DANIEL WYSZOGRODZKI THE 1M8W ROLLING STONES SATYS F A KC J A ¦¦¦na mi iiiiii ni 1000131508 ISKRY 1000131508 Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych Krystyna TCpfer Zdjęcia Marek Karewicz - nr 3, 4 Agencja „Piękna" - nr 7, 8, 9, 12, 13, 16, 18, 19, 20, 21, 22,23, 25, 27/28, 29, 30, 33, 34, 35, 36, oraz na I i IV obwoluty Agencja „EastNews" - nr 1, 5, 6, 10, 11, 14, 15, 26, 31, 32, 37 Agencja „Gamma-BE&W" - nr 2 Agencja „BE&W" - nr 17 Agencja „Stills-BE&W" - nr 24 ML ISBN 83-207-1592-X Copyright © by Daniel Wyszogrodzki, Warszawa 1998 Copyright © by Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1998 Agacie i Helenie To tylko rock and roli... - Ale jak tego nie lubić? I can't get no satisfaction I can't get no girl with action But I try on try on try... 739817 BUW-EO 28'MScf Uoo Stacja kolejowa w Dartford niewiele różniła się od innych stacji na obrzeżach Londynu. Wysoko nad torami żelazna kładka o konstrukcji małego wiaduktu, na peronach kryte gontem zadaszenie, dokoła stare ławki z fantazyjnymi poręczami. Tu i ówdzie porzucone bezładnie wózki pocztowe, jakby zapomniane przez bagażowych. W godzinach szczytu tłok i gwar, przez pozostałą część dnia panuje senność. Codzienna fala spieszących do Londynu pracowników odpłynęła już do metropolii, kiedy na peronie pojawił się młody człowiek z gitarą. W oczekiwaniu na pociąg wypalił papierosa, a już w chwilę później tablice z białym napisem DARTFORD po raz niewiadomo który zostawały w oddali. W wagonie nie brakowało pojedynczych siedzących miejsc, ale on ruszył ku tyłowi pociągu. Nie chciał być narażony na sąsiedztwo innych pasażerów. W pewnym momencie przystanął i przyjrzał się uważnie siedzącemu pod oknem rówieśnikowi, który trzymał pod pachą plik gramofonowych płyt. Tamten uniósł głowę i rozpoznali się natychmiast, jak dwóch znajomych po długim niewidzeniu. - Cześć, stary - powiedział gitarzysta. - Dokąd jedziesz? - zagadnął ten drugi. Ale nie doczekał się odpowiedzi. Gitarzysta z rosnącym zdumieniem przyglądał się trzymanym przez kolegę płytom. Prześlizgując się wzrokiem po grzbietach okładek nerwowo rozpoznawał nazwiska wykonawców - Chuck Berry, Little Walter, Muddy Waters. - Człowieku, słuchasz Chucka Berry'ego, poważnie? - zapytał z przejęciem. - Co za zbieg okoliczności! I tak stacja kolejowa w Dartford przeszła do historii zespołu The Rolling Stones. Od Dartford do 1962 Uczniowski blues Kiedy Keith Richards spotkał Micka Jaggera w podlondyńskim pociągu linii Southern Linę, był rok 1960. Obaj mieli po 17 lat. Nietypowe, jak na owe czasy, muzyczne upodobania Jaggera wywołały u Richardsa w pełni zrozumiałe zdumienie. To jakby spotkać na Saharze faceta z tego samego podwórka i to jeszcze z bukłakiem wody. A w polu widzenia żadnej oazy. Wielka Brytania trwała w przedłużającym się błogostanie powojennej stabilizacji. Dużej stabilizacji. Rozpadało się Imperium, ale odkąd dumę narodową zaczęto budować na postawie ludności w czasie II wojny światowej, Anglicy uważali, że mają wszelkie powody do chluby i zasłużonego spokoju. Do sklepów powróciły towary reglamentowane od 1939 roku i nawet widmo nowej wojny nikomu nie przeszkadzało w ich konsumpcji. Nie mówiąc już o tak odległych sprawach, jak wojna w Korei czy napięcia wokół Kanału Sueskiego. Kolejni premierzy różnili się głównie krawatami, a ich cechą wspólną było przekonanie, że jeszcze nigdy nie było tak dobrze. Naród wydawał się to przekonanie podzielać. Rewolta młodzieży mogła być najwyżej śmiałym tematem literatury science fiction, a echo poczynań amerykańskich beatników skutecznie odbijało się od muru wyspiarskiej „splendid isolation". Radio nadawało jazz tradycyjny, tę najszczęśliwszą muzykę naszych czasów, a w sobotnie wieczory rozbrzmiewało w maleńkich, przydomowych ogródkach skiffle - muzyka, którą może grać każdy. Rock and rolla słuchali nieliczni, grono miłośników rhythm and bluesa (R&B) było jeszcze węższe, a jeśli ktoś wiedział, co to jest prawdziwy blues, był przekonany, że nie dzieli tej wiedzy z nikim. Ofiarami podobnego mniemania padli Jagger i Richards - niezależnie od siebie. Nie było to przekonanie w pełni słuszne, ale nie uprzedzajmy wypadków. Kraj rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej. Społeczeństwo wolne od groźby ubóstwa, a nawet bezrobocia, podlegało jednak zmieniającym je od wewnątrz procesom i to procesom całkiem nowym. Naruszony został dogmat brytyjskiej klasowości. Psychiczna segregacja grup społecznych silniejsza jest w Wielkiej Brytanii - a zwłaszcza w Anglii - niż w innych państwach europejskich. 9 Poszczególne klasy społeczne oddzielone są trwałymi i trudnymi do przekroczenia barierami. System ten funkcjonował od wieków. Dopiero lata po II wojnie światowej zachwiały jego podstawą - granicą pomiędzy proletariatem a klasą średnią. Wzrastająca stopa życiowa prowadziła do upowszechnienia mieszczańskich standardów materialnych. Utrzymanie odrębnego statusu, dziedziczonego w rodzinie od pokoleń, przestało być dla przedstawicieli klasy średniej błogosławieństwem bożym. Stało się wyzwaniem. Już w latach pięćdziesiątych przeszło połowa ludności Anglii mieszkała w osiedlach skupiających domki jednorodzinne. Osiedli tego typu wciąż przybywało - nic więc dziwnego, że doszło do sytuacji, w której urzędnicy, technicy czy nauczyciele po wprowadzeniu się do nowego domu stwierdzali, że ich najbliższym sąsiadem jest rzemieślnik, sprzedawca albo kwalifikowany robotnik. Zjawisko to spotęgowane było na obrzeżach wielkich miast. Moloch metropolii demokratycznie wchłaniał wszystkie swoje przedmieścia. Mick Jagger i Keith Richards urodzili się tego samego roku w miasteczku Dartford w hrabstwie Kent. Obecnie cała okolica zawiera się w południowo--wschodniej części Londynu. Matka Micka, Eva Scutts, dotarła tu aż z Australii, skąd jako dziecko przybyła z rodziną. Nigdy nie pozbyła się do końca dokuczliwego poczucia alienacji - już nie była Australijką, ciągle nie mogła poczuć się Angielką. Znajomi z wczesnego okresu jej życia pamiętają szczególną wrażliwość Evy na punkcie pochodzenia. Wydawało jej się, że wszyscy Anglicy podzielają stereotypowy obraz Australijczyka, prymitywnego wieśniaka. Bariera ta nie stanowiła jednak przeszkody w nawiązaniu kontaktów z nowymi współobywatelami. Wdzięk i uroda zrobiły swoje. Pracowała jako fryzjerka, kiedy poznała miejscowego nauczyciela wychowania fizycznego. A panowie od WF to chyba najwięksi przystojniacy pod każdą szerokością geograficzną. Eva Scutts i Basil (Joe) Jagger wzięli ślub w kościele Świętej Trójcy w Dartford 7 grudnia 1940 roku. Wojennemu racjonowaniu podlegała żywność, alkohol, nawet ubrania, nie było więc mowy o hucznym weselu. Przybyło około piętnastu osób, drużbą był brat pana młodego, Albert. Jako młoda żona Eva próbowała kompensować swoje poczucie zagrożenia w typowo emigrancki sposób. We wszystkim, co robiła, starała się być bardziej normalna, przeciętna i statystyczna niż najbardziej normalny, przeciętny i statystyczny Anglik. Ona też, właściwie jako jedyna z całej rodziny, emocjonowała się sprawą statusu społecznego i zabiegała o utrzymanie dobrych burżuazyjnych standardów. Mick podsumował to po latach: „Moja mama jest bardzo proletariacka, mój ojciec mieszczański, ponieważ odebrał w miarę przyzwoite wykształcenie. Pochodzę więc skądś pomiędzy. Ani stąd, ani stąd". Pierwszy i najsłynniejszy syn państwa Jaggerów, Michael Philip, urodził się w poniedziałek 26 lipca 1943 roku, pod znakiem wstępującego Lwa. Świat w okresie narodzin późniejszego Stonesa aż wrzał od wydarzeń. Wielka Rada Faszystowska uchwaliła właśnie wotum nieufności dla Mussoliniego i dyktator 10 Włoch został z rozkazu króla uwięziony w Arbuzzach. Aliancka ofensywa łamała zęby na Sycylii, a „moskity" RAF zrzuciły 2 tysiące ton bomb na Essen. W Dart-ford dwóch sprawców przyznało się do kradzieży kurczaka, dwóch innych sąd ukarał za kradzież szlaucha. Był także dziadek, który dostał grzywnę za żebractwo, mimo iż zeznawał, że ma 74 lata i już nie wie, co robi. Zakompleksiony brat idola, Christopher Edward, przyszedł na świat 19 grudnia 1947 roku. W promieniu co najmniej kilku tysięcy mil nikt nie zrzucał bomb. Chłopcy, jak powiedziałaby większość matek, dobrze się chowali. Co nie znaczy, że trudno ich było znaleźć. Wręcz przeciwnie. Niezwykle ruchliwi, choć obaj grzeczni, byli lubiani przez otoczenie. Szczególnie Mikę, jak rodzina nazywała starszego. Sąsiedzi pamiętają, że nigdy nie wybrał prostej drogi, jeśli w pobliżu był mur lub drzewo. Nigdy nie szedł, jeśli mógł biec. Znakomitym polem do popisu był przydomowy ogródek, pełen starych drzew owocowych. Wspomina matka: „Przechodziliśmy przez okres fascynacji Tarzanem, kiedy chłopcy skakali z gałęzi na gałąź wydając donośne okrzyki. Wydawało się, że przesiadują na drzewach godzinami, co mnie czasem przerażało. Ciągle się bałam, że spadną". Ale kronika rodzinna żadnych poważnych wypadków nie zanotowała. Mikę spuszczał bratu regularne lanie, jak to brat, ale i tu obyło się bez uszczerbków na zdrowiu. W pamięci matki zapisał się jako dobry chłopiec, z wyjątkiem pewnego okresu w wieku lat czterech: „Przechodził wtedy fazę rzucania się na ludzi bez żadnego powodu. Pamiętam, jak w wakacje szliśmy któregoś dnia wzdłuż plaży i Mikę tratował każdy napotkany zamek z piasku. Nawet te, które chłopcy dopiero budowali. Sprawiłam mu lanie". Freud powiedziałby, że mały Mikę rozładowywał po prostu agresję związaną z wychodzeniem z okresu analnego. Ale co mogła o tym wiedzieć Eva Jagger? W szkole podstawowej, Wentworth County Primary School, Mikę widoczny był na pierwszy rzut oka nawet w klasie złożonej z trzydzieściorga identycznie ubranych dzieci. Zawsze aktywny, etatowy ochotnik, znajdował sympatię nauczycieli. Nie należał do uczniów wybitnych, ale określany był jako dziecko zdolne i przyjemne. Warto zapamiętać tę opinię, bo nie miała się powtórzyć. System szkolnictwa w Wielkiej Brytanii różni się nieco od tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Dzieci w wieku lat jedenastu przystępują do egzaminu, zwanego potocznie 11+, który praktycznie determinuje całą ich dalszą przyszłość. Szczęśliwcy, którzy wypadną najlepiej (przy rywalizacji o wybór kariery w tym wieku można chyba mówić o szczęściu), trafiają do szkół ogólnokształcących, co pozostawia sprawę ich dalszego rozwoju otwartą. Pozostali rozlokowywani są w szkołach technicznych i zawodowych. Mikę znalazł się w gronie wybrańców i całe szczęście - Dartford nie było miejscem, w którym problem społecznego awansu lub degradacji traktowany byłby lekko. A ambicje rodziców (to właśnie w Anglii sprzedaje się przypinane do klapy znaczki z napisem: Uważaj przy wyborze rodziców!) były oczywiście wysokie. Mama: „Mówiąc zupełnie szczerze, spodziewałam się, że Mikę zostanie politykiem. Już w szkole był przywódcą. Jeśli w coś wierzył, gotów był bronić tego wbrew wszystkim". 11 Młody Jagger zdobywał wraz z wiekiem coraz więcej pewności siebie. Pozytywnie zaliczony 11+ podniósł jego status, a sytuacja domowa stwarzała sprzyjające warunki do rozwijania skłonności dominacyjnych. Jako pierworodny synek pozostawał ulubieńcem matki, a młodszy brat nie przedstawiał sobą żadnego zagrożenia. Chris był chłopcem mniej atrakcyjnym, wydawał się także mniej inteligentny. Czego by nie zrobił, wiadomo było, że Mikę robił to już od dawna. Nauczyciele zauważyli, że we wszystkim wzoruje się na bracie. Modelował na Mike'u całe swoje zachowanie, zarażając się jego stanami emocjonalnymi, naśladując go w najdrobniejszych szczegółach. W przyszłości miał dzięki temu zarobić niejednego dolara. Ale dopiero w przyszłości. Nowa szkoła oznaczała dla Mike'a nowe życie. Cała słodycz i gorycz dojrzewania oczekiwała na niego w Dartford Grammar School. Ta szacowna, założona w XVI wieku instytucja, z dumą i typowo prowincjonalnym splendorem obnosiła się ze swoimi tradycjami. Corocznie obchodzone święto założycieli szkoły było dla miejscowych notabli i lokalnej prasy jednym z najważniejszych wydarzeń. Mowom i wystąpieniom nie było końca, a to, że mówiło się zawsze o tym samym, wydawało się nikomu nie przeszkadzać. Wielowiekowa tradycja znajdowała swoje uosobienie w dyrektorze, panu Hudsonie, którego życiową ambicją było uczynienie z Dartford Grammar najbardziej angielskiej z angielskich szkół publicznych. Szkoła była - oczywiście -czysto męska i pan Hudson prowadził ją po męsku. Przede wszystkim dzielił chłopców na cztery drużyny, między którymi wzbudzano rywalizację sportową. Lojalność wobec swojej drużyny i poczucie przynależności do grupy były święte. Współczesna psychologia nazywa takie zjawisko kategoryzacją - wystarczy podzielić ludzi na grupy pod najbardziej błahym powodem, a członkowie jednej zaczynają postrzegać członków drugiej jako osoby wrogie. Współczesna psychologia powiedziałaby także niejedno na temat instytucji prefekta, czyli ucznia-nad-zorcy. Jego zadaniem było utrzymanie dyscypliny w powierzonej grupie kolegów. Pozostali chłopcy najpierw prefektów nie lubili, potem się ich bali, a na koniec starali się im przypodobać i zazdrościli licznych przywilejów. Pan Hudson dobrze wiedział, co robi. Psychologia psychologią, a wszystkie te zabiegi zbliżają nas do dyrektorskiego oczka w głowie - były nim zajęcia wojskowe. Wszyscy chłopcy wstępowali do Połączonych Sił Kadetów (Combined Cadet Force) i piątkowe popołudnia spędzali na rozkoszach musztry. Należy dodać, że kilka lat w CCF procentowało szeregiem ulg przy odbywaniu służby wojskowej, która wciąż była obowiązkiem każdego Anglika. W pierwszych latach nauki w nowej szkole opinia o Mike'u niewiele się zmieniła. Dużo pracował i pełen był najlepszych chęci. Ale jego udział w zorganizowanym życiu szkoły systematycznie malał, a w końcu i w nim samym coś pękło. Chciał się wyróżniać, próbował być najlepszy. Kiedy już zrozumiał, że nie będzie - stracił motywację. W nauce nawet się nie opuścił, ale było po nim widać, że stracił zapał. Jego postawa znalazła precyzyjne potwierdzenie w stosunku do sportów. Mikę stronił od każdej konkurencji, której nie mógł wygrać. To, że był 12 synem nauczyciela WF, nie ułatwiało mu życia. Tym bardziej że starał się sprawić ojcu przyjemność. Jedyną grą, jaką lubił, była koszykówka, po pewnym czasie został nawet kapitanem szkolnej drużyny. Potraktujmy ten fakt jako pewien kompromis, choć trzeba dodać, że koszykówka była w szkole dyscypliną o marginalnym znaczeniu. Ale, czy wierzymy w horoskopy czy nie, lwi charakter Jaggera zaczął się w końcu ujawniać. W miarę słabnięcia jego pozycji uczniowskiej, rósł prestiż w grupie rówieśniczej. Mikę zaczął robić się pyskaty i zainteresował się dziewczętami. A także muzyką. Co było głosem organizmu, a co powołania? Zaczął zdobywać autorytet wśród kolegów, głównie dzięki temu, że z największym tupetem kłamał o swoich miłosnych podbojach. Wkrótce zgromadził wokół siebie stałą paczkę. Wszyscy słuchali jazzu, przekrzykiwali szkolnych oponentów i nie przestawali rozmawiać o seksie. Stanowili w tym temacie grono nie skażonych empirią teoretyków, ale każdy grał rolę Casanovy do upadłego. Pozostali udawali, że wierzą, tylko po to, żeby na równych prawach zdobyć szansę uzewnętrznienia własnych fantazji. Do ścisłego grona dyskutantów Jaggera zaliczali się Tony Gorman, Allan Etherington, Richard Condon, Clive Robson oraz Dick Taylor. Warto zapamiętać tego ostatniego, bo niemal został Stonesem. Chociaż na razie myślał głównie o zostaniu mężczyzną. Akcje Jaggera rosły. Posiadanie ojca nauczyciela w tej samej szkole musi prędzej czy później zaowocować - przynajmniej pośrednio. I zaowocowało. Pan Joe Jagger zaangażowany został do współpracy przy serialu telewizyjnym „See-ing Sport" (Sport z bliska). Celem, jaki zamierzali osiągnąć twórcy tego dokumentu, było zachęcenie młodych ludzi do zajęcia się mało popularnymi i nieco bardziej wyczynowymi dyscyplinami. Joe Jagger opisywał podstawowe zasady, a synek i jego paczka demonstrowali ich zastosowanie w praktyce. Ku zazdrości odtrąconych szkolnych championów. Mały Mikę, pokazując przed kamerami TV, jak wiosłować w canoe albo symulując górską wspinaczkę, otarł się, po raz pierwszy, o ludzi i sprawy spoza maleńkiego i stabilnego świata Dartford. Po raz pierwszy też poczuł smak gwiazdorstwa - na razie tylko w skali szkoły, ale i tak smak ten bardzo mu się spodobał. Jagger nie tylko rósł w sobie, ale też coraz śmielej poszukiwał własnej tożsamości. W czasach kiedy uczniowie angielskiej szkoły nie więcej różnili się między sobą niż żołnierze Mao Tse-tunga, nawet nieznacznie dłuższe włosy czy węższe spodnie świadczyć miały o indywidualizmie, co traktowane było przez władze jako wyzwanie. Mikę nosił włosy „długie", spodnie „wąskie", a kiedyś nie dość że przyszedł w Dniu Sportu w czarnej marynarce, to jeszcze towarzyszyło mu kilka dziewcząt! Łatwiej jednak było o kilka koleżanek na majówkę niż o tę jedną wyczekiwaną, pierwszą z przewidywanych setek czy tysięcy, która miała być przewodniczką do świata już tak żywo przeczuwanego i tak bardzo upragnionego. Klub gawędziarzy (żeby nie powiedzieć dosadniej) przeżywał swój złoty okres. Chłopcy opracowywali różne patenty, żeby pogadać nawet w czasie zajęć. Mikę, Clive 13 Robson i Tony Gorman byli autorami numeru wykonywanego w czasie częstych biegów przełajowych. Dowlec się do piaszczystych pagórków Dartford Heath (dzisiaj przebiega tamtędy autostrada), potem wolniej, WOlpiej, dać Się ZOStaWiĆ w tyle i nura w wydmy. A potem spokojna godzinka - słoneczko, parę papierosów podebranych rodzicom przed pójściem do szkoły i opowieści, przy których Boc-cacio uznałby się za dyletanta. Następnie wyczuć moment powrotu walących się z nóg kolegów, hop do środka i udawać zmęczenie. Doskonałe. Chłopcy wykazywali wiele inwencji, ale o kontakt z dziewczętami było trudno. Żaden z paczki nie miał siostry, która miałaby koleżanki, które to z kolei koleżanki... Lekcje tańca w szkole żeńskiej były rygorystycznie prowadzone, a przez to upokarzające i bezowocne. Mikę i Clive zgłosili się na ochotnika do pomocy przy scenografii w dziewczęcym kółku teatralnym, ale byli tak pilnowani, że nawet nie otarli się o płeć przeciwną. Najważniejsze, że się nie poddawali. Do kółka fotograficznego w swojej szkole wstąpili tylko po to, żeby na doroczną zabawę taneczną mieć klucze do ciemni! Nikt im zresztą życia nie ułatwiał. Władze obu szkół tworzyły zgodną koalicję stojącą na straży dobrych obyczajów. Nawet na koedukacyjnym pokazie „Ryszarda III" w miejscowym kinie młodzież była rzetelnie rozdzielona - panie na dole, panowie na balkonie. Chłopcy musieli się więc ograniczyć do zaczepek werbalnych, niemal anonimowych ze względu na panujące ciemności. A także do tak wypróbowanych sposobów rozładowywania napięcia seksualnego jak rzucanie z balkonu pustych torebek po kukurydzy. Młodzieńcze poczynania Jaggera stanowią dokładne potwierdzenie starego porzekadła, że ci, co to robią, to o tym nie mówią, a ci, co o tym mówią, to tego nie robią. Miał lat 15, kiedy wreszcie zaczął się spotykać z młodszą o dwa lata koleżanką. Nie miał jednak zielonego pojęcia, jak się do rzeczy zabrać. Pierwsza dziewczyna późniejszego idola, niejaka Annę, najlepiej pamięta z tego okresu... kosmetyki pani Jagger. Eve Jagger po doprowadzeniu chłopców do wieku szkolnego podjęła pracę sprzedawczyni w sklepie z kosmetykami. Przynosiła do domu mnóstwo próbek i pozwalała Annę, przychodzącej do Mike'a na herbatki, pobawić się tym i owym. Można by się pokusić o psychoanalityczną interpretację kompensowanego w ten sposób popędu, ale Mikę coraz bardziej interesował się muzyką. Niewiele z wielkiego świata docierało do Dartford, a jednak większość nastolatków zaczęła ulegać intuicyjnej zupełnie fascynacji Ameryką. Oczywiście Ameryka to Stany Zjednoczone, a Stany Zjednoczone to muzyka i film. Młodzi ludzie słuchali jazzu, próbowali grać skiffle, oglądali westerny. Mało kto przeczuwał zbliżającą się wielkimi krokami emancypację młodzieży i przemianę obyczajów. Co prawda wyświetlano już wtedy w Anglii „Buntownika bez powodu" (okrojonego!) czy „Blackboard Jungle", ale tym, co najgłębiej pozostawało w pamięci brytyjskim nastolatkom, były jedyne w swoim rodzaju symbole Ameryki - crown imp con-vertible, '56 oldsmobile, lincoln continentai. Przy angielskich mini morrisach wydawały się pojazdami z innej planety. 14 Cała Anglia słuchała jazzu, był to jednak prawie wyłącznie tradycyjny jazz nowoorleański, określany popularnie jako trąd. I to najczęściej w rodzimym wydaniu. Stacje radiowe i kluby taneczne rozbrzmiewały dźwiękami zespołów Chrisa Barbera, Kenny'ego Balia, Ackera Bilka. Jednak jazz tradycyjny, grany w Anglii na profesjonalnym poziomie i stawiający przed muzykami wysokie wymagania, nie mógł stanowić zachęty do muzykowania domowego. Przypomniano sobie więc o tradycji jug-bandów, ulicznych kapel nowoorleańskiej biedoty z epoki ragtime'u, epoki narodzin jazzu. Idea tkwiła w samym instrumentarium - tarka, bas ze szczotki, gitara lub banjo, na których wystarczyło znać dwa lub trzy akordy, kazoo czy po prostu grzebień z bibułką. No, na tym to już zagra każdy z odrobiną słuchu. I tak ogarnęło Anglię szaleństwo skiffle. Styl rozwinął się na prywatkach o charakterze pogotowia czynszowego. W domu zalegającego z opłatą lokatora zbierali się przyjaciele, wychodzili na ulicę i grali puszczając wśród zebranych gapiów kapelusz. Sąsiedzi wrzucali pieniążki - czasem dlatego, że ładnie grali, częściej po to, żeby jak najszybciej przestali. Skiffle było eklektyczną, synkopo-waną mieszaniną jazzu, muzyki ludowej i bluesa. A właśnie. Bluesa. Kompanie płytowe, zachęcone kolosalną popularnością skiffle, odważyły się na import płyt, które niedawno jeszcze obejmowano jedną wspólną kategorią „racial musie" -muzyki rasowej granej przez Murzynów dla Murzynów. Początkowo był to najbliżej spowinowacony z muzyką ludową folk-blues w wydaniu takich klasyków gatunków jak Big Bill Broonzy czy Leadbelly. Stopniowo zaczął jednak do Anglii docierać także miejski odcień bluesa - drapieżny, elektryczny. A stąd już tylko krok do R&B. Na płytach legendarnej chicagowskiej wytwórni Chess odnaleźć można było muzykę takich twórców urban-bluesa, jak Howlin' Wolf czy Muddy Waters, bez którego zespół The Rolling Stones nie nazywałby się The Rolling Stones. Ale dla tej samej wytwórni nagrywał także Bo Diddley, artysta nie tylko na wskroś R&B, ale w prekursorski sposób kładący podwaliny tego, czym rock and roli jest po dzień dzisiejszy. „Na początku był jazz tradycyjny i skiffle" - powie Jagger w 1974 roku. „Ludzie wydają się dziś nie pamiętać, na jaką to się działo skalę. (...) Tak naprawdę zaczął się angielski rock and roli. Od grup skifflowych". Mikę i jego kumple z Dartford Grammar kupili R&B w ciemno. Była to muzyka nowoczesna, oryginalna, dzika. Takimi też próbowali być oni sami. Wbrew uznanym powszechnie autorytetom, często wbrew najbliższym. Dla samego Jaggera jest to okres wciąż żywy w pamięci: „Zwariowałem na punkcie Chucka Berry'ego, Bo Diddleya, Muddy Watersa i Fatsa Domino, nie wiedząc, co to wszystko znaczy, wiedziałem tylko, że jest to piękne. Mój ojciec zwykł to nazywać muzyką dżungli, a ja mówiłem tak, to prawda, muzyka dżungli, świetne określenie. Ilekroć jej słuchałem, zawsze chciałem usłyszeć jeszcze więcej. To była najbardziej autentyczna rzecz, z jaką się kiedykolwiek spotkałem. Zacząłem interesować się bluesem, odkąd zrozumiałem, że coś takiego w ogóle istnieje. Nigdy nie grali bluesa w radio, chyba że zaszło jakieś nieporozumienie. Te rzeczy 15 mogły być hitami w Ameryce, ale nigdy tutaj. Następnie zdałem sobie sprawę, że Big Bill Broonzy był pieśniarzem bluesowym i że Muddy Waters był także pieśniarzem bluesowym, że to było tak naprawdę to samo i że nie miały znaczenia żadne podziały. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy miałem 15 laf. No i zaczęło się. Jagger, Dick Taylor, Allen Etherington oraz nieco spokojniejszy sympatyk paczki, Bob Beckwith, rozpoczęli wspólne muzykowanie. Spotykali się po lekcjach w którymś z domów i próbowali imitować znane sobie nagrania, pieczołowicie wysłuchane z małego gramofonu. Dick grał na bębnach, Bob na gitarze, a Allen na marakasach. Mikę - urodzony solista - śpiewał. Doświadczenia nie miał żadnego. Nigdy nie splamił się żadnym szkolnym chórem ani niczym podobnym. Rodzinna fama głosi jednak, że już jako dziecko wykazywał zdolności w imitowaniu piosenkarzy znanych z anteny radiowej, czym zabawiał mamę i tatę. Zespół został nazwany Little Boy Blue and the Blue Boys, co świadczy, że chłopcy może jeszcze nie za bardzo czuli bluesa, ale już na pewno czuli epokę. „Pamiętam, jak Mikę ćwiczył z grupą chłopców na podwórku naszego domu w Beckwith" - wspomina matka Dicka Taylora. „Nazywali się Little Boy Blue and the Blue Boys. Siedzieliśmy z mężem w pokoju obok, skręcając się ze śmiechu". Mąż pani Jagger umiał się znaleźć ładniej, szczególnie jak na ojca, który chciał wychować sportowca: „Jego matka i ja nigdy im nie przeszkadzaliśmy, ponieważ brzmiało to całkiem nieźle". W Little Boy Blue and the Blue Boys widzieć należy przede wszystkim instrument młodzieńczego narcyzmu Jaggera. Jego własne popisy absorbowały go daleko bardziej niż poczynania Blue Boys jako zespołu. Po każdej sesji wypytywał kolegów, jak brzmiał, czy dużo lepiej niż ostatnio, czy podobała się im jego interpretacja - jednym słowem bywał męczący. W każdym razie wszyscy dobrze się bawili, a Mikę zdobywał nieocenione podstawy swojej jedynej muzycznej edukacji. Tymczasem pogorszyły mu się układy w szkole i to nawet nie do końca za jego sprawą. Otóż stało się jasne, że obowiązek służby wojskowej zostanie zniesiony i chłopcy do wojska nie pójdą. Tym samym znienawidzone zajęcia kadetów straciły swoje jedyne racjonalne usprawiedliwienie. Mikę, Richard Con-don i Clive Robson nie myśleli brać w nich udziału ani chwili dłużej. Za nimi poszli inni chłopcy. Dyrektor chciał nadal uważać CCF za integralną część szkolnego programu, był jednak bezsilny. Bunt miał charakter zbiorowy, Mikę nie odegrał w nim tak naprawdę roli przywódczej, ale to właśnie na nim skupiła się w jakiś sposób cała złość pana Hudsona. Nie znosił Jaggera i nie ukrywał tego, Mikę kpił z niego zresztą wielokrotnie, trzeba jednak oddać dyrektorowi cały szacunek -nigdy nie był wobec Jaggera niesprawiedliwy. O sile tłumionych przez pana Hudsona emocji niech jednak zaświadczy następująca historia. Po kilku ładnych latach od „buntu kadetów" przybyła do szkoły ekipa telewizyjna BBC, żeby zrobić reportaż o jej najsławniejszym wychowanku. Okazało się dość szybko, że filmowcy planują między innymi przeprowadzenie wywiadu z łanem Harrisem, nauczy- 16 cielem matematyki, a zarazem jedynym członkiem ciała pedagogicznego, który zachował o Jaggerze życzliwe wspomnienie. Dyrektor po prostu nie wpuścił ich do szkoły. Pan Harris zasugerował koncert dobroczynny Stonesów na rzecz Dartford Grammar, ale pomysł ten spotkał się z ogólnym oburzeniem. Grono nauczycielskie nie życzyło sobie żadnego dalszego kojarzenia imienia Jaggera z nieskalanym przez tyle wieków imieniem szkoły. Nawet za cenę nowego basenu czy sali gimnastycznej. Najgorsze i tak już się stało, i na tym koniec. Jagger na szczęście ani wtedy, ani teraz, nie należał do tych, co to się specjalnie przejmują. A krzywdy też sobie zrobić nie dał. W dobrym samopoczuciu dotarł do klasy szóstej, którą można nazwać maturalną. Ma ona w Anglii odmienny od poprzednich, fakultatywny charakter. Mikę, jak się nagle okazało, urodzony humanista, wybrał literaturę angielską, historię i język francuski. Życie w klasie szóstej niewątpliwie obfitowało w więcej atrakcji niż w klasach młodszych. Mniej przedmiotów do nauki, więcej wolnego czasu. Okazjonalne wyskoki na piwo, które w wydaniu Mike'a i jego drużyny niejednokrotnie kończyły się pogróżkami od dyrekcji. Wisiało jednak nad chłopcami widmo egzaminów, po raz drugi miały się rozstrzygnąć ich dalsze losy. I o tym nie zapominali. Jagger już wtedy zaczął objawiać swój makiawelski charakter. Nie czuł się zbyt pewnie w temacie literatury rodzimej, nie on jeden zresztą. Talent pedagogiczny pana od angielskiego pozostawiał wiele do życzenia i nauczyciel ten był obiektem nieustających zaczepek ze strony uczniów. Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że sam się o to prosił. W szkołach angielskich istnieje tradycja głośnego czytania utworów dramatycznych w klasowym podziale na role. Wspomniany nauczyciel miał zwyczaj zagarniania dla siebie najlepszych partii. Podczas zbiorowego czytania „Króla Leara", lektury obowiązkowej, tak wzruszała go własna interpretacja, że zalewał się łzami. Ale uciechę musiały mieć dzieci! Ale uciechy uciechami, a tymczasem sprytny Mikę zapisał się na korespondencyjny kurs literatury angielskiej. Wysłał wypracowania, odesłano mu je omówione i w dodatku z niezłymi ocenami. Pokazał je kolegom z klasy, przykład zaraził innych. Wkrótce wszyscy uczyli się angielskiego już tylko w ten sposób i jak jeden mąż zaliczyli egzamin, wdzięczni Mike'owi za inicjatywę. Pan od angielskiego tryumfował. „Widzisz" - powiedział w rok po egzaminie spotkanemu przypadkiem Clive'owi - „mówiłem wam, że z moimi lekcjami wszystko jest w porządku i miałem rację. Zdaliście wszyscy". Mimo że zawalił francuski, Mikę zdołał dostać się do dosyć ekskluzywnej i powszechnie znanej London School of Economics, będącej częścią Uniwersytetu Londyńskiego. Jak większość gimnazjalistów nie miał pojęcia, co zrobić ze sobą w przyszłości. Wspominał, że chciałby zostać dziennikarzem, ale raczej nic za tym nie stało. Nic także nie zapowiadało, że wybierze profesjonalną karierę estradową. Według wszelkiego prawdopodobieństwa sam jeszcze w ogóle o tym nie myślał. Jeżeli myślał o przyszłości, to na znacznie krótszy dystans. Postanowił nadal mieszkać w domu i dojeżdżać na wykłady z Dartford. Ale wykłady rozpo- czynały się dopiero na jesieni, więc znalazł pracę na czas wakacji. Ojciec Tony'ego Gormana był sekretarzem w pobliskim szpitalu dla umysłowo chorych i pomógł w zatrudnieniu syna i kilku kolegów. Mikę założył reprezentacyjny mundurek Bexley Mental Hospital i został portierem. Atmosfera była przygnębiająca. Nikt nikogo nie leczył, obłąkani dożywali swoich lat w spokoju, mało kto opuszczał zakład. Według relacji jednego z zatrudnionych kolegów, większość pielęgniarek stanowiły niepiśmienne włoskie nimfomanki, natomiast większość pacjentek nieco bardziej rozgarnięte nimfomanki angielskie. Od jednych i od drugich kazano im trzymać się z daleka. Trudno ustalić, czy nakaz był respektowany, ale Mikę polubił pracę. Mówił, że nie jest ciężka i że może nagadać się do woli z innymi portierami, z ogrodnikiem i z kimkolwiek, kto się tylko nawinął. Nie był to bynajmniej pierwszy raz, kiedy Mikę zarobił samodzielnie parę funtów. Niejednokrotnie zatrudniał się przed świętami Bożego Narodzenia jako sezonowy listonosz, pomagając w rozwiezieniu lawiny gwiazdkowej korespondencji. W lecie zdarzało mu się sprzedawać lody z ogromnego pudła zawieszonego na szyi albo z trzykołowego wózeczka. Niewątpliwie najbardziej znanym człowiekiem, jaki kiedykolwiek kupił od Jaggera loda, był Keith Richards, choć do sławy czekała go jeszcze wtedy długa droga. Nawiasem mówiąc dokładnie tak samo długa jak Mike'a. Chłopcy pochodzili z tego samego miasteczka, wychowywali się w pobliżu i przez kilka lat uczęszczali do tej samej szkoły podstawowej, Wentworth County Primary School. Następnie rodzice Keitha przenieśli się na drugi koniec Dartford, do nowego osiedla domków jednorodzinnych. Kontakt na jakiś czas się urwał. Przeprowadzka była dla Keitha bolesnym doświadczeniem: „Proletariusze, angielscy proletariusze... zmagający się, łudzący się, że są klasą średnią. Wprowadziliśmy się do niedobrego sąsiedztwa, kiedy miałem około dziesięciu lat. Przedtem byłem z Mickiem... mieszkaliśmy blisko siebie. Potem przeprowadziliśmy się do tego cholernego osiedla. W budowie. Tysiące domów, każdy człowiek zdziwiony, co się, kurwa, dzieje. Każdy oderwany. Osiedle w budowie, a wokół już pełno gangów. Teddy Boys". Synek inżyniera elektryka z dobrą posadą w General Electric, wypieszczony jedynak, nie miał łatwego życia. A w dodatku dobrze wypieszczony - matka miała sześć sióstr i wszystkie mieszkały w pobliżu! „Zawsze był trochę maminsynkiem" - przyznaje pani Doris Richards. „Kiedy poszedł do szkoły, wpadał w panikę, jeśli tylko nie czekałam na niego przy wyjściu. Przy sześciu ciotkach musiał być trochę zepsuty, a taki był z niego słodki dzieciak". Keith był niewątpliwie lepszym synem niż uczniem. Za odłożone zaskórniaki kupował mamie czekoladki, ale po egzaminie 11+ załapał się tylko do technikum. Zaczęły się smutne lata pełne poczucia bezsensu i alienacji. Keith ganiał po całym Dartford na rowerze, unikał zaczepek ze strony gangów i jakimś cudem usłyszał gdzieś Chucka Berr/ego. „Zaczął nas męczyć o gitarę" - wspomina pani Richards. „Kiedy miał 15 lat, kupiłam mu wreszcie instrument za 10 funtów. Od 18 tego dnia była to najważniejsza rzecz w jego życiu. Mój ojciec, który prowadził przed wojną zespół taneczny, pokazał Keithowi parę akordów, ale reszty nauczył się sam. Jedną z jego największych ambicji było grać naprawdę dobrze". Keith zaczął stawać na nogi: „Rock and roli zrobił ze mnie jednego z chłopców. Przedtem dostawałem tylko po tyłku". Zadaniem szkół technicznych było nauczenie zawodu tych, przed którymi nie rysowała się szansa kariery akademickiej. W przypadku małego Richardsa szkoła nie zrealizowała swojego zadania. Opuścił ją w wieku lat szesnastu - wydalony za nieróbstwo i wagary -nie opanowawszy niczego oprócz podstaw gry na gitarze. Tego, oczywiście, nauczył się sam. Na szczęście odkrył w sobie także zdolności plastyczne i w ostatniej chwili umknął przed koniecznością podjęcia pracy dostając się do Sidcup Art School. Ta szumnie zwana szkoła plastyczna zbierała obiboków różnego autoramentu, zapewniając im azyl na parę lat i mnóstwo wolnego czasu, więc Keith wreszcie poczuł się w swoim żywiole. Odnalazł bratnie dusze. Były to piękne czasy, kiedy w szkolnej toalecie nie tylko paliło się papierosy, ale także grało na gitarach. Richards trafił więc wreszcie do właściwej szkoły. Po latach sam zrelacjonuje to najlepiej: „No więc już chodzę tam, codziennie parę weightsów (tanich papierosów - przyp. aut.), pięć sztuk w paczce. Wszyscy bez forsy... a najlepsze, co się dzieje, to gitary w klopie. Zawsze znalazł się jakiś facio grający swój najnowszy kawałek Woody"ego Guthriego czy Jacka Elliota. Wszyscy interesują się folkiem. Kiedy zacząłem chodzić do szkoły plastycznej, też się na to załapałem. Przedtem istniał dla mnie tylko Little Richard". W pewnym sensie toaleta Sidcup Art School odegrała w muzycznym rozwoju Richardsa rolę podobną do tego, czym współpraca z Little Boy Blue and the Blue Boys była dla Jaggera. Zrozumiał, że muzyka, którą fascynował się od pewnego czasu, nie pochodziła znikąd, że ma ona za sobą długi i bogaty rodowód wywodzący się z folkloru czarnych mieszkańców USA. „Zacząłem dochodzić do korzeni. Najpierw Broonzy. On i Josh White uważani byli za jedynych żyjących czarnych bluesmanów, którzy wciąż grali. Zaraz, zaraz -pomyślałem - to nie może być tak. Wtedy odkryłem Roberta Johnsona i facetów tego typu. Ale nie można było zdobyć ich płyt. Zaledwie słyszało się o nich. Więc z jednej strony grałem cały ten folk na gitarze, a z drugiej słuchałem rock and rolla, Chucka Berry'ego i mówiłem do siebie: ye-ye". Wspólny front muzycznych objawień i ogólnej życiowej abnegacji połączył Richardsa z kilkoma bratnimi duszami. Nerwowy, wyalienowany nastolatek w Sidcup Art School po raz pierwszy w życiu odnalazł przyjaciół. Jednym z nich był Dick Taylor (co za zbieg okoliczności), który trafił tu z Dartford Grammar z powodów zbliżonych do tych, które kierowały Keithem. Dick współpracował już wtedy z kilkoma zespołami. Sięgał okazjonalnie po folk, a nawet jazz, ale w duchu pozostawał wierny R&B. I to najbardziej zbliżyło go do Keitha. Ale chociaż zostali wkrótce bliskimi przyjaciółmi i zaczęli nawet razem grywać, nie przedstawił go Jaggerowi ani pozostałym członkom Little Boy Blue and the Blue Boys. Na szczęście przypadek zastawiał już sidła... 