BOGUSŁAW KACZYŃSKI Wielka sława fo żarf A BOGUSŁAW KACZYŃSKI Wielka sława (o żart POLSKA OFICYNA WYDAWNICZA „BGW Projekt okładki, stron tytułowych i wkładek zdjęciowych Zbigniew Celiński Zdjęcia na okładkę Ireneusz Sobieszczuk Autorzy zdjęć Piotr Barącz (35) Ryszard Cieliński (27) Stefania Ciesielska (73) Jan Dobrowolsk Wojciech Guzikowski (76) Tamara Hed (56, 57, 67) Andrzej Jankowski (22) Grzt Karłowski (10,15,16, 20,24, 26,36, 42, 44, 47, 48) Tomasz Kostuch (6) Romuald K (28) Zbigniew Laskowski (31, 33, 43) Igor Malec (38) Bronisław Machnikowski Zofia Nasierowska (18) RyszardS. Pietrzak (29) Jerzy Paszkowski (37) Jolanta Szt (21) Jerzy Sierakowski (68, 84) Cyryl Stachowiak (55) Mirosław Stankiewicz Ireneusz Sobieszczuk (53, 59, 77, 83) Halina Syroka (62) Stanisław Śmierciak Jarosław Taran (19) Helia Wolff-Seybold (17) Vladislav Vanak (13) Jarosław Zaręb, 27, 30, 31, 33, 34, 39, 41, 43, 45, 46, 51, 61, 71, 72, 74) Adam Zborski (5, 7) Chwal Zieliński (23) Romuald Zielazek fj^fc^, 14) Jerzy Żak (50) Karol Żurawski (65 Ryszard Żuczkiewicz (75) Redakcja Wiesława Dąbrowska Larysa Misiak Korekta Anna Demko © Copyright by Bogusław Kaczyński, Warszawa 1992 © Copyright by Polska Oficyna Wydawnicza „BGW" n WYPOŻYCZALNIA Nrii: Nr i»w. Wydanie I Polska Oficyna Wydawnicza „BGW" Warszawa 1992 r. Skład Pracownia Fotoskładu „Format", Warszawa, ul. Rębkowska 1/42 Druk Olsztyńskie Zakłady Graficzne, Olsztyn, ul. Towarowa 2 ISBN 83-7066-452-0 hbrowolski (8) i (22) Grzegorz Romuald Królak hnikowski (66) Jolanta Szacillo ankiewicz (32) Śmierciak (40) sław Zaręba (25 , 7) Chwalisław 'awski (65, 70) n Wszystkim łaskawym i niełaskawym na moje pięćdziesięciolecie Dar Bogusława „Zdradzona przyjaźń nie była przyjaźnią! Prawdziwa - nie zdradza nigdy!" Te słowa Marii Kasprowiczowej przywołaliśmy stanąwszy przed jej rusałczanym portretem. Bogusław Kaczyński powracał na Harendę. Nie było już Marii - Marusi, tatrzańskiej legendy. Żyła jej ociemniała siostra, staruszka. Ją to odwiedzał cierpliwie będący u szczytu popularności Kaczyński, z nią wiódł dysputy o premierach operowych Petersburga z początku naszego stulecia, jakby sam był jednym z honorowych gości oklaskujących Szalapina, znanego pani Niecie Bunin osobiście. Zapalała się w dyskusjach z Bogusławem. „Kiedy go słucham - mówiła - widzę!" Myślę, że otworzył oślepłe oczy i głuche uszy tysiącom ludzi. Ofiarował im radość obcowania z wielkością sztuki, która bez niego nie przy-szłaby do nich nigdy. Harenda Kasprowiczowska za życia wdowy po autorze „Hymnów" była zakopiańskim domem nawiedzanym przez sławy i snobów. Ze śmiercią Marusi - odeszli. Wykruszyli się. Bogusław Kaczyński pozostał. Prawdziwa przyjaźń nie zdradza. Jakim go znacie? W muszce, smokingu, opowiadającego o rewelacjach, gwiazdach, primadonnach. Świat roztęczony, rozśpiewany, barwis-ty, wirujący... „Symfonia w dolinie słońca". Taki tytuł nosi książka Bogusława - kolorowa i promienna. Rzecz o wielkim triumfie polskiej nuty i batuty nad błękitami Jeziora Bodeńskiego. Witoldowi Lutosławskiemu, o którym opowiada ze czcią, zadaje pytanie: „Czy kocha Pan ludzi?" „Nigdy nie podchodzę do człowieka bez zaufania, bez nadziei - słyszy w odpowiedzi. - Spotykają mnie zawody i rozczarowania". Gdybyśmy powtórzyli to pytanie pod adresem Bogusława - takąż otrzymalibyśmy odpowiedź. Wychodzi ku ludziom z pełnym zaufaniem i nadzieją. Jaki jest? Utrwalił się wizerunek połyskliwego bogactwem wielosło- 7 wia narratora, wiodącego w królestwo superlatywu (jakże niektórych 1 irytuje, ale on woli przecenić, niż nie docenić!), żywej encyklopedii opei światowej, znawcy wprowadzającego w jej zaczarowany krąg oczarowj ne miliony telewidzów. Jakże potrafi mówić o swych umiłowanych sfc wach... Pomnę posiady, których gościem była synowa autora Trylogii, jedn z dam ostatnich naszego kraju i czasów naszych, wielce już sędziwa pai Zuzanna Sienkiewiczowa z Oblęgorka. Kaczyński mówił jej o Wagnera Jej - ze świata rozlewnych dum Podola, piosneczek ojczystych „Bywj dziewczę zdrowe". „Chciałoby się pobiec z panem do Bayreuth w krą Pierścienia NibelungaF-1 - zawołała. Wielki to dar - umieć mówić o swej miłości ku sztuce tak, by za płonęli nią inni. Bogusławowi dany jest ten płomień. Zawsze się pieklę, że nie dba o utrwalanie godziwe swych opowieść: które rodzą się nagle, ex improviso, bawią, wzruszają, uczą - i giną! Oto rozdanie pierwszych „Wiktorów". Potworny mróz. Przyjaciel brną ofiarnie przez śniegi ku pałacykowi w Łazienkach. Galę przerywaj; huki. To monstrualnie ciężkie podstawy dziwacznych figurynek, sym bolizujących telewizyjną sławę, walą się odrywając na lśniące posadzk siedziby króla Stanisława Augusta. Bóg łaskaw - nie na stopy laureatów Przedziera się z kamerą i złośliwym pytaniem Tomasz Raczek: „Co łącz; Kaczyńskiego z Mickiewiczem?" „Umiejętność Wielkiej Improwizacj i sympatia do gryki jak śnieg białej" - odpowiadam. Improwizacja. Teatr Wielki w Łodzi. Warsztaty Operowe. Temat Niespodzianka! Od tygodni dyrektor Sławomir Pietras zaklina wtajem niczonych po Wańkowiczowsku: „Jeśli zdradzisz się słowem albo inszen znakiem - to zapłacisz mi głową lub czemkolwiek takiem!" Podnosi się kurtyna. Na ascetycznie pustej scenie tylko jeden czło wiek - Bogusław Kaczyński. Przez widownię przelatuje westchnienie zamienia się w okrzyk. Okrzyk w owację. A potem Bogusław mówi. Tym razem o sobie. Majstersztyk kon strukcji, arcydzieło interpretacji. Monodram wielkiego aktora pion wspaniałego pisarza. Salwy śmiechu. Łzy wzruszenia. Trwa owacja, gdy pędzimy za kulisy, żądając od razu przegrania taśmy. „Jakiej? - dziwi się Kaczyński. - Nikt tego nie utrwalił. Scenariusz? Skądże! Do ostatniej chwili nie wiedziałem, o czym będę mówił". Gryki. Drewniany domek w Serpelicach nad Bugiem wśród sosen wynajmowany na lato przez Rodziców. Mamą stojąca na ganeczki z tym jedynym, powitalnym, niezapomnianym uśmiechem - dobroci, radości, przygarniania wszystkich. Tata - pogoda, rzeczowość, życzliwość. Hania - siostra, goniąca smukłością sosny, fenomen matematycz- 8 ; niektórych to klopedii opery ny. Nasze wędrówki pospólne przez łany kwitnących gryk, białe i miod- :rąg oczarowa- ne. Nasze gawędy o historii, muzyce, świecie i ludziach... iłowanych sła- A potem już tylko fartuszek matki wiszący zawsze na tym samym miejscu. I mogiła na cmentarzu w Białej, na którą Tata będzie chodził Trylogii, jedna każdego dnia. Aż i On zostanie tam na zawsze. iż sędziwa pani Wicher czasu rozmiótł Kaczyńskiemu to, co stanowiło dlań jedną ej o Wagnerze! z najwyższych wartości życia - gniazdo rodzinne. ystych „Bywaj Z końca świata, z kręgu największych atrakcji Metropolitan czy La lyreuth w krąg Scali potrafił się wyrwać, byle być na wilii w DOMU. Oddany, najlepszy syn. ice tak, by za- U nas nie wypada mówić o ludziach dobrych i dobrze. To sentymentalizm. To egzaltacja. Ileż zyskałaby sylwetka Kaczyńskiego, gdybym ych opowieści, mogła ukazać go w oparach alkoholu, frustracjach, stresach, dziwact- czą - i giną! wach, awanturach i skandalach. Próżno ich szukać w dziejach naszej óz. Przyjaciele przyjaźni, która święci właśnie swoje gody srebrne. ralę przerywają „Wierny jak rzeka" - tak podpisał mi swoją „Dolinę słońca". Wierny gurynek, sym- i lojalny. Tolerancyjny. Wybacza mi operową głuchotę i wyłącznie oj- niące posadzki czyste gusta (jeno Moniuszko i Chopin). opy laureatów. Najgodniejszym szacunku jest jego stosunek do ludzi starych. I tych ;zek: „Co łączy samotnych, ubogich. I tych ongi wielkich, którzy - gdyby nie on - odesz- j Improwizacji liby nieuchronnie w cień zapomnienia. Toć żałosne strzępy ostały się po kreacjach tylu największych mistrzów sceny polskiej. Co ostałoby po erowe. Temat? Wandzie Wermińskiej, Ewie Bandrowskiej-Turskiej, Barbarze Kostrze- aklina wtajem- wskiej, gdyby nie Bogusław Kaczyński, który zatrzymał je w kadrze? ;m albo inszem Z wolna obumierająca legenda. n!" Ma wrogów i ma niechętnych. Mógłby o swej karierze rzec Moniusz- lkojedenczło- kowskimi słowy: „Wiele pociechy, alei krzywdy suto". 5 westchnienie, To prawda. Ale mógłby też przywołać Kościuszkowskie przesłanie: „Są klęski, w których drzemie ukryte zwycięstwo". Tym zwycięstwem istersztyk kon- jest ludzka miłość, na którą sobie zasłużył. Owe stosy listów. Góry! > aktora pióra Himalaje! Wszystkie stany, wszelkie generacje. „Jestem z Panem, bo Pan jak nasi ojcowie wypisał na swym sztandarze słowa: »Wierność i wy- izu przegrania trwanie!«" - zawołała mu potomkini bohaterów „Nad Niemnem". itrwalił. Scena- Zapytał Lutosławskiego: „Wielka kariera to także ogromne poświę- i będę mówił", cenie. Niezliczona ilość wyrzeczeń". „Poświęcenie? - zadziwił się mistrz. i wśród sosen, - Jakie poświęcenie? Wprost przeciwnie. Czuję się obdarowany i praca ł na ganeczku jest moją wielką radością. Bez niej nie mógłbym żyć". lem - dobroci, Tej radości, tego daru Bogusławowi Kaczyńskiemu nikt nie potrafi zowość, życzli- odebrać. :n matematycz- Barbara Wachowicz . W ubiegłych tygodniach ukazało się z panem Bogusławem więcej wywiadów niż ze wszystkimi ministrami łącznie „Przegląd Tygodniowy" To prawda. Wywiady zamieszczane na łamach prasy krajowej i zagranicznej były różne: krótkie i długie, zabawne i ponure, mądre i głupie, zmyślone i prawdziwe, autoryzowane i wydrukowane - mimo wcześniejszych ustaleń - bez autorskiej akceptacji. Parę razy telewidzowie przysłali mi wycięte z gazety rozmowy, które zrodziły się w fantazji autorów pytań. Może właśnie dlatego, zachęcony do opowiedzenia zdarzeń, które przypadły na pierwsze półwiecze mego życia, wybrałem formę wywiadu. Tym razem jest on z całą pewnością prawdziwy i na dodatek przez jubilata autoryzowany. Wyobraźmy sobie mój ulubiony - dziesiątki razy pokazywany w festiwalowych programach - Salon Narożny w Łańcucie, utrzymany w wytwornym stylu wiedeńskiej secesji: wspaniałe obrazy, parkietowa mozaika, malachitowe wazy, dziewiętnastowieczny fortepian, marmurowy kominek, fantazyjna kompozycja kwiatów. Na kanapach i w fotelach ustawionych wokół ogromnego, okrągłego stołu przykrytego bogato srebrem haftowaną serwetą zasiadają dziennikarze, którzy w minionych latach zwracali się do mnie - w imieniu swoich bardzo znanych i mniej znanych dzienników, tygodników, miesięczników - z prośbą o wywiad. Oto panie: Elżbieta Banasiak, Grażyna Banaszkiewicz, Cecylia Błońska, Teresa Bochwic, Ewa Bratoś, Wiesława Czapińska, Barbara Dąbrowicz, Irena Falska, Hanna Galska, Stanisława Grażyńska, Krystyna Gucewicz, Barbara Hirsz, Barbara Kanold, Małgorzata Karbo-wiak, Ewa Konopka, Monika Kubik, Bogusława Machowska, Elżbieta Mamrowicz, Majka Markiewicz, Anna Matałowska, Małgorzata Mokrzycka, Danuta Mystkowska, Anita Nowak, Wanda Obniska, Danuta Olejniczak, Olga Pacewicz, Ewa Pankiewicz, Halina Przedborska, Krystyna Pytlakowska, Ewa Solińska, Elżbieta Stępkowska, Marta Sztokfisz, Katarzyna Szulganiuk, Anna Szyc, Maria Tygielska, Wiesława 0 Uczkiewicz, Jadwiga Witkowska, Grażyna Wróblewska, Bożena Zagó ska. I panowie: Jan Berski, Zdzisław Beryt, Andrzej Cynkar, Marę Jobda, Tomasz Kalita, Krzysztof Karulak, Jan Kochańczyk, Andrz Kołodziejski, Tomasz Kowalik, Jerzy W. Mościbrodzki, Piotr Nędzyi ski, Andrzej Piątek, Zbigniew Rykowski, Janusz Świąder, Krzyszt< Tadej, Łukasz Wyrzykowski, Marek Zaradniak. W tym znakomitym i sympatycznym gronie prowadzić będziem wielogodzinną rozmowę o radościach i smutkach, o blaskach i cieniąc! o sukcesach i porażkach. O życiu i karierze. Bogusław Kaczyńs) Warszawa, 21 sierpnia 1992 roku. iożena Zagór- ynkar, Marek czyk, Andrzej Piotr Nędzyń-ler, Krzysztof dzić będziemy ach i cieniach, Dola idola W Kaczyński - Trzy „Wiktory" dla Kaczyńskiego! Trzy „Złote Ekrany" - dla Kaczyńskiego! „Nagroda Neapolitańska" za propagowanie najszczytniejszych wartości kultury polskiej na świecie - dla Kaczyńskiego! Tytył „Mężczyzna Roku" - dla Kaczyńskiego! Tytuł „Pisarz Roku" - dla Kaczyńskiego! Kwiaty, owacje, przez ćwierć wieku niezmienna miłość wielomilionowej widowni - to też dla Kaczyńskiego. Czy pan wie, co się telewidzom najbardziej w panu podoba? - Może powaga, z jaką traktuję swoje muzyczne posłannictwo, może szczerość wypowiedzi, bezkompromisowość, upór w dążeniu do celu, spontaniczność, zdolność do improwizacji, elegancki ubiór, szacunek okazywany widowni... Może także to, że nigdy nie czytam z kartki, nie zacinam się i nie tracę głowy przed kamerą. - Czasem jest pan także krytykowany. Jak przyjmuje pan niepochlebne opinie? - Kiedyś, w początkach mojej działalności, jedna uszczypliwa uwaga, jedna zła recenzja powodowały, że nie spałem przez trzy noce. Dziś staram się odnosić do wszelkiej krytyki z dystansem. Po przeczytaniu jakiejś niesympatycznej opinii głośno recytuję - przy okazji ćwicząc dykcję - króciutki, lecz jakże mądry tekścik: „Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził" i wracam do przerwanej pracy.' A kiedy jest mi nadal smutno, powtarzam za gwiazdami Hollywoodu: „Niech piszą, co chcą, byle w tytule nie przekręcili nazwiska". To wszystko. Mira Zimińska Jesteś wspaniały! Nie dziwię się, że masz aż tylu wrogów. Bądź dla nich . wyrozumiały i pomyśl, co byś ty zrobił na ich miejscu?! - Dlaczego tak bardzo nie lubi pana Jerzy Waldorff? - Sam chciałbym to wiedzieć. Przez trzydzieści lat naszej raz bliżs raz dalszej znajomości był zawsze serdeczny i wielokrotnie nagra< moją pracę pochwałami, które bardzo ceniłem. Nagle coś się zmier A szkoda. - Jaki jest właściwie pana zawód? - Trudne pytanie. Za każdym razem, kiedy wypełniam kwestio riusze, głowię się, co napisać. Jestem absolwentem Akademii Muzyc2 w Warszawie - teoretykiem muzyki i pianistą - także literatem, dyr torem festiwali, twórcą programów radiowych i telewizyjnych, prez terem. Niektórzy twierdzą, że również aktorem. Ale tak naprav ostatnie dziesięciolecia swego życia poświęciłem upowszechnianiu k tury. I to jest chyba mój zawód. - Popularyzacja muzyki to piękna rzecz. - Ale wielce niepopularna, traktowana po macoszemu przez lu odpowiedzialnych za kulturalną edukację naszego społeczeństwa. J< tak dalej pójdzie, zostawimy po sobie cywilizacyjną pustynię zamie kaną przez jakieś dziwne twory, przysposobione wyłącznie do spra nego rachowania zysków, strat i giełdowych spekulacji, przeżywaj* ekstazę na widok sterty pieniędzy i rosnących z dnia na dzień kc bankowych. Wanda Wermińska Postać i osobowość Bogusława Kaczyńskiego to epokowe wydarzenie w dziedzinie propagowania sztuki rodzimej oraz światowej. Mówi prosto, językiem zrozumiałym dla szerokich mas, językiem czysto polskim, językiem naszych wieszczów. Są ludzie, którzy próbują iść tą samą co on drogą, lecz wypowiedzi ich nie są tak płynne, nie udaje im się nawiązać tak jak jemu natychmiastowego kontaktu z publicznością. Rozmawiam z wieloma ludźmi - wszyscy go lubią i cenią, od salowej i lekarza do robotnika, od młodzieży akademickiej do profesorów. Kochamy Bogusia za jego kulturę osobistą, wiedzę, zawsze wytworną postawę na estradzie i wybitną subtelność. On jeden podał mi rękę, kiedy zostałam wyrzucona z Opery Warszawskiej i odstawiona na boczny tor. Boguś wyciągnął Wermińska z lamusa i znów pokazał światu. Na nowo żyję! Z głębi serca dziękuję Ci, Bogusiu! Warszawa, l sierpnia 1987 roku 14 - Tym, co pan robi, można obdzielić kilku ludzi. szej raz bliższej, - Owszem, jeżeli nie byliby leniwi i wzięli to wszystko na swoje barki, 3tnie nagradzał bo to ogromny ciężar i wielka odpowiedzialność. Moja praca wymaga oś się zmieniło, absolutnego poświęcenia. Bez reszty i do końca. - Nie żałuje pan rozstania z fortepianem? - Czasami tęsknię do tej cudownej muzyki, która „wychodziła" spod iam kwestiona- moich palców. Może jeszcze kiedyś wrócę do grania. Ale pianista ;mii Muzycznej skazany jest na samotne życie, sam wyjeżdża na tournee, niosąc walizkę teratem, dyrek- z frakiem i lakierkami. Mnie od dziecka fascynował teatr, życie w społe-yjnych, prezen- czności kolorowych ludzi. tak naprawdę :echnianiu kul- ~ Czyu' najlepiej czułby się pan w cyrku. - Proszę się nie uśmiechać. Cyrk jest idealnym modelem sztuki zespołowej, przykładem harmonijnego współżycia gromadki ludzi, którzy go tworzą. nu przez ludzi czeństwa. Jeśli ;tynię zamieszanie do spraw-, przeżywające na dzień kont - Im więcej ludzi wokół, tym więcej wrogów. - Dawno temu, pocieszając mnie po jakiejś prasowej napaści, Beata Artemska powiedziała: „Pamiętaj, miarą twoich sukcesów będzie liczba twoich wrogów". Jeśli teoria królowej naszej operetki jest prawdziwa, to bez zakłopotania mogę stwierdzić, że moja kariera jest ogromna. e wydarzenie Mówi prosto, lim, językiem gwiazdach - Która z osobistości współczesnego świata wywarła na panu największe amiątki. wrażenie? - Jan Paweł II. Rozmowa z papieżem w bibliotece watykańskiej to niezapomniane wydarzenie w moim życiu. n wielbiciel w rękę przy :ecież kom-choroba na - A z wielkich świata artystycznego? - Maria Callas - fascynująca kobieta, magiczna gwiazda, nie bez racji nazywana primadonną stulecia i największą śpiewaczką wszystkich czasów. Od dnia, kiedy ją poznałem, życie moje podzieliło się na dwie ery: przed spotkaniem i po spotkaniu z Callas. zczególnym - Czy istnieje osoba, która panu szczególnie zaimponowała? - Pola Negri, dziewczyna z Lipna, która dzięki wrodzonemu tai towi i uporowi rzuciła na kolana cały przemysł filmowy i stała legendą wielkiego ekranu. - Ulubiony kompozytor? - Fryderyk Chopin. Niemal codziennie słucham utworów t< najsławniejszego Polaka wszystkich czasów. Polaka, o którym pięćdziesiąt lat temu Franciszek Liszt powiedział: „Chopin to Pols a Polska to Chopin". Słowa te mimo upływu lat, zmiany modelu życ gustów, granic i systemów politycznych nie straciły swej aktualność: - A twórcy operowi? - Przez pół życia pozostawałem w zaczarowanym kręgu op< włoskiej: Verdiego, Donizettiego, Belliniego i Pucciniego. Mniej wię dwadzieścia lat temu, zupełnie nieoczekiwanie, zachorowałem na nieu czalną - jak się okazuje - chorobę, której na imię Ryszard Wagn Zachwycam się także muzyką Ryszarda Straussa. - Proszę wymienić trzy ulubione obrazy. - „Las Meninas" Velazqueza, „Złożenie hrabiego Orgaz do grobi El Greca i „Eksodus" Jerzego Dudy-Gracza. - ...i trzy polskie utwory literackie, do których najchętniej pan powraca. - Może... „Pan Tadeusz", Trylogia i „Noce i dnie". - Ulubiona rzeźba? - „Dawid" Michała Anioła. - Ulubiony film? - „Sonata Jesienna" Bergmana z dwiema wielkimi gwiazdami ekram Ingrid Bergman i Liv Ullman. Obawiam się, że tak naprawdę obraz te zrozumieć mogą tylko artyści, którzy poświęcili sztuce całe swoje życi< - Ulubiony sportowiec? - „Magie" Johnson. Mimo straszliwego nieszczęścia, jakie na nieg spadło, nie załamał się i uczy nas, że człowiek zawsze powinien wysoki trzymać głowę i walczyć do ostatniego skurczu serca. 20 Jdzonemu talen- - Które z dzieł architektury zrobiło na panu największe wrażenie? iowy i stała się - Chiński mur. - Czy większą przyjemność sprawia panu oglądanie baletu klasycznego czy nowoczesnego? utworów tego _ Oczywiście klasycznego. Najchętniej z Mają Plisiecką lub Michai-o którym sto jem Barysznikowem. Naprawdę jestem wtedy w siódmym niebie. lopin to Polska. iy modelu życia, - Co kocha pan najbardziej poza muzyką? - Kwiaty. Te prawdziwe i te malowane na porcelanie. Także wykonane z jedwabiu rączkami dziewczynek ze wschodniej Azji. Urodziłem się w domu otoczonym wspaniałym ogrodem, który kwitł od wczesnej wiosny do zimy. m kręgu opery Teraz mieszkam w betonowym bloku, ale na tarasach mam czterdzieści ;o. Mniej więcej skrzyń z bajecznie kolorowymi pelargoniami, aksamitkami, petuniami. , w - A teraz kilka pytań drążących charakter: życiowa dewiza? - Kroczyć prosto do celu z zachowaniem wszelkich reguł gry, u których podłoża leży uczciwość. •rgaz do grobu" pan powraca. - Jakie cechy charakteru ceni pan w ludziach? - Lojalność, wierność, przyjaźń. - A dodatkowo u kobiet? - Elegancję. - Czego pan nienawidzi? - Przemocy. - Czego pan nie lubi? - Zakłamania, krętactwa, zawiści oraz zimna, wiatru, ciemności, azdami ekranu: błyskawic' pionmów, wycieczek w góry. awdę obraz ten _ Co sprawia panu największą satysfakcję? ale swoje życie. - Sympatia, którą darzą mnie ludzie. - Gdzie się pan urodził? , jakie na niego _ ^ Białej Podlaskiej - mieście kwiatów, drzew, ogrodów i drew-winien wysoko manyCn domów ozdobionych koronkowymi ornamentami. Takie domy można dziś zobaczyć tylko w Irkucku. 21 - Był pan tam? - Pędziłem nad Bajkał i do syberyjskiej tajgi z bijącym sera i nadzieją, że odnajdę polski kościół i cmentarz, na którym, wedł rodzinnego przekazu, pochowany został mój pradziad, powstan styczniowy. - I... - Na miejscu cmentarza w Irkucku wznosiło się paskudne betonom osiedle, a w przepięknym kościele, wybudowanym i ozdobionym rękai polskich katorżników, można było obejrzeć zbiory Muzeum Rewoluc - Czy zdarzyło się w pana życiu coś, co należałoby odwołać? - Jak w życiu, jak w życiu... Podjąłem kiedyś nie przemyślaną d cyzję i zrezygnowałem z dwuletniego kontraktu w telewizji nowojorski Byłem wówczas przekonany, że takie propozycje otrzymywać będę i miesiąc do końca życia. Niestety, raz odrzucona propozycja nigdy r wraca. Tak mawiali dawni śpiewacy i warto o tym pamiętać. - Pozostała gorycz? - Raczej smutek, mam bowiem świadomość, że ominęła mnie pięki przygoda artystyczna. Może nie tylko artystyczna? - Czego poskąpiła panu natura? - Pięknego głosu, który poderwałby na nogi publiczność najwię] szych teatrów operowych świata. - Jest pan - jak mówią - zakochany nie tyle w operze, co w sobie. Pańsk cenne telewizyjne programy powstają ponoć po to, by mógł się pan oglądać i słucha - To nieprawda! Ci, którzy mnie znają, potwierdzą, że niezbyt lub na siebie patrzeć, nie sprawia mi też przyjemności przeglądanie s w zwierciadle: czeszę się „na pamięć", krawat także zawiązuję „n pamięć". Nie rozumiem ludzi, którzy godzinami siedzą przed lustren z przejęciem wklepują krem, stroją miny, poprawiają swój niedoskona) wizerunek. Jest to obce mojej psychice. Kiedy oglądam swoje dawn programy - najchętniej bez świadków - często przeżywam chwile groź i pot kroplisty spływa mi z czoła. 22 - Dlatego, że były marne? A może dawny pana wygląd, styl bycia nie pasują do dzisiejszego image'u? bijącym serceu którym, wedłui ~ Odnajduję na ekranie obcego człowieka, którego nie zawsze iad, powstanie akceptuję. Uważam, że jest to prawidłowa reakcja. Człowiek, który się rozwija, układa plany na sto lat naprzód, nie może obojętnie patrzeć na swoje dawne wcielenia, których na dodatek w żaden sposób nie może skorygować, ulepszyć. Trzeba iść do przodu, zaskakiwać nowymi pomysłami. - Dlaczego wiec w „Kretowisku" tak mało pisze pan o sobie, a tyle - i to y v ani „jgpochiefonje _ 0 jnnych? ?eum Rewolucji - Wszystko, co można było o mnie powiedzieć, zrobili inni. Proszę ac? zwrócić uwagę na fragmenty niemal pięciuset listów, dziesiątki publikacji prasowych. Mnie pozostał obowiązek napisania o innych. przemyślaną de zji nowojorskiej ~ ^'e ° przegraną batalię mi chodzi i nie o sposób, w jaki pan ją opisał, ale /mywać bede C( ° Pansk'e upodobania, nienawiści, fobie, preferencje. Nie wiem nawet, jakie ma azycja nigdy ni w sobie. Pański* Ojciec do końca życia mówił z goryczą o tamtych straszliwych latach. i oglądać i słuchać Nigdy się nie ujawnił, nie wstąpił do żadnej kombatanckiej organizacji. Nie ufał kolejnym mutacjom powojennej władzy, nie wierzył w szczerość że niezbyt lubię obietnic i powagę deklaracji. Tę nieufność starał się nam zaszczepić. przeglądanie się zawiązuję „na [ przed lustrem, Rodem Z Podlasia ój niedoskonały m swoje dawne _ jsj0 proszę? jak niewiele o panu wiemy. A jakie miał pan dzieciństwo? Pewnie im chwile grozy nie wracał pan do pustego domu z kluczem na szyi? Przypuszczam, że czekała na pana matka z gorącym obiadem. 23 - To prawda. Wychowywałem się w prawdziwie romantyc i baśniowej atmosferze. Moi rodzice wywodzili się z kresowego ziemi twa (po mieczu herbu Pomian, po kądzieli Dołęgowscy herbu Dołę zrujnowanego podczas kolejnych narodowych nieszczęść. Po powst; styczniowym moich przodków doświadczyła całkowita konfiskata m tku, bieda, zsyłki. Nasz dom rodzinny prowadzony był według dawnych wzorów i się w mojej pamięci jako najpiękniejsze wspomnienie. Mimo trudr powojennego czasu rodzice potrafili zbudować pomost między p szłością i realiami, jakie przyniosła nowa rzeczywistość. Mama, wysoka brunetka o włoskim typie urody i mocno zarysc nej osobowości, była typową kapłanką domowego ogniska. Nie pr wała ani jednego dnia, gdyż byłoby to największym dyshonorem ojca, przed wojną wybitnego specjalisty w Podlaskiej Wytwórni Sam tów, który wziął na siebie - zgodnie z panującym w dawnych cza: obyczajem - trud utrzymania rodziny. Do obowiązków mamy nale więc wychowywanie dzieci i wzorowe prowadzenie domu. Nieusta pojawiali się u nas goście, urządzano najróżnorodniejsze spotk towarzyskie. Choć czasy były ciężkie, stół był zawsze suto i fantazj zastawiony. Pamiętam, jak mama tygodniami głowiła się nad tym, jakie przyg wać menu, aby nie powtórzyła się żadna z potraw podawanych pod poprzednich przyjęć. To samo było z alkoholem: na długim stole, którym zasiadało nieraz trzydzieści osób, a zdarzało się, że gościła orkiestra filharmonii, ustawiano kryształowe karafki z nalewkami r< ty mamy, każda w innym kolorze - od białej anyżkowej i złotej z pij poprzez różową z tarniny i szmaragdową z piołunu, do bord< z czarnej porzeczki i hebanowej z orzecha włoskiego. Kiedy goście odjeżdżali, mama promieniała ze szczęścia, że wszy wypadło jak należy. Przez kilka dni zachowywała się jak wirt którego koncert zakończył się przynajmniej dziesięcioma bisami! Ge są te czasy? Gdzież są takie mamy? Wspominam nasz drewniany dom na skraju miasta, otoczon wszystkich stron wielkim i pełnym tajemnic ogrodem. Wiosną i k zaraz po przebudzeniu biegliśmy z siostrą zobaczyć, jakie ro; rozwinęły się przez noc. Żyliśmy w przyjaźni z przyrodą. Wiedzieli! jak pachnie ogród warzywny w słoneczne południe, jakie wonie un się nad zagonami po zapadnięciu zmroku. Znaliśmy zapach paloi jesienią ognisk i smak pieczonych kartofli. Umieliśmy zrobić z desę i różnokolorowych gałganków latawce, dumnie i figlarnie szybując bezchmurnym niebie w czasie babiego lata. 24 W domu były cztery psy, bardzo przez nas kochane. Do dzisiaj romantycznej pamiętam, gdzie każdy z nich został pochowany. Te zakątki ogrodu wego ziemians- zroszone były przecież naszymi łzami. Jesienią zwierzęca menażeria herbu Dołęga), powiększała się o wiewiórki, które nie potrafiły samodzielnie przygoto-. Po powstaniu wać się do zimy, i dziesiątki szczygłów. Przyniesiono nam też na )nfiskata mają- przechowanie ogromną sowę ze złamanym skrzydłem. W ogrodzie na łące zbieraliśmy dla naszych ptaków nasiona. Rozgniatało się je potem i wzorów i jawi na stolnicy pustą butelką, aby choć trochę były pokruszone. Mieliśmy limo trudnego też różnej maści króliki, ale żadnego nikt nigdy nie zabił, bo takie rzeczy t między prze- w naszym domu były nie do pomyślenia. Na urodziny dostałem kiedyś od ojca białego baranka. Szybko >cno zarysowa- oswoił się i jak psiak biegał za nami z dzwoneczkiem na szyi. Gdy ;ka. Nie praco- zaginął, rodzice tłumaczyli, że pobiegł za stadem. Nie mogliśmy w to yshonorem dla z siostrą uwierzyć. Od świtu do nocy szukaliśmy go po całej okolicy, wórni Samolo- Dopiero po jakimś czasie rodzice powiedzieli, że oddano go na wieś, wnych czasach gdyż trzymanie w domu dorosłego barana stało się nieznośne, mamy należało Największą moją dziecięcą miłością (obok wiewiórki Kasi i psa u. Nieustannie Cyganka) była sarenka. Podczas spacerów prowadzałem ją na smyczy, jsze spotkania aby nie została pokąsana przez obce psy. Kiedy gaszono w domu to i fantazyjnie światła, zakradała się do mojej sypialni, wchodziła pod kołdrę i kładła swoją mordkę przy mojej głowie. O świcie wymykała jakie przy goto-się na werandę, gdzie było jej legowisko, pomna zapewne lania, 'anych podczas jakie pewnego razu dostała od ojca za niedozwolone wylegiwanie gim stole, przy się w dziecięcym łóżku. że gościła cała Miałem piękne, szczęśliwe dzieciństwo ogrzane serdecznością kocha-ilewkami robo-jących się rodziców. Dzieciństwo jak z baśni, złotej z pigwy, do bordowej - Wspomniał pan o rodzinnych związkach z lotnictwem. Proszę o nich opowiedzieć. ia, że wszystko ę jak wirtuoz, - Mój ojciec był pracownikiem Podlaskiej Wytwórni Samolotów, bisami! Gdzież Jako młody, ale już wybitny specjalista przyjechał z Warszawy do małego kresowego miasteczka Biała Podlaska. Tutaj mieściła się naj-i, otoczony ze większa w Polsce fabryka samolotów, w której ojciec pracował do Wiosną i latem wybuchu wojny i zbombardowania fabryki. Od najmłodzszych lat , jakie rośliny chłonąłem opowieści o samolotach, o lataniu. Dzięki tym rodzinnym , Wiedzieliśmy, tradycjom byłem oswojony z lotnictwem. Dziś, kiedy znaczną część życia ; wonie unoszą spędzam w powietrzu, nie odczuwam żadnego lęku przed podróżą pach palonych samolotem. Podczas gdy moi koledzy i znajomi umierają ze strachu, obić z deseczek wsiadając do pasażerskiego odrzutowca, ja wchodzę na pokład z wielką ie szybujące po radością i uśmiechem. Uważam, że jest to najprzyjemniejszy dla współ- czesnego człowieka sposób pokonywani przestrzeni. Marzę, aby kk nauczyć się pilotażu i samemu prowadzić jakiś mały samolot. - O swoim dzieciństwie mówi pan, że było wspaniałe. W jakim sto ukształtował pana dom rodzinny? - Sądzę, że dom rodzinny kształtuje każdego człowieka. To 1 dament, na którym wznosi się budowla, jaką jest ludzkie życie, szczęście miałem prawdziwy dom, to znaczy taki, w którym szanow tradycję, w którym panowała miłość, a na gwiazdkę były zawsze choi i prezenty. Na Kresach istnieje niezwykle silna więź rodzinna. Sprawia ona w szczególnie uroczystych momentach bliżsi i dalsi krewni chcą razem. Ja wszystkie święta spędzałem z rodzicami i siostrą. Kiedyś, zdążyć na wieczór wigilijny, pędziłem na Podlasie aż z Florydy. ] amerykańscy przyjaciele nie mogli tego zrozumieć. Mówili: „Czy oszalał? Skracasz o miesiąc stypendium, przemierzasz ocean, aby p parę godzin posiedzieć z tatą i mamą przy stole?" Odpowiedział „Wracam nie dlatego, że u was bombki kołyszą się na palmach, tęsknię za widokiem i zapachem polskiej choinki. Wracam, gdyż i stole wigilijnym zbierze się cała rodzina i nie może mnie tam zabrakm To przywiązanie do tradycji parę razy skutecznie pokrzyżowało n plany: coś straciłem, czegoś do końca nie załatwiłem. Ale teraz, ki rodzice nie żyją, wiem, że postąpiłem słusznie. Nigdy bym sobie wybaczył, gdybym wówczas uległ namowom cudzoziemskich przyja i został na Florydzie. - Pierwszy raz wystąpił pan publicznie jako niezwykły trzyipółlatek, gr na fortepianie w sali Domu Strażaka, którą - nomen omen - nazywano „Ska - Tak, ale już znudziło mi się opowiadanie w kółko histor o tamtym chłopcu w krótkich aksamitnych majtkach. Żyjemy w ciekawych, można by rzec dramatycznych czasach, że jest wiele pov niej szych tematów do rozmowy niż ciągłe wracanie myślą do powo nych lat w Białej Podlaskiej. - Czy był pan cudownym dzieckiem? - Z całą pewnością nie. Byłem po prostu chłopcem uzdolnioi muzycznie, obdarzonym absolutnym słuchem, wrażliwością. Od ki sięgam pamięcią, zawsze w naszym domu rozbrzmiewała muz] Rodzice nie byli wprawdzie zawodowo związani ze sztuką, ale bar chętnie i przy każdej okazji muzykowali. Ojciec biegle grał na 26 larze, aby kiedy tepianie, gitarze, mandolinie i akordeonie, pięknie śpiewał głębokim amolot. basem. Przez niemal siedemdziesiąt lat należał do różnych chórów. Otrzymał za to tytuł „Zasłużonego działacza kultury", z czego był jakim stopnii|Jar(jzo Kuniny. \y zespole poznał też mamę. Kiedy miał osiemdziesiąt lat, śpiewał jeszcze w chórze polskiego kościoła w Sztokholmie, z tym owieka To fUnzesP°łem wyjechał na tournee aż za koło podbiegunowe, a po powrocie udzkie życie. Nina8rał kilka koled w radiu! órym szanowani Wróćmy jednak do dawnych czasów. Miałem niewiele ponad trzy lata, y zawsze choinki^y ojciec zaczął mnie uczyć gry na fortepianie. Po kilku miesiącach mozolnych ćwiczeń pierwszy raz stanąłem przed wypełnioną po brzegi Sprawia ona żi widownią. Występ odbył się w największej i najbardziej reprezentacyjnej krewni chcą by(t>ialskiej sali, nazywanej - do dziś nie wiem, z jakiego powodu - „Skalą", strą Kiedyś ab'Wyszedłem na scenę w aksamitnych spodenkach, bolerku z białym, : z Florydy Mcwy^ao-anym kołnierzykiem i perłowymi guzikami, ukłoniłem się i zagrabi owili: Czyś t'km Jedyny utwór, jaki miałem wówczas w repertuarze - walczyka Jaś mi ocean aby nTZciz Jarmar^u przywiózłpierścionek. Kiedy zakończyłem tę liczącą zaledwie Odpowiedziałem^^ana^cie taktów kompozycję, publiczność oszalała. Z parteru i balkonu na palmach a jikrzyczano: „Mały, graj! Mały, graj!" Nie wiedziałem, co robić, więc acam gdyż przisP°Jrza^em na °Jca stojącego w kulisie (od tej chwili zawsze już musiał stać tam zabraknąć" w tym mieJscu)- On skinął głową, więc powtórzyłem walczyka. Potem znów krzyżowało moi(^rawa' znow okrzyki. Ojciec ponownie skinął głową i znów bisowałem. Ale teraz kied^y bisy podczas debiutu. Nie każdemu wirtuozowi się to zdarza! y bym sobie nil Przypadek zrządził, że podczas tego wieczoru na widowni siedziało Tiskich przyiaciók^^u artystów, którzy przyjechali do Białej na występy. Odszukali ojca, gratulowali i zachęcali do poważnego kształcenia mnie w kierunku muzycznym. Cała trudność polegała jednak na tym, że w naszym mieście rzyipółlatek, grają brakowało wówczas nauczycieli muzyki z prawdziwego zdarzenia. Lek-lazywano „Skalą"cji udzielali mniej lub bardziej utalentowani amatorzy. Z konieczności , ,,, oddany zostałem w ich ręce. Nic więc dziwnego, że przez pierwsze lata ^ . ^ moich studiów w Warszawie czułem się jak Janko Muzykant. A jednak '.' ^. , ^ . nie załamałem się. Bo w sztuce, tak jak w życiu, zwycięża autentyczna jest wiele poważ . • ., ., A . , . ',. v . pasja i miłosc do tego, co się robi. y ** P -J Bardzo intensywnie rozmyślałem o tym dziecięcym debiucie w Białej Podlaskiej, kiedy pierwszy raz wprowadzono mnie jako gościa honorowego do królewskiej loży w mediolańskiej La Scali. Mój Boże - zamyśliłem się - to przecież jakieś przeznaczenie: debiut w „Skali" i reprezen- em uzdolnionyn tacyjna loża w La Scali. vością. Od kied; liewała muzyka - Przypadł panu do gustu pierwszy smak sławy? :tuką, ale bardzt :gle grał na for - Ta pianistyczna sława odebrała mi w znacznym stopniu urok 27 dzieciństwa. Koledzy rozbijali biwaki, ja musiałem ćwiczyć. Oni jt na łyżwach, sankach, rowerach, ja tkwiłem przy pianinie. A kiec grałem tak, że można było przypuszczać, iż będę zawodowym pia musiałem unikać wszystkiego, co mogłoby spowodować zwichnięć - nie daj Boże - złamanie ręki. Bywało, łzy kapały na klawiatui ojciec pilnował, abym ćwiczył. Po latach opowiadał, jak bardzo k mu się serce, ale ponieważ postanowił całą moją uwagę skoncenti na muzyce, musiał być twardy. Pewnego dnia zakochałem się w czego mnie uczono. Ta miłość trwa do dzisiaj. - A więc na początku trzeba było Bogusława Kaczyńskiego zmusi obcowania z muzyką? - A które dziecko woli ćwiczyć nudne palcówki, niż pójść z kol< nad rzekę lub bawić się w ogrodzie? Mój ojciec był jednak osobowością, z jego zdaniem wszyscy musieli się liczyć. Jeśli u z pracy zachmurzony, nawet psy zaszywały się w kącie, a domo1 wiedzieli, że lepiej przez jakiś czas nie odzywać się przy stole. Kiedj ojciec posadził mnie przy instrumencie i kazał grać, nie było mowy. odmówić. Jedynie moja siostra zbuntowała się i któregoś dnia c miła, że woli zamiatać ulice, niż grać na fortepianie. I wówczas < - ku zdumieniu wszystkich - ustąpił. Ja się nie buntowałem i już wk byłem najlepszym pianistą w Białej Podlaskiej i na całym Pod Żadna szkolna akademia, majowa czy październikowa, nie mogła c się bez mojego udziału. Pamiętam, umarł Stalin, dzieci usta\ w szeregu zalewały się łzami, a ja grałem Marsza żałobnego Chopin; dziś zastanawiam się, jak zdołałem to zagrać. Przecież to szalenie tr utwór. - Czy pamięta pan swoje pierwsze wzruszenie artystyczne? - Było ich wiele. Już od wczesnego dzieciństwa zabierano i siostrę do Warszawy na koncerty, do teatru, na przedstaw operowe. Nie było to wtedy takie proste i dowodziło wielkiej ko: wencji w muzycznym wychowaniu dzieci. Do dziś wspominam pierwszą Halkę z Marią Fołtyn w O] Warszawskiej i serię przedstawień we Wrocławiu w połowie lat dziesiątych. Do Wrocławia przyjeżdżaliśmy każdego roku na wa i wszystkie wieczory spędzaliśmy w operze. Cóż to były za p stawienia! Pan Twardowski z Henrykiem Tomaszewskim, Fom Bachczyseraju z Klarą Kmitto i Rutą Syldorf, Don Pasauale z H Halską, Aida z Krystyną Jamroz, Stanisławem Romańskim, H 28 iczyć. Oni jeździł Szczegłowską i złocistym rydwanem unoszonym przez dwa rumaki. Ten linie. A kiedy ju sentyment do Opery Wrocławskiej pozostał mi do dzisiaj. Ilekroć jestem adowym pianistą we Wrocławiu, odnajduję na balkonie nasze dawne miejsca. Spoglądając ać zwichnięcie cz; w stronę sceny - na której w późniejszych latach tyle razy występowałem la klawiaturę, al- odmierzam czas miniony. ak bardzo krajali Na trwałe pozostały w mej pamięci wrażenia z bajki Jaś i Małgosia gę skoncentrowa wystawionej w bialskiej „Skali" przez starsze dzieci ze szkoły podhalem się w tym stawowej przy ulicy Janowskiej. Cóż to było za przeżycie! Namalowany na płótnie las, drzewa wycięte z tektury, krasnoludki, muchomory, ważki, ćmy, motyle, chrabąszcze, liliowe dzwonki, słońce i księżyc... Do iskiego zmuszać d^ pamiętam wszystkie kostiumy. Był także domek z piernika i Baba Jaga. Motyl miał najpiękniejszy kostium, jaki widziałem w życiu. Tak mi 7 nóiść 7 koleeams^ PrzynaJmmeJ wydaje. To szkolne przedstawienie oglądałem z zapar-hvł iedn k siln^m tcnem dziesiątki razy. Mama opowiadała, że kiedyś długo nie ™,a wr ,.„™wracałeni do domu, więc szukając mnie, wstąpiła do „Skali". Zobaczyła, czyc. jesn wract. . • . nic' staiem na balkonie przy reflektorze wpatrzony nieprzytomnym , «¦«!-» v*a ,I,,flWzro'fiem na scenę. Coś do mnie mówiła, ale ja nie reagowałem, gdyż ' sioic. JvicQy wic, - ,.. r; • * ** j •• -i *•' , , . .byłem w zupełnie innym świecie. Przedstawienie to musiało zrobić na : było mowy, zeb' . .,.,/ .. , ,,.,,, , , . „jmnie rzeczywiście duże wrażenie, skoro do dziś doskonale je pamiętam. regos dnia ozna T . , . „ , ~ . . T , . , , T , • • 1 właśnie dlatego do programu festiwalu w Łańcucie włączałem I wówczas ojcie , . . „ &, . .. r &. , _, ŁM , • • i • • . , -. nrzedstawiema dla dzieci i sam je prezentowałem. Robiłem to z nadzieją, u~ n A^ ¦ że gdzieś na sali siedzi w kąciku jakieś dziecko, które straci głowę dla całym Podlasiu 6.. . , . ...... _, ..„ * .,,,.* , ,, sztuki, jak ja w bialskiej „Skali . Kontynuacja tego łańcuckiego pomys- d ieci ionr1 to telewizyJny cy^l „Bogusław Kaczyński zaprasza dzieci", a w nim Ch vT PrezentacJa najpiękniejszych oper i baletów o tematyce baśniowej. to szalenie trudn - Pewnie jako chłopiec nosił pan ganuturki, muszki. A jak traktowali pana rówieśnicy? Dostawał pan od nich lanie? je? - To prawda, zawsze miałem zamiłowanie do elegancji. Ale czasy i zabierano mnipowojenne były trudne, żyło się raczej skromnie. Nicowano więc ta przedstawienigarnitury i płaszcze ojca, szyte ze znakomitych przedwojennych wełen ) wielkiej konsekbielskich, i domowy krawiec przerabiał je na całkiem szykowne ubiory. Jeśli chodzi o kontakty z rówieśnikami, to rzeczywiście było z tym trochę Fołtyn w Operzkłopotów. Bardziej ruchliwi chłopcy zaczepiali mnie, przezywali „kacz-połowie lat pięćką"- Nie reagowałem na te zaczepki. Natomiast moja zadziorna siostra roku na wakacjnie mogła tego ścierpieć. Dopadała wrogów i tłukła gdzie popadło. o były za przedChociaż była o cztery lata młodsza, znajdowałem w niej skutecznego iwskim, Fontann/obrońcę. Pasąuale z Halin •mańskim, Halin; - Nie chciał pan rozwijać mięśni, aby odegrać się na wrogach? 