TAK BYŁO... SYBIRACY 1 Dzieciństwo na Syberii Związek Sybiraków Oddział w Krakowie Kraków 1996 Wybór i opracowanie: Komisja Historyczna Związku Sybiraków Oddział w Krakowie Zespół redakcyjny w składzie: Aleksandra Szemioth, Teodor Gąsiorowski, Anna Cęgołek, Stella Goldgart, Małgorzata Kaplita, Jerzy Płachta-Platowicz, Anna Semkowicz, Helena Szczerbińska, Agnieszka Winiarska, Zofia Zemlak, Janusz Żuławski Redakcja techniczna i skład: ^^««^ rti finnl^iftlu PHU „Teodor" - Teodor G<^orad0^ot^sWiUOUJ (Ч-ЭН Projekt okładki oraz когеШ FILIA %\ mf Komisja Historyczna [S л*г 81 l o 1J gl Łamanie: \^ :&/ Antoni Okrutniak N^grako^ ftOW Skład i druk sfinansowany z dotacji Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i Wydziału Spraw Społecznych Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie oraz ze składek Sybiraków Wydanie I Printed in Poland © Copyright by Związek Sybiraków w Krakowie 1996 r. Copyright by Wydawnictwo Zakonu Pijarów Kraków 1996 r. ISBN 83-85958-46-0 Drak: Wydawnictwo i Poligrafia Kurii Prowincjalnej Zakonu Pijarów 31-015 Kraków, ul. Pijarska 2 MicM/M Na okładce: anonimowa fotografia z Syberii, publikowana w wydawnictwach II Korpusu Wstęp Losy Polaków na Syberii to temat rozległy, wielowątkowy i różnorodny. Ma on swą długą historię. Represyjne zesłania Polaków, buntujących się przeciwko rosyjskiemu zaborcy, władze carskie rozpoczęły już w XVIII wieku, podczas Konfederacji Radomskiej. Nasilające się ilościowo fale zesłań znaczyły kolejne zrywy wolnościowe naszego Narodu - Konfederacja Barska, Insurekcja Kościuszkowska, Powstania: Listopadowe i Styczniowe, rewolucyjne ruchy w latach 1905-1906 - zaludniły polskimi patriotami bezkresne przestrzenie azjatyckich obszarów Imperium Rosyjskiego. Ofiarami tych zsyłek byli głównie mężczyźni, uczestnicy walk zbrojnych lub działań konspiracyjnych. Carskie metody walki z politycznymi przeciwnikami zostały przejęte i "udoskonalone" przez komunistyczne władze na Kremlu, których decyzjami wywożono na Sybir już nie grupy więźniów, lecz tysięczne rzesze ludności cywilnej — kobiety, starców, dzieci. Dotyczyło to mniejszości narodowych w Związku Radzieckim, podejrzewanych o nieprzychylność dla nowej wła-dzy.Jako jedni z pierwszych represjom byli poddani Polacy pozostali na przedrozbiorowych Kresach Rzeczpospolitej, których kilkaset tysięcy wywieziono w latach 1936-37 do Kazachstanu, gdzie dotychczas przebywają w zwartych grupach osadniczych. Po 17 września 1939 roku, kiedy to Armia Czerwona przekroczyła granice Rzeczpospolitej Polskiej, na zagarniętych przez nią terenach rozpoczęła się eksterminacja ludności 7 polskiej na niespotykaną dotychczas skalę. Zapoczątkowały ją aresztowania tysięcy osób cywilnych, głównie mężczyzn. Później nastąpiły masowe deportacje całych rodzin. Wywożono zarówno obywateli polskich zamieszkałych na tych terenach przed wybuchem П wojny światowej, jak też i wielkie grupy ludności przybyłej z Polski centralnej - uciekinierów z terenów okupowanych przez Niemców. W czterech, głównych, akcjach deportacyjnych wywieziono łącznie około miliona osób cywilnych. Deportacje były niezwykle sprawnie zorganizowane i realizowane według wcześniej sporządzonych imiennych spisów opracowanych przez służby NKWD, przy współpracy miejscowych donosicieli. Masowe deportacje miały miejsce 10 lutego, 13 kwietnia, na przełomie czerwca i lipca 1940 roku oraz w maju i czerwcu 1941 roku. Pomiędzy tymi głównymi akcjami wywózek trwał nieprzerwanie proces deportacji mniejszych, kilkusetosobowych, grup (m.in. w maju 1940 r.) Dokładna liczba deportowanych jest trudna do ustalenia, wokół tego problemu trwają obecnie dyskusje historyków. Według polskich źródeł emigracyjnych w okresie od 17 września 1939 roku do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku, ze wschodnich terenów Polski ubyło co najmniej milion siedemset tysięcy obywateli polskich, wliczając w to około 250 tysięcy aresztowanych, 230 tysięcy żołnierzy wziętych do niewoli we wrześniu 1939 r. i podobną ilość obywateli polskich wcielonych przymusowo w latach 1940-1941 do Armii Czerwonej. Ilości te podaję za Julianem Siedleckim *. Kolejna fala represji, aresztowań i deportacji nastąpiła w latach 1944-1945, kiedy działania wojenne na froncie sowiecko-niemieckim przesunęły się na zachód. Armia Czerwona wkroczyła ponownie na tereny П Rzeczpospolitej, a wraz z nią ' Julian Siedlecki „Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986", Londyn 1988, wyd. П. 8 służby i wojska NKWD. Aresztowania i zsyłki do łagrów dotyczyły w tym czasie głównie żołnierzy Armii Krajowej. Niemal równocześnie wznowiono akcje deportacyjne ludności cywilnej z terenów Kresów Wschodnich. Dotychczas nie ustalono dokładnych ilości deportowanych. Niektóre źródła podają przybliżone dane, wg. których w latach 1944-45 wywożono 2 do 2,5 tysiąca osób miesięcznie. W miarę przesuwania się frontu na zachód podążały za nim formacje NKWD. Kontynuowały one aresztowania żołnierzy AK również na terenach Polski centralnej i zachodniej. Proceder ten trwał do początku lat pięćdziesiątych. Aresztowani, po okrutnych śledztwach, trafiali do łagrów na terenie ZSRR, z wyrokami od 8 do 20 lat pozbawienia wolności. Informacje te, z konieczności skrótowe, dają przybliżone pojęcie o rozmiarach problemu. Nie byłyby one kompletne bez wspomnienia o zbrodni katyńskiej — mordu dokonanego na 15 tysiącach oficerów polskich, jeńcach wojennych z września 1939 roku, oraz na 7 tysiącach cywilów, aresztowanych w tym samym czasie. Wyrokiem najwyższych władz sowieckich zostali oni straceni wiosną 1940 roku. Ta najbardziej spektakularna zbrodnia nie wyczerpuje jednak całości strat polskich - w łagrach, w miejscach deportacji i w transportach zginęły setki tysięcy obywateli polskich. Ci, którzy przeżyli, wydostawali się z ZSRR różnymi drogami: z Armią gen. W. Andersa w 1942 г., z I Armią Wojska Polskiego w 1943 г., w ramach akcji repatriacyjnej 1945-46 i po długiej przerwie w repatriacji 1955-1959. Nie wszyscy zdołali wrócić, tysiące pozostały tam i dotąd żyją bez szans na powrót do Ojczyzny. Do Kraju nie powróciły również tysiące osób, które uratowane przez Armię gen. W. Andersa, ze względów politycznych wybrały życie na emigracji w krajach Zachodu. Względy polityczne, a konkretnie działania reżimu uzależniającego Polskę powojenną od władz ZSRR, spowodowały 9 również i to, że cały przedstawiony tu problem eksterminacji dokonywanej na obywatelach polskich przez władze sowieckie - był tematem zakazanym w Polsce Ludowej. Prawda na ten temat może być wypowiadana publicznie dopiero od czasu przemian politycznych w 1989 roku. Do dziś jednak nikt z przedstawicieli nowych władz Rosji nie wyraził ubolewania, ani nie przeprosił Polski i Polaków, nie poprosił o przebaczenie za popełnione zbrodnie. Na fali przemian mógł powstać Związek Sybiraków, skupiający żyjących jeszcze świadków tych ponurych wydarzeń. Związek nawiązał do tradycji przedwojennej organizacji o tej samej nazwie, w której działali dawni, jeszcze carscy, zesłańcy syberyjscy. Jednym z głównych celów obecnego Związku jest dawanie świadectwa o przeżytych represjach, co winno przyczynić się do powstania wiarygodnych opracowań historycznych i poszerzenia społecznej wiedzy na ten temat. Celowi temu służy działalność Komisji Historycznej Oddziału Związku Sybiraków w Krakowie, w miarę jej ograniczonych możliwości. W 1995 roku Komisja rozpoczęła skromną działalność wydawniczą, w oparciu o zgromadzone w jej Archiwum zbiory wspomnień i dokumentów. Zapoczątkowano dwie serie wydawnictw książkowych -wspomnieniową zatytułowaną „Tak było ... Sybiracy" i dokumentacyjną p.t. „Materiały źródłowe do dziejów sybirackich". W obydwu wypadkach są to publikacje zaledwie przyczynkowe, mamy jednak nadzieję, że chociaż w małym stopniu posłużą prawdzie historycznej. Aleksandra Szemioth Od redakcji Prezentowany tomik jest drugim z kolei w rozpoczętej w ubiegłym roku serii wspomnieniowej „TAK BYŁO... Sybiracy". Poprzedni zawiera urywki, bądź krótkie całości, wspomnień kilkunastu autorów. W obecnym pomieszczono trzy dłuższe teksty - wspomnienia trzech autorów, którzy jako chłopcy byli wywiezieni wraz z rodzinami i swoje wczesne dzieciństwo spędzili w dramatycznych warunkach syberyjskich. Dziecięca spostrzegawczość i wrażliwość sprawiły, że obraz życia „tam" pozostał w ich pamięci w nieco innej optyce niż u osób wówczas dorosłych, w pełni świadomych wszystkich zagrożeń. Relacje Autorów z dużą precyzją przedstawiają wszelkie drobne realia, w tym przyrodę poznanych miejsc, a również lęki i udrękę głodu. Nie brakuje jednak i opisów dziecięcych zabaw. Zadziwiają umiejętności przystosowawcze chłopców, a w tym i ich relatywizm ocen moralnych, przejęty od otoczenia Wszystkie te elementy stanowią o wartości dokumentalnej wspomnień, których lektura, poprzez poznanie losów małych zesłańców, powinna przybliżyć czytelnikowi syberyjski dramat Polaków. Oryginały publikowanych wspomnień znajdują się w zbiorach archiwum Komisji Historycznej. Wybrano je do druku spośród wielu innych prac, kierując się chęcią ukazania losu dzieci - ofiar akcji, które obecnie nazwano by „czystkami etnicznymi". 11 Ingerencje redakcyjne ograniczono do wprowadzenia niewielkiej korekty błędów pisowni. Ewidentne niekiedy pomyłki faktograficzne pozostawiono, wyjaśniając je w przypisach. Przypisy obejmują także tłumaczenia zwrotów rosyjskich i rusycyzmów oraz objaśnienia realiów. Nieliczne poprawki stylistyczne wprowadzono jedynie w tekście wspomnień Romualda Bartoszewicza. Autor sam o to prosił w korespondencji prowadzonej z Aleksandrą Szemioth, która przygotowywała do druku jego rękopis. Redakcja książki, opracowanie przypisów i prace korek-torskie zostały wykonane społecznie przez zespół Komisji Historycznej. Możliwość zrealizowania technicznej strony wydawnictwa zawdzięczamy natomiast życzliwości naszych Sponsorów, których dotacje pokryły koszty druku i papieru. Za pomoc finansową składamy podziękowania: Wydziałowi Spraw Społecznych Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie i Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Warszawie Wyrazy wdzięczności kierujemy również do Sybiraków prywatnych ofiarodawców, a są nimi: P. Marian Gurdak P. Bogdan Andrusiewicz Koło Sybiraków w Melbourne Romuald Bartoszewicz - urodzony w 1933 roku w Stołpcach, po aresztowaniu 23 grudnia 1939 ojca - zwrotniczego PKP - przenosi się wraz z matką do Lady, deportowany 12 lutego 1940 roku do Kazachstanu, w lutym 1946 roku wraca do Kraju, po okresie zamieszkania w Szczecinie wyemigrował do Australii, zamieszkał w Melbourne, gdzie zmarł 5 listopada 1995 r. "•• й. В. Melbourne, 1991 Romuald Bartoszewicz Gdzieś w Kazachstanie 1939—1946 WSTĘP Ktoś, komu w przyszłości trafi do rąk ten pamiętnik, niechaj się nie zraża niewyrobionym stylem oraz błędami różnej formy. Nie posiadam specjalnego pisarskiego przygotowania, jak również talentu, są bardziej powołane pióra, które statystycznie zobrazowały gehennę łagrów sowieckich. Posiadam nie rozładowaną baterię mej pamięci, mało komu zwierzałem się z przeżyć moich lat wczesno-młodzieńczych, bowiem rzadko dawano temu wiarę. Przeszłość jednak, jak koszmarny cień, wciąż kroczy za mną poprzez życie, jest tym piętnem, którego niczym nie daje się zatrzeć. Chcę zatem zrobić kopię mojej duszy - przelać na papier wspomnienia tamtych koszmarnych lat, tułaczki i poniewierki, własnych przeżyć oraz przeżyć dziesiątków, ba setek tysięcy rodzin polskich, tych co przeżyli i tych, których pokrył step kazachstański. Pragnę dołączyć jeszcze jedno ogniwo do czerwonego łańcucha, którym nas wschodni sąsiad „oswobodził". ROK 1939 Miałem zaledwie siedem lat, niewiele prawda, ale mało dorosłych wiedziało, czy raczej wiedzieć chciało, że w tym to 13 właśnie roku nad Krajem naszym, niedługo cieszącym się wolnością, poczęły się gromadzić ciężkie chmury, nadciągała burza ze wschodu i z zachodu, co prawda nie pierwszy to już raz historia pamięta podobne zagrania sąsiedzkie w skali międzynarodowej. I-go września pancerne hordy niemieckie dławiły zaciekle broniące się szańce naszej Ojczyzny, lato sprzyjało, ale wrogowi. Niewiele później, bo już 17-go września Polska otrzymała pchnięcie nożem w plecy - to nic, to tylko „sawieckaja armija priszla nas oswobodzit'" \ To już wcześniej było omówione pomiędzy Moło-towem, a Ribbentropem. Czas naglił, zanim zapadnie zima trzeba wiele „zdziełat'"2. Radio Warszawa nadało komunikat: w południe wojska sowieckie przekroczyły wschodnie granice Polski. Nie wszędzie - u nas w Stołpcach już o 5-tej rano 17-go września syrena na wieży strażackiej ogłosiła alarm dla miasteczka. Mieszkaliśmy w domu rządowym wraz z czterema innymi rodzinami, tuż przy kolei. Z okna kuchni widać było olbrzymi most na Niemnie. W domu byliśmy mama i ja, ojciec - zwrotniczy — jeszcze nie wrócił z nocnej zmiany. Mama mnie nie musiała budzić, zerwałem sią wystraszony syreną. Po raz pierwszy w życiu, w 1938 roku, obudziła mnie ona, kiedy w nocy, zimą, płonął olbrzymi młyn wodny na przedmieściach Stołpiec. Toteż zerwałem się, trząsłem sią jak w febrze, zęby dzwoniły. Mama - zauważyłem - początkowo biegała z kąta w kąt pokoju, na wpół ubrana, nie wiedząc co począć. Dopiero głośne stukanie do drzwi i głos sąsiadki Garkowskiej - wojna! wojna I - osadziło mamę na miejscu. A jaka wojna i kto z kim, w pierwszej chwili nie przyszło do głowy Pośpiesznie, przy pomocy mamy, ubrałem się. Zęby nie przestawały mi dzwonić. Mama złapała do ręki portfel z szafy 1 wł. sowietskaja armija priszła nas oswobodit' (ros.) - armia radziecka przyszła nas wyzwolić. 2 wł. sdiełat' (ros.) - zrobić, wykonać. 14 na ubrania, chwyciła mnie za rękę i wypadliśmy na podwórko. Tu była solidna piwnica - góra ziemi z jednym wejściem i kilkoma w niej komórkami, służyła na zapasy warzyw na zimę; ciemno tu było choć oko wykol. Niebawem reszta lokatorów kolejowego domku podzieliła z nami miejsce, Lila, moja koleżanka zabaw i rówieśnica, cichutko pochlipywała, trzymając się kurczowo matczynej spódnicy. Tadeusz Michniewicz, jedynak jak i ja, starszy o wiele, chodził już do gimnazjum, przyciszonym głosem mówił - to bolszewicy idą. Bolszewicy - co to takiego, nie miałem pojęcia. Coś musiało być w tym złego, skoro dorośli byli pod lękiem. Stołpce leżały nad samą granicą. Obrona była bardzo słaba, garnizon KOP-u3 nie był w stanie długo się opierać „mrowiu czerwonemu". Kilkakrotnie, z ogłuszającym warkotem, przeleciały „kukuruźniki"4 nad nami, później słychać było wybuchy bomb, gdzieś nad Niemnem, prawdopodobnie usiłowali zbombardować most kolejowy, pozostał nie trafiony. Później zaniechali dalszego bombardowania, nikt go i tak nie bronił. Jeszcze dwie bomby spadły w pobliżu naszego budynku i więcej już samolotów nad nami nie przelatywało. Jeszcze przed południem gościńcem przeciągały kolumny wojsk sowieckich. Ojciec wrócił do domu dopiero po południu, mama była bardzo zaniepokojona. Oblicze miał szare i smutek w oczach — stało się - tylko wyrzekł i ciężko usiadł na taborecie w kuchni. Mama zakrzątnęła się koło posiłku. Kiedyśmy już jedli, nagłe pukanie do drzwi. Spojrzeliśmy po sobie. Natarczywsze pukanie, ojciec zapytał - kto tam - „swój" i drzwi się otworzyły. Wszedł jakiś cywil z czerwoną opaską na rękawie, w przydługim 3 KOP - Korpus Ochrony Pogranicza - formacja utworzona w 1924 roku w celu utrzymania spokoju na wschodnim pograniczu i zapewnienia ochrony granicy Rzeczypospolitej z ZSRR; bataliony KOP wzięły aktywny udział w walkach we wrześniu 1939 roku. 4 Kukuruznik (ros. potoczne) - dwupłatowy samolot wielozadaniowy typu Po-2, używany do lotów rozpoznawczych, a w początkowym okresie wojny także do nalotów bombowych. 15 samodziałowym, wiejskim palcie, z karabinem przewieszonym przez ramię, lufą do dołu. Jak się okazało, już zdążyła zebrać się tymczasowa ochotnicza „milicja", rekrutująca się z Ukraińców, skorych do wysługiwania się „towariszczom" 5. Zażądał, by od godziny 2-giej po południu następnego dnia, we wszystkich oknach powiewały czerwone chorągiewki — ma przejeżdżać specjalny pociąg ze „starszyzną". Widząc, że nikt mu nie odpowiada, zapytał czy zrozumiano i wycofał sią, zatrzaskując z hałasem drzwi. W nocy obudziły nas jakieś hałasy z dworu, przekleństwa i komendy. Ojciec ostrożnie wyjrzał przez okno, po chwili wrócił i powiedział, że coś będą robić na torach. Niebawem dały się słyszeć nawoływania - „raz-dwa-wzia-li-put'-podniali" 8. To poszerzali tory, nazajutrz rano już kolej była poszerzona. Po śniadaniu, z ojcem, udaliśmy się do miasta - trzeba się rozejrzeć czy można jeszcze coś kupić za polskie złotówki. Kilkanaście minut trzeba było iść pieszo do śródmieścia, wszędzie po drodze spotykaliśmy znajomych ojca, kolejarzy. Mijali się pozdrawiając się skinieniem ręki, nie przystawano w obawie zwrócenia na siebie uwagi „bajcow"7, grupkami wałęsających się po mieście. Tu po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z sowieckim wojskiem. Polskie wojsko widziałem często przedtem. Wydawało mi się, czy raczej to prawda, że nasi żołnierze byli staranniej ubrani, ci natomiast w długich, nie-obrębionych szynelach, buty z cholewami brezentowe, na głowach „bojcówki", czapki z tego samego materiału co i szynele, z czubem i ogromną czerwoną gwiazdą szmacianą, naszytą na przodzie; zamiast plecaków worki z plandeki na szelkach. Przyglądałem sią jak na „herodów" w Boże Narodzenie. Czasem jezdnią przeciągał większy oddział wojska, lub zaprzęgi wozów i kuchnie polowe, te już znałem - kiedyś latem tegoż 5 towariszcz (ros.) - towarzysz. 6 raz-dwa-wziali-put' - podniali (ros.) - raz, dwa, bierzemy, podnieśmy. 7 bojec (ros.) - żołnierz. 16 roku taka kuchnia polowa usadowiła się u nas, w wiśniowym sadzie, Wojsko Polskie miało koło Stołpiec manewry. Niektóre sklepy spożywcze były otwarte. Zaszliśmy, złote były w obiegu. Po sprawunkach wróciliśmy do domu. Był jeszcze i dzisiaj ten „zaldchany milicjant", sprawdzić czy wszyscy wywiesili czerwień. Nie było innej rady, by nie narazić się na nieprzyjemności, ojciec kazał mnie rozpruć mały jasiek, pierze przełożyła mama do dużej poduszki. Tę małą czerwoną wsypę ojciec wytrzepał i umocował na kiju, zawsze to czerwone, co by to nie było. Po południu faktycznie przejeżdżał wolno pierwszy sowiecki pociąg osobowy - wolno zbliżała się zielona lokomotywa, udekorowana czerwonymi chorągiewkami i transparentami z kolorowymi hasłami, z przodu czerwona gwiazda, na niej sierp i młot na krzyż, niżej cztery głowy „wielikowo Marksa, Engelsa, Lenina i bat'ki Stalina"8. Wolno przesunęło się tych siedem zielonych, olbrzymich wagonów, oblepionych na wszystkich stopniach, jak winogronami, eskortą. Nazajutrz rano ojciec udał się do dyrekcji kolei dowiedzieć się, jak z pracą. Ja również, sam, wybrałem się do sklepu, tu po raz pierwszy zobaczyłem i zapoznałem się z ogonkiem — ludzie stali i ja stanąłem. Kiedy doszła moja kolej, otrzymałem cztery kostki wojskowej, polskiej kawy prasowanej z cukrem. Znałem to - kiedyś żołnierz polski tym mnie poczęstował. My dzieci jedliśmy to jak chałwę, dobre było. To nasunęło mi myśl i stanąłem jeszcze raz w ogonku i, ku zdziwieniu, jeszcze raz taką porcję dostałem. W drodze powrotnej zastąpił mi drogę „bojec", zląkłem się, chciałem uciec, uśmiechnął się i przytrzymał mnie za rękę. Wyjął z kieszeni rosyjskie pieniądze, miedziaki, i zaczął tłumaczyć, że chce się ze mną zamienić na polskie. Jako tako go rozumiałem - w Stołpcach mieszkało dużo Białorusinów i Ukraińców, toteż bawiąc się z dziećmi umiałem coś-niecoś niby po rosyjsku, teraz dogadaliśmy się i zamieniłem Pięć groszy na pięć kopiejek. To był mój osobisty, pierwszy kontakt z sowietem9. Ojciec wrócił po południu z dobrą nowiną - wszyscy kolejarze mają pracować, tak jak pracowali. Weselszy nastrój zapanował w domu, ponieważ utrzymywaliśmy się z ojca pracy na kolei, jako zwrotniczy mógł ojciec nas wyżywić. Czy tylko teraz zarobki nie ulegną zmianie i w jakiej walucie wypłacą wynagrodzenie? ale to na drugi plan, ważne że początkowo ludność cywilna pozostawiona była w spokoju, czy to tylko mylne pozory? Jak się później okazało, za wojskiem przyszło wszechpotężne NKWD10. Za każdym powrotem z pracy ojciec przynosił smutne nowiny, coraz to kogoś aresztowali, czystki na kolei, zaczęło się donosicielstwo, kto miał na kogo żal łatwo było wykopać dołek, a wpóźniejszej kolejności ci co kopali sami w nie wpadali. W dzień wolny od pracy ojciec brał swój niemal nowy rower, którym niedługo się cieszył, sadzał mnie często na ramę i zabierał do lasu, ale to były już minione czasy. Teraz chociaż pamięcią chcę do nich wrócić. Las kochałem od kolebki, urodziłem sią bowiem niemal w lesie, w domku dróżnika kolejowego, 12 km za Stołpcami, zatem do snu często kołysał mnie szum potężnego lasu sosnowego. Chowałem się w sąsiedztwie lasu, toteż gdy później z ojcem do niego się wybierałem, pochłaniał on mnie całkowicie. Ojciec zostawiał rower u leśniczego i szliśmy szukać borowików. Jesienią jeździłem z ojcem szukać zielonego i szarego mchu oraz szyszek i żołędzi; przed zimą wstawiało się dubeltowe okna, a mchem, szyszkami i żołędziami dekorowało się między oknami, taki był zwyczaj w naszych stronach. Obecnie czasy się zmieniły i zabrał ojciec rower i pojechał do pobliskiej wsi. Wrócił wieczorem, bez roweru, przyniósł 9 Sowiet - potoczne określenie mieszkańca ZSRR. 10 NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych. 18 w worku kwiczącego wieprzka, którego wymienił na rower. Mamie przybyło pracy, trzeba było doglądać wciąż głodnego czworonoga. Ojciec mówił - może on nam się bardziej przyda aniżeli rower, tak też i później się stało. Na razie ojciec pracował; płacono w walucie polskiej, ale niedługo, w październiku, bez żadnego ogłoszenia, przestano w sklepach przyjmować naszego złotego. To jeszcze bardziej przygnębiło ludność polską. Macki „oswobodzicieli" zacieśniały się. Zabroniono w kościele odprawiać Mszę Świętą, następnie z domu Bożego zrobiono magazyny wojskowe. W innych miejscach dopuszczono się gorszego barbarzyństwa, z kościołów zrobiono stajnie dla koni z taborów wojskowych. Z zapadnięciem zmroku, pomimo że nie było godziny policyjnej, ludność siedziała w domach, obawiano się przystawać w grupach, unikano rozmów, za wyjątkiem długich kolejek pod sklepami, w których oprócz soli, nafty, chleba i cukru nic innego się nie dostawało. Wystawanie w „oczeredi" u za chlebem zabierało połowę dnia, toteż z czasem ta czynność przypadła mnie w udziale. Byłem dumny, że mogę matce być w czymś pomocnym. Wojsko nie próżnowało. Nie opodal naszego domu, w miejscu byłej strzelnicy, rozkopywano ziemię, z wagonów kolejowych zwalano olbrzymie cysterny, wleczono je traktorami, a nierzadko posługiwano się czołgami, zakopywano je w dolach - budowano magazyny materiałów pędnych. Z ciekawości odważyłem się któregoś popołudnia zbliżyć się do pracujących. Jakież było moje zaskoczenie - pod strażą pracowali jeńcy wojenni, Polacy, w mundurach i połówkach bez orłów i bez pasów; zapadnięte twarze, z zarostem nie golonym od tygodni, czy też od miesięcy. Zrobiło mi się żal tych polskich żołnierzy, których nie tak dawno widziałem w transporcie kolejowym, jadącym na front niemiecki. Na otwartych platformach dymiły oczeried' (ros.) - kolejka, ogonek. 19 kuchnie polowe, żołnierze siedzieli w otwartych drzwiach ze zwieszonymi nogami, ktoś grał na ustnej harmonijce, żołnierze śpiewali „ O mój rozmarynie...". Teraz ci sami, w tak odmiennej sytuacji. Stałem jak wryty, dziwnie drętwy, tylko myśli funkcjonowały. Nie byłem w stanie przeżuć nadmiaru wrażeń. Jeszcze nie tak dawno przyglądałem sią z mamą defiladzie garnizonu stołpecldego. Maszerowały kompanie, twarze wesołe, krok miarowy i pewny. Później maszerowała orkiestra kolejowa i szeregi Straży Ochrony Kolei. Mama wskazywała ojca, który wówczas pracował w SOK-u. Przeszła burza i teraz widzę wręcz coś odmiennego - nasl ludzie, nasze polskie mundury w niewoli, a nad nimi „kacapy" 12 z „widelcami" 13 na „wintowkach"14. Nie mogłem długo na to patrzeć, jeden z wartowników przepędził mnie. Wróciłem do domu jak obite szczenię. Mało rozumiałem poprzednio, za to teraz szybko zacząłem pojmować co spotkało nas i nasz Kraj. Któregoś popołudnia widziałem przejeżdżający transport wagonów bydlęcych z zakratowanymi drutem kolczastym oknami, a za tymi drutami wynędzniałe twarze i te same polskie mundury -jeńcy Polacy. Na co drugim wagonie półka z deski, a na niej „kacap" uzbrojony. Stałem na przejeździe, pociąg-widmo wolno szedł na wschód. Przez druty wyciągały się ręce, wołano o chleb. Pobiegłem do domu, matka rozcięła bochenek na cztery części, wybiegłem, ale za późno. Za to innym razem czatowałem na każdy zbliżający się transport, nie ja jeden, więcej dzieci to robiło, czasami udawało się nam kogoś obdzielić kawałkiem chleba. Cóż to jednak znaczyło, tyle co ziarnko piasku wrzucone do morza. Innym razem z przejeżdżającego transportu, zapewne z wyrwanych z podłogi otworów, wyskoczyło trzech śmiałków. 12 kacap (ukr.) - pogardliwe określenie Rosjanina. 13 widelec - potoczne określenie długiego, prostego bagnetu, używanego w Armii Czerwonej. 14 wintowka (ros.) - karabin. 20 Posypał się grad kul, żadna nie trafiła. Udało się trzem zbiec, jeden z nich, najsłabszy, całą noc ukrywał się u nas w składziku z opałem. Trzykrotnie wpadały czwórki NKWDzistów przetrząsać podwórze, bez rezultatu. Odchodzili źli. Następnej nocy zbiegły żołnierz przeniósł się do lasu, połączył się z towarzyszami i kilka dni ukrywali się gdzieś w jakiejś rzeźni. Po kryjomu kobiety, a raz i moja mama, z koszykami przemykały się, żeby dostarczyć żywności i ubrania cywilnego zbiegom. Dalszych losów nie znam. Czy udało im się uniknąć losu tysięcy w podobny sposób wywiezionych do lasów Katynia, poprzez Starobielsk, Ostaszków i Kozielsk, i później wymordowanych w bestialski sposób? Tak rozszarpano nasz biedny Kraj na dwie części, udziałowcami byli - Niemcy hitlerowskie i „oswobodzicielska" stalinowska Krasnaja Armia15. Niedobitków armii polskiej wyłapywano jak zwierzynę, jedni wieźli w głąb Niemiec, drudzy w głąb Rosji do rozmaitych łagrów, na zagładę fizyczną i duchową. Jesień dobiegała końca, przyszły szarugi, wiatr szargał resztkami pożółkłych liści, wył w kominie. Deszcz zacinał po oknach. Smutno było na dworze i smutno na sercu, nadchodziła pierwsza zima Polski zniewolonej. Kiedy ojciec długo nie wracał z pracy, mama snuła się jak cień z pokoju do kuchni i na odwrót, nie wiedząc za co zaczepić ręce. Jakaś szarość złowróżbna zawisła nad nami, do niczego nijakiej nie miało się chęci, jakby się na coś oczekiwało - drętwota. Ojciec wracał przygnębiony, coraz to innego kolegę z pracy aresztowano. Siadał przy oknie i zanim czerń nocy zasnuła widzialność, gonił smutnym spojrzeniem, poprzez bezlistny wiśniowy sad, hen tam nad Niemen, który kochał, nad Niemen, nad którym przestał tyle dni i nocy będąc strażnikiem na moście. Nad Niemen, gdzie łowiliśmy ryby, czy też we trójkę, latem w lipcowe popołudnie, wyjeżdżaliśmy za dziesiątki zakrętów, 15 wł. Krasnaja Armija (ros.) - Armia Czerwona. 21 zza кіоґУсп coraz piękniejsze roztaczały się widoki - urwiska porosłe łozami, dalej borem. Kochaliśmy wszyscy Niemen i nasze Stołpce. Wpatrywałem się w ojca, nigdy go takim nie widziatem- O czym tak rozmyślał, co go tak gnębiło? Kochałem ojca i balem się go zarazem, był dobrym rodzicem i karał, jeśli na to zasługiwałem. Teg° wieczoru nie zapomnę nigdy - kiedy już nic nie mógł dojrzeć za oknem, zaczął przechadzać się po pokoju. Śledziłem każdy jego krok, przyglądał się skromnym sprzętom, dotykał radia, wertował książki na etażerce, dłuższą chwilę wpatrywał się w portrety, własny i mamy, tak jakby poprzednio ich nie widział. Czyżby coś złego przeczuwał, zapewne tak. Wreszcie, któregoś ranka, dziwna jasność przebijała oknami z dworu, to spadł pierwszy śnieg i padał przez lalka dni z rzędu, puchowy, rażąco biały kobierzec przykrył świat wokół nas otaczający, przykrył ziemię, lecz nie był w stanie przykryć śladów najeźdźcy. Ojciec dostał urlop. Sam wyjechał do Lidy odwiedzić brata swego Leona, wstąpił do Grodna odwiedzić drugiego brata, Józefa, który był organistą w kościele farnym. W drodze powrotnej, w Baranowiczach, spotkał sią z kilkoma kolegami, którzy radzili mu by już nie wracał do Stołpiec, gdyż NKWD po niego przychodziło. Był w rozterce, wymawiał się, że nie może tak bez widzenia się z żoną i dzieckiem odejść nie wiadomo gdzie, apo drugie-co oni ode mnie chcą-zapytywał sam siebie. Nie posłuchał, wrócił i zrobił największy błąd w swym życiu. Tak, byli u nas NKWDziści w czasie nieobecności ojca aż dwukrotnie, pytali gdzie pojechał, do kogo, a kiedy wróci i następnie przeprowadzono szczegółową rewizję, przewer-towano wszystkie książki i ojca notatki, a na odchodnym - „nie bespakojties, niczewo nie słucziłoś" ie. wł. nie biespokojties', niczewo nie słucziłoś' (ros.) - nie niepokójcie się, nic się nie stało. 22 Ojciec wrócił, mama długo płakała i ja również. Ojciec uspokajał, nie czuł się winnym by opuścić nas, a co najgorsze, nie znał „sowietskoj własti" 17. Wrócił do pracy, nikt o nic go nie pytał. Aresztowania przybrały na sile. Na świecie był już grudzień. Aż któregoś dnia znajomi przywieźli z lasu choinkę. Drzewko co roku ojciec sam ubierał dla mnie. Nadchodziły Święta Bożego Narodzenia. W przeddzień Wigilii - pamiętny dzień w naszym rodzinnym życiu - zanim ojciec wrócił z pracy, nieznajoma kobieta - goniec przyniosła do nas mały skrawek papieru, zawiadomienie, że o 7 wieczorem ojciec ma się zgłosić do Komisarza NKWD. Mama już do niczego rąk nie mogła dołożyć, usiadła zdrętwiała na taborecie, ręce bezwładnie opadły po bokach, przyglądała się tej złowróżbnej karteczce leżącej na stole. Zmierzch szybko zapadał, mama nawet światła nie zapaliła, „szara godzina". Słyszałem cichy płacz mamy, wszyłem się w kąt pokoju, również płacząc, choć na razie nie wiedząc dlaczego, ot wyczuwałem raczej, że coś jest złego, no i mama płacze, to i dla mnie wystarczyło. Nareszcie ojciec wrócił, zapalił światło, mama z płaczem rzuciła mu się na szyję, nie mogła słowa wydobyć ze ściśniętego gardła. Potem wskazała złowróżbną kartkę na stole. Ojciec długo oglądał ten niewinny biały skrawek papieru, nerwowo zaczął przemierzać mieszkanie, potem powiedział do mamy -nie rozumiem co oni mogą ode mnie chcieć? Zjadł kolację, przebrał się w przyniszczone ubranie kolejowe, wziął mnie na ręce, przycisnął do piersi, dobrze pamiętam, płakałem, mama również. Ojciec pozornie wydawał się być spokojnym, uścisnął mamę. Nie wiem, gdyby wiedział, że to raz ostatni żegna się z nami, czy poszedłby w odwrotnym kierunku. Poszedł, ode drzwi wrócił, zdjął ślubną obrączkę, wręczył mamie - kto wie, może im się spodobać - powiedział, powiódł po nas spojrzeniem, 17 sowietskaja włast' (ros.) - władza radziecka. 23 wyszedł, by już nigdy więcej nas nie zobaczyć, poszedł sam na własny pohybel, poszedł i zginaj jak kamień wrzucony w morza otchłań. Długo w noc nie spaliśmy, mama wciąż płakała, czekaliśmy powrotu ojca, nadaremnie. Nazajutrz dzień wigilijny, w składziku stała choinka, niestety zabrakło tego, kto ją co roku ubierał. W wieczór wigilijny zalewaliśmy się łzami, ojciec nie wracał. Przyszedł dzień pierwszy Świąt Bożego Narodzenia, najsmutniejsze święta w naszym życiu, zabrakło nam głowy rodziny, ukochanego Ojca. Zaczęło się teraz chodzenie od Komendantury do Komendantury. Spotkało nas nieszczęście, nie byliśmy jednakże w nim osamotnieni. Setki ludzi chodziło wraz z nami wywiadywać się, co się stało z aresztowanymi. Chodziłem z mamą, za nic nie chciałem sam w domu zostawać. Zima, choć dopiero na początku, ostro wzięła świat w swe okowy - niemało nazbijałem kolana na oślizgłych chodnikach. Wszędzie nas pocieszano -„nie wołnujtieś, wasz muż skoro wierniotsa" . Nigdy nie dowiedzieliśmy się, gdzie go osadzono i jaki wyrok go czeka. Często chodziliśmy pod stołpeckie więzienie. Od strony ulicy okna okratowane od suteren. Małe grupki ludzi podchodziły do muru, każdy chciał wywołać kogoś najbliższego, rzadko to się udawało. Ilekroć mama przyniosła paczkę żywnościową, owszem, odbierano, twierdząc, że tu siedzi, nigdy jednak nie otrzymaliśmy jakiegoś potwierdzenia, że ojciec faktycznie ją otrzymał. Przez okno, jeżeli zapytywała mama o ojca, odpowiadano, że taki tu wśród nich jest, ale nigdy nawet głosu ojca nie usłyszała. Zawiniątko oddawała, a czy ono docierało do rąk właściwych, nigdy nie dowiedzieliśmy się. Najprawdopodobniej głodni więźniowie tylko powoływali się, że taka osoba przebywa wśród nich, by dostać choć coś z pożywienia. Mama 18 nie wołnujtieś', wasz muż skoro wierniotsia (ros-) ~nle denerwujcie się, wasz maż wkrótce wróci. 24 w tej skrajnej rozpaczy odmieniła się, wydawała mi się na wszystko otępiała, gdy ktoś do niej mówił, dwukrotnie zmuszony był powtórzyć. Po dwóch tygodniach bezskutecznego chodzenia od Kajfasza do Annasza, mama napisała list do Lidy, do swoich rodziców. Powiadomieni, wkrótce przyjechali. Próbowano od nowa czegoś się dowiedzieć, bez skutku; zatem pomogli nam się spakować i opuściliśmy Stołpce na zawsze. Przejeżdżając nad Niemnem, ostatni raz w życiu żegnałem moją rzekę i miasto mojego krótkiego dzieciństwa. Babka z Dziadkiem mieszkali w Lidzie na „Piaskach", przy Strażackiej 14, w ładnym, na dwa skrzydła domu, wykończonym akurat w rok przed wojną. Niemal całe życie poświęcili budowie tego domu, którym jako własnym niewiele się cieszyli. Jedna połowa przepisana była na moją mamę, obecnie zajęta była przez jakiegoś oficera NKWD, tak że we własnym domu trzeba było rozmawiać niemal szeptem, bo „ściany uszy mają". Dziadek również był długoletnim pracownikiem na kolei, był kierownikiem pociągów towarowych. Odwiedził nas ojca brat, mieszkał w tejże dzielnicy. Wspólnie naradzano się jakby tu coś zaradzić, dowiedzieć się, co z ojcem się stało. Dziadek odważył się na rozmowę z tym przymusowym lokatorem, był on jakąś szyszką w NKWD. Od nowa pukano, kołatano, chodzono gdzie się da i wszystko nadaremnie, żadnej nowiny, przepadł. Zaczęły się aresztowania całych rodzin, znikali ludzie jak kamfora. Nowiny przynoszono z „oczeredziej" - kolejek. Ludzie nie byli pewni dnia ani nocy, a raczej nocy, bowiem za dnia nikogo nie aresztowano. Przynajmniej nie widzieliśmy tego, natomiast nocami jak hieny porywali swe ofiary w czerwone szpony. Za dnia na pozór stosunek do Polaków, ludności cywilnej, nie był najgorszy - ludzie swobodnie poruszali się, pracowali, wystawali godzinami w kolejkach pod sklepami. Na noc ulice pustoszały, okna ludzie szczelnie zasłaniali jak przed nalotem, inaczej nie dało się zabezpieczyć przed 25 wszechwładnym NKWD. Niektórzy próbowali przejść granicę. Nic lepszego tam nie czekało - śmierć fizyczna, Niemcy nie próżnowali. Ich sprzymierzeńcy również nie zasypiali gruszek w popiele. Różnica niewielka - Niemcy wypijali krew, zostawiając dziury, Sowieci umiejętniej krew wysysali i znaku nie zostawiali. Żywności nie szło dostać ile kto chciał, wszystko racjo-nowano toteż nierzadko ludność organizowała włamania, przeważnie na dworcach rozbijano wagony z żywnością. Którejś nocy strzelanina trwała kilka godzin. Później dowiedzieliśmy się, że rozbito siedem wagonów z towarami, przy tym nie uszło wszystkim gładko - niejedni stracili życie, inni zostali ranni. Pomimo tego zdarzały się grube dowcipy: ktoś niósł na plecach worek cukru, inny w ciemnościach nocy, idąc za nim, nożem zrobił dziurę w worku i cukier „wyciekał". Trudno dociec czy to żart, czy zwykła ludzka zawiść. Ludzie piece kaflowe wypełniali konserwami i siedzieli w nie ogrzewanych izbach, a gdy ktoś ciekawy pytał dlaczego sią nie pali, mówili - at po prostu nie ma czym. Nierzadko to i była święta prawda. Dobrze jak ktoś miał krewnych lub znajomych na wsi - zawsze przywieźli trochę drzewa, sanna była dobra tej zimy. Nas odwiedzali babki krewniacy z pobliskiej wsi Bielewi-сге, tam nawet oddaliśmy na przechowanie co najlepsze ubrania i sprzęty przed obawą najgorszego. Babka całymi dniami uganiała po kolejkach, kupując i gromadząc zapasy żywności, twierdziła - to na „czarną godzinę". Każdy oczekiwał z dnia na dzień, z godziny na godzinę jeszcze gorszego położenia. Mama nie mogła w żaden sposób dojść do równowagi psychicznej, najczęściej siadała w najciemniejszym kącie sypialni i oddawała się smutnym rozmyślaniom. Trudno było czymś przełamać tę rozpacz, a jeszcze trudniej zrozumieć za co? i jeszcze raz za co? Sześć lat zaledwie cieszyła się szczęściem pożycia małżeńskiego. 26 ROK 1940 Noc Sylwestrową przeżyliśmy w trwodze. Daleko jeszcze przed północą w mieście gruchnęły wystrzały, czasami przechodziły w kanonady, strzelanina przeciągnęła się niemal do świtu. Dziadek po powrocie ze służby opowiedział o wydarzeniach nocy - to pijani oprawcy z NKWD urządzili łapankę na ludność żydowską. Mówił, że rano widział już gotowy „esza-łon" - transport wagonów bydlęcych, wagony, wypełnione jak beczki ze śledziami, czekały na ostatnie rozkazy by wyruszyć w nieznane. Zima była ostra, kresowa. Po Nowym Roku było jakieś głosowanie na „dieputata Wierchownowo Sowieta" 19, nie wolne, dopilnowane wybory. Ludność polska musiała głosować, wyrażając zadowolenie władzom sowieckim za swobodę, za tę niepewność, za utratę kogoś drogiego niemal z każdej rodziny. Byliśmy bezsilni, robiło się niemal biernie to co „właść prikazała"20. O ojcu nadal żadnej wiadomości nie udało się nam uzyskać. Po wyborach aresztowania przybrały na sile. Planowo, co noc to z innej ulicy, kilkanaście rodzin zabierano i ładowano do „bydlaków". W nocy serca zamierały ze strachu, jak ulicą przejeżdżał jakiś samochód, z trwogą nasłuchiwało się czy to już, teraz się zatrzyma. Jeżeli przejechał — kamień z serca spadał. Jakżesz inaczej się teraz czułem w tym domu u babki. Jeszcze nie tak dawno temu, zimą i latem spędzałem po kilka tygodni na wakacjach u babki. Mogłem swobodnie myszkować po rozległym sadzie, bawić się z czarnym psem Nero, latem na psotę ciskać kamuszld na pszczele ule. Pomysłów na psotę nie brakło. Kiedyś sam zostałem w domu, zeszło się mnóstwo dzieciarni z sąsiedztwa. Rozdałem babce niemal pół beczki " dieputat Wierchownogo Sowieta (ros.) - delegat do Rady Najwyższej ZSRR. 20 wł. włast' prikazała (ros.) - władza rozkazała. 27 kiszonych ogórków między dzieci. Była uciecha i ogórki widocznie smakowały. Później miałem burę od babki. Bałem sią jej, natomiast dziadka bardzo lubiłem. Lubił wieczorami ze mną się zabawiać na rozpostartym służbowym kożuchu. Grywał na małej, klawiszowej, harmonii. Zaraz przed wojną kolejarze otrzymali maski przeciwgazowe, nastraszył mnie nią, ale ldedy zmęczony po służbie spał, dobierałem się do tego pudełka, ubierałem maskę, następnie zbliżałem się do lustra, aż sam siebie się wystraszyłem. Minęło to gdzieś bezpowrotnie, teraz nie miałem innego zajęcia tylko przysłuchiwałem się rozmowom dorosłych. Nie broniono mi tego, uczono by nikomu poza domem nie opowiadać, co się w domu mówi. Szybko uczyłem się myślenia innymi kategoriami, zatracałem dzieciństwo. Zacząłem stykać się z Rosjanami, nie obejrzałem się jakem połapał mowę rosyjską, nawet zacząłem śpiewać krótkie wojskowe przyśpiewki - o każdej porze dnia je słyszało się na ulicach. Na płotach, ścianach i w ogóle gdzie się dało rozklejone były plakaty z karykaturami Finów21. Mniej dbało się o żołądki, karmiło się za to propagandą, aż do obrzydzenia. 12 LUTEGO 1940 r. W zimową, mroźną noc, ku ogromnemu przerażeniu, szum silnika samochodowego umilkł naprzeciw naszego domu. Nikt z nas już nie spał. Naraz stukanie kolbą karabinu w okiennice. Tak, to przyszła kolej na nas, dzisiejszej nocy losy się zważyły, wyrok zapadł. Wszyscy, za wyjątkiem mnie, byli już na nogach. Ja nakryłem się z głową pod pierzyną, trzęsąc się jak w febrze. Za oknami hałas nie ustawał na zmianę przy każdym oknie. Krótka narada i mama, narzucając na nocną bieliznę płaszcz kolejowy ojca, skryła się w schowku za piecem, tam gdzie się 21 trwała tzw. „wojna zimowa" ZSRR z Finlandią (grudzień 1939 - marzec 1940). 28 przechowywało stare ubrania. Łomotanie do okien wzmogło się. Dziadek drżącym głosem ze zdenerwowania zapytał - kto tam - choć z góry wiadomo było, że tak się dobijać tylko N KWD zwykło, Z dworu odpowiedział głos w języku rosyjskim - „otwierajcie dźwiery niemiedlienno" 22. Kiedy drzwi zostały otwarte, niemal biegiem wpadło siedmiu NKWDzistów, z bronią obagneconą w ręku, jeden oficer i sześciu „sołdatów"23. Bez żadnego pardonu rozleźli się po pokojach, zostawiając za nogami topniejący śnieg. „Zdzies żywiot Bartoszewicz?"24 - to było pierwsze pytanie „star-szyny" щ. Так, tutaj -odpowiedział dziadekzbladłymi wargami. „ Sofia Bartoszewicz, da gdzie ona?"26 Dziadek pró bował zagrać na zwłokę: - „w dzierewni" zr, wyjechała do krewnych, ldedy wróci nie wiemy. - „ Nu tak sadzis staryk w maszynu, pojedziem na dzierewniu"28. Dziadek ubrał się, dwóch wyszło i za chwilę słychać było odjeżdżającą ciężarówkę. Tymczasem reszta rozgościła się w pokoju, oficer nawet zdjął szynel, wieszając go na oparciu krzesła, wyjął z teczki jakieś papiery, zaczął wertować. Dwóm kazał dokładnie przeszukać pokoje, jeden stał u drzwi, oparłszy się na karabinie. Zaczęło się przetrząsanie każdego kąta. W komórce ze starym ubraniem oświetlenia nie było, nieco światła wpadało z kuchni, ale za dużo wisiało rozmaitych ciuchów, nic widać nie było. Zatem jeden z NKWDzistów, bagnetem osadzonym na karabinie, zaczaj kłuć po ubraniach, aż ostrze musiało się zatrzymać na ścianie. Bóg kierował tym ostrzem - trafiło ono raz pod pachę, na wysokości żołądka, drugi raz na wysokości piersi — niemal 22 wł. otkrywajtie dwier' niemiedlenno (ros.) - natychmiast otwierajcie drzwi. 23 sołdat (ros.) - żołnierz. 24 wł. zdies' żywiot Bartoszewicz? (ros.) - czy tu mieszka Bartoszewicz? 25 starszyna (ros.) - sierżant. 26 wł. Sofia Bartoszewicz, da gdie ona? (ros.) - Zofia Bartoszewicz, ale gdzie ona jest? 27 wł. w dieriewnie (ros.) - na wsi. 28 wł. Nu tak sadis', starik, w maszynu, pojediem w dieriewniu (ros.) - no to siadaj, stary, do samochodu, pojedziemy na wieś. 29 cudem uniknęła mama pchnięcia sowieckiego „widelca". Zostawili w spokoju komórkę. Zaczęli od sypialni, otwierali bieliźniarki, zaglądali pod łóżka, już wychodzili, gdy jednemu z nich wydało się podejrzane posłanie, może nieopatrznie poruszyłem się, wrócił, szarpnięciem, brutalnie, zdarł pierzynę, popatrzył na mnie, zaśmiał się i zawoławszy „starszynę" wycofał się. Ten niezwłocznie zapytał babkę - „czej eto rebionok?"29 Chwila milczenia, jakiż teraz można znaleźć wykręt? - To mój wyrwało się babce. Ogólny śmiech. Babka starała się potwierdzić, nie uwierzono - „zamieczatielno" *, a do mnie: -„odiewajsia parniszka, my malczika wozmiom, a mat' sama pryjdiot"31. Szybko się ubrałem, znowuż zęby dzwoniły mi niesamowicie z wrażenia. Kiedy byłem już ubrany, oficer kazał, żebym się do niego zbliżył. Posadził mnie na kolanie, wyjął kawałek cukru z kieszeni, podawał mi, nie wziąłem. Nie zmieszany schował z powrotem do kieszeni. - „gdzie mama?" - nie wiem -nie wiesz? „nie charaszo" 32. Położył mi swą łapę na głowie i ni z tego ni z owego: - „mnie każetsa tiebie twojewo papku uże nie widat'" (zdaje mi się, że ci twego ojca już nie widzieć). Co miała mama począć, gdyby została w kryjówce z pewnością zabrali by mnie samego. Mama wyszła. Oficer z zadowoleniem: - „nu wot ja prawdu skazał, wot i mat'" 33. - „Sabiraj-tieś"34. Teraz zaczęło się - babka w płacz, mama w płacz, załamywania rąk, pytania, a dokąd nas chcecie zabierać. Niewzruszeni - „pośle uznajetie" 35. 29 czej eto riebionok? (ros.) - czyje to dziecko?. 30 zamieczatielno (ros.) - doskonale. 31 wł. odiewajsia, parniszka, my malczika woz'miom, a mat' sama pridiot (ros.) -ubieraj się chłopcze, weźmiemy chłopca, a matka sama przyjdzie. 32 niechoroszo (ros.) - niedobrze. 33 nu wot ja prawdu skazał, wot i mat' (ros.) - no cóż, powiedziałem prawdę, oto matka. 34 sobirajties' (ros.) - pakujcie się. 35 wł. pośle uznajetie (ros.) - dowiecie się później. 30 Nie wiem, co mi było, nie mogłem płakać, przyglądałem się tej scenie tylko dzwoniąc zębami, stałem przy ścianie. Zaczęło się pakowanie. Oficer nie był jeszcze najgorszym s...synem. Przynaglając powtarzał: „bieritie wsio, wam prigo-dzitsia" (bierzcie wszystko, przyda wam się). Dobrze jemu mówić, on już do takich sytuacji przywykł. Babcia z mamą chodziły z kąta w kąt, nie wiedząc od czego zacząć. Niedługo wrócił dziadek i dwaj aniołowie stróże. Dziadek zmartwiał, widząc jaki obrót sprawy przyjęły. Nie było żadnych wymówek ze strony oficera za zwodzenie. Przy okazji krewni w Bielewiczach dowiedzieli się, co się wykluło. Kiedy tobołki były gotowe, kazali wszystkim, bez wyjątku, ubierać się. Babka znowuż w płacz, dziadek starał się tłumaczyć, że zabierają córkę z synem, bo ojciec mój był aresztowany, to co mają do nich starych, my przecież razem nie mieszkaliśmy, nawet nazwisko mamy inne. Nic to nie pomogło, kazali się szykować i „bież razgoworow" 3e. Dziadkowi trzęsły się ręce ze zdenerwowania, błędnym wzrokiem patrzył na wszystko i wszystkich. Natarczywie poczęto naglić. Niebawem załadowano nas na otwartą ciężarówkę i niezwłocznie odjechaliśmy w stronę dworca towarowego. Tak i na nas przyszła kolej. Zanim dzień rozjaśniał, byliśmy już załadowani do „eszałonu", do bydlęcego wagonu już i tak przepełnionego, podobnie nieszczęśliwymi rodakami. Hałas, płacz niemowląt i zimno — to nas powitało w pomroce wagonu. Okna zagmatwane kolczastym drutem, te same może, w których widziałem jeńców wojennych, wiezionych przez Stołpce. W jednej i drugiej połowie wagonu dwupiętrowe nary szczelnie napakowane ludźmi, pośrodku nieco wolnego miejsca i maleńki blaszany piecyk. Znajomych w wagonie nie spotkaliśmy. Było i kilka rodzin żydowskich. Wspólny los smutny szybko nas ze sobą zapoznał. Tu w tym bydlaku czekała nas daleka droga w nieznane. 36 bież razgoworow (ros.) - bez gadania. 31 Zanim przyszła chwila odjazdu naszego transportu, staliśmy cztery dni na dworcu. „Eszałon" nie był dostatecznie pełen ofiar, przygotowania trwały. Powiadomieni przez krewniaków, znajomi zwierzchnicy w pracy dziadka wszczęli energiczne próby wydostania nas z wagonów. Nie tak to łatwo było wydrzeć ofiarę z „czerwonych szponów". Trzeciego dnia przyszła jakaś komisja, wywołano dziadka po nazwisku, sprawdzono i kazano wyjść z wagonu. Mama i ja pozostaliśmy, dla nas ratunku nie było. Czwartego dnia transportowi podstawiono lokomotywę. Nocą przeciągły gwizd i potężne szarpnięcie, ruszamy. Na zewnątrz mróz, wewnątrz ściany i sufit pokrył gruby szron. Następnego dnia drzwi się uchyliły, wrzucono ldlka kawałków węgla, był to pierwszy od pięciu dni przydział opału. Niewiele, wystarczyło na jednorazowe rozgrzanie do czerwoności żelaznego piecyka. Dorośli ustąpili miejsca dzieciom, by się rozgrzały. Było nas w wagonie czternaścioro, podwójnym wieńcem otoczyliśmy piecyk. Naraz, bez sygnału, lokomotywa szarpnęła. Stałem w pierwszym rzędzie, toteż oparłem się prawą dłonią na rozgrzanym do czerwoności piecyku, zaskwierczała palona skóra, ja w krzyk i tak się darłem chyba z półtorej godziny. Ktoś dał kilka jaj, by białkiem smarować rękę, mama miała butelkę oliwy i to mi ulżyło. Za nic nie chciałem więcej zbliżać się do piecyka, wolałem siedzieć opatulony pierzyną w ciemnym kącie wagonu. Niemal na każdej stacji doczepiano kilka wagonów. Dopiero po trzech dniach byliśmy w Brześciu. Staliśmy na bocznym torze dwie doby. Kilkanaście razy na dzień otwierano na całą szerokość drzwi, wchodzili NKWDziści, liczyli, sprawdzali. Wytypowano po dwie osoby z każdego wagonu do przynoszenia wiadra „kipiatku" (wrzątku) i wiadra kaszy jaglanej z oliwą. Na oświetlenie wagonu nic nam nie przydzielano, zatem palono, oszczędzając, świeczki i gromnice wyjęte z tobołków. Sytuacja, 32 w której byliśmy, i ten mrok panujący w wagonie, przygnębiały ludzi do tego stopnia, że nikt nie śmiał głośno rozmawiać. Dzieci, nie rozumiejące położenia, najprędzej oswoiły się z mrokiem, szybko ze sobą zapoznały się, zabawiały się czym się dało. Przysłuchiwano się rozmowom prowadzonym na zewnątrz. Naraz usłyszeliśmy głos naszej babki. Drzwi się otworzyły, błagała o to, by ją wpuszczono do środka, do córki. Nikt specjalnie temu się nie sprzeciwiał, że dobrowolnie pcha się do wagonu. Tak też znaleźliśmy się razem z babką. Miała ze sobą koszyk z prowiantem. Powiedziała mamie, że pojedzie wraz z nami. Nierozważna decyzja. Opowiedziała, jak po powrocie do domu zastała niesamowite pustki w pokojach. To sąsiedzi pomogli opróżnić mieszkanie z mebli. Nie przypuszczano zapewne, że domownicy powrócą. Coś niecoś udało się dziadkowi odnaleźć i odebrać. Tłumaczono się, że wzięli na przechowanie. Doprowadzono jaki taki porządek w domu, należało ugościć znajomych kolejarzy za pomoc w wydostaniu się z „eszałonu". Dziadek był zdania, że jeżeli udało mu się wydostać na wolność, będzie próbował w przyszłości jakoś nam z mamą pomóc. Babcia natomiast powzięła inne postanowienie - nic nikomu nie mówiąc, dopędzić transport i przyłączyć się do córki z wnukiem. Nazajutrz dziadek poszedł dowiedzieć się, kiedy ma zacząć pracę. Babka bez zwłoki uszykowała koszyk z prowiantem i hajda w drogę. Po drodze spotkała się z dziadkiem, ten zdziwiony pytał - a dokąd to, Maryja? A chcę dopędzić Zosię i dać im na drogę ten kosz z wiktuałami. Tak się i pożegnali, zapewne ani jedno, ani drugie z nich nie przeczuwało, że tak bez pożegnania rozstawali się już na zawsze. W taki to sposób dopędziła babka transport i dobrowolnie dokooptowała. Nocą ruszyliśmy. Nad ranem gwałtownie, w szczerym polu, „eszałon" zatrzymał się. Poprzedziły wystrzały - ktoś uciekł z transportu. Zaczęły się trzaskania drzwiami, liczenie i sprawdzanie. O świcie ruszyliśmy dalej. Babka po przenocowaniu wraz z nami - czy spała, czy rozmyślała nie 33 wiem stacji, zacz jak dzień nastał, kiedyśmy się zatrzymali na jakiejś .ia4)1, ^częła stukać pięściami w drzwi. Nie zaraz też je otworzono, a na pytanie czego chce, odpowiedziała ze chce wysiąść rozmyśliła się, chce wrocic do męża. NKWDzista popatrzył, pokiwał przecząco głową i powiedział zatrzaskując drzwi, „zapozdno babuszka siejczas" sr. Tak też musiała z nami w przyszłości dzielić los babka. Pochopna decyzja i wydanie na siebie samą wyroku. Przestano już doczepiać wagony, transport był dostatecznie długi, ze czterdzieści wagonów. Co drugi obsadzony był opatulonym w „tułub" (długi kożuch) NKWDzista. Raz dziennie na małej stacji wypędzano nas na zewnątrz, na śnieg, na „proguł-ku" (spacer) - tak kazano załatwiać swoje potrzeby, publicznie. W innych porach dnia załatwiano sią w wycięty w podłodze niewielki otwór. Nie zawsze też o jednej porze dawano trochę węgla oraz to wiadro wrzątku i kaszy. Zimno dawało się nam okropnie we znaki. Dożywiano się z własnych zapasów. Którejś nocy zmarła starowinka, Żydówka, zabrano i nikt nie wiedział jak pochowano. Mróz na dworze trzaskający, w czasie pędu pociągu wiatr szparami właził do środka, nie pomagały pierzyny, zimno było okropnie. Niebawem zmarła, najprawdopodobniej na zapalenie płuc, dziewczynka, młodsza ode mnie; przyczyny nikt nie stwierdził, pomocy lekarskiej żadnej. Zimno z każdym dniem wzrastało, opału więcej nie dawano, te lalka kawałków węgla spalało się za półtorej godziny, ciepło % piecyka dalej jak na dwa metry nie dochodziło. W głębi pagonu było jak na dworze. W naszym wagonie było troje iiiemowląt, szczęśliwie jakoś zniosły te iście piekielne warunki podróży. Pieluszki suszono w czasie kiedy piecyk grzał. 37 wl. pozdno, babuszka, siejczas (ros.) - za późno teraz, babciu. 34 przestano sprawdzać i liczyć, nie przestano tylko codziennie wypędzać ludzi na śnieg, na „progułku". Nikt na oczy nie mógł patrzeć, w wagonie ciemno niemal, na zewnątrz biel śniegu raziła wzrok aż do bólu. Nikt z nas nie wiedział przez jakie miasta przejeżdżaliśmy. Zatrzymywano transport na małych stacjach dla wielu, wiadomych i niewiadomych, powodów. Raz tylko, kobiety które codziennie przynosiły żywność, opowiedziały, że przekraczamy uralskie góry, granicę Europy, jedziemy już w Azji. Zimno bardziej nam dokuczało, czasami na zewnątrz dął opętany wiatr - przez szpary w deskach nawiewało śniegu. Czasami wiatr daj z boku, wagony pod naporem drżały, wydawało się, że lada moment trzeszczące niepokojąco pudełka, ze skostniałymi pasażerami, wypadną z torów. Ta fatalna, nieludzka, jazda trwała 32 doby. Do końca drogi zmarł jeszcze jeden starzec. Razem mieliśmy zmarłych troje, a ile zmarło w innych wagonach wiedział tylko Bóg i nasi oprawcy. A ile podobnych „eszełonów" po nas przejechało tę trasę? Wątpię, by jakieś statystyki dokładnie tę liczbę znały. Przez 32 doby jedliśmy kaszkę popijając „kipiatoczkiem". Przez 32 doby stukot kół na złączach szyn wystukiwał przebyte tysiące kilometrów tej drogi wśród zimy, znaczonej zmarłymi, pogrzebanymi w bezimiennych mogiłach. Tą drogą jechali ludzie zesłani na wieloletnią poniewierkę, ludzie skazani bez wyroków przez władze sowieckie, przez NKWD. Pierwszy etap tułaczki skończył się na małej stacji Tukuszy (Północny Kazachstan, niedaleko Pietropawłowska). Wyładowano nas z wagonów wprost na śnieg. Marzec, a tu żadnych oznak wiosny widać nie było. Przepędzono nas na otwarty plac, coś w rodzaju boiska. Po drodze ludzie mdleli z osłabienia, głodu. Świeże, choć mroźne, powietrze zatykało płuca. Miesiąc w ciemności i smrodzie bydlęcych wagonów nadwyrężył ludzkie organizmy. Trzymano nas cały dzień i całą noc, tak, pod gołym niebem. Dopiero 35 następnego dnia przed południem przyjechało kilkanaście ciężarówek i według jakiejś tam kolejności zaczęto ładować ile na wóz wlazło i rozwozić w niewiadomych kierunkach. Uzbrojeni „aniołowie stróże" gdzieś znikli, pozostała zaledwie kilkuosobowa komisja. Nie obawiano się, nikt nie miałby zamiaru nawet myśleć o jakiejś ucieczce. Obcy kraj, obcy ludzie - trzymaliśmy się gromady i czekaliśmy cierpliwie na dalszy los. Co śmielsi rozeszli się po miejscowych „domach", choć trudno to było nazwać domami: bezkształtne, ledwo wystające z ziemi, opatulone śniegiem, białe kretowiska. Szukano kontaktów z tutejszą ludnością, szukano możliwości dostania jakiejś gorącej strawy. Nie wszyscy chętnym okiem na nas, intruzów, patrzyli, niejedni podśmiewali się - „polskije pany". Większość jednak, dobroduszna ludność, biedna, ale zawsze to niby w swoim kraju i w swoim domu, spieszyła z pomocą. Nasz wygląd zewnętrzny obrazował jaką ciężką drogę mieliśmy za sobą. Bez zmiany bielizny, spało się w ubraniu, robactwo w postaci wszy nas oblazło. Od razu zaczął się handel wymienny. Najprawdopodobniej my go zapoczątkowaliśmy, ofiarowując rozmaite przedmioty za kubek gorącego mleka lub innej gorącej strawy. Mama gdzieś dostała zsiadłego mleka, a że było zimne, nie poszło na zdrowie. Żołądek wycieńczony nie przyjął. Mama rozchorowała się. Na placu, gdzie nas zgromadzono, stał okazały, kwadratowy, budynek z „samami" (cegły robionej z mieszaniny błota i słomy). Był to „krasnyj ugołok", jakaś miejscowa świetlica, czy coś w tym rodzaju. Oddano ten przybytek dla chorych, choć nie był on w stanie wszystkich pomieścić, bowiem wszyscy byliśmy chorzy, toteż ludzie się zmieniali, żeby choć kilkanaście minut ogrzać skostniałe członki. Babka przykazała mi, bym siedział na kupce tobołków i ani ważył się z miejsca ruszyć, i zaprowadziła mamę do tej przechowalni bez lekarza, gdzie jedyną pomocą było ciepło. Dzieci, uwięzione tyle czasu w wagonach, pomimo chłodu 36 i niedożywienia, szybciej odzyskały chęć do życia. Nawoływania bawiącej się, rozbieganej dzieciarni, kazały mi zapomnieć nakazu babki. Niebawem biegałem i ja wraz z innymi i choć nogi w kolanach drżały, a przed oczyma tańczyły motyle z osłabienia, biegałem. Pomiędzy tobołkami i ludźmi jeździły ciężarówki, żadnego porządku. W pewnej chwili nieopatrznie zostałem potrącony wozem, gorzej - wpadłem pod tylne koła 3-tonowej maszyny. Bóg wie, jakim cudem nie wyzionąłem ducha na miejscu, może dlatego, że wóz był próżny albo że nawierzchnia była miękka, rozjeżdżona, a raczej taka była Wola Boga. Upadłem twarzą do śniegu, podwójne koła wgniotły mnie w brudną masę śniegu, przejeżdżając po moich plecach. Zapewne ci, co widzieli zdarzenie, musieli być mocno zdziwieni, kiedy podniosłem się na nogi i zdołałem o własnych siłach dowlec do miejsca, którego zakazano mi opuszczać. Tu czerwona mgła zasnuła mi widoczność, szum w uszach i świat zawirował mi w oczach, ziemia poczęła się obracać, straciłem przytomność, padając powtórnie twarzą w śnieg. Nie wiem jak długo to trwało. Kiedy chwilowo nieco świadomość mi powróciła, leżałem na rozpostartej na śniegu pierzynie, obok klęczała płacząca mama. Próbowałem unieść głowę, nadaremnie, powiodłem wzrokiem. Wokół mnie jacyś ludzie, niektórzy płakali. Nieźle mnie urządziło, jak mi później opowiadała mama, kiedym się przewrócił przed naszymi tobołkami, ludzie nadbiegli, położyli mnie na pierzynie, pośpiesznie wyjętej z tobołka, krew szła mi ustami i nosem, a nawet pokazała się i z uszu, byłem zsiniały, wzięto mnie już za trupa. Mama powiadomiona o tym, że samochód zabił jakiegoś chłopca, przybiegła i padła półżywa obok mnie, darła z rozpaczy zmarznięty śnieg wokół rękoma. Musiało to być naprawdę straszne i może to mnie przywołało do życia - nie na długo, nie mogąc złapać w płuca oddechu straciłem przytomność ponownie. Kiedym ją odzyskał, z wielkim trudem otwierając zapuch-nięte oczy, ujrzałem nad sobą rozgwieżdżone nocne niebo, 37 powoli odzyskiwałem władzę myślenia, strasznie bolały mnie wszystkie kości, leżałem na dnie ciężarowego samochodu, który niemiłosiernie podskakiwał na ściągniętej nocnym mrozem, wyboistej drodze. Leżałem opatulony pierzynami, zimna nie odczuwałem, natomiast ta jazda i ten ból całego kośćca zapewne przywróciły mi przytomność. Nie byłem w stanie ruszyć nawet palcem, zdrętwiałem jak przetrącony, a te jasno skrzące się gwiazdy, pierwszy raz w życiu takie widziałem, wryły mi się na zawsze w pamięć. A zatem - zacząłem się domyślać - jestem w drodze do szpitala. Nie wiedziałem, domyślałem się, że jestem sam w tym skaczącym pudle. Jak przez mgłę pamięć zbolała wróciła mi przed oczy klęczącą w rozpaczy mamę, babki nie mogłem sobie przypomnieć, być może biegała, szukając dla mnie ratunku. Pojęcia nie miałem jak długo trwała tortura tej jazdy do szpitala, w każdym razie wydawała się dla mnie wiekiem całym, cały czas musiałem patrzeć w te gwiazdy, jaskrawo świecące w czerni nieba. Wreszcie niebo pobladło, gwiazdy niby się uniosły w górę - to był świt, zarazem kres piekielnej jazdy. Gdzieś szczekały psy, zatem muszą być i ludzie, domyślałem się. Samochód zwolnił, przestało niemiłosiernie trząść, ale i trudniej dało mi się oddychać, kiedy trzęsło, choć ból przeszywał ciało od stóp do głów, to lżej się oddychało. Teraz niewidzialny ciężar ugniatał z potworną siłą klatkę piersiową. A może to koniec? Nie, jeszcze nie teraz, chęć życia walczyła w potłuczonym ciele. Zatrzymał się samochód, otworzono burtę. Dwoje ludzi uklękło nade mną, białe chusteczki na kobiecych głowach, białe chałaty - aha, ratunek, więc to szpital. Niewiele miałem sił jęczeć z bólu, kiedy próbowano unieść mnie z podłogi wozu. Widocznie szofer powiedział - „ostorożno, on popał pod maszynu" 38. Zatem naprawdę było ze mną aż tak źle. Przytomności jakoś nie traciłem. Zniesiono mnie w końcu z wozu, jakimiś korytarzami ostorożno, on popał pod maszynu (ros.) - ostrożnie, on wpadł pod samochód. 