19 Wieloletnia przerwa w znajomości Richardsa i Jaggera nie spowodowała wzajemnego zapomnienia. Rower i lody pomogły podtrzymać wspomnienia. Mick: „Keith poszedł do innej szkoły w tym samym miasteczku, ale widywałem go czasami, jak pędził na rowerze". Keith: „Potem wyprowadziłem się i nie widziałem go przez dłuższy czas. Spotkałem go raz, jak sprzedawał lody przed biblioteką publiczną. Kupiłem loda. Próbował zarobić na kieszonkowe". Masa krytyczna została przekroczona w pociągu zmierzającym z Dartford do Londynu. Skutki eksplozji odczuwamy do dziś. Kiedy Richards znalazł u Jaggera pod pachą plik płyt swoich ulubionych wykonawców, szeroko otworzył oczy. Ale zdumienie ustąpiło miejsca podziwowi. Część posiadanych przez kolegę płyt uważał za nieosiągalne w Anglii. Kiedy obaj dali już wyraz obustronnej radości, zagadnął go o to. - Tak, w domu mam jeszcze parę - odpowiedział Jagger. - Pisałem do tych, no, Chess Records w Chicago, dostałem katalog zamówień pocztowych i jakoś to ciągnę, wiesz? Richards zaprosił go do siebie na herbatę. Jagger przyniósł kilka płyt, posłuchali ich razem. Poemocjonowali się. Okazało się, że obaj znają Dicka Taylora. Okazało się, że - używając słów Richardsa - ja trochę podgrywam, on trochę podśpiewuje": Przeszłodziesięcioletnia przerwa we wzajemnych kontaktach wyparowała ze świadomości obu chłopców w ciągu kilku zaledwie godzin. Odrodziła się przyjaźń pomiędzy ludźmi, których porównano po latach do Romu-lusa i Remusa wykarmionych na piersi tej samej wilczycy R&B. Przyjaźń, którą w blisko dwadzieścia lat później tak skomentuje Jagger: „(Keith) jest moim bratem, przypadkiem urodzonym przez innych rodziców". Stało się oczywiste, że Richards dołączy do Blue Boys jako nowy gitarzysta. A gdy tylko dołączył, stało się oczywiste, że jest najlepszym muzykiem ze wszystkich chłopców. Jak to złośliwie skomentowali, najrzadziej zdarzało mu się odrabiać prace domowe - Richards zripostował, że nigdy tego nie robił. Włączenie Keitha do Little Boy Blue and the Blue Boys miało bardzo korzystny wpływ na Jaggera. Osłabła jego narcystyczna koncentracja na sobie, zaczął traktować zespół jako całość, dążyć do integracji brzmienia. A z samym Keithem tak się zintegrował, że w najbliższe wakacje dołączył do państwa Richardsów, kiedy zgodnie z corocznym zwyczajem wyjeżdżali z synem nad morze. Dla rodziców Keitha mógł Jagger stanowić wzór dobrze zapowiadającego się młodego człowieka. Też, jak ich syn, bawił się w muzykę, ale jednak pilnował spraw najważniejszych. Studiował na szacownej uczelni i rysowała się przed nim świetlana przyszłość, czego o ich latorośli w żadnym wypadku nie można było powiedzieć. Młody Richards koncentrował się wyłącznie na grze na gitarze, przyszłość widział co najwyżej mgliście. Żył w potencjalnej gotowości rzucenia się w wir wielkiego świata, ale póki co, czuł doskonale, że w Dartford jest beznadziejnie bezpieczny. Za to z Mike'a robił się światowiec. Londyńczyk. Studia szły mu nieźle. Musiał sporo pracować, szczególnie nad matematyką, ale wydawał się dostate- 20 cznie umotywowany. Coraz częściej włączał się w życie studenckie - prywatki u tych kolegów, którzy mieli szczęście (albo nieszczęście) posiadać mieszkanie w stolicy, piątkowe pijaństwa w barze Trzy Beczki. W rodzinnym Dartford, gdzie ciągle mieszkał, otaczał go splendor samej uczelni, której ranga wyraźnie wzrastała. W Anglii mówiło się wówczas, że co prawda w rządzie zasiadają ekonomiści z Oxbridge, ale media pełne są absolwentów London School of Economics. Tutaj, jeszcze przed wojną, studiował późniejszy prezydent USA, John F. Kennedy, i tutaj też złapał żółtaczkę, która zmusiła go do opuszczenia Anglii. Rosnący prestiż szkoły oraz jej dogodne usytuowanie w centrum Londynu powodowały, że udział takich osobistości jak Harold Wilson czy Edward Heath w zajęciach seminaryjnych nie był niczym wyjątkowym. Mikę z premedytacją wykorzystywał swój nowy status do leczenia dawnych kompleksów. Londyn był w jego opowieściach miastem swobodnych obyczajów, pełnym łatwych, rozwiązłych kobiet, które marzyły wprost o studencie z prowincji. Oczywiście miał je ów student wykorzystać i porzucić. Koledzy z Dartford, którzy wyjechali do odległych college'ów, żeby tylko wyzwolić się wreszcie od opieki rodziców i lokalnych moralistów, zazdrościli Mike'owi wyboru. Przeżywali ogromne rozczarowanie spowodowane surowością uczelnianych warunków. Clive Rob-son, niepocieszony w żalu student Oksfordu, twierdził, że ta „skarbnica żeńskich talentów" bardziej przypomina klasztor niż Dartford Grammar pod żelazną ręką pana Hudsona. Wydaje się zresztą, że Mike'owi rzeczywiście było już czego zazdrościć. W czasie świąt Bożego Narodzenia zaczął się pokazywać w Dartford w towarzystwie panienki o imieniu Bridget. Naoczni świadkowie używali do jej opisu takich określeń, jak „doprawdy szpetna" albo „twarz jak budyń", nie to było jednak ważne. Skoro Mikę, tak dotychczas niestały w adresowaniu swoich chuci, spędzał z nią tyle czasu, można było mniemać, że zdesperowane dziewczę szło na całość. Jagger, wyraźnie zawstydzony brzydotą swojej partnerki, nadrabiał miną i rozgłaszał teksty w rodzaju „znalazłem u jej boku szczęście". Czyżby jednak biedna Bridget rzeczywiście otworzyła tę, jedyną w swoim rodzaju, listę, której nie zrekonstruuje już nigdy żaden kronikarz? Dokąd chodzą chłopcy Nowi londyńscy koledzy przyjęli Jaggera ciepło. Był z początku nieco nieśmiały, ale rozkręcił się. Głębszych przyjaźni nie nawiązał, kontakty z rówieśnikami miewał powierzchowne, ale szerokie, wykraczające poza samą LSE. Dostrzegano w nim elementy „zwierzęcego seksualizmu", choć z dużą dozą obiektywizmu stwierdzano, że do najładniejszych chłopców siedemnastoletni Mikę nie należał. Nadchodzące lata miały zasadniczo zweryfikować obowiązują- 21 ce stereotypy urody, a zakazane twarzyczki Stonesów w niemałym stopniu się do tego przyczyniły. Ale nie wybiegajmy w przyszłość. Tymczasem dokonywała się bowiem w Mike'u pewna istotna przemiana - londyńskie środowisko przemianowało go na Micka. I tak już miało pozostać. Co prawda rodzina i sąsiedzi w Dartford nazywali go nadal po staremu, niemniej jednak Mick Jagger zaczynał się od Mike'a Jaggera coraz bardziej oddalać. Jeśli nie stało się to wyłącznie za sprawą zmiany imienia, to niewątpliwie przyczynił się do tego człowiek o nazwisku Alexis Korner. Pierwszy zawodowy bluesman z Wysp Brytyjskich. Mick tryskał energią. Uczył się niemało, ale z zespołem Little Boy Blue and the Blue Boys współpracował z większym entuzjazmem niż kiedykolwiek przedtem. Znajomi z LSE wiedzieli o jego muzycznym hobby, ale nie traktowali tego poważnie. Tymczasem Jagger, Richards i Taylor przywiązywali do swoich poczynań coraz większą wagę i ambitnie doskonalili amatorski poziom. Brakowało im jeszcze determinacji w myśleniu o muzycznej karierze. A także przykładu, przewodnika, guru. Przemierzali londyńskie kluby, sprawdzając, co jest grane, ale grano przeważnie jazz tradycyjny, gdzieniegdzie rock and rolla i muzykę folk. Czasami chłopcom udało się wystąpić w jakimś podrzędnym klubie, ale traktowano ich popisy R&B jako amatorską ciekawostkę. I właśnie wtedy pojawił się Alexis Korner. Z pochodzenia był pół-Austriakiem, ćwierć-Grekiem i ćwierć-Turkiem (co oczywiście nie znaczy, że miał troje rodziców). Dzieciństwo spędził na podróżach po Europie i Afryce Północnej. Do Anglii przybył w 1940 roku jednym z ostatnich statków, jakie opuściły Francję po niemieckiej inwazji. Rodzina osiedliła się w podlondyńskim Ealing. Korner nie zjawił się na muzycznej scenie znikąd. Kształcony przez ojca w grze na skrzypcach, młody Alexis zakochał się w jazzie i bluesie. Sięgnął po gitarę. Wkrótce grał na stałe w Chris Barber's Jazz Band, najpopularniejszym zespole w kraju. Grał oczywiście jazz tradycyjny, ale w skry-tości hołdował bluesowi. W 1953 roku spotkał podobnego pasjonata. Nazywał się Cyril Davies, był kamieniarzem z północnego Londynu i potrafił wycinać na harmonijce bluesowe cuda. Wkrótce uformowali duo i zaczęli występować na własną rękę. Alexis nie porzucił jednak współpracy z Barberem. Król brytyjskiego jazzu tradycyjnego przyjął na koniec i Daviesa do swojej gromadki: „(...) zaczęliśmy dawać pół godziny R&B pod koniec każdego występu. (...) Robiliśmy numery Muddy Watersa od 1958 roku, zanim jeszcze Muddy po raz pierwszy przybył do Europy". Poczciwy trębacz z pełną świadomością podcinał gałąź, na której sam siedział. Czuł, że idzie nowe. Alexis miał już także własne plany. Pod koniec 1961 roku pozbierał jazzowych dysydentów z różnych kapel i po kilku miesiącach prób, w Ealing, gdzie mieszkał Korner, doszło do wydarzenia. 17 marca 1962 roku wystąpił po raz pierwszy prowadzony przez Alexisa zespół The Blues Incorporated - pierwszy biały zespół bluesowy po obu (!) stronach oceanu. Wydarzenie miało charakter historyczny, lecz setka bluesowych fanatyków z Londynu, biorąca w nim udział, nie mogła sobie z tego zdawać 22 sprawy. Nikt także nie przypuszczał, że maleńki barek w Ealing będzie miejscem narodzin największego zespołu rockowego świata. Samo słowo rock and roli brzmiało wówczas dla bluesowych purystów spod znaku Komera jak profanacja. Jagger i Richards dowiedzieli się o powstaniu klubu z ogłoszenia zamieszczonego w magazynie „New Musical Express". Mick natychmiast napisał do Komera, a wkrótce obaj z Keithem wybrali się, żeby poznać mistrza osobiście. Klub Ealing był maleńką dziurką na tyłach piekarni, ale sukces odniósł natychmiastowy. W ciągu pierwszych czterech sobót stał się mekką bluesowych fanów nie tylko z Londynu, ale nawet z tak odległych miejsc jak Szkocja. Magia bluesa zaczynała działać. Po miesiącu lista zapisanych oficjalnie osób przekroczyła osiemset nazwisk i zaledwie mała część członków klubu była w stanie dostać się na występ. Kolebka białego bluesa mieściła najwyżej około dwustu widzów i to w postaci zbitej, stojącej masy. Łamano w ten sposób podstawowe zasady bezpieczeństwa przeciwpożarowego, ale oczywiście nikomu to nie przeszkadzało. Panował powszechny entuzjazm. Pierwotny skład Blues Incorporated tworzyli: Alexis Korner grający na gitarze, Cyril Davies na harmonijce, pianista Dave Stevens, saksofonista tenorowy Dick Heckstall-Smith, perkusista Charlie Watts i jego znajomek, basista Andy Hoogenboom, zastąpiony po dwóch tygodniach przez Jacka Bruce'a. Jaggerowi i Richardsowi opadły szczęki. Dick Taylor powiedział po latach: „Kiedy zobaczyliśmy Blues Incorporated, to tak, jakbyśmy się nagle przenieśli do południowych dzielnic Chicago". Nagle zwątpili we własne umiejętności, nie wierzyli, że będą kiedyś w stanie grać w ten sposób. Ale już przy drugiej wizycie doszli do wniosku, że to, co robią w ramach Little Boy Blue and the Blue Boys bliższe jest prawdziwemu R&B. Otrząsnęli się z pierwszych emocji, ale głęboko przeżywali radość z odnalezienia sekty współwyznawców. Grę mistrzów zaczęli obserwować chłodnym i chłonnym okiem. Ale, jak na ironię, to nie Korner ani Davies wywarli na młodych fanatykach z Dartford największe wrażenie. Podczas sobotniego wieczoru 7 kwietnia Mick, Keith i Dick zauważyli kręcącego się wokół maleńkiej scenki klubu Ealing dziwnie wyglądającego blondyna z gitarą. Chłopak był w ich wieku i sprawiał wrażenie lekko rozkojarzo-nego. Kiedy Alexis Korner zapowiedział, że za chwilę wystąpi gość, który przybył aż z Cheltenham, żeby zagrać bluesa, wskoczył na scenę i przedstawił się jako Elmo Lewis. No i zagrał. Richards nie wierzył własnym uszom i oczom: „(...) I nagle, Elmor James, człowieku, ten facet to Elmor James. A to on... siedzi... przegięty... da-da-da, da-da-da. Mówię - co? No, co jest, kurwa? Przecież on gra bar slide guitar". Elmor James to czarnoskóry gitarzysta bluesowy, którego wpływu na największych gigantów rocka nie sposób przecenić. Bar slide natomiast to dosyć widowiskowa technika wywodząca się z delty Missisipi, wymagająca przestrojenia instrumentu i zmiany funkcji lewej ręki. Keith i Mick po raz pierwszy widzieli kogoś wyprawiającego takie cuda na żywo. Rzeczony Elmo od razu im zaimpo- 23 nował. Mówi Keith: „Podchodzimy do niego po tym, jak kończy Dust My Blues. Jest naprawdę fantastyczny i ze strasznym jajem. Rozmawiamy. Robił to samo, co i my... myśląc, że jest jedynym facetem na świecie, który to robi". W rzeczywistości nazywał się Brian Jones, a dokładnie Lewis Brian Hop-kins-Jones. Był tylko o rok starszy od Jaggera i Richardsa. Tak jak i oni pochodził z klasy średniej, ojciec był inżynierem lotniczym. Tak jak i oni pochodził z małego miasteczka, ale tu zbieżność jest już tylko pozorna. Cheltenham, skąd rzeczywiście przyjechał, zasadniczo odbiegało w swoim charakterze od Dartford. Jest to bowiem położona o sto mil od Londynu miejscowość wypoczynkowo-uzdrowisko-wa, zawdzięczająca sławę kurortu okolicznym źródłom. W Cheltenham wciąż jeszcze żył wiek XIX, znajdujący swoje przedłużenie w obowiązującym w miasteczku systemie kastowym oraz ścisłym podziale na kuracjuszy i tubylców. Sercem kurortu była, także i tutaj, promenada, z której jeszcze w okresie międzywojennym policja spędzała zabłąkanych przypadkowo przedstawicieli miejscowego proletariatu. Promenada i jej okolice miały własne oznakowanie ulic i własną centralę telefoniczną. Lokalna ludność mogła być albo zatrudniona przy obsłudze kuracjuszy, albo też mogła czuć się intruzem we własnym domu. Nadzwyczaj nerwicogenne środowisko dla młodego człowieka ze światowymi ambicjami. A Brian miał światowe ambicje. Od najmłodszych lat był dzieckiem sfrustrowanym, wyalienowanym, oderwanym od otoczenia. Szkołę podstawową oraz Cheltenham Grammar School ukończył z dobrymi rezultatami. Ale przyjaciół nie miał żadnych. Był obiektem nieustających zaczepek i złośliwych żartów ze strony rówieśników. Najbardziej dokuczano mu na punkcie jego walijskiego pochodzenia. Dzieci utrzymywały, że rodzina Briana wywodzi się z Puszczy Dean położonej około 20 mil od Cheltenham, na granicy walijskiej. Mieszkańcy tych lasów mieli w okolicy opinię ludzi, delikatnie mówiąc, nieokrzesanych i dzikich. Krążyło na ich temat wiele anegdot. Oto jedna z nich. Przedsiębiorczy cztowiek z Cheltenham zorganizował wędrowną trupę, w której główną atrakcją był tańczący niedźwiedź. Na swoje nieszczęście wybrał się z występami do leśnych osad. Kiedy niedźwiedź rozpoczął pląsy, bohaterscy mieszkańcy Puszczy Dean rzucili się na bestię i zabili ją, dumni ze swej brawurowej odwagi. Brian nie tolerował żadnych poniżających go dowcipów. Wystarczało mu w zupełności to, że był niski i fatalnie nie radził sobie w grach zespołowych. Jedynym sportem, który go prawdziwie fascynował, były skoki do wody. Jak wspomina matka, pani Louisa Jones: „(Brian) nie interesował się specjalnie pływaniem, ale nieustannie wspinał się na coraz to wyższe trampoliny". W odróżnieniu jednak od młodego Jaggera i jego klubu perwersyjnych gawędziarzy, bardzo szybko nauczył się leczyć kompleksy na innym froncie. Był jeszcze w szkole, gdy jego 14-letnia przyjaciółka zaszła w ciążę. Dziecko zostało adoptowane, ale dla rodziców, nauczycieli i szkolnych kolegów Briana był to prawdziwy szok. On sam najdotkliwiej odczuł społeczną dezaprobatę, jaka zaczęła go otaczać. Dalszy los dziecka i dziewczyny nie zajmowały go zupełnie. 24 Brian nie był zbytnio lubiany przez otoczenie i chyba niespecjalnie dawał się lubić. Był bezgranicznie nieodpowiedzialny. Od kogo tylko się dało, pożyczał pieniądze, a następnie nie ukrywał wcale, że nie zamierza ich zwrócić. Uwielbiał szokować. Gościom rodziców pokazywał zakrwawione prześcieradła - pamiątkę po dziewicy, z którą właśnie rozprawił się poprzedniej nocy. Przechwalał się przy każdej okazji liczbą miłosnych podbojów. Być może przesadzał, ale jednak tkwiło w tych opowieściach ziarno prawdy. Łapał wiele uczuciowych dziewcząt w sidła ich własnej słabości, grając do perfekcji opanowaną rolę istoty wrażliwej, skrzywdzonej, nie zrozumianej przez otoczenie. Postawy tej nigdy nie wyzbył się do końca. Po ukończeniu szkoły został Brian jednym z największych w Cheltenham obiboków. Stopnie miał zupełnie dobre, bez problemu byłby przyjęty na uniwersytet, gdyby nie fatalna opinia wystawiona przez dyrekcję Cheltenham Grammar. Opinia tak zła, że odmówiono mu wstępu nawet do zwykłej szkoły plastycznej, podobnej w profilu do tej, w której szczęśliwy azyl znalazł na całe lata Keith Richards. W normalnym wypadku drewniane markieterie, od dzieciństwa składane z pasją przez Briana, stanowiłyby wystarczające potwierdzenie jego talentu do sztuk plastycznych. Od tego momentu datują się w życiu Briana dwie istotne sprawy. Po pierwsze, z coraz większą determinacją zaczął rozwijać swoje zdolności muzyczne. Po drugie, rozpoczął długotrwały cykl niefortunnych prób podjęcia pracy. Dla młodego pana Jonesa było to prawdziwą zmorą. Nie sposób dziś ustalić, w jakich okolicznościach Brian zaraził się bluesem. Kiedy tylko opuścił szkołę, postanowił nauczyć się grać na gitarze. Opowiada matka: „Z początku myślałam, że to tylko hobby. Zawsze miał zdolności muzyczne, rozpoczął naukę gry na pianinie, kiedy miał 6 lub 7 lat. W wieku lat 12 Brian dołączył do orkiestry szkolnej i nauczył się grać na klarnecie, ale nie myślę, żeby wiele na nim grał po ukończeniu szkoły". Brian włączył się w muzyczne życie Cheltenham i okolic, choć było ono całkowicie zredukowane do jazzu tradycyjnego. Nigdy nie był stałym członkiem żadnego zespołu, ale występował z wieloma, przysiadając się z klarnetem lub z saksofonem altowym. Wkrótce zasłynął lokalnie ze swej nadzwyczajnej zdolności do gry na niemal każdym instrumencie. W międzyczasie podejmował biedak prace. Rodzice nadal zapewniali mu wikt i opierunek, ale o swoje pozostałe wydatki musiał zatroszczyć się sam. Został konduktorem autobusowym, ale poddał się po paru dniach, bo nie był w stanie wstawać dostatecznie wcześnie. Potem pracował dla optyka, a następnie w miejscowej fabryce. Może się wydawać dziwne, że Brian nie był w stanie utrzymać się nieco dłużej nawet w sklepie z płytami, ale przy jego plemiennym poczuciu własności... Wreszcie dochrapał się posady - w wydziale architektury miejscowego ratusza. I oczywiście bardzo szybko ją stracił. Potem pracował jako węglarz, a chociaż w Anglii już od bardzo dawna dostarcza się węgiel w workach i Brian musiał je tylko zdejmować z ciężarówki, bardzo się tego zajęcia wstydził. Wstydził się tak dalece, że codziennie mył się po pracy w domu kolegi, żeby ukryć swoją najnowszą profesję przed rodzicami. 25 Wreszcie nie wytrzymał małomiasteczkowego ciśnienia i wyruszył z gitarą na podbój Półwyspu Skandynawskiego. Przez parę miesięcy żył jak tramp, przemieszczał się autostopem, na jedzenie zarabiał ulicznym graniem i stopniowo tracił wiarę w lepsze jutro. Zniechęcony wrócił do Cheltenham i dalej chwytał się różnych zajęć. Ale wyjazd nieco go usamodzielnił. W domu bywał coraz rzadziej, na koniec wyprowadził się na dobre. Zamieszkał z szesnastoletnią Pat Andrews, siostrą jednej ze swych niezliczonych przyjaciółek. W październiku 1961 powiła syna. Ojciec dał mu na imię Julian, po Cannonballu Adderleyu, saksofoniście jazzowym. Matka nazwała chłopca Mark, bez specjalnych intencji. Brian nie miał jeszcze 20 lat. W tym samym mniej więcej czasie zawitał do Cheltenham z występami Chris Barber's Jazz Band. W rodzinnym miasteczku Briana zawsze łatwiej było o tańczące niedźwiedzie niż o uznanych wykonawców estradowych, więc sensacja była niemała. Zespół dał jeden tylko koncert w sali widowiskowej ratusza, zamknęła go półgodzinna sekwencja bluesowa Kornera i Daviesa. Brian oniemiał. Dopadł Alexisa po występie, a jego entuzjazm i kompetencje były tak ewidentne, że ucięli sobie miłą pogawędkę w barze naprzeciwko. Rozmawiali o bluesie i perspektywach rozpropagowania tego rodzaju muzyki w Anglii. Pozostali w kontakcie, a po otwarciu klubu Ealing Korner zaprosił Briana do Londynu. Nie czekał długo. Mick, Keith i Brian błyskawicznie nawiązali kontakt. Brian niesłychanie zaimponował maminsynkom z Dartford. Umiejętnościami, niezależnością, fatalną reputacją. Początkowo przyjeżdżał do londyńskiej mekki autostopem, najczęściej nocował potem na podłodze w mieszkaniu Alexisa na Moscow Road. Potem już na zawsze opuścił Cheltenham i wynajął mieszkanie w West Hampstead. W Wielką Niedzielę 1962 roku gotowa na wszystko Pat dołączyła do niego wraz z synkiem. W klubie Ealing co tydzień aż wrzało. Lokal znakomicie wypełniał zadanie, które dla poczciwego i bezinteresownego człowieka, jakim był Alexis Komer, było chyba największą życiową ambicją - łączył ludzi o wspólnej pasji. „Moim zadaniem było dopilnować, żeby chłopcy należycie zaczynali" - wyznał po latach Alexis. „Reszta należała do nich. Próbowałem wskazać im właściwy kierunek i pozwalałem samodzielnie biec naprzód, bo wiedziałem, że i tak pobiegną szybciej ode mnie". Po kilku wizytach Jagger i Richards zdobyli się na odwagę i weszli na maleńką scenkę. Przy akompaniamencie Daviesa i Wattsa wykonali Around and Around Chucka Berry'ego. Widownia okazała się dobrze wychowana. To wszystko. Już na drugi dzień oszołomiony sukcesem i omdlewający ze szczęścia Jagger wysłał Komerowi prymitywne, domowe nagrania Little Boy Blue and the Blue Boys zawierające, obok piosenki, z którą chłopcy ujawnili się w klubie, trzy inne utwory - La Bamba, Reelin' and Rockin' oraz standard uwielbianego przez Micka Jimmy'ego Reeda, Bright Lights, Big City. Początek został zrobiony. Tymczasem Brian, zachęcony powodzeniem Blues Incorporated, postano- 26 wił pójść na całość i założyć własny zespół. Zawsze zresztą o tym marzył. Grupa miała być, oczywiście, R&B, ale ogłoszenie dał do pisma Jazz News" - nie było wielu innych możliwości. Jednym z pierwszych ludzi, którzy odpowiedzieli na zew Briana, był lan Stewart. Pogodny, przyjacielski chłopak, zwany przez przyjaciół Stu, trzymał się niezłej posady w koncernie Imperial Chemical Industries i okazjonalnie grywał w zespołach jazzu tradycyjnego. Był solidnie wyszkolonym pianistą, czuł boogie i gotów był porzucić trąd na jedno skinienie. Stu zastał Briana żyjącego w skrajnej nędzy. Prawdziwy bluesman nie może utrzymywać rodziny. Dopóki Pat Andrews pracowała w pralni, mieli co jeść, ale ona nie wytrzymała długo takiego życia. Wkrótce mieszkał sam i żywił się sam - głównie zimnym spaghetti z puszki. Dwukrotnie podejmował Brian pracę w domach towarowych. Z pierwszego wyleciał za abnegację, z drugiego za kradzież pieniędzy. Tym bardziej desperacko gotów był walczyć o status muzyka profesjonalisty. Po ogłoszeniu w „Jazz News" uformował się skład, który obok Briana i lana Stewarta tworzyli Geoff Bradford, znakomity jak na owe czasy gitarzysta, a także wokalista Andy Wren. Do prób przystąpiono natychmiast. Jagger i Richards też nie tracili czasu. Wprawdzie Allen Etherington i Bob Beckwith w coraz mniejszym stopniu podzielali entuzjazm pozostałych Blue Boys, ale był przecież wiemy Dick Taylor i zaczęły wreszcie owocować pielgrzymki do Ealing. Alexis Korner pozwolił Mickowi wystąpić w roli wokalisty z Blues Incorporated! Mick był ponoć fatalny. Fałszował i kompletnie nie potrafił się poruszać (kto w to dzisiaj uwierzy?). Był w nim jednak już wtedy pewien magnetyzm - radość z występowania, ogromna koncentracja na sobie, a może po prostu urok szczenięcej impertynencji? Trudno powiedzieć, dość że sama jego osoba bardziej przykuwała uwagę widowni niż popisy wokalne. Wspomina to obecnie z dużą dozą samokrytycyzmu: „Nie mogłem nawet trafić w tonację. To był dopiero problem. Często byłem bardzo pijany, bo z początku naprawdę się denerwowałem". Ale Alexis wierzył w Micka, a wszyscy wierzyli w Alexisa. I słusznie. Już po czterech tygodniach działalności Ealing Club do Kornera zwrócił się Harold Pendleton, menażer klubu Marquee i zaoferował współpracę. Marquee było znakomicie położone, tuż przy Oxford Street, ale nic nie było w stanie przyciągnąć gości w czwartkowe wieczory. I to miało być zadaniem dla Blues Incorporated. Korner zadanie wykonał, choć nie od razu. Nowy klub był znacznie większy niż Ealing, trzeba było zgromadzić nowe rzesze wyznawców: .Zaczynało to stopniowo wyglądać coraz bardziej budująco, ponieważ przybywali młodzi ludzie, którym nie pasowała scena jazzowa i którzy szukali wrażeń wypływających z czegoś bardziej surowego" - wspomina Alexis. „A my właśnie to im zapewnialiśmy". Rozszerzenie wpływów Blues Incorporated miało się wkrótce opłacić i Kornerowi, i całej jego przybocznej świcie. W maju pozycja Jaggera w zespole była ustalona. Odśpiewywał swoje trzy numery - Bad Boy, Ride'em Down, Don't Stay Out Ali Nighł - czasem w towarzystwie Keitha, częściej bez. Zaczął także próby z grupą Briana, z której bardzo 27 szybko wyparł Andy'ego Wrena. I dobrze się stało, bo Little Boy Blue and the Blue Boys właściwie przestawali już istnieć. Przy wzajemnej sympatii, jaką darzyli się chłopcy, nietrudno było o pomysł połączenia obu zespołów. Brian zdążył się już zgrać ze Stu, Mick jako warunek swojego uczestnictwa postawił przyjęcie Keitha. Trzeci gitarzysta, bluesowy purysta Geoff Bradford, umiał się znaleźć i szybko sam się usunął. Uważał muzykę Jimmy'ego Reeda za nudziarstwo, nie mógł więc zaprzyjaźnić się z Jaggerem. Tym gorzej dla niego. Dick Taylor został basistą, brakowało jeszcze perkusisty. Bębniarzem bywał wtedy każdy, kto miał bębny. Załapał się niejaki Tony Chapman, ale był wędrownym sprzedawcą, więc rzadko go widywano. Zastępował go inny fan z otoczenia Kornera, Mick Avory. Podobno Brian był tym, który zaproponował nazwę The Rollin' Stones (tak, tak, z apostrofem). Zaczerpnął ją z utworu Muddy Watersa Rollin' Stone Blues. Rolling Stones oznacza w angielskim dosłownie „toczące się kamienie". Ale nie należy nazwy tej tłumaczyć dosłownie. W mowie potocznej określa się w ten sposób osobę żyjącą bez stałego zabezpieczenia materialnego, obieżyświata, niespokojnego ducha. Znaczenie to wywodzi się od przysłowia „a rolling stone gathers no moss", czyli „toczący się kamień nie obrasta mchem". Dalsza kariera chłopców zakwestionuje trafność tego przysłowia. The Rollin' Stones odbywali od tej pory próby, kiedy tylko i gdzie tylko się dało. Chociaż jednak wszyscy byli częstymi gośćmi Ealing i Marquee, Alexis nic nie wiedział o nowej grupie. Ale jego powodzenie miało także oznaczać powodzenie chłopców. Przełomowy moment nastąpił w lipcu - zespół Kornera został zaproszony przez sieć BBC do wystąpienia w programie radiowym Jazz Club. Radość była wielka, niestety wyłonił się problem. Zgodnie z zasadami określonymi przez związek zawodowy muzyków, BBC skłonne było zapłacić tylko sześciu członkom zespołu. Jagger, jako dodatkowy wokalista, był siódmy. Rycerski Alexis skłonny był już odtrącić wyciągniętą rękę sukcesu, ale przekonał go sam Mick. Według relacji Kornera miał powiedzieć: „(...) Jeśli wystąpisz na antenie, za tydzień będziemy mieć dwa razy tyle ludzi". To zdecydowało. Lider Blues Incorporated hojnie wynagrodził Mickowi rozczarowanie. Powiedział chłopcom, że mają zmontować grupę i wystąpić w jego zastępstwie w Marquee (program Jazz Club emitowany był na żywo w czwartki). A grupa była już zmontowana. Co prawda główną atrakcją miał być wokalista John Baldry z zespołem, niemniej dzień 12 lipca 1962 roku odnotować można jako oficjalny debiut Stonesów. Kiedy więc miliony Anglików po raz pierwszy słuchały rodzimego bluesa na antenie radiowej, kiedy Alexis Korner i jego pionierska kapela zdobywali wreszcie zasłużony krajowy rozgłos, na scenie klubu Marquee Mick, Brian, Keith, Stu, Dick Taylor i Mikę Avory stawiali swoje pierwsze kroki na drodze do sukcesu, który w mniejszym lub większym stopniu miał się stać udziałem każdego z chłopców. Atrakcją wieczoru pozostał John Baldry, któremu w czasie występu pękły spodnie (na ratunek temu blisko dwumetrowemu wokaliście pospieszyła z agrafką kobieta z widowni), ale chłopcy po raz pierwszy w życiu poczuli się jak 28 profesjonalny zespół. A zbliżał się już czas podejmowania decyzji. Mick ukończył pozytywnie pierwszy rok LSE. Keith definitywnie postanowił nie wracać po wakacjach do szkoły. Obiecał ukochanej mamusi, że poszuka sobie pracy w Londynie, ale nic nie wskazywało, żeby zamierzał dotrzymać przyrzeczenia. Dick Taylor podejmował od jesieni studia w Royal College of Art i całkowicie zrezygnował z dalszego grania. Nie na długo, został wkrótce założycielem znakomitego zespołu The Pretty Things i czekało go jeszcze wiele artystycznych wzlotów. Mikę Avory pojawiał się i znikał, aż wylądował przy perkusji legendarnego już, chociaż ciągle aktywnego, zespołu The Kinks. Stu nadal pracował dla ICI, ale nie miał najmniejszej ochoty rezygnować z dalszego grania. No, a Brian... Brian kusił. Namawiał chłopców do porzucenia wszystkich innych zajęć i całkowitego poświęcenia się muzyce. Kusił stylem życia prawdziwego bluesmana. Keith oczywiście poszedłby w ciemno, ale Jagger był na to zbyt mądry. Miał zresztą najwięcej do stracenia. Wspomina z charakterystyczną dla siebie szczerością: „(...) Chcieli, żebym rzucił LSE, ale nie miało to najmniejszego sensu, dopóki nie poczułem, w którą stronę wieje wiatr". Wypracowali więc kompromis. Mick nadal studiował, ale wraz z Keithem i Brianem zamieszkał w wynajętym wspólnie mieszkaniu. Tylko co to było za mieszkanie! Dwa pokoiki w Edith Grove przeszły do legendy zespołu, choć tak naprawdę, to wśród współczesnych stały się legendą, jak tylko trójka młodych Stonesów wprowadziła się do nich. Chłopcy zastali mieszkanie w opłakanym, jeśli nie w skandalicznym stanie. A potem było już tylko gorzej. Zrujnowane meble, powybijane szyby, zwisające ze ścian tapety. Obskurny klozet znajdujący się na innym piętrze, do którego nie zawsze chciało się biegać. I, oczywiście, rewelacyjne samopoczucie całej trójki. To nigdy nie szwankowało, choć pieniędzy nie mieli prawie żadnych. Nad nimi mieszkało dwóch nauczycieli, którzy urządzali czasem potańcówki przy muzyce Duke'a Ellingtona. Chłopcy podbierali im wtedy wystawione przed drzwi butelki i biegli z nimi do punktu skupu. Butelki zbierali zresztą gdzie się dało. Za to pod nimi... Ale niech opowie Keith: „Pod nami mieszkały cztery stare kurwy z Liverpoolu. Czy to nie zbieg okoliczności? (...) Naprawdę stare ździry, nie wiem, jak zarabiały na chleb, jak pracowały... Miały bardzo opiekuńczy stosunek do ludzi i czasami pomagały nam zebrać się do kupy". Ten Liverpool to oczywiście aluzja do panującego podówczas na listach przebojów Merseybeatu. Chłopcy mieli w głębokiej pogardzie cały pop, cały Liverpool-sound i całych tych, jak im tam, Beatlesów. Na szczęście czasy się zmieniają, a ludzie się zmieniają razem z nimi. Pani Richards nie mogła się pogodzić z warunkami, w jakich żył jej syn i jego koledzy. Przyjeżdżała z Dartford co tydzień, przywoziła jedzenie i małe sumy pieniędzy, zabierała bieliznę do prania. Po kilku latach wyznała w wywiadzie: „Bardzo martwiłam się o Keitha przez to okropne mieszkanie w Edith Grove. Całymi dniami leżeli w łóżkach, bo nie mieli pieniędzy ani na ogrzewanie, ani na jedzenie, ani na nic innego". A koledzy Micka z LSE nie zauważyli, żeby brakowało mu pieniędzy... 29 Chłopcy grali całymi dniami, ale przede wszystkim uczyli się „radzić sobie ze swoim własnym ego", jak ujął to Jagger. A potrafili być nieznośni, szczególnie Brian. Odwiedzał go czasem jeden z nielicznych kolegów z Cheltenham, Richard Hattrell, którego Brian upokarzał na wszystkie możliwe sposoby udowodniając nieustannie swoją wyższość światowca. Chłopak wrócił był właśnie z płatnego szkolenia wojskowego, miał przy sobie odłożoną sumkę i chciał się, biedaczysko, zabawić w Londynie. No i zabawił się. Za darmo. Brian oskubał go co do grosza, kupując sobie nową gitarę, ubrania i mnóstwo drobiazgów. Przy innej okazji odebrał Hattrellowi płaszcz wojskowy - był bardzo zimny dzień - i jeszcze kazał mu oddać Richardsowi sweter. Nawet kiedy szli na hamburgera, Hattrell musiał trzymać się 20 metrów za nimi, a potem czekać przed wejściem do baru. A na koniec oczywiście za wszystkich zapłacić. Bywało jeszcze lepiej. Richards: „Padał śnieg, wracamy do mieszkania, a on (Hattrell) śpi w łóżku Briana. Z jakiegoś powodu strasznie to Briana zdenerwowało. Mieliśmy pełno kabli na podłodze, podniósł jeden goły drut - ten koniec jest podłączony, kochanie, zaraz cię dopadnę. Facet wyleciał z mieszkania w majtkach, krzycząc: Rażą mnie prądem, rażą mnie prądem! Kiedy ktoś go przyprowadził po godzinie, był siny". Ale Hattrell z masochistycznym samozaparciem wracał jak bumerang i miał jeszcze nieraz oddać chłopcom nieocenione usługi, jako ich pierwszy „road manager". Nie trzeba chyba dodawać, że bezpłatnie. Zaczęły się pierwsze grania. „Chcieliśmy się załapać zawodowo i nie obchodziło nas, ile nam płacą, żebyśmy tylko mieli jakiś start" - charakteryzuje ten okres Jagger. Praktyka okazywała się często jeszcze bardziej dosłowna. Bywało, że na występ nie przychodził nikt, w związku z czym chłopcy nie dostawali nic. I, na przykład, musieli wracać bez grosza w kieszeni do miasta. Z całym sprzętem. Zadaniem Hattrella było zorganizowanie darmowego transportu środkami komunikacji miejskiej: „Jeśli mieliśmy wystąpić na West Endzie, braliśmy autobus 11 przez Kings Road i tam, gdzie zwalnia, żeby objechać Trafalgar Square, wyskakiwaliśmy z całym sprzętem! Wyskakiwaliśmy, zanim konduktor pobrał od nas opłatę". Kiedy nawet żelazny Hattrell nie był w stanie żyć w ten sposób już ani chwili dłużej, stanowisko menażera odziedziczył Stu. Jako jedyny członek zespołu miał stałą pracę, co wiązało się z dostępem do telefonu. Od tej pory jego zadaniem było załatwianie występów i miejsc do odbywania prób. Na przełomie lat 1962/1963 podstawowym problemem zespołu stało się ustalenie składu. Trzon stanowili Mick, Keith, Brian i Stu, ale nieustannie zmieniała się sekcja rytmiczna. Perkusistów zawsze było pod ręką kilku, ale po odejściu Dicka Taylora największy kłopot przedstawiało zdobycie basisty. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem chłopcy wynajęli salkę w Wetherby Arms i dali ogłoszenie do pisma „Melody Maker". Stawiło się kilku chętnych. Grali lepiej lub gorzej, ale jeden z nich przybył wyposażony w ogromny wzmacniacz. Biedują-cym Stonesom niesłychanie to zaimponowało. Upewnili się tylko, czy chłopak na pewno jest właścicielem swojego cacka i umowa została zawarta. Aha, nowy Stones grał w dodatku nieźle na basie. 30 Przedstawił się jako Bill Wyman, choć nazywał się naprawdę William Perks. Był od Micka i Keitha starszy o siedem lat, miał żonę i syna. Te niechlubne fakty próbowano następnie utrzymać w tajemnicy. Spokojny, zrównoważony, amimicz-ny, stał się w zespole elementem tonizującym. Pozbawiony śladów emocjonalnej ekspresji, górował nad resztą chłopców doświadczeniem. Jako drugi, obok Stewarta, członek Stonesów nie był specjalnym fanatykiem bluesa. Muzyczną edukację rozpoczął mając cztery lata od lekcji fortepianu. Wspomina matka, pani Kathleen Perks: „Problem polegał na tym, że nigdy nie grał we właściwym tempie i zawsze musiał coś przekręcać. Na koniec tak już tego mieliśmy dość, że oddaliśmy pianino". Czyżby to za to obraził się tak na rodzinę, że zmienił nazwisko? Raczej niemożliwe. Z relacji matki wynika, że dzieckiem był idealnym: „(...) kiedy coś zdenerwowało Billa, zamykał się w swojej sypialni i czytał Biblię. Był bardzo mocno związany z naszym kościołem parafialnym, przez 10 lat należał do chóru". Po prostu aniołek. Choć potrafił także pokazać różki. Pani Perks: „Pamiętam, jak poszedł kiedyś na tańce z Dianę, która jest teraz jego żoną, i nie został wpuszczony, ponieważ miał zbyt obcisłe spodnie. W następnym tygodniu Bill poszedł znowu, ubrany w spodnie dosyć szerokie. Dostał się bez problemu, a pierwsze co zrobił, to poszedł do łazienki i je zdjął. Pod spodem miał te same co przed tygodniem". Bill Wyman wychowywał się w Beckenham, czyli nieco bliżej centrum Londynu niż Mick i Keith. Tam, na potańcówce w Royston Ballroom, poznał swoją przyszłą żonę. Tam też ukończył szkołę średnią, tego samego typu co Jagger. Zabrakło mu jednak szczęścia Micka przy wypełnianiu patriotycznego obowiązku. Szkoda, że musiało się to przytrafić właśnie poborowemu, który „nie mógł wytrzymać chodzenia w szkolnym mundurku i nienawidził garniturów" - o Billa upomniała się armia. Powołany na dwa lata do odbycia zasadniczej służby wojskowej trafił do jednostki RAF stacjonującej w Niemczech Zachodnich. „Kiedy się tam znalazłem, zacząłem słuchać amerykańskich stacji radiowych - można je było złapać w brytyjskim sektorze. Nagle odkryłem coś takiego, jak Grand Ole Opry, a nigdy przedtem nie słyszałem country. Lubiłem budzić się o szóstej rano przed wyjściem na służbę i leżąc w łóżku słuchać wszystkich tych wspaniałych piosenkarzy (...) Potem przyszli Bill Haley i Elvis, następnie Little Richard i Chuck Berry. Little Richard i Chuck Berry po prostu mnie porwali. Zobaczyłem Berry'ego w filmie „Rock, Rock, Rock", w którym wykonywał You Can't Catch Me, i zostałem całkowicie zawojowany". Podróże kształcą, jak się okazuje nawet podróże w mundurze. Po powrocie do domu Bill zaczął pracować jako statystyk („Śmieszne, być dobrym z matematyki") w wytwórni silników wysokoprężnych. Wolny czas poświęcił muzyce. Współpracował z wieloma grupami, sam zakładał kilka. Ich wspólnym muzycznym mianownikiem pozostawał Chuck Berry. Ostatnia założona przez Wymana formacja, The Cliftons, dawała po dwa, trzy występy tygodniowo, ale grali dosłownie za grosze. Zdesperowany perkusista, Tony Chapman, skądinąd dobry znajomy Micka, Keitha i Briana, pierwszy pomknął w odpowiedzi na ogłoszenie 31 Stonesów i to on namówił Wymana do wzięcia udziału w przesłuchaniu. „To zupełnie inny rodzaj muzyki" - zachęcał. Przyniósł Billowi taśmę z paroma kawałkami zapożyczonymi przez Stonesów z repertuaru Jimmy'ego Reeda. „Jakież to w o I n e" - pomyślał Bill. Ale poszedł. Przez dwie godziny nikt się właściwie do niego nie odezwał. Mick mruknął „cześć", a Stu próbował być miły, ale Brian i Keith nawet nie rzucili na niego okiem. Dopóki nie zorientowali się, że ma papierosy. Potem postawił im po drinku (przesłuchanie odbywało się na zapleczu pubu) i od razu poczuł się jak w rodzinie. Ale w sprawie swego angażu pozostał realistą: „Miałem wtedy wzmacniacz Vox AC-30, a w tamtych czasach to było naprawdę coś. (...) Więc pomyśleli -och, rzeczywiście dobry wzmacniacz, basista to nic specjalnego, ale zatrzymamy go, żeby korzystać ze wzmacniacza. Taka jest, jak mi wiadomo, oficjalna wersja. Z nich byli prawdziwi bajeranci". Po mniej więcej trzech tygodniach chłopcy powiedzieli Chapmanowi, że nie umie grać na perkusji i że jest wolny. Zastąpił go na krótko niejaki Steve Harris. Od dłuższego już czasu Stonesi ostrzyli sobie zęby na Charliego Wattsa, stałego współpracownika Blues Incorporated, z którym okazjonalnie grywali i który cieszył się jako muzyk powszechnym szacunkiem. Ale Charlie nie mógł się zdecydować. Należał do najbardziej enigmatycznych postaci ówczesnego światka R&B. Po pierwsze, nie był fanatykiem ani R&B, ani bluesa. Jego największą muzyczną pasją był jazz i to nie tradycyjny, lecz nowoczesny. Po drugie, będąc absolwentem Harrow Art College, znalazł interesującą i intratną pracę. Był projektantem graficznym w dużej agencji reklamowej. Na bębnach grywał dla czystej przyjemności. Po trzecie, miał krótkie włosy i chodził nieskazitelnie ubrany. Wśród towarzystwa z Ealing czy Marquee wyglądał jak facet z innego filmu. Niezmiernie rzadko się odzywał i albo trafiał w dziesiątkę, albo wypuszczał się w bezkresne przestrzenie absurdu. Był ogólnie lubianym sympatycznym dziwakiem, a jego wygląd, styl bycia i niezachwiany stoicyzm niesłychanie imponowały Jaggerowi. Charlie Watts był o rok starszy od Briana. Jako jedyny ze Stonesów pochodził ze środowiska robotniczego. Wychował się w Neasden, na północnych przedmieściach Londynu, tam też uczęszczał do szkoły. Zdobywał nagrody z angielskiego i prac plastycznych, uwielbiał piłkę nożną, nie znosił gimnastyki. Jako nastolatek pokochał jazz - ale nie ten, który wszyscy kochali - i uznał, że chce grać na perkusji. Pani Lily Watts, mama: „Charlie zawsze chciał mieć perkusję, wciąż wystukiwał na stole rytmy - patykami albo nożem i widelcem. Swój pierwszy zestaw dostał na gwiazdkę, kiedy miał 14 lat. Kosztował 12 funtów. Zabrał się za niego od razu. Często puszczał płyty jazzowe i sam dołączał na perkusji. Sąsiedzi byli naprawdę zacni - nigdy się nie poskarżyli". Do siedemnastego roku życia włącznie wszystkie ubrania kupował Charliemu ojciec, sam zawołany strojniś. Dopóki nie został Stonesem, włosy strzygła mu wyłącznie siostra Linda. Nie ufał fryzjerom. Po latach miał powiedzieć o sobie: „Sprawiam wrażenie, że się nudzę, ale to nieprawda. Mam tylko potwornie znudzoną twarz". 