169. Wróciłam z tym do szatni i teraz dopiero mogłyśmy zdjąć okrycia. Przy stole podano i mnie i staruszce po 2 obiady. Jesteśmy w nie lada kłopocie, co z tym drugim obiadem zrobić? Nie potrafimy dwóch obiadów pożreć mając dobrze skurczone żołądki z odżywiania się herbatą i sucharami. Szczęściem przysiadł się do naszego stołu młody, silny mężczyzna. Jemu zaproponowałyśmy dwa talerze zupy. Zjadł swoją i te podsunięte nasze. Na drugie danie była kasza i zrazy. Te ostatnie przezornie wzięłyśmy do papieru na kolację, zostawiając kaszę z sosem. Mężczyzna skonsumował i drugie danie, grzecznie podziękował, pytając nas dlaczego nie jemy? P. Zacharewicz odpowiedziała mu: „na wkus i cwiet towariszcza niet"170, po czym opuściłyśmy restaurację. Nazajutrz już przed siódmą rano jedziemy do Ambasady. Je- 169 Razdiet' (ros.) - rozebrać 170 Na wkus... (ros. przysłowie) - o gustach się nie dyskutuje 357 steśmy pierwsze z interesantów, a o to nam właśnie chodziło. Portier, zdziwiony tym wczesnym napadem, pyta nas naburmuszony, chyba niedospany: - A cóż was tak pędzi, już o świcie? - Ano sprawy - które nie dają nam jeść, ani też spać - odpowiadam mu na to nieco ironicznie. Siedzimy cichutko jak myszy pod miotłą, stróż poczekalni znów robi gruntowny porządek w pustej sali szurając krzesłami i ławami. Nagle, gdy spojrzałam na stolik, przychodzi mi chętka, gdyby tak zadzwonić do Ciechanowskiego i uprzedzić o naszej tu obecności! Chyba się nie obrazi - myślę sobie - a na taką niespodziankę ani on, ani - tym więcej my - nie będziemy czekać, nawet pół godziny. Grzecznie, jak dobre dziecko, proszę o pozwolenie podzwonienia: - Czy możemy, proszę pana, zadzwonić do sekretarza Ciechanowskiego? A ten odburknął mi zaraz: - A czy to wasz kum, czy swat, sekretarz ambasady, żebyście aż w prywatnym mieszkaniu poganiały go nie dając spokoju? Co za tupet? - Więcej niż kum i swat, dlatego chcemy zadzwonić - odcięła się p. Zacharewicz. Niechętny, naburmuszony, wziął słuchawkę i zadzwonił sam, mówiąc, że jakieś dwie kobiety tak są natarczywe, że same tu z poczekalni chcą dzwonić do pana sekretarza. My doskonale słyszymy głos znajomy Ciechanowskiego, który odpowiada mu: - Proszę mi podać ich nazwiska, bo nie wiem kto to jest? Podajemy natychmiast swoje personalia, a równocześnie słyszymy jak Ciechanowski powtarza słowa: - Proszę im dać słuchawkę, chcę sam z nimi rozmawiać. Ugrzeczniony w jednej chwili portier oddaje słuchawkę najpierw p. Zacharewicz, a ta po wymianie kilku słów grzecznościowych znów mnie. Ciechanowski oznajmia mi, że w przeciągu 358 dwudziestu minut przyjmie nas w swoim gabinecie. Rozmowa skończona. Dziękujemy za grzeczność portierowi i siadamy zadowolone z takiego obrotu sprawy. Może w ciągu kilkunastu minut dzwoni telefon. To Ciechanowski wzywa nas na piętro do gabinetu. Idziemy onieśmielone, a równocześnie uradowane wielce upragnionym spotkaniem. Przed wejściem na szerokie schody wyścielone czerwonym kokosowym chodnikiem stoi żołnierz wartownik i każe nam zdjąć wierzchnią odzież. Zdejmujemy niezbyt eleganckie okrycia, wieszamy na wieszaku pod ogromnym lustrem oprawnym w złocone ramy. Spojrzałam w to lustro przelotnie i ujrzałam odbicie bardzo wymizerowanej, zniszczonej i wychudłej twarzy. Chyba to nie moja własna - pomyślałam na uspokojenie, po czym wzięłam staruszkę pod rękę i skierowałam się po schodach do drzwi wskazanych przez żołnierza. Przed drzwiami przystanęłyśmy na minutę, serca nam łomotały, jakby chciały wyskoczyć. Puk, puk, puk i głos znany nam dobrze odzywa się - proszę! Wejście w podwoje gabinetu było - jakby tu znaleźć trafne porównanie - przekroczeniem progu w inny całkowicie, diametralnie inny świat. Olśnił nas niebywały luksus i nasze nogi, obute w proste buciska, grzęzły w puszystym dywanie zaścielającym kwiecistym kobiercem cały gabinet. Miękkie, wygodne, skórą wyścielane fotele lśniły jak naoliwione. Do tego ogromne, wspaniałe biurka, no i sam sekretarz Ciechanowski, o dziesięć lat jakby młodszy od tego Mariana w Aszchabadzie. W eleganckim garniturze wprost spod igły witał nas i serdecznie całował nasze ręce. Czułyśmy się bardzo nieswojo, może dlatego, że nasz zewnętrzny wygląd był kolosalnym kontrastem z tym otoczeniem, w jakie śmiałyśmy wejść niby intruzy. Przeprosiłam sekretarza za nasz zaniedbany, całkiem nie wizytowy strój, z czego śmiał się szczerze mówiąc: - Nie, nie wasz strój przed sobą widzę, ale osoby, twarze 359 i serca bardzo mi bliskie, z którymi wiążą mnie niezbyt odległe wspomnienia. Posadził nas po tym powitaniu w wygodnych karłach (chyba zdobytych w Reichstagu171) i częstował staruszkę papierosami zagranicznymi, a mnie czekoladą. Następnie, po takiej i innej wymianie zdań, przeszłyśmy od razu do naszych podróżnych spraw i kłopotów związanych z powrotem do kraju. Nie chciałyśmy przedłużać wizyty i zakłócać sobą rytmu pracy w tym gabinecie, Ciechanowski - jak to dobrze pojmowałyśmy - miał do załatwienia wiele ważniejszych problemów od naszych osobistych. Wyłuszczyłyśmy więc wszystkie trudności : jak prolongatę biletów, które miałyśmy kupione do Baranowicz, brak gotówki w kieszeni, ja osobiście list polecający do Komisji Mieszanej w Baranowiczach, a wreszcie sprawę posady dla Lwowskiego. Marian od razu notował na karteczce nasze prośby, a następnie informując nas o załatwieniu, tego cośmy poruszyły, równocześnie wydawał polecenia swojej sekretarce siedzącej tuż za biurkiem. - Bilety rzućcie do kosza, bo prolongata będzie więcej kosztować niż te kupione z Moskwy do Baranowicz. Ja zamówię wam bilety w Inturiście172 (biuro podróży jak nasz Orbis), które dziś możecie wykupić lub jutro. Pojedziecie wagonem sypialnym, bez tłoku i kłopotów z wsiadaniem. Następnie podzwonił do kasy w sprawie wyasygnowania każdej z nas po tysiąc rubli gotówki, a dalej do magazynu o wydanie nam, tak samo, po 3 m materiału wełnianego na płaszcze, po 6 m perkalu kolorowego w dwóch gatunkach i jedną dużą paczkę UNRA173 z żywnością. Rozmawiając wciąż z nami podyktował sekretarce list do Komisji Mieszanej w Baranowiczach, podzwonił do Inturistu, zamówił bilety. ---------------------------- 171 Reichstag (niera.) - parlament, tu: gmach Parlamentu w Berlinie 172 Inturist - Inostranny] turizm (ros.) - turystyka zagraniczna 173 UNRRA - United Nations Relief and Rehabilitation Administration (ang.) - Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy - została powołana do życia 9 listopada 1943 r. 360 Co do posady Lwowskiego - stanowczo odmówił, mówiąc bez ogródek: „On szybko by rozwiózł pół ambasady". Jeszcze wręczył nam bloczki na dwa obiady. Dziękując pożegnałyśmy Ciechanowskiego, odebrały w kasie gotówkę, przydział znów w magazynie. Urosły z tego dwie duże paczki, bo jeszcze doszedł do tego koc i buty. Wychodząc teraz przez poczekalnię, usłyszałyśmy jak usłużny portier nie omieszkał posłać za nami uwagi: - Jeszcze nikt stąd nie wynosił takich ogromnych paczek. Widać nie w smak mu było nasze kumoterstwo z sekretarzem. Stojąc na przystanku tramwajowym znów drżałam z obawy, jak bezpiecznie przewieźć zdobycz do hotelu. Przezornie ulokowałam się z pakami na pomoście przed wejściem do tramwaju i na nich przysiadłam. Tu nie mogło być mowy o tłoku, jaki panował zwykle wewnątrz. Szybko też mogłam bagaż wyciągnąć przy wysiadaniu. W hotelu nie obeszło się bez komentarzy osób postronnych na widok naszych paczek. Zbyłyśmy je milczeniem, zaaferowane wykupieniem biletów. Poszłam sama teraz do Inturistu, planując jutro ruszyć w dalszą drogę. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy kasjerka po skontrolowaniu przepustek oświadczyła, że biletów nie wyda, bo ważność przepustek kończy się z dniem jutrzejszym. Poleciła uiścić należność za zamówione bilety i sprolongować przepustkę na Milicji. Widząc, że z biletami zaczyna się ta sama kołomyjka co w Mary, pobiegłam do hotelu po staruszkę i razem z nią na milicję. Tu znów, po skontrolowaniu przepustek, awantura, dlaczego nie wyjechałam z Mary w odpowiednim czasie? Poczęłam tłumaczyć, że staruszka cierpiała na malarię i bałam się ruszyć w taką daleką drogę, stąd moje opóźnienie. - Dawajtie sprawku od doktora174 - rzucił ostro. - Otkuda ja znała, czto w dorogu nużnaja sprawka?17^ (świadectwo, zaświadczenie). ™ Dawajtie ...