29 - Nigdy nie odczuwałem i nie odczuwam potrzeby odwetu. Za wyciągam do ludzi przyjazną dłoń. Chcę dawać z siebie jak najw i nie oczekuję niczego w zamian. Ostatnio założyłem fundację kultur swego imienia, na którą wpłacam część honorariów. W testamc zapisałem fundacji cały swój majątek. - To fundacja wspierająca Janków Muzykantów? - Także starców, artystów zapomnianych przez świat i ludzi, miłości do starszego człowieka nauczono mnie w domu. Tak szacunku do chleba. Nigdy nie wyrzuciłbym nawet skórki, bo parnie słowa ojca, który przeżył straszliwą biedę w Rosji w czasie rewol „Może przyjść dzień, że będziesz śnił o okruszynie chleba". To szlachetne nauki. - Przyjmował pan słowa ojca bez buntu, nie usiłował pan upierać się własnych racjach? - Jak każdy młody człowiek chciałem zbudować swój własny ś bez podpowiadania i czyjejkolwiek pomocy. Nawet ojca, który był mnie wielkim autorytetem. Ileż to razy usiłował on hamować nieposkromiony entuzjazm, otwartość i serdeczność okazywaną ws2 kim, często bez najmniejszego powodu. Negatywne skutki tak postępowania odczuwam do chwili obecnej. Ludzie mówią, że gdyl knuł, spiskował, łgał spoglądając bezwstydnie w oczy swym ofiar byłbym dziś dyrektorem Teatru Wielkiego. Jeśli jednak mam wybi< między zakłamaniem a szczerością, nawet naiwnością, wolę do kc życia pozostać dużym dzieckiem. Może to wybór niepraktyczny, z pewnością szlachetniejszy. - Przyszły lata gimnazjalne. Czy wówczas z równie wielkim zapałem zasi pan do fortepianu? W tym wieku rodzą się nowe pomysły, zmieniają zainteresowania. - U mnie nic się nie zmieniło. Występowałem na licznych kon tach, opanowałem imponujący repertuar, choć byłem w pełnym t słowa znaczeniu amatorem. Nie wyobrażałem sobie życia bez muz całymi dniami grałem. Na odrabiane lekcji pozostawało więc niew czasu. Mimo to należałem do grona wzorowych uczniów. Inna rzec2 profesorowie traktowali mnie trochę ulgowo, szczególnie z przedmio ścisłych. Mój nieoceniony wychowawca, profesor Franciszek Zdań ski, pedagog w dawnym dobrym stylu, wykładowca fizyki i astrono: w których to dziedzinach nie należałem do orłów, powiedział kie< >y odwetu. Zawsz„Jeśli ktoś tak pięknie gra na fortepianie, ma prawo mieć problemy iebie jak najwięcez prawidłowym odczytaniem konstelacji gwiazd". I zawsze ze zro-iindację kulturalnfcumieniem odnosił się do moich odpowiedzi, w. W testamenct ł Szkoła z wielkimi tradycjami świat i ludzi. Tc - Jak wspomina pan pobyt w bialskim gimnazjum? v domu. Tak jaf orki, bo pamiętał " To były Piekne cztery lata me8° życia- Im Jestem starszy, tym # czasie rewoluciPz^c'e-' wracam myślami do miasta, w którym upłynęło moje dziecińst-chleba" To bvłwo ' mł°d°ść, do drewnianych domów fantazyjnie ozdobionych rzeźbionymi gankami, okiennicami i galeryjkami, do dworków zatopionych w pachnących ogrodach i otulonych zielenią starych drzew. Tego miasta pan upierać się przjuż nie ma. Nieudolni i bezduszni architekci zniszczyli dawną Białą i pozwolili na tym miejscu zbudować brzydkie betonowe bunkry, jakich wiele w różnych stronach świata. Na szczęście w nienaruszonej postaci swój własny swia^^j sjc przysadzisty gmach mojego gimnazjum, uczelni założonej ojca, który był dy 1528 roku przez dobrodzieja księdza Krzysztofa Ciborowicza-Wil-on hamować m^ggo prZy Wydatnej pomocy księcia Ludwika Aleksandra Radziwiłła, okazywaną wszystpana na Nieświeżu, Ołyce i Białej. Opiekę nad nowo utworzoną ne skutki takiegpjacowjcą roztoczyła Akademia Krakowska i zapewniła swojej podlas-tnowią, ze gdyby%jej ^ garnitur znakomitych profesorów. Uczniami szkoły byli dziedzi-zy swym ofiaronUe słynnyCh rodów z Litwy, Rusi i Podlasia: Ossolińscy, Wężykowie, lak mam wybierarju0gerowje5 Woronieccy... Mury bialskiej uczelni opuściło wielu wybit-lą, wolę do konc^y^ wychowanków, jak chociażby Roman Rogiński i ksiądz Stanisław niepraktyczny, a1fcrzoska - dowódcy powstania styczniowego na Podlasiu, historyk Julian Bartoszewicz, poeta i senator Franciszek Wężyk i najsławniejszy kim zapałem zasiadł nich ~ Józef 1§nacy Kraszewski, którego imię nadano szkole w nysły, zmieniają s?916 roku- W czasach mojej młodości gimnazjum bialskie cieszyło się opinią jednej z najlepszych szkół w Polsce. To zasługa grona przedwojennych a licznych konceiprofesorów, którzy wykonywali swój zawód nie tylko dlatego, że byli :m w pełnym tegnauczycielami, ale przede wszystkim dlatego, że uczenie młodzieży życia bez muzykuważali za powołanie, a nawet posłannictwo. Listę pedagogicznych sław wało więc niewielotwierała polonistka - pani Aniela Walewska. Jej zawdzięczam miłość iów. Inna rzecz, żdo rodzimej literatury, szczególnie do dzieł epoki romantyzmu. I do lnie z przedmiotółNapoleona. Pani doktor Henryka Szudejko, historyk, dzięki niezwykle ranciszek Zdanov/barwnym wykładom potrafiła zafascynować przeszłością i... postacią fizyki i astronomianarszałka Józefa Piłsudskiego, co w latach pięćdziesiątych odbierano powiedział kiedyśjako ideologiczną dywersję. Mój wychowawca pan Franciszek Zdanow- 31 ski troszczył się o klasę w prawdziwie ojcowski sposób. Reguł odwiedzał swoich wychowanków w domach, aby zobaczyć, jak w jakich warunkach odrabiają lekcje. Był raczej małomówny i oszcz w gestach, co wynikało z jego analitycznego sposobu myślenia. Po w< do klasy zlecał jednemu z uczniów: „Proszę uchylić 3/4 lufcika drzwi". Polecenie profesora musiało być wykonane precyzyjnie. Y należało zawijać w papierek, aby nie ubielić palców. Kiedy zaczyna zima, profesor oznajmiał: „Proszę poprosić rodziców, żeby kupili spc spodnie" czyli kalesony, i następnego dnia osobiście sprawdzał, czy n je na sobie. Trudno z rozrzewnieniem nie wspominać tamtych lat. Chciałbym jeszcze wspomnieć o dyrektorze Franciszku Buszki którego odnosiliśmy się z wielkim respektem i szacunkiem. Do kol znakomitości należy włączyć także młodziutką wówczas nauczyć biologii, panią Lucynę Jóźwik, która od pierwszej chwili dała się po jako wytrawny i ofiarny pedagog. W naszej szkole kontynuowano przedwojenne gimnazjalne trąd korytarze i klasy lekcyjne pachniały „ropą", uczniowie musieli j chodzić na zajęcia w granatowych mundurkach ze srebrnymi guzik a na ulicy nosić szkolne czapki. Jedną z najważniejszych osobistości był pan Jan Klekociuk, ! woźny z sumiastym wąsem, w ciemnym mundurze, z dzwoni wetkniętym za pasek ściskający surdut. W ręce trzymał duży 2 odmierzający początek i koniec przerwy. Postać jak z Żeromskiego jeden wiedział o nas wszystko. Kiedy było trzeba, nie wahał się sk; niesfornego ucznia, ale także pogłaskać i przekonać, że na tej dw świat się nie kończy. Wszyscy wychowankowie wspominają go z wi sympatią. - Czy to prawda, że był pan także aktorem w szkolnym teatrze? - Prawda. Grałem w dwóch sztukach zupełnie nieznaczące nazywane przez aktorów ogonami. Najwidoczniej uznano, że nie r wystarczającego talentu dramatycznego. Niemniej byłem bardzo pr: ty, nigdy nie opuściłem żadnej próby, zawsze przychodziłem punktu; i nie miałem do nikogo pretensji. Trochę inaczej odebrali to rodzice premierze mama, zamiast mnie pochwalić, powiedziała: „I pc chodziłeś przez pół roku na próby, aby powiedzieć na scenie tylko je słowo, i to w trzecim akcie?" - Co się wydarzyło potem? - Rodzice uważali, że powinienem nadal grać dla przyjemn 32 posób. Regularni rozpocząć studia w Warszawie na wydziale prawa lub biologii. Ale obaczyć, jak żyjfcadne perswazje i domowe dyskusje nie były w stanie przełamać mego nówny i oszczęd%p0ru. Ja postanowiłem, że zostanę artystą. łysienia. Po wejścl Chciałbym tu opowiedzieć o osobie, która dopomogła mi w podjęciu ć 3/4 lufcika i ostatecznej decyzji, o pani Helenie Wędrychowskiej, sędziwej damie, precyzyjnie. Kre^rzedwojennej właścicielce pobliskiego Witulina. Wszyscy jej najbliżsi Ciedy zaczynała dostali zamordowani przez Niemców. Po wojnie, wypędzona z rodzin-żeby kupili spodniego majątku, żyła w skrajnej biedzie, a mimo to nigdy nie chciała rawdzał, czy mar%Zyjąć żadnego wsparcia. Swój stosunek do niesprawiedliwej rzeczywis-c tamtych lat. :ości podkreślała czarnym strojem, z którym nie rozstała się do końca ciszku Buszku, (tycia. Rodzice bardzo ją szanowali, również i z tego względu, że była lkiem. Do kolektjwjetną pianistką chopinistką, absolwentką Konserwatorium Warszaw-vczas nauczycielskiego, uczennicą profesora Aleksandra Michałowskiego. viii dała się pozna Przed jakimś ważniejszym koncertem ojciec poprosił panią Wę-irychowską, by wyraziła opinię o przygotowywanym programie. Od-tinazjalne tradycjbyło się kilka spotkań przy moim pianinie firmy łbach, podczas których Dwie musieli przpierwszy raz usłyszałem o chopinowskim dźwięku, o chopinowskiej v^ ebrnymi guzikanfrazie i o tempie rubato. Uwagi jej bardzo pobudziły moją wyobraźnię. _^. Pani Wędrychowska opowiadała także o profesorze Pawle Lewieckim, Q i Klekociuk, stafctórego mistrzowskie nagrania znałem z radia i płyt. Łączyła ich ^O 'ze, z dzwonkie^ieioietnia znajomość, rozpoczęta pół wieku wcześniej właśnie w Białej zymał duży zegpodlaskiej, gdzie profesor na jakiś czas osiadł po ucieczce z rewolucyjnej A^ i Żeromskiego. Ofcosji. Gościnną Polskę przywitał recitalem w sali starostwa. Grał na -L e wahał się skarcBechsteinie przywiezionym z majątku pani Wędrychowskiej. *^—> :, że na tej dwojd Po tej rozmowie uprosiłem ojca, aby pojechał ze mną do Pawła minają go z wiellLewieckiego w celu zasięgnięcia opinii. Byłem wówczas uczniem klasy maturalnej. Profesor przyjął nas nadzwyczaj serdecznie, wypytywał 3 Białą i jej mieszkańców, których nazwiska z trudem odnajdywał w pamięci. Był już wtedy srebrnowłosym panem, ale mimo podeszłego nieznaczace rof^11 zacnowa^ jakąś szczególną wyniosłość, arystokratyczną sylwetkę mano że nie ma/ e^eSancJe w dawnym stylu (zawsze z muszką zamiast krawata). Mówił lem bardzo nrzeiP^awn'e' Przez ty'e ^at me uwolnił się od petersburskiego akcentu. Jak dziłem Dunktualrl^ okazało, był w prostej linii spokrewniony z gruzińskim książęcym )rali to rodzice ^0<^em Mdivani (matka była damą dworu carowej, a cioteczny brat 'działa- I do f^er'oza zosta* niężem nieszczęsnej - także z tego powodu - Poli Negri). i scenie tvlko iedit Pawe* Lewiecki ukończył słynne Konserwatorium imienia Piotra Czajkowskiego w Moskwie. Początkowo studiował u Skriabina, potem oddano go pod opiekę legendarnego pedagoga Konstantego Igumnowa. Miał niezwykły dar opowiadania. Do dziś dźwięczą mi w uszach jego opowieści o petersburskim dworze, szczegółowe opisy walki światłych dla przyjemnosbsobistości z potęgą Rasputina (profesor znał go osobiście!), wreszcie Wielka sława... %BM^ przejmująca historia zabójstwa demonicznego popa, który za po najróżniejszych sztuczek opętał carową, część dworu i coraz skuto przejmował władzę w Rosji. Zabójcą Rasputina był książę Jusi rówieśnik i przyjaciel profesora. Ale o tym i wielu innych spra dowiedziałem się nieco później. Po części „oficjalnej" pierwszego spotkania zostałem zaproszoi grania. W salonie stały dwa ogromne fortepiany: Bechstein i Schr Wolałem, oczywiście, grać na Bechsteinie, ale profesor wskazał zna gorszego Schródera. Zapewne uważał, że moje palce nie są godne prawdziwie królewskiego instrumentu. Repertuar, którym usiłowałem zainteresować profesora, był tr i dobrany dziwacznie: Polonez A-dur i Etiuda „Rewolucyjna" Cho Sonata „Patetyczna" Beethovena i jeszcze parę drobiazgów. Parnie że miałem ogromną tremę, choć wiele razy utwory te wykonyw publicznie. Ale sala koncertowa na Podlasiu czy regionalne sl radiowe to nie mieszkanie Pawła Lewieckiego! Profesor z uwagą słuchał mojego popisu, nie przerywał, a 1 sypnąłem się pamięciowo, podpowiedział, od którego momentu za zaproponował wolniejsze tempo i więcej spokoju... Byłem raczej z wolony. Ojciec także. Widziałem, jak po każdym utworze aprobi kiwał głową. Kiedy zagrałem wszystko, profesor poprosił, aby ojciec usiadł w lu (ja stałem przy fortepianie wyprostowany jak struna), i przem nieco ściszonym głosem: „O dobrych rzeczach nie będę mówił, bo k je dostrzega. Powiem więc o tym, co złe. Ten chłopiec niewiele umie kompletnym amatorem". Do dziś dźwięczy mi w uszach ten wyroi* dziś widzę przerażoną twarz ojca, który z wrażenia omal nie zemdlą chwili ciszy dźwięczącej rozpaczą profesor mówił dalej: „Ma on jec widoczny talent, świetnie zbudowaną, unerwioną rękę, wrodzoną w liwość. Jeśli zdecyduje się pan zostawić go pod moją opieką, spróbu wszystko uporządkować. Ale stawiam jeden warunek: proszę dotychczasowy repertuar na parę lat odłożyć na półkę i kupić Etiud) dzieci Romaszkowej, Etiudy Czernego, Małe preludia Bacha, So C-dur Mozarta. Zaczniemy od zera, od podstaw, od prawidłov ustawienia ręki, osadzenia jej »w klawiaturze«. Chociaż tak sz> przebierasz palcami - zwrócił się do mnie - ty nie grasz, ty fruwasz klawiszami. Musisz nauczyć się wydobywać z fortepianu piękny, soc ty, masywny dźwięk, który wypełni największą nawet salę koncerto\ Te słowa profesora zabrzmiały jak najpiękniejsza muzyka i da\ nadzieję na spełnienie marzeń. Rozpoczęły się miesiące ciężkiej pracy. Mimo zbliżających się 34 , który za pomot zaminów maturalnych, w każdą niedzielę jeździłem do Warszawy na i coraz skuteczni lekcje. Zrywałem sie przed czwartą rano, o piątej siedziałem już i\ książę Jusupoiw pociągu, który jechał do Warszawy aż cztery godziny. Po lekcji i innych sprawai trwającej dwie godziny profesor zabierał mnie na poranek do filharmonii, a potem za kulisy do pokoju artystów. Cóż to było za przeżycie łem zaproszony o-zobaczyć z bliska Richtera, Małcużyńskiego, Rowickiego, Kleckiego! chstein i Schróde p0 koncercie jadłem coś w biegu i pędziłem na Dworzec Gdański, aby >r wskazał znaczn nie spóźnić się na pociąg. Nazajutrz znów gimnazjum, po południu parę : nie są godne tef godzin przy pianinie, wieczorem odrabianie lekcji. W takich warunkach zdawałem maturę. >fesora, był trudi ducyjna" Chopint _ Czy w pewnym momencie nie miał pan tego dosyć? iazgów. Pamiętał .." . , ^ . • w t / te wykonywało " Któz zwracałby uwagę na takie drobne utrudnienia. Miałem regionalne stud Przec^ez niespełna siedemnaście lat, kochałem muzykę i za wszelką cenę chciałem zostać artystą. Wkrótce zaczęła się moja warszawska przygoda, srzerywał a kietUwienczona - na szczęście - sukcesem. o momentu zaczą _ Mowjąc 0 sukcesieł myśH pan zapewne o udanym egzaminie do Państwowej Byłem raczej zad. Wyższej Szkoły Muzycznej? tworze aprobując - Ależ skąd! To było niemożliwe. Aby zdawać na wyższy kurs, ijciec usiadł w fot trzeba było najpierw ukończyć średnią szkołę muzyczną. Poszedłem więc runa), i przemóc do Ministerstwa Kultury i Sztuki, w którym nigdy przedtem nie byłem, ię mówił, bo każe i opowiedziałem jakiejś pani siedzącej w pierwszym z brzegu gabinecie : niewiele umie, je o moich pragnieniach muzycznych. Trafiłem najwidoczniej pod właś-zach ten wyrok, i ciwy adres, gdyż owa urzędniczka - nigdy nie ustaliłem jej nazwiska, nal nie zemdlał. I więc teraz składam podziękowanie - skierowała mnie na rok zerowy do lej: „Ma on jedna Szkoły imienia Chopina do klasy instrumentów dętych. Dzięki jej :ę, wrodzoną wra pomocy otrzymałem fagot i miejsce w domu studenckim „Dziekanka" opieką, spróbuję I przy Krakowskim Przedmieściu. W pokoju z pianinem! unek: proszę cal W „Dziekance" pierwszy raz zetknąłem się ze środowiskiem tworem i kupić Etiudy d czym - z aktorami, malarzami, muzykami, śpiewakami; z Jerzym dia Bacha, Sona Maksymiukiem, Haliną Słonicką, Piotrem Palecznym, Krzysztofem od prawidłowej Jakowiczem, Andrzejem Dutkiewiczem, Wojtkiem Obrochtą, Feliksem hociaż tak szybl Gałeckim, Józefem Napiórkowskim. Niestety, pierwsza radość szybko asz, ty fruwasz na przemieniła się w smutek, po prostu nie chciałem grać na fagocie, anu piękny, soczy Ponadto z trudem radziłem sobie z przedmiotami teoretycznymi, któ-t salę koncertową rych nigdy dotychczas mnie nie uczono. muzyka i dawaf Na szczęście, po paru beznadziejnych miesiącach coś się we mnie otworzyło, nastąpił przełom. Wkrótce zaczęto mówić w szkole o nie- ibliżających się et przeciętnie utalentowanym młodzieńcu z Białej Podlaskiej. Profesor 35 Lewiecki już teraz oficjalnie przyjął mnie do swojej klasy. Na egzan grałem w miarę poważny repertuar i dostałem piątkę. Znów b] pianistą! - Czy nasz znakomity dyrygent Jacek Kasprzyk miał podobne kłopoty' - Jestem pierwszym bialczaninem, który ukończył studia muzyc Jacek urodził się dziesięć lat później. Pamiętam go jako mat szczupłego chłopca z kręconą czupryną i czarnymi jak węgle ocz< Uczyliśmy się u tego samego pedagoga, u pana Bernarda Kędzi Państwo Kasprzykowie uważnie śledzili moje przeżycia i zmaga skorzystali więc z tych doświadczeń i w odpowiednim momencie, ukończeniu szkoły podstawowej, wysłali Jacka do liceum muzyczn w Lublinie. - Co najbardziej lubił pan grać? - Profesor Lewiecki potrafił zaproponować bardzo ciekawy i i konwencjonalny repertuar, którego znaczną część stanowiła rosyj klasyka. Grałem więc - oprócz obowiązkowego programu - mało zn kompozycje Bałakiriewa, Lądowa, Areńskiego, Głazunowa, Skriab i Rachmaninowa. O tych nadzwyczaj efektownych miniaturach profe zwykł mawiać: piąty bis pianistów rosyjskich, trzeci bis pianist rosyjskich... Na dyplom przygotowałem zupełnie zapomnianą wirtuozowi Etiudę „Decymową" Antona Rubinsteina, którą grałem w zawrotn tempie, oraz przepiękne Preludium i fugę g-moll Bacha w transkryj Santo. Pod moimi palcami fortepian brzmiał jak organy! Świetnie czułem się wykonując z profesorem siedzącym przy drugim fortepia Koncert Es-dur Liszta. Niestety, na krótko przed dyplomem sf sowałem prawą rękę, która spuchła i niesamowicie bolała. Zaczęły wizyty u lekarzy, masaże, różne maści, naświetlania i w końcu gi; Trwało to kilka tygodni wypełnionych rozmyślaniem o przyszłoś I wówczas, ulegając namowom kolegów studiujących w innych klasa< postanowiłem zmienić pedagoga. To typowe dla młodych nierozwi nych ludzi: cudzy profesor wydaje się zawsze lepszy od własnego, a je zdarzyło się, że „wypuścił" jakiegoś wybitnego ucznia, uważa się go cudotwórcę. W wielkiej tajemnicy prosiłem więc o radę i prywatne lek< Zbigniewa Drzewieckiego, Reginę Smendziankę i Marię Wiłkomirsi która została moim następnym pedagogiem. Nie żałuję tej wędrówki z klasy do klasy, gdyż dowiedziałem i wówczas wielu interesujących i pożytecznych rzeczy. Niemniej, gdyby 36 isy. Na egzamininiał wtedy dzisiejszą wiedzę, nigdy nie odszedłbym od Pawła Lewiec- tkę. Znów byłeiPego. Był on przecież reprezentantem najlepszej rosyjskiej szkoły Dianistycznej, wywodzącej się bezpośrednio od Franciszka Liszta, szko- !!, która także po przeniesieniu na grunt amerykański zaowocowała lejadą gigantów klawiatury. Mówię o tym, aby ostrzec młodych deptów sztuki przed podejmowaniem pochopnych decyzji, które mogą siuaia muzyczni • ,. . ., f .. ... J >rzyniesc więcej szkody niz pożytku. ak węgle oczam _ w Wyższej Szkole Muzycznej kończył pan wydział kompozycji, dyrygen- rnarda Kędziorjury i teorii muzyki. lycia i zmagania im momencie n ~ Z biegiem lat coraz bardziej zaczęły mnie pochłaniać studia :eum muzycznegLoretvczne- Wielka w tym zasługa profesora Stefana Śledzińskiego. 'odczas wizytacji w Szkole imienia Chopina profesor przysłuchiwał się aru teoretycznym wykładom i bardzo przypadł mu do gustu sposób, jaki mówiłem o muzyce. Podczas przerwy poprosił mnie do dyrekcyj-iego gabinetu i zachęcał do podjęcia studiów teoretycznych. „Ależ ja zo ciekawy i niceStem pianistą" - zaprotestowałem z dumą. „To nie przeszkadza tanowiła rosyjski upierał się profesor - aby spróbował pan swoich sił także w tej imu - mało znanjziec|zinje5 a p0tem dokonał właściwego wyboru". Niebawem wyboru linowa, Skriabinjokonafo życie. Dzięki jednej z koleżanek poznałem Adę Sari i straciłem naturach profesdych nierozważJej apartament przy ulicy Łowickiej przypominał muzeum teatralne. 1 własnego, a jeśPokoje wypełniały po brzegi antyczne meble, dywany, gobeliny, obrazy, , uważa się go zfiajróżnorodniejsze bibeloty i rzeźby. Największa z rzeźb, ustawiona i prywatne lekcjfw rogu reprezentacyjnego salonu, przedstawiała Maestrę jako Violettę rię Wiłkomirskąw Tranacie. Została obstałowana z myślą o cmentarzu. Ada Sari chętnie fotografowała się przy tym monumencie, z nabożeństwem ścierała kurz dowiedziałem sip fałdów sukni, włosów i złoconej liry. Widząc przerażenie w naszych ciemniej, gdybynmłodych oczach, mówiła z pogodnym uśmiechem: „Ładnie będzie 37 wyglądała na moim grobie, prawda?" W końcu rzeźby tej na w Alei Zasłużonych nie postawiono, gdyż była w paru mie pęknięta i pierwszy marznący deszcz rozsadziłby ją jak dynamit. W rocznicę śmierci Maestry w Akademii Muzycznej odb> wzruszająca uroczystość (poprzedzona moim dwugodzinnym \ dem) nadania imienia Ady Sari klasie, w której prowadziła zajęcia, samego dnia wniesiono do sali operowej rzeźbę. Stoi tam do dzisiaj, pokryta kurzem, z ustami pociągniętymi woną szminką, w dziwacznym kapeluszu wciśniętym na głowę jakiegoś dowcipnisia. Kiedy zobaczyłem tę kamienną maskaradę nęło mi się serce. Ci młodzi ludzie - pomyślałem - nie domyśla zapewne, że w tym kawałku marmuru zaklęte jest jedno z najsłai szych wcieleń scenicznych primadonny, która była ozdobą pierw scen operowych i sal koncertowych świata, największym w powój Polsce profesorem śpiewu. Dumą polskiej kultury. Gwiazdą, o 1 berliński recenzent napisał: „Nie tylko nasze pokolenie oczaro będzie Adą Sari, ale również potomność będzie mówiła o niej o jednej z największych śpiewaczek wszystkich czasów". Ada Sari od pierwszej chwili darzyła mnie wyjątkową sympatią. E temu, nie bacząc na terminarz studenckich zajęć, coraz częściej byw w jej domu. Przysłuchiwałem się lekcjom i chłonąłem bajeczne opov o wielkim świecie, o gigantach, z którymi występowała (Arturo Toscj Fiodor Szalapin, Mattia Battistini, Beniamino Gigli, Miguel Fleta, Ruffo, Toti dal Monte, Tulio Serafin), o artystycznym posłanni* i powadze w traktowaniu sztuki. Pani Sari znalazła we mnie wdzięcz i przygotowanego do rozmów z nią słuchacza. Zapewne przeglądał w moich przepełnionych podziwem oczach jak w zwierciadle przem cym ją do najszczęśliwszych lat życia, które na zawsze odeszły w przesz Od czasu do czasu towarzyszyłem Adzie Sari na premierach w Te; Wielkim. Ach, jakie to były emocjonujące chwile! Już od południa Ma strojono: fryzjerka czesała, manikiurzystka polerowała paznokcie, kra1 wa robiła ostatnie poprawki sukni, a szewc przynosił prunelki, czyli b\ uszyte z tego samego materiału co kreacja. W ostatniej chwili decydow która biżuteria będzie najstosowniejsza: garnitur brylantów, rubinów, j czy szmaragdów. Do stałych elementów należały, oczywiście, wisząc złotym łańcuchu lorgnon z brylantem w uchwycie, szal z delikatnej mgiełka koronki, spięty na dwa lwy weneckie z brylantami zamiast o i przykrywająca fryzurę woalka w czarne oczka, zwane muchami. Podczas przerwy wychodziliśmy z loży do foyer. Publiczność mowała szpaler, a my, to znaczy Maestra wsparta na moim ramieniu w tle, szliśmy środkiem jak Tatiana z Greminem w ostatnim al 38 eźby tej na grób Eugeniusza Oniegina. Wszyscy gięli się w ukłonach, a Maestra - sunąc w paru miejscaopowoli - wysoko trzymała lorgnon i na lewo i prawo rozdawała jak dynamit. uśmiechy. Zdarzało się, że mijaliśmy osobę, którą szczególnie ciepło tycznej odbyła Świtała. „Kto to jest?" - pytałem zaintrygowany. „Nie mam pojęcia" godzinnym wykb- odpowiadała wdzięcznie Ada Sari i kroczyliśmy dalej, idzila zajęcia. Tą - Sceneria jak w filmach Viscontiego. wciągniętymi cze m na głowę prze _ w swoim długim już życiu widziałem wiele barwnych osobowości, ą maskaradę, ści0 których mógłbym opowiadać godzinami, ale drugiej takiej postaci jak nie domyślają sAda Sari nigdy nie spotkałem. Ktoś słusznie zauważył, że Pan Bóg od :dno z najsławnie czasu Q0 czasu tworzy pojedyncze egzemplarze ludzi. Do tej niepo-jzdobą pierwszycwtarzalnej kolekcji z pewnością należała Ada Sari. Nic więc dziwnego, że zym w powojem* pod magnetycznym wpływem Maestry całą uwagę skoncentrowałem na Gwiazdą, o któr studiach teoretycznych, zacząłem zbierać materiały do pracy seminaryj-slenie oczarował nej o jej życiu i karierze. Prowadziłem z nią wielogodzinne rozmowy, lówiła o niej jak które później skrupulatnie notowałem, wyjaśniałem pewne wątpliwości lW"- faktograficzne, zabezpieczyłem ocalałą z pożogi wojennej dokumenta- mi sympatią. Dzięlcjc: listy, zapiski, fotografie. Wszystko to wykorzystam w obszernej z częściej bywałeibiografii, do której napisania powoli się przysposabiam, bajeczne opowieś Przypomniało mi się coś, co wiąże się w sposób pośredni z Adą Sari. (Arturo ToscaniiOtóż w trakcie premiery Aidy do loży Maestry weszła Antonina Kawecka. VIiguel Fleta, Titl Towarzyszył jej sympatyczny młodzieniec, przypominający trochę Marlo-lym posłannictw na Brando w pierwszych latach kariery. Speszony, patrzył na Adę Sari mnie wdzięczneg zachłannym wzrokiem, jakby chciał utrwalić ten moment w najdrobniej-rae przeglądała 9 szych szczegółach. Witając się ze mną, powiedział krótko: „Sławek". :rciadle przenosz Ponownie spotkaliśmy się wiele lat później, dzięki Małgosi Jedynak, leszły w przeszłoś w kawiarni Akademii Muzycznej. Przedstawiając się po raz drugi, imierach w Teatn powiedział znacznie więcej: „Sławomir Pietras, student prawa na uni-i południa Maesti wersytecie w Poznaniu, zakochany w operze". Rozmawialiśmy o śpiewa-Daznokcie, krawa kach, o najnowszych premierach, o nagraniach płytowych, posprzeczali-unelki, czyli bucil śmy się o „jego" Kawecką i „moją" Fołtyn (pozostało nam to do hwili decydowaa dzisiaj). Dyskutowaliśmy tak aż do zamknięcia szkoły, potem w drodze :ów, rubinów, per na dworzec i na peronie. Kiedy pociąg do Poznania już odjeżdżał, /wiście, wiszące s uznaliśmy, że żaden temat nie został nawet w części wyczerpany i należy :al z delikatnej ja czym prędzej wyznaczyć następne spotkanie. Od tamtego dnia minęło tami zamiast oczi już dwadzieścia pięć lat, a my ciągle rozmawiamy, rozmawiamy, rożne muchami. mawiamy. Przedziwna przyjaźń z Adą Sari w herbie. . Publiczność foi Moim opiekunem naukowym i promotorem pracy magisterskiej (o noim ramieniu ii operach Albana Berga), potem doktorskiej, został profesor Witold w ostatnim akci Rudziński, wybitny teoretyk i kompozytor, twórca wielu dzieł scenicz- nych - na czele z operą Chłopi - i fundamentalnych prac o Stanis Moniuszce. Człowiek wielkiej wiedzy, kultury osobistej i gorącego s Wypróbowany w boju przyjaciel, który stal przy mnie, kiedy rejterowali do okopów nieprzyjaciela, aby wzmocnić fortecę o nć „kretowisko". Szczęśliwie się złożyło, że studia moje przypadły na lata najwięks rozkwitu Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, przemianowanej pó na Akademię Muzyczną. Oblicze artystyczne i naukowe uczelni kszt wali wówczas wspaniali profesorowie, z których wielu już za życia legendą: Ada Sari, Zbigniew Drzewiecki, Margerita Trombini-Kaź Irena Dubiska, Kazimierz Sikorski, Stefan Śledziński, Piotr Perko\ Tadeusz Wroński, Grażyna Bacewicz, Stanisław Prószyński, Tad Paciorkiewicz, Maria Dziewulska, Bohdan Wodiczko, Kazimierz i M Wiłkomirscy, Paweł Beylin. I oczywiście Witold Rudziński, któremu -prorektorowi do spraw naukowych - zawdzięczaliśmy gościnne wyk Tadeusza Kotarbińskiego i Władysława Tatarkiewicza. Do dzisiaj bn mi w uszach słowa tych wielkich luminarzy polskiej nauki, do dzisiaj w ich na podium wypełnionego po brzegi audytorium imienia Ka Szymanowskiego. A wykłady w tamtych latach, drodzy państwo, nie 1 obowiązkowe, nikt nie sprawdzał przy drzwiach listy obecności. Należny szacunek chciałbym także oddać paniom Jadwidze Zab kiej i Izabeli Pacewicz, które były duszą naszego wydziału teoretyczni poważne w czasie wykładów, groźne na egzaminach, czarujące i kole; skie podczas prywatnych spotkań. Studia w naszej uczelni miały charakter indywidualny. Na wydz teorii było zaledwie kilkunastu studentów, a na naszym roku trz< Wojciech Michniewski, Krzysztof Hering i ja. Nakładało to na szczególnie kłopotliwy obowiązek uczęszczania na wszystkie ząŃ i staranne „odrabianie lekcji", gdyż musieliśmy podczas każdego sf kania przedstawiać profesorom swoje prace i referować przeczyti lekturę. W sesji czekało nas piętnaście i więcej egzaminów, w co mogli wprost uwierzyć studenci innych uczelni. Do grona moich ulubionych profesorów należeli: Witold Rudziń (literatura muzyczna, seminarium z rytmu), Piotr Perkowski (kompozyc Stefan Śledziński (historia muzyki, formy muzyczne), Tadeusz Paciorl wicz (kontrapunkt), Maria Dziewulska (lolfeż), Stanisław Prószyń (instrumentacja, czytanie partytur), Andrzej Dobrowolski (harmon współczesne techniki kompozytorskie), Maria Wiłkomirska (fortepia Z dumą i radością wspominam tamte lata, ale nieraz przychodzą do głowy smutne refleksje. Skończyła się bowiem era pedagogiczny gigantów. Ich miejsce jakże często zajmują ludzie, których osobowe 40 3rac o Stanisławi. j i gorącego serca' w'e^za upoważniają do uczenia najwyżej w szkole podstawowej lub mnie kiedy inn średniej. Być profesorem wyższej uczelni, kształtować psychikę studenta, fortece o nazwifmo^'^zowa<^ §° ^° szczylnycn zadań to wielka sprawa i jeszcze większa odpowiedzialność. W moim rozumieniu o godność profesora ma prawo lata naiwiekszeg(u^eSa<^s^ czł°wiek obdarzony niezwykłą osobowością, wybitną wiedzą lianowanei nożnie zaw°dową i nad wyraz starannym wykształceniem ogólnym, człowiek, e uczelni kształtoktory zgłębił wiele tajemnic świata i potrafi myślami wybiegać w przy-i już za życia bvł(sz*0^" Obecnie miejsce dawnych profesorów, ręką mistrza ulepionych rrombini-Kazuroz Porcelany> w ogromnej większości zajęli tuzinkowi ludzie, niedbale Piotr Perkowski °d'an' z porcelitu w jakimś marnym warsztacie przez umorusanego >szyński Tadeus; wyro°nika. Proszę uważnie przyjrzeć się naszemu szkolnictwu artystycz-Kazimierzi Mariinemu' a z Pewn°ścią przyznają mi państwo rację, ki któremu-iak( ^uz P°dczas studiów specjalizowałem się w dziedzinie historii opery gościnne wykład!' śpiewu solowego. Poleciłem nawet wydrukować tę specjalizację na Do dzisiaj brzmi'w'zyt°w'cacn' co bardzo rozśmieszyło paru znajomych piszących o mu-ci do dzisiaj widzi z^ce' ^ naszym kraju od niepamiętnych czasów nie szanowano - i nadal i imienia Karola^ n'e szanuje - specjalistów, ludzi, którzy ośmielają się wyznać państwo nie bvh Pocznie, iż „wiedzą, że nie wiedzą"! Szacunek i podziw rezerwowali obecności dla siebie ci nieomylni i wyróżniający się renesansową pojemnością Jadwidze Zabłoo umvsł°w znawcy średniowiecza i dodekafonii, Cameraty florenckiej iłu teoretycznego * baroku, wiolonczeli i estetyki muzycznej. Tak było w czasach mojej arujące i koleżeń m*°dości i tak jest teraz. A jakie są tego rezultaty - wszyscy widzimy. lny. Na wydziale I ?ym roku trzech: adało to na naf wszystkie zajęcia :as każdego spot wać przeczytaną ninów, w co nil Vitold Rudziński ski (kompozycja), adeusz Paciorkie-islaw Prószyński olski (harmonia irska (fortepian). iz przychodzą mi pedagogicznych )rych osobowość Witold Rudziński Bogusława Kaczyńskiego znam od niepamiętnych czasów. W Akademii Muzycznej przyszedł do mnie z projektem pracy seminaryjnej. Była to próba biografii Ady Sari, wtedy jeszcze wykładającej u nas nestorki, a w swoim czasie światowej sławy śpiewaczki. Był stałym gościem w jej domu, nagrał na taśmie setki metrów wspomnień, które stały się podstawą tej pracy. Bliska przyjaźń łączyła go z Ewą Bandrowską-Turską, z Barbarą Kostrzewską, Wacławem Domienieckim, że wymienię tylko kilkoro z najważniejszych - to dalsze świadectwo tego oczarowania wielką sztuką wokalistyki. W swoich programach utrwalił na taśmie około stu pięćdziesięciu śpiewaków i tancerzy. Rzecz bez precedensu nie tylko w naszym kraju. Kariera śpiewaka trwa krótko, największe sławy zostają często zapomniane jeszcze za życia. Logusław Kaczyński umiał pokazać publiczności tych weteranów sztuki, odbudować sympatię dla zgasłych gwiazd. W ten sposób Wanda Wermińska stała się ulubienicą festiwali w Łańcucie i Krynicy, a to zachęciło ją do napisania znakomitych wspomnień. Swój entuzjazm dla śpiewu i opery umiał Bogusław Kaczyński zaszczepić milionom telewidzów i słuchaczy" radiowych, a także czytelnikom jego znakomitych książek. „Dzikie orchidee"stały się bestsellerem, książka osiągnęła nakład 200 000 egzemplarzy w trzech wydaniach. Teraz ukazało się czwarte. 1 W Polsce nikt nie potrafi wzbudzić tak żywiołowego zainteresowania a śpiewu i opery jak Bogusław Kaczyński. Toteż szeroka publiczność umia docenić wiedzę, kulturę, wdzięk, a przy tym świetny styl i umiejętność trafm przejrzystej wypowiedzi - cechy właściwe Bogusławowi Kaczyńskiemu. Wróćmy na chwilę do Akademii. Bogusław Kaczyński pracę magistersl pisał na temat oper Albana Berga (miałem przyjemność być jej opiekunem Stal się najwybitniejszym znawcą Albana Berga w Polsce i jemu poświęi drugą ze swych wybitnych książek - ,,Ucieczki do Karyntii". Podkreśl także należy jego specjalistyczne studia menedżerskie, jakie odbywał w /< tach 1978 i 1983 w Stanach Zjednoczonych (Metropolitan Opera), stypo diowane przez instytucje amerykańskie (Fundację Kościuszkowską i Uniwi rsytet Columbia). Dodając do tego olbrzymie doświadczenie w pracy m serią programów telewizyjnych poświęconych operze, świetnie zorganizowi nych festiwali w Łańcucie i Krynicy - otrzymamy portret człowieka, któr swe kolosalne osiągnięcia i wiedzę łączy z fanatycznym entuzjazmem di umiłowanej dziedziny muzyki. „Gazeta Wyborcza", 20 kwietnia 1991 rok W 1968 roku napisałem pierwszy artykuł do „Ruchu muzyczneg a później zacząłem drukować w prasie krajowej i zagranicznej: w „T< rze", „Kulturze", „Ekspressie Wieczornym", „Gazecie Robotniczi w hamburskim „Opernwelt", mediolańskim „Gente", praskich „Hu bni Rozhledy" i moskiewskiej „Sowieckoj muzykie". Na parę związałem się stałą współpracą z działem kulturalnym „Dzienn Ludowego", kierowanym przez wspaniałą Zofię Dróżdż-Satanows matkę chrzestną mojej pracy dziennikarskiej. Z radością wykonywał nowy zawód, jeździłem na premiery do różnych miast, spotykał ciekawych ludzi, coraz więcej osób zabiegało o moje recenzenc względy. Życie stawało się piękne. - Na moment chciałabym przerwać tę barwną narrację i powrócić do pi dziecięcych marzeń. Tyle pracy pan włożył w studia pianistyczne. Czy nie żal pi tamtych lat i tamtego wysiłku? - Rozstanie z fortepianem było trudnym do opisania przeżycie czymś w rodzaju kuracji odwykowej. Czy były to stracone lal Z pewnością nie. Chociaż od dawna już nie gram, nawet przez jedi chwilę nie przestałem być artystą. Jestem nim we wszystkim, co robi Nadal moje życie wypełnia sztuka: kreuję ją, jestem z nią nierozerwali związany, występuję przed widownią telewizyjną, także na estrada Zmieniła się więc tylko forma artystycznego przekazu. Człowiek rod się artystą - albo nie! - i obojętne, czy zostaje potem aktorei śpiewakiem, dyrygentem, pianistą, skrzypkiem... 42 interesowania dla i Studia pianistyczne, które wypełniały moje dzieciństwo i znaczną ibliczność umiała część dorosłego życia, przerwałem, kiedy uzmysłowiłem sobie, że ze uejętnosc trafnej, sforsowaną j wiecznie puchnącą ręką Rubinsteinem nie będę. Zawód ten Zl^magtiterską zaserwowany jest wyłącznie dla najlepszych. Przeciętny skrzypek, cjej opiekunem), wiolonczelista czy klarnecista zawsze otrzyma miejsce w jakiejś orkiest-ijemu poświęcił ne, choćby przy czwartym pulpicie. Trochę gorszy pianista może liczyć ntii". Podkreślić jedynie na posadę nauczyciela, korepetytora lub w najlepszym razie :ie odbywał w la- akompaniatora. Postanowiłem więc pójść za jakimś wewnętrznym gło-Xzkok'SJJPen'- 8em' kl°ry podpowiadał mi, abym znalazł nowy obszar działania. mie w pracy nad Zresztą tę zmianę znacznie wcześniej przepowiedziała mi wróżka. nie zorganizowa- Jak większość artystów jestem przesądny i z szacunkiem odnoszę się człowieka, który do różnych teatralnych zabobonów. Wiele lat temu podczas pobytu entuzjazmem dla w Wiesbaden pewna księżniczka węgierska, z pochodzenia Cyganka, wróżyła mi z ręki. Mam nawet kilka fotografii, na których znany o kwietnia 1991 roku f°torePorter Otto Rudi utrwalił ten seans. Spotkanie odbyło się przy ______reńskim winie, w przepięknej i nastrojowej restauracji tamtejszego , .kasyna. Podkreślam, że byłem wtedy pianistą i krytykiem muzycznym, m zycznego ^ mjajem njc WSpólnego z telewizją i z tym, co obecnie robię. Wróżka " r Ch W " ea'^^8° wpatrywała się w moje dłonie, po czym stwierdziła: „Czeka pana ,. ° m^ej, wielka kariera, ale będzie się pan zajmował zupełnie czymś innym niż „s 1C " u edotychczas". Powiedziała jeszcze parę innych ciekawych rzeczy, ale ta a parę azaW0(j0wa prognoza zdumiała mnie szczególnie, nym „Dziennik: )żdż-Satanowską . , . , , A. ~ia wvkonvwałeii ~ M,nCło kilka ,at' okazało S'C» ** węgierska księżniczka miała rację. Ale "¦ . , . skoro wspomniał pan o teatralnych zabobonach, proszę wyjaśnić, dlaczego ' P y a ^^gromadził pan w swoim mieszkaniu tyle słoni? Czyżby naprawdę przynosiły loje recenzenckWęśc.e? ._ ¦ .. . - Oczywiście! Wszędzie, gdzie jestem, staram się kupić słonia. Ten, i powrocie do pan , * . . \ * ° , ,,r - Tt t 1 ne. Czy nie żal pan113 Przyklad, przywieziony został z Wenecji, ten - z Nowego Jorku, tamten - z Pekinu. To srebrne maleństwo przysłała pani podpisująca się „dobry duszek z Bydgoszczy". Tego, jeszcze mniejszego, otrzymałem od Jania przeżyciemToli Mankiewiczówny. Wszystkie moje słonie koniecznie muszą mieć o stracone latatrąby skierowane do góry. Trąba do dołu to niepowodzenie i gwałtowna lawet przez jednsutrata pieniędzy. Kiedyś kupiłem w Desie na Nowym Świecie pięknego ystkim, co robię słonia z saskiej porcelany. Postawiłem go w serwantce i... ani się lią nierozerwalnii spostrzegłem, jak nad mój dom napłynęły czarne chmury. Nie mogłem kże na estradzie udźwignąć kłopotów, jakie się sypały. Kres tym niepowodzeniom x. Człowiek rodzpolożyła moja nadworna chiromantka Irena Slifarska: „To przez tego potem aktoremsłonia - zdecydowała. - Patrz, jego trąba zwisa do dołu!" Natychmiast pobiegłem do Desy i poprosiłem o zwrot pieniędzy. Pani kierowniczka 43 obejrzała słonia i wykrzyknęła: „Kto to panu sprzedał?! Chyba ta ekspedientka, która się na niczym nie zna. Takie słonie przed kupowano wrogom. Proszę zostawić, może kupi go jakiś cudzoziei Kilka dni później, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odp wszystkie smutki i kłopoty. Gałązka wrzosu - Czy paw za kulisami wróży klapę? - Jak zarazy bała się widoku pawia Hanka Ordonówna. A cóż tu mówić o całym pawiu, wystarczy jedno pióro, a prz> murowana. Maria Fołtyn przyniosła mi kiedyś na urodziny za kwiatów ogromne pawie pióro. Zesztywniałem z wrażenia, al chcąc mącić podniosłego nastroju, podziękowałem i włożyłem pi do flakonu. Nie minął kwadrans, a w salonie wybuchła sprz między trzema moimi przyjaciółkami: Marią Fołtyn, Beatą Arte i Wandą Polańską. Zrobiło się niemiło, więc nie czekając na wyrzuciłem pawie pióro za okno. Niemal w tym samym mon panie ucałowały się i już do końca spotkania sympatycznie z konwersowały. Strach pomyśleć, co by się wydarzyło, gdybym pióra nie wyrzucił! Nieszczęście zapowiada także paw wyhaftowany lub naryso\ Podam przykład z własnego życia. Parę lat temu przyjechała do Łoc występ gościnny w Tosce Teresa Kubiak, wspaniała artystka, przez sezonów gwiazda Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Wykorzys krótki pobyt primadonny w jej rodzinnym mieście, przyjecha z ekipą poznańskiej telewizji, aby przygotować wydanie spec programu „Przeboje Bogusława Kaczyńskiego" w całości poświ^ pani Teresie. Rozmowy z gwiazdą rejestrowaliśmy przed połud w największym salonie Pałacu Poznańskich. Kiedy wszedłem na przygotowany do zajęć plan, z przerażę spostrzegłem, że za naszymi fotelami nad kominkiem widnieje ogro misternie inkrustowany, secesyjny paw. Oczywiście, zarządziłem stawienie mebli i zmianę tła, ale okazało się to niemożliwe, gdyż Kubiak najpóźniej za godzinę musiała odjechać na próbę genei Toski. Paw musiał więc pozostać. Rozmowa przed kamerą była barwna, swobodna, przyjacielski jej zakończeniu Halina Dolatowa, Tadeusz Piotrowski i Karol Żura żartowali z moich uprzedzeń. Powtarzali, że od tego momentu za 44 lał?! Chyba ta noif0*'11^116111 fotografować się na tle pawia, gdyż jego wizerunek przynosi słonie przed wojM szczęście. Sam nie wiedziałem, co o tym sądzić, bo nagranie istotnie akiś cudzoziemiecPoszło świetnie, bez najmniejszych zgrzytów. j różdżki, odpłynę Wieczorem tego samego dnia pani Kubiak zaprosiła Sławomira Pietrasa i mnie na kolację do Sali Malinowej Grand Hotelu. Już przy wejściu witano nas z honorami, stół udekorowano fantazyjnie kwiatami, na każde skinienie palcem przybiegało dwóch kelnerów. Europa w sercu ^odzi. Były drinki, przystawki i autografy wpisywane do książki pamiątkowej. Na drugie danie wybraliśmy rekomendowane przez szefa kuchni golonki po bawarsku. Wyglądały zachwycająco i smakowały wybornie. Po dwóch godzinach miłego spotkania wróciłem do hotelu łdonówna. Ale f szybko wskoczyłem do łóżka, aby wypocząć przed nagraniem, które pióro, a przykro^aP^anowanśmy na następny dzień. Po godzinie snu zaczęło mną trząść, i urodziny zami/azem z kołdrą skakałem niemal pod sufit i dzwoniłem zębami. Ostat- wrażenia ale ^em sil zmierzyłem temperaturę: czterdzieści stopni i cztery kreski! i włożyłem prezelTego,co s^ potem działo, nie wypada szczegółowo opisywać. Dwa razy wybuchła sprzeczlPrzyJez^za^0 pogotowie, ratowało mnie kilku lekarzy, przeleżałem dzie- n, Beatą Artemsr8^ ^ni w łóżku, cała kuracja trwała miesiąc. czekając na firn Nazajutrz rano Sławek, zdrowy jak rydz, z wrodzoną sobie swadą samym momencFelacJonowa* publiczności przybyłej na Warsztaty Operowe, co stało się mpatycznie z Sohostatn^eJ nocy> oraz przebieg mojej choroby. Całe zdarzenie podsumo- zyło, gdybym teawa* stwierdzeniem, że to zawistne śpiewaczki, aby uniemożliwić Teresie Kubiak odniesienie kolejnego sukcesu, zakradły się do kuchni i zatruły y lub narysowanje(ma- PorcJ? golonki. Wszystko przebiegało zgodnie z planem do chwili jechała do Łodzi jprzejęcia dań przez kelnera, który na widok żywego Kaczyńskiego omylił talerze i przed nim postawił najpiękniejszą porcję. Tę z gron- owcem! I jak tu, drodzy państwo, nie obawiać się widoku pawia? Czy obawia się pan także czarnych kotów? rtystka, przez wii ku. Wykorzystuj ;ie, przyjechaliśni wydanie specjali całości poświęca} ' przed południa - Nie lubię, kiedy przebiegają mi drogę. Niestety, w gmachu naszej in, z przerażenia te^ewizJi P° korytarzach biegają gromady czarnych kotów. Nic więc widnieje ogromm aziwnego, że wchodząc do studia drżę, aby któryś nie wyskoczył mi spod zarządziłem prz st0P- nożliwe gdyż pał Także Pola Negri jak ognia bała się czarnych kotów. W berlińskiej a próbę generali wYtwórni wiedzieli o tym wszyscy i szanowali jej uprzedzenie. Gdy opromieniona światową sławą przyjechała do Hollywoodu, zawistne t, przyjacielska pT^ki zrobiły wszystko, aby skutecznie ją stamtąd wypłoszyć. Do akcji ci i Karol Żuraws w^czyty oczywiście koty, które przekupieni maszyniści co rusz wypusz-) momentu zaws cza'i z różnych zakątków studia. Pola Negri reagowała histerycznie, 45 przerywała zdjęcia, odmawiała powrotu na plan twierdząc, że dzisi; pewno się nie powiedzie. Po paru dniach wyczerpana nerwowo o; miła, że nie rozpocznie dalszych scen, dopóki nie wyłapią w Hollyw wszystkich kotów i nie zrobią z nimi porządku. Producent, rat finanse wytwórni, wszczął śledztwo i ponad wszelką wątpliwość us; że pomysł z kotami zrodził się w głowie Glorii Swanson, która zamie ła niepodzielnie królować w Hollywood. Natomiast Sarah Bernhardt, największa aktorka wszystkich cza; panicznie bała się wrzosu. Nawet pojedynczej gałązki. To dzi\ Chociaż... - Ja też jestem przesądna, ale pod numerem trzynastym bardzo dobrz się mieszkało. - Z trzynastką to dziwna sprawa. Kiedyś byłem pewien, że zapoi da niepowodzenie, ale potem coś się odmieniło. Kilka naprawdę mil rzeczy zdarzyło mi się właśnie trzynastego. Natomiast czarny - gwarantowane niepowodzenie. - Czy pan naprawdę wierzy w te zabobony, czy tylko udaje? - Trochę tak, trochę nie, ale staram się traktować je z powagą. T< bez tych śmiesznostek przestaje być prawdziwym teatrem, przemienia w jakąś dziwaczną instytucję zasiedloną przez gromadę bezbarwn; pracowników. A przecież prawdziwa sztuka to kolor, pulsacja, pa i odrobina szaleństwa. Zauważyłem, że dyrektorzy wielu poważn; scen dyskretnie zabiegają o to, aby starzy artyści przekazywali młod te wszystkie smaczki, gdyż one także są częścią teatralnego dziedzicz - Ma pan też wspaniałego czarnego byka. - Przywiozłem go z Nowego Jorku. Urodziłem się pod znaki Byka, dobrze więc mieć w zbiorach choć jedną jego podobiznę. - Ten pański byk jest jakiś rozjuszony, a ludzie Byki są podobno łagodni - Urodzeni pod znakiem Byka są dobrzy, spokojni, mili, ale lep ich nie drażnić, bo łatwo wpadają w gniew, stają się groźni i nieoblia lni. Należy wtedy czym prędzej zejść im z drogi. - W domu pana jest tyle pamiątek, portretów, fotografii... - Każda z nich jest cenna, wiążę się z jakimś wspomnienia przeżyciem. Te fotografie z imiennymi dedykacjami dostałem od wii 46 dząc, że dzisiaj ntich gwiazd. Proszę spojrzeć: Maria Callas, Giuseppe di Stefano, Renata a nerwowo oznajTebaldi, Placido Domingo, Luciano Pavarotti, Birgit Nilsson, Franco ipią w HollywooCorelli, Mirella Freni, Serge Lifar, Maria Caniglia, Toti dal Monte, 'roducent, ratująRosetta Pampanini, Monserrat Caballe, Michaił Barysznikow... wątpliwość ustalił n która zamierza ~ »Przeuroczemu Panu Kaczyńskiemu", „Bogusławowi Kaczyńskiemu z sym-Mtią i uwielbieniem..." wszystkich czasów _ j0 dedykacje od Władysława Kiepury i Teresy Żylis-Gary. Nazy-ązki. To dziwne^am je darami serca. A te związane wstążką szyszki spadły z jodły, pod ttórą lubiła pisać wiersze Emmy Destinn, legendarna partnerka Carusa, prawdziwa legenda śpiewu dramatycznego. Odwiedziłem jej pałac poło-r o o rze n^ony mje(jZy Wiedniem i Czeskimi Budziej o wicami. Poleciła go zbudować w kształcie litery E (Emmy!). A tę kryształową kulkę z girlandami wien, że zapowia^wiatow podarowała mi przed laty w Salzburgu Teresa Żylis-Gara. naprawdę miłycl • . , - Z pewnością dostaje pan wiele prezentów. Które z nich były najdziwniejsze, ^ które najcenniejsze? łaje' - Przed laty od nowojorskich przyjaciół otrzymałem spreparowaną piranię, którą ustawiłem w moim domu na honorowym miejscu. Kiedy e z powagą. TeatF1 m' szczególnie ciężko, kiedy czuję się osaczony przez wrogów, :m, przemienia sif*otykam JeJ wymawiając zaklęcie: „Boże, daj mi takie zęby, jakie ma ta adę bezbarwnyclPirania!" r, pulsacja patos Każdego roku, szczególnie przed Bożym Narodzeniem, otrzymuję wielu poważnyclFez^czona- hczbc prezentów: gałązki choinki, zasuszone kwiatki i opła- kazywali młodyni^' r?cznie haftowane makatki, serwetki, poduszeczki, szaliki, czapki iiego dziedzictwa.1 PomPonem, włóczkowe bambosze, zaklęte nasionka, które mają przynieść szczęście. Wielu telewidzów przysyła mi dawne fotografie, stare książki i nuty, malowidła, wiersze i poematy własnego autorstwa. Już :ztery panie zapisały mi w testamencie skrzypce Stradivariusa (!), jeden się pod znakienyan _ szablę, primadonna operetki - wachlarz ze strusich piór i suknię obiznę. utkaną ze srebrnej nitki. Na każdego Bogusława w kalendarzu listonosz . . , . . przynosi pakiet listów i kart imieninowych, rozpoczynających się jakże podobno łagodni. Ir> . F . _ . _ . /„, , L J • D często słowami: „Drogi panie Bogusławie lub „Kochany panie Bogusiu, ii, mili, ale lepiejPrzePraszam, że ośmielam się tak do pana pisać, ale jest pan dla nas kimś oźni i nieoblicza-^)ar^zo bliskim, najdroższym, po prostu - naszym Bogusiem". Czytając te listy, przyjmując te prezenty jestem ogromnie wzruszony i zaszczycony. Czy uważa się pan za człowieka sukcesu? wspomnieniem, - Tak, zdecydowanie tak. Parę lat temu, podczas pobytu na fes-ostałem od wiel-tiwalu wagnerowskim w Bayreuth - dokąd co dwa lata wyjeżdżam na 47 muzyczne dewocje - wnuk genialnego kompozytora dyrektor Wol Wagner zaprosił mnie do odwiedzenia niedostępnego dla widzó piecza teatru. Obejrzałem scenę, garderobę, magazyny, kulisy, a i weszliśmy do kanału orkiestry, który zgodnie z pomysłem ti Parsifala jest przykryty, a więc dla publiczności niewidoczny. Wagner wskazał ręką podium dyrygenta i zaproponował, abym i miejsca spojrzał na scenę. Nogi się pode mną ugięły. Stałem m samym podwyższeniu, z którego sto lat temu dyrygował Ry Wagner, a potem najwięksi mistrzowie batuty na czele z Ha Richterem, Toscaninim, Furtwaenglerem, Karajanem. W tej nieza] nianej chwili ujrzałem długą drogę, która wiodła mnie z m kresowego miasteczka do stolicy Wagnerowskiej sztuki, do mi nazwanego przez Tomasza Manna „muzycznym Lourdes, cud< grotą w sercu Europy". Ta droga jest dla mnie miarą sukcesu. Sul tym cenniejszego, że zbudowanego wyłącznie własnymi siłami, jakiejkolwiek, nawet najmniejszej protekcji. - Nie ma nikogo, komu pan cokolwiek zawdzięcza? - Spotkałem na swojej drodze wspaniałych ludzi. Wielu z podało mi rękę, wzbogaciło moje życie, wsparło w chwilach zwątpi* Pamiętam tę hojność i jestem im wdzięczny do grobowej deski. N miast nigdy nie pojawiła się osoba, która rzuciłaby na szalę wszy - nazwisko, pieniądze, stanowisko, koneksje - by pomóc mi w kari< To, co mam, zbudowałem własnym wysiłkiem i Bogu dziękuję, że tal stało. Gdybym nie miał tak trudnego startu, gdyby tylu kłód nie rzuć mi pod nogi, załamywałbym się przy lada okazji. Dzięki tym wszyst przeciwnościom jestem zahartowany w boju i niewiele rzeczy może n przerazić. Taki „zimny wychów" powinien przejść każdy, kto c w życiu coś osiągnąć. Janusz Ekiert Na widowni przedstawiciele agencji artystycznych, dyrektor La Scali fragment żywej historii polskiej opery: Wanda Wermińska, Maria Fołtyn Barbara Kostrzewska, Wacław Domieniecki; oficjalni goście. Gdyby nawe, jakiś człowiek nie wiedział, kto się za tym kryje, kto tym wszystkin dyryguje, kto umie nadać imprezie tak ogromny rezonans, kto potrafi tak zgalwanizować publiczność, że wszystkie lamenty nad „pokoleniem głuchych" i pustawymi salonami koncertowymi wydają się upiorem z dalekie) przeszłości - mógłby od razu się domyślić. Kto umie być menedżerem festiwalowym, jacy rodzą się czasem tylko w Ameryce, kto tak potrafi tworzyć żywą dekorację festiwalu, kto jest tym namiętnym kolekcjonerem 48 iyrektor Wolfgal ?o dla widzów A ly, kulisy, a poti pomysłem twórŁ niewidoczny. ?k owal, abym z teł. ciekawych osobowości artystycznych, dzięki którym rodzi się jedyna w swoim rodzaju atmosfera festiwalu? Tylko jeden człowiek w Polsce - Bogusław Kaczyński, znawca opery, autor, dziennikarz, prezenter, za którym szaleje publiczność. ,,Express Wieczorny", l października 1984 roku Na podbój świata ly. Stałem na tw yrygował Ryszai i czele z Hansa i. W tej niezapoii i mnie z małej ^ wspomina pan czasy ^y sypia, pan na dworcu w Mediolanie, mając >ztuki, do miejsaa całodzienne pożywienie suchą bułkę, karton mleka i jednego pomidora, by „ourdes, cudowf.