32 Kiedy Stonesi poprosili go o wiążącą odpowiedz, był akurat wolny. Wahał się, ponieważ nie lubił się wiązać. „Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nawet bym się nie zastanawił nad ich propozycją, interesował mnie tylko modern jazz". Ale szkoła Alexisa Kornera zrobiła swoje - Charlie zdążył się zarazić bakcylem bluesa. A kropkę nad „i" pomogła postawić pani Korner. Zagadnięta przez Wattsa, jak zareagować na propozycję Stonesów, miała powiedzieć: „A co masz do stracenia?" Faktycznie - nie miał nic. „Stonesi byli wspaniali, więc przystałem do nich" - powiedział ładnych parę lat później, jak gdyby nigdy nic. Widać przemyślał niejedno. Był styczeń 1963 roku. Skład zespołu The Rollin' (wciąż z apostrofem) Stones przedstawiał się następująco: Mick Jagger - śpiew, Keith Richards -gitara, Brian Jones - gitara, lan Stewart - fortepian, Bill Wyman - gitara basowa i Charlie Watts - perkusja. Krew w żyłach młodych zapaleńców osiągała temperaturę wrzenia. Tymczasem najcięższa od stu lat zima trzymała w lodowatym uścisku całą Anglię. 1963 - 1966 Wczorajsze gazety Niezapomniane lata 60., lata przemiany i nadziei, nie zajęły, tak naprawdę, całej dekady. Zaczęły się od długich włosów i pieśni, od Beatlesów, Stonesów i Dylana. Skończyły się na studenckich zamieszkach 1968 roku. W miarę pogłębiania się perspektywy czasowej przyglądamy się tej jedynej w swoim rodzaju epoce z rosnącym krytycyzmem. I, niejednokrotnie, coraz bardziej ją lubimy. Analizując dowolny okres w historii, nie można uchronić się od refleksji - jaką alternatywę przyniosła przyszłość. Człowiek poczuł się pełnoprawnym współobywatelem kosmosu. Po tysiącach lat wychodzenia z jaskiń stanął wreszcie na progu wszechświata. Dzisiaj orbita, jutro Księżyc, pojutrze Mars. Potem Alfa Centauri, Droga Mleczna, całe to bezkresne podwórko. Przy takim międzygalaktycznym rozmachu myślenia, problemy w rodzaju wydarzeń na Dalekim Wschodzie redukowały się w świadomości wielu ludzi do wymiaru lokalnych incydentów. Pokojowe rozstrzygnięcie konfliktu kubańskiego przekonało, na przykładzie tak jaskrawym jak Zatoka Świń, że chyba jednak żadna ze stron nie naciśnie guzika. Zimnowojenne widmo wojny atomowej powoli przestawało straszyć. Przed podbiciem kosmosu szykowała się jednak inna inwazja. British lnvasion. Terminem tym przywykło się określać eksplozję bezprecedensowej popularności brytyjskich zespołów młodzieżowych w USA. Czarna muzyka amerykańska, przepuszczona przez filtr europejskiej kultury muzycznej, miała w 1964 roku powrócić pod białym sztandarem do swojej kolebki. Tymczasem Wielka Brytania pod przywództwem The Beatles zbierała siły. W Stanach, które nie ochłonęły jeszcze po zabójstwie Kennedy'ego, dochodziło do głosu nowe pokolenie. Głos młodych ludzi dobywał się od dołu, ale rozbrzmiewał coraz donośniej. Ich samych nazwano „dziećmi Woody'ego Guthriego". Muzyka ludowa przeżywała największy w tym stuleciu renesans. Wprawdzie sieć telewizyjna ABC nie dopuściła do udziału w swym programie folkowym legendarnego zespołu The Weavers, ze względu na zbyt „radykalne" 34 przekonania jego członków, ale to dodawało tylko całemu ruchowi pikanterii. Pete Seeger, kierownik zespołu, niestrudzony pieśniarz lewicowy, odmówił złożenia przed kamerami ślubu lojalności i jego indywidualny zakaz występowania w środkach masowego przekazu, pamiętający senatora McCarthy'ego i czasy polowań na czarownice, został przedłużony. Cudzysłów na słowie radykalny miał niedługo zniknąć. Kariery rozpoczynali Bob Dylan, Phil Ochs, Joan Baez. Dzięki nagraniom folkowo-komercyjnego tria Peter, Paul and Mary pieśni Dylana, obwołanego królem protestu, dotarły do uszu milionów Amerykanów. A trudno było pozostać wobec nich obojętnym. Działy się cuda. W Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku wystawili swoje prace Warhol, Rauschenberg i Johns - Pop-art został ostatecznie zdefiniowany. Vidal Sassoon wymyślał fryzury na miarę czasów, a Ernestine Carter ogłosiła „Rok nogi". I nogi rzeczywiście zaczęły wyrastać spod spódnic. Hollywood jeszcze zdążyło zrealizować „Kleopatrę", ale Kubrick już zdążył nakręcić „Lolitę". Jak zwykle na pograniczu dwóch epok piętrzyły się paradoksy. Rada Miejska Nowego Orleanu oferowała darmowe bilety w jedną stronę wszystkim czarnym, którzy zechcą wynieść się na północ. W tym samym czasie brytyjska młodzież wariowała na punkcie R&B. Murzyńscy artyści, klasycy swego gatunku i niejednokrotnie ludzie w podeszłym już wieku, zaczęli przyjeżdżać do Europy, aby po raz pierwszy w swym życiu wystąpić przed białą publicznością. Prorokiem nowych czasów został Bob Dylan. Zwiastunem Dobrej Nowiny był zespół The Beatles. Rola Kusiciela, zawsze gotowego przemienić radość w rozkosz, a rozkosz w wyuzdanie, przypadła w udziale Rolling Stonesom. Ale chłopcy nawet się tego jeszcze nie spodziewali. Mick, Keith i Brian mieszkali nadal razem w Edith Grove, zmieniając swoje schronienie w dantejskie piekło. Charlie i Stu mieszkali z rodzicami. Bill z żoną Dianę i dziesięciomiesięcznym Stephenem. Żaden z nich nie myślał jeszcze o zespołowym emploi, na to było za wcześnie. Cała ich uwaga zogniskowana była wokół spraw związanych z graniem. Poza tym byli sobą, w najlepszym i najgorszym znaczeniu. Brian podbierał grupowe pieniądze, kłamał w żywe oczy, przetrząsał kieszenie pijanego Keitha. Kiedyś zjadł mu pasztet, za co Richards podbił mu oko. Jagger, który i tak kilka godzin dziennie spędzał na wykładach, przerywał czasem głodówkę i umykał na weekend do Dartford, gdzie regenerował się nieco przy rodzicach. Ale kiedy udawało im się załatwić gdzieś występ, stawali się jednym organizmem. W zorganizowaniu pierwszych nagrań pomógł Stonesom dobry znajomy z muzycznego światka, Glyn Johns. Był z zawodu reżyserem dźwięku, prowadził także popularny klub, The Red Lion. Parę razy pozwolił chłopcom zagrać u siebie i nie ukrywał wrażenia, jakie na nim zrobili. W ciągu trzech godzin spędzonych w studio IBC w Portland Place zarejestrowali i zmiksowali cztery standardy R&B. Sesją kierował sam Johns. Okazało się, że zostało im jeszcze pięć minut opłaconego czasu, więc dograli, z marszu, za pierwszym podejściem, Bright 35 Lights, Big City. Po kilku dniach wrócili dokonać szóstego zapisu. Ich pierwsza profesjonalna wizytówka była gotowa. Niestety, nie było w Londynie wytwórni płytowej, która wykazałaby choć cień zainteresowania nagraniami. Ale lepsze czasy zbliżały się wielkimi krokami. Wszystkie półprofesjonalne grupy marzyły o stałym angażu w klubie, choćby raz w tygodniu. Mniejsza o to gdzie i kiedy, byle systematycznie - tylko w ten sposób można się było dopracować własnej publiczności. Wszyscy właściciele klubów marzyli o zaangażowaniu na stałe zespołu, który przyciągałby tłumy. Symbioza tylko pozorna. Żadna ze stron nie mogła niczego gwarantować. Drugim, po Alexisie Komerze, mężem opatrznościowym, jakiego Stonesi napotkali na swej drodze, był człowiek, który nie obawiał się ryzyka, bo zawsze więcej miał do zaoferowania niż do stracenia. Nazywał się Giorgio Gomelsky i sam był urodzonym „rolling Stonesem". Syn pochodzącego z Kaukazu rosyjskiego lekarza i Francuzki, brodaty, mówiący z koszmarnym akcentem Giorgio, przedstawiał sobą iście bohemianą figurę. Przewędrował autostopem pół świata, czasami przysięgał, że cały. Zorganizował pierwszy we Włoszech festiwal jazzowy, żył jakiś czas w Chicago, gdzie odkrył bluesa w naturalnym środowisku. Trudny do zakwalifikowania w aspekcie zawodowym, opisywany jest Gomelsky to jako impresario, to znów jako reżyser, twórca filmów eksperymentalnych -określenie eksperymentalny bywa jednak najczęściej wątpliwym komplementem. Dzięki pożyczonym od kumpla 5 funtom otworzył na tyłach pubu w Station Hotel w Richmond klub R&B, Crawdaddy. Wkrótce środowisko londyńskie obiegła wieść o nowym zapaleńcu. Brian Jones nie tracił czasu. Gomelsky: „(...) wszyscy już wiedzieli, że Giorgio to pies na R&B. (...) Brian przyjeżdżał do mnie i mówił (szeptem): Giorgio, musisz przyjechać i posłuchać, to najlepszy zespół w Londynie, gramy R&B. Wybrałem się zobaczyć ich do Surton, grali w Czerwonym Lwie". Stonesi, odprawiani z większości klubów zanim zdążyli wyjąć instrumenty, za sam wygląd, zrobili na Gomelskym jak najlepsze wrażenie. Wprawdzie Crawdaddy było już obsadzone, ale obiecał im, że wystarczy jeden numer ze strony jego obecnych podopiecznych i The Rollin' Stones mają angaż. Nie musieli czekać długo. Pewnej mroźnej niedzieli członkowie Dave Hunt Blues Band -z Rayem Davisem, późniejszym Kinksem, na gitarze - nie dojechali do zaśnieżonego Richmond. Na drugi dzień lan Stewart odebrał telefon: „Powiedz chłopakom, że wchodzicie w następną niedzielę". Angaż to nie jest właściwe słowo. „Nie, nie, nie podpisywaliśmy niczego!" -oburza się Gomelsky. „Nie miałem pojęcia o muzycznym businessie. (...) Nie trafiała do mnie idea robienia pieniędzy na czymś, co naprawdę lubię". Wpływami dzielili się po połowie, ale ponieważ zagwarantował każdemu członkowi grupy funta i dziesięć szylingów za występ, musiał dokładać z własnej działki, jeśli nie zarobili przewidywanego minimum 15 funtów. A początkowo nie zarabiali. Z tygodnia na tydzień robiło się jednak coraz lepiej. Najpierw 4 osoby, potem 50, 60, wreszcie około setki - z czasem pełna sala. Owocował obustronny 36 entuzjazm. Chłopcy dawali z siebie wszystko imitując Jimmy'ego Reeda, a ponieważ nie byli w stanie robić tego dokładnie, ich muzyka zaczynała nabierać cech indywidualnego stylu. Z kolei Gomelsky uczył widownię, jak należy Stonesów odbierać. Intuicyjnie wyczuwał, że nie można po prostu stać i słuchać. Stonesi prowokowali do czegoś więcej. I miał rację. Wystarczył jeden podstawiony koleś, który wskoczył na stół i zaczął tańczyć, żeby natychmiast się okazało, że wszyscy obecni na widowni właśnie na to mieli ochotę. No i zaczęło się. „To był rytuał" -mówi Gomelsky. „Obrządek plemienny". Wspólna ekstaza była w stanie połączyć nawet członków rywalizujących gangów: „Nie było czasu na konfrontację, to przerastało ich podziały". Giorgio często towarzyszył chłopcom w drodze powrotnej do domu i nieraz zostawał na nocne rozmowy w Edith Grove. Nawet to, co tam zastawał, nie zachwiało jego wiary w grupę. Melanż zapachów przechodził ludzkie pojęcie. Lodówka żyła od dawna własnym życiem - najodważniejsi nie ryzykowali jej otwierania. Kiedy ktoś mówił chłopcom, że mają za dużo nie pozmywanych naczyń, wyrzucali je po prostu przez okno. Wszyscy członkowie zespołu razem z Gomelskym spędzali sporo czasu na rozlepianiu afiszy. Resztki kleju, jakie im po tym pozostawały, wyrzucane były do wanny. Tak jak i resztki jedzenia, papier toaletowy, pety i brudne (ciekawe, do jakich granic Mick, Keith i Brian rozszerzyli znaczenie tego pojęcia) skarpetki. Istniała realna groźba, że zawartość wanny wyprze chłopców z ich lokalu. Gomelsky dawał słowo skauta, że widział, jak w łazience rosły drzewa. Na wiosnę w Crawdaddy wrzało. Station Hotel w Richmond stał się mekką fanów R&B i to w bardziej spektakularny sposób, niż kiedykolwiek miało to miejsce w Ealing czy Marquee. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Zbliżały się trzy najbardziej znaczące w karierze zespołu tygodnie - każdy weekend miał przynieść wydarzenie. Lokalna gazeta „Richmond and Twickenham Times" opublikowała 13 kwietnia pierwszy artykuł prasowy poświęcony Stonesom. Autor, Barry May, mylił miejscami pojęcia, ale odważnie ogłosił R&B alternatywą istniejącej sceny muzycznej i prorokował rychłą konwersję dotychczasowych fanów jazzu tradycyjnego. Całość miała dla Stonesów bardzo przychylny wydźwięk. Giorgio Gomelsky przedstawiony został jako włoski reżyser filmowy, a Brian Jones miał być architektem (!), ale oczywiście nikomu to nie przeszkadzało. Wzmianka w prasie oznaczała rozgłos. Lokalny, prowincjonalny, ale zawsze rozgłos. A wydarzenia miały się i tak potoczyć w lawinowym tempie. Giorgio nie spał. Kiedy dowiedział się, że w pobliskim Twickenham rejestrowany będzie popularny program telewizyjny Thank Your Lucky Stars, w którym mają wystąpić The Beatles, natychmiast skontaktował się z Wielką Czwórką. Co prawda Wielka Czwórka nie była jeszcze Wielką Czwórką, ale właśnie miała swój pierwszy przebój na szczycie list - było to Please Please Me - i Beatlesów zaczynała już otaczać aura przeczuwanej sensacji. Gomelsky zapraszał do Richmond, zachęcał, namawiał, aż w końcu John, Paul, George i Ringo obiecali, że wpadną. 37 Był 21 kwietnia, niedziela - w Crawdaddy dzień Stonesów. Zaledwie tydzień po publikacji w „Richmond and Twickenham Times". Giorgio szykował niespodziankę. Chłopcy przyjechali po popołudniowym występie w Studio 51, była szósta wieczorem. Sprawdzili dźwięk, wypili parę piw, zjedli po kanapce. Dopiero wtedy im powiedział. Nie chcieli wierzyć. Brian (szeptem): „Cooo? Beatlesi? Żartujesz! O kurrr..." Droga z Twickenham do Londynu prowadzi przez Richmond. Stonesi zaczęli liczyć minuty. Odegrali swoje pierwsze wejście. Nic. „Nie przyjechali, nie przyjechali" - lamentował Brian. Jemu najbardziej zależało. Desperacko chciał się wedrzeć do wielkiego świata. Wierzył, że Beatlesi właśnie przekraczają próg. Doczekał się. John, Paul, George i Ringo razem wzięci okazali się łatwiejsi w kontakcie niż każdy ze Stonesów osobno. Beatlesi zostali do końca występu i przysłuchiwali się z uznaniem. Sami nie wiedzieli, kiedy znaleźli się razem w Edith Grove, rozmowa przeciągnęła się do świtu. Ani unikalne płyty Jimmy'ego Reeda, ani biocenoza wanny nie zrobiły na nich większego wrażenia. Za to Brian i Mick słuchali zafascynowani. Ekstatyczny entuzjazm widowni, rozhisteryzowane nastolatki, grupy fanów próbujących przynajmniej dotknąć idola. Dziewczęta gotowe na wszystko, na absolutnie wszystko. Otwierały im się oczy. Czyż nie o to, tak naprawdę, od początku chodziło? Magia gwiazdorstwa owładnęła nimi na podobieństwo narkotyku. Beatlesi w odpowiedzi na miłe przyjęcie zaprosili Stonesów na swój pierwszy, niezwykle prestiżowy, koncert w londyńskim Royal Albert Hall. Zgodnie z oczekiwaniami odnieśli ogromny sukces. Kiedy Giorgio i jego chłopcy wychodzili tylnymi drzwiami taszcząc trochę swojego sprzętu, grupa dziewcząt rzuciła się na Briana, biorąc go za jednego z Beatlesów. Nie wyprowadził ich z błędu. Odprowadzając Gomelsky'ego do jego pobliskiego mieszkania, powiedział: „Giorgio, tego właśnie pragnę". Życzenie Briana miało się wkrótce spełnić. Stało się to w dużej mierze za sprawą człowieka, który był trzecim mężem opatrznościowym w historii Stonesów. Ale też pierwszym businessmanem. Nazywał się Andrew Loog (co za imię?!) Oldham. Miał 19 lat, a za sobą zawodowy sukces, który w hierarchii show-busi-nessu plasował go, jak na młody wiek, niezwykle wysoko. Pracował dla Erica Eastona, który pracował dla Briana Epsteina, który pracował dla Beatlesów. Ale mierzył wyżej. Na początku swej kariery próbował zostać piosenkarzem, ale nie pomogły mu w tym nawet zmieniane jak rękawiczki pseudonimy. Poniósł fiasko. Potem pracował jako asystent głośnej projektantki mody, Mary Ouant. Powiedział członkom kierownictwa firmy, że mógłby sam wykonywać pracę ich wszystkich i to z zamkniętymi oczami. Na drugi dzień szukał pracy i został odźwiernym w Klubie Jazzowym Ronniego Scotta. Kiedy popracował trochę dla menażera Wielkiej Czwórki, wiedział już, co chce robić w przyszłości - sam będzie drugim Epsteinem, będzie miał własnych Beatlesów. Giorgio Gomelsky zaprosił do Richmond Petera Jonesa, krytyka muzycznego współpracującego luźno z magazynem „Record Mirror". Poczciwiec liczył na 38 kilka ciepłych słów w branżowej prasie. Jones ciepłych słów nie napisał, ale wrócił do Crawdaddy z Normanem Joplingiem, specjalistą od R&B, który do „Record Mirror" pisywał regularnie. Jopling napisał słowa gorące - „The Rollin' Stones -prawdziwy R&B". Jones chciał jak najlepiej. Wyświadczał Gomelsky'emu przyjacielską przysługę, wyświadczył mu przysługę niedźwiedzią. Dał namiar Oldhamo-wi. 28 kwietnia, w trzeci z tak brzemiennych w skutki wiosennych weekendów, Oldham i Easton przybyli do Crawdaddy. Kilka dni wcześniej zawiadomiony o śmierci ojca Giorgio odleciał do Szwajcarii. Kiedy wrócił - jego chłopcy byli już chłopcami Oldhama. Stonesi nie potrafili tego nawet ładnie załatwić. Brian robił z siebie durnia, udając przed Gomelskym, że Oldham jest jego starym szkolnym kolegą. Jagger zachował trzeźwą ocenę tamtego okresu: „(...) nikt nas, tak naprawdę, nie obchodził - każdego próbowaliśmy tylko wykorzystać". Giorgio wyniósł z tej lekcji naukę. Kiedy z kilku przyjeżdżających do Richmond fanów uformowała się grupa The Yarbirds, z Erickiem Claptonem, Gomelsky został ich menażerem z prawdziwego zdarzenia. Tym razem podpisał już kontrakt. Stonesi grali jeszcze w Crawdaddy przez kilka miesięcy, ale o przyjaźni nie mogło być mowy. Paul Williams, ojciec rockowej krytyki, nadał założonemu przez siebie magazynowi nazwę maleńkiego klubu w Richmond - „Crawdaddy" było przez wiele lat jednym z najważniejszych pism poświęconych nowej muzyce i nowej kulturze. Po podpisaniu 3 maja kontraktu, który między innymi powoływał do życia nadzorującą nagrania zespołu firmę Impact Sound, Oldham poczuł się zwycięzcą. „Myślę, że jadąc do Richmond, wyprzedziłem resztę show-businessu o 48 godzin" - twierdził. Rollin' Stonesi wywarli na nim kolosalne wrażenie. Co przede wszystkim? „Muzyka. Seks. Fakt, że już za kilka miesięcy kraj będzie szukał przeciwieństwa tego, co robią Beatlesi". Trudno dziewiętnastoletniemu Andrew odmówić swoistego geniuszu. Trafił w dziesiątkę! Wprawdzie jego szef i partner, Erie Easton, sugerował pozbycie się wokalisty, który jego zdaniem nie potrafił śpiewać, ale Oldham wiedział lepiej. Do nazwy zespołu przywrócił brakujące „g". Od tej pory datują się więc Rolling Stonesi. Z nazwiska Richardsa usunął niepotrzebne „s". Nie bez powodu - Richard wywoływał lepsze skojarzenia: Cliff Richard, Little Richard. Oldham potrafił, całkowicie intuicyjnie, manipulować podświadomością, ale ten krok wywołał niesłychane zamieszanie. Przez następne ćwierćwiecze nazwisko Keitha podawane będzie w dwojaki sposób, całkowicie przypadkowo, bez żadnego systemu. Często nawet w obrębie jednej płyty pojawiają się dwie wersje -na okładce Richards, na nalepce Richard. Lub na odwrót. Keith się oczywiście nie przejmował, nazwisko rzecz nabyta. We współczesnych publikacjach na temat zespołu dominować zaczęła jednak tendencja do prawidłowego brzmienia. Ale mamy rok 1963 i tymczasem ze składu Rolling Stonesów wypada... lan Stewart. Decyzja Oldhama była bezwzględna - nie ta twarz, nie pasuje do obrazka. Pozwolił mu brać w przyszłości udział w nagraniach, ale nieszczęsny Stu miał się od tej pory usuwać z pola widzenia. Na otarcie łez został menażerem koncertowym. A Stonesi zostali kwintetem - już na zawsze. 39 Oldham wiedział, co robi. Od samego początku miał sprecyzowaną koncepcję zespołu. Szczera i dobrotliwa twarz Stewarta nie mieściła się w tej koncepcji, więc go usunął. Wyczuł, że Brian desperacko pragnie być uważany za lidera, więc dał mu tygodniowo 5 funtów więcej. Kupował chłopców jak mógł, bo rozumiał, że niedługo to on będzie dyktować warunki. Na początek zorganizował nagranie. Kiedy w tydzień po podpisaniu kontraktu, 10 maja, Stonesi znaleźli się z Oldhamem w Olympic Studios w Barnes, mieli za sobą kilka dni porządnego łamania głowy. Co nagrać na debiutanckim singlu, od którego mogły zależeć ich dalsze losy? Repertuar mieli bogaty, ale R&B, a Oldham swoim nieomylnym zmysłem rynkowym wyczuwał, że brzmienie zespołu trzeba nieco skomercjalizować. Wybór padł na Chucka Berry'ego, co jego zdaniem było kompromisem -chłopcy nie do końca podzielali tę opinię. Piosenkę Come On wybrano dlatego, że nigdy nie była wydana w Anglii, co zasadniczo zmniejszało prawdopodobieństwo nadziania się na konkurencyjną wersję jakiejś innej brytyjskiej grupy. Stonesi odegrali numer w ekstatycznym tempie, do którego przywykli w Crawdaddy -gotowy produkt miał minutę i czterdzieści pięć sekund. Dotkliwie odczuli brak widowni. Najlepiej spisał się samozwańczy producent, Oldham. Kiedy inżynier dźwięku spytał go, jak życzy sobie zmiksować czterościeżkowy zapis, okazało się, że Andrew nie ma w ogóle pojęcia, o co chodzi! A gdy zrozpaczony reżyser nagrania próbował mu to wytłumaczyć, Oldham rozwiązał ten gordyjski węzeł jednym cięciem - postanowił nagrywać w mono! Nieporównanie lepiej radził sobie na froncie organizacyjnym, gdzie wykazywał niezaprzeczalny talent. W mistrzowski sposób zdobył dla Rolling Stonesów kontrakt płytowy. I to w tak poważnej firmie jak Decca. Intuicja psychologiczna Oldhama była doprawdy nieoceniona. Pierwszą i ostatnią osobą, do której się zwrócił, był przedstawiciel Dekki, Dick Rowe. Człowiek, który przeszedł do historii odmawiając kontraktu nieznanemu zespołowi The Beatles. Człowiek, który nie był nawet w stanie oszacować milionów, jakie wypuścił z ręki. Dick Rowe nie powtórzył błędu. Jak na ironię, osobą, która poparła ofertę Oldhama i zarekomendowała Stonesów, był George Harrison. Los płata figle. Żeby wszystko odbyło się legalnie, trzeba jeszcze było wykupić pierwsze nagrania Stonesów od studia IBC - Erie Easton wyłożył wymagane 90 funtów. Mick, Keith, Brian, Bill i Charlie byli zawodowcami. Teraz wszystko zależało już od nich. Decca nie zaaprobowała poziomu nagrania dokonanego pod auspicjami Oldhama. Stonesów odesłano do firmowych West Hampstead Studios, żeby nagrali Come On jeszcze raz. Przy okazji zarejestrowano standard Williego Dixona / Wanna Be Loved. Singel Come On / I Wanna Be Loved ukazał się 7 czerwca i w ciągu tygodnia wskoczył do Top 30 magazynu „Disc". Oldham przechodził siebie. Jeszcze tego samego dnia zespół miał wystąpić z premierowym wykonaniem pierwszego singla przed kamerami telewizji. I to w tak prestiżowym programie jak właśnie - oglądane wówczas w Anglii przez ogromną widownię - Thank Your Lucky Stars. Stonesów należało przygładzić. Oldham chciał ich sprzedać jako antidotum na Beatlesów, ale dobrze wiedział, że 40 stawia dopiero pierwsze kroki. Doszło do ostrej wymiany zdań, ale opanował sytuację. Po raz pierwszy i ostatni w swojej historii Stonesi założyli identyczne „mundurki" - czarne spodnie i kraciaste marynarki z czarnymi kołnierzami. A także krawaty! „Wiedzieliśmy, że musimy" - wspomina Oldham. „Come On to nie była żadna specjalna melodia, tylko dobry riff. (...) Gdyby Stonesi ubrali się tak, jak chcieli, nie wpuszczono by ich do budynku". Wkrótce po nagraniu programu piękne marynarki zostały pogubione albo barbarzyńsko poplamione, ale chłopcy zaczynali uczyć się kompromisu. Miało im się to jeszcze przydać, choć było widać na pierwszy rzut oka, że nie należą do wygładzonych, ślicznie umundurowanych zespołów o gitarach w jednym kolorze. Wszelkie wątpliwości rozwiewały się zresztą już po wysłuchaniu kilku pierwszych taktów ich muzyki - nikt nie mógł pomylić Stonesów z The Searchers czy Swinging Blue Jeans. Wizja Oldhama realizowana była w oparciu o wdzięczny i plastyczny w obróbce materiał. Mick i Keith, chłopcy w gruncie rzeczy tacy, jak wielu innych, od lat udawali gorszych i bardziej zepsutych, niż byli w rzeczywistości. Żeby górować nad rówieśnikami, żeby szokować dorosłych. Wystarczyło poluzować wrodzoną arogancję i nadal tkwić w wybranych rolach. Pewien problem przedstawiał Brian. Z natury zły i zepsuty do szpiku kości - jak byśmy dzisiaj powiedzieli: osobowość infantylna o wyraźnym skrzywieniu psychopatycznym i skłonnościach paranoidal-nych - przez całe życie dokładał wszelkich starań, żeby być odbieranym przez otoczenie jako skrzywdzone niewiniątko. Odarcie go z misternie wypracowanej maski wymagało od Oldhama nie lada terapeutycznych zabiegów i nigdy nie zostało doprowadzone do końca. Martwe, posągowe twarze Billa i Charliego tworzyły tajemnicze, doskonale kontrastujące tło dla szalonej „pierwszej linii". Nawet taki organizator jak Oldham nie zaszedłby daleko z zespołem, który nie miał przebojów. Come On dotarło do 18 miejsca, a krytycy określili Stonesów jako „bluesowo-komercyjną grupę, która ma szanse przewinąć się przez dolne notowania list". Recenzent magazynu „Disc" zwrócił uwagę na grę Briana Jonesa na harmonijce ustnej (zgodnie z relacją Keitha Brian opanował bluesowy sposób gry w jeden dzień). Osiemnaste miejsce trudno było traktować jako tryumf, nie była to jednak także porażka. Andrew Oldham wynajął pomieszczenie biurowe na Regent Street i stamtąd koordynował działania związane z karierą swoich chłopców i własną. Robił wokół Stonesów jak najwięcej zamieszania, wyznając zasadę, że lepszy zły rozgłos niż brak rozgłosu. Przyciągnął dziennikarzy, zorganizował wywiady, które odniosły natychmiastowy sukces. Arogancja i szczerość chłopców zrobiły swoje -zbiorowe emploi zaczynało działać. Prasa szybko zwietrzyła temat i tak rozpoczęła się ta wieloletnia symbiotyczna kooperacja. Mick pierwszy chwytał zasady nowej gry. Był ze znajomym w restauracji na Kings Road, kiedy pewien stary, zapomniany aktor zagadnął go agresywnie, czy jest kobietą czy mężczyzną. Jagger nie odrzekł ani słowa - wstał i rozpiął spodnie. The Rolling Stones przygotowywali się do pierwszego tournee, które miało 41 się odbyć na jesieni. Decca postanowiła wydać kolejny singel, a gdy chłopcy ponownie nie mogli się zdecydować, co nagrać, przydzielono im producenta i wyznaczono termin. Zarejestrowali Poison lvy z repertuaru The Coasters, ale płytka się nie ukazała. Sfrustrowany Oldham wymyślił coś lepszego. Łamał sobie głowę nad repertuarem dla zespołu, czuł, że coś trzeba zmienić. Wpadł w depresję, wyjechał do Francji, gdzie natychmiast mu przeszło, wrócił do Londynu. Wałęsał się po ulicach w okolicy Piccadilly i niespodziewanie - nad Stonesami czuwał jednak chyba jakiś bluesujący święty - wpadł na swoich niedawnych pryncypałów. Duet kompozytorski Lennon/McCartney wracał właśnie z popołudniowego przyjęcia w Savoyu. Duet kompozytorski!!! Oldham doznał olśnienia. Jesienią 1963 roku każda kompozycja Lennona/McCartneya przykuwała natychmiast uwagę ogromnej rzeszy słuchaczy. Teraz albo nigdy! Kiedy dwóch Beatlesów, wysłuchując lawiny skarg, jęków, próśb i błagań, zrozumiało wreszcie, o co chodzi, John Lennon rzucił od niechcenia: „Tak się składa, że przypadkiem mamy właśnie wolny przebój". Stonesi odbywali w tym samym czasie próbę w Studio 51 i Oldham nie musiał już podlizywać się zbyt długo, żeby namówić Lennona i McCartneya do pójścia tam razem z nim. Keith i Bill, ambitni zazdrośnicy, zapytali, czemu zawdzięczają wizytę tak znakomitych osobistości. John i Paul odparli, że przyszli przehandlować piosenkę. Zagrali zwrotkę i refren - przerwali błyskawicznie dając do zrozumienia, że na razie mają tyle. Rzecz nazywała się / Wanna Be Your Man i spodobała się Stonesom od pierwszego usłyszenia. Słowa „Chcę być twoim kochankiem, mała, chcę być twoim mężczyzną" powtarzały się kilkanaście razy. W dwa lata później, używając bardzo podobnego tytułu, sparodiował piosenkę Bob Dylan: „Chcę być twoim kochankiem, mała, chcę być twoim mężczyzną - nie chcę być jej, chcę być twój". Beatlesi poprosili o chwilę odosobnienia w celu dokończenia utworu. Zamknęli się w pokoju obok. Kiedy - dosłownie za moment - obaj pojawili się w drzwiach, zapytano ich, czy czegoś zapomnieli. „Nie, nie, dziękujemy" - odpowiedzieli. „Ułożyliśmy właśnie interludium i brakującą zwrotkę". W tej samej chwili Andrew Loog Oldham postanowił, że Stonesi też będą pisać piosenki. Singel / Wanna Be Your Man ukazał się na trzy dni przed zakończeniem trasy koncertowej i spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Tournee było natomiast połowicznym sukcesem. Trasa zaczęła się 29 września i przebiegała przez większe i mniejsze miasta na terenie całego kraju. Główną atrakcją był niezwykle popularny duet amerykański, The Everly Brothers. „Czarną" Amerykę reprezentował Bo Diddiey. Stonesi mieli powody do radości. Ich wczorajszy idol uśmiechał się dziś z tego samego afisza, z którego spoglądały markotne twarze należące do nich samych. Kiedy po pięciu dniach doleciał ze Stanów Little Richard, sprowadzony przez organizatorów dla podreperowania kasy (bilety nie szły najlepiej), okazało się nagle, że chłopcy grają w jednej składance z dwoma ze swoich muzycznych bohaterów. Budujące. Bilety nie szły najlepiej, ponieważ szeroko pojęta prowincja nie była jeszcze przygotowana do odbioru R&B. Znacznie cieplej witano Stonesów na 42 Trzecim Krajowym Festiwalu Jazzowym, który odbył się wcześniej tego roku, w sierpniu, w gotowym na wszystko Richmond. Wyjaśnia Richards: „Byliśmy znani w dużych miastach, ale kiedy wyjedzie się na wieś, do buraków, nie wiedzą, kto ty, kurwa, jesteś, a i tak wolą swój lokalny zespół. Co noc zrywaliśmy sobie jajca, żeby na koniec dwugodzinnego występu wreszcie ich ruszyć". Dobra szkoła dla debiutantów. Tymczasem piosenka / Wanna Be Your Man zmieściła się w pierwszej dziesiątce, zajmując dziewiąte miejsce. Wystarczy porównać to nagranie z nieco późniejszą autorską wersją Beatlesów, żeby zrozumieć, jak mocno był już uformowany wykonawczy styl Stonesów. Zapisu dokonano w studiach Kingsway pod kierownictwem „młynarza z wykształcenia", Erica Eastona. Brak profesjonalnej superwizji spowodował, że na nagranie strony B singla pozostało zaledwie pół godziny. „Szybko" - zdecydował Erie. „Gramy dwunastotaktowego bluesa". Tak powstała słynna już pierwsza „kompozycja zespołowa" („zerżnęliśmy to z Green Onions Bookera T" - przyznaje Keith) zatytułowana Stoned. Czy tytuł nawiązywał do nazwy zespołu, czy proroczo przewidywał zbliżające się stany narkotycznego upojenia (znaczenie slangowe) - nikt nie mógł stwierdzić tego z absolutną pewnością. Dość, że narobił kłopotów. Utwór był w zasadzie instrumentalny, choć co jakiś czas Mick wydawał z siebie pomruki w rodzaju: „Odchodzę od zmysłów", „Gdzie ja właściwie jestem?" Oczywiście wystarczyło. „Tekst" tak ewidentnie korespondował z tytułem, że powstrzymało to wydawcę amerykańskiego od wypuszczenia singla w USA. Uznany został za zbyt dosadny, co zainaugurowało długoletni romans Stonesów z cenzurą. A miał to być ich amerykański debiut. Przy okazji niesławnego Stoned (na kilkuset pierwszych tłoczeniach zmienionego omyłkowo na niewinne Stones) narodził się zbiorowy pseudonim autorski grupy - Nanker Phelge. Phelge to ponoć nazwisko pewnego dziwaka, Jimm/e-go, znajomego chłopców z okresu zbierania butelek w okolicach Edith Grove. Nanker to w Anglii to, na co dzieci w paru innych częściach świata wołają Ouasimodo - mina dzwonnika z Notre Damę, uzyskiwana przez jednoczesne podniesienie czubka nosa i opuszczenie dolnych powiek. Tak od tej pory podpisywano wszystkie kompozycje zespołu, w których udział każdego z członków lub kilku z nich uznawano za współrzędny. Forma ta przetrwała tylko pierwszy okres działalności zespołu. Być może humorystyczny Nanker Phelge przypominał chłopcom stare dobre czasy z Edith Grove, ale zaczynały się już dla nich czasy nowe i niewątpliwie lepsze. Brian wyprowadził się z nową ofiarą do domu jej rodziców w Windsorze. Mick i Keith zamieszkali z Andrew, do którego czuli rosnący respekt, w mieszkaniu przy Mapesbury Road w Kilburn. Mickowi zaczęły się wreszcie spełniać marzenia z Dartford Grammar. W jego życiu pojawiła się pierwsza (i zanosiło się, że nie ostatnia) ładna dziewczyna. Nawiązał romans z Chrissie Shrimpton, która to Chrissie była rodzoną siostrą Jean Shrimpton, bardzo wziętej podówczas modelki, która to modelka była dziewczyną bardzo wziętego podówczas fotografa, Davida Baileya. 43 Kończył się rok 1963, a był to dla Stonesów rok, w którym jedna dobra nowina goniła drugą. Nie minęło jeszcze dwanaście miesięcy od ustalenia składu, a oto przyszłość wydawała im się obiecywać spełnienie najskrytszych pragnień. Mieli za sobą wydanie dwóch singli, z których drugi można było uważać za sukces. Mieli za sobą intensywną trasę koncertową po całym kraju, na której w ciągu trzydziestu dni dali sześćdziesiąt występów i to u boku wykonawców najwyższej rangi. Mieli wreszcie genialnego menażera, dla którego - jak mogło się wydawać - nie było rzeczy niemożliwych. Stali mocno na nogach i coraz bardziej wierzyli w siebie. 7 stycznia 1964 roku zmarł na białaczkę Cyril Davies. Miał 32 lata. Dzień wcześniej The Rolling Stones rozpoczęli trasę koncertową, po raz pierwszy firmując tournee jako główna atrakcja. Odbierani byli różnie. Ponownie - im dalej na północ, tym gorzej. Prowincjonalna widownia nie tylko była słabiej przygotowana do odbioru R&B. Bardziej zasadniczo niż „zepsute metropolie" reagowała na agresywne i pełne niedwuznacznych aluzji seksualnych zachowanie Stonesów na estradzie. Rękoczyny nie należały do rzadkości. Ich ofiarą padał najczęściej nie znający umiaru Brian. Jagger zbliżał się do niebezpiecznej granicy, ale jej nie przekraczał i potrafił ostudzić we właściwym momencie zapały publiczności. Podczas licznych występów w lepszych lub gorszych salach widowiskowych i tanecznych kształtowały się sceniczne osobowości poszczególnych członków grupy. Mick świetnie wchodził w interakcję z widownią. Czuły jak barometr na panujące na sali ciśnienie, pozostawał w stanie ciągłego dialogu, uczył się manipulować emocjami tłumu. Brian przeciwnie - monologował. Jemu najbardziej z całego zespołu zależało na względach publiczności. Ale czuł się odsunięty w cień przez Jaggera, więc wycofał się za maskę obojętności i lekceważenia. Zachowywał się nadzwyczaj wyzywająco, ale jakby przed sobą i dla siebie. Dlatego był najbardziej bitym i najczęściej opluwanym Stonesem. Z Richardsa promieniowała radość grania. Ruchliwy, żywiołowy, nigdy - jak określił to jakiś krytyk - nie ustał w miejscu dłużej niż przez dwa takty. Odwrotnie Bill. Niewzruszony, spiżowy posąg. Kiedy w kilkanaście lat później (podczas amerykańskiego tournee w 1981 roku) zrobi na koncercie trzy kroki do przodu, obserwatorzy odnotują to jako sensację. Beznamiętny Charlie rzeczywiście mógł wydawać się znudzony, ależ ile werwy było w jego graniu... Liczne trudy i frustracje trasy koncertowej łatwiej jednak było znosić chłopcom niż za pierwszym razem. I to nie tylko dlatego, że nabierali doświadczenia. Wśród zespołów towarzyszących Stonesom znalazło się bowiem bestsellerowe trio wokalne z USA, The Ronettes. Trzy śliczne, czarnoskóre dziewczęta, podopieczne genialnego Phila Spectora, błyskawicznie zaprzyjaźniły się ze swoimi seksownymi kolegami. Trafną intuicję wykazał Spector, przesyłając na ręce The Rolling Stones telegram: „Trzymajcie się z dala od moich dziewcząt". Ale na intuicji się skończyło. „Kiedy (Stonesi) pokazali nam telegram - wyznała Ronnie, 44 szefowa grupy - „zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi". Keith skomentował powstały układ następująco: „Nie było w zespole jakiejś otwartej rywalizacji w zary-waniu laseczek. Jedyny raz, kiedy pamiętam, że coś podobnego pomiędzy mną a Mickiem miało miejsce, było to z Ronettes, kiedy Mick chciał załapać się na Ronnie, a wylądował z jej siostrą, Estelle". W kilka lat później Ronnie została żoną Spectora. Phil Spector był podówczas nie lada figurą w muzycznym businessie. Twórca „ściany dźwięku", rewelacyjny producent, który zrewolucjonizował technikę nagrań, miał za sobą pasmo olśniewających sukcesów. Określany jako „nastoletni czarodziej", zrealizował swoją artystyczną wizję przed dwudziestym rokiem życia. Kiedy miał 21 lat, był już milionerem. Jego wagnerowskie aranżacje nie wzięły się znikąd - paranoidalna osobowość sprowadziła go wkrótce na manowce artystycznego życia. Odosobniony w swoim kalifornijskim domu-twier-dzy pełnym uzbrojonych po zęby strażników, sam nie rozstający się nigdy z bronią, nawet w domowym studiu nagraniowym, zmienił małżeństwo z Ronnie w „piekło muzykantów", rodem z obrazu Boscha. Nieszczęsna Ronette uciekła wraz z synem i w 1974 roku otrzymała rozwód. Kiedy w trzy lata później Spector nagrywał u siebie płytę Leonarda Cohena DEATH OF A LADIES' MAN i wyłoniły się pewne niezgodności, dosłownie przetrzymał kanadyjskiego artystę pod strażą i zmusił do dokończenia pracy. Do Dylana zawołał kiedyś: „Ty nigdy nie byłeś wyprodukowany. Ja ci zrobię Dylana-operę!". Ale na razie jest luty 1964 roku i Phil Spector przebywa w Londynie. 