(ros.) - dajcie zaświadczenie od lekarza 174 Otkuda... (ros.) - skąd miałam wiedzieć, że na drogę potrzebne jest zaświadczenie 361 Pani Zacharewicz też poczęła tłumaczyć, że była bardzo słaba i niełatwo przyszło jej wybrać się w drogę. Chwilę trzymał przepustki w ręku, jakby ważąc ich ciężar, a potem dodał służbowo: - Prodołżaju tolko na tri dnia.176 Odpowiedziałam na to głuchym milczeniem, bo ogarnęło mnie nagle takie uczucie goryczy, że nie mogłam słowa wykrztusić. Na każdym kroku musi stać zapora piekielna - pomyślałam w duchu. Z przepustkami pobiegłam znów do Inturistu. Ta sama kasjerka, obejrzawszy trzydniową prolongatę, znów zaczęła perorę: - Dlaczego tylko 3 dni, gdy jutro wyjedziemy, to już nazajutrz kończy się ważność przepustek? Zdobyłam się na odwagę i palnęłam jej na to: - Nazajutrz w Baranowiczach będziemy i na co nam te przepustki ważne na dalszą metę? Po takiej mojej ripoście bez słowa wydała mi bilety. Wracając do hotelu znalazłam się na Placu Teatralnym i oglądałam wspaniały fronton Teatru Wielkiego, o którym wiele czytałam. Po południu ruszyłyśmy we dwie na spacer po Moskwie, chcąc wykupić produkty na podróżne kartki żywnościowe. Sklep dla obcokrajowców znajdował się na ulicy Gorkiego. Wspaniała nowoczesna ulica z ogromnymi witrynami okien wystawowych, w których oglądałyśmy ze zdziwieniem piękne wystawy. Wszystko za szybą było sztuczne. Sklepy na ogół puste i zamknięte. Całą ulicę, może długości kilometra, zajmowały pawilony (uniwermagi177) z produktami żywnościowymi, których niestety w tym ciężkim czasie brakowało i półki świeciły pustką, tylko wystawy wzbudzały zachwyt i apetyt. Między tą wstęgą pustych sklepów znalazłyśmy niewielki sklepik, ale bogato zaopatrzony we wszystkie środki żywnościowe dla „inostranców"178. Tu wykupiłyśmy należne nam produkty i znów przybyła paczuszka. Po przyjściu do hotelu zrobiłam gruntowne przepakowanie Prodołżaju... (ros.) - przedłużam tylko na trzy dni Uniwierrmag - uniwiersalnyj magazin (ros.) - dom towarowy Inostraniec (ros.) - cudzoziemiec 362 bagaży na dwie duże paki. Wolałam mieć mniej bagaży, nie licząc się z ciężarem. Bilety miałam już w kieszeni, a teraz problem, gdzie zdobyć ciężarówkę z szoferem i zamówić na jutrzejszy dzień. Do wieczora czatowałam na ulicy tu i tam, na różnych placach, nic nie zamówiłam. Raniutko pobiegłam znów i zarezerwowałam ciężarówkę na popołudnie. Kiedy wróciłam do hotelu, starszy pan, nasz sąsiad z prawej strony pokoju, słysząc moją rozmowę ze staruszką wtrącił swoje trzy grosze do naszej kabzy: - Jeśli pani nie wsunęła w łapę szoferowi ćwiartki, to może być przyjdzie się paniom czekać do jutra. Tu jest taki zwyczaj. Szofer przez ćwiartkę lepiej widzi ulicę i raźniej jedzie. Krew mi uderzyła do mózgu, gdy usłyszałam jego gadanie i nic nie odpowiadając pomyślałam: pleć, pleciugo, byle długo. Wszystko to szarpanie moich nerwów i sprawdzian mojej wytrzymałości. Niech to pioruny spalą! Przed południem, kiedy położyłam się chwilę na łóżku, słowa starszego pana i ta przeklęta ćwiartka wciąż przyciągały moje myśli. Wszystko, jak widać, staje mi okoniem w gardle w tej podróży, podobnie jak w tamtej z Grzebieniakową. Co do joty prawie to samo, a może i więcej, tylko w innej formie. Pociąg miałyśmy o 15-tej z minutami. Wcześniej zniosłam bagaże na dół, a p. Zacharewicz poszła do recepcji uregulować rachunek i dokonać wymeldowania. Nerwy miałam nieco roztrzęsione ględzeniem o ćwiartce i stojąc na chodniku z niecierpliwością spoglądałam na zegarek, to w głąb ulicy, licząc minuty i sekundy. Już minęła pora, którą wyznaczyłam szoferowi - pojazd nie nadjeżdżał. Czekam jeszcze pięć, dziesięć minut i nie mogę ustać na miejscu, więc ruszam w ulicę wydłużonym krokiem. Wreszcie spotykam zamówiony pojazd. Szofer wyskoczył i załadował bagaż, a ja tymczasem wspięłam się na wóz. P. Zacharewicz umieściła się w szoferce i jazda na dworzec. Zapłaciłam za transport umówioną kwotę i nie było żadnej mowy o ćwiartce. Szofer, zadowolony, zawrócił w swoją stronę i odjechał. 363 Stojąc na peronie w oczekiwaniu na pociąg, myślałam nad tym, jak wnieść te ciężkie paczki do wagonu. Były tak ciężkie, że dwu nie byłam w stanie dźwigać, a tu na peronie nie sposób zostawić nawet na parę minut. Koło torów kręciła się jakaś konduktorka, a druga również, widocznie z naszego pociągu. Przechadzająca się sama podeszła do nas i zaproponowała pomoc swoją odnośnie wniesienia bagaży za parę rubli. Zgodziłam się na to prosząc, aby to było szybko, bo chodzi mi o zajęcie dobrego miejsca dla staruszki. Pociąg stał już na torze, powolutku sunąc przed dworzec. Konduktorka uchwyciła za klamkę drzwi naszego wagonu, otworzyła je i momentalnie powrzucała bagaż do wejścia, a ja wsunęłam jej w dłoń pieniądze i był problem rozwiązany nadspodziewanie gładko. W separatce naszej już zastałam dwóch mężczyzn, którzy zajęli miejsca. Nam pozostało jedno górne, drugie dolne. Jeden z pasażerów, oficer w randze majora, wyszedł na korytarz i rozmawiał z młodą kobietą w eleganckim futrze, kiedy ja przenosiłam ciężkie bagaże. Usiadłyśmy wreszcie spokojnie, zwłaszcza ja, zadowolona wielce, że wsiadanie nie było takie kłopotliwe, a to zawdzięczamy Ciechanowskiemu. Jeszcze półtorej doby podróży i już będziemy w Baranowiczach. Wyszłam na korytarz obserwując ruch na peronie i zarazem majora z jego damą w bogatym futrze. Ogromnie mi się podobało to futro. Nagle przez megafon głos wezwał odprowadzających podróżnych do opuszczenia wagonów i zamykania drzwi. Widziałam, jak czule żegnały się młode pary, a także major ze swoją damą. Za minutę pociąg drgnął i cichutko, wolno, zaczął sunąć po szynach. Długo stałam przy oknie zamyślona, sumując wszystko, co przeżyłam w Moskwie w ciągu tych pięciu dni. Pogoda była słoneczna, powietrze mroźne, niebo czyste z lekkimi obłoczkami, które jak małe stateczki żaglowe wędrowały leniwie po niebie. W naszym przedziale dość długo panowała jakaś pełna zażenowania cisza. Starszy pan, widocznie urzędnik ambasady, zagadnął nas nagle 364 - dokąd jedziemy. Następnie major, słysząc naszą rozmowę w języku polskim, przyłączył się również do niej, mówiąc, że zna dość dobrze Polskę i naszą mowę. Zaczął też wymieniać różne miejscowości znane mu jak : Radom, Częstochowa, Kraków, gdzie brał udział w bojach o wyzwolenie. Podziwiałam kilka krzyży i medali błyszczących na jego piersi. Lewą rękę miał bezwładną w przegubie i obandażowaną. Dużo opowiadał nam o swoich wojennych przeżyciach. Jechał teraz do Mińska do swoich rodziców, u których znajdował się jego syn z pierwszej żony, z którą się rozszedł. Ta, co go odprowadzała, to już druga. Zwierzył nam się również, że ta obecna nie bardzo mu się podoba. Natomiast nadzwyczaj podobają mu się Polki, bo są zgrabne, delikatne w obejściu i urodziwe. Również Niemki, znów dlatego, że są gospodarne i pracowite. Gospodarstwo domowe i kuchnia to u nich jak salon. Takie oto opowiadania owego majora skracały nam czas. Wkrótce Polak wyszedł na obiad do wagonu restauracyjnego tuż za naszym wagonem. Ja również radziłam p. Zacharewicz pójść jego śladem, a ja zostanę i posilę się herbatnikami. Słysząc naszą rozmowę, major nagle zaprosił nas obie na obiad. Zdziwione, zaskoczone i zakłopotane tym nieoczekiwanym zaproszeniem całkiem obcego człowieka, wymawiałyśmy się wszelkimi sposobami. Mimo naszych wymówek oświadczył, że czułby się obrażony naszą odmową i wciąż argumentując powtarzał: - Znajtie szyrokuju russkuju duszu179. Zmuszone wreszcie byłyśmy przyjąć to zaproszenie - nie odpowiadające nam z różnycli względów - i gdy tylko nasz Polak wrócił, udaliśmy się we troje na obiad. W wagonie restauracyjnym pełno było pasażerów, przeważnie w mundurach wojskowych, i nasz major czuł się nijako, że wypadło nam czekać na wolny stolik. Stałyśmy cierpliwie, on, skrępowany tym staniem i oczekiwaniem, co chwilę pytał kelner- Znajtie... (ros.) - znajcie szeroką naturę rosyjską 365 kę o coś, możliwe, że o wolny stół. Nareszcie znalazł się ten nieza-jęty, a major szarmancko przeprosił nas za długie oczekiwanie i nie pytając o wybór począł zamawiać dla nas trojga obiad. P. Zacharewicz zaraz powstrzymała go, że ona życzy sobie tylko rosół z makaronem i poza tym nic więcej. Ja nie oponowałam sądząc, iż to może taki u nich zwyczaj, więc zamówił według swego uznania. Najpierw na stoliku ukazała się ćwiartka czystej wódki. To już gorsza sprawa myślę. -Ja nie mogę pić na głodny żołądek -i kiedy nalał kieliszki, a na stole nie było żadnej zakąski - przeprosiłam go, że ja nie mogę pić i nie lubię wódki. Ale kelnerka podała wreszcie zakąskę i zmuszona byłam zadośćuczynić jego prośbie. On wychylił duszkiem, ja umoczyłam wargi i odstawiłam - nie mogłam się zmusić do przełknięcia tej goryczy. Nie widząc we mnie kompana do kieliszka, dolewał już potem sobie jeden po drugim i wychylał rozgrzany alkoholem i atmosferą restauracyjnego wagonu. Podchmielony nieco pytał, dlaczego nie chcę z nim wypić. Odpowiedziałam mu wtedy wprost: -Jestem bardzo zmęczona i głodna. Gdybym wypiła - upiłabym się całkiem tym jednym kieliszkiem. Nie wolno mi tego zrobić, bo wychodząc z tego wagonu w stanie nietrzeźwym ubliżyłabym sobie i panu majorowi. Proszę mi wybaczyć, ale postąpić tak nie mogę. Spojrzał na mnie badawczo, widocznie zdziwiony moimi słowami, i przyznał mi rację. P. Zacharewicz podziękowała i wyszła. Mnie major już przy podanym obiedzie zagadywał opowiadaniami ze swego życia i dopijał resztę alkoholu. Mój kieliszek stał nie opróżniony. Wreszcie wezwał kelnerkę dla uregulowania należności. Kiedy wręczyła mu rachunek, żachnął się na widok sumy należnej i zaczął targować się, że za drogo policzyła. Stałam zażenowana tym targiem wobec mnie. Dopiero kelnerka przyniosła cennik, który sprawdził, po czym zapłacił i opuściliśmy wagon restauracyjny. Zauważyłam zaraz brak obycia towarzyskiego u niego, do czego sam się przyznał, tłumacząc mi, dlaczego musiał się o cenę targować. 