^^ z jaskółki ogiądac premierę w La Scah? \ sukcesu. Sukcet snymi siłami, b| - Na początku lat sześćdziesiątych wyjechałem pierwszy raz za ranicę. Do Francji i Włoch. Zmobilizował mnie do tej eskapady Janusz Jąbrowski, kolega studiujący na tym samym wydziale, z którym przez jakiś czas dzieliłem w „Dziekance" pokój. Janusz, dziś świetny chór-mistrz, był niespokojnym duchem i prawdziwym obieżyświatem. Wyje-izi. Wielu z nicchaijsmy do Paryża na zaproszenie francuskiego malarza studiującego wiłach zwątpienia warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych i hrabianki Veriny de Maistre, iowej deski. Natura sie w Januszu podkochiwała. W kieszeni mieliśmy po pięćdziesiąt na szalę wszystkdolarów i klucze do pracowni na poddaszu kamienicy w szesnastej nóc mi w karieradzielnicy. dziękuję, że tak sT przez miesiąc chłonęliśmy Paryż od świtu do świtu: w dzień - muzea, u kłód nie rzuca%ieczorem _ stojące miejsce w Grand Opera (cudowna premiera Carmen ęki tym wszystkie batutą Roberta Benzi), nocą - Place Pigalle, Montmartre, Place du : rzeczy może mnijertre ze swoją niepowtarzalną architekturą przypominającą ustawioną : każdy, kto ch«na niewielkiej scenie dekorację do Cyganerii. I na koniec zupa cebulowa w nie istniejących już Halach, słusznie nazywanych „brzuchem Paryża". _____Potem był Wersal, Fontainebleau, a stamtąd podróż autostopem do "Grenoble, Nicei, Monte Carlo, Cannes, San Remo, Genui, Turynu , k v i Mediolanu. I znów od świtu zwiedzanie kościołów („Ostatnia wiecze- \a 'MaruTfoltyn ™" Leonarda da Vinci w refektarzu klasztoru Dominikanów), galerii, kie. Gdyby nawet pałacu Sforzów, muzeum La Scali, potem parę godzin w kolejce na o tym wszystkim Piazza delia Scala po wejściówkę, która kosztowała wówczas dolara (dla i5, kto potrafi tak nas niemało). I wieczór na jaskółce, czyli na czwartym piętrze, w doboro-„pokoleniem głu- wym międzynarodowym towarzystwie niezamożnych wielbicieli bel morem z dalekiej ^™:^„ Hr, ™emdGęsięciu cieciu. Galeria to dusza być menedżerem ', kto tak potrafi vm kolekcjonerem canta od lat dziesięciu do osiemdziesięciu pięciu. Galeria to dusza każdego teatru, a jej żywiołowa reakcja bywa postrachem największych nawet sław. Kiedy spada kurtyna, wszyscy wejściówkowicze natych- 49 miast zbiegają do głównych foyer i zajmują miejsca w wygodi kanapach i fotelach. Odrobinę później pojawia się tam publiczr z parteru i lóż, rozpoczyna się prawdziwa rewia mody. Mniej wi w połowie antraktu damy i panowie, umęczeni chodzeniem, zaczyi tęsknie spoglądać w stronę kanap, ale publiczność z galerii patrzy nich obojętnym wzrokiem, jak gdyby chciała powiedzieć: „My staliś przez tyle godzin, więc teraz posiedzimy. Wy siedzieliście wygodnie, v teraz postójcie!" Pierwszym przedstawieniem, jakie widziałem na scenie La Scali, b Aida z bajecznym przemarszem wojsk i świetną Gildą Cruz Romo | wielu latach zaprosiłem ją na festiwal do Łańcuta). Po tym muzyczn; przeżyciu czekał nas nocleg na dworcowej ławce z torbą pod głową, a złodzieje nie zdołali jej ukraść. Rano - kąpiel i golenie w umywalni i podróżnych, torba oddana do przechowalni, kawałek bagietki, pomid i trochę mleka na śniadanie. I znów podziwianie cudów Mediolai Nocą drzemka w pociągu do Werony i od bladego świtu zwiedzał domu Julii z balkonem zazrośniętym bluszczem, grobowca Julii on Areny, czyli ogromnego amfiteatru, w którym odbywają się słyni festiwale operowe. Ponownie Aida w obecności dwudziestu pięd tysięcy widzów, z udziałem znakomitych śpiewaków i paru seto statystów przyodzianych w stroje egipskich wojowników. Nad ranę pociąg do Padwy. Tam pierwszy od wielu tygodni normalny noclf w Domu Pielgrzyma nie opodal bazyliki (za pięć dolarów). Po dłuższjł wylegiwaniu się w prawdziwej pościeli - modły przed relikwiami świętf go Antoniego, który tyle razy pomógł mi uporać się ze sprawai beznadziejnymi, i zwiedzanie słynnego uniwersytetu, ozdobionego taki herbem Polski Jagiellonów. Następnego dnia już Wenecja, z noclegief na przylądku Salute w seminarium duchownym, opuszczonym na cz lata przez alumnów (za trzy dolary ze śniadaniem), z oknem w chodzącym na kanał Grandę oraz przez całą noc iluminowany PaŁ Dożów i plac Świętego Marka. Widok tak cudowny, że nie chciałem L z nim rozstawać nawet na czas snu. Rezultat tej turystycznej zachlai ności był straszny: rano nie poznałem własnej twarzy pokąsanej raz kol razu przez komary. Wyglądałem jak uciekinier z wyspy trędowatych! Nocą znów była Aida, tym razem na placu Świętego Marki w wykonaniu dętej orkiestry symfonicznej. Partie wokalne grali P strumentaliści: Aida - flet, Radames - trąbka, Amneris - klarnec Amonastro - puzon. Było to bardzo oryginalne wykonanie. Innego dnP obejrzeliśmy Cyganerię w przepięknym i bardzo starym Teatro Fenio3 Po dwóch tygodnia>ch wędrówki przez Aostę i Chamonix (tunelem poTJ Mont Blanc) dotarliśmy do Paryża, a stamtąd samolotem do Warszaw]* 50 sca w wygodnycl Odtworzyłem w ogólnym zarysie scenariusz swej pierwszej podróży, : tam publiczność udowodnić, że w życiu ważniejsza od pieniędzy i miejsca urodzenia ody. Mniej więa est Pasja, która gna człowieka na spotkanie z wielkim światem. Dzięki izeniem, zaczynaj Ńej byłem tam, gdzie chciałem, zobaczyłem to, co chciałem. Ta pasja i galerii patrzy n zmogła mi z uśmiechem znosić wszystkie niedogodności, a trudy zięć: „My staliśm obierać jako dobrodziejstwo losu. Podczas tej niezapomnianej es-cie wygodnie, więLaPady często rozmyślałem o Bachu, który szedł kilkadziesiąt kilometrów, aby usłyszeć grę Buxtehudego, czy o Karajanie, który cały dzień enie La Scali, bytf^hał na pożyczonym rowerze, aby zobaczyć, jak dyryguje Bruno ą Cruz Romo (p^alter. o tym muzycznyn Kiedy dzisiaj przyjeżdżam do La Scali na premierę, zawsze spo-bą pod głową, abg^dam z mojej loży w stronę galerii, na której niegdyś „wystałem" nogi. ie w umywalni dlLdarza mi się, że podczas przerwy przepraszam towarzystwo i wdrapuję bagietki, pomido^C na górę. Staję przy dobrze znanej barierce, spoglądam na scenę udów Mediolanu- stamtąd niewiele widać - i z wielkim rozrzewnieniem wspominam świtu zwiedzanipriodzieńcze wojaże. Gdyby można było cofnąć czas, znów mieć dwa-obowca Julii oradzieścia lat i jak wtedy stać w La Scali przez całe przedstawienie, bez bywają się słynnPamysłu bym to zrobił. Były to piękne chwile - beztroska młodość, kiedy iwudziestu pięciifzłowiek jest pełen wiary w ludzi, wszystko przeżywa spontanicznie. ów i paru seteK A dzisiaj? Podróżuję z walizkami pełnymi garniturów, smokingów, ików. Nad ranewutów, krawatów, muszek i innych niezbędnych akcesoriów. Na każdą normalny noclePkazję i porę dnia trzeba się inaczej ubierać, trzeba bywać, przemawiać, ów). Po dłuższynreprezentować. Jakież to męczące. Tamto życie, gdy spałem z torbą pod relikwiami święte$owa. na dworcu w Mediolanie, było chyba piękniejsze. się ze sprawami )zdobionegO takżl ~ ^ n,e °',aw,a* Sl? Pan> ze ten wie'l°' świat nie przyjmie pana, nie necja, z noclegienP,akceptuJe? szczonym na czas _ Moze zabrzmi to njeskromnie, ale nigdy nie odczuwałem lęku, nie n), z oknem wy5jcra(jajem §ic w umzonej pOZjej tak charakterystycznej dla przybyszów lmmowany Pałai^ u|,0giej europejskiej prowincji. Wchodziłem w ten świat odważnie, ze nie chciałem sic. j „ • . • ¦ t . 7 dumnie podniesioną głową. ystycznej zachłam )okąsanej raz koło _ Proszę opowiedzieć o spotkaniu z Marią Calłas. ;py trędowatych! Świętego Marka. - W kwietniu 1973 roku wyjechałem do Turynu na uroczyste wokalne grali in-otwarcie Teatro Regio, odbudowywanego przez tyle lat ze zniszczeń mneris - klarnet,Wojennych. Teatr Królewski, starszy od mediolańskiej La Scali o czter-lanie. Innego dniadzieści lat, a od warszawskiego Teatru Wielkiego niemal o sto, był areną ^m Teatro Fenice.ważnych wydarzeń muzycznych. Na tej scenie odbywały się głośne )nix (tunelem podp^premiery, a wśród nich La Wally Catalaniego, Manon Lescaut :em do Warszawy! Cyganeria Pucciniego. Tutaj występowali najwięksi mistrzowie bel 51 canta - Adelina Patti, Luisa Tetrazzini, Gemma Bellincioni, R Battistini, Aureliano Pertile, Beniamino Gigli, Rosetta Pampanini dal Monte; baletu - Maria Taglioni i batuty - Arturo Tosc Z plejady polskich znakomitości szczególną sympatią turyńskiej pu ności cieszyli się: Ada Sari, Edward Reszke, Władysław Mierzw Helena Zboińska-Ruszkowska, Salomeą Kruszelnicka, Ignacy D Tadeusz Leliwa. Z dumą można zacytować frazę z Zygmunta Ki skiego: „Wszędzie, wszędzie na Planecie braci moich ryty ślad". Wieczór inaugurujący powojenną działalność teatru przygotow no w atmosferze sensacji i skandalu, głównie za sprawą Marii C w której ręce oddano reżyserię Nieszporów sycylijskich Verdiego. Pi donna stulecia z właściwym sobie temperamentem i bezwzględn przez wiele miesięcy maltretowała dyrekcję, domagając się eon nowych i chwilami niemożliwych do spełnienia rzeczy, poczynają zmiany dyrygenta, aż do zaangażowania w charakterze swego poi nika wieloletniego partnera, sławnego tenora Giuseppe di Stefano. więc zanim podniosła się kurtyna, na całym świecie mówiono o skandalu, który tego wieczoru wydarzy się w sercu Turynu. i uświetnili swą obecnością prezydent i premier Włoch, dostojnicy z'. mu i Watykanu, arystokraci krwi i pieniądza oraz niemal cały ko dyplomatyczny (z wyjątkiem reprezentantów bloku wschodniego), wszechną uwagę zwróciło pojawienie się Liz Taylor, która miah sobie - jak nazajutrz podała prasa - 600 karatów brylantów. Towa szył jej Richard Bur ton. Wśród barwnego tłumu bez trudu można 1 dostrzec wyniosłą sylwetką pani Kennedy, Arystotelesa Onasisa, ksi Monaco i przepiękną Grace Kelly w szynszylowej pelerynie oraz plejadę najznakomitszych gwiazd filmu, opery, teatru, baletu. Spei nymi gośćmi Teatro Regio byli potomkowie rodów Verdich, Puccin Leoncavallów i Toscaninich oraz wielkie legendy sceny operowej: dal Monte, Rosetta Pampanini, Maria Caniglia, Elvira de Hidalgo, C Cigna... No i oczywiście Giuseppe di Stefano z nieodłącznym egipsl cygarem oraz Serge Lifar w fantazyjnie skrojonym fraku, z Li Honorową zamiast muszki. Premierę w Teatro Regio opisałem w „Dzikich orchideach" w i dziale „Czy Callas tej nocy płakała?", nie będę więc drugi raz przypo nał tamtych zdarzeń, które przez wiele tygodni bulwersowały milii ludzi na całym świecie. O pierwszej w nocy rozpoczął się bankiet dla honorowych gości. P wejściu paniom wręczano pudła francuskich perfum i bukieciki orchii panom - opasłe albumy ukazujące dzieje teatru. Do dziś zadaję so pytanie, jak wyglądałem na tle tego bajecznego towarzystwa, przyoda 52 •tiny Bellincioni, MatlLy w garnitur z MHD (ze złotymi guzikami z munduru generała ta Pampanini, T( Zaruskiego) i w buty z Radoskóru. Czy patrzono na mnie jak na przybysza Arturo Toscani z innej cywilizacji? Nie wątpię, że dla wielu osób był to zaskakujący widok, turyńskiej public p0 oficjalnym powitaniu rozpoczęła się prezentacja gości. Nogi się /sław Mierzwińs trochę pode mną uginały, ale dzielnie przechodziłem od osoby do osoby :ka, Ignacy Dy gąz wyciągnie tą ręką: „Onasis"-„Kaczyński". „Miło pana widzieć". Lub: Zygmunta Krasił „Bogusław Kaczyński" - „Liz Taylor. Miło pana spotkać". A każdej takiej i ryty ślad". frazie obowiązkowo towarzyszył promienny uśmiech. Albo: „Toti dal tru przygotowyw Monte" - „Bogusław Kaczyński z Warszawy". „Co się dzieje z Adą Sari?" rawą Marii Calla „Zmarła parę lat temu. Miała osiemdziesiąt dwa lata". „Mój Boże, nie była 'h Verdiego. Primitaka stara, mogła jeszcze trochę pożyć. Była świetną artystką i moją wielką i bezwzględność przyjaciółką". Na koniec uścisk dłoni primadonny stulecia, zdumiewającej gając się coraz tego wieczoru nad wyraz skromną, acz szykowną kreacją projektu Pierre'a czy, poczynając (JCardina: czarna, prosta w kroju jedwabna suknia z niewielkim dekoltem, erze swego porno ozdobionym jedynie sznurem pereł wielkości jaskółczych jaj. „Nazywam )pe di Stefano. Tasic Bogusław Kaczyński - wyrecytowałem z bijącym sercem. - Przyjecha-iecie mówiono j<łem z Polski". Callas niezbyt dokładnie usłyszała słowo Polonia i zapytała: ercu Turynu. Ga^Pan z Bolonii?" „Nie-krzyknąłem-z Polski, z Warszawy". „Nigdy tam i, dostojnicy z Ranie byłam. Proszę przekazać pana rodakom moje życzenia", niemal cały korpi Następnego dnia rozmawialiśmy prawie godzinę! Dostałem dwa iękne autografy (jeden z nich podarowałem na urodziny Sławomirowi ietrasowi), album płyt, pozwolenie na opublikowanie naszej rozmowy wizytówkę z paryskim adresem (avenue Georges Mandel). Po powrocie do kraju natychmiast zatelefonowałem do „Przekroju" esa Onasisa, księoj zaproponowałem sensacyjny materiał z wielkiego świata. Wyjaśniłem, pelerynie oraz całze rozmowy z Callas należą do rzadkości, gdyż nieufnie i z rezerwą :ru, baletu. Specja odnosiła się do dziennikarzy, pomna zapewne krzywd, jakie jej wy-Verdich, Puccinicirządzili. Redaktor wysłuchał mojej opowieści i z wyraźnym zakłopotamy operowej: Toniem odrzekł, że zastanowią się, że brak miejsca, żebym ewentualnie rade Hidalgo, Giiprzysłał. Z niedowierzaniem słuchałem tej odpowiedzi. Za taki tekst >dłącznym egipskii otrzymałbym w Nowym Jorku co najmniej pięć tysięcy dolarów! Mimo ym fraku, z Legi wszystko artykuł wysłałem. Trochę się odleżał, a potem został wydrukowany w skróconej wersji. Po miesiącu listonosz przyniósł honora-orchideach" w roińum: siedemset złotych - do dziś przechowuję ten kwit - za co drugi raz przypora w tamtych czasach można było kupić siedem dolarów amerykańskich! lwersowały milioi j taką klamrą - od dotknięcia Onasisa, który miał prawo pytać, ile kosztuje świat, do krajowej jałmużny - chciałbym zakończyć opowieść orowych gości. Prfo spotkaniu z boską Callas. i bukieciki orchide )o dziś zadaję sobf _ Wynika z tego, że kosztowny wyjazd za Alpy nie zwrócił się panu nawet irzystwa, przyodzii w najmniejszym procencie. wschodniego). P»i or, która miała rylantów. Towarz] i trudu można by 53 - To, czego doświadczyłem w Turynie, jest bezcennym skarbem, we mnie i odradza się każdego dnia. Takich przeżyć i emocji nie m< kupić za żadne pieniądze. Tamten wieczór i spotkanie z Marią G wydają mi się dziś senną fantazją. - Lubi pan patos? - Oczywiście. Bez patosu nie mogłaby istnieć opera. Wielu ws czesnych reżyserów, dyrygentów, dyrektorów nie rozumie tego i ua obedrzeć ją z tego patosu jak drzewo z kory. Efekty takich poczyna żałosne i skutecznie odstraszają publiczność. Lubię ogromne widowi przepych inscenizacji, pałace, karety, konie i gwiazdy. Lubię ten świa atmosferę i staram się pokazywać ją w moich telewizyjnych program! Cieszy mnie, że mam wielu zwolenników. Współcześni ludzie, żyj w swoim „M", powinni móc chociaż na ekranie zobaczyć ten wi świat. To pomaga w pokonywaniu codziennych trudów, polef samopoczucie. Po telewizyjnym Baronie cygańskim, przedstawion w cyklu „Operowe qui pro quo", jakaś pani z małego miastec napisała, że po tym pięknym programie kładła się spać z nadzieją przyśni się jej Wiedeń, bal w operze i grający na skrzypcach Johl Strauss, że na tym balu będzie tańczyła walca w pięknej, powiew sukni, a po nocnych przeżyciach łatwiej się jej będzie stało w kolejce. ( takie marzenia nie są wzruszające?... - Wzrusza się pan często? - Tak - i wcale tego nie ukrywam. Wzruszam się w teatrze, w kii czytając książki. Wzruszam się spotykając ciekawych ludzi, szczegół zaś starych, których darzę czcią i szacunkiem. Uważam, że wzruszeni nieodłączną częścią naszego życia uczuciowego. Niektórzy wstydzą) wzruszeń. A przecież właśnie one świadczą o naszej wrażliwości. Ul żarn, że człowiek wrażliwy jest lepszy, szlachetniejszy. - Co w tej życiowej pasji, jaką jest dla pana praca zawodowa, uważa pan najważniejsze - własne ambicje, ciekawość ludzi, chęć obcowania ze świat sztuki? - Każdy z nas ma gdzieś w podświadomości zakodowane pragnia pozostawienia po sobie śladu. Jakaś wewnętrzna siła każe nam robić a co ocali od przemijania. Obcowanie czy też współpraca z wielki ludźmi uczy szacunku do zawodu, miłości do sztuki. Ci wielcy, o który tyle mówię i myślę, obdarzeni są nieprawdopodobną pasją, jedyi bowiem sztuka wyznacza i reguluje bieg ich życia. Nic z nią v 54 /m skarbem, żyjikonkuruje. I to jest najpiękniejsze... Ja także, nawet w chwilach mocji nie możnjzw^pienia, nie rezygnuję z obranej drogi, bo tylko ona wiedzie do celu. ; z Marią CallajOczywiście, zdaję sobie sprawę, że tego celu nigdy nie osiągnę, gdyż -jak kżda doskonałość - jest on bardzo odległy. Często powtarzam słowa oethego, który mając siedemdziesiąt lat powiedział: „Każdy człowiek musi mieć plany na sto lat do przodu". To wspaniały pomysł na Reżyserowanie własnego życia. Mówi pan nieraz o potrzebie pokory wobec sztuki. Co to dla pana znaczy? ra. Wielu współ tnie tego i usiłujj leich poczynań sJ )mne widowiska! ,ubię ten świat, tt - To znaczy - stawiać sztukę zawsze na pierwszym miejscu. Nie: ja ych programacli sztuka, ale: sztuka i ja. Znaczy to również - mówić o sztuce, a nie ni ludzie, żyjącio sobie. Mówić o artystach, o dziełach, wydarzeniach artystycznych. >aczyć ten wielkPoza tym odczuwać ogromną pokorę, a nawet nieśmiałość w obcowaniu rudów, polepsaz wielkimi dziełami, z błyskiem ludzkiego geniuszu. przedstawionyn____ iłego miasteczkif- | iać z nadzieją ii Szanowny i kochany Panie Bogusiu! Od dawna jestem słuchaczką rzvncach Joham ' m^uz}as^a- wszystkich audycji radiowych i telewizyjnych, w których Pan , . występuje. Odkładam i przekładam na inny termin wszystkie sprawy ¦, •" " kolidujące z występami Pana na antenie. A czynię tak dlatego, że oprócz tło w kolejce. Czj walorów muzycznych pociga mnie w tych audycjach serdeczna, pełna przyjaźni i życzliwości atmosfera, która je cechuje, i miły, przychylny stosunek Pana do wszystkich prezentowanych osób. W każdej z nich potrafi Pan dostrzec wiele dobrych stron, uwypuklić je, przekonać do nich publiczność i zachwycić. W dobie dzisiejszych stosunków międzyludzkich, kiedy każdy jest „wilkiem" dla drugiego, wygląda to bardzo mile i myślę, że wielu zwykłym, szarym ludziom, a zwłaszcza nam - starszym, wychowanym w innych czasach - dodaje jakiejś otuchy i wiary, że nie jest jeszcze u nas tak źle, gdy młodzi ludzie są tacy jak Pan! Czasami myślałam, że jest Pan „dzieckiem szczęścia", tak bogato obdarowanym przez naturę, utalentowanym, byłam więc wielce zaskoczona, gdy w audycji „Cztery pory roku" przypadkiem usłyszałam, jaką „drogę przez mękę" przeszedł Pan w swojej karierze, ile smutków i przeciwności Pana spotkało ze strony ludzi, często zaprzyjaźnionych i takich, którym kiedyś Pan pomógł. Nie chciało mi się wprost w głowie pomieścić, że mimo wszystko potrafił Pan zachować tyle pogody i przyjaźni dla ludzi i tą silą promieniować na innych. Przez to stał się Pan jeszcze bliższy i godny podziwu. Życzę dalszych sukcesów w Pana trudnej pracy, która wnosi tyle słońca i radości w nasze życie. dr Julia Czerniawska, Kraków , ' teatrze, w kinie iudzi, szczególni! , że wzruszenia s! órzy wstydzą sil rażliwości. Uwa owa, uważa pan a jwania ze świata Dwane pragnienit że nam robić coa Drąca z wielkim wielcy, o któryd lą pasją, jedynii . Nic z nia nid- nią nu 55 - Co ludzi najbardziej dziwi w pana sposobie życia? - Że nie uznaję żadnych protekcji, że latem chodzę po ulicy w bi spodniach i bawełnianej koszulce, a nie w lakierkach i w musze jestem wysoki - sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, że nie obcl imienin, tylko urodziny. Że w różnych życiowych sytuacjach j( bardzo nieśmiały, że nie lubię bywać w większych towarzystwach, - Dlaczego? - Nie umiem przemawiać, nie potrafię wznosić toastów, kr( mnie pytania w rodzaju: czy to prawda, że taka to a taka artystka i operację plastyczną, czy ten aktor jest nieślubnym synem pew gwiazdora... Takie pytania wprawiają mnie w zakłopotanie. - To są koszty popularności, proszę pana. - To tak jak z lekarzami. Jeżeli przy stole towarzystwo odi medyka, natychmiast rozmowa sprowadza się do opowieści o własi chorobach i niezawodnych sposobach ich leczenia. Podobnie z a| tami. Kiedyś w Poznaniu po zakończeniu telewizyjnego nagrania! szliśmy na kolację do hotelowej restauracji. Trwał właśnie dancing, t domyślny kelner, aby choć trochę ochronić nasze uszy, przygotq stolik w kąciku, w bezpiecznej odległości od parkietu. Naszą ej tworzyli: Beata Artemska, Wanda Wermińska, Witold Gruca, M Fołtyn i Stanisław Szymański. Wykorzystując przerwę między daniami, Stach z właściwym I wdziękiem opowiedział o autentycznym zdarzeniu, które miało mi^ zaraz po wojnie w Krakowie. Otóż w modnej restauracji „Feniks" (9 Dziedzic była tam barmanką) późną nocą odbywały się występy. Za tworzyli młodzi artyści, stawiający na scenie pierwsze kroki: Cob Drzewiecki, Witold Gruca, Teresa Kujawa, Stanisław Szymański. \ stępowała też grupa dziesięciu liliputek przejętych z niemieckiego tei frontowego. Wykonywały one różne dziwne tańce i podskakując ft popularne melodie na zwisających z sufitu cymbałkach. Gwiazdą vf tes była ulubienica Krakowa, parodystka Wawa Woroniecka, niemV dama, przypominająca obfitością kształtów największe w historii I5 tiony śpiewu operowego. Wawa darzyła wiotkiego jak trzcina St% niezwykłą sympatią. Mieli wspólną garderobę; razem robili zakupyo prostu - papużki nierozłączki. r Pewnego dnia Stach i Wawa wstąpili przed występem na b%< i kupili pełny kosz najróżniejszych nowalijek: kilka pęczków marcl 56 larepki, rzodkiewki, kalafiory, ogórki. Po przyjściu do garderoby Vawa szybko wskoczyła w pierzastą krynolinę i przykleiła ogromne 1' b'flłv< f^' P°tem' poprawiając makijaż, co rusz sięgała do koszyka po f, riosenne różności. Nagle zesztywniała, zbladła, zerwała się na równe , , ". kogi i ściskając obiema rękami brzuch, runęła w stronę drzwi. Po , . . ffzebiegnięciu korytarza wpadła do toalety, jednym szarpnięciem ot- , vorzyła kabinę, poderwała do góry suknię i tyłem - jako że inaczej nie mogłaby się odwrócić - z uczuciem ulgi poczęła dosiadać sedesu. Trzeba trafu, że właśnie w tym momencie załatwiała potrzebę iliputka ubrana w krakowski strój, z przypiętym do główki wiankiem oastów, krępu wstążkami. Nieszczęsne maleństwo bezskutecznie usiłowało zatrzymać a artystka miaP^ymi rączkami ogromną pupę Wawy, ale - niestety - było już za późno. synem pewne^dy Wawa poczuła delikatne drapanie w miejscu, gdzie kończą się tanie. plecy, poderwała się z wrzaskiem, że ugryzł ją szczur, po czym wybiegła na korytarz z zadartą spódnicą, drąc się niemiłosiernie. W chwilę później przerażoną liliputkę niesiono za ręce i nogi do łazienki, gdzie najpierw długo polewano ją prysznicem, a potem roze-rzystwo odkr^rano z krakowskiego stroju i na dłużej zamoczono w wannie. wesci o własny? p0 usłyszeniu tej opowieści pokładaliśmy się ze śmiechu, rozbawiony odobnie z artjteiner UpUścił tacę z talerzami, przy sąsiednich stolikach także było :go nagrania Pfcesoło. W pewnej chwili podeszła do nas jakaś pani w wieku prawie nie dancing, Wilczkowskim j poprosiła Szymańskiego do tańca. Tłumiąc śmiech szy, przygoto%}zjwjony Stach zapytał: „Słucham panią?" „Czy mogę z panem ;tu. Naszą eki^alancZy(;r' _ pOWtórzyła dama. „Proszę pani, ja nie tańczę" - odpowie-ld Gruca, Mai^j^ uprzejmie Stach. „Jak to nie? Przecież pan to Szymański, poznałam od razu". „No tak, ale ja do tańca muszę mieć kurtynę i scenę!" właściwym soli i ja tez _ prosZę pam' _ d0 swoich występów muszę mieć kamerę óre miało miejs* mikrofon ji „Feniks" (Irel ę występy. Zespl ze kroki: Conr» / Szymański. Vn Smak telewizyjnej sławy No właśnie, kamera i mikrofon. Kiedy rozpoczęła się pana przygoda emieckiego teatł podskakując grł h. Gwiazdą van n oniecka, niemta _ Pierwszy raz wszedłem do studia na placu Powstańców jesienią ;ze w historii bą959 roku za sprawą i namową Józefa Napiórkowskiego. Jako przyszły ak trzcina Stacljcenograf odbywał on właśnie telewizyjną praktykę i przydzielono go do robili zakupy, programu „Wszystkie barwy jesieni" z udziałem czołowych gwiazd Ktrady: ICaliny Jędrusik, Ireny Santor, Haliny Kunickiej, Kazimierza ystępem na bazRudzkiego i Jerzego Połomskiego. Moim zadaniem było pięknie się pęczków marchi 57 ubrać, usiąść przy fortepianie i tak przebierać palcami po klawial aby telewidzowie sądzili, że piosenki wykonywane są „na żywo". B niezwykle przejęty tym debiutem, regularnie przychodziłem na p przysłuchiwałem się rozmowom artystów i chłonąłem atmosferę st Na pół godziny przed wejściem na antenę posadzono mnie fortepianie. Jerzy Połomski i realizator Barbara Borys-Damięcka obok i przekazywali sobie ostatnie prośby i uwagi. Pracownicy te czni dokonywali korekt światła, zmieniając za pomocą długich bosi kąt nachlenia zawieszonych pod sufitem reflektorów. Nagle urwai tarcza w żeliwnej obudowie i z hukiem spadła między nas i kamer chwili ciszy operator odezwał się do kolegi: „Masz szczęście, ż rozbiłeś kamery". Usłyszawszy to, pani Borys zaczęła krzyczeć: „Al mnie nie zabił, że nie zabił tego chłopca i Połomskiego, to już wa obchodzi?!" Po tym incydencie na całe życie pozostał mi uraz. Wcho * do studia, bezwiednie spoglądałem najpierw na sufit, bo wciąż s tamten przejmujący łomot. Dziesięć lat później redakcja Telewizyjnego Ekranu Młodyct proponowała mi przygotowanie dwunastu krótkich programów wiadających o największych arcydziełach muzyki poważnej. Przys łem do pracy z wielką radością i jeszcze większą tremą. Aby dodać s przed kamerą animuszu, poprosiłem o pomoc Małgorzatę Jedy koleżankę z wydziału teorii, z którą byłem bardzo zaprzyjaźni Twórcą i szefem TEM był aktor i reżyser Ryszard Kubiak, ći dyrektor paryskiego Centrum Pompidou. Pamiętam, że od pierm chwili otoczył nas opieką i serdecznością. Po jednym z prograi podarował mi fotografię wykonaną w studiu podczas próby. N odwrocie napisał: „Z wyrazami szacunku i uznania dla niezwykl talentu Szanownego Pana". Czułem się wielce zaszczycony i I budowany. Realizatorem cyklu została bardzo sympatyczna, szak przy konsoli i na planie Krystyna Bogusławska. I w tym momencie rozpoczęło się preludium zapowiadające i prawdziwą przygodę telewizyjną. Serial nosił tytuł „Temat z wai jami". Tematem była oczywiście muzyka, a wariacjami - sposobj prezentowania. W każdym odcinku grałem na fortepianie i na klaw nie, co bardzo przypadło do gustu naszej widowni. Sukces był di programy cieszyły się nadspodziewanym powodzeniem i wielokro powtarzano je w Polsce oraz we wszystkich krajach objętych si Interwizji. Pamiętam, jak promieniałem ze szczęścia na myśl, że ogl; ny jestem w Budapeszcie i Moskwie, w Pradze i Berlinie. Wtedy pieni raz poczułem smak telewizyjnej sławy. Jaka szkoda, że nie mogę dziś zobaczyć tamtych młodzieńca 58 'O klawiaturzj żywo". Byłej łem na prób nosferę studi >no mnie pn Damięcka sta ownicy techu ugich bosakó' agłe urwała s ls i kamerę iczęście, że /czeć:„Ato,i to już was ni raz. Wchodź? 10 wciąż słysz n i Młodych z ogramów op< mej. Przystąp by dodać soh rzatę Jedyna :aprzyjaźnioir Cubiak, dzisii e od pierwsa z programó próby. Na ji la niezwykłej zycony i p« czna, szalejąc viadające mo smat z wariat i - sposoby j ie i na klawes) ikces był dużj i wielokrotn objętych sieci riyśl, że ogląda Wtedy pierwa młodzieńczy! programów. Mimo licznych poszukiwań nie natrafiłem na ich ślad. Podobno wrzucono je przed laty do ogromnych worów i złożono w mrocznych magazynach. Czekam więc, aż pojawi się jakiś archiwista z prawdziwego zdarzenia i uporządkuje rosnący z roku na rok śmietnik Telewizji Polskiej. W jakiś czas po sukcesie w Telewizyjnym Ekranie Młodych otrzymałem propozycję z redakcji muzycznej. Zlecono mi poprowadzenie dwóch prezentacji operowych pod dyrekcją Herberta von Karajana: Cyganerii z Pavarottim i Mirellą Freni oraz Carmen z Grace Bumbry i Jonem Vickersem. Komentarz miałem wygłaszać na żywo. Chcę podkreślić, że wypuszczanie młodego, niedoświadczonego człowieka na żywo to pomysł okrutny i wielce ryzykowny. To także dowód złej woli, braku odpowiedzialności i wyobraźni. Zresztą wszystko odbywało się wówczas w atmosferze niechęci: polecono mi napisać tekst, nauczyć się go na pamięć, a potem bezbłędnie wyrecytować, nie przekraczając ustalonego czasu (trzy minuty i pięć minut) i nie zmieniając nawet jednego słowa (będzie się pan tłumaczył przed cenzorem!). Siedziałem skamieniały na krzesełku, patrzyłem nieprzytomnym wzrokiem na tablicę z napisem: GOTOWOŚĆ, później ANTENA i na widok czerwonego świtełka na kamerze zacząłem mówić. Czułem się jak ustawiony przed plutonem egzekucyjnym skazaniec, który przygotowuje się całym sobą do ostatecznego momentu. Warunki, jakie mi wtedy stworzono, przypominały zły sen. Na szczęście miałem mocne nerwy i panowałem nad tematem, wyszedłem więc z tej opresji obronną ręką. Nazajutrz otrzymałem gratulacje od kilku profesorów Akademii Muzycznej. Po południu niezwykle uradowany przyszedłem do telewizji, aby omówić komentarz następnej prezentacji, opery Carmen, ale Janusz Cegiełła, naczelny redaktor działu muzycznego, stwierdził, że wycofuje propozycję, gdyż - jak się wyraził - nie mam predyspozycji do pracy w telewizji, jestem zbyt nerwowy i za szybko mówię. Był to dla mnie wielki cios, a jednocześnie wspaniała lekcja. Kiedy dzisiaj zapraszam rozmówców do studia, staram się otoczyć ich serdecznością, stworzyć ciepłą atmosferę i zawsze powtarzam, żeby się nie bali, gdyż w razie potrzeby będę ich ratował. - Jak teraz wyglądają spotkania z Januszem Cegiełła? - Miło się witamy i pan Cegiełła nawet komplementuje niektóre moje programy. Co działo się potem? Kompletnie nic, aż do spotkania z Ireną Dziedzic w „Tele Echu". Wróciłem właśnie z Turynu i podczas jakiejś kolacji opowiada Barbarze Wachowicz o spotkaniu z Marią Callas i elitą towarz) świata. Basia obiecała przekonać panią Irenę, aby zaprosiła mnie „Tele Echa", najpopularniejszego wówczas programu publicystyczni Po kilku dniach otrzymałem telegraficzne zaproszenie i zjawiłem w barku Grand Hotelu. Byłem bardzo onieśmielony widokiem j Dziedzic, którą podziwiałem jako największą gwiazdę szklanego ekra Mimo napięcia nerwowego występ wypadł nadspodziewanie doh Obecni w studiu Bohdan Łazuka i Bob Lewandowski z Chic gratulowali mi sukcesu i niespotykanego talentu telewizyjnego. 1 zajutrz w „Życiu Warszawy" napisano, że Bogusław Kaczyński pierwszym gościem „Tele Echa", któremu udało się przegadać Ir Dziedzic! Kiedy pani Irena zapytała o najbliższe plany telewizyjne, odpov działem, że zostałem właśnie wyrzucony z działu muzycznego. „R] jdzie czas, że będą pana prosili o występ" - powiedziała. „Ale kiedy1 - wykrzyknąłem ze szczerością dziecka. No i pewnego dnia odebrałem telefon z Poznania. Dzwonił nowy i poznańskiej TV Zbigniew Napierała i zachęcał do robienia pod ji opiekuńczymi skrzydłami programów, jakie sobie wymarzę. Obiecy< stworzyć luksusowe warunki i zaproponował pierwszy w moim żw etat. (Dotychczas utrzymywałem się z pisania artykulików i wspal siostry, udzielającej w związku z tym coraz większej liczby korepetj z matematyki). Rozpoczęła się cudowna, wieloletnia przygoda, I fitująca w niecodzienne efekty artystyczne. - A jak ułożyła się współpraca z redakcją muzyczną w Warszawie? - Ze zmienną intensywnością kolejni dyrektorzy robili wszystl abym raz na zawsze znikł z ekranu. W tym czasie zatrudniono! telewizji panią, która uprzednio była stewardesą na liniach krajowi potem gońcem i maszynistką. Nie miała elementarnego wykształcę* ale stali za nią potężni ludzie, otrzymała więc niebawem stanowii redaktora w dziale muzycznym. Dano jej pieniądze i możliwość robią wszystkiego, co zechce. Zanim pokazała pierwsze błyski swego talen ruszyła do ataku na mnie i mój program „Operowe qui pro quo", mil że był już nagrodzony „Złotym Ekranem". W związku z tym przez {' czy nawet dwa lata niczego nie robiłem. - Ale nie załamał się pan... • - Może pani być pewna, że swoje przeżyłem: od pochwał do napa^ 60 opowiadałem od sukcesów do zmasowanych ataków. Żeby to wytrzymać, trzeba było tą towarzyska mieć siłę konia. Zresztą całe moje życie jest walką i nie znajduję w nim osiła mnie do rzeczy, które przyszłyby lekko, łatwo i przyjemnie. )licystycznego. Mimo opieki Zbigniewa Napierały kradziono mi pomysły z wcześniej i zjawiłem sit złożonych scenariuszy (musiały być zatwierdzane w Warszawie), od-vidokiem pan bierano pieniądze na kontynuowanie cyklu, gotowe już programy lanego ekranu, przetrzymywano miesiącami na półkach, wreszcie ówczesny dyrektor wanie dobrze generalny Janusz Rolicki wydał na piśmie polecenie: „Programy tak, iki z Chicago Kaczyński - nie". Ale jakoś zawsze sprzyjało mi szczęście i w najbardziej wizyjnego. Na beznadziejnych momentach spadała jak z nieba, a to nagroda prezesa, Kaczyński by a to kolejny „Złoty Ekran" i wszystko wracało do normy. Wtedy też rzegadać Iren dostałem nagrodę prezesa Szczepańskiego, a wręczył mi ją właśnie Janusz Rolicki; spóźnił się na ceremonię trzy kwadranse, które, pamię-yjne, odpowie- tam, miło spędziłem gwarząc z Jerzym Binczyckim, także laureatem. cznego. „Przy Pozostał tylko żal i wspomnienie bezsennych nocy. Tamta nagroda . „Ale kiedy?!' -1 stopnia - była dla mnie wyjątkowym wyróżnieniem. Przyznano ją za „wybitne osiągnięcia w pracy telewizyjnej i radiowej" tylko trzem tfomł nowy szel osobom. Oto ich nazwiska: Jarosław Iwaszkiewicz, Witold Rowicki, nenia pod jego Bogusław Kaczyński. Czyż można oczekiwać większego zaszczytu! irzę. Obiecywai _ w moim życi{ Pana programy są filarem telewizji. Sposób, w jaki je Pan przedstawia, jest bezkonkurencyjny. Życzę wraz z gromadą Pana entuzjastów, aby energia, talent i zdrowie dopisywały Panu jak najdłużej. ków i wsparci; :zby korepetycj przygoda, ob arszame.' , robili wszystk zatrudniono di iach krajowycH 3 wykształcenia vem stanowisk! •żliwość robieni d swego talentil pro quo", mirnl z tym przez ro Słuchaczka z Katowic Szanowny Panie Bogusławie! Nazywam się Wojtek Kowal. Jestem uczniem VII klasy. Jest Pan moim idolem i bardzo pragnę Pana naśladować. Interesuję się muzyką poważną, szczególnie wokalną. Jestem pańskim wielbicielem i pragnę dowiedzieć się, co mam zrobić, aby zostać takim erudytą jak Pan i występować w telewizji. Wojciech Kowal, Oborniki Śląskie Skoro są jeszcze tacy ludzie w Polsce - to Polska i jej kultura nie zginęła i da Bóg, że nie zginie. Jesteśmy Panu wdzięczni za Pana pracę, wysiłek, niezrównany entuzjazm oraz miłość do sztuki i łudzi ją uprawiających. Dziękuję Szanownemu Panu za duchowe uczty, życzę zdrowia i powodzenia w Pana szlachetnych i pożytecznych przedsięwzięciach. M. H., Opok ;hwał do napaści 61 - To, o czym pan opowiadał, należy już do przeszłości. Jak w biiższy< czasach układała się współpraca z Warszawą? - Normalizacja wzajemnych stosunków nastąpiła z chwilą pn działu przez Barbarę Pietkiewicz. Powstało wtedy wiele interesuj programów krajowych i zagranicznych (Sycylia, Hiszpania, Wi współpracowaliśmy przy telewizyjnych relacjach z Łańcuta i Kr Ku mojej radości, od roku kieruje działem muzycznym Małgi Jedynak-Pietkiewicz, która jest nie tylko wytrawnym muzykiei także doświadczonym twórcą telewizyjnym. Jej zawdzięczamy wzi nie „Cameraty", wspaniałe dewizowe zakupy do cykli „Rew miesiąca" i „Bogusław Kaczyński zaprasza dzieci". Oby nie zabra wytrwałości w walce o godziwe traktowanie muzyki poważnej w nie zatłoczonej ramówce naszej telewizji. - Czy polscy telewidzowie interesują się operą? - Sądząc po korespondencji - nawet bardzo. Nieszczęściem prezentacji jest to, że pokrywają się z najlepszymi filmami w je< Podam przykład: przez pół roku zabiegaliśmy o kupienie pra bezpośredniej transmisji Trubadura w wykonaniu Metropolitan < z Pavarottim i innymi światowymi gwiazdami. Kiedy wreszcie udi pokonać wszystkie przeszkody i szczęśliwie odebrać sygnał z sa program pierwszy rozpoczął właśnie emisję wspaniałego i sz reklamowanego filmu „Tylko dla orłów". Akurat tego dnia i o tej; nie! Moi widzowie opisują w listach „wojny domowe" rozgrywaj* w pobliżu telewizora między miłośnikami opery i zwolennikami Na ogół melomani przegrywają, gdyż zazwyczaj są to osoby starsze telniejsze. Mimo wszystko mam ogromną, ciągle powiększającą się wnię, a każdą z oper ogląda więcej publiczności, niż przychodź wieczoru do wszystkich oper, teatrów i filharmonii w całej I Jerzy Afanasjew Pragnę serdecznie podziękować za pańskie magazyny muzyczne (...) mistrzowsko redagowane, a pański urok osobisty i wiedza nadają niepowtarzalny wymiar. Dzięki Panu spędziłem wspaniałe chwile przed telewizorem. Będę za* pańskim wdzięcznym telewidzem i słuchaczem. Życzę Panu wszysth najlepszego! Gdynia, 3 stycznia 1986 62 - Kim byłby Bogusław Kaczyński bez telewizji? - Prawdopodobnie średniej klasy pianistą albo akompaniatorem śpiewaków, dreptałby od instytucji do instytucji prosząc o pół recitalu. - Tak skromnie? - Chyba tak. No, może jeszcze pedagogiem w jakiejś szkole. - Jak długo pracował pan na swoją „twarz"? ak w bliższych z chwilą przeje i jle interesujący izpania, Wiede ińcuta i Krynii :nym Małgorza n muzykiem,]______ ęczamy wznów - Trudno precyzyjnie uchwycić ten moment, ale na pewno parę lat. cykli „RewelaJ Każdy człowiek objawia jakieś wrodzone predyspozycje, ważne, aby >y nie zabrakło umiał odnaleźć w życiu swoje miejsce. Znałem młodzieńca, który miał ioważnej w wieo wielki talent do jeżdżenia rowerem, mógł zostać sławnym kolarzem, lecz uparł się, że będzie pływakiem. I nie jest. Zimerman urodził się po to, żeby grać na fortepianie, ja natomiast coraz częściej utwierdzam się w przekonaniu, że przyszedłem na świat po to, aby malować słowem obrazy muzyczne, szczęściem moi Imami w jedyn :upienie praw ;tropolitan Op< wreszcie udało sygnał z sateli liałego i szero 1_____ ______I dnia i o tej god ' rozgrywające "~ Pana programy mają ogromną widownię i zdobywają wysokie oceny. Jak dennikami film P0^ OBOP, wielogodzinny blok w czasie minionych świąt Bożego Narodzenia sobv starsze i sił0*682^s'^ naJw*Ckszą oglądalnością, wygrał nawet z filmami i otrzymał 64 procent , • .. ocen bardzo dobrych, co jest jednym z telewizyjnych rekordów. Cykl „Za- li Ai ' t czarowany świat operetki"był równie popularny jak „Pszczółka Maja". Czyżby . ^ , rozpatrywano je w tej samej kategorii? i w całej Pols - Nie ukrywam, że interesuje mnie milionowa widownia. Wtedy praca ma autentyczny sens i przynosi wymierną satysfakcję. Jerzy Waldorff Gdybym umiał tyle i tak mówić jak Bogusław Kaczyński, zostałbym posłem na sejm, aby premiera nie dopuścić do głosu. „Polityka", marzec 1989 roku -I Mimo tych satysfakcji, tu i ówdzie można usłuszeć, że robi pan programy nuzyczne (...). Są dla kucharek. iedza nadają iffll - Nie wątpię, że oglądają mnie także kucharki, co nie oznacza, że rem. Będę zawsze moja praca jest wyłącznie im dedykowana. Dostaję również listy od panu wszystkiego profesorów, prominentnych postaci naszej kultury, także od polityków, I biznesmenów. A więc takie zaszufladkowanie mija się z prawdą i rozpowszechniane jest przez osoby, które „tylko zazdrościć potrafią" - jak 63 śpiewała Mira Zimińska. Życzę im, aby także swymi produkci zdobyli uznanie masowej widowni. Parę lat temu usłyszałem w m cytat ze Słowackiego, który utkwił mi w pamięci: „Ja bardzo lubię sil popularną. Lękam się bardzo wymuskanej sławy". Bez wahania p pisuję się pod tymi słowami. Wspaniały Panie Bogusławie! Każdy Program jest dla mnie wielkiiŁ intelektualnym przeżyciem. Robi Pan cudowną rzecz. Jest Pan iskierm szczęścia, która rozpala ogień. Bardzo potrzebujemy ciepła tego ognk Dziękuję Panu za to ciepło. Wielkim szczęściem jest, że mamy Pana. ŻycM dużo zdrowia i wytrwałości w tym, w co Pan włożył swoją duszę i życiem Tadeusz Sady, Wrocłaf Dziękuję Panu za wspaniałe programy, które nie tylko dają nem wszystkim ogrom wiadomości muzycznych, ale są najlepszymi filmom krajoznawczymi. Kiedy byliśmy w Wiedniu, weszliśmy z mężem do fom opery i powiedzieliśmy do siebie: ,,Czy czujesz tutaj ducha Boguslam Kaczyńskiego ?'' Maria Woźnica z mężem, Poznai Pragnę z głębi serca podziękować za to, co Pan uczynił dla mnie. Jesta inwalidą, moje życie to telewizyjny ekran, radio, książka i cztery ścian) Szanowny Pan wprowadził mnie w inny świat, w cudowny świat opeą Sprawił Pan, że zacząłem się uśmiechać, widzieć i odczuwać piękni Serdecznie za to dziękuję. Józef Sikora, Nowy Wiśnie - Czy wie pan, że wielu ludzi niezbyt uważnie słucha, o czym pan mówi i t przedstawia, całą uwagę skupiając na panu? - Nie ma powodu się dąsać, to zjawisko znane jest na całym świl Czołowi prezenterzy telewizji nowojorskiej czy rzymskiej otrzym zawrotne honoraria za przyciąganie publiczności do telewizorów. I żam, że jeżeli nawet znaczny procent widzów włącza odbiorniki, ż mnie zobaczyć, to w chwilę później oczom ich ukazują się takie gwiai jak Placido Domingo, Luciano Pavarotii czy Maja Plisiecka. Jest ¦ okazja, aby razem posłuchać dobrej muzyki i przeżyć coś niezap nianego. Słyszę nieraz: „Na muzyce się nie znam i mało mnie i obchodzi, ale jak pan zaczyna mówić, rzucam każdą robotę i gapif" , 64 mi produkcja! yszałem w radi irdzo lubię sła iz wahania pcx i mnie wielkim, st Pan iskierką pia tego ognia my Pana. Życzę duszę i życie. Sady, Wrocław ylko dają nam pszymi filmami nężem do foye, icha Bogusława mężem, Poznań ila mnie. Jestem i cztery ściany ny świat opery 'czuwać piękno. , Nowy Wiśnicz m pan mówi i kog na całym świeci iskiej otrzymuj lewizorów. Uw odbiorniki, żeb ;ię takie gwiazd isiecka. Jest wii ć coś niezapon mało mnie 01 •obotę i gapię si / sŁ 1. Debiut tego chłopca w „Skali" zakończył się aż trzema bisami Mój pierwszy bal sylwestrowy w Filharmonii Narodowej Telewizyjny Ekran Młodych. Z Krystyną Bogusławską i Ryszardem Kubiakiei p. Z Adą Sari w czerwcu 1968 roku 6. Z Ireną Dziedzic i Teresą Żylis-Garą w „Tele Echu" 7. Po koncercie laureatów konkursu chopinowskiego w 1970 roku. Z Garrickiem Ohlssonem i moją siostrą Anną. „Operowe qui pro quo". Pałac w Rogalinie 1974 r. 9. Duet z „Traviaty" z Ireną Cieślikówną. Pałac w Pawłowicach 1976 r. 10. Z Witoldem Rudzińskim 11.....z Olgą Sawicką 12. ... ze Stefanią Woytowicz i Januszem Ekiertem 13. ... z Jerzym Waldorffem 14. ... z Marią Fołtyn na planie filmowym. Gułtowy 1975 r. 15. ... z Barbarą Wachowicz 16. ... z Ireną Eichlerówna 17. ... z Witoldem Lutosławskim w restauracji „Seehotel Siber" nad Jeziorem Bodeńskim telewizor". Wiem także, że widzowie zakładają się, czy moje wy-pienia są improwizacją, czy też uczę się tekstów na pamięć. A jeśli sem zdarzy mi się jakaś wpadka, twierdzą, że było to zamierzone, że kokieteria. - A jak jest naprawdę? - Jestem