17 stycznia ukazał się EP THE ROLLING STONES i od razu wskoczył do pierwszej trzydziestki na liście singli (!). EP, czyli tzw. „czwórka", było popularną niegdyś formą pośrednią pomiędzy longplayem i singlem, a spełniać miało dwie funkcje - przedłużało życie najbardziej popularnych singli i wyciągało pieniądze z kieszeni tych, którzy nie mieli ich dość do nabycia dużej płyty. Największym spośród czterech nagrań przebojem okazał się temat Artura Alexandra (autora cenionego bardzo także przez Beatlesów) You Better Move On. Ta wolna, refleksyjna ballada była nadspodziewanie gorąco przyjmowana na koncertach. Samo wejście EP na listę singli nie było zjawiskiem codziennym. Zgodnie z wieloma ocenami piosenka You Better Move On wydana osobno, na singlu, miała szansę stać się przebojem numer jeden. Stonesi musieli więc szybko nadrobić straconą okazję. Przystąpili do pracy w Regent Sound Studios, ale nie mogli złapać weny. Kolejne próby wypadały niezadowalająco i atmosfera zaczynała się stopniowo pogarszać. A wtedy niezastąpiony Oldham zadzwonił po Phila Spectora. Spector przybył na Denmark Street - porównywaną przez londyńczyków do nowojorskiej fabryki przebojów, Tm Pan Alley. Wkrótce po nim dołączyli dwaj członkowie zespołu The Hollies, Allan Ciarkę i Graham Nash (późniejszy współzałożyciel Crosby, Stills, Nash and Young). Ale zabawa zaczęła się dopiero, kiedy wpadł również na zaproszenie Oldhama Gene Pitney. Popularny wokalista miał później powiedzieć, że kiedy zobaczył Rolling Stonesów po raz pierwszy, nie wiedział, „czy uścisnąć ręce, czy zaszczekać". Zabawne porównanie w ustach 45 piosenkarza, o którym pisano, że wydobywa z siebie dźwięki słyszalne jedynie dla psów i reżyserów nagrań. Ale Pitney zaopatrzył kompanię w zapas koniaku wystarczający do zamienienia najgorszej sesji w bardzo dobrą. „Powiedziałem im o istniejącym w mojej rodzinie zwyczaju spełniania urodzinowych toastów koniakiem nalewanym do szklanek" - wychwalał się później. „I powiedziałem im także, że właśnie są moje urodziny". Owocem pracy była piosenka Buddy'ego Holly'ego Not Fade Away, potraktowana przez Stonesów diametralnie inaczej niż oryginał. Oldham tak był zachwycony uzyskanym przez chłopców brzmieniem i ostrym, nieomal drapieżnym rytmem, że posunął się do stwierdzenia: „Dla mnie to oni napisali tę piosenkę". Oczywiście przesadził. Przesadą byłyby także zachwyty nad autorstwem utworu Little By Little, który stanowi stronę B singla. Temat „skomponowany" w ciągu kilku minut przez Jaggera i Spectora zbyt dosłownie nawiązuje do twórczości Jimmy'ego Reeda. Rozochocony Spector w pierwszej piosence „graf półdolarówką na butelce po koniaku, w drugiej złapał marakasy Micka. Gene Pitney przysiadł się podobno do Stewarta i zagrali na cztery ręce. Zabawa przeciągnęła się w noc. Efektem sesji było jeszcze kilka innych utworów, rozprowadzanych potem na płytach pirackich, z których najsłynniejszy jest Andrew's Blues - wulgarna groteska rozpoczynająca się szczegółowym wyliczeniem tego, co Andrew robił ostatniej nocy. A, jeśli wierzyć słowom, nie marnował czasu. Stonesi nie marnowali go także. 8 lutego rozpoczęli kolejną trasę. 21 ukazała się płytka z Not Fade Away i krytycy po raz pierwszy przewidywali hit. „New Musical Express" określił brzmienie jako „sensacyjne". Piosenka doszła do trzeciej pozycji - w tym samym czasie we Francji ukazał się EP wzbogacony o Stoned i Poisoned lvy i tryumfalnie zajął w swojej kategorii pierwsze miejsce. Ale dwu-ścieżkowy zapis monofoniczny dokonany w Regent Sound nie przemawiał do wyobraźni Phila Spectora. Richards: „Zawsze chciałem wiedzieć, jak uzyskuje tak potężne brzmienie, a gdy okazało się, że to 170-osobowa orkiestra, pomyślałem -OK". Spector zaszczepił w chłopcach myśl o dokonaniu nagrań w USA i tym chyba najbardziej przysłużył się zespołowi. A w Stanach wyszedł właśnie singel Not Fade Away/I Wanna Be Your Man. Zajął czterdzieste ósme miejsce. Tymczasem rozszalała się „brytyjska inwazja". Po drugiej stronie Atlantyku szacowny „Billboard" pisał na tytułowej szpalcie: „Niesłychany wpływ Beatlesów na byłe angielskie kolonie doprowadził do wybuchowych efektów (...)". Kontrakty na występy w USA miała już cała plejada zespołów i solistów, głównie przedstawicieli Merseybeat, czyli liverpoolskiego brzmienia - Gerry and the Pacemakers, The Dave Clark Five, The Searchers, The Shadows, The Swinging Blue Jeans, Billy J. Kramer and the Dakotas, Freddie and the Dreamers oraz wielu, wielu innych. „Jeszcze bez umów, ale gorąco przyjmowane w Anglii" - pisał dalej „Billboard" - „są takie grupy, jak The Rolling Stones, The Hollies i The Merseybeats". A w Anglii wokół Stonesów rzeczywiście robiło się już bardzo ciepło. Zaczynało wchodzić w życie „prawo Oldhama" - na każdą gwiazdę musi być „antygwiazda". Odpowiedzią na Beatlesów będą Stonesi. Na beatlemanię - 46 stonemania. Na koncertach bywało już za gorąco. Produkcje zespołu coraz częściej tonęły w nieustającym wrzasku fanów. Zaczynało to przypominać zmagania - kto głośniej, kto kogo przekrzyczy. Oldham szalał w prasie. Coraz częściej pojawiały się jego osławione slogany - „Czy pozwoliłbyś swojej siostrze spotkać się z Rolling Stonesem?", „Rolling Stonesi to grupa, którą rodzice uwielbiają nienawidzić". „Daily Bcpress" z 28 lutego pisał: „(The Rolling Stones) wyglądają jak chłopcy, których każda szanująca się matka zamknęłaby w łazience. (...) ale oni nie przejmują się tym, co myślą matki". „Dla Stonesów zła prasa to dobra prasa" - głosił jeden z aforyzmów Oldhama. Wśród prasowych określeń przewijały się: „banda długowłosych kretynów", „krzykliwi ekshibicjoniści", „naj-wstrętniejszy zespół świata". „Ilekroć ludzie pozwalają sobie na tego typu nieodpowiedzialne uwagi, rzesze fanów tym bardziej opowiadają się po naszej stronie" - komentował z miną niewiniątka cyniczny Andrew. I tryumfował na całej linii. Marcowe koncerty i kampania w mediach zrobiły swoje. W niespełna rok po obietnicach Oldhama Stonesi traktowani byli powszechnie jako jedyni konkurenci The Beatles. A choć Wielka Czwórka dzierżyła krajową palmę pierwszeństwa, ciesząc się „najlepszym brytyjskim longplayem" - WITH THE BEATLES - podczas gdy Stonesi nawet nie mieli jeszcze płyty długogrającej, chłopcy Oldhama wydawali się przykuwać więcej uwagi dziennikarzy. A najwięksi wrogowie tylko im w tym pomagali. 22 kwietnia „Daily Mirror" oznajmił, że pan Wallace Scowcroft, Prezydent Krajowej Federacji Fryzjerów, zaoferował darmowe strzyżenie następnemu soliście lub grupie zajmującej pierwsze miejsce na liście przebojów, dodając: „Rolling Stonesi są najgorsi. Jeden z nich wygląda, jakby miał na głowie miotełkę do odkurzania". Oldham i jego ekipa nie darowali sobie zemsty - pod koniec roku ukazała się kartka pocztowa, przedstawiająca zdjęcie członków zespołu zaopatrzone podpisem: Życzenia Wesołych Świąt dla głodujących fryzjerów i ich rodzin. Działało sprzężenie zwrotne dodatnie - im więcej złej prasy, tym większa popularność, im większa popularność, tym więcej złej prasy. Ofiary też były obustronne. Z jednej strony „bankrutujący fryzjerzy", z drugiej nerwica kompul-sywna Briana, który przez cały czas udawał tylko, że się nie przejmuje. Zaczął myć włosy po dwa razy dziennie. „Wołaliśmy go Mr. Shampoo" - wspomina Keith. „Był nadzwyczaj wrażliwy na punkcie tych historii o brudnych włosach. Naprawdę czuł się dotknięty". Pomaluj na czarno Stonesi wspinali się na szczyt. 26 kwietnia 1964 wystąpili, obok The Beatles i czołówki brytyjskich gwiazd, w organizowanym tradycyjnie na Wembley koncercie zwycięzców ankiety magazynu „New Musical Express". Telewizja zarejestro- 47 wała program, wkrótce miała go obejrzeć cała Anglia. Tego samego dnia ukazał się w sklepach ich pierwszy longplay. Aż do chwili obecnej pozostaje jedną z najlepszych debiutanckich płyt w historii rocka. Wszystkie czynniki składające się na sukces albumu zostały zoptymalizowane. W wyborze nie zabrakło utworów z repertuaru Chucka Berry'ego, Jimmy-'ego Reeda, Muddy Watersa, Bo Diddleya, Marvina Gaye. Nagrywając je na przełomie stycznia i lutego w Regent Sound Studios Stonesi przeszli siebie. Udało im się uzyskać surowość i drapieżność brzmienia, tak charakterystyczne dla ich występów przed publicznością. Produkcja odznaczała się kompletną prostotą, co było zaprzeczeniem panującego podówczas trendu. Wyposażenie studia składało się ze sprzętu pamiętającego co najmniej połowę lat 50. - miało to kapitalny wpływ na nadanie płycie odpowiedniego dla R&B klimatu. Wyciszone opakowaniami od jajek studio, którego sercem był dwuścieżkowy revox, zapisało się w pamięci Richardsa w obiektywny sposób: „W tych prymitywnych warunkach bardzo łatwo było o brzmienie, jakie uzyskaliśmy na pierwszym longu i wczesnych singlach, ale bardzo trudno o lepsze". Do historii przeszła okładka płyty. Oldham ponownie się spisał. Wywalczył u władz firmy Decca aprobatę dla kompletnie, jak na owe lata, rewolucyjnej koncepcji - front okładki nie zawierał nazwy zespołu! Pomysł nie mieścił się w głowie, ale na głowę właśnie oddziaływał. Po pierwsze, nie opatrzona podpisem fotografia członków zespołu oddziaływała silniej na podświadomość, ponieważ omijała kod werbalny (co za intuicja psychologiczna). Po drugie, brak podpisu w miejscu, gdzie należałoby go oczekiwać, wywoływał wrażenie, że mamy do czynienia z czymś tak oczywistym, że wszelkie podpisy są po prostu zbędne (co za intuicja psychologiczna po raz drugi!). Sama fotografia była przebojem. Surowa, lecz pełna wieloznacznego wyrazu, tak jak i muzyczna zawartość płyty. Pięć tajemniczo spoglądających postaci, ciemne tło, światło jak u Caravaggia. Aż po dzień dzisiejszy podkreślana jest uniwersalność zdjęcia, całkowicie pozbawionego kontekstu czasowego. Autorem fotografii byłJjavid Bailey, niestrudzony kronikarz nocnego życia Londynu, a przy tym utalentowany artysta - pierwowzór głównego bohatera filmu Antonioniego „Powiększenie" (dla wtajemniczonych: chłopak siostry dziewczyny Jaggera). Ozdobą okładki był także komentarz napisany przez Oldhama. Zawierał kolejny z jego słynnych sloganów - „The Rolling Stones to więcej niż zespół. To sposób na życie". Każdemu nabywcy longplaya wydawało się, że to właśnie on wie dokładnie, na czym ów sposób polega. A nabywców było wielu. W dniu ukazania się płyty w sklepach sprzedano ponad 100 000 egzemplarzy! Debiutancki album Beatlesów sprzed roku, PLEASE PLEASE ME, rozszedł się w ilości 6000 w ciągu pierwszego dnia sprzedaży. Recenzje najbardziej profesjonalnej krytyki były entuzjastyczne. I profetyczne. Oto dwa głosy dobrych znajomych, tym razem pochodzące z fachowego magazynu „Melody Maker": „W wyścigowym tempie wspina się na listę bestsellerów - może nawet zepchnąć Beatlesów z wierzchołka" (Norman Jopling), Jeśli nie odbierze 48 Beatlesom prowadzenia na liście longplayów, zjem mój gramofon polany czekoladą" (Peter Jones). Nie musiał. Stonesi pokonali Beatlesów. Co prawda bestsellerowy album WITH THE BEATLES ukazał się już w listopadzie ubiegłego roku i święcił przez ten czas ogromne tryumfy, ale fakt pozostawał faktem - Stonesi mieli płytę numer jeden! W trudniejszej artystycznie kategorii longplayów osiągnęli to, czego nie udało im się do tej pory osiągnąć w komercyjnej konkurencji małych płyt. Ale chłopcy nie mieli kiedy nacieszyć się sukcesem. Trzeba było kuć żelazo... Keith: „Stało się to tak nagle, że nikt nie zdążył się nawet zastanowić -O kurde, jestem Stonesem! Wciąż spaliśmy co noc z tyłu półciężarówki tego najtwardszego i najbardziej nieczułego «roadie», jakiego kiedykolwiek spotkałem - Stu. Z jednego końca Anglii na drugi w volkswagenie Stewarta. Tylko silnik, tylne okno, cały wrzucony do środka sprzęt i my. Ale zawsze najpierw sprzęt". Na podstawowe instrumentarium zespołu składały się wówczas: Gibson - gitara elektryczna, Gretsch - gitara półakustyczna, Framus - gitara basowa, zestaw perkusyjny firmy Ludwig oraz aparatura wokalna. Całość warta była około 1300 L. Na czasy, kiedy Keith Richards zabierać będzie na tournee dwadzieścia gitar, w większości wykonanych na zamówienie przez lutników, trzeba było jeszcze trochę poczekać. Był maj i Stonesi rozpoczynali nową trasę. Anglia wchodziła w erę stonemanii. Oldham wiedział bardzo dobrze, że pojęcie beatlemanii stworzyła prasa umiejętnie manipulowana przez Briana Epsteina. On sam też potrafił umiejętnie manipulować prasą. Już od pewnego czasu na koncertach Stonesów robiło się coraz głośniej. Widownia, składająca się w większości z małoletnich panienek, jednoczyła się zgodnie w chóralnym wrzasku. Oldham podrzucił prasie słowo „zamieszki", ten wypróbowany gazetowy haczyk. I zadziałało - proroctwa wypowiedziane w odpowiedniej chwili zawsze się sprawdzają. Faktem jest, że dziewczęta mdlały. Faktem jest, że tłumy fanów próbowały szturmować estradę i niejednokrotnie dochodziło do rękoczynów. Stonesi grając musieli odpierać formalne oblężenie i często bywali przy tym poturbowani. Faktem jest niestety także i to, że zespół właściwie przestał być z widowni słyszalny. Dziennikarze opracowujący reportaże z koncertów zmuszeni byli do odgadywania repertuaru z ruchu warg solisty! Chłopcy tak rzadko bywali w domu, że Billy Wyman został zaatakowany przez własnego psa. Stworzonko zdążyło go zapomnieć. Prasa podchwyciła natychmiast tę anegdotyczną historię, ale nieszczęsny basista stwierdził, że ma ona raczej smutny wydźwięk. Pies psem, ale żona, synek... Najcięższą próbę mieli jednak chłopcy i tak dopiero przed sobą. Anglia leżała u ich stóp. Teraz Stonesi musieli podbić Amerykę. A nie było to zadanie łatwe. To znaczy było łatwiejsze niż kiedykolwiek -pierwsza fala „brytyjskiej inwazji" przelała się już przez Stany i grunt został przygotowany. Problem Stonesów polegał na tym, że byli w USA właściwie nie znani. Wprawdzie zgodnie z prawem Oldhama, jeśli publiczność poznała Beatle- 49 sów, to znaczy że jest już gotowa na Stonesów, ale bardziej prozaiczne praw, rynku przemawiały przeciwko nim. Nie mieli przeboju. „Wszystkie inne grup; angielskie, jakie przewinęły się przez Stany, miały przynajmniej jedną płytę nume jeden, czasem dwie, na swoim koncie" - powiedział Wyman. „My nie mieliśmy niczego poza tym, że byliśmy Anglikami". Istniały także poważne obawy innegc rodzaju. Stonesi nie śpiewali wpadających w ucho liverpoolskich piosenek. Je chali do Ameryki grać białym Amerykanom muzykę czarnych Amerykanów. Cz> ktoś w ogóle będzie chciał ich słuchać? Erie Easton wyraził swój niepokó w niefortunnym porównaniu: „Myślę, że chłopcy wiozą węgiel do Newcastle". Kiedy 1 czerwca Stonesi odlatywali do Nowego Jorku, Anglia żegnała ich dwojako. Z jednej strony wszystkie koncerty zespołu kończyły się chóralnym śpiewem widowni - We Want the Stones!!! Z drugiej, popularny „Daily Express" zapytywał z oburzeniem: „Jaki obraz brytyjskiej młodzieży stworzą po tamtej stronie Atlantyku?" Ameryka też przyjmowała ich dwojako. „Rolling Stonesi, którzy nie kąpali się od tygodnia, przybyli tu (...) wczoraj" - głosiła ulotka. Mity żyły swoim życiem. Nie pomogło nawet to, że Mick udzielił wywiadu Associated Press myjąc głowę. Ale mieli też sojuszników. Zainteresowanych materialnie w powodzeniu zespołu, ale zawsze sojuszników. London Records, firma płytowa wydająca nagrania Stonesów w Stanach, wykupiła w połowie maja całą stronę w „Billboard" i w egzaltowanych sloganach ogłaszała: „Uwaga USA! Oto oni! The Rolling Stones! Wspaniali! Niesamowici! Zbuntowani! I jak się sprzedają! Najgorętsza - ale to najgorętsza - grupa w Anglii!" Trudno ocenić, jak daleko sięgały macki Oldhama, ale faktem jest, że pewien anonimowy nadawca zamieścił 6 czerwca w sześciu branżowych czasopismach (trzy szóstki - czy to coś znaczy?) całostronicowe ogłoszenie następującej treści: „Patrzcie, jak Rolling Stonesi miażdżą Beatlesów!". W pana stylu, nieprawda, panie Andrew? Na lotnisku Kennedy'ego oczekiwała Rolling Stonesów pięciusetosobowa garstka fanów. Beatlesi przybyli wcześniej ku radości 10 000. Chłopcy po raz pierwszy w życiu dotknęli stopami kontynentu, który miał się jeszcze okazać dla nich bardzo łaskawy. Ale nie od razu. Najpierw zagrali w San Bernardino i było w porządku. Bez rewelacji, ale w porządku. San Bernardino leży przy autostradzie numer 66, a piosenka Route 66 należała do najbardziej wpadających w ucho numerów z pierwszego albumu Stonesów. Potem czekał ich jednak osławiony Mid-West, Środkowy Zachód, największa prowincja cywilizowanego świata. Sprawy zaczęły się radykalnie pogarszać. Najbardziej dołująca płyta Bruce'a Spring-steena nie bez powodu nosi tytuł NEBRASKA. Na piętnastotysięcznej widowni w Omaha, w stanie Nebraska, zasiadło niewiele ponad 600 osób, z czego co najmniej 50 stanowili policjanci. Południe USA też ma swoją specyfikę. Po składankowym show w San Antonio bisowali akrobaci i tresowana małpa. Stonesów wygwizdano. Teksaska młodzież wyła, ale wyła z dezaprobaty. „W niektórych miastach na tej naszej pierwszej trasie przyglądali się nam spojrzeniem, które mogło zabić. Czuło się, że chcą nas po prostu sprać (...)" - wspomina Keith. Ale 50 chłopcy mieli też bardziej zasadnicze problemy. Ponownie Richards: „Podczas naszej pierwszej ekspedycji do Stanów Zjednoczonych odczuliśmy dotkliwy brak dupy (...) Człowieku, to było strasznie trudne. Dla facetów, którzy zaliczyli Anglię waląc panienki z przodu, z tyłu, z boku... I nagle kraj, gdzie nikogo to nie brało. (...) W miastach wielkości Nowego Jorku czy L.A. zawsze coś znajdziesz, jeśli już tego szukasz. Ale jeśli jesteś w 1964 roku w Omaha i nagle masz ochotę podupczyć, możesz od razu dać sobie spokój". Do długiego łańcucha frustrujących rozczarowań dopisała się jeszcze amerykańska telewizja. W popularnym Les Crane Show poszło, co prawda, jako tako: Pyt.: Po raz pierwszy występujecie w amerykańskiej telewizji? Keith: Taaa... Pyt.: Prawda, że to ekscytujące? Keith: Taaa... Wali mnie z nóg! (w tle rozlega się śmiech pozostałych Stonesów oraz operatorów kamer) Pyt.: Chyba nie robisz ze mnie balona, co? Keith: Skąd, nie ośmieliłbym się. (ponowny śmiech) Prawdziwa klęska miała ich spotkać w Los Angeles, gdzie wzięli udział w osławionym Hollywood Palące. Zaśpiewali dwie piosenki z amerykańskich singli i zachowywali się wyjątkowo kooperacyjnie. Pozwolili się obfotografować z clownami, kowbojami, kamerzystami i słoniami. Wszystko było na jak najlepszej drodze, dopóki nie wziął ich w obroty gospodarz programu, Dean Martin. Trzeba obiektywnie przyznać, że popularny piosenkarz i aktor zachował się jak ostatni prostak. Potraktował Stonesów wyłącznie jako obiekt swoich niewybrednych żartów i zupełnie nie wiedział, kiedy przestać. „Ich włosy nie są takie długie - to tylko niskie czoła i wysokie brwi". Przed przerwą na reklamy zawołał, zwracając się do telewidzów: „Tylko niech nikt nie odchodzi. Chyba nie zostawilibyście mnie tu samego z tymi Stonesami?!" I dalej: „Tak właściwie, to chłopcy wracają wkrótce do Anglii, gdzie zmierzą się z Beatlesami w zawodach w wyrywaniu włosów". Na zakończenie programu Dean Martin wskazał akrobatę wykonującego w tym samym show popisy na trampolinie i powiedział: „A oto ojciec tych tu Stonesów. Od kiedy nim został, ciągle próbuje się zabić". Oczywiście po każdym dowcipie wybuchał szczerym hollywoodzkim śmiechem. Kiedy w tydzień później chłopcy obejrzeli telewizyjną emisję programu, byli zdruzgotani. Środki masowego przekazu nie były im tak posłuszne jak w Anglii, sprawa ich sukcesu lub porażki wciąż wisiała na włosku. Już po pierwszych zaczepkach Deana Martina Brian i Keith chcieli opuścić studio, ale wytrwali do końca powstrzymani przez Micka. Teraz cała piątka miała ochotę pakować manatki. 51 Całe szczęście, że tego nie zrobili. W pewien czas później, kiedy cały świa traktował ich już z należytym szacunkiem, program Hollywood Palące zaczą powracać na telewizyjną antenę w licznych reemisjach. Ich odcinek należał d( najczęściej wznawianych. Wycięto wszystkie odzywki Deana Martina! Dograne entuzjastycznie reagującą widownię. Dograno także nową zapowiedź: A teraz wspaniali Rolling Stonesi! Tylko Richardsowi pozostał uraz. Jeszcze w dziesięć lat później na hasło „słoń" reagował jak maniak. „Absolutnie żadnych słoni! Nawel w portkach! Nie pracuję ze zwierzętami. Nie ma tego w cholernym kontrakcie i nie będzie na występach. Wychodzić na scenę z cholernym słoniem. Poszaleli? Spłaciłem swoje długi i nie zamierzam pracować z żadnymi zwierzętami. Pracowałem już z Eltonem i to wystarczy!". Elton John - bo o niego chodziło - na pewno był z tego porównania bardzo dumny. Chłopcy po obejrzeniu emisji Hollywood Palące nie załamali się do końca tylko dlatego, że znajdowali się akurat w Chicago. A to miasto miało im wynagrodzić wszystkie dotychczasowe upokorzenia. Stolica urban-bluesa. Miasto legendarnego studia nagraniowego, Chess Studios, założonego przez dwóch braci, Leonarda i Phila Chess (nazwisko przybrane), emigrantów z Polski, którzy przybyli do Chicago w 1928 roku i zawojowali muzyczną scenę miasta. Pracował tam artysta stołu mikserskiego, Ron Mało. To on nagrywał płyty, na których chłopcy uczyli się R&B. Nagrywał Muddy Watersa, Howlin' Wolfa, a także Bo Diddleya i Chucka Berry'ego. A teraz miał nagrywać ich - przybyszy z innego świata, którzy z abecadła bluesa poznali już kilka pierwszych liter. Zadziałały znajomości Phila Spectora. Spełniły się marzenia. Chociaż czy rzeczywiście kiedykolwiek o tym marzyli? Pracowali przez dwa dni. Zarejestrowali piosenkę na swój następny singel, Ifs Ali Over Now, z repertuaru The Valentinos, oraz osiem innych utworów, które miały się sukcesywnie ukazywać w ciągu najbliższych miesięcy. Stonesi byli zachwyceni współpracą z Ronem Mało. Poznawali techniki nagraniowe, o których nie mieli wcześniej pojęcia. Zgodnie ze słowami Billa: „(Ron) wiedział dokładnie, o co nam chodzi, i natychmiast to uzyskiwał". Mieli także niespodziewanych gości. Pierwszego dnia do studia zajrzeli Willie Dixon i Buddy Guy. Po Chicago rozeszła się wieść o białych chłopcach, którzy grają czarną muzykę. Następnego dnia wizytę złożył Muddy Waters. „Moi chłopcy" - powiedział. Nie tylko dlatego, że zawdzięczali mu nazwę. Naprawdę zaakceptował ich muzykę. Podobnie sam Chuck Berry. Wślizgnął się do studia, kiedy zespół pracował akurat na pełnych obrotach. Z uznaniem kiwał głową. Po sesji zaprosił ich do swojego wesołego miasteczka, Berry Park. Bill: „Był taki miły jak już nigdy potem, ale przecież robiliśmy dla niego pieniądze". Wszyscy wiedzieli, że Chuck niedawno wyszedł z więzienia. Zatrudnił kiedyś w swoim nocnym klubie w St.Louis przywiezioną z Teksasu czternastoletnią prostytutkę z plemienia Apaczów. Kiedy pod koniec 1959 roku wylał dziewczynę, ta udała się na policję. Pierwszy proces unieważniono - sędzia stracił panowanie nad sobą i nawyzywał Berry'ego od czarnuchów. W drugim dostał dwa lata, które odsiedział w Indianie. Na swoich 52 piosenkach dobrze zarabiał, a pieniądze zawsze inwestował tak samo - prowadził coraz większe wesołe miasteczka, ostatnio w Missouri. Szkoda tylko, że nie lubił płacić podatków. W roku 1979 powrócił na trzy miesiące do więzienia - za błąd w rachunkach. Do dzisiaj występuje w rockandrollowych rewiach. Opatrzył się już może jego słynny „kaczy chód", ale nie przeboje z końca lat 50. - Roli Over Beethoven, Sweet Little Sixteen, Johnny B. Goode oraz wiele, wiele innych - brzmią ciągle świeżo. Chuck Berry na zawsze chyba pozostanie największym idolem Keitha Richardsa. Ich ścieżki jeszcze nieraz miały się skrzyżować. Atrakcje, jakie spotkały Stonesów w Chicago, pomogły im zapomnieć o Hollywood Palące i jego koszmarnym gospodarzu. Bardziej znacząca rekompensata czekała na nich natomiast w Nowym Jorku. Dwa ostatnie koncerty odegrali przed szalejącą widownią w słynnej Carnegie Hall. W lutym tego roku Beatlesi byli pierwszym zespołem popularnym, jaki wystąpił w szacownej sali. Erie Easton wygrał ostatnią amerykańską potyczkę - udało mu się, na nowym kontynencie, ponownie zestawić swoich chłopców z Wielką Czwórką. Publiczność zaczynała powoli rozumieć, że tak już ma być zawsze. Rozkrzyczane nastolatki pomógł zorganizować Murray the K, król radiowych prezenterów, przyjaciel Beatlesów. Młodociane klakierki tak się rozochociły, że drugi koncert trzeba było przerwać, żeby ewakuować Stonesów. Część prasy użyła upragnionego słowa - zamieszki. A część, po staremu: „(...) wyszli na estradę w swojej brudnej bieliźnie". Po powrocie do Anglii Rolling Stonesów czekały za to same przyjemności. Grupa fanów na lotnisku zrzuciła w zamieszaniu hełmy z kilku policyjnych głów. Po trzech dniach odbył się nocny koncert pod hasłem „Witajcie w domu Stonesi". 28 czerwca ukazał się singel z nagranym w Chicago lł's Ali Over Now. Po tygodniu (!) zajął pierwsze miejsce na liście przebojów, strącając z tej wymarzonej pozycji House of a Rising Sun - wielki hit Animalsów. Chłopcy doczekali się. Po raz pierwszy w dziejach zespołu zdobyli pierwsze miejsce w kategorii singli, tej najbardziej komercyjnej konkurencji show-businessu. Ale nie po raz ostatni. W Stanach lt's Ali Over Now doszło do dwudziestej piątej pozycji, co po czterdziestym czwartym miejscu poprzedniego singla, Not Fade Away, było wyraźną poprawą. Szczególnie po tournee, którego nie można było zaliczyć do tryumfalnych. Pierwsza duża płyta, opatrzona w USA podtytułem ENGLAND'S NEWEST HIT MAKERS (London Records nie zaryzykowały chwytu Oldhama z okładką), znajdowała się w pierwszej dziesiątce w kategorii longplayów. Świadczyło to o większym sukcesie artystycznym niż komercyjnym. I dawało dobre rokowania. Za to w Anglii Stonesi odnotowywali sukces na całej linii. Dobrym odzwierciedleniem pozycji zespołu są wyniki ankiety przeprowadzonej przez „Record Mirror". W kategorii „brytyjskiej grupy wokalnej" The Rolling Stones zajęli pierwsze miejsce, zdobywając 5301 głosów. Na drugim miejscu byli The Beatles -4089 głosów. W kategorii „światowej męskiej grupy wokalnej" kolejność była odwrotna. Mick został wybrany „najbardziej popularnym indywidualnym członkiem grupy". W kategorii najlepiej ubranych wykonawców zajął szóste miejsce! Na 53 liście najlepszych nagrań królowało She Loves You Beatlesów. Not Fade Awaj było drugie. Jukę Box Jury było programem telewizyjnym, w którym zaproszeni goście oceniali nowe płyty. 5 lipca jurorami byli Stonesi. Zrobili jak najgorsze wrażenie Określono ich jako aroganckich i pozbawionych wdzięku. Ale nie to było ważne. Liczyło się, że na nagranie przywieziono ich do studia specjalnym uzbrojonym samochodem. Istniała realna obawa, że w inny sposób nie pokonają tłumu fanów zalewającego budynek stacji telewizyjnej. Osiem tysięcy chętnych do zajęcia miejsc na widowni stanowiło bezprecedensowy rekord w historii programu. W dwa dni później Beatlesi mieli swój dzień. Ci, oczywiście, w jak najlepszym sensie. Odbyła się premiera ich pierwszego filmu, „A Hard Days Night". Dzieło to przyjęte było bardzo życzliwie, a do dziś uznawane jest za jedno z najlepszych w swym gatunku. Wieczorem odbyło się z okazji premiery uroczyste party - Beatlesi, śmietanka towarzyska, artyści. Fraki, smokingi, muchy, krawaty. Nagle wpada zdenerwowany lokaj i informuje o przybyciu nieoczekiwanych gości. Panowie Bill Wyman, Keith Richards i Brian Jones - niestosownie ubrani, nie uczesani! Na szczęście straszna wieść dotarła do uszu Johna Lennona. „Co za różnica" - powiedział. „To przyjaciele. Wpuśćcie ich". Zbliżały się jednak, wielkimi krokami, wieści straszniejsze. Stonesi stali się pośrednio sprawcami najgroźniejszych rozruchów, jakie wydarzyły się w Wielkiej Brytanii w związku z koncertem muzyki rockowej. Stało się to 24 lipca w sali Empress Ballroom w Blackpool. Na widowni znajdowało się od pięciu do dziesięciu tysięcy osób. Istnieją na ten temat sprzeczne dane, nikt ich już dzisiaj nie sprawdzi. Dobiegały właśnie końca dwutygodniowe szkockie święta, w czasie których tłumy mieszkańców Glasgow zjeżdżają corocznie do Blackpool. Nazajutrz mieli wracać do domów. Po mieście grasowały bandy pijanych Szkotów, na koncercie też było ich pełno. Stonesi wyszli nie w sosie. Bill i Charlie kompletnie wyłączeni, Keith jakby dopiero obudzony. Mick nie zwracał na nikogo uwagi, wypróbowywał jakiś nowy krok taneczny tyłem do widowni. Tylko zakompleksiony Brian wdzięczył się. I natychmiast podpadł. Pierwszą linię widzów stanowiła wataha agresywnie zachowujących się Szkotów. Ręce i głowy poopierali o scenę, która sięgała im do szyi. Na umizgi Briana odpowiedzieli spontanicznym turniejem w pluciu do celu -Brian posłużył im za tarczę. Oburzony Richards podbiegł do mikrofonu i poprosił o spokój. Po sekundzie ociekał śliną. Bez chwili namysłu podskoczył do tego Szkota, który wyglądał na przywódcę bandy, i wbił mu twardy, wysoki obcas w palce. Błyskawicznie cofnął się o krok i wymierzył tęgiego kopniaka w nos awanturnika. Rozpętało się piekło. Widownia ryknęła rycerską pieśń „Szkocja, Szkocja", a Stonesi, porzucając cały ekwipunek, salwowali się ucieczką przez tylne wyjście. Dosłownie w ostatniej chwili. Już za moment fortepian Stainwaya leżał w drzazgach na podłodze, ściągnięty ze sceny. Czerwone, welwetowe kurtyny poszły w strzępy. Oberwano żyrandole. Doszło do starć z policją i polała się krew. Byli ranni. Po potyczce około pięćdziesięciu osób zabrano do szpitala. 54 Czterech spośród widzów oskarżono o napad i posiadanie niebezpiecznych przedmiotów. Szef policji zwrócił się do organizatorów koncertu, żeby już nigdy nie zapraszali zespołu The Rolling Stones. Tego lata Anglię ogarnął obłęd. Na koncertach Stonesów nastolatki wpadały w amok. W Belfaście występ przerwano już po 12 minutach zbiorowej histerii -dwie panienki wyprowadzono w kaftanach bezpieczeństwa. 3 sierpnia w Wiltshire zemdlało 200 dziewcząt. Prasa zaczęła pisać, że na koncertach Stonesów nie ma ani jednego suchego siedzenia. Szaleństwo rozprzestrzeniało się w zawrotnym tempie. Ósmego w Hadze tłum wymknął się spod kontroli i dwie młodziutkie Holenderki zostały całkowicie odarte z ubrań. Dziewiątego wyrwano drzwi z samochodu, którym Stonesi odjeżdżali po nagraniu telewizyjnego show Ready, Steady, Go! Tego samego dnia wieczorem, w Manchesterze, zemdlało sto dziewcząt, a także dwie policjantki. Siły policyjne używane na koncertach Stonesów uległy więc osłabieniu - od tej pory żadnych pań! Mało tego - w czasie występu zespołu na Isle of Wight, oszalał, wypełniając służbowe obowiązki, pies Rex, jedyny policyjny pies na wyspie. Incydent opisał nazajutrz „Daily Express". Chłopcy coraz poważniej musieli się także troszczyć o własne bezpieczeństwo. Kilka dni wcześniej, na Czwartym Krajowym Festiwalu Jazzu i Bluesa, Stonesi schronili się w damskiej przebieralni, żeby dotrzeć cało do estrady. Czasy robiły się niebezpieczne. Tłem letnich wydarzeń były rozgrywające się na niespotykaną dotychczas skalę walki młodzieżowych gangów, Mods i Rockers, w nadmorskich kurortach, upamiętnione po latach przez znakomity film „Ouadrophenia", wyprodukowany przez zespół The Who. W połowie sierpnia do sklepów trafił nowy EP Stonesów zatytułowany FIVE BY FIVE. Pięć utworów pochodziło z sesji w Chicago - były wśród nich takie przeboje, jak If You Need Me czy Around and Around. Płyta błyskawicznie zajęła pierwszą pozycję w swojej kategorii, detronizując EP Beatlesów. Sprzedawała się tak znakomicie, że na liście singli „New Musical Express" doszła do trzynastej pozycji! Produkcja płyt typu EP należy od dawna, poza nielicznymi wyjątkami, do przeszłości. Rewelacyjne brzmienie, doskonała gra i emanująca z nagrań wital-ność budzącego się do życia rocka, czynią z FIVE BY FIVE klasyka gatunku. Jest to, obok LONG TALL SALLY Beatlesów, najlepsza dziesięciocalówka w historii rockowej fonografii. Na wiosnę 1964 roku Andrew Oldham spotkał śliczną, kilkunastoletnią blondynkę, która oczarowała go swoją uśpioną energią. Uznał, że można z niej zrobić gwiazdę. Nazywała się Mariannę Faithfull, co w karierze mogło pomóc, i uczyła się w szkole zakonnej, co w karierze nie mogło przeszkodzić. Chodziła z chłopakiem studiującym w Oksfordzie - nazywał się John Dunbar - i sama chciała skończyć studia, a później zostać aktorką. W niedługi czas potem piosenkarka, Adrienne Posta, urządzała przyjęcie - zaprosiła Paula McCartneya, McCartney zaprosił Dunbara, Dunbar zaprosił Mariannę. Tam poznała Jaggera. „Miałam 16 lat i kimkolwiek miałam zostać, chciałam być w tym świetna" -wspomina. „Moim pierwszym posunięciem było złapać Rolling Stonesa na chło- 55 paka. Przespałam się z trzema z nich i uznałam, że najlepiej zrobię obstawiając wokalistę". Miała oryginalny, niski głos i chłopcy napisali dla niej piosenkę. As Tears Go By, bo taki był jej tytuł, ukazała się na płycie 24 sierpnia. Duet autorski Jagger/Richards coraz bardziej się rozkręcał. Oczywiście w założeniu Oldhama miał stanowić antidotum na duet autorski Lennon/McCart-ney, ale to właśnie okazało się najtrudniejsze w realizacji. Keith miał łatwość w układaniu melodii, sprawował także pieczę nad ich rozwiązaniami rytmicznymi. Jagger pisał teksty. Nie można powiedzieć, żeby szło mu to jak z rękawa, ale przekonywał się coraz bardziej, że jest w stanie to robić. Niestety - to, co chłopcom przychodziło najbardziej naturalnie, to nastrojowe, momentami ckliwe ballady. Zdegustowany Oldham rozdawał je na prawo i lewo, nawet trzecioligo-wym piosenkarzom. Najwięcej rozgłosu zdobyła piosenka 7773/ Girl Belongs To Yesterday, zaśpiewał ją bowiem Gene Pitney. Mick i Keith robili co mogli, żeby się poprawić. EP FIVE BY FIVE zawierał dwa autorskie utwory R&B (tytuł jednego z nich, 2120 South Michigan Avenue, to adres Chess Studios w Chicago!), ale prasa zaczęła już dostrzegać niepokojące zjawisko. O utworze Tell Me, kompozycji Jaggera i Richardsa z pierwszego longplaya Stonesów, wydanym w USA na singlu, „Melody Maker" napisał: „Murzyńska maska opada i zarówno melodia, jak i tekst, to Liverpool z drugiej ręki". Jeszcze gorszego zamieszania narobiła As Tears Go By w wykonaniu młodziutkiej Mariannę: Nadszedł wieczór, siedzę i patrzę na bawiące się dzieci Widzę śmiejące się twarze, ale to nie do mnie się śmieją Siedzę i patrzę, podczas gdy pryną łzy. „No proszę - pisał jeden z krytyków - wyszło wreszcie to, o czym zawsze byłem przekonany. Ci Stonesi nie mogą być tak do końca źli, skoro piszą taki materiał". Co?! Stonesi nie są źli?! To straszne. Musieli walczyć o opinię! Na szczęście dawali koncerty... 5 września ruszyli ponownie w drogę. Tego samego dnia „Melody Maker" opublikował wyniki swojej ankiety. Zespół The Rolling Stones został wybrany „najpopularniejszą grupą rockową w Wielkiej Brytanii". Piosenka Not Fade Away była przebojem roku. Chłopcy bili wszelkie rekordy kasowe. Zaczynali robić pieniądze i na nich zaczynano robić pieniądze. Stawali się cennym skarbem - po koncertach w Edynburgu odwoziła ich uzbrojona karetka bankowa, przeznaczona do transportu dużych sum pieniędzy. W październiku Stonesi nagrywali w telewizji zachodnioberlińskiej, potem wystąpili przed kamerami w Brukseli. Minister spraw wewnętrznych Belgii początkowo nie chciał dopuścić do przyjazdu zespołu. Przekonał go reżyser nagrania - ciekawe jak. Zaspał natomiast francuski kolega pana ministra. Słynna paryska Olympia i jej okolice stały się widownią niespotykanych przedtem zamieszek. Po koncercie Stonesów setki podnieconych do granic wytrzymałości nastolatków zaczęły demolować salę. Powyrywano większość siedzeń. Wezwana policja wypędziła tłum i rozruchy przeniosły się na 56 ulicę. Policjantów obrzucano wyzwiskami, wybijano okna i szyby wystawowe, tratowano kioski. W okolicznych kawiarniach poprzewracano stoliki - klienci musieli się położyć na podłodze, twarzami do ziemi. Sto pięćdziesiąt osób aresztowano, straty były ogromne. Ale takie straty - w przypadku Stonesów - oznaczały zyski. Na prawdziwe straty mogło ich narazić co innego - Charlie chciał się żenić. Nie udało się długo ukrywać, że Bill ma żonę i dziecko. Teraz następny Stones dobrowolnie kładł głowę pod topór. Oczywiście osłabiało to zdecydowanie agresywno-seksualne emploi zespołu. Mick był wściekły. Oldham zabraniał niczym najbardziej surowy ojciec. Shirley Shepard, rzeźbiarka, narzeczona Wattsa już od paru lat, nie pojmowała, jak kumple z zespołu mogą dyktować Charliemu, co ma robić. Chrissie Shrimpton, oburzona zachowaniem Micka i pełna osobistych nadziei, stanęła po stronie Shirley. Koalicja kobieca zwyciężyła. Jeszcze w październiku odbył się w Bradford Registry w Yorkshire cichy i utrzymany w całkowitej tajemnicy ślub perkusisty. Jeśli pani Shirley Watts była wierną żoną (a wszystko na to wskazuje, bo jest nią do dzisiaj), już w kilka dni później rozpoczęła wymuszony celibat. 