38 zaniesiono wprost na stół operacyjny. Nagła fala ciepła i specyficznego zapachu mieszaniny medykamentów, charakterystyczne powietrze wnętrza szpitalnego zamroczyło mnie, na wpół przytomnie czułem jak starano się mnie rozebrać. Nic z tego, obrzękłem do tego stopnia, że musiano nożycami rozciąć na mnie bieliznę. Czyjeś głowy w białych czepkach pochylały się nade mną, przystąpiono do szczegółowego badania, przy którym straciłem na dobre, po raz trzeci, przytomność. Ile czasu leżałem na stole, nigdy się nie dowiedziałem, kiedym odzyskał przytomność, leżałem już w łóżku. Nadal coś mi mocno uciskało klatkę piersiową i nie odzyskałem władzy w ciele, tylko byłem w stanie mrugać oczami i to nie bez trudności. Zapadałem w męczące sny - śniło mi się, że w dalszym ciągu jedziemy w wagonach, w wagonie brak podłogi, koła przeraźliwie stukają, wagonem szarpie, tracę równowagę wpadając pod koła. Budzę się mokry, pot zalewa mi oczy, ciemno w sali, nie mogę obetrzeć, potu, nie mogę ruszyć ręką, pot gryzie w oczy, zamykam je, by ponownie zapadać w gorączkowe sny i majaczenia. Dopiero po dwóch tygodniach zacząłem powoli odzyskiwać czucie i władzę początkowo w rękach, później w nogach. Kryzys minął, jak powiedziała mi doktor, Wala Skworcowa, kobieta o złotym sercu i złotych rękach, która przywróciła mi zdrowie, a może i więcej - życie. Ona bowiem wraz ze swym mężem również lekarzem, ordynatorem oddziału chirurgii szpitala obwodowego w Połu-dinie, w przeciągu trzech miesięcy mojego pobytu w tym szpitalu - leczyli, karmili, opiekowali się mną jak własnym synem. Jeżeli gdzieś jeszcze żyją niech im Bóg zapłaci za ich dobroduszność i serce prawdziwych ludzi rosyjskich. Pochodzili z Saratowa, jak się znaleźli w Kazachstanie nigdy tego się nie dowiedziałem. Ważne, że byli naprawdę ludzkimi ludźmi w tym nieludzkim kraju. Dr Wala wraz z mężem codziennie o 10 rano przychodzili do mnie, do innych również, ale, jak mi się wydawało, przy mnie 39 zatrzymywali się dłużej. Dowiedziałem się, że było ze mną bardzo źle, ale mają nadzieję, że prawidłowo ustawili mi kości, a jak się wykuruję, śladu nie zostanie. Później się przekonałem, że była to istotnie prawda. Zanim to nastąpiło długo musiałem leżeć, nie mogąc się nawet obrócić, zaciskałem zęby z bólu, kiedy codziennie okładano mi plecy i klatkę piersiową plastrami gorczycznymi. Na szczęście obeszło się bez gipsowego łóżka. Szpital był czysty, duży parterowy budynek w kształcie litery L, obsługa grzeczna, natomiast odżywianie liche. Moi dobrodzieje dokarmiali mnie - rano przynosząc w kubku smażone jajka na śmietanie i kubek gorącego mleka ze smalcem. To postawiło mnie na nogi. Nie miałem szczęścia leżeć blisko okna, za to godzinami słuchałem radiowej muzyki, mając na uszach słuchawki. Takich szpitali w tych stronach niewiele, nie dowiedziałem się, czy czasem nie dla uprzywilejowanych. W sali leżało nas ośmiu, dwóch miało nogi na wyciągach, jeden z nadwyrężonym kręgosłupem — telegrafista, spadł ze słupa, jeden ze złamanym obojczykiem, niedługo tu bawił. Jego miejsce zajął frant, co wyrywał z końskiego ogona włosie na wędkę i koń go kopnął w twarz, ciężki przypadek. Dalszych nie pamiętam, zresztą następowały zmiany. Najbliżej mnie leżał ten w gipsowym łożu, z kręgosłupem, leżał tak już przeszło pół roku, poruszać mógł tylko rękoma i językiem. Ręce miał zdolne— z niewypieczonego chleba lepił rozmaitości. Raz ulepił piekarza z rozłożonymi rękami. Wizyta lekarska była ciekawa dlaczego on tak rozłożył ręce, ten im wyjaśnił: nie wypiekłem chleba, bo zabrakło mi drew. Zabierano mu czasem te miniatury. Zrobił ze starej karty wykresu temperatury samolot, puszczał go do mnie, ja mu z powrotem. Później latało toto po całej sali. To były rozrywki. Często po obiedzie, kiedy wszyscy spali, czy też udawali, zadawał mi różne pytania, pytania trudne, prosił, bym opowiadał mu o mojej ojczyźnie, o mieście, w którym mieszkałem, i o ludziach. Jak mogłem starałem się wywiązywać 40 z tego. Nigdy dotąd nikt mnie nie słuchał, raczej dla mnie opowiadano. Szpitalny towarzysz mój trzykrotnie był ode mnie starszy wiekiem, Kola było mu na imię. Słuchał niczemu nie zaprzeczając. Niewiele wiadomości w moim wieku o Polsce posiadałem, coś niecoś ze świata rozumianego cielęco, niemmej był wdzięcznym słuchaczem. Po miesiącu zezwolono mi wstać z łóżka, o jak mi nogi się uginały, musiałem trzymać się ściany, by zrobić kilkanaście niedołężnych kroków. Byłem szczęśliwy, że wreszcie chodzę. Po dwóch miesiącach już chodziłem niemal po całym szpitalu. Dziwne, nikt mi nie bronił tak się włóczyć, zaglądałem nawet do sal, gdzie leżały kobiety, szpital był przepełniony chorymi. Na zewnątrz maj, wiosna obejmowała wszystko i wszystkich w swe posiadanie. Przyroda tu, po niemal sześciomiesięcznej zimie, szybko budziła się do życia, jak tylko słońce przygrzało i ustąpiły zwały śniegu, ziemia oddychała, zielem niewiele, za to śnieżyczki wytrysnęły zda się widomie z ziemi. Szpital stał w brzozowym parku, do bieli kory dołączyła zieleń rozwijających się liści. Zmiany pory roku tu bardzo szybko następują, niemal namacalnie. Któregoś majowego przedpołudnia wyszedłem po raz pierwszy na świeże powietrze - pogoda śliczna, słoneczko przygrzewa, szpaki pogwizdują na dachu. Poszukałem zacisznego miejsca na drabinie, opartej o rynnę dachu, wspiąłem się na kilka stopni, usiadłem na szczeblu i zasłuchałem się. Powietrze świeże, lekki wietrzyk ledwo poruszał delikatnymi gałązkami brzóz, upiłem się powietrzem do tego stopnia, żem musiał zasnąć na tej drabinie, a obudziłem się, kiedym spadł na ziemię, no i dalsze dwa tygodnie w łóżku musiałem spędzić. Następne dwa tygodnie maja, jako ozdrowieniec, przebywałem w prywatnym małym domku moich opiekunów, małżeństwa Skworcowów. Byli młodzi, ale bezdzietni, być może dlatego taką serdeczną opieką otoczyli mnie. Polubiłem tych dwoje ludzi niemal jak moich rodziców i warci tego byli. 41 Od mamy i babki żądnej wiadomości nie miałem. Gdzie ich! zawieźli, nikt z personelu szpitala nie wiedział. W czasie nieobecności opiekunów wolno mi było gospodarzyć się jak szarej gęsi w ich domku, przeglądałem zatem; rozmaite czasopisma i książki o tematyce przeważnie medycznej. Najlepszym jednakże zajęciem było godzinami chodzić! w pobliżu domku i przez olbrzymią lornetkę oglądać falisty, zalesiony krajobraz. Nikt mi w tym nie przeszkadzał, domek stał poza obrębem ludzkich siedzib, otoczony młodym brzozowym „okołkiem"39. Pod koniec maja, w niedzielę po południu, drogą wiodącą do szpitala zbliżały się trzy osoby. I bez szkieł rozpoznałem moich opiekunów, natomiast co do trzeciej osoby miałem zastrzeżenia. Poczekałem chwilę, w końcu z ciekawości wybiegłem na spotkanie. Rzuciłem się w objęcia - tą trzecią osobą była moja babka, której nie mogłem poznać. Płakała z radości, widząc mnie zdrowym i całym. Moi opiekunowie byli zasmuceni, liczyli, że po mnie nikt się nie zgłosi, byliby mnie usynowili, nic złego z ich strony. Jak się dowiedziałem, babka, nie znając dróg, przyszła za mną aż 120 km z hakiem. Tego samego popołudnia, kiedym został przejechany, zawieziono mamę i babkę 60 km od Tokuszy, do jakiegoś „posiołka" * Leninka wraz z czterema innymi rodzinami polskimi, mnie natomiast po wypadku samego zawieziono ponad 60 km w odwrotnym kierunku do Połu-dina. Tyle zatem czasu trwało zanim dowiedziano się, że najbliższy szpital leży o 120 km z hakiem, a ten hak mógł mieć dobre 10 km. Komunikacji żadnej, drogi zagubione wśród lasów, osiedla ludzkie bardzo rzadko, ryzyko wielkie samemu wypuszczać się w taką drogę. Mama rozpaczała, a babka, silniejsza fizycznie i duchowo, odważyła się iść i szukać mnie. Najczęściej boso, po spękanej glinie, z węzełkiem w ręku, okolok (ros.) - tu: zagajnik, posiołok (ros.) - osada, przysiółek. 42 trzykrotnie błądząc, niemal cały tydzień brnęła, nie wiedząc dokładnie czy nie nadaremnie. Jaka była uciecha, kiedy oto 7nalazła mnie zdrowego i jeszcze poprawiłem się, karmiony dobrze przez małżonków Skworcowych. Nakarmili i przenocowali, a nazajutrz trzeba się było zbierać w drogę powrotną. Przykre było pożegnanie, moi dobroczyńcy próbowali namówić babkę, by mnie pozostawiła z nimi. Ja byłem w rozterce, chciałem wracać do mamy i jednocześnie chciałem zostać, takem się do nich przez te trzy miesiące przyzwyczaił. Za szpital nic nie płaciliśmy, tylko moim opiekunom babka zostawiła z wdzięczności swoje złote cygańskie kolczyki i piękną wieczorową jedwabną suknię. He jeszcze się utargowała, za nic w świecie nie chcieli tego przyjąć, mówili, że się tak nie należy, że to się nam tu w przyszłości przyda, w końcu ulegli. Uściskali mnie ze łzami w oczach i ja się również popłakałem, tych dwoje nie zapomnę, dopóki będę żył. Nie lada kłopot mieliśmy z dwiema pierzynami, w jednym prześcieradle nie mieściły się, zatem babka sporządziła dwa tobołki, trzeci, najmniejszy, przypadł dla mnie. Nie sposób było babce naraz nieść dwa węzełki, zatem kolejno jeden niosła z 500 m, kładła przy drodze, wracała po następny i, mijając pierwszy, szła dalsze 500 m, zostawiała i wracała po ten pierwszy. Nie była to zbyt wygodna marszruta, musiała robić podwójną drogę. Pogoda na szczęście dopisywała. Szliśmy przeważnie wśród lasu brzozowego i osikowego. Kilkakrotnie odpoczywając, posilaliśmy się z wiktuałów przygotowanych przez małżonków lekarzy. Węzełek z żywnością: gotowane jajka, trochę masła i chleb, ja niosłem. Słońce zakreślało łuk, muchy i inne owady brzęczały w spokojnym, nagrzanym powietrzu. Najbardziej ja odczuwałem zmęczenie tych pierwszych 20 km, jakie zaledwie zdołaliśmy przebyć tego dnia. Słońce już skryło się za lasem, cienie wydłużyły się, ja ledwie powłóczyłem nogami, zmierzch szybko zapadał, las ucichł, tylko wietrzyk lekki czynił poszum 43 w wierzchołkach drzew. Ptactwo dzienne milkło, szykując się do spoczynku, a nocne życie jeszcze się nie obudziło. Dotarliśmy do ludzkiej osady, nadaremnie szukając noclegu. Patrzono na nas wilkiem, ludzie okazali się niegościnni, zatem przyszło nam nocować pod gołym niebem. Może to i zdrowiej, mieliśmy przecież dwie pierzyny, przydały się. Na skraju osady, w brzeziniaku niedaleko drogi rozpostarła babka pościel i niebawem spaliśmy snem kamiennym. Zmęczenie zrobiło swoje i to świeże powietrze przepojone zapachem traw i rosy. Nazajutrz rano, zanim słońce wzeszło ponad lasy, byliśmy gotowi do dalszej drogi, tylko należało pomyśleć o śniadaniu. Zostałem przy tobołkach, a babka poszła jeszcze raz do ludzi. Niebawem wróciła z niemal dwulitrową blaszanką jeszcze parującego mleka, zatem śniadanie mieliśmy wyborne. Nogi na początku bolały nieznośnie po wczorajszym chodzie, później zanikło. Tego dnia, w południe, mijaliśmy jakąś grupę kilkunastu lepianek, nie zatrzymaliśmy się, zrażeni dniem ubiegłym. Dopiero wieczorem dotarliśmy do jakiegoś „sowchozu" 41. Tego dnia przebyliśmy znacznie większy odcinek drogi, czy może tak nam się wydawało. Mieliśmy lepsze szczęście, dostaliśmy nocleg u samotnej staruszki. Jakaś nadwołżańska Niemka zaprosiła nas na kolację-po drewnianej misce zacierek okraszonych mlekiem - błogo nam się zrobiło na duszy. Od trzech lat jest już wdową kiedy to zimą mąż jej musiał jechać do odległej „skirdy" - stogu - po siano dla owiec, zastał go „ buran" (wichura, śnieżyca), musiał zbłądzić, zginęli zapewne rozszarpani przez zgłodniałe wilki, ślad po saniach i koniach zaginął, zawiany zwałami śniegu. Dopiero wiosną odnaleziono szczątki rozszarpanych koni, po człowieku wszelki ślad zaginął. Odtąd sama, choć już bardzo stara, pracując w „sowchozie" przy udoju owiec, jakoś żyła. Dzieci nie mieli. W 1937 roku otrzymała 41 sowchoz - sowietskoje choziajstwo (ros.) - państwowe gospodarstwo rolne. 44 wiadomość znad Wołgi, że jej siostra zmarła po zabraniu jej męża do łagru za jakieś małe nadużycie gospodarcze. Teraz żyje nikomu niemal niepotrzebna, zapomniana. Dobra starowina nazajutrz nakarmiła nas i na drogę zawinęła po dużej „lepiosz-ce" (podpłomyk). Tak rozpoczęliśmy trzeci dzień wędrówki, ciągle wśród nie kończących się brzozowych kniei. Dopiero późnym popołudniem, przecinając inną jakąś drogę, mieliśmy szczęście spotkać dwukonny zaprzęg. Woźnica, młody człowiek, sam zapytał dokąd idziemy, a po otrzymaniu odpowiedzi kazał wsiadać. Co prawda nie jechał do samej Leninki, a trochę w bok do Mikołajewki, oddalonej o jakieś 20 wiorst od Leninki. Dziwna to była jazda, nie był to wóz w pełnym tego słowa znaczeniu - dwie długie grube żerdzie na podwoziach i ułożone na nich osiem beczek z paliwem do traktorów. Wyglądało to na olbrzymich rozmiarów rurę. Tobołki umocowaliśmy na tylnych kłonicach, sami siedzieliśmy konno na beczkach, babka za woźnicą, ja za babką. Musiałem się trzymać odzienia babki, bo bym w każdej chwili obsunął się pod koła, nogami nie mogłem sięgnąć i oprzeć się o żerdzie. Konie młode, rwały jak szatany, droga wyboista, trzęsło jak wszyscy diabli. No cóż, zawsze, mówi przysłowie, lepiej źle jechać jak dobrze iść. Do wieczora zrobiliśmy ładny kawał drogi, więcej kilometrów przebyliśmy, aniżeli pieszo przez cały dzień. Noc spędziliśmy znowu pod gołym niebem, pomimo, że zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi, po prostu baliśmy się by nie stracić środka lokomocji. W nocy zerwał się silny wiatr, na szczęście nie spadło ani kropli deszczu. Budziłem się, konie pasły się, spętane, w pobliżu parskając od czasu do czasu. Rano, zanim świt, byliśmy gotowi do dalszej drogi, zaledwie coś niecoś wrzuciliśmy na ząb. Przed południem, teren mocno falisty, raz się droga wznosiła, to znów opadała. Kilkakrotnie już, już myślałem, że przekoziołkujemy. Na szczęście obyło się bez tego. Woźnica miał wielką wprawę i musiał dobrze znać swoje konie. 45 Las nieco odmienił się, to znaczy ciągle ta sama brzoza, z tym że drzewa starsze, potężniejsze, chwilami robiło się szaro, kiedyśmy wjeżdżali niemal w tunel. Liściasty baldachim nie przepuszczał promieni słońca. Zimniej tu było, drzewa grube o czystej, białej korze, przepych ptasich głosów, ich samych nie mogłem zobaczyć w tej zielonej gęstwinie. Po południu okolica zmieniła się wyglądem, las zastąpiły trawy, morze traw, wysokich ponad metr, kwitnących i odurzająco pachnących, typowy kazachstański step. Czwarty dzień wędrówki miał się ku końcowi, zbliżaliśmy się do, dużej, tym razem, wsi Mikołajewka. Droga wiodła po czymś w rodzaju nasypu, po obu stronach rowy. Dojeżdżaliśmy do pierwszych zabudowań, którymi okazały się chlewy kołchozowe. Olbrzymia maciora ryła w rowie przydrożnym. Konie, młode i nie wiem dlaczego bez munsztuków, przestraszyły się świni i szarpnęły z całych sił zaprzęgiem, co przyniosło nieszczęśliwe skutki. Woźnica starał się opanować konie, niestety poniosły, skręcając w prawo, wóz z rozpędem całym wpadł do rowu, konie z przodkiem popędziły oszalałe przez pola, wlokąc za sobą nieszczęśliwie zaczepionego woźnicę. Znowu jakimś szczęśliwym trafem znalazłem się na samym dnie rowu, nade mną spiętrzyło się tych osiem beczek pełnych „garuczewo"42, byłem uwięziony, ale nie poniosłem żadnego szwanku, natomiast wręcz przeciwnie było z babką. Impet rzucił ją kilkanaście metrów dalej w tymże samym rowie, ale tylne olbrzymie koła z osią trzykrotnie przejechały babce po plecach, skutkiem czego doznała silnego potłuczenia oraz złamania jednego żebra. Na szczęście zauważono wypadek. Zanim ludzie się zbiegli, babka, zaniepokojona ciszą wokół, myślała zapewne, że mnie zgniotło pod beczkami. Słabym głosem zawołała—Romek ty żyjesz?, tak, żyję, odpowiedziałem, tylko nie mogę się poruszyć. I 42 wł. goriuczeje (ros.) - paliwo, benzyna, nafta lub olej napędowy. 46 Zbiegło się ze dwudziestu kołchoźników. Babkę pierwszą zaniesiono do miejscowego felczera. Kilka kwadransów zastanawiano się i naradzano jak przystąpić do odwalania beczek - jeden nieostrożny ruch i dwustulitrowa beczka mogła by śmiało gnaty mi pogruchotać, zresztą nie jedna, a osiem. W końcu udało się szczęśliwie mnie wydobyć na wolność. Późnym wieczorem odszukano w lesie zaplątane konie i jęczącego woźnicę. Jemu najgorzej się oberwało. Nogę miał złamaną w trzech miejscach i cały był poduczony - dobre półtora kilometra wlokło go po nierównościach terenu. Tak to, niemal na ostatnich kilometrach skończyła się nasza droga powrotna z Połudina. Dwa dni zeszło zanim babka mogła o własnych siłach chodzić. Dwukołowa „biedka"43 podwiozła nas do Leninla, zapadłej dziury, gdzie struchlała mama traciła już nadzieję, że nas zobaczy żywych. Trudno opisać, jak mama witała się ze mną po takim nieszczęściu i blisko czteromiesięcznym rozstaniu. Płakaliśmy wszyscy troje z radości, a naprędce usmażona jajecznica, nie dosolona i później z roztargnienia ocukrzona, wybornie smakowała. Wieś zagubiona była w brzozowym morzu. Ludzie z nie ukrywaną ciekawością przyglądali się nam, jakbyśmy co najmniej spadli z księżyca. Kołchozowe władze w ogóle się nami nie interesowały. Utrzymywaliśmy się z wymiany drobnych przedmiotów na żywność. Ani mama, ani babka dotychczas nie zostały wciągnięte w wir pracy w kołchozie, gdzie tubylcy pracowali po dwanaście godzin na dobę. Los swój znosili biernie, młodzi w tym się urodzili i wychowali, z tym się zżyli, innego życia nie znali, a starzy owszem pamiętali inne czasy, ale nie zawsze o tych czasach wspominali, być może z obawy przed własnymi dziećmi, ci bowiem myśleli już innymi kategoriami, nasiąknęli ideologią marbizmu4eninizmu. 43 biedka - rodzaj dwukołowego wózka używanego na wsi. 47 Często młodzi po powrocie z jakiegoś komsomolsldegou zebrania, w domu rodziców, którzy byli prawosławni, zrywali ikony ze ścian i niszczyli na oczach swych rodziców. Takich obywateli „Sowiecki Sojuz trebujet"4S. Po kilku dniach, gdy już dokładnie opowiedziałem mamie o moim pobycie w szpitalu, wybrałem się samotnie na zwiedzanie wsi, w której mieszkaliśmy. Wieś jak wieś, tylko domy jakieś dziwne - „ziemianki" 4e. Pokrótce mogę zobrazować jak wyglądają i z czego są zbudowane, chociaż ze sposobem budowy ich zapoznałem się o wiele lat później. Taka „izbuszka"47 budowana jest z darniny, układa się ściany ze świeżej darniny jak z cegieł, z tym że bez żadnej zaprawy, to i tak po jakimś czasie zrośnie się w jednolit. Ściany tworzy się grube na jakieś 30 cali, wysokie na 9 stóp, z tym że po roku cała budowla usiądzie na jedną stopę. Niektóre połową swej wysokości wkopane są w ziemię. Na ścianach kładzie się główną krokiew, podpiera się tzw. „matką" (słup), na to jeden rząd cienkich żerdzi gęsto, następnie drugi rząd żerdzi w poprzek i darninę trawą na spód, potem drugi rząd darniny do góry i całość oblepia się gliną wymieszaną z krótką słomą. To nie przepuści ani kropli wody, chociażby ulewa trwała kilka dni z rzędu, co prawda warstwa gliny ciągle musi być pogrubiana, bowiem ściekająca woda ją zmywa z biegiem czasu. Dachy najczęściej płaskie, nieco zaokrąglone. Ściany tynkuje się na zewnątrz i wewnątrz warstwą gliny, następnie ziemiankę bieli się kolorową glinką z braku wapna. Podłogi najczęściej nie ma, ubita ziemia, gliniana posadzka i raz na tydzień malowana rozrzedzoną mieszaniną gliny i krowiego nawozu, co daje kolor zielonkawy, niby dzisiejsze linoleum. Całość dość przyzwoicie wygląda, niektóre 44 Komsomoł - Kommunisticzieskij Sojuz Mołodioży (ros.) - Związek Młodzieży Komunistycznej. 43 wł. Sowietskij Sojuz triebujet (ros.) - Związek Radziecki] potrzebuje, wymaga. 46 ziemianka (ros.) - ziemianka. 47 izbuszka (ros.) - chatka. 48 czyściejsze, inne znowu jak niedźwiedzie barłogi, to zależy jacy ludzie w nich mieszkają. W każdej obowiązkowo rosyjski, tradycyjny piec do pieczenia chleba i spania na nim w zimie. Takie piece niemal co roku trzeba przebudowywać dlatego, że cegła wyprodukowana domowym sposobem, wysuszona w letnich upałach jest nie wytrzymała. Całe umeblowanie takiego apartamentu - najczęściej jednoizbowego, wyjątkowo dwuizbowego - stanowią stół, ławki czy taborety, prycze rzadko podobne do łóżek i półki, niezliczona ilość półek na naczynia, a też dziwne prycze zawieszone u sufitów. Najważniejszy jest „pogreb" - piwnica na ziemniaki i warzywa, często zalewana wodą w czasie wiosennych roztopów. Do takiej ziemianki dolepiony chlewik, gdzie trzyma się krowę, kury i króliki. Klozetów w takich zapadłych kołchozach nie widziałem, latem potrzeby fizjologiczne załatwia się, gdzie się da, najczęściej tam gdzie stoi krowa, zimą natomiast buduje się ze śniegu, za oborą, coś w rodzaju ubikacji, bez dachu. Co do krowy, to tu jest ona nie tylko żywicielką rodziny, ale zastępuje konia. Na krowie trzeba nawozić siana na zimę oraz opału. Krowy co prawda spotyka się tu silne, rogate, zaprzęgnięte w jarzmo do lekkiego wozu nienajgorzej zastępują konia. W tych miejscowościach, gdzie przebywaliśmy w Kazachstanie, niemal w każdym kołchozie studni na wodę jest kilkanaście, ale ze słodką wodą najwyżej dwie, a w innych ni to słona ni to gorzka, nie nadaje się do picia, tylko do pojenia bydła. Bardzo często widzieliśmy, że w takich „posiołkach" w ogóle studni nie było, wodę wożono w beczkach z pobliskiego jeziora, w nim prało się bieliznę, kąpało się, poiło się i myło konie i bydło rogate, tąże samą wodę używało się do picia. Lepsze mieli szczęście ludzie, mieszkający nad rzekami. Zimą, kiedy nierzadko i studnie zamarzały, topiło się lód albo śnieg, woda smakowała jak w Australii. Urządzenie studni proste - obudowana drewnem lub wyplatana na okrągło wikliną. Często do lustra wody trzeba 49 było kopać ponad 30 m. Do wyciągania wody służyły żurawie, rzadko korby, często zwykłą długą żerdzią wyciągało się wiadro z wodą. Oczywiście każdy po wodę przychodził z własnym wiadrem. Nierzadko gubił je w studni i trzeba było, do północy, wyławiać je „kotami"48, co nie zawsze się pomyślnie kończyło. O wiadro tu ciężko, to luksus. Nie długo bawiliśmy w Lenince. Babka i mama wieczorami radziły, by znaleźć sposób przedostania się do większych skupisk Polaków, bliżej kolei żelaznej, bliżej jakichś możliwości pracy. Nie sposób długo utrzymywać się z wymiany przedmiotów pierwszej potrzeby na żywność, nie mieliśmy sami tego za dużo. Któregoś dnia, na pożyczonej od dobrych ludzi dwukołowej „cieleżce" *, spakowaliśmy nasze tobołki. Nikt na nasze przygotowania nie zwracał uwagi. Początek lata, wczesnym rankiem, we trójkę popchaliśmy dwukółkę z dobytkiem przed siebie. Najbliższą osadą ludzką była wieś Szylgino, to znaczy w stronę kolei żelaznej coś ze 25 km z hakiem. Raźno nam się szło, dopóki słońce było nisko, później coraz częściej musieliśmy odpoczywać, słońce niemiłosiernie przypiekało. Natomiast z nadejściem popołudniowej pory poczęły, chmarami całymi, z brzeźniaków wylatywać komary, plaga tutejszych lasów w porze letniej. Najlepszą radą na nie jest gryzący dym, ale jak mieć przy sobie, idąc, coś dymiącego. Dowiedzieliśmy się o wiele później, że należy zwyczajną puszkę po konserwie, nadziurkowaną, umocować na drucie, nakłaść suchego nawozu krowiego oraz dokładać zielonej trawy, najlepiej piołunu, wywijanie tą puszką coś niecoś pomaga, ale nie zawsze miało się pod ręką ogień, zatem najpowszechniej używano wiązki gałęzi brzozowych z liśćmi, coś w rodzaju miotły i tym odpędzało się natarczywe chmary komarów. 48 kot - określenie gwarowe, haczyk na linie służący do wyławiania zatopionego wiadra. 49 wł. tieleżka (ros.) - wózek. 50 Późnym popołudniem przedarliśmy się na wyżynę bez-drzewną, tu wiatr choć lekki, ale był w stanie rozpędzić komary. Wieczorem dotarliśmy do celu. Szylgino okazało się wioską nieco większą od Leninki. Leżało nad olbrzymim, przynajmniej mnie tak się zdawało, jeziorem, do połowy zarośniętym szuwarami. Tu, nie bez trudności, odnaleźliśmy wskazanych z Leninki ludzi, u których mieliśmy zostawić dwukołowy wózek. Na nasze szczęście ludzie ci okazali się bardzo przychylni, nawet dali do dyspozycji „banię" - łaźnia - zwykła jednoizbowa, szara, bez okien lepianka, w czasie zimy służąca za łaźnię. Nagrzewało się stos kamieni, polewało sieje wodą, w ten sposób powstała para regulowała temperaturę. Poprzednio mieszkali w tej „bani" Cyganie, a że gdzieś powędrowali, to my mieliśmy możność w niej mieszkać. Cóż, kiedy nie sposób było w tym pomieszczeniu w nocy usnąć, takie chmary pluskiew obłaziły i żarły nas niemiłosiernie. Próbowaliśmy nawet ściany smarować rozrobionymi burzynami50 z mydła i wody - gdzie tam, takie było ich mnóstwo, że coś nie do opisania. Trzy noce zatem zaledwie wytrzymaliśmy w tych niegościnnych szarych ścianach. Babce udało się znaleźć coś lepszego, przynajmniej na okres letni, u jednego starego rybaka, w szopie, gdzie na zimę chował swój sprzęt rybacki. Tu było znośniej, ściany plecione były z gałęzi osikowych, powietrze przez nie cyrkulowało, ale dach był solidny, nie przepuszczał ani kropli wody, o czym żeśmy się mieli okazję przekonać. Światło docierało przez szpary, wystarczyło go w zupełności, wszystkie czynności robiło się pod gołym niebem. Los nauczył nas gotować na kaganku trójnożnym, za opał służył wyschnięty jak pieprz nawóz bydlęcy, zbierany na pastwisku, najczęściej przeze mnie. Całym wynagrodzeniem naszego gospodarza była ojcowska koszula - nie posiadał się z radości. Często po powrocie z połowu przynosił nam kilka 50 burzyny - tu: mydliny. 51 ładnych sztuk ryb, albo kiedyś rano wrócił z dubeltówką, był na dzikich kaczkach, dostaliśmy jedną tłustą sztukę. I tak, pomaleńku, zżyliśmy się z оДООД^У111 nas światem. W okolicy Szyglina pracowała grupa geodezyjna - geolodzy odkryli pola naftowe, zaczątki nieznaczne, ale wiele mówiące na przyszłość. Mama dogadała się z kierownikiem grupy geodezyjnej - moskwicZanul Iwanow - wkręciła się do pracy. Teraz tygodniami do domu ^е przychodziła, przemierzała, na przełaj, dziesiątki ldlonJetrow bezdroży, z taśmą i kołkami. Wymierzali tereny, po których w przyszłości „Nieftorazwiet-ka"51 będzie budować kolej żelazną. Raz w tygodniu, pod lepianką rybaka, w której mieszkaliśmy, stawała furmanka i zostawiano nam kilka- bochenków chleba, trochę tłuszczu i cukru w kawałkach. Babka znalazła zatrudnienie w kołchozowych „ambarach", spichlerzach, рггу przelewaniu zboża. Moim całodsiennyiO zajęciem było coś zjeść i włóczyć się bez celu po okolicznych lasach lub nad jeziorem przyglądać się jak tutejsza dzieciarnia się. kąpie. Pływać oczywiście nie umiałem, zatem i do Wody obawiałem się wchodzić. Z biegiem czasu # zwróciło to uwagę dzieciarni, zaczęto mnie nagabywać dlaczego się nie kąpię, "Xluriiaczyłem,ze ^G cnce mi się. Za słabe to były argumenty, zaczęto wyśmiewać się ze mnie, że chyba nie umiem „pławać" з2, О tak, tak, ja umiem, po polsku. Śmiano się, nagabywano bym im pokazał jak to po polsku się pływa, a kiedy nadal wzbraniałem się, obstąpili mnie ścisłym kołem i musiałem się rozbierać. Jakoś nie chciało mi się włazić do wody, dotychczas nigdy samowolnie nie kąpałem się, a ostatni raz, jeszcze zanim bolszewicy do na* przyszli, z ojcem kąpałem się w Niemnie. Za długo się coś namyślałem, złapali mnie za nogi i ręce, rozhuśtali i łubudu do wody. Na moment znalazłem się pod 51 wl. Nieftierazwiedka (ros.)_ Poszukiwania Naftowe. 52 wł. pławat' (ros.) _ pływać- 52 wodą, jakoś wynurzyłem się na powierzchnię, ale nie na długo. Istotnie pływałem jak siekiera, zatem ponownie pogrążyłem się pod wodę, zacząłem nawet ją pić, ale przytomności nie traciłem, począłem bezładnie przebierać wszystkimi kończynami i jakoś wynurzyłem się, opity niezgorzej. Kiedym ujrzał światło słoneczne, począłem rozpaczliwie wykonywać ruchy rękoma i nogami i o dziwo, strach mi dopomógł, jakoś zacząłem zbliżać się do gliniastego, oślizgłego brzegu. Ledwom się o własnych siłach wygramolił na brzeg, chwilę łapałem powietrze jak przyduszo-ne kurczę. Banda dzieciarni śmiała się do rozpuku z mego pokazu pływania po polsku. Nie odezwałem się, aby całkowicie szydło z worka nie wyszło. Sam powtórnie zlazłem do wody, ostrożnie postępowałem coraz na głębszą wodę, a kiedym ledwo mógł palcami nóg dostać dna, spróbowałem płynąć i o dziwo, niezdarnie, ale utrzymywałem się na powierzchni, jakoś płynąłem i w taki to sposób, w jeden dzień dosłownie, nauczyłem się pływać przy pomocy moich rosyjskich rówieśników, tak że do końca lata pływałem na równi z tymi, którzy nieświadomie chcieli mnie utopić. Zanim zmierzch zapadł, każdego dnia, musiałem pamiętać o dostarczeniu na wieczór materiału opałowego, by babka po powrocie z „trudo-dnia" 53, о zachodzie słońca miała na czym ugotować zacierek. Całymi dniami byłem pochłonięty przyglądaniu się rozmaitym nieznanym mi dotąd czynnościom, którym ludzie tutejsi oddawali się. Raz przyglądałem się jak zwożono do okrągłego, olbrzymiego dołu świeży gnój bydlęcy -zewsząd, z obór i to, co pozbierano na polach, zwalano do dołu. Następnie zwożono krótką słomę, ot takie rozmaite wyciory i odpady. Następnie kilka kobiet i nawet większe dzieci powła-ziły do dołu, postawano gęsiego, jeden drugiemu położył ręce na ramionach i ruszono maszerować dookoła, dokładnie rozdeptując tę zieloną masę łajna i słomy. Po dokładnym wymieszaniu trudodien' (ros.) - dniówka robocza. 53 przyniesiono formę i zaczęto lepić coś w rodzaju dużych cegieł. Po kilku dniach, kiedy nieco podeschły, zestawiono je w małe studzienki, a po kilku tygodniach „kiziak" *" był aż czerwony od promieni słonecznych. Znoszono i układano w zaokrąglone kopce, następnie oblepiano świeżym nawozem jak tynkiem. To tak tworzono zapasy doskonałego opału na okres długiej zimy. Zapytałby ktoś - przecież dookoła nie brak lasów - owszem, owszem, lasy nie przebyte, ale to „gasudarstwiennoje - nielzia" ss. Co kilka tygodni, w jakąś niedzielę - „wychodnoj"M -mama zatrzymywała się i spędzała z nami kilkanaście godzin. Była już nie tą kobietą, słońce spaliło skórę jej twarzy na brąz, ubranie poszarpane w strzępach, nogi okropnie pokaleczone na rozmaitych krzakach i trawach. Opowiadała mama jak nieraz po ulewnym deszczu, idąc i przedzierając się przez zarośla sięgające ramion, nagle wpadała po pachy do niewidocznego dołu, napełnionego wodą. W końcu do tego rodzaju niespodzianek przywykła, a nawet spodobała się jej ta praca ciągle na świeżym powietrzu i ciągle iść przed siebie. Wieczorami zatrzymywali się na noclegi, warzono kolację i spano w płóciennych namiotach. Gorsze, że nie dawali żadnych ubrań ochronnych, na szczęście przydała się mamie jeszcze ojcowska kawalerska skórzana kurtka z koźlej skóry. Najgorzej z nogami, jedną parę butów zdarła w pierwszym tygodniu pracy, zmuszona była nauczyć się chodzić boso, co było średnią przyjemnością w takim dziewiczym terenie. Nabawiła się otwartych ran i choroby skórnej „róży" SI. Kilka tygodni zmuszona była przebywać z nami we wsi, żadnej pomocy lekarskiej. W końcu ktoś skierował do jakiejś staruszki - zamawiaczld, w gusła nie wierzę, ale jakimś domowym sposobem ta babina nogi mamie wyleczyła, nic za to nie żądając. 54 kiziak (ros.) - wysuszony nawóz. " gosudarstwiennoje - nielzia (ros.) - państwowe - nie wolno. 34 wychodnoj (ros.) - dzień wolny od pracy. 57 róża (ros.) - tu: róża, zakaźna choroba skórna. 54 Tymczasem grupa, w której mama pracowała, znacznie się oddaliła - obawa, że mama straci pracę. Któregoś dnia, z rana, przed lepiankę rybaka zajechał olbrzymi, czterokołowy, kryty wóz, do szopki, w której gnieździliśmy się, wszedł sam Iwanow - wytłumaczył nam jasno, że zbliża się jesień i wszystkie grupy będą się zjeżdżać do bazy w jakiejś tam Furmanowce, jeżeli mama chce nadal pracować w „Nieftorazwiedce", to natychmiast mamy pakować manatki i ładować się na wóz. Nie było nad czym się zastanawiać dłużej, nic nas tu nie trzymało -dalej jechać przed siebie, a nuż do większego skupiska Polaków, a nuż bliżej kolei żelaznej. Nie upłynęło trzy kwadranse, już siedzieliśmy w głębi wozu. Nikomu nie musieliśmy meldować o zmianie miejsca zamieszkania. Tymczasem czekała nas kilkudniowa jazda z postojami -noclegami. Jechaliśmy ciągle drożynami zagubionymi w brzozowych lasach. Wesoło było wieczorami, do późnej nocy palono kilka olbrzymich ognisk. Jechało nas coś kilkanaście wozów, zorganizowana i zdyscyplinowana karawana. Całością dowodził Iwanow, bardzo uprzejmy i dobrze ustosunkowany do nas, kulturalny człowiek. Jemu też tęskniło się do Moskwy, do rodziny. Tak w tej delegacji poza domem przebywał już drugi rok i od wyższego naczalstwa58 urlopu nie może dostać, tłumaczą mu, że jest nawał pracy i dosłownie ciągną do tego, żeby sprowadził tu swą rodzinę i osiedlił się, na co nie wyrażał wielkiej ochoty, zatem cierpiał w rozłące i pracował, a w Moskwie miał już dwoje wnuków. Trzymał nas w pobliżu własnego namiotu, babka prała mu bieliznę, za co nas nieźle wynagradzał w postaci żywienia nas w czasie całej tej jazdy i na długo później. Kiedyśmy stanęli wreszcie u celu naszej jazdy w Furmanowce, nowy orzech do zgryzienia - „Nieftorazwiet-ka" nie dysponowała żadnymi, choćby najprymitywniejszymi szałasami, mogącymi dać czasowe schronienie wciąż koczującej naczalstwo (ros.) - kierownictwo. 55 większości pracowników. Każdy we własnym zakresie musiał kłopotać się o dach nad głową. Nie trudno było znaleźć mieszkanie, ale zawsze w jednym pomieszczeniu z gospodarzami, którzy niejednokrotnie bardzo krępowali nas podpatrywaniem niemal każdej naszej czynności. Nie było jednak na to rady i należało się pogodzić z takim stanem rzeczy. Dali nam schronienie Niemcy krymscy, których w tej olbrzymiej wsi mieszkało bardzo dużo. Gnieździliśmy się w jednym kącie ziemianki, sypiając na jednej pryczy troje. Dobre było i to. Mama zaczepiła ręce w magazynie materiałowym, praca niezbyt ciężka - rozpakowywała rozmaite pala i skrzynie za wskazaniem magazyniera. Babka natomiast 4 kilometry od wsi miała, jako trzecia z kobiet, stróżować w maleńkiej budce podręcznego baraku magazynu, w którym przechowywano, zmontowaną do połowy, olbrzymią wieżę. Czasami babkę dowożono do pracy i z powrotem furmanką, ale najczęściej musiała iść piechotą. Furmanowka okazała się olbrzymią wsią -około 500 zabudowań, jeżeli można tak nazwać te przepiękne „zabudowania". Większość to ziemianki, wystające z ziemi na jeden metr zaledwie. Była też pewna ilość budynków przypominających swym kształtem chałupy wiejskie z Bielewicz, dachy też kryto tu strzechą z szuwarów. Ściany tu były z „samanu" (olbrzymiej formy cegły z błota i słomy). Te budynki to były najczęściej zabudowania kołchozowe - poczta, „Krasnyj Ugołok", no i siedziby „pred-siedaciela"59, „szczytawoda" ю і wielu innych lepszych szyszek hierarchii kołchozowej. Ciekawe, że nikt tu nas nie pytał, oczywiście urzędowo, po co tu przyjechaliśmy. Może to i zbyteczne formalności - z tego „otwartego więzienia" i tak nikt nie próbuje uciekać, bo i dokąd? wł. priedsiedatiel (ros.) - przewodniczący, wł. sczetowod (ros.) - rachmistrz. 56 Oprócz nas jeszcze trzy polskie rodziny przycupnęły we wsi. Pracowali na polach kołchozowych. Nawiązaliśmy z nimi znajomość, by móc mieć z kim zamienić kilka słów w swoim języku. Czas sączył się, lato było już u schyłku. Mama próbowała nawiązać korespondencję z dziadkiem w Lidzie, co w końcu udało się. W pierwszych listach, w każdym zdaniu, dał odczuć swój gniew na babkę, że w taki nieopatrzny sposób dała się zawieźć na tą poniewierkę, a należało zostać -łatwiej byłoby im we dwoje nam pomagać. Cała słuszność była po jego stronie, ale mówi się trudno - co się stało, to się już nie odstanie. W kilku następnych listach dał się udobruchać, a z nadejściem pierwszych mrozów otrzymaliśmy pierwszą paczkę. Były w niej najniezbędniejsze przedmioty gospodarstwa domowego - dwa wiadra, nieduża siekierka, piła i kilka innych rzeczy. Cieszyliśmy się bardzo nowymi nabytkami. Ciekawe, że waga nie była ograniczona, paczki przychodziły olbrzymie. W następnej dziadek przysłał nieco ciepłej odzieży - nieodzowne waciaki, a dla babki krótki kożuszek. Był to piękny kożuszek o białej, długiej, ciepłej sierści. O jego dziejach, a raczej o jego smutnym końcu wspomnę później. Tego kożuszka z pewnych względów nie zapomnę dopóki będę żył. Krótkotrwała jesień skończyła się. Zimne, porywiste wiatry wyrwały resztę pożółkłych liści z brzóz. Któregoś ranka, gdyśmy się obudzili, rażące oczy światło wpadało maleńkim okienkiem do izby - to spadł pierwszy śnieg, by już pozostać aż do wiosny. Tak przywitała nas pierwsza zima kazachstańska. Ciężka to była zima. Zimy na polskich kresach też nie należą do łagodnych, ale różnica była wielka. Początek października, a biały całun pokrył świat dookoła warstwą ponad metrowej grubości. W kilku dniach sanna była gotowa. Dwa razy dziennie jeździło się z kadzią na sankach, do odległej studni po wodę nadającą się do picia. W innych studniach woda była gorzka, albo jak kto woli słona, dobra jedynie do pojenia bydła. Wodę wydobywał każdy 57 własnym wiadrem, czepiając je do długiej żerdzi, umocowanej do żurawia. Często zdarzało się zgubić wiadro na dnie studni, a wiadro tutaj było bardzo ciężko dostać - żadnego sklepu, trzeba było jechać do oddalonego o 9 km Ganiana i tam szukać na rynku i drogo płacić. w ci3gu dnia słońce tak iskrzyło się w kryształkach śniegu, że nie można było normalnie patrzeć otwartymi oczami, to było bolesne. Patrzyło się przez przymknięte powieki, wykrzywiając twarz. W którejś kolejnej paczce dziadek przysłał niemal samą słoninę z zabitego wieprzka, tego, którego ojciec mój wymienił na rower, przywiezionego potem do Lidy. Teraz miał nam posłużyć na okrasę kartofli i klusek. Trudno było 0а111 dzielić się paczkami z gospodarzami, zatem niedługo zagrzaliśmy u nich miejsce - wymówiono nam mieszkanie. Terminu tu nie przestrzega się, przyjmuje się kiedy się chce i wy1"2110*1 w podobny sposób. Trzy dni rozgladaty sie. babka i mama za nowym przytułkiem. Nie było to łatwe z tego powodu, że niewiele mogliśmy płacić gospodarzom, sami ledwo wiążąc koniec z końcem. Znaleźliśmy^ ^ ^ drugim niemal końcu wsi, osobne pomieszczenie - coś w rodzaj11 komory z „samannym" piecem, wiecznie dymiącym 2 powodu wadliwej budowy, i z okienkiem nie większym od pudelka na buty. Dobre było i to, odgradzały nas od świata drzwi z grubych desek, uszczelnione mchem. Teraz sarni musieliśmy się kłopotać o zaopatrzenie w opał. Na szczęście opodal zaczynał się gęsty brzeźniak. Przyszło mi zapoznać się z przysłaną przez dziadka siekierką. Sam uczyłem się ścinać kilkunastocentymetrowe brzózki i taszczyć je następnie w pobliże ziemianki, zapadając się powyżej kolan w śniegu. Okrzesywało się taka. brzózkę z gałązek, wiązało sieje w niewielkie pęczki i tym paliło się całymi dniami. Cięższe drzewka, na miejscu, ггдата і babka wieczorami piłowały na klocki, a ja nosiłem do domu. 58 Nie było mowy o zrobieniu jakiegoś zapasu paliwa - po pierwsze nie było wiadomo jak długo utrzymamy się w tej norze, a po drugie ani mama, ani babka nie miały czasu, zatem robiłem co mogłem, aby nie zabrakło, trzeszczących w płomieniach, gałęzi. Gorsza była sprawa jak zadął „buran". Potrafił, z siłą huraganu, dąć trzy doby i więcej, podrywając tumany śniegu, kręcąc nim jak w diabelskim młynie. Bieda wtedy podróżnym lub samotnemu pieszemu wędrowcowi. Nie można było nic dojrzeć na odległość trzech metrów, a siła wiatru zbijała z nóg silnego mężczyznę. Zapierało dech w piersiach, a drobinki ostrego śniegu kłuły boleśnie w twarz. Ślady wszelkich dróg kompletnie zawiewało, o zbłądzenie nie trudno, a to najczęściej kończyło się zamarznięciem lub rozszarpaniem przez stada zgłodniałych wilków. Właśnie tej pierwszej zimy z Furmanowki zginęło troje mieszkańców, dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Mężczyźni byli w stepie u „skird" po siano - wiosną znaleziono tylko sanie i szczątki uprzęży, nader zresztą skromnej -jarzmo dla krowy -i część szkieletu tejże. Z ludzi ani śladu, nawet szmat z ubrania nie odnaleziono. Wilcza robota. Kobieta wyszła zaledwie kilkadziesiąt metrów za ziemiankę, uskubać siana ze stogu. Widocznie była zbyt grubo ubrana, wiatr musiał ją przewrócić, nie mogła podnieść się na nogi, wiatr potoczył ją po twardej nawierzchni zaspy śnieżnej, potem zawiało śniegiem i śladu nie było. Wiosną znaleziono ją o jakieś sto metrów od jej chałupy. Może to się wydawać nieprawdopodobne, ale tam buran potrafi przesuwać tysiące, ba dziesiątki tysięcy ton śniegu, z ogromną szybkością, w kilka godzin zmieniając wygląd krajobrazu. Co gorsze, nadchodził on całkiem niespodziewanie, w pogodne dnie lub noce i nic go nie zapowiadało, a mało ludzi potrafiło przewidzieć. Mrozy były srogie, rzadko temperatura w ciągu dnia była wyższa od -30°C, a nocą mróz potęgował się, aż świat dookoła trzeszczał. 59 Tej pierwszej zimy chorowałem pierwszy raz na zapalenie płuc i co dziwniejsze na biegunkę. Dwa tygodnie leżałem w łóżku. Tak mnie osłabiła choroba, że nie mogłem chodzić. Byłem zmuszony jeszcze raz odwiedzić szpital w Połudinie -niestety już nie zastałem tam moich poprzednich opiekunów. Po dwóch tygodniach wracałem, okutany po uszy w kocach i w tej drodze powrotnej zgubiliśmy najlepszy, najcieplejszy koc (może go ktoś po prostu sprytnie zwędził). Nadeszła paczka z Lidy, a w niej suszone, leśne, czarne jagody i to skutecznie postawiło mnie na nogi. W połowie grudnia wieś była nie do poznania - śnieg zawiał ją, dosłownie, równo z dachami. Gdyby ktoś nieopatrznie zbudował „izbuszkę" z drzwiami otwierającymi się na zewnątrz, to po buranie nie wyszedłby z niej, dlatego też wszystkie drzwi otwierały się do środka, nierzadko trzeba było kopać tunel (w zaspie pod drzwiami), śnieg wrzucając do środka, by po przebiciu się na zewnątrz, wyrzucić go. Zbliżały się pierwsze Święta Bożego Narodzenia na wygnaniu. Prawdę mówiąc, nie zaznaliśmy na razie prawdziwego głodu i na Wigilię babka z mamą przygotowały jakieś pieczywo. Byłem wysłany po blachy do pieczenia. Kilkanaście ziemianek dalej mieszkał człowiek trudniący się zimą myślistwem, zatem żyli oni nie najgorzej i tam szedłem po te blachy. Wiedziałem, że ma dwa olbrzymie psy myśliwskie i tegoż wieczora bliżej się z nimi zapoznałem. Kiedy wychodziłem, natknąłem się na te dwie bestie, zostałem zwalony z nóg i dotkliwie mnie pogryzły, a najwięcej ucierpiał mój czerwony, zakopiański kożuszek. Nie wiadomo jak by się to skończyło, gdyby ich właściciel mnie nie obronił. Wróciłem do siebie w potarganym odzieniu, wystraszony i pogryziony. Nie było mowy o jakichś konsekwencjach, takich rzeczy nie brało się tu w ogóle pod uwagę. Dziadek przysłał kawałek opłatka, na wieczerzy byli znajomi Polacy, niestety nazwisk nie pamiętam. Porozmawiano, 60 a kiedy zostaliśmy we trójkę, wezbrał w nas gorzki żal, mama płakała - pierwsza rocznica utraty ojca. Smutne były Święta Bożego Narodzenia z dala od najbliższych, od Kraju, bez żadnej, najmniejszej nadziei na poprawę naszego losu. Znaleźliśmy się w obcym kraju, między obcymi, najczęściej spode łba patrzącymi na nas ludźmi. Jeszcze w starym roku chorowałem i leżałem w łóżku. Mama i babka w pracy, zaglądała do mnie gospodyni, ale za każdorazowe podanie „kipiatoczku" dawałem jej kawałek cukru. Chętnie to przyjmowała, coraz częściej przynosząc gorącą wodę. ROK 1941 Latem plagi wilków nie widziało się tak wyraźnie jak zimą. Zimą podchodziły pod siedziby ludzkie zuchwale, zakradały się do kołchozowych zagród, porywały owce. W nocy słyszało się chrzęst ich łap na śniegu, dotykały pyskami szyb, a że dach był tuż nad ziemią, więc przechadzały się po nim. Ani kot, ani pies nie śmiał zostać nocą pod otwartym niebem, gdyż marny spotkałby go los, chociaż tutejszy pies nie ustępował pojedynczemu wilkowi, mając nad nim przewagę w dowolnym poruszaniu głową, wilk natomiast mógł łeb unosić do góry i opuszczać na dół, a na bola kark mu się nie skręcał. Babka kilkakrotnie musiała, po odbiór paczki iść piechotą 9 km do stacji kolejowej Ganiono. Raz, wracając po południu, samiutka na drodze, miała spotkanie z tym ogromnym czworonogiem, wilkiem. Droga wiodła przez ogołocony z listowia, młody zagajnik brzozowy. W pewnym momencie zauważyła, że przed nią, najdalej około 500 m coś ciemną plamą odbija się od rażąco białego otoczenia. Gdy podeszła bliżej, ku swemu przerażeniu, rozpoznała w tej plamie wilka, był w pojedynkę. Nogi wrosły w drogę, nie mogła zrobić kroku do przodu, chwilę zastanawiała się co robić, w końcu postanowiła iść dalej. Wilk najspokojniej siedział na zadzie i bez ruchu obserwował 61 zbliżającego się człowieka. Przestrzeń pomiędzy nimi zmniejszała się stopniowo, aż do około 60 m, wtedy wilk uniósł się i spokojnie potruchtał naprzód drogą jak pies i znowu usiadł. I tak kilkakrotnie powtórzył tę czynność. Babce na przemian to zimno, to gorąco robiło się, ale brnęła dalej z duszą na ramieniu do przodu, aż kiedy w oddali ukazały się spoza zasp śnieżnych pierwsze pagórki ziemianek - wilczysko zrezygnowało z roli „przewodnika". Skręcił w bok i zniknął w zaroślach. Prawdopodobnie nie był zbyt głodny, zresztą rzadko zdarzało się, by wilk atakował w pojedynkę. Gorzej było w okresie wilczych godów, włóczyły się wtedy olbrzymimi stadami i były rozwścieczone. Za jedną samicą biegła setka samców, obojętnych na otoczenie, chyba, że samica coś zaatakowała, wówczas biada temu „coś", rzucały się na nie wszystkie. We wsi, wieczorami przy łuskaniu pestek ze słonecznika, ludzie opowiadali rozmaite zdarzenia z tymi drapieżnikami. Opowiadano jak człowiek, wracający pieszo z jakiejś wyprawy, został otoczony przez kilkanaście bestii. Wlazł na drzewo, a willa siedziały wokół pnia i czekały aż zamarznie, siedząc bez ruchu, z nadejściem nocnego silniejszego mrozu i spadnie w ich paszcze. Przydarzało się tak już niejednej zimy. Jakiś staruszek opowiadał, że znał człowieka, który znalazł się akurat na trasie przemarszu wilczego godowego stada i co się przydarzyło: wilczyca obwąchała go, skamieniałego ze strachu i obsiusiała ..., a reszta stada poszła za jej przykładem, krzywdy mu nie wyrządziły, ale kiedy na pół żywy ze strachu doszedł do wsi — zgraja psów o mało go nie rozszarpała na drobne kawałki, wiadomo, psy mają dobry węch, a od niego musiało dobrze zalatywać wilczym zapachem. Czasami takie stado przecinało kolej żelazną i nadbiegający pociąg zabijał kilku, poza samicą nic dokoła nie czujących, kawalerów. Kiedy przychodziły najtęższe mrozy i zawieje, zgłodniałe stada wilcze przemierzały stepy setkami kilometrów. W tym marszu niektóre kaleczyły sobie łapy o ostry śnieg i wówczas zaczynała się bratobójcza walka, kończąca się obfitą 62 ucztą- pożerali brat brata i to pozwalało przetrwać pozostałym w mroźne i głodowe miesiące ponad półrocznej zimy. Ciężko było pracować mamie i babce przy trzaskających mrozach. Babka szczególnie ucierpiała, siedząc nocami w tej budce na odludziu. Buran szalał potrząsając prymitywną wartownią, wiatr wtłaczał dym z piecyka do środka i nie było możliwości wywietrzyć, bo najmniejszą szczelinką wiatr wpychał zaspy śniegu, a trzeba było bajcować w piecyku bez przerwy. Piecyk był czerwony, na dwa metry biło od niego ciepłem, a po plecach przechodziły zimne dreszcze. Co gorsze, trzeba było co jakiś czas wychodzić na zewnątrz, sprawdzić czy przypadkiem ktoś nie kradnie desek z magazynów. Brała wówczas babka dwururkę i wychodziła w to białe piekło. Kradzieże zdarzały się, ale nie przytrafiło się babce by musiała użyć tej broni, którą znała tylko pobieżnie. Nie wyobrażam sobie jak byśmy przeżyli tę pierwszą ciężką zimę, gdyby nie udało się nawiązać kontaktu z dziadkiem w Lidzie. Jego paczki postawiły nas na nogi. W nocy, kiedy nas przyszli zabrać, panował taki chaos, że chociaż nie broniono niczego nam zabierać, nie wzięliśmy najpotrzebniejszych rzeczy, choć zabraliśmy sporo61. Teraz dziadek to uzupełniał, przysyłając dwie paczki miesięcznie. Wyobrażam sobie z jakimi trudnościami musiał biedak się borykać sam pracując. Spotykało go rozczarowanie, gdy zgłaszał się do dalekich krewnych po odbiór ubrań i innych rzeczy, należących do nas, a zawiezionych do nich na przechowanie. Odmówiono oddania własności, zbywano taką odpowiedzią: gdy powrócą, sami im oddamy. Dziadek rozpoczął też usilne starania, by nas wydostać z tego zesłania. Miał szerokie znajomości wśród wpływowych ludzi na kolei żelaznej, dzięki nim już raz wydostał się z transportu, zatem teraz próbował i nas wyciągnąć. 61 Nie wszędzie tak było, później poznaliśmy ludzi, którym zezwolono wziąć tylko to co do ręki, zależało to od dowodzącego danej grupy (przypis autora wspomnień). 63 Tymczasem u nas zima w połowie, przez lalka tygodni pogoda ładna, we dnie słońce robiło, co mogło, starając się ulżyć ludziom, najczęściej nieodpowiednio ubranym na takie dotkliwe zimno, ale kiedy niebo zaczynało sią na zachodzie czerwienić, wyczuwało się szybką ofensywę mrozu. Wpowiet-rzu można było z powodzeniem zawiesić pierze z poduszki, taki panował spokój. Potrzaskiwały drzewa, na jeziorze pękał lód, odgłos kroków idącego człowieka słyszało się dosłownie na kilka kilometrów. Z nadejściem nocy niebo srebrzyło się milionami migoczących gwiazd, a jak wyłonił się spoza zasp śnieżnych księżyc, to można było czytać gazetę. Wymarzona pora na nocne łowy. Spod ziemi wychodziły srebrne lisy, zające bielaki i wychodził człowiek uzbrojony. Przy blasku księżyca strzał był pewny. Gdy taki został oddany, odgłos rozchodził się tysięcznym echem na dziesiątki kilometrów. Charakterystyczną cechą mroźnej kazachskiej nocy jest wycie wilków. Ta smętna pieśń śmierci niosła się echem nad bielą pokrytymi stepami, skutymi tęgim mrozem, i kto słyszał wycie wilków, czuł zimny dreszcz, przebiegający po plecach. Pierwsza połowa zimy szczególnie dała nam się we znaki. Stopniowo jednak zaczęliśmy się przyzwyczajać, jak mówi rosyjskie przysłowie: „как nie prywykniesz, padochniesz" e2. Niezmiernie długa wydała się nam ta pierwsza zima, dłużyła się i rodowitym mieszkańcom. O żadnej rozrywce mowy nie było, zatem wieczorami zbierali się po domach znajomi, łuskali „siemieczki"ю і snuli opowiadania, często z okresu przedrewolucyjnego. Żyli i tu ludzie, którzy brali udział w tej bratobójczej wojnie. Często prosili nas o opowiadanie o Polsce i warunkach, w jakich tam ludzie egzystowali. Początkowo mama i babka obawiały się „puszczać pary z ust" — a nuż między zebranymi 62 wŁ как nie priwykniesz, podochniesz (ros.) - jak się nie przyzwyczaisz, to zdechniesz. 63 siemieczki (ros.) - pestki słonecznika. 64 znajdzie się jakiś partyjniak, doniesie i może nas znowuż zawiozą jeszcze dalej, gdzie naprawdę żyją białe niedźwiedzie. Powoli puszczaliśmy wodze pamięci i opowiadało się bez związku, co na język przyszło. Ludzie miejscowi byli wdzięcznymi słuchaczami, jednak nie we wszystko wierzyli i trudno się dziwić. Tak upływał czas, a zima już w połowie. Nawiedziły teraz Furmanowkę ciężkie zamiecie śnieżne. W czasie jednej z nich dął tak silny wiatr i widoczność była minimalna, że kto mógł przeciągał sznur od ziemianki do studni, by nie zabłądzić. Kiedy wreszcie buran ucichł, przyszły ciężkie mrozy od 38°C do 40°C poniżej zera. Przełyk studni od ciągłego parowania wody tak się oblodził, że nie mieściło się wiadro. Trzeba było zadowolić się topieniem śniegu, nie było innego wyjścia. W kwietniu w powietrzu czuło się zbliżanie wiosny i pod koniec tego miesiąca śnieg nagle zaczął tajać za dnia, nocami przyciskał jeszcze znaczny mróz. Dziwnie śnieg tajał - od dołu słychać było bulgotanie wody ściekającej do szczelin powstałych z pękania ziemi podczas bardzo silnych mrozów, w ten sposób unikało się powodzi, takie ilości śniegu w normalnych warunkach groziłyby powodzią gdyby szybko stopniały. Gdy szczeliny stopniowo zamuliły się, reszta wody z topniejącego śniegu spływała do jeziora i do krótkotrwałych bajorek. Gdy tylko na jakimś pagórku ukazywała się łata ziemi i słońce przygrzało, to wysepka ta pokrywała się zieloną trawą i bielą śnieżyczek. Przyroda budziła się do życia, słychać było świergot ptactwa i gęganie dzikich gęsi — powracało to bractwo z dalekich cieplejszych stron, by wnieść nieco wesela w szuwary jezior i rozlewisk leśnych. Żywiej poruszali się też i ludzie, spotykało się więcej uśmiechniętych twarzy. Gdy zniknął ostatni śnieg, ziemia pokryła się zielenią i kwieciem. Co żyło witało radośnie wiosnę, najpiękniejszą porę roku. Teraz dopiero przekonałem się dlaczego, jeszcze w Lenince, spotykałem drzewa bez wierzchołków: otóż zimą mniejsze skupiska drzew zostają silnie zawiane śniegiem i ludzie, brnąc 65 po zaspach, ścinają to, co wystaje ze śniegu, a wiosną widzi się, że drzewa pozbyły się w ten sposób wierzchołków. Dziadek nie przestawał pisać, nawet do Moskwy do Wier-chownowo Sowieta, o zezwolenie na nasz powrót. Ciężka to była sprawa. Z Moskwy otrzymał odpowiedź, że ostatecznie mogą pozwolić na powrót żony, tzn. babki i wnuka, a mama musiałaby zostać sama na zesłaniu - „żena otwieczajet za muza" w i nie było dyskusji nad takim stanem rzeczy. Dopiero teraz babka „poszła po rozum do głowy" i nagliła dziadka, by takie „rozreszenie"65 za wszelką cenę wyrobił. Wychodziła z założenia, że niech już jedna osoba cierpi, po cóż wszyscy mamy się tu męczyć. Oczywiście niewiele miałem w tym czasie do powiedzenia w tej sprawie, byłem smarkaty, ale w myśli byłem przeciwny takiemu rozwiązaniu. Jak już ziemia odtajała, „Nieftorazwietka" przystąpiła całą parą do budowania odcinka kolei żelaznej, który miał połączyć Ganiano z Furmanowką. Tymczasem babka w dalszym ciągu stróżowała, a mama w magazynie przy rozbijaniu skrzyń. W maju już wszystkie liście na drzewach rozwinęły się ostatecznie, wokół kwitło i pachniało. Tak jak zimą świat był zamarznięty i głuchy, tak teraz rozbrzmiewał tysiącem przedziwnych odgłosów, roje najrozmaitszych owadów i motyli unosiło się nad kwitnącymi trawami i krzewami. Kto żyw z mieszkańców kołchozu pracował na polu, tylko dzieciarnia bez celu hasała po okolicznych „okołkach". W tym miesiącu dwukrotnie byliśmy wzywani z babką do Gankina do komendantury NKWD, na przesłuchania. Widocznie w związku z naszym powrotem do Europy. Nieco później otrzymaliśmy wiadomość od dziadka, że wysłał potrzebne dokumenty i spodziewa się przed jesienią widzieć nas w Lidzie. Jakie też płonne były te obustronne nadzieje. Babka powoli ы żena... (ros.) - żona odpowiada za męża. 65 wł. razrieszenije (ros.) - zezwolenie. 66 zaczęła się przygotowywać do podróży. Na świecie tymczasem był już czerwiec, słońce nie najgorzej przypiekało. Pod koniec miesiąca mieliśmy się zgłosić po odbiór papierów i biletów. Zbliżała się chwila pożegnania z mamą. Mama mocno to przeżywała, płakała i szła zamyślona rano do pracy i wracała zmęczona. W ostatnich dniach czerwca udaliśmy się z babką do Gankina po odbiór papierów i ku naszemu zdziwieniu zastaliśmy w Komendanturze NKWD wielki ruch i bieganinę. Upłynęło sporo czasu zanim oświadczono nam, że żadnych dokumentów nie otrzymamy ponieważ 22 czerwca 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. I wszystkie zabiegi dziadka wzięły w łeb. Może to i lepiej, zostaliśmy zatem razem, we trójkę, na wiele, wiele lat harowania. Widocznie tak musiało być. Wiadomość o wybuchu wojny rozeszła się szybko po całej Rosji. (Wspólnicy rozgrabienia Polski wzięli się za łby między sobą.) Nastały ciężkie czasy dla całej ludności tego państwa przeżywającego niedosyt wszystkiego wewnątrz i nie przygotowanego na udany cios Niemiec hitlerowskich. Stalin " w przemówieniach do narodu wzywał wszystkich do zdwojenia wysiłku w pracy i walce z najeźdźcą. Tak kto czym wojuje, od tego ginie. Przed dwoma laty, wspólnie z Niemcami, napadł na nasz Kraj, a teraz sam został napadnięty. W „Nieftorazwiedce" nastąpiły zmiany personalne, kierownik, nasz opiekun, został wezwany do europejskiej części Rosji. Nowe „naczalstwo" krzywo patrzyło na Polaków, zatem mamie i babce nie pozostało nic innego jak szukanie nowej pracy. Tymczasem, jak nożem uciął, urwała się całkowicie korespondencja z Lida, pomoc materialna też się urwała i zdani zostaliśmy na własne siły. Te dwie rodziny polskie, mieszkające 66 Josif W. Stalin (wł. Dżugaszwili) - urodzony 21 grudnia 1879 roku w Gori, działacz ruchu robotniczego, sekretarz generalny WKP(b), generalissimus, szef państwa, odpowiedzialny za stworzenie całego systemu represji, zmarł 5 marca 1953 roku w Moskwie. 67 w Furmanowce, wywęszyły, że trzeba jakimś sposobem zbliżyć się do kolei tam może dowiemy się czegoś o powstających większych skupiskach Polaków. Na początku lipca, najętymi dwiema furmankami» zabraliśmy się i hajda do Ganiana. Mieszkanie znaleźliśmy, ale gorzej było ze znalezieniem zatrudnienia. Maleńka to miejscowość i stacyjka. Kilka tygodni trzeba było żyć z tego co się otrzymało z wymiany jakiegoś ciucha. Zebrało siC naszych z dziewięć rodzin. Dogadaliśmy się z miejscową władzą, by okazyjnym pociągiem zabrano nas do Tokuszek miejsca dokąd nas przywieziono, i tak też się stało. Znalazł się wagon bydlęcy i to po jakimś wapnie, czy innym białym proszku ~~ dwie doby jazdy tak ubieliły wszystko i wszystkich, ze Idlka dni zabrało doprowadzenie się do porządku. Znowu kilka tygodni gnieździliśmy się, gdzie kto mógł. Rodzin polskich przybywało w Tokuszkach. Nikt nie zaczepiał i nie pytał w jakim celu skupiamy się, władze nie mogły otrząsnąć się z szoku wywołanego wojną. Staraliśmy ^ utrzymywać stałą łączność i dzięki temu, w składzie już 13 rodzin, wyruszyliśmy na otwartych platformach w kierunku Pietropawłowska. Znowu kilka dób jazdy z przedłużający111* się postojami na mijankach. W końcu dojechaliśmy do Pietropawłowska. Wreszcie niemałe miasto, chociaż ulic z nazwami zaledwie kilkanaście, tych główniej-szych a reszta bez nazw (do dziś nie rozumiem jak tam listonosze roznosili pocztę, a może nikt tam listów nie pisał i nie otrzymy^' ^e *° nie było ważne). Trzeba było trzy doby przesiedzieć» dosłownie, pod gołym niebem. Na nasze szczęście nie padał deszcz, zanim znaleźliśmy dach nad głową u jakiegoś Kirgiza. Tutaj już zebrało się naszych kilkadziesiąt rodzin. W końcu władze kolejowe zwróciły na nas uwagę i zainteresowano się skupiskiem Polaków, nie trudno było się domyślić w jakich intencjach - stanowiliśmy przecież tanią siłę roboczą- Zebrano zatem rodziny polskie i umieszczono w kilku barakach, przeprowadzono też spis imienny wszystkich 68 i na tym na razie się skończyło na dalsze lalka tygodni. Wreszcie któregoś dnia podjechały półtonowe ciężarówki, ładowano nas i wożono na stację, ładując następnie po kilkanaście rodzin do jednego wagonu. Raz na dzień wydawano po bochenku chleba na rodzinę (czasem dwa bochenki, zależnie od ilości osób) no i nieodzowny Idpiatok. To już było coś. W składzie siedmiu wagonów ruszyliśmy w nieznane. Nikt z kolejarzy nie mógł nam powiedzieć, dokąd nas zawiozą, zresztą było to nam obojętne. Tydzień jazdy i zatrzymaliśmy się w bardzo ładnej górzystej okolicy. Miejscowość właściwie bez stacji, w pełnym tego słowa znaczeniu, ot wymijanka - „Razjezd m 117". Z wysokiego na 20 metrów nasypu roztaczał się widok na skupisko kilkudziesięciu drewnianych baraków. Osada rozłożyła się nad górską, bystrą rzeką, której nazwy już nie pamiętam. Olbrzymi metalowy most zwisał nad rzeczką, łącząc jej dwa strome brzegi. Tu nas „wygrużono"№ i rozlokowano w barakach, po kilkanaście rodzin w jednym. Tak znaleźliśmy się na odcinku „Omskiej Żeleznoj Dorogi" ". Zastaliśmy tu kilkadziesiąt polsko-żydowskich rodzin. Rosjanie w owej osadzie nie mieszkali, z wyjątkiem kilku majstrów i brygadzistów. Była to dosłownie polska kolonia. Od tej chwili zostaliśmy wcieleni, na kilka następnych lat, do brygad budujących kolej żelazną. Tu na 117 rozjeździe trzeba było zrobić nowy przekop pod drugi tor. Ani babka, ani mama nie miały początkowo pojęcia do jak ciężkiej pracy nas wprzężono. O wydostaniu się stąd nie było mowy i trzeba było pogodzić się z losem. Jedno było dobre - rozmawiało się wyłącznie po polsku, z wyjątkiem odpowiedzi brygadzistom. 67 razjezd (ros.) - „mijanka" na pojedynczym torze kolejowym. 68 wł. wygruzit' (ros.) - wyładować. 69 Omskaja Żeleznaja Doroga (ros.) - Kolej Omska. 69 Nowo przybyłej grupie pozwolono odpocząć trzy doby. Potem każdego ranka, o 6,30 na placu odzywał się gong - zwykły kawałek szyny kolejowej, ale wystarczał by obudzić umarłego. Tak to babka i mama musiały się zapoznać z kilofem i łopatą. W pierwszych tygodniach przychodziły do baraku z dłońmi pokrytymi bąblami krwawych odcisków. Z biegiem czasu skóra stwardniała i nabrały wprawy do tych narzędzi, którymi nigdy w życiu przedtem kobiety polskie się nie posługiwały. Często przyłączałem się do brygady i całymi dniami towarzyszyłem mamie przy pracy. Widziałem ciężko pracujące kobiety, w skwarze słońca. Praca ta była ciężka dla mężczyzn, a tych tak niewielu było w naszej osadzie - albo młodociani, albo starcy, niemal wyłącznie. Brygadziści wytyczali kołkami trasę wykopu, potem trzeba było kilofami zruszyć ten ciężki grunt - różnokolorowa glina, nadziewana różnej wielkości kamieniami, opornie poddawała się narzędziom. Brygadziści doglądali i przynaglali. Co silniejsze kobiety, w tym moja babka, po ułożonych deskach wywoziły na górę olbrzymie taczki, wyładowane gliną, którą tam rozsypywały na boki. Taką pracę winny wykonywać maszyny, ale władzom opłacało się wykorzystać ręce polskich zesłańców. Gdy przechodziło się koło ściany wykopu, trudno było nie zwrócić na nią uwagi, wyglądała jak przekładaniec - kilkanaście równiutkich, różnokolorowych warstw delikatnej glinki. Nie pamiętam od kogo, my, dzieci, nauczyliśmy się brać kawałek takiej gliny do ust i ssać ją, to było dobre na głód, a zaczęły się ciężkie czasy. Chleba na wolnym rynku nie można było kupić. Wydawano kartki żywnościowe - mama i babka otrzymywały po 60 dkg chleba dziennie, a ja „iżywieniec"70 tylko 30 dkg dziennie. 70 wl. iżdiwieniec (ros.) - osoba nie pracująca, pozostająca na utrzymaniu pracownika. 70 Jak ktoś przekroczył wyznaczoną normę pracy, otrzymywał 90 dkg, ale takich było niewiele. Jakiś czas taką przodownicą była babka, mama natomiast zawsze na szarym końcu. W czasie przerwy obiadowej, na wagonetce, przywożono gorący obiad - po litrze kwaśnego jak licho kapuśniaku („kisłyje szczi") i na drugie danie ptasią porcję kartofli okraszonych wielbłądzim gulaszem. Nie było jeszcze tak źle, to dopiero początek wojny, ostatecznie głodu nie mieliśmy. Gehenna zaczęła się później. Okolica była naprawdę piękna, ale miała i złą stronę -plagę jadowitych żmij. Codziennie rano, po wschodzie słońca, wyłaziły z kryjówek na ścieżki i miejsca odsłonięte, by wygrzewać się w promieniach porannego słońca. Robotnicy, idący do pracy, zabijali je dziesiątkami, ale nie obeszło się bez nieszczęśliwych wypadków. Pożyteczną w naszym tutaj życiu była rzeka, o bystrej i czystej wodzie. Z niej brało się wodę do picia, tu prało się bieliznę i łowiło się „na oczko" szczupaki, a dodatkową atrakcją była orzeźwiająca kąpiel. Miejscami rzeka miała znaczną głębokość, ale zawsze widziało się wyraźnie dno, usiane żwirem i kamieniami. Starsi pletli z końskiego włosia żyłki i my młodsi ich naśladowaliśmy. Była to plecionka przypominająca warkoczyk, niezbyt mocna, ale lepsze to niż nic. Jednym końcem umocowywało się ją do wędziska, tuż przy końcu robiło się „oko", a drugi koniec nawijało się na przegub ręki. Wypatrywało się stojące pod prąd szczupaki, ostrożnie zanurzało się wędzisko i naprowadzało „oko" na szczupaka, obowiązkowo od jego głowy. W pierwszych tygodniach nigdy nie zdołałem zbliżyć wędziska do ofiary bliżej jak na 10 centymetrów -znikał spłoszony, a ja zły zachodziłem w głowę dlaczego tak się działo. Aż któregoś dnia dobrze przypatrzyłem się jak to robią starsi koledzy i okazało się, że ja starałem się naprowadzić „oko" od ogona i dlatego nie udawało mi się nic złowić, trzeba 71 od strony głowy. Później i ja niejednokrotnie przynosiłem do baraku kilka sztuk na kolację. Często ta prowizoryczna żyłka rwała się, a o włosie końskie było bardzo trudno. Robiliśmy wyprawy na odległe pastwiska kirgizkich koni. Nierzadko oberwało się któremu knutem, a pręgi po nim nosiło się na ciele miesiącami. Dzieciarni było tu bardzo dużo, grupami przez całe dnie myszkowaliśmy po okolicznych górach, zbierając maliny. Las był tu skromny - karłowate sosenM i jakieś kolczaste zarośla. Czasami, w niedzielę, gdy dorośli mieli „wychodnej dień", babka zabierała mnie ze sobą i szliśmy dobre dwadzieścia kilometrów do najbliższej wioski, żeby wymienić jakiś ciuch na żywność. W okolicznych kołchozach uprawiali mnóstwo wodnego melona, tykwy i inne rodzaje arbuza, tego tu nie brakowało i było tanie, wszędzie można było kupić. Przynosiliśmy też nieco kartofli, mąki, masła albo trochę mięsa baraniego. Z braku jakiegokolwiek pieca kuchennego, trzeba było to pitrasić pod gołym niebem, na kilku kamieniach ustawiało się garnek i dobrze, gdy było co do niego włożyć. Żadne słuchy o wojnie do nas nie docierały, byliśmy całkowicie odcięci od świata. Czasami majstrowie na zebraniach nawoływali do zwiększenia wydajności, bo „rodina" (ojczyzna) jest w krytycznym położeniu. Nieraz najedliśmy się nielada strachu, gdy przychodziły silne burze z wyładowaniami atmosferycznymi, potrafiło godzinami lać, jak z przysłowiowego cebra, i trzaskać piorunami do ogłuszenia. Pioruny raz po raz trzaskały po moście i po skałach zwisających nad wezbranymi momentalnie wodami rzeki. Raz przeżyliśmy godziny grozy, jak piorun trafił w stromą ścianę nad rzeką i kilkaset ton głazów zrobiło zator na rzece. Wezbrane wody wystąpiły г brzegów, zalewając całą dolinę, a w niej naszą kolonię. Woda, czerwona od koloru skał i glinki, sięgała do pasa. Źle by się to dla nas skończyło, gdyby nie siła tejże 72 wody w rzece - zniosła tamę i woda jak szybko przyszła, tak i szybko opadła. W barakach zostało gliny powyżej kostek, było zajęcie na kilka następnych dni zanim oczyściło się podłogi. Na jedno ta powódź była dobra - zabrała wszystkie pchły, których w barakach nie brakło. Walczyliśmy z nimi w ten sposób, że codziennie przynosiło się na prymitywne prycze, na których spaliśmy, wiązki świeżego pachnącego piołunu, to częściowo odstraszało pchły. Życie płynęło monotonnie. Nam, dzieciarni, nie brakowało zajęcia. Wybieraliśmy się na przykład na drugą stronę nasypu kolejowego, tam, w dolinie następnej bocznicy kolejowej, leżały szczątki wagonów, widocznie pozostałości jakiej katastrofy. Luźne koła walały się w pobliżu. Z wielkim mozołem udało się nam wtoczyć niektóre na szyny i urządzaliśmy przejażdżki na ruchomych osiach. Taka akrobatyczna jazda czasami pociągała za sobą upadki i okaleczenia, ale w tutejszych warunkach nic to nie znaczyło, goiło się bez żadnych medykamentów. Inną atrakcją dnia była kąpiel w rzece. Tutaj nauczyłem się, bez niczyjej pomocy, pierwszorzędnie nurkować i pływać, ale zanim potrafiłem dobrze utrzymać się na powierzchni, przepływałem rzekę w węższych miejscach pod wodą. W niektórych miejscach rzeka tworzyła zalewy, o wodach spokojniejszych, tu rosły rozmaite wodne rośliny, szuwary i trzciny i coś podobnego do tataraku, roślina o długich mieczy-kowatych liściach, przypominających irysy. Korzenie tej rośliny były białe, soczyste i słodkie, jedliśmy je z powodzeniem. W ogóle, my dzieci, próbowaliśmy jeść, co się dało i co nie było gorzkie. Dzikiego czosnku i cebuli rosło tu pod dostatkiem. Takie dożywianie, przy 30 dkg chleba dziennie, wystarczało nam, a raczej musiało wystarczać. Tymczasem lato dobiegało końca. Kiedy praca przy wykopie dobiegła do końcowych wyrównań, zaczęto co drugą noc budzić i zabierać brygady kobiet do rozładowywania żwiru z odkrytych wagonów, niemalże w zupełnych ciemnościach, przy mdłym blasku księżyca. 