żywiołowy, nigdy nie piszę tekstów, nie wkuwam ich na amięć - z wyjątkiem dwukrotnego występu u Ireny Dziedzic w ,,Tele Echu", gdzie wszystko było napisane, wypróbowane i wyrecytowane, łącznie z pytaniami i pointami prowadzącej. Oczywiście, to co mówię jest starannie przemyślane, ułożone w głowie, niemniej pozostawiam margines na improwizację, która udaje mi się raz lepiej, raz gorzej, ale jest spontaniczna, szczera. - Spontaniczność zamierzona? - 1 kontrolowana. Moi rozmówcy także nie mają rozdanych ról, które za moment powtórzą przed kamerą. Często nie wiedzą do końca, o czym będziemy rozmawiali. Nie chcę, aby podczas próby „wypalili się". Czasem rozpoczynam rozmowę, nie zastanawiając się nad jej zakończeniem. Prezenter z kartką w ręce jest na świecie przeżytkiem, muzealnym eksponatem. - Nieraz usłyszeć można zarzut, że „zagaduje" pan gości, nie dopuszcza ich do głosu? - Raczej ratuję ich z opresji. Wielu ludzi, nawet obytych z publicznością, odczuwa jakiś dziwny lęk na widok studia, kamery, świateł i ustawionych wokół monitorów. Co ma zrobić gospodarz programu, jeśli jego gość na wszystkie pytania odpowiada „tak" lub „nie" i wodzi wokół nieprzytomnym wzrokiem? - Którzy z pana rozmówców byli najlepsi? - Czy ja wiem...? Było ich tak wielu. Z pewnością Krzysztof Penderecki, Teresa Żylis-Gara, Bernard Ładysz, Wanda Wermińska, Ewa Bandrowska-Turska, Irena Eichlerówna, Nina Andrycz, Mścisław Rostropowicz, Michaił Barysznikow... - A którzy byli najgorsi? - Chwile mrożące krew z żyłach przeżyłem prowadząc rozmowy ze Zdzisławą Donat, Wojciechem Wiesiołłowskim, Stefanią Toczyską. Ci 3 Wielka sława... ^5 wspaniali artyści mieli przecież tyle do powiedzenia, ale w żaden sp( nie potrafili swoich przeżyć wyrazić słowami. - Dla pana kamera i mikrofon są łaskawe. - To więcej niż łaskawość. To miłość od pierwszego wejrzenia, z wzajemnością! Interesuje mnie milionowa widownia - Blask jupiterów, widok kamer wyzwalają w panu niezwykłą energię. - Kocham publiczność i jest mi obojętne, czy mówię do tysiąca, tysięcy czy milionów ludzi. Im większa widownia, tym bardziej jesl uskrzydlony. - Co to znaczy: być artystą na scenie i w życiu? - Irena Eichlerówna usiłowała mnie kiedyś przekonać, że talent kalectwo. Miała dużo racji. Artyści są ludźmi szczególnie wrażliwjj intensywniej reagują na przemoc, niesprawiedliwość, okrucieństj pospolitość, złość i nienawiść. Są jak dzieci bezbłędnie odbierajj wszystkie powiewy i prądy otaczającego świata. Dlatego artystów trzj kochać, ogrzewać serdecznością i ciepłem. - Widzę, że pan i pańscy bohaterowie rozumiecie się doskonale, lecz mai jeszcze coś, co nie każdemu artyście jest dane: siłę przebicia. - Moja siła przebicia to praca, praca bez ustanku i bez wytchnie! Od niepamiętnych czasów nie chodzę na spacerki, do kawiarni,! imieniny i wieczorki, nie wyjeżdżam parę razy w roku na urlopy. I tego nienawistni ludzie nie dostrzegają. Łatwiej w kółko powtaia Tego Kaczyńskiego wszędzie pełno! - Ten, kogo docenia widownia, jest u nas wyjątkowo ostro krytykowany. - Trzeba wytworzyć w sobie odporność, przywdziać pancerz. I czy istnieje pancerz skutecznie chroniący przed zatrutymi strzała i zmasowanym atakiem? Dlatego raz zdobytą ,pozycję należy nieusB nie wzmacniać pracą, pędzić do przodu, wrogów zostawiając w m Na pewnym poziomie - wysoko nad ziemią - twórca może czuĆB bezpieczniej. _ 66 żaden sposób wejrzenia, i to lą energię. do tysiąca, stu >ardziej jestem ć, że talent to le wrażliwymi, okrucieństwo, ie odbierające rtystów trzeba ale, lecz ma pan z wytchnienia. kawiarni, na la urlopy. Ale ko powtarzać: krytykowany. : pancerz. Ale tymi strzałami ileży nieustan-twiając w tyle. może czuć się - Czy nie za często mówi pan o wrogach? - Proszę nie stawiać znaku równości między wrogami i najbardziej nawet surową krytyką. Recenzent najpierw uważnie słucha, ogląda, potem rozmyśla i z życzliwą troskliwością wytyka błędy, poucza, sugeruje inne rozwiązania. Wrogowie nie widzą, nie słuchają - oni tylko atakują, nie pozostawiając ofierze najmniejszej szansy na poprawę. Wszystko przekreślają paroma stówami lub jednym pociągnięciem pióra. - Zgodzi się pan ze mną, że w telewizji nie szanuje się gwiazd? - Od niepamiętnych czasów gwiazdy w naszej telewizji traktuje się z me skrywaną niechęcią, nawet z lekceważeniem. Przyzwyczailiśmy się przez kilkadziesiąt lat do równania w dół. Nigdy nie było u nas równania w górę, podnoszenia poprzeczki. Angażując człowieka utalentowanego, gwiazdę, dyrektorzy biorą na siebie wiele kłopotów, jakie rodzą się podczas obcowania z nietuzinkową psychiką, drażliwością, wybujałym temperamentem i wibracją kolorów przypominających kolibra. Nikt w Polsce nie chce przeżywać podobnych kłopotów. Na świecie każdy dyrektor z prawdziwego zdarzenia pozwala się maltretować do granic wytrzymałości, aby zdobyć choć jedną gwiazdę, bo bez tego nie ma publiczności, a co za tym idzie - kasy. W Polsce nikt nie zwraca uwagi na publiczność. Słyszałem niedawno wypowiedź prezesa Radia i Telewizji, który stwierdził, że oglądalność programów nie jest najistotniejszą rzeczą w państwowej telewizji. Zapewne zadumaliby się nad tymi słowami szefowie wielkich telewizyjnych koncernów. - Czy gwiazdy dużo zarabiają w telewizji? - Prawie tyle samo co osoby, które w ogóle nie powinny pojawiać się na ekranie. Gwiazdor, który prowadzi wielki show, i dziennikarz, który rozprawia o przecenie butów, otrzymują bardzo podobne honoraria. Grażyna Torbicka „Sukces": Odnoszę wrażenie, że w Telewizji Polskiej jest więcej kopii niż oryginałów. Czy mogłaby pani wskazać oryginały? Grażyna Torbicka: Nie lubię tego typu wyliczeń, bo zawsze istnieje niebezpieczeństwo pominięcia kogoś. Ale skoro pan nalega... Niewątpliwie oryginałem jest Bogusław Kaczyński! „Sukces", czerwiec 1990 roku 67 - Co sprawia panu największą trudność w telewizji? - Wadliwa organizacja pracy i brak hierarchii ważności. Ka instytucja, a szczególnie artystyczna, powinna mieć przejrzystą wewi rzną konstrukcję przypominającą drabinę, na której ustawieni są ws2 cy pracownicy, od woźnego do prezesa. U podnóża tej drabiny miejsce dla debiutantów tęsknie spoglądających w stronę wierzcho z niezłomnym postanowieniem wdrapania się jak najwyżej. Na szc mają szansę dotrzeć tylko ci, którzy urodzili się z autentycznym talent i potrafią wszystko poświęcić dla pracy. W telewizji polskiej nigdy istniała i nadal nie istnieje taka hierarchia ważności, co jest nasz największym nieszczęściem. Ostatnio wiele usłyszeć można o piei dzach, o wadliwej strukturze i potrzebie reorganizacji. Szkoda, że n nie mówi o człowieku. Dopóki nasi szefowie tego nie zrozumieją, nic nie zmieni, choćby na ulicę Woronicza pieniądze płynęły rurociągiei - Podjąłby się pan przeprowadzenia zmian w telewizji? - Zmian ludzkich. W naszym kraju zarabia się niewiele, więc pracę - poza pieniędzmi - powinno się otrzymywać coś jeszcze. Parni tam, z jakim zaciekawieniem i zadumą słuchałem opowieści starszy ludzi w Łańcucie, zatrudnionych przed wojną w ordynacji. Jak serdecznie wspominali hrabiego Potockiego. Po zakończeniu żniw c wykopków - opowiadali - ordynat przyjeżdżał bryczką na pole, ogląd zbiory, z każdym osobiście rozmawiał, każdemu podał rękę i dziękow Właśnie. Każdy człowiek po wykonaniu zadania oczekuje tego krócij kiego słowa „dziękuję" lub „było dobrze, myślę, że w następni tygodniu będzie jeszcze lepiej". Niejednokrotnie takie podziękował jest cenniejsze od pieniędzy. Niestety, w mojej firmie żaden z decydent! nie jest zdolny ich z siebie wykrztusić. Niewiele razy przez te wszysl lata powiedziano mi „dziękuję" lub „czekamy na następne prograrai - Dlaczego tak często prezentuje się pan na żywo? Pana koledzy wcześd nagrywają, montują, wycinają potknięcia? - Należę do twórców, którzy myślą o programie przed wejściem! studia. Ileż nie przespanych nocy kosztuje mnie staranne przygotował scenariusza. W naszej telewizji można spotkać autorów, którzy I grywają godzinny program przez cały dzień, bo dopiero przed kami i zastanawiają się, jak zacząć, co powiedzieć i jak skończyć. Powtara proste zdanie 54 razy. W profesjonalnej telewizji na świecie ktoś takil miałby prawa przekroczyć progu studia. W Polsce to rzecz normalj i dla wszystkich oczywista. \ 68 lości. Każda ystą wewnęt-ieni są wszys-drabiny jest ; wierzchołka ej. Na szczyt nym talentem dej nigdy nie i jest naszym :na o pienią-koda, że nikt imieją, nic się rurociągiem. ziele, więc za szcze. Pamię-eści starszych ynacji. Jakże ;niu żniw czy pole, ogląda! ę i dziękował. : tego króciut-w następnym iodziękowanie z decydentów z te wszystkie ie programy". iledzy wcześniej d wejściem do )rzygotowanie f/, którzy na-przed kamerą 'ć. Powtarzają e ktoś taki nie lecz normalna - Występował pan w telewizjach wielu krajów. Co jeszcze różni tamte telewizje od naszej? - Bywałem w Nowym Jorku, Chicago, Hawanie, Hamburgu, Rzymie... Największą zazdrość wzbudził we mnie niewyobrażalny profesjonalizm. Osobie, która robi to co ja, nieustannie towarzyszy 5-7 ludzi. Pracują one od świtu do nocy, aby osoba występująca przed kamerami - gwiazda - świetnie wypadła. Pamiętam, jak w Nowym Jorku na moment przed wejściem na wizję ktoś wniósł pudło z krawatami i powiedział: „Pana krawat ma niedobry odcień, lepszy dla pana karnacji będzie bardziej pastelowy". W czasie, kiedy zmieniano krawat, ktoś inny poprawiał mi włosy, jakiś człowiek doradzał, jak trzymać głowę, aby twarz wyglądała efektowniej. Wszyscy pracowali z uśmiechem i o ułamek sekundy wyprzedzali moje myśli. Podczas występu naprzeciw siedział sufler, tak na wszelki wypadek. A w polskiej telewizji... Nie tak dawno zdarzyło mi się przemawiać dziesięć minut bez... dźwięku. W paru gazetach napisano, że wyglądałem zabawnie - jak amant filmu niemego. Dopiero po zakończeniu narracji wyszło na jaw, że nikt nie dostrzegł awarii, gdyż państwo w reżyserce wyciszyli głos, aby bez docierającego ze studia gadania spokojnie pogwarzyć o tym, kto, kiedy i gdzie wyjeżdża na urlop. Te wakacyjne marzenia brutalnie przerwali rozwścieczeni telewidzowie, domagający się powtórzenia moich dziesięciu minut. Niestety, na ponowne wystąpienie nie wyraził zgody dyżurny inspektor programu tłumacząc, że spowodowałoby to opóźnienie i przesunięcie całej ramówki. I tak już pozostało. Ileż razy po programie dowiaduję się, że nad uchem pionowo sterczał pukiel włosów, że miałem przekręcony krawat, pomięte rękawy w marynarce i złe światło, że zza głowy wyrastał uschnięty badyl, co sprawiało wrażenie, że siedzę w kapeluszu z rajerem. W studiu podczas występu na żywo, kiedy muszę się maksymalnie skoncentrować, jakże często młodzi kamerzyści śmieją się, wymieniają gazety, czytają, rozmawiają, wyjmują kanapki szeleszcząc papierem i głośno gryzą jabłka. Uśmiecham się do kamery, za wszelką cenę staram się tego wszystkiego nie widzieć i raz jeszcze błysnąć. Opuszczając ze spoconym czołem studio, mówię do siebie: „Tym razem udało się, ale czy uda się także jutro?" - Czy występy w którejś zagranicznej telewizji przyniosłyby panu popularność równą tej, jaką cieszy się pan w kraju? - W 1978 roku otrzymałem propozycję przygotowania cyklu programów operowych dla jednego z nowojorskich kanałów. Kontrakt był poważny, wiązał się z dwuletnim pobytem w Ameryce. Przyznaję, że 69 z wrażenia straciłem głowę. Nie wiedziałem, kogo zapytać o rad Wiązało się to przecież ze zmianą całego dotychczasowego życii Przypadek zrządził, że w pobliżu Metropolitan Opera spotkała Kazimierza Korda, który przeżywał wtedy gorzkie chwile rozstani z MET. Wieczorem w ciasnym pokoiku hotelu Empire pan Kazimier przekonywał mnie, jak wiele mamy do zrobienia w kraju, jak barda jesteśmy potrzebni w Polsce. Odłożyłem więc kontrakt na następn lata. Po powrocie do Nowego Jorku (z moskiewskiego Teatru Bolszoj Teresa Żylis-Gara skrytykowała moją decyzję. Orzekła, że tęgi rodzaju propozycja zdarza się tylko raz i już nigdy nie wróci. Mialj rację! Zdumienie moje nie miało granic, kiedy po paru miesiącach przecz] tałem w gazecie, że Kazimierz Kord podpisał kontrakt z orkiestr radiową w Baden-Baden i przez jakąś część roku będzie przebywi w RFN. - Nie ma czego żałować. Tutaj jest pan kochany, uwielbiany. Tam musiafl pan wszystko zaczynać od początku. - To prawda. Wierzę jednak, że i tam mógłbym coś osiągnąć. Al polska kultura jest zawsze dla mnie najważniejsza. Nie mógłbyii - naprawdę - żyć poza krajem. To silniejsze ode mnie! Coś z corridy - Czy prezenter powinien wzbudzać emocje? - Oczywiście. Nie może być obojętny. Już lepiej niech wywohij kontrowersje. Widz wcale nie musi się z nim zgadzać. Rolą prezenteł jest wzniecać ogień i podnosić temperaturę uczuć widowni. Na ogół nasi prezenterzy przypominają śnięte ryby i wyładował akumulatory. Doprawdy, trzeba mieć ogromną siłę wewnętrzną, ażeb przebić się przez szkło kineskopu i zostać zauważonym przez milioł widzów. - I to jest właśnie osobowość? ] - Tak. Znakomity prezenter telewizyjny kojarzy mi się z bykia wypuszczonym na arenę. Tłum szaleje, byk króluje i często rozrywa Ł strzępy torreadora. Uprawianie zawodu prezentera ma w sobie cf b z corridy. w 70 Alicja Resich-Modlińska Idealnym prezenterem byłby człowiek łączący: łagodność Bożeny Walter, indywidualność Bogusława Kaczyńskiego i poczucie humoru Wojciecha I Manna. - Rozumiem, że chodzi tu głównie o efekt. Może to jednak być niebezpieczne. Dziś Bogusławowi Kaczyńskiemu darowuje się już szerzenie szlachetnego snobizmu, ale wciąż nie wybacza elokwencji i pewnej egzaltacji... - Jeśli uznamy, że prezenter wykonuje zawód z pogranicza aktorstwa, dziennikarstwa, a może nawet kuglarstwa, to musi on stosować pewne sztuczki, efekty, stopniować emocje, aby w kulminacyjnym momencie porwać publiczność, której - na swoje nieszczęście - nawet nie widzi. I to jest największe niebezpieczeństwo czyhające na prezentera: patrząc w zimny obiektyw kamery, nie wolno stracić poczucia obecności żywego człowieka po tamtej stronie szkła. Nieraz można usłyszeć opinię: „on nie przechodzi przez ekran". Oznacza to, że nie jest obecny w mieszkaniach telewidzów. Aby temu zapobiec, należy jak najczęściej obcować z żywą widownią. Zanim zacząłem moją przygodę telewizyjną, objechałem wzdłuż i wszerz kraj, bywałem w świecie, występowałem w wielkich miastach i wioskach, których nazw już dziś nie pamiętam, ale zawsze z wielkim szacunkiem dla widza. Nauczyłem się odgadywać już po paru zdaniach, czego oczekuje sala, zmieniać w trakcie występu temat, nawet sposób mówienia. Uważam, że spotkanie jest wtedy udane, kiedy publiczność nie chce wracać do domu, potem odprowadza artystę do samochodu i prosi o ponowny przyjazd. A więc najpierw żywa widownia, potem zimny obiektyw kamery. Nigdy odwrotnie. - Czyli po jednej i po drugiej stronie ekranu trzeba uciekać się do wyobraźni? - Tak, i to bardzo wyrafinowanej wyobraźni, która wynika ze szczególnej wrażliwości. Świadomość, że mówimy do milionów, powoduje ogromne stresy i wywołuje tremę. - Bogusław Kaczyński mówi o tremie? - Wiem, niektórzy sądzą, że mam nerwy ze stali, ale to nieprawda. Każdy występ kosztuje mnie sporo wysiłku. - O pozycji prezentera na Zachodzie świadczą nie tylko wysokie honoraria, dzielnica, w której mieszka, ale i to, że różne stacje telewizyjne niemal się o niego biją. U nas na razie panu to nie grozi, choć trzeba przyznać - mieszka pan w elitarnym osiedlu w Wilanowie. I często pańskie nazwisko trafia na łamy prasy. 71 - Mego mieszkania nie zawdzięczam telewizji. Kupiłem je za własi pieniądze. A kiedy poprosiłem moją firmę o pożyczkę, usłyszałe szorstką odmowę. Na zawsze straciłem wówczas wszelkie telewizyji złudzenia. Co do prasy, to udzieliłem w swym życiu setek wywiadói może było ich tysiące. Niektóre dziennikarze napisali sami. Ale nie mai o to do nich pretensji. - Do grona pana wiernych adwersarzy należy także Janusz Atlas. - Bardzo lubię pana Atlasa, powiem więcej: pan Atlas bardzo misi podoba... Smutno mi jednak, kiedy widzę pana Janusza, z siwiejąc™ skroniami, zasiadającego przed kamerą w stroju odpowiednim na pikri w Jarocinie. Kiedy na niego patrzę, przypomina mi się słynne powieda nie Ireny Eichlerówny: „Twarz już nie do kokardy, a..." Znacznie gorzej odbieram inne osoby pojawiające się na ekrani osoby pozbawione elementarnych umiejętności prezentacji, sparaliżow ne trudnościami językowymi, czasami obarczone wadami wymowy. Janusz Atlas Z niejakimi oporami oglądam - zresztą okazjonalnie - programyj Bogusława Kaczyńskiego. Bo też melomanem bywam okazjonalnie. Nie wszystko mnie ciekawi, nie wszystko akceptuję (balet). Ale przecież nu mogłem nie docenić ani rozmowy z Roztropowiczem, ani tym bardziej^ z Barysznikowem (...) A całkiem niedawno w niedzielny wieczór obejrzałem sobie program, który sam autor nazwał „przeglądem aktualności". Kaczyński nie schodził z ekranu przez równiutką godzinę. Ten zamyst powinien świadczyć przeciwko niemu, bo przynajmniej części telewidzów niekoniecznie musi odpowiadać naturalna emfaza występów niekwestiono wanego ulubieńca znacznej większości oglądających. Tak więc osoby, które Kaczyński drażni schludnym strojem, dbałością języka i emocjonalnym zaangażowaniem, mogły sobie spokojnie przełączyć telewizor na I program gdzie akurat wyświetlano jakąś francuską filmową szmirę. A jednak ja tego nie uczyniłem. Bo cóż oto zobaczyłem? Ano tylko tyle, że ulubienie telepubliczności mówi do mnie bezpośrednio i mówi życzliwie; abym zro zumiał w czym rzecz i abym pomyślał o tym, co mi się w TVP pokazuje I nagle okazało się, że choć Kaczyński jak zwykle mówi o sobie, o swoii prywatnym przyjęciu urodzinowym, które zaszczyciła obecnością święte^ pamięci pani Lena Eichlerówna, nie puszy się, nie wychwala, lecz wlaśnit oddaje hołd zmarłej Wielkiej Aktorce. Niebywała popularność Kaczyńskiego polega właśnie na tym, że ju prawie (?) nikt poza nim nie mówi w telewizji własnym głosem, nu rozmawia z telewidzami tak, jak rozmawia się w kawiarniach, na bankietac lub zwyczajnie „na pogaduszkach". Prawie wszyscy telewizyjni gwiazdorzy (i gwiazdy, także gwiazdy przemawiają do nas z ekranu, czyli traktują nas z góry. Nawet przeczyta 72 programu dnia stało się występem referatowym. A już całkiem nie do zniesienia jest telewizyjny wywiad, kiedy to dwóch (dwoje) mądrych naucza miliony maluczkich (...). Program Bogusława Kaczyńskiego o tyle był jeszcze różny od codziennej produkcji, że nie chodziło w nim o występy samego gospodarza. Kaczyński „coś" chciał załatwić! To „coś" to osamotnienie i bieda zapomnianej, choć słusznie kiedyś cenionej piosenkarki Marty Mirskiej. Akurat muzyka estradowa nie jest domeną pana Bogusia, ale jest on także postacią telewizyjną (należącą do wyjątków), dla której wartością nadrzędną jest kultura polska i w tym rozumieniu ewentualna strata Marty Mirskiej byłaby taką samą dolegliwością, jak śmierć Ireny Eichlerówny. To właśnie rozumie Kaczyński (Bogusław) i dlatego robi programy, jakich nawet nie-próbują realizować inni. W programie Kaczyńskiego występowali goście. Nie tak istotne jest dla mnie to, co faktycznie mieli do powiedzenia (a mieli!), lecz sposób traktowania ich przez gospodarza. To byli oczywiście goście Bogusława Kaczyńskiego, ale też nasi goście. Gospodarz nie zapomniał, po co ich właśnie zaprosił. Kaczyński robi dobre programy telewizyjne, chiociaż ma swoje wady i narowy, i bywa denerwujący. Ale zawsze wie, co robi. Niby nic, a tak dużo. „Po szkle", „Dobra robota" „Szpilki", 22 listopada 1990 roku - Operuje pan niezwykle barwnym językiem, choć nie wszystkim on przypada do gustu. Wanda Wermińska napisała na ten temat wręcz pean: „Mówi prosto, z serca, językiem zrozumiałym dla szerokich mas, językiem czysto polskim, językiem naszych wieszczów". Profesor Jan Miodek („Ojczyzna polszczyzna") określił pana mianem pierwszego złotoustego Telewizji Polskiej. - Wielki to dla mnie zaszczyt. Myślę, że chodzi tu o pewne naturalne predyspozycje. Proszę nie zapominać, że moja rodzina pochodzi z Kresów. Kiedyś Iwaszkiewicz stwierdził, że najpiękniejszym językiem mówią kresowianie. Od czasu do czasu jacyś ludzie zarzucają mi, że mówię językiem mało fachowym, niemuzykologicznym. To przecież sprawa świadomego wyboru. Ciągle nie do końca wiemy, jaka powinna być rola prezentera. Moim zdaniem, prezenter telewizyjny to człowiek, który dzięki tylko sobie znanym sposobom potrafi zachęcić do obejrzenia programu, tak jak dobry menedżer czy sprzedawca do kupna proponowanego towaru. Myślę, że mój sposób prezentowania, to moje - tak krytykowane - „zachwyty" to jest właśnie przyszłość telewizji. W dobie konkurencyjności stacji i kanałów trzeba będzie umieć zachęcać, przekonywać do wyboru tego, a nie innego programu. Im więcej widziałem na świecie, 73 tym trudniej było mi odnaleźć się w polskiej rzeczywistości. Wiem, ż bardziej przylegam do zachodnich niż rodzimych wzorców prezentacji Czuję, że należę do innego świata niż ten, w którym przyszło mi żj( i którego świadomie nigdy nie chciałem opuścić. Andrzej Wróblewski - Ibis W królestwie prezenterów telewizyjnych Bogusław Kaczyński jest Księciem Wielkim Koronnym. Można go lubić lub nie, ale trzeba przyznać, że w popularyzacji muzyki mało ma sobie równych, a jeśli chodzi o festiwal muzyczny w Łańcucie, który sam (osobiście) organizuje przez dziesięć lat, to wręcz przekroczył barierę niemożliwości i udowodnił, że jak się chce, można zrobić wszystko. „Życie Warszawy", 12 kwietnia 1991 roku - A czego wymaga się od prezentera w telewizjach światowych? - Przede wszystkim spontaniczności, elegancji - o dobrej prezem i manierach nie wypada nawet mówić - wreszcie umiejętności nawiąż nia błyskawicznego kontaktu z widzami, daru improwizacji i odrobin szaleństwa. Te wszystkie cechy są w Polsce nie doceniane, niepopularni U nas wciąż pokutuje model prezentera w wygniecionym garnitura i niemodnym krawacie, prezentera zanudzającego widownię dukania i nieskładnym odczytywaniem paru frazesów z wymiętej kartki. - W pana słowach brzmi nutka goryczy. Ostatnio pojawia się pan rzadziej i ekranie. Czyżby jakiś kryzys? - Wprost przeciwnie. Wróciłem właśnie z kwitnącego Rzymu, pfl rządkuję wrażenia z muzeów i kościołów medycejskiej Florencji. Oprół wrażeń przywiozłem zaproszenie na wykłady w Akademii Muzycznej ¦ Florencji oraz propozycję współpracy z trzecim kanałem włoskiej R» Miejmy nadzieję, że los uśmiechnął się do mnie kolejny raz. - Gniew i smutek to oznaka słabości. - Jeśli ze smutkiem w głosie mówię o pewnych negatywnych zja\m kach w naszej telewizji, to dlatego, że los tej instytucji, z którą związaM całe swoje dorosłe życie, nie jest mi obojętny. Ostatnio zdominowsł program opowieści o skrzywdzonych prostytutkach, narkomanach i m nych nieudacznikach, którym różni ludzie udzielają rad i pomocy. ¦ jest szlachetne, ale dlaczego w takim samym przynajmniej wymiarze ¦ pokazuje się wartościowej części społeczeństwa, laureatów olimpiał 74 em, że prezentacji, mi żyć Księże iwal lat, chce, roku prezencji nawiąza-odrobiny arne. arniturze dukaniem iej na , po-Oprócz cznej we RAI. zjawis-związałem i in-. To nie olimpiad, wynalazców, zapaleńców, którzy mają piękne osiągnięcia. Przykładem takiej nie przemyślanej działalności było upchnięcie koncertu promocyjnego finalistów konkursu imienia Kiepury w czasie emisji najmodniejszego serialu. "Nie dziwmy sie^ potem, że młodzi, utaletttowam ludzie rozmyślają o wyjeździe z Polski. Po prostu tutaj czują się nie doceniani i niepotrzebni. To jest niczym nie uzasadnione skrzywienie proporcji w profilu programowym naszej telewizji. wrażenie, - Na co więc pan liczy? - Jestem poważnie zatroskany o naszą telewizję. Odnoszę „la,cillc ze my którzy ją tworzymy oraz firmujemy własną twarzą, jesteśmy jak gwiazdy filmu niemego, po latach sukcesów odchodzące w mrok zapomnienia. Ich nieszczęściem były narodziny filmu dźwiękowego, naszym - telewizja satelitarna, kablowa i sieć domowego wideo. Wszystko to już niebawem spowoduje, że nikt lub prawie nikt nie będzie chciał nas oglądać. Oczywiście, jeśli nie stworzymy natychmiast jakiejś sensownej programowej kontrpropozycji, telewizji o profilu regionalnym, krajowym, narodowym. W skrytości ducha marzę o jakimś multimilionerze, który kupi - na wzór piątego kanału włoskiego - stację telewizyjną, zaangażuje za zawrotne honoraria największe gwiazdy i osobowości ekranu, a także najlepszych reżyserów, operatorów, montażystów. W takiej twórczej telewizyjnej rodzinie, gdzie każdy zna swoje miejsce i wie, dlaczego przychodzi do pracy, chciałbym jeszcze parę lat popracować. - Czy patrząc w lustro widzi pan wciąż tę samą twarz, czy może - jak w rockowej piosence - „wygasłą twarz prezentera"? - Staram się z godnością wchodzić w wiek dojrzały. Ostatnio ktoś z uporem przekonywał mnie, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce. Zobaczymy. Kiedy robi mi się smutno, gaszę światło, włączam muzykę mojego kochanego Wagnera, zapalam świeczkę na znak pamięci o nieżyjących rodzicach i przyjaciołach i słucham, słucham, słucham. A potem zastanawiam się, co mi zostanie, gdy na telewizyjnym korytarzu usłyszę za plecami: „ Co ten stary tutaj robi? Mógłby wreszcie dać sobie spokój". - W którym momencie prezenter ma prawo uważać się za gwiazdora? - O tym, czy ktoś jest gwiazdą, decydują przechodnie na ulicy, a nie prezesi siedzący w gabinetach. Na świecie gwiazdy pielęgnuje się jak 75 egzotyczne rośliny i chroni przed najlżejszym nawet zefirkiem. U M nikomu na niczym nie zależy, a cóż dopiero mówić o gwiazdach! Ewa Ziegler Nikt co do tego nie może mieć wątpliwości: Bogusław Kaczyński jest gwiazdą. Chciał być i jest. Wie, że jest dobry i nie pokrywa tego fałszywą skromnością. Na swoją pozycję pracował bez wytchnienia, wyrzekając się wszystkiego, co mogłoby mu w tym przeszkodzić, także życia prywatnego. Jest niezależny. Ma głęboką pewność, że nie zrobił w życiu rzeczy, której musiałby się wstydzić. Gdy trafia na przeszkody, gdy doznaje porażki, przez chwilę jest smutny. Przyczaja się, opracowuje strategię i... wali głową w mur (wszak jest Bykiem!). Bywa, że nabija sobie przy tym guza. Ale horyzont widzi zawsze pogodny. Wszak nawet ludzka zawiść musi mieć swoje granice. Wiele lat temu przechadzał się z Beatą Artemską uliczkami ukochanego Konstancina. Oboje byli smutni, mieli jakieś zawodowe kłopoty. Nagle z sąsiedniej ulicy dobiegł ich niezwykle żywiołowy i radosny śmiech. Gdy doszli do skrzyżowania, ujrzeli dwoje rozbawionych, bardzo młodych ludzi. Byli bez nóg, poruszali się na wózkach inwalidzkich. Kaczyński ma do dziś tę scenę przed oczami. Powiedział do Artemskiej: Beata, koniec ze smutkami, kłopotami i użalaniem się nad własnym losem. Radość życia nosi się w sobie! Trzeba kochać ludzi, przyrodę i muzykę - często powtarza. Trzeba rozwijać w sobie wrażliwość. Trzeba stworzyć własny świat, własny czarodziejski ogród. Uciekać do niego, by odzyskiwać równowagę, i znowu wracać do ludzi, aby pracować, kochać i dzielić tę miłość z innymi. Powiedział poeta:,,Przecież, jeśli zapalają się gwiazdy - to znaczy, że są . one komuś potrzebne..." - Czy dostrzega pan swoich następców? - Raczej naśladowców czy nawet kopistów. Już nieraz zagrażały m różne osóbki kreowane na gwiazdy przez możnych protektorów. Przn znaję, że te protegowane kariery kosztowały mnie trochę zdrowia, ale a szczęście nie trwały zbyt długo. Czuję się na tyle młody, że nadal myśli o własnych programach, a nie o następcach. Mogę jednak zapewnić, i kiedy dojrzę człowieka z autentycznym talentem, otoczę go - jeśli tęgi zechce - opieką i będę sekundował jego karierze. - Co sądzi pan o programie Piotra Nędzyńskiego? Nie odbiega on formą u tego, co pan od lat proponuje. - Nie chciałbym recenzować wystąpień mego młodszego kolei z telewizji poznańskiej. Ten miły człowiek, z zawodu radca prawny ca sędzia, jak każdy meloman ma prawo opowiadać o radościach, jaki przynosi obcowanie ze sztuką. Do takich zwierzeń idealnie słuą 76 programy z cyklu: „Moje hobby - opera". Nie jestem natomiast ctiekW& ,8^Jk stworzono właśnie wtedy. - W tamtych czasach opery pisano na zamówienie coraz większej liczby teatrów, które wyrastały - szczególnie w południowej części Europy - jak grzyby po deszczu. Aby zaspokoić bieżące potrzeby, w jednym tygodniu pisano nieraz cztery opery. Współcześnie niewiele więcej komponuje się w roku. Jeszcze na początku dziewiętnastego stulecia proces tworzenia był raczej mechaniczny, bez tego charakterystycznego dla romantyzmu namaszczenia i inspiracji muz unoszących się nad głową geniusza z laurem nieśmiertelności. Przykładem niech będzie Gioacchino Rossini - geniusz sztuki operowej, zwany „łabędziem z Pesaro", którego dwóchsetną rocznicę urodzin obchodzimy w 1992 roku. „Po śmierci Napoleona - pisał Stendhal - znalazł się drugi człowiek, o którym mówi się co dzień w Moskwie i w Neapolu, w Londynie i w Wiedniu, w Paryżu i w Kalkucie. Granicami sławy tego człowieka są granice cywilizacji, a ma on zaledwie trzydzieści dwa lata". 105 W pierwszej połowie życia Rossini skomponował trzydzieści osiem oper. Lutnia jego zamilkła, kiedy miał trzydzieści siedem lat. Pozostałe trzydzieści dziewięć lat spędził głównie w Paryżu, leniuchując (jeśli nie liczyć Stabat Mater) i wymyślając najbardziej wyrafinowane przepisy kulinarne, które niebawem stały się równie sławne jak jego opery. Był kochany i podziwiany. Już pierwsze młodzieńcze dzieła stały się przebojami i poczęły wypierać z afisza La Scali opery tak modnych wówczas kompozytorów, jak Cimarosa, Pacini, Mecadante, a nawet Mozart. Koroną jego twórczości z całą pewnością jest Cyrulik sewilski, skomponowany w ciągu zaledwie kilku tygodni na otwarcie rzymskiego sezonu karnawałowego. Aby zdążyć na czas, Rossini włączył do nowej partytury uwerturę z opery Aureliano w Palmirze, notabene wykonywanej także podczas niedawnej premiery Elżbiety królowej Anglii. Słynna cavatina Rozyny „Una voce poco fa" także przynajmniej w połowie przepisana została z Elżbiety królowej Anglii. W innych fragmentach doszukać się można licznych zapożyczeń z samego siebie, a także z Haydna i rosyjskiego folkloru. Podobne praktyki stosowano w tamtych latach powszechnie, nie przeszkadzało to publiczności, dyrektorom i śpiewakom, którzy i tak na własną rękę upiększali role, dodając - w zależności od wirtuozowskich talentów - najróżniejsze fioritury, kadencje frulata i na najwyższych dźwiękach fermaty. Im wyżej i szybciej, tym piękniej i lepiej. Czy można sobie wyobrazić podobne „ekscesy" w dziełach Wagnera czy późniejszego V#rdiego? Tam dodanie jednej nuty lub skreślenie paru taktów traktowane byłoby jako przejaw muzycznego barbarzyństwa. - Dlaczego w naszych czasach powstaje tak mało dzieł operowych? - Współczesne techniki kompozytorskie nie są najidealniejszym tworzywem dla teatru muzycznego. Oczywiście, powstało w bliższych nam czasach parę wielkich dzieł, jak Wozzeck czy Lulu Albana Berga, Mathis der Maler Hindemitha czy Diabły z Loudun i Raj utracony Pendereckiego, ale teatry grywają te pozycje bardziej dla honorów domu niż dla zaspokojenia potrzeb i oczekiwań publiczności. Ostatnim prawdziwym twórcą operowym był Giacomo Puccini, a ostatnią nie budzącą kontrowersji reprezentantką gatunku - jego nie dokończona opera Turandot. Był rok 1924. - Parę lat temu Pierre Boulez zbulwersował opinię publiczną stwierdzeniem, że wszystkie teatry operowe należy niezwłocznie spalić... - ...gdyż wywierają szkodliwy wpływ na rozwój współczesnej muzy- 106 ki. To znane powiedzenie, podyktowane najpewniej zazdrością o nieprzemijające powodzenie dzieł operowych, przyniosło zaskakującą pointę: skruszony Boulez przybył do muzycznej Cannossy, czyli do Bayreuth, i poprowadził tetrcalogię Pierścień Nibelunga, potem misterium Parsifal. Po premierze na Zielonym Wzgórzu synowa kompozytora Winifred Wagner powiedziała (sam to słyszałem), że podczas tego nieszczęsnego wykonania nad grobem Wagnera i jego żony Cosimy unosiły się ogniki i dymy, co należy odczytać jako wyraz skrajnej dezaprobaty mieszkańców willi Wahnfried. - Co sądzi pan o tych, którzy rozpowszechniają opinie, że Bellini, Donizetti, a nawet wczesny Verdi tworzyli tak złą muzykę, że słuchanie jej nie przystoi uszom przywykłym do dzieł Beethovena, Wagnera czy Ryszarda Straussa? - Zaprosiłbym ich do La Scali, Metropolitan Opera lub innego tea\mx^rasifoY*s^c> idasTam^ab^ posłuchali tych partytur w wykonaniu mistrzów. Opery komponowane były z myślą o komplecie g\osbw charakteryzujących się określoną barwą, ciężarem, zwinnością, klasą. Pospolitość wykonania jest grobem opery. - Czy światowe teatry, o których pan tak często opowiada, naprawdę są takie wspaniałe? - Działalność tych scen porównać można do olimpiad, na które z całego świata zjeżdża sportowa czołówka. Dyrektorzy, na ogół bardzo skąpi, na gwiazdach nie oszczędzają. Dobrze wiedzą, że bez nich nie ma publiczności. Nikt przecież nie będzie stał w kolejce po bilet, aby potem przez trzy godziny dręczyć się słuchaniem i oglądaniem miernot. Nie tak dawno pytano mnie o dublerów, którzy uczestniczą w próbach, a potem dyżurują za kulisami, aby w razie nagłej niedyspozycji zastąpić gwiazdę, choćby nawet w trzecim akcie. Tylko że gwiazdy prawie nigdy nie chorują, gdyż szaleństwem byłoby stracić z powodu byle infekcji tysiące dolarów. U nas śpiewacy wyjątkowo często zapadają na zdrowiu, panie biorą urlopy macierzyńskie, wychowawcze. Odnoszę wrażenie, że w Polsce zbyt często bawimy się w operę i w oszukiwanie publiczności. Ma to niewielki związek z profesjonalną, opartą na światowych zasadach prezentacją sztuki. - Panu się nigdy nie zdarzyło zachorować? - Parę razy, ale ani razu nie odwołałem z tego powodu nagrania czy występu. Leżenie w łóżku odkładam na później, po wykonaniu artystycznej powinności. Tego nauczył mnie ojciec. Przez kilkadziesiąt lat 107 pracy zawodowej nigdy nie poprosił o zwolnienie lekarskie, nie opuścił ani jednego dnia pracy. Zauważyłem, ludzie mający jakąś pasję i ludzie obowiązkowi rzadziej chorują. Te nieustanne zwolnienia są domeną notorycznych leni, osób pozbawionych twórczego temperamentu. Podczas jakiejś wakacyjnej podróży usłyszałem od Niny Andrycz sentencję, która głęboko utkwiła mi w pamięci: artyście przystoi raczej śmierć niż mówienie o chorobach. Święte słowa. Pozwólmy wierzyć publiczności, że jej ulubieńcy zawsze są piękni, młodzi, zdrowi i uśmiechnięci. - Co bardziej ceni pan u artysty operowego: głos czy talent aktorski? - Oczywiście głos, który przenosi publiczność do zupełnie innego świata. Jest w tym coś z magii. - Ale przecież bez aktorstwa spektakl jest martwy. - Nad tym powinien zastanawiać się reżyser. Oglądałem kiedyś Birgit Nilsson w Walkirii, także w Zmierzchu bogów. Przez pięć godzin „królowa wagnerowskiego śpiewu" wykonała zaledwie kilka gestów i przeszła parę kroków po scenie, a mimo to przedstawienia z jej udziałem przeszły do historii współczesnego teatru muzycznego. Wielo-rakość aktorskich działań zastąpiła magia osobowości i potęga głosu. To samo było z Ireną Eichlerówna. W Brytaniku siedziała nieruchomo w głębokim tronie ubrana w bordowo-złotą tunikę, z zamkniętymi oczami, i swym potężnym, falującym głosem recytowała przejmujące strofy Racine'a. Potem stała i znów siedziała. Usłyszawszy wiadomość o śmierci Brytanika, wykonywała tylko jeden - podczas całego wieczoru - gwałtowny zamach ręką, od biodra ponad głowę. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć tego teatralnego gestu, skuteczniejszego od najbardziej dramatycznego krzyku. - Czy potrafi pan być w swych ocenach obiektywny? - Z trudem. Często popadam w zachwyt albo się wściekam. Nie umiem być nijaki. Z tego powodu niektórzy nie akceptują mnie i specjalnie się im nie dziwię. Kochany Panie Bogusiu! Proszę wybaczyć tę poufałość, ale znam Pana tyle lat, od dawna gości Pan w moim domu - wprawdzie dzięki telewizji, ale jakie to ma znaczenie - ponadto mam jeszcze raz tyle lat co Pan, a to chyba usprawiedliwia moją bezpośredniość. Jestem samotną emerytką, bez specjalnego wykształcenia muzycznego, ale od dziecka jestem zakochana w operze. 108 Piszę do Pana z potrzeby serca, bo muszę Panu podziękować za cudowny program oglądany pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia. Dzięki Panu miałam tak wspaniałe święta, jakich dawno nie pamiętam. Po śmierci męża nigdzie nie chodzę z wizytami, a dzięki Panu czułam się tak, jakby Pan i Pana goście byli naprawdę w moim pokoju. Żywię jeszcze najwyższe uznanie dla Pana za stanowisko, jakie Pan zajął w tragicznym okresie, jaki przeżywaliśmy ostanio. Cieszę się, że nie znalazł się Pan w gronie obrażonych na polską rzeczywistość, ale wykazał Pan rzetelny patriotyzm wybierając inne możliwości, a nie emigrację wewnętrzną. L. Mleczko, Wrocław - Umie pan zachować stoicki spokój? - Usiłuję. W krytycznych momentach zamykam się w sobie, nieraz wypijam szklankę zimnej wody i po opadnięciu emocji jestem nawet w stanie pogodzić zwaśnione primadonny skierowane nieopatrznie do tej samej garderoby. Ale bywają sytuacje, kiedy nie panuję nad nerwami. Wówczas szaleję i jestem nieznośny. Te spięcia przynoszą jednak nadspodziewane efekty, gdyż prawdziwa sztuka rodzi się w tyglu rozgrzanym do czerwoności. Zbigniew K. Rogowski Oto co może pasja, zjawisko u nas deficytowe. Tutaj: pasja jednego człowieka. Mowa o Bogusławie Kaczyńskim, niestrudzonym słudze opery, popularyzatorze rodzimej i światowej wokalistyki. Bez jego zapału, poświęcenia i determinacji nie mielibyśmy imprezy w Łańcucie, uczt operowych w telewizji ani kiepurowskiego festiwalu i konkursu w Krynicy. Jest popularyzatorem, ale i animatorem oraz menedżerem. Dwoił się, troił, pięciokrotnil. Był na posterunku w dzień i w nocy. Gasił ogień konfliktów i wzniecał entuzjazm. Bóle głowy, stany podgorączkowe, kłucie w okolicy serca, stresy - to cena, jaką płacił za niemal całodobową aktywność. Wykonywał funkcje i załatwiał sprawy daleko wybiegające poza obowiązki wynikające z szefostwa artystycznego i przewodniczenia jury. Przerósł samego siebie. Byl mocną osią, wokół której przez dwa tygodnie kręciła się festiwalowa karuzela. Sprawił, że sztuka operowa stała się w Krynicy radością życia. Nasze wielkie uznanie! • „Kiepuriana" „Przekrój", wrzesień 1988 roku - Zna pan wielu wybitnych artystów. Jacy oni są w życiu prywatnym? - Ci najwięksi są zazwyczaj czarujący, bezpośredni i pokorni wobec 109 sztuki. Żyją w nieustannym lęku o najbliższy spektakl, zapowiedzianą premierę, telewizyjną transmisję lub nagranie płytowe. Aby przez wiele lat utrzymać szczytową formę, pozostają pod opieką profesorów, którym za konsultacje płacą ogromne pieniądze. Podobnych rzeczy nie spotyka się u przeciętnych wykonawców. Oni są zawsze z siebie zadowoleni. - Jaki jest Pavarotti? - Czarujący jak wszystkie wielkie gwiazdy. Jest ogromnym, ważącym sto trzydzieści kilogramów dzieckiem o łagodnym uśmiechu, niesłychanej wrażliwości i uroku osobistym. - A jaki jest pan? - Jestem chorobliwym optymistą i nieraz z tego powodu bywa mi ciężko w życiu, ale nawet w najtrudniejszej sytuacji nie tracę nadziei i wiary. Nie szanuję ludzi, którzy rozpoczynają rozmowę od stwierdzenia: tego nie da się zrobić. Przy odrobinie entuzjazmu, wysiłku i uporu wszystko można osiągnąć. To tylko kwestia czasu. - Co pana zdaniem stanowi o osobowości artysty? - Inność. Świat ceni oryginalne i niepowtarzalne zjawiska, z obojętnością spogląda na najdoskonalsze nawet imitacje, kopie. Na tuzinkową produkcję. - Dlaczego przestał pan pisać recenzje? - Nie mam sumienia krytykować artystów, którzy najczęściej żyją i pracują w warunkach odbiegających od najskromniejszych światowych norm. Oglądam przedstawienia w wielkich centrach - w Bayreuth, w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku, Mediolanie, Monachium, Moskwie. Są to zazwyczaj wydarzenia, większe lub mniejsze, ale na miarę teatrów, które je prezentują. Potem wracam do Polski, idę do którejś z naszych oper i widzę produkcję w minimalnym stopniu przypominającą profesjonalny teatr. Odstępstwa do tej reguły należą do rzadkości. Może to kogoś dziwić, ale coraz ostrożniej obwiniam za to artystów. - Dlaczego? Przecież wykonują swoją pracę, jak większość ludzi w Polsce, w trudnych warunkach. Niestety, zjawiska kryzysowe nie ominęły artystów. - Moją odpowiedzią będzie przykład wzięty z życia. Primabalerina opery warszawskiej mieszka w małym mieszkaniu daleko od teatru. Na 110 ranną próbę jedzie tramwajem, często w tłoku. Potem wraca do domu, aby przygotować obiad, bo nie zarabia tyle, aby jadać w pobliskich drogich restauracjach. Po południu znów wraca do teatru. Grają jeszcze Jezioro łabędzie. Bilety dawno sprzedane, bo bohaterka wieczoru jest ulubienicą publiczności. Pierwsza gwiazda polskiego baletu wchodzi do garderoby udręczona trudnościami, jakie niesie z sobą życie. Nie bacząc na zmęczenie, próbuje przeistoczyć się w nieziemską, baśniową księżniczkę Odettę, zaklętą przez czarnoksiężnika w łabędzia. Dokonuje nadludzkich wysiłków, aby sprostać piekielnym trudnościom tej klasycznej roli. Po spektaklu, potykając się ze zmęczenia, wraca tym samym tramwajem do domu. I ja miałbym sumienie krytykować tę nieszczęsną i zarazem bohaterską kobietę? A przecież Arnold Szyfman, budując Teatr Wielki, pomyślał o wzniesieniu obok, przy ulicy Moliera, domu dla artystów stołecznej opery. Minęło od tego czasu kilkanaście lat, a już coraz mniej tam właściwych lokatorów. W „okresie błędów i wypaczeń" pozwolono wykupić te służbowe mieszkania i tylko czekać, aż operowy dom przejdzie w ręce kalafiorowo-kapuścianej socjety z okolic Warszawy. - W ramach istniejących obecnie stosunków własnościowych wydaje nam się zrozumiałe, iż hodowcy sałaty oraz kapusty kupują od artystów służbowe mieszkania. Nie będę pana pytał o status gwiazdora na Zachodzie. Proszę powiedzieć, jak żyją artyści za naszą wschodnią granicą? - Posłużę się przykładem primabaleriny moskiewskiego Teatru Bol-szoj, z którą łączy mnie wieloletnia, serdeczna znajomość. Maja Plisiec-ka mieszka w luksusowym apartamencie w sercu Moskwy. Ma oranżerię, szofera i forda. Jeden z wielu salonów zamieniony został na salę baletową wyłożoną od podłogi do sufitu lustrami. Na codzienne próby przychodzą pianista i baletmistrz, aby gwiazda niepotrzebnie się nie męczyła pokonywaniem drogi do teatru, aby wszystkie siły zatrzymała na wieczorne przedstawienie. Tam rozumuje się następująco: należy stworzyć Plisieckiej takie warunki, aby talent jej rozkwitał i jak najdłużej błyszczał na świecie blaskiem pierwszej wielkości. W Polsce od dawna nie dba się o rodzime talenty. Mówię „od dawna", bo sytuacja ta nieco lepiej wyglądała zaraz po wojnie i jeszcze w latach pięćdziesiątych, na początku sześćdziesiątych. - W ostatnim okresie wielu artystów wyjechało z Polski. - Jedni wyjechali, by budować kariery. To pochwalam. Nie można zostać światowej sławy sportowcem, jeśli nie uczestniczy się w olim- 111 piadach. Trudno być światowej sławy artystą, jeśli nie występuje się na światowych estradach czy scenach. Dlatego pochwalam Teresę Ży-lis-Garę czy Wiesława Ochmana. - Nie wszystkim jednak udaje się błyszczeć na operowym firmamencie. Niektórzy muszą zadowolić się poślednimi przybytkami sztuki. - To prawda. Smuci mnie, kiedy wybitni artyści wyjeżdżają „na saksy", aby tańczyć lub śpiewać ogony za kilkaset zachodnich marek czy dolarów. Miejscem dobrego artysty jest profesjonalny teatr z prawdziwego zdarzenia. - Jaką miałby pan dla nich radę? - Aby wracali do kraju, nawet jeśli oznacza to nasze niewygody i skromny obiad w teatralnej stołówce. Na pieniądzach świat się nie kończy. Znacznie ważniejsza jest satysfakcja zawodowa oraz odnalezienie sensu życia i siły do dalszych działań. Jeśli się to wszystko zlekceważy, przekreśli, zmarnotrawi, pozostanie na starość żal i gorycz. - Ale ubolewania oraz odwoływanie się do moralności czy powołania artysty niewiele tu pomogą. Jest to przecież kwestia szersza, związana w ogóle z naszą polityką kulturalną, także z całokształtem negatywnych procesów ekonomicznych, a więc z tymi zjawiskami, które - jak pan powiedział - czynią w naszych warunkach bezzasadną pracę krytyka. - W słowie „krytyka" mimo wszystko odnajduję coś negatywnego. Paru moich kolegów raduje się, że „dołożyło" temu lub tamtemu artyście. Ja zawsze wyruszam do teatru z radością. Jeśli nawet wskazywałem na mankamenty roli lub spektaklu, czyniłem to z żalem, a nie z satysfakcją muzycznego prokuratora. Bez życzliwości nie ma wartościowej, twórczej krytyki. - Artyści mówią, że jak pan kogoś kocha - to kocha, ale jak nienawidzi - to już nienawidzi. Podobno zniszczył pan mezzosopran w Makbecietak, że nawet oburzyły się koleżanki z tej samej garderoby. - Chodzi o Krystynę Szostek-Radkową, wspaniałą i bardzo przeze mnie lubianą artystkę, która zupełnie niepotrzebnie podjęła się wykonania partii Lady Makbet, utrzymanej w wysokiej sopranowej tassiturze. Podkreślili to także inni krytycy. Myślę, że pani Szostek-Radkowa wie najlepiej, jak nierozsądnie postąpiła przyjmując tę rolę. Ale czy jedna negatywna recenzja może pomniejszyć ogrom krajowych i zagranicznych zasług naszej śpiewaczki? Moja recenzja nie była w żadnym razie 112 napaścią, lecz zachętą do przemyśleń: co wolno, a czego nie należy robić, kiedy weszło się do panteonu operowych znakomitości. Ta niesympatyczna dla Krystyny Szostek-Radkowej premiera przyniosła nadspodziewany sukces Ryszardzie Racewicz, która przedstawiła publiczności cały arsenał swych niecodziennych talentów: potężny, piękny głos, a także niemały talent dramatyczny. Na świecie często się zdarza, że na chwilowym niepowodzeniu primadonny swoją efektowną karierę buduje jej następczyni. - Co sądzi pan o naszych krytykach? - Aby krytykować, trzeba bardzo dużo umieć. Proszę popatrzeć, ilu nieodpowiedzialnych ludzi otrzymało prawo do publicznego ganienia i chwalenia. W Polsce każdy może zostać krytykiem! - Odnosimy wrażenie, iż nijakość naszych recenzentów, zwłaszcza niechęć do poruszania wprost - bez zbędnego woalu - kwestii personalnych, to już sprawa niemalże kulturowa. Inaczej krytycy nie mogliby, często jako satelici, funkcjonować w środowisku artystycznym. Po prostu erudycyjne niedostatki, brak dogłębnej znajomości zagadnienia zastępują wypowiedziami ambiwalentnymi, streszczaniem libretta. Podstawowa zasada: nie czepiać się. Nie zmieniać ciepełka, którym można się przyjemnie ogrzać. - Tacy recenzenci nie są potrzebni ani artystom, ani mecenasom sztuki, ani tym bardziej publiczności. Wzrusza widza Pana subtelne podejście do ludzi starszych, niegdyś sławnych, a dziś odsuniętych na boczny tor. Ujmuje więź łącząca Pana - człowieka innej epoki - z ludźmi, którym tylko pozostały wspomnienia dawnych sukcesów. A Pana kunszt w prowadzeniu programów! „Wiktory" najlepiej świadczą o naszym uznaniu. Dziękuję Panu za te wszystkie wzruszenia, za łzy, których nigdy się nie wstydzę Danuta Fangarowa, Łańcut Zawsze pozostajemy pod wrażeniem Pana ogromnej osobistej kultury, umiejętności przekazywania wiedzy. Jest Pan niezwykłą osobowością. Wierzymy, że kiedyś będzie można przeczytać o Panu w encyklopedii. Nowakowie i Raczyński, Gdańsk Panie Bogusławie! Jest Pan artystą o genialnej wiedzy, nadzwyczajnej subtelności, elegancji oraz olśniewającym uroku osobistym. Na Pana od- 113 dajemy głosy w plebiscycie. Jesteśmy pewni, że zdobędzie Pan kolejnego ,,Wiktora". Joanna i Bolesław Marchlewiczowie z córką, Wałbrzych - Czy pańskie zauroczenie gwiazdami i ich pięknymi głosami nie jest rodzajem rekompensaty za to, że sam pan nie śpiewa? - Być może. Rodzice opowiadali, że jako chłopiec często śpiewałem, imitując swym sopranikiem usłyszane w radiu Odgłosy wiosny Straussa. To był mój numer popisowy. Pewnego dnia zachorowałem na obustronne zapalenie płuc. Jakimś cudem - było to dwa lata po zakończeniu wojny - ojciec zdobył z darów Szwedzkiego Czerwonego Krzyża penicylinę. Po tygodniu kuracji wyzdrowiałem, ale już nigdy nie zaśpiewałem czysto najprostszej melodii. Pozostał mi, oczywiście, absolutny słuch, ale wiązadła głosowe zostały trwale uszkodzone. Pytałem o to wielu lekarzy, ale żaden nie potrafi postawić przekonującej diagnozy. Może penicylina była przeterminowana? - Wobec tego następne pytanie: czy w tej fascynacji pięknymi głosami jest więcej miłości czy zazdrości? - Oczywiście miłości. Robię wszystko, aby moim gwiazdom dodać jeszcze większego blasku. Beata Tyszkiewicz To zadziwiające, z jaką miłością i szacunkiem mówi o gwiazdach . będąc największą gwiazdą. I----¦---- - Można spotkać śpiewaków, którzy pana nie lubią... - A ja spotkałem śpiewaków, którzy darzą mnie sympatią i szacunkiem. Nie wymagam, aby wszyscy zachwycali się moją pracą. Ale to, co zrobiłem dla propagowania sztuki operowej, nie może pozostać nie zauważone nawet w kręgu wrogów. - Bardzo często artyści są zazdrośni o pana, twierdzą, że zabiera im pan te „pięć minut na scenie". Może dlatego tak nieczęsto spotyka się pan z ich wdzięcznością. Kiedyś pewien znany człowiek na pytanie, kto jest największą gwiazdą polskiej opery, odpowiedział: Bogusław Kaczyński. 