23 października Stonesi odlecieli na drugie tournee po Stanach Zjednoczonych. Jeśli pierwsze tournee graniczyło z porażką, drugie zdecydowanie przekroczyło granice sukcesu. To był tryumf. Skąd ta szczęśliwa zmiana? Oczy i uszy młodzieżowej widowni w USA zwrócone były na Wielką Brytanię. Ciągle przecież trwała inwazja. Wieści o europejskich podbojach Stonesów lotem błyskawicy przebywały Atlantyk. Chłopcy nie odnieśli jeszcze żadnego znaczącego sukcesu na rynku amerykańskiej fonografii - jeśli nie liczyć wysokiej pozycji longplaya -ale po raz pierwszy nie wydawało się to mieć żadnego znaczenia. Fanklub Rolling Stonesów w USA liczył w dniu powtórnego przybycia zespołu 80 000 członków! Utajnionymi formami działania i bezgranicznym oddaniem fanów przypominał bardziej nielegalną sektę religijną. Zaczęło się z grubej rury - The Ed Sullivan Show. Sullivan prowadził najbardziej prestiżowy program autorski telewizji amerykańskiej przełomu lat 50. i 60. Przed paroma miesiącami przedstawił Ameryce Beatlesów. Jagger był zachwycony: „(...) Fantastyczne przyjęcie. Ed powiedział nam, że mieliśmy najbardziej rozszalałą i entuzjastyczną publiczność ze wszystkich artystów w historii jego programu. Kilka dni później dostaliśmy od niego wiadomość: Otrzymałem setki listów ze skargami od rodziców i tysiące listów od nastolatków, których zachwycił wasz występ". Ale Ed Sullivan był starym, dwulicowym wyjadaczem i już wkrótce kajał się przed dorosłą Ameryką jak sztubak: „Obiecuję, że (The Rolling Stones) już nigdy nie wrócą do naszego programu. Jeśli nie będziemy w stanie utrzymać spraw w swoim ręku, to zatrzymamy cały ten interes. Nie zaprosimy już żadnej grupy rockandrollowej i zabronimy nastolatkom wstępu na widownię, jeśli tak będzie trzeba". Stary wyjadacz dał się ponieść emocjom: „Budowałem ten program przez 17 lat. Nie pozwolę go zniszczyć w ciągu tygodni". Na szczęście 17 lat w show-businessie nauczyło Sullivana chować ambicję do kieszeni. Stonesi mieli 57 wystąpić w jego programie już w maju przyszłego roku, a w przyszłości jeszcze wiele razy. Na koncercie w nowojorskiej Academy of Musie pojawiła się na widown śmietanka artystycznego światka i legendarne za życia postacie undergroundu -Andy Warhol, Eddie Sedgwick, „Baby Jane" Holzer. Stonesi stawali się modni. Nie tylko popularni wśród tysięcy nastolatków, ale m o d n i. W towarzystwie. Już w Anglii specjalista od życia wyższych sfer, łowca plotek William Hickey, pisał w „Daily Express": „Dzisiaj to już żadna hańba znać Rolling Stonesa". Podkreślał dalej, że wykonawcy muzyki rozrywkowej coraz częściej miewają przyjaciół nawet wśród arystokracji. Tak, świat się zmieniał, a Stonesi niewątpliwie mieli w tym swój udział. W dniach 28 i 29 października The Rolling Stones wzięli udział w wydarzeniu, które przeszło do historii rocka jako TAMI Show. Sfilmowany w Santa Monica koncert zorganizowany pod hasłem Teen Age Musie International pozostaje do dziś najlepszym muzycznym dokumentem wczesnych lat 60. W tamte noce spotkali się na estradzie prawie wszyscy. Przedstawiciele Mersey-beatu, Geny and the Pacemakers, Billy J. Kramer and the Dakotas oraz ich amerykańscy pobratymcy, przedstawiciele tzw. surfing-rocka, The Beach Boys oraz duet Jan and Dean. Wykonawcy murzyńscy zrzeszeni w Detroit wokół wytwórni Motown, The Supremes, Marvin Gaye, Smokey Robinson and the Miracles oraz niezależne gwiazdy R&B i muzyki soul, Chuck Berry, Bo Diddley, Ray Charles, James Brown and his Famous Flames. Afisze firmowali jednak Stonesi, co nawet ich samych nieco onieśmielało. Zamykali koncert, występując po Jamesie Brownie, nie bez powodu zwanym Mr. Dynamite i nie bez powodu zwanym „najciężej pracującym człowiekiem w show-businessie". „Baliśmy się - przyznaje Ri-chards - ale udało nam się przebić Browna, ponieważ widownia składała się w całości z białych, piętnastoletnich panienek". Trzeźwa ocena. Dobrze, że istnieje ten film. Jest na co popatrzeć. Od pierwszych taktów Around and Around, a tak naprawdę od wyjścia Stonesów na estradę, rozpoczyna się szał. Wachlarz reakcji - ekstatyczny taniec, histeria, płacz albo całkowite osłupienie i tylko palce zaciskają się na tabliczce - „I love Mick". Film wszedł na ekrany pod tytułem „Gather No Moss", co celowo korespondowało z nazwą The Rolling Stones („a rolling stone gathers no moss"). Cenzura usunęła występ Bo Diddleya, uznając popisy artysty za zbyt explicite erotyczne. Pełen zapis ukazał się na początku lat 80. na wideokasecie, jako „That Was Rock!" To prawda - to był rock! Dzisiaj nie ma już takich koncertów. Burmistrz miasta Cleveland w stanie Ohio zakazał wszelkich koncertów rockowych po tym, jak siedemnastoletnia dziewczyna wypadła z balkonu na występie Stonesów. Ale podczas drugiego amerykańskiego tournee świat i tak mógł wydawać się chłopcom piękny, a życie łatwe. Najłatwiejsze były oczywiście panienki - w porównaniu z poprzednim pobytem, niebo i ziemia. „(...) za drugim razem to było tak, jakby oni czekali tylko na kogoś z zewnątrz, żeby przyszedł i przekręcił jakiś guzik" - przyznaje Richards. I całe szczęście. Uwolniony od tak 58 szkodliwych dla artysty napięć, mógł się lepiej skupić na nagraniach. Keith był teraz głównym ich motorem. Nazwisko Phila Spectora działało jak zaklęcie. Stonesami zajął się współpracownik wielkiego producenta, aranżer Jack Nietzsche, wraz ze swym przybocznym reżyserem dźwięku, Davidem Hassingerem. Korzyść była obopólna. Chłopcy nigdy jeszcze nie widzieli muzycznej fabryki wielkości studiów RCA w Hollywood, a spece od nagrań nie mieli jeszcze nigdy do czynienia z grupą typu Stonesów. Nastąpiła twórcza symbioza. „Całkowicie zmienili moją koncepcję nagrywania" - powiedział Hassinger. Zamawiali studio na kilkudniowe maratony i grali jak na koncercie. Żadnych sztuczek z techniką, po prostu pełna integracja brzmienia. Nie wyszło - pal sześć. Wyszło - fajnie. Jeśli Keith się uśmiechał, to oznaczało, że wyszło. Zarejestrowali między innymi Heart Of Słone, swój kolejny amerykański singel: Lepiej słuchaj, mała Nie ma we mnie miłości Takich jak ja lepiej omijać Nigdy, nigdy, nigdy nie złamiesz Tego kamiennego serca Po tygodniu poprawka w Chicago, u Rona Mało. Znowu wielki przebój -Time Is On My Side, entuzjastycznie przyjęty przez widownię TAMI Show. A także kawałek, który miał spędzić sen z powiek Andrew Oldhama - ostry blues Williego Dixona, Liłtle Red Rooster. Po powrocie do Anglii trzeba było natychmiast wydać singel. Przywieźli ze Stanów sporo nagrań, było z czego wybierać. Ale nagle chłopcy przypomnieli sobie, że są zespołem R&B. Po raz ostatni w swej karierze sięgnęli do korzeni przy podejmowaniu decyzji o tak kolosalnym znaczeniu rynkowym. Ich wybór padł na utwór Litłle Red Rooster. Oldham wyrywał włosy z głowy. Branżowcy i fachowcy wróżyli całkowitą klęskę. Ostatnie piosenki Jaggera i Richardsa były coraz lepsze - przykładem Heart of Stone czy Off the Hook. Obaj autorzy odchodzili od balladowej formy, a nowe utwory, mimo że wykonywane z charakterystycznym dla Stonesów feelingiem R&B, były jednak bardziej komercyjne niż standardy pochodzące z repertuaru oryginalnych wykonawców murzyńskich. A wszystkim dobrym ludziom w businessie właśnie o to chodziło. Tymczasem Stonesi popłynęli pod prąd. Wiedzieli, że ich popularność, chociaż kolosalna, jest jedynie częścią składową eksplodującej popularności brytyjskich zespołów młodzieżowych. Było to zjawisko z zakresu, bądź co bądź, muzyki rozrywkowej, coraz częściej obejmowane wspólnym mianem rock and rolla. I dlatego postanowili się odróżnić. Zaryzykowali i... odnieśli zwycięstwo w pięknym stylu. Płytka Little Red Rooster /Off the Hoo/cweszła na listę singli „New Musical Express" na pierwszym miejscu! Autorami podobnego sukcesu byli w historii brytyjskiej fonografii jedynie Elvis, Beatlesi, Cliff Richard u szczytu sławy oraz „król skiffle", 59 Lonnie Donnegan. W USA singel Little Red Rooster w ogóle się nie ukazał. Cenzura. Ameryka nie była jeszcze gotowa na przeboje, których wykonawca prosi swoją panią, żeby „zajęła się jego czerwonym kogucikiem". Listopad zdążył jeszcze przynieść Stonesom dwie książki i dwie afery. Dla chłopców „złe wieści, to dobre wieści", więc nie wiadomo od czego zacząć. Prasę najpierw obiegły afery. Mick miał wiszące nad sobą już od pewnego czasu trzy wezwania na policję z powodu niebezpiecznej jazdy samochodem. W końcu doszło do rozprawy, która odbyła się w Tettenhall Staff Court, ku uciesze licznie zgromadzonej gawiedzi. Hitem numer jeden okazał się prawnik Jaggera, pan Dale Parkinson. Odpierając niewybredne ataki padające z różnych stron pod adresem Rolling Stonesa, a ogniskujące się bardziej wokół jego fryzury niż wokół sposobu, w jaki prowadzi samochód, powiedział: „Książę Marlborough miał dłuższe włosy niż mój klient i wygrał kilka słynnych bitew... Jego włosy były pudrowane, myślę, że z powodu pcheł - mój klient nie ma pcheł". Druga sprawa dotyczyła już całego zespołu. Stonesi spóźnili się na nadawane na żywo programy radiowe Top Gear i Saturday Club i zostali zawieszeni w rozpowszechnianiu przez BBC. Nie na długo. Nawet najbardziej konserwatywna sieć radiowa miała ze Stonesów niezłe pieniądze. Na dźwięk słowa pieniądze obudzili się księgarze. Trzynastego listopada ukazała się pozycja zatytułowana „The Rolling Stones - Our Own Story" opracowana przez Petera Goodmana. W ciągu pięciu tygodni weszła do pierwszej dziesiątki wydawniczych bestsellerów. Od czerwca wychodził regularnie miesięcznik dla fanów „The Rolling Stones Book", a nad przygotowaniem do druku własnej publikacji usiadł Charlie Watts. Fanklub prowadziła Shirley Arnold. Otrzymała to stanowisko od Oldhama, kiedy przed rokiem spytała go w Studio 51, dlaczego nic nie słychać o fanklubie. Intuicja młodego menażera była nieomylna (jeśli nie będziemy mu wypominać „Czerwonego kogucika") - dziewczyna wspaniale wywiązywała się z zadania. Na dworze Rolling Stonesów czekały ją jeszcze nominacje. Zatrudniała głównie ochotników - gromady młodzieży przychodziły po lekcjach pomagać Shirley, żeby przysłużyć się w ten sposób, chociaż pośrednio, Rolling Stonesom. Kiedy co dwa miesiące wysyłano do przeszło 50 000 członków biuletyny z najnowszymi informacjami o zespole, Urząd Pocztowy przysyłał ciężarówkę. Książeczka Charliego Wattsa, „Ode To a High Flying Bird", wyszła przed samymi świętami. Była to utrzymana w formie wydawnictwa dziecięcego oda do nieżyjącego saksofonisty jazzowego, Charliego Parkera, jednego z największych artystów, jakich wydał jazz. Watts napisał ją w 1961 roku i on też był autorem ilustracji. Książeczka sprzedawała się jak bombki na choinkę. W grudniu piosenka Time Is On My Side zajęła w USA piąte miejsce na liście najlepszych singli magazynu „Billboard". Był to największy amerykański sukces Stonesów. Do tej pory. W Anglii lista ich sukcesów była długa. Dwa hitowe single - lt's Ali Over Now i Little Red Rooster. FIVE BY FIVE być może najlepszy EP w historii 60 fonografii oraz doskonały longplay. Przeprowadzona przez „New Musical Ex-press" ankieta, podsumowująca miniony rok, uplasowała Stonesów na drugim miejscu po The Beatles w kategorii „światowego zespołu wokalnego". Zwyciężyli natomiast w kategorii „najlepszej grupy R&B" oraz w kategorii „najlepszej nowej grup/'. Jagger przysłał do redakcji telegram: „Chodzę po suficie - ucałowania -Mick". Dobiegł końca rok 1964, rok, o którym Paul Simon zaśpiewać miał w blisko dwadzieścia lat później: „Był to rok Beatlesów, był to rok Stonesów (...)" Chłopcy z zespołu The Rolling Stones mieli owego roku 22 wolne od pracy wieczory. Satysfakcja Wiosenny grafik zespołu The Rolling Stones A.D. 1965 przedstawiał się w ogólnym zarysie następująco. Na początek tournee po Irlandii. Potem nowy kontynent - Australia. A przy okazji oczywiście Nowa Zelandia. W przerwach dwa wyskoki do Los Angeles na nagrania, a w drodze powrotnej do Europy koncerty w Singapurze. W marcu dwutygodniowe tournee po Wielkiej Brytanii połączone z nagrywaniem koncertowej płyty. Potem jedenaście dni na Półwyspie Skandynawskim, trzy dni w Niemczech Zachodnich i dwa we Francji. W kwietniu trzecia trasa po USA. Ufff... Całe szczęście, że podróże kształcą. 30 stycznia ukazał się drugi longplay zespołu. Poziomem nie ustępował pierwszemu, ale nie przynosił wiele nowego. Na płytę złożyły się w większości standardy R&B i soulowe - Suzie Q, Pain In My Heart, Under the Boardwalk, Everybody Needs Somebody To Love oraz przebojowe Time Is On My Side, piosenka, która przetrwała w repertuarze koncertowym grupy aż do ostatnich występów. Były także trzy utwory spółki Jagger/Richards, z których najlepszy, Off the Hook, dorównywał amerykańskim oryginałom. Nanker Phlege powoli wypadał z obiegu. Graficzna koncepcja wydania pozostała taka sama jak przy pierwszym longu. Ponownie żadnej informacji na froncie okładki, ponownie nastrojowa fotografia Davida Baileya. Tylko nastrój na niej nieco inny. Twarze Stonesów realistycznie zbliżone. W przypadku Richardsa, figurującego na pierwszym planie, nawet naturalistycznie. Z chłopców promieniuje poczucie pewności siebie, wyczuwa się także chłodny dystans. Brian i Charlie w krawatach - Brian robił się już wtedy na Modsa, przestał obawiać się elegancji. Andrew Loog Oldham także ośmielał się coraz bardziej. Jego zwariowana notka na opisowej stronie okładki nawiązywała w warstwie językowej do idioma-tycznej, nowatorsko-slangowej prozy, cieszącego się snobistyczną popularnością autora „Mechanicznej pomarańczy", Anthony'ego Burgessa. Zawierała słynny akapit zachęcający do nabywania płyty: „Jeśli nie masz szmalu, widzisz tego 61 ślepca - zdziel go w głowę, zabierz mu portfel (...), dobrze - jeszcze jedna sprzedana!". Słowa te zostały usunięte z kolejnych brytyjskich wydań. Zachowały się natomiast na amerykańskiej płycie, zatytułowanej THE ROLLING STONES, NOW! Był to już trzeci longplay zespołu w USA. Rynek płytowy w Stanach okazał się, zgodnie z przypuszczeniami Oldhama, bardziej chłonny niż w ojczyźnie Stonesów i firma London zdążyła wypuścić album 12X5. Zestaw nagrań, nawet na odpowiadających sobie longach, zawsze nieco się różnił, inne bywały także okładki. Zjawisko to dotyczyło, do pewnego czasu, większości brytyjskich zespołów, z The Beatles na czele. Trasa koncertowa po Irlandii była bardzo odświeżająca, stwierdził Brian. „Irlandczycy to takie fantastyczne typy". Kiedy wyszedł z samochodu i zapytał dwoje ludzi prowadzących osła, czy kolega (Keith) może go z nimi sfilmować, rzucili się na niego z łopatami. „Ledwo dopadłem samochodu" - wspominał z rozrzewnieniem. Keith też miał przygodę. Zatrzymali się, żeby zrobić zakupy w samotnie położonym, starym sklepie. Kiedy Richards wszedł do środka, zza lady wypadł na niego stary dziadek wołając, że przysłał ich Oliver Cromwell! „Przepędził nas ze sklepu i wskoczył na maskę samochodu. Następnie próbował rozbić szybę w drobny mak. Musiał mieć przynajmniej osiemdziesiątkę". Trudno się chyba dziwić, że chłopcom tak zaimponowali Irlandczycy. Nie tylko zresztą starzy. Młodzież także w specyficzny sposób próbowała nawiązać kontakt fizyczny z idolami. Stonesów już od dawna obrzucano na scenie upominkami - głównie były to pluszowe zabawki od małoletnich wielbicielek. Prezenty od małoletnich wielbicielek w Irlandii mogły zabić. Na jednym tylko koncercie popielniczka przeleciała o cal od twarzy Billa, żelazny rygiel (!) uderzył Micka w udo, a Brian gestem toreadora przepuścił wirujący w powietrzu podkuty but. Australia stanęła na wysokości zadania, jak przystało na byłą kolonię karną. W dniu 21 stycznia na lotnisku w Sydney oczekiwał na Stonesów trzytysięczny tłum, składający się oczywiście głównie z dziewczynek. Ale co to były za dziewczynki! Kiedy chłopcy zniknęli z pola widzenia wewnątrz dworca lotniczego, grupa aktywistek poprowadziła rozszalałe rzesze przez łańcuchy i bariery prosto do strefy odpraw celnych. Tłum wtargnął na terytorium neutralne i wywiązała się bitwa ze strażnikami i policją. Przeszło dwadzieścia panienek zostało rannych, w tym dwie poważnie. Wiele straciło w szarpaninie części garderoby, co niewątpliwie przydało rozgrywającym się scenom pikanterii. Tournee było ogromnym sukcesem, we wszystkich miastach występom towarzyszyły zamieszki. (A może: We wszystkich miastach występom towarzyszyły zamieszki, tournee było więc ogromnym sukcesem.) Australijska prasa zorientowała się, że coś się dzieje, i próbowała zareagować. Nie bardzo wiedziała jak, więc zareagowała w sposób najbardziej dla prasy typowy - pojawiły się nagłówki o rozwiązłym trybie życia członków zespołu, o dzikich, całonocnych orgiach. Według zapewnień dzienników tłumy dziewcząt nie odstępowały hoteli, w których zatrzymywali się Stonesi, a chłopcy dzwonili tylko do recepcji i wydawali polecenia, które z panienek mają być przysłane na górę. „Szkoda, że tak naprawdę nie było" - żalił się Mick po 62 powrocie do Anglii. Biedaczysko. Na otarcie łez chłopcy dostali od australijskiego fanklubu mapę szóstego kontynentu wykonaną ze szczerego złota. Kiedy wyjeżdżali, lista przebojów rozpoczynała się w Australii następująco: 1 - Under the Boardwalk (The Rolling Stones), 2 - The Last Time (The Rolling Stones), 3 -Walking the Dog (The Rolling Stones). A był to zaledwie początek! The Last Time była jedną z piosenek nagranych przez zespół w studiach RCA w Hollywood, podczas dwóch wyskoków do Los Angeles. Mówiłem to już wcześniej i powtarzałem Któreś z nas będzie musiało zapłacić cenę Masz teraz szansę zmienić zdanie Bo nie będzie mnie długo, bardzo długo To mógł być nasz ostatni raz... Ukazała się na singlu razem z Play With Fire - z rejestracją tego drugiego utworu wiąże się pewna ciekawostka. Otóż 3/5 zespołu przespało nagranie. Dosłownie. Brian, Bill i Charlie nie wytrzymali trudów 20-godzinnej, maratonowej sesji i zmorzył ich sen. Zapisu dokonał duet autorski, poszerzony o Jacka Nietzsche grającego na klawesynie i samego Phila Spectora - niezwykle rzadko występującego w roli muzyka - który wzbogacił brzmienie używając przestrojonej w dół gitary. „Nie igraj ze mną, bo igrasz z ogniem" - głosiły słowa piosenki. Była to oczywiście metafora lansowanego przez zespół modelu stosunków damsko--męskich, ale na początku 1965 roku mogło się wydawać, że Rolling Stonesom faktycznie nikt już nie jest w stanie „podskoczyć". The Last Time/Play With Fire było pierwszą na rynku brytyjskim małą płytą Stonesów, której stronę A - tę biorącą udział w rywalizacji - napisali Jagger i Richards. W ciągu tygodnia zajęli pierwsze miejsce, zdobywając w ten sposób trzeciego kolejnego hita w Anglii. The Last Time była zarazem pierwszą piosenką napisaną przez Micka i Keitha, która zadowoliła samych autorów. Jagger: „Pisaliśmy już prawie od roku, po prostu ucząc się, jak składać piosenki. Dopiero przy The Last Time zaczęło nas to bawić. Od tego momentu byliśmy przekonani, że jesteśmy na dobrej drodze, że dopiero startujemy". Richards podkreśla jednak, że bez nacisków ze strony Oldhama do współpracy autorskiej nigdy by, być może, nie doszło. Podczas pamiętnego spotkania Stonesów z Beatlesami w Studio 51 Andrew postanowił przecież, że będzie miał swojego Lennona/McCartneya. A postanowienia Oldhama realizowały się z niewiarygodną konsekwencją. Na początku marca Stonesi prowadzili w Anglii w trzech konkurencjach. Mieli (naraz!) - najlepszy singel, najlepszy EP (FIVE BY FIVE wciąż na pierwszym miejscu) oraz najlepszy longplay, THE ROLLING STONES, No. 2. Wyruszali właśnie na kolejną krajową trasę i doszli, wspólnie z Oldhamem, do wniosku, że czas na dokonanie nagrań „na żywo". W ich dorobku brakowało płyty z koncertów. Na występach w Anglii już do tej pory było nieźle, a zapowiadało się, że 63 będzie jeszcze lepiej. Kiedy 25 lutego Stonesi wykonali The Lasł Time w telewizyjnym Ready, Steady, Go! - tego dnia singel znalazł się w sprzedaży - nikt nie był w stanie zapanować nad sytuacją w studiu. Mick został przysypany lawiną fanów, wiadomej płci, i niemal wdeptany w podłogę. Większość panienek miała na nogach szpilki, więc nie obyło się bez zadraśnięć i siniaków. Działania dziewcząt były oczywiście nie skoordynowane i chaotyczne - tą częścią ciała ich seksownego idola, która ucierpiała najbardziej, okazała się kostka stawu skokowego. Stonesi ruszyli na północ. W Liverpoolu przywitała ich zdradziecka konfederacja - Merseybeat przycichał i nic dziwnego, skoro nie mógł już liczyć nawet na lokalny patriotyzm w swojej kolebce. Widownia reagowała tak, jakby nigdy nie słyszała o Beatlesach. Za to w Manchesterze sensacja - półbogów nie wpuszczono do restauracji. Pozbawiony kompleksów kierownik sali w hotelu Midland wyrecytował Jaggerowi formułkę: No ties, no meals. Nie ma krawatów, nie będzie obiadu. I pomyśleć, że w Australii skierowano do Stonesów artykuł „Oszczędźcie wytwórców krawatów". Nie koniec na tym. Właśnie w Manchesterze miał miejsce pierwszy słynny skok w stylu kamikadze - podniecona do granic wytrzymałości panienka postanowiła dosięgnąć idola za wszelką cenę i rzuciła się z balkonu. Została wyniesiona na noszach przez służbę medyczną. „A już pięć minut później była z powrotem. Minus trzy zęby. Ale i tak mogła wrzeszczeć nie gorzej od innych". Całe szczęście, że „Daily Express" podszedł do sprawy humorystycznie. Stonesi przestraszyli się nie na żarty. Mieli pełną świadomość, że takie incydenty mogą przeobrazić się w modę, a taka moda doprowadzić nawet do śmiertelnych ofiar. Oczywiście nie skończyło się na jednym desperackim locie. Bill: „Dziewczyny spadały z balkonów, a na drugi dzień strzałki w gazetach pokazywały, skąd skoczyły". Jakimś cudem dochodziło tylko do złamań. Koncerty Stonesów w coraz mniejszym stopniu zasługiwały na swoją nazwę. Sekciarski rytuał, szamański obrządek, plemienny amok - czasami po dwóch, trzech pierwszych taktach widownia przerywała policyjny kordon i zalewała scenę. Chłopcy ratowali się ucieczką, ścigani przez rozszalały tłum, biegnący ulicami w stronę ich hotelu. Hotele przestawały być bezpiecznym schronieniem. Często spod jednego łóżka wyciągali po kilka dziewczyn. Nikt nie wiedział, w jaki sposób dostawały się do hotelu, nie mając statusu zarejestrowanego gościa. Jak odnajdywały pokoje Stonesów, jak forsowały drzwi. Chowały się w szafach, w łazienkach. Każda błagała, żeby to właśnie ją raczono zostawić na noc. Najczęściej zostawiano po kilka. Chłopcy tracili ostatnie bezpieczne schronienie, ale przynajmniej mieli w czym wybierać. Nie zapominajmy, że rejestrowali materiał na koncertową płytę. Kiedy reporterzy zapytali Jaggera, dlaczego całowany, ściskany i ściągnięty na koniec ze sceny przez gromadę wielbicielek nie wypuścił z ręki mikrofonu i nie przestał śpiewać, odpowiedział: „Przecież nagrywałem, nie?" Efekty wyraźnie słychać na płycie. To znaczy na płycie niczego nie słychać wyraźnie. EP GOT LIVE IF YOU WANT IT pozostaje bardziej kuriozalnym dokumentem epoki niż dziełem muzy- 64 3. Legenda głosi, że Mick Jagger wręczył ten kwiat milicjantowi - Warszawa, Sala Kongresowa, 13 kwietnia 1967 4. Autor „wspomnień z Warszawy", Bill Wyman - basistę otaczają Czerwono-Czarni („czerwonych" było więcej...) n kwiat i, 5. Prosto z sądu - Mick i „dziewczyna w dywaniku", Mariannę Faithfull asa 6. Geniusz zarabiania i geniusz wydawania - Andrew Loog Oldham i Brian Jones 7. Stara gwardia, młoda gwardia - Bill Wyman i Charlie Watts 8. „Bankiet żebraków" - Brian, Keith, Mick, Bill i Charlie, A.D. 1968 9. Jagger jako Turner -PERFORMANCE (1969) rT"~"TT"" SKtf 11. Państwo Bianca i Mick Jagger 12. Uczeń i mistrz - Keith Richards i Chuck Berry (z tyłu Neil Young) cznym. Dominantę brzmienia stanowi nieustający wrzask widowni. Jeden z mikrofonów użytych w nagraniu zwieszano z balkonu nad publicznością; pomysł Glyna Jonesa. Zespół jest słyszalny w tle, ale nagranie niewiele różni się od przeciętnego bootlegu. Rozdzierający śpiew widowni - We Want The Stones!!! -otwierający płytę przez 12 sekund, zakwalifikowany został jako osobny utwór, a o prawa autorskie upomniał się niejaki Nanker Phelge! Wiosenną trasę po Wielkiej Brytanii zamykał koncert w Romford. W drodze powrotnej do Londynu Stonesi sprowokowali słynny incydent, który wpisał się na trwałe do historii zespołu. Był 18 marca. Jechali prowadzonym przez szofera daimlerem przez West Ham, kiedy Bill Wyman stwierdził, że chce siusiu. (Ri-chards: „Bill ma największy pęcherz na świecie"). Znajdowali się właśnie w Stratford. Szukając odpowiedniego miejsca zajechali przed całodobową stację benzynową, Francis Garage. Wyman wysiadł - o tym, co zaszło dalej, wiemy z relacji świadków, sprawa znalazła bowiem epilog w sądzie. Bill zapytał „używając odrażającego języka", czy może skorzystać z toalety. Jak na złość toaleta była w remoncie. Pracownik stacji już zamierzał wpuścić Billa do ustępu dla personelu, kiedy z samochodu wysypała się grupa rozbawionych młodych ludzi, w tym wyzywająco zachowujące się dziewczęta. „Przeczuwając kłopoty" odmówił i zwrócił się do Jaggera z prośbą o zebranie całego towarzystwa i opuszczenie stacji. Mick odepchnął pracownika ze słowami, które po dzień dzisiejszy należą do ulubionych aforyzmów wyznawców rockowej ideologii: „Człowieku, odlejemy się gdziekolwiek!" Wyrażenie zostało podchwycone przez pozostałych, którzy zaczęli je podśpiewywać. „Jeden zatańczył w takt melodii". No i przystąpili do dzieła. Załatwili potrzebę przy murze stacji. Richards: „I nagle wychodzi ten gliniarz, świeci latarką prosto na kutasa Billa i mówi: - Ach tak, no i co tam kombinujesz? I to tyle. Na drugi dzień było o tym w całej prasie". Keith zapomniał dodać, że odjeżdżając cała kompania pokusiła się o niedwuznaczny gest, który w Anglii wykonuje się dwoma palcami, w Stanach jednym, a w Europie Wschodniej całym przedramieniem. Sprawa odbyła się 22 lipca w Sądzie Magistratu West Ham. Bill, Mick i Brian ukarani zostali grzywną po 5 funtów każdy. Natychmiast złożyli odwołanie. Sala sądowa wypełniona była po brzegi nastolatkami, którzy najwyraźniej nie mieli nic przeciwko oblewaniu stacji benzynowych i traktowali ulubieńców jako nieszczęśliwe ofiary świata dorosłych. Keith wspomina proces z nostalgią: „Podchodzili wszyscy ci świadkowie - tak, to on, Wysoki Sądzie. Stał twarzą do muru... no i ten, tego, no, oddawał mocz". Na przełomie marca i kwietnia The Rolling Stones objechali Skandynawię i kawałek Europy Zachodniej. To krótkie tournee nie zapisałoby się niczym szczególnym, gdyby nie pewne wydarzenie w Danii, które historię zespołu mogło przerwać w brutalny i nieodwracalny sposób. Podczas poprzedzającej koncert w Odense próby dźwięku dwa mikrofony, przypadkowo dotknięte naraz przez Jaggera, wywołały zwarcie. Porażony Mick upadł przewracając Briana, który z kolei zderzył się z Wymanem. Jak to z prądem bywa, najgorzej ma zawsze ten 65 na końcu. Bill stracił przytomność na kilka minut. Przed śmiercią - której najbliższy był oczywiście basista - uratowało ich, zgodnie z oceną promotora koncertu, to, że Jagger upadając przypadkowo wyciągnął wtyczkę. Koncert odbył się zgodnie z planem. Elektryzujące było także trzecie amerykańskie tournee Stonesów, które zaczęło się tym razem od Kanady. To właśnie podczas tego pobytu zespołu za oceanem narodził się jeden z najważniejszych hymnów epoki rocka - Satisfaction. The Rolling Stones zagrali w Montrealu, gdzie wylądowali, a na drugi dzień przejechali trzema samochodami do Ottawy. W tym mieście można było się wreszcie przekonać, czy odprawiany przez Stonesów obrządek zasługuje na miano koncertu. Wzmacniacz Briana psuł się co chwila, kilka razy wystąpiły przerwy w zasilaniu całego nagłośnienia - nikt tego nawet nie zauważył! Pięciotysięczna publiczność tak się rozszalała, że kilkudziesięciu policjantów uformowało żywy mur wokół sceny. Zespół nie był więc ani słyszany, ani widziany, a zabawa trwała nadal. Na jaką sferę doznań oddziaływali więc Stonesi, skoro podstawowe zmysły nie były potrzebne do odbioru ich przekazu? W Mapie Leaf Gardens w Toronto zgromadziło się 16 000 osób - największy tłum, przed jakim chłopcom zdarzyło się do tej pory wystąpić. Na ostatni koncert zespołu w kraju pachnącym żywicą, do kanadyjskiego Londynu w prowincji Ontario, przejechało przez granicę 3500 fanów z USA. Scenę oddzielała od widzów dwumetrowa siatka, zgromadzono znaczne oddziały policji, ale i tak około pięćdziesięciu osób wdarło się na estradę. Stonesi grali właśnie piąty kawałek, Offthe Hook, kiedy policja zapaliła wszystkie światła i odcięła zespół od dopływu prądu. Charlie nie przestał bębnić, Mick także śpiewał nadal, akompaniując sobie na marakasach. Brian dołączył z tamburynem, Bill i Keith klaskali w dłonie. Ponieważ policjanci odmówili przywrócenia zespołowi zasilania, Mick postarał się, żeby pożałowali, że rozumieją po angielsku, po czym przeprosił widzów rozkładając bezradnie ręce. Koncert (pozostawmy ten wyraz bez cudzysłowu) po piętnastu minutach był skończony. Na drugi dzień przez okoliczne stacje radiowe przelała się lawina telefonów od wściekłych fanów. Prasa natomiast, w przededniu przybycia zespołu do USA, postarała się o zachęcające nagłówki: „Policja tłumi zamieszki na koncercie Rolling Stonesów", „(...) Rolling Stonesi obrzucają policjantów wyzwiskami", etc. Pierwsze występy w Stanach przebiegły, o dziwo, bez sensacji. To znaczy było wspaniale, ale obyło się bez zamieszek. Na drugi dzień po niezwykle udanych, pierwszomajowych koncertach w Brooklyńskiej Akademii Muzycznej, chłopcy przeprosili się z Edem Sullivanem i wystąpili w jego osławionym show. Byli nawet tak mili, że na jego prośbę odnowili garderobę, robiąc zakupy na Piątej Alei (drugim gościem Eda był tego dnia Tom Jones - przystojniacha i elegant). Trudno sobie wyobrazić, jak chłopcy poruszali się po Manhattanie. Gotham Hotel przy 55 Ulicy, w którym się zatrzymali (dobra ulica, dobry hotel), znajdował się w stanie oblężenia. Wiele dziewcząt próbowało się dostać do upragnionego pokoju 709 w najbardziej wymyślnych przebraniach - kilkanaście przedstawiło się obsłudze jako Chrissie Shrimpton. 66 Po nagraniu telewizyjnego programu „Beatlesi kontra Rolling Stonesi", w którym Wielka Czwórka reprezentowana była jedynie przez fragmenty filmowe - co zresztą w najmniejszym stopniu nie obniżyło histerycznej rywalizacji fanów - chłopcy wyfrunęli na Południe. Georgię jakoś przeżyli - byli w końcu biali - ale już w miejscowości Tampa na Florydzie trzeba było odwołać koncert po pięciu kawałkach. Właśnie na Florydzie, w motelu Gulf w Clearwater, Richards zagrał Jaggerowi riff gitarowy, który od pewnego czasu nie dawał mu spokoju, a który już na zawsze chyba pozostanie najsłynniejszym riffem muzyki rockowej. Kiełkował zalążek Satisfaction. Zabawna przygoda przydarzyła się chłopcom w Alabamie. Wykorzystywali właśnie swoje bezcenne i nieliczne wolne od występów, nagrań i przejazdów chwile, odpoczywając przy hotelowym basenie. Nagle pojawił się policjant z drogówki. Zaaferowany krążył wokół basenu przyglądając się uważnie wszystkim hotelowym gościom. Jego uwaga zaczęła się wkrótce ogniskować wokół Stonesów. Nie po raz pierwszy chłopcy zadziałali na policjanta jak magnes, ale tym razem, wyjątkowo, nie mieli pojęcia, o co może chodzić. Brian: „Policja dostała tego dnia mnóstwo donosów od kierowców przejeżdżających pobliską autostradą, z których wynikało, że przy basenie znajduje się grupa bezwstydnie obnażonych ko b i et". Tak. Ameryka nie uwierzyła Dylanowi, kiedy powiedział, że kto nie ma długich włosów na głowie, to po prostu ma ich więcej w środku. Długowłosi Stonesi już w trzy dni później pracowali w studiach Chess w Chicago. Zbierali materiał na nowy longplay i nowe single. Ron Mało wyczarowywał brzmienie, ale wszyscy obserwatorzy stwierdzali, że zespół w szybkim tempie się rozwijał. Najdłuższą drogę przebył chyba Jagger. Od fałszującego, stremowanego wokalisty The Blues Incorporated, do piosenkarza pełnego swobody i ekspresji. Świadomego własnych ograniczeń, ale potrafiącego robić z nich twórczy użytek. Mick coraz bardziej oscylował w kierunku spokrewnionej stylistycznie z R&B muzyki soul. Soul, czyli muzyka duszy, a w dodatku duszy umiejscowionej w czarnym ciele, to dla wokalisty wspaniały wzorzec, ale zarazem niezwykle trudne pod względem technicznym wyzwanie. Mistrz gatunku, Sam Cooke, zginął w dramatycznych okolicznościach zaledwie przed paroma miesiącami. Jego piosenki wykonywali także Stonesi. Nagrania z Chicago, między innymi pełne wyrazu Thafs How Strong My Love Is z repertuaru wielkiego Otisa Reddinga, przekonują, że Mick potrafił już także „wyśpiewać duszę". Robił to jednak w imieniu nowej generacji, którą sam reprezentował i której problemy - wbrew jego statusowi idola - wcale nie były mu obce. Cała idea zjawiska społecznego i kulturowego, jakim były lata sześćdziesiąte, polegała na zmianie, a często wręcz na odwróceniu istniejących systemów wartości. Młodzież odrzucała wzorce świata dorosłych. Materialna stabilizacja przestała być celem samym w sobie. Młodzi ludzie szukali przede wszystkim nieskrępowanego spełnienia seksualnego. W obowiązującym systemie, skostniałym w dążeniu do zapewnienia ludziom względnego dobrobytu, przy obowiązującej obyczajowości, nie było to łatwe. Obyczajowość w najbardziej widoczny sposób zaczęła ulegać zmianom. Rodził się ruch hippisowski. 67 Poczucie alienacji i frustracja towarzysząca podejmowanym przez młodzież działaniom znalazły doskonały wyraz w utworze (I Can't Get No) Satisfaction. W piosence tej zoptymalizowało się jednocześnie kilka czynników, składających się już nie tylko na przebój, ale na coś znacznie więcej - na hymn pokolenia, na manifest, pod którym mogły się podpisać miliony. Stonesi do tej pory pomagali młodym ludziom w rozładowywaniu gromadzących się w nich napięć. Po nagraniu Satisfaction zaczęli ich reprezentować. Beatlesi wyśpiewywali przebój za przebojem. W Stanach mieli już w tym roku dwa hity - Eight Days A Week, w którym zapewniali jakąś panią, że będą ją kochać przez osiem dni w tygodniu, oraz Ticket to Ride. W kolejce czekały Help, Yesterday i We Can Work It Out. W tym ostatnim mieli zaśpiewać „Życie jest bardzo krótkie i szkoda czasu na walkę i robienie zamieszania, przyjacielu". W 1965 roku The Beatles - już mając za sobą bezprecedensową karierę - stali u progu eksplozji twórczej, która miała niedługo rozszerzyć wymiary rocka i przewartościować kanon muzyki popularnej w ogóle. Ale zaczynali się powoli oddalać od publiczności. Podobnym przemianom ulegał Bob Dylan. Porzucił definitywnie pieśni protestu i wydobył się z idiomu muzyki folk - mimo że obie te rzeczy wydawał się do tej pory uosabiać. Miał za sobą hymn, który porwał masy -Blowin' In The Wind. Miał za sobą krytykę niesprawiedliwości społecznej, milita-ryzmu, rasizmu. Ale realizm jego utworów zaczął ustępować miejsca surrealizmowi, kreacyjności, abstrakcji. W twórczości Dylana otwierał się rozdział najwyższych wzlotów literackich. Jego piosenki wyznaczyły słownemu przekazowi rocka nowe, niezwykle odległe horyzonty. Stały się otwartym wyzwaniem dla wszystkich liczących się twórców. Dylan wyrastał na największego artystę rocka, ale przestawał być „przywódcą buntowników" (sam zresztą ani przez chwilę nie zaakceptował tej narzuconej sobie roli). Z kim utożsamiali się więc zwykli młodzi ludzie, dla których treści Dylana stawały się zbyt górnolotne, a formy Beatlesów zbyt wyszukane? Wydaje się, że najbardziej bezpośrednim wyrazicielem niepokojów swojego pokolenia był zespół The Who, z perspektywy minionych lat trzecia niewątpliwie, po The Beatles i The Rolling Stones, z najważniejszych grup brytyjskiego rocka. Właśnie w 1965 roku ukazała się programowa, sztandarowa niemal, płyta The Who MY GENERATION. Tytułowa piosenka zawierała słynny werset: „Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję". Bezpośredni i pozbawiony wszelkich naleciałości przekaz grupy nie był jednak wolny od pewnych ograniczeń. Drapieżna muzyka The Who, niełatwe do zaakceptowania przez szerszą widownię emploi zespołu i osławiona agresywność jego członków powodowały, że teksty Petera Townshenda, lidera, trafiały przede wszystkim do młodzieży ze środowisk proletariackich. Dzisiaj największe przedsięwzięcia mu-zyczno-filmowe The Who, takie jak „Tommy" czy „Ouadrophenia", wydają się dziełami na wskroś uniwersalnymi i zajmują znaczące miejsca w gronie ścisłej rockowej klasyki, ale w 1965 Rolling Stonesi mogli siew porównaniu z członkami The Who wydawać grzecznymi chłopcami. Czymże było obsiusianie stacji benzynowej wobec barbarzyńskiego demolowania pokoi hotelowych i totalnej de- 68 strukcji instrumentów na zakończenie koncertu, co należało do popisowych numerów The Who. (I Can't Get No) Satisfacłion nie tylko padło z właściwych ust we właściwym czasie. Był to utwór pod każdym względem doskonały, a upływ czasu nie wydaje mu się w niczym szkodzić. Nie znajduję Satysfakcji Nie znajduję Satysfakcji Próbuję, próbuję, próbuję i Nie znajduję Nie znajduję [...] Kiedy oglądam telewizję A jakiś koleś opowiada Jak białe mogą być moje koszule Wiem że nie mówi do mnie - nie palimy Takich samych papierosów Genialny w swojej prostocie riff gitarowy Richardsa po jednorazowym wysłuchaniu zapisuje się na trwałe w pamięci. Słowa to także strzał w dziesiątkę. „Nie znajduję satysfakcji, a próbuję, próbuję, próbuję..." Jest w nich wszystko - gniew i skarga, mówienie do siebie i wołanie do świata. Frustracja wywołana bezsilnością i głębokie osamotnienie. Heroiczna świadomość własnych potrzeb i gorzka świadomość niemożności ich spełnienia. Ale to, co wydaje się w piosence najważniejsze, co wyposaża ją w moc oddziaływania archetypu, to obecność mitu Syzyfa w ponawianych bez końca próbach. Syzyfowi dane było cierpienie i nadzieja. Młode pokolenie przeżywało liczne frustracje, ale nikt nie był w stanie odebrać mu nadziei. I tu tkwi klucz do Satisfaction. Zgoda, Stonesi byli zespołem numer dwa. Ale zespół numer jeden nie występował ze sloganami (niech zresztą nie zabrzmi to jako zarzut). No, Ali You Need Is Love brzmiało jak slogan, ale to było w roku 1967, co stanowi okoliczność łagodzącą. W slogany bawił się później Lennon, Give Peace a Chance stoi jednak na progu nowej dekady i nowych czasów. W roku 1965 pod słowami / Can'ł Get No Satisfacłion mogły podpisać się miliony. Interesujące jest, że Stonesi nie od razu zdali sobie sprawę z mocy piosenki. Mick: „Kiedy zaczynaliśmy nad nią pracować, brzmiała jak piosenka w stylu folk, co nie podobało się Keithowi. Nie chciał, żeby to był singel, nie myślał, że będzie się dobrze sprzedawać. Był to jedyny raz, kiedy się nie zgadzaliśmy". Rzeczywiście, podczas pierwszego podejścia w Chess Studios w Chicago Richards użył gitary akustycznej i cały ciężar utworu spoczął na fortepianie, na którym grał Stu. W dwa dni później Stonesi nagrywali już w Hollywood i tam piosenka nabrała ostatecznego kształtu - Charlie zmienił tempo, a Keith wykorzystał nabyty niedawno fuzz-box firmy Gibson, który zmienił brzmie- 69 nie gitary elektrycznej na to, jakie znane jest powszechnie z ostatecznej wersji. Teraz już wszystko grało, a chociaż Keith trochę jeszcze marudził (Mick: „Keith był zbyt mocno związany z piosenką") twierdząc, że Satisfaction brzmi trochę jak protest-song, został przegłosowany. Singel ukazał się najpierw w USA - już pod koniec maja - i zawierał także piosenkę The Under Assistant West Coast Promo-tion Man, będącą żartem poświęconym George'owi Sherlockowi, promotorowi pierwszego amerykańskiego tournee Stonesów ze strony London Records. Chłopcy najwyraźniej czuli się już dość pewnie, żeby móc żartować ze swego amerykańskiego debiutu. Dean Martin też już ich chyba przestał straszyć po nocach. I słusznie. 