73 Przywieziono transport kilkudziesięciu wagonów, wyładowanych po brzegi mokrym żwirem, woda ciurkiem lała się spod podłóg wagonów. Stawiano po jednej kobiecie do jednego wagonu. Brygadziści chodzili i poganiali do pośpiechu, bo transport stoi korkiem na torze, po którym muszą przejeżdżać pilniejsze transporty z rudą żelazną lub węglem z Karagandy. Babka, silniejsza fizycznie, zawsze pierwsza wywalała za burtę tę swoją porcję i przychodziła pomagać mamie, która w tym czasie zdołała wyładować tylko pół wagonu. Którejś nocy, gdy kobiety przechodziły gęsiego wzdłuż transportu, ze świstem pękł drut wiążący burty i otwierająca się burta, na szczęście tylko trochę, zawadziła mamę po głowie. Wystarczyło to w zupełności, by padła bez zmysłów. Kilka tygodni miała zwolnienie od miejscowego lekarza, ale potem wróciła znowu do tej samej pracy. Pory roku zmieniają się tu gwałtownie. Po kilku wietrznych i słotnych tygodniach, pod koniec października tęgie przymrozki zaczęły ścinać resztę zieleni i niebawem spadł śnieg. Obuwie nasze było na wykończeniu. Wydano każdemu po parze łapci, plecionych z lin sznurowych, po przyzwyczajeniu się do chodzenia w nich, dawały nie najgorszą ochronę przed zimnem. Prace na kolei przybrały inny charakter. Po obu stronach torów ustawiano dziesiątki kilometrów „szczytów" czyli płotów, zapobiegających częściowo zawiewaniu torów. Nawiany śnieg tworzył bardzo niebezpieczną przeszkodę dla pędzących pociągów. Bystry prąd rzeki nie od razu dał się pokonać mrozom, niemniej mróz zwyciężył. Szklana tafla lodu pokryła powierzchnię rzeki, a nieco później, gdy lód zgrubiał, łożysko rzeki służyło doskonale za trakt komunikacyjny. Zaczęła się druga zima, nieco lżejsza dla nas do zniesienia, bo powoli zaaklimatyzowaliśmy się. Dzieciarnia teraz całymi dniami jeździła na sankach i pustawe żołądki nie mąciły radości cielęcych lat. 74 Sanki wszystkie własnej, domowej, roboty - ot dwie deski, zaokrąglone z jednego końca, połączone poprzecznymi desz-czulkami. O okutych płozach nie było mowy, a i tak służyły doskonale nie tylko do zabawy. Trzeba też było martwić się o opał. Lasy skromne, zatem kradło się dniem i wieczorami na kolei, co tylko nadawało się do spalenia, najczęściej deski, magazynowane do produkcji płotów przeciw-śniegowych. Udawało się coś zwędzić i uciec bezkarnie. Jak się wpadło w ręce „karaulszczyka" (stróża), to obrywało się po uszach, nierzadko zafasowało się i tęgiego kopniaka, ale i do tego można się przyzwyczaić. Gorzej byłoby dorosłemu — za kradzież mienia państwowego groziła kara więzienia, albo do obozu pracy przymusowej na linii frontu, do kopania okopów i budowania zniszczonych mostów i dróg, tam podobno ludzie ginęli jak muchy. Nieletniego jak złapali, to najwyżej nabili. Znowuż Święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy w smutku i niedostatku. Były to już trzecie Święta po utracie ojca, Można było tylko wrócić wspomnieniami do minionych lat, kiedy to do Stołpiec na święta zjeżdżali do nas goście z Lidy, albo my jechaliśmy do Lidy, do dziadków, gdzie czekała bogato ubrana jodełka, i jak zasiadało się za stołem do wigilijnej wieczerzy. Na stole smażone karpie, galareta z ryb, uszka nadziewane grzybkami, zbieranymi w lasach bartnickich, łamanie się opłatkiem i przysmak wigilijny - tzw. u nas „śliżyki", malutkie gałeczld pieczone z przaśnego ciasta, rozmoczone w mielonym maku, osłodzonym i rozwiedzionym wrzącą wodą. Później, gdy zapłonęły świeczki, dziadek brał harmonię i zaczynały płynąć melodie kolęd. Pamiętam, jak w 1938 roku zabrał mnie ojciec do kościoła w Lidzie, na pasterkę. Zimno w kościele, silny zapach jodły i wojskowa orkiestra grająca na chórze kolędy. Tak, pozostały tylko wspomnienia. Tu, na Syberii, mama w każdą wigilię zalewała się łzami. 75 Wszystkie kościelne święta my Polacy, tu zesłani, obchodziliśmy z bardzo głębokim smutkiem. Okazji do śmiechu i szczerej radości było naprawdę bardzo mało. Tutejsi mieszkańcy też w smutku spędzali swoje święta, bo był to okres, kiedy wszystkie prawosławne cerkwie były pozamykane. Wieczorami siedziało się wokół rozgrzanego żelaznego piecyka i rozmowa najczęściej schodziła na temat jedzenia, prawdąjest, że „głodnemu zawsze chleb na myśli". Wspominano, co się gotowało, co szykowano w piwnicy na zimę. Takie rozmyślania o jadle potęgowały jeszcze bardziej nasze apetyty, których nie zawsze było czym zaspokoić. Za oknami tymczasem jęczał żałośnie wicher, zacinając ostrymi prószynami śniegu. Srożyła sią kazachstańska zima. ROK 1942 Nie przyniósł nam ten rok żadnej poprawy losu. Odwrotnie, w pracy zaczęli mocniej przygniatać i grozić zmniejszeniem i tak głodowych racji chleba, przydzielanych na kartki. O toczącej się wojnie słabe dochodziły nas odgłosy. Niemieckie siły w tym czasie biły cofające się wojska sowieckie, to wojna błyskawiczna przynosiła Hitlerowi sukcesy. My, młodzież, niewiele uwagi poświęcaliśmy zastanawianiu się nad sprawami politycznymi. Jak tylko zamieć śniegowa cichła i słońce rozweselało bezkresną biel szaty, którą wszystko dookoła było okryte - opuszczaliśmy cuchnące baraki i choć często mruczało nam w żołądkach, a mróz dobierał się do nóg niedostatecznie obutych jak na tutejsze zimno, oddawaliśmy się całkowicie różnorodnym zabawom na śniegu. Coraz to coś nowego wymyślaliśmy. Kradliśmy z kolejowych magazynów długie pręty stalowe grubości 8 do 10 mm, wyginaliśmy je w coś w rodzaju sanek, z wysoką poręczą z przodu. Stawało się na te pręty nogami, ręce mocnym uchwytem na poręczy i tak na stojąco, jak na nartach, zjeżdżało się z góry. Niektórzy starsi tak byli wprawieni wjeździe 76 na tym karkołomnym „instrumencie", że potrafili zjeżdżając zakręcać zygzakami, jak w slalomie. Niejednokrotnie porywaliśmy z pobliskiej kuźni olbrzymie sanie i całą grupą, z nielada wysiłkiem wciągaliśmy na górę, usadawialiśmy się, gdzie komu miejsca starczyło i hajda na dół, na złamanie karku. Pamiętam, że raz taki zjazd o mały włos skończyłby się śmiercią jednego z kolegów. Sanie pod solidnym obciążeniem niosło naprawdę ze znaczną szybkością w dół, na odcinku nie mniej jak półtora kilometra, w tym pędzie przeskakiwało się zamarzniętą rzekę i wpadało się między zabudowania osady i raz rozpędzone sanie rąbnęły w narożnik baraku, służącego na zebrania, gdzie czasami spędzano naszych dla karmienia ich „głodną propagandą". Sanie rozbiły cały narożnik baraku, a jednego chłopca musiano zabrać do szpitala z przetrąconym kręgosłupem. Podobno go wyleczono w gipsowym łóżku, alem go więcej nie oglądał. Na próżno oczekiwaliśmy jakiegoś listu z Lidy, nie orientowaliśmy się wówczas, że tam panoszyli się Niemcy. Dziękowaliśmy Bogu, że zanim wybuchła wojna sowiecko-niemiecka, dziadek zdążył najpotrzebniejsze rzeczy nam przysłać, trudno bowiem sobie wyobrazić życie tutaj bez siekiery i wiadra na wodę, trzeba było też tego strzec jak oka w głowie. Bywały dni, że brygadziści nie przychodzili zwoływać do pracy, tak silne zamiecie śnieżne hulały nad doliną, aż trzeszczały ściany baraków i chwilami zdawało się nam, że dach zerwie wściekły podmuch buranu. Mało nosa wysadzało się za drzwi, chyba żeby nabrać śniegu na wodę. Z jadłem było gorzej jak krucho, więc wyciągało się kartofle spod pryczy, krajało się na plastry i przyklejało do boków żelaznego piecyka, czekało się aż odpadnie, następnie przyklejało się drugą stroną i gdy znowu odpadł, był gotowy do zjedzenia. Siedziało się tak dookoła i spożywało się to skromne menu, a gdy wichura słabła, robiło się wypady na kolej - brakowało opału i trzeba było ukraść jakąś deskę albo żerdź by nie zamarznąć na kość. Przydziału opału tu nie było. 77 Gdy tylko buran ucichł na dobre, matka wraz z innymi kobietami kilka dni musiały pracować po 12 godzin z rzędu, a i tak nie mogły odwalić śniegu, który pozawiewał tory. Tak całą zimę trwała walka przygłodzonych ludzi z żywiołem śnieżnym. Dopiero kiedy zaczęły przygrzewać wiosenne promienie słońca, ludzie z radością oczekiwali wiosny, bolały już oczy od tego blasku śniegu, a zdawali się zapominać, że z nadejściem wiosny i lata zamiast śniegu trzeba będzie szuflować żwir i nosić podkłady i szyny. Niemniej była to łagodniejsza strona tego złego, bo choć pot spływał po czołach zalewając oczy, to krew nie zamarzała w żyłach i choć głód ssał pod piersiami w chwilach, gdy z głodu i ciężkiej pracy członki ciała omdlewały, a oczy zachodziły mgłą, w chwilach przerwy od pracy człowiek mógł z lubością zwalić się gdzie stał na trawę czy na piasek i dać spoczynek ciału, czego w szalejącej zimie nie można zrobić, groziło to bowiem uśnięciem i zamarznięciem na śmierć. Ożywało życie i w nas - młodzieży. Nie byliśmy obarczeni żadnymi obowiązkami, ani nawet nauką, bo nie było komu nas uczyć. Kto zdolny był utrzymać w rękach łopatę i kilof pracował od świtu do zmierzchu na drodze żelaznej, zatem byliśmy oddani całkowicie naszej wyobraźni i błąkaliśmy się samopas, gdzie tylko nas oczy poniosły. Gdy już stola okolicznych wzgórz okryły się zielenią, zapuszczaliśmy się grupami w wąwozy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, a więc: dzika cebula i czosnek, szczaw, młode pokrzywy (czy komosa jak kto wołi). Gotowaliśmy to w puszkach od konserw, znalezionych w rowach przykolejowych, wyrzucanych z przejeżdżających pociągów. Jedliśmy młode pędy sosnowe, w ogóle wszystko co dało się zjeść, cóż bowiem mogło znaczyć te 30 dkg chleba dziennie wydawanych nam przez Sowietskuju Włast'. Jedząc duże ilości rozmaitego zielska, nie okraszonego, chorowało się na krwawą biegunkę tj. dezyn-terię, niemało od tego umierało, nie odstraszało to innych od 78 jedzenia zielska, głód jest silniejszy nawet od strachu przed chorobą i śmiercią. Czasami udawało się nam nawybierać ptasich jaj, a nawet ptaków niezdolnych do ucieczki. Był to już solidniejszy posiłek. Wiosną czekało się lata, które karmiło nas malinami, jeżynami, dzikimi truskawkami i poziomkami, trafiało się czasami na skraju lasu dzikie drzewko wiśni, bardzo kwaśnej. Łowienie ryb, kąpiele i inne wodne zajęcia zajmowały nam też całe dnie. Jesienią znowuż lasy okoliczne dostarczały nam grzybów, no i robiliśmy dalsze wyprawy na kołchozowe pola po groch, marchew i kapustę. Zbieraliśmy też kłosy, za co kilkakrotnie złapano nas we trójkę. Za karę musieliśmy trzy dni pracować przy ziemniakach. Matki nie miały nawet czasu nas szukać. Gdy przyszedł czas kopania ziemniaków, chodziliśmy z workami i drucianym haczykiem ryło się w ziemi, przekopując ją w poszukiwaniu bulw ziemniaczanych. To dopiero był przysmak jak się upiekło zdobycz w gorącym popiele ze spalonego nawozu krowiego (kiziak). Żmudne tygodnie przekopywania ziemi na kartoflisku dawały czasami nienajgorsze rezultaty w postaci kilku ładnych worków zapasów na czarną godzinę. Ku końcowi lata, jak babka czasami miała wolną od pracy niedzielę, o świcie wybieraliśmy się na piechotę do najbliższych wsi, zabierając ze sobą jakieś ciuchy, żeby to wymienić na żywność, najchętniej szukaliśmy wymiany na mąkę i tłuszcz, te produkty można było przechowywać w kuferku na długie miesiące zimy. Lato dobiegało końca i zaczęto przebąkiwać, że również praca na tutejszym odcinku kolejowym dobiega końca i prawdopodobnie mają nas przenieść gdzieś w nieznanym kierunku. Niebawem głośniej zaczęto wokół mówić o mającym nastąpić przesiedleniu. Już zdążyliśmy się przyzwyczaić do tej małej osady, zagubionej w górach. Te kilkanaście baraków zamieszkiwali sami Polacy i nieco rodzin żydowskich i ukraińskich, razem stanowili środowisko zżytych, przez wspólną niedolę, tułaczy. Nie uśmiechały się nam widoki zmiany miejsca, 79 nie od nas jednakże to zależało, nad tym czuwali nasi „dobroczyńcy". Jesienią przypędzono cały transport bydlęcych wagonów i kazano nam pakować nasze manatki. Nie było innej rady, należało „niemiedlienno ispołnit' prykazanije"71. Gorsze było to, że trzeba było na barkach przenosić nasze tobołki od baraków do kolei, odległej o półtora kilometra, no i te zapasy żywności, choć nader skromne, niemniej ciężkie. 29 godzin trwało ewakuowanie obozu pracy w „rozjeździe 117". Przy blasku zachodzącego słońca po raz ostatni żegnaliśmy bądź co bądź przytulną dolinę, a w nocy podstawiona lokomotywa typu „Sergo Ordżonikidze" n, rykiem swej niby okrętowej syreny, obwieściła nam odjazd w nieznane. I tak, po tych kilkunastu niemal miesiącach, zaturkotaly znowuż pod nami koła wagonów, w których wnętrzu wieziono nas na dalszą tułaczkę. Trzy doby koła wagonów wystukiwały na szynach i złączach monotonną melodię tu-du-du-tu-du-du. W końcu postawiono nasz transport na bocznicy w jakiejś zapadłej dziurze Karaoba. Tu czekała dalsza, ciężka praca na kolei dla mej matki i setek innych kobiet polskich, przezywających swoją życiową gehennę. Karaoba to już miejscowość składająca się ze skromnego dworca, „mijanki" i kilkuset lepianek z gliny, zamieszkanych przez tubylców. Dla nas zbudowano cztery długie baraki z darni i błota, tu nas „wygrużono" i ulokowano. Nie było mowy o jakimkolwiek wypoczynku - następnego dnia wygnano wszystkich, oprócz nas dzieciarni, do pracy i tak rozpoczęło się dalsze życie „robotników kolejowych". 71 wŁ niemiedlenno ispołnit' prikazanije (ros.) - natychmiast wykonać rozkaz. 72 Grigorij K. Ordżonikidze ps. „Sergo" - urodzony 27 października 1886 roku, gruziński działacz komunistyczny, uczestnik rewolucji 1905 i 1917 roku, członek КС WKP (b), komisarz ludowy przemysłu ciężkiego, 18 lutego 1937 roku popełnił samobójstwo. Jego imieniem (pseudonimem) nazwano wiele produktów radzieckiego przemysłu, m. in. typ ciężkiej lokomotywy dla pociągów towarowych i dalekobieżnych. 80 Naprzeciwko baraków nieco pokaźniejsza budowla z „sa-manu", to kuchnia i stołówka, gdzie na kartki otrzymywaliśmy nader skromne, jednorazowe posiłki, w postaci „kisłych szczy", tzn. kapuśniaku. W litrze mętnej lury pływało kilkanaście zielonych listków kapusty, a całość tak kwaśna, że jedzący widział Moskwę. Owszem i drugie danie również otrzymywaliśmy - dwie łyżki tłuczonych ziemniaków, przymrożonych, i łyżkę gulaszu z wielblądziny. Byliśmy niezmiernie radzi, że i tak o nas Sowietskij Sojuz dba. W tej samej stołówce żywili się miejscowi funkcjonariusze NKWD, oczywiście jedli nie z tego samego kotia, ale dla pozoru wyglądało, że tutejsza władza je razem z masą roboczą. Jesień była w całej pełni. Czekało nas, dzieciaki, nielada zadanie, należało pomyśleć o przygotowaniu opału na zapas na przyszłe zimowe miesiące. Każdy barak był podzielony na trzy części, z osobnymi wejściami. Każda część miała cztery okna i jeden olbrzymi piec żelazny. W takiej jednej części baraku mieściło się 12 rodzin, gnieździliśmy się na drewnianych pryczach, ze swoim skromnym dobytkiem pod pryczami. Zbieraliśmy się zatem, dzieciarnia, osobno z każdej części baraku i wychodziliśmy z workami daleko w step, zbierać nawóz krowi. Przyniesiony składaliśmy w piramidy i świeżym nawozem dosłownie tynkowaliśmy całość, w ten sposób woda z opadów nie przedostawała się do środka. Włócząc się tak po stepach często znajdowaliśmy nory borsucze, cóż kiedy nie mieliśmy sideł. Lepiej potrafiliśmy sobie radzić z susłami, których tu nie brakowało. Sęk w tym, że aby wydobyć susla z nory trzeba było kopać, a do tego nie mieliśmy odpowiednich narzędzi. Udało się nam z przejeżdżających transportów kolejowych ukraść kilka wiader brezentowych i w nich, nieraz po trzy kilometry, donosiliśmy wodę i wlewaliśmy do nor. Tym zmuszaliśmy te niewielkie gryzonie do 81 opuszczania ich ziemnych kryjówek. Ginęły pod razami kija. Pieczeń wybornie smakowała, a ze skóry, jak kto potrafił, to sporządzał sobie coś w rodzaju łapci o bezkształtnym wyglądzie, dających niemniej nogom dobrą przysługę. Chociaż wiosną całe lato i do późnej jesieni chodziło się boso, to jednak tutejsze stepy miały niezmiernie twarde i kłujące trawy, a i rozmaitych więcej i mniej jadowitych pająków nie brakło. Na kolei również czyniono przygotowania do zbliżającej się zimy. Ze stert desek kobiety zbijały płoty mające ochraniać tory przed zamieciami śnieżnymi. Nie zapomnę, jak pewnego dnia wałęsaliśmy się z workami po stepie i ktoś wpadł na pomysł, żeby ogniem przerzedzić nieco sięgające powyżej naszych głów trawy i burzany. Od projektu do czynu. Któryś z koleżków miał zapałki, a że sam się bał -wiadomo dlaczego, bo był starszy ode mnie i prawdopodobnie domyślał się czym to może grozić -ja wziąłem od niego zapałki i wiele się nie zastanawiając podpaliłem step. Trawy i burzany o tej porze roku były suche niczym przysłowiowy pieprz, zatem ogień wesoło i ochoczo trzaskając począł rozszerzać się błyskawicznie i zanim zdaliśmy sobie sprawę z sytuacji, rozniósł się wokoło. Początkowo próbowaliśmy gasić, ale w sześciu niewiele mogliśmy zrobić. Ogarnęła nas panika i dawaj brać nogi za pas i wiać, z osobna, przed siebie, aby jak najdalej od tego żywiołu. Przybiegłem do baraku z kolkami w bokach, ledwo zipałem ze zmęczenia. Niepostrzeżenie wśliznąłem się do baraku i chyłkiem ułożyłem się na pryczy i nawet sam nie wiem czy miałem zamiar usnąć, czy też odpocząć. Odpocząć owszem odpocząłem, ale usnąć nie mogłem, takiego miałem pietra. W końcu wstałem, gdy słońce chyliło się ku zachodowi i wracały kobiety z pracy. Wyszedłem przed barak i udawałem zdziwienie, że tam w dali płonie step. Zimne dreszcze przechodziły mi wzdłuż kręgosłupa na widok łuny i kłębów dymu. Pożoga poszła w kierunku przeciwnym, od baraków i miejscowości. Jak okiem sięgnąć morze płomieni pożerało suche trawy na przestrzeni, której 82 końca nie było widać, a cały horyzont zasłaniał dym. Niedługo utrzymali koleżki tajemnicę i wybębnili kto podpalił, sami wypierając się współudziału. Dostałem niewąskie lanie od matki. Na szczęście w nocy spadł ulewny deszcz i zdusił płomienie. Kto wie czym by to się mogło skończyć - 25 km od Karaoby, w kierunku wiatru niosącego pożogę, mieściła się duża wieś, a dachy jej ziemianek w większości kryte były trzciną. Brakowało 4 km, a ogień strawiłby być może ludzkie skromne sadyby. Bóg czuwał i ulewnym deszczem położył kres niebezpieczeństwu. Chociaż wypadki często tu się działy, niemniej nie obeszło się bez wszechwiedzącej NKWD. Tym razem ja byłem pociągany za język i mało brakowało bym oberwał od funkcjonariusza tej dobroczynnej organizacji kilka tęgich kopniaków. Na szczęście obeszło się na porządnym obruganiu. Dla mnie to w zupełności wystarczyło, bym zapamiętał na całe moje dalsze życie, że zapałki i ogień to nie żarty. Długo również nie mogłem kolegom zapomnieć ich nie-solidarności. Spadł pierwszy śnieg i biały całun okrył cały świat dookoła. Gdy już spadł, to nie roztąjał aż do wiosny. Całymi dniami i długimi wieczorami nie mieliśmy co robić, chyba że myśleć o czymś do zjedzenia. Pośród młodzieży byli i starsi, którzy pamiętali przedwojenne szeregi harcerskie, i z ich inicjatywy powstała, tutaj na wygnaniu, tajna organizacja młodzieżowa. Zrzeszała młodzież przeważnie męską, choć kilkanaście dziewczynek odważyło się zadawać z chłopakami. Chłopców, w wieku od 8 do 16 lat, było przeszło 30. Praw pisanych nie mieliśmy, ale przysięgaliśmy na krzyż z ukrzyżowanym Chrystusem, że nikt z nas nie odważy się zdradzić, nawet pod razami, że taka organizacja istnieje. Trudno wymagać, by działalność nasza była zgodna z kodeksem karnym. Byliśmy w zupełnie obcym i wrogim otoczeniu i na pierwszym planie było zdobywanie wszelkimi środkami 83 żywności i wszystkiego, co by w czymkolwiek mogło być przydatne w naszej sytuacji. Każdy środek uświęcał cel. Postanowiliśmy robić wypady na przejeżdżające transporty ze zbożem i węglem oraz zakradać się do kołchozowych spichlerzy, aby zdobyć dla ogółu dodatkowe pożywienie. Dzięki temu czasami nasze 30 dkg chleba zostawało dla rodziców, pracujących ponad siły. Przysięgaliśmy by broń Boże nie tknąć mienia prywatnego ludzi tutejszych, oni bowiem niewiele lepiej od nas żyli. Choć niezbyt długo istniała ta nasza „ banda" -przyrzeczenia naszego nie złamaliśmy. Czasami, idąc pojedynczo, byliśmy nagabywani przez tutejszych „pionierów"73 i wyzywani od Polaczków i grubszymi wyzwiskami. Kilku ze starszych wpadło na pomysł zrobienia jakiejś odznaki, nosząc którą odróżnialibyśmy się od tubylców. Oczywiście wybrano nasze godło państwowe - Orła. Byli wśród nas bardzo zdolni domorośli ślusarczykowie i z aluminiowych łyżek stalowymi wiórami od tokarni wycinali orzełki. Ginęły rodzicom łyżki aluminiowe. Początkowo nikt ze starszych nie mógł się domyśleć, gdzie się podziały, a potem było już za późno by z orzełków zrobić znów łyżki, Poginęły też łyżki w kolejowej stołówce. Robiliśmy wyskoki do magazynu z deskami. Deski służyły do produkcji nart. Żmudna to praca, ale czasu nam nie brakowało. Strugało się i wygładzało, gotowało się końce w wodzie, następnie je wyginało i suszyło. Trudno było je porównać z nartami fabrycznymi, ale niezgorzej oddawały nam usługi. Najtrudniej było z paskami i trzeba było od czasu do czasu podpylić kawał rzemienia z uprzęży sowchozowych koni. Pamiętam, jak raz mnie z dwoma koleżkami przyłapał Tatarzyn na gorącym uczynku. Oberwaliśmy po parę batów i na tym się skończyło. 73 pionier - członek dziecięcej organizacji komunistycznej w ZSRR. 84 Gdy pogoda dopisywała, wybieraliśmy się całymi grupami w teren. Jedni drugich uczyli jazdy na nartach. Wokół Karaoby była równina, zatem nie było mowy o zjazdach, chyba że z zasp śnieżnych, poza tym urządzało się biegi płaskie. Z przejeżdżającego transportu udało się nam zwędzić pokaźnych rozmiarów szpulę z cienkim stalowym drutem. Przepaliliśmy go i wówczas był mocny i elastyczny. Sporządzało się z niego wnyki, które zastawialiśmy w zaroślach na króliki bielaki, czasami i zając też się złapał, ale że był silniejszy, zrywał najczęściej wnyki. Z czasem nauczyliśmy się od miejscowych „wolnych myśliwych" lepszych sposobów. Słowo kłusownik nie było tu znane - kto potrafił i czym mógł, tym polował. Zapuszczaliśmy się dalej, w bezlistne młode brzeźniaki. Tam masę tropów, dosłownie wydeptane ścieżki. W miejscu, gdzie taka ścieżka biegła tuż przy pniu drzewka, zginało się brzózkę aż do śniegu, mocowało się do wierzchołka pętlę i uwiązywało do pnia w taki sposób, żeby królik, kiedy trafił głową w oko, szarpnął. Uwięź zrywając się podrywała ofiarę w górę i tam bezpiecznie wisiała zmarznięta na kość, nie naruszona przez drapieżniki, aż przyszło się zdjąć zdobycz. Jedno trzeba było przyznać tutejszym ludziom, że choć niektórzy byli wrogo do nas nastawieni przez propagandę, to jednak nikt nie próbował zdjąć cudzej zwierzyny z potrzasku -taka łowiecka solidarność. Nasze aluminiowe orzełki nosiliśmy ukryte, bowiem niejednokrotnie zdarzyło się, że komsomolcy czy też ich młodsi koledzy, pionierzy, odbierali je nam. Zdarzało się również, że i nasi zrywali im z czapek pięcioramienną czerwoną gwiazdę. Dochodziło nieraz do bójek, aż niejednemu z nich i z nas popłynęła krew z nosa albo z rozciętej wargi. Przekonaliśmy się, że będąc zjednoczeni, łatwiej opieraliśmy się tubylcom. Nie brakło jednakże wśród nich i przyjaźnie do nas ustosunkowanych chłopaków i często ci uprzedzali naszych o jakiejś zasadzce. Byliśmy im wdzięczni, ale nie mogliśmy przyjąć ich do naszego grona. 85 Tu w Karaobie zacząłem czytać polskie książki. Czytać nauczył mnie mój ojciec przed wybuchem wojny, ale czytałem tylko z elementarza, zatem nie wstydzę się, że czytanie „Trylogii" Sienkiewicza - ta była bowiem moją pierwszą lekturą -sprawiło mi nielada trudność. Czytałem te trzy cenne książki całą zimę. Treść w nich zawarta i imiona głównych bohaterów wryły mi się w pamięć. Czasami zbieraliśmy się wieczorami wokół żelaznego piecyka i przy naftowej kopciłce74, własnej roboty, śpiewaliśmy polskie piosenki. O żadnej nauce mowy nie było. Do rosyjskiej szkoły nie chcieliśmy chodzić i wcale nas nie zmuszano, a języka polskiego uczyliśmy się obcując ze sobą. Coś niecoś czytało się, a o pisaniu nie mogliśmy myśleć - po pierwsze nie było na czym i czym, a i nie było komu ze starszych nam pomóc. Wszyscy ciężko pracowali na kolei, a po powrocie do baraków zwalali się jak kłody ze zmęczenia. Niedożywieni, duchowo karmieni propagandą i zachęcam do podejmowania współzawodnictwa pracy, wykonywania coraz to wyższej normy. Kto nie mógł podołać, był piętnowany jako wrogo nastawiony do Sowieckiej Własti i wyrywano mu numerki z kartek żywnościowych na głodowe racje. Mówiono ciągle - „kto nie rabotajet, tot nie kuszajet"75. Mrozy tej zimy dały się nam porządnie we znaki. Opał nasposobiony jesienią wykończył się szybko. Trzeba było robić wypady na przejeżdżające transporty z karagandzkim węglem, wydobywanym krwawym mozołem, również przez polskich więźniów. Zadanie było podzielone — kilku starszych zasadzało się niedaleko semafora i kiedy taki transport ruszał ze stacji, chyłkiem wskakiwali, pięli się po skoblowej drabince na szczyt wagonów i zwalali bryły węgla w odkosy 7e. Spadający węgiel dosłownie tonął w głębokim śniegu. Zeskakiwali z pędzącego 74 wł. koptiłka (ros.) - kaganek. 75 kto... (ros.) - kto nie pracuje, ten nie je, 76 wł. otkos (ros.) - strome zbocze nasypu, skarpa. 86 pociągu i zaszywali się w zaroślach. Kiedy wszystko ucichło, my młodsi ruszaliśmy z workami i sankami i wydobyty z nielada mozołem węgiel, okrężną drogą, najczęściej o zmroku, zwoziliśmy do baraków. Skradzenie węgla na stacji, kiedy pociąg stał, było nie do pomyślenia, tak był obstawiony przez kolejową milicję. Kiedy któregoś z nas złapali, to jeszcze pół biedy, nabili i na tym koniec. Dorosłemu groził rok więzienia za 1 kg węgla. Nigdy nie zapomnę, jak wśród nocy zakradaliśmy się do magazynu opałowego tutejszej kuchni. Potrzebowaliśmy drewna na rozpałkę, a tam całe stosy połupanych brzozowych pni. Czekało się zwykle, aż pogoda popsuje się do tego stopnia, że szkoda i psa na dwór wypędzić. Wtedy stróż, choć odziany w ciepłe wojłoki (pimy) i olbrzymi tułup (kożuch) o kołnierzu sięgającym powyżej głowy, z połami zamiatającymi śnieg, marzł jednak i szedł ogrzać się do stołówki. Taką okazję wykorzystywaliśmy i dalej, chyłkiem, chyłkiem i do szopy. Zakradłem się do niej pierwszy raz, a tam ciemności egipskie, choć oko wykol, a tu w kilku miejscach coś jasno świeci, aż włosy zjeżyły mi się na głowie - ki to diabeł może być? O odwrocie nie było mowy. Powoli otrząsnąłem się z pierwszego wrażenia, a nie było ono miłe, i zbliżyłem się do miejsca świecącego - były to spróchniałe pieńki z fosforyzującym próchnem — czego jeszcze dotąd nie spotkałem. Zabrałem kilka szczap brzozowych i kawałek tego świecącego pieńka i hajda do baraku. Nastraszyli się i inni uczestnicy nocnego włamania, ale dzięki temu zapoznaliśmy się z tym zjawiskiem natury. Później długi czas, w nocy, przyglądaliśmy się świecącemu próchnu. Na Bożym świecie mróz aż trzeszczał, o wschodzie i o zachodzie słońca dochodziło do -60°С. To nie żarty, wypluta ślina momentalnie krzepła na sopel lodu, oddech zamieniał się w kryształki śniegu, ale cisza panowała idealna, gdyby powiało, to nie wytrzymałaby żadna żyjąca istota. I pomyśleć, że przy takim mrozie ludzie musieli pracować, a było co robić - pękały 87 szyny kolejowe i trzeba je było wymieniać. Trzask pękającej szyny rozlegał się tysięcznym echem, jak wystrzał artyleryjski lub piorun. W barakach było również zimno, cóż znaczył taki żelazny piecyk. Kiedy się siedziało wokół niego, to w twarz i w piersi grzało, a w plecach czuło się dreszcze. Znowu mieliśmy biedne Święta Bożego Narodzenia. Urządziliśmy w baraku choinkę. Ozdoby robiły dziewczęta z gazetowego papieru, o innym materiale nie było mowy, za wyjątkiem słomy, ale i z tego wychodziły przepiękne ozdoby. Choinkę przynieśliśmy z oddalonego o 20 km brzozowego lasu, w którym z rzadka rosły też sosny i jodły. Dorośli śpiewali kolędy, a my uczyliśmy się ich i pomagaliśmy śpiewać. Jak zwykle, nie obeszło się bez wspomnień -jak to obchodzono te tradycyjne Święta Bożego Narodzenia, co się piekło, co się gotowało, i jak zwykle takie rozmyślania niejednej kobiecie wyciskały gorące łzy z oczu. Zatracała się już najmniejsza nadzieja na to, że kiedykolwiek w przyszłości ujrzymy Ojczyznę i najbliższych. ROK 1943 Rok ten był brzemienny w wydarzenia, o których dochodziły do nas zaledwie słuchy - o zawarciu umowy Sikorski -Majski w ubiegłym roku77, o zwalnianiu zesłańców polskich z łagrów i katorżniczych obozów pracy, rozsianych od uralslach gór po Kamczatkę i od półwyspu Kola do Morza Czarnego. Zwalnianych, wyczerpanych do ostatecznych granic wytrzymałości ludzkiej, poczęto odrobinę lepiej traktować, niby nowych sprzymierzeńców. Wlokących się, nieraz pieszo, tysiące kilometrów do punktów zbornych dziesiątkowały rozmaite choroby, jak szkorbut, tyfus, czerwonka, gruźlica, otwarte rany 77 umowa Sikorski - Majski została podpisana w rzeczywistości 30 lipca 1941 г., autor najwidoczniej myli daty. 88 po ciężkich odmrożeniach. Z tych chodzących nieboszczyków tworzyło się Wojsko Polskie na terenach ZSRR ™. Do nas docierały zaledwie nader skąpe wieści, że gdzieś coś się dzieje. Jak pamiętam, do Karaoby, gdzie było przeszło 170 rodzin polskich, przyjechał tylko jeden Polak w mundurze kroju angielskiego, w stopniu porucznika. Miał jakieś papiery i wyrwał żonę i dwoje dzieci, a też nielegalnie dziecko chorej na gruźlicę kobieciny. Trudno opisać jaką emocję przeżywaliśmy, widząc wśród nas oficera polskiego z orzełkiem na rosyjskiej „uszance"79, noszonym oficjalnie, nie jak my na piersi pod koszulą. Przywiózł ze sobą worek angielskich sucharów, w jedno popołudnie rozdał je wśród nas. Każdy pragnął choć ręką dotknąć polskiego munduru. Ostatni raz widziałem polski mundur na sponiewieranych polskich oficerach wiezionych przez Stołpce jesienią 1939 roku, najprawdopodobniej do katyńskiej rzezi, albo w głąb Kraju Rad do łagrów nadwołżańsldch, Kołymy, Pietropawłows-ka Kamczackiego, czy do pracy w kołchozach Azji Środkowej, do pracy morderczej i głodówki w tajdze północnej Syberii, w kopalniach węgla w Magadanie i rudy w Magnitogorsku. Doprawdy nie sposób wymienić wszystkich ośrodków czerwonego piekła, gdzie ludzie ci pracowali i umierali z głodu i chorób. Obecnie niedobitki tworzyły Wojsko Polskie, mające walczyć ramię w ramię z tymi, co im krew z żył wyssali; to mieli być sprzymierzeńcy. O dziesiątkach tysięcy, ba setkach tysięcy rodzin polskich, zesłanych tu w głąb Azji na pastwę losu, uważano, że jesteśmy na wolności, zgrupowani w robocze „kałony"80 przy kolei transsyberyjskiej, dlatego z tych okolic, gdzie ja przebywałem, tylko niewielu udało się przedrzeć do punktów zbornych by 78 autor ma najwidoczniej na myśli Armię Polską w ZSRR dowodzoną przez gen. W. Andersa, której w 1943 r. już nie było na terenie ZSRR. 79 uszanka (ros.) - czapka z nausznikami. 80 wł. kolonna (ros.) - kolumna. 89 przedostać się do Persji, Indii na dalszą tułaczkę i poniewierkę. Nam sądzone było męczyć się w przeciągu dalszych trzech lat, niemniej i tu w tym czasie poczęto nieco łagodniej odnosić się do Polaków, rzadziej zdarzało się obsypywanie obelżywymi wyzwiskami, urągającymi godności ludzkiej i narodowej. Wiosną dotarły do nas znów wieści, że gdzieś w Kuj-byszewie istnieje placówka Ambasady Polskiej 81 i wiele cywilnych i wojskowych komitetów, rozsianych po całym Kazachstanie. Najbliższa placówka takiego komitetu opieki nad obywatelami polskimi istniała w Kokczetawie. Od Kujbyszewa, po drugiej stronie Uralu, dzieliło nas wiele setek kilometrów. Niebawem powstał i u nas w Karaobie nielegalny komitet, bowiem nie tylko nam, ale i akredytowanym placówkom konsularnym na każdym kroku utrudniały działalność wszechwładne organa NKWD. Zrobiono spis imienny dorosłych i dzieci i delegacja wybrała się do tego miasteczka Kokczetaw, z nadzieją uzyskania jakiejś pomocy materialnej. Jaka też była radość nie do opisania, gdy delegaci wrócili z kilkudziesięcioma workami żywności i odzieży. Były to dary Polaków rozsianych po świecie zachodnim, składane na Czerwony Krzyż. Otrzymaliśmy w przydziale trochę smalcu, proszku z żółtek jajek, mleka w proszku, czekolady w proszku, no i najcenniejsze - angielskie spodnie wojskowe i para wojskowych trzewików. Niewiele, ale jak to dużo znaczyło. Nie sposób było tych milionów zesłańców obdzielić dostatecznie. Odżyła w nas nadzieja, że gdzieś o nas ktoś myśli i pamięta. Tu w Karaobie otrzymaliśmy też po dwa obrazki święte -Świętego Andrzeja Boboli i Matki Boskiej Częstochowskiej, ze specjalnymi modlitwami i błogosławieństwem własnoręcznie napisanym przez księdza biskupa polowego Gawlinę, z datą 15 sierpnia 1941, Londyn. Oto modlitwa do Św. Andrzeja Boboli: 81 Ambasada Polska w Kujbyszewie powstała latem 1941 roku i została zlikwidowana po ewakuacji armii gen. W. Andersa. Autor konsekwentnie błędnie datuje wydarzenia. 90 „Święty Andrzeju Bobola, Proroku niepodległości naszej i patronie Polski, a zwłaszcza jej Kresów Wschodnich, módl się za nami". Modliliśmy się gorąco, by kiedyś powrócić na łono Ojczyzny. Wiosna przyniosła ze sobą rozmaite choroby zakaźne, ludzie chorowali i umierali, chorzy szli do pracy. Tej wiosny chorowałem na dyfteryt, ledwo wygrzebałem się z tej choroby, przyszło zapalenie płuc. W Karaobie była wprawdzie jedna lekarka, ale brakowało środków medycznych i lekarstw. Tu mogli ludzie umierać, to było mało ważne. Najważniejszy był front, tam posyłano wszystko, choć niewiele tego było i bez pomocy USA niewiele by mogli zdziałać. Nadal robiliśmy wypady na transporty kolejowe. Kilkakrotnie udało nam się zwalić kilka kręgów „makucha" (wyżymki ze słoneczników, z których robiono olej). Rozmaczaliśmy to w wodzie, co tworzyło taką papkę i wybornie smakowało do ziemniaków, oczywiście, jeżeli takie były. Robiliśmy dalekie wyprawy by podkradać się do kołchozowych kurników, trudno jednakże tam wykraść jakieś jajko. Drzwi były zamykane na kłódki, a wokół szop chodziła, uzbrojona w dwururkę, kobieta gotowa każdego intruza naszpikować jak nie solą to ołowiem albo i zwykłymi siekańcami z drutu lub nawet z resztek żeliwnych garnków. Wpadliśmy na lepszy pomysł - złapaliśmy młodego jastrzębia, który zaledwie rozpoczynał fruwanie, i jeden z nas, czołgając się jak wąż pod szopę, wpuścił, nie zauważony przez stróżychę, ptaszysko do kurnika. Spotkanie kur z tym drapieżnikiem dało taki rezultat, że część kur przestała znosić jaja w gniazdach, a niosła się w bujnie rosnących dookoła burzanach. Były to już stracone dla kołchozu jaja. Dokładnie przeszukiwaliśmy co kilka dni gęstwiny traw i co nie zdołały sprzątnąć szczury stepowe lub inne małe gryzonie, zabieraliśmy do naszych kryjówek. Oddalone były one jakieś 7 km od osiedla, w głębokiej dolinie, gdzie kiedyś musiało być jezioro, obecnie wyschnięte i» gęsto zarośnięte 91 wysokimi krzakami żółtej łoziny. Tu obraliśmy miejsce naszych schadzek. Z ukradzionych brzeszczotów od pił mechanicznych wyrabialiśmy doskonałe, jak na nasze warunki, noże. Warsztaty kolejowe dostarczyły nam rurek miedzianych z chłodnic turbinowych lokomotyw, doskonale służących jako rękojeści i pochwy. Tymi to nożami mozolnie wycinaliśmy środkowe gałęzie z krzaka, a boczne związywało się u góry, przybierało to kształt gruszki! Następnie, od góry do dołu wyplatało się gałęzie związane rózgami wyciętymi ze środka. W ten sposób powstawały prymitywne szałasy, które doskonale nam służyły do zbierania się, do narad i do spożywania darów Bożych zdobytych wszelkimi możliwymi środkami, a te siedem kilometrów od Karaoby zabezpieczały nas przed wścibskimi. W nocy mieliśmy też nie najgorsze oświetlenie - latarkami zdjętymi z transportów kolejowych. Pewien staruszek, coś ponad sześćdziesiątkę, nazwiskiem Rezmier, miał złote ręce. Dostarczaliśmy mu drut stalowy, a on prymitywnymi narzędziami produkował igły i haczyki, tak bardzo nam potrzebne do łowienia ryb. Resztę dostarczonego materiału wymieniał z powodzeniem, chodząc od wioski do wioski, na kęsy pożywienia, które przynosił do baraku i dzielił się w córką, wnukiem i wnuczką, moją rówieśnicą. Miała na imię Lila i była jedyną dziewczynką w tej części baraku, gdzie i ja mieszkałem, a nas chłopców było pięciu. Jedna ze starszych panien, imieniem Danuta (nazwiska niestety nie pamiętam), zaśpiewała piosenkę „Na manewry do San Marca przyjechała marynarka", piosenkę o statku, który zwał się „Albatros", i o pięciu chłopcach z „Albatrosa". Nas też było pięciu i jedna dziewczynka, Lila. Było więc podobieństwo i piosenka do nas pasowała. Byliśmy niezmiernie z tego dumni i po swojemu, dziecinną miłością, kochaliśmy tę „Mimi Złotowłosą". A „ten Piąty, ten najmłodszy" na imię miał Rysiek. Kilka lat później o mało co nie umarł z głodu. Z jego bratem Zdzisławem Tumielewiczem szczególnie kolegowałem, a ich matka razem z rrłoją matką pracowały ramię przy ramieniu 92 i zawsze były ostatnie w pracy, toteż przez kilka lat razem nasze dwie rodziny przepędzano kolejno po rozmaitych dziurach. Ciotka Zdziska, Stefania, stara panna, baba-gieroj 82) w sam raz nadawała się z moją babką. Razem pracowały i razem chodziły w niedziele na kołchozowe pola kraść groch, marchew i wszystko co się dało. Raz mało brakowało, a oberwałyby batem od „objezdczyka" ю pilnującego mienia kołchozowego. Uciekając wyrzucały zza pazuchy strąki grochu, a kiedy „objezdczyk" na koniu je dopadł, nic przy nich nie znalazł i odjechał z niczym. Na początku tego lata bardzo ciężko przechodziłem koklusz, aż plułem krwią po atakach kaszlu. Radzono bym wyjechał koleją gdzieś dalej, to go zgubię. Nie wiem ile w tym może być prawdy, niemniej po przejechaniu się do Kokczetawu, po kilku tygodniach, kaszel zelżał. Poza głodem najbardziej dokuczały nam wszy, nie można było z nich się oczyścić. Co za diabelska plaga, wypijająca resztki naszej krwi. Gotowanie naszych łachów też nie pomagało. Przez wszystkie lata naszej tułaczki wszędzie nam towarzyszyły wiernie. Jeszcze kilkakrotnie otrzymaliśmy coś z ubrania. Jedna ze znajomych, w płaszczu, który dostała, w samym rogu kołnierza, znalazła zaszyty maleńki złoty krzyżyk. Kto i czy specjalnie, tam go ukrył, wysyłając te dary, nigdy nie zostało wyjaśnione. Nastały dla nas znowu czasy wielkiego zmartwienia. NKWD czuło, że w razie końca wojny, jeżeli Polska odzyska niepodległość, to zażąda zwrotu swoich obywateli, gnębionych na całym terenie Rosji. Rozpoczęło się zatem agitowanie, coś w rodzaju dobrowolnego przymusu, by przyjmować sowieckie obywatelstwo, bo wówczas będziemy równouprawnieni z obywatelami Sowietskiego Sojuza. 82 gieroj (ros.) - bohater. 83 wł. objezdczik (ros.) - objazdowy nadzorca, strażnik konny. 93 Był to nielada kłopot. Ludzie martwili się, nie wiedzieli co począć. Grożono, że kto nie przyjmie obywatelstwa, będzie zdany na łaskę losu i Sowietskaja Włast' nie będzie o niego dbała 84. My już, jak dotychczas, nie najgorzej odczuliśmy tę ich opiekę, a i obywatele tego Kraju Rad niezłą mieli opiekę państwa - niewiele lepszy mieli los, głodowe racje, „pajla" 85, а wszy ich również gryzły. Niemniej znalazło się bardzo wielu wśród naszych, którzy uwierzyli, czy też byli zastraszeni i przyjęli to obywatelstwo. Okazało się, że ich los ani odrobinę nie uległ poprawie (dopiero kilka lat później okazało się, co się kryło pod tym nadawaniem obywatelstwa). Jakimś tam zarządzeniem, w środku lata, wytypowano kilkadziesiąt rodzin polskich, wśród nich i naszą, wpakowano w „bydlaki" i tak na zawsze pożegnaliśmy Karaobę i to liczne skupisko Polaków. Zawleczono nas aż na jakiś rozjazd niedaleko Kartałów, wygrużono w środku nocy całkowicie w polu i stąd popędzono niemal trzy kilometry, z tobołkami, do osiedla, którego nazwa wyleciała mi z pamięci, co nie ma zbytniego znaczenia. Umieszczono nas w dwóch barakach, a dorosłych popędzono do roboty. Na tym odcinku kolejowym nasyp przecinał olbrzymie jezioro, na długości 5 kilometrów. Jezioro było niezbyt głębokie, w trzech czwartych powierzchni porośnięte szuwarami, które tworzyły pływające wyspy, gdzie gnieździły się tysiące ptaków wodnych. Woda nadwyrężyła nasyp kolejowy i dlatego tu nas przewieźli. Kobiety pracowały po 12 godzin dziennie i 3 razy w tygodniu, jak zwykle, nocne rozładowywanie transportów, jak nie ze żwirem, to z kamieniami, którymi mocowano nasyp. W barakach nie było żadnych pieców. Kobiety, po powrocie z pracy, po ciemku warzyły pod gołym niebem, na dwóch 84 w zasadzie karą za odmowę przyjęcia radzieckiego obywatelstwa były dwa lata łagru, ale w niektórych rejonach odstępowano od tej zasady. Przymusowa paszportyza-cja miała miejsce wiosną 1943 roku. 85 pajok (ros.) - racja żywnościowa. 94 kamieniach (jeżeli było coś do ugotowania). Naszym, dzieciarni, zadaniem było dostarczyć paliwa z pobliskich pastwisk. Co się gotowało? - najczęściej prażyło się mąkę na brąz i sypało się ją na wrzącą wodę, taka prażuchę okraszało się, jeżeli było, odrobiną łoju czy innego tłuszczu i jadło się ze smakiem. Jak nie było mąki, to ucierało się 3 - 4 kartofle i taką utartą masę zalewało się wrzącą wodą, powstawała mamałyga, okraszało się ją i również wybornie smakowała. Niewielu nas tu było chłopaków. Żyliśmy bardzo zgodnie. Nie było okazji zakradania się na transporty, bo niemal nigdy tu nie przystawały. Trzeba było szukać innych okazji zdobycia dodatkowych wiktuałów. Pozostały kołchozowe spichlerze ze zbożem i ziarnami oleistymi. Zataczało się kręgi wokół przewiewanej złotej pszenicy, coraz mniejsze i mniejsze, jak lis zatacza koła wokół padłej wrony. Koszulę wpuszczoną miało się w spodnie i mocno podwiązaną sznurkiem. Robiło się szybki doskok do zboża, garściami zagarniało się za pazuchę ile się dało i brało się nogi za pas. Co za przysmak stanowiła prażona pszenica, albo siemię konopi, nie mówiąc już o ziarnach słonecznika. Raz, we trójkę, nas pojmano i do dzisiaj mam pamiątkę od razów knuta. Nie odstraszyło to nas na długo, głód był silniejszy. Kilkakrotnie byłem z babką, w niedzielę, u jednego staruszka kopać kartofle. Za całodzienną pracę nakarmił nas ziemniakami zzsiadłym mlekiem i zarobiliśmy trzy wiadra kartofli, cały worek. Jaka to była uciecha, na kilkanaście dni było z czego gotować mamałygę, a i upiekło się zawsze kilka kartofelków. Tu zmarło kilka osób na dezynterię, szczęściem naszą rodzinkę ominęło to nieszczęście, nikt nie zachorował. Jedna Polka, pani Garlinska, postradała zmysły z powodu rozterki czy brać obywatelstwo, czy też nie. To pytanie ją wykończyło. Zostawiła dwoje dzieci, rówieśnika mego Tadeusza i nieco starszą córkę Halinkę. Ją zabrano do Kartałów do zakładu dla umysłowo chorych. 95 Niejednokrotnie obchodziliśmy to olbrzymie jezioro dookoła, a nuż znajdziemy jakiegoś okaleczonego ptaka? Niestety i dzikie psy wszędzie sią wałęsały, a one miały cztery nogi i szybciej biegać potrafiły od ofiary. Zatem, z ukradzionych czterech podkładów kolejowych, zbiliśmy klamrami tratwę. Z brzeźniaka wycięło się dwie żerdki, długości ze cztery metry, i tak w pięciu zapuszczaliśmy się na jezioro, w głąb trzcin i szuwarów. Ach żeby tak mieć broń palną - marzyli starsi, pomimo bowiem usilnych prób, z procy nie ubiliśmy ani jednej kaczki, a było ich tu dużo. Trzeba było szukać innego pomysłu i znaleźliśmy. Z kawałków desek robiliśmy dużych rozmiarów potrzaski, jak na myszy. Związywało się te potrzaski sznurkiem, dość daleko jeden od drugiego, umocowywało się przynętę, w postaci rozmaitych resztek warzyw, następnie rozstawiało się na wodzie, wśród gęstwiny szuwarów, oczywiście na noc. Następnego dnia o świcie, z bijącymi sercami wyruszaliśmy naszą tratwą i ku wielkiej naszej radości, zaraz za pierwszym razem, na 9 potrzasków złapały się dwie kaczki. Ucztowaliśmy, że aż hol Raz nawet złowiły się trzy kurki wodne, to znów na odmianę nurek, nie zabrakło i kulików. Któregoś wieczoru nie wróciła z pracy dziewiętnastoletnia dziewczyna, zrozpaczona matka, już starsza kobiecina, dosłownie nie wiedziała gdzie szukać i do kogo się zwrócić o pomoc. Dopiero po kilkunastu dniach znaleziono ją wyrzuconą przez wodę, czarną i okropnie nabrzmiałą. Czy sama popełniła samobójstwo, czy też ktoś ją utopił, na zawsze pozostało dla nas zagadką, której nikt z naszych dobroczyńców nie miał zamiaru rozwiązać, nawet nie było komu dać desek na zbicie skrzyni, żeby biedaczkę pochować. Po wielu tarapatach przydzielono nieco deszczułek i tak, w nader skromnej skrzyni, pochowano na tutejszym, zaniedbanym, cmentarzu, gdzie za lalka lat mogiła zapadła, porosła trawą i pasło się na niej bydło. Nie było komu i pomodlić się nad grobem nieszczęśliwej, 96 a krzyż, zbity z dwóch okrąglaków osikowych, przyszłej zimy spalili ludzie, by ogrzać się. Nad zapadłą mogiłą jęczał tylko stepowy wiatr. Ile tysięcy podobnych mogił pozostało na szlakach, którędy gnały nas losy w tej krainie bezprawia. Niedługo zagrzaliśmy i tu miejsca - wytypowano dwie rodziny: nas i Tumielewiczów jako bumelantów (moja mama i pani Janina). Panna Stefania i moja babka, jako że były spokrewnione, musiały dzielić z nami losy. Obiecano dać nam nauczkę, wywożąc gdzie „diabeł kozy pasie". Załadowano nasze skromne mienie na furmankę i dalej cały Boży dzień taszczyć się do jakiejś stacji. W nocy zatrzymano na trzy minuty osobowy pociąg (pierwszy raz w ciągu naszej tułaczki znaleźliśmy się w osobowym wagonie). Wrzucane brutalnie tobołki były przyczyną nie lada nieprzyjemności ze strony kierownictwa pociągu. W jednym z naszych tobołków znajdowała się pierzyna, która, zahaczona o jakąś wystającą śrubę, rozpruła się tak fatalnie, że kacze pierze fruwało na wszystkie strony. Tymczasem pociąg nabrał rozpędu i w korytarzu był silny przewiew - nic poza pierzem ujrzeć nie było można. Ciekawscy pasażerowie, otwierając drzwi przedziałów, wpuścili i tam białego puchu i dopiero rozpoczęła się awantura na całego. Chciano wyrzucić resztę pierzyny za drzwi i nas razem z nią, ot tak w biegu, przecież jechało tym pociągiem jakieś naczalstwo ze swoimi szanownymi bariniami88. Wezwany kierownik pociągu groził, że zapłacimy sztraf87, а nam, choć nie było się z czego śmiać, zbierało się na śmiech. Z kogo oni chcieli ściągać karę, czy myśmy się prosili by nas jak bydlaków wrzucano do wagonu? Powoli nieco wrzawa się uspokoiła, pootwierano okna i wszystkie drzwi. Fruwało zatem pierze kacze z Bielewicz, tam wł. barynia (ros.) - pani. sztraf (ros.) - grzywna, kara pieniężna. 97 bowiem babka sposobiła tę pierzynę. Zostało go w tobołka zaledwie na dwie skromne poduszki. Szkoda, że to nie był dzień, niechby wszyscy jadący pociągiem oglądali to niecodzienne zjawisko pierzącego się wagonu. Największy puch oblepił mundury urzędników i ich damy. W korytarzu było zimno i przeciąg, do żadnego z przedziałów nie chciano nas wpuścić. Silnie się przeziębiłem, dostałem tak silnej chrypki, że ledwo mogłem szeptać. I tak jechaliśmy cały tydzień, przejeżdżaliśmy Akmolińsk, Szczuczyn-Kurort, Borowoje i na jakiejś zapomnianej, niewielkiej stacji wygrużono nasze tłumoki. Tu wpakowano nas do bydlaka i 90 km pojedynczym torem zapchano nas do Żełtawskiego Karjera 88. Tu kończył się tor kolejowy. Miejscowość składała się z kilkudziesięciu lepianek, przylepionych do stromych, nagich ścian skalnych nieczynnego kamieniołomu, a więc to tu miał diabeł kozy paść. Nie wyglądało to na pierwszy rzut oka tak strasznie. Jesień, słońce potęgowało barwę pożółkłych liści na brzozach, osada zdawała się zasypiać przed nadejściem zimy. Na wydmuchowie stała nie zamieszkana lepianka, składająca się z małego przedsionka, jednej szarej izby o maleńkim okienku i z niemiłosiernie kopcącym, rozpadającym się piecem. To była nasza nowa siedziba i przystań. Niewiele dano odpoczywać czterem kobietom, zaraz następnego dnia zabrano je do roboty, a my we trójkę, Zdzicho, Rysiek i ja, wybraliśmy się na rozpoznanie terenu. Wokół tego wygnajewa piętrzyły sią niemal nagie szczyty górskie, w przełęczach zalesione. Pokonaliśmy jedno wzniesienie i z jego szczytu widoczne było w oddali oko jeziora, okolonego lasem mieszanym. Oceniliśmy, że do jeziora jest zbyt daleko, by wjednym dniu ryzykować zejście do niego, i wróciliśmy do „jaskini", która miała nam służyć za mieszkanie. karjer (ros.) - tu: kamieniołom. 98 Nieopodal stały setki metrów sześciennych budulca, kłody grube i długie na 4 metry, ułożone w pryzmy wzdłuż torów kolejowych. Od razu zdaliśmy sobie sprawę, że z tego składu nic uszczknąć się nie uda do naszego dymiącego pieca. Trzeba było rozejrzeć się za innym źródłem, mogącym łatwiej dostarczyć nam opalu, i znaleźliśmy: jakieś 400 metrów od naszej nory stał niewielki budynek, wyróżniający się od innych, zbudowany był z cegieł samannych, tam mieściły się biura, a opodal niego szopa pełna drzewa. Szopa na szczęście nie miała drzwi, a w środku ładnie narąbane i ułożone brzozowe drzewo opałowe. Właśnie z tej szopy, przez całą naszą bytność w Żełtawskim Karjerze, zaopatrywaliśmy się w opał. Jak się okazało, przywieźli nas tu po to, żeby wzmocnić miejscową brygadę roboczą mającą przystąpić do rozbiórki linii kolejowej; po prostu likwidowano ten ślepy odcinek torów. To dopiero była mordercza praca, ponad siły dla mężczyzn, a co dopiero mówić o kobietach. W brygadzie tylko cztery Polki, reszta to Rosjanie, kobiety i mężczyźni. Tu po raz pierwszy zapoznaliśmy się też z Kirgizami. Zapadła zima, lecz pomimo obfitych opadów śniegu, rozbiórka toru trwała. Lokomotywa cofała się, ciągnąc otwarte wagony, do których ludzie ładowali ręcznie rozmontowywane szyny. Następnie wyrywano podkłady i również ładowano na wagony. I tak transport cofając się oddalał się od osady ludzkiej, pozostawiając jej mieszkańców zagubionych wśród gór i zasp śniegu. Nasze rodzicielki wracały wieczorem tak wyczerpane pracą, z poobijanymi rękoma i nogami, że zwalały się półprzytomne na pryczę i zapadały w chorobliwy sen, żeby nazajutrz, z bólem we wszystkich członkach, znów zaprzęgnąć się jak woły do jarzma. Ja ze Zdzichem musieliśmy pitrasić coś do jedzenia, a nie bardzo było co do garnka włożyć, no i z tym piecem niemało mieliśmy kłopotu. Budował go jakiś niedorajda. Zanim go 99 в з. ІЗ д. 5 & та 3 Ł £- 3^ g 2-я» Ł4 де .Г? ?ґ ШЬЬШШ ЇЙЇІІ ^ ■ р * гпш er* л (ТС л? еъ /?-«? & § S' М-Р ° £3- о А * С" 18 • D. ' I є г« к s ^:s- a r. °; ł I Ł в* 5- в ^ О J2 < г, £. 3 ^ о n с 75 Ł 5. о э І В- - -a I -° ч *• 1 rozdmuchaliśmy, trzeba było otwierać drzwi na oścież, bo izba była pełna gryzącego dymu, dosłownie najmniejszy powiew wiatru wtłaczał kominem cały dym do środka. Tak mijały dni i tygodnie, coraz dalej oddalała się brygada robocza. Do pracy i z powrotem wożono już robotników końmi zaprzężonymi do sań. Zima tymczasem srożyła się, zawiane tory trzeba było odgrzebywać spod zwałów śniegu, a następnie przystępować do rozbiórki. Doszło w końcu do tego, że robotnicy wracali do domu tylko raz w tygodniu, na „woskresienije"89. Któregoś popołudnia przywieziono mamę ze zmiażdżonym kciukiem u prawej ręki. Przez lalka tygodni nacierpiała się bólu - obierało do kości i zniosło paznokieć. Do tego, w namiocie, w którym spali wszyscy robotnicy i robotnice, wyciągnięto mamie w nocy całą miesięczną wypłatę, coś około 300 rubli. Była to dla nas wielka strata. Wiaderko kartofli kosztowało w tym czasie 35 rubli. Mieliśmy zatem niezbyt przyjemne Święta Bożego Narodzenia. A w noc wigilijną ja ze Zdzichem niezłą miałem Pasterkę -kilkakrotnie obracaliśmy po drzewo do szopy. Nie można było zaprzepaścić takiej okazji, jaką dała sprzyjająca pogoda - taka zawierucha, że na kilkanaście kroków nic widać nie było, choć oko wykol, a padający śnieg zaraz wspaniale zacierał za nami ślady. Dłużej niż do północy nosiliśmy drwa, a należy zważyć, że za każdym razem zaledwie kilka klocków mogliśmy wziąć pod pachy. W Święta i lalka dni po Świętach nad Żełtawskim Karjerem szalał taki silny buran, że o dziwo nie wypędzali do roboty, a naszą chatę zawiało niemal zupełnie. woskriesienije (ros.) - niedziela. 100 ROK 1944 Okaleczony palec, z powodu niedostatecznej pomocy lekarskiej, nie chciał się goić. Mama nie mogła zatem iść do pracy. Miała wprawdzie zwolnienie lekarskie, ale kolej nie zapłaciła ani rubla za 5 tygodni tej bezczynności. Tymczasem prace przy rozbiórce zasypanych śniegiem torów dobiegały końca. Zatrudnionych do tej morderczej roboty było przeszło 120 mężczyzn i kobiet, a dzień pracy nie kończył się po ośmiu godzinach, a trwał od świtu do zmierzchu. Teraz powstało pytanie, co poczną z nami, dwiema rodzinami zagnanymi w ten ciemny zaułek. Nikt nie mógł udzielić żadnej odpowiedzi, ot po prostu pozostawiono nas samym sobie. Nigdy zbytnio nie troszczono się czy mamy co do ust włożyć, całkowita swoboda - możesz żyć jak potrafisz, no i możesz z głodu umrzeć, nikogo o to głowa nie bolała. Uważano, że najważniejszą sprawą jest to, że na froncie ginęli ludzie w obronie tego dobrobytu, w jakim żyli, umierali ich najbliżsi, a my byliśmy tylko ci zesłani na powolne wykańczanie. Babka i ciotka Zdzicha, jako że były zaradniejsze, szukały rozwiązania tego węzełka zaciskającego się na naszych gardłach. Uradzono by nająć krowę zaprzężoną w sanie i na własną rękę udać się do najbliższego kołchozu, odległego o jakieś 80 km z hakiem. Plan ten upadł z obawy przed buranem śnieżnym, który mógł nas złapać w drodze. Nie można było liczyć na skromną krowinę, czekałaby nas niechybna biała śmierć. Rozpoczęło się zatem natarczywe kołatanie do wszelkich możliwych władz miejscowych, aż po laiku tygodniach obiecano odstawić nas do najbliższej stacji kolejowej. Mroźnym styczniowym świtem załadowaliśmy nasz skromny dobytek na sanie zaprzężone w konia. Ja, Zdzisek i Rysiek znaleźliśmy miejsce na saniach, a reszta t.j. woźnica, już niemłody Kirgiz, babka, mama i obie panie Tumielewiczowe, musiały iść pieszo za saniami. Tak pożegnaliśmy Żełtawskij 101 / ani i jAmi іцїіегЬи Іійіег о* f MarzW /с jx» В żby jeszcze zostali iowych wędrowcó ocznemu niezado ciekawe zjawisko gadający zmianę £ -«ttkowo lekki wiaterel ftychać jak ocierały się o iafo być widoczne, zad с śnieżną. Kirgiz prz г°пе zwierzę zaledwie er 0 na miękką powierzchni ieraJ na sile i gwałtownie "^ zatem odbyć tej p< Jego zaciętość. Wiatr 01 w oczy, zatykał o< ch z zimna członkach. ^ naszej nader skromn 4 szklisty pył. Ludzi( e konisko było mokre i lc?asem słońce dawno on°ść ograniczyła się do " u. od słupa do słupa. J; piłoby nam zabłądź 5J*e. Jaka też była r ljosły do uszu odj że zbliżamy się ^"jawę ujrzeliśmyj d° niej. Stary Ki, i Ja\\ тУ sami nie O dłu§° zastana\ bJ*rstacJC blejow О 1е Ьу о w n П00- niedopall Karjer. Czekała nas daleka, 90 kilometrowa droga, którą tylko z pamięci znał stary Kirgiz. Trzymaliśmy się słupów telefonicznych; po szlaku kolejowym ani śladu nie zostało. Posuwaliśmy się wolno, śnieg odcinkami był miękki i koń głęboko się w nim zapadał, piesi również brnęli nieraz po kolana w puszystym, suchym śniegu. Wolno zatem zbliżaliśmy się do celu, gdzie nic pewnego nas również nie czekało. Marzliśmy siedząc bez ruchu na saniach, więc od czasu do czasu i my we trójkę biegliśmy za saniami, był to jedyny sposób na rozgrzanie się, jakim dysponowaliśmy. O dłuższym postoju i możliwości rozpalenia ognia nie było mowy, szkoda było cennego czasu, trzeba za wszelką cenę brnąć do przodu, dopóki pogoda dopisuje, a zmienić się potrafi ona bardzo szybko i niespodziewanie. Tego najbardziej obawialiśmy się. Tylko jeden raz, na krótko, przystanęliśmy, żeby dać wytchnienie koniowi. Kirgiz zawiesił mu na łbie torbę z owsem czy innym furażem, konisko było głodne i jadło potrząsając od czasu do czasu głową z ukontentowaniem. My również pożywiliśmy się zmarzniętym chlebem, tak na sucho. Koń, po zdjęciu mu torby ze łba, jadł śnieg, Kirgiz również bral śnieg w garść i go jadł. Po takim posiłku ruszyliśmy dalej, koń szedł żwawiej. Słońce chyliło się ku zachodowi. Mijaliśmy słupy telegraficzne zasypane śniegiem wyżej niż do polowy, miejscami można było bez wysiłku sięgnąć ręką drutów, rozpiętych niemal do ostateczności, głośno jęczących w mrozie, który po południu zaczął przybierać na sile. Z młodych brzeźniaków tylko wierzchołki wyzierały ze śniegu. Mijaliśmy wysokie szczyty górskie, okryte białym całunem. Ani jednego ptaka nie widzieliśmy po drodze, za to tysiące rozmaitych tropów zwierzęcych. Tropy krzyżowały się, tworząc na nieskazitelnie białej powierzchni śniegu dziwne rysunki, jak na mapie. Raz przecinał naszą drogę szeroki na jakieś trzy kroki, mocno wydeptany szlak. To olbrzymie stado wilków przeciągnęło tędy nocą. Koń zastrzygł 102 uszami, czyżby jeszcze została woń po tych drapieżnikach, postrachu zimowych wędrowców? Ku widocznemu niezadowoleniu woźnicy, na horyzoncie pojawiło się ciekawe zjawisko - coś jak mgła. On dobrze znał ten znak, zapowiadający zmianę pogody, i niedługo na nią czekaliśmy. Początkowo lekki wiaterek niósł luźne okruszynki śniegu, aż było słychać jak ocierały się o powierzchnię. Niebawem słońce przestało być widoczne, zadymka w oczach zamieniała się w zamieć śnieżną. Kirgiz przynaglał konia do pośpiechu, ale zmęczone zwierzę zaledwie chwilami mogło iść truchtem, a jak trafiło na miękką powierzchnię, natychmiast zwalniało. Wiatr przybierał na sile i gwałtownie zmieniał kierunek. Nie sądzone było nam zatem odbyć tej podróży bez buranu. Odczuliśmy mocno jego zaciętość. Wiatr ciskał ostrym, drobnym, pyłem śnieżnym w oczy, zatykał oddech i mroził krew w sztywniejących z zimna członkach. Śnieg nawiewało w najmniejsze szparki w naszej nader skromnej odzieży, a sanie pokrył drobny jak mąka, szklisty pył. Ludzie szli, zataczając się jak pijani, a biedne konisko było mokre i parowało z wysiłku. Tymczasem słońce dawno skryło się za szczytami górskimi i widoczność ograniczyła się do minimum, jechało się dosłownie po omacku, od słupa do słupa. Jakie to szczęście, że te słupy były, inaczej groziłoby nam zabłądzenie i niechybna śmierć w tym białym piekle. Jaka też była radość, gdy silniejsze podmuchy wiatru przyniosły do uszu odgłosy szczekania psów, nie było wątpliwości, że zbliżamy się do celu. Nieco później przez zadymkę i kurzawę ujrzeliśmy pierwsze światła osady. W końcu dobrnęliśmy do niej. Stary Kirgiz nie miał pojęcia, gdzie nas zawieść, tak jak i my sami nie wiedzieliśmy. Nie było zresztą nad czym się długo zastanawiać - powiedziano mu, żeby zawiózł nas na stację kolejową. Tu nikogo nie pytając o pozwolenie, znieśliśmy nasze tobołki do niewielkiej poczekalni, pustej i zimnej. Nie było w niej ani jednej ławki, ani pieca, podłoga zaśmiecona niedopałkami skrętów z gazety, ale ku 103 Зййк1 naszej radości były drzwi, dość szczelnie oddzielające nas od diabelskiej zawieruchy. Kirgiz, na nic nie czekając, gdzieś się podział, zapewne miał do kogo się udać, żeby zagrzać się i coś gorącego przełknąć. Gorzej było z nami. Usiedliśmy na kupie tobołków i nie wiedzieliśmy, co dalej począć. Rozcieraliśmy zgrabiałe z zimna ręce. Tymczasem godzina była już bardzo późna, niemniej babka z panią Janiną udały się na rozpoznanie możliwości dostania gdzieś choćby gorącej wody (kipiatku). Już zaczynaliśmy się niepokoić ich długą nieobecnością, lecz przyszły i przyniosły wrzątek. Zabraliśmy się ochoczo do skromnego posiłku i wypicia lekko posolonej gorącej wody. Przyjemne ciepło rozchodziło się po całym ciele. Marznąc, przesiedzieliśmy noc, a nazajutrz babka i pani Janina udały się do zawiadowcy stacji, by przedstawić mu nasze położenie. Chcieliśmy za wszelką cenę dostać się do jakiegoś większego miasta, spodziewaliśmy się tam spotkać większe skupisko Polaków, byłaby też możliwość udania się do wyższych władz i dostania jakichś środków do dalszej egzystencji. Okazało się, że najbliższe miasto to Szczuczyn-Kurort Borowoje. Obiecano, że jeżeli któryś z pociągów osobowych będzie miał wolne miejsce, to nas do niego zapakują. Oczywiście jeżeli taki będzie miał w rozkładzie jazdy przystanek na tym wydmuchowie. Ile nas to oczekiwanie kosztowało zdrowia, tylko Bóg raczy wiedzieć. Trzy doby marzliśmy w tej nieogrzewanej poczekalni i nie mogliśmy się zabrać do żadnego z przejeżdżających pociągów. Albo się nie zatrzymywały, albo nie było miejsca. W tych trzech dniach przeżyliśmy bardzo wiele. Żeby nie umrzeć z głodu, babka, a później i pani Janka, wybierały się do osady i chodząc od lepianki do lepianki żebrały o odrobinę czegoś do jedzenia. Naród tutejszy, z wyjątkami, jest 104 dobroduszny i jeśli ma, to ostatnim kawałkiem chleba się podzieli. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze - nie pozwolono nam umrzeć z głodu, choć bieda tu aż piszczała, zawsze u kogoś znalazł się „liszni" 80 kartofelek czy kawałek owsianego placka, albo garstka złotej pszenicy czy kukurydzy. W końcu, po trzech dobach, zabraliśmy się do pociągu i w korytarzu osobowego wagonu kilkanaście godzin kostnieliśmy z zimna. Do przedziału nikt nam nie zezwolił nawet wejść - któż bowiem w nich jeździł, jak nie funkcjonariusze NKWD, milicja, albo inni urzędnicy kolejowi i wojskowi, a z tego środowiska niewielu ludzi z sercem miększym od granitu spotkaliśmy w ciągu kilkuletniej tułaczki i poniewierki. Tak w lutym znaleźliśmy się w Szczuczynie. Tu czekały nas najcięższe dwa lata syberyjskiej niedoli. Z dworca, obładowani tobołkami, dopytując się o drogę, skierowaliśmy się do budynku, mieszczącego biura kolejowe. Czuliśmy, że jeszcze do nich należymy i że tylko tu możemy spodziewać się jakiejś pomocy. Złożyliśmy nasze rupiecie w rogu świetlicy i w niej cały tydzień mieszkaliśmy. Ciągle obiecywano dać nam jakieś mieszkanie, a tymczasem pozwolono spać w tym tzw. „krasnym ugołkie". Kobiety zatrudniono przy oczyszczaniu torów ze szlaki i lodu w miejscach, gdzie lokomotywy uzupełniały zapasy węgla i wody. O dziwo, dano każdej z nich wojłoki (katanki), oczywiście mocno zniszczone, ale było to już o wiele lepsze niż plecione z powrozów łapcie, jakie dawano dotychczas na zimę Polakom zatrudnionym na „karagandskoj żeleznoj dorogie". Dali też po parze spodni watowanych i fufajkę, czyli kurtkę watowaną, po parze rękawic i uszankę (czapka watowana z nausznikami). W świetlicy był żelazny piecyk. Wracając z pracy, każda z czterech kobiet przynosiła jak nie kawałek węgla, to drewna, wł. lisznij (ros.) - zbędny. 