366 Wieczorem zrobiłyśmy kawę i poczęstowałyśmy majora skromniutką kolacją, chcąc się zrewanżować za obiad. Spanie wypadło na górze mnie i majorowi. Mężczyźni wyszli na papierosa, a my położyłyśmy się korzystając z okazji, by się rozebrać. Rano dojeżdżaliśmy do Mińska i już z dala obserwowałam ruiny i zwaliska miasta. Las sterczących kikutów kominów, wznoszących się wysoko pod szare niebo, jakby groziły temu niebu, ludziom i światu jakąś klątwą i groźbą, za zwalenie w gruzy kwitnącego życiem i urodą miejsca. Widok zaiste mrożący krew w żyłach. Obraz spalonej ziemi, pozostawiony przez barbarzyńskich wandalów. Wandalizm w najjaskrawszej, najbrudniejszej formie zbydlęcenia ludzkiego. A ileż trupów legło pod tymi gruzami? Ile krwi wsiąkło w ziemię na miejscu tego ogromnego miasta - cmentarzyska? Historia to policzy dla przestrogi pokoleniom, przed nowym zalewem teutońskim, przed brutalnym „Drang nach Osten"180. Major poderwał się ze snu wcześnie i w pięć minut po wojskowemu zasalutował nam żegnając się. Na swojej poduszce znalazłam karteczkę z adresem i prośbą o napisanie paru słów. Zdziwiła mnie mocno, bo świadczyła o tym, że Polki wpadły mu w oko, jak drobniutkie muszki, które trafiają w locie często w nasze źrenice. Wieczorem byłyśmy u celu podróży w Baranowiczach. Szybko uporałam się z bagażem i ściągnęłam na peron staruszkę. Mżył drobny deszcz, a słabe światło we mgle i mżawce nie oświetlało dostatecznie obrazu prowizorycznie skleconego dworca. Nie wiedziałam, jak dostać się do tego dworca z ciężkim bagażem. Obładowana jak muł z trudem wcisnęłam się w tłum, który i tutaj - jak zresztą wszędzie - koczował tygodniami. Siedziałyśmy bezradnie na walizkach. Noc, ciemność, nie wiadomo gdzie się ruszyć, gdzie szukać przechowalni? Pani Zacharewicz miała adres córki, ale Baranowi-cze były doszczętnie zniszczone, ocalały z tego zniszczenia osie- Drang nach Osten (niem.) - parcie na wschód 367 dla położone daleko od centrum. Do rana więc trwała nasza przerywana drzemka na bagażach. Otwieranie i przymykanie oczu w nieskończoność, bo ta noc jesienno-listopadowa wydała nam się wiekiem nie mającym końca. Skoro tylko szary świt rozjaśnił nieco mroki, podniosłam drzemiącą staruszkę i poszłam rozejrzeć się za przechowalnią. Dworzec był sklecony tymczasowo, prowizorycznie, tak samo inne funkcjonalne pomieszczenia, a zaraz za dworcem stała zbita z desek buda, czyli magazyn bagażowy. Nie był on całkiem pewnym schronieniem dla cudzego mienia. Tu zaniosłam ciężkie bagaże, mocno powiązane i zabezpieczone, a odebrawszy pokwitowanie ruszyłyśmy, brnąc po kostki w błocie, daleko od dworca, poprzez ruiny spalonego i zrównanego z ziemią miasta, tam gdzie na horyzoncie widniało skupisko niskich domów, a z ich kominów ulatywały kłęby dymu. Co chwilę przystając pytałam spotkanych przechodniów o córkę p. Zacharewicz. Staruszka ledwie człapała po grząskim błocie, przerażona tym, co wokoło nas rzucało się jaskrawo w oczy. Jakoś przygasła od tego widoku, jakby oczekiwała zgoła coś innego zastać w miejscu zamieszkania córki. A tymczasem wszędzie ruiny i zwaliska, pogorzeliska i stosy, zwały cegieł, kamieni, belek, żelastwa i groza ziejąca od tego widoku. Ręka wandala zda się wisiała jeszcze nad tym wszystkim grożąc żywym i martwym. Wreszcie dobrnęłyśmy pod właściwy adres. Pani Jasia, zaszokowana naszym nagłym zjawieniem, nie posiadała się z radości. Całowała, ściskała matkę i mnie na przemian, po czym szybko zakrzątnęła się około śniadania. Z pracy nocnej powrócił też jej mąż, dzieci wybierały się do szkoły. Przy bardzo skromnym śniadaniu opowiedzieliśmy sobie bardzo wiele, bo całe 6 lat głodu, poniewierki, nędzy i chorób. A łzy płynęły po twarzy mieszając się z kęsami spożywanego chleba razowego, wypieku domowego pani gospodyni. W mieszkaniu było chłodno, widocznie nie było czym palić. Pani Jasia karmiła na podwórku sporego prosiaka, który w niewielkiej budzie miał swoje locum. Nie było czasu na dłuższą gawędę. Wnet zdobyliśmy ręczny 368 wózek i razem z mężem Jasi powędrowałam po rzeczy do przechowalni. Odebrałam ten ciężar i jazda z powrotem. Nie sposób było obciążony wózek ciągnąć po wertepach, błocie i kałużach, musiałam całą drogę popychać, brnąc na chybił trafił, nie bacząc na to, co depczę pod stopami. Ostatkiem sił, zgrzana, zmęczona doszturchałam wózek na miejsce. Po wyładowaniu Jasia i mąż byli zdziwieni tym, co użebranego wydobyłyśmy z naszych bagaży. A jeszcze nie nadszedł razem z nami tobół z wełną, pierzyną i poduszkami. Jazda furzikiem po drodze zrytej pociskami artyleryjskimi, wdeptanymi w grząskie bagno kawałkami gruzu, które jak ciasto ugniatały gąsienice czołgów i różnego rodzaju koła pojazdów wojskowych, w czasie pościgu Czerwonej Armii za nieprzyjacielem, nie wyszła mi na zdrowie. Miałam dobrze mokrą koszulę na grzbiecie, kiedy weszłam do mieszkania. Nie miałam nawet odwagi powiedzieć, że chciałabym się położyć. W małej izdebce było ciasno i zimno. Pod wieczór wzięły mnie dreszcze, a potem gorączka. Dobrze, że chociaż nie nastąpiło to w drodze. Miałam wprawdzie aspirynę, ale cóż kiedy nie było gdzie się położyć. W nocy spałam na dwóch zestawionych krzesłach, taborecie i w ósemkę złożonym kocu, a okrywałam się kocem i płaszczem. Takie okrycie przy każdym poruszeniu spadało ze mnie. Nie było mojej pie-rzynki puchowej, utknęła na złość gdzieś w drodze. Mąż Jasi był stróżem nocnym w młynie parowym, więc staruszka spała z córką, dwoje dzieci na marnym tapczaniku, ja na krzesłach. Postanowiłam parę dni przetrwać to wszystko, byle doczekać reszty bagażu, bo szkoda mi było ciepłej, lekkiej pierzynki puchowej, i co rychlej jechać dalej. Już tydzień mojego pobytu zmusił mnie do dalszej podróży. Grypy nie odleżałam, bo nie było po temu warunków. Bałam się też, aby nie doczekać tu nadejścia silnych mrozów, a mrozy już nastały i skuły w twardą stal kleistą maź na drogach. Pokryły skorupą lodu kałuże i drogi zryte, zmieszane ze wszystkim, co 369 niosła wojna, stały się grudą, po której trudno było się poruszać. W niedzielę rano poszłam z Jasią i jej mężem na rynek, rozejrzeć się, co tu można kupić i jakie są ceny. Rynek, to znaczy plac, po którym kręcili się ludzie, był dość obszerny, ale nie było na nim żadnych kramów ani stoisk z towarem, czyli tego, co stanowi właściwie istotę rynku. Na ziemi, na kawałkach płótna, lub zgoła i bez tego wprost na gołej ziemi, ludzie rozkładali garść towaru do zbycia, a między tym poruszali się nabywcy poszukujący tego lub tamtego, czego potrzebowali. Pani Jasia przyniosła też w swojej torbie 5 par kalesonów kupionych w domu od żołnierzy radzieckich, starannie wyreperowa-nych, 2 pary dziecinnych pantofli zrobionych szydełkiem z grubej wełny kolorowej, parę chusteczek do nosa wykalkulowanych ze starej bielizny, a obrzuconych ładną koroneczką zrobioną ręcznie szydełkiem. I ten mizerny towar znajdował przecież nabywców. Ten kramik Jasi ukazał mi naocznie, jaka bieda piszczała w ich domu, a tu przybyły im jeszcze dwie gęby do stołu. Choć czułam się słaba po chorobie, ale powiedziałam twardo sama sobie -trzeba jechać!... Nie mogę dłużej siedzieć na karku tym ludziom borykającym się z tak liczną rodziną. Pobiegłam do domu, chwyciłam sztukę płótna na płaszcz i poniosłam z bólem serca na rynek. Sprzedałam, mając na myśli, że nie będę w stanie w dalszej drodze dźwigać ciężaru. Nie mogę obładowana bagażami poruszać się swobodnie, nie mając nikogo przy sobie do pomocy. Część pieniędzy dałam p. Jasi, jako też i produkty z paczki UNRRA otrzymanej wspólnie ze staruszką. Nazajutrz rano ruszyłam do Komisji Repatriacyjnej załatwić sprawę wyjazdu. Nie było tu wiele osób w poczekalni i w niespełna godzinę weszłam do biura, w którym za dwoma biurkami urzędowała tzw. Mieszana Komisja Repatriacyjna. Po przedłożeniu swojej sprawy wyjazdu do Polski, otrzymałam nakaz powrotu do miejsca, skąd byłam wzięta, lub czekania na ogólną repatriację, innej możliwości nie ma. Wtedy przedłożyłam list polecający od Ciechanowskiego, w który przezornie się zaopatrzyłam. Po 370 przeczytaniu pisma Komisja przeprosiła mnie, mówiąc, że zaraz otrzymam potrzebne dokumenty. Rzeczywiście w krótkim czasie wszystko było gotowe, tylko kiedy w poczekalni sprawdziłam otrzymane papiery, niezmiernie zdziwiłam się, dlaczego na mojej wizie dopisany jest mężczyzna, Żyd, z zawodu inżynier z Łodzi. Masz babo placek - pomyślałam - znowu mam podopiecznego! W tej chwili przystąpił do mnie ów człowiek, pytając, kiedy opuszczam Baranowicze? - Dziś - zaraz, tylko wrócę po bagaż i natychmiast pójdę na dworzec. Wracając do domu, zobaczyłam znów ponury obraz, jak niemieccy jeńcy wojenni porządkowali rumowisko cegieł i gruzu. Rozgrzebując gruz wybierali cegły, czyścili i układali w pryzmy i stosy. Nie była to zbyt ciężka praca jak na młodych mężczyzn, ale przerażały ich łachmany. Niektórzy mieli nogi owinięte w szmaty, inni głowy okutane brudnymi szmaciskami, ręce bez rękawic, podarte spodnie, a mróz był ponad 15° w dzień słoneczny, ale wietrzny. Jakiś żal mocnymi szponami chwycił mnie za gardło. Kilka miesięcy temu i ja byłam podobna do nich. Tylko, że tu była znów inna kategoria niewolników, cierpiąca za zbrodnie jednego człowieka, nikczemnika - Hitlera. Przecież to byli też ludzie niewinni, pędzeni najpierw wojennym rozkazem na śmierć pod gradem kul, bomb i pocisków, a teraz znowu rozkazem zwycięzców do pracy przymusowej pod groźbą śmierci głodowej. Czyż nigdy nie znikną mi sprzed oczu te okropne obrazy upodlenia człowieka przez drugiego jakiegoś „nadczłowieka"? Ta zapiekła nienawiść, ohydna tyrania, gangrena i zboczenie umysłowe ludzi XX wieku, ludzi, którzy opętani żądzą panowania depczą w swoim opętaniu po milionach istot ludzkich, jak po śmietniku. O zgrozo! O hańbo! Trzęsłam się jak w febrze, kiedy atakowały mnie takie myśli, bo z wściekłości sama byłam bliska szału. Po powrocie z Urzędu Repatriacyjnego, spakowałam mane- 371 le, podziękowałam р. Jasi za gościnność i przytułek pod dachem jej mieszkania. Co do bagażu, rozporządziłam jego zawartością i jakby gnana nie wiadomo czym powlokłam się na dworzec. Strach mnie oblatywał przed dalszą podrożą, dlatego ani dnia nie chciałam dłużej pozostać mimo próśb gospodyni. Nikt mnie nie odprowadził na dworzec, sama z trudem zaciągnęłam ciężką walizkę i pakunek, prócz torby podręcznej z żywnością. Człowiek, przypisany do mnie, czyli inżynier, już czekał i niecierpliwił się. Nie pytałam nawet, skąd przybył. Byłam znów pochłonięta myślami, jakim to fortelem kupić bilet, bo już przy okienku wydłużał się ogon ludzki. Poczekalnia jedna, ale olbrzymia, pełna była mrowia, co przewalało się jak fala na wzburzonym morzu. Widać po wojnie rozpoczęła się wędrówka ludów, jakby ktoś nieopatrznie