114 - Przyjmuję te słowa jako wyjątkowy komplement. Aby jednak nie pozostawić czytelników w przekonaniu, że otaczają mnie sami wrogowie, proponuję sięgnąć do mojego albumu „osobliwości" i zacytować trzy pierwsze wklejone tam dokumenty. Proszę czytać głośno: „Podziwiamy pana i życzymy sił na dalsze lata w pana pięknej i ważnej pracy twórczej dla dobra naszej wokalistyki" - Krystyna i Wiesław Ochmanowie. „Smutno tu po pańskim wyjeździe. Ani z kim pogwarzyć o prawdziwej muzyce, ani o śpiewakach, o dawnych czasach. Tak, drogi panie Bogusławie, zrobił pan krzywdę naszej Polonii, bo za prędko pan wyjechał" - Władysław Kiepura, Floryda. „Kocham cię bardzo i najpiękniej jak potrafię dziękuję za wszystko, co zrobiłeś, robisz i będziesz robił dla dobra polskiej opery i naszych śpiewaków" - Barbara Kostrzewska. - A może agresję u niektórych odbiorców wywołuje nadużywanie przez pana superlatywów. Wszystko jest zawsze „naj..."? - Dosyć często spotykam się z tak sformułowanym zarzutem. Proszę jednak nie zapominać, że nigdy nie prezentuję artystów przeciętnych czy nawet średnich. Wszystko, co nas otacza, to smutek, szarość i błoto po kolana. Irena Eichlerówna podarowała mi kiedyś tom „Dzienników" Lechonia i w linijce zamykającej dedykację (mówiącą o „narodzinach mitu"), pod datą, zamiast słowa „Warszawa" napisała: „Miasto bez czarów". Wielki włoski reżyser Bernardo Bertolucci w przemówieniu poprzedzającym polską premierę filmu „Ostatni cesarz" nazwał Warszawę miYym miastem, m& WÓI^m \)3ttft\ *$ <&jltetaq zapach prowincji. Jeśli więc chociaż dzięki telewizji możemy obejrzeć coś z wysokiego diapazonu, co jest cudowne, jedyne w swoim rodzaju, bajeczne (tu „król tenorów", tam „bóg tańca"), to dlaczego mam zapowiadać te fajerwerki ze smutną miną, melancholijnym wzrokiem i ściśniętym gardłem? Wielokrotnie podkreślałem w licznych wystąpieniach, że kultura muzyczna w Polsce, mimo osiągnięć Lutosławskiego i Pendereckiego, sztuki wykonawczej Żylis-Gary i Zimermana, stoi na niskim poziomie. Zachwycamy się wierzchołkiem tej góry, a nie chcemy dostrzec, że nie ma ona mocnej podstawy, czyli wyrobionej publiczności, odczuwającej nieustanną potrzebę obcowania ze sztuką. Dlatego naszym obowiązkiem jest zachęcać rodaków do aktywniejszego uczestnictwa w kulturze. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że człowiek niewrażliwy na muzykę jest człowiekiem kalekim. 115 - Zapewne spotyka pan w najbliższym otoczeniu takich niewrażliwych ludzi. Czy naprawdę są kalecy? - Człowiek, który nie słyszy wysokości dźwięku, jest tak samo ułomny jak daltonista nie odróżniający kolorów. Proszę spojrzeć na uświęcony tradycją model kulturalnego Polaka. To przecież zupełne curiosum. Gdyby zapytać takiego „kulturalnego" jegomościa, czy widział w teatrze (lub przynajmniej w telewizji) „Hamleta" i „Fausta", dumnie odpowiedziałby, że tak, nawet parę razy. Czy czytał „Wojnę i pokój", „Pana Tadeusza"? Oczywiście tak. Czy słyszał o Homerze, Molierze i Czechowie? Słyszał, nawet coś z tej listy ma w domowej biblioteczce. Czy wie, jak wygląda (przynajmniej z fotografii) piramida Cheopsa, wieża Eiffla? Oczywiście wie. Czy pamięta obrazy: „Monę Lisę" i „Bitwę pod Grunwaldem"? Naturalnie. Czy słyszał o tym, że Beethoven skomponował IX Symfonię z Odą do radości w finale, Wagner Parsifala, a Bach Wielką Mszę h-molH Nie, nie słyszał, nie wie, to go zupełnie nie interesuje. Czy się z tego powodu wstydzi? Absolutnie nie. Oto - jakże często spotykany w Polsce - wizerunek kulturalnego człowieka! - A więc pozostaje nam organiczna praca w dziedzinie popularyzacji, co w naszym kraju nie przynosi szczególnego zaszczytu. W środowiskach akademickich i uniwersyteckich nawet wybitna naukowa indywidualność, jeśli popełni grzech popularyzowania swojej dyscypliny, zaczyna być traktowana z przymrużeniem oka jako osoba, która dla zarobku zstępuje w ołtarza nauki na niziny. - W moim zawodzie szacunkiem cieszą się raczej ci, którzy potrafią przemawiać tak uczenie, że prawie nikt nie potrafi ich zrozumieć. W „Ruchu Muzycznym", jedynym polskim popularnym piśmie muzycznym, czytuję zazwyczaj artykuły do połowy. Nie mogę przebrnąć przez owe gigantyczne teksty, napuszone „uczonością" i pisane hermetycznym językiem. Nie przeczę, że potrzebne są muzykologiczne periodyki, ale jeśli istnieje w kraju jedno pismo muzyczne, to powinno ono uwzględniać potrzeby szerszych rzesz odbiorców. W ostatnich dniach życie zweryfikowało sens istnienia pisma bez adresata. Po kilku miesiącach powielaczowej egzystencji (w bibliofilskim niemal nakładzie) „Ruch Muzyczny" przestał się ukazywać. Żyjący w abstrakcyjnym wymiarze zespół redakcyjny, wyspecjalizowany w udzielaniu „nieomylnych" porad i wskazówek, nie sprostał najwidoczniej wymogom czasu, w którym przyszło nam żyć, i padł ofiarą bezwzględnych praw rynkowych naszego wczesnego kapitalizmu. 116 Człowiek wrażliwy jest lepszy - Praca takich ludzi jak pan powinna spowodować, że filharmonie i sale operowe nie będą świeciły pustkami. - Od lat głoszę, że jeśli teatr czy filharmonia nie przyciągają widza, to nie jest to wina widza, lecz teatru lub filharmonii. Układając repertuar trzeba przede wszystkim uwzględniać kulturowe uwarunkowania własnego regionu, miasta, dzielnicy. Inny model teatru ma rację bytu w Krakowie, inny w Łodzi, a jeszcze inny w Warszawie. Afisz teatralny powinien inspirować, ale także zaspokajać estetyczne potrzeby i oczekiwania własnej widowni. Jeśli dyrektor lub dzierżawca dużej sali nie umie wypełnić jej publicznością, nie ma prawa być dyrektorem. Środowisko artystyczne przeżywa ostatnio szok wywołany bezwzględnymi regułami reformy gospodarczej. W mroki niesławy odszedł reżim aż do przesady rozpieszczający kulturę i jej twórców. Nastała nowa era znaczona walką o byt. Dla wielu o przetrwanie. Dyrektorzy muszą znów przypomnieć sobie o publiczności, gdyż wpływy w widowni w coraz poważniejszym stopniu zasilają kasę teatru. Ale jak odzyskać publiczność, którą przez tyle dziesięcioleci odstraszano i lekceważono? Pamiętam czasy dyrekcji Wodiczki w Warszawie, potem w Łodzi - dziwaczny program, bazujący głównie na współczesnym, często awangardowym repertuarze. Pamiętam zachwyty garstki kapłanów nowej sztuki, a na widowni - puste fotele. Na premierę przyszło zaledwie kilkadziesiąt osób, rozpromieniony zaś Wodiczko mówił: „Niech nie przychodzą. Za kilkanaście lat sala będzie pełna!" Tamte czasy odeszły na zawsze. Śmiercią naturalną umarł także zapożyczony od Liebermanna i lansowany przez Wodiczkę model teatru. Pozostały puste widownie. - Czy oznacza to, że nie ceni pan działalności Bohdana Wodiczki? - Nie mogę udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Ceniłem go za upór w realizacji nie znanej w naszym kraju wizji teatru, ceniłem za umożliwienie artystycznego startu kilku prawdziwym talentom, takim chociażby, jak Andrzej Majewski czy Krzystof Pankiewicz. Efektem poczynań Wodiczki było też kilka głośnych premier (Król Edyp, Judith, Persefona, Święto wiosny, Czerwony płaszcz), zaskakujących głównie inscenizacją i oprawą plastyczną, częściowo także wykonaniem muzycznym. To niewątpliwe sukcesy. Niestety, Wodiczko wydał bezwzględną walkę wszystkiemu, co przywodziło na myśl tradycyjny teatr operowy. Niemal nazajutrz po objęciu dyrekcji plejada czołowych gwiazd stołecznej sceny została wyrzucona na bruk. O tej nieoczekiwanej decyzji 117 artyści dowiedzieli się z przesłanych pocztą druczków („ponieważ nie widzę pani/pana w nowym repertuarze..."). Tak więc w ciągu jednego dnia publiczność warszawskiej opery utraciła i oklaskiwany repertuar, i wielu swoich ulubieńców: Marię Fołtyn, Alicję Dankowską, Mariana Woźniczkę, Franciszka Arno... Na tej czarnej liście znalazł się jedyny w naszej części Europy bohaterski tenor, fenomenalny artysta i uroczy człowiek - Wacław Domieniecki. Największy tenor od czasu Jana Kiepury. Wypędzenie z teatru, który bardziej kochał niż wszystko inne na tym świecie, przypłacił rozległym zawałem serca. Domieniecki to tragiczna postać. Gdyby jego artystyczna młodość przypadła na późniejsze lata, po zdjęciu czy choćby rozluźnieniu „żelaznej kurtyny", stałby się ozdobą pierwszych scen świata, bohaterem wagnerowskich premier w Bayreuth, w Metropolitan i La Scali. Na palcach jednej ręki policzyć można takie głosy w ostatnim półwieczu. Do dziś dźwięczy mi w uszach ostatnia rozmowa z Domienieckim. Zatelefonował o świcie. Prosił bezdźwięcznym, zniekształconym głosem o pomoc w nieszczęściu. Od paru dni bezskutecznie zabiegał o przyjęcie do szpitala onkologicznego przy ulicy Wawelskiej. Tego dnia także od piątej rano stał na mrozie wśród gromady ludzi oczekujących zmiłowania Bożego i szpitalnego łóżka. Niestety, tym razem także na próżno. „Proszę mi pomóc" - rzęził do słuchawki, zalewając się łzami. Natychmiast skontaktowałem się z dyrektorem szpitala i poprosiłem o ratunek. Opowiedziałem o niezwykłych zasługach tego człowieka dla polskiej opery, o jego niezapomnianych kreacjach w Pajacach, Otellu, Halce, Lohengrinie, Aidzie... Dyrektor uprzejmie wysłuchał mego półrecitalu, po czym odpowiedział: „To niemożliwe. Każdego dnia otrzymuję kilka telefonów podnoszących zasługi różnych profesorów, wynalazców, polityków. Ale od tych rekomendacji nie przybywa łóżek szpitalnych. Niestety, nie mam miejsca". Ale ja prosiłem, prosiłem, prosiłem... I Wacław Domieniecki jeszcze tego samego dnia został przyjęty na Wawelską. Łóżko szpitalne zwolnił dość szybko. Z typową dla siebie skromnością, niemal niezauważenie odszedł do Krainy Cieni. Ale wracajmy do zasadniczego wątku naszej rozmowy. Wodiczko nie oszczędził także dwóch sędziwych legend polskiej opery, które z powodu dokonanego w metrykach „retuszu" dożywały na operowym etacie wieku emerytalnego - Ewy Bandrowskiej-Turskiej i Wandy Wermiń-skiej. Obie primadonny do końca życia z goryczą opowiadały o tym upokarzającym i godnym ubolewania incydencie. Wraz z gwiazdami odchodziła publiczność. Po otwarciu Teatru Wielkiego i wyrzuceniu - jako że fortuna kołem się toczy - Wodiczki 118 widownię zaczęły zapełniać głównie wycieczki, ciekawe widoku odbudowanego po tylu latach oczekiwań przybytku narodowej sztuki. Do anegdot należą opowieści o gromadach ludzi drzemiących lub spożywających podczas spektaklu kolację (z rozbijaniem jaj ugotowanych na twardo o poręcze foteli), utrudzonych całodziennym bieganiem po warszawskich domach towarowych i masowo otwieranych wtedy atrakcyjnych prywatnych pawilonach. Ta sytuacja - jakże wygodna dla organizatorów widowni - trwała przez wiele lat i pozwoliła dyrektorom zapomnieć, że publiczność jest ważnym elementem teatru i wymaga szczególnej troski. Nagle wszystko się zmieniło. Wraz z nastaniem nowej rzeczywistości przystąpiono do racjonalniejszego dzielenia pieniędzy oraz ograniczania wydatków. Na pierwszy ogień poszły, rzecz oczywista, bezpłatne autokarowe eskapady połączone z wieczorną wizytą w teatrze. Sale z dnia na dzień opustoszały. W tym momencie najbardziej nawet pewni siebie dyrektorzy zrozumieli, że w tak bezmyślny sposób utracili największy dla każdego teatru skarb - kochającą, adorującą, wierną i oddaną publiczność. Publiczność, która przychodziła na premiery w świątek i piątek. Kiedy było dobrze i kiedy było ciężko. - Ciekawe są pana spostrzeżenia. Sądzi pan, że Wodiczko popełnił błąd, preferując taki właśnie model teatru muzycznego? - Wcale tak nie uważam. Jego eksperymenty - podkreślam to stale i z uporem - były interesujące, korespondowały z modnym wówczas zachłystywaniem się muzyką współczesną. Proszę nie zapominać, że Warszawa dzięki festiwalom „Warszawska Jesień" i polskiej - jak się wtedy dumnie mówiło - szkole kompozycji pretendowała do miana jednej ze stolic światowej awangardy. Oczywiście, w dziedzinie muzyki. Powstanie więc eksperymentalnego teatru operowego było zrozumiałe i uzasadnione. Szkoda tylko, że Wodiczko, tak bardzo hołubiony przez ówczesne władze polityczne, nie otworzył nowego, własnego teatru. Tak jak Grotowski albo Kantor. Wszyscy byliby zadowoleni i usatysfakcjonowani. Natomiast zniszczenie pięknej tradycji opery warszawskiej muszę ocenić jako posunięcie krzywdzące zarówno sztukę operową, jak i publiczność. Przecież nie samym Strawińskim, Honeggerem i Nono człowiek żyje. Podobny błąd popełniają - na szczęście w mniejszym wymiarze - dyrektorzy wielu scen dramatycznych, przeładowując afisz sztukami Witkacego lub Mrożka. Proszę mi wskazać teatr, który utrzymuje w bieżącym repertuarze „Fausta", „Hamleta", „Dziady" czy „Fantazego", który to dramat - dzięki fenomenalnemu Janowi Kurnakowieżowi i trudnej do opisania słowami maestrii, z jaką zagrał scenę śmierci pułkownika - wspominam jako najbardziej przejmujące teatralne wydarzenie mej wczesnej młodości. 119 - Czy lubi pan muzykę rozrywkową? - Nawet bardzo. Ze zdumieniem stwierdzam, że niektórzy znajomi odbierają to z mieszanymi uczuciami, nawet z niesmakiem. - Dlaczego? - Najprawdopodobniej wmówili sobie, że jedyną muzyką, która może mnie zainteresować, są krwawe operowe dramaty w wykonaniu potężnych jak hipopotamy sopranów i monumentalnych jak egipskie piramidy tenorów. A to nieprawda. - A czy wie pan, co to jest hard rock? - Wiem, ale nie podziwiam i nie akceptuję tak hałaśliwej muzyki. Interesuje mnie sztuka, którą cechuje wewnętrzny ład, pomysłowość splotów harmonicznych i - oczywiście - sens śpiewanych tekstów. Moim ulubionym piosenkarzem jest niezmiennie Elvis Presley. Mimo upływu lat jego nagrania nie starzeją się i nadal poruszają serce i wyobraźnię. To samo dotyczy wielkiej sztuki cudownej i niepowtarzalnej Edith Piaf. Podczas niedawnego pobytu w Paryżu pojechałem na cmentarz Pere-Lachaise odwiedzić jej grób. To, co tam zobaczyłem, przeszło wszelkie oczekiwania - granitową mogiłę pokrywały kwiaty i małe, kamienne tabliczki z napisami: „Dziękuję ci za wszystkie wzruszenia", „Dzięki tobie życie moje stało się piękniejsze", „Modliłem się za spokój twej duszy w Świętej Grocie w Lourdes". Dowodzi to, że miłość i wdzięczność publiczności trwają długo, nawet ćwierć wieku po śmierci ubóstwianej gwiazdy. Z bardziej współczesnych piosenkarzy szczególnie podziwiam Franka Sinatrę, Toma Jonesa, Barbarę Streisand, Lisę Minelli, no i oczywiście Juliette Greco i Gilberta Becaud - moich gości na festiwalu w Łańcucie. Z grona polskich wykonawców najwyżej cenię, oczywiście, niezrównane mistrzynie gatunku - Hankę Ordonównę i Mirę Zimińska. Często wracam też do piosenek Ewy Demarczyk, która jest zjawiskiem nie znajdującym odpowiednika w dziejach polskiej estrady. Podziwiam również niepowtarzalny głos i kulturę interpretacji Joanny Rawik. Szkoda, że szwadrony protegowanych beztalenci uniemożliwiły tej piosenkarce zrobienie kariery na miarę jej talentu. Piosenka Romantycznie jest dla mnie jednym z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących arcydzieł, jakie w tej dziedzinie stworzono po wojnie. 120 Co zrobić, aby częściej ukazywał się Pan w telewizorze i prowadził więcej audycji tą swoją wspaniałą dykcją. Wiele oglądam i słucham, ale Pan jakoś specjalnie prowadzi te audycje, że nie mogę odejść od telewizora i pożegnać się z Panem, mimo że program się skończył. Antonina Andrzejewska, Gliwice Dziękujemy za ucztę Bożenarodzeniową, jaką nam Pan wyprawił. Nie potrafimy wyrazić tego, co czujemy, jesteśmy ludźmi prostymi. Chcielibyśmy stać się lepsi, upodobnić się do postaci, jakie nam Pan przedstawia i chroni od zapomnienia. Ciągle mamy za mało Bogusława Kaczyńskiego. Pracownicy Kopalni „Czerwona Gwardia", Czeladź Oboje z Barbarą Wachowicz jesteście Państwo wspaniali i niepowtarzalni. Jestem wzruszona, gdy o Was - prawdziwych Polakach, patriotach - myślę. Stefania Cioth z Opola - Czy pańskie zainteresowania filmowe są również tradycyjne? - Tak, choć ostatnio nie starcza mi czasu, aby regularnie chodzić do kina. Coraz częściej oglądam filmy na ekranie mego telewizora. - Seriale, seriale... Które się panu najbardziej podobają? - Było ich tak wiele, że trudno bez zastanowienia odnaleźć w pamięci tytuły. Z rodzimej produkcji najwyżej cenię „Noce i dnie" Jerzego Antczaka, pastelową i wielce nastrojową opowieść o ludziach, którzy mogli być moimi pradziadami. Ten sam los po rozgromieniu powstania i taka sama miłość do kawałka ojczystej ziemi. Z tych samych powodów z przejęciem oglądałem „Nad Niemnem" Zbigniewa Kuźmińskiego. - A tytuły zagraniczne? - Mistrzami w produkcji seriali są Anglicy. Nie pamiętam, aby poczynając od monumentalnej „Sagi rodu Forsyte'ów", któryś tytuł był nieporozumieniem artystycznym. 121 Kocham Alexis - Co sądzi pan o „Dynastii"? - Oglądam ją pasjami. Podziwiam mistrzostwo realizacji, piękną scenerię, także świetnych aktorów grających w amerykańskim, czyli najlepszym stylu. Przez wiele lat, przy okazji zagranicznych wizyt, oglądałem poszczególne odcinki tego najpopularniejszego serialu świata. Teraz mogę wreszcie uporządkować skomplikowane dzieje rodu Car-ringtonów. Poza wszystkim moją miłością jest Alexis. - Wielkie nieba! Ta okrutna kobieta? - Moja poprzednia gosposia też się dziwiła. „Jak to możliwe - mówiła z wyrzutem - że pan, taki porządny człowiek, zachwyca się tym potworem!" A ja od tylu miesięcy z wielką emocją oczekuję wtorku i pojawienia się Alexis na ekranie. Przed rozpoczęciem projekcji sam się z sobą zakładam o liczbę, fason i kolory sukni, peniuarów, turbanów i kapeluszy, w których dziś wystąpi. Przyznaję, że jest ona demoniczną i niebezpieczną kobietą, ale ma przecież w sobie tyle słodyczy i nie skrywanego uroku. Zapewne dlatego straciłem dla niej głowę. No, może nie do końca życia, ale na najbliższy sezon na pewno. - Jakie są pana ulubione filmy? - Od niepamiętnych czasów jestem miłośnikiem sztuki Luchino Viscontiego. Jego pełne przepychu filmy utrzymane są w konwencji operowej. Każdy, nawet najmniej istotny drobiazg znajduje się tam na właściwym miejscu. „Lampart", „Zmierzch bogów", „Portret rodzinny we wnętrzu", „Ludwig" - to nieśmiertelne dzieła, zaliczane do arystokratycznej serii sztuki filmowej. W 1973 roku miałem szczęście poznać Viscontiego w Mediolanie. Był już wtedy bardzo cierpiący, ale zgodził się przyjąć mnie na porannej kawie. Siedział przykuty do fotela, skurczony, z zamglonymi oczami zapatrzonymi w przeszłość. Patrzyłem na niego z nabożeństwem i świadomością, że oto odchodzi wielki artysta, zamykający swą śmiercią potężny, sięgający korzeniami XI wieku, sławny ród książęcy. Podziwiam także mistrzowskie i poetyczne filmy Franca Zeffirellego, ucznia i godnego kontynuatora filmowej estetyki Viscontiego. Jego cudowny, natchniony obraz o świętym Franciszku, pokazywany także w naszej telewizji, przenosił widzów do zupełnie innego wymiaru niż ten, w którym wiedziemy naszą ziemską egzystencję. Zeffirelli jest także 122 twórcą niezapomnianych premier na czołowych scenach świata, z których szczególne uznanie zdobyły Otello (z Żylis-Garą w roli Desdemony), Cyganeria, Tosca i Turandot, ocenione przez krytykę jako niedoścignione wzorce operowej inscenizacji i reżyserii. Niektóre jego premiery przeniesione zostały na ekran telewizyjny (Pajace, Rycerskość wieśniacza), a także filmowy (Trańata, Otello) i cieszą się ogromnym powodzeniem u kinowej publiczności. W serii „Rewelacja miesiąca" przedstawiliśmy kilka operowych filmów Zeffirellego (trzeci akt Otella z MET, Pajace i Rycerskość wieśniaczą - z Placido Domingo w głównych rolach), które tak bardzo podobały się naszym telewidzom, że na ich życzenie z radością powtarzaliśmy te spektakle dwukrotnie, a Pajace - nawet trzykrotnie. Od dwóch lat prowadzimy pertraktacje finansowe na temat zakupu Tranaty i Otella. Mamy nadzieję, że niebawem polska publiczność będzie mogła podziwiać te dwa prawdziwe arcydzieła Franca Zeffirellego. - Z nazwiskiem Viscontiego nierozerwalnie łączy się postać Marii Callas, nie tylko wielkiej gwiazdy operowej, lecz także porywającej aktorki. - Callas była fenomenem nie znajdującym odpowiednika w dziejach sztuki operowej. Na początku lat pięćdziesiątych za jej sprawą dokonał się przełom w modelu teatru operowego, dotąd przysypanego wielowiekowym kurzem, zaczadzonego i spętanego prawidłami źle rozumianej tradycji. Nic więc dziwnego, że taka wielka, obdarzona magnetyczną osobowością kobieta zwróciła na siebie uwagę Viscontiego. Dla niej wystawił w La Scali Lunatyczkę, potem Traviatę, która stała się największą operową sensacją tamtej doby. Pod koniec swego krótkiego życia Callas objawiła także autentyczny talent filmowy, tworząc niezwykłą kreację w filmie „Medea" Pasoliniego. Jakaż to szkoda - rozmyślam często - że ta fenomenalna gwiazda, słusznie nazywana prima-donną stulecia, nie urodziła się chociaż ćwierć wieku później. Wówczas wszystko, co stworzyła na scenie, zostałoby - ku radości potomnych - zarejestrowane przez kamery filmowe i telewizyjne. A tak po Marii Callas pozostało zaledwie kilkanaście dokrętek ze strzępami najgłośniejszych ról oraz wstrząsający, niepowtarzalnie zagrany i zaśpiewany drugi akt Toski w reżyserii Zeffirellego, z Tito Gobbim w roli barona Scarpii, uchwycony podczas galowej premiery z udziałem królowej w londyńskiej Covent Garden. - Co sądzi pan o aktorstwie telewizyjnym i filmowym w Polsce? - Aktorstwo teatralne, operowe, telewizyjne i filmowe to różne, często nie przystające do siebie specjalności. Jakże często ekspresja 123 zniewalająca publiczność w teatrze po przeniesieniu sztuki na ekran filmowy - najzwyczajniej straszy. I odwrotnie. Mam dość krytyczny stosunek do tego, co w ostatnich latach prezentują nasze teatry dramatyczne i film. Po paru dziesięcioleciach upajania się wyimaginowanym międzynarodowym sukcesem rodzimy teatr przeżywa widoczny kryzys, i to w sferze artystycznej. Coraz rzadziej bywam na premierach, zniechęcony jestem brakami warsztatowymi najnowszych aktorskich generacji, szczególnie zaś wadliwą dykcją i zupełnie nie kontrolowaną emisją głosu. Jak może grać tragiczną rolę Lady Makbet drobna figlarna blondyneczka z zadartym noskiem, której głosik - odpowiedni najwyżej do „Aszantki" - dociera zaledwie do drugiego rzędu! Kiedyś takie role kreowały potęgi na miarę Stanisławy Wysockiej czy Ireny Eichlerówny. Dzisiaj Wysocka ze swym demonicznym głosem otrzymywałaby zapewne role piratów w bajkach dla dzieci! Takie aktoreczki rozpoczynają spektakl dźwięcznym nawet głosem, w następnym akcie mówią już bez blasku, a od połowy przedstawienia publiczność - jak żartuje Nina Andrycz - zamiast śledzić bieg akcji, rozmyśla: „Gdyby biedaczce podać kubeczek gorącego mleka z masłem i miodem, może jakoś dokończyłaby tę sztuczkę". Prawdziwy aktor rozpoczyna wielogodzinne przedstawienie określonym gatunkiem dźwięku i kończy spektakl zachowując tę samą barwę. Aby mogło to zostać zrealizowane, trzeba profesjonalnie panować nad aparatem głosowym i - co najważniejsze - grać odpowiedni repertuar. Przypomniała mi się niedawna premiera Otella z udziałem dwóch popularnych aktorów. Toż to była teatralna świetlica, gorsząca demonstracja gminnej sztampy i złego gustu. Znawcy teatru wzruszali ramionami, a gazetowi sprawozdawcy prześcigali się w komplementach. Bo czyż można inaczej pisać o znanych i powszechnie podziwianych aktorach? Aby nazwać rzecz po imieniu, posłużę się słowami Szekspira: „Źle się dzieje w państwie duńskim". - Nie znajduje pan wśród polskich aktorów ani jednej znakomitości? - W każdym pięćdziesięcioleciu rodzi się kilku gigantów, którzy swymi niepowszednimi osobowościami i kunsztem scenicznym wyznaczają rozwój sztuki. Od dziecięcych lat słyszałem wymieniane w naszym domu z nabożeństwem i czcią nazwiska Solskiej, Zelwerowicza, Juno-szy-Stępowskiego, Osterwy, Jaracza, Węgrzyna, Leszczyńskiego, Kur-nakowicza, Woszczerowicza, Wysockiej. Życiorysy Modrzejewskiej i Solskiego znaliśmy niemal na pamięć. Ale przecież nie byli to moi 124 artyści, lecz legendy, o których należało myśleć i mówić z największym szacunkiem. Moje pierwsze dorosłe doznania teatralne przypadły na koniec lat pięćdziesiątych. Po rozpoczęciu studiów w Warszawie każdy niemal wieczór spędzałem w operze, filharmonii lub - jak mawiała moja babka - w dramacie. Były to wspaniałe lata polskiego teatru. Ze szczególnym podziwem oglądałem przedstawienia z udziałem Ireny Eichlerówny, Niny Andrycz, Elżbiety Barszczewskiej, Zofii Małynicz i Mieczysławy Ćwiklińskiej. Później, dzięki Ewie Bandrowskiej-Turskiej, miałem zaszczyt osobiście poznać panią Mieczysławę. Kiedyś zaprosiła mnie nawet na herbatkę. Zjawiłem się odświętnie ubrany, z ogromnym bukietem kupionych na Polnej ogrodowych kwiatów. Pani Mięcia -jak nazywała ją publiczność - była zachwycona różnokolorową kompozycją, ale zachowywała się podczas spotkania przedziwnie: mówiła urywanymi zdaniami, gwałtownie wstawała, za moment znów siadała. Moje pytania o czasy, kiedy była gwiazdą polskiej operetki, o studia w Berlinie i w Paryżu pod kierunkiem Jana Reszke pozostawały bez zadowalających odpowiedzi. W pewnym momencie pani Mięcia przerwała tę nieskładną rozmowę i z właściwą sobie artykulacją powiedziała: „Wiesz, godzinę temu była u mnie Seweryna Broniszówna. Długo rozmawiałyśmy, aż w pewnej chwili usłyszałam: »Dziwię ci się, droga Mięciu, że chce ci się jeździć z tymi „Drzewami" do Ełku i Augustowa. Mnie by się nie chciało«. Mało mnie diabli nie wzięli - grzmiała pani Mieczysława, coraz bardziej podnosząc głos. - I zaręczam ci, gdyby spotkanie nasze miało miejsce nie w domu, ale w cukierni, odpowiedziałabym jej: »Moja droga Seweryno, nie musiałabyś się fatygować do Ełku i Augustowa, bo któż przyszedłby tam na Sewerynę Broniszównę!«" Rzecz dotyczyła głośnego i prezentowanego w całym kraju, a także za granicą przedstawienia „Drzewa umierają stojąc". Pragnieniem Mieczysławy Ćwiklińskiej było odwiedzić podczas tego pożegnalnego tournee wszystkie, najbardziej nawet odległe zakątki kraju. Wszędzie witano ją z iście królewskimi honorami, wręczano jej klucze do miast, nadawano honorowe obywatelstwo, podejmowano, niemal noszono na rękach. Miała wtedy prawie dziewięćdziesiąt lat, cieszyła się uwielbieniem publiczności i sławą najstarszej występującej na scenie aktorki świata. Głośnym wydarzeniem tamtych lat była także długo oczekiwana premiera sztuki Ludwika Hieronima Morstina „Kleopatra", pisanej w latach trzydziestych dla wielkiej aktorki Marii Przybyłko-Potockiej. Niestety, słynna gwiazda zginęła podczas Powstania Warszawskiego. W latach pięćdziesiątych jedyną aktorką pretendującą do zagrania tej roli była olśniewająco piękna Nina Andrycz, która z racji swego mariażu 125 z premierem Józefem Cyrankiewiczem niepodzielnie królowała w świecie aktorskim. Parę dni przed premierą zjechał do Warszawy Morstin, aby uczestniczyć w próbie generalnej i zaszczycić swą obecnością galowy wieczór. Kiedy zjawił się w Teatrze Polskim, dyrektor Szyfman wprowadził go na scenę, gdzie autora przywitał cały zespół. Morstin - kruchutki kościany dziadek - usadzony został na przyniesionym z rekwizytorni wysokim tronie, po czym przemówił: „Bogini Izyda mi świadkiem - tutaj podniósł do góry dwa palce - że pisząc moją »Kleopatrę«, myślałem tylko o jednej jedynej artystce. O naszej wspaniałej, niepowtarzalnej, kochanej pani Ninie Andrycz!" I w tym momencie zawalił się tron, Morstin spadł na deski sceniczne i przywalony został masywnym, bogato rzeźbionym oparciem. Opisane zdarzenie - na podstawie relacji Barbary Wachowicz - dowodzi, że nie wolno igrać z bóstwami, nawet parę tysięcy lat po ich detronizacji! Obok wspaniałej Niny Andrycz główne role w „Kleopatrze" kreowali dwaj moi ulubieni artyści - Stanisław Jasiukiewicz (Marek Antoniusz) i Władysław Hańcza (Juliusz Cezar). W tym czasie reprezentacyjną premierą Teatru Polskiego był także „Don Carlos" Schillera z niepowtarzalną obsadą: Nina Andrycz (Elżbieta), Jan Kreczmar (Filip), Czesław Wołłejko (Carlos), Stanisław Jasiukiewicz (Posa), Alicja Raci-szówna (Eboli) i Władysław Hańcza (Inkwizytor). Takiej kolekcji znakomitości podczas jednego wieczoru najprawdopodobniej nie zobaczę już do końca życia. Aktorką, którą w pewnym momencie ceniłem nawet wyżej od Ireny Eichlerówny, była Ida Kamińska, królująca w repertuarze granym w języku jidysz na scenie Teatru Żydowskiego. W latach sześćdziesiątych mieścił się on w skromnym baraku usytuowanym w miejscu, gdzie obecnie znajduje się hotel Victoria. Oglądałem Kamińska, siedząc na pustawej widowni ze słuchawkami na uszach, niezliczoną liczbę razy w spektaklach „Drzewa umierają stojąc", „Matka Courage" i „Tewie Mleczarz". Po kilku miesiącach tej teatralnej adoracji, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, przekroczyłem progi mieszkania pani Kamińskiej. Odbywało się właśnie jakieś ważne spotkanie towarzyskie, zakończone krótkim koncertem, na którym wystąpić miała grająca na skrzypcach moja koleżanka z Akademii. W ostatniej chwili wynikły jakieś problemy z pianistą, więc zwróciła się do mnie z prośbą o nagłe zastępstwo. Graliśmy Sonatę „Wiosenną" Beethovena. Po wykonaniu nagrodzono nas oklaskami i poproszono o zagranie czegoś jeszcze. Niestety, nie wzięliśmy ze sobą żadnych innych nut. Na szczęście, koncert odbywał się parę tygodni przed egzaminem kończącym rok, więc 126 zagrałem „gotową" już Sonatę As-dur op. 26 Beethovena (z Wariacjami i Marszem żałobnym), potem Balladę As-dur Chopina i kilka preludiów Skriabina. Chociaż ten trudny program przyszło mi grać na średniej klasy pianinie, wszystko udało się nadspodziewanie dobrze i otrzymałem jeszcze większe oklaski niż po Sonacie „Wiosennej". Po ostatnim bisie podeszła pani Kamińska i uniósłszy się wysoko na palcach, pocałowała mnie w czoło, po czym powiedziała: „Będzie pan wielkim artystą". Przed końcem wieczoru podarowała mi duże pudełko z amerykańską witaminą B-compleks i zaleciła, aby dla lepszego samopoczucia i uniknięcia grypy obowiązkowo zażywać trzy tabletki dziennie. W następnym roku pani Kamińska wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych i już nigdy więcej jej nie widziałem. Nie licząc, oczywiście, wstrząsającego filmu produkcji czechosłowackiej „Sklep przy głównej ulicy", który otrzymał Oscara. Kiedy nadarza się okazja, z największym przejęciem oglądam ten mistrzowski, przez wiele lat zakazany w Polsce obraz i z rozczuleniem wspominam tamten wieczór i pudełko amerykańskiej witaminy. W późniejszych latach moje teatralne kontakty nabrały także towarzyskiego wymiaru. Kilku największych aktorów przyjęło zaproszenie na festiwale do Łańcuta i Krynicy. Serię „Mistrzowie sceny polskiej" inaugurowała swym popisem królowa polskiego teatru - Irena Eichlerówna, potem porywali publiczność blaskiem i potęgą swych talentów: Nina Andrycz, Anna Seniuk, Zofia Kucówna, Zbigniew Zapasiewicz, Wiesław Michnikowski, Daniel Olbrychski, Gustaw Holoubek, Tadeusz Łomnicki i Teresa Budzisz-Krzyżanowska, która jako niekwestionowana następczyni Eichlerówny zakończyła swym recitalem (z fragmentami „Hamleta") złotą serię łańcuckich spotkań z Melpomeną. Takie są moje teatralne gusta, sympatie i miłości. - Czy nie sądzi pan, że nasze czasy są zapowiedzią zmierzchu gwiazd. Ludziom żyje się coraz trudniej, w inny sposób organizują swój wolny czas. Wielkim zagrożeniem jest także telewizja z dziesiątkami stacji, kanałów, problemów, możliwości. Tempo życia rozpala każdego z nas do czerwoności. A wielka sztuka wymaga kontemplacji, oderwania się na parę godzin od codziennych spraw. - Nie sądzę, aby nadszedł moment, w którym mieszkańcy naszej planety przestaną się fascynować niezwykłymi, barwnymi osobowościami, które - na dodatek - nie rodzą się co dnia w każdym kraju. Tłum będzie zawsze szukał jakichś wzorów do naśladowania, a więc gwiazd, bez względu na to, czy domeną ich jest opera, teatr, film, balet, piosenka, sport, polityka. 127 Jak zdobyć wielki świat - Jak ocenia pan sukcesy Teresy Żylis-Gary? - Jej udziałem stała się olśniewająca kariera. Przez szesnaście sezonów była jedną z czołowych gwiazd Metropolitan Opera. Odnosiła także zasłużone sukcesy w operach Wiednia, Monachium, Paryża, Tokio, San Francisco, Buenos Aires, Londynu, Moskwy, Rzymu, Salzburga, Hamburga, Berlina oraz na scenie mediolańskiej La Scali. Stworzyła całą galerię przejmujących postaci, z których wiele, jak Desdemona w Otellu, Manon, Mimi w Cyganerii, Donna Elvira w Don Giovannim, Marszałkowa w Kawalerze srebrnej róży, ocenione zostały przez krytykę jako szczytowe osiągnięcia współczesnej sztuki wokalnej. Jest przykładem artystki, która dzięki uporowi, tytanicznej pracy i pomocy towarzysza jej życia, który miał pozycję w świecie, przeobraziła się z polskiego kopciuszka w wielką damę, zawsze ubraną w najszykowniejsze futra i najmodniejsze toalety ozdobione starannie dobraną biżuterią. Teresa Żylis-Gara była pierwszą po wojnie polską artystką, która prawidłowo odczytała zasady funkcjonowania światowych przybytów sztuki i zrozumiała, że aby otrzymywać zawrotne honoraria i zaszczytne angaże, trzeba nie tylko pięknie śpiewać, ale także wyglądać jak supergwiazda. I to się pani Teresie udało. - Podobnie było z Krzysztofem Pendereckim. Za pierwsze zagraniczne honorarium kupił świetne auto i zamieszkał w eleganckim hotelu. - Jednym z największych skarbów Krzystofa Pendereckiego jest żona Elżbieta, urodziwa pani o światowych manierach i niekonwencjonalnym sposobie bycia. Wyruszając na podbój świata państwo Pendereccy - choć byli jeszcze młodzi - wiedzieli, że pospolitość i bieda wywołują zniecierpliwienie i niechęć. Świat jest elegancki, piękny, pachnący, kolorowy i bogaty. Nikt nie zdobył go, obnosząc własne ubóstwo i opowiadając o paśmie narodowych klęsk. - Pozostańmy jeszcze przez moment przy gwiazdach, które są jedną z największych i najtrwalszych fascynacji pana życia. Czy to prawda, że są one kapryśne, nieznośne? - Gwiazdy są i mają prawo być kapryśne. Kolejność jednak powinna być następująca: najpierw narodziny gwiazdy i powodzenie sięgające zenitu, a dopiero później fumy, kaprysy, fanaberie, które zresztą najczęściej wynikają z niepokoju o artystyczny efekt każdego pojawienia 128 la ce tą ia M^ 36. Z Heleną Scuderi 37. ... z Gilbertem Becaud f 39. ... z Hanną Galską, Haliną Szymurą i Wojciechem Młynarskim 40. Sto osiem roz od Emilii Molander ze Sztokholmu t- J.» / W$t +0* ,:. Ytf& % ił 41. Kampania prezydencka Lecha Wałęsy. Wiec w Politechnice Warszawskiej i przemówienie do dwudziestu tysięcy ludzi 42. Gala w Łańcucie: Halina Dolata, Barbara Kostrzewska, Helena Scuderi i Barbara Wachowicz 44. ... z Czesławem Niemenem, Wandą Wermiriską i Haliną Dolata 45. ... z Tadeuszem Serafinem, Setą del Grandę, siostrą Anną, Giuseppe di Stefano, Ewą Michnik i Bogdanem Paprockim w Krynicy 46. ... z Jerzym Bidą i Setą del Grandę 47. Barbara Kostrzewska, Władysław Czajewski i Wanda Wermiriska 48. Grono wiernych sympatyków łańcuckiego festiwalu: Wojciech Dzieduszycki, Barbara Kostrzewska, Zbigniew Napierała, Sławomir Pietras, Beata Artemska, Andrzej Matul p* I 49. Kwiaty dla Kiepury. Z Giuseppe di Stefano w Krynicy 50. Oklaski od dyrektora artystycznego La Scali: Maria Fołtyn, Włodzimierz Nawotka, Cezare Mazzonis i Janusz Pietkiewicz na I Międzynarodowym Konkursie im. Jana Kiepury — Krynica 1984 r. 51. Z Loda Halamą po galowym wieczorze w Łańcucie w 1987 roku się na scenie czy przed kamerą. Artysta ma świadomość, że co wieczór na nowo zdaje egzamin. Widz płaci za bilet ogromne pieniądze i chciałby właśnie dzisiaj usłyszeć swego ulubieńca w takiej formie, jak na nagraniu płytowym, którego z podziwem codziennie słucha. Ale w życiu zdarzają się niespodzianki, są lepsze i gorsze dni. Wystarczy, że śpiewak za długo przebywał w samolocie, zbyt gwałtownie zmienił strefę czasu czy porę roku, że na innym kontynencie zjadł obiad nie w pełni zaakceptowany przez organizm i w związku z tym spędził bezsenną noc, a już na scenie nie jest tak, jak być powinno. Tym tłumaczyć należy napięcie nerwowe sięgające granic wytrzymałości. Dotyczy to przede wszystkim gwiazd opery i baletu. W teatrze dramatycznym wykonawca ma możliwość manewru. W momencie dekoncentracji lub gwałtownego spadku formy aktor może usiąść w fotelu lub na kamieniu, otrzeć czoło chusteczką, zrobić kilka min, nastawić ucho w stronę suflera i dokończyć kwestię. W teatrze muzycznym regulatorem biegu akcji jest realizujący partyturę dyrygent, który bez względu na to, czy wykonawca przeżywa kryzys, czy czuje się idealnie, wskazuje pałeczką wejście i artysta - słysząc akompaniament orkiestry - musi zaatakować wysokie C, jak Rudolf w Cyganerii, albo zakręcić trzydzieści dwa fouettes, jak Odylia w Jeziorze łabędzim. Widzowie w napięciu czekają na ten efektowny dźwięk Pavarottiego, na palcach liczą fouettes Maji Plisieckiej i są przekonani, że ubóstwiana primabalerina i tym razem nie zawiedzie. Znam miłośników baletu, którzy nie opuścili żadnego przedstawienia Barysznikowa. Jeżdżą za nim po świecie, aby raz jeszcze przeżyć emocje, oglądając jego jedyne w swoim rodzaju skoki. Gdyby się okazało, że pewnego wieczoru Misza skoczył mniej efektownie, gdyż właśnie boli go kolano, widzowie opuszczaliby teatr z uczuciem zawodu. Wielu mówiłoby: „I to jest ten okrzyczany Barysznikow? To zero, a nie Barysznikow. Przecież on nie może poderwać tyłka od sceny!" Gwiazdy aż nazbyt dobrze o tym wszystkim wiedzą i z biegiem lat przeżywają coraz większe stresy, lęki i załamania. Dla wielu życie staje się koszmarem. Sięgają po alkohol, narkotyki, nieraz - jak Marylin Monroe - po tabletki nasenne. - Wynika z tego, że życie gwiazdy to los trudny i niepewny. - Gwiazdorstwo rodzi się w wielkim trudzie, towarzyszy mu niewyobrażalnie ciężka praca i lata pełne wyrzeczeń. Ale kiedy się uda, świat leży u stóp. Miernikiem kariery są zawrotne honoraria, najmodniejsze samochody, jachty i prywatne samoloty. Wszystko to przychodzi błys- 5 — Wielka sława... 