105 albo w nieodstępnym worku nie przepalony żużel z lokomotywy. Żużel skrapiało się wodą i palił się jak koks. Zaczęliśmy otrzymywać swoje porcje chleba i czasami chodziliśmy do miejskiej stołówki, gdzie tysiące ludzi, codziennie, dostawało po litrze czegoś, co nazywało się zupą. W końcu sami znaleźliśmy sobie mieszkanie u pewnej kirgizkiej rodziny. Zajmowaliśmy niewielka izbę, z małym okienkiem, glinianym piecem i długą pryczą, na której wszyscy, w siedem osób, sypialiśmy. Nasze dwie rodziny zżyły się w jedną całość. Ojciec Zdziska był przed wojną policjantem, też nie wiedzieli co się z nim stało, czy jeszcze żył, czy też został zamordowany. Tu na Syberii nie było rodziny, która byłaby zesłana w komplecie. Kobiety szły do pracy, a my, chłopcy, z workami, szperaliśmy po wszystkich zakamarkach przykolejowych. Koło warsztatów, koło elektrowni, koło warsztatów Depo91, gdzie remontowano lokomotywy i wagony - szukaliśmy opału. Najwięcej dostarczał go miejscowy tartak, z niego nieśliśmy workami wióry i strużki, a jak tego brakło to i trociny. W takie mrozy trudno napalić piec trocinami, ale lepszy rydz niż nic. Chleb, który nam dawano na dzienne racje dla wszystkich, nie mógł wystarczyć nawet dla jednej osoby, żeby się do syta najadła, trzeba było zatem szukać innego źródła utrzymania się przy życiu. Zacząłem żebrać. Jak trudno było odważyć się zacząć chodzić od ziemianki do ziemianki i skomleć o odrobinę czego bądź do zjedzenia. Przede wszystkim musiałem się nauczyć przeżegnać trzema palcami, kłaniać się trzykrotnie i w te słowa: „podajcie miłastiuku radi Chrysta"92. Ludzie, którzy i mieli nieco lepiej niż my, nie mogli nastarczyć, żeby obdarzyć każdego proszącego o wsparcie, za dużo ludzi po prośbie depo (ros.) - parowozownia. wł. podajtie miłostyniu radi Christa (ros.) - dajcie jałmużnę w imię Chrystusa. 106 chodziło, ale dawali, choć jednego kartofelka. Chodząc tak cały dzień od drzwi do drzwi, nazbierało się tych krwawych okruchów. Po powrocie do domu można było podzielić się tym z tymi, którzy ciężko musieli pracować cały dzień, dziobiąc kilofami zmarzniętą szlakę z lodem. Nie sposób było dzień w dzień kołatać do ludzkich drzwi o kawałek chleba, oni sami ledwo radę dawali, niejednokrotnie musieli liczne rodziny wyżywić. Chodziłem zatem w jedno miejsce, gdzie stało kilkadziesiąt towarowych wagonów tzw. ciepłuszek93 na bocznicy. W nich mieszkali robotnicy kolejowi, ale sami Rosjanie, z rodzinami. Wagony były uszczelnione i ogrzane piecykami. Wydawało mi się, że powodziło im się lepiej nieco niźli nam, chodząc bowiem od śmietnika do śmietnika, zawsze znalazłem jakieś głowy od ryb, wnętrzności śledzi, czasami jakąś blaszaną puszkę po konserwowym mięsie, niezbyt dokładnie wyczyszczoną. Zbierało się to do torby, a główki rybie trzeba było wy-dziobywać żelaznym haczykiem spod zmarzniętych pomyj, z którymi były wyrzucone. Nie zwracało się uwagi na to, że i z rozmaitymi nieczystościami to wszystko sąsiadowało - cóż znaczył brud w porównaniu do głodu. Przynosiłem do lepianki obierki z ziemniaków, ale rzadko mógł sobie ktoś pozwolić na obieranie, kartofle gotowało się zazwyczaj w mundurkach. Te odpadki myło się i gotowało z nich zupę. Tak trzeba było ratować się od śmierci głodowej. Nigdy nie zapomnę mdłego smaku placków z łupin od kartofli, po ich zjedzeniu chorowało się później, ale nie przestawało się ich jeść i prosiło się Boga, by i tego nie zabrakło. Pani Stefania Tumielewicz nabawiła się okropnych wrzodów na szyi, których nie mogła się pozbyć długie lata, a ja przeziębiłem się silnie, wałęsając się całymi dniami po dworze bez względu na pogodę. Całym moim przyodziewkiem było: spodnie codziennie łatane i zszywane, ściągnięte w kroku 93 wł. tiepłuszka (ros.) - wagon towarowy przystosowany do mieszkania. 107 i poszczepiane tak, że za większym rozkrokiem pękały szwy i mroźny wiatr wiał po gołych udach, na karku fragmenty z mojego zakopiańskiego kożuszka, na głowie rosyjska, zniszczona uszanka, nogi zawinięte w szmaty i obute w kalosze, ręce w szmacianych, jednopalcowych rękawicach. Jak można było ustrzec się przeziębienia, przy tutejszej srogiej zimie, w takim odzieniu? Obsypały mnie karbunkułowe wrzody, coś około trzydziestu, a każdy niemal wielkości gołębiego jajka. Tak się męczyłem aż do wiosny. Ani usiąść, ani się położyć, co jeden obrał i pękł, to inne poczynały obierać. I tak bez żadnej lekarskiej pomocy wykurowałem się, ale na całe życie, po tych największych, zostały mi blizny. Zima ta była obfita w choroby. Któregoś wieczoru babka, rąbiąc po ciemku zmarzniętą żerdkę, wbiła sobie siekierę w piszczel lewej nogi, poniżej kolana. Co krwi utraciła przy tym, ale o własnych siłach przyszła do izby. Też bez lekarskiej pomocy kurowała tę okaleczoną nogę przez dłuższy czas, że nie dostała zakażenia, to chyba zasługa tutejszych mrozów, przy których bakterie nie są groźne. Chwytała się różnych sposobów, ale rana nie chciała się goić. W końcu spróbowała przykładać kompresy z własnego moczu i tak nogę wygoiła. Nigdy później w życiu nie spróbowałem czy ten sposób pomagał w innych przypadkach, ale wiem, że poskutkował on u babki. W tym czasie babka przestała pracować na kolei bezpowrotnie. W ubiegłych latach niejednokrotnie zostawała „udar-nicą" w i dostała nawet „trudowoju kniżku" 95, a grupa, w której pracowała, zdobyła „krasnoje znamia" (czerwony sztandar), w niczym to jednak głodowych racji nie polepszyło. Teraz chodziła babka od czasu do czasu ze mną po proszonym, żeby ratować się od głodu, a i tak byliśmy nieźle 94 udarnica (ros.) - przodownica. 55 trudowaja kniżka (ros.) - książeczka pracy. 108 obrzęknięci, a czarne motyle zawsze fruwały nam przed oczyma. Wiosną głód jeszcze bardziej spotęgował się. Jednego wieczoru ze Zdzichem napędziliśmy dużego psa pod koła pędzącego pociągu - zginął, by nas ratować. Później o mało nie pobiliśmy się o to, kto z nas ma prawo zabrać lepszą połowę. W końcu zgodziliśmy się, że i tak w jednym garnku będziemy go gotować. Nikt z nas nie odczuwał obrzydzenia do czegoś - jadło się to, co dało się zjeść. Jak wiadomo, Kirgizi są mahometanami i jedzą tylko baraninę, przynajmniej ci, u których mieszkaliśmy. Pamiętam jak ich chłopak, mój rówieśnik imieniem Abdrachman, przyniósł gdzieś od chłopców pełne kieszenie kości ze stawów wieprzowych nóg, są one podobne do szachowych pionków. Jakie też on dostał lanie, nie życzył bym sobie być w jego skórze. Pluli na niego i wołali - „kienaw zaucz sygein szuszka, szuszka". Kirgiz mógł umrzeć z głodu, a wieprzowiny nie tknął, oczywiście ci starsi, bo młodzi, pod wpływem współżycia z Rosjanami, zmieniali swoje poglądy. Gdybyś zaprosił Kirgiza do izby i później, siedzącemu na taborecie, powiedział, że taboret był smarowany słoniną - zerwie się jak oparzony i plując opuści twój dom, a gdy będzie wychodził i usłyszy, że klamka również była smarowana sadłem - gotów wyskoczyć oknem. Tak się brzydzą i gardzą brudną wieprzowiną. Ale chcę wrócić do tego psa, cośmy go ze Zdzichem upolowali. Nie dało się go oporządzić tak, żeby nasi gospodarze nie podpatrzyli, no i tu dopiero mieliśmy nie lada nieprzyjemność. Po prostu wymówili nam mieszkanie i trzeba było szukać nowego przytułku. Na szczęście już się ociepliło do tego stopnia, że od biedy pod gołym niebem można byłoby przesiedzieć kilka nocy, gdyby wyrzucono nas za kołnierz na dwór. W tym czasie rozłączyliśmy się z państwem Tumielewicza-mi, ktoś im poradził przenieść się do sowchozu, odległego 109 zaledwie o 9 km od Szczuczyna. Tak rozstałem się ze Zdzichem i Ryśkiem. My tymczasem znaleźliśmy inny kawałek dachu nad głową. Mateczka nadal pracowała na kolei, a ja z babką chodziłem zbierać szczaw. Nosiliśmy go na rynek i sprzedawaliśmy to zielsko, by za skromne pieniądze utargować potem jakąś „lepio-szkę" — przaśny placek wielkości talerza, który kosztował wówczas 20 rubli. Łyżka stołowa masła - 10 rubli, wiadro kartofli 40 rubli, szklanka soli 5 rubli, szklanka grubo rąbanego tytoniu 15 rubli, szklanka prażonego siemienia konopnego 5 rubli, a szklanka pestek słonecznika, też podprażonych, 3 ruble. Kupowaliśmy czasami łyżkę masła. Nazbierało się młodych pokrzyw (komasy) i szczawiu i tak ugotowany barszczyk z masłem wybornie smakował. Któregoś popołudnia mama wcześniej wróciła do domu z wiadomością, że wyślą ja w delegację, przydzielając do pracy w Akmolińsku. Nic nam nie pozostało do czynienia, tylko jechać razem z mamą. W niedzielę rano, za okazaniem sprawki96, znaleźliśmy się w wagonie osobowym. Tym razem, aż dziw brał, wpuszczono nas do przedziału. Jechaliśmy cały dzień i w nocy wygruziliśmy się w Akmolińsku, to już bardzo duże miasto. Znowu schronienia musieliśmy szukać w poczekalni dworcowej, tylko że trudno było znaleźć wolne miejsce na ławie. Wszędzie jacyś obdarci ludzie, podróżni, czy też bezdomni włóczędzy, pokotem leżeli i spali, albo siedząc rozebrani do połowy iskali i zabijali wszy w bieliźnie. Rankiem wyszedłem rozejrzeć się po Bożym świecie. Budynek dworcowy zbudowany był z białego piaskowca, a na rozległym placu przed dworcem dwa olbrzymie pomniki Lenina эт 96 sprawka (ros.) - zaświadczenie. 97 Włodzimierz I. Lenin (wł. Uljanow) - urodzony 22 kwietnia 1870 roku w Sym-birsku, działacz ruchu robotniczego, pierwszy przywódca radzieckiego państwa, postrzelony przez kobietę-zamachowca, zmarł 21 stycznia 1924 roku w Górkach k. Moskwy. 110 i Stalina - lewe ręce w kieszeni spodni, a prawice wzniesione do poziomu barku wskazują dzieło rosyjskiego ludu pracującego. Miasto z drewnianymi chodnikami i jezdniami wybijanymi pieńkami. Cały dzień siedziałem głodny na kupce tobołków, pilnowałem resztek naszego dobytku, a babka z matką udały się ze sprawką do kolejowego naczalstwa dowiedzieć się co dalej począć. Okazało się, że tutaj nas nikt nie potrzebował i nikt nie spodziewał się naszego tu przybycia i możemy iść sobie, gdzie nam się podoba. Kawa! biurokratyczny. Babka poszła prosić usilnie, by podpisano nam sprawkę i żebyśmy mogli z powrotem wrócić do Szczuczyna. Akmolińsk nie przypadł nam do gustu, woleliśmy nie próbować szukania w nim jakiegoś przytułku. Zatem drugiego dnia pod wieczór znowu znaleźliśmy się w wagonie, w drodze do Szczuczyna, którego już więcej nie opuściliśmy, aż do kresu naszych wywczasów na terenie ZSRR. Po powrocie do Szczuczyna mama również, już bezpowrotnie, zerwała z pracą na kolei żelaznej, znalazła wraz z babką zatrudnienie w miejscowych podchozie98. Pracowały teraz po dwanaście godzin dziennie przy pieleniu ogórków, przerywaniu marchwi, obsypywaniu ziemniaczanych pól, no i robiły wszystko, co się robi w dużym majątku ogrodniczego charakteru. Dach nad głowę znaleźliśmy u staruszka nazwiskiem Biruk, przyjął nas do swojej jednoizbowej ziemianki. Mieszkał u niego już inny starzec, bardziej od niego krzepki, pracujący przy wywożeniu beczką ubikacji * w tutejszych łagrach, gdzie więzieni byli niewolnicy z wojny rosyjsko-fińskiej. Biruk nie żądał wiele za mieszkanie, ot żeby jemu od czasu do czasu przeprać łachmany i ugotowawszy sobie poczęstować 98 podchoz - podsobnoje choziajstwo (ros.) - gospodarstwo pomocnicze. 99 wywożenie beczką ubikacji - wywożenie fekalii. 111 i jego gorącą strawą. Był zupełnie opuszczony, gdzieś poza Szczuczynem mieszkał jego syn, który wyrzekł się swego rodzica i nigdy do niego nie zaglądał. Coś niecoś nam się poprawiło. Mama z babką, wracając z pracy, zawsze coś za pazuchą do zjedzenia przyniosły, a to trochę marchwi, to cebulę, kilka kartofelków czy buraka lub inne nie za dużych rozmiarów warzywa. Gdyby je złapano z tym, to wyrzuciliby z pracy, a może i gorzej. Ja chodziłem na kolejowe bocznice, gdzie jeńcy wojenni rozładowywali jeszcze zeszłoroczne, zmrożone i nadgniłe główki kapusty i takież ziemniaki. Nawet z niektórymi udało mi się porozmawiać, byli to Węgrzy, Czesi i inni mówiący nieco po polsku. Stamtąd również przynosiłem coś do jedzenia. Jesienią, nocami, pilnowałem z babką podchoznej kapusty, a w dzień delikatnie rozgarniało się górne liście i wyjadało się środek główki - słodka cukrówka była bardzo smaczna - następnie zaciągało się starannie liście i tak okaleczona główka rosła dalej, a że później okazywała się pusta, to już inna sprawa. Pilnowałem również olbrzymiego pola marchwi, karotka soczysta i dlatego amatorów na nią było dużo. Zatem pilnowało się, żeby kradnący nie wyrywali za wiele w jednym miejscu i żeby dokładali starania w maskowaniu swojej tu bytności. Chodziliśmy tak, ja pół nocy, a drugą połowę babka. Na kiju miałem osadzony nóż, alem go nigdy nie miał zamiaru użyć. Raz brygadzista złapał babkę, jak kładła za pazuchę trzy ziemniaki, ale był na tyle wyrozumiały, że nie zwolnił z pracy, zadowolił się nabiciem pięścią po plecach, aż odchorowała to, plując krwią. Myśleliśmy, że ma odbite płuca, ale i z tego wylizała się. Tu na tym podchozie miałem możność nauczyć się dobrze jeździć na koniu. Zanim jednakże dosiadłem konia, jeździłem z woźnicą, siedząc okrakiem na beczce. Raz, zjeżdżając z nasypu kolejowego, spadłem pod koła. Potłukłem się, a koło przejechało mi nogę, miałem szczęście, że nogi mi nie połamało. 112 Pomagałem przy pracy, gdzie się dało, po to żeby wolno mi było najeść się do syta zielonego grochu albo ogórków. Słaby to posiłek, niemniej ratował od głodowej śmierci. Jesienią znowuż, z workiem, chodziłem po polach i przewracałem ziemię w poszukiwaniu kartofli. Czasami trafiało się szczęście, że i dwa razy obracałem dziennie z workiem kartofli, oczywiście nosiłem w tym worku tyle, na ile siły mi pozwalały. Obcowałem teraz niemalże wyłącznie z chłopcami rosyjskimi. Wiele dobrego, a jeszcze więcej złego musiałem się nauczyć. Fizycznie byłem słaby, ale byłem uparty i często obrywałem od nich lanie. Powoli bicie nie poszło na darmo — nauczyłem się i ja bić i w końcu nie każdemu dałem się nabić. Tego rodzaju sport tutaj bardzo w modzie u podrostków, byle o co poszło i dalej okładać się po kalafiorach. Miałem jednego niezłego koleżkę Kolę Skworcowa. Jego ojciec był nawet wysoką szyszką na kolei. Mieszkał w kolejowym jednopiętrowym budynku, również z samanu, ale pobielonym wapnem, który nie najgorzej prezentował się wśród niekształtnych lepianek. Sporządziliśmy z Kolą wnyki. Za semaforem wskakiwaliśmy do nabierającego tu rozpędu pociągu towarowego i jechaliśmy na zderzakach 15 do 20 km., do miejsca, gdzie był ostry zakręt, gdzie każdy pociąg musiał zwalniać, tu wyskakiwaliśmy i w okolicznych piaszczystych wzgórzach zastawialiśmy te wnyki na surki, rodzaj piesków stepowych. Ich mięso było bardzo smaczne, a ze skorek robiliśmy pożyteczne łapcie. Nie gardziliśmy i jeżami, gdy tylko udało nam się takiego złapać. Musiał to być jeż z ryjkiem świńskim, inny gatunek, o ryjku szczurzym, miał niejadalne mięso, było gorzkie i żylaste. Złapanego jeża żywcem oblepiało się gliną, wyglądał jak piłka, rozpalało się ognisko i zakopywało w żarze i nieszczęśnik piekł się tak długo, aż sam pękł. To był znak, że jest gotowy do jedzenia - paluszki lizać. Gdy miało się jeszcze trochę soli, pieczeń była pyszna. Do późnej jesieni mama i babka miały zatrudnienie w podchozie. Z chwilą, gdy już wszystko było zdjęte z pola, musiały 113 poszukać innego zajęcia. Babka postanowiła nie iść już do żadnej pracy, bowiem bardzo słabe dawała takowa zarobki i nie sposób było się z niej utrzymać. Chodziliśmy razem do lasu, odległego od Szczuczyna o jakieś 7 km, zbieraliśmy grzyby i sprzedawali je na rynku. Rosły tu szczególnie ulubione grzyby zwane „grudzia" 10°, podobne kształtem do rydzów, z tym że zamarynowane nigdy nie kwaśniały, były tylko słone, ale bardzo smaczne do gotowanych kartofli. Rosły tu również kurki, maślaki i borowiki, a po polach pieczarki. Trzeba było wstać o świcie, prawie na czczo iść do lasu, nazbierać grzybów, wrócić do miasta, zdążyć na rynek by je sprzedać i dopiero wówczas kupić coś do jedzenia. Mama znalazła zatrudnienie w miejscowych dużych warsztatach ślusarskich jako sprzątaczka. Sprzątała biura po południu, a rano, zanim robotnicy przyszli, musiała rozpalić w piecach i rozpalić trzy paleniska kowalskie. Nareszcie była to praca nie ponad siły. Kiedyś ktoś namówił babkę, by razem ze mną udała się do ludzi, którzy budują domy, może tam coś zarobimy. Nie zapomnę jak z babką cały dzień miesiłem w jamie glinę ze słomą. Jesień już była późna, woda bardzo zimna, tak że nie czuło się z zimna nóg. Za cały dzień raz nam dano zsiadłego mleka i kartofli. Najedliśmy się co prawda do syta, ale to była cala zaplata. Kiedy już spadł śnieg, znalazłem inne źródło zarobkowania - chodziłem do jednej bogatej rodziny i całymi dniami skubałem wełnę owczą, przygotowując ją do przędzenia. Pracowałem oczywiście tylko za jedzenie, ale i to było bardzo dużo, bo mama mogła zjeść moje 30 dkg chleba. W grudniu zmarł z głodu stary Biruk. Wszy w jego ciele dosłownie powygryzały rany. Pochował go sąsiad, za lepianką w ogrodzie. Dobrym był sąsiadem, bo skombinował desek, żeby zbić skrzynięi na ciało. wł. gruzd' (ros.) - grzyb bielak. 114 Zima ta zapowiadała się szczególnie ostra. Teraz i ja czepiałem się pociągów w biegu, wdrapywałem się na wagon i zrzucałem bryły węgla. Jak mnie raz nagonił konduktor, tak że nie było czasu złazić po skoblach, skoczyłem z góry wprost do rowu, zapadając się z głową w zaspie śnieżnej, szczęśliwie bez najmniejszego zadrapania. ROK 1945 Głód i wszy tej zimy najmocniej ze wszystkich lat dały się nam we znaki. Babka, nie mając nawet koszuli na karku, nosiła na gołe ciało ten półkożuszek, który dziadek przysłał z lidy. Tyle w nim zaprowadziło się wszy, że gdy próbowała je wymrozić, to wywrócona do góry sierść aż się ruszała, tyle ich tam było. Ciało babki pokryte było czerwonymi plamami. Mróz nie pomógł, zatem odpruła pokrycie i wsadziła go do wrzątku. Teraz pomogło - wszy zostały zabite, ale z kożucha babka więcej nie miała korzyści, skurczył się i skóra stała się tak sztywna jak blacha. Aż płakała biedaczka po utracie tak ciepłego przyodziewku, musiała teraz zadowolić się fufąjką, również na nagie ciało. Często chodziłem pod gmach piekarni miejskiej, z której idący zapach wywracał wnętrzności. Obok budynku piekarni rozłożone były baraki i szopy pomocnicze. W jednej takiej szopie karmiono konie, które całymi dniami rozwoziły chleb po punktach, gdzie rozdzielano go raz dziennie na kartki. Karmiono te konie odpadkami chleba, odżywiały się lepiej niż ludzie. Chleb pieczono w blaszanych formach, z których czasami przelało się ciasto, które piekło się na gorących cegłach, przypalone szło na paszę dla koni. Nieraz udało mi się zakraść do tej szopy, dopadałem koryta i pakowałem, co się dało, za pazuchę. Raz dopadł mnie dozorca z batem, bił mnie, ale zdawałem się tego nie czuć, ważne było to, że nie odebrał mi tych odpadków chleba i mogłem raz najeść się do syta. 115 Chodziłem do miejskiej stołówki i w okienku, gdzie wydawano porcje chleba dla F.Z.O. ш, w spękanej desce wydrapywałem dokładnie kawałkiem drutu okruchy chleba, które wpadały do szpar. Zjadałem je i szedłem do sali, gdzie jedli „fezeoszniki" 102, i za drzwiami czekałem aż opuszczą salę. Wpadałem wtedy czym prędzej i dalej zlewać resztki zupy z miski do miski, z miski do miski i trzeba się było spieszyć, gdyż nie byłem w tej czynności osamotniony. Innym znów razem zakradałem się z kilkoma przygodnymi koleżkami do skrzyni, gdzie wyrzucano olbrzymich rozmiarów kości i piszczele wielbłądzie. Rozbijaliśmy je z niebywałą wprawą, wyjadając następnie szpik. Nie zawsze te gnaty były całkiem świeże, ale i nie często trafiła się okazja zakraść się do tej skrzyni, na taką okazję czekały dziesiątki zgłodniałych jak i ja chłopaków. Były niepisane prawa, kto był pierwszy, ten był lepszy, nigdy nie pobiliśmy się, najwyżej trzeba było szukać gdzie indziej. Częściej teraz chodziłem po prośbie i w swych wędrówkach nieraz trafiałem do lepianek, gdzie mieszkali Polacy albo Żydzi. Tym ostatnim nieco lepiej powodziło się, ale trzeba przyznać, z ręką na sercu, że ilekroć trafiłem do żydowskiej rodziny, zawsze mnie nakarmiono. Tak chodząc od domu do domu, dowiedziałem się, że w Szczuczynie istnieje Komitet Polski, a nawet pamiętam, że owego czasu przewodniczącym był Żyd, niejaki pan Blumsztajn. Skontaktowałem się z członkami tego Komitetu, ale niewiele mogli mi dopomóc, nie dysponowali żadnymi środkami oprócz kilku ciuchów, za co również byłem im niezmiernie wdzięczny. Raz, chodząc po prośbie w blokach, gdzie mieszkali funkcjonariusze kolejowi i inni mundurowi, trafiłem na jakieś wesele. Obdarzono mnie pierogami nadzianymi marchwią i na 101 F.Z.O. - fabriczno-zawodskoje obuczenije (ros.) tu: przyzakładowa szkoła zawodowa. 102 wł. fiezeocznik (ros.) - uczeń przyzakładowej szkoły zawodowej. 116 odchodnym kazano mi wypić szklaneczkę wódki. Na mój wycieńczony niedojadaniem organizm podziałało to błyskawicznie, zdążyłem zejść z drugiego piętra i ścięty jak snop z nóg zwaliłem się półprzytomny pod schody. Nie zdawałem sobie sprawy jak długo tam leżałem, ale z zimna o zachodzie słońca odzyskałem przytomność i z radością stwierdziłem, że nikt nie odebrał mi mojej żebraczej torby, uszytej z czerwonej wsypy na pierze. W niej miałem uproszone za cały dzień kęsy jadła. Pospieszyłem zatem do domu by móc podzielić się nimi z mamą i babką.. Niebawem byliśmy zmuszeni opuścić, przy trzaskającym mrozie, ziemiankę po starym Biruku. Na szczęście naczelnik warsztatów, w których mama pracowała, sam postarał się o przydział służbowego mieszkania w baraku, w nim mieściły się cztery duże izby i w jednej z nich zamieszkaliśmy wraz z dwiema siostrami - panna Wala, młodsza, ładna dziewczyna i starsza Nadieżda z panieńskim dzieckiem, dziewięcioletnią Galą. Młodsza pracowała na kolei, otwierała i zamykała szlaban na przejeździe. Nadia była spawaczką w tym warsztacie, gdzie pracowała mama. Współżycie nasze ułożyło się bardzo zgodnie, one miały pryczę pod jedną ścianą, a my pod drugą i dobytek pod pryczami. Duża skrzynia, odwrócona dnem do góry, służyła za stół i kilka mniejszych jako taborety. Tu już było duże okno i pod sufitem mała żarówka, a więc oświetlenie elektryczne. A piec to naprawdę szczyt doskonałości tutejszych zdunów - z przypieckiem i dużym blatem z trzema fajerkami. Trzeba było tylko się troszczyć, żeby starczało węgla. Piec grzał świetnie i do innych celów doskonale nam służył. W tym czasie zacząłem z babką handlować na rynku ziarnem słonecznikowym, to tutejszy narodowy przysmak. Chodziliśmy każdego piątku na duży rynek, aż w drugim końcu miasta kupowaliśmy 300 - 400 szklanek nie prażonych pestek od kołchoźników, przynosiliśmy do domu i prażyliśmy na 117 naszym piecu. Prażone pestki, po wyższej cenie i szklaneczką nieco mniejszą sprzedawaliśmy na mniejszym rynku. Dopiero teraz mogliśmy zaprzestać chodzenia po prośbie. To źródło dochodu i chleb przydzielany na kartki chroniły przed śmiercią z głodu. Później kupowaliśmy, hurtowo, worek soli i wieźliśmy go na rynek, na saneczkach, które sam zrobiłem, by sprzedawać na szklanki. Opłacało się takie handlowanie. Trzeba było tylko codziennie wykupić talonik u władzy rynkowej i wolno było handlować czym kto miał. Mleko w zimie było sprzedawane zamrożone, w kawałkach. Gorącą zupę sprzedawały baby kubeczkami, a nabywców nie brakowało. Kto palił papierosy, a nie miał za co kupić tytoniu - przeszedł się wzdłuż worków ustawionych w rzędzie, brał szczyptę, zawijał w gazetę, zapalał, zaciągał się dymem i mówił, że za słaby czy za mocny, gasił papierosa i podchodził do drugiego sprzedawcy i tak powtarzając tę czynność, po przejściu przed całym rzędem, miał palenia na cały dzień. Jak zbyt dużo takich chodziło, to sprzedawcy nie pozwalali próbować, ale wtedy towar nie szedł, bo jak ktoś kupi, nie próbując czy mu odpowiada. Taka sama historia z masłem, kupujący miał prawo skosztować czy dobre i jak obszedł cały rząd stoisk z masłem, to sobie troszkę go podjadł. W tym czasie, z głupoty, zacząłem palić tytoń zawijany w gazetę, nie zdawałem sobie wówczas sprawy ze zła, którym jest tytoń, no ale jak inni palili, czemu i ja miałbym nie palić. Tu w Szczuczynie spotkałem się z ludźmi z Kaukazu, byli to Czeczeńcy, Ingusze i Bułgarzy103 (oczywiście nie ci europejscy) i wiele innych plemion tych górali, których spotkał podobny do naszego los. Z powodów politycznych byli zesłani na osiedlenie się w Kazachstanie. Cierpieli oni podobnie jak i my, Polacy. ■ лт ■, narodów kaukaskich. _____ , . . rhnAń o Bałkarów, jeden z narouu i^y -prawdopodobnie chodź. 118 Z jednym takim Czeczeńcem, o wiele ode ranie starszym, zaprzyjaźniłem sią. Nazywali go Misza, ale nie wiem czy to było jego prawdziwe imię. Przychodził on do młodszej naszej współlokatorki, Wali. Kupował od nas pestki, a często przynosił w worku trochę węgla. Pracował na kolei. On nauczył mnie rzucania nożem do celu (oni wszyscy noszą kindżały). Niejednokrotnie w moim życiu popisywałem się później tą sztuką, oczywiście nie w celach agresywnych, i zawsze wracałem wówczas pamięcią do tego Czeczeńca Miszy. Wala wracała z nocnego dyżuru i spała w dzień. Tak się składało, że w mieszkaniu byliśmy tylko my dwoje, ona spała, a ja pilnowałem, by ogień nie wygasł w piecu i żeby ona nie zmarzła. Siadałem wówczas na skraju jej pryczy i wpatrywałem się w zarumienione policzki i w rozchylone czerwone usta. Co mnie do tego skłoniło wówczas nie wiedziałem, ale pochyliłem się kiedyś i pocałowałem ją w usta. Poruszyła się, ale oczu nie otwierała, może spała dalej, a może i poczuła mój pocałunek, nigdy się tego nie dowiedziałem. Bardzo ją lubiłem, a może i więcej, trudno coś sądzić o tym cielęcym wieku. Jeszcze dwukrotnie powtórzyłem, ale miałem później wyrzuty sumienia, że źle postąpiłem, jak złodziej, bez pozwolenia. Więcej nigdy tego nie robiłem, ale chyba kochałem ją moją jeszcze dziecinną miłością. Dzisiaj, gdy to wspominam, nie wstydzę się swego czynu, ostatecznie to nie było przestępstwo. Ona również była dla mnie bardzo dobra i dla mnie pięknie rysowała. Z braku papieru, na kartkach pocztowych, rysowała zwykłym ołówkiem piękne widokówki, miałem ich cały tuzin, ale zawieruszyły się gdzieś w dalszej mojej drodze życiowej, a szkoda. Jakże trudno było tu w mieście zdobyć opał. Cóż znaczyło to wszystko, co się przyniosło w worku na plecach, a ile kosztowało nerwów i wysiłku. Czasem wskakiwałem do pociągu w biegu, wdrapywałem się na wagon, a tu tylko miał i nie ma kawałka większego od pięści. W biegu pociągu przeskakiwałem 119 ""•««te, і і І II: 25 ^ л г<т> <5 o Ł.^ a T 3 « ^ B-.O o ora 3_ - g. cl К S' -i Ł^S- S z wagonu na wagon i nie zawsze znalazły się większe bryły i trzeba było z niczym zeskakiwać, kiedy już pociąg nabrał nienajgorszego rozpędu i można było połamać gnaty. Raz złapał mnie strażnik, jak kradłem węgiel z hałdy, i może nie tyle chodziło mu o węgiel, co o nowy płócienny worek, który zapewne mu się spodobał. Przez dobre 40 minut starał się mi go odebrać, tak mnie skopał, że odczuwałem to później cały tydzień, alem mu worka nie oddał. Trzymałem go rękoma i, dosłownie, zębami. Był to jeden z ostatnich worków, w których dziadek przysyłał paczki. A worek to cenniejsza rzecz od koszuli, bo bez koszuli można było obejść się od biedy, ale bez worka nie. Do wszystkiego, co się tu nosiło, sprzedawało i kupowało, trzeba było używać worka. Początkowo mieliśmy ich sporo, ale później właśnie z nich szyło się bieliznę. Ja sam sporządzałem koszulę na grzbiet, ścinając rogi worka i wycinając w nim szparę na dekolt. Własnoręcznie zmajstrowałem też sobie drewniane łyżwy, podkute grubym stalowym drutem. Całkiem nieźle się na nich jeździło po twardo ubitej nawierzchni dróg i ścieżek. Ulubionym sportem tutejszych chłopaków było doczepianie się, spec-haczykiem z drutu, do jadącego samochodu ciężarowego (innego w Szczuczynie nie widziałem). Jechało się za ciężarówką jakiś czas, później się odczepiało i czekało się na inną, jadącą w przeciwnym kierunku. Do szkoły nie uczęszczałem, trzeba było codziennie walczyć o dodatkowy kęs chleba i o opał, niemniej nauczyłem się nie najgorzej czytać i pisać po rosyjsku, a w mowie niczym nie ustępowałem rodowitym Rosjanom. Nie zapomniałem również języka ojczystego. Chodziłem cztery kilometry w głąb miasta, raz w tygodniu, do pewnych ludzi, wielka szkoda, że ich nazwiska nie zapamiętałem - tam były polskie książki. Żadnej z nich nie przeczytałem w całości, ale do wszystkich zaglądałem i po kilka rozdziałów starałem się przeczytać. Jeżeli spotkałem się z rodakami, nie brakło mi odwagi rozmawiać z nimi po polsku. 120 Raz, wracając od państwa Sciborskich, przechodziłem koło „ Ariali Kirowa" -fabryki, gdzie wyrabiano wełniane skarpety i rękawice, akurat stały sanie załadowane po brzegi wełnianymi skarpetami, nie było to mienie prywatne, więc zdecydowałem się gwizdnąć jedną parę, tak bardzo by mi się przydały. Szybko podszedłem, porwałem jedne, ale nim zdążyłem schować za pazuchę, wybiegł konwojent i dalej mnie gonić. Szybko przekonałem się, że mnie dopędzi, wyrzuciłem zatem moją zdobycz, ale on nie zaprzestał pościgu, może sądził, że mam jeszcze jedną parę. Dopadł mnie i tak nagrzał knutem, że aż na plecach popękała mi skóra. „Za stary" już byłem na płacz, zresztą i tak by to na nic się nie zdało, dziękowałem Bogu, że jeszcze z życiem mnie puścił. Raz strażnik złapał starego Ingusza na kradzieży soli z hałdy, tak mu przyłożył kolbą karabinu, że na miejscu starzec padł trupem i ani pies nie szczeknął. Zanim rodzina się dowiedziała, ciało skostniało na mrozie. Takie to już było tutejsze niepisane prawo - „za gosudarstwiennoje ubiut" 104. Tak trochę handlując, trochę dokładając innymi sposobami, przeżyliśmy tę zimę. Wiosnę witaliśmy jak więzień amnestię. Choć z każdą wiosną przychodziły epidemie różnych chorób zakaźnych. Wiadomo jednak, niech tylko trawka się zazieleni, to wszystko co żyje szuka w niej czegoś do zjedzenia. Czekało się aż śnieg zniknie, by zacząć chodzić boso, niezbyt to przyjemne, ale nie kosztowne. Tej wiosny nająłem się do pasienia ośmiu krów miejscowych lepszych szyszek, za całodzienne wyżywienie i dwa litry mleka, co dzień od innego właściciela krowy. Należało teraz wstawać z pryczy o szarym świcie i wypędzać krowy w pole. Na własnej skórze przekonałem się, że ranki są tu bardzo zimne, rosa aż biała, nogi z zimna czerwone i zdrętwiałe. Szukałem ratunku w ciepłym nawozie krowim, gdzie wł. za gosudarstwiennoje ubjut (ros.) - za państwowe zabiją. 121 tylko taki placek mocniej parował, tam wkładałem nogi i czułem miłe ciepło. Rozglądałem się za świeższym i cieplejszym, a jak słońce było już wysoko, obmywałem w katławanie105 nogi z zielonych skarpetek i było dobrze. Całą wiosnę pasałem te osiem krów, aż do czasu, kiedy jagody w lesie zaczynały dojrzewać. W maju doszły nas pocieszające wieści o zakończeniu się П wojny światowej, ale dla nas nie przyniosło to na razie żadnej poprawy życia, a nawet zaczynaliśmy tracić nadzieję na możliwość zmiany naszego losu. Tyle, że przestali nas wyzywać od polskich panów i wreditieli106, pomimo tego, że nie przyjęliśmy obywatelstwa sowieckiego. Tubylcy nic lepszego tu nie mieli, chociaż byli obywatelami tego kraju. Wiedziałem z ubiegłego roku, że w okolicznych górach są maliny, zatem chociaż nie było jeszcze na nie sezonu, wybrałem się któregoś ranka na rozpoznanie ewentualnych możliwości ich zbierania w przyszłości. Z północnej strony, zaraz za miastem, pięły się szczyty pasma górskiego, którego nazwy -niestety - nie pamiętam. Postanowiłem dostać się do nich z innej strony. Wskoczyłem do pociągu jadącego do kamieniołomów, skąd wywożono dwa razy dziennie transport szarego kamienia. Nie dalej jak o 6 km mieścił się kamieniołom, obok osada kilkudziesięciu domków prywatnych, no i łagierne m baraki otoczone kolczastym drutem. Pracowali tu jeńcy wojenni, Niemcy. Nic ciekawego nie miałem tu do oglądania, więc udałem się na przełaj, możliwie łatwiejszymi przejściami w rumowiskach skalnych. Postanowiłem tędy dotrzeć do północnej strony miasta. Boso nie łatwo było wspinać się po ostrych krawędziach skał. Widziałem krzewy malin, ale rosły w bardzo niedostępnych miejscach, wiedziałem więc już, że z babką nie można tu przychodzić (sam oczywiście później zbierałem tu 105 wł. kotłowan (ros.) - wykop. 106 wrieditiel (ros.) - szkodnik, sabotażysta. 107 Jagiernyj (ros.) - obozowy. 122 piękne maliny, ale jak ciężko trzeba było się nawspinać, żeby uzbierać wiaderko). Za załomem jednego ze szczytów rozlegał się prześliczny widok na olbrzymie, szmaragdowe jezioro. Z trzech stron otaczały je pionowe ściany górskie, a z jednej łagodnie opadające zbocze, pokryte gęstym lasem sosnowym. Tu właśnie mieściły się budynki jakiegoś sanatorium i od tego pochodziła nazwa Szczuczyn-Kurort Borowoje. A kto tu się kurował - nie było najmniejszej wątpliwości, na pewno nie prosty robotnik ani kołchoźnica. Zszedłem na brzeg tego naprawdę pięknego jeziora - niewielka plaża, a dalej do wody schodziło się po płaskich, gładkich, olbrzymich płytach, jakby je ktoś umyślnie poukładał. Woda o zimnych kolorach, w zależności od pogody, gdy świeciło słońce jasno szmaragdowa, gdy niebo było zasnute chmurami - przybierała odcień ciemnozielony. Tutaj stała też olbrzymia stacja pomp, od której szedł rurociąg, biegnący najgłówniejszą ulicą miasta, dzielącą Szczuczyn na dwie równe połowy. Ulica nazywała się Lenińską. Rurociąg ciągnął się aż do dworca kolejowego i do elektrowni, miał dobre 9 km. Na tym jednym rurociągu mieściły się co 1500 metrów budki, przy każdej siedziała kobieta, i gdy się wrzuciło do kasetki jedną kopiejkę, otwierała zawór i można było wziąć najwyżej dwa wiadra wody. Niejednokrotnie wracałem jeszcze nad jezioro kąpać się albo przyglądać się, jak rybacy zarzucali sieci i wyciągali je później pełne srebrnych ryb. Czasami zbliżałem się do nich, pomagałem wysupływać wplątane w oczka sieci ryby, no i co i raz jedną rybę wkładałem za pazuchę. Żywa i zimna rzucała się za koszulą, niezbyt to miłe wrażenie, ale jak się później upiekło taką zdobycz w popiele, to paluszki lizać. Niestety nie pamiętam nazwy tej ryby. Suszą ją tutaj, albo rozcinają na dwie połowy i solą w beczce, bez sosu. Smakiem różniła się od naszych śledzi. Nie była tania na rynku i miała popyt. 123 Latem, kiedy były silne upały, próbowałem handlować wodą. Brałem dwa wiadra wody, na koromysłach m nosiłem na rynek, przykrywałem je kawałkiem czystego płótna, miałem czerpak i dwie szklanki. Nie sprzedawano tu żadnych napoi chłodzących, za wyjątkiem mleka klaczy, to znaczy kumysu, to bardzo smaczny napój, podobno leczniczy, ale zbyt drogi. Sprzedawali go przeważnie Kirgizi, oni znali tajniki kiszenia mleka, tak by nabierało mocy, jak wino. Jak słońce przypiekło to i woda szła, po 50 kopiejek za szklankę. Nieraz zdarzało się, że jakiś osobnik wypił cztery szklanki i nie zapłacił. Nie upominałem się daremnie i tak zarabiałem na to, żeby kupić jadła nie tylko dla mnie samego, ale i dla mamy i babki. Na to trzeba było kilkakrotnie obrócić z tymi wiadrami na koromysłach, aż kręgosłup bolał. Chodziliśmy z babką zbierać dzikie truskawki do lasu. Wyszukiwało się słoneczne polany i tu w wysokiej trawie rosło ich moc. W południe słońce tak paliło w plecy, że aż się słabo robiło, no i niedojadanie robiło swoje. Jadłem truskawki i nie mogłem się nasycić, a tu trzeba nam było nazbierać dwa wiadra na dzień. O zmierzchu wracaliśmy do domu, powłócząc ze zmęczenia nogami. Nazajutrz nieśliśmy je na rynek, czasem cały dzień trzeba było siedzieć by je wszystkie sprzedać. Miarką była puszka po konserwie. Brało się 2 ruble za taką, zbliżoną do półlitrowej miary, puszkę. Opłacało się to przedsięwzięcie. Jak już wspominałem, prażona pszenica smakowała wybornie, ale zdobyć ją nie było tak łatwo. Chodziliśmy we dwójkę z koleżką do elewatora i tam, skradając się, podchodziliśmy do magazynów. Były to drewniane szopy na wysokich słupach, żeby wilgoć nie docierała od podłogi. Między tymi słupami szukało się schronienia, a jak oczy oswoiły się z mrokiem, trzeba było znaleźć sęk w desce podłogi, wybić go patykiem, owiniętym w szmatę by złagodzić stuk. Nie zawsze szło to łatwo, a jak się już udało, to nabierało się za pazuchę pszenicy i zatkawszy koromysła (ros.) - nosidła. 124 dziurę kołkiem, chyłkiem brało się nogi za pas. Pszenicę prażyło się na blacie pieca, aż dostała brązowego koloru i zaczynała pękać. Jadło się ją popijając wrzątkiem. Kawę również robiliśmy sami paląc jęczmień i tłukąc go później w moździeżu, a zaparzona miała smak aromatyczny, a jak nie było jęczmienia, to brało się skórkę chleba, spalało się ją i zaparzało wrzącą wodą i kawa gotowa. Herbatę również mieliśmy dobrą - a to liście suchej mięty i korzonki dzikich truskawek. Prasowało się je i suszyło, zaparzone miały doskonały aromat. Jak nie czuliśmy głodu, trzeba było urozmaicić menu. Postarałem sią o dwa okrągłe klocki brzozowe i po długich godzinach żmudnej pracy sam zmajstrowałem żarna. Nabijałem w te pieńki tłuczone drobno żeliwo, odpadki ze skorupy garnka. Bić trzeba było równiutko, rzędami. W środek dolnego pieńka wbiłem kawałek stalowego pręta, w górnym wyżłobiłem duży otwór w środku, przegradzając go kawałkiem płaskownika z otworem o średnicy pręta wbitego w dolny pniak. Wkładało się jeden na drugi. Na górnym, w wydłubany na obwodzie otwór był wbity kołek. Do środkowego otworu sypało się podsuszoną pszenicę albo proso i kręcąc za ten kołek, wprawiało się w ruch górny klocek. Tak spreparowane żarna dostarczały niezgorszej kaszy. Jak chciało się mieć drobniejsze krupy, to przepuszczało się jeszcze raz przez żarna i otrzymywało według życzenia. Oczywiście to żmudna praca, ale czyja mogłem narzekać na brak czasu, chyba nie. W tym okresie pani Stefania Tumielewicz uciekła z sow-chozu, opowiadała, że straszny głód przecierpieli ubiegłej zimy. Znalazła pracę w miejscowym szpitalu i tam zamieszkała. Pracowała i pomagała pani Janinie chłopakom, ich wszystkich nie chcieli wypuścić z sowchozu, nikt tam nie chciał pracować za głodowe wynagrodzenie, więc trzymali jak więźniów kilka polskich rodzin. 125 Tymczasem przez Szczuczyn przeciągały transporty kolejowe ze zdobyczami wojennymi z okupowanych przez wojska sowieckie niemieckich terenów. Ładunek był rozmaity, poczynając od maszyn, urządzeń fabrycznych i drogich instrumentów, a kończąc na złomie zbieranym na pobojowiskach. Robiliśmy z koleżkami wypady, kombinując stalowe rurki i niemiecką amunicję. Sporządziliśmy samopały i chodziliśmy na bagna, na dzikie kaczki. Nie obeszło się i bez nieszczęśliwych wypadków. Nie jednemu proch popalił twarz, to znów pourywało palce u rąk. Istna plaga i tutejsze władze milicyjne nie mogły temu dostatecznie zaradzić, zresztą miały inną robotę, z drugą plagą powojenną. Władze sowieckie w krytycznych latach wojny zwalniały z więzień najgorszych kryminalistów i posyłały na front. Były dla takich ludzi dwa wyjścia - zamknięci na kłódkę w czołgach ginęli, rozrywani na strzępy, albo przeszli szczęśliwie front i wracali w rodzinne strony, często jako jedno lub dwukrotni Bohaterowie Związku Radzieckiego, obwieszeni medalami, i mieli nieograniczone prawa. I było dobrze po trzeźwemu, ale jak sobie dobrze popili, to okropnie się rozbijali, sami będąc niemal nietykalnymi. Nierzadko się zdarzało, że takich dwóch czy trzech bohaterów spod Berlina rozpędzało dosłownie cały rynek, bili kto im się nawinął pod rękę, a i między sobą urządzali krwawe rzezie, zbitymi butelkami operowali jak żeńcy kosami. Długi czas byli postrachem ogółu. Często wyszukiwali preteksty do zemsty za dawne porachunki. Nieco później NKWD ukróciło te rozboje. Jeszcze jednym źródłem zarobkowania, z jakiego z babką czerpaliśmy środki do życia, było wiązanie mioteł brzozowych. Szliśmy do lasu, ja właziłem na brzozę i zrywałem gałązki, wybierając co bardziej wiotkie, a babka wiązała z nich miotły. Nie służyły one do zamiatania, lecz do bardziej pożytecznego celu, a mianowicie do łaźni. W ruskiej parowej łaźni obrządek był taki: ubranie wieszało się na metalowe kółko (szło ono do pieca, gdzie w bardzo 126 wysokiej temperaturze ginęły insekty), brało się mały drewniany ceberek, nalewało się do niego wody i ustawiało go na ławie i stojąc obmywało się ciało, następnie nabierało się do cebrzyka całkiem zimną wodę i szło się do innej izby, gdzie wokół trzech ścian były półki na trzech poziomach; zależnie od wytrzymałości, właziło się na jedną z nich, maczało się taką brzozową, ulistwioną, miotłę w zimnej wodzie i trzepało się nią po plecach i całym ciele. W izbie tej wpuszczano niemal suchą parę; gorąc był niesamowity, a im wyżej tym goręcej. Pod wpływem uderzeń miotły ciało nabierało barwy czerwonej i swędziało pod razami. Pierwszorzędne lekarstwo na przeziębienie i inne dolegliwości, a zmęczenie uchodziło z kości jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Nie każdy wytrzymywał gorąco na trzeciej półce, ale na drugiej sam próbowałem takiej ruskiej bani109. Nasze brzozowe miotełki niezły miały popyt. Tam, gdzie obecnie mama pracowała, odnoszono się do niej po ludzku i traktowano na równi z innymi pracownikami. Jeden z pracowników, wdowiec, proponował nawet mamie małżeństwo, ale mama ciągle myślała o ojcu, nie tracąc nadziei, że jeszcze Bóg pozwoli nam się z nim spotkać. Nie brakło jednakże kobiet polskich, które straciły zupełnie jakąkolwiek nadzieję na zmianę w naszym życiu i wychodziły za mąż za Rosjan, zawsze co męska głowa w rodzinie, to nie kobieca.. Znałem dwie Polki, które wyszły za Rosjan, jak na moją obserwację, żyli zgodnie i o wiele lżej im było borykać się z trudnościami dnia powszedniego. Depo-barak nr 3 - tak nazywał się barak, w którym teraz mieszkaliśmy. Już nikt nas nie straszył, że wyrzuci na dwór. Do ściany baraku przylegał punkt rozdziału chleba na kartki. Staraliśmy się zajmować kolejkę tak, żeby, jak tylko chleb przywieźli, wziąć jedni z pierwszych, bowiem nierzadko bania (ros.) - łaźnia. 127 zdarzało się, że go zabrakło i trzeba było stać godzinami, aż do wieczora, zanim przywieźli drugi rzut. Czasami również wydawali po 1/4 kg na duszę marmolady, a to dlatego, że skończyła się wojna, żeby ludzie osłodzili sobie życie, wierząc, że ich byt rychło ulegnie poprawie. Jesienią najęliśmy się z babką w podchozie do pracy przy wykopkach ziemniaków. Widziałem wprawdzie tu na polach kołchozowych nowoczesne, samobieżne kombajny, ale nierzadkim było oranie krowami, a w tym przypadku mieliśmy kopać kartofle gracami. Babka więc kopała, a ja zbierałem do wiader, które nosiliśmy później do miejsc, gdzie się je zsypywało. Płacono w naturze, 10 wiader dla podchozu, a jedenaste dla nas. Pracowało się od rana do wieczora. Zarobione ziemniaki przywozili nam aż do baraku, po znajomości. Ręce grabiały, rano było bardzo zimno. Mieliśmy dwugodzinną przerwę w ciągu dnia pracy. Wolno było na miejscu rozpalić ognisko i piec kartofle ile zdołaliśmy zjeść. Zatem piekliśmy i jedliśmy za wszystkie czasy. Człowiek był tak wygłodzony, że nigdy nie mógł najeść się do syta. A jaka była radość, jakeśmy coraz to zaglądali pod pryczę, gdzie gromadziliśmy nasze zarobione wiadra ziemniaków. Teraz to już na jakiś czas wystarczy nam tego podstawowego płodu ziemi, służącego do wyżywienia milionów ludzi tego „miodem i mlekiem" płynącego kraju. Kiedy skończyły się wykopki, pod pryczą zabrakło miejsca i musieliśmy sypać pod prycze naszych współlokatorek. Trudno było się z ludźmi liczyć o to, że nawet bez pytania brali co dzień po kilkanaście bulw. W tych warunkach, w jakich żyliśmy, człowiek nabierał szlachetniejszych cech współżycia z bliźnimi. Tu zradzała się naprawdę szczera przyjaźń między ludźmi. Ta twarda szkoła życia dawała niejednokrotnie silniejsze zasady aniżeli uniwersytet. Tu dopiero zrozumiałem, że źle robiłem, kiedy przed wojną dawała mi matka chleb posmarowany masłem i obłożony wędliną, a ja zjadałem wędlinę, a chleb przyklejałem do ściany. Tu niejednokrotnie gorzko nad tym 128 zapłakałem i wierzyłem, że spotkała mnie za to kara Boża. Nieraz przypominałem sobie, jak wybieraliśmy się z ojcem na wycieczkę kajakiem po Niemnie - jadło się pączki, a jabłko zjadałem do połowy, a resztę wrzucałem do rzeki, a tu w ciągu tych sześciu lat owocu żadnego nie widziałem na oczy, a kawałeczek chleba, zanim się go zjadło, całowało się z namaszczeniem. Dlatego w pacierzach zaklinałem się, że jeżeli kiedykolwiek w życiu los się odmieni i będę miał chleba powszedniego do woli, to nie zapomnę ilekroć go tu łaknąłem, nie położę bochenka „do góry nogami", co było wielką zniewagą. Zima w tym roku zastała nas nieco lepiej przygotowanych na głód. Mieliśmy nadzieję, że przynajmniej w jej pierwszej połowie nie będziemy puchnąć z głodu. Tak, to była już nareszcie nasza ostatnia zima w Kazachstanie, ale zanim ona się skończyła, przeżywaliśmy wiele ciężkich miesięcy niepewności i niedowierzania. ROK 1946 Rok nowy rozpoczął się dla nas pomyślnie. Jak piorun z jasnego nieba, lotem błyskawicy, rozeszła się wesoła nowina, docierała w najdalsze zakątki Akmolińskiej Obłasti uo. Dosłownie nie mogliśmy uwierzyć w to, że nareszcie miała się skończyć nasza tu poniewierka, na podstawie umowy Polsko-Radzieckiej Komisji Mieszanej do spraw ewakuacji osób narodowości polskiej, z dnia 6 lipca 1945 r. Wyraźnie zaznaczone było, że wszystkich osób narodowości polskiej, ale jak się później okazało przy wyrabianiu dokumentów wyjazdowych, do opuszczenia tego kraju mieli prawo tylko obywatele polscy, osoby posiadające paszporty stałe z obywatelstwem sowieckim, narzucone „dobrowolnym" przymusem, zostały pominięte ul. 110 obłast' (ros.) - obwód, odpowiednik województwa. 111 w różnych miejscowościach wyglądał ten problem w różny sposób, było to zależne od nastawienia lokalnych władz. 129 Również kobiety, które wyszły za Rosjan, musiały albo brać rozwód, albo zrezygnować z szansy wyjazdu. Trudno byłoby opisać rozpacz tych nieszczęśliwych, którzy musieli jeszcze przez wiele, wiele długich lat czekać na poprawkę w umowie, stało się to dopiero po październiku 1956 roku, kiedy to Władysław Gomułka po wybraniu go na I-szego sekretarza Komitetu Centralnego organów partyjnych załatwił tę sprawę (częściowo). Na podstawie wznowionych prac komisji do spraw ewakuacji, zażądano zwrotu osób narodowości polskiej, bez względu na to, czy posiadały paszporty stałe czy tymczasowe. Po siedemnastu latach przychodziły transporty zesłańców, a ile do tego czasu umarło w zapomnieniu, a ile milionów jeszcze do dzisiejszego dnia poniewiera się na bezkresnych obszarach Syberii, czekają i wierzą, tak jak my wierzyliśmy, że jeszcze i dla nich zaświeci słońce wolności. W styczniu codziennie chodziłem do warsztatów kolejowych śledzić pracę cieśli, przygotowujących cały transport bydlęcych wagonów. Już na pewno dowiedziałem się, że to transport dla nas, Polaków; robiono prycze i wstawiano żelazne piecyki. Już nie odpędzano mnie, jak to dawniej się zdarzało często, jak psa, gdy zbierałem odpadki drewna na opał. Czasami któryś z majstrów pytał mnie, czy tak naprawdę chcemy jechać do tej Polszy ш, czy nam jest tu aż tak źle. Bałem sią mu szczerze odpowiedzieć, więc mówiłem, że owszem dobrze nam tu było, ale Ojczyzna nas zabiera i chcemy powrócić w nasze strony rodzinne. Trudno opowiedzieć jakie formalności musieliśmy przejść, zanim znaleźliśmy się w wagonach. Musieliśmy zrobić po cztery zdjęcia dowodowe, widocznie po jednym chcieli zachować dla siebie, na pamiątkę naszej tu bytności i zapewne do dzisiejszego dnia leżą w archiwach NKWD. Robiono też badania lekarskie i szczepienia ochronne, w ramiona, pod łopatkę i w pośladek. Widać było na każdym kroku, że to nie 112 Polsza (ros.) - Polska. 130 władze NKWD czuwają nad tymi przygotowaniami do tej dalekiej drogi, która nas czekała. W przeciwnym razie powtórzyłby się rok 1940 i zapakowano by nas jak bydlaków do wagonów i nikogo by głowa nie bolała o to ilu ludzi umrze w takich warunkach. Ampułki angielskich leków świadczyły o pomocy Zachodu, a kiedy przyszliśmy w wyznaczonym terminie po odbiór suchego prowiantu, to za wyjątkiem chleba cały prowiant był pochodzenia angielskiego. Mama przestała już pracować. Tak ogarnęła nas gorączka przedwyjazdowa, że nocami spać nie mogliśmy z wrażenia. Cerowaliśmy i łatali nasze łachmany, by dowieźć je do Ojczyzny. Komitet - niestety - nie był w stanie wszystkich odziać z tego co tu przysłali. Siostry, współlokatorki nasze, nie ukrywały swej radości, że nareszcie w naszym życiu przychodzi zmiana, nie kryły się też z tym, że również chciałyby wraz z nami wyjechać do tej Polski, ale to było absolutną niemożliwością. Nareszcie 16 lutego 1946 roku wydano nam Zaświadczenie nr EF 04284 wystawione w języku polskim i rosyjskim, z dokładnymi personaliami, dotyczącymi matki, babki i mnie, podpisane przez pełnomocników obu stron i z okrągłymi pieczęciami z Orłem, no i z Sierpem i Młotem113. Lewą połowę miano nam odciąć na granicy. 20 lutego 1946 roku, pamiętny to dla nas dzień, od samego rana ładowaliśmy się do transportu, stojącego na bocznicy kolejowej. Uprzednio serdecznie, ze łzami w oczach, pożegnaliśmy się z naszymi rosyjskimi przyjaciółmi, którzy, dzieląc się z nami kawałkiem chleba, nie pozwolili nam tu umrzeć z głodu. Cały dzień zjeżdżali się rodacy z miasta Szczuczyna i najdalszych jego okolic. Poszczęściło się nam znowu trafić do jednego wagonu z paniami Tumielewicz. 113 Sierp i Młot - godło państwowe ZSRR. 131 Już nie po dwadzieścia rodzin wsadzano nas jak śledzie do beczki, ale po osiem do dziesięciu, w zależności ile osób było w rodzinie. W naszym wagonie było osiem rodzin, 22 osoby. Przed żelaznym piecykiem stała skrzynia blaszana, napełniona węglem, przecież to był luty, mróz trzaskający, ale nam było ciepło, grzała nas nieopisana radość z tego, że oto cud się stał, mieliśmy na zawsze wyjechać spod tak troskliwej opieki, jaką nas tu otaczano na każdym kroku. Kiedy słońce zachodziło, hen daleko, ponad stepy, poniosła się słodka melodia śpiewanej w każdym wagonie pieśni „Wszystkie nasze dzienne sprawy". Nie mogliśmy usnąć tej pierwszej nocy, z niecierpliwością oczekiwaliśmy i nasłuchiwali, kiedy wreszcie usłyszymy podstawianie lokomotywy. Jeszcze w sercach kłuła niepewność - a może to sen, może jeszcze się rozmyślą i z powrotem nas rozładują. Niemal całą noc chodzili i ciągle sprawdzali, imiennie, wszystkich w wagonach. Jaka rozpacz rozdzierała tych, którzy nie mogli z nami jechać. Przyjęciem, pod presją, obywatelstwa wydali na siebie wyrok straszny. Nad ranem trzykrotny, przeciągły, sygnał lokomotywy obwieścił nam, że ruszamy. Zaskrzypiały zastygłe na mrozie koła i tak pożegnaliśmy Szczuczyn-Kurort Borowoje na zawsze. Po drodze, aż do Akmolińska, dobierano dalsze polskie rodziny. W Akmolińsku staliśmy cały dzień i tu też uzupełniono nasz eszelon, a dalej przystawaliśmy już tylko na większych stacjach, gdzie zmieniały się drużyny kolejarzy i lokomotywa uzupełniała paliwo. Każdego poranku w całym eszelonie śpiewano „Kiedy ranne wstają zorze", a o zachodzie „Wszystkie nasze dzienne sprawy". Niemal w każdym wagonie była choć jedna rodzina żydowska i oni z nami śpiewali kościelne pieśni. 132 W Pietropawlowsku wydarzył się nieszczęśliwy wypadek, zginął pod kołami mijającego nas transportu 38-letni Polak. Nie doczekał ujrzenia polskiej ziemi. Musieliśmy ostrożnie racjonować prowiant, bo dopiero w Akmolińsku wydano nam świeży zapas, a tak to tylko trzy razy dziennie otrzymywaliśmy wrzątek. Następny, dłuższy, postój był w Ufie na Uralu m. Tu mało brakowało, a byłbym został odcięty od transportu. Poproszono nas tam do łaźni, a kiedy po kąpieli zgłosiłem się z numerkiem po odbiór moich łachmanów, które były oddane do komory dla wyparzenia insektów, to nie mogli ich znaleźć wśród stosów innych łachmanów. Była obawa, że będę musiał „na Adama" wracać do wagonu. Łaźnia pustoszała, a ja nago chodziłem z kąta w kąt, niecierpliwiąc się okropnie, a kiedy wreszcie znalazły się moje ciuchy, już nikogo nie było w łaźni prócz mnie. Na przełaj, przez dziesiątki torów, biegłem żeby zdążyć na czas, musiałem przełazić pod trzema, będącymi już w ruchu, innymi transportami. Jeszcze brakowało mi z 60 m, jak zobaczyłem, że nasz eszelon ruszył. Strach dopomógł mi dopędzić ostatni wagon i ostatkiem sił uczepić się stopnia. Do następnego postoju marzłem w budce na zewnątrz wagonu wraz z kolejarzem, który, odstąpiwszy mi jedną połę swego kożucha, nie pozwolił, bym zamarzł na śmierć. Mama i babka mocno się przejęły moją nieobecnością i nic dziwnego - po tylu latach zmagania się z losem, mielibyśmy się rozłączyć na drodze ku lepszej przyszłości. Nie obeszło się i bez tego, by ktoś chory ciężko zmuszony był zostać na szlaku w szpitalu, a siedem osób nie dożyło chwili, by po latach tułaczki postawić nogę na polskiej ziemi. Zostali na zawsze, pochowani bez sakramentów, zostali, by ślad po nich zatarł się zupełnie, a miejsca, w których złożono te ich skołatane tułaczką szczątki, porosły stepowe burzany. 1,4 Ufa - w rzeczywistości stolica Baszkirii, leżąca nad rzeką Ufą wypływającą z Uralu Środkowego. 133 Jak ciężko im było rozstawać się z życiem w chwili, gdy wschodziło słońce wyzwolenia z tych czeluści nędzy i piekła. W Kujbyszewie znowuż dłuższy postój. Odwiedził nas delegat Ambasady Polskiej, wypytywał o zdrowie i pocieszał rychłym kresem tej tułaczki. Tu też doczepiono wagon z wyższym funkcjonariuszem NKWD, który był odpowiedzialny za cały eszelon i miał trzymać pieczę aż do polskiej granicy. Od Kujbyszewa trzy razy dziennie otrzymywaliśmy gorące posiłki z wagonu-kuchni doczepionego do transportu. Przez Moskwę wypadło nam przejeżdżać akurat w nocy, a może to i lepiej. Później przejeżdżaliśmy przez tereny, które były okupowane przez Niemców, oglądaliśmy z wagonów zryte okopami pola, spalone lasy, zniszczone wsie i miasteczka, na polach ślady nie tak dawno toczonych tu zaciętych walk i kopce oblane wapnem - to bratnie mogiły żołnierzy obu stron, których spotkała tu śmierć. Wraki czołgów i innego sprzętu śmierci roztrzaskane kikuty wystawiały ku niebiosom. Przygnębiające widoki towarzyszyły nam aż do celu naszej podróży. Przejeżdżaliśmy nad szarymi wodami Wołgi, wezbrana wiosennymi roztopami rozlała się szeroko królowa rosyjskich rzek. Na granicy polsko-sowieckiej, koło Brześcia, oderwano rosyjską połowę naszej karty ewakuacyjnej, a drugą połowę zachowałem na pamiątkę na całe życie, jako dowód czyśćca, który przeszliśmy, i jako moje „świadectwo dojrzałości". W Brześciu, ku naszemu rozczarowaniu, nie puszczono nas do Lidy. Te nasze kresowe ziemie niesprawiedliwie dostały się pod panowanie sowieckie i nigdy już nie mieliśmy ujrzeć naszych rodzinnych stron. Powieźli nas na zachód, na Ziemie Odzyskane. W Brześciu po raz pierwszy byliśmy w kościele na Mszy Świętej, po raz pierwszy od tylu lat. Ksiądz w kazaniu powitał 134 nas wróconych ojczystej ziemi. Ludzie płakali, głośno rozbrzmiewała pieśń „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród . Następnym dłuższym postojem był postój w Warszawie na Pradze. Tu ujrzeliśmy naszą stolicę całkowicie leżącą w gruzach. Dzieci szkolne z praskiej szkoły przyniosły nam swoje śniadanie - kakao i bułki z masłem. Nigdy nie zapomnę, jak przyglądano się nam, nędzarzom, bo i wyglądaliśmy strasznie. W Poznaniu pożegnaliśmy się z Tumielewiczami, znalazł się ich ojciec i mąż w zielonogórskiem. Po wielu latach spotkałem się ze Zdziśldem już jako lekarzem i z Ryśldem w mundurze Wojska Polskiego. Ja nigdy już w swoim życiu ojca mego nie spotkałem i matka moja do śmierci została wdową. Nie wiedzieliśmy nawet, gdzie pochowano jego kości. Nad rzeką Odrą przejeżdżaliśmy po chwiejnym, pontonowym moście. Przywieziono nas do Szczecina, by zaludnić te piastowskie prastare ziemie. Pokochałem to miasto, gdzie latem 1946 roku boso biegałem po ulicach, sprzedając gazety. Tu też teoretycznie pobierałem przysposobienie do dalszego życia, praktykę bowiem pobrałem „gdzieś w Kazachstanie". Tym wszystkim, którzy przeżyli, i tym co pozostali na Syberii te wspomnienia poświęcam - Romuald Bartoszewicz. Australia, Melbourne 24 czerwca 1964 r. Marian Gurdak - urodzony 10 grudnia 1924 roku w Tarnobrzegu, uczeń gimnazjum, we wrześniu 1939 roku ewakuowany na Kresy Wschodnie, 28 czerwca 1940 roku deportowany na Daleką Północ, w 1941 przedostał się do Uzbekistanu, żołnierz Armii gen. W. Andersa, uczestnik Kampanii Włoskiej, walczył w bitwie o Monte Cassino, po zakończeniu wojny pozostał w Wielkiej Brytanii. ЧИ М. G., 1943r., Kirkuk (Irak) Marian Gurdak Moje przeżycia. Dzieciństwo na Sybirze. Urodziłem się w Tarnobrzegu 10 grudnia 1924 r. Ojciec115 mój pochodził z Dęby (dziś woj. tarnobrzeskie), urodził się pod zaborem austriackim, szkołę ukończył w Mielcu i Dębicy, podchorążówkę w Austrii. Podczas I wojny światowej wstąpił do polskiego wojska. Jako podporucznik brał udział w wyprawie na Kijów, oraz w obronie Warszawy, ranny pod Modlinem (rana kłuta bagnetem w nogę podczas ataku na okopy rosyjskie). Do 1934 roku Ojciec pełnił funkcję naczelnika Ochotniczej Straży Pożarnej w Jędrzejowie (woj. kieleckie). Pracował w starostwie jako podreferendarz wojskowy (m.in. organ poboru do wojska). Dziadek mój pochodził z Austrii, a babcia, rodowita Polka ze Lwowa. Było nas sześcioro w rodzinie, najstarsza siostra - 115 Ojciec Jakub Gurdak, urodzony 10 lipca 1887 roku w Dębie k. Tarnobrzegu, syn Michała i Franciszki z domu Ortyl, uczestnik I wojny światowej i wojny 1920 г., urzędnik wojskowy, we wrześniu 1939 ewakuowany z Miechowana Kresy Wschodnie, 28 czerwca 1940 roku deportowany na Daleką Północ, zmarł jesienią 1941 roku w drodze do Armii Gen. W. Andersa. 136 Wanda ш „Duśka", brat Michał m „Dziudek", ja, młodszy brat Zbyszek118 oraz rodzice. Od 1935 roku do wybuchu wojny mieszkaliśmy w Miechowie - małym mieście powiatowym. Duśka, Dziudek i ja chodziliśmy do Gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki. Pamiętam atmosferę, jaka panowała przed wybuchem wojny: zdenerwowanie, podniecenie, strach przed tym co będzie. Koło budynku Gimnazjum kopaliśmy rowy przeciwlotnicze, jako harcerze pełniliśmy służbę w nocy, strzegliśmy przed kradzieżą deski przygotowane do budowy schronu. Rano I-go września, obudził nas daleki, silny wybuch, węzłowa stacja kolejowa (Tunel) była bombardowana. Ojciec zaraz wstał, włączył radio - dowiedzieliśmy się, że Niemcy przekroczyli granice Polski. Ucieszyłem się, że teraz będzie się coś działo, nareszcie będę mógł coś zrobić dla obrony Ojczyzny. Mama119 ostro skarciła mnie: wojna jest straszna, giną ludzie, wszędzie zniszczenia i głód. 116 Wanda Gurdak - urodzona w 1920 roku w Tarnobrzegu, córka Jakuba i Janiny z domu Zimmerman, we wrześniu 1939 roku ewakuowana z Miechowa na Kresy Wschodnie, 28 czerwca 1940 roku deportowana na Daleką Północ, żołnierz I Armii Wojska Polskiego, zamężna, po wojnie osiedliła się na Pomorzu. 117 Michał Gurdak - urodzony w 1922 roku, syn Jakuba i Janiny z domu Zimmerman, we wrześniu 1939 roku ewakuowany z Miechowa na Kresy Wschodnie, po zakończeniu Kampanii Wrześniowej przedostał się do Generalnego Gubernatorstwa i powrócił do Miechowa, wywieziony na roboty do Rzeszy, po wojnie osiedlił się w Gorcach (woj. wałbrzyskie), zmarł w 1989 roku w Człuchowie. 118 Zbigniew Gurdak - urodzony w 1926 roku, syn Jakuba i Janiny z domu Zimmerman, we wrześniu 1939 roku ewakuowany z Miechowa na Kresy Wschodnie, 28 czerwca 1940 roku deportowany na Daleką Północ, przedostał się do Uzbekistanu, ewakuowany na Bliski Wschód, junak w II Korpusie, po wojnie pozostał w Wielkiej Brytanii, zginął 5 czerwca 1952 roku w wypadku samochodowym. 1,9 Janina Stanisława Gurdak z domu Zimmerman - urodzona б maja 1896 roku we Lwowie, córka Władysława i Stanisławy Wandy z domu Surmińskiej, we wrześniu 1939 roku ewakuowana z Miechowa na Kresy Wschodnie, 28 czerwca 1940 roku deportowana na Daleką Północ, jesienią 1941 roku przedostała się do Uzbekistanu, gdzie zmarła w lipcu 1942 roku w miejscowości Zejadin. 137 Wkrótce pokazali się na drogach ludzie, uciekający przed Niemcami. Jako harcerz pełniłem dyżur przed magistratem. Jeżeli ktoś chciał jakiejś pomocy, np. otrzymania żywności czy też noclegu w Miechowie, dostawaliśmy kartkę z magistratu i tam kierowaliśmy potrzebujących. Fala uciekinierów co godzinę zwiększała się, zdawaliśmy sobie sprawę, że i my wkrótce do nich dołączymy. Ojciec dowiedział się, że starostwo musi być ewakuowane, pakowali i palili dokumenty dzień i noc. 4-go września, w poniedziałek, wyjechaliśmy z Miechowa podwodami z dokumentami ze starostwa. Było czternaście czy szesnaście podwód, jechaliśmy do Skalbmierza. Ostatni raz spojrzałem na wieżę kościelną- około 11 przed południem - nie wiedziałem, kiedy wrócimy z powrotem do Miechowa. Ze Skalbmierza, gdzie nocowaliśmy w szkole, pojechaliśmy do Staszowa, tam zobaczyłem, co to jest wojna. W Rynku narożny dom stojący przy drodze do Opatowa był zbombardowany. Pod gruzami jęczał Żyd - przed nalotem schował się za szafę, która go potem przygniotła. Koło tego domu uciekały tysiące ludzi, każdy myślał jednak tylko o sobie. Zaczęliśmy rękami odrzucać gruz, ale długo to nie trwało, bo i my musieliśmy jechać dalej. Mostem przez Wisłę jechaliśmy do Baranowa Sandomierskiego, a potem boczną, bardzo piaszczystą drogą w kierunku Majdanu Królewskiego, w rodzinne strony mojego ojca. Droga piaszczysta była bardzo ciężka dla koni, toteż, aby im ulżyć, ojciec zdecydował zakopać skrzynie z dokumentami w lesie nocą. W czasie postoju wspólnie z bratem Dziudkiem udaliśmy się do krewnych, mieszkających za Majdanem, z prośbą o żywność dla nas i obrok dla koni. Wróciliśmy z powrotem bardzo późno w nocy, umyłem się i posiliłem, byłem tak zmęczony, że zaraz zasnąłem. Obudziła nas Duśka -jedziemy dalej. W okolicach Niska zatrzymaliśmy się w lesie na dwudniowy, zasłużony odpoczynek, zaopatrzyliśmy się w żywność i paszę dla koni. 138 W nocy znów ruszyliśmy dalej, w kierunku Szczebrzeszyna, towarzyszyły nam dalekie odgłosy walki, wybuchy artyleryjskie, pożary, porozbijane wozy wojskowe, zabite konie. Taki obraz zastaliśmy też w mieście. Udało nam się zamienić lalka koni z naszego konwoju na konie wojskowe, które pasły się w parku. Pojechaliśmy dalej, minęliśmy Janów Lubelski i skierowaliśmy się do Zamościa. Około 5 km od Zamościa spotkaliśmy na drodze Cywilną Służbę Pomocniczą. Wypytywali, gdzie jedziemy i czego potrzebujemy. Dostaliśmy przydział na zakwaterowanie i informację, gdzie i kiedy możemy pobrać żywność i paszę dla koni. Kilka dni wcześniej Zamość był bombardowany i cała dzielnica była zburzona i spalona. To było jedyne miasto na naszej trasie, w którym tak dobrze zorganizowano pomoc dla uciekinierów. Za Zamościem, na drodze do Hrubieszowa mieliśmy kilkudniowy odpoczynek na wsi. W Hrubieszowie kursowały pociągi, toteż ojciec postanowił, że przesiądziemy się na pociąg jadący w kierunku Kowla i Łucka, odprawił pod wody. Pociągi z wagonami towarowymi bardzo wolno się posuwały i tylko w jednym kierunku - na wschód. Kilka pociągów za nami jechało wojsko, o świcie usłyszeliśmy niemiecki samolot, który oddał dwie serie pocisków świetlnych i runął za lasem płonąc, to nas pokrzepiło na duszy. Pociągi już dalej nie jechały, tory były zbombardowane, mosty zerwane. Cała nasza grupa z Miechowa opuściła pociąg, zatrzymaliśmy się u osadnika niemieckiego, atmosfera bardzo nieprzyjemna. Chcieliśmy dostać się do Łucka, takie zlecenie miał nasz ojciec, toteż wynajęliśmy 1 podwodę, tylko na nasze tobołki i wyruszyliśmy w dalszą podróż nocą, ponieważ w dzień drogi były bombardowane. Podróż w nocy była bardzo utrudniona, brak drogowskazów na skrzyżowaniach dróg wprowadzał zamieszanie, trzeba było wypytywać ludzi, którą drogą iść. 139 W czasie nieoczekiwanych postojów siadaliśmy przy drogach, w rowach i część z nas zasypiała natychmiast, potem trzeba było zawracać i szukać śpiących w rowach. Udało nam się dostać podwody w polskiej osadzie i w nocy znów ruszyliśmy w kierunku Łucka. Do Lucka nie dojechaliśmy, gdyż most na rzece Styr był przeznaczony tylko dla kolumn wojskowych. Wojskowi przekazali nam okropną wiadomość - wojska sowieckie przekroczyły polską granicę i Wojsko Polskie ma rozkaz ewakuacji na Lwów i Rumunię. W związku z zaistniałą sytuacją postanowiliśmy wrócić z powrotem do tej osady, z której wyjechaliśmy. Bardzo duże przygnębienie ogarnęło wszystkich bez wyjątku. Trzymaliśmy się z dala od głównych dróg, gdzie były duże kolumny wojsk rosyjskich, duże grupy uzbrojonych polskich żołnierzy, na które napadały bandy Ukraińców. 