4 czerwca Satisfaction weszła do Top 100 magazynu „Billboard" na sześćdziesiątym czwartym miejscu. W ciągu dwóch tygodni przeskoczyła o sześćdziesiąt pozycji! Przez cały lipiec piosenka była w Stanach hitem numer jeden, pierwszym amerykańskim hitem Stonesów. Materiały zarejestrowane w Chess Studios w Chicago oraz w RCA Studios w Los Angeles wzbogacone o „rutynowy kawałek na bis", l'm Ali Right, pochodzący z brytyjskiego EP GOT LIVE IF YOU WANT IT, złożyły się na amerykańską wersję albumu OUT OF OUR HEADS. Płyta ta, w odróżnieniu od wersji brytyjskiej, zawiera i The Last Time, i Play With Fire, i Satisfaction, przez co stanowi najlepsze podsumowanie pierwszego etapu kariery zespołu. Jest na niej także interesująca kompozycja Jaggera i Richardsa The Spider and the Fly. Nie chcę być sam, Ale kocham moją małą, która została w domu. Pamiętam, co powiedziała Powiedziała: Nie opowiadaj kłamstw, dochowaj wierności. Kiedy skończysz występ idź spać, Nie mów „cześć", jak pająk do muchy... Chłopcy podejmują w tym utworze jakże istotny problem muzyka rockowego, który spędza większą część życia w drodze i - kuszony nieustannie przez tłumy groupies - nie potrafi dochować wierności czekającej w domu żonie czy dziewczynie. Richards demaskował Jaggera w jednym z wywiadów: „Mick to uwielbiał, całe to Hollywood. Uwielbiał wynajmować samochód, jeździć po Bulwarze Zachodzącego Słońca i zbierać groupies". The Spider and the Fly znalazło się na stronie B brytyjskiego singla Satisfaction, który powtórzył amerykański sukces zajmując pierwsze miejsce na przełomie sierpnia i września, natychmiast po ukazaniu się. Piosenka (I Can't Get No) Satisfaction była także przebojem numer jeden w takich miejscach, jak Argentyna, Australia, Austria, Belgia, Bermudy, Brazylia, Bułgaria, Burma, Czechosłowacja, Dania, Filipiny, Finlandia, Francja, Grecja, Hiszpania, Holandia, Hongkong, Irlandia, Izrael, Japonia, Jugosławia, Kanada, Liban, Luksemburg, Malazja, Niemcy Zachodnie, Nowa Zelandia, Norwegia, Polska, Portugalia, Republika Południowej Afryki, Singapur, Szwajcaria, Szwecja, Turcja, Węgry i Włochy. 70 Przed powrotem do kraju przydarzyła się Stonesom jeszcze jedna przygoda - tym razem było jednak o krok od tragedii. Po koncercie w Civic Hall na Long Beach dwa tysiące fanów zachowujących się jak stado rozszalałych koni dopadło limuzynę Stonesów, kiedy wydobywała się przez wąski przejazd na główną drogę. Samochód został przysypany piramidą ciał. Chłopcy poczuli się pogrzebani za życia. Richards nigdy nie zapomni grozy przeżytych chwil: „Nie przesadzając, musiało być ich tam około setki, ułożonych bezpośrednio na samochodzie -słyszeliśmy, jak dach trzeszczy i trzeszczy. Wewnątrz wstaliśmy wszyscy i, spanikowani do obłędu, próbowaliśmy podtrzymać dach. Ale oni byli wszędzie. Próbowali sforsować klamki, próbowali roztrzaskać szyby. Nie mogliśmy się ruszyć, żeby nikogo nie zabić. Był to z pewnością najbardziej przerażający moment w moim życiu". Takie sceny rozgrywające się w Los Angeles, niemal u podnóża „fabryki snów", najlepiej chyba świadczyły, że podbój Ameryki chłopcy mają za sobą. Ich prasa w Stanach stawała się coraz lepsza. Przestawali być traktowani jako ciekawostka i temat łatwych sensacji. Stawali się przedmiotem rzeczowej i fachowej krytyki. Szczególnie po nagraniu Satisfaction wzrosła artystyczna ranga zespołu. Recenzenci amerykańscy przywiązywali coraz większą wagę do tekstów - zaczynała procentować dobra szkoła, jaką od paru lat dawał im w tym zakresie Dylan. Socjologowie i psychologowie coraz częściej odwoływali się do rockowego przesłania jako do prawdziwego głosu młodego pokolenia. Stonesi zdobywali także status „celebrity", czyli uznanych powszechnie sław, obecnych w massmediach i uwielbianych przez miliony. Andrew Loog Oldham miał powiedzieć, że celebrity to ktoś taki, „kogo fotografują, ile razy pojawi się na lotnisku". Jest to definicja operacyjna, ale jak zwykle u Oldhama trafiona w dziesiątkę. W przypadku Stonesów potwierdza się po dzień dzisiejszy. Oczywiście w żadnym kraju świata kult celebrities nie jest zakrojony na taką skalę, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych. W Anglii sytuacja Rolling Stonesów wyglądała nie gorzej, choć nieco inaczej. Inna jest po prostu brytyjska specyfika życia społecznego. Najbardziej żywe były uwarunkowania klasowe. Ale Londyn połowy lat sześćdziesiątych stawał się miejscem, w którym zaczęły powstawać grupy środowiskowe niezależne zupełnie od podziałów klasowych i funkcjonujące poza nimi. Największą rolę w ich powstawaniu odegrał klimat Mods, innowacje w dziedzinie sztuk plastycznych i muzyka rockowa. Mick Jagger był oczywiście pierwszym kandydatem do „towarzystwa", ale wejście Stonesów do wielkiego świata zaczęło się dość zaskakująco. Tak jak to często najmłodsza córka w rodzinie pierwsza wychodzi za mąż, tak i w zespole jako pierwszy zaszalał najspokojniejszy członek, wyciszony żonkoś, Charlie Watts. Zaraz po powrocie z USA, pomiędzy tournee po Szkocji, które nie zapisało się niczym szczególnym, a tournee po Półwyspie Skandynawskim, które zapisało się spałowaniem fanów na koncercie w Oslo (północna krew?), Charlie nabył od lorda Shawcrossa posiadłość w hrabstwie Sussex. XVI-wieczny dom należał niegdyś do arcybiskupa Canterbury! Ojciec, 71 pan Watts, skomentował: Jesteśmy dumni z Charliego, ale nie możemy zrozumieć, dlaczego wybrał takie stare miejsce, zamiast czegoś nowoczesnego, co ja bym na przykład wolaf. A co by wolał arcybiskup? Nieważne. Charlie i tak został pierwszym spośród Stonesów p o s i a d a c z e m. Ale nie ostatnim. Rok 1965 był rokiem gwałtownego awansu towarzyskiego Micka Jaggera. Krąg jego znajomych coraz bardziej się poszerzał. Wielu miało słomę pod obcasem, ale nabierali klasy i on nabierał jej razem z nimi. Towarzystwo było demokratycznie pomieszane, sfery wyższe, sfery średnie i sfery niższe tworzyły zgodną, artystyczno-dekadencką fuzję. Przewodnikiem Micka był jego bliski wówczas przyjaciel, David Bailey (gdyby Jagger ożenił się z Chrissie Shrimpton, na co liczyła, a Bailey ożenił się z jej siostrą, Jean, na co tamta liczyła także, panowie zostaliby szwagrami - całe szczęście, że do tego nie doszło, siostrzyczki jako żony mogłyby się mylić, Davidowi i tak pisana była sama Catherine Denevue, a Mickowi pisane było jeszcze pół żeńskiego świata...). David był znakomitym i powszechnie uznanym fotografem, między innymi autorem okładek płyt Stonesów i ogromnej liczby ich zdjęć promocyjnych. Pochodził z East Endu, a proletariacki rodowód podnosił tylko jego atrakcyjność. Świat muzyczny reprezentowali Paul McCartney oraz jazzujący przystojniaczek Georgie Famę, wykonawca wielkiego przeboju Yeh Yeh (dziś nadworny organista Vana Morrisona). Najliczniej reprezentowani byli plastycy różnych profesji. Krawiec-artysta Michael Fish, niezwykle uzdolniony projektant mody Ossie Clark, pracujący dla Mancunia-na. Do najbliższej paczki Jaggera wchodził też sprzedawca antyków Christopher Gibbs, Robert Frazer, który prowadził galerię sztuki, i Mark Palmer, właściciel agencji dla modelek i modeli o nazwie English Boy. Nobilitowały towarzystwo trzy córeczki byłego ambasadora Wielkiej Brytanii w Waszyngtonie, Jane, Victoria i Alicja Ormsby-Gore. A także wpadający z doskoku irlandzki grand, Nicholas Gormanston i jego pobratymcy - Desmond Guinness z żoną Marigą i Tara Browne. Było także dwóch Michałów - Cooper, utalentowany młody fotograf, i Rainey, właściciel ekskluzywnego butiku Hung On You. Francuskim łącznikiem był przebywający przez większość czasu w Paryżu malarz, Donald Cammell, zaprzyjaźniony z narzeczonym niewiernej Mariannę Faithfull, Johnem Dunbarem. O egzotyce kompanii stanowili amerykański mag Kenneth Anger oraz książę Stanislaus Klossowski de Rola, znany jako Stash (przezwisko to jest świetnie trafionym dwuznacznikiem - Stash to z jednej strony po prostu Staś, z drugiej zaś, w znaczeniu slangowym, słowo to oznacza zapas narkotyków, najczęściej marihuany). Jego Wysokość miał jeszcze wypalić niejednego skręta, najczęściej w miłej kompanii Briana Jonesa. Największy wpływ na społeczną edukację Jaggera, a przez niego pośrednio także na pozostałych Stonesów, mieli Christopher Gibbs i Robert Frazer. Gibbs był w owym światku powszechnie respektowaną figurą. Miał opinię erudyty, a także człowieka obdarzonego wyjątkowo dobrym smakiem w zakresie sztuki. Przyjaciele polegali na jego opinii, a on sam posiadał dar otwierania oczu otoczenia na to, co piękne i godne uwagi. „Zaszczepił wiele ze swojego smaku 72 Mickowi, który łatwo to wszystko przyjmował i łapał dokładnie, o co chodzi" -powiedział jeden z obserwatorów. Od końca lat pięćdziesiątych Gibbs podróżował systematycznie po Afryce Północnej, skąd przywoził wiele cennych zbiorów do swojej kolekcji. Wielu widzi w nim prekursora „marokańskiej mody", która opanowała w latach sześćdziesiątych Londyn, a następnie została wchłonięta przez ogólnohippisowskie ciągoty do sztuki afrykańskiej, indyjskiej i orientalnej. Wpływ Gibbsa miał jeszcze zaowocować wyjazdami Stonesów do Maroka. Natomiast Robert Frazer, późniejszy współtowarzysz sądowych perypetii Jaggera i Richardsa, prowadził jedną z najmodniejszych galerii sztuki. Hołdował awangardzie - był nieustannie napastowany przez krytyków i naśladowany przez innych dealerów. To w jego galerii odbył się w 1967 roku pierwszy pokaz obrazów i rysunków Johna Lennona. Wkrótce Frazer miał zostać brytyjskim dealerem samego Andy'ego Warhola. Mick był oszołomiony nowymi znajomościami. Cały epikurejski świat Mod-sów zawładnął jego wyobraźnią, zapragnął stać się jego pełnoprawną częścią. Po raz pierwszy od czasu zdobycia statusu idola poczuł, że do czegoś nie dorasta. Ale uczył się szybko. Zrozumiał, że niezłe stopnie w Dartford Grammar i parę semestrów w LSE nie dały mu nic w zakresie szeroko pojętego ogólnego obycia. Był nieoczytany i nie miał zielonego pojęcia o muzyce czy sztuce. Na szczęście był pojętny i cholernie ambitny. I potrafił konstruktywnie wykorzystać kompleksy. Na przyjęciu u Christophera Gibbsa powiedział: „Jestem tu, żeby się nauczyć, jak być gentlemanem". Z zapałem neofity rzucał się na wszystkie książki, których tytuły wymieniono w jego obecności. I nadrabiał, nadrabiał, nadrabiał... Pod koniec roku był już figurą akceptowaną nawet przez rodzinę królewską. Widywano go w nocnych klubach z samą księżniczką Małgorzatą. Wziął udział, razem z Chrissie Shrimp-ton, w słynnym przyjęciu wydanym przez rodzinę Ormsby-Gore, kiedy towarzystwo składało się wyłącznie z członków rodziny królewskiej, arystokracji i „wpływowych Amerykanów". Okoliczne ulice zalewał tłum ludzi próbujących dojrzeć choćby najmniejszy błysk tak wielkiego świata. Mick wspinał się po społecznej drabinie bardzo zwinnie, był jednak dość mądry, żeby nie porzucić do końca swojego aroganckiego emploi młodego buntownika, które zawiodło go tak wysoko. Zmodyfikował je tylko, opracowując salonową wersję Rolling Stonesa. Nie przyszło mu to trudno. Wszystko zmienia się w złoto Chanie mieszkał z żoną. Bill zwariował na punkcie groupies i przyszłość jego małżeństwa wisiała na włosku. Mick żył z Chrissie Shrimpton, Keith z niejaką Lindą Keith (?), modelką. Brian także związał się z modelką, Lindą Lawrence, 73 * która przygarnęła go do domu swoich rodziców i której zdążył już oczywiście zrobić dziecko. A wtedy do życia Rolling Stonesów wtargnęła piękna Anita Pallenberg. Z pochodzenia była pół Niemką, pół Włoszką. Związana jako aktorka z awangardową grupą Teatr Żywy, mieszkała i pracowała w Rzymie. Kiedy przeprowadziła się do Paryża, poznała Donalda Cammella - on stał się pierwszym ogniwem łańcucha prowadzącego do londyńskiej elity świata Modsów. Drugim był już sam Brian Jones, poznany przez Anitę w paryskim mieszkaniu malarza. Trzecim i ostatnim stała się Jane Ormsby-Gore, która, oczarowana Anitą, zapragnęła uczynić ją ozdobą towarzystwa i zaprosiła do Londynu. Anita zrobiła ogromne wrażenie. Była ideałem piękna swojej epoki, piękna odbrązowionego. Szczupła, nieprawdopodobnie zgrabna blondynka o zniewalającym, szatańskim uśmiechu - wcielenie bogini lat sześćdziesiątych. Błyskotliwa, bezkompromisowa i bezceremonialna, wybuchała żywiołowym, nieskrępowanym śmiechem. Przy tym wszystkim była obłędnie ponętna. Zawróciła w głowie Stonesom i było jasne, że to do niej należy wybór gwiazdora, z którym się zwiąże. Brian dosłownie oszalał na jej punkcie. Porzucił Lindę, porzucił trzecie dziecko i zamieszkał z Anitą. Poprzez Briana wywierała panna Pallenberg istotny wpływ także na Micka i Keitha. Donald Cammell: „Kiedy zaczęła obracać się pośród tych facetów, otworzyła przed nimi nowy świat. Była najbardziej atrakcyjną dziewczyną, z jaką każdy z nich się kiedykolwiek zetknął, i miała autentyczne wyczucie w sprawach literatury i poezji. I nie wahała się angażować w sprawy, które ją zajmowały". A było tych spraw niemało. Wciąż „odkrywała" nowych artystów, pisarzy, muzyków i zarażała chłopców swoim entuzjazmem. Miała także swoje obsesje. Była spokrewniona z XIX-wiecznym malarzem romantycznym, Bockli-nem, autorem znanego płótna „Wyspa umarłych" i sprawiała wrażenie osoby zafascynowanej śmiercią. Stwierdziła, że Christopher Gibbs wygląda jak jej nieżyjąca prababka. „Spójrz, spójrz!" - wołała pokazując identyczne jej zdaniem fotografie. „To pierścień śmierci". Brian i Anita zaczęli się do siebie upodobniać. Byli tego samego wzrostu, oboje mieli jasne włosy i nosili jednakowe fryzury. Ubierali się też tak samo -często w atłas lub skórę. Wszyscy bliscy obserwatorzy stwierdzali ze zgodnym zdumieniem, że Brian po raz pierwszy się zaangażował. Stali się bardzo popularną parą. Mówiono, że zdobycie Anity podniosło i pozycję towarzyską Briana, i jego chronicznie cierpiącą samoocenę. Niestety, nie na długo. Współpraca autorska Micka i Keitha wysuwała ich niejako automatycznie na centralną pozycję w zespole. Sytuacja ta utrwaliła się po kolosalnym sukcesie Satisfaction. Brian nie potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. Czuł się zepchnięty do roli drugoplanowej i jego paranoidalny charakter zaczynał dawać o sobie znać. Twierdził, że także pisze piosenki, ale nie można go było namówić, żeby się z jakąś ujawnił (kilka osób, między innymi Jack Nitzsche, utrzymywało potem, że słyszało niektóre z nich i że kompletnie nie nadawały się na materiał dla Stonesów - sentymentalne, ckliwe i w złym guście - ale należy podchodzić do tych 74 relacji z dużą rezerwą). Spółkę autorską Jagger/Richards traktował jako wymierzony w siebie spisek. Ciągle próbował wchodzić w koalicję, to z Mickiem, to z Keithem - zawsze przeciwko temu trzeciemu. „Wydawał się niezdolny do tego, żeby przyjaźnić się ze wszystkimi. Zawsze musiał być wróg. Jeśli nie mógł uczynić sobie wroga z nikogo w swoim otoczeniu, dochodził do wniosku, że to jego traktuje się jako wroga" - wspomina zaprzyjaźniony muzyk. Bill Wyman także pisał i także czuł się odtrącony, ale potrafił sobie z tym poradzić i po paru latach zaczął, jako pierwszy ze Stonesów, wydawać udane solowe płyty. A Brian szalał. Shirley Arnold, która tak wspaniale rozkręciła fanklub, że prowadziła wkrótce całe biuro Rolling Stonesów wspomina, jak Brian wpadał do niej i sprawdzał, ile listów od wielbicieli adresowanych jest do Micka, a ile do niego: „Brian miał obsesję na punkcie bycia uwielbianym". Romans z Anitą stał się bardzo szybko kolejnym źródłem niepokoju i lęków. Brian rzeczywiście zaangażował się emocjonalnie, ale w jego przypadku oznaczało to wzmożoną potrzebę posiadania i dominacji. U osobowości chorobliwie egocentrycznych, a w dodatku nastawionych wyłącznie na branie - Briana Jonesa można do takich z pewnością zaliczyć - sprawy stosunków z innymi ludźmi często dają się sprowadzić do łechta-nia lub ranienia dumy osobistej. Brian maniakalnie bał się utracić Anitę, ponieważ nie mógłby znieść odrzucenia z jej strony. Wychodząc naprzeciw własnemu lękowi uznał, że Anita zdradzi go i tak prędzej czy później i zachowywał się tak, jakby już to zrobiła. Albo, co najmniej, właśnie zamierzała zrobić. W nagraniach zespołu The Rolling Stones udział Briana sprowadzał się nieuchronnie do roli muzyka akompaniującego, którego głównym zadaniem było wzbogacenie brzmienia i nadawanie kolorytu piosenkom Jaggera i Richardsa. Wywiązywał się z tej roli świetnie, niemniej jednak proces wewnątrzgrupowej fermentacji został rozpoczęty. Przebiegał na szczęście bardzo powoli. Koncerty zespołu kompensowały w dużym stopniu frustrację Briana - reakcją widowni mogłoby się podzielić dziesięciu takich jak on, a i tak zasługiwałaby na miano entuzjastycznej. Wyłoniły się zresztą inne problemy. Otóż oszołomieni powszechnym entuzjazmem i zepsuci nieco powodzeniem Sałisfaction chłopcy doszli do wniosku, że za mało zarabiają. I był to, oczywiście, wniosek słuszny. Od czasu podpisania umowy z Oldhamem i Easto-nem zgromadzili ponad 100 000 i to nie żadnych dolarów, tylko prawdziwych funtów szterlingów, ale to nie było to. Biorąc pod uwagę zakres i wymiar ich sukcesu, czas już był najwyższy, żeby zostali milionerami. Przekładając to na historię Stonesów, czas już był najwyższy, żeby w ich karierze pojawił się kolejny mąż opatrznościowy. I pojawił się. Od pewnego czasu członkowie zespołu oddalali się coraz bardziej od Eastona. Stary fachura stawał się mniej potrzebny w miarę doskonalenia się Oldhama. Andrew doskonalił się szybko i czuł się bardziej związany z chłopcami z zespołu niż ze swoim partnerem. Z Mickiem i Keithem łączyły go wręcz więzy przyjaźni (zagadka: co na to Brian? - odpowiedź: oczywiście). Oldham biegał po agencjach próbując sprzedawać piosenki Jaggera i Richardsa, żeby zarobić trochę pieniędzy na prawach autorskich. Sam 75 « przyznaje, co go wtedy absorbowało: „John Lennon sprawił sobie czarnego rolls-royce'a z przyciemnianymi szybami, a czy j a mogę sobie kupić coś takiego?". Chodził od wydawcy do wydawcy i kusił, że Stonesi nagrają piosenkę z ich katalogu, żeby tylko był z tego jakiś procencik. Jak będzie procencik, to może da się zrobić z tego singel, no a singel Stonesów, to wiadomo - zyski... Pukał do różnych drzwi i zorientował się szybko, że za większością z nich krył się cień szarej eminencji show-businessu, Allena Kleina. Spotkanie było nieuniknione. Doszło do niego pod koniec sierpnia. Klein był człowiekiem interesu, ale mógł się wydać istotą obdarzoną czarodziejską mocą, kiedy spytał na wstępie: „Chcecie zostać milionerami?" A rzeczywiście leżało w jego mocy, żeby to uczynić. Był człowiekiem obdarowanym przez naturę podobnymi zdolnościami co Oldham, działał jednak na nieporównanie większą skalę. Stanowił żywe ucieleśnienie amerykańskiego mitu. Wychował się w sierocińcu w New Jersey. Uczęszczając do szkoły wieczorowej, opanował księgowość, ten pierwszy krok do prawdziwego businessu. Od początku wykazywał wybitne zdolności. Zatrudniony w firmie specjalizującej się w obsłudze finansowej ludzi ze świata rozrywki wyrobił sobie niezbędne znajomości. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wypracował niezawodną metodę robienia pieniędzy w show-busines-sie, opartą na założeniu, że każda wytwórnia płytowa okrada w mniejszym lub większym stopniu artystów, którzy dla niej pracują. Jego życiową ambicją było przejęcie w swoje ręce finansów zespołu The Beatles. Ale Beatlesi mieli Briana Epsteina. Tymczasem, jako doradca finansowy, kontrolował zarobki Donovana, The Dave Clark Five i Herman's Hermits. Wszyscy jego podopieczni świetnie na tym wychodzili. Rolling Stonesi byli drudzy w kolejce na liście Kleina, wiedział dobrze, że mogą stanowić w przyszłości znakomitą rekomendację dla Wielkiej Czwórki. W kilka dni po nawiązaniu kontaktu z Oldhamem poznał chłopców w londyńskim Hiltonie. Mick, Keith i Brian byli nim zachwyceni. „Kupił Stonesów swoim emploi" - powiedział lan Stewart. Wyglądał jak klasyczny gangster, kiedy przyszedł po raz pierwszy do biura zespołu, pociągał whisky prosto z butelki. Ale mówił konkretnie. 27 sierpnia „New Musical Express" ogłosił, że Andrew Oldham został samodzielnym menażerem Stonesów. Erie Easton nie ma już z zespołem nic wspólnego. Amerykański producent, Allan Klein, będzie od tej pory występował w roli menażera od spraw finansowych zarówno dla Stonesów jako dla zespołu, jak i indywidualnie dla samego Oldhama. Będzie utrzymywał stałą łączność pomiędzy Wielką Brytanią i Ameryką. Trzeba było zacząć od odnowienia kontraktu z wytwórnią Decca. Już w lutym upłynęły dwa lata od podpisania pierwszej, dwuletniej umowy, tak brawurowo zdobytej przez Oldhama. Teraz brawurą miał się wykazać Klein. Sir Edward Lewis, prezydent firmy Decca, przystał na wszystkie warunki, żeby tylko utrzymać zespół u siebie. Kontrakty miały być od tej pory odnawiane co pięć lat. W 1965 roku niezwykle ważnym argumentem przetargowym było powodzenie singla Sałisfaction. Taki hit to przecież dla wytwórni kolosalne zyski. Stonesom i w przyszłości miało sprzyjać szczęście w przetargach - w 1971 mieli Brown 76 Sugar, w 1976 Hot Stuff. Klein zabezpieczył grupie 3 000 000 funtów na konto spodziewanych wpływów ze sprzedaży płyt przez firmę Decca oraz jej amerykańskiego przedstawiciela, London Records! Było to bezprecedensowe osiągnięcie. Tantiemy dla Jaggera i Richardsa także miały zacząć przynosić większe zyski. Zasadniczo miała się zmienić sytuacja na trasach koncertowych, poczynając od następnego amerykańskiego tournee - lepsze sale, lepsze hotele, lepsze pieniądze. Biorąc pod uwagę, że dotychczasowe zyski Stonesów wynosHy przykładowo: za TAMI Show - 25 000 funtów, za Satisfaction 4000 funtów, za The Last Time oraz Little Red Rooster po 3000 funtów (tylko w USA), i z tytułu praw autorskich Mick i Keith otrzymali po 8000 funtów każdy, a zgodnie ze słowami Kleina miały się radykalnie poprawić, przyszłość wyglądała optymistycznie. Tylko że chłopcy znowu nie mieli się kiedy tym nacieszyć. Ich rozkład zajęć przypominał próbę sprawdzenia ludzkiej wytrzymałości. Chyba mogli się byli pokusić o wejście do Księgi Guinnessa. 2 września nagranie Ready Steady Goes Live w Londynie. Trzeciego przelot do Dublinu na koncert. Następnego dnia Belfast. Piątego skok przez pół globu na sesję nagraniową do Los Angeles. Już w trzy dni później Palące Ballroom w Douglas na wyspie Man, a pomiędzy 11 a 17 koncerty w Niemczech Zachodnich. Od 24 września następne tournee brytyjskie. W Ready Steady Goes Live Rolling Stonesi byli gospodarzami programu (szkoda, że gościem nie był Dean Martin). Mick i Andrew Loog Oldham „odśpiewali" razem, symulując ruchami ust, przebój duetu Sonny and Cher / Gof You, Babę - gładzili się przy tym po włosach. Podczas dwóch występów w Irlandii zrealizowano film dokumentalny „Charlie Is My Darling". Reżyserował Peter Whitehead. Ten znakomity, godzinny zapis życia członków zespołu w drodze miał być, zgodnie z planami Oldhama, pierwszym z serii filmów dokumentujących karierę Rolling Stonesów. Szkoda, że na nim się skończyło. W studiach RCA w Hollywood zespół nagrał między innymi Get OffOf My Cloud- swój następny singel. Kiedy w kilka dni później, na leżącej na Morzu Irlandzkim wyspie Man, Stonesi zmuszeni byli dostawać się na własny koncert przez okienko w toalecie, Mick Jagger ogłosił, że po raz ostatni wystąpili w sali balowej. Wszystkie mniejsze i większe sensacje przyćmiło jednak tournee po Niemczech Zachodnich. Wyjątkowe było już to, że większość fanów stanowiła młodzież męska. Problemy zaczęły się w momencie lądowania Stonesów na lotnisku w Dusseldorfie. Niezwykle brutalny tłum przerwał zabezpieczenia i policja musiała użyć armatek wodnych. W piętnaście minut później zwołano konferencję prasową, na której szef policji oznajmił, że nie jest w stanie zapewnić brytyjskiemu zespołowi bezpieczeństwa. W tym samym czasie dusseldorfskie hotele wycofały rezerwacje z obawy przed rozszalałym tłumem, który - jak słusznie podejrzewano - mógł próbować odprowadzić ulubieńców do łóżka. Histeria ujawniła się w takiej skali, że rząd federalny poważnie obawiał się wybuchu zamieszek o charakterze neofaszystowskim. Mick dolewał oliwy do ognia. Na jednym z koncertów przemaszerował instrumentalną część Satisfaction krokiem, którym przed ćwierćwie- 77 czem niemieccy żołnierze wchodzili do kolejnych państw Europy. Nie dość tego. Zakończył swój popis hitlerowskim salutem! Oldham: „Widownia i tak już wariowała, a to po prostu doprowadziło ich do obłędu. (...) To było dobre show". Tak, to było dobre show, szczególnie jeśli zastosować kryteria Stonesów. Zasilona szkolonymi psami policja kontrolowała salę, ale to tylko przesunęło wypadki w czasie. Tłum musiał się wyładować. Już wychodząc z koncertu młodzież wyrwała pięćdziesiąt rzędów krzeseł i nikt nie był w stanie temu przeszkodzić. Następnie, na okolicznych ulicach, przewrócono na dach przeszło 130 samochodów. Każdy pociąg podmiejski odjeżdżający tego wieczoru z miasta został kompletnie zdemolowany - wyposażenie wagonów dosłownie starto w proch, gołymi rękami. Takiej zbiorowej histerii nie widziano w Niemczech od czasów wiadomego przywódcy i skojarzenia były jednoznaczne. Pamiątkom ostatniej wojny zawdzięczają Stonesi szczęśliwy finał rozpętanych przez siebie zamieszek. O opuszczeniu sali koncertowej jakąkolwiek normalną drogą nie było mowy - grupie groził lincz z miłości. Policja, według relacji zamieszczonej w „The Rolling Stones Monthly", „wyprowadziła ich więc przez stary hitlerowski bunkier - aryjskie inskrypcje wciąż widoczne na ścianach - do jakiegoś sosnowego lasu, o półtorej mili od miejsca występów. A i tak musieli dalej biec". Tournee brytyjskie było znacznie spokojniejsze. Oczywiście jak na to, do czego Stonesi byli przyzwyczajeni. Mick odkrył niedawno w mikrofonie przedmiot falliczny, co natychmiast zaczął wykorzystywać ku euforii widzów. Panienki mdlały, panowie wyrywali krzesła, policja nie zastanawiała się dwa razy, czy użyć armatki wodne. Jagger stwierdził nawet, że policja przesadza. Honoru brytyjskich fanów bronił niezawodny Manchester - podczas wieczornego koncertu 3 października Keith przeleżał nieprzytomny pięć minut, po celnym rzucie butelką z widowni. 22 października ukazał się nowy singel zespołu. Po sukcesie Satisfaction oczy świata zwrócone były na Stonesów i napięcie motywacyjne rosło. Ale sesje w Hollywood zaowocowały i tym razem. Dzwoni telefon, podnoszę - cześć, to ja, kto mówi? Słyszą jakiś głos - cześć, jak się masz? Mówię, że raczej dobrze. On na to, że jest 3 rano, straszny hałas, czy my się nigdy nie kładziemy? Czy tylko dlatego, że dobrze się bawimy jemu musi pękać głowa? Mówię, hej, ty, spadaj z mojej chmury Hej, ty, spadaj z mojej chmury Hej, ty, spadaj z mojej chmury Nie kręć mi się tutaj Bo dwie osoby to już tłok Na mojej chmurze, mały... 78 Po tygodniu piosenka Get Off Of My Cloud zajmowała pierwsze miejsce w Anglii, a w kilka dni później dotarła do szczytu listy magazynu „Billboard", strącając królujące od miesiąca Yesterday Paula McCartneya (tzn. Beatlesów). Jest więc pierwszym w historii grupy „obustronnym" hitem numer jeden. Brytyjskie wydanie longplaya OUT OF OUR HEADS zostało przyjęte chłodniej niż w USA, gdzie płyta prowadziła przez trzy tygodnie w swojej kategorii, po THE BEATLES VI, a przed innym albumem Wielkiej Czwórki - HELP. Nie było na nim najważniejszych piosenek z tego okresu. A tymczasem rynek amerykański wchłonął jeszcze składankę DECEMBER'S CHILDREN. Widownia w USA była silna, zwarta i gotowa. Nie żałowała pieniędzy na płyty i niecierpliwie czekała na powrót ulubieńców. Ulubieńcom nie wypadało kazać jej czekać zbyt długo - 27 października Stonesi odlecieli do Stanów, by rozpocząć czwarte amerykańskie tournee. Zaczęli z grubej rury - Klein działał. W hotelu Warwick w Nowym Jorku (bardzo dobry hotel) zarezerwowali dwa piętra do swojej dyspozycji i wynajęli samolot do swobodnego przemieszczania się z koncertu na koncert. Już pierwsze dni przyniosły sensacje. Oto fragment dziennika Billa Wymana prowadzonego dla „New Musical Express": „Już w pierwszy piątek naszego pobytu tutaj, na pokładzie prywatnego samolotu wiozącego nas do Montrealu, wybuchła panika, kiedy okazało się, że Keith zgubił paszport. Musieliśmy przeszmuglować go do Kanady i wykonać kilka szaleńczych telefonów, żeby odnaleźć paszport w Nowym Jorku. Piątkowy koncert w Montrealu należał do najdzikszych do tej pory. Widzowie przebili się przez obstawę i dopadli nas na scenie. Charliemu skradziono bęben, a nasz menażer koncertowy, Stu, w ostatniej chwili odzyskał gitarę Keitha, odbierając ją jakiemuś chłopakowi już w połowie widowni! Brian miał przecięte czoło, a Charliemu rozdarto nową marynarkę. Na koniec zaczęliśmy uciekać, ale Keith i ja dostaliśmy się w pułapkę na scenie, z której uwolniono nas dopiero po 20 minutach grozy i odstawiono na lotnisko". Najważniejsze, że chłopcy rozumieli swoich fanów i byli wobec nich tolerancyjni. Na konferencjach prasowych mówili, że młodzież nie przychodzi ich słuchać, ponieważ i tak ma płyty, a w ogóle to wszyscy dobrze wiedzą, że na koncercie nic nie słychać. Żeby cokolwiek usłyszeć, trzeba, w starej tradycji zespołów doo-wop, zatkać przynajmniej jedno ucho palcem. Po co więc przychodzą? „Chcą nas dotknąć, chcą się do nas zbliżyć, chcą poczuć się częścią tego wszystkiego". Chłopcy też chcieli się poczuć częścią „tego wszystkiego" i po powrocie do Nowego Jorku odwiedzili samego Jamesa Browna, w jego garderobie przed występem w Apollo Theater. Miejsce akcji - 125 Ulica, serce Harlemu. Przeżyli ogromne rozczarowanie. Mr. Dynamite, otoczony armią obsługujących go fryzjerek, manicurzystek, sekretarek i goryli, nie podnosząc się z fotela, kazał chłopcom nalać sobie szampana i zaczął ich traktować bardzo „z góry". Stonesi nigdy nie ukrywali swoich muzycznych fascynacji i inspiracji, a James Brown należał przecież do ich oficjalnych idoli. To jemu Mick zawdzięczał w dużym stopniu swój 79 sposób poruszania się na estradzie - po powrocie z nagrania TAMI Show wysiadł z samolotu „krokiem Browna" i krok ten szybko wszedł mu w krew. Ale nie o takie drobiazgi chodziło. „Najciężej pracujący człowiek w show-businessie" spodziewał się czołobitności, dał do zrozumienia, że uważa muzykę Stonesów za jedno wielkie naśladownictwo. No, tego to już chłopcy nie mogli przełknąć. Wizyta skończyła się słownym pojedynkiem, kto jest lepszy. „Ojciec chrzestny soul" - bo i takie przezwisko nosi James Brown - odegrał się za porażkę na TAMI. A o trafności tego ostatniego przydomka można się było przekonać w roku 1988, kiedy podniecony małżeńską sprzeczką Brown oddał kilka strzałów do samochodu, którym odjeżdżała jego trzecia żona. Nikogo, na szczęście, nie zabił, ale i tak wylądował w więzieniu. Za usiłowanie. Stonesi szybko odnaleźli pociechę. Na nowojorskim Times Square wznosiła się trzydziestometrowa reklama płyty DECEMBEFTS CHILDREN. Z powiększonej do ogromnych rozmiarów fotografii Davida Baileya pięć znanych im tak dobrze twarzy spoglądało beznamiętnie na „pępek świata". Stonesi mieli świat u swoich stóp i mogli sobie pozwolić na stoicyzm. Trudno było im zaimponować, ale kiedy już tak się stało, namiętności odzywały się natychmiast. Mało kto imponował im tak, jak Bob Dylan. Szczególnie kiedy powiedział, że on mógłby napisać Satisfaction, ale chciałby zobaczyć Stonesów piszących Mr. Tambourine Man. Oczywiście Jagger od tamtej pory nieustannie próbował i Get OffOfMy Cloud otworzyło cały „dylanowski" rozdział w twórczości Micka i Keitha. Ale, tak jak w przypadku całej armii „naśladowców" Dylana, na próbowaniu się skończyło. „Dylan to bardzo rozwijający się autor" - skwitował Keith z miną człowieka, który po długim biegu chce pokazać, że to nic, że autobus właśnie uciekł mu sprzed nosa. 9 listopada zdarzyło się słynne nowojorskie zaćmienie - gigantyczna awaria pozbawiła miasto dopływu prądu na wiele godzin. Jak to w takich sytuacjach bywa, w dziewięć miesięcy później odnotowano gwałtowny, choć krótkotrwały, skok wskaźnika urodzin. O dziwo, tak doświadczony i niestrudzony zapładniacz jak Brian Jones nie przyłożył do tego... no, powiedzmy, nie przyczynił się do tego. Miał tej nocy gości płci męskiej i nie w głowie mu były romanse. W jego pokoju zjawił się Bob Dylan. Mistrzowi towarzyszyli - Bobby Neuwirth (gitarzysta, późniejszy uczestnik Rolling Thunder Revue) oraz Robbie Robertson (gitarzysta zespołu The Hawks, przemianowanego po okresie intensywnej współpracy z Dy-lanem na The Band). Odbyło się legendarne nocne jam-session - Dylan grał na pianinie, Brian głównie na harmonijce. Wszystkie kompleksy Rolling Stonesa ujawniły się jak pod lupą. Obecność Dylana niesłychanie spinała Briana. Wycinał jak umiał najlepiej, jakby grał na egzaminie. Jego usta w kontakcie z harmonijką nabrały koloru krwi. Kiedy wytarł je chusteczką okazało się, że faktycznie jest to krew. „Nie idź w paranoję, Brian" - uśmiechnął się Dylan. Ciekawe, czy gdyby był prąd, ktoś włączyłby magnetofon? 13 listopada Stonesi grali w Waszyngtonie, gdzie pod okiem najwyższej władzy ktoś ukradł Brianowi dulcimer. Ale to był drobiazg. W telefonicznym 80 wywiadzie dla magazynu „Disc" Andrew Oldham powiedział: „To już czwarte amerykańskie tournee chłopców, ale pierwsze, które przyniesie zyski. Podczas sześciotygodniowego okresu koncertów i występów telewizyjnych zgromadzimy bezprecedensową sumę 1 500 000 dolarów". Klein robił cuda. A chłopcy mieli inne zmartwienia. „Naszym największym problemem są dziewczęta - mówią Stonesi", głosił nagłówek w czasopiśmie „Musie Echo". Etatowy strażnik zespołu, lan Stewart, żalił się, że młodociane fanki wydają się mieć wbudowane urządzenia wykrywające: „Czasami Stonesi wpisują się do nowego hotelu, idą na górę do swoich pokojów, żeby od razu znaleźć je ukrywające się w szafach, pod łóżkami lub w łazienkach. Te dziewczęta potrafią wspiąć się po schodkach przeciwpożarowych, po rynnach, przepełznąć przez szklane dachy zdobywając się na niesamowite ryzyko. Zdarzyły się już dwa poważne wypadki. W Los Angeles dziewczyna próbowała spuścić się z dachu do sypialni Micka i spadła z 10 metrów na ziemię łamiąc nogę. Bywało już, że wpadały przez szklane dachy, spadały ze schodów i tratowały się nawzajem próbując dostać się do Stonesów. Ale ich największa przeszkoda to ja. Moja robota to trzymać je z daleka. Czasami muszę złapać trzy lub cztery naraz za włosy i przeciągnąć je do hotelowych drzwi. Może to brzmi brutalnie, ale to jedyny sposób. Niektóre z dziewcząt są dzikie jak Amazonki, biją, drapią i przeklinają nie gorzej niż żołnierze w ogniu bitwy. Stonesi nie są bezpieczni nawet na scenie". „A wszyscy jesteśmy drobnej kości" - skarżył się Mick. „Ja jestem największy, a mam tylko 5 stóp 10 cali. Nie jemy dużo". Po koncercie w Denver w stanie Kolorado, 29 listopada, chłopcy mieli jednak chyba dobre apetyty. Gubernator John A. Love oficjalnie ogłosił dzień 29 listopada Dniem Rolling Stonesów - dla całego miasta. Tego jeszcze nie było! W Sacramento, 4 grudnia, Keith Richards był o krok od śmierci. Podczas przedostatniego numeru spróbował odsunąć mikrofon gryfem od gitary - mikrofon okazał się nie uziemiony. Keith doznał bardzo poważnego wstrząsu, nie dawał znaku życia przez 7 minut. Lekarze stwierdzili, że gdyby miał wtedy na sobie swoje wysokie buty na „hiszpańskim" obcasie, to po prostu umarłby w butach. Już na drugi dzień w San Jose, wbrew zaleceniom lekarzy, Richards powrócił na estradę. Po koncercie wziął razem z Brianem udział w przyjęciu, na którym „testowano" działanie LSD, popularnie zwanego kwachem (acid). Osławione Acid Test Party organizowane były przez Kena Keseya, autora powieści „Lot nad kukułczym gniazdem", w latach sześćdziesiątych niestrudzonego eksperymentatora, wypróbowującego działanie wszelkich mniej i bardziej popularnych narkotyków. Kesey, było to jeszcze na długo przed zdobyciem przez niego sławy pisarskiej, poddawał doświadczeniom siebie samego oraz grupę przyjaciół określających się jako Rozochoceni Figlarze (The Merry Pranksters). Od 6 do 10 grudnia Rolling Stonesi pracowali w studiach RCAw Hollywood, gdzie nagrali 9 piosenek, z których wszystkie były dziełem spółki autorskiej Jagger/Richards. Znalazły się wśród nich 19th Nervous Breakdown oraz Mother's Little Helper. 