rozkopał światowe ludzkie mrowisko, rozmiótł na cztery strony świata, tak że rozpełzło się ono wszędzie. Stanęłam szybko w kolejce, nie wiedząc dobrze, gdzie stanąć w mojej sytuacji repatriantki. Zaledwie połowa kolejki otrzymała bilety i okienko się z trzaskiem zamknęło. Co robić? Siedzieć tu do nocy, lub do jutra i trawić godziny w naprężeniu nerwów - nie chciałam. Zostawiam bagaż przylepionemu do mnie inżynierowi siedzącemu niedbale i ruszam na piętro do gabinetu naczelnika stacji. Zanim zapukałam, potarłam wprzód mocno oczy, aby były czerwone i weszłam. Krótko wyjaśniłam, że nie mogę kupić biletu, a siedzę tu na dworcu dwa dni, i pokazałam dokumenty. Spojrzał na papiery, a potem na mnie, pokręcił aparat, zdjął słuchawkę i polecił kasjerce natychmiast wydać dwa bilety do Brześcia. Nim zbiegłam na dół, już okienko było otwarte i kasjerka pytała -kto są te osoby jadące na Brześć? Wykupiłam bilety i w parę minut już przed dworcem stanął pociąg. Teraz drugi problem, zdobycie miejsca w wagonie z numerem biletu. Nie namyślając się wyciągnęłam z kieszeni 10 rbl. i wziąwszy bagaż poszłam wzdłuż stojących wagonów, a przede mną maszerował towarzysz repatriant. Pierwszy usiłował wejść 372 do pociągu. Konduktorka zepchnęła go ze stopni. Ponowił próbę - na nic się to zdało i poszedł dalej! Ja zaraz, wyciągnąwszy rękę z walizką i postawiwszy na stopniu, podałam z biletem dziesiątkę i weszłam spokojnie do wagonu. Teraz odetchnęłam głęboko, bo pociąg poszedł dalej, a więc z miejsca ruszyłam szczęśliwie. Tego samego dnia wieczorem dotarłam do Brześcia n/Bugiem. Stacja graniczna. Wysiadam z całym tłumem pasażerów i kieruję się do biura odprawy paszportowej i celnej. Po dokonaniu formalności, sprawdzam swoje dokumenty wydane w języku polskim, i doznaję jakiegoś błogiego uczucia. Idę ze swoim kompanem do ogromnej poczekalni dworca kolejowego. Tu uderza mnie szczególny widok. Olbrzymią salę zawalają stosy bagaży - ba, co tu mówić stosy - góry i sterty opakowanych motorów, wózków dziecinnych, foteli krytych pluszem, lub skórą, potężnych waliz, powiązanych sznurami i wypchanych do granic wytrzymałości, kuchenek elektrycznych, piecyków gazowych, luster bogato oprawnych, zegarów ściennych itd. Obok tych składów siedzą oficerowie radzieccy i przy palących się świeczkach grają w karty. Wysoko pod sklepieniem palą się słabo żarówki elektryczne, a ich światło nie może się przedrzeć przez gęsty obłok dymu z papierosów i wyziewów ludzkich. Poczekalnia robi wrażenie potężnego magazynu, który jeszcze nie zdążono uporządkować. Wśród tego bałaganu tłum ludzki, jak zresztą wszędzie spotykany na dworcach w ZSRR. Tylko pod ścianami ławy do siedzenia, pilnie okupowane przez tych, którzy mieli szczęście do nich się dorwać. Wiele osób siedzi na bagażach lub wprost na posadzce. Wyszukałam wreszcie miejsce wolne pod jedną ze ścian i tu usiadłam na pace, walizkę ulokowałam za plecami. Obok mnie usiadł łodzianin, a tuż zaraz jakiś młodzian, który stale kręcił się tu i tam. Pytam sąsiada o tego młodzieńca, kto to jest? - Dlaczego nas się trzyma? - A to taki, co powziął zamiar przedarcia się przez granicę do Polski. 373 - Ja nie chcę, aby się nas trzymał - mówię z oburzeniem -chyba sobie ten człowiek nie zdaje sprawy, że za niego mogą i nas zatrzymać podejrzewając o zmowę. Ogarnia mnie zaraz postanowienie, aby się go pozbyć. Ja mam dokumenty przy sobie i nurtuje mnie obawa, by mi sprytnie nie wyciągnął, lub nie okradł zupełnie. Poszłam dowiedzieć się, kiedy i w jakim czasie będzie pociąg warszawski. Nikt nic o tym nie wie i nie mogą udzielić informacji. Wreszcie noc, koszmarna, długa, grudniowa noc. Drzemię siedząc i budząc się co chwilę, na walizce odprawiam podrzymał-kę, torbę podręczną dusząc pod pachą, a dokumenty w wewnętrznej kieszeni palta i pieniądze zapięłam na agrafkę przypinając przezornie do podszewki. O północy wyłączają światło i czarne jak sadza ciemności zalegają poczekalnię, w której drzemią, podobnie jak ja, dziesiątki ludzi. Przy stertach palą się i migoczą nikłe światełka świeczek. Teraz nadchodzą sprzyjające warunki dla tych, co czatują na zdobycz. Staram się nie spać, przecieram często powieki. Cóż, kiedy one same się zwierają i kleją pragnąc odpoczynku. Niektórzy śpią pokotem na posadzce i chrapią lub posapują jak lokomotywa. Ogromnie boję się tych ciemności, tej czerni, w której nie można dojrzeć nikogo. O Boże! Kiedyż przestanę bać się ciemności i kiedy nadejdzie kres tego wszystkiego, co przerasta moje siły fizyczne i wytrzymałość napiętych jak struny nerwów? Po trzech godzinach zapala się światło. Sen opuścił już zmęczone oczy, podnoszę zbolałe członki, skulone kilka godzin w niewygodnej pozycji. Wszystko mnie boli, a szczególnie nogi. Myśli latają jak pszczoły w ulu przed rojem. Tak roją się i jak na ekranie ukazują wszystkie odcinki drogi, zdobywane szturmem, drogi, o której strach myśleć, a cóż dopiero przeżywać z głodem i chłodem, bez snu, bez ciepłej strawy, a szczególnie z nieustannym strachem i obawą przed złodziejstwem. Przeżywam obrazy Karagandy, Pietropawłowska, Marniutki, Taszkentu, Jange-Julu, Mary, Moskwy i Baranowicz. Wszystko 374 miesza się, zdaje się wirować w oczach, odsuwać w dal, to znów powracać i ukazywać każdy szczegół. Nareszcie blady świt rozrzedził mrok poczekalni i zaraz zaczął się ruch, szum, gwar, krzątanina, jarmark ludzki- Wyszłam po „kipiatok". Odrobiną śniegu przemyłam oczy, wypiłam gorącej wody, zagryzłam kawałkiem chleba domowego wypieku p. Jasi Bereśniewicz i kręcę się tu i ówdzie, czy nie spotkał11 kogoś, tak jak ja jadącego do ojczyzny. Nigdzie nie słyszę ojczystej mowy. Co kilka godzin zaglądam do okienka informatora i zapytuję o pociąg do Warszawy. Bez skutku. Nieodmiennie zaglądam tez do swojego kąta i dalej nurkuję wszędzie, z niecierpliwości nie mogę usiedzieć na miejscu, jakby mnie kto przepędzał Gdyby chociaż mieć gazetę do czytania, czy jakiś druk - nic. Wok°^° g°le> zakopcone, brudne ściany i mrowie ludzkie z nrzev^agą wojskowych mundurów. Krótki dzień grudniowy jakoś się przewalił і 2nów nastał wieczór a z nim perspektywa drugiej bezsennej nocy z drzemką i półdrzemką na walizce. Tyle zmian, że ten młody ktory nam °d przyjazdu asystował, zniknął jak kamfora. Tego wieczoru ruch był niesamowity w poczekalni, a szczególnie przy kasacfr, bo przybył pociąg Berlin-Moskwa. Wielu koczujących przy stekach uwijało się z załadunkiem. Na miejscach opróżnionych Wyrastafy jak grzyby po deszczu nowe bagaże. Wszędzie tłok, ścisk rnagiel ludzki, przepychanie, potrącanie, nawoływanie, a czasem i grubiańskie słowo uderza w zaporę ludzką. Ta masa, jak wezbrana rzeka, przewala się to w jedną, to w drugą stronę bez pfzerwy- Jedni wychodzili na peron dźwigając swoje trofea wojenne» inni drugim wejściem przepychali się z innym ciężarem i szukali dogodnego miejsca na rozbicie biwaku pod sklepieniem ogromneg° dworca. Przerażał mnie ten moloch. Byłam fizycznie wyczerpana u progu drugiej nocy, kto wie, czy nie gorszej niż wczorajsza. Noga zmordowana i zaniedbana wciąż dawała znać o so^ie dokuczliwym bólem, a nie miałam możliwości zrobienia opatrunku. Znów kawałek chleba i wrzątku na kolację. Usiadłam w kącie zrezygno- 375 wana, myśląc o spędzeniu tej drugiej nocy, a może być tych nocy więcej. Żadnych informacji nie można zasięgnąć na dziś, ani na jutro, jakby pociągi kursowały bez żadnego rozkładu. Ta druga noc zapowiadała się być czarniejszą. Wieczorem zaraz obok nas rozłożyła się na nocleg kompania młodych junaków rosyjskich wydelegowanych na ćwiczenia, czy obóz, do Jabłonnej koło Warszawy. Umundurowani po wojskowemu, rozsiedli się na posadzce i zabrali do opróżniania puszek konserw wydanych jako furaż na drogę. Bractwo młode jadło co się zowie, a ja słuchałam pilnie, o czym rozmawiali między sobą, aby pochwycić jakiś wątek co do odejścia pociągu, którym pojadą. Przypuszczałam, iż będzie to ten sam pojazd, na który i ja oczekuję. Kiedy opróżnili puszki, wokoło nas powstał istny śmietnik. Ani jeden nie podniósł się, by rzucić puste opakowanie do kosza, który stał o dwa kroki w kącie dobrze widoczny. Nauczą się dopiero tej sztuki w Jabłonnej, dokąd jadą, albo wcale. Kiedy się dostatecznie nasycili, zaczęli między sobą spory, zaczepki, zwyczajnie jak młodzi, a komendant co kilka godzin zjawiał się pośród nich i znów znikał. Łowiąc uchem każdą rozmowę wiedziałam już bez informatora, że pociąg warszawski stoi na dworcu, tylko nie wiadomo kiedy go podstawią, bo coś tam wymieniają w lokomotywie. Dalej, że wagony są bez szyb, tylko jeden oszklony tuż za lokomotywą. Uradzali też między sobą, jak mają się urządzić, aby ten najlepszy zdobyć dla siebie i nikogo więcej nie wpuścić. Wszystkiego tego słuchałam pilnie i w duszy cieszyłam się, byle prędzej ten mój pociąg był uzdrowiony. Znużeni rozmową, dowcipami, żartami i kpinkami, powoli zaczęli ziewać, a potem któryś dał hasło, żeby się wygodnie ułożyć, póki inni chodzą za różnymi sprawami. Byli widać bardzo przezorni i przewidujący, chociaż młodzi i mniej doświadczeni ode mnie. Poskładali swoje koce w ósemki, chlebaki i czapki pod głowę i pokotem zalegli środek. Ja też pomyślawszy, że nikt nie zdoła przejść po tym żywym pomoście do nas, ulokowanych w kącie, siedząc oparta o ścianę, późno zasnę- 376 łam. Nagle otworzyłam oczy z przerażeniem. Ktoś świecił mi latarką prosto w twarz. Oślepiona blaskiem nie mogłam dojrzeć osoby, dopiero drugi stojący obok zażądał dokumentów do kontroli. - Kto ma prawo kontrolować moje dokumenty? - spytałam senna. - Milicja - odpowiedział i czekał patrząc na mnie. Wysupłałam dokumenty z kieszeni i podałam. Długo świecili