20 lub 21 września przyjechali Rosjanie do osady, szukali żołnierzy, przeprowadzali rewizję osobistą; ojca wzięli za budynek. Mama bardzo się przestraszyła, ale ojciec wrócił do domu - bez zegarka. Gospodarz, u którego zatrzymaliśmy się, miał czarne, zarodowe owce, które Rosjanie chcieli wziąć dla wojska, ale gospodarz nie wyraził na to zgody, sprzedał im świnie, których miał kilka. W nocy znów wrócili i zabrali owce. Żołnierze mieli zniszczone, połatane mundury. Rozproszyliśmy się po całej osadzie, mieszkańcy starali się nam pomóc, ale pieniądze kończyły się, chwytaliśmy się różnych prac, pomagaliśmy przy kopaniu kartofli, przy młocarni. W końcu września laiku z naszej grupy postanowiło wracać przez granicę na Bugu do Miechowa, wśród nich był i mój brat Dziudek. I my w październiku 1939 roku podejmujemy próbę powrotu do Miechowa. Rosjanie od czasu do czasu otwierają granicę i przepuszczają uciekinierów na niemiecką stronę. Nam się to nie udało. 140 Zbliżała się zima, postanowiliśmy pozostać nadal w osadzie, zaprzyjaźniłem się z synem osadnika, dwa lata starszym ode' mnie. Przed wojną należał do „ Strzelca", po kryjomu pokazywał mi, w jaki sposób posługiwać się ostrymi granatami. Granaty te znalazł porzucone w lesie. Pewnego wieczoru wziął 2 granaty i poszliśmy w kierunku ukraińskiej wioski oddalonej ok. 1 km od osady, rzuciliśmy te granaty, wybuch był duży. Do domu wróciliśmy po kryjomu, ale niestety nie udało nam się skutecznie ukryć efektów tej wyprawy. Wysłuchaliśmy pretensji rodziców. To było moje pierwsze przeszkolenie wojskowe. Ukraińcy nigdy nie napadali na tę osadę, może dzięki nam przekonali się^, z kim mają do czynienia? Po nieudanej próbie przekroczenia granicy wróciliśmy w te same okolice, ale do innej wioski. Mama musiała zniszczyć wszelkie dokumenty i zdjęcia wskazujące na to, że nasz ojciec był oficerem w polskim wojsku, ponieważ gdyby się dowiedzieli od razu by aresztowali. Dlatego mamy bardzo mało pamiątek po ojcu. Zbyszkowi kazali iść do szkoły, bo miał 12 lat, językiem wykładowym był ukraiński. W listopadzie wezwali ojca i innych do Łucka na policję, chcieli nas wysłać na roboty do Rosji w okolice Mińska. Z pomocą przyszedł nam kierownik komitetu -Polak- komunista, który miał nadzór w tym rejonie, porządny człowiek, zrozumiał naszą sytuację i dał nam pracę w swoim rejonie. Obok polskiej była niemiecka osada, jej gospodarze zostali ewakuowani do Niemiec i ich domy stały puste, dał nam pracę polegającą na pilnowaniu tych gospodarstw. Cztery czy pięć rodzin przeprowadziło się. Mieliśmy dach nad głową, gospodarstwa były bardzo ogołocone, ich właściciele sprzedawali wszystko, co się dało sprzedać, a kupowali konie i żywność, bo to mogli zabrać ze sobą. Jako gospodarze dostaliśmy jedną dojną krowę, jałówkę, trzy kury i koguta. Było kilka kopców kartofli i buraków 141 * pastewnych, w stodole dużo siana, słomy i plew, ale nie było ziarna. Ja doglądałem krów i kury, mama doiła krowę, pomagała jej Duśka - trzymała ogon krowy, bo bardzo machała przy dojeniu. Mleka było wystarczająco dużo, toteż mama mogła narobić masła, które jedliśmy z kartoflami. Nie mieliśmy opału, toteż do tego celu wykorzystywaliśmy słomę, można sobie wyobrazić, jak wyglądała kuchnia. Brak było soli, nafty, cukru, mydła, mąki. Do najbliższego sklepu było ponad 8 km, zanim dotarła do nas wiadomość, że coś tam przywieźli i Duśka tam poszła, to już nic nie było. Odziedziczyliśmy na tym gospodarstwie trzy psy: najmniejszy „Zadraj" - zawsze chodził z Duśką, czarny „Laluś" i duży „Nero", który rozumiał tylko po niemiecku. Bardzo odczuwaliśmy brak mąki, a szczególnie na chleb. Swetry czy prześcieradła zamienialiśmy na mąkę, ale ani swetrów, ani prześcieradeł nie było dużo. Paliłem w piecu chlebowym słomą, wyciągałem niedopieczony, znowu paliłem i chleb nie udawał się, miał zakalec. Przyszła bardzo sroga zima, palenie słomą nie dawało dostatecznej ilości ciepła. Nie mieliśmy zimowych ubrań, żadnych kołder czy pierzyn. Ogrzewaliśmy się w oborze przy krowach, gdzie było cieplej. 10 lutego dotarła do nas straszna wiadomość - aresztowani zostali wszyscy polscy gospodarze w sąsiedniej osadzie. Przygnębienie, czy po nas też przyjdą? Na początku kwietnia dostaliśmy nakaz opuszczenia gospodarstwa w ciągu 24 godzin. Bydło i drób mieliśmy zostawić w jednym wyznaczonym, gospodarstwie. Rosjanie przesiedlali gospodarzy znad Buga, ponieważ tam budowali pas obronny przed Niemcami. Podjęliśmy jeszcze jedną próbę przekroczenia granicy i przedostania się do Miechowa. Przybyliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego, ponieważ urzędowała tam komisja niemiecka, która rejestrowała i zabierała tych ludzi, którzy przed 142 1 września 1939 r. mieszkali na terenach okupowanych przez Niemców. Miasto było oblegane przez ludzi zza Buga, mieszkali wszędzie, gdzie tylko się dało, na placach, w parkach, w magazynach, stacji kolejowej, na strychach. My zamieszkaliśmy w stodole, było tam około 40 osób, przeważnie kolejarze z Pomorza i Śląska, bardzo koleżeńska atmosfera, dużo dzieci. Gospodarz - Polak pracował na kolei, jego żona była Ukrainką mieszkali razem z jej matką i siostrą. Byli bardzo wyrozumiali, bardzo dużo nam pomagali, panie gotowały w domu, zwykle była to zupa i herbata, ale dla 40 osób to było tego trochę. I-go maja oglądałem defiladę wojskową, Rosjanie mieli na niej dużo polskich koni wojskowych. Budynek, w którym urzędowała komisja niemiecka, był zawsze oblegany przez tysiące ludzi. Chcąc dostać się na komisję, trzeba było mieć talon - bilet z numerem. Teoretycznie bilety te rozdawali na placu rosyjscy oficerowie, ale praktycznie wyglądało to inaczej -kto miał jeszcze jakieś kosztowności, złote obrączki, złote lub srebrne papierośnice, to mógł kupić taki bilet u Żyda. Rosjanie dla zachowania pozorów rozdawali kilkadziesiąt biletów na placu. Wśród wyczekujących na taki bilet byłem i ja, można sobie wyobrazić jak to wszystko wyglądało, tysiące ludzi czekających na kilka biletów. Moim obowiązkiem było wyczekiwanie w nadziei na otrzymanie biletu. Razem z nami do Włodzimierza przyjechał chłopiec 120 mojej siostry, którego poznała w wiosce, chciał się z nią żenić, dołączył do nas jako mój brat Michał, ponieważ mieliśmy dokumenty Dziudka; legitymował się jako Michał Gurdak. Taka sytuacja we Włodzimierzu nie podobała się niemieckiej komisji, zaprosili kilkunastu przedstawicieli uciekinierów na zebranie, gdzie uzgodniono, że sporządzone zostaną listy 120 Chłopiec siostry „Michał Gurdak" - właściwie Piotr Górski, mieszkaniec wioski Rożyszcze na' Wołyniu, 28 czerwca 1940 roku deportowany na Daleką Północ, przedostał się do Uzbekistanu, kapral 3 Karpackiej Dywizji Piechoty II Korpusu, uczestnik Kampanii Włoskiej, w 1946 roku osiedlił się w Polsce. 143 z trzystoma osobami na każdej z nich. Trzeba było wcześniej podzielić ludność, osobno kobiety z małymi dziećmi, osobno ranni żołnierze, inwalidzi, itd. listy były numerowane, uzgodniono pierwszeństwo i zaraz zostały wprowadzone w życie. Dziennie rejestrowano około 300 osób, byliśmy na liście nr 8, przed nami było 380 osób, mogliśmy więc ustalić dzień, w którym będziemy rejestrowani. Przed biurem nie zbierało się już tak wiele osób, przyjmowano tylko tych, którzy byli wyznaczeni na ten dzień, wszystko przebiegało sprawnie. Taka sytuacja nie podobała się Rosjanom, postanowili działać, podburzyli Żydów. Żydzi zorganizowali demonstrację przed biurem i siłą rozgonili oczekujących ludzi. Do demonstrantów wyszedł niemiecki oficer, chcąc pertraktować z tłumem, ponieważ nie mógł rozmawiać ze wszystkimi, sugerował, by wyłonić delegację, wybrali pięciu, którzy podeszli bliżej. Wyraźnie słyszałem tę rozmowę: - Czego wy chcecie? - zapytał oficer. - Chcemy jechać do domu - odpowiedzieli Żydzi. - A Idm wy jesteście? - Jesteśmy Żydami. Oficer dowiedziawszy się, że są to Żydzi, zaczął krzyczeć, żeby stąd natychmiast uciekali (Jude raus), to bardzo rozwścieczyło Żydów, tłum chciał wtargnąć do środka budynku, sytuacja była bardzo napięta. Rosjanie musieli bronić Niemców przed tłumem. Rosyjski oficer nakreślił linię przed głównym wejściem i ostrzegł, że żołnierze mają rozkaz strzelać do każdego, kto tę linię przekroczy. Na pomoc przybyła konna policja, która rozpędziła zebrany tłum, konie „stawały dęba", ludzie ustępowali miejsca przed końmi, schodzili na bok, myśląc, że koń skoczy do przodu, a on skręcał i skakał w tłum, w ten sposób wielu zostało zranionych, głównie kobiety. Nie chciałem na to patrzeć, poszedłem. W efekcie tych rozruchów, komisja zaprzestała urzędowania, Rosjanie tłumaczyli, że to dla ich bezpieczeństwa. Potem 144 zezwolili im rejestrować rodowitych Niemców, tych, co podpiszą listę nr 1. Podpisanie tej listy oznaczało, że się jest lub staje się Niemcem. Nasz dziadek ze strony matki był Austriakiem, mama z domu Zimmerman. Cała nasza rodzina poszła przed gmach komisji, mama ze swymi dokumentami poszła zasięgnąć informacji na temat naszego wyjazdu do domu, za Bug. Okazało się, że możemy pojechać do domu, jeżeli podpiszemy listę nr 1. Ojciec kategorycznie sprzeciwił się temu, powiedział - „Listy nie podpiszę, nigdy nie byłem Niemcem i nigdy nie będę". Mama prosiła ojca - „ Kuba (to było jego przezwisko) -jeżeli nie podpiszesz, wywiozą nas na Sybir, pomyśl o dzieciach, zastanów się co robisz". Ojciec odpowiedział - „Niemcem nie będę, a jak wywiozą na Sybir, to jako Polaka". Ojciec podjął taką decyzję i żadnych dyskusji czy wymówek już więcej nie było. Ponieważ termin urzędowania minął, Niemcy wyjechali, ale we Włodzimierzu pozostało jeszcze bardzo dużo uciekinierów. Wkrótce wyszedł nakaz, aby wszyscy uciekinierzy rejestrowali się na Policji - NKWD. Karą za przechowywanie niezarejestrowanego uciekiniera było 2 lata więzienia. Nie było innego wyjścia, jak poddać się rejestracji. Czekaliśmy na dalszy bieg wypadków, nie trwało to długo, 28 czerwca 1940 roku całe miasto zostało otoczone przez wojsko i policję, a na stację podstawiono 3 pociągi z wagonami towarowymi. Czekała nas wywózka na Sybir - rozpacz, bezradność. Matki kupowały żywność, piekarnie cały czas piekły chleb. Tej nocy nikt nie spał, siedzieliśmy na spakowanych tobołkach, słychać było ruch na drogach. Przed świtem weszli do naszej stodoły żołnierze na czele z oficerem, w ręku miał przygotowaną listę osób, które miały z nim iść. Kolejno czytał nazwiska, kobiety skierował na lewo, mężczyzn na prawo. Oficer wyszedł, wtedy żołnierze nakazali kobietom otworzyć torebki i wszelkie bagaże, zaczęli zabierać pieniądze i różne wartościowe rzeczy. 145 Kobiety przerażone płakały. Mężczyzn nie rewidowali, pytali tylko o posiadanie broni. Przez uchylone wrota stodoły kobiety zauważyły tego samego oficera, podniósł się krzyk, oficer wszedł i zapytał, co się dzieje, „żołnierze nas rabują" - padła odpowiedź. Oficer wyciągnął rewolwer i rozkazał żołnierzom wszystko zwrócić. Jedna z kobiet zapytała go, dokąd zamierzają wszystkich zabrać. „A dokąd chcecie jechać?" - zapytał. „Do domu" -„oczywiście - tam was zawieziemy" - zapewnił, ale nikt w to nie wierzył, chociaż zawsze istniała nadzieja. Furmankami zawieźli nas na stację kolejową, stłoczyli w wagonach i zamknęli je. Całą stację otoczyła policja. Stojący wagon nagrzał się od słońca, ciężko było oddychać. Na zmianę łykaliśmy świeże powietrze w szparach między deskami wagonu. W pewnej chwili, z powodu braku powietrza zasłabł pewien starszy Żyd. Na nalegania, żeby otworzyli drzwi i wpuścili trochę powietrza i dali wody, policjanci nie reagowali. Żyd nie mógł już stać na nogach, wkrótce zmarł. W dalszym ciągu nie chcieli otworzyć, dopiero przed wieczorem zabrali trupa. Wieczorem zrobiło się chłodniej, ale jedzenia ani wody nie dostaliśmy. Pociąg ruszał .ze stacji raz na wschód, raz na zachód, kompletował skład, ale jak już jechał pół godziny, nie mieliśmy wątpliwości, że nasze obawy się spełniły, jechaliśmy na Sybir. Pierwszy przystanek był w Kowlu, postawili nas na boczny tor i otworzyli drzwi. Mama wysłała mnie po mleko na bazar, udało mi się zmylić wartę. Kupiłem mleko i zacząłem się zastanawiać co dalej robić, nie chciałem jechać na Sybir, postanowiłem nie wracać do transportu. Wtedy na bazarze zobaczyłem ogłoszenie informujące, że przechowywanie osób nie zarejestrowanych na policji zagrożone jest karą 10 lat więzienia. Nie mieliśmy żadnych krewnych po tej strome, któż dałby mi schronienie, narażając się na taką karę? Zdecydowałem wrócić do pociągu. Tymczasem wojsko otoczyło transport 146 kordonem, nie chcieli mnie wpuścić, pół godziny krążyłem, żeby przedostać się z powrotem do rodziny, wreszcie udało się. W Kowlu tory kolejowe przerobione były na rosyjskie wymiary. Po południu mieliśmy przesiąść się na ten tabor, uzgodniliśmy, że symbolicznie będziemy stawiać opór, symbolicznie, ponieważ w każdym wagonie były dzieci. Nic z naszych planów nie wyszło, bo żołnierze zaczęli wyciągać ludzi siłą z pierwszego wagonu. Wśród wrzasku i krzyków, jeden z wyciąganych dostał ataku padaczki. Chwycił żołnierza za karabin i silnie uderzył go tym karabinem w twarz, wybił mu lalka zębów. Całe szczęście, że widział to oficer i zrozumiał, że był to wyczyn chorego człowieka. Spokojnie poszliśmy do swoich wagonów. W każdym wagonie były 2 piętra pryczy po każdej stronie, w środku wagonu dziura na ubikację, bez żadnej osłony; w drzwiach, wykorzystywana przez nas później, okrągła dziura. Wagony były ciągle zamykane, ale był sposób, żeby je otworzyć będąc w środku. Polegało to na tym, że młodzi chłopcy wkładali rękę do dziury w drzwiach i tak manipulowali patykiem, aż udało im się odsunąć pręt zamykający drzwi. Potem biegło się do następnego wagonu aby zdążyć, zanim eskorta zaciągnie posterunki. Bardzo ich to denerwowało, zaniechali potem zamykania, zadowalając się posterunkami bardziej oddalonymi od wagonów. Jechaliśmy w kierunku Moskwy, dostawaliśmy jedzenie raz dziennie, zwykle zupę, kaszę lub pęcak, kawałek chleba i herbatę. Regularność posiłków zależała od odległości między stacjami. Po drodze, bliżej Moskwy, widzieliśmy ślady wagonów bombardowanych przez lotnictwo z Finlandii. Przed Moskwą skręciliśmy na Ufę, Ural, Nowosybirsk. Po 21 dniach podróży, wysiedliśmy na małej stacji Asino. Furmankami przewieziono nas nad rzekę Czułym - 8 km od stacji. Było to miejsce o bardzo ładnym krajobrazie i zielem, było ciepło, więc nocowanie w dużych magazynach lub pod gołym niebem 147 nie było uciążliwe. Czekaliśmy na statki, które miały nas zabrać w górę rzeki. Do miejsca przeznaczenia zabraliśmy się w drugiej turze, po drodze pobraliśmy paliwo, drewno, podróż trwała 48 godzin. Wysiedliśmy na brzeg, na łące i pod gołym niebem czekaliśmy kilka dni na przybycie kolejki wąskotorowej, która dowiozła nas do obozu - naszego miejsca przeznaczenia, około 3 km od przystani na rzece. Obóz ten był stosunkowo nowy, o czym świadczył kolor drzewa użytego tutaj jako budulca, ogrodzenie oraz wieże obserwacyjne - zostały tutaj postawione tuż przed naszym przybyciem (stąd ten okres oczekiwania nad rzeką). Wchodząc do obozu, minęliśmy grupę więźniów pod eskortą, były wśród nich kobiety, nawet z małymi dziećmi. Po prawej stronie od symbolicznej bramy stał mały budynek z gankiem - w tym budynku dokonywana była kontrola wejść i wyjść z obozu, po lewej stronie znajdował się większy budynek, w nim mieściła się ochronka, dalej było 5 baraków mieszkalnych i ustępy, szósty barak znajdował się po prawej stronie. Po jego przeciwległej stronie, w kierunku bramy usytuowany był duży budynek, w którym mieściła się kuchnia obozowa i jadalnia. Z jednej strony tego budynku mieściła się na piętrze szkoła, zaś z drugiej mały sklep i ogólne mieszkanie dla kawalerów, dalej studnia, a za nią długi budynek szpitalny, łaźnia, więzienie, które jak mi wiadomo było wykorzystane 1 raz. Pośrodku obozu znajdował się plac zebrań, trybuna i ławki - miejsce przymusowych pouczeń politycznych. Naprzeciw bramy prowadzącej do obozu znajdowała się radiostacja - był to piętrowy budynek z doskonałym wglądem na obóz, po prawej stronie mieściła się policja, a w drugiej części budynku znajdowało się mieszkanie naczelnika NKWD, mieszkał tam razem z żoną i kilkorgiem dzieci w wieku szkolnym. Za radiostacją był skład narzędzi, dalej piekarnia i sklep, za torami kolejowymi znajdowały się dwa magazyny, stale strzeżone. Były również biura administracyjne, 148 kuźnia, kilka domków jednorodzinnych, stolarnia oraz mały tartak usytuowany obok toru kolejowego. Wracając z powrotem do obozu, można było zobaczyć przy drodze straż ogniową, dalej cegielnię, a za obozem dwie duże stajnie, dobrze utrzymane, i oborę dla krów, dla nas wstęp tam był wzbroniony. Za tartakiem znajdowała się stacja kolejowa z odnogą do warsztatów kolejowych, a obok nich była elektrownia. W tym rejonie znajdowały się 3 obozy zamieszkałe przez Polaków, Ukraińców z Polski, którzy odizolowali się od nas i byli inaczej traktowani przez Rosjan, byli też Żydzi. Nasz obóz nazywał się „Posiołek Bieriegajewo", około 10 km dalej w lesie znajdował się drugi obóz „Tajga", tam dochodziła wąskotorów-ka; trzeci obóz był mniejszy, nazywał się „Kica". Te trzy obozy tworzyły całość i zajmowały się gospodarką leśną, co po rosyjsku brzmiało - „lespromchoz" ш. W Kicy ludzie trudnili się wycinaniem brzozy, tartak ciął drzewo na deski, z których potem robiono narty dla wojska. Ludzie z „Tajgi" pracowali tylko w lesie i przy ładowaniu drzewa na wagony, u nas w Bieriegajewie znajdowała się więc główna administracja, szpital, obsługa kolei, wyładunek drzewa, a część ludzi wyjeżdżała do pracy w lesie w obrębie obozu „Tajga". Wszystkie baraki mieszkalne były tak samo skonstruowane, przed naszym przybyciem postanowiono przerobić część środkową, każdy barak miał dwa wejścia, podzielony był na trzy części po trzy pokoje z każdej strony. Jeden z tych pokoi był duży i służył jako dyżurka dla warty, dwa mniejsze pokoje to miejsce wypoczynku, a środkowa część tworzyła jedną, dużą izbę, gdzie spali więźniowie. To właśnie miejsce przerobiono na pojedyncze pokoiki z korytarzem pośrodku, cały barak miał więc 20 pokoi, sześć oryginalnych, a czternaście dorobionych separatek, siedem po każdej stronie korytarza. 121 Lespromchoz - lesnoje promyszlennoje choziajstwo (ros.) - gospodarstwo przemysłu leśnego. 149 Oryginalne trzy pokoje, po każdej stronie miały wewnętrzną ścianę do samego dachu, cały budynek nie miał sufitu, przepierzenie między pokojami miało powyżej 2 m wysokości, rozmowy rozchodziły się więc do pobliskich pomieszczeń. Wybraliśmy piąty barak, mieszkanie było duże, narożne, bez pryczy i łóżka, sami mieliśmy je zrobić. Tej nocy nie spaliśmy jednak, robactwo strasznie nam dokuczało, jak się okazało w tym baraku było dużo pluskiew, barak był pusty przez kilka dni, toteż nie miały na kim żerować, były głodne, dlatego natychmiast rzuciły się na nas. Dosłownie kapały z sufitu, gdy tylko poczuły ludzkie ciało, tak upijały się krwią, że chodzić nie mogły. Rano zostaliśmy powitani przez kilku oficerów, powiedzieli: „zapomnijcie, że do domu wrócicie, dom wasz jest tutaj, musicie się przyzwyczaić, jak się nie przyzwyczaisz, zdechniesz jak pies (podochniesz как sobaka), z tego miejsca nie uciekniesz, jeżeli uciekniesz, to przyniosą twoje kości z lasu, zwierzęta i robaki cię zjedzą". Był koniec lipca, pogoda dopisywała, noce były bardzo krótkie i jasne. Wczesnym rankiem wyruszaliśmy do pracy, ojciec, Michał i ja, chociaż miałem tylko 15 lat, pracowałem, aby pomóc finansowo rodzinie. Duśka nie pracowała, często chorowała, miała silne ataki migreny. W pierwszym tygodniu, wspólnie z ojcem pracowałem na przystani, podczas przerwy obiadowej przesiadywałem nad rzeką, tam regularnie przychodziła kobieta z wioski po wodę, nosiła dwa wiadra na pałąku. Jak tylko mogłem, starałem się nawiązać z nią rozmowę, uśmiechała się, ale nie odpowiadała na pytania, po kilku dniach przemówiła. Na pytanie skąd pochodzi i co tu robi, odpowiedziała, że pochodzi z Ukrainy, „przyszło nas tysiące, a setki pozostały - rozumiesz chłopcze (ponimajesz, malczik)" -to mi dużo powiedziało. Ludność cywilna unikała kontaktów z nami, bo była śledzona. Następną pracą, którą wykonywałem, były sianokosy, ojciec mój dostał pracę stróża nocnego w warsztatach kolejowych. 150 Dwa dni uczono nas jak kosi sią trawę, później dołączono nas do grupy kosiarzy. Nigdy nie byłem dobrym kosiarzem, zawsze mogli poznać, gdzie kosiłem, bo trawa za mną rosła. Śmiali się i mówili ... „tutaj Marian kosił". Zakwaterowani byliśmy w małym domku nad rzeką, w którym panoszyły się pluskwy, a smród uderzał w nozdrza. Naszymi sąsiadami byli Kirgizi, kuchnię mieliśmy swoją, gotowała nam Polka, dość dobrze, smacznie. Nie wiedzieliśmy ile zarabiamy, ile kosztuje jedzenie, gdyż zwlekano z rozliczeniem. Dopiero po sianokosach okazało się, że nawet na jedzenie nie zarobiliśmy. Nasza kucharka pobierała prowiant prosto z magazynu i podpisywała każdy podstawiony jej rachunek, który nie zawsze miał pokrycie w pobieranych produktach, toteż przez następne dwa miesiące potrącali mi 25% z mojej wypłaty, aby uregulować zaległości. Racje żywnościowe jakie nam przydzielano: 1 kg chleba dla osoby pracującej, 600 g dla niepracującej; talon na obiad: zupa i kasza jako drugie danie, dla niepracujących zupy nie było; kawałek mydła, trochę cukru w kostkach, paczka tytoniu otrzymywana nieregularnie. Po sianokosach wykonywałem różne prace: woziłem i rąbałem drewno. Pewnego dnia dostałem polecenie przywiezienia beczki nafty z wioski. Musiałem zaprzęgnąć buhaja, gdyż nie wolno było używać koni, ze względu na szerzącą się jakąś chorobę. Enkawudzista ш pouczył mnie, jak mam się z nim obchodzić, jego słuchał, mnie tylko na początku. W wiosce na jednym z podwórek zauważył stojącą kopkę siana, szybko skierował się w tamtą stronę, brama była częściowo otwarta, wywalił ją. Moje nawoływania i gesty nie na wiele się zdały, posilił się sianem i pojechaliśmy dalej po naftę. Już więcej z bykiem nie chciałem mieć do czynienia. Dostałem stałą pracę w brygadzie zajmującej się naprawą torów kolejowych, brygadzistą był Polak - kolejarz. W brygadzie 122 Enkawudzista - funkcjonariusz NKWD. 151 byli sami młodzi ludzie, wśród kobiet przeważały Żydówki, praca była lekka, zajmowaliśmy się również podnoszeniem wykolejonych na trasie wagonów. W barakach plaga pluskiew, toteż Rosjanie zdecydowali sią na przeprowadzenie dezynfekcji pomieszczeń. Wstawili piecyki murowane, na dwie fajerki do każdej izby, dezynfekują gazem, pluskwy giną, ale spod baraków wychodzą szczury, są częściowo zagazowane - dobijamy je. Nocowaliśmy na zewnątrz, baraki wietrzyły się całą dobę. Jesienią po skończonej pracy z bratem lub mamą chodziliśmy na kartofliska już wykopane, szukać resztek kartofli, w ten sposób uzupełnialiśmy jedzenie z kuchni, gdyż racje żywnościowe coraz bardziej malały, rzadko kiedy dostawaliśmy kaszę na drugie danie. Ojciec zmienił pracę, pompował ręcznie wodę z rzeki do parowozu, we dwójkę. W październiku spadł pierwszy śnieg, moje pantofle rozlatywały się, a nowych nie można było kupić nawet wtedy, gdy były pieniądze. Więźniowie, mieszkający przed nami, sami sobie robili buty z parcianych pasów transmisyjnych, udało mi się znaleźć możliwą parę, były trochę za duże, ale lepsze niż nic. Zima rozpoczęła się pełną parą, dokuczliwe mrozy, Rosjanie wydawali walonki - wysokie, ciepłe, filcowe buty, ale mnie nie chcieli dać, twierdzili, że nie mam jeszcze 16 lat. Bałem się odmrożenia nóg (temp. -20°C), toteż odmówiłem pójścia do pracy, od razu zabrali mnie na policję. Naczelnik wygłosił pogadankę, która sprowadzała się do stwierdzenia - „kto nie pracuje, ten nie je". Wyjaśniłem, że chcę pracować, ale nie mam odpowiednich butów tj. walonek. Jeszcze tego samego dnia otrzymałem je. Stale zmniejszały i pogarszały się racje żywnościowe, otrzymywaliśmy już tylko zupy, bardzo wodnistą zupę rybną i kapuśniak, trzeba było 3 porcje dla pracujących podzielić na 6 osób. Odmroziłem policzek, później nos, odczuwałem skutki odmrożenia jeszcze przez następne 2 lata. 152 Bardzo pogorszyły się warunki higieniczne, brakowało mydła, pracowało się i spało w tej samej bieliźnie, stąd ogromne zawszenie. Baraki były ciepłe pod warunkiem, że wszyscy palili w piecu całą noc, śnieg pozatykał szpary, toteż ciepło nie uciekało na zewnątrz. Pracowaliśmy w terenie dwójkami, zmęczeni siadaliśmy i odpoczywaliśmy przez kilka minut, gdy mijało zmęczenie, robiło się ciepło i przyjemnie - miało się wtedy ochotę zasnąć... snem wieczystym. W zaspach śniegu ugrzązł pociąg, wiozący ludzi z lasu, przez 10 dni oczyszczaliśmy wówczas tory. Pracowaliśmy w temperaturze do -20°C, jeżeli rano temperatura minusowa była większa, nie wychodziliśmy do pracy, toteż kolejno mieliśmy dyżury i odczytywaliśmy rano temperatury. Trzeba było wówczas wstać wcześniej i pójść pod szpital, gdzie był termometr, a wracając korytarzem powiadomić, jaka jest temperatura. Gdy przyszła kolej na mnie, wybiegłem z baraku, a straszny chłód uderzył mnie w twarz, nie mogłem oddychać, w nosie zamarzło, otworzyłem usta, zamarzło w gardle, czułem, że się duszę. Trzymając rękę na nosie, próbowałem złapać oddech, termometr wskazywał -50°C, drzewa trzaskały jak wybuchy armatnie. Przy wypłacaniu naszych zarobków, zażądano, abyśmy podpisywali się używając alfabetu rosyjskiego, gdy odmówiliśmy, kasjer nie chciał wydać nam pieniędzy, dopiero interwencja naczelnika NKWD rozstrzygnęła spór na naszą korzyść. Następna wypłata jaką otrzymaliśmy nie była pełna, tłumaczono się brakiem pieniędzy. Podczas zorganizowanych zebrań poinformowali nas, że nie wyrabiamy normy (stąd brak pieniędzy), wg. nich każda osoba do wyżywienia to była jedna norma. Jeżeli w rodzinie pracował jedynie mężczyzna, mający na utrzymaniu żonę i kilkoro dzieci, nie był w stanie wyrobić tylu norm, obowiązywały normy łagru, gdzie wszyscy więźniowie pracowali. Zgłosiliśmy się do biura i odmówiliśmy pójścia do pracy, ponieważ nie mieliśmy pieniędzy na wykupienie chleba i zupy. 153 Otrzymaliśmy zaliczkę, aby tylko pójść do pracy, za naszym przykładem poszły i inne brygady. Gdy szedłem do pracy, zabierałem kromkę suchego chleba, pół godziny przed przerwą obiadową wkładałem kromkę bliżej ciała, aby się odmroziła i bym później mógł ją zjeść. Pracując bliżej obozu chodziłem na obiad do baraku, pamiętam, jak pewnego dnia podczas picia herbaty wyplułem dwa zęby, potem jeszcze kilka zębów mi pękło, nie mogłem nic gryźć - ruszały się we wszystkie strony, taki był skutek braku witamin. Mama, która pracowała wtedy w szpitalu, przynosiła trochę pęczaku, abyśmy mogli wzbogacić nasze pożywienie. Moja siostra Duśka była w ciąży - co wyjaśniało przyczynę przyłączenia się Michała do naszej rodziny. Urodziła córeczkę-Krysię. Warunki były bardzo ciężkie, sześć osób w separatce, Krysia siódma. Michał pracował w innym obozie. Duśka miała otrzymywać 1 litr mleka dziennie, dostała nie więcej niż pięć czy sześć razy, jej pokarm był szkodliwy dla dziecka, ale z braku innego pożywienia karmiła piersią, rozpaczała, że karmi trucizną. Wkrótce Krysia zmarła w szpitalu, trzeba ją było pochować, naczelnik zamówił trumnę — za darmo, dał zezwolenie na pochowanie dziecka mnie i Duśce, na cmentarzu, który znajdował się obok wioski. Gdy odbieraliśmy trumnę ze stolarni, musieliśmy wysłuchać pogadanki na temat wspaniałomyślności i dobroci władz rosyjskich, które za darmo dają nam trumnę. Bardzo rozgniewała mnie ta mowa, miałem ochotę plunąć mu w twarz, bo nie mogłem wysłowić się po rosyjsku, szybko rozważyłem, że przyniosłoby to więcej szkody - na pewno zamknęliby mnie, a przecież tylko ja i Duśka mamy przepustkę i możemy pochować Krysię. Zwłoki ubrane były w białą sukienkę zrobioną przez znajomych, obok szpitala zebrała się grupka ludzi, odmówiono modlitwę, na małych saneczkach umieszczona została trumienka, a obok niej kilof i łopata. Ja ciągnąłem sanki, a Duśka, idąc za nimi, zamykała kondukt żałobny. Na cmentarzu gruba 154 warstwa śniegu uniemożliwiała znalezienie miejsca na grób, po kilku próbach udaje nam się znaleźć miejsce i... kopiemy grób. Ziemia była zmarznięta, twarda jak skała, kopaliśmy na zmianę, pogoda była słoneczna, wiał zimny wiatr, słonko chyliło się ku zachodowi, gdy kończyliśmy. Grób był za płytki, ale trumnę przysypaliśmy ziemią i śniegiem, zrobiliśmy krzyż z gałęzi. Wieczne odpoczywanie racz Jej dać Panie. Władze obozu nalegały, aby Duśka poszła do pracy, choć była bardzo chorowita — dostała pracę, miała sprzątać szkołę i palić w piecach. Pod szkołę przywożono dużo drzewa na opał, ja po skończonej swojej pracy zanosiłem to drzewo do środka i paliłem w piecach, aby w ten sposób pomóc siostrze. W normalnych warunkach pocztę dostawaliśmy raz na tydzień, a czasami później w zależności od pogody. Odwilż przyszła szybko, lody pękały na rzece, śniegi gwałtownie topniały, przyroda budziła się z zimowego snu. Miejscami rośliny szybko wschodziły i zaraz potem kwitły, chociaż obok leżał jeszcze śnieg. Dostałem kurzej ślepoty, wieczorem nic nie widziałem, patrząc na zapaloną w baraku żarówkę, widziałem tylko czerwony punkt, a nie widziałem osób stojących obok, ale na dworze widziałem niebo i gwiazdy. W okresie od maja, jak stopniały śniegi, do końca września, gdy znów śnieg się pojawił, sadzono i zbierano kartofle, zbierano siano, koszono zboże. Dni były bardzo długie, pojawiły się straszne masy komarów, tak, że trzeba było pracować w siatkach (przeciwmoskitowych), aby nie być pogryzionym, potem zniknęły jak ręką uciął. W lesie pojawiły się dzikie, czarne porzeczki (smorodina) i dzikie maliny, po skończonej pracy chodziłem do lasu, aby je zbierać, były duże, ale bardzo wodniste, chociaż trochę witamin na pewno miały. W obozie panował głód, za pracę już nie płacono, dowiedzieliśmy się, że Niemcy napadły na Rosję - ta wiadomość nas ucieszyła. 155 Coraz częściej dały się słyszeć głosy nawołujące do strajku. Żądano polepszenia warunków, reformy norm pracy, zatrudnienia zgodnie ze specjalnością oraz pogłębienia studni, gdyż były one zbyt płytkie, woda w nich brunatna, a to sprzyjało chorobom, głównie dzieci. Była mowa o zorganizowaniu strajku w 3 obozach jednocześnie. Rosjanie nie reagowali na postulaty, strajk został ogłoszony, nie poszliśmy do pracy. Ludzie z obozu „Tajga" postanowili przenieść się do naszego obozu. Gdy byłem w lesie za tartakiem, ujrzałem grupę Rosjan po cywilnemu, szybko jadącą na koniach, poczułem, że coś niedobrego wisi w powietrzu, okazało się, że torem kolejowym zbliżała się duża grupa ludzi z obozu „Tajga". Załadowali swoje tobołki i dzieci na wagonetki i pchając je wyruszyli do naszego obozu. Spodziewali się, że policja może przeszkodzić, toteż załadowali jeden wagon zapasowymi szynami, podkładami i innymi narzędziami. Policja rozkręciła szyny, wciągnęła je w błoto, pozostały ślady ciągniętych szyn, odnaleźli je i szybko z powrotem zmontowali, tak robili dwa razy, za trzecim razem policja rozpędziła ich końmi, jeden z nich kopnął kobietę w brzuch, głośno krzyczała, na zrobionych z gałęzi noszach zanieśli ją do szpitala. Ludzie ci zatrzymali się i rozłożyli na łące przy przystani, przyjechała komisja, która miała zbadać przyczyny strajku. Z naszej strony wyłoniono delegację, która codziennie pertraktowała z komisją. Odnosiliśmy wrażenie, że pozytywnie ustosunkowano się do naszych żądań. Ludzie z „Tajgi" mogli pobierać swe znikome racje żywnościowe i nadal pozostawać w naszym obozie. Taka sytuacja trwała tydzień, pewnej nocy policja - podobno uzbrojona w karabiny maszynowe - otoczyła ludzi na przystani i rozkazała ładować się do wagonów, pod eskortą przewieziono ich do obozu. Sytuacja była bardzo napięta, aresztowano kilka osób. Potem dowiedzieliśmy się, że Rosjanie przeciągali rozmowy, aby mieć więcej czasu na ściągnięcie posiłków z innych obozów. 156 Nazajutrz poszliśmy do pracy nieopodal obozu „Tajga", pracowaliśmy cały dzień, do obiadu dostaliśmy 200 g chleba dodatkowo. Po pracy w obozie zorganizowano nadzwyczajne zebranie, na trybunie siedziało więcej Rosjan niż zwykle. Poinformowano nas o porozumieniu zawartym pomiędzy rządem polskim i ZSRR (to nie dokładnie te słowa), w związku z czym na podstawie artykułu, paragrafu, itp. zostały nam przywrócone prawa obywatelskie z przywilejami takimi jak: zmiana pracy i miejsca zamieszkania poza strefą przyfrontową. To obwieszczenie nie wywołało wśród zebranych entuzjazmu oczekiwanego przez Rosjan, zaskoczeni, czytali jeszcze raz i tłumaczyli, co to oznacza. Dokument „wędrował" wśród zebranych, sąsiad siedzący obok mnie powiedział, że papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie. To, co powiedzieli nam Rosjanie, uważaliśmy za wyrafinowany podstęp, ktoś ze zgromadzonych wstał i zaczął śpiewać hymn „Jeszcze Polska nie zginęła ...", powstali wszyscy, Rosjanie salutowali ... Cała ta sytuacja była niewiarygodna, po skończonym zebraniu w obozie panuje bardzo ożywiona atmosfera, wszędzie dyskusje, pytania, co to wszystko ma znaczyć. Absolutnie nikt nie wierzył, że to może być prawda. Kilka osób opuściło obóz, nikt ich nie zatrzymał, ale przypuszczaliśmy, że zostaną zatrzymani dalej od obozu, gdy wyszły dwie następne grupy, do każdej dołączono jednego, który po przejściu pięciu czy sześciu kilometrów miał wrócić do obozu. Powrócili, byliśmy wolni I Nowe grupy opuszczały obóz, wszyscy chcieli wydostać się przed zimą, pozostawali starsi i dzieci. Duśka z Michałem odeszli, nawet nie pożegnali się ze mną, zostawili nas, obiecali, że będą czekać na stacji kolejowej. Namawiali rodziny indywidualnie, aby tu pozostać, obiecywali 2 tysiące rubli na zagospodarowanie się tutaj, nie wiem czy ktoś pozostał, wszyscy chcieli jechać tam, gdzie jest cieplej, byle gdzie, aby tylko było cieplej. 157 Do stacji kolejowej było około 200 km, ojciec był bardzo słaby, z niedożywienia, mama chorowita, toteż nie daliby rady iść na piechotę, a czas naglił, była już druga połowa września, zima za pasem, niektórzy robili małe tratwy i opuszczali nas. Zorganizowano spotkanie i po dwóch dniach dyskusji postanowiono zwrócić się do policji o pomoc w zbudowaniu dużej tratwy, takiej jakie budowali Rosjanie. Szybko otrzymaliśmy pozytywną odpowiedź, daliśmy ludzi do pracy, a oni fachowców do budowy tratwy. Na drogę dostaliśmy 2 kg chleba na osobę, niesolonego, bo już od dłuższego czasu soli nie było i specjalistę do sterowania tratwą, młodego może trzydziestoletniego mężczyznę. Na tratwie było około 200 osób, w kilka godzin po wypłynięciu zaczął padać śnieg i wiać coraz silniejszy wiatr, był to znak, że trzeba się lepiej przygotować do podróży. Kierownik tratwy zalecił, aby porobić szałasy na tratwie, dobiliśmy do brzegu, gdzie były dwa duże stogi siana, z tego siana i gałęzi zrobiliśmy szałasy, na zewnątrz palenisko do gotowania. Płynęliśmy w dzień, nocą dobijaliśmy do brzegu i tam spaliśmy. Gdy był silny wiatr, ciężko było kierować tratwą, toteż czekaliśmy lalka dni aż jego siła zmaleje. Potem musieliśmy nadrabiać stracony czas i płynęliśmy nawet nocą. Od czasu do czasu miałem dyżur i pomagałem przy obsłudze tratwy, jeżeli był duży zakręt na rzece i silniejszy prąd wody, aby zwolnić tempo trzeba było wrzucić do wody na dno rzeki gruby łańcuch z każdej strony tratwy. Wyciągnąć potem łańcuch było bardzo trudno, bo był ciężki, a my mieliśmy bardzo słabą kondycję fizyczną. Chleb, który dostaliśmy na drogę, szybko się skończył, nie mieliśmy nic do jedzenia, toteż piliśmy jedynie przegotowaną wodę. Na jednym z postojów zobaczyliśmy magazyny, skrzynie i stertę soli ponad 3 metry wysoką, pilnował jej cywil z karabinem. Chcieliśmy dostać trochę soli, toteż podeszliśmy 2 grupkami (same dzieci i ja między nimi) do strażnika z dwóch stron, prosząc o trochę soli, odmówił nam. Z drugiej strony dopadamy 158 do soli i pakujemy, gdzie się da, do kieszeni, rozporków, byle jak najwięcej. Przepędził nas szybko, ale soli nie odebrał, musieliśmy natychmiast opuścić to miejsce. Było późne popołudnie, słońce przygrzewało, szerokie koryto rzeki — przed nami rozciągała się duża plaża, rzeka zwężała sią z lewej strony, w górę rzeki płynęła motorówka, służba wodna miała rozstawić światła ostrzegawcze na noc. Motorówka wolno płynęła w górę rzeki, silny prąd wody zniósł naszą tratwę, szybciej płynęła, ale gdy tylko nas minęła, przód tratwy znalazł się na mieliźnie, tył zarzuciło na drugi brzeg - tratwa stanęła w poprzek rzeki, trzeba ją było ściągać z mielizny. Mężczyźni pracowali całą noc przy rozpalonych ogniskach, ojciec również, na brzegu rosło duże drzewo, zrobili na nim coś w rodzaju kołowrotka, zaczepiając do tej części osiadłej na mieliźnie. O świcie tratwa rusza, podnoszą się okrzyki radości, tratwa jednak jest odwrócona (przód jest w tyle) a rzeka w tym miejscu jest wąska. Bystry prąd wody podmył dwa duże płaty ziemi, wpadły do wody. Na brzegu rosła duża, bardzo stara wierzba, ziemia usunęła się spod niej i wierzba szybko przechyliła się ku nam, gałęzie łamią się o tratwę, słychać krzyki i jęki, łocman123 przeciął siekierą linę, łącząca tratwę z kołowrotkiem. Tratwa ruszyła, dwie płytki zostały zniszczone, dwie osoby zabite, jedna utonęła, a drugą pochowaliśmy następnego dnia. Gdy dobiliśmy do brzegu, naprawiliśmy i obróciliśmy tratwę. Kilka dni potem spotkaliśmy rosyjską tratwę, która ugrzęzła na mieliźnie, chociaż miała motorowy holownik, droga została zatarasowana. Rosjanie chcieli, abyśmy dali im 20 ludzi, którzy ściągnęliby tratwę tym samym sposobem. Z naszej rodziny ja zgłosiłem się do pracy, ale mama i ojciec nie pozwolili mi iść. Poszedł ojciec. Za udzieloną pomoc holownik ciągnął nas dość szybko kilka godzin, była to niebezpieczna podróż, tratwa kilkakrotnie zaczepiała o podwodne korzenie. Łocman (ros.) - flisak kierujący tratwą. 159 Pogoda poprawiła sią, na brzegu można było zobaczyć świeże ślady przejeżdżających furmanek, wzdłuż drogi ciągnął się dobrze utrzymany rów melioracyjny, były to znaki mówiące o tym, że w pobliżu znajduje się osada. Postanowiliśmy ją odszukać, w drogę udało się 10 osób, po kilku kilometrach część zrezygnowała, ludzie bali się, że tratwa może odpłynąć bez nich. Po kilku następnych kilometrach zostało parę osób i uzgodniliśmy, że jeśli tratwa popłynie bez nas, my dopędzimy ją na następnym postoju, idąc wzdłuż rzeki. Nie mogłem wracać, musiałem znaleźć coś do jedzenia, szedłem wzdłuż rowu, za lasem usłyszałem szczekanie psów, w oddali znajdowała się mała wioska, po prawej stronie było pole - kartoflisko; kartofle były już wykopane, ale zawsze można było coś jeszcze znaleźć. Na polu pasła się krowa, z domu wyszła starsza kobieta, coś mówiła do mnie, ale nie po rosyjsku, pokazywała palcem, abym poszedł w tamtym kierunku. Poszedłem, był tam duży kopiec marchwi, naładowałem swój woreczek, który nosiłem jak plecak, byłem bardzo słaby, a chciałem wziąć jak najwięcej. Gdy wracałem kobieta coś krzyczała i pokazywała na ziemię, podszedłem tam i znalazłem kromkę chleba, którą dla mnie zostawiła, podziękowałem jej — była to Kirgizka. Gdy wróciłem, byłem bardzo zmęczony, ale i zadowolony z wyprawy, było już ciemno i ogniska przygasły, mama czekała na mnie, ugotowała zupę, bardzo mi smakowała, mieliśmy co jeść przez kilka dni. Pierwsza grupa osób, która wróciła ze ściągania tratwy, powiadomiła nas, że ojciec podczas pracy wpadł do wody, ponieważ przy rzece nie było żadnych budynków, suszył się przy rozpalonym ognisku, zachorował, był słaby i nie mógł nadążyć za powracającymi grupami, chociaż mu pomagali. Zostawili go samego przy drodze, gdy tylko to usłyszałem, poszedłem go szukać. Znalazłem go w krzakach, około 100 m od drogi, był słaby, miał wysoką temperaturę. Nie rozpoznawał już drogi, która prowadziła do tratwy. Z trudem wróciliśmy do 160 miejsca postoju, czekała na nas gorąca zupa z kartofli i marchwi. Ojciec poczuł się lepiej, ale nadal był bardzo słaby. Kilometr od miejsca docelowego silny wiatr zniósł naszą tratwę na mieliznę, dwa holowniki nie dały rady jej ściągnąć, wczesnym rankiem barką przewieziono nas na brzeg. Zaczaj padać śnieg, gdy podstawili cztery furmanki. Na naszej tratwie była jedna sparaliżowana kobieta, miała dużą rodzinę, ponieważ nie mogła chodzić, zrobili jej specjalne łóżko, które służyło też jako nosze. Tratwą płynęliśmy dwa tygodnie, w drodze do stacji kolejowej widać było ludzi szukających kartofli pod śniegiem. Masa Polaków zwolnionych z różnych obozów oblegała stację kolejową czekając na wagony i podróż na południe, tam gdzie jest cieplej, byle gdzie. Dużo ludzi biwakowało przy ogniskach obok torów kolejowych. Lokalna szkoła była przepełniona zwolnionymi z obozów, ludzie leżeli wszędzie, na podłodze, pod stołami, na stołach, byle tylko być pod dachem. Ojca nie chcieli wpuścić, chociaż był chory, miejsca były tylko dla rodzin z małymi dziećmi. Pierwszą noc ojciec spędził w poczekalni na stacji, ja przy ognisku, rano ojciec poszedł do przychodni lekarskiej, spadł duży śnieg, ktoś dał nam znać, że ojciec leży w śniegu, zasłabł, nie może iść, przyprowadzili go, miał skierowanie do szpitala. Szpital znajdował się bardzo blisko stacji, ale nie było żadnego wolnego łóżka. Szukaliśmy jakiegoś lokum dla chorego, znaleźliśmy przy bocznym wejściu do mieszkania kierownika stacji w małym ganku z cementową podłogą. Tam kierownik pozwalał przebywać, ale nie wyraził zgody na pobyt w sieni, gdzie była drewniana podłoga. Do ojca przychodziła regularnie pielęgniarka ze szpitala, czasami przynosiła trochę kaszy lub zupy. Żywiliśmy się tylko burakami cukrowymi, strąconymi z wagonów jadących do cukrowni. Przedstawiciele polskich władz dawali zapomogi pieniężne, wszędzie, gdzie się pojawili byli oblegani przez tłumy ludzi, pragnących dostać pomoc. 161 Rosjanie podstawili wagony, ale trzeba było za podróż płacić, codziennie wyjeżdżali ludzie, my czekaliśmy. Pewnego dnia mama wysłała mnie na bazar, żeby kupić coś do jedzenia za pieniądze, które dostała od polskich przedstawicieli. Kupiłem 4 kotlety na nas czworo, zaraz zjadłem jeden, tak mi smakował, że zjadłem następne dwa i stanąłem jak wryty. Miałem ogromne wyrzuty sumienia, zjadłem trzy kotlety, jak mogłem to zrobić I Zaniosłem mamie ten jeden kotlet, prosząc o przebaczenie, że sam zjadłem trzy, byłem głodny - powiedziałem, mama nie skarciła mnie, przebaczyła. Po południu przybiegła znajoma pielęgniarka z dobrą wiadomością, było wolne łóżko, mamy zaraz przyprowadzić ojca. Ja mam zostać na miejscu, mama z bratem i pielęgniarką zamierzały zaprowadzić ojca do szpitala, ale nie dały rady. W tym momencie przechodził znajomy z naszego posiołka, kolejarz z Sokala i z nim z trudem prowadziły ojca do szpitala. Mama i Zbyszek wrócili z płaszczem ojca pogrążeni w płaczu, ojciec upadł na schodach do szpitala, lekarze stwierdzili zgon, rozpacz! Chcieliśmy pochować ojca, mama radzi się nas, co robić, ojciec miał walonki w dość dobrym stanie, to tak jakby pytała nas czy pozwalamy zabrać ojcu walonki i sprzedać je, aby kupić coś do jedzenia. Mama poszła do szpitala w sprawie pogrzebu, powiedzieli, że gdy zabierze walonki, będzie musiała sama pochować ojca. Pogrzeb miał być we wtorek, przyszliśmy tego dnia, ojca pochowali dzień wcześniej. Wieczne odpoczywanie racz Mu dać Panie. Sprzedaliśmy płaszcz ojca, aby coś kupić do jedzenia, mama powiedziała, że jako najstarszy mężczyzna zostałem głową rodziny, i wręczyła mi nasze dokumenty. Przyrzekłem sobie, że jako głowa rodziny muszę dać przykład i nie płakać w ich obecności, płakałem po kryjomu, miałem 16 lat. Dla uczczenia rewolucji październikowej sprzedawano na ulicach po jednym jabłku na osobę, niestety, gdy mama poszła, jabłek już nie było. 162 Kolejarz, który zaprowadził ojca do szpitala, przychodził kilka razy dziennie i domagał się od nas pieniędzy za pomoc w zaprowadzeniu. Nie wiem czy mama mu coś obiecała za jego pomoc, ale nie rozumiałem, jak ludzie mogą być tak okrutni, ojciec zmarł, a on domagał się zapłaty. Już zostało niewiele osób biwakujących, zawiadowca ciągle pytał czy mamy pieniądze na podróż, chcąc się nas ostatecznie pozbyć, dał nam wagon za darmo, kierunek Taszkient, tam gdzie jest ciepło. W wagonie było około 30 osób, mieliśmy piecyk, jechaliśmy na południe, byliśmy bardzo zadowoleni, żywiliśmy się tylko burakami cukrowymi. Stanęliśmy na dużej stacji Tajga, można tam było kupić zupę, kaszę i 200 g chleba na osobę, poszedłem do jadalni, chleba ani zupy już nie było, kupiłem 3 porcje kaszy jaglanej. Gdy wróciłem, okazało się, że pociąg już odjechał, szukałem na wszystkich torach, miałem nadzieję, że może zmienia parowóz lub pobiera węgiel i wodę na innym torze. Nic z tego, przygarnęli mnie rodacy, jadący w tym samym kierunku, ich wagon nie miał piecyka, było bardzo zimno. Pociąg zatrzymał się na małej stacji, Rosjanie odczepili parowóz. Co kilkanaście minut przejeżdżały w odwrotnym kierunku pociągi ze sprzętem wojskowym, resztę nocy spędziłem na stacji kolejowej bo tam było najcieplej, na śniadanie zjadłem resztę kaszy jaglanej. Drugą noc też siedziałem w poczekalni, w międzyczasie mój pociąg odjechał, nie wiedziałem, co mam robić. Kolejarze zaproponowali, abym pojechał do Nowosybirska i tam zasięgnął informacji o moim transporcie, w jaki sposób mam go odnaleźć. Umieścili mnie w pociągu osobowym, jadąc takim pociągiem myślałem, że wyprzedziłem nasz transport, i dlatego co kilka godzin dzień i noc penetrowałem wszystkie tory, spodziewając się, że ich tam znajdę. Rano wezwano mnie do biura, pytali o numer transportu, wytłumaczyli, że każdy pociąg w tranzycie ma swój numer, ponieważ go jednak nie znałem, nie mogli mi pomóc. Poradzili, żebym poszedł do miasta, znalazł sobie pracę 163 i mieszkanie, a jak zaoszczędzę, mogę kupić bilet do Taszkientu i tam szukać rodziny. Oczywiście nie mogłem tego zrobić, postanowiłem poczekać jeszcze lalka dni, myślałem, że mieli postój w drodze i wkrótce tu dotrą, patrolowałem tory co lalka godzin przez całą dobę. Policja legitymowała mnie lalka razy, musiałem ich unikać. W południe, wracając po inspekcji torów do poczekalni, dostrzegłem w tłumie żołnierza w polskim mundurze z orzełkiem, stanąłem jak wryty, zdawało mi się, że to sen. Nie, to nie był sen, ludzie przechodzili obok, ocknąłem się z tego odrętwienia, pobiegłem do żołnierza. Był to polski żołnierz z Kamczatki, cały wagon osobowy polskich żołnierzy, chcących wstąpić do polskiego wojska, o którym słyszeli tylko, że się organizuje, ale nie wiedzieli gdzie. Czekali na wyrobienie dokumentów do dalszej podróży. Żołnierz pytał, co robię na stacji i czy chcę wstąpić do wojska razem z nimi. Zaprowadził mnie do dowódcy transportu, ten pytał szczegółowo o pochodzenie i pracę ojca przed wojną, potem powiedział, że od tej chwili należę do tego transportu i będę dostawał wyżywienie jak każdy z nich. Byłem bardzo dumny, że mnie przyjęli, jechałem do wojska. Byłem w przedziale z podchorążymi, bardzo wesołymi chłopcami, tworzyli zgraną grupę, pomagali jeden drugiemu. Ociepliło się trochę, słońce świeciło, kilka torów przed nami zajechał pociąg z ewakuowanymi z Dniepropawłowska, był bardzo przepełniony, ludzie nawet podróżowali na zewnątrz, przywiązani między wagonami i do stopni. Pociąg odjechał, na peronie zostały duże grupy ludzi. W pewnej chwili podeszła do mnie Rosjanka i zapytała: malczik, czy mógłbyś pomóc mi zanieść walizki do tramwaju? - spojrzałem na nie, nie były duże, może dam radę, a przy okazji zarobię parę rubli, może za to kupię coś do jedzenia. Z trudem zanieśliśmy walizki, były bardzo ciężkie, Rosjanka chciała, żebym pojechał z nią i zaniósł walizki do domu, zgodziłem się. Przywitała nas jej kuzynka, mąż 164 był w wojsku, miała dwie córki, trochę starsze ode mnie. Okazało się, że walizki były ciężkie, bo było w nich mięso, słonina i smalec. Mieszkała i pracowała w kołchozie, tylko to zdołała zabrać, gdy kołchoz był ewakuowany przed zbliżającymi się Niemcami. Gospodyni poczęstowała mnie kapuśniakiem z mięsem i herbatą, pytała kim jestem i dokąd jadę, gdy usłyszała, że szukam mamy i brata, powiedziała: „malczik, Rosja jest wielkim krajem, ty ich nie odnajdziesz, zostań tutaj, znajdzie się u nas miejsce dla ciebie, pójdziesz do szkoły lub do pracy, jak zechcesz". Tak pragnąłem wyspać się w ciepłym miejscu, nawet na podłodze, byle w cieple, bardzo mi się podobało to czyste mieszkanie i przyjemni ludzie, nie wiedziałem co robić. Zaczęły mi dokuczać wszy, ponieważ ostatnio nic nie jadłem, nawet buraków cukrowych, a mięso i tłuszcz ponad rok temu, dostałem silnych boli żołądka, nie mógł strawić tego, co zjadłem. Ból zwiększał się, musiałem podjąć decyzję, myślałem, że jeśli pójdę do szkoły, będę nosił czapkę z rosyjska gwiazdą, stanę się Rosjaninem. Przypomniałem sobie słowa ojca, wypowiedziane we Włodzimierzu — „nigdy nie byłem Niemcem i nigdy nie będę, a jak mnie wywiozą na Sybir, to jako Polaka". Ja Rosjaninem też nie chciałem być, nie mogłem przerwać drogi do Polski, chociaż trzeba było jechać dalej na wschód. Bóle żołądka przyspieszyły moją decyzję, powiedziałem, że jadę szukać rodziny, nie mówiłem, że chcę jechać do polskiego wojska, nie wyglądałem jak kandydat na żołnierza. Powiedziała, że jeśli zmienię zdanie, mogę tu przyjść o każdej porze dnia i nocy, pociągnąć za dzwonek przy furtce i ich dom jest dla mnie otwarty. Bardzo mnie to wzruszyło, na drogę dostałem trochę chleba, mięsa, smalcu i pieniędzy. Szalony ból coraz bardziej mi dokuczał, wyszedłem za bramę i dopadłem kamiennej ławki, tam straciłem przytomność. Nie wiem jak długo tam leżałem, gdy się obudziłem, była księżycowa noc i w dalszym ciągu bolał mnie żołądek. Chętnie wróciłbym do tej rodziny, patrzyłem na rączkę dzwonka, tylko za nią pociągnąć 165 i będę w ciepłym mieszkaniu, ale jak pociągnę za dzwonek, do Polski już nie wrócę, zrezygnowałem, ostatnim tramwajem wróciłem na stację. Dokumenty były już skompletowane, dostaliśmy karty zaopatrzeniowe od władz rosyjskich, ale żeby pobrać racje chleba potrzebna była pieczątka władz wojskowych. Nigdzie nie chcieli jej przybić bo jechaliśmy do polskiego wojska, mogliśmy tylko kupić zupę za te pieniądze, które nam dali. Chociaż jechaliśmy pociągiem osobowym - nie był on ogrzewany, a noce były bardzo zimne. W sąsiednim przedziale jechała cała rodzina, były też młode panny, podchorążacy postanowili złożyć im wizytę, więc najpierw zrobili gruntowny przegląd bielizny, zabijali wszy, wrócili szybko, ponieważ jednemu z nich wesz wędrowała po kołnierzu koszuli. Postanowili pójść tam następnego dnia, ale wieczorem. Pociąg stanął na małej stacji, ponieważ była na mnie kolej zrobienia zakupu zupy, wziąłem dwie puszki i pobiegłem do kantyny. Był duży tłok, choć szybko wydawali, usłyszałem gwizd parowozu, wybiegłem, pociąg był już w biegu. Jechał coraz szybciej, zwykle ruszał wolno, żeby wszyscy mogli wskoczyć, ale nie tym razem, bo tor skręcał. Maszynista nie mógł widzieć, że dobiegam do pociągu, lewą ręką chwyciłem się poręczy, rzuciło mnie o ścianę wagonu, puszki z zupą wypadły z ręki. Musiałem stracić przytomność na chwilę, leżałem na plecach, koła wagonu były bardzo blisko, pociąg odjechał. Wstałem trochę poturbowany, zobaczyłem, że ktoś też został - był to rodak zwolniony z łagru. Moja nadzieja na wstąpienie do wojska rozwiała się, ale cieszyłem się, że mam towarzystwo, on proponuje byśmy trzymali się razem, w dzień osobno - a wieczorem dzielić się jedzeniem. Przyszedł pierwszego wieczora, nie miałem żadnego jedzenia do podziału, bardzo się oburzył i mocno mi nawymyślał, chociaż podzielił się swoim chlebem, byłem jego zachowaniem bardzo przygnębiony. 166 był w wojsku, miała dwie córki, trochę starsze ode mnie. Okazało się, że walizki były ciężkie, bo było w nich mięso, słonina i smalec. Mieszkała i pracowała w kołchozie, tylko to zdołała zabrać, gdy kołchoz był ewakuowany przed zbliżającymi się Niemcami. Gospodyni poczęstowała mnie kapuśniakiem z mięsem i herbatą, pytała kim jestem i dokąd jadę, gdy usłyszała, że szukam mamy i brata, powiedziała: „malczik, Rosja jest wielkim krajem, ty ich nie odnajdziesz, zostań tutaj, znajdzie się u nas miejsce dla ciebie, pójdziesz do szkoły lub do pracy, jak zechcesz". Tak pragnąłem wyspać się w ciepłym miejscu, nawet na podłodze, byle w cieple, bardzo mi się podobało to czyste mieszkanie i przyjemni ludzie, nie wiedziałem co robić. Zaczęły mi dokuczać wszy, ponieważ ostatnio nic nie jadłem, nawet buraków cukrowych, a mięso i tłuszcz ponad rok temu, dostałem silnych boli żołądka, nie mógł strawić tego, co zjadłem. Ból zwiększał się, musiałem podjąć decyzję, myślałem, że jeśli pójdę do szkoły, będę nosił czapkę z rosyjska gwiazdą, stanę się Rosjaninem. Przypomniałem sobie słowa ojca, wypowiedziane we Włodzimierzu - „nigdy nie byłem Niemcem i nigdy nie będę, a jak mnie wywiozą na Sybir, to jako Polaka". Ja Rosjaninem też nie chciałem być, nie mogłem przerwać drogi do Polski, chociaż trzeba było jechać dalej na wschód. Bóle żołądka przyspieszyły moją decyzję, powiedziałem, że jadę szukać rodziny, nie mówiłem, że chcę jechać do polskiego wojska, nie wyglądałem jak kandydat na żołnierza. Powiedziała, że jeśli zmienię zdanie, mogę tu przyjść o każdej porze dnia i nocy, pociągnąć za dzwonek przy furtce i ich dom jest dla mnie otwarty. Bardzo mnie to wzruszyło, na drogę dostałem trochę chleba, mięsa, smalcu i pieniędzy. Szalony ból coraz bardziej mi dokuczał, wyszedłem za bramę i dopadłem kamiennej ławki, tam straciłem przytomność. Nie wiem jak długo tam leżałem, gdy się obudziłem, była księżycowa noc i w dalszym ciągu bolał mnie żołądek. Chętnie wróciłbym do tej rodziny, patrzyłem na rączkę dzwonka, tylko za nią pociągnąć 165 i będę w ciepłym mieszkaniu, ale jak pociągnę za dzwonek, do Polski już nie wrócę, zrezygnowałem, ostatnim tramwajem wróciłem na stację. Dokumenty były już skompletowane, dostaliśmy karty zaopatrzeniowe od władz rosyjskich, ale żeby pobrać racje chleba potrzebna była pieczątka władz wojskowych. Nigdzie nie chcieli jej przybić bo jechaliśmy do polskiego wojska, mogliśmy tylko kupić zupę za te pieniądze, które nam dali. Chociaż jechaliśmy pociągiem osobowym - nie był on ogrzewany, a noce były bardzo zimne. W sąsiednim przedziale jechała cała rodzina, były też młode panny, podchorążacy postanowili złożyć im wizytę, więc najpierw zrobili gruntowny przegląd bielizny, zabijali wszy, wrócili szybko, ponieważ jednemu z nich wesz wędrowała po kołnierzu koszuli. Postanowili pójść tam następnego dnia, ale wieczorem. Pociąg stanął na małej stacji, ponieważ była na mnie kolej zrobienia zakupu zupy, wziąłem dwie puszki i pobiegłem do kantyny. Był duży tłok, choć szybko wydawali, usłyszałem gwizd parowozu, wybiegłem, pociąg był już w biegu. Jechał coraz szybciej, zwykle ruszał wolno, żeby wszyscy mogli wskoczyć, ale nie tym razem, bo tor skręcał. Maszynista nie mógł widzieć, że dobiegam do pociągu, lewą ręką chwyciłem się poręczy, rzuciło mnie o ścianę wagonu, puszki z zupą wypadły z ręki. Musiałem stracić przytomność na chwilę, leżałem na plecach, koła wagonu były bardzo blisko, pociąg odjechał. Wstałem trochę poturbowany, zobaczyłem, że ktoś też został - był to rodak zwolniony z łagru. Moja nadzieja na wstąpienie do wojska rozwiała się, ale cieszyłem się, że mam towarzystwo, on proponuje byśmy trzymali się razem, w dzień osobno - a wieczorem dzielić się jedzeniem. Przyszedł pierwszego wieczora, nie miałem żadnego jedzenia do podziału, bardzo się oburzył i mocno mi nawymyślał, chociaż podzielił się swoim chlebem, byłem jego zachowaniem bardzo przygnębiony. 166 Następnego wieczora nie przyszedł, nie wiedziałem co robić, byłem sam. Tej samej nocy zatrzymał sią na stacji pociąg dalekobieżny, udało mi się wejść bez biletu. Pociąg podążał na południe, wiedziałem, że będzie tam cieplej. Jechałem trzy dni, bez jedzenia, nie licząc kawałka chleba, który dostałem od Rosjanki podróżującej z wnukiem. Na stacji piłem kipiatok -gotowaną wodę. W pociągu grasowała szajka złodziei, przeważnie dezerterów, wśród nich była jedna dziewczyna. Rabowali nocą, przeważnie kradli walizki, zabierali co chcieli, a walizki z rzeczami które ich nie interesowały, wyrzucali z pociągu. Zacząłem się ich obawiać, bo zauważyli, że dostrzegłem ten proceder. Pociąg stanął na dużej stacji, był olbrzymi ruch, a co najważniejsze, dużo sklepów sprzedających chleb na kartki, biały chleb - rzecz niebywała. Postanowiłem tu pozostać i czekać na brata i mamę, mając nadzieję, że oni też będą tędy przejeżdżać. Byłem już przy chińskiej granicy, w stolicy Kazachstanu - Ałma-Acie. Pojawiła się okazja zakupu chleba bez kartek, trzeba było stać w kolejce całą noc. Nie miałem pieniędzy, ale w kieszeni były jeszcze okulary ojca. Udało mi się sprzedać je Kozakowi124, mogłem wreszcie kupić chleb. Ponieważ Ałma-Ata leży blisko chińskiej granicy, NKWD bardzo często, zarówno nocą jak i w dzień przeprowadzało kontrolę. Co kilka godzin sprawdzali wszystkie wagony towarowe na stacji. Żadnych rodaków na stacji nie spotkałem. Którejś nocy NKWD po raz wtóry sprawdziło moje dokumenty i zabrało mnie na posterunek. Enkawudzista wszedł do pokoju, ja zostałem w małej poczekalni, gdzie były dwa pojedyncze fotele. Usiadłem w jednym z nich i zaraz zasnąłem głębokim snem. Co to był za wygodny fotel i jakie ciepło w poczekalni, co za rozkosz w porównaniu z kamienną posadzką. Przez sen ™ Kozak - tak Autor błędnie nazywa rdzennych mieszkańców Kazachstanu (Kazachów). 167 poczułem, że coś nie jest w porządku, obudziłem się z trudem szarpany przez enkawudzistę. Ciągnął mnie za kołnierz i krzyczał, że to nie hotel - dał mi 24 godziny na opuszczenie Ałma-Aty. Otworzył drzwi i kopnął mnie tak mocno, że upadłem plackiem na peron. Zaczęło świtać, nie wiedziałem co robić, postanowiłem zbadać możliwości wyjazdu. Zauważyłem obok stacji ponad 20 dużych ciężarówek zaparkowanych w czworobok, dalej między torami zobaczyłem idącą kolumnę cywilów - całe rodziny. Usłyszałem, że mówią po niemiecku, byli to ewakuowani niemieccy osadnicy znad Donu. Odruchowo postanowiłem dołączyć do nich, ubrani byli w takie same łachmany jak ja. Szedłem razem z nimi, ale w bliskiej odległości od ciężarówek pojawiła się myśl, że jeśli dołączę - to będę tak jak oni -Niemcem. Bardzo mnie to przeraziło, wyrwałem się z kolumny i pobiegłem pod wagony. Z ulgą stwierdziłem, że nikt mnie nie gonił, patrolowałem tory, dzień był słoneczny i ciepły. Nagle zobaczyłem stojący na pierwszym peronie pociąg towarowy, poszedłem wzdłuż tego pociągu, ujrzałem otwarty wagon i siedzącą w drzwiach mamę. Po tylu trudach spotkałem ich z pomocą Bożą. Radość była krótkotrwała, okazało się, że w wagonie chorowali na tyfus, niektórzy zmarli. Organizmy były dodatkowo osłabione brakiem pożywienia, jedliśmy tylko buraki. Pociąg ruszył w kierunku Taszkientu, w drodze zmarł jeszcze jeden człowiek, wynieśliśmy go na peron zupełnie nagiego. Kolejarze i policjanci wrzucili go z powrotem do wagonu - powód - tyfus, choroba zakaźna. Na następnej, dużej stacji czekała na nas służba sanitarna, trupa zabrali. Coraz więcej osób zaczęło chorować na tyfus, nie było żadnej pomocy lekarskiej, ani nic do jedzenia oprócz buraków. Tylko nas troje chodziło tj. mama, Zbyszek i ja, reszta chorowała. Na dworcu w Taszkiencie czekała na nas policja, nie pozwalali wysiadać, rozkazali jechać dalej. Doszło do głośnej 168 kłótni maszynisty i policjantów. On upierał się, że musi odczepić niektóre wagony, oni wyciągnęli rewolwery, ale maszynista postawił na swoim, odczepił wagony. W międzyczasie wyskoczyłem z wagonu i poszedłem na stację. Zaskoczyła mnie ilość uciekinierów, na stacji, na placu obok, w parku - wszędzie ogromny tłok. Podróż trwała dalej, do Samarkandy, tu odczepili nasz wagon i odstawili na boczny tor. Poszedłem na stację i powiadomiłem placówkę Czerwonego Krzyża, że są chorzy i potrzebujemy pomocy medycznej. Przysłali pielęgniarkę, weszła do wagonu i natychmiast z niego wyskoczyła na widok chorych, leżących na słomie i robiących pod siebie. Wróciła, zmierzyła chorym temperaturę, podawałem jej termometr. Tego dnia i w następnym przyniosła lekarstwo w płynie i nikt już więcej nie pojawił się, by udzielić nam pomocy. Codziennie chodziłem do Czerwonego Krzyża, wzywałem pomocy, chociaż był tam duży ruch, lekarka zawsze szybko podchodziła do mnie, ponieważ byłem zakażony tyfusem, i zapewniała, że nie zapomniała o nas, a jednak żadnej pomocy nie otrzymaliśmy. Warunki były okropne, nie było co jeść. Zbyszek leżał chory. Po drugiej stronie torów był sklep, w którym sprzedawano chleb na kartki, poszedłem żebrać o kawałek chleba, wyciągałem ręce. Grażdanka125 dała mi kusoczek ш chleba, kilka osób zlitowało się nade mną. Sami byli biedni, litowali się. Co miałem robić, czy to upokarzające chcieć przeżyć, a tylu w wagonie potrzebowało pomocy. Tym kawałkiem chleba nie mogłem podzielić się ze wszystkimi. Do moich obowiązków należało palenie rano w piecyku i gotowanie buraków. Podawałem chorym ten słodki płyn kilka razy dziennie. Był grudzień, zimno, musiałem palić w piecu, kiedyś szukając drewna do palenia, pomiędzy dużymi stertami drewnianych podkładów kolejowych, znalazłem trzy walizki 125 Grażdanka (ros.) - obywatelka. 