129 kawicznie, ale też kariera gwiazdy nie trwa wiecznie. U szczytu sławy można pozostawać przez kilkanaście, rzadko kilkadziesiąt lat. Potem gwiazda zstępuje z cokołu i powoli odchodzi w zapomnienie. Przez jakiś czas bywa na premierach, potem coraz mniej osób rozpoznaje ją na ulicy. Wreszcie podziwiane nazwisko staje się pustym dźwiękiem. Nieśmiertelność to przywilej zaledwie garstki wybrańców. Takie jest życie i nie ma na to rady. - Ale Kiepura, mimo upływu lat, nadal fascynuje tłumy. - Kiepura jest bohaterem pobudzającej wyobraźnię masowego odbiorcy sztuki bajki o męskim kopciuszku. Urodzony w domu niezamożnego sosnowieckiego piekarza, dzięki niezwykłemu talentowi, tytanicznej pracy, urodzie i czarodziejskiemu uśmiechowi stał się podziwianym i rozpieszczanym przez cały świat królewiczem. Syn moich nowojorskich przyjaciół obdarzony został przez naturę pięknym tenorowym głosem, jakiego od niepamiętnych czasów nie słyszeliśmy w Polsce. Chłopiec jest muzykalny, ma niezłą prezencję i niewyobrażalny majątek. - A wiec wszystko, co jest potrzebne do kariery! - Prawie wszystko. W pięknej nowojorskiej sali na koszt rodziny urządzono koncert tego młodzieńca. W pierwszych rzędach zasiedli: dziadek milioner, stryj multimilioner i dwa tuziny krezusów finansowych z najbliższej okolicy. Akompaniował sławny ogniś dyrygent Metropolitan i innych amerykańskich teatrów, obecnie profesor młodzieńca. Po występie goście zaproszeni zostali na raut, podczas którego mówiono, że odkryty talent - niebawem podbije pierwsze sceny świata. Kiedy zapytano mnie o zdanie, odpowiedziałem szczerze: „Ten chłopiec ma jedną wadę". „Jaką? - prześcigali się w domysłach siedzący przy stole - Może ma złą dykcję? Może nieprawidłowy zgryz? Może...?" „Jego nieszczęściem jest to, że urodził się w zbyt bogatym domu. Kariery robią zazwyczaj ludzie biedni, którzy z szaleństwem w oczach wdrapują się na tę wymarzoną drabinę sławy, by diametralnie zmienić swój status życiowy". Dostojni goście kiwali głowami, choć kompletnie nie rozumieli sensu moich słów. Proszę zwrócić uwagę na pewną prawidłowość. Największe kariery stały się udziałem ludzi urodzonych w suterenach lub'na poddaszach. Przykładem niech będzie Ordonówna, Messal, Pola Negri, Anna Pawłowa, Szalapin, Gruszczyński... O żyjących nie wspomnę, bo mogliby się obrazić. Dzisiaj wszyscy lub prawie wszyscy naśladują Waldorffa i opo- 130 wiadają o arystokratycznych antenatach, z czego śmieją się nawet wróble w Parku Ujazdowskim. Ale wracajmy do tematu. To nie przypadek, że na żadnym afiszu, może z wyjątkiem dworskich zabaw teatralnych w Łańcucie, nie figurują nazwiska: Potocki, Radziwiłł, Czartoryski (poza Marią Przybyłko-Potocką, która poślubiła hrabiego Potockiego). Aby zrobić karierę, trzeba wyrzec się wszystkiego, co mogłoby temu przeszkodzić, zmobilizować siły i ofiarować sztuce kawał życia. Proszę spojrzeć na Adę Sari. Mieszkała w Mediolanie w nie ogrzewanym pokoju, gdyż na lepszą kwaterę nie było stać jej ojca, adwokata ze Starego Sącza obarczonego liczną rodziną. Jak pisała do rodziców w jednym z listów, w nocy, aby nie zamarznąć, przykrywała się najpierw gazetami, a potem całą garderobą, jaką miała w kuferku. Ale na lekcje chodziła codziennie. Kiedy szła do profesora rozmyślała o ciepłym apartamencie w pobliskim hotelu. Te marzenia były tak silnym dopingiem, że pracowała coraz intensywniej i czyniła zadziwiające postępy. Po dwóch latach męki i niedostatków zadebiutowała w Rzymie rolą Małgorzaty w Fauście. Następnego dnia otrzymała wspaniałe krytyki i kontrakty, które zawiodły ją na największe sceny pięciu kontynentów. Już jako sędziwa dama, profesor Akademii Muzycznej, nie mogła zrozumieć, że jej uczennice co rusz szykują się do zamążpójścia. Dla niej teatr był klasztorem, któremu z radością ofiarowała wszystko. Bez reszty. Żyła w świecie dźwięków, odizolowana od codziennych spraw i kłopotów. „Ile kosztuje jedno jajko?" - pytaliśmy wiedząc, że nie odpowie. Po chwili namysłu mówiła z łagodnym uśmiechem: „Dziesięć złotych". Dzisiaj nie brzmi to zabawnie, ale wówczas chichotaliśmy po kątach, bo jajko kosztowało pięćdziesiąt groszy. Nie miała o tych sprawach najmniejszego pojęcia. Całe dnie spędzała w salonie przy fortepianie. Przypominała rajskiego ptaka, który całe życie spędził w złotej klatce. - Czy to prawda, że drugą miłością Ady Sari, po śpiewie, była kuchnia? - Lubiła dobrze zjeść i nie udawała, że jest inaczej. W latach trzydziestych jeden z recenzentów, opisując jej mistrzowską kreację w Cyruliku sewilskim, złośliwie zauważył, że śpiewała jak zaczarowany słowik, a wyglądała jak misternie zasznurowany baleron! Śpiew i smakołyki - Czy pan także objawia zainteresowania kulinarne? - Objawiam, objawiam i coraz bardziej się tym martwię, bo efekty 131 owych zamiłowań natychmiast widać na ekranie. Lubię zaskakiwać gości niecodziennymi daniami, których przepisy pochodzą z brulionu mojej prababki, cudem ocalonego ze wszystkich zawieruch wojennych i rewolucyjnych. Specjalnością domu jest staropolski bigos, dzieło sztuki kulinarnej skomponowane niczym symfonia z dziesięciu gatunków mięs, suszonych grzybów i śliwek, rodzynków, migdałów, niezliczonej ilości ziół i uszlachetnione czerwonym wytrawnym winem. Taki bigos trzeba gotować przez cały tydzień - wydarzenie na miarę prania lub świątecznych porządków. Ale warto pomęczyć się parę dni, gdyż smak i zapach są niezapomniane. Naszą wschodnią specjalnością jest także postna wigilijna kapusta okraszona brązowym, zawiesistym olejem lnianym, sprzedawanym na bazarach przed Bożym Narodzeniem. - Czy możemy poprosić o zdradzenie przepisu? - Kwaszoną kapustę należy lekko opłukać, aby nie była przerażająco kwaśna, i włożyć do dużego garnka (broń Boże aluminiowego), zalać wodą i często mieszając gotować (bez dodawania soli) pod przykryciem przez dwie godziny. Następnie dodajemy dużą ilość warzyw (w całości, jak na rosół). Gdy są miękkie, wyjmujemy i zostawiamy dla dekoracji jedną pokrojoną w cieniutkie plasterki marchew. W oddzielnym garnku gotujemy, także przez dwie godziny, (bez soli i przypraw) suszone grzyby, najlepiej prawdziwki, ale mogą być podgrzybki. Im więcej grzybów, tym danie smaczniejsze. Gdy grzyby są już miękkie, kroimy je w wąskie paski i wraz z wywarem wlewamy do kapusty. Całość gotujemy tak długo, aż kapusta straci swą sprężystość i zamieni się w złotobrązową mazie. Wtedy na patelni rozgrzewamy olej lniany i po dodaniu mąki robimy średniogęstą zasmażkę. Zawartość patelni wlewamy do kapusty, mieszamy i gotowe danie odstawiamy na balkon, aby przez noc postało na mrozie. Podczas Wigilii podajemy kapustę jako jedno z ostatnich dwunastu dań. Potem pozostaje już tylko czerwony barszczyk i uszka z grzybami. - Spróbujemy, spróbujemy. Czy mógłby pan przy tej sposobności zarekomendować jakieś dwa przepisy firmowane nazwiskami wielkich gwiazd opery. Melomani z pewnością będą panu bardzo wdzięczni. - Proponuję ulubioną potrawę wielkiej włoskiej primadonny Luisy Tetrazzini (1871-1940), zniewalającej publiczność niedoścignioną wirtuozerią. Jej artystyczne życie było nieprzerwanym pasmem triumfów. Śpiewała swym anielskim głosem w Nowym Jorku, w Buenos Aires 132 i Mediolanie, w Londynie i Madrycie, w Moskwie, Petersburgu i w Warszawie (1903 r.). Pisano o niej, że jest zaczarowanym słowikiem, choć wyglądała jak cztery hipopotamy pławiące się w afrykańskiej rzece. Czy pamiętają państwo film Jana Kiepury i Marty Eggerth „Dla ciebie śpiewam?" Jest tam scena, kiedy młodziutki Kiepura przyjeżdża do Monte Carlo z niezłomnym postanowieniem zdobycia kontraktu w tamtejszej operze. Niestety, dyrektor nie chce go nawet przesłuchać i ucieka tylnym wyjściem. Jan siedzi cierpliwie w pokoju sekretarza i nieustannie opowiada o niespotykanych walorach swego głosu. Kiedy i to nie skutkuje, wybucha gniewem, krytykuje dyrekcję, że z niechęcią spogląda na utalentowaną młodzież, że angażuje wyłącznie wiekowych artystów, co wywołuje jedynie litość i wesołość widowni. „Ta stara - woła wskazując na stojący w złotych ramkach portrecik opasłej damy - pewnie śpiewa u was Małgorzatę w Fauście?' „Tak - odpowiada z dumą sekretarz - i to od trzydziestu lat!" Damą na portreciku -jak się państwo domyślili - była właśnie Luisa Tetrazzini. A oto przepis dania nazywanego „Kurczak a la Tetrazzini". Do garnka wkładamy dwa spore kurczaki (lub kury), zalewamy niezbyt dużą ilością wody, dodajemy solidną porcję warzyw i na wolnym ogniu, pod przykryciem, gotujemy do momentu, aż mięso swobodnie zacznie odchodzić od kości. Odcedzamy rosół, studzimy kurczaki i mięso kroimy na drobne kawałeczki. Wrzucamy je do rosołu, dodajemy szklankę cherry (wiśniówki) i tyle samo kremowej śmietanki. Na moment przed podaniem gotujemy spaghetti (7-8 minut), odcedzamy, układamy na dużym półmisku i zalewamy kurczakiem w kremie. Całość obficie posypujemy drobniutko pokrojoną natką pietruszki. Różowe danie smakuje wybornie, ale jest niebezpieczne. Dlaczego? Proszę spojrzeć na portret Luisy Tetrazzini! - A teraz może jakiś ulubiony smakołyk sławnego mężczyzny. - Moi goście dość często raczeni są daniem o nazwie „Spaghetti a la Pavarotti". Oto składniki: 3 puszki tuńczyka w oliwie, 1 puszeczka anchois (pokrojonego najdrobniej jak tylko możliwe), 1 puszka pasty pomidorowej, 1 butelka soku pomidorowego, 2 łyżki stołowe oliwy z kukurydzy, 1/3 szklanki drobniutko posiekanej cebuli, sól czosnkowa do smaku, 1 1/2 filiżanki startego parmezanu, 1 opakowanie spaghetti. Cebulę smażymy na oliwie, aż stanie się szklista. Wówczas dodajemy rozdrobnionego tuńczyka (z oliwką) i anchois. Smażymy mieszając przez trzy minuty. Następnie dodajemy pastę, sok pomidorowy i sól czosnkową. Dokładnie mieszamy i na niewielkim ogniu dusimy przez piętnaście minut. 133 Na moment przed podaniem gotujemy w innym garnku spaghetti (uwaga: nie może być za bardzo rozgotowane!). Wykładamy na duży półmisek, zalewamy dobrze wymieszanym sosem i posypujemy drobniutko startym parmezanem (lub innym ostrym żółtym serem). Do tego serwujemy wytrawne czerwone wino. Przygotowana porcja powinna wystarczyć dla sześciu osób. Sądzę, że do niebiańskich uroków tej kompozycji nie trzeba przekonywać nawet najbardziej wytrawnych smakoszy. Tylko znów zastrzeżenie: danie z cyklu niebezpiecznych. Po parokrotnym zjedzeniu „spaghetti a la Pavarotti" zaczynają skrzypieć tryby w łazienkowych wagach, a spodnie sprawiają wrażenie, że zbiegły się podczas ostatniego czyszczenia w pralni chemicznej. Pavarotti jednak nie dręczy się z powodu zamiłowania do dobrej i oryginalnej kuchni. Waży ponad sto trzydzieści kilogramów, jest promienny, zawsze uśmiechnięty i przepełniony radością życia, jak podczas wykonywania pieśni O sole mio. Kiedy co jakiś czas za namową lekarzy poddaje się zabiegom odchudzającym, staje się smutny, oczy ma zamglone, przepełnione tęsknotą za dawnymi dobrymi czasami, kiedy można było bez ograniczeń jadać różne pasty, risotta i inne najbardziej wymyślne smakołyki. „Povero Pavarotti" („Biedny Pavarotti") - tak powiedział kiedyś reporterowi nowojorskiej telewizji, smętnie spoglądając na talerzyk z białym chudym serem! - Pomówmy teraz o innych sprawach. Co pana najbardziej oburza, irytuje? - Bezinteresowna zawiść, podłość i pomówienia. Łańcut moja miłość - Doświadczył pan tego kilkanaście lat temu, obejmując dyrekcje festiwalu w Łańcucie. - To dawna historia. Najzabawniejsze jest to, że nie atakowali mnie najwyżsi rangą urzędnicy, ale szare eminencje prowincjonalnego szczebla i część tamtejszego środowiska muzycznego. To oni napuszczali na mnie dziennikarzy. Zostałem oskarżony o malwersacje finansowe i zamiar szybkiego wzbogacenia się. Kiedy kontrolerzy NIK-u przejrzeli dokumenty, ze zdumieniem stwierdzili, że choć od zakończenia festiwalu minęło pół roku, nie wziąłem z kasy ani jednej złotówki i nie miałem nawet podpisanej umowy określającej wysokość mojego honorarium. 134 „Dlaczego tak się stało?" - pytali. „Nie mam czasu na takie drobiazgi - odpowiedziałem. - Zajęty jestem przygotowywaniem następnego festiwalu". Ale o tym zdarzeniu nikt się wówczas nie dowiedział, w gazecie nie ukazały się żadne przeprosiny ani sprostowania. Zresztą niechęć rzeszowskiej prasy towarzyszyła mi do ostatniego dnia spędzonego na tej niezbyt gościnnej ziemi. Mój przyjazd do Łańcuta zburzył budowany przez tyle lat ład i spokój garstki ludzi głoszących, że jest to Polska B, C czy nawet D, gdzie nic dobrego i znaczącego w dziedzinie kultury nie może się wydarzyć, bo nie ma ku temu warunków, klimatu i szerszego społecznego zainteresowania. I nagle, po okresie błogiego lenistwa, wzajemnego dekorowania się medalami i orderami, wręczania sobie najróżniejszych premii i nagród, przyjechał jakiś szaleniec z Warszawy i zrobił liczący się w kraju festiwal. No i jak teraz upomnieć się o medale przewidziane w rozdzielniku dla działaczy kultury? - Po pierwszym festiwalu Józef Kański napisał „...dzięki organizacyjnym talentom, energii i uporowi Bogusława Kaczyńskiego, przy pomocy miejscowych władz oraz dwojga czy trojga serdecznie oddanych sprawie pracowników filharmonii, a także zaprzyjaźnionych artystów, którzy - zaproszeni dosłownie »za pięć dwunasta« - nie odmówili jednak swego udziału, udało się »Łańcut 81« doprowadzić do skutku. Mało tego, impreza okazała się żywa, barwna i ciekawa, a w niejednym momencie bardzo nawet piękna". - Kiedy przyjmowałem zaproszenie rzeszowskich władz, zaproponowałem scenariusz imprezy, określiłem czas jej trwania, datę rozpoczęcia, repertuar i oczywiście nazwę: „Festiwal Muzyki - Łańcut ..." z doda- (niem każdorazowo dwóch cyfr określających rok. Chciałem, aby bohaterem festiwalu stały się także niepowtarzalne wnętrza łańcuckiego zamku i jego otoczenie. Jeżeli ta impreza się udała, to duża w tym zasługa pana Tadeusza Ochyry, który zaproponował mi dyrekcję i przez dziesięć lat rozpościerał nad Łańcutem swe opiekuńcze skrzydła. Przed rozpoczęciem pierwszego festiwalu kierownik wydziału kultury udzielił mi informacji, że tamtejsza młodzież w ogóle nie interesuje się sztuką, a już najmniej muzyką poważną, kameralną, operową. Pojechałem więc do radiowęzła studenckiego w Rzeszowie i opowiedziałem młodym ludziom o przygotowaniach do festiwalu, o tym, kto przyjedzie i co będzie wykonywał. Na koniec zaapelowałem: „Przyjeżdżajcie do Łańcuta, bądźcie moimi gośćmi". Przybyli na nocny koncert Warsztatu Muzycznego Zygmunta Krauzego. Było to wspaniałe spotkanie. Dyskusja po koncercie trwała niemal do świtania. Okazało się, że tamtejsza młodzież ma wiele do powiedzenia także na temat muzyki, tylko w Rzeszowie o tym nie wiedziano. Na 135 następnych koncertach moi młodzi goście zajmowali wszystkie stojące miejsca w Sali Balowej i w przyległych salonach. Musieli stać, gdyż bilety były już dawno sprzedane. I Krzysztof Penderecki Łańcut to najsławniejszy dziś w Polsce festiwal ¦ (1986 r.) . - Czym tłumaczy pan to bezprecedensowe zainteresowanie festiwalem? - Pierwsza i najważniejsza zasada to nie oszukiwać publiczności. Sztuka ma prawo wywoływać kontrowersje, ale jej profesjonalizm nie może budzić najmniejszych wątpliwości. Sztukę w naszym kraju bardzo często kompromituje chałtura. Ile razy publiczność wychodzi z teatru, z imprez estradowych rozczarowana, przekonana, że oferowano jej byle co, w byle jakim wykonaniu. Na świecie obowiązuje odwieczna i sprawdzająca się każdego dnia zasada: dobrze zagrasz, zaśpiewasz, zatańczysz - także jutro i pojutrze będziesz miał publiczność. Nie zrobisz tego dobrze - czeka cię totalna klapa. Dlatego konstruując zarys festiwalu „Łańcut 81", zaprosiłem plejadę znakomitych artystów na czele z Ireną Eichlerówna, Krystyną Szostek-Radkową, Januszem Olejniczakiem, Józefem Hornikiem i honorowym gościem Barbarą Kostrzewską. Grała Orkiestra Kameralna pod dyrekcją Jerzego Maksymiuka, wystąpił zespół wrocławskiej opery i Robert Satanowski oraz Barbara Wachowicz w wieczorze „Polska pieśń romantyczna". Spektakl ten był próbą przypomnienia arcydzieł sztuki narodowej. - Czy zawsze udawało się panu pozyskać artystów, o których pan marzył? - Mimo wielu trudności nigdy nie traciłem nadziei i walczyłem do końca. Czy pani wie, ile siwych włosów przybyło mi na skroniach po występie Stefanii Toczyskiej? Jeden z recenzentów opatrzył nawet swój artykuł tytułem: „Poskramianie primadonny". Ale występ odbył się i dzięki przekazowi telewizyjnemu obejrzało ten wspaniały recital wiele milionów ludzi w Polsce i w połowie Europy. - Czy może pan zdradzić, jak udało się poskromić primadonnę? - Chyba lepiej będzie, jeśli dochowam tajemnicy. Z całą odpowiedzialnością mogę jednak wyznać, że ten wieczór był w dużej mierze także moim sukcesem. 136 Jerzy Waldorff Mamy też nie wykorzystane możliwości impresaryjne Bogusława Kaczyńskiego. Oglądałem poprzez transmisję jubileuszowy X jego festiwal w Łańcucie: to było muzyczne zwycięstwo pod Wiedniem nad Turkami z... Warszawy. Nasi bowiem nowi ministrowie (niech im zresztą Bóg sił doda!) zapatrzeni są do tego stopnia w Amerykę, że uważają, iż kulturę i sztukę powinni mieć w nosie, gdyż od zajmowania się takimi faramuszkami są żony milionerów, że zaś takich żon u nas nie ma, więc nasz... Boguś dał przykład, jak zwyciężać mamy przy pomocy sponsorów, jakich zdobyć się uda. „Polityka", wrzesień 1990 roku - Z którą gwiazdą najtrudniej się pertraktowało? - Trudno rozmawia się ze wszystkimi gwiazdami. Otacza je mur impresariów, sekretarek, szoferów, dam do towarzystwa... Wielkie osobistości mają zazwyczaj ograniczony kontakt z otaczającym światem, co jest w pełni zrozumiałe, gdyż muszą mieć spokój niezbędny do twórczej koncentracji, także do wypoczynku. Kiedy już uda się dotrzeć do gwiazdy i oczarować ją do tego stopnia, że wyrazi chęć odwiedzenia Polski, zaczynają się najbardziej trudne i niesympatyczne rozmowy z impresariem. Dotyczą one w pierwszej kolejności wysokości honorarium. W grę wchodzą zazwyczaj kwoty przewyższające nasze najbardziej śmiałe przypuszczenia i finansowe przymiarki. Od czasu do czasu zdarza się iedtvaV., że gwiazda mimo tyc\v ograniczeń dec^du^e się odwiedzić nasz kraj, gdyż Polska jest ojczyzną Chopina i miejscem urodzenia papieża. Niektórzy artyści wybierają się do nas z nadzieją zrobienia zdjęcia z Lechem Wałęsą. Taki warunek postawiła Lisa Minelli. - Jakie cechy powinny charakteryzować dobrego menedżera? - Po pierwsze, spontaniczność, upór i kosekwencja w działaniu. Jeśli coś postanowię, muszę to zrealizować. Dlatego moi współpracownicy wiedzą, że nie należy do mnie mówić: „Tego nie da się zrobić". Takie sformułowanie wyprowadza mnie z równowagi. Do mnie można powiedzieć: „To jest bardzo trudne, ale popracujemy, spróbujemy, zrobimy!" Menedżer powinien łatwo nawiązywać kontakt, musi mieć jakiś szczególny wdzięk, urok osobisty. Jest to niezbędne w codziennej pracy. Jak inaczej można namówić artystę - nie dysponując żadnymi poważniejszymi argumentami - na występ, nagranie telewizyjne czy udzielenie wywiadu? 137 Łukasz Wyrzykowski Jeszcze wiosną nie wiedziano, czy festiwal się odbędzie, czy też po paru latach powolnego konania umrze śmiercią naturalną. W kwietniu zjawił się w Krynicy człowiek, w którym pokładano całą nadzieję -Bogusław Kaczyński. Uśmiechnął się od ucha do ucha i z wrodzonym sobie wdziękiem wyłożył karty na stół. Uratuję imprezę - powiedział - zrobię wielki festiwal z gwiazdami, radiem, prasą, telewizją. Będą mi potrzebne -i tu w kolejności wymienił: apartamenty dla gwiazd, samochody, samoloty, pijalnia z ogromną estradą, dzień i noc pracujące biuro informacyjne. Naczelnik, który dzięki wodom płynącym pod jego miastem gościł niejedną osobę, określaną skrótem VIP, i niejedno żądanie przychodziło mu już spełniać, tym razem pobladł i zaniemówił. Kaczyński patrzył na niego ze swym zniewalającym - co tu gadać - uśmiechem. Wreszcie naczelnik wykrztusił z siebie: ,,tak". Jak później wyznał, nie zdawał sobie sprawy, jaką machinę uruchomił. ¦ „Dziennik Zachodni", 21 września 1984 roku - Podobno podczas festiwalu w Łańcucie dzwonił pan do władz i mówił: panie sekretarzu, nie był pan na koncercie, jak mam to rozumieć? - To nieprawda, sekretarze chodzili na koncerty, byli pięknie ubrani i każdego ranka sami wykonywali do mnie telefony pytając, czy nie trzeba w czymś pomóc. - W środowisku słyszało się komentarze: my jesteśmy bardzo czuli na te siłę przebicia. - Najwyższy czas, aby środowisko zastanowiło się, jak przeżyć cudzy sukces. Moja rada to zabrać się czym prędzej do pracy, gdyż tylko ona może złagodzić zawodowe fobie i frustracje. • Janusz Ekiert Wydawało się to niemożliwe, a jednak zamek łańcucki znów ożył. Wielkopańska rezydencja - odwiedzana kiedyś przez królów - zapełniła się artystami, którzy wczoraj triumfowali w nowojorskiej Carnegie Hall albo w Paryżu. Pojawiły się tu nazwiska, które przechodzą do historii polskiego teatru. Zapłonęły kryształowe żyrandole, popłynęła festiwalowa muzyka, rozległy się frenetyczne oklaski i wołania o bis. Wszystkie bilety zostały rozchwytane w mgnieniu oka, sala balowa i teatrzyk księżnej marszalkowej Lubomirskiej zapełniały się codziennie nadkompletami publiczności. W czasach, gdy brakuje nawet żarówki, gdy niepokój przeplata się z apatią, na tle rozpaczliwego zubożenia - znów tyle duchowego luksusu, 138 feeria wrażeń. Festiwal Muzyki w Łańcucie, festiwal daleki od szablonu i nudnych schematów, z atmosferą, ze świeżością pomysłów. Festiwal zachowujący swój typ kameralny, zainicjowany przed dwudziestu jeden laty, ale też festiwal Bogusława Kaczyńskiego, który objął kierownictwo artystyczne imprezy i ożywił ją swoim nerwem, błyskiem wyobraźni, swoimi światowymi doświadczeniami festiwalowymi. „Duchowe słodkie życie w wielkopańskiej rezydencji" „Express Wieczorny", czerwiec 1982 Andrzej Wróblewski High life, bon ton, savoir-vivre, pardon, utytułowane nazwiska, usztywnione gorsy, rajery, lakiery, fiolety, czernie, purpury, a pośrodku Bogusław Kaczyński. Łańcut stał się nie tylko modny, lecz i akceptowany. Na festiwalu w Łańcucie wypada być. Do Łańcuta trzeba przyjechać z Rzeszowa, z Jarosławia, z Przemyśla, nawet z Warszawy. Odległość nie gra roli. W Łańcucie w maju odbywa się festiwal gwiazd, który ściąga całą elitę. „iycie Warszawy", 26-27 maja 1984 roku Ewa Solińska Blask żyrandoli i reflektorów. Kreacje, perfumy, kwiaty. Wielki świat, wielcy artyści, wielki upał. Muzyka dla wszystkich i dla każdego. Kto przyjdzie lub przyjedzie do pałacu, jeśli zdobył bilet, wyjedzie w szarość codzienności ze wspomnieniami. Do następnego maja albo na zawsze. To wszystko magia wielkiej sztuki, telewizji, także osobowości Bogusława Kaczyńskiego, który dziś nie może już przejść spokojnie alejami parku. On tu króluje... „Muzyka w tropiku" ,,Sztandar Młodych", 3 czerwca 1983 roku - Był pan jedynym dyrektorem poważnego festiwalu, który nie zapomniał o dziecięcej widowni. - Każdego roku urządzaliśmy w Łańcucie przedstawienia zatytułowane „Tylko dla dzieci". Zgodnie z adnotacją na afiszu i stemplem na odwrocie biletu na widownię wchodziły dzieci bez rodziców i opiekunów. Było z tym trochę kłopotów, gdyż niektórzy moi widzowie - w pięknych sukieneczkach z koronkowymi kołnierzykami i w aksamitnych marynarkach z muszkami - mieli niewiele więcej niż dwa latka. Ale jakoś daliśmy sobie radę. Nie chciałem, aby mamy, ciocie, babcie i tatusiowie przeszkadzali dzieciom w przeżywaniu sztuki. Przed rozpoczęciem muzycznej bajki każdy otrzymywał program (do zbierania 139 autografów po koncercie), potem objaśniałem, jak należy zachowywać się w teatrze i ćwiczyliśmy brawa na powitanie artystów. Kiedy udało się ostatecznie wciągnąć audytorium do wspólnej zabawy, opowiadałem - oczekując stale podpowiedzi z widowni - treść bajki, którą za chwilę mieliśmy wspólnie oglądać. Pierwszego roku pięćset dzieci oklaskiwało Jasia i Małgosię. W następnym już tysiąc pięćset dzieci oglądało na trzech przedstawieniach Królewnę Śnieżkę. W późniejszych latach dodaliśmy jeszcze czwarte przedstawienie jako prezent dla mieszkańców domów dziecka z całej Rzeszowszczyzny. Cóż to była za publiczność! Jak inaczej te maluchy zachowywały się podczas przedstawienia, jak inne były ich reakcje. Po jednej z bajek dwie dziewczynki i chłopiec podarowali mi - przy aplauzie całej widowni - ogromne, wycięte z kartonu serce, ozdobione kilkoma narysowanymi kredką buźkami dzieci i pięknym wierszykiem. Czułem się, jakbym otrzymał Oskara! - A co mówili złośliwcy? - Jedni twierdzili, że do reszty zdziecinniałem, inni, że wychowuję sobie nową generację wielbicieli. Choć mam dużo więcej lat niż audytorium, do którego adresuje Pan audycję ,,Bogusław Kaczyński zaprasza dzieci", i choć w tym samym czasie w jedynce była jak zawsze pasjonująca kobiety moda, obejrzałam w całości ,,Bardzo Straszny Dwór". Po czterdziestu latach sączenia ,,metodą kropelkową" sztuki narodowej (,fe, co to za nacjonalizm!") mogłam z największym podziwem obejrzeć to wspaniałe patriotyczne widowisko: te dwory i dworki, stroje i komnaty, polskie tańce i obrzędy. Był to czarujący spektakl. Tak trzymać, Panie Bogusławie. Dzieci powinny wzrastać w atmosferze patriotyzmu, miłości do Ojczyzny, do tradycji, do wszystkiego, co polskie. Pana pionierska praca w zaszczepianiu dumy narodowej doczeka się kiedyś pomnika. Wspomni Pan moje słowa. Podpis nieczytelny, Warszawa Proszę przyjąć wyrazy uznania za świetny program dla dzieci. Byl Pan wspaniałym, uroczym Wujkiem, a nie -jak się to innym zdarza - ,,kumplem". Program wysublimowany, prezentowany piękną polszczyzną, na wysokim poziomie kulturalnym i artystycznym. DOBRA ROBOTA. Oby takich spotkań z dziećmi było więcej! Krystyna Śląska, Warszawa 140 Drogi Panie Bogusławie! Program bardzo mi się podobał. Mamusia opowiadała mi o Stanisławie Moniuszce i obiecała, że jak jeszcze trochę podrosnę, pojedziemy do teatru na prawdziwe opery, a nie tylko na przedstawienie dla dzieci. Teraz mam siedem lat i jestem w pierwszej klasie. Uczę się grać, ale nie zawsze lubię ćwiczyć. Rysować i malować bardzo lubię. W „Strasznym Dworze" podobała mi się husaria. Później oglądałem husarzy w albumie. Podobała mi się też scena z zegarem, ale nie wiedziałem, jak namalować dym. Piotruś, Tomaszów Mazowiecki . - Na ostatnim, jubileuszowym Festiwalu Muzyki w Łańcucie w 1990 roku, zapowiedział pan, że za rok spotkamy się na kolejnej imprezie. Zrezygnował pan jednak z jej przygotowania. Dlaczego? - Z wielu powodów. Najważniejszym z nich było zmęczenie i lęk o to, jak wznieść następny festiwal na jeszcze wyższy poziom, jak zapewnić mu w naszych ponurych czasach plejadę światowych gwiazd. Nie każdego roku pisarz oddaje do druku książkę, nie co roku reżyser zapowiada premierę nowego filmu lub spektaklu teatralnego. Tworzenie wymaga nieraz wyciszenia, zastanowienia i koncentracji, których efektem może być wielki skok, podniesienie poziomu czegoś na wyższe piętra doskonałości. Innym problemem były, oczywiście, problemy finansowe, dotyczące głównie telewizji, a to z uwagi na kolejną zmianę prezesa i dyrekcji drugiego programu oraz ciągle nie unormowane zasady sponsorowania i emisji reklam. Jak więc mogłem podpisywać umowy ze sponsorami, skoro nie można im było niczego konkretnego zapewnić? Jak podpisywać umowy z wykonawcami, nie mając żadnych gwarancji finansowych? Jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji było zawiesić festiwal na rok, zapraszając jego sympatyków do obejrzenia w telewizji serii mistrzowskich koncertów - dotychczas nie emitowanych - z poprzednich lat. - Wkrótce poinformował pan o swojej decyzji władze rzeszowskie. - Zatelefonowałem do wojewody rzeszowskiego, pana Kazimierza Ferenca. Opowiedziałem mu o trudnościach, niebezpieczeństwach i o mojej decyzji zawieszenia festiwalu na rok. Byłem przekonany, że wojewoda wyrazi ubolewanie, zasugeruje jakieś rozwiązanie, zaproponuje spotkanie, kurtuazyjnie -jak to bywa w takich wypadkach - powie, że nie przyjmuje tego do wiadomości. Nic podobnego. Wojewoda z całą stanowczością oświadczył, że festiwal nie jest moją własnością i beze mnie też się odbędzie. Podkreślał cały czas, że jest gospodarzem terenu i on 141 decyduje o tym, co się odbędzie, a co się nie odbędzie. Nie mogłem wprost ochłonąć ze zdumienia. Nigdy żadna oficjalna osoba nie przemawiała do mnie takim tonem. Przerwałem więc tę niesympatyczną rozmowę, prowadzoną na dodatek z prywatnego telefonu i na własny koszt, stwierdzeniem, że wypowiedź tę traktuję jako oficjalne podziękowanie wojewody za dziesięć lat mojej pracy i mojego życia podarowanych Łańcutowi i Rzeszo wszczyznie. Po odłożeniu słuchawki podjąłem decyzję, że nigdy więcej nie wrócę do Łańcuta. - To jakby cytat z Kantora... - Tak, i tytuł ostatniego rozdziału mojej książki „Łańcut moja miłość", nad którą obecnie pracuję. Ostatni fragment to stenogram rozmowy z wojewodą Kazimierzem Ferencem. Książka ta będzie barwną opowieścią o dziesięciu latach wielkich festiwalowych sukcesów, ale także o kłopotach, smutkach, kaprysach gwiazd i innych, trudnych do opisania zdarzeniach. Myślę, że zainteresuje czytelników. Tomasz Raczek Nie sposób nie wyrazić zdziwienia wobec zapowiedzi Bogusława Kaczyńskiego, jaką usłyszeliśmy w świątecznym programie „Łańcut, moja miłość". Oto po 10 latach Kaczyński opuszcza Łańcut. Jego popularne festiwale muzyczne, organizowane w pałacowych wnętrzach, w specyficznej aurze elegancji i snobizmu, przechodzą do historii. Tyle się dzisiaj podejmuje bulwersujących decyzji, że nie sposób już wyśledzić, czy w Łańcucie nie chcą Kaczyńskiego (dlaczego?), czy też Kaczyński nie widzi możliwości współpracy z miejscowymi władzami. Ale żle się dzieje. Festiwale w Łańcucie uzyskały pod jego wodzą blask niezwykły i zdumiewający w szarej i pochlipującej z biedy kulturze polskiej. Gościli tu wszyscy, od Juliette Greco i Gilberta Becaud po Katię Ricciarelli i Setę del Grandę. Dziesiątki wybitnych muzyków, aktorów, piosenkarzy, śpiewaków, dyrygentów, krytyków. Byl to snobistyczny, słodki i kojący syrop na polskie gardło, zdarte od przekleństw i płaczu. Przez dziesięć biednych i złych lat. Niektórzy zarzucali Kaczyńskiemu, że wszystko chwali, że jego goście zawsze są wyjątkowi i najgenialniejsi, że nie ma skali ani kryteriów. Że nadto zwraca uwagę na zewnętrzną elegancję. Ale telewidzowie lubili i nadal lubią relacje z Łańcuta. Są one dla nich bajką i ucieczką. I dlatego - przede wszystkim - wielbiciele przepadają za Kaczyńskim. Festiwale w Łańcucie należały do największych fenomenów kultury polskiej ostatniego dziesięciolecia. Jaka szkoda, że ma ich teraz zabraknąć. „Wprost", 26 kwietnia 1991 roku 142 - Często myśli pan o Łańcucie? - Bardzo często, Łańcut był, jest i na zawsze pozostanie moją miłością. Zostawiłem tam przecież dziesięć lat życia i kawał serca. Czy żałuję tego rozstania? Chyba nie. Jestem jeszcze zbyt młody, aby osiąść na laurach, powielać wypróbowane schematy i kręcić się wokół własnej osi. Trzeba nieustannie iść do przodu, zdobywać nieznane lądy, szukać nowych podniet i inspiracji twórczych. Znużyło mnie siedzenie w smokingu w pierwszym rzędzie pod obstrzałem kamer i aparatów fotograficznych, codzienne witanie i żegnanie gości, „służbowe" przejażdżki powozem (z niepowtarzalnym Frankiem na koźle) z różnej rangi i formatu dostojnikami. - I stąd pomysł Festiwalu Królewskiego w Warszawie? - Już w czerwcu przyszłego roku zamierzam zainaugurować tę wielką muzyczną imprezę. Będzie się ona odbywała w miejscach związanych z koroną, a więc w pałacu w Wilanowie, w Łazienkach, w Zamku Królewskim i w Katedrze. Otrzymałem już wstępne poparcie prymasa, ministra kultury, prezydenta Warszawy. Zamierzam prosić o patronat honorowy prezydenta Lecha Wałęsę. Chciałbym, aby ten telewizyjny festiwal był wizytówką polskiej kultury, prezentacją naszych największych osiągnięć i twórczych satysfakcji. Organizacją tego ogromnego przedsięwzięcia zajmie się stworzona przeze mnie w 1991 roku fundacja „Orfeo". - W manifeście programowym pana fundacji na pierwszym miejscu zamieszczony został punkt mówiący o „propagowaniu najszczytniejszych wartości kultury polskiej na świecie". Ostatnio w tej dziedzinie robi się niewiele, a jeśli już - to byle jak lub przerażająco źle. Przykładem niech będzie polska oferta kulturalna zaproponowana na Wystawę Światową w Sewilli. - Jest to skandal nie znajdujący odpowiednika w naszej nowożytnej historii. Plan ośmieszenia i zdeprecjonowania kultury polskiej na forum międzynarodowym układano parę lat przy pełnej aprobacie dwóch kolejnych ministrów kultury i sztuki oraz trzeciego, który przejął całe to nieszczęście z dobrodziejstwem inwentarza. I oczywiście za nasze pieniądze. Artystyczne ekscesy w Sewilli kosztowały nas około czterdziestu miliardów złotych, czyli ponad trzy miliony dolarów! - Po powrocie z EXPO Krzysztof Penderecki powiedział: „Wielki skandal. Wstyd, że się tam pojawiłem". - Występ w Sewilli był niezwykłą szansą przedstawienia światu piękna, oryginalności i potęgi naszej kultury. Jedynego towaru ekspor- 143 towego, który mamy prawo oferować z dumnie podniesioną głową, bez wstydliwego uniżenia. Chopin i Moniuszko, Wieniawski i Szymanowski, Lutosławski i Pendercki, Zimerman, Żylis-Gara i „Mazowsze", nazywane najpiękniejszym bukietem polskich kwiatów oraz naszym najlepszym ambasadorem. Zamiast polskiej gali przedstawiono w dniu naszego narodowego święta kilkunastu cudacznie ubranych komediantów na szczudłach, rekordzistę w główkowaniu piłką, kataryniarza, specjalistę w puszczaniu baniek mydlanych, ekspozycję manekinów z teatru Kantora oraz stoisko z polską wódką, parę wiklinowych sprzętów i na koniec koncert utworów Pendereckiego w wykonaniu Sinfonii Varsovia. Na widowni zasiadł przybyły na tę uroczystość prezydent Rzeczypospolitej i garstka publiczności. Wszyscy byli smutni, zdegustowani i przygnębieni widokiem pustej widowni. „Jeśli Polska nie ma nic do zaprezentowania - powiedział po koncercie Krzysztof Penderecki - poza wiklinowymi fotelami na tarasie własnego pawilonu, to w ogóle nie powinna uczestniczyć w tak spektakularnej imprezie". - A jakie były oferty kulturalne innych krajów? - Najpoważniejsze. Oto przykłady: Amerykanie wysłali do Sewilli zespół Metropolitan Opera (Bal maskowy i Fidelio) oraz filharmonię z Filadelfii pod dyrekcją Muttiego, Włosi - La Scalę (Traviata i Requiem Verdiego), Szwedzi - operę ze Sztokholmu (Maria Stuart), Francuzi - operę Bastille-Paris (Otello), Austriacy - Staatsoper z Wiednia (Don Giownni), Niemcy - operę z Drezna (Holender tułacz) i Filharmoników Berlińskich, Wspólnota Niepodległych Państw - operę z Kijowa i Mści-sława Rostropowicza, Hiszpanie - Teatro de la Zarzuela z Madrytu i Narodową Orkiestrę Symfoniczną, Izrael - orkiestrę symfoniczną z Tel Awiwu. A w każdym zespole gwiazdy, gwiazdy i supergwiazdy! Mimo że świat niebawem wkroczy w dwudziesty pierwszy wiek, mądre głowy kierujące państwami nadal z szacunkiem respektują dawne, lecz jakże mądre spostrzeżenie przebiegłego jak dziesięć lisów Metternicha: „Odwiedziny jednego wielkiego artysty warte są tyle, co dwie umowy handlowe". Wymyślone przez panów - reżysera Krzysztofa Jasińskiego i komisarza ekspozycji Władysława Serwatowskiego - bańki mydlane, puszczane ku zdumieniu przechodniów przed polskim pawilonem, z pewnością odzwierciedlały brak stabilności naszej gospodarki i sugestywnie ostrzegały optymistów przed pochopnym angażowaniem się w ciągle niepewne polskie interesy. Tylko dlaczego kosztowało to nas aż tyle pieniędzy? 144 A swoją drogą, najwyższy już czas, aby panowie z siwiejącymi skroniami skończyli ze studenckimi i piwnicznymi happeningami. Świat chce podziwiać wielką sztukę. Dowodem - otwarcie Olimpiady z udziałem plejady największych mistrzów hiszpańskiej opery. To była wizytówka Hiszpanii i światowego dziedzictwa kulturalnego. I jeszcze jedno pytanie: dlaczego wszyscy nabrali wody w usta i zachowują się tak, jak gdyby w Sewilli nic się nie stało? Czy rzeczywiście nic się nie stało? Ani Pan, ani polskie społeczeństwo nie powinno i nie może czekać, aż nadejdą czasy dla entuzjastów, ludzi ofiarnych i uczciwych. Ten rok potwierdził moje przypuszczenia: nie dlatego odmówiono Panu Teatru Wielkiego, że brak Panu zdolności czy przygotowania, a wręcz przeciwnie, obawiano się, że może Pan wzniecić entuzjazm, patriotyzm, obudzić Polaków z odrętwienia, apatii i hipnozy. O możliwościach teatru świadczy rok 1968 - inscenizacja „Dziadów" w Teatrze Narodowym. Zadaniem i obowiązkiem Teatru Wielkiego jest wychowanie następnych pokoleń w miłości do tradycji, strzeżenie kultury narodowej przed obcymi wpływami. Obecny repertuar jest tego zaprzeczeniem (,,Grek Zorba"). Polska stała się teraz wielką sceną narodowego dramatu. Polacy zastygli w upiornym tańcu, hipnotycznym śnie, jak sparaliżowani patrzą na upadek i poniżenie swojej Ojczyzny. Pan jest jednym z nielicznych, którzy potrafią zadąć w Zloty Róg, symbol polskiej chwały, spowodować otrzeźwienie narodowe i zmienić scenariusz kolejnego aktu narodowego dramatu. Kulturę polską uratować można tylko chroniąc Ojczyznę i Naród przed upadkiem. Proszę wierzyć w swoje przeznaczenie, bo gdy minie wyznaczony czas, Róg straci swą moc. T&ŃgŚSW W^sierski^ Szczecin - Jest pan elegancki i wytworny. Od mężczyzny w swetrze i sztruksach można znacznie mniej wymagać. - Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdybym stanął przed kamerą w swetrze. Niektórzy mają mi nawet za złe, że występuję w krawacie, a nie w muszce. Moja publiczność widzi wszystko, nawet dwa włosy odstające za uchem! - Dlatego wprowadził pan w Łańcucie obowiązkowe stroje wieczorowe? - I wcale tego nie żałuję. Muzyka powinna mieć godną oprawę. Jeśli publiczność tego nie wyczuwa, należy jej to podpowiedzieć. Łańcucka festiwalowa widownia była nie tylko elegancka, ale także bardzo gorąca. 145 - Czy mamy rozumieć, że nie uznaje pan dżinsów, swetrów i bawełnianych koszulek? - Uznaję i noszę je przy każdej nadarzającej się okazji. Trzeba jednak wiedzieć, gdzie i kiedy przywdziać jaki strój. Swetry najczęściej zakładam w domu lub pod płaszcz, ale tylko wtedy, kiedy na pewno wiem, że nie będę go zostawiał w szatni. Zauważyłem, że ludzie niezbyt mnie lubią w sportowych strojach. Parę razy słyszałem od pań przechadzających się po molo w Sopocie: „E, e, e, ładniej pan wygląda w telewizji". A więc nawet idąc na plażę powinienem zakładać garnitur, śnieżnobiałą koszulę, muszkę i lakierki! - Nasi dziadkowie z rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy wyjeżdżali do kurortów z walizami pełnymi najmodniejszych ubiorów. Każdego popołudnia na sopockim molo odbywała się prawdziwa rewia mody. Jak na Bulwarze Angielskim w Nicei. - Marzy mi się, aby wróciły czasy, kiedy Sopot był letnią stolicą, centrum życia towarzyskiego, atrakcją turystyczną na miarę słynnych północnych kurortów - Ostendy i Brighton. Aby powrócić do pięknej tradycji, trzeba ofiarować miastu serce, zbiorowy wysiłek i dużo pieniędzy. Kurort - to coś więcej niż atrakcyjnie położony punkt na mapie, kawałek plaży, molo, parę hoteli. Żeby przyciągnąć międzynarodową klientelę, należy złożyć konkurencyjną - w stosunku do innych tego typu miejscowości - ofertę. Zaproponować pełną gamę rozrywek kulturalnych, zadbać o czystość, wystrój i estetykę domów, parków, skwerów, placów i ulic. Tylko wówczas powróci do Sopotu elita towarzyska, która w latach pięćdziesiątych i jeszcze na początku lat sześćdziesiątych spędzała tam letnie miesiące. Do dziś krążą opowieści o porannych promenadach na molo. Każdego ranka można tam było spotkać śliczną jak sen Ewę Band-rowską-Turską unoszącą w ręce białą, ażurową parasolkę. Potem wpływała na molo ciągniona przez dwa białe pudle i bacznie obserwowana przez tłum Nina Andrycz. Ledwo „publiczność" ochłonęła z wrażenia, a już wkraczała Mieczysława Ćwiklińska wsparta na mocnym ramieniu Andrzeja Grzybowskiego - pogromcy niewieścich serc i znawcy wszystkiego, co miało związek z końmi. Spacerujący gięli się w ukłonach, pani Mięcia wdzięcznie ich pozdrawiała i wysyłała całuski. W pewnym momencie minęło ją dwóch panów, którzy się nie ukłonili. Mieczysława Ćwiklińska na chwilę z wrażenia zaniemówiła, po czym - nie kryjąc zdumienia - powiedziała: „Ci to chyba są z zagranicy!" Przed samym południem główną atrakcją sopockiego mola była Barbara Kostrzewska, zwana „polską Gretą Garbo". Towarzyszyła w spacerze legendarnemu mistrzowi batuty i wielkiemu dyrektorowi Walerianowi Bierdiajewowi oraz jego żonie - pani Żeni. Bierdiajew uważał Basię za swoje „dziecko". Była ubóstwianą i rozpieszczaną primadonną, wzorem dla następnych generacji śpiewaków. W pewnej chwili z przeciwnej strony zbliżyła się grupa aktorów: Ludwik Sempoliński, Adolf Dymsza i Lopek Krukowski. Basia przeprosiła państwo dyrektorostwo i odeszła, aby omówić z Dodkiem Dymszą projekt najbliższego koncertu. Kiedy wróciła, państwo Bierdiajewowie oschle odpowiadali na jej pytania, byli chłodni, nie podtrzymywali zaczętego tematu. „Co się stało, panie dyrektorze? - zapytała zaniepokojona Barbara Kostrzewska. - Czy uraziłam czymś państwa?" Po dłuższym dąsaniu się wzburzony Walerian Bierdiajew przemówił swym charakterystycznym głosem: „Nu, Basienia, daże ty primadonną, tobie nada w pawozie, w żorżetach, w piórach, a nie konwersować na molo z komediantem!" Dzisiaj nasi artyści wolą spędzać urlopy na Cyprze, na Majorce lub w bułgarskich i rumuńskich wioskach. A szkoda. W Sopocie mogłoby być znacznie przyjemniej i ciekawiej. - Przez wiele lat był pan atakowany za lansowanie idei luksusu. Pamiętani tytuł takiego napastliwego artykułu: „Robotnicy we frakach". - Nigdy nie żądałem, aby publiczność przychodziła na koncerty w kreacjach od Pierre'a Cardina czy Diora. Przyznają jednak państwo, że idąc do pałacu na wieczorny koncert w wykonaniu znakomitych artystów przyodzianych w długie suknie i fraki, wypada również wyglądać godnie. Czyż pełnię wzruszeń artystycznych może przeżyć widz, który biegnie do sali koncertowej prosto z pracy, zdyszany, spocony, w wykrzywionych butach, wytartym swetrze, z dwiema siatkami zakupów, które zostawia w szatni? Taka osoba powinna raczej odetchnąć wieczornym chłodem parku, a nie męczyć się przez dwie godziny w pałacu księżny marszałkowej Lubomirskiej słuchając Kwartetu Beethovena. Pamiętam, przed rozpoczęciem któregoś festiwalu stałem w oknie pustej jeszcze Sali Balowej i obserwowałem, jak aleją kroczą moi eleganccy i wytworni goście. Ci starsi, ci młodsi, także młodzież w wieku licealnym. Przez chwilę miałem wrażenie, że do parku przyfrunął rój różnobarwnych motyli. Uśmiechnąłem się, łza zakręciła mi się w oku i powiedziałem do siebie: dobrze to wymyśliłeś, chłopie! 147 Wyjść z zaścianka Wiesława Czapińska Wokół skrzeczała przaśna, zaściankowa, siermiężna, socrealna rzeczywistość, a Bogusław Kaczyński wbrew szeroko płynącewj fali bylejakości, ortalionów i bistorów ubierał się tak, jak nakazywała zachodnia moda. Na swojej niezapomnianej łańcuckiej imprezie postanowił „coś" zmienić w powszechnie lekceważonym sposobie ubierania się. Rozpętał burzę prasową, której efektem była seria napastliwych publikacji autorstwa orędowników równania w dół. Ale on nie zważał na to i nadal umieszczał na afiszach adnotację: „obowiązują stroje wieczorowe". Potem napastnicy umilkli i już tylko mówiono o sukcesie. Na tamtym małym kawałeczku innego - nie przylegającego do koloru otaczającej rzeczywistości - świata on i jego goście byli już w Europie. „Echo" Niezależny Tygodnik Kanadyjski Toronto, lipiec 1989 rok - Skoro już o strojach mowa... Parę lat temu „Przegląd Tygodniowy" w plebiscycie na najgorzej ubranego mężczyznę umieścił pana na czwartym miejscu za - jak napisano w uzasadnieniu - „nadmierną elegancję". - Nigdy nie przywiązywałem wagi do strojenia się. Nie staram się w przesadny sposób podążać za obowiązującą modą. Na Zachodzie widywałem prezenterów ubranych cudacznie, z kolczykami w uszach. Jeden z nich miał nawet kolczyk umocowany przy nasadzie nosa. Jestem tradycjonalistą w dziedzinie mody, nie pozwoliłbym sobie na żadną ekstrawagancję, która nie przystoi panu z siwiejącymi skroniami. - To miłe, że walczy pan o te archaiczne nawyki, tak bardzo nie przystające do naszej szarej rzeczywistości. - Dlaczego archaiczne? Mimo trudności, jakie nieustannie przeżywamy, chcę należeć do cywilizowanego świata, który upaja się kolorem, blaskiem i pełnią życia. My, Polacy, chętnie oglądamy zagraniczne seriale typu „Nie tylko Manhattan", „Dynastia" czy ten opowiadający o cioteczce Gili i krokodylach. Przenoszą nas one do świata, w którym żyją piękne kobiety i przystojni mężczyźni, prezentujący w każdym godzinnym odcinku także niezliczoną liczbę baśniowych ubiorów. Czy to nie dziwne, że tak bardzo lubimy na to patrzeć, ale sami niechętnie zakładamy białą koszulę, krawat, garnitur. Wynika to z naszego lenistwa, aby nie rzec - niechlujstwa, które szczególnie rozpleniło się w ostatnich latach. Proszę zobaczyć, jacy jesteśmy zapuszczeni, nie 148 domyci, że ograniczę się tylko do tych dwóch określeń. Przyjechała do Warszawy filharmonia z Cleveland. Wielka gala, a na widowni znaczna część publiczności we flanelowych, kraciastych koszulach, przetartych dżinsach i rozpadających się ze starości adidasach. Sceneria z powieści Makarenki. Jak się to ma do modelu współczesnego życia? Nie trzeba - w dobie telewizji satelitarnej - wiele podróżować, aby zobaczyć, że świat jest elegancki, czysty i pachnący. Kto tego nie zrozumie i nie przyjmie do wiadomości, skończy w cywilizowanym rynsztoku. Nie życzę tego rodakom, przecież jesteśmy wspaniałym narodem o tysiącletniej tradycji i dorobku kulturalnym podziwianym przez świat. Podnośmy coraz wyżej poprzeczkę także w dziedzinie estetycznego obrazu naszej codziennej egzystencji. - Od czego by pan zaczął, gdyby poproszono pana o parę lekcji elegancji? - Nie wiem, tego nie można podzielić na etapy, po których zaliczeniu uczeń miałby prawo powiedzieć: „No, teraz jestem człowiekiem eleganckim". Na Zachodzie dobrze prosperują profesorowie nauczający dobrych manier. Sam chętnie zapytałbym ich, jak to robią. Sądzę, że zamiłowanie do elegancji zakodowane jest w podświadomości i pierwszy raz daje o sobie znać już w dzieciństwie. Ogromnie ważną rolę mają więc do spełnienia rodzice, babcie, dziadkowie, także nauczyciele. W moim rodzinnym domu obowiązywała zasada: schludnie i czysto! Wszystko musiało być starannie uprane i uprasowane. Z czasem doszły subtelności: odpowiednio dobrany kolor, modny krój, dodatki. Po przejściu tego wstępnego etapu bez obawy sami możemy wybierać z bogatej oferty zaproponowanej przez dyktatorów mody. - Czy zauważył pan, że Polacy nie są pewni swojej elegancji? - Przez bez mała pół wieku przyzwyczajano nas do bylejakości, do zbiorowego równania w dół. Obowiązywała respektowana powszechnie zasada: wszystko po linii najmniejszego oporu, bez ryzykownego podnoszenia głowy ponad ustalony poziom. Żyliśmy otoczeni szarością, błotem po kostki i odpadającymi tynkami. Tylko potajemnie niektórzy wzdychali do wielkiego świata i śnili, aby się w nim kiedyś znaleźć. No i pewnego dnia te graniczące z fantazją tęsknoty stały się rzeczywistością. - Jak więc znaleźć się w tym eleganckim świecie i nie popełnić gafy? - Należy spróbować być jednym z mieszkańców zachodniej cywilizacji, czyli człowiekiem eleganckim. 