81 Dobiegał końca dobry rok. Bardzo dobry rok. Zespół The Rolling Stones już na zawsze przestał być sensacją młodzieżowej subkultury. Stał się zjawiskiem w skali światowej i to zjawiskiem artystycznym. Tak poważne magazyny jak „Newsweek" i „Times" zamieściły artykuły analizujące muzykę i przesłanie zespołu. Przesłanie, które z coraz większą powagą traktowano jako głos pokolenia wstępującego. Przestano „analizować" długość włosów Stonesów i zaglądać im w bieliznę. Twórczość autorska Jaggera i Richardsa stawała się coraz bardziej dojrzała. W niewielkim dorobku mieli już klasyk swoich czasów, Satisfaction. Utwory własne zaczynały zdecydowanie dominować w repertuarze grupy. The Rolling Stones byli sprawnym warsztatowo zespołem o specyficznym brzmieniu i oryginalnym stylu wykonawczym. Cieszyli się bezprecedensową, graniczącą z kultem popularnością. Członkowie zespołu stawali się bogaci, tym razem już naprawdę bogaci. Pod opieką tegorocznej zdobyczy, Allena Kleina, oraz niestrudzonego Oldhama mogli z optymizmem wierzyć, że to dopiero początek. Bez względu na to, co kto myśli o śpiewaniu czy graniu na gitarze, Mick, Keith, Brian, Bill i Charlie ciężko się tego roku napracowali. I zbierali zasłużone owoce. Czytelnicy „New Musical Express" w dorocznej ankiecie wybrali The Rolling Stones najlepszą grupą R&B, a Satisfaction zostało piosenką roku. W kategorii „światowej grupy wokalnej" uplasowali się, tradycyjnie już, na drugim miejscu po The Beatles. Od pierwszych dni po założeniu zespołu Stonesi nie zaznali wytchnienia. Dawali z siebie wszystko. Teraz nie mogli już dłużej jeździć na każde zaproszenie. Zbytnia dostępność obniżała ich status supergwiazdy. Na rok 1966 Andrew Loog Oldham szykował nową strategię. Pająk i mucha W roku 1966 zespół The Rolling Stones odbył jedno tournee po Australii i Nowej Zelandii, jedno po Europie Zachodniej, jedno po USA (piąte) i jedno po Wielkiej Brytanii. Zaczęło się zwalnianie tempa. W 1967 Stonesi wystąpili już tylko w kilku europejskich krajach kontynentalnych - przekroczyli za to żelazną kurtynę i dotarli aż do Warszawy. W 1968 dali jeden (!) koncert. Brytyjska widownia miała czekać na następne tournee aż cztery lata. Lutowe wieczory 1966 roku rozgrzewał w Anglii nowy hit Rolling Stonesów, 19th Nen/ous Breakdown. Piosenka nagrana w grudniu w Hollywood błyskawicznie wskoczyła na pierwsze miejsce listy przebojów. Brzmienie było ostre, wręcz agresywne. W pamięci słuchaczy zapisywały się przypominające „zmasowane naloty bombowe" sztuczki, wykonane przez Billa na gitarze basowej w zakończeniu utworu. Wyman: „Zagrałem to na małym Framusie, z pudłem rezonansowym (...) Po prostu uderzałem strunę czubkiem palca i zjeżdżałem w dół, po całym gryfie". Podobnie jak w przypadku Satisfaction, głos wokalisty zagrzebany jest w ogólnym chaosie zespołowego brzmienia. Stawało się to powoli manierą reżyserską Stonesów, przynosiło jednak bardzo praktyczne korzyści - udawało się w ten sposób zmylić cenzurę. Satisfaction, Get Off Of My Cloud oraz 19th Nen/ous Breakdown składają się na tzw. „trylogię frustracyjną", w której nie brakuje aluzji seksualnych i nieśmiałych nawiązań do narkotycznego eskapizmu - cenzura, kompletnie nie przygotowana do radzenia sobie z tym nowym problemem, „połknęła" wszystkie trzy piosenki. Ale już wkrótce miała zwiększyć czujność. Konsekwencją tych zabiegów było odejście od klarownego, surowego brzmienia z chicagowskiej szkoły Rona Mało. Złośliwi, przez analogię do „Ściany dźwięku" Phila Spectora, zaczęli w odniesieniu do Stonesów używać określenia „Ściana hałasu". Brian Jones zapytany, dlaczego w nagraniu 19th Nervous Breakdown głos Micka ginie w akompaniamencie, który jest o wiele za głośny, odpowiedział: „My jesteśmy The Rolling Stones, nie Mick Jagger". No tak... Piosenka podbiła także USA. W krótkim czasie doszła do szczytu notowań, zrzucając Nowhere Man Beatlesów. Ze Stanów przyszły jednak także złe wieści. W Cleveland, w stanie Ohio, 15-letni chłopiec popełnił samobójstwo, zmuszony przez opiekunów do ścięcia włosów. Oczywiście samo wyrastanie w Cleveland w stanie Ohio to dostateczny powód, żeby sobie zrobić krzywdę, i tragiczna wiadomość nie miałaby ze Stonesami nic wspólnego, gdyby nie relacje sąsiadów zmarłego, natychmiast podchwycone przez prasę: „(...) był chłopcem spokojnym i refleksyjnym" i „fanatycznym wielbicielem grupy The Rolling Stones". Oczywiście woda na młyn wrogów zespołu. Australijskie tournee Rolling Stonesów nie zapisało się niczym nadzwyczajnym. Upłynęło pod znakiem „zwyczajnych zamieszek" i „normalnych histerii". Jedyny godny odnotowania incydent przydarzył się 22 lutego w Brisbane. I to komu! Najbardziej zrównoważony członek zespołu, Charlie Watts, strzelił w nos młodego Australijczyka! „Niesłychane! On nie przestawał walić w drzwi mojego pokoju, a ile razy otworzyłem, po prostu stał i ubliżał mi. Więc w końcu się doprosił". Aha, Australia obudziła wojownika także w drugim „spokojnym" - Bill Wyman wybrał się podczas pobytu w Nowej Zelandii na polowanie na rekiny. Jedyne co złapał, to lekkie poparzenie słoneczne. Większe atrakcje czekały chłopców podczas marcowego tournee po Europie. Oczywiście nie zawiódł Paryż. Przejażdżka zamówionymi cadillacami, zakupy. Żaden ze Stonesów nie uciekał już od elegancji. Wydatki ubraniowe zajmowały coraz większe miejsce w budżecie grupy. Ale też coraz trudniej było chłopcom robić zakupy. Jakaś mała Francuzeczka wpiła się paznokciami w szyję Jaggera. „Czy to była wielbicielka, czy zamachowczyni?" - pytał Mick w samochodzie z trudem łapiąc oddech. Inna uczepiła się „płetwy" cadillaca, najwyraźniej nie bała się prędkości. Rundka wokół wieży Eiffla, przelot pod Łukiem Tryumfalnym, wreszcie gdzieś odpadła. Piwko na St Germain - nie zaznasz spokoju! Dziennikarz wciska im jakiś kwestionariusz: „Apres tout, messieurs, Beatlesi powypełniali swoje, kiedy tu byli" - błaga z akcentem inspektora Clouseau. „Chcę 83 zobaczyć kwestionariusz Lennona", życzy sobie Mick po przeczytaniu pytań. „Och, John Lennon był okropny" - skrzywił się mały człowieczek. „Dał takie odpowiedzi, że Monsieur Epstein zagroził, że mnie zaskarży, jeśli je wydrukuję". To przesądziło - chłopcy urządzili sobie zabawę. Był to klasyczny zestaw pytań, znany jako tzw. Kwestionariusz Prousta (Marcel Proust był pierwszą osobą, która go wypełniła). W początkach wieku służył do badania osobowości, jako narzędzie badawcze psychologii szybko się zdezaktualizował, ale przez długie lata miał stanowić wzór dla przeróżnych kwestionariuszy podtykanych znanym osobom przez fankluby i magazyny. Można sobie darować „psychologiczne" analizy wyników - w większości były one oczywiście trafione, piątka Stonesów należała do powszechnie znanych postaci. Warto się natomiast przyjrzeć niektórym odpowiedziom: Charlie: - Największe nieszczęście, jakie może ci się przydarzyć? Brak papieru w toalecie. - Ulubiona postać historyczna? Nie mam. - Ulubiony muzyk? Strawiński. Bill: - Największe nieszczęście? Paryż. - Gdzie chciałbyś mieszkać? W Paryżu. - Jaka jest twoja idea szczęścia? Paryż. - Ulubiony muzyk? Chopin. Keith: - Największe nieszczęście? Brak chusteczki przy katarze. - Co najbardziej cenisz u mężczyzn? Włochate pachy. - Co najbardziej cenisz u przyjaciół? Ich prezenty. - Najgorsza rzecz, jaka mogłaby ci się przydarzyć? Śmierć. - Ulubiony kolor? Czarny. - Ulubieni bohaterowie autentyczni? Wielcy bandyci kolejowi. - Postać historyczna, którą pogardzasz najbardziej? 84 Hans Christian Andersen. - Jaki naturalny dar chciałbyś posiadać? Ropę naftową. Mick: - Największe nieszczęście? \ Brak zapałki. - Jaką wartość najbardziej cenisz w kobiecie? Męskość. - Jaka jest główna cecha twojego charakteru? Zatwardzenie. - Kim chciałbyś być? Beatlesem. - Ulubione imiona? Michael, Philip. Odpowiedzi Briana nie nadawały się do druku, doczekał się jednak bardzo pochlebnych analiz - „pod powierzchnią ukrywa się dusza prawdziwego poety o wielkiej wrażliwości". Prawdziwej duszy nie miała powodu ukrywać publiczność paryskiej Olym-pii - 3000 fanów dosłownie oszalało. Dwunastu policjantów zostało rannych, jeden z powodu pogryzienia (!) musiał pozostać w szpitalu. Na estradę rzucono petardę, którą rozbroił były podoficer RAF, William Perks (lepiej znany pod pseudonimem Wyman). Olympia nie zawiodła, zatrzymano 85 osób. „To jeden z najlepszych wieczorów, jakie nam się kiedykolwiek przytrafiły" - powiedzieli Stonesi. A był to wieczór dłuższy, niż się spodziewali - w hotelu czekała na nich cierpliwie sama Brigitte Bardot! We wrześniu ubiegłego roku odrzucili jej zaproszenie do udziału w filmie „Dwa tygodnie we wrześniu". Teraz od razu tego pożałowali. Zrobiło im się głupio. Brian posunął się nawet do tego, że ją przeprosił! „(...) ale to tylko dlatego, że to była Brigitte Bardot" - tłumaczył się później. Mick obiecał napisać piosenkę do jej następnego filmu, ale skończyło się na obiecankach. Czy tylko z jednej strony? Zgodnie z tradycją francuska publiczność dopisała na całej linii. W Marsylii policjantów bito ich własnymi pałkami! Potyczka rozpętała się podczas granej na bis Satisfaction. Pomieszczenie sali koncertowej Musicorama doszczętnie zdemolowano, Mick wrócił do Anglii z podbitym okiem. „Ktoś rzucił we mnie krzesłem, kiedy śpiewałem Satisfaction w Marsylii" - wyjaśnił reporterom na londyńskim lotnisku. „Wyprawiają takie rzeczy, jak się podniecą. To tylko entuzjazm". W kwietniu ukazał się kolejny longplay Rolling Stonesów, zatytułowany AFTERMATH. Zainteresowanie płytą było olbrzymie. „Daily Express" z 18 kwietnia donosił, że Beatlesi zajęci właśnie nagrywaniem nowego singla (miał to być Paperback Writei) byli tak ciekawi, co spłodzili rywale, że w trakcie sesji nagraniowej w EMI Studios wysłali swojego roadie, Mała Evansa, po egzemplarz płyty. Chcieli poznać AFTERMATH natychmiast. 85 I raczej nie mogli się rozczarować. Longplay AFTERMATH był największym dotychczasowym osiągnięciem Stonesów. Jest to płyta jednorodna i spójna. Wszystkie nagrania pochodzą z dwóch maratonowych sesji w studiach RCA (grudzień '65, marzec '66). Wszystkie zrealizowane są - po raz pierwszy -w wersji stereofonicznej. Cały materiał jest - także po raz pierwszy - dziełem Jaggera i Richardsa. Nowe piosenki stanowią kulminacyjny punkt dylanowskich fascynacji autorów. Głównie w sferze form i języka. W sferze treści jest AFTERMATH odejściem od problematyki „neurotycznej trylogii" i manifestacją tematów, które w twórczości Stonesów pojawiły się już wcześniej (np. w Play With Fire), czekały jednak dopiero na pełne odsłonięcie. Tematów, które na wiele lat staną się głównym wątkiem produkcji Jaggera i Richardsa. Mówiąc eufemistycznie, będzie to krytyka kobiet. Mówiąc dosadniej - atak na kobiety. Mówiąc bez ogródek - bezkompromisowe obnażenie kobiecej bezmyślności, chwiejności, hipokryzji. Potraktowanie kobiety jako igraszki w rękach mężczyzny, jako zabawki. Uprzedmiotowienie kobiety. Od tej pory w piosenkach Stonesów kobieta będzie narzędziem, a nie celem seksualnego spełnienia. Pozbawiona zostanie godności i ambicji. Stanie się posłusznym pieskiem swojego pana - zawsze można ją przywołać i zawsze odtrącić. Atak na wartości kobiet, a raczej na ich świat pozbawiony wartości, jest zasadniczym wątkiem najbardziej znanych piosenek z płyty AFTERMATH. Under My Thumb: Mam w garści dziewczynę (...) Tylko ode mnie zależy, żeby robiła to, co się jej każe Tylko ode mnie Stało się - Mam ją w garści Out ot Time: Jesteś przestarzała, moja mała Jesteś staroświecka, moja mała Jesteś nie na czasie Zostałaś porzucona Na dobre opuszczona Bo, kochanie, jesteś nie na czasie High and Dry: Wystarczyło że jej powiedziałem, na co tylko mam ochotę Chyba w końcu załapała, że chodziło mi wyłącznie o pieniądze Całe szczęście, że nie żywiłem do niej żadnego uczucia Stupid Girl: Spójrzcie na tę głupią dziewczynę (...) Nie ma na świecie nic bardziej chorego 86 Sytuacji nie ratuje przewrotna Lady Jane, nie należy dać się zwieść balladowemu klimatowi nagrania - oprócz tytułowej Jane w piosence pojawia się jeszcze i Annę, i Marie... Do najciekawszych utworów w całym dotychczasowym dorobku autorskim Stonesów należy niewątpliwie Mother's L/We Helper, komentarz do bezgranicznie nudnego i pełnego prozaicznych niepokojów życia współczesnej gospodyni -żony i matki, typowej przedstawicielki klasy średniej. Współczesne mamusie mają swoje małe „pomagierki", chodzi oczywiście o środki pobudzające, z reguły oparte na amfetaminie. Ich użycie w Anglii połowy lat sześćdziesiątych było ograniczone jedynie koniecznością posiadania recepty. Doktorze proszę, jeszcze kilka Już za drzwiami połyka następne cztery Starzeć się - jakie to straszne Klimat i muzyczny koloryt płyty są dziełem Briana Jonesa. Właśnie w 1966 roku zaczął sięgać po arsenał instrumentów egzotycznych niesłychanie wzbogacając brzmienie grupy. Najbardziej jaskrawym przykładem jego wkładu jest użycie marimby w piosence Under My Thumb. Bardzo proste, ale uporczywe i niepokojące, doskonale współgra z perfidnym i rozbrajająco szczerym tekstem Jaggera. Nie odbyło się oczywiście bez kłopotów z cenzurą, ale to nie szokujące piosenki ich przysporzyły. Toczyła się batalia o tytuł i okładkę. W pierwotnym zamyśle zespołu płyta miała być zatytułowana „Could y o u walk on the water?" („A czy t y potrafisz chodzić po wodzie?"). Okładka przedstawiała wszystkich pięciu Stonesów zanurzonych po szyję w wodzie. Tego Decca nie mogła przełknąć. Dopiero co, w lutym tego roku, John Lennon pozwolił sobie na słynne stwierdzenie, że Beatlesi są bardziej popularni niż Jezus. Przez chwilę mogło się wydawać, że zachwieje ono całym kultem Wielkiej Czwórki. Podczas ostatniego amerykańskiego tournee Beatlesów, Ku-Klux-Klan i inni dobrzy katolicy wzniecali w USA -oczywiście głównie na Południu - stosy z okładek płyt i materiałów poświęconych supergwiazdorom. W sprawie Stonesów rzecznik firmy Decca stwierdził: „Z takim tytułem nie wytłoczymy tej płyty za żadną cenę". Chłopcy odpuścili zresztą nie po raz ostatni, a cała heca przesunęła wydanie płyty o miesiąc. Rockowa fonografia opierała się do tej pory na singlach. Płyty długogrające zawierały jeden, dwa lub trzy, najczęściej znane już uprzednio, hity - reszta to były tzw. fillers, „wypełniacze". Poziom albumów był więc nierówny, a ich realizacji nie towarzyszyła zazwyczaj myśl przewodnia. Sytuacja ta zaczęła się zmieniać w połowie lat sześćdziesiątych za sprawą największych artystów epoki rocka, Boba Dylana i The Beatles. Dylan nie był z natury wykonawcą „singlowym", Beatlesi zaś przykładali coraz większą wagę do artystycznej zwartości płyt długogrających. Przemysł singlowy nic na tym nie stracił, natomiast zaczął się zasadniczo podnosić poziom longplayów. Do pionierskich osiągnięć w tej dziedzinie należą arcydzieła Boba Dylana, HIGHWAY 61 REVISITED oraz BLONDE ON 87 BLONDE (odpowiednio 1965 i 1966), a także wydana w grudniu 1965 roku duża płyta Beatlesów RUBBER SOUL. Zwarty tematycznie, świetnie zagrany i oparty na równym, utrzymanym na wysokim poziomie, materiale AFTERMATH Rolling Stonesów śmiało dołącza do czołówki. Zalicza się do najlepszych płyt swoich czasów i przekonuje, że The Rolling Stones nie tylko cieszyli się popularnością na miarę The Beatles, ale byli także - obok Wielkiej Czwórki i Dylana -» największym zjawiskiem artystycznym w muzyce lat sześćdziesiątych. Przez blisko dwa miesiące AFTERMATH utrzymywał się na pierwszym miejscu brytyjskiej listy płyt długogrających. Stonesi stanęli przed normalnym w takiej sytuacji wyzwaniem - nie obniżyć lotów. Po raz kolejny wybrnęli w brawurowy sposób. 1 maja wystąpili na Wembley w tradycyjnym koncercie zwycięzców ankiety „New Musical Express", razem z The Who i The Beatles. Nikt się nie spodziewał, że jest to ostatni koncert Wielkiej Czwórki w rodzinnym kraju (nie licząc przerwanego przez policję, niespodziewanego występu na dachu budynku Apple w trzy lata później). Już w niecałe dwa tygodnie później, 13 maja, ukazał się nowy singel Stonesów Paint It Black. Widzę czerwone drzwi i chcę żeby zostały pomalowane na czarno Już nigdy żadnych kolorów niech wszystkie zmienią się w czerń (...) Chcę zobaczyć twoją twarz pomalowaną na czarno Czarną jak noc (...) Chcę zobaczyć słońce pomalowane pomalowane pomalowane Na czamo To, że został hitem numer jeden w Anglii i w USA, to oczywiście kolejny wielki tryumf zespołu. Ale nie największa sensacja. Tym razem Decca sama była sobie winna. W pierwszym tłoczeniu singla pojawił się niefortunny przecinek pomiędzy słowami „paint in" a „black". Wypaczyło to sens tytułu - „pomaluj to na czamo" zostało zmienione w „pomaluj to, czarny (czarna)". Dało to czyhającym mniejszościom asumpt do pomówienia zespołu o rasizm jeszcze przed przesłuchaniem płyty. Chłopcy odcięli się ostentacyjnie. Keith: „Tylko nie pytajcie mnie, co tam robi ten przecinek, to nie my, to Decca". Mick, zapytany wprost, co oznacza „pomaluj na czarno", odpowiedział ze zniecierpliwieniem: Pomaluj na czamo oznacza pomaluj na czarno, tak jak (Nie znajduję) Satysfakcji oznacza nie znajduję satysfakcji". Druga sensacja była już na szczęście czysto muzycznej natury. Otóż Brian użył w nagraniu sitaru. Ten indyjski instrument spopularyzowali jako pierwsi Beatlesi w pochodzącej z albumu RUBBER SOUL piosence Lennona Norwegian Wood. Grał George Harrison, który miał w przyszłości poświęcić wiele jeszcze uwagi muzyce i filozofii Indii (między innymi dzięki przyjaźni z największym żyjącym wirtuozem sitaru, Ravi Shankarem). John Lennon nie ukrywał zdegusto- 88 wania: „Cokolwiek zrobimy, Stonesi skopiują to cztery miesiące później". Był to jednak sąd krzywdzący. Brian interesował się wszelkimi egzotycznymi instrumentami. Pamiątką po trzydniowym pobycie zespołu na Fiji była cała bateria sitarów. Na skutek nieumiejętnego obchodzenia się kilka zostało roztrzaskanych. Instrumenty te, których pudło rezonansowe zrobione jest z suchej, wydrążonej dyni, są nadzwyczaj delikatne i niewspółmiernie do wyglądu lekkie. Keith Richards przekonywał, że zastosowanie sitaru w Paint It Black umotywowane było względami natury technicznej i podporządkowane nadrzędnej koncepcji utworu: „Próbowaliśmy gitary, ale gitara nie jest dość plastyczna". To, czy należy mu wierzyć, nie jest najważniejsze. Stonesi przegapili pierwszeństwo, ale z sitarowego pojedynku i tak wychodzą zwycięsko. Harrison odegrał melodyjkę, funkcja instrumentu jest czysto dekoracyjna. Brian Jones przeciwnie - wykorzystał sitar jako instrument nieomal perkusyjny, wtopił jego brzmienie w brzmienie całej grupy. Integracja jest pełna, przez ten jeden jedyny raz sitar staje się instrumentem rockowym. Całą kontrowersję skomentował zresztą Brian z zadziwiającą skromnością: „Nie mam złudzeń co do tego, czy jesteśmy więksi od Beatlesów - trzeba zrozumieć, że Beatlesi to fenomen". Pewnych formalnych zbieżności wystrzegali się Stonesi z całą świadomością. W grudniu 1965 wydali w USA singel z piosenką As Tears Go By, napisaną przed rokiem dla Mariannę Faithfull. Nagranie, w którym śpiewającemu Mickowi towarzyszyła jedynie gitara Richardsa i sekcja smyczkowa, zbytnio przypominało w zamyśle aranżacyjnym Yesłerday Paula McCartneya (tzn. The Beatles) i nie zdecydowano się na opublikowanie go w Anglii. 26 maja Rolling Stonesi i Beatlesi zgodnie zasiedli razem na widowni Royal Albert Hall, żeby wysłuchać koncertu mistrza, do którego obie grupy czuły jednakowy szacunek. Występował Bob Dylan z towarzyszeniem zespołu The Hawks (późniejszego The Band). Tournee Dylana i The Hawks z 1966 roku -ostatnie przed motocyklowym wypadkiem Dylana - należy do największych wzlotów muzyki rockowej w ogóle, a koncerty w Royal Albert Hall w Londynie były jego kulminacją. Niestety, fonograficzny zapis koncertu rozchodzi się od 30 już przeszło lat tylko na pirackich płytach. W czerwcu Paint It Black było wciąż na pierwszym miejscu w USA, natomiast w Anglii zostało zdetronizowane przez... Stranger In The Night w wykonaniu Franka Sinatry! Jawny tryumf mafii - co za skandal. Ale Stonesi się nie przejmowali. Wybierali się właśnie do Stanów. Za oceanem ukazał się singel Mothefs Little Helper / Lady Jane, a amerykańska wersja longplaya AFTERMATH wyszła także w czerwcu. W ciągu dwóch pierwszych dni sprzedano 350 000 egzemplarzy albumu. Wkrótce stał się czwartą kolejną złotą płytą Rolling Stonesów w USA. Chłopcy wylądowali w Nowym Jorku 23 czerwca, a ich przybycie poprzedziła głośna „afera hotelowa". Czternaście najlepszych nowojorskich hoteli odmówiło zespołowi zakwaterowania. Obawiano się, to jasne, dzikich hord fanów i ewentualnych zniszczeń - jak wynikało z dotychczasowych doświadczeń, policja nie była w stanie zagwarantować ochrony zajmowanym przez Rolling Stonesów obiektom. Zespół uznał jednak, że podobne akcje szkodzą jego reputacji (co 89 za nagły zwrot w polityce promocyjnej!) i Oldham zareagował ostro - hotele oskarżono o „dyskryminację spowodowaną przynależnością narodową" (!) i zażądano pięciu milionów odszkodowania. I to ani nie lirów, ani nie jenów. Dolarów. Za oskarżeniem tym nic nie stało, było po prostu kolejnym chwytem propagandowym, tymczasem jednak chłopcy nie mieli gdzie spać. Co prawda Rolling Stonesi powinni potrafić, przynajmniej tak wynikało z nazwy grupy, przespać się nawet pod mostem, ale od tej drastycznej konieczności uchronił ich Allen Klein. Oddał do dyspozycji bezdomnych milionerów swój luksusowy jacht morski, S/s „Sea Panther", zakotwiczony przy nabrzeżu Manhattanu na wysokości 70 Ulicy. Odbyła się na jego pokładzie konferencja prasowa, która wykazała dobitnie, że emploi zespołu nie nadąża za jego statusem artystycznym. Z jednej strony, chłopcy obnosili się jak wielcy gwiazdorzy, ale też traktowano ich jak wielkich gwiazdorów - to więc było w porządku. Z drugiej strony jednak, nie potrafili pozostawić za sobą swej dotychczasowej pozy - arogancji, lekceważenia. I to właśnie, przy pełnej akceptacji, z jaką się spotkali, wywołało dysonans. Ale tak już miało pozostać. Atmosfera spotkania była ciężkawa, a rozczarowanie prasy wyraźne. Rozmowa się po prostu nie kleiła. Przykład - jeden z obecnych dziennikarzy zapytał Briana, z kim się trudniej rozmawia, czy z reporterami amerykańskimi, czy z brytyjskimi. Brian: „To z nami się trudno rozmawia, może nie?" Wieczorem po konferencji odbył się pierwszy koncert. W Massachusetts. Policja musiała użyć gazów łzawiących, a Stonesi ledwo umknęli. Natomiast w Montrealu doszło do paradoksu - chłopcy sami przerwali występ. Powód? Nadgorliwość ochrony. Jagger: „Było około 30 wykidajłów, kiedy wyszliśmy -wszystko wielkie chłopy, myślę, że zapaśnicy. Bili ludzi bez żadnego powodu, a potem wyrzucali z sali (...) W końcu przestaliśmy grać, bo widzowie wyli i syczeli pokazując palcami wykidajłów. Dołączyliśmy - a potem musieliśmy uciekać na złamanie karku, bo zapaśnicy wspinali się na scenę, żeby nas dopaść. Przestraszyłem się na śmierć. Myślałem, że tym razem to już oberwiemy". 2 lipca Stonesi otworzyli Festiwal Muzyczny na Forest Hills w Nowym Jorku. Panował nieznośny nowojorski upał, ale temperatura na widowni była jeszcze wyższa. Tradycyjnie - gaz łzawiący, pałki. Za to cztery dni później, w Syracuse, prawdziwa afera. Stonesi uwikłali się w głośny incydent z amerykańską flagą. Chłopcy przechodzili, kierując się w stronę sceny, przez widownię War Memoriał Hall. Trwały ostatnie przygotowania do koncertu. A wtedy... „Daily Telegraph": „Jeden z członków grupy, zgodnie z zeznaniami świadków, ściągnął flagę z krzesła, na którym rozłożono ją, żeby przeschła. Ciągnięta przez chwilę po podłodze, została przechwycona przez jednego z pracowników". Brian wyjaśniał, że chodziło o pamiątkę, a nie o profanację, ale historia obiegła prasę po obu stronach oceanu i przybrała rozmiary skandalu. Zeznania świadków były jednak mętne i policja zgodziła się, po przeprowadzeniu dochodzenia, że chodziło o zabranie flagi na pamiątkę. Chłopcy przeprosili za incydent - świętość pozostała nieskalana. Potem nastąpiły dwa tygodnie koncertów po Środkowym Zachodzie, w czasie których Rolling Stonesi występowali jako... kwartet! Brian, który od pewnego już czasu próbował wszystkiego, czym tylko można sobie zrobić krzywdę, przedawkował nieco i musiał pozostać w szpitalu w Chicago. Po raz pierwszy jego narkotyczna ucieczka postawiła w trudnej sytuacji cały zespół - miało się to jeszcze nieraz powtórzyć. Brian wchodził na złą, na fatalną drogę. I nic nie wskazywało na to, żeby w ogóle miał ochotę z niej zawrócić. Do zespołu dołączył w Kanadzie. Policja, pilnująca porządku na koncertach Stonesów, wykazywała zazwyczaj maksimum dobrej woli, ale policja w Van-couver chciała po prostu przejść samą siebie. W grudniu 1965 nakręcono, podczas występów Rolling Stonesów w tym mieście, specjalny film dokumentalny, przeznaczony do szkolenia sił porządkowych i przygotowania następnej wizyty zespołu. Ta następna wizyta odbyła się 29 lipca i Vancouver stało się areną największych zamieszek letniego tournee 1966. Albo wartość poglądowa filmu była wątpliwa, albo policja niewyuczalna - dość, że 36 nastolatków wyprowadzono siłą, 11 czasowo przetrzymano, dwóch ukarano za pijaństwo. Jeden z policjantów został niebezpiecznie kopnięty w pachwinę, policjantka zemdlała z wyczerpania (czy rzeczywiście?), woźny - uderzony w głowę - doznał wstrząsu mózgu. Nawet pośród fanów zdarzyły się złamania. Piąte amerykańskie tournee Rolling Stonesów zakończyło się spokojnie w sielankowej atmosferze rajskich Hawajów. Na koncercie w Honolulu Mick Jagger, zapowiadając wykonywane na bis Satisfaction, zagalopował się nieco i powiedział, że jest to... ostatni koncert zespołu w ogóle! Kryła się jednak w tych słowach złowróżbna przepowiednia - Rolling Stonesi już nigdy więcej nie mieli wystąpić w USA w tej samej postaci. Nowa sesja nagraniowa odbyła się w RCA Studios 3 sierpnia. Chłopcy zarejestrowali swój nowy singel, Have You Seen Your Mother, Baby, Standing In The Shadow? oraz pierwszą część materiału na następny album. Po pracy rozjechali się na wakacje. Mick odleciał do Meksyku, Keith do Nowego Jorku. Charlie Watts udał się z Shirley na wyspy Morza Egejskiego, a Bill Wyman i Dianę, jeszcze oficjalnie razem) wybrali Florydę. Brian i Anita Pallenberg za cel podróży przyjęli Tanger - wpływ Christophera Gibbsa zaczynał przynosić owoce. Maroko nie miało być dla Briana szczególnie szczęśliwe. Podczas pierwszej wizyty w tym kraju miał drobny wypadek - próbując uderzyć Anitę, złamał rękę. Po drugiej wizycie będzie opuszczać Maroko ze złamanym sercem, ale to dopiero za rok. Tymczasem jednak wylądował w La Clinique Californie w Tange-rze i zapowiadany na 11 września występ Stonesów w programie Eda Sullivana stanął pod znakiem zapytania. 4 września Brian wrócił do Anglii. Europejscy specjaliści potwierdzili, że doznał pęknięcia dwóch kości lewej dłoni - jak tu grać na gitarze? A jednak zagrał. Zagipsowany, zabandażowany, ale zagrał. A przy okazji chłopcy zrobili w Nowym Jorku zdjęcie do okładki nowego singla. Tym razem jednak nawet wielu spośród najbardziej zagorzałych fanów uznało, że przesadzili. 91 I zawartość, i opakowanie tej małej płyty były ze wszech miar ekscentryczne. Poczynając od tytułu - jednego z najdłuższych tytułów singla w historii fonografii: „Czy widziałaś swoją matkę, mała, kiedy stała w cieniu?" Sama muzyka to szczytowe osiągnięcie „Ściany hałasu", ale nie łupanina szokowała. Szokowała okładka. Chłopcy pozowali do zdjęcia przebrani za... kobiety. Przybrali nawet na tę okazję specjalne imiona. Na pierwszym planie Penelopa (Bill), na wózku inwalidzkim, w mundurze. Za nim Sarah (Mick), niańka z Harlemu na niedzielnym spacerze, makijaż, kwiaty we włosach. Molly (Keith) i Millicent (Charlie) to dwie kostyczne, zimne jak ryby wiktoriańskie cioteczki. Ale przebojem jest Brian, to znaczy Flossie. Przebrany za stewardesę - furażerka, mundur, torebka. Z uwodzicielską miną pociąga dym z papierosa i wygląda tak, że zapewne sam próbowałby się poderwać. Trochę demaskują Stonesów nogi, ale poza tym wszystko gra aż do najdrobniejszych detali - peruki, pantofelki, rajstopy. Legenda głosi, że po zrobieniu zdjęć chłopcy (chłopcy?!) poszli do pobliskiego baru, zamówili piwo i oglądali telewizję. Nikt nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Z tej samej sesji fotograficznej, dokonanej przed budynkiem mieszkalnym na Park Avenue, pochodzi zdjęcie wykonane rybim okiem przed założeniem kostiumów. Ozdobiło ono okładkę brytyjskiego wydania składanki największych przebojów zespołu, BIG HITS (HIGH TIDE AND GREEN GRASS). Widać na nim wyraźnie opatrunek na lewej dłoni Briana. 23 września singel Have You Seen Your Mother, Baby, Standing In The Shadow? ukazał się naraz po obu stronach Atlantyku, a Rolling Stonesi rozpoczęli siódme krajowe tournee. W tej ostatniej, przed kilkuletnią przerwą, trasie koncertowej po Wyspach Brytyjskich, wzięli także udział The Yarbirds, drugi słynny zespół wyrosły w klubie Gomelsky'ego w Richmond, macierzysta grupa Erica Claptona, a także Ike and Tina Turner Revue. Były to jeszcze wciąż te odległe czasy, kiedy Tina Turner wyglądała staro i występowała u boku męża. Odległe czasy... Właśnie. Żart Stonesów z okładką singla wydaje się dziś zupełnie niewinny - Boy George wyglądał jak kobieta, David Bowie wygląda jak chce, a nikt nie wie, jak będzie wyglądać jutro Michael Jackson. Ale jest rok 1966 i żart ten miał przynieść straszliwe następstwa - piosenka Have You Seen Your Mother, Baby, Standing In The Shadow? dotarła tylko do... piątego miejsca listy przebojów! I to w Anglii, w Stanach zatrzymała się na dziewiątym! Był to pierwszy niehitowy singel zespołu od Ifs Ali Over Now sprzed dwóch lat. Kontrowersyjna okładka to oczywiście tylko jedna z hipotetycznych przyczyn „klęski", można polemizować, czy najważniejsza. Piosenka była „dziwna", niekonwencjonalnie traktowała problem konfliktu pokoleń: Czy widziałaś swoją matkę, mała, stojącą w cieniu? Cieszę się, że otworzyłem ci oczy (...) Opowiedz mi o tym, jak mnie uwielbiasz, jak żyjemy w cieniu, jak rozglądamy się w cieniu, jak niejasno majaczymy w cieniu, jak 92 szarpiemy się z cieniem, jak nienawidzimy w cieniu, jak kochamy w tym twoim pogrążonym w cieniu życiu Czy widziałaś swoją matkę, mała, stojącą w cieniu? (...) Teraz wybór należy do ciebie Dzielny stary świat albo skok w głębię upadku Ale rok 1966 był właśnie rokiem „dziwnych" singli. Największą sensację wywołał utwór Rainy Day Women Nos. 12 and 35 Boba Dylana, z kakofonicznym akompaniamentem niezgranych muzyków i słynnym zawołaniem „Everybody must get stoned!" (gra znaczeń - zasadniczo: „Każdy musi zostać ukamienowany", ale w slangu, tak jak w Stoned Rolling Stonesów, to po prostu: „Każdy musi się zaćpać"; cała piosenka skonstruowana jest wokół tej językowej sztuczki). Zgodnie z opinią wielu muzyków, w tym Erica Claptona, Have You Seen Your Mother, Baby, Standing In The Shadow? odstawało po prostu od poziomu dotychczasowych singli Stonesów i najzwyczajniej nie zasługiwało na zajęcie pierwszego miejsca. I jest to chyba najrozsądniejsza interpretacja „klęski". Stonesi utrzymali fason. „Nie wybuchnę płaczem tylko dlatego, że coś nie dojdzie do pierwszego miejsca" - skomentował Mick. A Keith wyjaśniał, że zespół nie dyskutuje nad tym, co jest bardziej komercyjne, tylko wydaje to, co się najbardziej podoba jego członkom. Do tej pory zasada się sprawdzała, Stonesi i ich słuchacze mieli podobny gust. „Chyba tak właśnie pisał Mozart. Pisał dla siebie. My też to robimy dla siebie" - mądrzył się Richards. I podkreślał, że nagranie Have You Seen Your Mother, Baby, Standing In The Shadow? jest absolutnie rewelacyjne, zostało tylko w pośpiechu źle zmiksowane. Jeszcze dwa tygodnie i byłoby „perfect". Nikt jednak nie pokusił się w przyszłości o nowy miks, nie można więc zweryfikować tej teorii. Nie szczędzono natomiast studyjnego czasu na przygotowanie koncertowej płyty z brytyjskiego tournee. Album powstawał z myślą o rynku amerykańskim - koncertowy EP GOT LIVE IF YOU WANT IT nigdy do Stanów nie dotarł. Dokonanie tradycyjnego zapisu w konwencji „live" okazało się jednak niemożliwe. Już na pierwszych koncertach w Royal Albert Hall widzowie wzięli szturmem estradę po kilku zaledwie piosenkach. I tak było za każdym razem. Jak tu nagrywać? Bill Wyman: „Większość piosenek była nieustannie przerywana (...) nie słyszeliśmy siebie nawzajem, więc nietrudno było o błąd czy wypadnięcie z tonacji. Na płycie wszystkie te rzeczy wychodzą, musiały więc zostać oczyszczone. Nie myślę, żeby to było oszukiwanie. Tak naprawdę, to poświęca się więcej czasu i pieniędzy, żeby płyta była lepsza..." Rozumowanie Billa, choć logiczne, nie przekonuje jednak miłośników muzyki Stonesów. Po prostu sam pomysł wydania płyty „koncertowej" zespołu, którego występy dawno już straciły charakter koncertów, nie wydaje się najszczęśliwszy. Płyta jednak wyszła. Nosiła 93 wykorzystany wcześniej na EP tytuł GOT LIVE IF YOU WANT IT i należy do najgorszych w dorobku zespołu. Wystarczy pójść za wskazówką Wymana i pobawić się balansem kanałów w ustereofonicznionej wersji (mowa - rzecz jasna -o płycie analogowej), żeby zorientować się bez trudu, co pochodzi rzeczywiście z koncertu, a co dograne zostało w studiu. Ale ani jedno, ani drugie nie zasługuje na większą uwagę. Rolling Stonesi na koncertach byli zjawiskiem. Zespołem muzycznym bywali w studiu. Kolejnych nagrań dokonali w listopadzie, tym razem w Londynie. Rezultaty były znakomite, trzeba było jednak na nie poczekać do następnego roku. 1966, kolejny dobry rok w historii zespołu, powoli dobiegał końca. W listopadzie, trzydziestym numerem zamknął działalność „The Rolling Stones Monthly". Wierny i niestrudzony magazyn dla fanów skrupulatnie odnotował wszystkie kolejne stopnie na drodze zespołu do sławy. Teraz przestał już być potrzebny. Ale ta strata nobilitowała Stonesów. Nie byli już grupą budującą popularność na odsłanianiu szczegółów prywatnego życia, opisywaniu, co który z członków je na śniadanie i na co chodzi do kina. Do utrzymania łączności z fanami zaczęła wystarczać sama ich obecność i muzyka. A szczegóły ich prywatnego życia miały i tak obiec wkrótce całą prasę, z samym „Time'em" włącznie. Nikt się tego jednak nie spodziewał. Nie był natomiast zaskoczeniem rozpad związku Micka i Chrissie Shrimpton, choć finał mógł być tragiczny w skutkach. Zawiedziona w swoich nadziejach matrymonialnych dziewczyna, nie mogąc znieść stresów życia z Jaggerem i wstydu życia bez Jaggera, podjęła próbę samobójczą przyjmując nieobliczalną dawkę środków uspokajających. Odratowana, wyprowadziła się z mieszkania w Harley House na Marylebone Road. Wkrótce wprowadziła się na jej miejsce następczyni. A wszystko zaczęło się jak w bajce. W takiej współczesnej bajce, ale zawsze. Chrissie zaliczała się do najstarszych fanów Stonesów. Micka pamiętała jeszcze z okresu jego pierwszych popisów w Ealing Club. Przychodziła oczywiście na Alexisa Kornera, ale kiedy Rolling Stonesi zaczęli dawać samodzielne występy w rozmaitych klubach, dołączyła do maleńkiej grupki ich miłośników. Często przyprowadzała przyjaciół. Pewnego wieczora w klubie Maidenhead towarzyszył jej młody człowiek wychwalający się różnymi znajomościami. Chrissie traktowała go z rezerwą, ale kiedy zaczął opowiadać o Jaggerze, nastawiła uszu. W relacji jej adoratora wokalista Stonesów miał być osobą niezwykle nieśmiałą, tak nieśmiałą, że... że... że na przykład nie ośmieliłby się jej nigdy pocałować. Zakład? Zakład! O 10 szylingów. Kiedy chłopcy przestali grać, Chrissie podeszła pewnym krokiem do Jaggera i spytała kusząco: Pocałujesz mnie? Mick zachichotał nerwowo, ale pochylił się i pocałował ją w usta. Chrissie oplotła jego szyję lewym ramieniem, a prawe wysunęła za swoimi plecami z nastawioną dłonią - wypłata dla zwyciężczyni! Musiała się nieźle całować, bo Jagger od razu zaproponował spotkanie. Kilka dni później poszli razem do kina i tak się zaczęło... Już pod koniec roku 1963 przebąkiwali o planach małżeńskich. Ale czas płynął, Chrissie mówiła o ślubie coraz częściej, Mick coraz rzadziej, i tak już miało pozostać. 94 Po ukończeniu kursu dla sekretarek Chrissie podjęła pracę w firmie Decca. Nie był to oczywiście żaden zbieg okoliczności. Kiedy grupa zaczęła robić Karierę przez duże K, dziewczyna Jaggera sama zaczęła być traktowana jak gwiazda. Przydzielano jej wyłącznie prace związane ze Stonesami, pozwalano wyjeżdżać na tournee grupy. Szybko odczuła, że jej posada jest właściwie fikcją. Szybko też zaczęła się nudzić. Kiedy więc Andrew Oldham otworzył samodzielne biuro Stonesów, Chrissie przeszła tam, żeby bardziej aktywnie włączyć się w funkcjonowanie zespołowej maszyny sukcesu. I od razu wyłonił się problem. Ani Chrissie, ani Andrew nie mieli ugodowych charakterów, a oboje byli świadomi, że ich dalsze losy zależą od układów z Jaggerem. Rozpoczęła się rywalizacja, którą Mick z premedytacją podsycał, wiedząc, że manipulując konfliktem tych bliskich mu osób, wygrywa automatycznie relację z każdą z nich. Zaczęły się dla Chrissie lata niełatwe. Mick w domu bywał gościem i to gościem rzadkim - przy trybie życia, jaki prowadzili chłopcy w latach 1964-1965 dom właściwie nie był im potrzebny. Dobrze wiedziała, że dzieli swojego mężczyznę z setkami groupies, ale to jej chyba nie przeszkadzało. Gratyfikacje, wypływające z pozycji dziewczyny Rolling Stonesa - i to tego najważniejszego, ani Chrissie, ani Andrew Oldham nie mieli co do tego wątpliwości - musiały być silniejsze niż wszystkie stresy. Oczekiwanie bezlitośnie się dłużyło, ale nawet podczas pobytu Micka w domu sielanka nie mogła być pełna. Nie ona jedna czekała, nie ona jedna znała datę powrotu. Dziewczęta włamywały się do domu, ukrywały w zakamarkach. Bywało, że Chrissie i Mick budzili się rano w swojej sypialni, a kilka panienek siedziało dokoła z niemądrym wyrazem twarzy. Te bardziej odważne nie ukrywały radości z przebudzenia idola. Od tych, którym zabrakło odwagi, roiło się na ulicy wokół domu. Tak... Chrissie Shrimpton nie miała łatwego życia. Im więcej czasu miał Mick, tym więcej „bywali" towarzysko. Szczególnie w 1966 roku. Chrissie zaczynała pozornie żyć tak, jak to sobie wymarzyła -przenieśli się oboje do bardziej reprezentacyjnego mieszkania, właśnie do Harley House, stali się pełnoprawnymi członkami najlepiej pojętego „towarzystwa". Tylko że między nimi robiło się coraz gorzej. Temat ślubu właściwie przestał powracać, potęgowały się napięcia. Znajomi z tamtego okresu wspominają, że Chrissie i Mick nieustannie się kłócili. Miewali w domu bijatyki, staczali walki na talerze -w hollywoodzkim stylu. Mick opowiadał na prawo i lewo, że powinien sobie znaleźć jakąś bardziej szykowną dziewczynę. Bez skrępowania manifestował swój stosunek do kobiet, jako do akcesoriów mężczyzny, znany dotychczas głównie z piosenek. Nie wiadomo dokładnie, co przeważyło szalę. Po swoim desperackim kroku Chrissie Shrimpton odeszła od Micka. Jagger nie ubolewał -ich drogi rozeszły się na zawsze. Mieszkanie idola nie czekało jednak długo na nową panią domu. Została nią... niewierna Mariannę Faithfull. Doprawdy, dziwnie splatały się ich losy. Oboje mieli tego samego menażera, ale od czasu nagrania As Tears Go By Mariannę nie darzyła wielką sympatią Rolling Stonesów. Nie przeszkodziło jej to wcale przespać się z trzema z nich, ale to tylko tak, na wszelki wypadek. Bardzo chciała zrobić karierę i obstawiała Micka 95 jako ewentualnego protektora - tego nie ukrywała. Ale karierę zrobiła bez niego. Nie jakąś wielką, światową, ale uznanie i popularność zdobyła. Wydała kilka singli ze standardami folkowymi, takimi jak A House OfA Risin'Sun czy, stworzone dla jej głosu, przepiękne XVI-wieczne Greensleeves. Miała także parę przebojów -This Little Bird, Summer Nights. Sam Bob Dylan był pod jej wrażeniem i nie on jeden. W maju 1965 roku Mariannę poślubiła wiernego Johna Dunbara, a na jesieni urodził się ich syn, Nicholas. Nie była ani dobrą żoną, ani matką. Wymagania życia codziennego stały w jawnej opozycji w stosunku do jej prawdziwych potrzeb. John Dunbar zrezygnował z dalszej edukacji. Porzucił uczelnię i zaczął prowadzić „podziemną" galerię sztuki o nazwie Indica Gallery. Znalazł się w ten sposób w pierwszej linii londyńskiego Undergroundu, który już w 1967 roku miał szeroko rozwinąć skrzydła, trwale wpisując się do historii miasta. To właśnie John Dunbar przedstawił w tej galerii Johna Lennona i Yoko Ono - czy wielbiciele Lennona kiedykolwiek mu to wybaczą? Dunbar współpracował z Barrym Milesem, czyli po prostu z Milesem, bo tak ową barwną postać nazywali wszyscy przyjaciele. Od niego pochodzi relacja rzucająca światło na stosunki urzędowe Mariannę - Andrew Oldham. Miles odwiedził Mariannę w szpitalu na kilka dni przed porodem. W trakcie jego wizyty zadzwonił telefon - Oldham przesyłał ucałowania z Nowego Jorku i poprosił nieszczęsną ciężarną, żeby wyjrzała przez okno. Na ulicy stał szczyt marzeń londyńskich szpanerów - czarny mini z przyciemnianymi szybami. To się nazywa gest i fantazja. Ale prezenty Oldhama nie mogły wpłynąć na zmianę jej stosunku do Stonesów. Po nagraniu As Tears Go By skarżyła się Milesowi: „Mój Boże, oni wszyscy mają krosty i łojotok". Mariannę była panienką z dobrego domu. Matka, zubożała austriacka baronowa Erisso, zapewniła jej dobre wychowanie, a mąż przekazał jej wiele ze swej szerokiej wiedzy. Ale wiedza Dunbara aktywowała w Mariannę kompleksy, a rodzina była jej kulą u nogi. Nicholas spędzał większość czasu u babci. W październiku 1966 roku Mariannę Faithfull definitywnie odeszła od Dunbara. Chciała rozpocząć nowe życie, zaczęła od kilku nowych łóżek. Ale w żadnym nie zagrzała miejsca zbyt długo. Mick Jagger nie ukrywał nigdy wrażenia, jakie na nim robiła. Ona także zorientowała się wreszcie, że nie jest to już ten sam chłopak z przetłuszczonymi włosami, który napisał dla niej kiedyś piosenkę. Los sam wydawał się ich łączyć. Znakomicie spełniali swoje wzajemne wymagania i doskonale trafili w czas. Chrissie Shrimpton zniknęła ze sceny, John Dunbar został zepchnięty na boczny tor. Rozpoczął się rok 1967 i Mariannę zamieszkała z Mickiem w Harley House. Mieli zostać bohaterami tego roku. Bohaterami negatywnymi. Oni oboje oraz Keith Richards i jego dom. Richards też już był posiadaczem. W lutym 1966 kupił w West Wittering w hrabstwie Sussex szesnastowieczny dom - posiadłość nosiła nazwę Redlands. Nazwa ta pojawiła się wkrótce w nagłówkach wielu gazet. Towarzyszyły jej sensacyjne podtytuły, jak na przykład: „Naga dziewczyna na narkotycznej orgii!!!" Ta naga dziewczyna to Mariannę... 