126 Kusoczek (ros.) - kawałeczek. 169 zrobione z wikliny. Pomyślałem, że może ktoś odszedł na chwilę zostawiając je i zaraz wróci, nie były jednak zamknięte na klucz, otworzyłem je. Była tam tylko bielizna damska i żydowski lichtarz. Rano przy walizkach nie było nikogo, wyjąłem 2 sweterki i poszedłem na bazar. Mama była chora. Za sweterki kupiłem lalka lepioszek (uzbeckie placki) i słodką cebulę, było co zjeść tego dnia. Obiecałem sobie, że następnego dnia zrobię to samo. Tej nocy i ja zachorowałem, miałem wysoką temperaturę, już wszyscy byli chorzy. Następnej nocy obudziło nas silne stukanie do wagonu, próbowałem wstać, ale zajęło mi to tyle czasu, że otworzył ktoś inny. Stanęła nade mną Rosjanka z latarką i powiedziała, że jesteśmy szczęśliwcami, bo otworzono nowy szpital, a my będziemy pierwszymi pacjentami. Dodała, żeby nie martwić się o tobołki, tym zajmą się sanitariusze. W szpitalu kąpaliśmy się w blaszanej, przenośnej wannie, wszyscy w tej samej. Kobiety winnej wannie. Ogolili nas i zdezynfekowali. Obudziłem się w czystym łóżku z czystym prześcieradłem, co za rozkosz leżeć w takim łóżku. Wszy znikły, ostatni raz w takich warunkach spałem 16 miesięcy temu. Na obiad była zupa pomidorowa z ryżem. Za każdym razem, gdy podnosiłem głowę, cała sala kręciła mi się przed oczami, głowa bezwładnie opadała na poduszkę, jadłem nie odrywając od niej głowy. Gorsza sprawa była z wyjściem do ubikacji. W drugim końcu sali stało wiaderko z wodą służące za ustęp. Mogłem tam dojść, pełzając i trzymając się kolejnych łóżek, często lądowałem twarzą na podłodze, wszystko kręciło mi się jak na karuzeli, tak samo wyglądał powrót do łóżka. Na sali było około 12 łóżek, leżałem na pierwszym przy wejściu po prawej stronie. Szpital był dawną rezydencją bogatej rodziny, zbudowaną w stylu europejskim i położoną w parku. Przy głównej bramie stał mały budynek dla stróża, a około 50 m dalej główny, okazały budynek. Oprócz tego, kilka budynków mieszkalnych w parku i różne zabudowania. 170 Lekarka była Rosjanką pochodzenia żydowskiego z Odessy. Bardzo miła i przystępna osoba, dużo rozmawiała z innymi pacjentami po hebrajsku w, zadawała nam dużo pytań. Było też kilku młodych, praktykujących lekarzy, którzy z nami absolutnie nie chcieli rozmawiać, traktowali jak wrogi element. Lekarka ta zawsze przychodziła do nas późnym wieczorem, widocznie blisko mieszkała, czasami przynosiła pod fartuchem kawałek chleba lub trochę pęczaku. Wielu pacjentów na sali ciężko przechodziło tyfus, kilku z nich miało ropę w głowie, bardzo cierpieli. W wagonie byłem ostatnim, który zachorował, a w szpitalu pierwszym, robiącym postępy w rekonwalescencji. Odwiedziłem nawet mamę, leżącą w głównym budynku. Mama i Zbyszek byli jeszcze bardzo chorzy. Ponieważ już zacząłem chodzić, kazali mi opuścić szpital następnego dnia. Uzgodniłem z mamą, że będę na nich czekał na stacji kolejowej. Po obiedzie byłem gotowy do wyjścia. Lekarka z Odessy zdziwiła się faktem, że mnie już wypisują, nie wiedziała o tym nic. Szybko pobiegła do biura, jednak jej interwencja nie pomogła, musiałem opuścić szpital. Po wyjściu przekonałem się, jak byłem jeszcze słaby, nogi odmawiały mi posłuszeństwa, nie mogłem ustać. Półtora kilometra do stacji pokonywałem ponad trzy godziny. Wszędzie pełno było uciekinierów, przepełniona pobliska cerkiew. Spałem na stacji, noce były zimne, doskwierał głód, buraków już nie było. Wiele razy wypędzano mnie ze stacji, bo nie miałem biletu, szukałem ciepłego kąta na te długie noce. Obok głównego budynku był drewniany barak, służący jako kasa dla podmiejskich pociągów. Często tam przebywałem. Czekałem na mamę i Zbyszka, unikałem policji w obawie przed przymusową wysyłką do jakiegoś kołchozu. Bardziej prawdopodobne, że był to język jidisz. 171 Pewnego dnia spadł śnieg, duże płaty mokrego śniegu tworzyły chlapę. Nagle przez otwarte drzwi zobaczyłem mamę, bez butów, boso brnęła po śniegu, pobiegłem do niej. W baraku opowiedziała mi jak ją wyrzucili ze szpitala, ukradli stare pantofle i sukienkę Wyszła ze szpitala w halce, płaszczu i chustce na ogolonej głowie, bez butów. Opatrzność Boska czuwała nad nią. Po wyjściu tak jak uzgodniliśmy, skierowała się na stację, bo wiedziała, że tam będę czekał. Wśród około tysiąca ludzi odnalazła mnie natychmiast. Kolejarze zainteresowali się nami, byli wrażliwi na ludzką niedolę, przynieśli buty i sukienkę dla mamy. Czekaliśmy jeszcze na Zbyszka, nie było co jeść, tylko kipiatok (gorąca woda). Poszedłem odwiedzić Zbyszka, w szpitalu wizyty były zabronione - choroby zakaźne, więc przez ogród na tyłach szpitala, wzdłuż kanału melioracyjnego dostałem się do szpitala. Zbyszek dał nam kromkę chleba i podzielił się ze mną obiadem-pęcaldem, tą kromką podzieliłem się z mamą. Tak odwiedzałem Zbyszka przez lalka dni, za każdym razem dawał nam coś do jedzenia. Pewnego dnia zastałem go płaczącego, co się stało, zapytałem, a on powiedział: „wybacz, ale nie mam nic dla was do jedzenia, wszystko zjadłem, bo byłem głodny". Pocieszałem go, żeby nie płakał, bo apetyt to dobry znak, że przychodzi do zdrowia. Tego dnia nic nie jedliśmy. Następnego dnia nie zastałem Zbyszka w szpitalu, zabrali go, od lekarki z Odessy dowiedziałem się, że wysłała go do rosyjskiego sierocińca, bo nie miał jeszcze 16 lat, powiedziała, że w ten sposób Zbyszek ma szansę na powrót do Polski. Dała mi do zrozumienia, że ja i mama w takim stanie zdrowia mamy małe szanse na powrót do domu. Nalegałem, żeby powiedziała, gdzie jest Zbyszek, odmówiła. Zacząłem histerycznie krzyczeć, domagając się informacji o miejscu pobytu mojego brata. Lekarka nie reagowała, nikt z obsługi szpitala nie starał się mnie uciszyć. Po wyjściu ze szpitala, żałowałem swego zachowania 172 wobec lekarki, przypuszczam, że nie rozumiała, dlaczego chcieliśmy być razem jako rodzina. Czekaliśmy na Zbyszka już drugi tydzień. Udaliśmy się do polskiej placówki w Samarkandzie. Dostaliśmy zapomogę pieniężną, mogliśmy kupić w pobliskiej uzbeckiej „China House" 128 gorącą herbatę bez cukru dwa razy dziennie. Nie starczyło niestety na kupienie lepioszków. Straciliśmy nadzieję na odszukanie Zbyszka. Uciekinierów szybko rozwożono do różnych kołchozów. W okolicy stacji grasowały różne grupy złodziei, byli to przeważnie dezerterzy z wojska. Wśród nich byli też mali chłopcy, przeważnie w wieku 10-12 lat i młodsi, kradli oni zwykle chleb od przechodniów. W nocy starsi członkowie band okradali śpiących, stosując tę samą metodę - zatykanie ust i nosa i duszenie za gardło. Człowiek w takim stanie nie mógł krzyczeć, dusił się. Nocowaliśmy w małym korytarzu przy posterunku policji na stacji, tam było ciepło i bezpiecznie. Pewnej nocy mama zemdlała. Personel placówki Czerwonego Krzyża przywrócił ją do przytomności. Potem przygarnęła nas polska placówka. Nocowaliśmy w uzbeckiej karczmie przy głównej drodze, z małym otwartym gankiem od ulicy, jedną izbą i półokrągłą ladą w lewym rogu. W głębi była kuchnia i mały wewnętrzny magazyn. Dostaliśmy po jednym ciepłym kocu, ubranie i pidżamę. Kierownikiem placówki był Ślązak - porządny człowiek, dość dobrze fizycznie wyglądał i był przyzwoicie ubrany. Bardzo obawiał się tyfusu i aby się uodpornić wypijał codziennie szklankę ciepłego wina, ale to nie pomogło, zachorował i po kilku dniach zmarł. Tyfus szalał w Samarkandzie, masę ludzi umierało w okolicach stacji, leżeli w korytarzach i gankach. Regularnie, codziennie rano przyjeżdżała ciężarówka po zmarłych. Zwykle na skrzyżowaniu dróg czekał na ciężarówkę policjant i zabierali China House (ang.) - tu: herbaciarnia. 173 trupy w jego rejonie, a potem jechali w inny rejon po dalsze zwłoki. Po drugiej stronie stacji kolejowej była kotłownia, skąd rurami doprowadzano gorącą wodę i parę, tam też parowozy pobierały wodę. Było to miejsce, gdzie zbierało sią wielu niedobitków ze względu na ciepło, wielu z nich tam umierało. Do placówki przychodzili ludzie po zapomogi pieniężne i informacje, zamieszanie było ogromne. Dostawaliśmy 1 kg chleba dziennie i skromną zapomogę. Tymczasem ociepliło się, zbliżała się wiosna. Postanowiliśmy oczyścić nasze mieszkanie, wypowiedzieliśmy wojnę wszom. Zabraliśmy wszelką naszą bieliznę do łaźni do dezynfekcji „łoszobajki"129, zdezynfekowaliśmy całe pomieszczenie. Po kilku dniach zrobiliśmy przegląd bielizny, dezynfekcja nie pomogła, wszędzie wszy, zdawało się, że wszy zjedzą człowieka żywcem. W pobliżu placówki na ulicy spotkałem Zbyszka, szedł naprzeciw, co za radość, zdrowy, dobrze wyglądał na twarzy. Był czysto ubrany w brązowe ubranie i czystą, cytrynową koszulę. Okazało się, że ze szpitala został skierowany do rosyjskiego sierocińca i gdy stał kiedyś obok bramy, spotkał 2 Polki, od nich dowiedział się, gdzie jest polska placówka. Następnego dnia, tyłem przez ogród wyszedł na poszukiwania. Pomyśleć, Samarkanda, takie duże miasto, a Zbyszek zaraz spotkał mnie na ulicy, za pierwszym razem, czy to szczęście, czy Opatrzność Boska czuwała nad nami. Natychmiast powiadomiłem naszego delegata130, szefa sztabu, zwierzchnika naszej placówki, ponieważ obawiałem się, że Rosjanie będą szukać Zbyszka i mogą go zabrać z powrotem. Jednak nikt o niego nie pytał. Został przyjęty do polskiego sierocińca w Samarkandzie, mieszczącego się w cerkwi koło stacji kolejowej. Byłem z tego bardzo zadowolony, miał dobrą opiekę i wyżywienie. wł. woszebojka (ros.) - tu potocznie: odwszalnia. Delegat Ambasady - ppor. Józef Tummii. 174 Nocą słychać było setki jeśli nie tysiące ludzi, idących ulicą znajdującą się zaraz za ścianą domu, w którym mieszkaliśmy. Kilka dni potem przyszedł policjant na placówkę i powiedział, żeby zamykać drzwi i okna, nie wychodzić i nie wpuszczać nikogo. Wszelkie pojazdy z ulicy skierowane zostały na boczne drogi. Po obu stronach ulicy szło 2 policjantów z psami, kilkanaście metrów za nimi, środkiem drogi, szedł kolejny policjant, z lewej strony prowadził psa, w prawej ręce trzymał rewolwer gotowy do strzału, a w ustach gwizdek. Za nimi szły tysiące więźniów całą ulicą, za nimi konne sanitarki. Drugi raz szła kilka dni potem taka sama kolumna, a w niej tylko kobiety, niektóre z nich śpiewały „Katiuszę" ш, wiele płakało, dzieci w tej kolumnie nie było. Widok bardzo wzruszający, prowadzili ich na stację i wywozili do łagrów. Może w to samo miejsce, gdzie my byliśmy na Syberii? Starałem się odzyskać nasze rzeczy osobiste, które utraciliśmy przed pójściem do szpitala, np. nasze dokumenty, nie wiadomo było jednak, co się z nimi stało. Pewnie spalili, żeby tyfus nie rozniósł się. Przenieśliśmy się do innego budynku w tej samej dzielnicy, z dużym podwórkiem i ogrodem, po głównym budynku zostały tylko ślady. W całości zachował się budynek gospodarczy. W miejscu, gdzie kiedyś był basen, zagnieździły się żaby. Byłem gońcem między placówką, a Delegaturą ambasady w Samarkandzie, dystans 3 czy 4 kilometry, droga była bardzo uciążliwa, nogi odmawiały posłuszeństwa, ale za wszelką cenę chciałem utrzymać tę pracę. Właściwie innego wyjścia nie było, coraz więcej ludzi przychodziło po pomoc do placówki. Pojawiły się pogłoski o wyjeździe do Persji, sytuacja komplikowała się coraz bardziej. Któregoś dnia, jako goniec, szedłem jak zwykle z pocztą do Delegatury, z nogami było coraz lepiej, wiosna i ciepło „Katiusza" (ros.) - „Kasieńka", popularna piosenka ludowa. 175 dobrze na nie wpływały. Przed budynkiem zobaczyłem wojskową ciężarówkę i żołnierza w hełmie z karabinem zakończonym bagnetem. W bocznej furtce, którą zwykle wchodziłem, stał drugi żołnierz z karabinem u nogi, zobaczyłem też 2 oficerów. Pomyślałem, że coś nie jest w porządku, i zawróciłem. Obserwowałem sytuację z bocznej ulicy, przekonałem się, że personel Delegatury został aresztowany. Wróciłem najszybciej jak tylko mogłem do delegata, aby go o wszystkim poinformować. On zaraz wysłał gońców do rodaków mieszkających w pobliżu, aby zamienili między sobą miejsca zamieszkania i w miarę możliwości nie spali w domu, żeby uniknąć aresztowania. Bezradność. Delegat zapytał czy chcę wstąpić do wojska, oczywiście tak. Zastanawiał się, bo wiedział, że w takim stanie fizycznym miałem znikome szanse. Dostałem skierowanie od lekarza o przyznanie mi żywności z polskiego magazynu dla cywilów. Dostałem trochę mąki, ryżu i smalcu, po tygodniu zameldowałem się z powrotem, nie był zadowolony, nie widział żadnej poprawy. Dostałem następne skierowanie od lekarza po kolejne porcje. Chociaż miałem 17 lat, dostałem skierowanie do wojska w Kermine, na skierowaniu dopisano mi 1 rok. Musiałem starać się o pozwolenie na wykupienie biletu kolejowego w „wojenkomandii" 132, odmówili mi. Otrzymałbym, gdybym wstąpił do rosyjskiego wojska, mogą się wypchać. Dwa dni próbowałem dostać się do pociągu, bezskutecznie, dostałem za to nieprzyjemne wymówki od delegata. Sprzedałem swoje buty, aby coś więcej kupić do jedzenia - słodką cebulę (ma dużo witamin) i lepioszki. Poprzednio sprzedałem swój koc, ale zaraz mnie okradli w biały dzień, dostałem silny cios w klatkę piersiową od rodaka. 132 Wojenkomanda - wł. Wojenkomat - Wojennaja Kommiendantura (ros.) -Dowództwo Garnizonu. 176 Po południu zostałem wezwany, abym stawił sią natychmiast u delegata. Była okazja wstąpienia do wojska w Guzarach. Przyjechał wojskowy wóz z Guzar po zaopatrzenie, dostałem skierowanie do komisji poborowej i tego samego wieczoru wyjechaliśmy. Nocowaliśmy w górach w ładnej okolicy, było lato. Rejon komisji poborowej był dość daleko za miastem. Wartownik nie chciał mnie wpuścić do obozu, ale gdy nadszedł oficer służbowy, kontrolujący wartowników, okazało się, że to właśnie do niego mam list od delegata. Zaraz się mną zaopiekował, w kuchni zjadłem kolację. Piano wpisano mnie do ewidencji. Dane personalne oraz przesłuchanie, co w Rosji robiłem, gdzie przed wojną mieszkałem, nawet egzaminowali mnie czy naprawdę chodziłem do gimnazjum, zadawali pytania z mitologii greckiej. Zaprzyjaźniłem się z rodakiem z kresów wschodnich, wcielonym przymusowo do wojska, potem pobieraliśmy prowiant, mając 1 łyżkę. Następnie poszliśmy na komisję poborową, był to ostatni dzień jej urzędowania przed wyjazdem do Persji - 22 lipca 1942 roku. W stroju Adama wszedłem na wagę, kapral sprawdzał kilka razy ciężarki, nie miałem nawet minimum wagi. Drapał się po głowie, tłumaczyłem, że jestem po tyfusie, na karcie dopisał mi 2 kg ponad minimum. Lekarz przy następnym stole miał wątpliwości, patrzył na mnie najpierw zza stołu, potem wstał, obejrzał od stóp do głowy i stwierdził, że nie widzi tych kilogramów wpisanych do karty. Usprawiedliwiałem się, że jestem po tyfusie, chcę wyjechać z Rosji, powiedział: „ja rozumiem, następny". Po obiedzie formowali przyjętych do wojska w grupy formacyjne, np. grupa saperów, artylerzystów itp. Z niepokojem oczekiwałem na swoją kolej, patrzyłem na innych i wiedziałem, że mam znikome szanse zostać żołnierzem. Co zrobię, gdy mnie nie przyjmą, ogarnęło mnie przerażenie. Nagle słyszę - Marian Gurdak, szybko podbiegłem, stanąłem na baczność, jak przystało na przyszłego żołnierza, chociaż byłem bosy. Nie potrafię wyrazić, jaki byłem szczęśliwy. Mojego kolegi z kresów nie 177 przyjęli do wojska, widziałem go płaczącego. Zastanawiałem się nad powodem odrzucenia, przypuszczam, że dlatego, iż w rubryce - religia podał bezwyznaniowiec. W naszej grupie skierowanych do piechoty był młody mężczyzna z rosyjskiej armii, matka była Polką, ojciec Rosjaninem, ale on czuł się Polakiem, matka nauczyła go modlić się po polsku, to wystarczyło, żeby przyjąć go do polskiego wojska. Nie wiem czy wyjechał z Rosji. Z cywilem uroczyście pożegnaliśmy się przy ognisku paląc wszystkie cywilne ubrania, wszy też się spaliły, nareszcie I Mój mundur wojskowy był dwa czy też trzy numery za duży, buty również, wyglądałem raczej jak pajac, a nie jak żołnierz. Wyżywienie było dobre. Po kilku dniach dostałem dyzenterii, mogłem jeść tylko suchary i suszony chleb moczony w słodkiej herbacie. Zupę i drugie danie zamieniałem na chleb i suchary. Mieszkaliśmy w stajni dla czworonożnych osłów, wkopanej w ziemię. Lekarz dał mi zwolnienie z ćwiczeń na dwa dni, po drugiej wizycie nie dostałem już zwolnienia. Przez szefa kompanii uznany zostałem za markieranta, byłem chory, ale on stwierdził, że lekarz wie najlepiej, i skierował mnie na ćwiczenia karne. Nosiłem wodę z kanału i polewałem plac ćwiczeń, aby się nie kurzyło. Codziennie, rano lub po południu, cała kompania szła kopać groby. Zwykle celem natarcia było forsowanie górskiej rzeki i zdobycie szopy z narzędziami do kopania grobów. Od dnia zawiązania się armii w Guzarach, aż do wyjazdu z Rosji, umierało przeciętnie 15 osób dziennie. Pozostał tam duży cmentarz zmarłych Polaków, tak wyglądał rosyjski raj. Dostałem kurzej ślepoty. Aby wydostać się w nocy do ustępu, trzeba było korzystać z pomocy służbowego, który pierwszemu podawał kij, a następny chorujący na kurzą ślepotę trzymał się poprzednika, taki korowód szedł do ustępu. Tam służbowy musiał umieścić każdego, żeby nie wpadł do wykopanego rowu. Często w nocy nie można było dojść do ustępu, nagła potrzeba i pełne portki. Nocowałem, a raczej nocowaliśmy, bo było nas więcej, w pobliżu ubikacji. 178 Przygotowywaliśmy się do wyjazdu do Persji, szpitale przejmowali Rosjanie, pacjentów zostawiano pod ich „opieką". Większość z nich uciekała ze szpitala wszelkimi możliwymi sposobami. Do nas przyszedł jeden bardzo słaby chłopak, plecak i chlebak wypełnione miał gazetami, żeby były lżejsze. Zmarł biedak w drodze do Polski na tej nieludzkiej ziemi. Kurza ślepota już ustąpiła. 11 sierpnia 1942 roku opuściliśmy Guzary, poszliśmy na stację kolejową szalenie podnieceni, dużo śpiewaliśmy, aby dać znać tubylcom, że ich nareszcie z. taką radością opuszczamy. Do stacji było kilka kilometrów, a do ustępu trzeba iść często, nawet w mieście szukało się krzaków, podwórek, byle gdzie, ważne, żeby dołączyć do maszerującej kolumny i unikać rosyjskich konnych sanitarek. Pociągiem pojechaliśmy w kierunku Krasnowodzka, był to pociąg osobowy, bez wody. Na każdej stacji, gdzie się zatrzymywaliśmy, przekazywano zmarłych Rosjanom. Pociąg obstawiony był rosyjskim wojskiem lub policją, zabraniano wszelkiego kontaktu z nami. W Krasnowodzku nad Morzem Kaspijskim, około 5 km od portu, zakwaterowano nas pod gołym niebem w upale i bez wody do picia, woda była racjonowana. Tam spotkałem Zbyszka, dowiedziałem się, że nasza mama zmarła w Zejadinie. Często go odwiedzałem, bo sierociniec był zakwaterowany w dużym magazynie i mieli dowolną ilość wody do picia. W porcie nocowaliśmy na plaży, znów dostałem kurzej ślepoty, nic nie jadłem, żeby nie dostać biegunki. Następnego dnia przeszliśmy przez rosyjską kontrolę i załadowaliśmy się na okręt. Zbliżaliśmy się do okrętu w trzech szeregach, po obydwu stronach każdego rzędu wolno idących polskich żołnierzy stali rosyjscy oficerowie z dużymi zdjęciami poszukiwanych, którym zabroniono wyjazdu z Rosji. Dowódca zachęcał nas, aby patrzeć im prosto w oczy i uśmiechać się do nich, bo ostatni raz widzimy tych sukinsynów. Opuszczamy „rosyjski raj". 179 Podróż okrętem była bardzo uciążliwa, dezynteria, znów dużo czasu spędzałem w kolejce do ustępu, jeśli nie zdążyłem, to za burtę. Jadłem tylko suchary i słodzoną herbatę. Persja już z daleka inaczej wyglądała, inny świat. Zawinęliśmy do portu Pahlewi, pomagali nam angielscy żołnierze, sami wynosili nasz ekwipunek. Jednym przejściem wychodzili żołnierze o własnych siłach, drugim wynoszono na noszach chorych. Co to było za podniecenie, nieopisana radość, szliśmy wzdłuż morza do obozu jak w obłokach, a nie po ziemi. Śpiewaliśmy, chociaż byliśmy wycieńczeni podróżą. Nocowaliśmy na plaży w dużym cywilnym obozie i obozie wojskowym. Jeden był brudny, przed dezynfekcją, drugi czysty. Otrzymaliśmy ostrzeżenie przed nadmiernym objadaniem się. Obiady były bardzo tłuste, zawsze były duże kawały tłustej baraniny. Mieliśmy unikać tłustych potraw, ale nie było wyboru. Nasze wyczerpane żołądki reagowały boleśnie. Przeszliśmy dezynfekcję, zatrzymaliśmy buty, dokumenty, pas i furażerkę. Resztę naszego wyposażenia spalili na miejscu. Anglicy bardzo obawiali się, czy z Rosji nie przywieźliśmy różnych chorób zakaźnych. Dostaliśmy zaraz nowe wyposażenie, przeszliśmy intensywne szczepienia. Chociaż miałem kurzą ślepotę, musiałem pełnić wartę w nocy. Moja interwencja, że w nocy nic nie widzę, nie pomogła, rozkaz trzeba było wykonać. Dostawaliśmy żołd, byliśmy w Persji już 10 dni i postanowiłem to jakoś uczcić. Kupiłem tuzin jajek i butelkę żubrówld, zaprosiłem kolegów. Jajka usmażyłem w menażce. Po takiej konsumpcji i wypiciu odrobiny alkoholu dostałem okropnych boli żołądka. Nie mogłem długi czas przyjść do siebie, o mało życiem nie przypłaciłem tej chwili przyjemności. Co noc odchodziły transporty w głąb Persji. Ponieważ Persja była okupowana przez Anglików i Rosjan, istniała obawa, że pewnej nocy nasz obóz zostanie otoczony przez Rosjan i zabiorą 180 nas z powrotem na swoje tereny. Dlatego rywalizowaliśmy ze sobą, aby jak najszybciej wyjechać. Jako chorego niedobitka zostawiono mnie do obsługi obozu, aż do jego likwidacji. Ledwo mogłem się utrzymać na nogach, służba sanitarna nie mogła mi nic pomóc. Często pełniłem wartę w nocy mając kurzą ślepotę. Potem zostałem ewakuowany do Iraku do Khankin, na pustyni, następnie przeniesiony do obsługi szpitala nr 2 w Khankin. Pracowałem w aptece, tam dopiero wyzdrowiałem, przyszedłem do siebie. Dostałem wtedy przydział do właściwego wojska: 5 Kresowej Dywizji Rechoty 5 Wileńskiej Brygady Strzelców, dopiero wtedy dostałem karabin i przeszedłem przeszkolenie rekruckie w przerwach obiadowych. Potem były intensywne manewry w Kirkuku, następnie Transjordania i Palestyna. W listopadzie 1943 roku zachorowałem na malarię. Kuracja odbywała się w szpitalu w Gazie. Potem przechodziłem szkolenie wysokogórskie w Libanie, w okolicach Tripoli, była pora deszczowa, dokuczliwe błoto. Liban był bardzo ładnym krajem w porównaniu z pustynią w Iraku. Sprzęt uzupełniliśmy w Egipcie i przez Port-Said wypłynęliśmy do Tarentu w Italii. W Tarencie, zanim dobiliśmy do mola, Włosi przywitali nas śpiewając po polsku „Antoni Kociubiński", grali na kontrabasach itd. 3 Dywizja Strzelców Karpackich przybyła do Włoch 3 miesiące wcześniej i nauczyła ich tej piosenki, tak nas powitała Europa. Chrzest bojowy otrzymałem pod San Piętro, walczyłem pod Monte Cassino. 14 maja 1944 roku zostałem ranny na Drodze Saperów- Cavendish Road. Potem była ofensywa na Ankonę w lipcu, po raz drugi malaria i ewakuacja samolotem z Porto San Giorgio, z plaży do szpitala. Rekonwalescencję odbywałem pod Tarentem. Brałem udział w walkach na froncie w górach Bagno di Romano, w wyzwalaniu Cwitelli, zdobywaniu szczytu Monte Grosso, potem Predapio, Brizigiella, Fagnano. Zachorowałem na froncie pod Faenzą, wiosną. Koniec wojny zastał mnie w szpitalu. We wrześniu 1946 roku zostałem ewakuowany do Anglii. 181 Zbyszek wstąpił do junaków w szkole łączności pod Kairem, 5 km od piramid. Odwiedzałem go tam kilka razy przed wyruszeniem na front. Przed zakończeniem wojny wstąpił do wojska, stacjonował we Włoszech w Brindisi. Po bez mała 40 latach po wojnie, będąc na zjeździe oddziałowym „Żbików" - 14 Wileńskiego Batalionu Strzelców, dowiedziałem się, że mój dowódca, ppłk Bętkowski133, był jednym z tych oficerów, którzy przejęli mnie w Nowosybirsku w listopadzie 1941 roku. Z żoną i córką, urodzoną w Anglii, wróciłem po przeszło pięćdziesięcioletniej tułaczce po świecie do Miechowa, aby symbolicznie (ponieważ mieszkamy w Anglii) zakończyć mą wędrówkę po świecie, tak jak ten ptak, co zawsze wraca do gniazda. M. Gurdak z córką Joanną pod pomnikiem Bartosza Głowackiego w Tarnobrzegu, (mieście swojego urodzenia) m Jacek Bętkowski „Topór" urodzony 18 czerwca 1904 roku w Wadowicach, oficer służby stałej, we wrześniu 1939 roku dowódca 1 kompanii 5 psp, internowany w ZSRR, dowódca 3 batalionu 16 pp б DP, potem dowódca 14 Batalionu Strzelców Wileńskich, uczestnik Kampanii Włoskiej, cichociemny, uczestnik Powstania Warszawskiego, jeniec Ofiagu, po zakończeniu wojny pozostał na emigracji, zmarł 17 kwietnia 1980 roku w Londynie. Eugeniusz Wojnar - urodzony 17 stycznia 1932 roku w Wołczy Dolnej, syn Stanisława i Anny, 10 lutego 1940 roku deportowany do Omskiej Obłasti, w 1946 roku powrócił do Polski, absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, długoletni pracownik Kopalni Cynku i Ołowiu „Trzebionka" w Trzebini, obecnie na emeryturze w Krakowie. "•I Eugeniusz Wojnar - 1992 r. Dzieciństwo w tajdze i stepie. (fragment wspomnień) 10 LUTEGO 1940 ROKU. Tej nocy miałem nadmiar wrażeń, wrażeń okropnych jak na 8-letniego chłopca. Po drodze wysypanej żwirem, która biegła przez naszą wioskę, toczył się olbrzymi walec parowy. Byłem na środku tej drogi, tuż przed walcem i nie mogłem uciekać. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Walec, sycząc i sapiąc, zbliżał się do mnie. Darłem się w niebogłosy. Ratunek na mój krzyk przeważnie przychodził szybko. W ramionach mamy 134 sen mara znikał, a rano pozostawało tylko niewyraźne mgliste wspomnienie. Tej nocy wzywałem ratunku dłużej, lecz pomoc nie nadchodziła. Bezsilna walka z sapiącym potworem trwała w nieskończoność. Nagle poczułem na ręce coś zimnego, jakieś szarpnięcie, jedno, drugie... Otworzyłem oczy, które rozszerzały się coraz bardziej przerażone okropnym snem, lecz bardziej chyba jeszcze okrutną rzeczywistością. Przed swoją 134 Anna Wojnar - urodzona 15 kwietnia 1905 roku w Jasiennicy Rosielnej, córka Franciszka i Karoliny Źrebiec, w lutym 1940 roku deportowana w głąb ZSRR, repatriowana w marcu 1946 roku, zmarła 16 grudnia 1994 roku w Chrzanowie. Eugeniusz Wojnar 183 twarzą zobaczyłem ogromną czerwoną gwiazdę i błyszczący bagnet. To już nie był sen. W kącie pokoju zobaczyłem rodziców i brata135, a na środku NKWDzistów i Ukraińców z czerwonymi opaskami na rękawach. Ja, obok tego z czerwoną gwiazdą, stałem w drugim końcu pokoju. Moje przerażenie musiało być ogromne, gdyż ojciec136, nie zważając na broń skierowaną w jego stronę, podbiegł i wziął mnie na ręce. Wydawało mi się, że jestem bezpieczny. Spoglądałem trzeźwo wokół. Widziałem NKWDzistów w dziwnie poszarpanych szynelach. Kilku z nich opatrywało krwawiące rany rąk i nóg. Pomyślałem, że to dzieło moich psów Amora, Beja i Kruka. Kruk, olbrzymi kudłacz, zginaj w obronie naszego domu. Tymczasem NKWDzista wyjął z teczki arkusz papieru i przeczytał: „z uwagi na niebezpieczeństwo zamieszkania w rejonie terenów przygranicznych, dla Waszego dobra, zostaniecie przesiedleni w bezpieczne miejsce, itd. ... Zabrać niezbędne rzeczy. Za godzinę opuszczacie dom". Z domu zabrano wszystkich mężczyzn. Zostaliśmy sami z mamą. Mama usiadła na łóżku i rozpłakała się. Jedyną trzeźwo myślącą osobą okazał się mój starszy o cztery lata brat Henryk. To on zajął się pakowaniem niezbędnych rzeczy. Zniósł ze strychu walizki i duży wiklinowy kosz. Do kosza i walizek zapakowaliśmy odzież, smalec, słoninę, miód, cukier i kilka bochenków chleba. Mama po pewnym czasie rozpaliła ogień i chciała zrobić śniadanie. Nie zdążyła jednak, bo wyznaczony czas minął. Wyprowadzono nas w ciemną noc przed dom, gdzie czekały sanie. Ukraińcy pomagali załadować bratu spakowane przez nas walizki, kosz i związaną w prześcieradła 135 Henryk Wojnar - urodzony 17 stycznia 1928 roku w Wołczy Dolnej, syn Stanisława i Anny, w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, w marcu 1946 roku repatriowany do Kraju, absolwent Politechniki Krakowskiej, mieszka w Krakowie. 136 Stanisław Wojnar - urodzony 18 kwietnia 1901 roku w Wołczy Dolnej, syn Stanisława i Anny, w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, w marcu 1946 roku repatriowany do Kraju, zmarł 1 lipca 1980 roku w Chrzanowie. 184 zebraną z łóżek pościel. Sanie powożone przez Ukraińca ruszyły. My szliśmy pieszo strzeżeni przez NKWDzistów i Ukraińców. Bej i Amor biegały niespokojnie dookoła. Nie wiedziały co się dzieje. Miałem ochotę krzyknąć: Bej, Amor, bierz go, i na samą myśl co by się działo, gdyby psy zaatakowały NKWDzistów, uśmiechnąłem się. Pozostawione na podwórku ciało Kruka powstrzymywało mnie jednak. W naszym domu prócz nas i dziadków137 zamieszkiwali nasi bliscy krewni, którzy wraz z nadejściem bolszewików schronili się u nas. W następnych saniach jechali: wuj Dzikowski z żoną i córkami: Jadzią - studentką farmacji i Janką, późniejszą profesor Akademii Medycznej w Krakowie. Następne sanie zajmowali: Henryk Dzikowski, naczelnik stacji Przemyśl, z żoną i synami: Henrykiem i Adamem, wuj Mietek Dzikowski - zarządca majątku hrabiego Żurawskiego, wuj Janek Dzikowski - nauczyciel z żoną, ciocia Marysia Skwirzyńska - nauczycielka z mężem i dwuletnią córeczką Hanią. Sanie podjechały pod - zbudowany wysiłkiem kolonii polskiej -Dom Ludowy w Wołczy Dolnej. Kazano pozostawić bagaże na saniach, a nas zaprowadzono do środka. Nie widziałem nigdy wcześniej mieszkańców naszej kolonii zebranych wszystkich razem od niemowląt do starców w jednym pomieszczeniu. Tłok był okropny. Rozglądnąłem się i poznałem: Ginals-kich, Cwynarów, Kwolków, Bajorów, Śnieżków, Boroniów. Zobaczyłem również moich najserdeczniejszych kolegów: Wicka i Józka Cwynarów. Przecisnąłem się do nich. Przecież nie widzieliśmy się od wczoraj, a tyle się wydarzyło. Ciekawy 137 Katarzyna i Michał Wojnarowie; Katarzyna - urodzona w 1880 roku w Budach koło Przeworska, z domu Kiełbicka, w lutym 1940 roku deportowana w głąb ZSRR, w 1943 roku zmarła w Kazachstanie; Michał-urodzony około 1875 roku w Borku koło Jasła, w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, w 1941 roku po ucieczce z zesłania zaginął bez wieści, według nie potwierdzonych informacji zmarł w 1942 roku na tyfus w Taszkiencie. 185 byłem czy zabrali słowika, jeża i kanarki. Zagadałem się i po pewnym czasie, gdy chciałem wrócić do rodziców i brata, nie mogłem ich nigdzie odnaleźć. Zapłakana babcia nie potrafiła mi odpowiedzieć, gdzie są moi najbliżsi. Biegałem po Domu Ludowym przerażony. Nie wierzyłem, że mogliby uciec beze mnie. Okazało się, że ojciec, mama i brat, niezależnie od siebie, przypomnieli sobie o czymś niezbędnym, co chcieli zabrać jeszcze z domu. Mama wróciła po łyżki, talerze i garnki, ojciec po jakieś dokumenty i przybory do golenia, a Henryk też pewnie po coś ważnego dla niego. Spotkali się w naszym domu. Trafili na ucztę. Przy stole, suto zastawionym winem, szynką, kurami i gęśmi, biesiadowali Ukraińcy. Zaskoczeni niespodziewanym wejściem gospodarzy zaczęli zapraszać do stołu. Rodzice i brat zabrali to, po co przyszli, i wyszli. Mama namawiała ojca do ucieczki. Chciała, by brat odszukał mnie i przyprowadził do nich. Ojciec nie zgodził się jednak. Powiedział, że musimy się trzymać razem — „tam gdzie moi rodzice, tam i my". PODRÓŻ W NIEZNANE. Ranek 10 lutego 1940 roku był ponury. Niebo pokrywały ciemne chmury, a śnieg padał dużymi płatami. Długi sznur sań, ludzi i obstawy ruszył przez wieś w kierunku stacji kolejowej Nowe Miasto. Rozpoczęliśmy długą wędrówkę. Sześciokilomet-rowy marsz do pociągu odbywał się powoli i w milczeniu. Śnieg był mokry, droga śliska i ciężka. Liczni Ukraińcy z naszej wsi i sąsiedniej Błożwi, zgromadzeni wzdłuż drogi, żegnali nas, nie wiadomo z żalem czy z radością. Wyjeżdżali wszyscy Polacy, z wyjątkiem starego Boronia i umierającej babci Ginalskiej. W Nowym Mieście czekał na nas pociąg towarowy. Do każdego wagonu kierowano po 40 osób według wcześniej przygotowanych list. Ja zostałem wsadzony do pustego wagonu, bez ław i prycz, jako jeden z pierwszych. Brat z mamą i Ukraińcami ładowali nasz dobytek. Załadunek przebiegał 186 szybko i sprawnie. Po godzinie wagony były załadowane i zamknięte. W półmroku i niesamowitym tłoku dostrzegłem obcych i nie znanych mi ludzi. Mama ich znała, byli to mieszkańcy sąsiednich wiosek: Towarni, posady138 Nowego Miasta, same kobiety z dziećmi i staruszkowie. Mężczyzn nie było. Pamiętam napięcie rosnące w wagonie, odgłos podstawianej lokomotywy, pokrzykiwania NKWDzistów i tę ulgę na każdej twarzy, gdy w końcu otworzyły się drzwi i weszli nasi ojcowie. Najważniejsze, że byliśmy wszyscy razem, na dobre i złe. Pociąg ruszył w kierunku zachodnim. Dorośli snuli różne domysły, łudząc się, że może wiozą nas za San, do strefy niemieckiej. Po godzinie jazdy pociąg zatrzymał się i po otwarciu drzwi zobaczyliśmy na sąsiednim, szerszym, torze pociąg z większymi wagonami i napisami w języku rosyjskim. Cały dworzec kolejowy w Przemyślu, bo właśnie tam się znajdowaliśmy, obstawiony był wojskiem. Ponad torami kolejowymi, na moście dla pieszych, wojsko z karabinami maszynowymi eskortowało naszą przesiadkę do wagonów szerokotorowych. Każdy wagon wyposażony był w podwójne prycze, dwa wiadra z wodą, wiadro z węglem i żelazny piecyk na środku. Matki z dziećmi zajęły miejsce na pryczach, mężczyźni stali na środku. Pociąg ruszył, tym razem na wschód. Jest późne popołudnie. Pociąg jedzie bez przerwy. W wagonie robi się ciemno. Ktoś zapala świeczkę, ktoś inny lampę naftową. Jestem głodny, od rana nic nie jadłem. Upominam się o jedzenie, lecz brat mnie uspokaja. Jest starszy, ma dwanaście lat i widzi rozpacz w oczach rodziców. Mężczyźni starają się zorganizować trochę lepsze warunki podróży. Wyrywają po jednej desce z każdej pryczy i robią ławy dla stojących. Dzieci załatwiają się do nocniczków. Przy próbie opróżnienia nocników przez okno, podmuch jadącego pociągu wraca posad (ros.) - osada podmiejska. 187 nieczystości z powrotem do wagonu. Władek139, brat ojca, wyrąbuje siekierą otwór w podłodze wagonu. Nad otworem kuca jakaś kobieta, a mężczyźni osłaniają ją kocem. Później ten koc wisi na stałe, oddzielając „ustęp" od reszty wagonu. Nadeszła noc i młodsze dzieci już posnęły. Starsi rozpoczęli modlitwę. Słowa modlitwy przeplatają się ze szlochem kobiet. Pociąg gwałtownie hamuje. Jesteśmy we Lwowie. Zatrzymujemy się obok pociągu również wypełnionego ludźmi. To mieszkańcy wywiezieni ze Stryja, Borysławia i Sambora. Z wagonów, stojących dalej, słychać śpiew „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...". Wszyscy podchwytują tę pieśń - hymn, który rozbrzmiewa na stacji jak w kościele. Słuchał jej Lwów wielokrotnie, ale tak szlochająco, tak błagalnie, jak tej lutowej nocy, chyba po raz pierwszy. Jest północ. Jedno szarpnięcie, drugie, pociąg rusza. Ktoś westchnął, ktoś się przewrócił, ktoś inny odmawia szeptem modlitwę. Usypiając, rozmyślałem o Amorze i Beju. Widziałem ich biegnących za pociągiem, ale za Nowym Miastem zniknęli mi z oczu. Pociąg pędził dwie doby bez przystanków. Zaczęło nam dokuczać zimno i brak wody. Po dwóch dobach zatrzymał się wreszcie, otworzono drzwi i wydano komendę: dwóch po wodę, dwóch po chleb i zupę, jeden po węgiel. Miałem ochotę pobiegać po śniegu. Skoczyłem z wagonu do zaspy, lecz żołnierz złapał mnie, wrzucił z powrotem do wagonu i zamknął drzwi. Po godzinie wrócili mężczyźni z prowiantem, wodą i węglem. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Żytomierzu. Starsi sposępnieli, zdali sobie sprawę, że wiozą nas w głąb Rosji. Zabrałem się z apetytem do jedzenia, ale zupa wydała mi się jakaś dziwna. Nie wiedziałem wówczas, że jeszcze długo będę 139 Władysław Wojnar - urodzony w 1921 roku w Wołczy Dolnej, syn Katarzyny i Michała, w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, żołnierz 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, ranny pod Lenino w 1943 roku, w 1945 roku powrócił do Kraju, zmarł w 1986 roku w Cieszynie. 188 musiał czekać na smaczną zupę, jaką zawsze gotowała nam w domu mama. Pociąg pędził dniami i nocami na wschód, mijając duże, na ogół znane miasta: Kijów, Woroneż, Saratów, Ufę, Czelabińsk, Pietropawłowsk ... Tak minęło 21 dni naszej podróży. Przez 21 dni, podobnie jak i inne dzieci, nie opuściłem wagonu. Przez cały czas leżałem lub siedziałem na pryczy. Ze względów bezpieczeństwa nie mogłem nawet chodzić po wagonie. Na środku wagonu stał rozgrzany do czerwoności żelazny piecyk, a na nim czajnik z gorącą wodą. Kilku mężczyzn, którzy noce spędzili na ławkach pośrodku wagonu, miało poparzone twarze, ręce i nogi. Były to ślady nagłego hamowania pociągu i ratowania się przed upadkiem. Po 21 dniach podróży, wczesnym rankiem, pociąg zatrzymał się na bocznym torze stacji Omsk. Otworzono drzwi wagonów, do których podjechały samochody z budami. Po dwóch godzinach przeładunku bagażu i ludzi, kolumna samochodów ruszyła w nieznane. Monotonna, wolna jazda po wybojach w przenikliwym zimnie trwała do późnej nocy. Nocowaliśmy w „Domu Kołchoźnika" 14°, śpiąc na podłodze. Po uciążliwej podróży, herbacie i chlebie z marmoladą marzyliśmy o rozprostowaniu nóg. Podróż samochodami trwała trzy dni. W ostatnim dniu przed samochodami jechały traktory na gąsienicach z pługami i przecierały drogę. Często kolumna zatrzymywała się i mężczyźni pchali boksujące samochody. W trzecim dniu podjechało mnóstwo sań wyścielonych sianem. Miałem wrażenie, że zjechały tu sanie z całej Syberii. Kołchoźnicy-wozacy pomagali ułożyć nasz dobytek na saniach i pouczali nas jak chronić dzieci przed 40°C mrozem. Siedziałem z mamą i bratem na pierzynie rozłożonej na saniach, a ojciec przykrył nas drugą. On sam i inni mężczyźni szli na nogach obok sań. Długi, nie kończący się wąż 140 kołchoźnik (ros.) - członek kołchozu; kołchoz - kollektiwnoje choziajstwo (ros.) - rolnicza spółdzielnia produkcyjna. 189 sań i ludzi ruszył przez niedużą osadę w tajgę. N ad całą kolumną czuwali NKWDziści na komach, ubrani w kożuchy i walonki141. Po kilku godzinach jazdy tajga skończyła się i wjechaliśmy do wioski. Wzdłuż całej wsi, przy drodze, stały rosyjskie kobiety i dzieci, zatrzymując sanie podawały nam gorące mleko i lepio-szki. Litując się nad nami, przypominały sobie ich własną zsyłkę, ich tragedię. W pewnym momencie złamały się jedne z sań na początku kolumny. I wtedy właśnie do naszych sań podeszła Rosjanka, prosząc mamę: daj mi twojego młodszego syna, ja go uratuję, z Tobą zmarnieje, umrze ... Sanie ruszyły, a płacząca Rosjanka została z tyłu. Znowu jedziemy przez tajgę. Widzę wokół piękne, dostojne sosny i brzozy, oszronione, błyszczące jak w bajce. Pod pierzyną jest zupełnie ciepło, ale ojciec, widać to wyraźnie, marznie. Biega wokół sań, przytupuje. Głowę obwiązał wełnianą chustką mamy, a na nią założył czapkę narciarkę. Skórzane buty z cholewami obwiązał szmatami. Zapadająca noc nie jest tak ciemna jak była u nas. Księżyc świeci i droga na tle białego, puszystego śniegu widoczna jest jak w dzień. Sanie suną powoli, jednostajnie, skrzypi śnieg, woźnice pokrzykują ... Zasypiam. Budzę się gwałtownie na rękach ojca. Jestem cały zasypany śniegiem. Śnieg w oczach, ustach, nosie. Czy to śnieg, czy też może puch z pierzyny, pod którą spałem? Rozglądam się zdziwiony i widzę twarze rodziców zatroskane, ale jakby równocześnie radosne. Jesteśmy w jakimś jarze. Okazało się, że na stromym zjeździe mama i brat zeszli z sań, zostawiając mnie śpiącego na saniach, i szli obok. W pewnym momencie sanie podskoczyły na korzeniu i ja jak z procy wypadłem z sań w dwumetrową zaspę puszystego śniegu. Szukali mnie z woźnicą kilkanaście minut bez rezultatu. Odgarniali dwumetrowe zaspy puchu metr po metrze w strachu, walonki (ros.) - wysokie filcowe buty. 190 że jak nie znajdą mnie w ciągu 15-20 minut - uduszę się w puchu. Podróż saniami z noclegami w kołchozowych zajazdach trwała cały tydzień. W sumie, po trzydniowej jeździe samochodami i tygodniowej jeździe saniami, przejechaliśmy 600 km. Po miesięcznej podróży, późną nocą, dotarliśmy do polany w tajdze, na której stały trzy baraki i trzy domki. Był to cel naszej podróży, tzw. „Bolszaja Pristań" 142, miejsce, w którym mieliśmy spędzić następne pół roku. Nasza rodzina weszła do baraku, w którym zakwaterowano jeszcze 40 innych rodzin. W następnych barakach mieściło się pozostałe 140 rodzin. Barak był duży, zbudowany z ociosanego drewna poutykanego mchem. Po obu stronach baraku znajdowały się podwójne prycze, jedna 50 cm nad ziemią, druga metr wyżej. Na środku baraku, w potężnym piecu, paliły się metrowej długości sosnowe polana. Przy górnych pryczach w blaszanych pojemnikach tkwiły, cienkie jak linijki, zapalone sosnowe szczapy - obraz jak w ciemnym kościele. Rodzice wnieśli bagaże i zajęliśmy górną pryczę. Babcia, dziadek i Władek zajęli dolną. Dopiero teraz spostrzegłem, że od tygodnia nie widziałem cioci Zosiш ani nikogo z jej rodziny. Potem dowiedziałem się, że została w szpitalu w Om-sku, gdzie urodziła córeczkę, która po kilku dniach, w czasie dalszej podróży, zmarła. SYBERIA. Rosjanie mówili, że „ na Syberii zima trwa TYLKO dziewięć miesięcy, a potem jest cały czas lato, lato i lato". Pierwszej nocy w nowym miejscu budziłem się często. Całe ciało piekło mnie jak poparzone. Zresztą w naszym baraku nikt nie spał. Małe dzieci płakały bez przerwy. Drapałem się po 142 Bolszaja Pristań (ros.) - Wielka Przystań. 143 Zofia Cwynar - urodzona w 1909 roku w Wołczy Dolnej, córka Katarzyny i Michała Wojnarów, w lutym 1940 roku deportowana w głąb ZSRR, w marcu 1946 roku repatriowana do Kraju, obecnie mieszka w Odrzychowej (woj. krośnieńskie). 191 piekących miejscach i natrafiłem na coś poruszającego się. Złapałem, przycisnąłem do szyi i poczułem nieprzyjemny zapach. Nic nie mówiłem, bo wiedziałem, że to coś co gryzie mnie, gryzie wszystkich. Czułem, że z takiego, choć dokuczliwego i przykrego powodu, nie mogę zawracać głowy mamie. Tym bardziej, że mama oprócz okropności losu, jaki nas spotkał, rozpaczy, troski o dzieci i niepewności, miała jeszcze jedno zmartwienie. Zaraz na początku podróży zgubiła różaniec. Przeszukała wszystko bardzo starannie i nie znalazła go. Podczas noclegu w Domu Kołchoźnika miała sen, przepowiadający, że jak znajdzie różaniec, wróci do Polski, a jak nie znajdzie - nie wróci. Mama potraktowała sen bardzo serio. Na każdym postoju przeszukiwała wszystkie części garderoby, niestety bez rezultatu. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej zrezygnowana. Poza tym źle się czuła, chorowała na wrzód żołądka i powinna była być na specjalnej diecie. Ale jak tu wybierać jedzenie, kiedy wybór stawał się coraz mniejszy. Wczesnym rankiem obudził nas donośny głos NKWDzisty. Wszedł do naszego baraku i zaczął czytać regulamin. Dowiedzieliśmy się, że: „podstawowym obowiązkiem zesłańca Polaka jest praca", „kto pracuje ten je, kto nie pracuje, ten umrze". Przeczytał jeszcze kilka sloganów w rodzaju: „Stalin powiedział, że Boga nie ma", „ja jestem Waszym Bogiem i Carem" itd. Na koniec jeszcze stwierdził, że ponieważ ludzie się rodzą i muszą umrzeć należy sobie wybrać miejsce na cmentarz, bo to też będzie potrzebne. Po wyjściu NKWDzisty w baraku zapanowała zupełna cisza. Po śniadaniu w stołówce, zebrano na placu wszystkich zdolnych do pracy, gdzie nastąpił podział na brygady i przydzielenie czynności. Ogłoszono, że do pracy stawić się mamy na następny dzień. Wybiegłem na pole wraz z innymi dziećmi. Chciałem zobaczyć, czy nasze nowe miejsce zamieszkania, tzw. „Wielka Przystań", jest rzeczywiście tak duża, jak głosi nazwa. Zaraz na progu odruchowo zasłoniłem oczy. Nie mogłem patrzeć. 192 Promienie słoneczne odbite od milionów kryształków śniegu porażały wzrok. Po chwili, gdy wzrok się przyzwyczaił, ujrzałem nieprzebytą biel, jak okiem sięgnąć. Cała „Wielka Przystań" to było kilka hektarów polany wycięte w morzu tajgi. Baraki i stołówka tworzyły czworokąt. W odległości 50 metrów od stołówki stały trzy domki: budynek NKWD, stajnia dla ich koni i sklep tzw. kantora144. Można w nim było ioipić za talony herbatę, zapałki, sól, chleb na kartki. Naszym oknem na świat była tzw. dukta, czyli szeroka, zwężająca się i zamknięta horyzontem przecinka. Po kilku minutach wróciliśmy do baraku z nogami, rękami i całym ciałem zdrętwiałym z zimna. W naszych ubraniach i butach można było wytrzymać zaledwie parę minut na 43°C mrozie. Mama przyniosła mi ze stołówki kaszę z jakimś olejem. Wszyscy prócz mnie jedli w stołówce. Dzieciom nie wolno tam było chodzić. Po śniadaniu kobiety zabrały się do sprzątania baraku. Zastanawialiśmy się wszyscy, jak wytępić miliony pluskiew, które stały się nie do zniesienia już pierwszej nocy, a wypełniały każdą szczelinę w belkach sosnowych. My, dzieci, pierwsi rozpoczęliśmy z nimi walkę, przytykając zapalone szczapy sosnowe do wystających ze szczelin pluskiew. Była to praca na tygodnie. Wynikiem tej walki był cichy syk, mdły zapach, a rezultat, jak się później okazało - żaden. Kobiety polewały wrzątkiem prycze i szorowały wszystko dokładnie. Pierwsze dni na Syberii wypełnione były głównie tępieniem pluskiew. Były to dni spędzone na niczym - na biciu pluskiew. Zapasy jedzenia przywiezione z domu wyczerpały się. Coraz częściej słychać było głosy dzieci, upominających się o jedzenie. Coraz częściej słyszały odpowiedź: nie ma, zaczekaj do obiadu, jeszcze nie przywieźli chleba. Trzy jednodaniowe posiłki ze stołówki, przeważnie różnego rodzaju kasze z rybą lub bez, zupy podobne do kapuśniaku, krupniku, bardzo rzadko wł. kontora (ros.) - biuro. 193 zupa ziemniaczana - były racjami głodowymi. Pracujący otrzymywali 90 dkg chleba, nie pracujący 30 dkg. Mężczyźni i kobiety nie mające małych dzieci pracowali w tajdze od rana do wieczora - mężczyźni przy wyrębie, a kobiety przy piłowaniu i obcinaniu gałęzi. Praca była bardzo ciężka i wyczerpująca. Nikt z Polaków nie miał odpowiedniej odzieży i obuwia. Ojciec przychodził z pracy zmarznięty i wykończony. Poza tym był przygnębiony, otępiały i zrezygnowany. Zadawane przez mamę pytania w ogóle do niego nie docierały, albo odpowiadał na nie jednym słowem. Brat ojca, Władek, również był małomówny, ponury i wiecznie zmęczony. Kiedyś w wolny dzień - niedzielę, ojciec opowiedział nam o swojej pracy. Praca rozpoczynała się o godzinie 7 rano wymarszem całej brygady w tajgę. Początkowo droga wiodła kilkuldlometrową przecinką leśną, a następnie około dwa kilometry nie przetartym, dziewiczym terenem. Na tym odcinku trzeba było zakładać narty. Były to deski szerokości 20-30 cm z paskiem do mocowania buta. Zejście z drogi bez nart było zupełnie niemożliwe, ponieważ dwumetrowy śnieg był tak sypki i puszysty, że można się w nim było zanurzyć. Brygada złożona z 10 osób pokonywała codziennie, gęsiego, na nartach tę odległość. Przed ścięciem każdej sosny, w miejscu, gdzie miało być zrzucone drzewo, śnieg musiał być udeptany, aby drzewo nie utonęło w nim. Po ścięciu sosny drzewo było cięte na 5-metrowe odcinki i ściągane ręcznie do drogi. Władek pracował przy zwożeniu drzewa nad rzekę Iszym. Była to bardzo niebezpieczna i odpowiedzialna praca. Na olbrzymie sanie ładowano kilkadziesiąt kłód drewna równoważnych ładunkowi wagonu kolejowego. Sanie miały trzy płozy. Środkowa, szeroka i potężna płoza ślizgała się po idealnie wypolerowanej koleinie lodowej, dwie boczne ślizgały się po ubitej drodze, jak biegnący narciarz - raz na jednej, raz na drugiej. Sanie były ciągnięte przez małego syberyjskiego kucyka, poganianego przez młodych ludzi. Nad utrzymaniem drogi pracowały w dzień i w nocy brygady kobiet. 194 Ubijały śnieg pod płozy sań, polewały wodą i zamiatały. Aby nie dopuścić do przymarznięcia sań do kolein trasę kilku kilometrów należało pokonać bez zatrzymywania się. Drzewo na samach przywiązane było łańcuchami w taki sposób, że za jednym pociągnięciem łańcucha cała góra drewna staczało się na stertę nad rzekę. Przypadkowe zerwanie łańcucha lub wywrotka groziła śmiercią lub kalectwem woźnicy lub kobiet utrzymujących drogę. Przez całą zimę brzegi rzeki były zabarykadowane przez niezliczone ilości olbrzymich kłód drewna, czekających tam do wiosny na transport wodny. Dzieciom na teren i trasę transportu wstęp był wzbroniony nawet w niedzielę. Tak wyglądała „Lesozagotowka" czyli ścinanie drzew, obcinanie konarów i zwożenie drzewa nad rzekę. Dzień stawał się coraz dłuższy. Słońce świeciło coraz ostrzej, ale ciągle było jakby za mgłą padającego szronu. Nadszedł maj. Wiosna była tuż, tuż, a mróz ani myślał zelżeć. W dalszym ciągu temperatura oscylowała wokół minus 20° w dzień i minus 25-30° w nocy. Wiosna przyszła nagle. Pewnej nocy usłyszeliśmy szum wody, spadającej z dachu baraku. Śnieg osiadł i nie był już taki puszysty - ubyło go niemal metr. W dzień było 15-20° C, w nocy również utrzymywała się temperatura dodatnia. W ciągu trzech dni tony śniegu zupełnie stopniały. Od strony rzeki dochodził potężny huk. Ponad metrowej grubości lody pękały i piętrzyły się. W całym obozie panowało napięcie. Nie wiadomo było czy rzeka ruszy i popłynie na północ, czy też spiętrzone lody zatrzymają ją i rzeka zacznie występować z brzegów, co oznaczało powódź. NKWDziści na koniach jeździli nad rzekę i sprawdzali jak wygląda sytuacja. Wszystkie rodziny z całym dobytkiem spakowanym w tobołki siedziały przed barakami w oczekiwaniu na sygnał ucieczki na wzgórze do Nowo Jagodnej. Wieczorem otrzymaliśmy informację, że rzeka ruszyła. Niebezpieczeństwo powodzi minęło. Zostaliśmy na miejscu. Nie można było jednak się rozpakowywać i kłaść spać, ponieważ w każdej chwili mógł powstać zator lodowy, 195 ■чаре» шж г г ш и гг8Ъ §-е!Э 8- ^ s- < й -л ^Rs5?-8«.a§t №к£ *l ^g-l в-8. &■ в-1-1 I- я §■ ł £ *■8 Г« «.1 gf і odwracający kierunek rzeki. Po kilku dniach wody opadły i rzeka wróciła do swojego koryta, a alarm został odwołany. Teraz już dzieci, pod nadzorem dorosłych, mogły zobaczyć ten potężny żywioł - śpiący dotychczas pod pokrywą lodu i śniegu. Gdy przywieziono nas zimą do Wielkiej Przystani, rzeki Iszym prawie nie było widać. Widoczna była jako niezalesiona przestrzeń wijąca się przez tajgę. Teraz na ogromnej przestrzeni obok zwałów lodu płynęło mnóstwo drzew, a pojedyncze kry płynęły jeszcze po tygodniu. Wiosna trwała trzy dni, może tydzień i zaraz potem zaczęło się trwające do września lato. Wraz z nastaniem lata zaczął się dla nas, dzieci, czas pracy. Pracowaliśmy w lesie, zbierając pod koniec maja i w czerwcu klukwę14S, w czerwcu poziomki, w lipcu i sierpniu borówki, brusznice i czarne porzeczki. Rosjanie udzielili nam kilku wskazówek dotyczących zachowania się w tajdze, orientacji w lesie, poruszania się po bagnach, zachowania przy spotkaniu z niedźwiedziem lub żmiją. Na pierwszą wyprawę po rosnącą na bagnach klukwę wyruszyliśmy pod przewodnictwem „diadi" 148Saszy. Początkowo droga wiodła przecinką, a następnie ścieżką przez las w kierunku bagien. Las był gęsty, porośnięty dorodną sosną. W miarę zbliżania sią do bagien stawał się coraz rzadszy. Szliśmy po leżących pniach drzew zaopatrzeni w solidne, dwumetrowe, brzozowe kije. Szedłem jako jeden z ostatnich i zastanawiałem się, dlaczego przewodnik tak mocno uderza kijem w leżące pnie. Już po kilkunastu metrach wędrówki dowiedziałem się. Sasza zatrzymał się nagle, podniósł zwisającą na kiju czarną żmiję i uświadomił dzieciom zagrożenie. - Ukąsi to i umrzeć możesz -powiedział. - Dlatego jak spotkasz na drodze żmiję, to zabij albo zawróć, ale ty przecież musisz iść dalej... 145 klukwa (ros.) - żurawina. 146 diadia (ros.) - wujek; w ten sposób dzieci i młodzież zwyczajowo zwracają się do starszych mężczyzn. 196 Na drodze było bardzo dużo żmij, dlatego też marsz był bardzo powolny, z przystankami na tłuczenie^ przepędzanie płazów wygrzewających się na słońcu. Owoce, po które przyszliśmy, rosły na niezliczonych kilkumetrowych wysepkach zwanych przez Rosjan „koczkami". Zanim postawiło się nogę na wysepce, należało sprawdzić, czy przypadkiem nie jest to tzw. pływająca koczka. Postawienie nogi na pływającej wysepce groziło utonięciem w bagnie. Każdy z nas wybrał sobie wysepkę i rozpoczęliśmy zbieranie pięknych, czerwono-różowych korali rozsypanych na zielonym kobiercu mchu. Mech był miękki, przyjemny w dotyku i kołysał się jak tratwa na wodzie. Owoce były dorodne i zbierało się je szybko. Jesienią owoce były tak kwaśne, że nie nadawały się do jedzenia, teraz, zmrożone po zimie, były też kwaskowate, ale dało sieje zjeść. Sasza zachęcał „kuszajtie, riebiata ш - to witaminy". Jedliśmy, dopóki języki nam nie zdrętwiały. Trzymałem się cały czas blisko brata, tak jak mama mi kazała, również Henryk cały czas miał mnie na oku. Był jeszcze jeden powód, dla którego trzymałem się tak blisko niego. Otóż miał on w kieszeni dwie kromki chleba, jedną dla mnie, drugą dla siebie. Już w czasie drogi nudziłem: „Henryk, daj mi moją kromkę - jestem głodny", chociaż wiedziałem dobrze, że dostanę dopiero w południe. Co chwilę spoglądałem na słońce, kiedy będzie w zenicie. Zbieranie owoców już mi nie szło, ciągle patrzyłem na kieszeń brata. Klukwy też już nie mogłem jeść, język miałem sztywny jak kołek. Najgorsze było to, że o tym, kiedy słońce jest w zenicie, decydował brat. Po pewnym czasie Sasza wyprostował się i powiedział, abyśmy zostali na swoich wysepkach, dopóki nie wróci, i poszedł w kierunku gęstego lasu, skacząc z wysepki na wysepkę. Po upływie pół godziny wrócił ze zwisającym mu na plecach wianuszkiem ryb, nabitych na długą brzozową gałązkę. kuszajtie, riebiata (ros.) - jedźcie, chłopcy. 197 - Przerwa obiadowa. Chodźcie tu do mnie - powiedział Sasza. - Pojedynczo, nie wszyscy naraz. A kto sprawdzi czy koczka nie tonie, po co masz ten kij? No, dawaj 148I Najstarszy z nas, Janek Ginalski149, dał nam, a i sam dostał, bardzo pouczającą lekcję, którą zapamiętaliśmy na długo. Janek jako pierwszy skakał w kierunku brzegu, sprawdzając każdą wysepkę. Nagle przyspieszył, nie sprawdził jednej wysepki, drugiej i zanim Sasza krzyknął, Janek wraz z trzecią wysepką zanurzył się w bagnie po pas. Ryknęliśmy wszyscy śmiechem. Skupiony Sasza ogarnął nas wszystkich uważnym wzrokiem. Rozkazał pozostać na swoich miejscach i powoli, sprawdzając każdą wyspę, zaczął zbliżać się do Janka. Obserwowaliśmy z coraz większym napięciem kroki Saszy i powolne, choć widoczne zanurzanie się Janka. Henryk nie wytrzymał, zrobił krok na swojej wysepce, chcąc pomóc koledze. - Stój, ja sam - zatrzymał go Sasza. Zbliżał się do Janka, lecz wydawało się nam, że zbyt wolno. Zanurzony po szyję Janek zachowywał się wyjątkowo spokojnie. Rosjanin, uspokajając Janka, sprawdził ostatnią wysepkę przed nim. Gdy okazało się, że tonie, rozglądnął się dookoła, spojrzał na Janka, któremu z bagna wystawała już tylko głowa i wyciągnięta ręka, obszedł go dookoła i podał mu kij. Odległość pomiędzy nimi wynosiła około 1,5 metra. Sasza zaczął ciągnąć Janka, lecz on, zamiast się wynurzać, pogrążał się coraz bardziej. Wydawało mi się, że minęły wieki zanim Janek zrobił pierwszy krok. Bagno zabulgotało i Sasza zawołał: - Nie wyciągaj nogi, trzymaj w wodzie. Pociągnął mocno i wystraszony Janek znalazł się koło niego. Staliśmy na swoich miejscach wstrząśnięci. Nikt nie powiedział ani jednego słowa. Dalsze polecenia Saszy wykonywaliśmy 148 dawaj (ros.) - tu: dalej. 149 Jan Ginalski - urodzony w 1928 roku w Wołczy Dolnej, w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, po wojnie mieszkaniec Drawska. 198 * skrupulatnie. Każda wysepka na naszej drodze była dokładnie sprawdzana i dopiero, gdy znaleźliśmy się na twardym gruncie, zaczynała się rozmowa. Janek rozebrał się do naga, a koledzy usiłowali wyprać mu ubranie. Sasza rozpalił ognisko by ugotować obiad i wysuszyć ubranie Janka. Złowione ryby zawiesił nad ogniskiem na patyku. Zebraliśmy się przy ogniu wpatrzeni w ryby. Poczułem okropny głód. Mój wzrok biegał od ryb do kieszeni brata. Ryby nad ogniskiem pęczniały i zaczęły pękać z hukiem.- Ryb myć nie trzeba - objaśniał Sasza. — Żyją w wodzie, więc są czyste, poza tym ogień oczyści je jeszcze lepiej. Wnętrzności wyrzuca się po upieczeniu. O, tak! Wyciągnął nóż zza cholewy buta i jednym pociągnięciem rozpruł rybę i wyrzucił wnętrzności. Na pniu położył woreczek z solą. Stałem obok niego, więc podał mi upieczoną rybę.- Posól i spróbuj czy jadłeś w życiu coś smaczniejszego - powiedział. Spróbowałem, palce lizać. Henryk podał mi moją kromkę chleba. Sasza obdzielił wszystkich chłopców rybą. Miałem, podobnie jak pozostali chłopcy, ochotę na następną. Gdy zjedliśmy wszystko, zrobiło nam się trochę głupio, że dla niego nic nie zostało.. Odczytał to z naszych min. - Nicziewo150, mam chleb. Ugotuję kipiatku i wystarczy. Ja już w swoim życiu zjadłem całe jezioro ryb. Woda zagotowała się, Sasza zjadł chleb, popił gorącą wodą, zapalił fajkę i opowiadał:- W tajdze jest mnóstwo ryb. Złapiesz w każdej wodzie, dużej i małej. Trzeba tylko umieć, wiedzieć czym łowić i jak. Popatrzcie, to jest niewód (sieć). Wycinasz kij dwu-trzymetrowy, przywiązujesz sieć i wodzisz po wodzie. Wyciągasz, a tu szczupak, okoń czy inna ryba. Pół godziny i wystarczy ci na obiad i kolację. Jesteś głodny? Pieczesz ryby na ogniu. 15-20 minut i ryba upieczona. Masz więcej czasu? Możesz ugotować uchę151. Dajesz do menażki wypatroszone ryby, niczego (ros.) - tu: nie szkodzi, ucha (ros.) - zupa rybna. 199 najlepiej okonie, dodajesz wody i gotujesz, aż się ryba rozgotuje i mięso odpadnie od kości. Wtedy wybierasz ości, resztę solisz i uczta gotowa. - No, rebiata, dość zbierania. Czas do domu. Dziś wosk-riesienie 152 (dzień wolny), a jutro trzeba iść do pracy. Droga powrotna wyglądała podobnie: Sasza przepędzał żmije, a my w milczeniu podążaliśmy za nim. Bańki i wiadra ze zbiorami ciążyły nam coraz bardziej. Każdy z nas nazbierał około 10 kg owoców. Dźwiganie tego ciężaru przez 8-10 letnich chłopców było naprawdę uciążliwe. Przy przecince Sasza zatrzymał się, poczekał aż wszyscy dojdą do niego, policzył nas i powiedział: - No, chłopcy, pierwsza lekcja za wami, a uczyć się musicie szybko i pilnie, bo inaczej nie wyżyjecie tutaj, nie wyżyjecie. Z kazionnego1S3 przydziału nie wyżyjecie, a z tajgi można czerpać nieprzebrane bogactwa, tylko trzeba umieć. Powiedział nam, że bańki i wiaderka przywiezione z Polski powinniśmy szanować i nie zabierać ich ze sobą do tajgi, bo gdy się zniszczą, to nigdzie tutaj nie kupimy. Pokazał, jak z materiału, którego wokół było dość, zrobić wiadro. Ze stojącej obok sosny odkroi! w dwóch miejscach dookoła korę, przeciął wzdłuż i zgiął na pół. Następnie porobił nacięcia, zwinął arkusz i zaplótł. W otwory, które zrobił na dole, włożył patyczki i następny kawałek kory, który stanowił dno wiaderka. Jeszcze tylko uchwyt z osiki i wiaderko było gotowe. - A teraz popatrzcie na moje koromysła (nosidła do wiader). - Spróbuj jak się na tym niesie. Koromysła w wydaniu Saszy był to kij o długości około 1,5-2 metrów z nacięciami po dwóch stronach na zaczepienie wiaderek. Założył je na ramiona tak, żeby były w równowadze, i niósł nie podtrzymując rękami. Szedł jak na gumowych woskriesienije (ros.) - niedziela, kazionnyj (ros.) - państwowy. 200 i nogach, miękko, elastycznie, tanecznie. Henryk wziął moje wiaderka na koromysło. Później i ja spróbowałem. Chciałem tak jak Sasza, bez trzymania rękami, ale oczywiście katastrofa, koromysło spadło i klukwa się wysypała. Wszyscy się śmiali. Tylko mnie i bratu nie było do śmiechu. W obozie wszyscy oglądali nasze zbiory, a my liczyliśmy, ile będzie za nie rubli. Na następny dzień obudziło nas jakieś poruszenie w obozie. NKWDziści: Masalsla, Szczygłów i Korszynow zaglądali w każdy kąt, zaganiali wszystkich do sprzątania. Nikt nie poszedł do pracy. Okazało się, że przyjeżdża naczalstwo154 z pierwszym sekretarzem rajkomu155. Wydarzenie niebywałe. Nikt z nas nie widział wcześniej takiej władzy. Najwyższą dotychczas władzą było pięciu mundurowych NKWDzistów. Koło południa rozkazano nam ustawić się na placu. Goniec na spienionym koniu przyniósł wiadomość, że za pół godziny będą. NKWDziści ustawili się na placu w szeregu i zapanowała cisza. W oddali słychać było jadące wozy. Przyjechały cztery wozy, każdy zaprzężony w trójkę małych, syberyjskich koni, w nich kilku wojskowych i jeden cywil w szlapie (kapeluszu) i pod krawatem. Okazało się, że to właśnie on jest tym najważniejszym. NKWDziści stanęli na baczność i Korszynow zameldował:-Towarzyszu pierwszy sekretarzu ... Towarzysz pierwszy sekretarz przywitał się z NKWD, ogarnął wszystkich wzrokiem i pokrzykując rozpoczął mowę: - No, Polaczkiise, widzę, że wy już nie burżuje, przynajmniej na zewnątrz, bo w środku pewnie jeszcze tak. Ale poczekajcie, za kilkanaście lat, jeśli nie wy, to wasze dzieci na pewno będą światłymi obywatelami ZSRR, a wielu z was dobrymi komunistami. Dzierżyński też przecież był Polakiem, a teraz - wzór komunisty! Władza radziecka postanowiła wybudować dla was osiedle mieszkaniowe. Od jutra zaczniecie 154 naczalstwo (ros.) - kierownictwo. 155 rajkom - rajonnyj komitiet (ros.) - komitet rejonowy partii. 156 Polaczek (ros.) - pogardliwe określenie Polaka. 201 dla siebie budować w miejscowości Szysz domy, szkołę, łaźnię, lecznicę i inne potrzebne obiekty. Do zimy muszą być wybudowane. Jutro wszyscy mężczyźni i kobiety bezdzietne wyruszają na budowę. Zakończył mowę i wraz z naszymi „opiekunami" ruszył na „inspekcję obozu". „Inspekcja" trwała do późnej nocy. Jeszcze długo słychać było śpiewy i pijackie pokrzykiwania.. Rano słyszałem rozmowę zmartwionych kobiet. Rozmawiały o przyszłym osiedlu.- Jak to? Dla nas szkoły, lecznica, osiedle? Przecież o nas się upomną: Ameryka, Anglia, Francja. Za miesiąc, dwa będziemy w domu - łudziły się. Dla mnie, 8-letniego chłopca, życie na tej niedużej polanie w Bolszoj Pristani, wśród kobiet i staruszków, było nudne, monotonne i uciążliwe. Zjadłem śniadanie i już myślałem o obiedzie. Zjadłem obiad i rozglądałem się, czy mama przypadkiem nie zapomniała zamknąć na kłódkę kuferka, do którego chowała chleb. Zamykała go przed pluskwami i przede wszystkim przede mną. Byłem wiecznie głodny i zdarzało się, że gdy dobrałem się do chleba, pozostali członkowie rodziny szli głodni spać. Wiedziałem, że lania za to nie dostanę, a to, co miałem dostać, dostałem już wcześniej. Tutaj, na Syberii, rodzice uznali, że karę niewspółmierną za nasze dziecięce przestępstwa wymierza nam władza radziecka. Przez sześć lat pobytu w Kraju Rad nigdy nie dostałem najmniejszego klapsa od ojca, a mama tylko czasem rzuciła w nas ścierką, gdy rozmawialiśmy z bratem w domu po rosyjsku. Po śniadaniu, pomimo, że mama nie bardzo się na to godziła, przeważnie wędrowaliśmy w tajgę. Musieliśmy przekonywać mamę, że będziemy ostrożni. Mama wiedziała, że brat jest rozsądny i można mu było ufać. Gorzej było ze mną. Byłem młodszy, podobno nieodpowiedzialny i postrzelony. Musiałem przyrzekać, że będę posłuszny bratu. Mama wiedziała również, że Henryk nie użyje wobec mnie siły, co było również w pewnym sensie jej zmartwieniem. Zdarzało się bowiem, że czasem w złości wymierzałem mu policzek. 