i oglądali nie mogąc odczytać i poczęli zarzucać mi, że widocznie fałszywe, bo w języku polskim. Nadaremno tłumaczyłam, że rosyjskie oddałam w biurze odprawy paszportowej, a wydano mi polskie, jako że jadę do Polski. Nie uznali mojego tłumaczenia i kazali iść za sobą na komisariat do sprawdzenia. Dokumenty zatrzymali. Posłałam swojego towarzysza - mimo jego oporu - sądząc, iż jako mężczyzna i inżynier lepiej potrafi wszystko wytłumaczyć, a po wtóre bałam się o bagaż, abym go nie straciła całkiem w tych ciemnościach. Jak raz nie było światła i z latarką elektryczną odbywała się ta kontrola. Długo, bardzo długo czekałam i niecierpliwiłam się, a łodzianin nie wracał. Wciąż prześladowało mnie przypuszczenie, czy nie został zatrzymany, a gdy tylko zaświeci się światło, to samo zrobią ze mną. Modliłam się i płakałam. Chwilami znów przychodziła mi myśl: a może nie mogli odszukać moich dokumentów, które oddałam? Gubiłam się w różnych domysłach, które rozsadzały mi czaszkę. Dopiero o świcie, kiedy światło dawno już świeciło, wrócił z dokumentami repatriant. Wytłumaczył przymusowe godziny siedzenia w biurze paszportowym brakiem światła, w dodatku dokumenty opiewały na kobietę, a do legitymowania przyszedł mężczyzna. Ja nawet nie pomyślałam o tym. Do rana już nie zmrużyłam oka. Rano po śniadaniu (kipiatok i chleb) usiadłam w swoim kącie i pilnie nasłuchiwałam plotek młodzieży między sobą. Wprawdzie większość się rozpełzła, ale pozostała garstka mówiła wciąż o Polsce, a mianowicie, że tam panuje głód, chleba trudno kupić 377 i wszystko leży w gruzach. Słuchając takich wiadomości, czułam, jakby ktoś tępym narzędziem przewiercał mi serce, i pragnęłam już, w tej chwili być tam, stanąć do pracy od świtu szarego do nocy, by w mojej ojczyźnie każdy miał dostatek chleba i zarazem ja. Bo któż inny prócz mnie lepiej mógł ocenić wartość tego chleba, o którym wciąż myślałam w bezsenne noce, który był tym, co stanowiło rękojmię przetrwania głodnych dni, tygodni, miesięcy i lat. Brak tego najcenniejszego pod słońcem skarbu, obok wody, w dzień straszył mnie widokiem poruszających się szkieletów ludzkich w stołówce obozowej, w barakach i wszędzie, a w nocy nie dawał zewrzeć ciężkich powiek i spędzał z nich uporczywie sen. Przed południem prosiłam mojego towarzysza o opiekę nad bagażem, a sama powędrowałam do miasta kupić chleba, bo bez niego nie chciałam wkroczyć w ojczyste progi. Chleb na rynku był drogi, ale kupiłam kilogram i ćwierć kilograma kiełbasy, której smak i zapach nie pozwalał mi odejść od stoiska. Wróciwszy z rynku, zjadłam obiad złożony z kawałeczka chleba, kiełbasy i kipiatku. Była to uczta, o jakiej dawno nie śniłam. Czułam się syta, ale zauważyłam w mojej torbie podręcznej brak ręcznika i mydła chociaż była zapięta. Już nie rozpaczałam nad tą stratą, bo kręcąc się po poczekalni dostrzegłam grupkę Polaków. Zbliżyłam się do nich, nawiązałam znajomość. Tu dowiedziałam się o terminie odejścia pociągu i o warunkach naszej podróży, bo wagony bez okien. Mieli ze sobą sporo bagaży i zamierzali wieczorem już dostać się do pociągu i zamiast spać na dworcu położą się wygodnie na słomie na podłodze w wagonie, a tylko na zmianę będą czuwać dla bezpieczeństwa. Ja znów wahałam się, co robić, bo nadchodziła długa i mroźna noc grudniowa. Gdy tylko zapadł zmrok, wśród młodzieży koczującej obok zaszumiało, jakby ten rój gotował się do odlotu. Jak na alarm, w oka mgnieniu chwycili koce i chlebaki i niby lawina runęli do drzwi. Ja też porwana tą lawiną chwyciłam swoje manele i pobiegłam w ślad za nimi na peron, nie zastanawiając się dlaczego to robię. 378 Może o sto metrów od dworca stał ten pociąg warszawski i pierwsze, co dostrzegłam, to były okna bez szyb, które jakby straszyły czarnymi otworami patrzącymi gdzieś w dal. Chwiejnym krokiem weszłam do pierwszego z brzegu wagonu i poczułam pod stopami grubą szeleszczącą warstwę słomy. Dobrze, że chociaż jest słoma - pomyślałam - Będzie nieco cieplej w nogi. Do tegoż samego przedziału prócz nas dwojga wsiadł jeszcze jakiś mężczyzna. Ten zaraz namościł słomy na ławkę, a ja kocem zasłoniłam otwór okienny. Drugiego koca nie mogłam już użyć myśląc o zabezpieczeniu nóg. Z bagaży wyciągnęłam ciepłą wełnianą chustkę i szlafrok bajowy nałożyłam na płaszcz, a następnie chustką okręciłam głowę i niczym Eskimoska, a ściślej mówiąc kopa siana, usłałam sobie również legowisko ze słomy. Ale o leżeniu w takiej odzieży nie było mowy. Usiadłam więc, a nogi oprócz koca otuliłam słomą. Ledwie zmrużyłam powieki zasypiając, kiedy ów mężczyzna poderwał się nagle jak ukąszony ze swojego legowiska, zaklął siarczyście i powiedział: - Wracam do poczekalni, bo tu do rana zamarzniemy. W tym czasie mój współrepatriant biegał po całym przedziale, tupiąc nogami i bijąc do taktu rękami po sobie dla rozgrzewki. Widać brał dobry mróz. Już miałam i ja dać drapaka do poczekalni, ale powstrzymał mnie strach przed trzecią przedrzemaną nocą. Manele wsunęłam pod ławkę, zagrzebując w słomę, i dłuższy czas siedziałam lustrując wzrokiem gwiaździste niebo przez okno nie zasłonięte, niby przez lunetę. Wreszcie znużona zaczęłam się chylić to w jedną stronę, to znów w drugą - obie niewygodne -a najczęściej głowa opadała mi w przód jakby była nalana ołowiem. Tak zasnęłam snem mocnym, ciężkim, niespokojnym, w niewygodnej pozycji ze zwieszoną głową. Widocznie tak spałam całą noc, chociaż miałam wrażenie, że zupełnie nie spałam, bo słyszałam gonitwę inżyniera po całym przedziale, jego pojękiwanie, wzdychanie, jakieś niby rozmowy ze samym sobą i uderzanie rękami po biodrach, to jazgot nieustanny: -uj, uj, u-jjjej..! Jak bar- 379 dzo musiał dokuczać mróz temu człowiekowi, nie miałam zupełnie pojęcia, tak byłam otępiała, zmęczona, obojętna na wszystko, niczym bryła lodu. W pewnej chwili ktoś wstrząsnął mnie silnie za ramiona i uniósł moją głowę do pozycji pionowej, gdyż zwisała niemal na kolana. Zabolał mnie silnie kark, nie mogłam otworzyć powiek. Czyżby zamarzły? Kiedy oprzytomniałam, usłyszałam słowa - choć nie zrozumiałam dobrze - mojego współtowarzysza: -Już rano! Ocknąwszy się zupełnie, nie mogłam ruszyć zesztywniała szyją, a następnie zauważyłam, że od mojego oddechu z ust i nosa wiszą mi pod brodą i niżej pokaźne sople lodu, na które z okna padał blask wschodzącego słońca. Podniosłam się, wstrząsając z siebie oblodzenie, a mojego towarzysza już nie było w wagonie. Wybiegł, aby kupić coś ciepłego od kobiet koło pociągu i rozgrzać swoje trzewia. Ten całuska noc nie zmrużył oka. Dzień wstawał słoneczny i mroźny. Około pociągu kręciło się wiele ludzi, którzy kupowali gorącą kawę lub herbatę od sprzedających. Ja znów mając w kieszeni zaledwie 8 rbl., które na wszelki wypadek pozostawiłam, nie miałam ochoty kupować tych napojów, nie chcąc korzystać z niemytej szklanki czy kubka. Odłama-łam kawałek zamarzniętej kiełbasy, z wielkim trudem ukrajałam okruch chleba i pobiegłam na dworzec do bufetu. Tu jeszcze nie było herbaty, zapytałam więc - Co kosztuje kieliszek koniaku? Usłyszałam słowo niet (nie ma) i kupiłam pół szklanki wina, które wypiłam duszkiem na zgłodniały zamrożony żołądek. Zaraz uczułam strumień ciepła idący od żołądka do nóg i głowy. Wzięłam się gryźć chleb i kiełbasę całkiem zamrożone, a w tym momencie dojrzałam oknem oszronionym pociąg podsunięty pod dworzec, który przez zamarznięte szyby robił wrażenie olbrzyma. Jak pocisk artyleryjski wypadłam z bufetu i wskoczyłam do swojego wagonu. Za parę minut pociąg ruszył w drogę, do wyśnionej w tę mroźną noc Warszawy. Nie zdążyłam zjeść śniadania na dalszą drogę. 380 Może po kwadransie znowu pojazd nasz zwolnił i wyciszając szybkość począł sunąć powoli jak żółw. Wjechaliśmy w pas graniczny. Do pociągu wkroczyła ekipa celna i w lot przez puste czeluście okien posypały się na śnieg walizki, bagaże, widocznie zawierające rzeczy niedozwolone do przewozu. Niebawem wkroczyli i do naszego wagonu, ale u nas nie było nic do wyrzucenia. Po przebyciu granicy ogarnęło mnie niesamowite uczucie ulgi, to opadło z moich ramion bezszelestnie jarzmo niewoli i zaraz wciągnęłam do płuc z dziwną lekkością ogromną ilość powietrza. Tego powietrza swojskiego, rodzinnego, a kiedy na pierwszej stacji posłyszałam ojczystą mowę, omal nie oszalałam z radości. Jakby coś słodkiego, dobrego, najmilszego i najdroższego było w tej mowie i nawet wszystkie superlatywy świata nie oddadzą w pełni tego uczucia, jakiego doznałam w tym momencie. To Matka Ojczyzna witała mnie językiem Ojców i praojców, jakby hymnem. Zaraz od kobiet noszących koło pociągu mleko, bułki i inne przysmaki kupiłam coś do zjedzenia, aby poczuć w sobie sytość nie tylko powietrza i słowa, lecz także ojczystego chleba. I dziś, po latach, stwierdzam, iż największy nasz nauczyciel patriotyzmu, A. Mickiewicz najpotężniej wyraził go w pierwszych słowach swojej nieśmiertelnej epopei: „Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie!181" A ja dodam jeszcze: „Ty jesteś słońcem i solą życia! Tyś najczulszą matką obok rodzonej". W międzyczasie jakoś nasz wagon zapełnił się pasażerami, a ja stojąc przy oknie bez szyb, mimo chłodu, nie odczuwałam tego. Byłam oszołomiona uczuciem radości i w tej chwili każdy człowiek był mi bratem. Tuż obok mnie stali dwaj żołnierze, żywo rozmawiający po polsku, chociaż mieli na sobie rosyjskie mundury. Nawiązałam z nimi rozmowę, pytając, dokąd jadą. Odpowiedzieli, że mają przesiadkę w Łukowie, skąd jeszcze pojadą parę stacji i jutro rano będą w domu. I ja mam przesiadanie w Łukowie, tylko martwię się kiedy 181 A. Mickiewicz: „Pan Tadeusz" (niepełny cytat z Księgi Pierwszej) 381 znów będzie pociąg do