149 - Unika pan odpowiedzi. - Elegancja nie powinna wynikać z chęci próżnego podobania się samemu sobie czy otoczeniu. Musi być w tym coś głębszego. Ścisły związek z elegancją ma wrażliwość na sztukę, na dźwięk i barwę słowa, na dobór przedmiotów, którymi się otaczamy. To także potrzeba ucieczki z pospolitego świata w stronę zaczarowanego ogrodu, gdzie wszyscy są mili, wytworni i pachną dobrymi perfumami. - Czy pomyślał pan, jak po takiej godzinie spędzonej w eleganckim świecie będzie wyglądał powrót do szarej codzienności? - Z pięknem można obcować częściej niż godzinę dziennie. Wystarczy herbata podana w ładnej filiżance (niekoniecznie Rosenthala), ciekawy obraz wiszący na ścianie, stylowy fotel lub haftowana złotą nicią serwetka na stoliku... Kiedy słyszę same narzekania, rozmowy o kryzysie - głośno protestuję. Dawniej było tak samo albo jeszcze gorzej. Żyliśmy w aurze beznadziejności, odcięci od świata „żelazną kurtyną", a mimo to wielu z nas nie uległo temu mitowi niedoli, zwalniającemu od jakiegokolwiek wysiłku i pięcia się w górę. Już wtedy powiedziałem sobie: tutaj się urodziłem, i bardzo dobrze, ale jestem przecież obywatelem świata i tam także jest moje miejsce. Nieważne, gdzie stawiamy pierwsze kroki. Ważne, aby mieć w sobie ową tęsknotę, która zaprowadzi do wielkiego świata. - Strasznie konserwatywny i surowy bywa ten wielki świat. - Elegancja to nie tylko strój, ale także - lub może nawet przede wszystkim - sposób zachowania i nienaganne maniery. Przez wiele lat opowiadano w Mediolanie o znanym polskim reżyserze filmowym, który został zaproszony przez arystokratkę lombardzką na kolację. Przy stole zasiadło kilkanaście osób, służba dyskretnie podawała danie, nalewała wino, zabierała niepotrzebne nakrycia. W pewnej chwili gość z Polski zapytał, czy może zapalić papierosa. Pani domu dosłownie osłupiała z wrażenia. Rozkładając bezradnie ręce powiedziała, że nie wie, co odpowiedzieć, gdyż nikt jej dotąd o taką rzecz nie zapytał. Kiedy przyjmuje się zaproszenie do eleganckiego domu, trzeba wiedzieć parę podstawowych rzeczy, a także to, że przy stole się nie pali, gdyż potrawy od dymu tracą kolor, a siedzący w sąsiedztwie - apetyt. Palenie papierosów i cygar rozpoczyna się po przejściu do palarni, gdzie podaje się kawę i koniaki. - A więc żadnych prób ekstrawagancji? 150 - Niektóre osoby próbują zaszokować niecodziennym zachowaniem, aby w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Pamiętam jakąś ceremonię w Hotel de France w Monte Carlo: barwny tłum, na metrze kwadratowym dziesięciu arystokratów z różnych stron świata. Nagle w drzwiach stanęła - podtrzymywana przez znanego i bardzo urodziwego rajdowca (w smokingu!) - księżna legitymująca się metryką wystawioną przynajmniej siedemdziesiąt lat temu. Wiek zręcznie tuszowała biżuteria zasłaniająca starannie wszystkie odkryte części ciała owej antycznej damy. Z wyjątkiem nóg, gdyż księżna przywdziała spódniczkę mini tak krótką, że z trudem można było ten strój uznać za spódniczkę. Ale zwróciła na siebie uwagę i przez najbliższe dni mówiła o niej cała socjeta rezydująca w Monte Carlo. A jeśli chodzi o modę mini, jestem jej zaciekłym przeciwnikiem. Pamiętam z dzieciństwa słowa mojej babki: „Najmniej awantażowną częścią ciała kobiety są kolana, zginające się jak zawiasy w drzwiach drewutni. Dlatego należy je zawsze zakrywać spódniczką lub suknią sięgającą przynajmniej centymetr za kolana". Te dawne damy dobrze wiedziały, co mówią! - Przez wieki sposób ubierania się podkreślał przynależność klasową, nawet środowiskową. Czy dzisiejsze swobodne obyczaje i masowa produkcja odzieży nie zakończyły utożsamiania czy też szeregowania ludzi na podstawie wyglądu? - Nie, nie i jeszcze raz nie. Zostawmy na moment opisy kreacji pań i panów na premierze w operze londyńskiej czy na karnawałowym balu w operze wiedeńskiej, co przypomina scenerię z filmów Viscontiego. Proszę spojrzeć na ubiór ekspedientki w austriackim butiku lub urzędnika bankowego w Londynie. Wszyscy są elegancko i starannie ubrani, panie z manikiurem i świeżą fryzurą, panowie w stonowanych garniturach, modnych krawatach, perfekcyjnie dobranych skarpetkach i butach, ogoleni i pokropieni dobrą wodą kolońską. A wszystko to nie z fantazji czy szczególnego zamiłowania do elegancji. Tego wymaga ich zawód. Strój i wygląd także podkreślają szacunek należny klientowi. - Zgoda, ale to w godzinach pracy. Później urzędnik bankowy może zarzucić na ramiona czarną skórę nabijaną ćwiekami, a elegancka ekspedientka z manierami damy przekształcić się w wampa z makijażem na pół twarzy. - Nasza cywilizacja stworzyła wiele rzeczy dostępnych wąskiemu gronu odbiorców, czyli elicie. Tak było z kulturą, która stała się dobrem powszechnym od momentu otwarcia pierwszych publicznych teatrów i sal koncertowych. Tak było z modą. Trzeba jednak zauważyć, że zarówno sztuka, jak i moda swobodnie unosiły się ponad granicami, 151 hierarchią społeczną i kręgami kulturowymi. Od niepamiętnych czasów muzyka artystyczna mieszała się z ludową i na odwrót. Moda dworska w zadziwiającym stopniu wzbogacała kostiumy ludowe. Proszę spojrzeć na nasze stroje żywieckie. To przecież wierne repliki renesansowych sukni, bogato ozdobionych żabotami, koronkami, haftami. Nikomu nie udało się ustalić, kiedy i w jaki sposób wzory te przeniknęły z pałacowych komnat do wiejskich chat. Może ówczesne strojnisie oddawały swe znoszone suknie służbie? A może czyszcząc i prasując toalety dam, panny służebne tak bardzo się nimi zachwycały, że zaczęły w podobny sposób ozdabiać swoje sukienki? - Dziś owo przenikanie ma iście sprinterskie tempo. Najbardziej wyszukane, czasem nawet szokujące i mocno udziwnione modele wychodzące z pracowni najsłynniejszych dyktatorów mody zaczynają obowiązywać zarówno w stołecznych salonach, jak i w przysłowiowym grajdole. - Dotyczy to raczej mody kobiecej, gdyż w strojach męskich panuje o wiele większa stabilizacja. Symbolem elegancji jest ciągle frak, którego na prowincjonalnych potańcówkach raczej się nie widuje. Ten symbol męskiej elegancji prawie się nie zmienia. - Były fraki błękitne, różowe, o zmodernizowanej linii kroju. - I bardzo szybko przeminęły, a ten klasyczny pozostał. Na mniej uroczyste okazje zalecany jest smoking lub czarny garnitur. Latem smoking może być biały. Ta hierarchia wśród strojów obowiązuje niemal we wszystkich krajach. - Jak ma się do tego powszechnie zalecany luz? - Usłyszeć można, że luz dobry jest w każdej sytuacji, a tak naprawdę jego granice są bardzo dokładnie określone. Nigdy w Bayreuth, nigdy w Salzburgu. W Metropolitan Opera - od czasu do czasu - tak. Oczywiście poza otwarciem sezonu i galowymi wieczorami. - Czy zna pan receptę na to, jak zachować swój indywidualny styl i jednocześnie pozostać w zgodzie z obowiązującymi tendencjami? - Głośni projektanci doradzają i polecają najróżniejsze estetyczne rozwiązania. Na podstawie ich wskazówek więksi i mniejsi wytwórcy uruchamiają taśmową produkcję konfekcji. Wypuszczają na rynek najdziwniejsze mutacje tego, co zrodziło się w umysłach Kenzo, Valen-tino, Saint Laurenta, Yersace. Wybrawszy suknię, elegancka pani musi 152 poważnie pomyśleć, jakie dobrać do niej dodatki: torebkę, buty, biżuterię. I to właśnie sprawia, że nawet poddając się dyktatowi mody, można zachować znamiona indywidualnego stylu. - Otaczająca nas rzeczywistość z trudem pozwala na realizację pana recepty. - Mimo dokonujących się w ostatnim czasie wielkich przemian, nasza ulica jest nadal smutna, szaro-bura. Myślę, że wynika to nie tylko z gwałtownego obniżenia stopy życiowej Polaków, ale także z ogólnego nastroju, zmęczenia i powszechnego zniechęcenia. - Jeszcze nie tak dawno podziwiano nas, że potrafimy wyczarować coś z niczego. - Parę lat temu polska ulica szokowała cudzoziemców barwnością i fantazją ubiorów. Szczególnie widoczne było to wiosną i latem. Wtedy najłatwiej i najtaniej można było uszyć strój przypominający modele z paryskich czy londyńskich żurnali. Gorzej bywało zimą. Najczęściej nasze panie dźwigały na sobie topornie uszyte i źle leżące futra ze skubanych nutrii, baranów i niemodnych karakułów. Tymi karakułami przez lata straszyły świat żony polskich dyplomatów, co było tematem wielu zabawnych opowiastek i dowcipów. - Panuje w pełni uzasadniona opinia, że udało się panu wykreować własny styl. Na czym polega tajemnica? • - Po prostu trzeba wierzyć w to, co się robi i proponuje. Nie trzeba bać się samego siebie, swoich gustów, zamiłowań. Nie wolno chcieć być innym, niż się jest. Nigdy nie ulegałem bezkrytycznie tendencjom dyktatorów mody. Wszystko starałem się dopasować do mojej osobowości, figury i wieku. Od najmłodszych lat lepiej czułem się w ganiturze niż w swetrze, w aksamitnej marynarce niż w bawełnianym wdzianku, w smokingu niż w dżinsowej kurtce. Po paru latach stałem się niewolnikiem własnego sposobu bycia i wcale tego nie żałuję. Leonard Bernstein Bogusław Kaczyński jest najbardziej eleganckim mężczyzną, jakiego spotkałem w Polsce. Nigdy nie zapomnę jego opowieści o Callas. Chociaż dobrzeją znałem, razem przygotowaliśmy dla La Scali premierę „Medei", pokładałem się ze śmiechu. Fragment rozmowy z Anną Lisiecką „Cztery pory roku", wrzesień 1989 rok 153 - Potwierdza pan słuszność powiedzenia: strój czyni człowieka? - Jeśli do końca nie czyni, to z pewnością do czegoś obliguje. Mężczyzna w smokingu nie powinien wymachiwać rękami i głośno rozmawiać. Dama w długiej sukni wygląda śmiesznie, stawiając zbyt duże kroki czy biegnąc. - Gwiazdy, a także dyplomaci muszą akceptować to szczególne niewolnictwo. - Jest ono częścią zawodu. Jeśli ktoś nie potrafi i nie chce nosić fraka, nie może być ani dyrygentem, ani ambasadorem. Z niesmakiem obserwuję niektórych dziennikarzy naszej telewizji: w rozciągniętych i nieświeżych swetrach przeprowadzają rozmowy z premierem, ministrami, luminarzami nauki i kultury, zawsze występującymi w garniturach. Gdybym był jednych z tych dostojników, okazałbym swoją dezaprobatę i odmówiłbym wywiadu. - Widzę, że hołduje pan ostrym rygorom, niemal dworskiej etykiecie. - Hołduję kulturze osobistej w każdej sytuacji. Nie stosuję żadnej taryfy ulgowej wobec ludzi pozbawionych taktu i wyczucia sytuacji. Nigdy nie zapomnę spotkania inaugurującego Fundację Kultury Polskiej, której jestem jednym z założycieli. W Sali Tronowej Zamku Królewskiego zebrała się elita:, panie w długich sukniach, panowie w krawatach, jeszcze częściej w muszkach. Przybył generał Jaruzelski i niemal wszyscy przedstawiciele rządu. Tę podniosłą chwilę uświetnił recitalem chopinowskim Piotr Paleczny. Wokół rozstawione kamery telewizyjne, a przy nich gromada jakichś nie ogolonych, spoconych młodzieńców we flanelowych koszulach, postrzępionych dżinsach i w ortalionowych walonkach. - A jak bywało u pana w Łańcucie? - Wszyscy członkowie ekipy pracujący w Sali Balowej mieli na sobie garnitury, białe koszule i krawaty. Nawet personel pomocniczy, jeśli sytuacja wymagała wejścia do pomieszczeń zajmowanych przez publiczność, obowiązany był do takiego samego ubioru. - A Gilbert Becaud podczas koncertu zrzucił marynarkę i krawat. - Artysta ma prawo zrobić na scenie, co uważa za stosowne. Może cisnęła go marynarka, może uznał, że w tym momencie powinien zawiązać swój słynny granatowy krawat w białe grochy na szyi operatora Karola Żurawskiego, który nawet na moment nie stracił głowy i nadal filmował mistrza. 154 - Powiedział pan, że ulica stała się bura, że panuje powszechne zmęczenie i zniechęcenie. Jak pogodzić tę przygnębiającą aurę z nawoływaniem do odświęt-ności i elegancji na co dzień? - Jedną z wyjątkowych cech Polaków jest mobilizacja w chwili zagrożenia i umiejętność robienia wielkich rzeczy wbrew wszystkiemu i wszystkim. Odwołuję się właśnie do tych talentów narodowych. Nie pozwólmy się wdeptać w ziemię. Nie rezygnujmy, nie pozwólmy się ponieść wirom bylejakości. Trzymajmy wysoko poprzeczkę. Dbałość o estetykę życia codziennego to świadectwo naszej wrażliwości, dobrego smaku. Potwierdzenie przynależności do wielkiej rodziny cywilizowanych narodów świata. - Mało kto wie, że drugą pana pasją - po muzyce - jest ruletka, i to w Monte Carlo. Czy to prawda, że parę lat temu wygrał pan dużą sumę pieniędzy? - Każdy człowiek ma jakąś słabość. Od niepamiętnych czasów fascynowało mnie Monte Carlo, bo to przzecież miejsce stacjonowania Baletów Rosyjskich Sergiusza Diagilewa. Tam szlifowali swoją formę i występowali najwięksi tancerze stulecia: Anna Pawłowa, Wacław Niżyński, Tamara Karsawina. Dla upamiętnienia tamtych zdarzeń, które nie pozostały bez wpływu na dalszy rozwój sztuki, odsłonięto przed teatrem wśród palm i kwiatów pomnik Diagilewa. Pamiętam w najdrobniejszych szczegółach pierwszą wizytę w kasynie. Już samo wejście do mieszczącego operę i sale gry budynku, który zaprojektował z niesłychanym przepychem sławny architekt Garnier, twórca Grand Opera w Paryżu, miało w sobie coś elektryzującego. Byłem wprost oszołomiony przepychem kapiących złotem wnętrz, eleganckimi ubiorami publiczności. Nie miałem pieniędzy, aby spróbować szczęścia, więc spacerowałem od stołu do stołu i przyglądałem się, jak grają inni. Szczególnie zainteresowała mnie stara włoska hrabina, nieustannie rzucająca na stół stosy żetonów. Dwaj stojący obok lokaje wszystko notowali, a ona przez cały czas przegrywała i coraz głośniej na nich krzyczała, że źle notują. Po kilku latach znów pojechałem do Monte Carlo, ale już staranniej obeznany z legendą tamtejszego kasyna. Wiedziałem, że bywała tam Sarah Bernhardt i przegrała sto tysięcy franków w złocie. Stale też przyjeżdżała do Monte Carlo wielka hiszpańska tancerka Otero, zwana „Różą Sewilli". Ruletka była miłością jej życia. „Kiedy gram - często powtarzała - czuję się, jakbym miała dziesięciu kochanków na raz". Pewnego dnia przegrała cały majątek i zmarła w Monte Carlo na zawał serca. 155 O tym wszystkim pamiętałem podchodząc do stołu. Początkowo grałem ostrożnie i nieśmiało: stawiałem to na czarne, to na czerwone. Tu dwa żetony wygrałem, tam dwa przegrałem i tak na zmianę. To nie jest - oczywiście - żadne granie. W pewnej chwili widząc, że ktoś wygrał, rzuciłem wszystko na stół. Wola Boska! I wygrałem. Dwa tysiące dolarów. Była to dla mnie niewyobrażalnie duża kwota, nigdy nie widziałem tyle pieniędzy na raz! - Postawił pan na czerwone? - Nie, na numer. - Pamięta pan, jaki to był numer? - Oczywiście. Trzydzieści jeden. Liczba ta nie ma żadnego znaczenia w moim życiu. To był przypadek. Kiedy zaczęli mi wydawać żetony, nie wiedziałem, w co je pakować. A tu wszyscy krzyczą: graj dalej, graj dalej! Ale nie dałem się skusić, pomny rady pewnego doświadczonego hazar-dzisty: „Wygrasz, uciekaj czym prędzej do domu". Za wygrane pieniądze kupiłem jeden, drugi, trzeci garnitur, oczywiście z myślą o telewizji. Radzono mi w salonie: niech pan weźmie ten, szczególnie go panu polecamy, a ja: nie, ten czerwony pasek źle będzie wyglądał w telewizji. „Gwiazdor się ubiera" - znacząco wymienili spojrzenia. Bywałem potem w Monte Carlo kilkakrotnie, trochę wygrywałem, trochę przegrywałem. Ostatnio znów przegrałem. Ale nic się nie stało, jestem trochę bogatszy niż wówczas, kiedy pierwszy raz przestąpiłem progi kasyna, więc nie umarłem z wrażenia na serce jak Otero. Wkrótce znów wybieram się do Monte Carlo. Bestsellery, bestsellery... - Stosuje pan wobec siebie żelazną dyscypHne? - Najważniejszą rzeczą przy wykonywaniu wolnego zawodu jest uchwycenie rytmu pracy. Pokornie muszę przyznać, że z natury nie jestem pracusiem, zawalam od czasu od czasu terminy, w związku z czym muszę nieraz umykać przed wydawcami i naczelnymi redaktorami. Największą przyjemność sprawia mi podpisywanie umów na nowe książki, eseje, scenariusze, artykuły. Potem życie staje się mniej fantazyjne, tarmosi nim lęk o zbliżający się milowymi krokami i niemoż- 156 liwy do oddalenia termin. Kiedy zwisający nad głową topór zaczyna spędzać sen z oczu, energicznie zabieram się do tej benedyktyńskiej, żeby nie rzec - niewolniczej pracy. - To znaczy? - Oznajmiam wszem wobec, że następne tygodnie poświęcam na pisanie i nie będę w tym czasie robił niczego innego. Zapominam, że istnieje życie prywatne, przyjaciele, znajomi, herbatki, urodziny (nawet własne!) i goście z zagranicy, którzy właśnie w tym okresie zaplanowali odwiedzenie Warszawy. Oczywiście, bardzo żałuję tych straconych okazji, gdyż z usposobienia i wychowania jestem człowiekiem towarzyskim. Trzeba jednak umieć poświęcić coś dla czegoś, ustalić hierarchię ważności i... przyjemności. Aby się pocieszyć, powtarzam: jeszcze tylko dokończę tę książkę, jeszcze tylko zrealizuję dwa najbliższe programy telewizyjne, zapnę na ostatni guzik wrześniowy festiwal i już będę żył jak normalny człowiek. I wtedy rozlega się dzwonek telefonu. Osoba po tamtej stronie słuchawki - używając najstaranniej dobranych słów i komplementów - namawia, zachęca, proponuje: napisanie, wygłoszenie, wyjazd... I wszystko zaczyna się od początku, od radosnego momentu podpisania umowy. - Kiedy najlepiej się panu pracuje? - W nocy. Podczas pisania muszę mieć absolutny spokój i ciszę. - Czy w trakcie pracy w domu pije pan kawę, krzepi się alkoholem? - Kiedyś wypijałem litry kawy, obecnie pozostała mi już tylko gorąca, ale to naprawdę gorąca herbata. Alkoholu prawie w ogóle nie używam, papierosów nie palę. Uwielbiam natomiast słodycze, które - zwłaszcza czekoladki - zdarzało mi się jeść nie przerywając snu. Ostatnio łakocie ze względów oczywistych znikły z mojego stołu. A szkoda. - Może pan zdradzić, jak to się stało, że złotousty Bogusław Kaczyński zaczął również pisać? - Po paru latach pracy w telewizji utwierdziłem się w przekonaniu, że audiowizualna produkcja, te nasze sukcesy i twórcze satysfakcje ulatują w eter i przestają istnieć. Jakże często na zawsze. Natomiast książkę można kupić, pożyczyć, ustawić na półce i w każdej chwili po nią sięgnąć. Zafascynowała mnie myśl Lechonia zawarta 157 w „Dziennikach": „Najpiękniejszą rzeczą jest dobrze zapisana kartka papieru". Inspiratorką moich poczynań literackich była Barbara Wachowicz, przyjaciółka rodem z Podlasia, która przez te wszystkie lata z uporem przekonywała mnie, że telewizja to wprawdzie rzecz ważna, ale pisanie - to rzecz najważniejsza. Przyznaję jej dzisiaj rację. Basia należy do wyjątkowych osób w moim życiu. Zawsze podziwiałem prawość jej charakteru, wierność w przyjaźni i miłość do wszystkiego co polskie, ojczyste, narodowe. Nawet do strzępka ludowej piosnki znad Niemna, która podczas jej wspaniałych wieczorów literackich, mistrzowsko inkrustowanych poezją i staropolskim słowem, urasta do rangi patriotycznego poematu. - Pierwszą pana książką były „Dzikie orchidee" - bestseller wydawniczy, który mimo ogromnego nakładu znikł w ciągu paru godzin z półek księgarskich. Do anegdot należą już opowieści o szturmie kupujących na lady księgarskie, o wybitych szybach, sforsowanych drzwiach i stratowaniu pana przez napierający tłum wielbicieli uczestniczących w premierze „Orchidei" w salonie literackim „Lxpressu Wieczornego". Parę tygodni później „Dzikie orchidee" zdobyły w plebiscycie czytelników i księgarzy tytuł „Książki Roku" (Bydgoszcz 1983 rok), a pana uznano za „Autora Roku". Niebawem książka wpisana została na listę dziesięciu najpopularniejszych tytułów. - Powodzenie „Dzikich orchidei" i zaszczyty, jakie spłynęły na mnie dzięki tej książce, były wielkim zaskoczeniem. Tę pierwszą próbę literacką oddawałem do rąk czytelników nieśmiało, z drżeniem serca. - Przeczytałam pana książkę jednym tchem. Jej urok polega na tym, że na największych artystów umie pan spojrzeć jak na ludzi, zobaczyć ich słabostki, dostrzec dramatyczność walki o sukces, tragedię porażek. A wszystko to opromienione jest głębokim sentymentem dla sztuki śpiewaczej i dla teatru operowego. - Cieszą mnie pani słowa. Pisanie książek jest najbardziej absorbującą rzeczą, jaką kiedykolwiek robiłem. Należę do ludzi, którzy odczuwają lęk przed białą, nie zapisaną kartką papieru. Wiele lat temu opowiadałem Jarosławowi Iwaszkiewiczowi o trudach towarzyszących moim poczynaniom pisarskim, o mozolnym usiłowaniu zmaterializowania myśli i przelania ich na papier. Pan Jarosław, zawsze wobec mnie serdeczny (parę razy dzwonił po występach telewizyjnych z gratulacjami), powiedział: „Kiedy gładko, jednym pociągnięciem pióra zapełniam kartkę papieru, wiem, że czytelnik będzie się nad tym pocił. Kiedy pisząc pocę się tak, że krople z czoła spadają na biurko, sto razy kreślę, mnę kartki i wyrzucam je do kosza, mam świadomość, że 158 czytelnik przeleci ten fragment wzrokiem i pomyśli: »Ależ on ma lekkie pióro, ależ on ma piękny styk. Per aspera ad astra - przez cierpienie do gwiazd - panie Bogusławie". Zapamiętałem te mądre i wielce pouczające słowa. Dowodzą one, że im trudniej się pisze, tym łatwiej się czyta. Kiedy nocami mozolę się nad tekstem, pomstuję, wzdycham, co chwila biegam do kuchni po sucharek, jabłko lub filiżankę herbaty, żeby tylko uciec z gabinetu, który zaczyna przypominać salę tortur, powtarzam g\ośno i z uporem: Dobrze, bardzo dobrze, będzie się lepiej czytało. - Ile książek pan napisał? - Po „Dzikich orchideach" powstały „Ucieczki do Karyntii" - opowieść o Albanie Bergu i jego operach Wozzeck i Lulu. Potem była przepięknie wydana w RFN „Symfonia w dolinie słońca". Ostatnia - to kontrowersyjne i bulwersujące opinię publiczną „Kretowisko", bestseller wydawniczy uplasowany na liście pięciu najpoczytniejszych książek w 1991 roku. Wokół „Kretowiska" Zwyciężyć i spocząć na laurach - to klęska. Być zwyciężonym a nie ulec - to zwycięstwo Józef Piłsudski - Tytuł jednoznacznie sugeruje, że jest to rzecz o ryciu. - „Kretowisko" jest zapisem walki z polskim ciemnogrodem, z marnością urzędniczych postaw. Tytuł zaczerpnąłem ze słynnej frazy Konfucjusza: „Ludzie potykają się nie o góry, lecz o kretowiska", którą zasłyszałem kiedyś w Ameryce. W następnych latach nie było potrzeby, aby pamiętać o Konfucjuszu i o kretach. I nagle, w studiu telewizyjnym podczas dwuminutowego podsumowania „Interpelacji", doznałem olśnienia. Zapewne za sprawą świętej Cecylii, patronki muzyki, przypomniałem sobie tę piękną frazę, wprost idealnie pasującą do tematu spotkania i sytuacji, w jakiej się znalazłem. 159 - W książce pokazał pan pazur publicysty i polemisty. Dzięki panu termin „kretowisko", oznaczający bezduszność, statyczność i skostnienie biurokratycznej machiny, z którą każdy mieszkaniec naszego kraju ma w jakiś sposób do czynienia, wpisany został do języka zachowań społecznych w 1991 roku i funkcjonować będzie w dziedzinie nauki i wiedzy o społeczeństwie. - Zmiany polityczne, jakie dokonały się w naszym kraju, powitałem z niebywałym optymizmem. Marzyłem, że i my - od zaraz - będziemy mogli kierować się piękną zasadą szlachetnej zawodowej rywalizacji. Zgłosiłem swoją kandydaturę na stanowisko dyrektora Teatru Wielkiego, sugerując rozpisanie konkursu. Było w tym trochę prowokacji. Sądziłem, że w walce o fotel dyrektorski będę mógł się zmierzyć z najlepszymi: z Kazimierzem Kordem, Jerzym Semkowem, ze Sławomirem Pietrasem. Niestety, jak napisał Adam Mickiewicz w „Konradzie Wallenrodzie": „marzyłem cudnie, srodze mnie zbudzono!" - Ostatnio zapanowała moda na książki rozrachunkowe, negliżujące funkcjonowanie różnych instytucji, a także odsłaniające kulisy życia prominentnych postaci świata polityki i kultury. Czy na tej właśnie fali zrodziła się pana książka? - Pomysł „Kretowiska" to realizacja moich prywatnych potrzeb. Książka jest notowanym każdego dnia, na gorąco, dziennikiem, zapisem zdarzeń, które naprawdę rozegrały się w pierwszej połowie 1991 roku. Pierwszy rozdział rozpoczyna się 1 stycznia, bezpośrednio po otrzymaniu wiadomości, że Robert Satanowski po dziesięciu latach kierowania Teatrem Wielkim zapowiedział natychmiastowe odejście. Data końcowa to 20 maja, chwila ogłoszenia oficjalnego komunikatu, że na życzenie ministra kultury i sztuki dyrektorem naszej narodowej sceny został Sławomir Pietras (bez udziału w konkursie). „Kretowisko" jest komentarzem do zdarzeń, które rozegrały się w czasie owych dramatycznych dni, tygodni i miesięcy. - Niektórzy recenzenci twierdzili, że casus Bogusława Kaczyńskiego należy odczytywać w szerszym kontekście otaczających nas zjawisk? - Różne były recenzje i różne opinie. Każdy czytelnik ma przecież prawo do indywidualnej oceny. - W „Kretowisku" niezwykle krytycznie ocenił pan Ministerstwo Kultury i Sztuki. - Miałem i nadal mam krytyczny stosunek do tego, co dzieje się w resorcie kultury. Wyraziłem też pełną dezaprobatę dla osoby Marka Rostworowskiego, ówczesnego ministra, który w najmniejszym stopniu 160 52. Audiencja prywatna w Bibliotece Watykańskiej, czerwiec 1987 r 54. Nocą po koncercie na festiwalu w Krynicy: Tamara Hed, Barbara Pietkiewicz, Delfina Ambroziak, Sławomir Pietras, Halina Dolata, Tadeusz Kopacki, Mariusz Grudzień, Maria Sartowa, Nina Andrycz i moja siostra Anna 55. Z Witoldem Lutosławskim, 56. ... z Mirą Zimińska w Łańcucie nad Jeziorem Bodeńskim 57. Yincenzo Maselli wręcza w Łańcucie „Nagrodę Neapolitańską" 58. Z Monserrat Caballe w garderobie po koncercie 59. Podczas premiery „Kretowiska" w Klubie Księgarza na Rynku Starego Miasta. Wielu czytelników musiało zadowolić się miejscem na schodach i na ulicy 60. Z Marią Fołtyn na festiwalu moniuszkowskim w Kudowie-Zdroju 61. Z Januszem Pietkiewiczem, Pippo Baudo, Katią Ricciarelli i Gabrielem Pisani w Łańcucie L^^^ ¦ 62. Żegnaj Capri, witaj Neapolu! 63. Czterdzieste urodziny wśród przyjaciół: Barbara Kostrzewska, Barbara Wachowicz, Irena Eichlerówna, Beata Artemska, Helena Scuderi, Józef Napiórkowski 01 65. Przed katedrą w Mediolanie 67. Poranny spacer w Łańcucie z Barbarą i Januszem Pietkiewiczami 66. Z Hanną Rumowską przy pomniku Paderewskiego w Morges **%& 68. Z Mirą Zimińska 70. Przed portretem Callas w Muzeum Teatralnym La Scali 69. W La Scali z dyrektorem generalnym Carlo Maria Badinim nie spełnił oczekiwań środowiska, był ministrem jedynie tytularnym. Władzę w resorcie przechwycili przepojeni nie zawsze najzdrowszymi ambicjami drobniejsi urzędnicy. Wykorzystali oni moment bezkrólewia oraz fakt, że najwyższe władze zajęte były sprawami ważniejszymi od kultury. - Recesja, inflacja, ceny gwarantowane - taka jest dzisiaj najczęściej poetyka rozmów. O problemach kultury mówi się coraz rzadziej, traktując je jak piąte koło u wozu. Nic więc dziwnego, że wielu twórców, animatorów kultury, jest mocno zgorzkniałych, chociaż są przecież „we własnym domu". Były premier Bielecki mało dyplomatycznie, ale szczerze wyznał niedawno, że kiedy formował swój gabinet i na szefa resortu kultury zaproponowano mu Marka Rostworowskiego, zgodził się, bo myślał, że to człowiek młody, rzutki, energiczny. Kiedy pierwszy raz zobaczył ministra-staruszka na posiedzeniu gabinetu, osłupiał z wrażenia. - Całe to niesmaczne i wiele dające do myślenia zdarzenie, żywo komentowane na łamach prasy, dowodzi, że nadal obowiązują w Polsce partyjne przepychanki, a nie obiecane wyborcom obsadzanie stanowisk wybitnymi specjalistami. Dziwię się lekkomyślności, z jaką pan Bielecki potraktował dziedzinę kultury. Ja nie zatrudniłbym gosposi bez wstępnej rozmowy i oceny jej talentów kulinarnych oraz zamiłowania do czystości. Dlatego nigdy nie pojmę, jak można mianować ministrem człowieka, o którym nie wie się nawet, ile ma lat. - W chwili, kiedy rozmawiamy, resort kultury nie został jeszcze obsadzony. Pani premier Hanna Suchocka podczas sejmowego expose wiele mówiła o nurtujących kraj problemach, o różnych bolączkach, o nie dofinansowanych i nie docenionych dziedzinach życia publicznego. Z całkowitym pominięciem kultury. To słowo nie padło z sejmowej trybuny. - Także zwróciłem na to uwagę. Jestem jednak przeświadczony, że był to zwyczajny „wypadek przy pracy", przeoczenie wynikające z pośpiechu, może nawet błąd maszynistki, która podczas przepisywania opuściła akapit mówiący o roli, znaczeniu i potrzebach kultury narodowej. Wiem, że pani Suchocka pochodzi z Poznańskiego. To region wyjątkowo umuzykalniony, rozśpiewany. Czytałem gdzieś, że w dzieciństwie i wczesnej młodości pani premier grała na pianinie i śpiewała w chórze. Nie może więc być aż do tego stopnia obojętna na sprawy kultury. - Ale co z nie obsadzonym resortem? Kto, pana zdaniem, powinien zostać ministrem kultury i sztuki? - W „Kretowisku" dokładnie i pikantnie scharakteryzowałem dotychczasowych ministrów kultury i sztuki. Cechą łączącą wszystkie te 6 — Wielka sława. 161 postaci był... brak pomysłu na kulturę i rolę, jaką ta kultura powinna odgrywać w naszej, jakże skomplikowanej rzeczywistości. Jakimi cechami powinien charakteryzować się nowy minister kultury i sztuki? Moim zdaniem, powinien być młodym, ale wytrawnym menedżerem, niezwykle silną i oryginalną osobowością, wyposażoną w naładowaną turbinę, która iskrzy pobudzając innych do działań, czasami nawet do nadludzkich wysiłków. Powinien to być także człowiek o takim autorytecie, że w każdej chwili znajdzie posłuchanie u prezydenta czy premiera, a nade wszystko u ministra finansów, który - oczarowany wizjami reprezentanta świata kultury - zgodzi się choćby odrobinę odkręcić mocno zamknięte krany i nieco więdnącą kulturę dożywić. - Czy są w Polsce ludzie, którzy mają taką siłę i iskrzą pomysłami? - Jestem pewien, że można ich znaleźć, tylko trzeba się dobrze rozejrzeć. - Czy moglibyśmy się dowiedzieć, jaki jest pana pomysł na kulturę? - Mimo licznych w naszym kraju przemian, resort kultury nadal funkcjonuje opierając się na uświęconych wieloletnią tradycją stereotypach, sterowany jest za pomocą zardzewiałych mechanizmów. Ministerstwo Kultury i Sztuki to instytucja, która w odczuciu znacznej części środowiska nie funkcjonuje, a zatem nie istnieje, powinna więc zostać zlikwidowana. Jestem przeciwny takiemu pomysłowi. Uważam, że mógł się on zrodzić w umyśle frustrata albo człowieka całkowicie pozbawionego znajomości przedmiotu, choć przyznaję, iż jednym z nielicznych dowodów istnienia ministerstwa jest numer telefonu w książce telead-resowej. Obecną pozycję naszej kultury można porównać do wagonu zepchniętego na nie oświetloną bocznicę. Ten niechciany wagon może wyprowadzić na właściwy tor człowiek o wielkiej energii i temperamencie. Przez pięćdziesiąt bez mała lat nasza kultura przywykła do opiekuńczej roli państwa. Co prawda, od czasu do czasu słyszało się narzekania na okrutny reżim, który znęca się nad twórcami i zniewala umysły, w związku z czym jedynym wyjściem jest pisanie do szuflady. Te narzekania najczęściej można było usłyszeć w kawiarni Związku Literatów. Kiedy bohaterowie tych posiadów nagadali się do woli, pędzili do pobliskiego ministerstwa po odbiór asygnat na samochód lub kolorowy telewizor, przydziałów na mieszkanie lub pracownię, skierowań na wakacje nad brzegiem Morza Czarnego lub Adriatyku. Ich życie toczyło się dalej. Dyrektorzy teatrów także mogli spać spokojnie, gdyż nie 162 musieli troszczyć się o niedobory finansowe kierowanych przez siebie placówek. Wystarczył jeden telefon do KC lub nawet do KW, a już kończyły się wszystkie problemy. Teraz dyrektorzy nie mają do kogo dzwonić. Prezydent Wałęsa - o ile wiem - tego typu telefonów nie przyjmuje. - Wynika z tego, że ideałem byłoby połączenie opiekuńczości sekretarza Łukaszewicza z wolnością, jaką przyniosły czasy Wałęsy. - Nie można na to liczyć, gdyż z ognia i wody powstaje wprawdzie para, ale ta szybko znika nad głowami. Kiedy w naszych czasach ograniczono do minimum dotacje na kulturę, środowisko przeżyło prawdziwy wstrząs, rozgoryczenie, załamanie. Nie zmieniło to jednak - i w najbliższym czasie chyba nie zmieni - twardych założeń polityki ekonomicznej państwa. Dlatego też, zamiast narzekać, należy czym prędzej zastanowić się nad zmianą sposobu i zasad funkcjonowania instytucji kulturalnych. Ta reforma powinna odbywać się w sferze emocjonalnej. Mimo że nastały czasy III Rzeczypospolitej, a Orzeł odzyskał koronę, w naszej psychice nadal funkcjonują groźne i niebezpieczne nawyki minionych dziesięcioleci: bierny stosunek do pracy, twórcze lenistwo i ciągłe oczekiwanie na cud, który sprawi, że z czarodziejskiego rogu obfitości na dachy teatrów wysypią się pieniądze. Najważniejszą rolę mają tu do odegrania menedżerowie, ludzie energiczni, przedsiębiorczy, spontaniczni w działaniu. Na przykład w Niemczech od niepamiętnych czasów przyjął się model teatru impresaryjnego. W jakimś atrakcyjnym i dogodnym - również pod względem połączeń komunikacyjnych - miejscu buduje się centrum kultury finansowane przez kilka satelitarnych miast. Do obowiązków dyrektora centrum (teatr, kino, restauracja, basen, klub, sauna, sala bankietowa) należy zdobycie pieniędzy i zaprojektowanie atrakcyjnego programu na cały sezon. Do stałej współpracy angażowana jest jedynie obsługa techniczna, bileterzy, kasjerka i tego typu pracownicy, natomiast część artystyczną wypełniają przyjeżdżające z różnych stron świata zespoły teatralne, operowe, operetkowe i baletowe. W zależności od kwoty, jaką dysponuje menedżer, centrum odwiedzają: teatr dramatyczny z Hamburga, orkiestra kameralna z Budapesztu, kwartet z Warszawy, operetka z Bukaresztu, opera z Krakowa, rosyjska grupa baletowa podążająca na występy do Berlina czy Paryża. Program układa się, oczywiście, z uwzględnieniem gustów i oczekiwań lokalnej publiczności: Bawarczycy mają wesołe usposobienie, więc większym powodzeniem cieszy się balet, operetka i musical, na północy ludzie są bardziej stonowani, więc częściej proponuje się im symfonie, tragedie i dramaty. 163 Przedstawiłem jeden z pomysłów na funkcjonowanie współczesnych instytucji kulturalnych. Dlaczego takiego modelu - już sprawdzonego - nie przenieść do Polski? W jakim celu utrzymujemy aż taką liczbę teatrów, filharmonii, operetek zatrudniających jakże często artystów zaledwie przyuczonych do zawodu. Niepotrzebnie marnotrawią oni czas na siedzeniu w bufetach i rozprawianiu o marnych zarobkach i braku publiczności na ich występach. Z winy takich zgorzkniałych ludzi pogłębia się powszechnie panujący marazm, który niczym wirus pustoszy nasze życie kulturalne. Niepotrzebnie aż tylu artystów czeka na swój dzień. Dla maruderów i nieudaczników taki dzień nigdy nie nadejdzie. - Książka „Kretowisko" wywołała prawdziwe poruszenie. Uznano pana za jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci roku 1991. Powstał wokół pana duży szum. - To dobrze, bo przecież nie o każdym mówi się chętnie... i------------ ------------1 Janusz R. Kowalczyk Entuzjazm i umiłowanie opery całkiem nieoczekiwanie wyniosło Bogusława Kaczyńskiego na pozycję pierwszego kronikarza polskiego stanu świadomości u progu ,,własnego domu". „Rzeczpospolita", 14 września 1991 roku Regina Osowicka Awantura o „Bogusia" zamieniła się w sprawę narodową. „Dziennik Bałtycki", 1 września 1991 roku I. Ławrynowicz Oto popularny Bogusław Kaczyński, autentyczna, a nie spreparowana przez ,,znawców" gwiazda telewizji, człowiek, którego kompetencji w dziedzinie opery nikt nie śmie kwestionować, ośmiela się ubiegać o dyrektorski stołek Teatru Wielkiego zastrzeżony od lat dla ludzi z tak zwanego układu średnich i bezbarwnych. Relacja jest zajmująca, gdyż ukazuje z bezlitosnym realizmem naszą elitę ludzi kultury, ich małe zawiści, polityczne zacietrzewienie, klikowość, a czasem kompromitującą niekompetencję. O ile jednak rozweselają swym prymitywizmem artykuliki panny Doroty Szwarcman, o tyle przerażenie budzi sposób myślenia o sprawach kultury aktualnych szefów ministerstwa. „Kretowisko", powieść polityczno-obyczajowa, którą napisało życie (z dużą pomocą autora), ukazało i fotografuje wciąż gorącą rzeczywistość. „Kurier Szczeciński", 9 września 1991 roku 164 Grzegorz Landowski Jest to książka o tym, jak podstawić nogę bliźniemu swemu, nie brudząc rąk sobie samemu i nie spaść przy tym ze stoika. Tę pasjonującą lekturę polecam wszystkim naiwnym, którzy sądzą, że chcieć, to móc. „Wieczór Wybrzeża", 14 października 1991 roku Stanisław Wyszomirski Kaczyński ma dar syntezy, a przy tym trzyma nerwy na wodzy. Opis trzech małżeństw Roberta Satanowskiego jest smakowity i zasługuje na maleńkiego prywatnego Nobla. ,,Express Wieczorny" 12 grudnia 1991 roku Tomasz Kowalik Bogusław Kaczyński napisał o sobie więcej, niż zazwyczaj zdoła powiedzieć w popularnych audycjach czy podczas transmisji telewizyjnych. W książce już nie jest tylko układnym panem Bogusiem z okienka czy estrady, jest szermierzem na słowa i poglądy, które - wbrew pozorom - jednak ma, i to dobrze umocnione w realiach naszego życia, nie tylko artystycznego. „Głos Szczeciński" 7 września 1991 roku Marek Zarodniak „Kretowisko" to książka, po którą sięgnie wiele osób. Jest to bowiem pierwsza w Polsce publikacja napisana przez autora podpisanego imieniem i nazwiskiem, przerywająca milczenie na temat paraliżu w gmachu przy Krakowskim Przedmieściu (Ministerstwo Kultury) i jego przyległościach. „Gazeta Poznańska", 30 sierpnia 1991 roku Ibis Bogusław Kaczyński umie pisać. Więcej, umie komponować. Jego książka jest wzorem dobrej kompozycji. Faktów i nieoczekiwanych zwrotów sytuacji jest tyle, że wystarczyłoby na dobry kryminał. I książka Kaczyńskiego jest swego rodzaju kryminałem. Prawda, trupa w nim nie ma, ale jest nieomal sensacyjny wątek, przebiegający gdzieś między wierszami, w aluzjach i niedomówieniach: wątek bezinteresownej nieżyczliwości, tak charakterystyczny dla nas, Polaków. Kaczyński prowadzi ten wątek sugestywnie i bezkompromisowo. Tę książkę się czyta! „Życie Warszawy", 25 września 1991 roku 165 - Mało jest ludzi, którzy potrafią przyznać się do tego, że chcieliby być kimś. - Niewiele też osób zdecydowałoby się podporządkować pracy całe swoje życie. W Polsce ciągle jeszcze obowiązuje fałszywie wstydliwa i nieszczera skromność. Kiedy nas od czasu do czasu chwalą, to - aby być dobrze odebranym - należy spuścić oczy i urywanymi zdaniami dementować te oceny. Zupełnie inaczej niż w krajach, do których wzdychamy i tęsknimy. Tam pochwały przyjmowane są z wysoko uniesioną głową, jako potwierdzenie zdobytej pozycji. To zdrowszy i praktyczniejszy sposób. - „Interpelacje" z pana udziałem wzburzyły telewizyjną widownię, stały się tematem dnia, tygodnia, miesiąca. Pytano: dlaczego ministerialni urzędnicy tak pana nie lubią? - Śmiałością swego postępowania zburzyłem pewien obowiązujący w Polsce kanon. Moi oponenci krzyczą: „Dlaczego sam zgłosił swoją kandydaturę, i to przed milionową telewizyjną widownią?" Według przyjętego u nas kodeksu ubiegania się o stanowiska należało publicznie wypierać się tych zamiarów, koncentrować całą uwagę na różnych zakulisowych grach, nie wyłączając protekcji, plotek i pomówień, by wyeliminować potencjalnych konkurentów. Po osiągnięciu tego mrocznego celu wypada - skromnie opierając się i wyrażając miłe zaskoczenie - zgodzić się w końcu na objęcie dyrektorskiego fotela. Najwyraźniej pomieszałem szyki wyznawcom tego krętackiego protokołu. Wanda Rutkiewicz Z uwagą obserwowałam pana zmagania, walkę o fotel dyrektora Teatru Wielkiego. W jednej z audycji, cytując powiedzenie Konfuncjusza: „Ludzie potykają się nie o góry lecz o kretowiska", powiedział pan, że góry są mniej okrutne od ludzi. To prawda. Nie należy jednak tych gór traktować jako ucieczki od ludzi. Jeżdżę tam, bo pokochałam je trzydzieści lat temu i miłość ta trwa do dzisiaj. Oczywiście, że ludzie są okrutni. Góry są obojętne i dlatego nie możemy oczekiwać od nich ludzkich uczuć. Jest im obojętne, co wśród nich robimy. Pewnego dnia nawet tam giniemy. Ale nie dlatego, że jest to jakaś gra między górą i człowiekiem. Natomiast tutaj, na dole, jest gra pomiędzy ludźmi. Myślę, że pan i ja mamy z sobą wiele wspólnego. Oboje mierzymy się z górami. Ja- z górami, które są groźne, ale bardzo piękne. Pan - z górami niekompetencji, zawiści, nietolerancji i paru jeszcze innych rzeczy. Fragment rozmowy Anny Lisieckiej z Wandą Rutkiewicz i Bogusławem Kaczyńskim „Lato z radiem", 24 czerwca 1991 roku 166 - Ambitny mężczyzna w dojrzałym wieku chce pozostawić po sobie jakiś trwalszy ślad niż album wycinków prasowych i kilkaset audycji telewizyjnych. Czy w pańskim przypadku tym dziełem miało być stworzenie autorskiego modelu Teatru Wielkiego? - Człowiek podejmuje w życiu wiele działań, które w efekcie są jak galanteria - ładna, cieszy oko, ale tylko przez chwilę. Wschodnia przypowieść mówi, że mężczyzna powinien zostawić po sobie dziecko, drzewo i dom. Domem, który chciałbym po sobie zostawić, jest opera narodowa. Przez całe dorosłe życie propagowałem, zachęcałem, podrywałem miliony ludzi do zainteresowania się tą piękną dziedziną sztuki. Dotyczyło to gatunku, natomiast nadszedł czas, aby zbudować świetność opery jako instytucji, zreformować ją. Polska opera nie była reformowana od połowy dziewiętnastego wieku, funkcjonuje opierając się na przestarzałych schematach organizacyjnych, dawno już porzuconych przez świat. Przygotowywałem się do tej reformy przez parę dziesiątków lat, czerpałem wzorce z pracy największych potęg teatralnych świata - wyjeżdżałem, bywałem, dyskutowałem, uczyłem się sztuki zarządzania nowoczesną instytucją artystyczną. Kiedy ruszyła przeciwko mnie gromada nienawistnych ludzi, nie mogłem otrząsnąć się ze zdumienia. Dlaczego? - pytałem siebie i innych. Przecież nie chciałem zrobić niczego złego. Nie zdążyłem nawet powiedzieć, jak moim zdaniem powinna funkcjonować scena narodowa u schyłku stulecia. Rozumiałem teatralne miernoty obawiające się przeciągu, gdyż mógłby on zdmuchnąć je z orbit, po których krążyły przez te wszystkie lata. Ale artyści wybitni? Pragnąłem przecież oddać teatrowi - nie oczekując niczego w zamian - swoją popularność podbudowaną sympatią masowej widowni, przyciągnąć publiczność, wypędzić z placu Teatralnego nadwiślański zaścianek i sprowadzić do Warszawy wielki świat. Kiedy podczas tej nienawistnej kampanii, nie znajdującej precedensu w naszym życiu kulturalnym, traciłem wiarę w sens pracy w Polsce i dla Polski, podczas bezsennych nocy podnosiła mnie na duchu wielka i mądra Mira Zimińska, gwiazda, która ma za sobą niemal stuletnią karierę zawodową (debiutowała na scenie mając niespełna trzy lata!) i parę wychylonych kielichów goryczy. Jakże często powtarzała: „Nie martw się, takie jest życie. Ale zaklinam cię, nie bierz teatru po Satanowskim. To musi runąć do końca i dopiero wtedy tam pójdziesz. I jeszcze jedno: obiecaj mi, że będziesz dobry dla swoich wrogów. Pomyśl, co ty zrobiłbyś na ich miejscu". Staram się więc być dobry dla wrogów, ale ciągle nie mogę obojętnie patrzeć na stratę kolejnego sezonu w Teatrze Wielkim. Mogło być przecież inaczej: 167 premiery, o których mówiliby wszyscy, i wielkie gale na prawdziwie światowym poziomie. - Przeciwnicy publicznie nazywali pana człowiekiem chorobliwie ambitnym i konfliktowym. Jaki pan jest naprawdę? - Jaki jestem? Potwornie zajęty i zmęczony. Praca wypełnia mi dnie i noce. Proszę teraz zadać mi następne pytanie: „A jacy są pana przeciwnicy?" Odpowiem: wyrachowani, koniunkturalni, obojętni na sprawy Teatru Wielkiego, którego bronili przede mną niczym warownej fortecy. Kilku z nich dostało w nagrodę dyrekcyjne stanowiska (Opera w Bydgoszczy i Centralny Zespół Artystyczny Wojska Polskiego). Ci sami ludzie, którzy zarzucali mi brak doświadczenia w kierowaniu dużymi zespołami - festiwale w Łańcucie, Krynicy, w Niemczech oraz praca menedżerska w telewizji w ogóle nie były brane pod uwagę - bez oporów zasiedli na dyrekcyjnych stołkach, choć nie kierowali uprzednio nawet kwartetem smyczkowym! Inni