202 On nie oddał mi nigdy. Nie bałem się go, byłem mu jednak posłuszny. Nasza mama i inne kobiety nie pracujące w tajdze nie potrafiły jeszcze zorganizować sobie życia i przystosować się do syberyjskich warunków. Każda rodzina miała w baraku kawałek pryczy, trochę dobytku i kobiety nie miały żadnego konkretnego zajęcia. Nie gotowały posiłków, bo nie miały z czego, a wszystko co jedliśmy pochodziło ze stołówki. Głównym ich zajęciem była walka ze wszami i pluskwami, które bardzo szybko pojawiły się z powrotem w baraku. Matki codziennie prały, gotowały i odpluskwiały nasze ubrania. Baniak do gotowania bielizny był w ciągłym użyciu. Ja z innymi kolegami w moim wieku przynajmniej raz dziennie urządzaliśmy polowania na wszy. Zdejmowaliśmy koszule, spodnie, spodenki i szczegółowo, szew po szwie, w każdym załamaniu ubrania sprawdzaliśmy i zabijaliśmy je. Czasami robiliśmy zawody i zwycięzca chwalił się przeważnie kilkudziesięcioma insektami. Zanim zaczęliśmy takie zawody w tajdze czy nad rzeką, musieliśmy rozpalić ognisko. Nagi człowiek stawał się pokarmem dla drugiej plagi tajgi - komarów. Antidotum przeciwko komarom było palące się końskie łajno. Codziennie wieczorem kobiety zapalały w garnku ogień, dodawały do niego końskiego nawozu i dymem tym wyganiały komary z baraku. Gdyby nie te zabiegi, nie dałoby się w nocy spać. Prawdę mówiąc, dzieci częściej jednak narzekały na głód niż na robactwo. Często słychać było nocą płacze: mamo, daj kawałek chleba, jestem głodny, nie zasnę. Kobiety zaplanowały wyprawę do wioski. Chciały wymienić odzież na jedzenie. Nie było to jednak łatwe, ponieważ byliśmy nieustannie pilnowani przez NKWD. Mama z panią Skarbkową157 (Polka wywieziona z tej samej wsi) postanowiły wybrać się w nocy do najbliższej wsi, Nowo Jagodnej. 157 Antonina Skarbkową - urodzona w 1905 roku w Wołczy Dolnej, w lutym 1940 roku deportowana w głąb ZSRR, po wojnie w Kraju, mieszka w Buszkowicach koło Przemyśla. 203 C-^rwcowe noce na Syberii są bardzo krótkie. Słońce zachodzi o godzinie 24-24,30, a wschodzi o 2,30. Nie udało mi się nigdy w czerwcu lub lipcu wstać, czy zasnąć przed wschodem słońca. Wstajesz, słońce w zenicie, kładziesz się spać, słońce prawie w tym samym miejscu. Gdy mama poszła do Nowo Jagodnej, óiową rodziny był Henryk. To on przynosił wszystkie posiłki dla *rd: ', dziadka i dla mnie. Czasami chciałem mu towarzyszyć, ale on, wiedząc dlaczego jestem taki chętny, nie zgodził się nigdy... Na następny dzień, gdy obudziłem się rano, zobaczyłem, po raz pierwszy chyba w Bolszoj Pristani, uśmiechniętą twarz mamy. Podała mi placek tzw. podpłomyk. Było to coś wspaniałego. Smak ten mógł docenić tylko człowiek wiecznie głodny. Życie nabrało rumieńców. Mama przyniosła ze wsi parę kilogramów mąki, grochu i ziemniaków. Zbudowaliśmy polowy piec, na którym gotowaliśmy zupy uzupełniające obiad stołówkowy. Nocne wyprawy mamy do Nowo Jagodnej stały się regularne. Wychodziła nocą i wracała na drugi dzień rano lub nawet czasami po kilku dniach. Pewnego dnia zabrała mnie z sobą. Wyszliśmy po zachodzie słońca. W tajdze było wówczas jasno jak w dzień. Po drodze zbieraliśmy poziomki aby ugasić pragnienie. Wokół panowała cisza. Tajga spała. Zatrzymaliśmy się pod domem z dużym gankiem. Po kilkakrotnym stukaniu, drzwi otworzyła kobieta. - Szybciej, Anna, szybciej. Czy was kto nie widział? Pospiesznie zaniknęła za nami drzwi, wprowadziła do kuchni i nastawiła samowar. Rozglądnąłem się po kuchni. Co za bogactwo I Zapomniałem już jak wygląda kuchnia, dom czy wioska z prawdziwego zdarzenia. Wszystko tu było jakieś inne, wspaniałe w porównaniu z barakami, w których mieszkaliśmy. Na kredensie stały kolorowe, głębokie i płytkie, talerze. Obok na półce ozdobne drewniane łyżki i kubki. Samowar zakipiał. Rosjanka podała spodki, na nich kubki, nalała czaju158 i ukroiła chleb. czaj (ros.) - herbata. 204 - Proszę jeść. Jesteście przecież z drogi to i głodni. A tobie jak na imię - zwróciła się do mnie. - Gienek - odpowiedziałem. - Ty, Gienek, pójdziesz spać, bo widać że jesteś niewyspany. A Ty, Anna, chcesz się wyspać, czy zabierasz się do pracy? Niura, bo tak miała na imię Rosjanka, zaprowadziła mnie do pokoju obok. Okna były zasłonięte zasłonami, a na łóżku spał jakiś mężczyzna. - Kładź się tu - wskazała mi drugie łóżko. Położyłem się i zacząłem oglądać ściany pokoju. Przy oglądaniu drugiej zasnąłem. Obudziła mnie mama,- Wstawaj, przespałeś cały dzień. Zjemy kolację i wracamy do baraku. Była to wspaniała kolacja, kolacja przy pełnym blasku słońca: smażone ziemniaki z kwaśnym mlekiem! coś takiego jadłem ponad pół roku temu. Niura dokładała mi ziemniaków i zachęcała: kuszaj, kuszaj 159. A mama cicho i po polsku: już dość, bo ci zaszkodzi. Mama w ciągu całego dnia uszyła Niurze spódnicę i bluzkę. Pozostało tylko przyszyć guziki i wyprasować. - To, to już potrafię - powiedziała Niura. - Jak sąsiadki zobaczą, będziesz miała pracy na pół roku. Za wykonaną pracę mama dostała ziemniaki, mąkę, bochenek chleba i całą bańkę mleka. Gdy nadszedł czas powrotu do baraku, Niura wyprowadziła nas opłotkami, aby nas nikt nie zobaczył. Wróciliśmy do baraków po zachodzie słońca, a równocześnie tuż przed wschodem. Droga była daleka i musiałem pomagać mamie nieść część zarobionych produktów. Mama przynajmniej raz w tygodniu wymykała się z łagru do wsi i na ręcznej maszynie na korbkę szyła Rosjankom ubrania. Czekaliśmy z niecierpliwością na jej powrót i na to, co przyniesie. Często babcia budziła nas w nocy i wychodziliśmy jej naprzeciw. kuszaj (ros.) -jedz. 205 Mama wracała bardzo zmęczona po dwóch nieprzespanych nocach, całym dniu pracy przy maszynie i czterdziestu kilometrach drogi. Cieszyła się bardzo, gdy wychodziliśmy przed nią, i chętnie oddawała plecak na nasze ramiona. Zawsze też miała dla nas coś dobrego, co mogliśmy jeść po drodze, na przykład mleko, które nalewała nam do pokrywki bańki. Lato na Syberii jest krótkie i bardzo ciepłe. W lipcu i sierpniu słońce świeci 18-20 godzin na dobę. Wszystko rośnie i dojrzewa w oczach. Gdy kończy się klukwa, zaczynają się poziomki, borówki, brusznica, maliny i czarna porzeczka. Wszystko to ludzie zbierali i za bezcen sprzedawali do punktów skupu, by za zarobione pieniądze kupić sól, czy zapałki. Nie dało się indywidualnie przerabiać owoców za względu na brak cukru. Chodziliśmy z bratem codziennie na borówki i brusznicę. Zbieraliśmy 25-30 kg dziennie. Pomimo, że mama szyła za żywność, w dalszym ciągu odczuwaliśmy niedostatek. Na drogę w tajgę dostawaliśmy od mamy po kromce chleba, które brat przechowywał w kieszeni. Pamiętam te jego ciągłe uwagi: „kęs chleba i dwie garści borówek, pamiętaj". W tajdze zdarzały się nam różne przygody. Pewnego razu zobaczyliśmy w pobliżu dwa baraszkujące niedźwiadki. Podeszliśmy bliżej, skradając się od drzewa do drzewa, nie mogąc się nadziwić ich zręczności. Jeden wchodził na drzewo, drugi, łapiąc go za nogi, zrzucał na ziemię, a sam wchodził na drzewo. Scenka ta powtarzała się kilkakrotnie. Byliśmy tak zafascynowani tym widokiem, że na nic innego nie zwracaliśmy uwagi. Wtem potężny ryk poderwał nas na nogi. Za naszymi plecami, w odległości najwyżej 10 metrów, stara niedźwiedzica zmierzała na pomoc swoim dzieciom. Uciekaliśmy dopóki starczyło nam sił. Sapiąc i opierając się o drzewa zatrzymaliśmy się w końcu bez sił i stwierdziliśmy, że już nam nic nie grozi. Niedźwiedzica uznała widocznie, że nie jesteśmy zbyt groźni dla jej dzieci. Gdy szukaliśmy zgubionych koszy z borówkami, widzieliśmy w oddali całą trójkę maszerującą po drugim brzegu rzeki. 206 Często widzieliśmy łosie, ale przeważnie z dalekiej odległości. Pewnego dnia Henryk wypłoszył przypadkowo drzemiącego łosia. Potężne zwierzę przemknęło obok mnie jak burza, omal mnie nie tratując. W ostatniej chwili uskoczyłem w bok, a złamane przez niego gałęzie spadły mi na plecy. Innym razem Henryk stracił swój całodniowy zbiór borówek. Skończyliśmy właśnie zbieranie i z pełnymi koszami szliśmy w kierunku przecinki. Henryk jak zwykle szedł pierwszy. W pewnym momencie zatrzymał się przy dorodnych jagodach, które rosły przy zbutwiałym pniu. Minąłem go i szedłem dalej. Nagle usłyszałem krzyk. Odwróciłem się i oniemiałem. Gdzie mój brat? Postawiłem kosz i pobiegłem w miejsce, gdzie go minąłem. Leżał na ziemi, nie ruszając się. - Co ci jest? - zapytałem. - Uważaj, nie podchodź! Ostrożnie, rozglądając się dookoła, podniósł się z ziemi. Był blady jak papier, nic nie mówił, tylko w dalszym ciągu rozglądał się jakby czegoś szukał w leśnym podszyciu. Jego pusty kosz leżał kilka metrów dalej w borowinie. Dopiero po chwili przemówił: - Na tym pniu zobaczyłem tak piękne owoce, że trudno było przejść obojętnie. Zacząłem je zrywać i zdrętwiałem ze strachu. Na samym środku pnia leżała zwinięta, gruba jak moja ręka, żmija i zobaczyłem syczący pysk tuż obok mojej twarzy. Odskoczyłem do tyłu i na szczęście przewróciłem się na koszu, a żmija przeleciała nad moją głową. Pewnie byłaby mnie dosięgła, gdybym nie upadł. Zbieranie rozsypanych w trawie borówek nie miało sensu. Wróciliśmy do baraku z jednym tylko koszem. - Pamiętaj, mamie ani słowa - przypomniał mi Henryk. Mamie, która często wychodziła nam naprzeciw by pomóc nieść, nie opowiadaliśmy nigdy o naszych przygodach, żeby jej nie martwić. 207 CYGAŃSKA DACZA. m - No, riebiata, u mnie dla was propozycja - powiedział kierownik skupu runa leśnego. - Tutaj, na Bolszoj Pristani, wszystkie owoce wyzbierane. Jadę na „Cygańską Daczę". Jest tam pusty barak i mogę wziąć z dziesięciu chłopców do zbierania jagód. Dostaniecie dodatkowo po 300 g chleba, na obiad zupę, no i za jagody będę płacił. Za pół godziny ruszamy. Podwoda czeka. Byliśmy zdziwieni, że mama pozwoliła nam jechać. Zabraliśmy ze sobą koc, trzylitrowy garnek, łyżki, garnuszki, 2 kg ziemniaków i kaszy. Do „Cygańskiej Daczy" było około 15 km przecinką przez tajgę. Po paru godzinach marszu byliśmy na miejscu. „Cygańska Dacza" były to dwa baraki, stojące na polanie o powierzchni około hektara. Baraki budowało 14 Polaków pod kierownictwem Rosjanina. Była tam również kucharka, Tamara, która gotowała posiłki i wydawała chleb. Kierownik wskazał nam barak: - To wasz dom, zajmujcie. Miejsca jest dość. Barak był podobny do baraku na Bolszoj Pristani. Gdy zajęliśmy część prycz pod oknem, odezwał się gong - to kucharka wzywała na kolację. Kuchnia i jadalnia znajdowały się w drugim baraku. W części tego baraku, za przepierzeniem mieszkali robotnicy. Na kolację dostaliśmy zupę krupnik i przydział chleba na cały dzień czyli 300 g. Po kolacji rozmawialiśmy z pracownikami. Kilku z nich było ojcami naszych kolegów. Wypytywali nas o Bolszą Pristań, opowiadali o swojej pracy, marnym wyżywieniu, pluskwach, komarach i borówkach. Opowiadali o niedźwiedziach, które ich odwiedzają: - Przyjdzie, połazi po polanie, pomruczy, pozagląda do okien baraku i pójdzie. Nie są szkodliwe, ale lepiej ich unikać. Poszliśmy spać. Pod głowę podłożyłem polano, przykryłem się kocem i zasnąłem. Po kilku minutach zgłodniałe pluskwy dacza (ros.) - letnisko, domek letniskowy. 208 zaatakowały, to było nie do wytrzymania. Gdy przyszedł kierownik, wszyscy byli na nogach. - Dlaczego jeszcze nie śpicie? - Pluskwy - mówimy. - Rzeczywiście za dużo tu pluskiew, jak na dzieci. Nie wytrzymacie z nimi. Chodźcie ze mną do drugiego baraku, znajdzie się tam jeszcze miejsce. Na drugi dzień rano, po śniadaniu, wyszliśmy z koszami na borówki. W odległości 500 m od baraku, tylko do południa, każdy z nas nazbierał po 15-20 kg, a po obiedzie drugi raz tyle. W czasie dniówki zarobiliśmy około 6 rubli. Ale po tygodniu pobytu w Cygańskiej Daczy mieliśmy wszystkiego powyżej uszu. Tęskniliśmy do rodziców, mieliśmy przecież po 8-10 lat. Zdecydowaliśmy się wrócić do Bolszoj Pristani. Po drodze śpiewaliśmy ułożoną przez jednego z kolegów piosenkę: Nadojeliш nam baraki, Dokuczyły nam baraki, Nadojeł nam urman,162 Dokuczył nam las, I jeszczo nam najdojeło I jeszcze nam dokuczyło Połuczatш po 300 gram. Dostawać po 300 gramów Po dwóch godzinach marszu przecinką doszliśmy do leśnej drogi Nowo Jagodna - Bolszaja Pristań. Po drodze zatrzymaliśmy się na odpoczynek na małej polanie. W pewnym momencie zauważyliśmy zbliżających się ludzi. Usłyszeliśmy pokrzykiwania: pobystriej m, pobystriej! Zza zakrętu wyłoniła się jakaś kobieta, kobieta ...? Przecież to nasza mama! Już chciałem biec do niej, lecz coś mnie powstrzymało. Za mamą jechał na koniu komendant Korszynow. Do diabła I Zapłakana mama uśmiechnęła się do nas i poszła dalej. Spojrzałem na 161 nadojest' (ros.) - znudzić się. 162 urman (ros. gwarowe) - gęsty las na bagnistym podłożu. m połuczat' (ros.) - otrzymywać. 164 pobystriej (ros.) - prędzej. 209 brata, Henryk na mnie, zawróciliśmy i ruszyliśmy w pewnej odległości za nimi. Pewnie przyłapał mamę jak wracała z Nowo Jagodnej. Wszystko na to wskazuje - powiedział Henryk. Korszynow podjechał pod budynek NKWD, zsiadł z konia i kazał mamie wejść do budynku. Chodź, nic tu po nas. Idziemy do baraku, nic nie poradzimy. W baraku zastaliśmy zmartwioną babcię. - Dobrze chłopcy, że jesteście, Hania nie wróciła. Mówiła, że na pewno wróci dziś, i nie ma jej. - Wróciła babciu, tylko zatrzymał ją Korszynow. - Jak to zatrzymał? - Nie wiemy, pewnie miał jakąś sprawę - bujał Henryk. Czekaliśmy na mamę bardzo długo. Przyszła, usiadła, zjadła podany przez babcię kawałek chleba i bez słowa poszła spać. My też nie pytaliśmy o nic. Dopiero rano Henryk zapytał ją co się stało i dlaczego Korszynow tak długo ją trzymał. - Nie tylko Korszynow, ale i Szczygłów dał mi w kość. „Gdzie byłaś? Skąd masz tę żywność? Muszę to wiedzieć, choćbym miał stracić przy tobie dwie doby. U kogo kupiłaś? A może ukradłaś? Mów". I tak w kółko I Powiedziałam, że zarobiłam szyciem, ale nie powiedziałam u kogo. Nie mogłam powiedzieć, że byłam u Kseni, bo ona miałaby kłopoty. Grozili mi, że jak nie powiem u kogo szyłam, to poślą mnie na białe niedźwiedzie i że nie zobaczę już nigdy swoich chłopców. W końcu zamknęli mnie do szopy: - Posiedzisz tu do rana, to zmądrzejesz! Ale po dwóch godzinach wypuścili mnie i powiedzieli:- Idź do swoich dzieci, jutro porozmawiamy. I rzeczywiście, na następny dzień w południe Korszynow wezwał mamę do siebie: - Mówisz, że jesteś portnichą165 i umiesz szyć? portnicha (ros.) - krawcowa. 210 - Umiem. - A spodnie uszyjesz? - Uszyję. - A na czym ty uszyjesz? - Na maszynie. - A ty masz maszynę? - Nie mam. - Szkoda. Tak, taka sprawa ... Ale to nic, maszynę znajdziemy - myślał głośno naczelnik. - Mam materiał na koszulę i spodnie. Jak znajdę maszynę, to będziesz szyć tutaj, u mnie. W baraku nie ma warunków. Dobrze? - Dobrze - odpowiedziała mama z ulgą. Nie wspomniał ani słowem o Nowo Jagodnej. Przestało go to interesować u kogo szyła. - Bierz swoje rzeczy i idź do baraku. W bańce było mleko, ale już kwaśne. Ucieszyłem się: będą ziemniaki z kwaśnym mlekiem! Henryk natychmiast zabrał się do obierania ziemniaków, a ja do łamania patyków i rozpalania ognia na naszej polowej kuchni. Będzie święto — cieszyłem się. I rzeczywiście było. Przyszedł z Szyszu ojciec. Był wymizero-wany ale zdrowy i nawet uśmiechnął się na nasz widok, co mu się nieczęsto zdarzało. Henryk naobierał więcej ziemniaków. - Ty pal pod garnkiem, a ja idę po zupę do stołówki -zarządził. Podkładałem suche patyki do ognia, Henryk przyniósł półlitrowy garnuszek kapuśniaku. Ziemniaki zaczęły się gotować. Podczas posiłku ojciec opowiadał o swojej pracy na Szyszu. Mówił, że zbudowali już parę domów, w tym jeden dla nas i że już jutro tam wszyscy pojedziemy. Będziemy tam mieszkać. My, tzn. Henryk i ja, ucieszyliśmy się oczywiście. Dla nas było to coś nowego. Cieszyliśmy się, że wreszcie będziemy razem z ojcem. Dla babci i dziadka nie był to wcale powód do radości, zdawali sobie sprawę, że nasz pobyt na Syberii zapowiada się na dłużej. 211 Rano podjechały wozy z Nowo Jagodnej po nasze rzeczy. Załadowano wszystko na wóz i kolumna ruszyła. Dorośli i większe dzieci szły na nogach, maluchy i staruszkowie jechali na wozach. Gdy przejeżdżaliśmy przez Nowo Jagodną, marna wysiadła i powiedziała: - Przyjdę na następną noc, mam pilne szycie. Było już po południu, gdy wyjechaliśmy z tajgi. Przed nami widać było ogromne łąki porośnięte bujną trawą, a w oddali pierwsze domy naszego osiedla Szysz. - Widzicie ten trzeci dom po prawej stronie? W nim będziemy mieszkać I - powiedział ojciec. Wjechaliśmy na teren osiedla. Stało tam 10 gotowych i około 20 domów w trakcie budowy. Wszystkie były jednakowe, zbudowane z poutykanych mchem, grubych, sosnowych bali i z dachem pokrytym deskami. Wóz, na którym siedziała babcia i dziadek, podjechał pod jeden z nich. Weszliśmy do izby o wymiarach 4x4 m, już umeblowanej meblami z nie heblowanych desek: dwoma pryczami, stołem, czterema taboretami. Wszystkie meble zostały zrobione przez ojca i Władka przy pomocy najprostszych narzędzi, tzn. piły i siekiery. Z drugiej strony domu znajdowała się identyczna izba z osobnym wejściem dla drugiej rodziny. Wszystko było świeże, proste i prymitywne, pachnące żywicą i mchem. Ściany wewnątrz i na zewnątrz budynku wyglądały identycznie - belka na belce i szczeliny poutykane mchem. Cieszyliśmy się, że mamy własny kąt i możemy być wreszcie wszyscy razem. SZYSZ. Szysz, w odróżnieniu od Bolszoj Pristani, była to płaska, niezalesiona, rozległa równina, porośnięta jedynie trawą, z której miejscami sterczały pnie drzew. Równina ta w kształcie trójkąta ciągnęła się wzdłuż rzeki Szysz na przestrzeni kilku kilometrów. Dwa boki trójkąta tworzyła widoczna w oddali ciemna ściana tajgi, trzeci natomiast, położona na drugim, 212 wysokim brzegu Szyszu rosyjska wioska. W wierzchołku trójkąta, w miejscu gdzie Szysz wpadał do Irtysza, znajdował się lesopilnyj zawód (tartak). Naprzeciwko tartaku, po rosyjskiej stronie rzeki, znajdował się port rzeczny. Zastanawialiśmy się, gdzie jest Władek. Ojciec wyjaśnił nam, że Władek pracuje w tartaku po godzinach i przyjdzie później. Władek, podobnie jak i inni pracownicy tartaku, pracował 8 godzin, wykonując plan państwowy tzn. podkłady kolejowe i deski brzozowe na narty dla wojska. Po 8 godzinach obowiązkowej pracy mogli wykonywać rzeczy potrzebne dla 8 brygad, budujących domy na Szyszu czyli deski podłogowe, dachy, okna i prycze. W ten sposób dzień jego pracy wydłużał się do 10-12 godzin. Przed nadejściem zimy trzeba było wybudować 90 domów mieszkalnych, szkołę, łaźnię, więzienie, lecznicę i stajnię dla koni NKWDzistów. Pierwszy stanął budynek dla kierownictwa. Ojciec z panem Skarbkiem m zrobili do niego meble. Cały budynek, w przeciwieństwie do naszych, był wyszalowany na zewnątrz i w środku heblowanymi w ruskiej wsi deskami. Dom ten ośmioosobowa brygada ojca postawiła w ciągu dwóch tygodni wraz z oknami, drzwiami i piecem, bez użycia jednego gwoździa. - Jak to bez gwoździ? A dach? A podłogi? - zapytał zdziwiony dziadek. - Zamiast gwoździ wiercimy otwory i wbijamy w nie drewniane kołki - odpowiedział ojciec. W domach tych z żelaza jest tylko płyta kuchenna, drzwiczki do pieca i okucia okienne. - Zobacz, nawet klamka przy drzwiach jest drewniana. - Czy na tym piecu można ugotować - odezwała się babcia. - Tak, oczywiście, zaraz rozpalę - wyszedłem za ojcem przed dom. Obok domu leżała sterta pachnących żywicą 166 Stanisław Skarbek-urodzony w 1901 roku w Wołczy Dolnej, w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, po wojnie w Kraju, zmarł w latach osiemdziesiątych w Buszkowicach koło Przemyśla. 213 sosnowych szczap. Po chwili zapłonął ogień pod kuchnią. Babcia obierała ziemniaki na zupę, ja pilnowałem ognia. Henryk gdzieś zniknął, ale nawet mnie to nie interesowało. Wolałem pilnować zupy. Mieszam i mieszam, próbuję. Babcia mnie przepędza: - Daj spokój I Zupa dopiero zaczęła się gotować, a on już by jadł. Będzie gotowa za 30 minut. Idź od tej kuchni, nie przeszkadzaj I Wyszedłem przed dom i usiadłem obok ojca i dziadka.-Posłuchaj Stachu, mówił dziadek. - Wysłałem list do Kacpra (to był brat dziadka Wojnara) do Poznania. Myślałem, że może on nam coś pomoże, że może uda mu się nas wydostać z tej przeklętej Syberii. Ale minęły już trzy miesiące i nie ma żadnej odpowiedzi, a w dodatku zmieniliśmy mieszkanie. - Nic się nie martw. Bolszaja Pristań czy Szysz to prawie to samo, ta sama poczta Nowo Jagodna. - Jak myślisz, czy on może nam pomóc? - zastanawiał się głośno dziadek. Patrzyłem na niego i widziałem, że dziadek, ten ruchliwy, pracowity, krępy mężczyzna, stał się nagle niedołężnym starcem. Ojciec położył mu rękę na ramieniu i powiedział przekonywująco: - Wiesz przecież, że wujek Kasper zrobi wszystko, co będzie mógł, a on potrafi wiele I Dziadek zamyślił się i zaczął skubać swoje wąsy. Dalszą rozmowę przerwało przyjście Władka i Henryka. Nastąpiło czułe powitanie dziadka z Władkiem, który był jego pupilkiem. - Popatrz Henryk, jakie chłopisko wyrosło z tego „sołtysa". - Daj spokój, nie mów tak na niego, to nie te czasy. Władka nazywano „sołtysem" od czasu, gdy grał w jakimś przedstawieniu szkolnym taką właśnie rolę. Zawsze go to denerwowało i często, jak nas złapał, dostawaliśmy od niego za to lanie. Oczywiście jeżeli nie było w pobliżu wujka Franka -jego starszego brata. Franek był już prawdziwym mężczyzną, po wojsku, i choć był starszy od Władka tylko 5 czy 6 lat, 214 mówiliśmy do niego wujek. Władek, siedemnastolatek, był dla nas po prostu Władkiem. Wujkiem nazwaliśmy go dopiero, gdy wrócił z wojska. - Zupa gotował Pierwszy raz od przeszło pół roku posiłek dla całej rodziny przy prawdziwym stole - powiedziała babcia i rozpłakała się. - Nie płacz, mamo. Jeszcze zasiądziemy do posiłku przy naszym stole w Wołczy. - Daj Boże, Władku, daj Boże! Zupa ziemniaczana z chlebem była wspaniała. Zjadłem pierwszy, zaglądnąłem do garnka czy przypadkiem coś nie zostało. Niestety, był pusty. Po kolacji starsi rozmawiali o znajomych, o Szyszu i pracy. Bozmowa jakoś się nie kleiła. Wszyscy byli zmęczeni. Władek odpiął coś od bluzki i podał Henrykowi. - Wiesz co to jest? - zapytał. - Haczyk do łowienia ryb - ucieszył się Henryk. - Właśnie, uważaj, nie zgub, bo bardzo trudno tu dostać. A wiecie jak się łapie ryby na haczyk? - Mniej więcej. - Pamiętajcie, że kij musi być długi i cienki, sznurek mocny, a na końcu jakieś 20 cm drutu i haczyk. Jak nie dacie drutu, to szczupak czy okoń przegryzą sznurek i stracicie haczyk. Poszliśmy spać, a ja, zaaferowany następnym dniem, całą noc łowiłem ryby. Obudził mnie Henryk: - Wstawaj śpiochu, nie czujesz zapachu ziemniaczanla? To niepodobne do ciebie. - Już wstaję - zapach zupy i chleba postawił mnie na nogi. Babcia jeszcze leżała i postękiwała. - To ty ugotowałeś zupę? - wyskoczyłem z pryczy i usadowiłem się za stołem, czekając na jedzenie. - A kto się za ciebie umyje? Najpierw trzeba się umyć braciszku, a dopiero potem śniadanie. Jasne? - Jasne I 215 Zjedliśmy śniadanie i zabraliśmy się do pracy. Kij - pestka -znaleźliśmy bez problemu, ale skąd wziąć cienki, mocny sznurek? - Zdaje się, że wiem skąd go wziąć.- No skąd, mów szybko. - Pójdziemy do pana Glazaraіет, on na pewno coś znajdzie, przecież to szewc I Pan Glazar, nasz sąsiad z Wołczy, usłyszawszy prośbę uśmiechnął się i zaczaj wyciągać z kuferka różne szpule. - O, ten będzie dobry. Nie jest gruby, ale mocny. Ile potrzebujecie chłopcy? - 5-6 metrów. Odmierzył na oko około 10 metrów - Ale pamiętajcie, pierwszy szczupak dla was, drugi dla mnie. - Dziękujemy, jak tylko coś złapiemy, to przyniesiemy. O drut również nie było łatwo. Na Syberii pod dostatkiem było tylko drewna i wody. Poszliśmy do tartaku, tylko tam mogliśmy coś znaleźć. Tartak jak tartak: parę długich szop, olbrzymie zwały kloców, podkładów kolejowych i desek. Przy bramie wejściowej stał uzbrojony wartownik. Wartownik z karabinem to codzienny obrazek w ZSRR, pilnowali każdego „strategicznego obiektu": tartaku, przeprawy rzecznej, nawet byle jakiego mostku. Poszliśmy wzdłuż ogrodzenia aż do rzeki. Szysz był tutaj szeroki, dużo szerszy niż na Bolszoj Pristani, 500 metrów dalej wpadał do Irtyszu. Po drugiej stronie rzeki znajdowała się wioska. Widać było położone na wysokim brzegu domy. Mostu, łączącego te dwie osady, nie było, a do jedynego w okolicy mostu w Omsku było 600 km. Na drugą stronę rzeki można się było dostać łódką lub linowym promem. Podeszliśmy do ogrodzenia. - Przełazimy? - Czy ja wiem? 167 Józef Glazar - urodzony w 1907 roku w Wołczy Dolnej, w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, po wojnie w Kraju, zmarł w latach osiemdziesiątych w Odrzechowej (woj. krośnieńskie). 216 - Chodź, najwyżej nas wyrzucą za bramę. Weszliśmy do środka. Przemykając się pomiędzy klocami, doszliśmy do miejsca, gdzie pracowali ludzie. Byli to Polacy -sami znajomi. Jedni wozili wypełnione klocami wozy po drewnianych szynach w kierunku maszyny parowej, inni układali na placu deski i podkłady. - A wy tu po co? Zmiatajcie stąd póki czas. Zobaczy was NKWDzista i będą nieprzyjemności. To nie miejsce dla dzieci. Spadnie kloc i nieszczęście gotowe - strofował nas pan Kwolek. - Chcemy coś od Władka. - Dobrze, zaraz go zawołam. Zjawił się Władek. Powiedzieliśmy mu, że potrzebujemy kawałek drutu. - Dobrze, poszukam, ale teraz idźcie stąd. - Ale my potrzebujemy już I - Dobrze, dobrze, ale poczekajcie z drugiej strony bramy. Jak znajdę, to wam przyniosę. Po pewnym czasie rzeczywiście przyszedł. Przyniósł zwój drutu. Wartownik nie zwracał na nas zupełnie uwagi. Zachowywał się tak, jakby pilnował wyłącznie by nikt nie ukradł bramy. Drut był bardzo twardy, więc rozpaliliśmy ognisko by go rozhartować. W południe, z gotową już wędką, byliśmy nad rzeką. Zarzuciliśmy wędkę na wodę i niecierpliwie obserwowaliśmy zrobiony z sosnowej kory spławik. - O, zaczyna brać I - spławik zanurzał się i wynurzał i nagle uspokoił. Brat wyciągnął wędkę i okazało się, że przynęty nie ma. Powtarzało się to kilkakrotnie. Trzeba było poszukać robaków. Z chlebem nic nie złapaliśmy. Poszedłem wzdłuż brzegu, przewracając leżące klocki drzewa. Kopiąc patykiem ziemię, znalazłem parę chudych dżdżownic. Nagle usłyszałem radosny krzyk Henryka: - Mam, złapałem I 217 Podbiegłem do niego. Jest, rzeczywiście ryba - pierwsza nasza ryba - okoń. Oglądaliśmy ją ze wszystkich stron. Była mała, ale była I Potem zaczęliśmy łapać „na robaka". Podałem Henrykowi pudełko z dżdżownicami. Chciałem też spróbować. Zarzuciłem wędkę i po paru sekundach Henryk zawołał: -wyciągaj, złapałeś. Był to znowu okoń i też nieduży. Złowiliśmy 5 okoni - to już było coś, dwa dla pana Glazara, trzy dla nas. Babcia i dziadek oglądali nasz połów. - Ale co z tym zrobić? Usmażyć? Nie mam nawet kawałka tłuszczu! - Ugotuj babciu, ja zaraz oczyszczę i wypatroszę - powiedział Henryk. Na obiad był krupnik i ryba. Była dobra, ale było z nią więcej roboty niż jedzenia. Były to właściwie same ości. Później okonie przeznaczaliśmy wyłącznie na zupę - uchę. Gotowało się okonie, aż do rozgotowania, przecierało przez cedzak, ości zostawały na cedzaku, a rozdrobnione mięso w zupie. Chleb z zupą uchą był zupełnie dobrym posiłkiem. Po obiedzie babcia posłała nas z obiadem do ojca. Tato zrezygnował ze stołówki. W zamian za to otrzymywał suchy prowiant: 2 kg mąki, 2 kg kaszy, 2 kg grochu, 4 kg ziemniaków i 0,5 kg marmolady. Była to całomiesięczna norma dla czteroosobowej rodziny. Oprócz tego dostawaliśmy jeszcze na 4 osoby 1,8 kg chleba dziennie. Tatę zastaliśmy przy pracy. Budowali więzienie naprzeciwko budynku NKWD. Był to budynek podobny do naszego domu. Zamiast dwóch izb były w nim cztery, ale mniejsze. Właśnie wstawiano kraty w oknach i budowano piec. Budynek był na ukończeniu. Ojciec zjadł obiad i już chciał zapalić, gdy Henryk sięgnął do kieszeni. - Zaczekaj, mam jeszcze coś na deser - i podał mu kawałek ryby. - A, to wasz pierwszy połów - uśmiechnął się ojciec. 218 - Tak, ale trochę mało. Dwa dałem panu Glazarowi za sznurek do wędki. - Dobre, ale następnym razem złapcie tyle, żeby można było sobie podjeść do syta. - Postaramy się!, Życie na Szyszu zaczęło przybierać zorganizowane formy. Henryk został wyznaczony do codziennego zakupu chleba. Było to bardzo odpowiedzialne zadanie, Można by śmiało powiedzieć, że od Henryka zależało, czy pójdziemy spać po kolacji, czy też po wodnistej zupce, w której trudno było wyłowić kawałek ziemniaka, albo doszukać się ziarenka kaszy. Sklep znajdował się na wysokim brzegu, po drugiej stronie rzeki. Obok była piekarnia. Dawniej pieczono tam chleb tylko dla Rosjan. Teraz, kiedy przybyło 180 polskich rodzin, piekarnia piekła na okrągło przez całą dobę, a sklep czynny był od 6-20. Przed sklepem godzinami stali ludzie w oczekiwaniu na swój przydział. Wszystko, co zostało upieczone w piekarni, natychmiast było sprzedawane. Gdy brakło, trzeba było czekać na następny wypiek. Często zanim się człowiek doczekał mijały dwa, trzy wypieki. Mama posyłała mnie czasem, żebym zastąpił brata w kolejce, ale ja niestety nie mogłem mu pomóc. Najwięcej czasu zajmowała mi zawsze przeprawa na drugą stronę rzeki promem. Przewoźnik nie chciał płynąć z jednym pasażerem i w dodatku „takim ważnym" jak ja. Przeważnie dostawałem się na drugi brzeg nie wtedy, kiedy musiałem, lecz wówczas, kiedy się przewoźnikowi chciało jechać. Dostanie się na drugi brzeg przestało być problemem, kiedy zbudowano pływającą kładkę. Przed sklepem, a właściwie kioskiem, zawsze stała kolejka złożona z kilkudziesięciu osób. Kiedy chleba nie było, kolejka zachowywała się spokojnie. Gdy zaczynali sprzedawać, robił się nagle niesamowity tłok. Silni mężczyźni, którzy stali na końcu kolejki, widząc, że może dla nich zabraknąć, pchali się tak, że kolejka złożona z kobiet i dzieci przelatywała obok okienka 219 wyrzucona jak z procy, a oni znajdowali się przy ladzie jako pierwsi. Przyjemność taka zdarzyła mi się kilka razy. Nie pomógł płacz ani złość. Najlepszym wyjściem było szybkie ustawienie się na końcu kolejki. Po pewnym czasie Henryk znalazł na nich sposób. Gdy widział, że zaczynają pchać się do przodu, nurkował pod ladą przy okienku kiosku i mocno trzymał się słupka. Kolejka wylatywała, a on między nogami mężczyzn przeciskał się na powierzchnię. Rosjanie śmiali się i poklepywali go po plecach: „nu smatri kakoj chitryj malcziszkal"188 Do takich wyczynów potrzebna była siła i spryt, a jemu nie brakowało ani jednego ani drugiego. Do moich obowiązków należało natomiast palenie pod piecem i dostarczanie wody do gotowania lub prania. Dla mnie, 8-latka nie była to wcale zabawa, ale naprawdę ciężka praca. Na Syberii czerpano wodę z rzek lub jezior. Nigdzie nie było studni. Od naszego domu do rzeki było 700-800 metrów, dwie 3-4 litrowe bańki szybko zaczynały mi ciążyć, a przecież nie wystarczało to nawet na jeden posiłek dla 7 osobowej rodziny. Poza tym woda potrzebna była również do mycia i do prania. Musiałem biegać z bańkami kilkakrotnie w ciągu dnia. Pamiętałem lekcję diadi Saszy i zrobiłem sobie z kija nosidła. Było mi już trochę lżej, ale kij wciskał się w ramiona. Gdy ojciec zobaczył moje koromysło, zrobił mi prawdziwe, takie jakie wiszą przy każdym rosyjskim domu. Gdy tylko mieliśmy z bratem wolną chwilę, chodziliśmy na ryby, lecz efekty połowów były dalekie od naszych potrzeb i oczekiwań. Pewnego razu spotkaliśmy nad rzeką starszego Rosjanina, który widząc nasze marne wyniki, udzielił nam solidnej praktycznej i teoretycznej lekcji. Opowiedział w jaki sposób łowi się szczupaka na błysk, na żywca, na oko z końskiego włosia gdy szczupak stoi. Przy pomocy jego sprzętu nu, smotri, kakoj chitryj malcziszka (ros.) - no, patrzcie, jaki chytry chłopak. 220 odbyliśmy lekcję praktyczną z bardzo dobrymi rezultatami. Podarował nam również kilka różnej wielkości haczyków, w tym jeden z błystkiem. Wszystkie podobno zrobił sam. Wracaliśmy do domu szczęśliwi i dumni z parą szczupaków i okoni, zwisających na naszych ramionach. Było to parę kilogramów mięsa, największego szczupaka zaniosłem panu Glazarowi. - No wiesz, nie spodziewałem się, że mi jeszcze coś przyniesiesz I - Przyniosę z całą pewnością, gdy tylko złowimy więcej niż nam będzie potrzeba. I takich dni będzie coraz więcej. Na pewnol - Masz tu jeszcze trochę tego dobrego sznurka. Na pewno się wam przyda, i dziękuję. Z biegiem czasu przybywało nam zajęć. W połowie czerwca ojciec zamienił jedne ze swoich butów na ziemniaki i posadzili je z wujkiem obok naszego domu. Do mnie i do dziadka Michała należała pielęgnacja tej działki. Wszyscy inni byli bez przerwy zajęci pracą. Mama nie miała nawet czasu wymykać się do Nowo Jagodnej. NKWD pędziło wszystkich do pracy. Kobiety i chłopcy w wieku mojego brata zbierali mech na bagnach i wynosili go na twardy teren. Była to bardzo niebezpieczna, a przy tym uciążliwa praca, bo cały czas w chmarze komarów. Bez siatki na twarzy i grubej odzieży nie dało się wytrzymać. Wypędzona do takiej pracy mama wróciła z opuchniętymi rękami i przez kilka dni nic nie mogła do nich wziąć. Po paru dniach rano przyjechał pod nasz dom Korszynow na koniu. - Czemu ty nie na rabotie?169 - zapytał mamę. - Jak natychmiast w tajgę nie pójdziesz, to posadzę do tiurmy170, którą zbudował twój mąż. na rabotie (ros.) - w pracy. tiur'ma (ros.) - więzienie. 221 - Synowa ma w domu dużo obowiązków. Są dzieci, teściowa chora - dziadek Michał postanowił zastąpić mamę w tajdze. Korszynow uśmiechnął się chytrze: - Choroszo m, idź w tajgę, a ty synowa pójdziesz utykać mchem domy. Wyszli oboje. Pod wieczór przyprowadzono dziadka. Całą twarz miał zakrwawioną i spuchniętą tak bardzo, że nic nie widział na oczy. Nie dostał siatki na twarz. Od pewnego czasu zaczaj się niesamowity ruch na naszym osiedlu. Dniem i nocą słychać było pokrzykiwania NKWDzistów: - Nu, bystriej, wychodi gruzit' barżu (szybciej wychodźcie do załadunku barki). Pędzili kobiety po trzy, po cztery, a konie niemal deptały im po piętach. Gdy do przystani przypływała barka, musiała być załadowana w ciągu 24 godzin. Do załadunku wypędzano wszystkich, którzy mieli nie mniej niż 12 lat. Kto nie wychodził dobrowolnie, wyciągany był siłą, popychany, poszturchiwany. NKWDziści przeklinali i krzyczeli. 5-6 metrów od brzegu stała olbrzymia, długa na 150-180 m i szeroka na 40 m barka. Złączono ją z brzegiem dwoma pomostami, pochylonymi stromo w kierunku barki. Nieprzerwany wąż obciążonych podkładami kolejowymi lub deskami kobiet szedł na barkę jednym z pomostów, drugim natomiast wracał na brzeg po następne deski czy podkłady. NKWD bez przerwy pokrzykiwało, popędzając do pośpiechu: bystriej, bystriej ... Po kilku godzinach takiej pracy nawet najsilniejsze i najbardziej wytrwałe kobiety padały ze zmęczenia. Ręce i nogi odmawiały im posłuszeństwa. Mężczyźni pod nadzorem naczelnika układali podkłady i deski na barce. Po 8 godzinach pracy trzeba było wiele kobiet, w tym i naszą mamę, prowadzić do domu. Nie były zdolne o własnych siłach przejść tych kilkuset metrów. choroszo (ros.) - dobrze. 222 Odpoczywały w domu 8 godzin i musiały z powrotem wracać do pracy, by zastąpić te, które pracowały podczas ich odpoczynku. Chodziłem tam kilka razy dziennie by podać mamie kawałek chleba czy coś do picia. NKWD miało pełne ręce roboty. Pokrzykiwania i stukot końskich kopyt rozlegały się po całym osiedlu. Pomimo że noce o tej porze roku są jasne, najtrudniej było im pracować w nocy. Przez cały lipiec i sierpień przypływały po dwie, trzy barki w tygodniu. Załadunek odbywał się bez przerwy. W tartaku leżała produkcja z całej zimy, a transport drogą wodną mógł się odbywać tylko w ciągu tych trzech miesięcy: w czerwcu, lipcu i sierpniu. Do końca maja spływały lody, a z początkiem września Irtysz i Szysz zamarzały. Trzeba było się spieszyć tym bardziej, że w czerwcu transport odbywał się opieszale. NKWDziści musieli wykonać plan, nie licząc się z kosztami. Mężczyźni byli zatrudniani przy budowie, w tartaku, przy spławie drewna z tajgi i przy wyciąganiu go z wody na plac przy tartaku. Ścięte i zwiezione na brzeg rzeki w czasie zimy drzewo płynęło teraz nieprzerwanym strumieniem. Przy pomocy kloców powiązanych liną zagrodzono rzekę przed tartakiem. Od tego miejsca Szysz na kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki cały pokryty był spływającym drewnem. Robotnicy podciągali kloce do brzegu bosakami i przy pomocy lin i kołowrotów wyciągali na brzeg. Pracował również statek-dźwig tzw. balinder. Pokryta klocami rzeka była dla nas placem zabaw, na którym popisywaliśmy się sprawnością w pokonywaniu trasy na drugi brzeg. Bieganie po klocach na drugą stronę rzeki było nie tylko zabawą, ale również sposobem skracania sobie drogi do sklepu po chleb. W „oknach", jak nazywaliśmy powierzchnie wody nie zasłonięte przez drewno, odbywała się również nauka pływania. Uczniowie pływali na wiązkach trzciny, a instruktorzy w momencie najmniej oczekiwanym wyciągali je spod nich. Uczeń musiał wykonać przynajmniej kilka ruchów, aby dopłynąć do najbliższego kloca. Nie były to bezpieczne zabawy. 223 „Okno" mogło zostać w każdej chwili zasłonięte przez napierające olbrzymie masy drewna. Często wolne od kloców lustro wody, po którym pływaliśmy, w przeciągu kilku sekund, z hukiem zostawało szczelnie wypełnione. Przeważnie jeden z nas obserwował, co się dzieje wyżej na rzece. Na sygnał kolegi uciekaliśmy z wody, musieliśmy przy tym uważać, by nie zostawić nogi czy ręki w wodzie, co groziło przytrzaśnięciem przez napływające kłody. Bieganie na drugą stronę rzeki wymagało wyjątkowej zręczności i treningu. Niebezpieczne było gdy kloc, na którym się stało, zaczynał się nagle obracać. Pewnego dnia łowiliśmy z Henkiem i Jankiem Ginalskim ryby na środku rzeki w „oknie". Siedzieliśmy na pomoście zrobionym z desek położonych na kilku klocach. W pewnym momencie, gdy zabrakło nam przynęty, Henryk wstał i pobiegł w kierunku brzegu. Biegł i nagle zaczął przebierać nogami, jak gdyby biegł w miejscu i wpadł do wody. Natychmiast pobiegliśmy w tamtym kierunku i zaczęliśmy go szukać. Trwało to nieskończenie długo, zanim dojrzałem palce jego rąk, usiłujące odsunąć jeden z kloców od drugiego. Pobiegłem by mu pomóc, nie dałem jednak rady. Krzyknąłem na Janka. Złapał deskę, włożył ja obok ręki Henryka i podważył. Kloce rozsunęły się na tyle, że brat wynurzył się, złapał powietrze -i wyskoczył jak ryba na pływające drzewa. Odetchnęliśmy z ulgą. Na długo zapanowała cisza zmącona jedynie przyspieszonym oddechem Henryka. Janek poklepał go po plecach i powiedział: - Idziemy na brzeg. Zapomnieliśmy o wędkach, o złowionych rybach i po krótkim odpoczynku na brzegu poszliśmy do domu. Nagle Janek przypomniał sobie: - Zaczekajcie, idę po wędki i ryby - i pobiegł, a my patrzyliśmy na siebie bez słowa. Zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że Henryk mógł tam zostać na zawsze. W podobnych okolicznościach, parę dni wcześniej, utonęło dwóch chłopców 224 w naszym wieku i trzeci, 18-letni Kazik Mazur172, który chciał ich uratować. A było to tak. Dwaj chłopcy kąpali sią w „oknie" między klocami. W pewnym momencie „okno" zniknęło, a wraz z nim i chłopcy. Gdy siedzący na brzegu Kaziu zobaczył, co się dzieje, podbiegł w to miejsce i wskoczył w następne „okno". Chciał ich poszukać pod wodą. Był dobrym pływakiem. Ruch wody wywołany jego skokiem uruchomił drzemiące masy drewna i „okno" to zniknęło. Bawiąca się na brzegu dzieciarnia zaalarmowała osiedle. Mężczyźni bosakami rozpychali kloce, szukali do wieczora, niestety bezskutecznie. Na trzeci dzień wyłowiono dwóch z nich z Irtyszu. Trzeciego nie odnaleziono. Wtedy właśnie odbył się pierwszy pogrzeb w polskiej osadzie na Szyszu. Wprawdzie do tej pory umarło już kilkanaście osób, ale byli to ludzie starzy. Pogrzeb kolegów przeżyliśmy wszyscy mocno. Przypomniałem sobie słowa Korszynowa „zdies wam żyt' i pomirat'" (tutaj będziecie żyć i umierać^ DUNIA. Był sierpień, kończyło się lato. Za miesiąc spodziewaliśmy się zimy. NKWD ze zdwojoną energią pędziło wszystkich dorosłych i wyrostków do pracy przy ładowaniu barki, zbieraniu mchu i utykaniu nim domów. Mama zachorowała, dostała nawet z powodu gorączki trzydniowe zwolnienie od felczera. Na drugi dzień postanowiła jednak pójść do Nowo Jagodnej by zarobić szyciem. - Gorączka, gorączką, ale dzieci muszą jeść - mówiła. Jak na złość rano podjechał NKWDzista Masalski, pytając o mamę. - Gdzie mama? - Poszła do znajomej po zioła na gorączkę. 172 Kazimierz Mazur - urodzony w 1922 roku, deportowany na Syberię z Nowego Miasta pow. Dobromil, utonął w rzece Szysz w 1941 roku. 225 - No, malczik, biegnij po nią. Ma zgłosić się do komendanta za godzinę. Nie zgłosiła się oczywiście, bo jej nie było. W nocy wyszliśmy z Henrykiem naprzeciw mamie, by ją uprzedzić i wracać wzdłuż rzeki, a nie drogą. Wiedzieliśmy, że NKWDzi-ści będą chcieli złapać ją na gorącym uczynku. Nie złapali, a rano mama musiała się tłumaczyć u Korszynowa, że owszem była u znajomej, a syn jak to chłopak, spotkał kolegę i zapomniał po co wyszedł z domu i nie powtórzył jej, że ma się zgłosić. Korszynow pokiwał głową z niedowierzaniem i powiedział: - Mam dla ciebie pracę. Jak jej nie przyjmiesz - pojedziesz na białe niedźwiedzie. Sprowadziłem sześć maszyn do szycia. Za dwa dni masz przyprowadzić 6-8 kobiet, które potrafią szyć. Tutaj będzie szwalnia. Będziecie szyć watowaną odzież -fufajtó173. Już na trzeci dzień warsztat krawiecki pracował. Pani Skarbkowa została szefową. Przez całą zimę szyły watowaną odzież: zielone i popielate spodnie i fufajki. Wydawało się, że teraz mama będzie zadowolona. W szwalni było ciepło, czysto, blisko do domu, a z resztek materiałów można było uszyć ubrania dla chłopców. A jednak coś ja gnębiło, coś kombinowała i wieczorem po kolacji oznajmiła: - Kupuję maszynę do szycia I - Co? Maszynę? Gdzie i za co? - chyba nikt od czasu istnienia tej osady nie widział w sklepie maszyny do szycia. - Dowiedziałam się, że jedna Polka ma maszynę do sprzedania, i ja ją kupię. Będę mogła wieczorami szyć dla Rosjan, bo z pracy państwowej nie wyżyjemy. - A za co kupisz tę maszynę? - oponowali ojciec z babcią. - A ile ona za nią chce? - 1500 rubli - odpowiedziała mama. - To przecież olbrzymia suma, nasz półroczny zarobekl fufajka (ros.) - waciak. 226 - Sprzedam co mam, a maszynę kupię - uparła się mama. Jak powiedziała, tak zrobiła. Wzięła ubranie i płaszcz ojca, swój kostium i poszła w niedzielę do Nowo Jagodnej. Wróciła zadowolona z 900 rublami, kilogramem masła, 2 kg słoniny i pudem (16 kg) mąki. Z rublami, mąką, masłem i słoniną poszliśmy po maszynę. Maszyna była nasza. Nieśliśmy z Henrykiem nogi, a mama głowę od maszyny. Do Bożego Narodzenia mieliśmy dopłacić 250 rubli. Jak się później okazało, zakup maszyny był strzałem w dziesiątkę. Gdziekolwiek potem byliśmy, w Kazachstanie czy na Ukrainie, mama szyła ponad siły swoje i maszyny. Można powiedzieć, że dzięki mamie i tej maszynie nie zginęliśmy z głodu i wróciliśmy do Kraju. Od tego czasu mama pracowała w szwalni w dzień, a po nocach na swojej już maszynie szyła dla Rosjan na Szyszu i w Nowo Jagodnej. Henryk awansował do klasy robotniczej. - Co, takie 12 letnie chłopisko nie może pracować? - zdecydował powtarzający często „ja jestem waszym Carem i Bogiem" Korszynow. Od 1 września wszystkie dzieci obowiązkowo musiały iść do szkoły. Chłopcy, którzy ukończyli 12 lat i nie chcieli chodzić do szkoły, musieli pracować. Henryk wybrał pracę, ja nie miałem wyboru - zostałem „szkolnikom" m. Henryk z Jankiem poderwali zupełnie niezłą pracę. Jeździli koniem w tajgę po mech zbierany przez kobiety na bagnach. Wynosili go na noszach na twardy grunt, ładowali na furmankę i od rana do wieczora wozili na osiedle. Dotychczas pracę tę wykonywali mężczyźni, ale zbliżała się zima i trzeba było wzmocnić brygady budowlane, by na czas skończyć budowę osiedla. Brygada ojca w pośpiechu wyposażała szkołę w niezbędne meble, szafy, tablice i biurka dla nauczycieli. Miałem jeszcze miesiąc szkolnik (ros.) - uczeń szkolny. 227 „wolności" przed rozpoczęciem roku szkolnego. Po zaopatrzeniu domu w wodę i opał, pozostały czas spędzałem nad rzeką. Wszyscy domownicy oczekiwali, że będę dostarczał do domu ryby. Robiłem to chętnie i przynosiłem codziennie lalka szczupaków. Rzeka mnie bardzo pociągała. Umiałem dobrze pływać, a poza tym między pływającymi pniami znaleźliśmy z kolegą -Henkiem Skarbkiem - nieduże, wydrążone z pnia sosny, czółno. Wyciągnęliśmy je na brzeg, była to zdobycz nie byle jaka. byliśmy z Henkiem jedynymi na całym osiedlu polskimi właścicielami sprzętu pływającego. Natychmiast zabrałem się do robienia wiosła. Koledzy bardzo nam zazdrościli, chociaż właściwie nie było gdzie pływać, bo całą powierzchnię rzeki wypełniało spływające drewno. Żeby popływać, musieliśmy przetransportować czółno za tartak. Pomógł nam w tym brat z Jankiem. Przenieśli czółno na wóz i przewieźli na swobodne lustro wody za tartakiem. Cała rzeka była nasza I Po tygodniu Szysz okazał się za mały i chcieliśmy spróbować popływać na Irtyszu. # * * - Gienku, masz tu zupę w garnuszku i kawałek chleba. Zanieś mamie, bo zaspała i poszła do pracy bez śniadania. Tylko nie zjedz po drodze - powiedziała babcia. Mama szyła często prawie do rana, krótko spała, zdarzało się jej zaspać i musiała potem urządzać biegi do pracy bez śniadania. Dlatego też bywałem w szwalni prawie codziennie. Spotykałem tam Heńka Skarbka17S, który zjawiał się tu z tego samego powodu co ja, bo pani Skarbkowa również nocami szyła dla Rosjan. - No, co, płyniemy dziś po kiedrę176? - zapytał Heniek. 175 Henryk Skarbek - urodzony w 1932 roku w Wołczy Dolnej, syn Antoniny i Stanisława, w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, po wojnie w Kraju zdał maturę, mieszka w Buszkowicach. 176 kiedra - wł. kiedrowyje oriechi (ros.) - orzeszki cedrowe. 228 - Płyniemy I - No to jazda I - A może zabierzemy ze sobą Wicka i Józka? - Jak chcesz, ale czy czółno pomieści cztery osoby? - Pomieści, pomieści, przecież już tak pływaliśmy. - Tak, ale nie po Irtyszu. - Szysz, Irtysz - czy to nie wszystko jedno? - Jakby było wszystko jedno, to by nie miały innej nazwy - odpalił Heniek - Dobrze, spróbujemy najpierw na Irtyszu przy brzegu i zobaczymy, czy można w czwórkę, czy nie. Popłynęliśmy do ujścia Szyszu. Przed nami rozciągał się potężny Irtysz. Siedziałem z tyłu, sterowałem czółnem i tak jakoś, nie wiadomo dlaczego, zamiast na prawy brzeg Irtyszu, skierowałem czółno na brzeg Szyszu. - Co jest? - krzyczy Wicek. - Nic, chcę zobaczyć tylko z jednego brzegu drugi brzeg. - Raz to oglądałeś, czy co? - Nie raz, ale chcę zobaczyć i wybrać miejsce do lądowania na tamtym brzegu. Dobrze, że coś takiego przyszło mi do głowy, bo mogliby się domyślić, że mnie strach obleciał. Naprawdę się bałem. Irtysz był potężną rzeką, o ponad kilometrowej szerokości. Robił wrażenie I Drugi brzeg, wprawdzie widoczny, ale bardzo odległy, okonturowany był ścianą ciemnego lasu. Woda spokojna i trudno było na pierwszy rzut oka określić, w którą stronę płynie. Wprawdzie wszyscy umieli pływać, ale na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą wiązki sitowia, nasze „koła ratunkowe". Siedzieliśmy spokojnie, nie wykonując zbędnych ruchów, by nie spowodować wywrotki. Czółno było bardzo szybkie i wywrotne. Im bardziej oddalaliśmy się od brzegu, tym prąd był silniejszy i wyraźnie nas znosiło. Pomimo zmęczenia i strachu, do którego żaden z nas się nie przyznawał, płynęliśmy spokojnie. Gdy dobiliśmy do brzegu, przywiązaliśmy 229 czółno do drzewa i pobiegliśmy w las szukać kiedrów m. Były to bardzo wysokie drzewa, których pierwsze konary zaczynały się dopiero 8-10 metrów nad ziemią. Wybieraliśmy drzewa, na których było najwięcej szyszek z orzeszkami w środku. Teraz już zupełnie nie pamiętam ich smaku, ale widocznie były warte trudności, jakie musieliśmy pokonać, aby je zdobyć. My z Heń-kiem byliśmy obserwatorami, bo po dużym wysiłku przy wiosłach i przed drogą powrotną należał nam się odpoczynek. Wicek i Józek wspinali się z dużym wysiłkiem, ale rezultat jednak był. Zapełniliśmy woreczki szyszkami, a przy okazji zbieraliśmy żywicę, ugniatając ją w kule. Orzeszki były smaczne i na pewno pożywne, ale żywica z Idedry to było coś! Była to nasza pierwsza guma do żucia. Na Syberii wszyscy Rosjanie żuli żywicę, ja również żułem prawie przez cały dzień - z przerwą na posiłki i sen. Do tej pory sierę (żywicę) kupowaliśmy od Tatarów za chleb, ziemniaki, a w ostateczności za kopiejki. Teraz chcieliśmy nazbierać jak najwięcej na zapas, tym bardziej, że nie psuła się i można ją było wymienić z kolegami na coś innego. Moje wyprawy na drugi brzeg Irtyszu szybko się jednak skończyły. Korszynow, który odwiedzał często szwalnię, powiedział do mamy: - Jak nie przypilnujesz swojego parniszld, tego młodszego, to utonie jak inni. To nie „szutki" (żarty). Te rzeki są bardzo niebezpieczne. Woda niby spokojna, ale są głębiny i wiry. Musiałem przyrzekać, że już nigdy nie popłynę. Przyrzekałem mamie, babci i nawet Henryk zmusił mnie żebym przysięgał. - Czy ty wiesz co to za głębina? I jakie wiry? Taką łupinę, jak to wasze czółno, może wciągnąć na samo dno I Dostałem też dodatkowe zajęcia aby mi wybić z głowy niebezpieczne zabawy. Zbliżał się koniec lata, zaczęły się chłodne noce. Posadzone w połowie czerwca ziemniaki trzeba kiedr (ros.) - cedr. 230 było wykopać pod koniec sierpnia. Gdyby przyszedł mróz, nie byłoby co zbierać. Kopałem je i znosiłem z dziadkiem Michałem do domu. Ziemniaki obrodziły nad podziw, wszystkie były dorodne. - Kiedy one urosły? - dziwił się dziadek - w ciągu dwóch miesięcy! U nas ziemniaki rosną 5 miesięcy. No tak, ale przecież tu w czerwcu i w lipcu słońce świeciło bez przerwy 18-20 godzin na dobę. Następne zajęcie wymyślił dla mnie tata: - Zrobisz z dziadkiem piwnicę na ziemniaki, żeby nie zmarzły w zimie. Tylko ty masz robić, a dziadek będzie ci tylko mówił jak. Nie musisz się spieszyć. Jutro po pracy wytnę deski w podłodze koło pieca, tak metr na metr, a ty wykopiesz piwnicę na głębokość 1,5 metra. Zrobiłem piwnicę, zniosłem ziemniaki, ale i tak w zimie zmarzły. Nie zmarnowały się jednak, były tylko słodkie. - Michał, Gienek, zobaczcie - zawołała przerażona babcia. - Staszek prowadzi jakąś krowę! Co to znaczy? Skąd ją wziął? Wybiegam przed dom. - Co to jest? - Jak to co? Pierwszy raz widzisz krowę? - Nie, ale czyja to krowa i po co ją przyprowadziłeś? - Krowa jest państwowa, ale będzie u nas. Będziesz ją pasł, a ona za to będzie ci dawać mleko - uświadomił mnie ojciec. Stałem i oglądałem z babcią i dziadkiem te małą czerwono-białą krówkę-sybiraczkę. - Zaprowadź ją na trawę, niech się popasie. Jest głodna, bo wieźli ją ze dwa tygodnie statkiem tylko o słomie i wodzie. Kilka kroków od domu trawa była powyżej pasa. Dunia, bo tak ją nazwałem, pasła się kilka godzin, a my z Henrykiem i dziadkiem nie odrywaliśmy od niej oczu. W nocy trzymaliśmy 231 Dunię w przybudówce na drzewo, ale na zimę trzeba jej było zbudować stajnię. Przez parę dni pasłem Dunię, ale doszedłem do wniosku, że nie trzeba jej pilnować, bo jak się napasie, to sama przychodzi do domu. Ojciec z Władkiem zaczęli znosić deski na stajnię, - Gienek, ty też musisz nam pomóc, będziesz nosił trociny z tartaku. - Trzeba tych trocin dużo, bo stajnię zrobimy z podwójnych desek, a w środek wsypiemy trociny, żeby krowie było ciepło. Przyniosłem pół worka trocin i doszedłem do wniosku, że w takim tempie do zimy nie zdążę. Ale od czego są koledzy? Poproszę, to mi pomogą. I rzeczywiście, pomogli. Każdy przyniósł worek, ładowaliśmy je do pełna i czekaliśmy na jeżdżących z mchem Henryka i Janka żeby nas podwieźli. W ten sposób po kilku dniach trocin miałem już tyle, że wystarczyło nie tylko na ocieplenie, ale i na ściółkę na zimę. Desek również przybywało. Gdy Henryk zrzucił mech, podjeżdżał pod dom i zostawiał wszystkie deski jakie miał na wozie, a przejeżdżając obok tartaku brał nowe. Po tygodniu cały materiał na stajnię był na miejscu. Cała rodzina udzielała się przy budowie i za trzy dni Dunia miała „pałac". Wszyscy się troszczyli o Dunię, bo przecież trzy litry mleka dziennie dla 7 osobowej rodziny to było coś! - tłuszcz i witaminy I Ojciec z Władkiem kosili trawę na siano dla Duni, a my z dziadkiem suszyliśmy i układaliśmy kopę pod stajnią. Dunia miała już swoje tereny. Po wydojeniu chodziła własnymi ścieżkami, ale zawsze pod wieczór, jak wszyscy domownicy, wracała do domu. Był koniec sierpnia. Dzień zaczaj się robić coraz krótszy. Wszyscy byli już w domu, brakowało tylko Henryka. - Dlaczego go nie ma? - niepokoiła się mama. Zawsze zjawiał się pierwszy i w dodatku przynosił przydziałowy chleb dla całej rodziny. Wszedł w układy z kierownikiem piekarni i woził mu mąkę z przystani, gdy jechał po 232 mech, dzięki czemu nie musiał potem stać w kolejce. Nie było brata - nie było chleba na kolację, a tu wszyscy głodni I - Gienek, idź do Janka, może jest u niego? Po drodze dowiedziałem się, że Henryk jest na NKWD. Wróciłem więc do domu i oznajmiłem, że jest u Korszynowa. Czekaliśmy długo. Nie było sensu, żeby tam iść. Tam chodziło się tylko na wezwanie albo z donosem. Gdy wreszcie wrócił, mama zapytała, co się stało? - Nic takiego. Chodzi o konia, wpadł do bagna. Na szczęście się nie utopił. Pomogli nam Rosjanie z kołchozu -wyciągnęli go swoimi końmi. - No to po co wzywał cię Korszynow? - Spisał protokół, bo koń nie wstał na nogi. - Złamane? - Nie, tato. Niby w porządku, a nie wstaje! Korszynow wykrzykiwał, że jesteśmy sabotażyści i że pójdziemy pod sąd. Ale Rosjanie, którzy wyciągnęli konia, nacierali mu nogi słomą i mówili, że mu to przejdzie do rana. Koń został w tajdze, został z nim Janek i jedna kobieta. W dalszym ciągu nacierają mu nogi. - To ja tam pójdę. - Zjemy kolację, tato, weźmiemy coś do jedzenia dla Janka i pójdziemy. Ty byś sam tam nie trafił. Jedliśmy w milczeniu i dopiero po pewnym czasie ojciec zapytał Henryka, jak to się stało. - Gdy zaczynaliśmy wozić mech, Masalski pokazał nam, do którego miejsca możemy dojeżdżać koniem — zaczął Henryk — Dalej ani kroku, bo bagna. Człowiek przejdzie, a koń utonie. Tak robiliśmy, ale codziennie droga nam się wydłużała i musieliśmy nosić mech z odległości 600-700 metrów, więc poszukaliśmy terenu, który wydawał nam się twardy. Zajechałem, załadowaliśmy mech i wszystko było w porządku. Byliśmy może 50-60 metrów od miejsca, gdzie zawsze stawiałem wóz, i stało się. Koń zapadł się na przednie nogi, wyskoczył, wpadł na tylne Tzostał. Nie dał rady. Pobiegłem do kołchozu po pomoc, 233 i gdy przyjechaliśmy z powrotem, naszemu koniowi widać byio tylko głowę i przednie kopyta. Rosjanie założyli mu łańcuch na szyję i przy pomocy pary swoich koni wyciągnęli go z trudem. - A jak długo koń był w tym bagnie? - Długo, 3-4 godziny. Ojciec z Henrykiem poszli w tajgę do Janka, a mama do Ginalskich. Gdy rano otworzyłem oczy, mama bez pytania powiedziała, że z koniem wszystko w porządku. - A gdzie tata i Henryk? - Tata poszedł do pracy, a Henryk jeszcze tam został i ma odprowadzić konia do stajni. Gdy wrócił, poszedł spać, spał do obiadu i dopiero zapach jakiejś zupy gotowanej przez babcię podniósł go z pryczy. - No i co, braciszku, chleb dostałeś? - zapytał Henryk już w dobrym humorze. - Dostałem i to w dodatku dzięki twoim układom z kierownikiem piekarni. - Czyżby? - A tak. Wypytywał o wasz wypadek z koniem i bez problemu wyciął mi kartki i dał chleb. Po obiedzie poszliśmy z bratem na ryby. Nad rzeką opowiedział mi o tej następnej lekcji, którą dostał. - Wiesz, ci Rosjanie po mchu poznają, gdzie jest bagno -mówił. - Gdy wyciągnęliśmy konia, jeden z Rosjan, taki starszy, powiedział nam, że jak rośnie taki wysoki mech i pokazał nam jaki, to znaczy, że w tym miejscu jest bagno i koniem nie wolno wjeżdżać. Tymczasem Dunia nie wróciła na noc! W domu wielkie zmartwienie, szukali jej wszyscy, licz bez powodzenia. Od paru dni słychać było, że w naszym rejonie grasuje niedźwiedź, samotnik. Podobno tydzień wcześniej, w kołchozie na Szyszu, jedną krowę już załatwił. Czyżby i Dunię spotkał ten sam los? Wszystko było możliwe. Niedźwiedzie o tej porze roku były agresywne i potrzebowały dobrze zjeść przed zimowym snem. 234 Henryk po przygodzie z koniem zachorował i dostał tydzień zwolnienia od felczera. Chory, nie chory, ale Duni trzeba było szukać! Szukaliśmy przez dwa dni i już byliśmy pewni, że nasze deptanie w widłach Irtyszu i Szyszu można zakończyć. Ojciec przekonał nas jednak, że gdyby zabił ją niedźwiedź, zostałyby jakieś ślady. — Szukać dalej — powiedział. - Ale gdyby utonęła w bagnie, to śladów nie będzie -oponowałem. - Owszem, nie będzie. Ale gdzie tu masz jakieś bagna? W promieniu paru kilometrów bagien nie ma, a dalej by przecież nie doszła. Wobec tego poszliśmy szukać dalej, tym razem w kierunku Nowo Jagodnęj. Szukaliśmy do południa, wołaliśmy i nic! Zmęczeni odpoczywaliśmy nad jeziorkiem. Było już chłodno i Henryk zapalił ognisko. Jadłem chleb i przyglądałem się strumyczkowi, w którym coś pluskało od czasu do czasu. — Przecież to ryby!— wrzasnąłem. Okazało się, że strumyk, który spływał z jeziorka, był za mały na większe ryby. Nie mogły swobodnie płynąć i grzęzły na mieliznach. Złapaliśmy parę sztuk, upiekliśmy nad ogniskiem i jedliśmy zadowoleni. Nagle słyszymy: muu, muu. Odwróciliśmy głowy - Dunia! Pobiegliśmy do niej i przywitaliśmy się jak z najlepszym przyjacielem. Dunia stała rozkraczona z nabrzmiałymi wymionami, przecież od trzech dni nie była dojona. Henryk wydoił ją do bańki, z którą chodziliśmy przez te trzy dni. Krowa była jednak nadal niespokojna, widocznie bolało ją wymię. Henryk nadoił pełną bańkę, wypiliśmy ile tylko mogliśmy i znowu nadoił do pełna. Wróciliśmy do domu zadowoleni i syci, a w domu wszyscy odetchnęli z ulgą i radością, że krowa nie zginęła. Niedługo później przyszedł do ojca kierownik budowy z wiadomością, że brygada ojca pójdzie na parę dni pomóc skończyć budowę łaźni. 235 - A co to? Postawiłeś dom dla krowy? Muszę zobaczyć -powiedział. Pokiwał głową i mówi: - Twoja krowa zdechnie w tej stajni. - Dlaczego? - zdziwił się ojciec. - Podocłmiet 178„ Tak nie można. W zimie pod krową musi zamarznąć gnój. W przeciwnym razie zdechnie. O, tu nawet drzwi ocieplone? Trzeba dołem obciąć drzwi. Zobaczysz, jak przyjdzie zima, twoja krowa obrośnie wełną jak baran. Ojciec posłuchał i obciął drzwi. W zimie gnój w stajni był zamarznięty i Dunia czuła się dobrze. Zakończono budowę osiedla. Wybudowano 90 domów mieszkalnych dla 180 rodzin, budynek NKWD, stajnię dla ich koni, więzienie, szkołę, łaźnię i przychodnię. Ostatnie rodziny Polaków z Bolszoj Pristani przyjechały na Szysz. Dla mężczyzn, którzy budowali osiedle, skończyła się praca na miejscu. Ale na Syberii na brak pracy nie można było narzekać. Część z nich przydzielono do wyciągania drewna z rzeki, a pozostali poszli na „lesozagotowku" na tzw. 5 i 6 odcinek i na Cygańskiej Daczy. Tata poszedł na 6 „uczastok"179 oddalony od Szyszu około 60 km. Uczastld były to tereny w głębi tajgi z jednym barakiem dla „naczalstwa", robotników, kuchni i stołówki. Zaczynały się przymrozki. Rzeka była już wolna od drewnianych kloców, wszystkie zostały wyciągnięte na brzeg. Na drugą stronę chodził jeszcze prom, ale wiedzieliśmy, że gdy zacznie się zima, to, jak mówili Rosjanie, „rzeka stanie". Zanim rzeka zamarzła na tyle, by można było przejść po lodzie na drugą stronę, trzeba było poczekać jeszcze ze dwa tygodnie. W tym czasie nie można było ani przejechać promem, ani przejść po lodzie. Z jednej strony mieszkali ludzie, z drugiej była podochniet (ros.) - zdechnie, uczastok (ros.) - odcinek. 236 piekarnia, stołówka i sklep. Na bazie rozpiętej liny, łączącej kloce jako zapora dla spławianego drewna, zbudowano leżącą na wodzie kładkę. Trzy kloce w jednym rzędzie, powiązane liną z następnymi, tworzyły napięte pod naporem płynącej rzeki półkole o długości około 450 metrów. Kładka bez poręczy, już od momentu jej powstania, była dla wielu nie do przejścia, tym bardziej, że była oblodzona. 1 września poszedłem jak wszystkie inne dzieci obowiązkowo do szkoły. Uczniami byli Polacy, wychowawcami Rosjanie, a najważniejszym z nich był oczywiście Korszynow. On też po odegraniu jakiejś rosyjskiej pieśni przemówił. Mówił, że właśnie wysłuchaliśmy hymnu największego i najpotężniejszego państwa. Mówił też, że my, Polacy, mamy się pilnie uczyć, zwłaszcza języka rosyjskiego, że Stalin, nasz kochany ojciec, oczekuje od nas wysiłku w nauce i wierzy, że wyrośniemy na prawdziwych komunistów i prawych obywateli ZSRR. Zadbają o to nasi wychowawcy: Lizawieta Pawłowna i tu jeszcze wymienił imiona i nazwiska pozostałych czterech młodych nauczycielek, siedzących obok niego. Na koniec oświadczył, że on i jego towarzysze będą im pomagać jak zajdzie potrzeba. Potrzeba zaszła i to nawet szybko. W domu na tydzień przed pójściem do szkoły miałem lekcje wychowawcze prowadzone na zmianę przez mamę, babcię i dziadka: - Jesteś Polakiem i katolikiem. O tym wiesz dzisiaj i zapamiętaj do końca życia. Nikt cię nie zrusyfikuje, ani Korszynow, ani nauczyciele. Do szkoły musisz chodzić, bo każą, ale nie słuchaj, co tam mówią. To nie twoja szkoła. Twoja szkoła będzie tutaj, w domu. No i zaczęło sięl Nauczycielki nie mogły sobie z nami dać rady. W klasie był szum jak w ulu. Prawdopodobnie większość dzieci otrzymała podobne wskazówki jak ja i bardzo nam to zresztą odpowiadało. Rozrabialiśmy ile się dało. — Co za niegrzeczne Polaczki! 237 Nasza nauczycielka szybko ustaliła tych najbardziej rozrabiających: - Cwynar Józek, Kwolek Jan i Wojnar Giena — zostaną po lekcjach. Zostaliśmy. Miny mieliśmy nietęgie. W gromadzie czuliśmy się pewnie, w pojedynkę nie bardzo. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy szeptem. Czas nam się dłużył i nikt jakoś nie przychodził. Zastanawialiśmy się, kto i jaką karę nam wymierzy. Po godzinie, może dłużej, usłyszeliśmy kroki na korytarzu, były to kroki mężczyzny - Korszynowa. Baliśmy się go jak diabła, bo chyba nim był. Otworzyły się drzwi, a w nich zobaczyliśmy najpierw głowę z czapką a' la Czapajew 18° z dużą czerwoną gwiazdą - Korszynowa, naszą nauczycielkę i kierowniczkę. Korszynow pooglądał nas dokładnie z przodu i z tyłu. Bałem się okropnie, ale uparłem się, że tego nie pokażę. Zaczął ode mnie: - Nazwisko? - Wojnar. - Imię? - Gienek. - Dlaczego jesteś niegrzeczny? Dlaczego rzucasz śniegiem w tablicę? Nie odezwałem się. - A w Boga wierzysz? - Wierzę. - Modlisz się? - Modlę. - Mama każe ci się modlić? - Każe. - No to porozmawiamy z mamą! 180 Wasilij I. Czapajew - urodzony 28 stycznia 1887 roku, członek WKP(b), w czasie rewolucji 1917 roku wybierany kolejno dowódcą pułku, brygady i dywizji, jako dowódca 25 DP zasłużył się w walkach z armią gen. Kołczaka, 5 września 1919 roku w Łbiszczenku otoczony wraz ze swym sztabem przez białogwardzistów, ranny, rzucił się do rzeki Ural i zginał. 