Lublina. Tak rozmawiając z nimi nie spostrzegłam, jak dojechaliśmy do owego Łukowa. Przedtem mój przypisany towarzysz prosił, abym jechała z nim do Warszawy. Odmówiłam, tłumacząc, iż tak pilno mi zobaczyć swoje dzieci i rodzinę, że nie mogę tego zrobić, tym więcej, że byłam w drodze miesiąc czasu. Przy wysiadaniu żołnierze z grzeczności pomogli mi z bagażem i zaraz ruszyliśmy do poczekalni zasięgnąć informacji co do dalszej drogi. Budynek dworca kolejowego nie był wprawdzie rozbity, ale też straszył oczodołami wybitych szyb. Wstąpiwszy do wnętrza, w pierwszej poczekalni dla cywilnych zobaczyłam mały bufecik, dwa stoły, przy których można było przysiąść! Na prawo od wejścia drzwi do drugiej poczekalni dla wojskowych. Kręcąc się po cywilnej poczekalni badałam każdy kąt i szczegół. Przy jednym stole pod ścianą siedziało dwóch wieśniaków i korpulentna jejmość. Zajadając śledzie i zakrapiając je wódką dość hałaśliwie częstowali się wzajemnie. Ja natomiast zamówiłam po czarnej kawie, ponieważ byliśmy zmarznięci. Kawę wypiliśmy stojąc przy bufecie. Chłopcy podziękowali i wyszli. Ja znów myślałam, gdzie się ulokować i przeczekać sporo godzin do północy, nim nadejdzie pociąg do Lublina. W pewnej chwili jejmość siedząca przy stole, która bacznie mnie obserwowała, podeszła bliżej rzucając mi uwagę, że niby wyglądam na kulturalną osobę, a zadaję się z sowieckimi wojskowymi. - Chyba pani przez butelkę stojącą na stole nie widzi dobrze i nie słyszy z kim ja się zadaję - odrzekłam szorstko. Moi znajomi tymczasem zbadali otoczenie dworca i poczekalnię dla wojskowych, wreszcie przyszli powiedzieć, że wprowadzą mnie do wojskowej poczekalni, a żołnierzowi sowieckiemu pełniącemu w niej dyżur powiedzą, że jestem ich siostrą. Tam jest napalone, jest gdzie usiąść. Łatwiej będzie przeczekać te kilka godzin do północy. Ucieszyłam się z tego i tak we troje przestąpiliśmy próg niewielkiej salki ogrzanej, a w tej chwili zupełnie pustej. 382 Wchodząc powiedzieliśmy zdrawstwujtie182, a dyżurujący żołnierz odpowiedział nam na to pozdrowienie i bynajmniej nie oponował, kiedy usiedliśmy pod ścianą przy długim stole. Bagaże złożyliśmy pod stołem. Tu, siedząc cichutko, wszyscy troje ucięliśmy sobie drzemkę, mając stół za poduszkę. W poczekalni sprzyjała temu atmosfera uroczystej ciszy, bo prócz nas trojga i dyżurującego nie było dłuższy czas nikogo. Ile czasu przeszło nam na spaniu - nie wiem, ale gdy podniosłam ze stołu zaspaną twarz, poczekalnia była prawie w połowie zapełniona cywilami i wojskowymi. Niedługo nastał wieczór i salka wciąż napychała się wchodzącymi mimo protestów dyżurującego. Przeważali nad wojskowymi ludzie cywilni. Wreszcie zrobiła się ciasnota niczym w beczce ze śledziami. Wśród oparów dymu z papierosów, zatłoczenia ludzi i bagaży, słabego oświetlenia, nie można było się w tym tłumie poruszyć, ani wyprostować. Szczęście, że od tej ciżby dzielił nas stół, ale główna rzecz - nie było wprost czym oddychać. Siedziałam więc otępiała, senna, zmęczona, zastanawiając się, jak w nocy z pakunkami ciężkimi poradzę sobie przy wsiadaniu, co przy braku oświetlenia nie jest takie proste, jeszcze z chorą nogą, a ta noga dokuczała bardzo, domagając się opatrunku i wypoczynku w pozycji leżącej. Około północy z wielkim trudem wyciągnęłam się spod ściany, a żołnierze wydobyli bagaż na stół. Wyszłam do cywilnej poczekalni i kupiłam gorącej kawy, aby na drogę ogrzać swój pusty żołądek. Cały dzień nic nie jadłam, a teraz w tej tłoczni nie mogło być o tym mowy. 2 niecierpliwością i strachem oczekiwałam dalszej podróży. Stojąc w tym maglu, spostrzegłam, że moi towarzysze żołnierze rozprawiają żywo z obcym mężczyzną i jakby mówili o mnie, bo rzucają wciąż wzrokiem w moją stronę. Po chwili rozmawiający obcy zbliżył się do mnie. Przepraszając nawiązał rozmowę: od tych dwóch żołnierzy dowiedział się, że jadę do Lublina. On też 12 Zdrawstwujtie (ros.) - dzień dobry 383 jedzie w tym kierunku. Ma w szpitalu chorą żonę. W trakcie tej banalnej rozmowy zaczął mnie prosić, abym mu kupiła bilet do Lublina, a on w zamian postara mi się o miejsce w wagonie pocztowym, gdzie jest ciepło, bo pociąg cały bez szyb. Początkowo zawahałam się. Człowiek obcy, nieznany, a nuż w ciemności -o co nie trudno - w tłumie pasażerów mogę go łatwo zgubić. Byłam nieufna, tyle różnych pułapek czyhało na mnie w drodze. Bałam się więc ludzi, a równocześnie żal mi było tego człowieka. Z drugiej strony, też odstraszała mnie ogromnie podróż w pociągu, być może równie zatłoczonym jak ta poczekalnia, w dodatku ciemnym i zimnym. Po chwilowym niezdecydowaniu, postanowiłam kupić mu bilet, ale zastrzegając, aby zaraz wsadził mnie do tego pocztowego wagonu. Pobiegł załatwić miejsce, a wróciwszy wziął jeden bagaż, ja znów chwyciłam go mocno pod rękę tłumacząc, że bardzo bolą mnie nogi, i wyszliśmy z trudem z ciżby na ciemny peron. Bilet jego miałam w kieszeni płaszcza. Szybko wsadził mnie do ogrzanego i jasno oświetlonego wagonu, w którym już zastałam sporo osób cywilnych. Sam usiadł gdzieś w kącie, mnie zaś ulokował nieopodal pieca. W jednej połowie, tej jasno oświetlonej, pracowali urzędnicy pocztowi segregując korespondencję i inne przesyłki. Niebawem i ten pocztowy wagon zapełnił i zatłoczył się dostatecznie osobami cywilnymi z przewagą wojskowych. Gwarno się też zrobiło, jak w tej poczekalni, i znów w ciasnocie było duszno i gorąco jak w łaźni. Bałam się, by przypadkiem nie zasnąć ze zmęczenia. Pociąg już ruszył w drogę, a wagon zaczął rozbrzmiewać piosenkami wojskowymi, szczególnie partyzanckimi. Wtedy to poznałam pełną liryki piosenkę: „Serce w plecaku". Siedząc na walizce i wsparta na lasce, którą znalazłam jeszcze w Brześciu w pustym pociągu, dumałam naprzód o tym, jak dostanę się do rodziny męża? Czy znajdę ich po tej strasznej zawierusze wojennej na tej samej ulicy, gdzie mieszkali przed wojną? A jeśli na tym miejscu znajdę tylko ruiny i zgliszcza? Co wtedy? Im byłam bliżej celu, 384 ogarniał mnie tym większy niepokój i chwytał za gardło narzucając myślom rozkołysanym najrozmaitsze obrazy i przypuszczenia. Jakoś nie mogłam się otrząsnąć z tych myśli, milcząc całą drogę. Nie rozmawiałam bowiem z nikim. Wszystkie twarze były przeważnie młode i zupełnie obce. Była godzina 7-ma rano, kiedy pociąg dociągnął się do Lublina. Ranek grudniowy wisiał nad ziemią mroźny i mglisty, więc po opuszczeniu wagonu pocztowego o temperaturze wyższej niż 200 otrzeźwiło mię ostre, chłodne powietrze. Człowiek, któremu opłaciłam podróż, pomógł mi przy wysiadaniu, po czym dziękując pożegnał się. Wziąwszy pierwszą z brzegu dorożkę usadowiłam się z zadowoleniem i rzuciłam adres dorożkarzowi. Jadąc, pilnie oglądałam mijany teren, dziwiąc się, że ulice nie były zniszczone bombardowaniem - jak o tym myślałam w drodze. Wreszcie stanęliśmy na ul. Czechowskiej, róg Ogrodowej, nr 1. Wysiadłam z dorożki i tu znów moja konsternacja. Zamiast parterowego budynku, o którym wiedziałam przed siedmioma laty, piętrzyła się w górę kamienica o dwupiętrowej kondygnacji. Byłam u celu podróży, o jakiej nigdy nie śniłam, bo trwającej miesiąc z przerwami, ale zarazem byłam u kresu sił fizycznych, kompletnie wyczerpana niedosypianiem w ciągu całego trwania tej pielgrzymki. Te noce, zbywane drzemką byle gdzie, podcięły mnie zupełnie. Ujęłam swój kostur podróżny pod pachę, ściągnęłam z dorożki bagaż, odprostowałam kręgosłup i nie bez silnego łomotania serca weszłam w bramę budynku. Tu w korytarzu odczytałam na tablicy spis lokatorów i chwiejnym krokiem jak pijana poczęłam wspinać się po schodach na piętro. Nogi jakoś uginały się, jakby nagle utraciły sztywność, zdawało mi się, że nie dojdę o własnych siłach do drzwi, widniejących tuż przede mną o kilka schodów. Wreszcie stanęłam przed drzwiami, drżącą ręką nacisnęłam dzwonek z niemałym lękiem i obawą, kogo za tymi drzwiami ujrzę. Przez maleńkiego judasza dostrzegłam w drzwiach czyjeś oko, a potem usłyszałam stuk rygla i drzwi się uchyliły nieznacznie. Ze wzruszenia, które mi w tym 385 momencie ścisnęło gardło i usztywniło język, nie mogłam wydobyć z siebie żadnego kompletnie słowa, tylko usłyszałam głos płynący zza uchylonych drzwi, który pytał: - Co pani sobie życzy? - Czy tu mieszka pani Zofia Kuczewska - zapytałam niedorzecznie rwącym się głosem i nagle wybuchnęłam głośnym szlochem, opierając się ręką o ścianę. Płacz usłyszała aż w drugim pokoju moja - dziś nieodżałowanej pamięci - Teściowa i najlepsza Matka. Wybiegła do przedpokoju rzucając mi się na szyję z ogromnym szlochem. Szwagierka Janka, stojąc tuż obok mnie zdumiona, też zaniosła się płaczem, a przytulona do niej moja młodsza córeczka - widząc ten ogólny płacz dorosłych kobiet - z przerażeniem patrzyła na mnie trzymając się cioci i nagle pół-szeptem zapytała: - Ciociu, kto to jest? - Twoja mama - odpowiedziała Janka ocierając łzy płynące strumieniem po twarzy. - Moja mama taka nie była - odpowiedziała córeczka - wciąż patrząc przerażonymi oczyma w moją twarz okutaną w wełnianą chustkę i laskę w ręce. Nie pamiętam, jak weszłam do mieszkania. Wciąż nie mogłam opanować płaczu. Nie mogłam uspokoić się wewnętrznie, nie mogłam wreszcie uwierzyć, że po tylu trudach podróży dobrnęłam do swoich, że ich oglądam twarzą w twarz, że żyją podobnie jak ja po wszystkich okropnościach wojny, po dwukrotnym przetoczeniu się frontu, po łapankach, rozstrzeliwaniach, aresztowaniach i innych krew mrożących wydarzeniach. To był prawdziwy cud, w który trudno mi było uwierzyć. Fenomen, co nie mieścił się w mojej wyobraźni, ani w ludzkim pojęciu. Nie czułam już zmęczenia, ani głodu, nie istniało w tej chwili dla mnie nic poza sferą moich