napastnicy odetchnęli pełną piersią po utrąceniu Bogusława Kaczyńskiego i od tego momentu zupełnie przestali interesować się losem Teatru Wielkiego. Tę ciekawostkę obyczajową warto zapamiętać i odnotować. Zbigniew K. Porczyński Cieszę się, że mamy w kraju takiego dzielnego, prawego Polaka. Z zapartym tchem oglądaliśmy z żoną Pana zmagania i podziwiamy odwagę, z jaką Pan odpierał ataki nienawistnych ludzi. Nas także napadnięto, usiłowano wdeptać w bioto, wrzucić do rynsztoka tylko dlatego, że złożyliśmy narodowi w darze dorobek całego życia. Nie umieliśmy się bronić. Po wczorajszym Pana wystąpieniu (,,Interpelacje") odzyskaliśmy nadzieję i siły. Przy pierwszej okazji zdemaskujemy prawdziwe oblicze wrogów, nie pozwolimy, aby nas obrażano. Sercem jesteśmy z Panem i za Panem. - Jakie cechy powinien mieć dyrektor opery? - Przede wszystkim musi kochać teatr bezgraniczną miłością. Podarować mu kilka lat życia, bez pytania o pieniądze i inne dobrodziejstwa. Dyrektor powinien szanować nie tylko artystów, ale także publiczność, bo to dla niej istnieje teatr. Musi wreszcie mieć talent menedżerski, bez którego w naszej nowej sytuacji ekonomicznej dni jego panowania byłyby policzone. - Często mówi pan o swoich talentach menedżerskich szlifowanych w Amery- 168 ce, gdzie był pan stypendystą Fundacji Kościuszkowskiej i Uniwersytetu Columbia. Na psychologii jednak się pan nie zna, czego dowodzi przegrana kampania. - Sposób jej przeprowadzenia wyprzedził czas, w jakim żyjemy. Moje działania wprawiły w zakłopotanie urzędników i decydentów. Styl „chcę i potrafię" jest może przyjęty w kapitalistycznych salonach, w naszej sieni ciągle jeszcze razi. Śmiałością działania zraziłem do siebie wielu ludzi. Wzbudziłem niechęć i najróżniejsze podejrzenia. Choć nigdy nie powiedziałem, że jestem jedynym kandydatem na stanowisko dyrektora Teatru Wielkiego (proponowałem przecież konkurs!), imputowano mi to nieustannie. Kiedy wreszcie zaprotestowałem, panna Szwarcman z „Gazety Wyborczej" odpowiedziała w sposób charakterystyczny dla naszej obyczajowości: „To prawda, nigdy nie mówił, że jest jedynym kandydatem, ale wynikało to z jego postawy". - W „Kretowisku", na miarę miłości własnej, przytacza pan słowa dobroczyńcy Zbigniewa K. Porczyńskiego: „Cieszę się, że mamy w kraju takiego dzielnego, prawego Polaka". - Te zaszczytne i krzepiące słowa wypowiedział pan Porczyński publicznie, a ja tylko skrupulatnie zanotowałem je we wdzięcznej pamięci. Chciałbym raz jeszcze podkreślić, że mozoliłem się nad „Kretowiskiem" nie po to, aby uzmysłowić społeczeństwu, jaką stratę poniosła polska kultura w chwili niedopuszczenia mnie do dyrekcyjnego gabinetu. Moim zamiarem było ukazanie ludzi sterujących kulturą i pokrętnego sposobu załatwienia tej sprawy. Zbigniew Rykowski Barbara Wachowicz powiedziała: ,,»Kretowisko« czyta się jednym tchem, a potem robi się bardzo smutno". To prawda, robi się smutno, ale nie beznadziejnie. Ta książka, podobnie jak jej autor, pozostawia nadzieję, pozwala wierzyć, że jeśli nie zabraknie nam entuzjazmu — zwyciężymy. Wypowiedź podczas premiery „Kretowiska" Krynica, wrzesień 1991 roku - Kompozycja jest jednak taka, że z porażki uczynił pan sukces. To sztuka. - W mojej obronie stanęła część środowiska i publiczność. Po „Interpelacjach" otrzymałem pięćset listów. Dowodzi to, że afera, której stałem się bohaterem, poruszyła serca i umysły ludzi zainteresowanych kulturą narodową. Moi korespondenci nie tylko dodawali mi otuchy 169 i zagrzewali do dalszego boju, ale także z niezwykłą szczerością opisywali w listach „kretowiska", o które potykają się sami lub ich krewni, przyjaciele. Ta bezcenna i spontaniczna korespondencja utwierdziła mnie w przekonaniu, że mimo szczytnych haseł i licznych deklaracji typu: „człowieku, bierz przedsiębiorstwo w swoje ręce, nie czekaj, rób, zmieniaj, buduj, ulepszaj", biurokraci zabarykadowali się w betonowych bunkrach i nadal decydują o naszym losie oraz o przyszłości kraju. - Co pana najbardziej zabolało? - Że nie dano mi szansy. Ówczesny wiceminister kultury Grzegorz Michalski (notabene kolega z czasu studiów) zrobił wszystko, żebym nie objął tego stanowiska. Widać poprzysiągł sobie, że nie dopuści, bym został dyrektorem. Zmobilizował nawet do telewizyjnej napaści na mnie Jerzego Waldorffa. Powołał ciało doradcze, złożone w przeważającej mierze z niechętnych mi ludzi. Kiedy wszyscy kandydaci lansowani przez ministerstwo zawiedli, zwrócił się z propozycją do Sławomira Pietrasa, w owym czasie dyrektora opery łódzkiej i wrocławskiej (gościnnie). Wolał w końcu sezonu odebrać dwóm teatrom dyrektora i zrujnować spokój i plany tych scen, niż mnie dopuścić do warszawskiego Teatru Wielkiego. - Widzę, że nie wygasły jeszcze w panu emocje. - I nigdy nie wygasną. Pierwszy raz w życiu walczyłem z „kretami" i z wiatrakami ustawionymi na wietrznych polach ciemnogrodu. Maria Fołtyn Byłam zaskoczona, że Bogusław Kaczyński nie dostał tej nominacji, miał przecież poparcie prezydenta, uwielbiała go Danuta Wałęsowa, lubił ksiądz Jankowski. ,,Slowo Ludu", 26 czerwca 1991 roku - Pamiętam, że ogłoszony został konkurs na stanowisko naczelnego dyrektora. Dlaczego wówczas nie zgłosił pan swojej kandydatury? - Nie mogłem zgodzić się na działania, które już podjęto. Najpierw ministerstwo, czyli pan Michalski, mianowało dyrektora artystycznego teatru, a potem drogą fikcyjnego konkursu zamierzało wyłonić dyrektora naczelnego. Nie mógłbym zaakceptować sytuacji, w której najpierw wybiera się ministrów, a dopiero potem szuka premiera. A poza tym 170 uważam, iż o losie i przyszłości Teatru Wielkiego - narodowej polskiej sceny - powinien decydować prezydent albo premier, może Sejm, a nie średniego szczebla urzędnicy. Niestety, bardzo się pomyliłem. Pan prezydent nie zareagował na tę kampanię, choć zbulwersowała ona całe społeczeństwo. Staram się zrozumieć prezydenta, jest przecież zajęty bardzo ważnymi sprawami. Ale chcąc budować Polskę naszych marzeń, nie możemy dzielić spraw na najważniejsze i mało istotne. Nie może być tak, że najpierw porządkujemy rolnictwo, górnictwo, służbę zdrowia, oświatę, a dopiero za pięć czy dziesięć lat kulturę. To za późno, a logika takiego typu myślenia jest pozorna. Zgłosiłem gotowość poświęcenia kilku lat życia Teatrowi Wielkiemu nie pytając o wysokość pensji. Chciałem stworzyć w Polsce operę na miarę światowych teatrów. Zostało to zlekceważone, wyśmiane. - Jaki teatr się panu marzył? - Teatr, który byłby Wielki wielkością kraju. Opera warszawska ma szansę stać się jedną z reprezentacyjnych scen świata. Gościć wielkie gwiazdy, sławnych dyrygentów i reżyserów. Aby to osiągnąć, trzeba przeprowadzić generalną reorganizację całej instytucji. Reformę na miarę planu Balcerowicza. I, oczywiście, pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, przełamać niedobre nawyki i bariery myślowe. A wówczas teatr wystrzeli w górę jak rakieta. Jedynym elementem gwarantującym sukcesy jest praca. Znam się na tym, gdyż dotychczas wszystko sam musiałem organizować. Nie dorobiłem się gabinetu, biurka, sekretarki, telefonistki. Sam piszę na maszynie urzędowe dokumenty, chodzę na pocztę, przyklejam znaczki, wysyłam telegramy, przy pomocy kogoś młodszego (najchętniej Krzysia Turka z „Czterech pór roku") rozlepiam na ulicach Warszawy plakaty festiwali w Łańcucie i Krynicy. Korzystam z domowego telefonu (ostatnio otrzymałem rachunek opiewający na kwotę dwa i pół miliona złotych). Gdyby paru urzędników w teatrze wyręczyło mnie w wykonywaniu tych prozaicznych, lecz jakże pracochłonnych czynności, mógłbym skoncentrować się wyłącznie na tworzeniu zrębów programowych i szlifowaniu poziomu artystycznego naszej narodowej sceny. - Czy stać nas dzisiaj na tak kosztowne zmiany? - A czy stać nas na utrzymanie gigantycznej i pochłaniającej tyle prądu co miasto Wołomin budowli przy placu Teatralnym, którą odwiedza wieczorem sto osób, tak jak w Międzynarodowym Dniu Teatru, o czym poinformowały telewizyjne Wiadomości? 171 - Co sądzi pan o dyrektorze Sławomirze Pietrasie? - Jest to jedno z niewielu pytań, na które nie udzielę odpowiedzi. O Sławku - tak. O dyrektorze - nie. - Dlaczego? - Przyrzekłem sobie, że o dyrektorze Pietrasie nigdy nie powiem marnego słowa. - Wierzy pan nadal, że któregoś dnia zasiądzie w fotelu dyrektora Teatru Wielkiego? - Oczywiście, nawet na chwilę nie zrezygnowałem z tego zamiaru. W ostatnich miesiącach otrzymałem propozycje objęcia dyrekcji w Gdańsku, Szczecinie, Łodzi, Wrocławiu, ostatnio w Poznaniu. Wszystkim pięknie podziękowałem za zaszczyt i zaufanie, ale oznajmiłem, że nie mogę wyjechać z Warszawy, gdyż czekam na Teatr Wielki. Proszę się nie uśmiechać. Życie jest najlepszym reżyserem, samo dopisuje zakończenie - jak powiedział kiedyś Chaplin. Ewa Łętowska Bardzo szanuję takich ludzi jak Bogusław Kaczyński czy Maria Fołtyn, którzy bardzo czegoś chcą i są w tych pragnieniach przebojowi jak czołgi. Ale jeśli idzie o Bogusława Kaczyńskiego, problem tkwi w czymś innym: czy potrafiłby wyrzec się swego egocentryzmu, czy oddałby część swego gwiazdorstwa na rzecz innych gwiazd? Niemniej podziwiam i cenię jego pasję i miłość do muzyki, którą rzucił na szalę przeciwko kompetencji innych kandydatów. „Szaszłyk po polsku". BGW 1992 rok - Premiery „Kretowiska" odbywały się niemal w całym kraju: w Warszawie i Krakowie, w Poznaniu, Białymstoku i Wrocławiu, w Olsztynie i Lublinie, w Krynicy, w Juracie, Łomży i Lubinie. Szczególnie uroczysty charakter miała promocja książki w Stoczni Gdańskiej, w wypełnionej po brzegi historycznej sali BHP. Powitano pana owacją na stojąco, jak bohatera ważnego wydarzenia. Potem wpis do księgi honorowej, obok nazwisk Lecha Wałęsy, Ronalda Reagana, Margaret Thatcher, George'a Busha i księżniczki Anny. - Był to jeden z najpiękniejszych momentów w moim zawodowym życiu. Na widowni zasiadło wiele znakomitości z księdzem prałatem Henrykiem Jankowskim na czele, kilku posłów, senatorów oraz naczel- 172 ny dyrektor stoczni. Cieszę się, że tego wieczoru była przy mnie Anna Lisiecka, redaktor z „Czterech pór roku". Potrafiła bardzo zręcznie i stanowczo pokierować spotkaniem, które po prostu nie chciało się skończyć i trwało parę godzin. Pytania z sali zaskakiwały znajomością tematu i jasnością spojrzenia na bolączki nurtujące także społeczność kulturalną. W podsumowaniu dyskusji Stanisław Jerzy Borowczak - osławiony organizator sierpniowego strajku i najbliższy współpracownik Lecha Wałęsy - powiedział: „Ta książka jest wstrząsającym raportem o stanie kultury polskiej". Tak trafnie sformułowanej opinii o „Kretowisku" nie przeczytałem w żadnej z kilkudziesięciu recenzji wydrukowanych w prasie krajowej i zagranicznej. - Czy wie pan, jak nazywają pana w stoczni? - Nie wiem. - Metropolitan. - Słyszałem taką rozmowę: „Idziesz na spotkanie z Kaczyńskim?' „Z którym Kaczyńskim?" „Metropolitan". „Idę, tylko zrzucę kombinezon i trochę się opłuczę". - Jeśli stoczniowcy uznali, że wszystko, co robię, utrzymane jest na poziomie produkcji Metropolitan, przyjmuję ten przydomek jako szczególny komplement. - Specjalizacja muzyczna ustawia pańskie dziennikarstwo poza polityką. A jednak dał się pan wciągnąć w jej wir, o czym świadczy udział w mityngach wyborczych podczas prezydenckiej kampanii Lecha Wałęsy. - W nic nie dałem się wciągnąć. Zgodnie z rodzinną tradycją nie należę do żadnej partii, stronnictwa, związku, ugrupowania. Nie mam w swoim dorobku kantaty ani poematu na cześć wodza, czego nie da się powiedzieć o niektórych apostołach nowego ładu. Sztuka powinna być apolityczna. Artysta - niczym wolny ptak - powinien tworzyć dzieła materializujące emocje zrodzone w jego sercu i umyśle. Utożsamianie się z prądami politycznymi przynosi zawsze fatalne skutki, czego koronnym przykładem może być wprzęgnięcie sztuki do rydwanów dyktatur, które wstrząsnęły naszym stuleciem. Do kampanii wyborczej włączyłem się jako obywatel, któremu nie jest obojętne, kto w najbliższych latach będzie kierował państwem. 173 Byłem w tamtym okresie zagorzałym sympatykiem Lecha Wałęsy. Wierzyłem, że właśnie ten charyzmatyczny i bohaterski człowiek zatrąbi w Złoty Róg Wernyhory i przerwie trwający parę dziesięcioleci chocholi narodowy sen. Nie inteligent, nie arystokrata, nie przemysłowiec, ale właśnie prosty robotnik, nazwany przeze mnie w ulotkach wyborczych polskim Parsifalem. Parsifalem współczesności. Czy dzisiaj myślę tak samo? Nie wiem. Proponuję odłożyć ten frapujący temat na następne spotkanie. Jerzy Duda-Gracz Chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami po przeczytaniu ,,Kretowiska". Otóż myślę, Bogusławie, że twoja wstępna klęska jest skutkiem tego, że popełniłeś dwa wielkie grzechy niewybaczalne. Po pierwsze, zdradziłeś swoje sympatie do obecnego prezydenta, czego Ci opiniotwórcza Warszawka nie wybaczy. Mówię to dlatego, że jestem dzieckiem prowincji i omijam Warszawkę, kiedy tylko mogę. Nie chcę tutaj zdradzać swoich sympatii politycznych, ale myślę, że gdybyś może tak gorliwie nie zapraszał Lecha Wałęsy na stolec prezydencki, siedziałbyś dzisiaj na stolcu dyrekcyjnym w Teatrze Wielkim. Po drugie, popełniłeś grzech śmiertelny mówiąc uczciwie, choć nie w polskiej tradycji, że po prostu jesteś dobry, umiesz to zrobić i chcesz być dyrektorem teatru. To też się nie godzi, proszę państwa! Bogusław popełnił grzech prawdomówności, co w naszym kraju jest zjawiskiem dzikim i absolutnie nie do wybaczenia. Wypowiedź podczas premiery „Kretowiska" Krynica, wrzesień 1991 roku - Do niedawna był pan kojarzony przede wszystkim z wielkim światem operowym, ale ostatnio sztuka przemieszała się z polityką. Nosi pan bardzo popularne nazwisko. Ludzie gubią się w domysłach. - Przez wiele miesięcy dziennikarze pisali o mnie jako o „trzecim bliźniaku". Nie muszę chyba wyjaśniać, że był to żart. Oczywiście, istnieje prawdopodobieństwo odnalezienia wspólnych korzeni, ale sądzę, że żadnej stronie nie jest to specjalnie potrzebne do szczęścia. Moi przyjaciele, którzy są także przyjaciółmi panów Lecha i Jarosława, obiecują urządzić kolację, jak mówią: „dla trzech Kaczorów". Może wtedy poznamy się bliżej. Mimo że córka Lecha uczy się w szkole baletowej, bliźniacy - o ile wiem - nie są specjalnie zainteresowani światem kultury. Interesują ich inne sprawy i chodzą im po głowie inne kariery. 174 Rozmyślania o świętym Franciszku - W latach osiemdziesiątych, kiedy znaczna część środowiska artystycznego bojkotowała telewizję, pan bardzo mocno w niej zaistniał: stworzył pan festiwal w Łańcucie, reanimował umierający festiwal w Krynicy, promował na ekranie operę. Było to źle przyjmowane przez część środowiska. - Ten poważny i wielce kontrowersyjny temat będzie stale powracał w rozmowach, na stronach książek. Jeśli o mnie chodzi, to w stanie wojennym nie pojawiałem się na ekranie ani częściej, ani rzadziej niż zazwyczaj. Występowałem w telewizji, tak jak aktor X, Y czy Z grał w państwowym, czyli reżimowym teatrze. Było to jedyne miejsce mojej pracy. Miałem swój program nie mający żadnego związku z polityką. Nie było też żadnego powodu, aby z chwilą ogłoszenia stanu wojennego nie opowiadać zasmuconym, zrezygnowanym, przerażonym rodakom o pięknej i krzepiącej ducha muzyce. O Chopinie, o Moniuszce i percepcji jego dzieła na świecie. Uważam, że robiłem w telewizji to, co powinienem robić. Powiedziałem nawet w jednym z wywiadów: „Gdyby nawet rozpoczęła się chińska okupacja, zrobiłbym wszystko, aby prezentować milionom widzów piękną sztukę, kulturę narodową". - Niektórzy przestali się pokazywać. - Nie mam do nich o to pretensji. Każdy człowiek nosi w sercu opozycję przeciw czemuś i bojkot kogoś. Ja swoją konspirację zacząłem kilkanaście lat wcześniej niż ci, którzy w 1981 roku zeszli do kruchty kościelnej i przywdzieli czarne suknie na znak żałoby narodowej. Wielu z nich widywałem przedtem w zgoła niekonspiracyjnych towarzystwach i oglądałem ich odległe od nowych ideałów komeraże. Zmiany te dokonały się z minuty na minutę. Dziwiło mnie to bardzo, ale nie wygłaszałem żadnych komentarzy. Każdy ma przecież prawo postępować tak, jak uważa za stosowne. Najważniejsze, aby po kilku latach bez obrzydzenia patrzeć w lustro, spać spokojnie i nie obawiać się, że jakiś dziennikarz zacytuje fragment artykułu (biedny Waldorff ze swoją powojenną pisaniną!), po którym należałoby ze wstydu wstąpić do klasztoru o regule zabraniającej wychodzenia poza furtę. Pamiętam na początku lat osiemdziesiątych kolację u Barbary Wachowicz z udziałem kilku prominentnych postaci ówczesnego artystycznego podziemia. Między daniami smakowitymi i fantazyjnie podanymi - biesiadnicy sławili postaci, które rzuciły legitymację partyjną i dołączyły do opozycji. Pod niebiosa wychwalano nawet niechlubnej pamięci sekretarza warszawskiej organizacji partyjnej, odpowiedzial- 175 nego za wyroki śmierci ferowane podczas sfingowanych procesów bohaterskich żołnierzy Armii Krajowej. Podczas tej opowieści Basia pobladła, lecz jako że była gospodynią, zamilkła i z dezaprobatą opuściła głowę. Wówczas przemówiłem ja: „Słucham tej rozmowy od co najmniej trzech kwadransów i nie mogę pojąć, dlaczego z taką miłością i szacunkiem rozprawiają państwo o gwałtownie odmienionych kanaliach, łotrach i zbirach. Dlaczego nikt nie powiedział ani jednego sympatycznego słowa o ludziach, którzy nigdy nie wzięli do ręki legitymacji partyjnej, choć wielokrotnie byli do tego zachęcani, namawiani, zmuszani". Zapanowało przejmujące milczenie. Panie konspira-torki z niesmakiem przyjęły moje słowa, które odnosiły się w znacznym stopniu do wszystkich zebranych, ich wysoko postawionych ojców i mężów z wyjątkiem oczywiście gospodyni, Wiesławy Czapińskiej i mnie (Ziuka, męża Basi, nie było wtedy w Warszawie). - Czy nie jest pan zbyt bezwzględny w swoich ocenach? - Być może, ale nic na to nie poradzę. Rozumiem, że człowiek nie wybiera rodziców i środowiska, w którym przychodzi na świat. Wiem też, że dzieci nie odpowiadają za czyny swoich rodziców. Kiedy jednak słyszę, jak niezrównoważony młodzieniec udziela na prawo i lewo politycznych nagan, piętnuje ludzi występujących w telewizji podczas stanu wojennego, z największą bezwzględnością rozprawia się z utalentowanymi literatami skazanymi na chwilową banicję, a zapomina o własnym tatusiu, który łamał charaktery lub wyrywał paznokcie albo z dziką bezwzględnością cenzurował każdy przebłysk wolnej myśli - to wówczas wzbiera we mnie gniew. - Ale przecież powiedział pan, że dzieci nie odpowiadają za czyny rodziców. - Jeśli dziedziczą po rodzicach-przestępcach zdobyczne majątki, a więc luksusowe, urządzone zarekwirowanymi meblami mieszkania, domy, konta bankowe, z dobrodziejstwem inwentarza muszą przejąć także ogrom ich niesławy. Gdybym wstydził się czynów mego ojca, zachowałbym się jak święty Franciszek z Asyżu. Czy pamiętają państwo przejmującą i wzruszającą zarazem scenę z filmu Zeffirellego? Na ogromnym placu przed katedrą, w obecności tłumów, Franciszek - sprzeciwiający się postępowaniu rodziców, bogatych patrycjuszy powiększających nieustannie majątek dzięki oszukiwaniu biedoty - napiętnowany zostaje przez biskupa, potem przez ojca. Zamiast wyrazić skruchę i przeprosić, młodzieniec zrzuca z siebie ubranie i oddaje je ojcu ze słowami: „Przyszedłem na świat nagi i nagi odchodzę. Już nie jestem 176 waszym synem". Tłum w osłupieniu patrzy na znikającego w oddali gołego chłopca, który śpiewa pieśń sławiącą ubóstwo. Czy słyszał pan o podobnym zdarzeniu wśród naszej awangardy? Jeśli człowiek nie ma odwagi i potrzeby tak postąpić, nie jest ideologiem nowej rzeczywistości, ale wyrachowanym graczem, spadkobiercą i kontynuatorem nieuczciwie zdobytej rodzinnej fortuny. Najczęściej byłem samotny - Czy miewa pan chandrę? - Wszyscy wiedzą, że jestem chorobliwym optymistą, a więc rozmowa o chandrze z pewnością zaskoczy wielu moich sympatyków. Chociaż staram się być silny, w czym dopomaga mi zespół cech charakteryzujących wczesne Byki, to jednak od czasu do czasu miewam chwile słabości, jakiegoś psychicznego zachwiania. - Jak się pan przed tym ratuje? - Przestaję się pokazywać, zamykam się w mieszkaniu, wyłączam telefon, radio, telewizor, odwracam do ściany tarcze zegarów, przywdziewam piżamę lub szlafrok, zakładam grube, wełniane skarpety, rozkładam na dywanie poduszki i leżę patrząc bezmyślnie w sufit albo licząc listki kwiatów. Taki stan kompletnego wyciszenia jest niezbędny po okresie intensywnej pracy, jest czymś, co porównać można do ładowania akumulatora. Pierwszym symptomem powrotu do normalności jest coś w rodzaju dzikiego apetytu, chęć zmierzenia się z rzeczami wielkimi i trudnymi. Jest to sygnał, że czym prędzej należy zamienić szlafrok na garnitur i ze zdwojoną energią zabrać się do roboty. - Jest pan bez wątpienia człowiekiem sukcesu. Ale tak z ręką na sercu: czy szczęśliwym? - Wciąż dźwięczy mi w uszach przestroga Barbary Kostrzewskiej: „Pamiętaj, żebyś nigdy nie powiedział - jestem szczęśliwy, bo los jest przewrotny i w najmniej oczekiwanym momencie w ciebie uderzy". Dlatego odpowiem: jestem zadowolony. Nie ma idealnego szczęścia i każdemu człowiekowi czegoś w życiu brakuje. Chyba najbardziej tego, z czego kiedyś zrezygnował. - Tak długo już rozmawiamy, a ani razu nie wspomniał pan o zmęczeniu. Skąd czerpie pan energię do działania, i to na tylu frontach? 7 — Wielka sława. 177 - Jeśli człowiek podporządkowuje życie jakiejś pasji, musi wyzwolić w sobie siłę, która oderwie go od przeciętności. Aby to osiągnąć, trzeba pracować w pocie czoła i mieć bardzo mocne nerwy, gdyż zawiść ludzka nie zna granic. W żadnej sytuacji nie wolno załamywać się, rezygnować. Robiąc karierę, należy się liczyć z sukcesami i porażkami. W karierze, jak w życiu, mieszają się blaski z cieniami i cienie z blaskami. Panie Bogusławie miły Skąd u Pana tyle siły W operetce i w operze W telewizji i w plenerze Zawsze miły, uśmiechnięty Zawsze świeży, wypoczęty Na koncertach i na balach Na konkursach, festiwalach Elegencki i pogodny Zawsze Pan jest niezawodny Primadonna, balerina Tosca, Halka czy Hrabina Teatr, balet co wolicie? Zna Pan wszystko wyśmienicie W związku z tym na dzień dzisiejszy Jest Pan najpopularniejszy Więc Krynica i Warszawa Biją Panu gromkie brawa. Wiersz Jerzego Brzuszczyńskiego odczytany podczas uroczystego wręczenia „Wiktorów" w Łazienkach w styczniu 1985 roku - Często mówi pan o zawiści. Czy w związku z tym nie lubi pan ludzi? - Kocham ludzi, choć sprawili mi także wiele bólu. - Kiedyś powiedział pan, że swoją karierę w znacznym stopniu zawdzięcza wrogom. - Jestem wdzięczny losowi, że obdarzył mnie rozumieniem świata i ludzi. Żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba nieustannie walczyć, przede wszystkim z sobą samym - bo to najgorszy czasem przeciwnik - trzeba pokonywać przeszkody, omijać rafy, zmagać się z ludzką niechęcią, a nawet wrogością. Kiedy w końcu osiągnie się upragniony cel, dobrze jest okopać się i opracować bardzo precyzyjną strategię, by jak najdłużej 178 wytrwać na wywalczonej pozycji. Jednocześnie należy dążyć do następnych sukcesów, ale i liczyć się z porażkami, które akurat w moim przypadku - choć nieraz bardzo dotkliwe - nigdy nie przeradzały się w klęskę, w totalny odwrót. Przeciwnie - inspirowały do dalszego działania. - Czy w tej ciągłej walce nie ciąży panu samotność? - Jeśli dokuczy tak bardzo, że aż boli, powtarzam - może nieskromnie - stare jak świat powiedzenie: „Tylko orły szybują wysoko i samotnie". - Samotność to domena wielu twórców. - Sztuka jest zazdrosna. Jeśli się ją zdradzi - zemści się. Tak twierdzili dawni mistrzowie. Współcześni artyści nie chcą przyjąć do wiadomości sensu tych słów, wstydzą się rozmawiać o sztuce w kategorii posłannictwa. Ja nie mam takich obiekcji. Zasypiam i budzę się z myślą o mojej pracy. Nic ponad to dla mnie nie istnieje. Czasami tylko przychodzą myśli: „Czy warto aż tak poświęcać się pracy zawodowej?" Życie umyka tak szybko. Może kiedyś pozostanie tylko żal? Emmy Destinn, wielka czeska śpiewaczka, primadonna Metropolitan i partnerka Carusa, pod koniec życia zanotowała znamienne i przepełnione smutkiem zdanie: „Cała ta sława jest jak polna trawa". Na szczęście, mam pogodniejsze usposobienie niż boska Emma i dlatego w tych momentach, kiedy staję się niebezpiecznie refleksyjny, pełną piersią śpiewam cudowną arię z operetki Baron Cygański Johanna Straussa: Wielka sława to żart, Książę błazna jest wart, Złoto kręci się w krąg, Z rąk do rąk, Z rąk do rąk. - Czy nawiedzają pana jakieś złe sny? - Od czasu do czasu śni mi się egzamin maturalny. Są to majaczenia i obrazy przypominające kadry z horroru lub surrealistycznych filmów Bunuela. Staję ponownie przed komisją maturalną, gdyż nowe władze unieważniły maturę całego mojego rocznika. Jestem okropnie zdenerwowany, urywanymi zdaniami rozmawiam na gimnazjalnym korytarzu z kolegami, którzy mimo upływu lat wcale się nie zmienili. Stoją w granatowych garniturach: Krzysio Iwanicki, Jurek Kułak, Andrzej Sobiborowicz, Jurek Ziółkowski, Franek Bownik, Marek Kuźmicki 179 i z młodszego rocznika - Andrzej Slósarski. Wszyscy bardzo przejęci i niepewni swych szans. W pewnym momencie słyszę swoje nazwisko, wchodzę do wielkiej sali z ogromnym fortepianem marki Steinway, na którym tyle razy koncertowałem, i widzę komisję złożoną z naszych dawnych profesorów. Wszyscy są oficjalni, patrzą na mnie zimnym wzrokiem. Czuję się wobec nich taki maleńki i kompletnie bezradny. Wiem, że nie mogę liczyć na żadną pomoc i pobłażliwość. Najpierw zdaję z języka polskiego. Pytania są trudne, ale jakoś daję sobie radę. Potem historia. Odpowiadam zaskakująco dobrze, choć kosztuje mnie to wiele wysiłku. Odczuwam ból głowy. Jaka szkoda - rozmyślam podczas tej przepytywanki - że nie wylosowałem tematu: Napoleon lub Piłsudski. To byłby recital! Lecz oto komisja prosi o wyciągnięcie pytań z matematyki i fizyki. Szeptem czytam zadania i pot kapie mi z czoła, wilgotnieją dłonie. Na żadne pytanie nie potrafię odpowiedzieć, nawet nie rozumiem ich sensu. Ja chyba nigdy o tych logarytmach i cosinusach nie słyszałem. Zawstydzony patrzę na profesorów i myślę: „Co to będzie, kiedy w telewizji i w prasie podadzą komunikaty, że Bogusław Kaczyński nie zdał matury? Co stanie się z dyplomem Akademii Muzycznej? Na pewno zostanie cofnięty. Przecież człowiek bez świadectwa dojrzałości nie może być absolwentem wyższej uczelni". W tym momencie budzę się w mokrej od potu pościeli, rozglądam dookoła i z ulgą stwierdzam, że drugi raz nie będę musiał zdawać matury z matematyki. - Kłopoty z matematyką miało wielu artystów. Artur Rodziński, wielki mistrz batuty, przez wiele lat szef filharmoników nowojorskich, z powodu matematyki oblał maturę. - Nigdy nie byłem matematycznym orłem. Wszystkie rodzinne talenty w tej dziedzinie odziedziczyła moja siostra, która już w wieku dziecięcym objawiała niecodzienny talent do nauk ścisłych. Nie miała jeszcze siedemnastu lat, kiedy przyjęto ją na wydział matematyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Obecnie mieszka w Szwecji i kieruje dużym działem komputerowym w znanej sztokholmskiej firmie ubezpieczeniowej. Wracając do matury. Byłem na tyle dobrym uczniem, że nie musiałem obawiać się o stopień z matematyki. Egzamin wspominam jako miłe zdarzenie. To tylko w snach przybiera on jakąś zdeformowaną postać. Nie potrafię odgadnąć dlaczego. Może odpowiedź na to pytanie znajdzie jakiś psycholog albo Józefina Pellegrini, która wie Wszystko o wszystkich. 180 - W jaki sposób pan odpoczywa: z ludźmi czy bez ludzi, w górach czy nad morzem, w mieście czy na wsi? - Dawniej nikt nie wyjeżdżał na wakacje do tropikalnych krajów, nie planował podróży na Riwierę czy do Monte Carlo. Takie rzeczy nie' przychodziły ludziom do głowy. Do dobrego tonu należało spędzanie wakacji na wsi. Już w końcu czerwca rodzice wynajmowali dom w Serpelicach, wiosce malowniczo położonej na brzegu wijącego się Bugu, wśród lasów, pagórków i pachnących łąk. Późnie] przez wiele lat mieliśmy tam własny dom. Sprzedaliśmy go natychmiast po śmierci mamy, gdyż bez niej nie chcieliśmy spędzać tam wakacji. Studia muzyczne, wejście w krąg ludzi sztuki zdecydowanie odmieniły moje wakacyjne plany. Z niecierpliwością zacząłem spoglądać w stronę dalekich krajów, w których rosną palmy, niebo jest lazurowe, morze szafirowe, a w nim woda gorąca jak w wannie. Śnił mi się Rzym, Nowy Jork i jeszcze parę innych równie atrakcyjnych metropolii. Szczęśliwie się złożyło, że młodzieńcze marzenia niebawem spełniły się. Były więc i tropikalne kraje, i szafirowe morze, i Nowy Jork z upałem nie do wytrzymania, i Monte Carlo z ruletką. Pewnego dnia jednak ocknąłem się z tego kolorowego snu i pomyślałem: To nie są wakacje. Te lotniska, dworce, walizy, zgiełk i klaksony samochodów. Prawdziwe wakacje były nad Bugiem, kiedy biegaliśmy z wiejskimi chłopakami za krowami, jeździliśmy na koniu kurczowo trzymając się grzywy, wracaliśmy z pola na wozie pełnym snopów żyta, truchcikiem podążaliśmy za gospodynią do lasu na jagody i poziomki. I kiedy będę planował następne wakacje, zrezygnuję z pomysłu odwiedzenia dalekich krajów. Wyjadę do Serpelic lub do pobliskiego Klepaczewa i będę starał się odnaleźć tam dawnego Bogusia, beztrosko biegającego po polach zasianych łubinem, gryką i owsem. Jestem pewien, że tylko w kraju dzieciństwa odnajdę spokój, do którego coraz bardziej tęsknię. - Loda Halama niedawno powiedziała w telewizji, że żadna kobieta nie jest w stanie się panu oprzeć, nie potrafi panu niczego odmówić. Nie oparła się więc i Marta Eggerth. - Zaręczam, że choć nie odmawiała wprost, długo się opierała. Perturbacje z panią Martą trwały wiele lat. Zawsze była miła, uprzejma, chętna do odwiedzenia Polski i uświetnienia swą obecnością moich festiwali, ale bardzo długo nie udawało się jej znaleźć w kalendarzu wolnego terminu. Wreszcie moje marzenia spełniły się. Wysiadła z samolotu na lotnisku Okęcie 16 maja 1989 roku, w dniu urodzin Jana 8 — Wielka sława. 181 Kiepury. Była wzruszona i czym prędzej chciała pojechać na cmentarz z przygotowaną na jej prośbę wiązanką biało-czerwonych kwiatów, ozdobioną szarfą z napisem: „Sercem zawsze z Tobą - Marta". Tę piękną, wielką kompozycję przygotował Władek Trojanowski, samorodny talent, którego w żaden sposób nie mogę przekonać, że do końca życia powinien tylko układać kwiaty. Chociaż nie podaliśmy oficjalnego komunikatu o przyjeździe pani Marty, na lotnisku zgromadził się tłum. Owacjom nie było końca. Grała orkiestra, włoskie piosenki śpiewali jacyś rewelersi z gitarami, przyodziani w stroje z weneckiej maskarady. Kiedy ruszyliśmy w stronę Powązek, nasze samochody wyprzedził czarny mercedes z zainstalowanym na dachu megafonem, przez który wołano: „Drodzy państwo, ulicami Warszawy przejeżdża właśnie wielka gwiazda, legenda ekranu Marta Eggerth, ukochana żona mistrza Kiepury". Ludzie stojący na wysepkach tramwajowych, na przejściach, na trotuarach machali rękami, bili brawo, wznosili okrzyki. W tak niezwykły i spontaniczny sposób Warszawa witała swą ulubienicę. Marta Eggerth poruszona tym nieoczekiwanym przyjęciem ocierała łzy wzruszenia i wysyłała swojej publiczności uśmiechy i pocałunki. A potem była niezapomniana gala w Łańcucie, zaprezentowana w moim programie podczas świąt Bożego Narodzenia, i w miesiąc później, na życzenie telewidzów, powtórzona. Żegnając się, Marta Eggerth powiedziała: „Tu, w Łańcucie, znów pokochałam Polskę, moją drugą Ojczyznę". - Z taką miłością mówi pan o Kiepurze i Marcie Eggerth. - Zawsze podziwiałem ich jako wielkich artystów i czarujących, pełnych uroku i ciepła ludzi. Są oni bohaterami mojego monodramu, który przedstawiałem publiczności niemal trzysta razy. Wielokrotnie występowałem w polskich operach i filharmoniach, w większych i mniejszych miastach całego kraju. Także za granicą: w Nowym Jorku i Rzymie, w Sztokholmie i na Sycylii, na Florydzie i w Chicago, w Wiedniu, Neapolu i Florencji, w Genewie, Mediolanie i Bolonii. Ze szczególnym wzruszeniem wspominam swój występ w Loreto - mieście kultu maryjnego, wsławionym wieloma cudownymi uzdrowieniami. Występ mój kończył Kongres Polonii basenu Morza Adriatyckiego. Uroczystość rozpoczynała msza polowa, celebrowana przy ołtarzu wieńczącym stromo wspinający się ku górze cmentarz żołnierzy polskich z brygady generała Maczka, poległych podczas wyzwalania Ankony. Nekropolia równie wielka jak na Monte Cassino. Przewodniczący 182 komitetu honorowego poprosił, abym stojąc na stopniach ołtarza, odczytał lekcję. Byłem bardzo wzruszony. Czytając patrzyłem na mogiły żołnierzy, którzy zginęli mając dziewiętnaście czy dwadzieścia kilka lat i podświadomie zadawałem sobie pytanie: Dlaczego nasza historia obfituje w tak okrutne momenty, dlaczego naszym udziałem stało się tak ogromne męczeństwo? - Polakiem, o którym często opowiada pan cudzoziemskiej publiczności, jest także Ignacy Jan Paderewski. Za monodram ukazujący jego życie i karierę otrzymał pan prestiżową we Włoszech „Nagrodę Neapolitańską" (za propagowanie najszczytniejszych wartości kultury polskiej na świecie). - Paderewski jest jedną z najbardziej podziwianych postaci dwudziestego stulecia. Był wielkim, wręcz legendarnym wirtuozem, królem pianistów. Kiedy wchodził na estradę, monarchowie i prezydenci wstawali z miejsc, aby w ten sposób nie tylko powitać wielkiego mistrza, ale także złożyć hołd jego ojczyźnie, wykreślonej przez zaborców z mapy Europy. Paderewski był także, a może przede wszystkim, wielkim patriotą, który -jak powiedział Witos - „podarował Ojczyźnie wszystko nie oczekując w zamian niczego". Od dziecięcych lat wzrastałem w kulcie Paderewskiego, chętnie grałem jego utwory (Krakowiak fantastyczny, Menuet) i z przejęciem czytałem wspaniały pamiętnik opowiadający o życiu, które wydawało mi się bajecznym snem. W końcu lat siedemdziesiątych nagrałem w poznańskiej telewizji opowieść o Paderewskim, bogato ilustrowaną fotografiami i fragmentami filmu „Sonata Księżycowa", które zdobyłem w Londynie. Niestety, gawędę odłożono na półkę i mimo moich licznych interwencji ciągle nie znajdowała miejsca na antenie. Wreszcie pokazano ją, bez wcześniejszej zapowiedzi, dwadzieścia minut po północy. Bo o Paderewskim w owym czasie mówiono niechętnie, a jeśli już, to trochę gorzej niż o generale Sikorskim, choć nieco lepiej niż o marszałku Piłsudskim. Później starałem się odnotować w dziennikach telewizyjnych każdą rocznicę jego urodzin i śmierci. W moich blokach świątecznych „Bogusław Kaczyński zaprasza" Paderewski „grał" jeden z utworów szczęśliwie utrwalonych w 1936 roku w londyńskiej wytwórni filmowej, a więc Poloneza As-dur Chopina, pierwszą część Sonaty „Księżycowej" Beethovena, XII Rapsodię Węgierską Liszta i swojego Menueta. Monodram przygotowałem z myślą o włoskim tournee zaprojektowanym przez Krystynę Wołkońską, niezwykle sprawnego i oddanego sztuce attache kulturalnego polskiej ambasady w Rzymie. Odwiedziłem wówczas wiele miast na całym półwyspie i na Sycylii. Kulminacją był 183 wieczór we Florencji, perfekcyjnie urządzony przez Marię Ostrowską, niestrudzoną propagatorkę kultury narodowej za granicą, przy współpracy i poparciu kilku włoskich instytucji. Wieczór odbywał się w cudownej sali Palazzo Vecchio z udziałem elity towarzyskiej i artystycznej Florencji. Monodram rozpocząłem wyświetleniem na ogromnym ekranie fragmentu filmu: Paderewski gra Poloneza As-dur Chopina. Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku publiczność powstała z miejsc. Brawa trwały parę minut, wiele osób nie mogło ukryć wzruszenia. Na zakończenie wieczoru na estradę wszedł burmistrz Florencji i powiedział: „Wielki to dla nas zaszczyt, że możemy w Palazzo Vecchio gościć geniusza, który - jak mówił Camille Saint-Saens - grał także na fortepianie. Paderewski byl dla świata symbolem doskonałości, prawości i szlachetności, był człowiekiem kochanym i podziwianym. Jako chłopiec pojechałem z rodzicami na jego recital do Rzymu. Było to wielkie przeżycie, które znów dzisiaj odżyło ze zdwojoną siłą. Dziękuję panu - zwrócił się do mnie - i proszę przyjąć w podzięce za ten niezapomniany wieczór dyplom honorowy i medal Florencji". Symfonia nie spełnionej miłości - Proponuję zmienić temat i chwilę porozmawiać o pana prywatnym życiu. Czy wierzy pan w idealną miłość? - Jest to zjawisko, do którego przez całe życie wzdychamy i tęsknimy. Jeśli człowiek wysoko stawia sobie emocjonalną poprzeczkę i zapatrzony jest w ideał, to - rzecz oczywista - ziemskie istoty, które spotyka na drodze swego życia, nie mogą spełnić jego wszystkich oczekiwań. - Pamięta pan swoją pierwszą miłość? - Któż mógłby zapomnieć swoją pierwszą miłość? Byłem uczniem gimnazjum, szczupłym, rosłym, eleganckim i dobrze ułożonym -jak się wtedy mówiło - chłopcem. Ponadto najsławniejszym w całej okolicy wirtuozem. Stale grałem polonezy Chopina i walce Straussa, co się bardzo panienkom podobało. - I dziewczyny przewróciły panu w głowie? - Nikt nie usiłował mi przewracać w głowie. 184 - Ciekawe, czy matka mówiła do pana: Bogusiu, orle mój, sokole...? - W naszym domu nie używano takich poetyckich określeń. Wychowywani byliśmy w ogromnej dyscyplinie i skromności. Dokładnie wiedzieliśmy, co możemy, a czego nam nie wolno. Coraz częściej zastanawiam się, czy była to zaleta, czy wada. Nigdy nie słyszałem, aby rodzice kłócili się, mówili do siebie podniesionym głosem. A przecież przez pięćdziesiąt dwa lata ich małżeństwa musiały być lepsze i gorsze dni. Widocznie potrafili wszystkie drażliwe sprawy załatwić między sobą, bez udziału dziecięcej widowni. - Wzrastał pan w świecie wyidealizowanych relacji między kobietą i mężczyzną, ojcem i matką. Czy był to dom purytański? - Coś w tym rodzaju. Czy pani w to uwierzy, że u nas nie można było wyjść z łazienki w częściowym nawet negliżu? Każdy miał szlafrok, który zakładał po kąpieli. W naszym letnim domu na wsi nawet w upalne dni w koszulach zasiadaliśmy na tarasie do obiadu. Moja babka wychodziła do ogrodu z parasolką i w ażurowych rękawiczkach. Twarz pokrywała ryżowym pudrem. Kiedy z siostrą chichotaliśmy na jej widok, tłumaczyła, że opalenizna przystoi wyłącznie dziewczynie z czworaków. - Czy surowość obyczajów, o której pan opowiada, nie stała się przyczyną przesadnej nieśmiałości w kontaktach z kobietami? - Z pewnością. - Wróćmy jeszcze na moment do lat gimnazjalnych. Jaka była pana pierwsza miłość? - Miała na imię Halina, była urodziwą panienką z długim, jasnym warkoczem i świetną uczennicą. Dzisiaj jest znaną dentystką. Druga moja sympatia, Marysia, była szkolną poetką. Podarowała mi kiedyś wiersz zaczynający się od słów: Czarny fortepian Śnił mi się w nocy Przy nim widziałam Twe czarne oczy I twoje ręce... Dalszego ciągu tego dzieła niestety nie pamiętam. Na balu maturalnym tańczyliśmy poloneza, mazura, walca angielskiego. Salę zdobiła ogromna, obsypana różowym kwieciem jabłoń, zaprojektowana przez 185 moją wielce utalentowaną artystycznie ciotkę Jadwigę. Pod gałęziami stał fortepian, na którym grałem Odgłosy wiosny Straussa. - Czy tamte miłości istniały tylko w sferze marzeń? - Były to - jak przystało na owe lata - adoracje, westchnienia, wstydliwe uśmiechy, rumieńce, chowanie głowy za ramię kolegi i mocne bicie serca. - Czy w późniejszych latach serce też tak mocno biło? - Różnie z tym bywało. Przeżyłem jedno małżeństwo i parę miłości bez happy endu. Balzak powiedział kiedyś, że mężczyźni są jak koszule: dzienne i nocne. Ja widocznie jestem „dzienną koszulą", więc zostawiłem na boku te zmagania i wyruszyłem w drogę do gwiazd. Jak w utworze Mendelssohna Na skrzydłach pieśni. - W tej drodze do gwiazd jest przecież także miejsce dla partnera. - Ja w to nie wierzę. - A co z poszukiwaniem swojej platońskiej połówki? - Niewielu ludziom udało sieją odnaleźć. Przypatruję się beznadziejnym związkom wielu ludzi, którzy przez dziesięciolecia mieszkają pod jednym dachem, wychowują dzieci, a mimo to są dla siebie śmiertelnymi wrogami. Czyż można tak żyć? Czy warto tak żyć? W moim najbliższym otoczeniu obserwuję kilka cudownych niekonwencjonalnych związków. Ludzie, którzy je przez tyle lat tworzą, uważają się za najszczęśliwszych. - Szkoda, że wciąż nie możemy zdobyć się na odrobinę tolerancji. - Wytykanie palcem czyjejś inności, wyszydzanie skłonności, gustów i zamiłowań powoduje, że ludzie zaczynają się kryć ze swoimi uczuciami. Świat, który nas otacza, jest po prostu grubiański. Szczególnie widoczne staje się to w krajach peryferyjnych, oddychających jakimś prowincjonalnym czasem. A przecież miłość jest wyłączną sprawą bohaterów całego zdarzenia i czyjakolwiek ingerencja to rzecz szkodliwa i nade wszystko - niegodziwa. Mógłbym wiele na ten temat powiedzieć, ale chyba nie nadeszła jeszcze pora. Odłożę więc ten temat do następnej, a może nawet jeszcze następnej książki. Aż zmądrzejemy i staniemy się - jako społeczeństwo - bardziej okrzesani i cywilizowani. 186 - Czy jest coś takiego, czego pan żałuje? Coś, co się nie wydarzyło, nie stało? - Chyba niezbyt rozsądnie pokierowałem swoim życiem osobistym. Zmarnotrawiłem kilka szans, a teraz coraz trudniej przychodzi mi godzić się z samotnością, choć sam się na nią skazałem. Być może trzeba było trochę mniej serca ofiarować świętej Cecylii - patronce muzyki, a odrobinę więcej jakiejś ziemskiej istocie. Tylko czy ofiarowując drugiemu człowiekowi odrobinę serca można od niego oczekiwać całego serca? Te smutne refleksje związane są najpewniej z moimi pięćdziesiątymi urodzinami, przekroczeniem symbolicznej połowy życia. Kiedy byłem młody, fascynowali mnie ludzie starsi, doświadczeni, dojrzali. Moi rówieśnicy nie mogli tego zrozumieć, złośliwie powtarzali: „Aby zostać zauważonym przez Kaczyńskiego, trzeba się najpierw zestarzeć". Było w tym wiele racji. Teraz nadszedł czas, że z podziwem spoglądam na ludzi młodych i żałuję, że już nigdy nie będę miał tylu lat, co oni obecnie. To prawda, osiągnąłem w życiu wiele, ale mam świadomość, iż nie potrafiłem należycie, do końca, do samego dna wykorzystać młodości i beztroskiej radości, jaką ta młodość z sobą niesie. Zawsze było do zrobienia coś ważniejszego. Ale porzućmy te jubileuszowe smutki. Bilans strat i zysków odkładam na dalsze lata. Przyjdzie czas, że zasiądę w głębokim fotelu w wełnianych skarpetkach, wypiję ziółka i będę rozmyślał o sukcesach i porażkach. Ale jeszcze nie teraz, nie dzisiaj. Może za dwadzieścia, trzydzieści lat. Teraz muszę powrócić do realizacji planów, które wybiegają w przyszłość - przynajmniej do połowy następnego stulecia. Warszawa na progu nowego roku - 1.1.1992 Szanowny i kochany Panie! Jeżeli zdarzy się tak, że wśród nawału listów trafią do Pana moje słowa, uznam to za szczęśliwy omen. Z radością słucham programów, które Pan prowadzi. To są uczty duchowe. Telewizja jest na ogól płytka, dąży do zaspokojenia oczekiwań widowni o najmniej rozbudowanych potrzebach intelektualnych i estetycznych. Widać nadeszły takie czasy. Ale proszę się nie poddawać, nie opuszczać skrzydeł. Trzeba wałczyć i nigdy nie obniżać lotu. Panująca obecnie moda na szare myszy, na nijakość - kiedyś wreszcie się skończy. Przyszłość należy do takich ludzi jak Pani Przesyłam Panu moją, wydaną ostatnio w Kijowie, ,,Białą różę", o której tak pięknie śpiewał w Pana programie Aleksander Teliga. Na Nowy Rok. Kończę z przyjaźnią Seweryna Szmaglewska 187 - Czy ma pan jakieś marzenia, pragnienia? - Chciałbym jak najdłużej być młody, silny i zdrowy. Chciałbym mieć grono wiernych i oddanych przyjaciół. Chciałbym, aby wszyscy kochali sztukę, aby byli wrażliwi. Bo człowiek wrażliwy jest lepszy. - Czego panu życzyć na pięćdziesiąte urodziny? - Abym nadal wierzył w ludzką przyzwoitość. - Czego pan życzy swoim czytelnikom? - Uśmiechu. Wierzę, że tylko uśmiech i wzajemna życzliwość uczyni nasze życie piękniejszym i lepszym. Im trudniejsze czasy, tym bardziej powinniśmy być dla siebie serdeczni i wyrozumiali. To niby tak niewiele, a jednak tak ogromnie dużo. ^YPCCY-ALNlA.Nr. & n* »w—a&ika "%'¦ ^yj %*•' 4Sfck '•V, 71. Z Martą Eggerth i 76. Z Teresą Żylis-Garą w Zamku Kórnickim Ę? 78. Z Krystyną Kusielewicz w Palm 79. Z Kaliną Jędrusik w Nowym Jorku g_ Beach na Florydzie N 80. ... z Krzysztofem Pendereckim w ogrodach Alhambry w Grenadzie GDYBYM BYŁ KRÓLEM fbardzo \ l wysokie/ O BOSKI AIDO... O MÓJ MALENlKI MIO BELLISS/MO CAC/NSCHI ^»#) i i 82. „Bogusław Kaczyński zaprasza dzieci" na rysunku Marty Grądzkiej (10 lat) 83. ... i w studiu telewizyjnym