238 Podobną rozmowę przeprowadził z pozostałą dwójką. Józek zaczął płakać. Komendant jakby na to czekał i zaczął od znanych „prawd": - Moskwa łzom nie wierzy, Stalin powiedział, że Boga nie ma ...itp. A na zakończenie zagroził, że jak nie będziemy posłuszni, to odda nas do Domu Dziecka do Tary lub do Tobolska. Potem kazał nam iść do domu i pamiętać o tym, co powiedział. Gdy wróciłem do domu, zaniepokojona babcia już od progu pytała: - Co się stało? Dlaczego tak późno wróciłeś? - Zostawili nas w szkole, bo mówią, że nie chcę się uczyć. - Acha, nie szkodzi, niech się sami uczą! Mama jeszcze nie wróciła z pracy, czekałem na nią z niepokojem. Przyszła razem z Masalskim. Zrobił rewizję, przewracał pościel, kazał otwierać kufer, nic nie znalazł i poszedł. Też mi rewizja - pomyślałem. Nie takie rewizje oglądałem przed naszym wywiezieniem z Wołczy. Przychodziło ich 5-6 i przewracali dom od piwnicy po dach. Trwało to kilka godzin i zawsze coś znaleźli: raz siodła na konie, innym razem pozwolenie na broń, którą mama oddała policji, gdy wybuchła wojna. - No, ale narozrabiałeś - zaczęła mama. - Mówiłam ci, że masz nie słuchać, co mówi nauczycielka, ale nie kazałam ci być niegrzecznym. Nie kazałam ci także mówić, że każę ci sią modlić. Pamiętaj, następnym razem masz mówić» że nikt nie każe ci się modlić, ale się modlisz, bo wierzysz w Boga. Widzisz, powiedziałeś, że każę ci się modlić, i Korszynow ronie wezwał, zwyzywał od ciemnoty i zagroził, że odbierze mi dzieci. Powiedział, że odda was do Domu Dziecka, a tarn już zrobią z was komunistów. Obiecałem mamie, że będę. pamiętał. Ingerencja Korszynowa była skuteczna. Odtąd W klasie było cicho i lekcje odbywały się bez zakłóceń. Przyprószyło śniegiem, mocny mróz trzymał od paru dni. 239 - Hej chłopcy, mam dla was propozycję, chodźmy do łaźni, dziś sobota - zaproponował Władek. - Ja byłem wczoraj z Jankiem. Idziesz, Gienek? - Dobrze, pójdę z tobą. - Tylko się dobrze ubierz, bo mróz. - Dobrze powiedzieć, ale w co? Do łaźni było około kilometra. Na dworze rzeczywiście zimno, śnieg skrzypiał głośno pod nogami. Zaciągnąłem czapkę narciarkę na uszy i biegłem za Władkiem. Łaźnia była - niestety - nieczynna, więc od razu wracaliśmy z powrotem. Już po drodze poczułem, że złapałem „kwiczole'8 - Władku, złapałem kwiczole. - To biegnijmy szybciej. Po raz pierwszy złapałem „kwiczcie" jeszcze przed wojną w Wołczy. Był bardzo silny mróz i przez kilka dni „kisiliśmy się", jak mawiał dziadek, w domu. Dziadek chciał nas wyciągnąć na dwór, żebyśmy się trochę przewietrzyli, i wymyślił: - Wiecie chłopcy, byłem dzisiaj pod lasem na stawach i spotkałem kwiczole. - Dziadku, a co to jest kwiczoła? - Idźcie, to zobaczycie. Ciekawość zwyciężyła. Szliśmy w śniegu do kolan kilkaset metrów pod las. Spacer w poszukiwaniu kwiczoły zatrzymał nas na polu ponad godzinę. Wróciliśmy do domu nie dość, że zmarznięci, to w dodatku bez kwiczoły. W czasie spaceru okropnie zmarzły mi nogi. Mama nalała zimnej wody do miednicy i kazała mi je tam włożyć, żeby mi szybciej przeszło. Woda wydawała mi się gorąca niby wrzątek. Płakałem, a właściwie darłem się w niebogłosy. Przyszedł dziadek, a Henryk do niego z pretensjami: - Dziadku, tam żadnej kwiczoły nie mai - Jak to nie ma? - odpowiedział dziadek. - Przecież Gienek nawet złapał. Nie słyszysz jak kwiczy? 240 Od tego czasu, gdy ktoś bardzo zmarzł, mówiliśmy, że złapał kwiczole. Przybiegliśmy z Władkiem do domu, ściągnąłem buty i okazało się, że nogi są w porządku, nie były odmrożone. Piekły mnie natomiast bardzo uszy. Władek kazał mi ściągnąć ostrożnie czapkę i stwierdził, że są białe jak papier. Nie pozwolił mi ich dotykać rękami. Przyniósł śniegu i przykładał go do moich uszu tak długo, aż się zarumieniły. Uszy spuchły i zwisały mi jak u barana. Przez cały tydzień nie chodziłem do szkoły, więc na kontrolę przyszła nauczycielka. - No i jak - zapytała. - Dobrze, że to nie nogi. Zagoją się. Poswędzą, zejdzie skóra, uszy sklęsną i zagoją się. Wasza odzież nie na te warunki - dodała. - Trzeba mu uszyć watioszki181, czapkę uszatkę, a walonki dostanie jak przyjdą do sklepu. Nu, рока, do swidania! 182 Jak wyleczysz uszy, wracaj do szkoły. Mama odprowadziła nauczycielkę i chwilę z nią rozmawiała. Nauczycielka chwaliła mnie: - To bystry parniszka. Ot, taki ruchliwy łobuz. Lubię takich. My też lubiliśmy Ninę Iwanowną. Mama zabrała się do szycia watowanej odzieży dla nas. Przynosiła ze szwalni wszystkie ścinki i watę. Oczywiście pierwszy paradował w watioszkach Henryk, ponieważ był zaopatrzeniowcem i pracował. Henryk z Jankiem byli koniuszymi u NKWDzistów, dbali żeby im było ciepło, rąbali drzewo i palili w piecu. Ja musiałem siedzieć w domu i czekać, aż mama mi coś uszyje. Starała się, jak mogła, i zanim wyleczyłem uszy, miałem kompletną odzież, uszytą wprawdzie z kawałków, ale przynajmniej w jednym kolorze. Brakowało mi tylko czapki uszatki i walonek. Robotnicy pracujący na mrozie i uczniowie dostali talony na walonki. Ja również dostałem talon, ale watioszki (ros.) - pikowane buty z cholewkami, nu... (ros.) no, na razie do widzenia. 241 musiałem poczekać, aż je przywiozą do sklepu. Mama poszła do Nowo Jagodnej i wymieniła jakąś odzież na walonki dla siebie i Henryka: - Masz, teraz będzie ci ciepło jak będziesz chodził po chleb. - Ale mamo, przecież one są dziurawe. I jeden i drugi mają dziury od spodu - stwierdził Henryk. - Nie martw się. Popatrz, moje też miały dziury. Przy-szyjesz podeszwy zrobione z filcowych cholew i będą jak nowe. Rzeczywiście, walonki mamy były podszyte i wyglądały całkiem dobrze.- Pójdziesz jutro do pana Glazara i on ci pokaże, jak to się robi. Na drugi dzień Henryk urządzał biegi między stajnią NKWD i panem Glazarem. Wrócił w podszytych walonkach ze swoimi butami w rękach. Przymierzyłem, były lekkie i ciepłe, ale niestety nie moje. Zazdrościłem mu trochę: - Pożyczysz czasem? - Za duże na ciebie. - Nie za duże, mogą być. - Nie martw się, przywiozą, to dostaniesz. Gdy przywieźli walonki do sklepu, odstaliśmy z mamą parę godzin w kolejce na zewnątrz sklepu, ale nie zmarzłem, bo Henryk pożyczył mi na czas stania w kolejce swoich. Mama kupiła dla mnie walonki „na wyrost". Chodziłem w nich przez trzy zimy i nigdy nie zmarzłem w nogi, nawet przy 45 stopniowym mrozie. Z nadmiaru wrażeń, czy też z radości z powodu nowych walonek dostałem wysokiej temperatury. Pomimo otrzymanych ziół majaczyłem w nocy, temperatura nie opadła i widocznie nie wyglądałem zbyt dobrze, bo rano mama zadecydowała, że trzeba pójść ze mną do lekarza na drugą stronę rzeki. Po naszej stronie rzeki była wprawdzie przychodnia, ale nie była jeszcze czynna z powodu braku personelu. - Henryk, dobrze by było, żebyś poszedł z nami. 242 - Dobrze, coś wykombinuję w pracy i pójdę. Tylko nie wiem, jak my się przeprawimy na drugą stronę rzeki. Rzeka przy brzegach jest zamarznięta, a na samym środku jeszcze płynie. Wczoraj jeszcze chodził prom, może będzie chodził i dziś. Ubrali mnie jak babę, na głowie miałem grubą wełnianą chustkę. Mama i brat prowadzili mnie, bo zataczałem się jak pijany. Prom chodził, lecz zatrzymał się jakieś 30-40 metrów od brzegu i trzeba było po lodzie wzmocnionym deskami dojść do brzegu. Lekarz-felczer, starszy pan, zbadał ronie, pokiwał głową, zmierzył gorączkę i powiedział: - 39 i pół, wotm - zapalenie płuc. Dał jakieś proszki, kazał leżeć i jeżeli mamy, to postawić bańki. Gdy wracaliśmy z powrotem, nastąpiła gwałtowna zmiana pogody. Porywisty wiatr wiał prosto w twarz. Było mi okropnie zimno. Wydawało mi się, że pęknie mi z zimna głowa. Chustka, którą miałem na głowie, nie przylegała do czoła. Ból był okropny. Gdy przyszliśmy nad rzekę, okazało się, że prom nie chodził, ponieważ przerwała się lina. Mama zaczęła rozpaczać, nie wiedziała co robić. Henryk zadecydował, że innego wyjścia nie ma i musimy przejść kładką. Gdy zobaczyłem tę oblodzoną jakimś pofalowanym, najeżonym lodem kładkę, nieomal wyzdrowiałem z wrażenia i strachu. Wiedziałem, że my z Henrykiem, chociaż byłem chory, jakoś damy sobie radę. Biegaliśmy przecież po klocach na rzece, łaziliśmy po drzewach jak koty, ale mama? - Dasz radę? - spytał mnie cicho Henryk. - Czuję się dobrze i dam radę, ale czy jnama potrafi przejść? - Musi! Mama stała przy kładce z przerażoną miną. Henryk objął komendę. wot (ros.) - oto. 243 :-& ft * & fte З А <|. І 7" S' 9 Iм В К . Ł Е # s- її: %■ s' •? £ І Д QPQ Є- в S-S. ъ $ ъ tt ł г л> <т> Я? ■ о- *" 1 1- 5 3 * 3 * iffre-. s — ° S. Р. С 3 о В t-l CL, & P !Я Л> Ó О. ЇЙР в. ж- іг#'e s £Г с- о о- л 1г5 б Ł ЯГ W r &U - S 3» S и &>& 0. as Z. 3-і» B. o 3 e~4ob У ~ f 4 -P' B. o 5 - g I g i - Idziemy na czworakach, Gienek pierwszy, mama za nim, a ja na końcu. Podszedłem do kładki, oglądnąłem się, mama stała jak przymurowana. Na szczęście nadszedł jeszcze jeden przymusowy ochotnik przeprawy: - Pani Wojnarowa, proszę się nie bać. Damy sobie radę, trochę tylko zmokniemy na falach i oczywiście zmarzniemy. Odwagi. Ja idę pierwszy - powiedział Julek Cwynar 184„ Przy brzegu kładka była wmarznięta w taflę lodową. Szliśmy powoli, każdy krok, każde stąpnięcie, było kontrolowane. Henryk szedł na końcu i trzymał mamę za rękę. Gdy zaczęło się lustro niezamarzniętej wody, zaczęliśmy się czołgać na kolanach. Czołganie się po tym, kołyszącym się na falach, lodowisku było makabryczne. Posuwaliśmy się w tempie ślimaka. Julek kontrolował, by moja ręka była zawsze przy jego nodze. Ja z kolei oglądałem się na mamę i zwalniałem, gdy tylko widziałem, że została w tyle nawet o 30 cm. Na środku rzeki kładka huśtała się jak statek na oceanie. Przeprawa trwała całą wieczność, a drogi prawie nie ubywało. Nigdy dotychczas w swoim życiu nie dokonałem takiego wysiłku. Kładłem lodowate ręce na zlodowaciałe kloce i w ogóle ich nie czułem. Dobrze chociaż, że Julek kazał nam ściągnąć rękawice. Dzięki temu ręce nie ob-marzły lodem. Nie wiem jak długo trwała ta przeprawa, godzinę, dwie, czy dłużej. Gdy wreszcie doczołgaliśmy się na drugi brzeg, Julek zaczął nas popędzać wołając: szybciej, szybciej, biegiem do tartaku. Pomagał mamie, ciągnął ją. My z Henrykiem trzymaliśmy się za ręce i biegliśmy ile sił w nogach. Ale prawdopodobnie wydawało się nam, że biegniemy tak szybko. Byliśmy bryłą lodu, która toczyła się w rzeczywistości bardzo 184 Julian Cwynar - urodzony w 1925 roku w Wołczy Dolnej, syn Stefanii i Józefa (zmarłych w 1942 roku w Szyszu), w lutym 1940 roku deportowany w głąb ZSRR, żołnierz 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, uczestnik bitwy pod Lenino w 1943 roku i szturmu Berlina w 1945 roku, po wojnie odszukał w Domu Dziecka w ZSRR swoje trzy siostry i przywiózł do Kraju. 244 powoli. W takim stanie zobaczyli nas ludzie, pracujący w tartaku. Zawlekli nas do kotłowni i pomogli, a właściwie rozebrali, przynieśli suche fufajki, podali gorącego kipiatku. Zjawił się kierownik tartaku. Popatrzył, wyszedł bez słowa i po chwili wrócił z butelką i szklanką. Nalał i podał mamie. - Nie będę piła wódki. - To nie wódka, to jedyne lekarstwo jakie mam, pij. Mama wypiła i my po kolei też. Wtedy to po raz pierwszy w życiu wypiłem pół szklanki wódki. Dalej nie pamiętam, co się działo, straciłem kontakt z rzeczywistością. Obudziłem się na pryczy pod pierzyną, cały mokry i spocony. Obok spali, kaszlący na przemian, mama i Henryk. Zacząłem się wiercić i mama sią obudziła. - Jak się czujesz? - zapytała. - Nie wiem, chyba lepiej. Ale mokry jestem jak mysz. - To dobrze, zaraz ci przyniosę coś do przebrania. Wstała i podała mi czystą bieliznę. W czasie przebierania zauważyłem, że na krześle przy piecu siedzi dziadek z polanem na kolanach i śpi. Prawdopodobnie miał nocny dyżur i pilnował, by w domu było ciepło. Na klatce piersiowej zauważyłem okrągłe, ciemne plamy. Acha, postawili mi bańki-pomyślałem. Nie pamiętałem, jak przyszedłem do domu, kiedy i kto stawiał mi bańki. Zapamiętałem kotłownię i nic więcej. ZIMA. W rocznicę Rewolucji Październikowej odbył się uroczysty apel w szkole. Największa sala w szkole udekorowana była portretami najlepszych synów narodu radzieckiego. Przybyła delegacja pionierów ze szkoły z prawego brzegu rzeki. Ubrani w stroje organizacyjne, śpiewali pieśni o towarzyszu Stalinie, Klimie Woroszyłowie m, deklamowali wiersze o Czapajewie, 185 Klimient J. Woroszyłow - urodzony 4 lutego 1881 roku w Wierchnim (gub. jekaterynowsławska), działacz ruchu robotniczego, dowódca z czasów wojny domowej, marszałek ZSRR, wicepremier ZSRR, zmarł w 1969 r. 245 Timoszencem. Jedna z piosenek stała się przyczyną bójki po uroczystym apelu. Pamiętam część słów tej piosenki: Pomniat psy atamany, Pamiętają psy atamani, Pomniat polskije pany Pamiętają polscy panowie Konarmiejskije nasze klinki Szable naszej Armii Konnej. Już w czasie wykonywania tej piosenki, ktoś z naszych rzucił hasło, że trzeba dołożyć pionierom, żeby dobrze zapamiętali „polskich panów". Rocznicę Rewolucji Październikowej uczciliśmy jak należy. Taka obraza nie mogła im przecież ujść płazem. Rzeka pokryta płytą lodową była areną walki za obrazę naszych ojców, którzy dzielnie walczyli z bolszewikami, a że dali im potężnego łupnia - o tym każdy z nas wiedział. Pionierzy uciekali tak, jak ich ojcowie spod Warszawy. Wprawdzie nie było zabitych, ale krew się polała, na dodatek ruska. Wojna skończyła się po drugiej stronie rzeki. Ta dziecinna bójka okazała się w oczach NKWD kontrrewolucją niedobitków polskiej burżuazji. Rozpoczęło się dochodzenie. NKWD przesłuchiwało nas i naszych przeciwników. Rosjanie okazali się „równymi" chłopakami i zeznali tak jak i my. Mówiliśmy, że była to tylko zabawa, a bawiliśmy się w śnieżki i zapasy. - No ale parę nosów rozbito. - Jakie nosy? - Jeden upadł na lód i kapło parę kropli krwi. To nie wina Polaków, ot, poślizgnął się i upadł - zeznawali Rosjanie. My, wiadomo, cieszyliśmy się zwycięstwem i nie przejmowaliśmy się dochodzeniami. Natomiast nasi rodzice mieli poważne obawy co do końcowego efektu tych dochodzeń. Przecież ich dzieci zamanifestowały czynem wrogość swoich m Siemion K. Timoszenko - urodzony w 1895 roku, uczestnik I wojny światowej, dowódca 2 Dywizji Kawalerii w czasie wojny domowej, dowodził wojskami ZSRR w czasie „wojny zimowej" z Finlandią, ludowy komisarz obrony ZSRR, marszałek ZSRR, zmarł w 1970 r. 246 rodziców do systemu radzieckiego. Mamy przygotowały nas do przesłuchań, ponieważ każdy z nas zaraz po bójce pochwalił się oczywiście w domu, że daliśmy ruskim łupnia. Wielu nawet przyniosło do domu czerwone gwiazdy i chusty, jako dowód zwycięskiej walki. Ja już od progu wołałem: - Henryk, zobacz co zdobyłem - i wyciągnąłem z kieszeni czerwoną chustę. - Co z tym zrobimy? - Czym ty się chwalisz? Najlepiej wrzuć to do pieca. A w ogóle to skąd ty to masz? - Pobiliśmy pionierów, bo nas obrazili. Mama szyła na maszynie i wyglądało, że w ogóle nie słucha, o czym mówimy. W pewnym momencie przerwała szycie i kazała mi opowiedzieć wszystko po kolei. Gdy opowiedziałem ze szczegółami i nazwiskami, mama ubrała się i wyszła. Wróciła po dwóch godzinach i zaczęła lekcję na wypadek dochodzeń. - W żadnej bójce nie brałeś udziału, nie widziałeś, by się ktokolwiek bił. Bawiliście się w śnieżki i zapasy. Takie lekcje odbyły się zapewne we wszystkich polskich domach i widocznie w rosyjskich także. Rosjanie tak samo „kochali" NKWD jak i my. Sprawę umorzono. Jedynie nasza kierowniczka trochę jeszcze węszyła, bo to właśnie ona doniosła o bójce. Rzeka już „stała" i przyciągała dzieci błyszczącą taflą lodu. Spotykaliśmy swoich przeciwników i zdawaliśmy sobie sprawę, że należałoby coś zrobić, porozmawiać z nimi, czy przeprosić? Przecież okazali się w porządku. Dogadaliśmy się szybko. Ci z Rosjan, którzy czuli się pokrzywdzeni, mieli odnaleźć swoich przeciwników i stoczyć pojedynki jeden na jednego. Stanęło naprzeciw siebie kilka par i stoczono walkę jak się należy. Była krew, były siniaki, kilku naszych, kilku z ich strony uznało się za pokonanych. Po walce podaliśmy sobie ręce: mnie Kola ш, mnie Józek. W ten sposób scementowała się przyjaźń mnie Kola (ros.) - mam na imię Kola. 247 między naszymi społecznościami. Powiększała się natomiast przepaść między nami i władzą. Nasza dziecinna zemsta polegała na deptaniu i paleniu wszystkich symboli tej władzy. Wszystko, co nam wpadło do ręki, gwiazda czy portret dostojnika, było z nienawiścią niszczone, oczywiście w pełnej konspiracji. Zima z dnia na dzień stawała się ostrzejsza. Śnieg padał płatami tylko na początku zimy. Teraz padał bez przerwy szron, który w ciągu całej zimy utworzył dwumetrową warstwę lekkiego i sypkiego puchu. W domu zimno okrutnie. Pomimo że w piecu ogień nie gaśnie, szron pokrywa ściany. Palimy cały dzień i całą noc. Pojedyncze szyby jedynego okna w naszym mieszkaniu pokrywa kilkunastocentymetrowa warstwa lodu. Tej zimy nie wychodziłem na pole z powodu silnego, wręcz zabójczego mrozu przez wiele dni. Henryk, wiadomo, raboczyj czełowiek188, musiał iść do pracy i kupić dla całej rodziny przydziałowy chleb. Chodził bez względu na to czy było -40° czy -50°. Często odmrażał policzki lub nos. Czuł, gdy marzł mu policzek, ale jakoś nie wyczuwał, gdy mróz atakował mu nos. Gdy wyczuł, że chwyta go mróz, brał do ręki śnieg i lekko nacierał, uważając by nie zetrzeć naskórka. Płuca przed odmrożeniem chroniliśmy, zasłaniając usta i nos szalikiem. Nasi ruscy rówieśnicy tego nie czynili, więc i my w ich obecności tego nie robiliśmy, nie chcieliśmy być delikatnymi Polaczkami. Z powodu silnych mrozów mama rzadko wychodziła do Nowo Jagodnej. Również z tego powodu, że NKWD bez trudu mogło kontrolować i udaremnić każdą próbę wyjścia z osady. Z osiedla prowadziła w tajgę, w kierunku Nowo Jagodnej jedyna przejezdna udeptana droga. Przez tajgę można było przejść tylko na nartach, których nie wolno nam było posiadać. NKWDziści z nudów objeżdżali osiedle kilkanaście razy dziennie. Bo tak naprawdę nie mieli kogo pilnować. raboczij czielowiek (ros.) - człowiek pracujący, pracownik. 248 W osiedlu było kilkunastu mężczyzn, pracujących w tartaku, kobiety, dzieci i staruszkowie. Większość mężczyzn pracowała kilkadziesiąt kilometrów w tajdze na lesozagotowkie (ścinka i zwózka drzewa znad rzeki). Zachęcałem często mamę, by poszła do Nowo Jagodnej. Ziemniaki skończyły się. Dunia przestała się doić, ryb nie można złowić, ani jagód nazbierać. Kuferek z przydziałowym chlebem był pod kluczem. Pamiętam, gdy przyniosła po raz pierwszy w zimie żywność z Nowo Jagodnej. Brat pomógł mamie uwolnić się od ciężkiej torby i opróżnił ją. Wszystko, co tam w niej było, bardzo ucieszyło nasze oczy: i mąka i zmarznięte na kamień ziemniaki, czy jakaś kasza. Na koniec wyciągnął z worka coś w kształcie walca owinięte w białą szmatkę. - To jest mleko. Postawcie do garnka na kuchni, by się przegotowało - powiedziała mama. - Tu, na Syberii, wszyscy w ten sposób transportują mleko. Henryk ukroił nożem po kawałku dla siebie i dla mnie. Bardzo dobre, wspaniałe, o wiele lepsze od naszych lodów. Ojciec przyszedł z tajgi wymizerowany, ledwie trzymający się na nogach. Zdążył przy naszej pomocy rozebrać się i położyć do łóżka. Nic nie mówił, ale widać było po nim, że jest chory. Mama przygotowywała kipiatok, dla chorego ale tata nie zdążył go wypić. Wszedł nie pukając Masalski. - Nu ty czto w gastinu189, tobie kto pozwolił opuścić miejsce pracy. Nu ubieraj się idziemy do komendanta. Mama tłumaczyła, że mąż chory, ma gorączkę. - Chory? Kto to powiedział, czy jest tu wracz (lekarz), u niego jest zwolnienie odlekarza, a? Nu, ubieraj się po dobroci, a jak nie to powlokę na komendę. Ty wiesz, co grozi za opór władzy? Poszli. Po paru godzinach przyszła kobieta, która sprzątała w NKWD. 189 nu ty czto w gostinu - wł. w gosti (ros.) - no cóż ty, w gościnę.... 249 - Pani Wojnarowa, niech pani idzie do komendanta Kor-szynowa i poprosi, aby chociaż pozwolił zapalić w tej tiurmie. Bo w przeciwnym razie pani mąż do rana zamarznie jak amen w pacierzu. - Jak to! To oni chorego posadzili do więzienia! Po 60 kilometrowej takiej drodze przez tajgę w gorączce. Mama pobiegła do Korszynowa. Długo nie wracała, myśleliśmy, że ją też komendant posadził do tiurmy. Wreszcie wróciła z NKWD bardzo zdenerwowana. Opowiadała, że Korszynow nie chciał z nią w ogóle rozmawiać i wyrzucił ją po prostu za drzwi. Weszła jeszcze raz, tłumaczyła, że mąż chory, że powinien leżeć w łóżku, że w tiurmie zamarznie. Korszynow powiedział, że nie wypuści, że musi być dyscyplina. Zgodził się po długich błaganiach na zapalenie w piecu, ale ostrzegł, że jutro przyjdzie felczer i zbada, zmierzy gorączkę. Jak nie będzie gorączki, to go osobiście popędzę w tajgę, zagroził komendant. Na następny dzień felczer zmierzył gorączkę, Korszynow odczytał. - Nu da190, tyle samo co na dworze, tylko tu plus, a tam minus 40°. Nu idi domoj m. Masz tydzień na wyzdrowienie -powiedział naczelnik i wyszedł. Felczer pobadal, posłuchał i orzekł: silne przeziębienie. Być może, że są odmrożone płuca, ale to się okaże po paru dniach. Jak po kaszlu będzie krew, to niedobrze. Felczer dał ojcu kilka aspiryn i zalecił popić gorącym kipiatkom i dobrze się wypocić. Po tygodniu ojciec wyzdrowiał i pomaszerował w tajgę na lesozagotowkę. Zbliżała się pierwsza na zsyłce Wigilia Bożego Narodzenia. Przypomniał nam o tym dziadek Michał. Dziwiłem się. Pewnie się coś dziadkowi pomyliło, bo jakoś tak smutno, żadnych przygotowań. Zapytałem głośno brata, czy to naprawdę Wigilia, a nie Popielec czy Wielki Piątek. Aby jakoś nu da (ros.) - no tak. idi domoj (ros.) - idź do domu. 250 urozmaicić to święto postanowiliśmy przynieść z lasu choinkę, taką jak co roku stawialiśmy w naszym domu w Wołczy i ubieraliśmy z radością i dużym podnieceniem. Poszliśmy szukać. Do lasu było paręset metrów, ale przy drodze nic takiego, co by się nadawało na choinkę, nie rosło. Szliśmy drogą ze dwa kilometry, wreszcie zobaczyliśmy małą sosenkę, której czubek wystawał spod śniegu. Odgarnęliśmy śnieg do samej ziemi i ucięliśmy. Postawiona w rogu mieszkania wyglądała jak w tajdze na początku zimy. Zielona, lekko przyprószona. Tylko zamiast śniegu miała płatki z waty i na czubku papierową sześcioramienną gwiazdę. Wigilia była bardzo smutna. Długa modlitwa, dużo płaczu, mało słów, żadnych kolęd. A co najgorsze, mało zacierki na rozwodnionym mleku. Gdzie te dwanaście dań? Przecież dobrze pamiętam Wigilię u nas, u dziadka, u wujka Cwynara. Po zacierce mama kazała nam uklęknąć by odmówić różaniec za tatę, by szczęśliwie wrócił do nas z tajgi. Po tygodniu, w niedzielę na obiad też była zacierka na rozcieńczonym mleku. Takie przysmaki zdarzały się bardzo rzadko. Pytam zdziwiony, a równocześnie uradowany. - Czy dzisiaj również Wigilia? - Coś ty? Czemu zadajesz takie pytanie? - No bo dzisiaj jest zacierka, tak jak na Wigilię. Mama z babcią się rozpłakała. Dziadek, chcąc przerwać ten płacz kobiet, rozpoczął moją katechizację. Jedyną książką w języku polskim, która się ostała po licznych rewizjach, była książeczka do modlitwy, óo&ć dużej objętości. Codziennie dostawałem zadanie przeczytać i nauczyć się na pamięć dwie, trzy strony. Pod koniec zimy umiałem na pamięć wszystkie litanie, modlitwy, pieśni. Brat, który skończył w Polsce cztery klasy, też się dokształcał i przeczytał tę książeczkę kilka razy. Długa, okropnie długa ta zima, marzec, kwiecień, a mrozy trzymają jak na początku zimy- Wreszcie maj, święto, dzień wolny od pracy. W szkole akademia. Po akademii zebranie rodziców z naczelnikiem Korszynowem. 251 Korszynow zaznaczył, że będzie mówił o bardzo ważnej sprawie. Być może od tego, jak się zastosujecie do moich poleceń, będzie zależeć wasze życie i waszych dzieci. Nie jesteście tubylcami, nie wiecie ani nie wyczuwacie tak jak my niebezpieczeństw ze strony przyrody. A tu na Syberii tych niebezpieczeństw jest dużo. Dlatego proszę (była to z pewnością pierwsza prośba skierowana przez NKWD do skazańców), by moje polecenia były ściśle przestrzegane. Wiosna tuż, tuż, mówił naczelnik. Jeśli nie jutro, to do tygodnia na pewno temperatura z obecnych -28° skoczy do +20° i co może się wówczas stać? Olbrzymie masy śniegu zamienią się w ciągu trzech dni w wodę, która jeśli nie spłynie rzekami do Morza Północnego192, to powstanie powódź. Powódź gwałtowna i długotrwała. Wszystko wskazuje, że w tym roku będziemy mieli powódź. Na południu pod Omsldem lody ruszyły. Tworzą się potężne zatory lodowe z tych grubych na półtora metra lodów, którymi skute są rzeki. W Omsku jest wojsko, artyleria, samoloty. Tam sobie poradzą. My musimy sobie sami pomóc, wojsko tu nie przyjedzie. Wszyscy zebrani słuchali bardzo uważnie Korszynowa. W jego słowach wyczuwało się odpowiedzialność, powagę. Można powiedzieć, że spoczywa na nim odpowiedzialność nie tylko za obecną siłę roboczą, ale musi się zatroszczyć o przyszłe pokolenia niewolników. Ci obecni drwale nie wyrąbią całej tajgi. Korszynow widocznie otrzymał z Rajkomu odpowiednie dyrektywy. Ja i moi ludzie, mówił naczelnik, od momentu dodatnich temperatur będziemy czuwać bez przerwy w dzień i w nocy. Mamy przygotowany plan na wypadek powodzi ze wszystkimi szczegółami. W odpowiednim czasie ludzie wyznaczeni do poszczególnych zadań zostaną z nim zapoznam. Na dziś, mówił Korszynow: po pierwsze od dnia roztopów nie wolno nikomu przechodzić na drugi brzeg Szyszu. Chleb będzie u nas na tu: Ocean Lodowaty Północny. 252 komendzie. Pierwszym sygnałem, że zbliża się powódź, będzie syrena z tartaku. Dwa sygnały po 5 minut. Na ten sygnał, mówił naczelnik, natychmiast wyprowadzić krowy na drogę w kierunku Nowo Jagodnej. Nie pojedynczo. Wszystkich z krowami poprowadzi towarzysz Masalski. Pozostali spakują swój dobytek i będą czekać. Spać od tego czasu w ubraniach. Należy przygotować drabiny, by w razie potrzeby wejść na strych, czy na dach. Nie robić paniki, zamieszania. Łodzie-barkasy ш są przygotowane dla wszystkich. - Gdzie nas powieziecie w razie powodzi? - ktoś z zebranych pyta. - Do Nowo Jagodnej. Ta miejscowość leży na wzgórzu. Do tej pory nigdy jeszcze nie była pod wodą. Można powiedzieć, że Nowo Jagodna to wyspa na morzu w czasie powodzi. - A co z naszymi mężami? - pyta któraś z kobiet. - z Cygańskiej Daczy, z 5 i 6 uczastka? - To tereny wyżynne, im powódź nie grozi. Oni są bezpieczni, tyle że odcięci od świata. POWÓDŹ - MAJ 1941. Zostaw tę robotę. Nikt cię nie zmusza do pracy, to nie majstruj. Pamiętaj abyś dzień święty święcił - powiedział dziadek i zabrał mi nóż i mątewkę, którą robiłem na zamówienie babci. - Dziś święto 3 Maja, święto państwowe i kościelne. Chyba pamiętasz jak świętowaliśmy w Polsce? - Tak, dziadku, pamiętam defiladę, strzelców, festyny, zabawy. Ale tam było ciepło i zielono. - Tak - westchnął dziadek - i dzisiaj tam jest ciepło i zielono, ale nas tam nie ma, nie ma defilady, nie ma Polski. Ale będzie, wspomnisz moje słowa. Dziadek Michał opowiedział wszystko co wiedział o święcie 3 Maja i w jaki sposób uczestniczył w tych uroczystościach. barkas (ros.) - płaskodenna łódź. 253 Opowiadanie dziadka zostało przerwane przez babcię.- Gienek, przynieś drzewa i podłóż pod kuchnię. Święto świętem, a coś do zjedzenia trzeba ugotować. Za godzinę wróci mama z pracy. Babcia krzątała się przy kuchni, ja wyszedłem po drzewo do szopy. Gdy mama wróciła z pracy, babcia podała zupę grochową. Mama otworzyła kluczem kuferek i każdemu ukroiła po kromce chleba. Mama stwierdziła, że śnieg jest jakiś taki miękki. Kończyliśmy jeść obiad, a tu widać przez okno, że z dachu zaczyna kapać. Wyszliśmy przed dom. Wiosna, biegniemy z Henrykiem przed budynek NKWD zobaczyć ile jest stopni na termometrze. NKWDzista Szczygłów też stał przed termometrem. - Da, wiosna, dzisiaj +5, jutro +12 lub +15. Za trzy dni śniegu nie będzie. W nocy słychać było, jak śnieg zsuwa się z dachu. Rano zobaczyłem dach bez śniegu, suchy. Na ziemi śnieg był mokry i połowę go ubyło. Wróciłem do domu zdjąć walonki, bo mokły jak gąbka. Brat wrócił z pracy w walonkach przemoczonych. 6 maja rano zbudziło mnie wycie syreny z tartaku. Wyje i wyje. Wreszcie cisza. Znów zaczyna wyć. Dwa długie sygnały. Powódź! Mama w pracy, Władek i Henryk również, babcia jeszcze leży na pryczy i coś mruczy. Pewnie odmawia jak zwylde różaniec. Dziadka nie ma w domu, pewnie karmi Dunię. - Babciu, słyszałaś wycie syreny? - pytam. - Słyszę, czy to takie ciekawe? - Tak, bo to oznacza powódź. - Jaką powódź? Jezus, Maria! - Powódź. Przecież ogłosili, że jak będą dwa długie sygnały, to oznacza powódź. Babcia oprzytomniała i zaczęła tłumaczyć, że owszem słyszała, ale nie zwracała uwagi na syrenę, bo się modliła. Zaczęliśmy się ubierać. Wpadł Henryk. - Słyszeliście wycie syreny? Powódź! 254 Szysz i Irtysz wystąpiły z brzegów. Przyszła mama. - Jesteście wszyscy? A gdzie ojciec? - Dziadek pewnie u Duni - powiedziałem. Mama jest wyraźnie zdenerwowana. Henryk oświadczył, że on musi wyprowadzić krowę na drogę i przygotować się do drogi. Za pół godziny ruszamy do Nowo Jagodnej. Mama pokiwała głową kazała bratu przygotować Dunię do drogi, a sama zaczęła przygotowywać wyprawę dla syna. Poszliśmy obaj do stajni. Dziadek jak zwykle prowadził z Dunią rozmowę. - No jedz, nie grymaś. Wiem, że ci nie smakuje to siano, ale nic innego nie ma. Poczekasz jeszcze z tydzień i pójdziesz na zieloną trawkę. Już wiosna, śniegu nie ma - mówił dziadek do Duni. - A wy czego tu szukacie? - Dziadku, syreny nie słyszeliście? - Słyszałem. A czemu pytacie? - Powódź, muszę wyprowadzić Dunię - mówi Henryk. - Myślałem, że nas tą powodzią tylko straszą. Jak ty chłopcze pójdziesz z tą krową po tych roztopach. Chciałem iść z tobą, ale Hania się nie zgodziła. - Dam sobie radę dziadku, nie będę sam. Z Szyszu pójdzie 30 osób z krowami i Masalski. Wyprowadziliśmy Dunię. Dziadek udzielał bratu instrukcji jak ma postępować przy przechodzeniu przez wodę. - Pamiętaj - nakazywał dziadek —jak zacznie wariować, to załóż jej sznur na pysk, a jak to nie pomoże, to worek na głowę. Dziadek pewnie by długo jeszcze udzielał uwag, ale my z krową byliśmy już na drodze. Przyszła mama z sumką194. - Tu masz Heniu chleb, parę kostek cukru i koc. - Po co mi koc - zaprotestował brat. - Bierz, z pewnością będziecie nocować gdzieś w stajni. My może przyjedziemy dzisiaj, a może dopiero jutro. sumka (ros.) - torba. 255 Na drodze ruch jak na jarmarku - Masalski na koniu jeździ tam i z powrotem, pokrzykuje - ustawia kolumnę do marszu. Odprowadzających jest kilkakrotnie więcej aniżeli odchodzących. - Nu dawaj wychadi na dorogu, bystrej szewieliś195 - pokrzykiwał Masalski. - Wriemieni niet. Eto nie progułka (czasu nie ma, to nie spacer). Eto sierioznoje dieło (to poważna sprawa). Mama zaczęła przytulać syna i udzielać mu mnóstwo uwag i nakazów. Czyniły to wszystkie matki. Z bydłem szli sami 12-15 letni chłopcy. Henryk pożegnał się z babcią i dziadkiem, mnie klepnął po ramieniu i poszedł z Dunią za resztą kolumny. Poprosiłem mamę, że odprowadzę brata kawałek. NKWDzista dał sygnał wymarszu. Kolumna ruszyła w kierunku Nowo Jagodnej. Od rzeki słychać było potężne grzmoty, jak gdyby artyleria strzelała całą baterią. To potężne 1,5 m grubości lody pod naporem mas wody pękały i z hukiem nacierały na siebie. Na drodze błotnista papka. Ziemia rozmarzła na 3—4 cm. Po kilkuset metrach tuż przed lasem, Masalski rozkazał dzieciarni, odprowadzającej swoich braci, wracać do domu. - Przed nami woda, ja jadę pierwszy, wy z krowami pojedynczo za mną. 30 krów, 30 pastuchów i nikt więcej - zarządził. Pożegnałem się z bratem i Dunią. Staliśmy z boku i patrzyliśmy, jak nas mijają nasi starsi bracia prowadzący bydło. Gdy nas minęli, powoli i w pewnej odległości szliśmy za nimi do miejsca, gdzie droga utonęła w wodzie. Stanęliśmy nad wodą. Wszędzie przed nami las i woda. Idącym z bydłem woda sięga najpierw do kostek, później do kolan, a później zniknęli nam z oczu. Wiedziałem, że w połowie drogi między Nowo Jagodną a Szyszem jest dolina i tam wody mogło być powyżej pasa i głębiej. Wróciliśmy do domu w milczeniu. Zaczęło nas 195 nu, dawaj... (ros.) - no dawaj, wychodź na drogę, ruszaj się szybciej. 256 ogarniać przerażenie. Szysz wystąpił z brzegów i woda podeszła do niektórych domów. Od czasu do czasu dochodzą grzmoty, a po chwili fala zalewała podwórka domów, wlewała się do osady. W domu wszyscy byli gotowi do wyjazdu, brakowało tylko Władka. Przyszedł wreszcie i powiedział: - NKWD jeszcze nie zdecydowało o ewakuacji. Ciągle obserwowali szybkość podnoszenia się wody. Czekali, że może woda popłynie na północ. Władek przyszedł się pożegnać, na wypadek ewakuacji mówił, że musi zostać na Szyszu wraz z 20-toma mężczyznami. Korszynow wyznaczył ich do ochrony osady, tartaku i tysięcy metrów sześciennych drewna zgromadzonego przy tartaku. Władek tłumaczył babci, żeby się nie martwiła, że mają łodzie, motorówkę, a spać będą w ruskiej wiosce na wysokim brzegu. Ruscy mówili, że w tartaku też można na piętrze mieszkać, a gdyby zalało piętro, to można spać na strychu. - Będzie wszystko dobrze, nie martwcie się - uspokajał rodziców Władek. Żegnając się prosił mamę, by się opiekowała dziadkami.-Jak będę mógł, to wpadnę do was jeszcze. Teraz muszę iść. Sprawdził jeszcze, czy drabina jest przystawiona na strych. Odprowadziłem Władka prawie do tartaku. Chciałem się rozejrzeć po okolicy. Władek mówił, że pracują już drugą dobę przy zabezpieczaniu tartaku i osiedla. Przy pomocy stalowych lin spinają kloce, by utworzyć pierścień. Szczygłów i Korszynow cały czas popędzali ich. Bali się, że nie zdążą przed większą falą. Wróciłem do domu, dzień miał się ku wieczorowi, mogła być godzina 7 lub 8, byłem zmęczony. Dostałem coś do zjedzenia i pomimo, że słońce było jeszcze wysoko, szybko zasnąłem na pryczy, w ubraniu. Zbudziła mnie mama. - Wstawaj jest już rano. Słyszysz, wyje syrena. To znaczy, że będziemy wywożeni. Wybiegłem przed dom, a właściwie stanąłem na progu. Całe podwórko i wszystko dookoła przykrywała woda. Od 257 strony Irtysza słychać było szum, podobny do szumu fal morskich. Zjedliśmy po kawałku chleba, popiliśmy kipiatkiem i czekaliśmy. Babcia z mamą i dziadkiem odmawiają różaniec. Ja niby też, ale myślami byłem przy wielkiej wodzie, przy Henryku. Przy którymś z kolei dziesiątku różańca, babcia zamiast mówić „Zdrowaś Mario" krzyknęła „Jezus Maria"! Spojrzeliśmy na babcię i za jej wzrokiem. Przez próg zaczęła powoli przelewać się woda. W przeciągu godziny woda podniosła się o 10 cm. Poszliśmy na strych. Każdy wziął tobołek, za który odpowiadał. Na strychu leżała już związana pościel. Od strony Irtyszu słychać było coraz wyraźniej szum fal. Spojrzałem w tamtym kierunku, ale nic widać nie było. Gdy wspiąłem się na dach, zobaczyłem powód tego szumu. Od strony Irtyszu biegły ciemne, pieniące się lodem, fale o wysokości pół metra, rozpływające się na podwórku. Na drodze, między domami, panował ruch. Ludzie z domów niżej położonych szli po kolana w wodzie w kierunku Nowo Jagodnej. Tam stały łodzie z pięcioma mężczyznami przy wiosłach w każdej. Załadunek odbywał się w panice, nawoływaniach: - Michał, Janek, Hela, gdzie jesteś, chodź tu, podaj tobołek. Wsiadanie do barkasów (łódź na 30 osób) było trudne, zwłaszcza dla starszych osób. Mężczyźni podsadzali kobiety, starców na te duże i wysokie łodzie. - Pobystriej - pokrzykiwali NKWDziści. Gdy zakończono załadunek, cztery barkasy załadowane ludźmi i ich skromnym dobytkiem popłynęły po zatopionej drodze w kierunku Nowo Jagodnej. Po chwili łodzie zniknęły w tajdze. Zdałem mamie relację z tego, co zobaczyłem, opowiedziałem, że zabrali na łodzie Ginalskich, Kwolków, Śnieżków, Glazarów i Skarbków. Już popłynęli, zniknęli w tajdze. Babcia zapytała, co to tak szumi. - To, babciu, fale biegnące od strony Irtyszu — odpowiedziałem. 258 Wody ciągle przybywało, sięgała już do połowy okna. Czekaliśmy jeszcze długo na swoją kolejkę. Łodzi nie było widać, może o nas zapomnieli. Wyszedłem znów na dach. Środkiem osady na motorówce pływał Korszynow i wydawał polecenia, kierując łodziami. Z wysiedlonych domów robotnicy zdejmowali okna, wynosili na strych, a okna i drzwi zabijali deskami. Woda podchodziła już do strychu. Gdy obok naszego domu płynęła motorówka, to fale, odbijające się od domu, bryzgały na strych. - O Jezu! Woda! - krzyczała babcia. Mama uspokajała, że do strychu jeszcze metr. Wreszcie przypłynął i po nas barkas. Byli już w nim ludzie z sąsiednich domów. Łodzią przypłynął Władek. Pomógł nam załadować się, burta lodzi była równo ze strychem. Cała osada pływała w wodzie. Domy położone niżej, bliżej ujścia Szyszu do Irtyszu zalane były do połowy dachu. Wyglądały jak pływające tratwy z kominami. Płynęliśmy między domami, dookoła woda. Przed nami tajga, ale drzewa w niej jakieś niskie, karłowato wyglądają. Płyniemy szeroką przecinką. Kobiety, dzieci, staruszkowie to pasażerowie łodzi. Pięciu mężczyzn to wioślarze. Na łodzi jest 27 pasażerów i ich cały dobytek. Jest zupełna cisza, nikt nic nie mówi. Słychać tylko plusk wody od wioseł. Wszyscy przyglądają się zatopionej tajdze. Wypływamy na polanę. W oddali widoczne wzgórze, wygląda jak wyspa na morzu. Podpływamy do tego wzgórza i płyniemy równolegle do jego brzegu. Woda dotychczas spokojna staje się wartka. Wioślarze prawie nie wiosłują a łódź płynie szybko. - Wnimanie! (uwaga) - krzyczy sternik - za chwilę wpłyniemy w koryto rzeki Szysz. Siedzieć spokojnie i słuchać co powiem. Prąd wody staje się coraz większy, zaczyna łódź znosić do brzegu. Sternik pokrzykuje: - A nu wziali na chód podali196, raz dwa, raz, dwa. 196 a nu... (ros.) - a no bierzemy się, skierujemy (łódź) na nurt (rzeki). 259 Wioślarze zabrali się solidnie do roboty. Łódź znów znalazła się w pobliżu brzegu. Za kilkanaście minut wpłynęliśmy w koryto rzeki. Płynie kra, sternik stojąc w łodzi wypatruje wolne lustro wody, omija kry. Rzeka staje się węższa, brzegi strome, prąd coraz silniejszy. Wioślarze pracują w pocie czoła. Łódź płynie pod prąd. - Dawaj, dawaj, bystrej, raz, dwa, raz, dwa. Uwaga -krzyczy sternik - wiosła do góry. Wioślarze stawiają wiosła pionowo. Rozglądam się, dlaczego pada taka komenda. Wszyscy patrzą w kierunku, w którym płyniemy. Po lewej stronie łodzi gęsta kra, po prawej stojąca pionowo olbrzymia kra, o grubości półtora metra, wysoka na kilka metrów. Łódź przepływa spokojnie tuż obok stojącej kry, niemal jej dotykając. Wydaje się, że zaraz się zatrzymamy i popłyniemy z prądem między to kłębowisko lodu. Ludzie przestali oddychać. Wszystkim się wydawało, że lada moment tafla lodowa przykryje nas. Lustro wody poszerza się, mijamy krę. Sternik krzyczy: - A nu dawaj razom wziali1ЭТ. Łódź skoczyła do przodu, a potężna kra o powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych wynurzyła się do góry i z hukiem spadła na zwałowisko lodu. Nasza łódź skoczyła do przodu, jakby ją ktoś gwałtownie popchnął. Po łodzi rozeszło się głośne westchnienie, ale to złagodzenie napięcia trwało lalka minut. Znów zwałowisko, po prostu góra lodowa przed nami. Sternik pokrzykuje: - Teraz wolniej. Sam sterem manewruje by jakoś ominąć przeszkodę. Kra co chwilę uderza o burtę. Są momenty, że grozi zgniecenie łodzi przez te potężne masy lodu. Ludzie nie wytrzymują, jedni płaczą, inni krzyczą. Sternik rozkazuje: - Mołczat' (zamilknąć). razom wziali (ros.) - bierzemy się razem (do roboty). 260 Łódź płynie jak w slalomie. Raz jest przy jednym, raz przy drugim brzegu. Wiosła stoją w górze kilkanaście razy. Wreszcie koniec przełomu, rzeka się poszerza, znikają brzegi, prąd wyraźnie słabnie. Za nami pozostało wzgórze, przed nami zatopiona tajga. Wpływamy w nią, a właściwie na drogę do Nowo Jagodnej. Sternik, widząc zmordowanych wioślarzy, zatrzymuje łódź, pozwala na odpoczynek, na „prekurku"198. Dziesięć kilometrów morderczej walki z żywiołem za nami. Po około godzinnej przerwie wioślarze z ociąganiem chwytają za wiosła. Przed nami jeszcze 7-10 kilometrów do przepłynięcia w zależności od układu przecinek leśnych. Na tym odcinku aż do Nowo Jagodnej płyniemy cały czas przez tajgę. Po około godzinnym kluczeniu po tajdze wypływamy na przestrzeń nie porośniętą tajgą. Sternik mówi, że już niedaleko, opłyniemy to wzgórze, które wylania się przed nami, i zobaczymy wioskę. Jesteśmy na miejscu, przybijamy do brzegu. Czeka na nas liczny tłum. Pokrzykiwania tych na lądzie i tych w łodzi powodują, że nie słychać kto, co i do kogo mówi. Wśród tych na brzegu jest Henryk, macha do nas czapką. Pasażerowie powoli opuszczają barkas. Ja z mamą na końcu, musimy poczekać, aż ludzie wezmą z dna łodzi swój dobytek. Pod nogami twardy grunt, witamy brata. Mama pyta, gdzie jest Dunia. Brat informuje, że wszystkie krowy zabrali do kołchozu do Nowo Jagodnej. Będą tam przez cały czas powodzi. Stoimy na brzegu i rozmawiamy, wyżej stoją Rosjanie z wioski i miejscowi NKWDziści. - Wnimanie! - krzyczy Masalski - będę czytał po familii199, przeczytani podejdą do mnie. С wynar -wywołał NKWDzista. -Prokopiuk, bieri ich200 - zwrócił się do Rosjanina. - To twoi lokatorzy. Wojnar, Wozniesienskaja, eto twoi201. wł. prieriekur (ros.) - przerwa na papierosa, po familii (ros.) - według nazwisk, bieri ich (ros.) - bierz ich. eto twoi (ros.) - to twoi. 261 Wysoka, chuda, starsza pani podeszła do nas. Przedstawiła się. - Jestem Lizawieta Pietrowna - proszę, chodźcie ze mną. A jak mam zwracać się do was — pyta Lizawieta mamę. - Na imię mi Anna. - A po ojcu jak? - pyta. - Po ojcu, Franciszek. - Acha, znaczy Anna Francowna202. Bardzo nas z bratem śmieszyło to „Anna Francowna". Po kilkuset metrach weszliśmy do dużego, drewnianego budynku. Mieszkanie stanowił pokój z kuchnią. Dla dwóch emerytowanych nauczycielek było duże. Dla siedmiu osób trochę za ciasne. Lizawieta Pietrowna i Luba Pietrowna ukończyły seminarium nauczycielskie w Omsku za czasów batiuszki203 Cara. Przydzieliły nam do częściowej dyspozycji kuchnię. Tu spaliśmy pokotem na podłodze, dziadkowie, mama i ja z Henrykiem. Co rano spotykała mnie przykrość, musiałem wstawać o godzinie 7 i przed 8 wychodzić, by nie robić tłoku. Dosypiałem na ławeczce przed domem. W kuchni zjawialiśmy się na wezwanie na obiad, o ile był, na kolację, no i z zaopatrzeniem. Przynosiliśmy wodę z rzeki, drzewo z lasu i przydziałowy chleb — po 300 g na osobę. No i oczywiście ryby złowione w Szyszu. Po drzewo chodziliśmy do tajgi. Jagody zostały szybko wyzbierane, bo wokół Nowo Jagodnej tajgi, gdzie można było chodzić suchą stopą, nie było wiele. Na tych kilkuset hektarach nie zalanych wodą zawsze było pełno ludzi przeważnie szukających drzewa. Z Nowo Jagodnej zapamiętałem lalka zdarzeń. Pewnej niedzieli do wioski przypłynęło lalka barkasów z mężczyznami z Cygańskiej Daczy, z Szyszu. Przypłynął też Władek. Myśleliśmy, że może ojciec też przypłynie, ale 5 i 6 uczastok znajdowały się 60 km od Nowo Jagodnej. Z tych rejonów wl. Francewna. batiuszka (ros.) - ojczulek. 262 trzeba było płynąć z przesiadkami. Nowo Jagodną od tych uczastków oddzielało kilka wzgórz i kilka rozległych dolin zalanych wodą. Władek jeszcze nie zdążył się z nami przywitać gdy nadszedł dobosz i wezwał wszystkich na zebranie na plac zborny. Krzyczał, że naczelnik ma coś bardzo ważnego do powiedzenia, wyjątkowo ważny komunikat. Za chwilę wszyscy wyszli z domów i podążyli na plac, na którym za cara stała cerkiew. Plac wypełnił się tłumem Rosjan i Polaków. Na podwyższeniu stał naczelnik NKWD na rejon Nowo Jagodnej, odczytał komunikat:- Rząd Radziecki, Rada Najwyższa, Naczelne Dowództwo Armii Czerwonej podają do wiadomości: w dniu 22 czerwca 1941 roku, o godzinie 4,3o Niemcy hitlerowskie napadły na ZSRR. Wojna 1 Wzywamy cały naród do walki z faszyzmem w obronie ojczyzny i socjalizmu. Ogłasza się natychmiastową mobilizację. Jeszcze dziś wypłyną do Omska następujące roczniki - wymienia kilka roczników poborowych -Zbiórka poborowych o godzinie 16-tej. Odśpiewano hymn i zakończono zebranie. Konsternacja, szok, zdziwienie, radość, poplątanie z pomieszaniem. Jedni płaczą, inni śmieją się, cieszą. Kto płacze - wiadomo. Ci, których synowie, mężowie, ojcowie za kilka godzin opuszczą swoich najbliższych. Być może, wielu z nich na zawsze. Kto się cieszy? Cieszyć się mogą tylko wrogowie Związku Radzieckiego. A jest ich tu parę setek: „Polaczki", „burżuje". Oni mają nadzieję, że Niemcy oswobodzą ich z łagrów, że wrócą do swojej Polski. Czemu nie? Niemcy pokonali Polskę, Francję, to dlaczego by nie mieli pokonać Rosji. Jest wprawdzie olbrzymia, ale biedna i zagłodzona. Rosja padnie. W jesieni wrócimy do swoich domów. Takie rozmowy w grupach małych i większych było słychać wszędzie. Słyszałem ja, słyszeli i NKWDziści. O godzinie 16 zebrano zmobilizowanych. Odczytanie listy, pożegnania i około 100 mężczyzn wsiadło do 3 barkasów. Odprowadzałem i ja tych, co mieli walczyć za Rosję, za socjalizm. Odprowadzaliśmy, chłopcy i dziewczęta 263 pięknie śpiewające czastuszkiш і melodyjne, tęskne pieśni. Staliśmy długo nad brzegiem, dopóki nie zamilkły, nie utonęły słowa i dźwięki w bezkresnej tajdze. Wieczorem, przy pełnym blasku słońca, choć była już późna godzina, plac cerkiewny huczał polską muzyką i polskimi pieśniami. Pan Bajor w siatce przeciw komarom i białych, damskich, rękawiczkach grał z uczuciem na akordeonie. Chłopcy, dziewczęta, kobiety i mężczyźni śpiewali i tańczyli. Weseli, uśmiechnięci, krzykliwi ludzie. Nie niewolnicy. Były to chwile szczęścia darowane niewolnikom. Polacy myśleli, że NKWD jest zajęte mobilizacją, wojną, że nic nie widzą, są oszołomieni. Jak to możliwe, by przyjaciel zdradziecko napadł na ich socjalistyczną ojczyznę. Chodzili wprawdzie dookoła rozbawionych Polaków, kiwali głowami i dziwili się, czemu oni tak się cieszą. Zabawa trwała do białego rana, jak to się mówi. Tu, na Syberii, 600 km na północ od Omska, o tej porze roku w nocy było jasno jak w dzień. Słońce zaszło o 1, wzeszło o 2. Rano obudziły mnie głośne rozmowy. Lizawieta Pietrowna mówiła do siostry: - I wot widzisz uwiezli wsiech mużczin na biełych mied-wiediej. Uże ich nie uwidiat ni żony, ni dieti. Eto nie igruszki. (Widzisz, wywieźli wszystkich mężczyzn na białe niedźwiedzie. Już nie zobaczą ich ani żony, ani dzieci. Nie są to zabawy). - Lizawieta Pietrowna, co się stało - pyta mama. - Wszystkich waszych mężczyzn, co się tak dobrze bawili, NKWD wyłapało i powiozło statkiem na północ. Jak mówią na przystani, około 80 mężczyzn. Ten dzień dla wielu polskich rodzin był jednym z najbardziej tragicznych. Dniem, w którym utraciło się drogiego człowieka, niejednokrotnie jedynego żywiciela. Małe dzieci pozostawały tu w tej bezkresnej tajdze o głodzie, skazane na zagładę. Młode matki, zwłaszcza wywodzące się z inteligencji, czastuszka (ros.) - krótka, bardzo rytmiczna dowcipna piosenka. 264 były bezradne, zupełnie nie przygotowane do ciężkiej pracy przy wyrębie lasu, czy w tartaku, za kawałek chleba. Pod budynkiem NKWD gromadziły się tłumy kobiet i dzieci, całe rodziny. Kobiety krzyczały, padały liczne pytania: za co? na jak długo? Gdzie ich wywieziono? Pytania pozostały bez odpowiedzi. NKWDziści zachowywali się tak, jakby zupełnie nie wiedzieli, co się stało. W żadnym wypadku nie było to ich dzieło. Ot, gdzieś wyjechali, porzucili swoje rodziny, znudziło im się. Mieszkańcy, tubylcy informowali: - Powieźli na biełych miedwiediej, w krainę daleką, na wieczną zmarzlinę, gdzie pół roku jest dzień, pół roku noc, gdzie tajga przechodzi w tundrę. Tam na przestrzeni tysiąca, dwóch tysięcy kilometrów płynie statek Irtyszem, potem Obem i wysadza zesłańców po jednym, po dwóch na brzeg -opowiadali starild ш. - Statek płynie dalej, jutro znów wysadzi kogoś, a może i nie, to zależy od cara, boga i NKWDzisty. Wysiadający, jak mają szczęście, to dostaną siekierę lub piłę. Żadnej żywności, żadnej dodatkowej odzieży. Ot, tak jak stoisz, tak wysiadasz. Jest mało prawdopodobne, że ci co wczoraj wysiedli, spotkają tych, co opuścili statek kilka dni temu, dzielą ich rzeki, jeziora, bagna. Każdy, kto się tu znajdzie, instynktownie wyczuwa w tym klimacie, że aby przeżyć trzeba przede wszystkim zrobić dla siebie schronienie przed zimnem. Kopie ziemiankę, przykrywa drzewem. Gromadzi opał, szuka czegoś do jedzenia na dziś i na następne dni. A szukanie pożywienia w tym rejonie Syberii nie należy do łatwych zadań. Polowanie, troska o zabezpieczenie własnego życia, pochłania całą energię i czas. Po pewnym czasie człowiek, jak każde polujące zwierzę, ma swoje tereny łowne i ich się trzyma. Nie ma czasu, ani środków na szukanie towarzystwa. starik (ros.) - starzec. 265 Jak opowiadali Rosjanie, tylko jednostkom silnym udaje się po latach wrócić do swoich, wędrując przez bezkresną tundrę i tajgę. Rzeki, jedyne szlaki komunikacyjne, są kontrolowane przez NKWD. Mama dziękowała Bogu, że tata po półrocznej nieobecności przedłużył pobyt w tajdze. Babcia też w tych dniach trzykrotnie płakała. Po raz pierwszy, gdy witała się z Władkiem z radości. Po kilku godzinach, żegnając syna, bo musiał wracać na Szysz. Babcia, żegnając go, płakała, że tak krótko z nim przebywała. Trzeci raz płakała z radości, że jej syn jest na Szyszu, a mógł być tam, gdzie inni bawiący się wesoło poprzedniego wieczora. AMNESTIA. U sąsiadów za ścianą wielka libacja. Syn gospodarzy Fiedia i jego koledzy dostali powiestku (wezwanie) do wojska. Od południa popijali samogon, rozmawiali o wojnie, śpiewali tęskne pieśni. Siedziałem z gromadą dzieci na ławce przed domem. Słuchałem gapiąc się bezmyślnie na drogę biegnącą przez wioskę w kierunku rzeki. Nic ciekawego się na niej nie działo. Czasem szła kobieta, niosąc na koromysłach wiadra z wodą, kołysząc się tanecznie. To znów woźnica wiózł wodę do stołówki, domu kołchoźnego. Zapatrzony na tę drogę, zauważyłem jak powoli od stromego brzegu rzeki wychodzi jakaś postać. Ukazuje się najpierw głowa, później tułów. Wysoki, chudy mężczyzna podpiera się kijem i widać, że każdy krok to dla niego duży wysiłek. Stąpa z nogi na nogę. Jakaś znajoma postać. Zerwałem się na równe nogi. Tata! Tata!. Tak, to mój ojciec. Dobiegłem, przytuliłem się i omal go nie przewróciłem. Ojciec pogłaskał mnie po twarzy. Chciał coś powiedzieć, ale zamiast słów usłyszałem stukot zębów. Cały dygotał. Wsparł się na moim ramieniu, pokazał byśmy szli. Gdy weszliśmy na podwórko, Rosjanie domyślili się, kto to jest. 266 - Giena, eto twój otiec?ш - Tak. - Nu zachodi, wypjosz s nami stakanczyk 207. Poznamy się. No Fiedia, nalej gościowi, widzisz jaki strudzony, oj po dalekiej ty drodze. Pij, dobrze ci to zrobi. Tata siedział już na ławie, trzymał szklankę w obu rękach. Wódka wylewała się po spodniach. Fiedia pomógł ojcu donieść szklankę do ust. Wypił, zakrztusił się. Na stole w misce była kiszona kapusta. Ojciec sięgnął po nią. - Oj nie, u nas kapusty mało, my bierzemy kapustę na przekąskę dopiero po trzech stakanach, bo samogonu u nas dużo. Tata nie przekąsił po trzech stakanach, tylko spadł z ławy i zacharczał. Przestraszyłem się. - Ty, Giena, się nie bój, on padł w boju, nic mu nie będzie. Chciałem biec po mamę, ale mama i Henryk już byli i widzieli pokonanego. Za ręce i nogi zanieśliśmy go do kuchni Lizawiety. Ojciec spał całą dobę, do południa dnia następnego. Wstał, umył się, ogolił i wreszcie się uśmiechnął. Zjedliśmy pośpiesznie obiad, bo trzeba było opuścić kuchnię dla gospodyni. Wyszliśmy na podwórko. Ojciec zapalił papierosa i zaczął opowiadać o swojej wędrówce przez zatopioną tajgę: - Już nie mogłem dłużej wytrzymać tej przeszło półrocznej rozłąki. Postanowiłem was odnaleźć. O powodzi wiedzieliśmy od Rosjanina, naszego szefa, który już przeżył tu dwie takie powodzie. Kiedyś z początkiem maja wrócił znad rzeki i oznajmił, że jest powódź, rzeki wystąpiły z brzegów i do zimy musimy tu siedzieć. Chyba, że ktoś zrobi sobie łódź i wybierze się na długą wycieczkę. Płynąć trzeba bardzo długą trasą do Szyszu, by ominąć rozległą wyżynę, na której pracowałem, dopiero później do Nowo Jagodnej. Mieliśmy dwie małe, 208 Giena... (ros.) - Gienku, czy to twój ojciec. 207 nu zachodi... (ros.) - no chodź, wypijesz z nami szklaneczkę. 267 dwuosobowe łodzie. Zaproponowałem, że wezmę jedną łódź i popłyniemy z Kwolkiem. Rosjanin zaczął się śmiać: - Ty durak **, już ja widzę was nad morzem północnym, ale nie w Nowo Jagodnej. Żeby się wybrać na taką wyprawę, trzeba tajgę znać jak własną kieszeń. Nikt nigdzie nie pojedzie. Tu zaczekamy do zimy, aż wody opadną. - Mówię do niego, że pójdę pieszo. - Pieszo to pójdziesz 10 kilometrów, a później zaczynają sią doliny i wzgórza. Kilometr, dwa, dolina zalana wodą, później wzgórze, trzy, cztery kilometry. I tak na przemian. To teren nie do przebycia, ani do wędrówki pieszej, ani do żeglugi. - W nocy wybrałem się sam, nie mówiąc nic nikomu. Rosjanin miał rację. Teren nie do pokonania. Sam nie wiem, jakim cudem do was dotarłem. W ciągu tych dwu dni wielokrotnie zwątpiłem czy kiedykolwiek was zobaczę. Zamiast 60 km przeszedłem chyba dwa razy tyle. Każda dolina, każde obniżenie terenu zalane wodą. Wodą, w której często pływały niestopione kry. Nadkładałem drogi, starałem się obchodzić te doliny, bałem się, by nie zgubić kierunku marszu. Wiele dolin trzeba było przejść w tej lodowatej wodzie. Dziesiątki razy rozbierałem sią do naga, odzież do wora i nad głowę, by nie zamoczyć, i tą wodą kilometr, dwa czy pięć. Trudno mi teraz określić. Wychodziłem z wody, szybko się ubierałem i rozdygotany starałem się biec ile sił, by się rozgrzać. Gdy zaczynałem odczuwać, gdzie mam ręce, nogi, stawałem przed następną doliną zalaną wodą. Tylko raz zatrzymałem się na dłuższy postój. Wychodziłem z rozległej doliny porośniętej wysoką trawą. Wody było o tak, po pas - pokazał ojciec - ale po 100-200 metrach ledwo przykrywała kostki. Ciągnęło sią to rozlewisko lalka kilometrów. Zupełnie nie czułem stóp. Zacząłem biec po tej wodzie i tuż przed suchym terenem zahaczyłem o jakiś korzeń, poszybowałem jak szczupak, 208 durak (ros.) - głupiec. 268 wyrzucając na szczęście worek z ubraniem na suchy teren. Wraz ze mną wyskoczył na brzeg szczupak, o taki - pokazał tata całą rękę. - Złapałem go, później się ubrałem i zapaliłem ognisko. Złapałem w trawie na płytkiej wodzie jeszcze kilka mniejszych szczupaków. Ugotowałem ryby, zjadłem i zasnąłem. Spałem pewnie parę godzin, bo ognisko na które położyłem dużą kłodę, wypaliło się zupełnie. Pewnie bym długo jeszcze spał, gdyby nie kaczki, które się mnie przestraszyły i narobiły takiego krzyku, że zerwałem się na równe nogi. Byłem zupełnie wykończony i gdyby nie ta wódka to pewnie bym dzisiaj nie siedział zdrowy. Ojciec długo jeszcze opowiadał. Dziadek i mama wypytywali go, co robił w tajdze całą zimę, jak mieszkał, czym się żywili. - Cóż, 6-ty uczastek to barak z jedną izbą, taką 5 na 5 metrów. - Opowiadał tata. — W tej izbie mieszkaliśmy, a właściwie spało nas 29 mężczyzn. Sami Polacy i jeden Rosjanin, nasz szef, zaopatrzeniowiec i stróż. Całą zimę chodziliśmy po tajdze na szerokich nartach i oglądaliśmy brzozy. Gdy brzoza nadawała się do ścięcia, deptaliśmy nartami śnieg wokół brzozy i miejsca, na które drzewo miało upaść po ścięciu. Trzeba było deptać, bo gdyby tego nie zrobili, to by nie znaleźli tej brzozy po ścince w tym 2-wumetrowym śniegu. Po ścięciu brzozy, trzeba ją było pociąć na metrowe kawałki, rozłupać na pół i zobaczyć, czy w drzewie nie ma czarnych sęków. Jeśli drzewo było zdrowe, to każdy według szablonu siekierą ciosał kolbę karabinu lub automatu. W ciągu dniówki trzeba było wyciosać 35 sztuk. Jak się miało szczęście, to norma nie była za wysoka, ale bardzo często ścinało się dwie trzy brzozy, cięło się na kawałki, łupało i zostawiało, bo materiał na bałwanki (kolby karabinowe) był niedobry. Co tydzień przyjeżdżał furman dwoma saniami. Przywoził dla nas chleb, suchy prowiant: kaszę, groch, trochę smalcu lub margarynę, a zabierał wyciosane kolby. Codziennie jeden z nas miał dyżur i karmił pozostałych, palił w piecu. Naszym kierownikiem był człowiek 269 skazany na 10 lat łagru, za to, że źle się wyraził o władzy ludowej. Po pięciu latach łagru spotkało go wyróżnienie i został kierownikiem 6 odcinka. Żyje tu od trzech lat i nie wolno mu tego miejsca opuszczać do końca kary, to znaczy jeszcze dwa lata. Rosjanin ten był dobrym człowiekiem. Opowiadał, jak przed trzema laty Korszynow jego i jeszcze innych czterech pędził w środku zimy z Omska. On na koniu w kożuchu, a oni pieszo i byle jak ubrani. Mówił, że z tego NKWDzisty to wyjątkowy drań. W czasie wędrówki po tajdze jeden z więźniów był tak już wycieńczony i chory, że nie był w stanie dalej iść. Pozostali więźniowie mówili, że trzeba go zostawić w jakimś kołchozie, albo robotniczym baraku. Korszynow pokiwał głową i powiedział: Tak, macie rację, on naprawdę dalej nie może iść. W razie potrzeby potwierdzicie to. Rozkazał rozpalić ognisko, naścinać jedliny na zbudowanie szałasu, a sam wziął tego nieszczęśnika pod pachy i powlókł 200 metrów drogą, rzucił do śniegu, wyciągnął rewolwer i zastrzelił jak psa. Tata mówił, że gdyby nie ten Rosjanin, to pewnie ciężko by im było przeżyć do wiosny. Codziennie Siergiej, tak mu było na imię, przynosił do baraku trzy, cztery złapane w sidła zające. Kucharz miał co włożyć do kotła. Gorzej było z podziałem czterech zajęcy na 29 mężczyzn, ale to nie było to samo co postna kasza. Ojciec pozostał w Nowo Jagodnej do końca naszego pobytu. Pracował jako płotnik (cieśla) w przystani rzecznej. Na północy lody ruszyły. W połowie sierpnia wody zaczęły opadać. Nadszedł czas powrotu na Szysz do swoich domostw. Z tobołkami na naszych plecach i na Duni pomaszerowaliśmy wraz z pozostałymi polskimi rodzinami, pod czułą opieką NKWD, na Szysz. Trzeba się było spieszyć, zima była tuż, tuż. Dom zastaliśmy w wyjątkowo dobrym stanie w porównaniu do innych. Zawdzięczaliśmy to Władkowi, który, jak tylko wody zaczęły opadać, pracował przy domu w każdą wolną chwilę. Wyczyścił dom z mułu, postawił piec z kominem i palił od kilkunastu dni. W innych domach można było jeszcze w mule po kolana łowić 270 ryby, dosłownie. W każdym zagłębieniu, gdzie pozostała woda, można było łowić ryby. Teren wokół domów pokryty był zastoiskowym kożuchem. Po kilku dniach w tym kożuchu zaczęła rosnąć trawa. Po tygodniu sięgała pasa. Dunia pasła się od rana do wieczora, a ja z dziadkiem Michałem przystąpiliśmy do sianokosów. Trzeba było przygotować dla krowy siana na długą zimę. Zamiast siana przygotowaliśmy mrożonkę. Pod koniec sierpnia przyszły mrozy. Wysoka, soczysta trawa zamarzła na stojąco. Taką kosiliśmy i składaliśmy przy stajni. Dunia musiała w zimie taką jeść. W pierwszych dniach września dotarła do nas radosna nowina: „Jeszcze Polska nie zginęła". Rząd Polski nawiązał stosunki dyplomatyczne z ZSRR. Polacy gromadnie zaczęli szturmować komendę NKWD by się dowiedzieć, co z nami, jaki jest nasz status. Czy dalej jesteśmy niewolnikami czy też obywatelami zaprzyjaźnionego kraju. Komendant Korszynow odpowiadał, że nic się nie zmieniło, on nie ma żadnych nowych wytycznych. — Macie dalej pracować, każdy na swoim stanowisku. Wyznaczeni do tajgi na lesozagotowku powinni się przygotować, jak spadnie śnieg to pójdą. Będziemy czekać na wytyczne. Niedługo wytyczne przyszły. Dorośli Polacy otrzymali polskie paszporty, ale nie wszyscy. Bardziej podejrzani, jawni przeciwnicy władzy radzieckiej - nie. Im nadal nie wolno było opuszczać miejsca zamieszkania. Pozostawali pod nadzorem NKWD. Nie otrzymał paszportu dziadek Michał. NKWD wiedziało, że jego brat Kasper, sanacyjny pułkownik, piłsud-czyk, otrzymał Krzyż Virtuti Militari za wojnę z bolszewikami. Tym, którzy otrzymali paszporty, zakomunikowano, że możemy poruszać się po całej Omsldej Obłasti. Dziadek Michał nie mógł, musiał pozostać na Szyszu. Przez kilka dni rozważał co zrobić, chodził całymi dniami nad rzekę, rozmyślał. Wreszcie się zdecydował. Któregoś wieczoru oznajmił, że postanowił uciec, uwolnić się spod opieki NKWD. Pozostać na Szyszu nie może, 271 bo jak on zostanie, to my się nie ruszymy i tu pomrzemy z głodu. A jak on ucieknie, to my będziemy mogli pójść do jakiegoś kołchozu, gdzie nie było powodzi. Tam będzie łatwiej się wyżywić. Sytuacja była tragiczna. W promieniu dziesiątków kilometrów od Szyszu wszystkie pola kołchozowe przez całe lato były pod wodą. Robotnicy i kołchoźnicy żyli z tego, co władza radziecka przydzieliła. Głód zaczynał szerzyć się wśród polskich rodzin już w Nowo Jagodnej. W naszym sąsiedztwie były już ofiary głodu. Zmarli z głodu Józef i Paweł Cwynar i wielu mniej mi znanych ludzi. Narada rodzinna nie zmieniła decyzji dziadka. Nikt nie zdołał odwieść go od tego postanowienia. Pamiętam ten wieczór dokładnie. Dziadek Michał stał na środku izby ubrany w watowane spodnie i taką samą fufajkę, w butach skórzanych i czapce uszance, z workiem na plecach. W plecaku miał chleb, suchary, bieliznę i walonki. Przed wyjściem z domu jeszcze raz sprawdził, czy nie ma przedmiotów, lub jakichś dokumentów, które by mogły wskazywać na jego polskie pochodzenie. Nie zabrał kopert z naszym adresem by napisać do nas. Powiedział, że nie weźmie, bo gdy znajdą przy nim coś takiego, to go odeślą z powrotem. Pożegnał się ze wszystkimi i poszedł odprowadzany przez swoich dwóch synów. My staliśmy na progu domu, odprowadzając go wzrokiem, dopóki nie zniknął w ciemnościach. Ojciec z Władkiem wrócili do domu nad ranem. Dziadka Michała nie zobaczyliśmy już nigdy. Nikt nie wie dokładnie, co się z nim stało. Znajomi spotkali dziadka w Om-sku, pomogli mu wsiąść do pociągu. Chciał się dostać do Taszkientu, do generała Andersa. Po wojnie wujek Władek spotkał człowieka, który twierdził, że leżał w szpitalu polowym w Taszkiencie i z sąsiedniej pryczy zabrano starszego człowieka, który zmarł na tyfus. Powiedział, że to był z pewnością Michał Wojnar. » * * 272 Wyjechaliśmy z Szyszu jesienią 1941 roku do kołchozu Kandraszyna w pobliżu miasta Tara, tam rodzina pracowała w charakterze robotników rolnych. W czerwcu 1942 wyjechaliśmy na południe w nadziei dostania się do armii gen. Andersa. Nie udało się nam. Osiedliśmy w kołchozie Progress, 30 km na północ od Aktiubińska. Po 2 latach zostaliśmy przesiedleni na Ukrainę do miejscowości Małochowa, do kołchozu w dawnej wsi niemieckich kolonistów w Obłasti Nikołajewskiej. W marcu 1946 roku transportem repatriacyjnym wróciliśmy do Polski. Progres - Kazachstan 1942 r. Dzieci polskiej szkoły. Pierwszy z lewej w drugim rzędzie E. Wojnar 4- .> Kx&ćy ИИ шт :-- Spis treści Wstęp............................................................................... 7 Od redakcji...................................................................... 11 Romuald Bartoszewicz Gdzieś w Kazachstanie 1939-1946.................................. 13 Marian Ourdak Moje przeżycia. Dzieciństwo na Sybirze......................... 136 Eugeniusz Wojnar Dzieciństwo w tajdze i stepie.......................................... 183 Mapa ZSRR z trasami ttiaczki autorów wspomnień ....... 274