wewnętrznych odczuć, kołatania wstrząśniętego do głębi serca i tej radości, jaka nie daje się wyrazić żadnym słowem. Radości rozsadzającej mózg, serce i każdą niemal komórkę całego ciała. Oto sześć lat ogromnych niby całe wieki, lat niewoli, 386 głodu, zimna, poniewierki, upodlenia, wyniszczającej pracy, współżycia ze światem przestępczym, jak najstraszniejsza burza przewaliło się nade mną i odeszło gdzieś daleko, a ja niby rozbitek tej burzy znalazłam się znów na spokojnym i cichym brzegu. O Boże!!! Czy można wyobraźnią ludzką objąć takie wydarzenia niewiarygodne? A może to jest miraż, fatamorgana, która rozpłynie się za chwilę? Po zrzuceniu z siebie odzieży podróżnej, kiedy byłam po toalecie porannej, a raczej gruntownym wygarbowaniu swojego ciała z całej podróży, moja córeczka nie odstępowała mnie na krok, wpatrując się ciągle w moją twarz, jakby szukała w niej znajomych rysów matki, może tych sprzed sześciu lat? - które zatarły się zupełnie i utonęły we mgle niepamięci. Ja znów z niecierpliwością wyczekiwałam powrotu ze szkoły drugiej córeczki z tą upartą myślą, iż ta starsza mnie pozna. Kiedy zadźwięczał dzwonek w przedpokoju, pobiegłam szybko drzwi otworzyć, pędzona skrytym pragnieniem gorącego, dziecięcego powitania. Tymczasem, kiedy otworzyłam drzwi, ukazała się w nich dziewczynka szczupła, dość wysoka jak na 10 lat, o dużych niebieskich oczach, smagłej cerze, i przekroczywszy próg, rzuciła na mnie wzrokiem, mówiąc: dzień dobry! Odpowiadając dziecku na to zwykłe powitanie, zapytałam zaraz: - Marylko, nie poznajesz mnie? - A kto pani jest? - zapytała moja córka, patrząc na mnie badawczo i ze zdziwieniem. Nie odpowiadając chwyciłam ją w ramiona całując i tuląc do siebie, ze łzami w oczach poprowadziłam do mieszkania. Teraz zdałam sobie sprawę, że i moje dzieci wyrosły przez te lata ciężkie, wiele przeżyły, bardzo wiele cierpiały i te, nad miarę sił dziecięcych, przeżycia zatarły i wymazały doszczętnie z ich pamięci obraz matki. Jakież to było dla mnie okropne! Tak - pomyślałam sobie -to był czas niepamiętania twarzy i rysów swoich najbliższych, swojego ojca i matki. To był czas wielkiego grobowego milczenia! 387 W tej chwili nawet nie zdawałam sobie sprawy, jakie dalsze życie czeka mnie z dwojgiem dzieci nędznie ubranych, bez jakichkolwiek środków do życia i bez dachu nad głową. Wojna obdarła nas ze wszystkiego, pozbawiła głowy rodziny, rozmiotła całą rodzinę, nie miała litości nawet dla dzieci. To były pierwsze moje doznania bolesne na tym spokojnym brzegu. A kiedy dowiedziałam się, że moja Danusia, czyli młodsza córeczka, często nie może iść do szkoły, bo gorączkuje, jej choroba płucna kamieniem legła mi na sercu. Co robić? W jaki sposób ratować dziecko, gdy nie ma na to warunków ani środków materialnych? Jasno zdawałam sobie sprawę, że za kilka miesięcy lub pół roku wszelki ratunek może być spóźniony. Poszłam z dzieckiem do lekarza. Ten po zbadaniu polecił dobre odżywianie, tran i wywiezienie w góry. Zastanawiałam się teraz nad tym, co powiedział lekarz, bardzo głęboko. Co mogę przede wszystkim z tych trzech wskazanych środków uskutecznić bez zwłoki i wzmocnić organizm dziecka. W tym borykaniu się myślowym przypomniała mi się moja rodzinna wieś, okolica lesista, powietrze zdrowe, odżywianie może o tyle lepsze, że dostatek nabiału, a latem jagód w lesie. Powzięłam więc postanowienie pojechać i zbadać sytuację. A nie byłam w moim rodzinnym gnieździe już jedenaście lat z górą, i ciągnęło mnie mocno w te okolice. Znów niemały problem stanowił sam wyjazd, jak wyrwać się od dzieci, a chciałam to zrobić przed Świętami Bożego Narodzenia. Aby dzieci nie rozpaczały, że znowu mnie stracą, zabrała je do siebie siostra męża Maria, a przy tej okazji ofiarowała dla mojej rodziny butelkę soku malinowego. Jednak, kiedy wychodziłam od Marii, moja młodsza córka z płaczem biegła za mną wołając: - Mamo, nie odjeżdżaj! Nie odjeżdżaj! Wieczorem wsiadłam do pociągu osobowego i rano byłam już w Krakowie. Jeszcze o tej godzinie nie szedł żaden tramwaj, a chciałam podjechać na Rakowice, by odwiedzić dwie siostry mieszkające w tej dzielnicy. Ulice nie były oświetlone, widać nie 388 funkcjonowały jeszcze należycie elektrownie. Już powzięłam zamiar pójścia pieszo, jednak powstrzymały mnie ciemności. Dworzec kolejowy, jak i otoczenie, nie były zniszczone wcale i ten widok krzepił na duchu. Wreszcie stojąc na przystanku doczekałam się pierwszego tramwaju jadącego na Rakowice. Wsiadłam i zaraz powzięłam myśl: nie dojeżdżać do pętli, a skrócić sobie drogę wysiadając na jednym przystanku, ostatnim przed pętlą. Tymczasem w ciemności byłam całkiem zdezorientowana i wysiadłam o dwa przystanki wcześniej. Kiedy tramwaj ruszył dalej, spostrzegłam omyłkę, ale raźno poszłam naprzód. Kiedy przechodziłam obok zbrojowni, którą pamiętałam sprzed wojny, mimo woli jakiś strach podniósł mi włosy na głowie. Już mijałam arsenał, kiedy nagłe wystrzał niespodziany spłoszył mnie i zmusił do ucieczki. Gnałam ile sił w nogach, oglądając się chwilami, czy kto nie goni za mną. Zdyszana wpadłam do bramy na szczęście już otwartej, i wystraszona weszłam bez pukania do sióstr, które też się przeraziły moim nagłym wtargnięciem. Teczkę położyłam na stole, witam moje niebogi zdrowe i żywe z radością, a tu nagle słyszę bulgot - coś się gdzieś leje? Oglądam się i pytam. - Nic się u nas nie leje, krany zamknięte - odpowiadają siostry. O zgrozo! To z mojej teczki z bulgotem wylewa się złocisty aromatyczny sok malinowy. To on, wzburzony jazdą w pociągu, a słabo zabezpieczony przed taką podróżą - tylko korkiem, wystrzelił tuż za zbrojownią. Na szczęście uratowałyśmy 3/4 butelki tego leśnego nektaru. Po południu ruszyłam w dalszą drogę nie zastanawiając się zupełnie, że zajadę już wieczorem do stacji kolejowej Jordanów, od której trzeba mi pieszo drałować do Spytkowic pełne 7 km drogi, z tego 2 km zaraz od dworca przez wielki państwowy obecnie las, a dawniej własność arcyksięcia dóbr żywieckich. Znałam te lasy sprzed dwudziestu lat, kiedy były młodniakiem i biegałam tam często zbierać rydze. Ale w 1945 roku to nie był już młody smreczniak ale olbrzymia czarna ściana rosłych, rozłożystych świer- 389 ków, widna nawet w ciemności nocy swoją czernią, groźną, potężną, przepastną. Liczyłam, że może na stacji zdołam wynająć furmankę, lub też przeczekam na dworcu do rana. Tymczasem zamiast dworca, przed którym wysiadłam, widniała prowizoryczna z desek zbita szopa, ani śladu dawnego ładnego budynku, który zmiotła wojna, a na placu przed szopą jedna furmanka, do której jakiś mężczyzna prowadził młodego inwalidę wspierającego się na kulach. Kiedy sadowił go na furmance, podeszłam do nich i spytałam dokąd jadą: - Na Wysoką - odpowiedział starszy mężczyzna, obserwując mnie bacznie w świetle latarki, którą trzymał inwalida - I ja w tym kierunku, tylko parę kilometrów dalej, bo do Spytkowic. Czy mógłby mnie pan trochę podwieźć, chociaż przez ten las ogromny, którego się naprawdę boję. - Siadaj pani, - jakoś się powoli zaciągniemy. Z chorym i tak nie można szybko jechać wyboistą drogą. Usiadłam z gospodarzem na przednim siedzeniu, znów chory siedział opatulony na tylnym. Jadąc powoli pod górę ciemnym korytarzem lasu rozmawialiśmy o wojnie i o powojennych sprawach i niepostrzeżenie wyjechaliśmy na górę, skąd od starego rozłożystego dębu teren opadał w dół w kotlinie rzeki Skawy. Staruszka dębu już nie było, tylko sterczał parametrowy kikut potężnych rozmiarów pnia. A dąb był pamiątkowy i miejscowa ludność Wysokiej łączyła z nim różne fakty historyczne, które obrosły w legendę. Legła Polska w gruzy w tej strasznej wojnie, legł i on, dąb-weteran i świadek wielu wypadków dziejowych, bo tego ostatniego przetrwać już nie mógł - pękło mu z bólu dębowe serce. Wieś Wysoka, którą zjeżdżaliśmy w dół, była w zupełnej ruinie. To za opór wieśniaków tej wsi, w dniu I-go września 1939 г., by powstrzymać lawinę czołgów niemieckich i ułatwić odwrót Wojsku Polskiemu, Niemcy obrócili w perzynę calutką wieś, pozostawiając jeden budynek na końcu wsi - dla Gestapo. 390 Na moje szczęście gospodarz, z którym jechałam, był mi znany sprzed wojny, nazywał się Wawrzyniec Wojdyła i mieszkał o kilometr drogi od Spytkowic. Chciałam wysiąść i pieszo dotrzeć do swoich. Nie pozwolił mi iść piechotą i zawiózł do swojego domku niewielkiego, ale schludnego i gościnnego, świeżo zbudowanego. Był tu już przedświąteczny nastrój, pachniały świeżo upieczone baby i kołacze. Cieplutko i miło, jak zwykle w rodzinnym domu, który jest nam zawsze najmilszy i najdroższy i najprzytul-niejszy. Zaraz zakrzątnęła się gospodyni i na stole znalazła się suta wieczerza. Byłam wielce zdumiona przysmakami domowej roboty, jak kiełbasą, która swoim zapachem i smakiem drażniła węch, wzrok i podniebienie, jakby sama chciała iść w usta. Dobrze zagrzałam się przy tej wspaniałej wieczerzy. Niczego tu nie brakowało. Ja tyle lat od owej grudniowej nocy 1939 tylko śnić mogłam o podobnych przysmakach. Po kolacji położono mnie spać na czyste łóżko, pod olbrzymią niczym fura siana pierzyną. Toż się wygrzałam, jak kurcze pod kwoką. Rano wstałam rześka, wypoczęta, niby cudownym snem odrodzona. Znów czekało mnie sute śniadanie, a kiedy chciałam zapłacić za tę staropolską gościnność, gospodyni skarciła mnie za to. Dziękując i żegnając wszystkich, zaledwie wyszłam przed dom, a tu gospodarz czekał z furmanką zaprzężoną w rosłego kasztana i odwiózł mnie do Spytkowic. Dziś ta niewielka wieś Wysoka znana jest powszechnie w Polsce i nosi tytuł bohatera, odznaczona Krzyżem Grunwaldu. A pod lasem na wzgórzu, gdzie rósł staruszek dąb, nieopodal widnieje cmentarz partyzantów poległych w potyczkach z okupantem. W domu rodzinnym, gdzie mnie uważali za zaginioną, swoim zjawieniem dopiero zrobiłam zamieszanie. Całowali, ściskali, płakali i ja razem z nimi. Tu też był ruch przedświąteczny, może nie na taką skalę jak u Wojdyły, lecz nie mniej pachniało świeżym chlebem i kołaczami. Nazajutrz była Wigilia. Dla mnie szczególnie uroczysta, byłam na dwóch wieczerzach wigilijnych: u jednej siostry i u dru- 391 giej. Nie do wiary, jak tyle potraw pomieścił mój skurczony zagłodzony żołądek. Byłam w nocy i na Pasterce. Rozrzewnienie moje dosięgło zenitu, kiedy cały kościół trząsł się niemal od śpiewu wesołej kolędy „Wśród nocnej ciszy" i innych. Ja w tym momencie myślałam o pamiętnej Wigilii 1941 г., kiedy to o mały włos nie dostałam się do karceru razem ze Stenią Czadek-Majewską na Polowym Stanie w Karagandzie. Po świętach sytych i radosnych, które szybko przeszły na pogawędkach rodzinnych, już myślałam o powrocie do dzieci, kiedy niespodziewanie powaliła i zagnała mnie do łóżka grypa. Przeziębiłam się mocno. Leżałam już tydzień, osłabiona gorączką i upartym kaszlem, straszyłam cały dom, budząc wszystkich, szczególnie nocą. Od tej szarpaniny płuc bolało i gardło. Dawno nie przechodziłam takiej nawałnicy grypowej. Wciąż myślałam o dzieciach, jak one w Lublinie muszą wyglądać matki. Dopiero co przybyła po sześciu latach rozłąki i znowu odeszła. To mi doskwierało jak bolesna rana gdzieś tam głęboko i w mózgu i w sercu. Leżąc, nieustannie wracałam myślą do swojej obecnej rzeczywistości. Jestem znów bezdomna, wyzuta ze wszystkiego, co jest do życia niezbędne, chociażby tego najskromniejszego. Wszystko trzeba zaczynać od początku. Szukać miejsca pracy, a najważniejsze i najpilniejsze - ratować zdrowie dziecka. Wzmocnić również swoje nadszarpnięte obozami zdrowie i nabrać sił. Nigdy dotąd z taką siłą nie odczułam, jak niepewny jest byt mój i dzieci, dopiero pod dachem rodzinnym. Jak zdołam ustabilizować swoje życie i ukierunkować pracę nie mając żadnych świadectw ani dokumentów stwierdzających moje kwalifikacje i dziesięcioletni staż pracy pedagogicznej do wybuchu wojny. Jedynym dokumentem, którym się legitymuję jest karta repatriacyjna moja i dzieci - oto bogata, wyczerpująca dokumentacja całego dotychczasowego życia. Indeks nazwisk: A Achmedow, 289, 312 Ahmedow, 307 Aleksandrowicz, 24 Aleksandro wieżowa, 24 Ananicz Piotr, 89 Anders Władysław, 199 Arciszewski, 139, 143, 147, 154, 329 Awrajcewicz Mikołaj, 16 Awrajcewicz Paraska, 16 Awrejcewicz Mikołaj, 29 В Barańska, 74, 75, 80, 87 Bohdanowicz, 45 Bokszańska, 84 Bucko Stanisław, 21, 30, 34 Buhłak, 27, 33, 35 Busko Stanisław, 28 С Chrząstowska, 167 Ciechanowski Marian, 251, 254, 268, 325, 347, 357, 358, 359, 370 Czadek Majewska Stefania, 392 Czadek-Majewska Stefania, 147 D Dmochowska Halina, 234, 240, 242, 248 Dudnikow Jaków, 194 Dudnikowa, 172, 174, 179, 182, 186, 190, 195, 336 Dudnikowa Jaków, 176 Dudnikowa Jewdokia, 173, 180, 200 Dudnikowa Wala, 173, 175, 186 E Ejmont, 22 Ejmont Bohdan, 170, 173, 182, 186, 193, 199, 262 Ejmont Bronisława, (Ejmontowa Bronisława, Bronka), 164, 167, 168, 170, 173, 177, 179, 182, 185, 188, 192, 196, 201, 202, 203, 206, 209, 242, 262, 319, 349 F Fiedczenko, 116, 128, 132, 152 Frąckiewiczowa, 79 Fronckiewicz, 69 G Gan, 257 Gan Ludwik, 257, 258 Gawlicka Ksenia, 126, 148, 149, 152 Gawlina Józef, 237 Górnicki, 232, 239, 241 Gruszecka, 289, 301, 309, 329 Grzebieniak Józef, 203, 204, 206, 208, 215, 222, 224 Grzebieniakowa, 184, 190, 193, 198, 202, 204, 205, 206, 207, 209, 211, 217, 218, 219, 220, 221, 227, 230, 231, 232, 235, 242 Guzowska, 169, 182, 189, 194, 204, 205, 206, 207, 208, 211 H Hajkowa, 340 Halada, 289, 309 Halada Eugenia, 311 Hrycko, 43 Hryniewiczowa, 62 J Jakubowicz, 26 Jeleńska Wanda, 339, 340, 348 К Kamińska, 26, 27, 41 Kamińska Helena, 27 Kamińska Stella, 28 Kapicowa, 75 Kapuszczewska Estera, 69, 77, 82, 83, 95 Karianow, 110 Kiszkurnianka, 31 Kiuns Katia, 137 Kluszkina, 277 394 Kobyłecki, 290, 320 Kokoszka, 247, 325 Kowalska, 278 Kozakowa Walentina, 106, 108, 110 Kozłowa, 72, 73, 82, 277 Krajewski Tadeusz, 20 Kubiak, 178 Kuczewska Danuta, 41, 388 Kuczewska Maryla, 387 Kuczewska Marylka, 41 Kuczewska Zofia, 386 Kuczewski Stanisław, 27 Kuczewski Stefan, 20, 38, 171 Kuczyński, 40 Kwiatkowska, 119, 138 L Laskowski, 35 Lebensart, 258 Lebensart Jan, 302, 308, 313, 319 Lwowski, 242, 325, 346, 352, 361 Ł Łempicka Irena, 145 M Maciejewska, 23 Malinowska Halina, 293 Marszałowa, 264 Meresz Ajna, 290, 297, 304 Milanowski, 289, 313, 315, 329, 335 Miszyna, 119, 120, 127, 129 Mochnacka, 278 N Naum, 307 O Obżalimowa Anna, 299 Okuszkowa, 178, 184 Orłowski Kazimierz, 240, 242, 248, 259, 269, 293, 325 p Pahlawi Reza, 317 Perkowicz, 231, 233, 244, 248, 254 Perlicowa Helena, 295, 300, 303, 316, 321, 329 Pędkowska, 241 Pietrzkowa, 289, 309, 310, 315, 320, 329, 333 Pietrzykowa, 231 Pinskor, 277 Plechanowa, 297 Pociecha, 144, 153 Podstawówna, 329, 335 Ponikowski, 247, 250, 256, 258, 260, 265, 268, 325 Polkowska, 266, 278, 280, 284 Polkowska Felicja, 245 Preis Tatiana Siergiejewna, 53, 58, 70, 71, 73, 80 Puzynowska Maria, 66, 80, 85, 86, 90, 91, 99, 100, 101, 107 R Raczkowski, 28, 263 Radoszkowicz, 85 Rewak Barbara, 254, 289, 301, 309, 311 Rogowska, 168, 201 Rogowski Leszek, 191 Romanowska Zofia, 104, 106, 114, 122, 132, 137, 139, 140, 143, 144, 145, 147 Romer, 293, 324, 325 Rudnicka, 267 Rudnicki, 260 Rusiecka, 31 Rutecki, 26 Rutkowski Jerzy, 266 S Sadowska, 41 Sadykow, 134, 135, 140, 142, 144, 149 Sadykowa, 136 Siekacz, 130 Sienkiewicz, 35, 36 Siergiejewa, 75 Siergiejewa Tatiana, 95 396 Sikorski Władysław, 144, 324 Skiba, 58 Skra Wanda, 62, 154, 156, 159, 161 Słowikowa, 231, 289, 291, 297, 308, 309, 310, 315, 320, 329 Stalin Iosif Wissarionowicz, 144, 324 Suchodolska, 294 Sukiennik Alicja, 288 Szczęsna, 268 Szewlaczka, 137 Szyszka, 75 Szyszko-Bohusz, 232, 233 Szyszko Janka, 99, 101 Świerszczyńska Stefania, 77 T Tomaszewska, 76 Tomaszewska Helena, 53, 58, 71, 75, 80, 95 Tonkaszkurowa, 277 Twardowska, 289, 295, 311 U Ussakowska, 178 W Wasilewska Wanda, 302 Wawrykowa, 245, 313 Weiss, 300 Wojdyła Wawrzyniec, 391 Wojniłowiczowa, 171 Wójcikowa, 231, 241 Wyszomirski, 147, 149, 150, 151 Wyżga, 260 Z Zacharewicz, 261, 300, 323, 326, 339, 340, 343, 344, 345, 347, 352, 356, 357, 358, 366, 367 Zacharewicz Jerzy, 324 Zacharewicz Katarzyna, 245 Zamierowska, 316, 329 Spis treści Wstęp............................................................................................5 Od redakcji...................................................................................7 Od Wilejki do Karagandy i Sybiru.............................................13 Z Syberii do Aszchabadu i Mary..............................................205 Droga powrotna.......................................................................351 Indeks nazwisk.........................................................................393 Mapa łagrów sowieckich r - Staraniem Komisji Historycznej Związku Sybiraków Oddział w Krakowie wydano dotychczas: „Tak było... Sybiracy" - Kraków 1995, s. 144. Książka jest rodzajem antologii wspomnień, zawiera 11 fragmentów wspomnień różnych autorów (ze zbiorów Komisji Historycznej Związku Sybiraków). „Takbyło... Sybiracy" t.2. „Dzieciństwo na Syberii." - Kraków 1997, s. 273 - wspomnienia trzech autorów (Romuald Bartoszewicz, Marian Gurdak i Eugeniusz Wojnar), którzy wraz z rodzinami byli deportowani w 1940 roku z Kresów Wschodnich. „Tak było... Sybiracy" t.3. „Polki na Syberii." - Kraków 1997, s. 333 - wspomnienia trzech autorek (Maria Aulich, Michalina Habaj i Wanda „Nowakowska" Drozdowa) obrazują odmienne doświadczenia każdej z nich. „Tak było... Sybiracy" t.4. Eugeniusz Wojtysiak, „Wspomnienia skazańca z Kołymy" - Kraków 1998, s. 188 + wkładka fotograficzna - relacja obejmuje udział w akcjach zbrojnych i konspiracji AK na Kresach (1939-1949) oraz 8 lat pobytu w więzieniach i łagrach sowieckich do 1956 roku. „Tak było... Sybiracy" t.5. „Różne losy zesłańców" - Kraków 1999, s. 160 - wspomnienia trzech autorów: - Jerzy Koziński - deportowany jako młody chłopiec (1940-1946) - Bohdan Thugutt - żołnierz AK, aresztowany przez NKWD w 1945 r. w Krakowie i wywieziony do ZSRR, gdzie przebywał jako internowany do 1948 r. - Konrad Zajączkowski - więzień łagrów, po amnestii w Armii W. Andersa. „Materiały źródłowe do dziejów sybirackich" - Kraków 1995, s. 169, kopie dokumentów, fotografie. Książka jest wybo- rem oryginalnych dokumentów, dotyczących losów polskich zesłańców w latach 1917-1956, ze zbiorów Komisji Historycznej. „Materiały źródłowe do dziejów sybirackich. Listy z Sybiru" - Kraków 1996, s. 182, kopie dokumentów. Książka jest wyborem oryginalnej korespondencji urzędowej i osobistej dotyczącej losów polskich zesłańców w latach 1939-1962 (ze zbiorów Komisji). Józef Emil Dumański „Opowieści Dziadka Jo-jo" - Kraków 1996, s. 259- Książka stanowi zbeletryzowane wspomnienia (przeznaczone w zamyśle Autora dla własnych wnuków), które obejmują jego losy od aresztowania na granicy polsko-węgierskiej, poprzez więzienie i łagier sowiecki, z którego dotarł do Armii gen. Andersa, do udziału w walkach w polskim batalionie myśliwskim RAF-u. Antoni Katyński „Sybiracy, zesłańcy carscy..." - Kraków 1999, s. 120. Książka stanowi zbiór biogramów i fotografii Sybiraków i ich grobów, zesłanych przez rosyjskich carów w głąb Imperium, którzy swoimi losami związali się z Krakowem. Wszystkie książki są do nabycia: - w siedzibie Komisji Historycznej, Kraków ul. Rzeźnicza 2 - w siedzibie Zarządu Związku Sybiraków, Kraków, ul. Basztowa 22 ■ ISIS