1967-1969 Dzikie konie Rok 1967 był rokiem „Sierżanta Pieprza", czyli rokiem Beatlesów. Bezapelacyjnie. Ale był to rok ciekawy pod każdym względem, w pewnym sensie kulminacja epoki. Apogeum lat sześćdziesiątych - apogeum ruchu hippisowskiego, muzycznych innowacji, obyczajowych skandali. San Francisco stało się mekką „dzieci kwiatów" z całego świata. Scott McKenzie miał wkrótce zaśpiewać swój wielki przebój San Francisco (Be Surę To Wear Flowers In Your Hair) - Jeśli wybierasz się do San Francisco, nie zapomnij wpiąć we włosy kwiatów". Powiało strasznym kiczem, ale takie to już były czasy - „wielki kicz" mieszał się dość swobodnie z „wielką sztuką". Wszelkie gradacje stały się nagle obce. Chodziło o to, żeby się dobrze bawić, żeby być szczęśliwym i uszczęśliwiać innych. Żeby być „beautiful". Naiwny hedonizm - obowiązująca filozofia owego „lata miłości" -definiował szczęście bardzo precyzyjnie. Pokochać się „na haju" przy dobrej muzyce. Tak, to było to! Kochali się wszyscy, z tym nie było problemu. Z narkotykami też nie było problemu - do czasu. Młodzi ludzie, wypuszczający się na narkotyczne „odloty" (trips), nie wiedzieli jeszcze, że wielu z nich nie powróci. W Stanach Zjednoczonych można było odbyć jeszcze inną podróż w jedną stronę - coraz więcej chłopców nie wracało z Wietnamu. Hippisi wypisywali na ścianach „Make Love Not War", Beatlesi śpiewali Ali You Need Is Love, a tymczasem za udział w protestach przeciwko wojnie w Wietnamie aresztowana została pieśniarka folkowa, Joan Baez. Ponownie znalazł się w kłopotach niezmordowany Pete Seeger. Ojciec amerykańskiego protest-songu, „największy bard XX wieku", albo, jak chcą niektórzy, „ostatni bard", Woody Guthrie, zmarł we wrześniu w Nowym Jorku, po 15 latach beznadziejnej, odmóżdżającej choroby. Samo to wydarzenie wystarczyło, żeby uznać pewien rozdział za bezpowrotnie zamknięty. Ale to tylko otwierało nowy rozdział. Bob Dylan, najsłynniejsze z „dzieci Guthriego", po niebezpiecznym wypadku motocyklowym wycofał się w zacisze wiejskiego domu w Woodstock i pozostawił sprawy własnemu biegowi. Kiedy po paru latach powrócił do muzycznego życia, zastał wszystko odmienione. Jego głos nigdy już nie miał odzyskać dawnej rangi. Albowiem już w 1967 szło nowe. 97 Szło nowe i nazywało się psychodelia. Poczynając od SGT. PEPPEFTS LONELY HEARTS CLUB BAND Beatlesów wszystko zaczęło się robić psychodeliczne. Odjazdowe, wizjonerskie, narkotyczne. Wielka Czwórka stworzyła największe dzieło w historii rocka - opinia ta nie uległa weryfikacji aż do chwili obecnej, a raczej wszystko wydaje się ją umacniać - ale też zaczęła podpadać. Tytuł piosenki Lucy In The Sky With Diamonds odczytywano jako rozwinięcie złowieszczego skrótu LSD. Słowa „l'd love to turn you on", pochodzące z piosenki A Day In The Life, zainspirowanej tragiczną śmiercią Tary'ego Browne, wspólnego znajomego Beatlesów i Rolling Stonesów, który zginął w wypadku samochodowym, można było zrozumieć jako „tak chciałbym cię wciągnąć" (w domyśle: w narkotyki). Były to jednak niewinne gry słowne w porównaniu z tymt co szykowało się w najbliższej przyszłości. W Londynie zadebiutował Jimi Hendrix, geniusz gitary, jeden z największych artystów swoich czasów. Na jego koncerty schodziła się śmietanka brytyjskich muzyków i wszyscy nie mogli uwierzyć własnym oczom i uszom - Erie Clapton, John Mayall, Peter Townshend, Jeff Beck, Brian Jones. Mick Jagger powiedział o występie Jimiego: „To najbardziej erotyczna rzecz, jaką zdarzyło mi się zobaczyć". A nie widział jeszcze tak wiele. W kilka miesięcy później Hendrix podbił swoją ojczystą Amerykę, występując na pierwszym z serii wielkich festiwali rockowych, Monterey Pop. Na zakończenie koncertu Jimi „odbył stosunek z gitarą", symulując kopulację na estradzie i oczywiście cały czas grając. Radosne spełnienie symbolizowała ejakulacja płomieniem. Z fallicznego kontenerka do napełniania zapalniczek Jimi sugestywnymi ruchami spuścił gaz i rzucił zapaloną zapałkę. Tak, Jimi był artystą na miarę epoki. W porównaniu z subtelnymi aluzjami Beatlesów piosenki Hendrixa to całe narkotyczne światy. W USA zadebiutowała grupa The Doors. Jej nawiedzony lider, neurotyczny poeta Jim Morrison, zaczął estradową karierę z opinią enfant terrible show-busi-nessu. Skończył, tak jak i Hendrix, tragicznie. Morrison sprowadził rockowe przesłanie do archetypalnego obnażania podstawowych popędów ludzkiego libido. Hasła w rodzaju „Ojcze - chcę cię zabić, matko - chcę cię zerżnąć" oraz notoryczne pijaństwo przysporzyły mu wielu kłopotów, ale Jim należał do najbardziej bezkompromisowych twórców. Kiedy The Doors wykonywali w programie Ed Sullivan Show swój wielki przebój Light My Fire, gospodarz poprosił Jima, żeby zmienił lub ominął wers „Girl, we couldn't get much higher" (dwuznacznik: „Dziewczyno, nie mogliśmy wznieść się wyżej", czyli po prostu „...nie mogliśmy się bardziej zaćpać"). W czasie nagrania jednak Morrison i tak zaśpiewał piosenkę bez żadnych zmian. Sullivanowi rockowi wykonawcy mogli się śnić po nocach. Młodzi ludzie emancypowali się na wszystkich frontach. Zaczynali przejmować w swoje ręce inicjatywę w sferach, które do tej pory wydawały się zarezerwowane dla przedstawicieli establishmentu. Symboliczną wymowę miało powstanie, właśnie w 1967 roku, magazynu „Rolling Stone". Symboliczną wymowę miała sama nazwa pisma. Zgodnie z założeniami wydawców koresponduje ona zarówno z wiadomym przysłowiem, jak i bezpośrednio z nazwą zespołu, uważanego 98 przez coraz szersze kręgi krytyków i słuchaczy za the greatest rock-and-roll band in the world - największy zespół rockowy świata. The Rolling Stones (pluralis) mogli być z tej nobilitacji tym bardziej dumni, że „The Rolling Stone" (singularis) uzyskał błyskawicznie rangę najbardziej autorytatywnego magazynu poświęconego muzyce rockowej oraz towarzyszącym jej zjawiskom kulturowym, społecznym i politycznym. Lata sześćdziesiąte to okres, kiedy skostniały kark show-businessu zaczął nabierać elastyczności, żeby ugiąć się wreszcie przed twórczą jednostką (oczywiście nie do końca, ale zawsze...). Występy rockowych wykonawców przed wielotysięczną widownią stały się alternatywą „mieszczańskiej" telewizji. Niezależne, młode wytwórnie płytowe stały się alternatywą koncernów monopolizujących do tej pory rozrywkę. W marcu 1967 w San Francisco Tom Donahue nadał pierwszą audycję niezależnej, „pirackiej" stacji radiowej KMPX. Zjawisko to szybko się rozprzestrzeniło i niczym nie skrępowany rock zagościł w eterze w pełnej krasie - oficjalne stacje musiały dostosować repertuar do wymogów współczesności. Coraz więcej ludzi wierzyło, że, jak miał zaśpiewać po latach Neil Young, „rock and roli nigdy nie umrze". W Londynie rozszalał się Underground. „Podziemie" jednoczyło młodych, anarchizujących działaczy społecznych i politycznych oraz funkcjonujących poza oficjalnymi kanałami artystów. I w sztukach plastycznych, i w muzyce obowiązywała psychodelia. Rockowej awangardzie przewodził w Londynie kierowany przez plastyka, Syda Barretta, zespół Pink Floyd. Pozostali członkowie grupy byli studentami architektury. Dotychczasowa estetyka muzyki rockowej zaczęła ulegać przewartościowaniom, a działalność Pink Floyd leżała u podstaw tego zjawiska w Wielkiej Brytanii. Odchodzono od utartych kanonów, poszukując granic rocka. Jazz-rockowe fuzje, takie jak Colosseum czy The Soft Machinę, nie porzucając bluesowych korzeni stworzyły nową, akceptowalną formułę. W Stanach ich odpowiednikami były takie zespoły, jak The Electric Flag czy, bardziej komercyjny, Blood Sweat and Tears. Ale wśród naśladowców Pink Floyd zrodziło się pojęcie art-rocka, rocka „rozciągniętego" już nie w stronę jazzu, lecz w stronę muzyki klasycznej. W samym założeniu tkwił błąd. Rock do muzyki poważnej nie wniósł nic, a klasyczne przeszczepy w muzyce rockowej nie mogły się przyjąć. Powstawały jedynie hybrydy. Zespół Pink Floyd, inicjator ruchu, wyszedł w końcu ze ślepej uliczki -już bez Barretta - nagrywając po latach kilka dobrych płyt, w tym klasyczną DARK SI DE OF THE MOON. Ale ci z jego naśladowców, którzy odeszli zupełnie od rhythmandbluesowych korzeni, tacy jak grupa Yes czy koszmarni „symfonicy" Emerson Lakę and Palmer, zamienili w rezultacie swych poszukiwań estetykę rocka na estetykę szmiry. To między innymi miało doprowadzić w przyszłości do kryzysu muzyki popularnej w połowie lat siedemdziesiątych. Londyn A.D. 1967 daleki był jednak od myślenia o kryzysie. Obiegające miasto słowo „underground" brzmiało tajemniczo i obiecująco, czy było szeptane, czy mówione, czy wykrzykiwane. Underground to właściwie tylko hasło, trudno 99 bowiem nazywać podziemnym coś, co działało w sposób tak jawny. „Podziemną" gazetę „International Times", a także „podziemny" magazyn „Oz", sprzedawano na ulicach Londynu, nie w kanałach. Nieformalnym przywódcą ruchu był John Hopkins, dla przyjaciół Hoppy, fizyk, absolwent Cambridge, były pracownik Instytutu Badań Atomowych w Harwell. W jego mieszkaniu na Oueensway znajdowało się nieoficjalne centrum koordynujące działania Undergroundu. Należał do założycieli „International Times". Owocem jego starań było otwarcie klubu UFO na Tottenham Court Road. Zadaniem UFO Club, do którego głównych atrakcji należały psychodeliczne (światła, slajdy, dymy etc.) koncerty Pink Floyd, była zbiórka funduszy na publikację „International Times". W redakcji z Hopkinsem współpracował kumpel Johna Dunbara, Miles. Razem z porzuconym mężem Mariannę Faithfull prowadzili Indica Galery, a także księgarnię Indica, gdzie rozprowadzano „International Times". Obie firmy były ważnymi punktami na mapie londyńskiego Undergroundu. Dtinbar i Miles rozkręcili je mając 1600 funtów pożyczonych od piosenkarza Petera Ashera, brata Jane Asher, dziewczyny Paula McCartneya. Dwóch Amerykanów, Jim Haynes i Jack Henry Moore, także wchodziło do redakcji. Oprócz tego obaj panowie prowadzili awangardowe centrum interdyscyplinarne, Arts Lab. Gości z USA było zresztą więcej. Londyński Underground często odwiedzał Andy Warhol, wprowadzony do towarzystwa przez swojego dealera, Roberta Frazera. Bywali William Burroughs i przywódca amerykańskich beatników, Allen Ginsberg. Środowisko było czysto intelektualne, dopóki nie zdarzyła się anegdotyczna historia. Uliczny gang z East Endu, określający się jako Firma, wykonał akcję na UFO Club, zamierzając rozprawić się z jego ekscentrycznymi bywalcami. Skończyło się na tym, że młodociani przestępcy zaangażowali się w „podziemną" ideologię i zaczęli współpracować. Underground był zachwycony! W jego szeregach pojawili się prawdziwi proletariusze -i to w jakim stylu! Entuzjazm panujący w Undergroundzie nie był jednak podzielany przez większość społeczeństwa. I nic dziwnego. Społeczeństwo postrzegało Underground, najzupełniej słusznie, jako zamach na swoje tradycyjne wartości. „Podziemie" było apolityczne i pokojowo usposobione, ale sam fakt jego istnienia stanowił wyzwanie. Młodzi ludzie buntowali się przeciwko temu, o co walczyli ich rodzice, ale w starej gwardii była jeszcze siła. Szykowała się wojna podjazdowa. Już w 1966 roku Robert Frazer został ukarany za zakłócanie porządku po tym, jak zorganizował wystawę prac młodego malarza amerykańskiego, Jima Dine'a, zatytuowaną „Londyńskie Serie". Tematem obrazów był, co prawda, członek, ale delikatne akwarelki nie wydawały się nikogo gorszyć ani specjalnie podniecać. Stara gwardia zadała po prostu pierwszy cios. Najlepszą obroną jest atak. W lutym 1967 roku policja wtargnęła do biura „International Times" i skonfiskowała każdy skrawek papieru, jaki się w nim znajdował. Powód? W jednym z wywiadów w 7 numerze pisma padło słowo „motherfucker" (lepiej go nie tłumaczmy, nie ryzykujmy konfiskaty). Numer 8 nie mógł iść do druku, odczytano go na głos w klubie UFO. Ale policja wkrótce wszystko zwróciła i nikt nie został oskarżony. 100 Było lepsze pole, na którym można b'yto próbować rozpi groundem. Narkotyki. Tu skuteczność mogła być większa. Znowe ustawy dawały aparatowi sprawiedliwości wiele swobody. W spc wała na ten temat kompletna ignorancja. Nikt nie wiedział, czy m< do narkotyków ciężkich czy lekkich, a może do używek. Znu zażywały legalnie amfetaminę (osławioną „pomagierkę mamusi' sów). Nie prowadzono żadnych badań na temat działania i w Amerykański doktorant w Oksfordzie, Steve Abrams, udawał się c przedkładając program takich badań i przekonując o koniecznoś spotkał się ze zrozumieniem. Policyjny szef Wydziału do spraw odczuć, że wie wszystko na temat jego własnych „eksperyment dokładną topografię jego mieszkania ze wszystkimi skrytkami na ruszył Abramsa. Plotka głosi, że policja wiedziała, iż«amerykański 10-letnią korespondencję i nikt nie miał ochoty tego czytać. Akt prawny z 1964 roku zabraniał posiadania konopi ind} z 1965 czyniła przestępcą każdego, kto pozwalał na pale haszyszu w lokalu lub na terenie, którego był właścicielem." się szczególnie niesprawiedliwa. Pewną kobietę z Oksfordu oskarżenia, ponieważ palono marihuanę w mieszkaniu, które r wynajęte było lokatorom. W jej obronie stanął sam profesor F Wiele emocji wzbudziło także uregulowanie kwestii lek Od 1964 roku środki zawierające amfetaminę mogły być I receptę. W teorii miało to ułatwić policji wyłapywanie han czyniło każdego posiadacza takich środków podejrzanym o h mógł wykazać się receptą. Zatarła się granica pomiędzy han< nem, granica, bez której nie sposób podejmować ani żadnyc prewencyjnych, ani policyjnych. Oba akty prawne miały zasadniczo wpłynąć na bieg v The Rolling Stones w 1967 roku. A także na muzykę zespoh Nie był to bowiem rok upływający pod znakiem muzyki, się po różnych instancjach procesy, a nie płyty, ogniskow? uwagę opinii publicznej. Zespół wydał dwa single i dwa alb zaprezentowanego materiału była znacznie poniżej utrzyma poziomu. Zaczęło się jednak znakomicie. Singel Lefs spenc Ruby Tuesday ukazał się 13 stycznia i należy do najlepszych Miał właściwie dwie strony A, w USA został wydany w piosenek. Słowa pierwszej wzbudziły zbyt liczne kontrowers Spędźmy razem noc Potrzebuję cię teraz bardziej niż kiedykolwiek Spędźmy razem noc, już teraz Większość stacji radiowych zagłuszała „nieprzyzwoite" słowo noc (!), a i Ed Sullivan poprosił chłopców, żeby coś z tym fatalnym słowem zrobili. Mick, bardziej skory do kompromisu niż Jim Morrison, podczas występu w programie Sullivana mruczał coś pod nosem w kulminacyjnych momentach, zaprzecza jednak, jakoby śpiewał „lefs spend some t i m e together" („spędźmy razem trochę czasu"), jak to niektórym wydawało się, że słyszeli. Brytyjczycy okazali się bardziej oświeceni. Stonesów zaproszono do wykonania przeboju w niezwykle popularnym show telewizyjnym Sunday Night At The London Palladium. Zastrzeżeń cenzuralnych nie było, ale chłopcy i tak zrobili aferę. Pod koniec widowiska wszyscy wykonawcy tradycyjnie żegnali się z widzami wychodząc wspólnie na obrotową scenę. Rytuału tego, wrośniętego w świadomość brytyjskich telewidzów, nie zmącił nigdy żaden profan. A Stonesi olali. Nie pomogły wykrzykiwane z furią rozkazy Oldhama. Nie wyszli i już. Sytuację „ratowało" dwóch komików - Peter Cook i Dudley Moore - którzy wyciągnęli na obrotowy finał kukły Stonesów nadnaturalnej wielkości. Ich autorem był Gerald Scarfe, rysownik wsławiony później współpracą z Pink Floyd (THE WALL) oraz małżeństwem z Jane Asher, w 1967 wciąż jeszcze dziewczyną McCartneya. Czyżby z powodu tej obrazy piosenka Lefs Spend The Night Together doszła w Anglii zaledwie do drugiego miejsca? Nieważne. Świetna melodia, wpadający w ucho fortepianowy riff oraz wyjątkowo sprawne harmonie wyśpiewywane przez Stonesów czynią z niej i tak jeden z klasyków zespołu. W Stanach singel święcił „obustronne" tryumfy - hitem numer jeden została Ruby Tuesday. Nie pytajcie po co jej aż tyle wolności Powie wam że nie wyobraża sobie tego inaczej Nie da się jej sprowadzić do życia W którym nie ma ani zysków ani strat Przy takich kosztach Żegnaj Ruby Tuesday... „Rubinowy Wtorek", tytułowa bohaterka to podobno jakaś niestrudzona groupie, jest jednym z najcieplejszych utworów w dorobku Stonesów. Miła, folk--rockowa melodia, zabarwiona przez Briana Jonesa dźwiękiem fletu prostego, mogła wywołać u słuchacza niemal sielankowy nastrój. Ale ten znakomity singel wyczerpywał limit muzycznych wzruszeń. Wydana w kilka dni później duża płyta BETWEEN THE BUTTONS mogła rozczarować, szczególnie brytyjskich fanów. Jedynie amerykańska wersja zawierała piosenki z ostatniego singla. Płyta brytyjska jest niezła, utrzymana na równym poziomie, ma z lekka psychodelizujący, folk-rockowy klimat, brakuje na niej jednak choć jednej bardzo dobrej piosenki. Włączenie Lefs Spend The Night Together i Ruby Tuesday mogło wydatnie podnieść jej rangę, ale tak się niestety nie stało. BETWEEN THE BUTTONS sprawia wrażenie resztek po znakomitej AFTERMATH. Są to niejednokrotnie resztki bardzo jeszcze kalorycz- 102 ne, tak jak Back Street Girl czy Connection, ale wystawiają zespołowi świadectwo lekkiego zagubienia. AFTERMATH zamknął pewien rozdział, ale BETWEEN THE BUTTONS nie otworzył nowego. A chłopcy sami śpiewali na tej płycie w piosence Yesterday"s Papers: Kto chce wczorajsze gazety? Kto chce wczorajszą dziewczynę? Kto chce wczorajsze gazety? Nikt na świecie Stonesi pisali swoje piosenki w drodze i dotychczasową część ich twórczości potraktować można jako zapis stanów świadomości rockowego muzyka, dokonany na podstawie najbardziej bezpośrednich doznań. O piosenkach z BETWEEN THE BUTTONS krytycy napisali, że sprawiają wrażenie, jakby dotyczyły wciąż tych samych dziewczyn i tych samych ekscesów. Nie bez znaczenia dla produkcji płyty był wpływ Oldhama. Andrew w nieco bezkrytyczny sposób wyidealizował postać Phila Spectora i bardzo chciał zostać brytyjskim odpowiednikiem wielkiego producenta. Ale robić „operę" ze Stonesów? Co za pomysł... Wydarzenia lutego odwróciły uwagę słuchaczy od nagrań zespołu. Prasa roztrąbiła największą, związaną z muzykami rockowymi, sensację, od czasu gdy Jerry Lee Lewis poślubił swoją 13-letnią kuzynkę. Prasa, uosobiona przez magazyn „News Of The World" („NOW"), wypowiedziała wojnę uosobionemu przez The Rolling Stones pokoleniu rocka. Stara gwardia wypowiedziała wojnę Undergroundowi. Mick Jagger znał większość osób z Undergroundu, z wieloma się przyjaźnił. Był dość ostrożny, żeby zachować dystans, ale orientował się świetnie w tym, co się dzieje. Razem z Mariannę wziął udział w całonocnym przyjęciu w Round-house z okazji wydania pierwszego numeru „IT". Goście mieli wystąpić w kostiumach i Mariannę zdobyła nagrodę za habit zakonnicy, który kończył się na wysokości pasa. Paul McCartney przybył przebrany za Araba. Do pewnego czasu gazety nie pisały o narkotykach w życiu znanych osobistości. Ale pierwszy cios na zawsze zburzył ścianę milczenia. Przyjął go Donovan. Brytyjski piosenkarz (folk + folk-rock + psychodelic) został w lipcu 1966 roku skazany na grzywnę 250 funtów za posiadanie marihuany. Dla prasy był to początek reakcji łańcuchowej. Na początku 1967 roku plotkarski gigant, „News Of The World" (16 milionów czytelników!), rozpoczął druk serii Pop Stars And Drugs - Gwiazdy muzyki pop i narkotyki. Pisał reporter Mikę Gabbert, który zasłynął wytropieniem afery piłkarskiej, po której 17 osób poszło do więzienia. „NOW" miało sztab prawników czuwających nad tekstem - wszystkie wiadomości były dobrze sprawdzane, żeby wykluczyć możliwość pomówienia. 5 lutego ukazał się drugi odcinek serii. Dotyczył głównie prywatek urządzanych w domu członków zespołu The Moody Blues w Roehampton. Trzech spośród nich - w tym 103 późniejszy członek The Wings, Denny Laine - przyznało się do używania LSD. W artykule był także wymieniony Ginger Baker, perkusista supergrupy Cream, oraz Pete Townshend, lider The Who. Znalazła się niestety także wzmianka o Jaggerze i od-niej wszystko się zaczęło. „Wywiadowcy" „NOW", którzy spotkali Jaggera w londyńskim klubie Blases (w artykule był błąd, podano nazwę Blaises) donosili: Jagger opowiadał, jak brał LSD; Jagger, w trakcie krótkiej rozmowy, połknął co najmniej sześć tabletek z benzydryną; Jagger wyjął z kieszeni kawał haszyszu i zaprosił kumpla oraz jakieś dwie panienki do siebie, żeby go razem wypalić. Jagger, Jagger, Jagger. Po prostu degenerat. Problem polegał na tym, że Mick nie rozmawiał z nikim w Blases, nie opowiadał o LSD, nie łykał pigułek, nie częstował haszem. Trudno się dziwić, że zagotował się z oburzenia. Święty nie był, ale na pewno był ostrożny. Traf chciał, że w dniu, w którym ukazał się numer pisma, Jagger występował w telewizji w Eamonn Andrews Show. Nie mogło się obyć bez podchwytliwego pytania: „To co tam czytamy o tobie, Mick?" Jagger odparł kategorycznie: „Nie będę na ten temat dyskutował. To wszystko nieprawda. To pomówienie. Oskarżam «NOW» o zniesławienie". Wojna została formalnie wypowiedziana. I to wojna nie na żarty. Ludzie z „NOW wiedzieli, co robią, a przegranie procesu mogło ich kosztować miliony. Już następnego dnia, 6 lutego, cała prasa pełna była sensacyjnych spekulacji. Ktoś napisał, że „NOW wygrało więcej procesów o zniesławienie, niż Jagger połknął w życiu tabletek pobudzających. Ale The Rolling Stones byli już także międzynarodową instytucją, cieszącą się moralnym poparciem milionów młodych ludzi. Zadziwiające było jedno - seria Pop Stars And Drugs miała w założeniu przedstawiać wyłącznie historie prawdziwe. Co więc zaszło? Najprawdopodobniej zaszła pomyłka. Historia nie była zupełnie wyssana z palca, Stonesi odwiedzali klub Blases. Przypuszczenia Jaggera zaczęły skupiać się wokół osoby Briana Jonesa. Tak, to było w stylu Briana. Kompletnie nieodpowiedzialny, roztargniony, przyjmował wszystkie narkotyki, jakie mu wpadły w ręce, częstował, rozmawiał bez najmniejszego skrępowania z nieznajomymi. Wszystko wskazywało na to, że wtedy w Blases to był on. Więc dlaczego pojawiło się nazwisko Jaggera? Albo „wywiadowcy" mieli kiepską pamięć wzrokową i - nie zaliczając się do fanów zespołu - po prostu pomylili osoby, albo świadomie zamienili Briana na Micka, żeby dodać donosowi splendoru. To pierwsze wyjaśnienie wydaje się zresztą o wiele bardziej prawdopodobne. Jagger wystąpił z oskarżeniem, obie strony szykowały prawników. Rozpoczynała się długa batalia. Mieli za sobą dopiero pierwszą potyczkę, ale na drugą nie trzeba było długo czekać. Chłopcy z zespołu The Rolling Stones nie spodziewali się jednak, z jaką premedytacją wymierzone będzie uderzenie przeciwnika. Następny weekend Mick i Mariannę spędzali w domu Richardsa w Sussex, właśnie w nowo nabytej posiadłości Redlands. Był gospodarz, byli także kumple. Robert Fraser, Michael Cooper, Christopher Gibbs i rudowłosy bumelant z Chelsea, Nicky Cramer. Była jeszcze jedna, bardzo tajemnicza postać. Przybysz 104 znikąd, prawdopodobnie Amerykanin, przebój towarzyski Londynu od kilku tygodni. Nazywał się rzekomo David Schneidermann, ale przedstawiał się także jako David Britton. Nigdy nie rozstawał się z teczuszką, w której nosił wszystkie znane i sporo nieznanych narkotyków, propagował używanie LSD, czemu zawdzięczał przezwisko Acid King David. Miał odegrać w przygodzie Stonesów znaczącą rolę. To właśnie Schneidermann obudził w niedzielny poranek gości Redlands, serwując herbatę i tabletki „białej błyskawicy", miłego halucynogenu o działaniu podobnym, lecz łagodniejszym od LSD. Większa część kompanii poszła z powrotem spać. Obudzili się nieco później kompletnie odjeżdżając. Fraser i Gibbs spacerowali po okolicy, kilka osób udało się z nimi na przechadzkę po plaży. Po południu marokański służący Frasera podał obiad, po którym towarzystwo oddało się błogiemu relaksowi w salonie. Niektórzy zapalili jointa. Mariannę zafundowała sobie kąpiel, a nie chcąc wskakiwać ponownie w nieświeże jeansy, owinęła swoje piękne ciało w futrzany dywanik. Telewizor był włączony, ale bez głosu - słuchano płyt The Who i Dylana. Około 20.30 rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył Keith. Człowiek w białym, nieprzemakalnym płaszczu, przedstawił się jako nadinspektor Dinely, zapytał Richardsa, czy jest właścicielem domu i wręczył mu nakaz rewizji. Za jego plecami szykował się do akcji oddział umundurowanej policji. W chwilę później byli już w środku i przystępowali do dzieła. Narkotyczna kompania była może z lekka zdziwiona, ale w szampańskich humorach - ktoś włączył płytę Dylana BLONDE ON BLONDE. Album otwiera niesławny hit Rainy Day Women Nos. 12 and 35, więc rewizja rozpoczynała się przy okrzykach „Everybody must get stoned!" Policjanci pozostali niewzruszeni. Widać było, że sytuacja nieco zbija ich z tropu, tym bardziej rezolutnie starali się wykonywać swoje obowiązki. Sensację wzbudzała Mariannę. Dywanik kilka razy się obsuwał, co najwyraźniej ją bawiło i co ewidentnie odwracało uwagę myszkujących policjantów. Parę ostrych policjantek odmaszerowało z Mariannę na piętro, żeby poddać ją tam rewizji. Ciekawe co przetrząsały? Dywanik? Policjanci bobrowali z głową, przynajmniej pozornie. Pety, fifki, okruchy tytoniu (czy tylko?) lądowały w plastikowych torebkach. Obszukano Frazera -miał dwie fiolki tabletek. Powiedział, że to na cukrzycę. Humanitarnie zabrano więc tylko jedną, żeby przeprowadzić analizę. Znaleziono zieloną marynarkę, do której przyznał się Jagger. Legenda głosi, że należała do Mariannę. Ale Mick rycerski? W kieszeni były cztery pigułki i kawałek haszyszu. Ku ubawieniu przeszukiwanych, policjant widział haszysz po raz pierwszy w życiu. Nie zwrócił na tak cenny dowód najmniejszej uwagi i schował haszysz z powrotem do kieszeni, wycierając palce w husteczkę. Zapytał o pigułki, Mick odparł, że zapisał mu je lekarz. Zostały zapakowane do zbadania. Na samym końcu przeszukano Schnei-dermanna. Policjanci zaczęli od jego słynnej teczki, znaleźli wewnątrz mnóstwo pozawijanych ruloników. Zaćpane towarzystwo otrzeźwiało, kiedy Acid King David powiedział, że jest filmowcem i że ruloniki to zwoje nie wywołanego filmu, który 105 ulegnie zniszczeniu, jeśli się go naświetli. Osłupiało, kiedy policja uwierzyła w jego bajkę. Oj, głupia ta humanitarna policja... Z marynarki Schneidermanna wydobyto blaszany kontenerek z haszyszem i trochę trawki. I skonfiskowano. Kiedy policja opuszczała Redlands, wszyscy goście Richardsa zdawali sobie doskonale sprawę, że mogło być gorzej. Policja obszukała dom bardzo powierzchownie. Gdyby rzeczywiście chciano coś znaleźć, na pewno by znaleziono, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Przedyskutowano całą sytuację. Uwaga policji skoncentrowana była na Micku, to pewne. Pozostałych gości przeszukano niejako pro forma, a historia z teczką Schneidermanna po prostu nie mieściła się w głowie. Ale nie to było najważniejsze. Nalotu na Redlands dokonano dokładnie w tydzień po aferze z „News Of The World". Magazyn przedstawił Jaggera jako narkomana, a Jagger oskarżył magazyn o zniesławienie. I co się dzieje? Nalot, rewizja, jeśli policja nie dochowa tajemnicy - a wcale nie była do tego zobowiązana - już na drugi dzień wszędzie tam, gdzie dochodzą gazety, ludzie dowiedzą się, że to „NOW" miało rację. Niewiarygodny zbieg okoliczności. Mówiąc wprost - nikt nie wierzył w zbieg okoliczności. W miarę upływu godzin do wszystkich zaczęło docierać, że sytuacja jest bardziej poważna, niż im się pierwotnie wydawało. Wiedzieli, że „lekarstwo" Frasera to heroina - a to już nie przelewki. Fraser postanowił się bronić. Niejaki Tony Sanohez, później jako „Spanish" Tony, prawa ręka Richardsa od ciemnych interesów, miał szukać sposobów przekupienia policji. Podobno znalazł. W grę wchodziła zmiana ekspertyzy laboratoryjnej tak, żeby heroina Frasera okazała się zwyczajną insuliną. Miało to kosztować ładnych parę tysięcy, ale Mick wyłożył pieniądze. Tego samego dnia (był to wtorek po niedzielnym nalocie na Redlands) Sanchez przekazał łapówkę „temu komu trzeba". W prasie panowała cisza. Chłopcy błogosławili korupcję policji, dopóki w niedzielę nie ukazał się nowy numer „NOW". Nagłówek brzmiał: „Oddział do walki z narkotykami przeprowadza nalot na przyjęcie rockowych gwiazd". Pieniądze nie dostały się chyba we właściwe ręce. Nie ujawniono jeszcze żadnych szczegółów. Nie padły nazwiska. „(...) co najmniej trzy powszechnie znane gwiazdy, (...) samotny wiejski dom na Południowym Wybrzeżu" etc. W zupełności wystarczyło. Teraz już niczego nie można było odkręcić - „NOW" mogło się bawić ze Stonesami jak kot z myszką. Magazyn miał w ręku wszystkie atuty i to już w tydzień po pogróżkach Jaggera. Tak to jest zadzierać z prasą. Chłopcy mieli tylko tę pociechę, że przeciwnik się zdekonspirował. Ale to nie mogło poprawić im humorów. Groziły procesy, w powietrzu wisiała wymierzona przeciwko zespołowi kampania prasowa. Jaggera ogarniała panika. Do tej pory swobodnie kreował swoje emploi. Nie miał nic przeciwko pokazywaniu się od jak najgorszej strony tak długo, jak to on sam i jego koledzy manipulowali obrazem Rolling Stonesów. Ale teraz kontrola wymykała się z ich rąk. Oczekiwali niewiadomej. Przez blisko miesiąc trwały męczące konsultacje z prawnikami, każdego dnia spodziewano się wezwań do sądu. Wezwania jednak 106 nie nadchodziły. Mick najgorzej znosił stan zawieszenia, czuł się śledzony, podsłuchiwany. O wspólnej pracy w ramach zespołu nie było mowy. Brian wydawał się zadowolony z przedłużającej się muzycznej bezczynności, coraz częściej popadał w narkotyczne transe. Richards nic nie tracił ze swojego zwykłego luzu, ale i dla niego urocze Redlands straciło na pewien czas swój czar. Ktoś rzucił pomysł, żeby oderwać się od tego wszystkiego i wyjechać na wakacje do Maroka. Wyruszyły dwie oddzielne ekipy. Keith, Brian, Anita i Deborah Dixon (dziewczyna Donalda Cammella, Amerykanka) pojechali przez Francję i Hiszpanię bentleyem Briana. Prowadził jego kierowca, Tom Keylock. Mick, Mariannę, Michael Cooper, Robert Fraser i Christopher Gibbs mieli na nich czekać w hotelu El Minzah w Tangerze. W drodze przez Francję Brian „zaniemógł" (w oficjalnym komunikacie atak astmy) i pozostał w szpitalu w Tulonie, słusznie niepokojąc się o dalsze losy wyprawy. Droga przebiegała bez przeszkód. Co prawda policja w Barcelonie przetrzymała całą kompanię pod kluczem przez kilka godzin, ale pozwolono im jechać dalej. Musiało być jednak nieźle - Deborah Dixon zawróciła na północ jeszcze przed Gibraltarem. Numery zaczęły się dopiero na miejscu. Zanim ekipa samochodowa dotarła do Tangeru, między Keithem i Anitą wywiązał się romans. Niby przelotny flirt, ale jednak. Od pewnągo czasu Richards przebywając w Londynie zatrzymywał się w mieszkaniu Briana i Anity na Courtfield Road w South Kensington. Obu Stonesów łączyła przyjaźń głębsza niż kiedykolwiek przedtem, nic też nie wskazywało na to, że będą rywalizować o dziewczynę. Anita przyzwyczajona była do chorobliwej zazdrości Briana i traktowała całą sprawę lekko. Jak to ona. A Brian tymczasem zasypywał hotel telegramami ze swojej francuskiej samotni - był bezradny jak zagubione dziecko. Nawet nie próbował dostać się do Maroka samodzielnie. Anita pojechała po niego i dołączyli oboje do reszty towarzystwa. Keith utrzymywał dyskretny dystans, ale Anitę wyraźnie fascynowała intryga, a kształt trójkąta niewątpliwie jej odpowiadał. W poszukiwaniu egzotyki - Tanger to jeszcze prawie Europa - przenieśli się wszyscy do Marrakeszu, na południe. Spotkali tam sir Cecila Beatona, głośnego w swoim czasie plastyka i fotografa brytyjskiego, niegdyś nadwornego fotografa rodziny królewskiej. Spodobali się sobie nawzajem, a LSD wzbogaciło ich znajomość o dodatkowe barwy. Sir Beaton fotografował Stonesów i ich anielsko-lubież-ne kobiety, a Jagger otwierał przed nim nowe światy: „Brałeś kiedyś LSD? Och, powinieneś. Miałoby to dla ciebie ogromne znaczenie, nigdy nie zapomniałbyś kolorów. Dla malarza to kapitalne doświadczenie". Jagger wyraźnie wczuł się w rolę apostoła nowego objawienia. „Nie będziesz miał żadnych złych efektów. Tylko ci, którzy nienawidzą samych siebie, cierpią" - kusił. Sir Cecil Beaton uwiecznił jego słowa w swym dzienniku. Jeden z jego portretów Micka wystawiono po latach na aukcji w Sotheb/s. Znalazł nabywcę za marne 220 funtów. To właśnie w Marrakeszu Brian zaczął przyprowadzać miejscowe kobiety do hotelu i domagać się od Anity, żeby szła do łóżka razem z nim i z nimi. Bez względu na to, ile ich było. Podobno to nie sam pomysł, ale wygląd potencjalnych 107 partnerek powstrzymał Anitę od spełnienia jego kolejnej fantazji. W każdym razie doszło między nimi do spięcia, a to sprowokowało Richardsa do rycerskiej interwencji. Pewnego dnia Brian wybrał się z wizytą do niejakiego Mejdoubi, lokalnego „nawiedzonego", cieszącego się wśród pobliskich plemion sławą proroka, i obaj kompletnie się zaćpali. W tym samym czasie Keith i Anita czmychnęli, zabierając ze sobą, na domiar złego, Toma Keylocka, który miał przez pewien czas służyć nowemu panu. Idea akcji była zapewne bardziej rycerska niż wykonanie, ale i jedno, i drugie dobiło Briana. Kochał Anitę miłością niezbyt może zdrową, ale niewątpliwie prawdziwą, a Keitha uważał za swego najlepszego przyjaciela. Zdruzgotany wyruszył za uciekinierami. Po drodze zatrzymał się w Paryżu, szukając pocieszenia u Donalda Cammella. Nie wiadomo dokładnie, co brali. Nagły wybuch namiętności pomiędzy Richardsem i Anitą dotknął do żywego nie tylko Briana. Rozpaczała dotychczasowa dziewczyna Keitha, Linda Keith. Desperacko próbowała odzyskać swojego Stonesa. Bezskutecznie. Kiedy Ri-chards i Anita zamieszkali razem, znalazło się jednak rozwiązanie, które mogło posłużyć na otarcie łez obu porzuconym stronom. Obie porzucone strony też zamieszkały razem! Oczywiście po Anicie każda kobieta mogła wydawać się zaledwie substytutem, a o Brianie powiedzieć, że nie był łatwy we współżyciu, to tak jak nie powiedzieć nic - związek nie należał do udanych. Już w marcu przyszłego roku nieszczęsna Linda, podczas kolejnej przedłużającej się nieobecności Briana, spróbuje popełnić samobójstwo. To rzeczywiście dramat tracić Rolling Stonesa, ale tracić drugiego to już tragedia. A Brian zamieni jeden substytut na dwa - zamieszka z parą egzotycznych przyjaciółek, o imionach Nikki i Tina. Tym będzie łatwiej. Mogły się kochać nawet czekając na Briana. Po powrocie do Anglii marokańska ekipa została brutalnie sprowadzona na ziemię. Na uczestników pamiętnej prywatki w Redlands czekały wezwania do sądu. A więc jednak. Mick oskarżony był o nielegalne posiadanie czterech tabletek zawierających siarczan amfetaminy. Keith o pozwolenie na palenie konopi indyjskich w swoim domu. Robert Fraser o nielegalne posiadanie heroiny i ośmiu tabletek także zawierających amfetaminę. Insuliny nie wykryto. Dr Raymond Dixon-Firth, lekarz Jaggera, przygotowany był na to, żeby potwierdzić, że to on zalecił Mickowi użycie fatalnych pigułek. Sytuacja stawała się coraz bardziej poważna. Ze Stanów przyleciał Allen Klein, miał zamiar koordynować obronę Stonesów. Gdyby chłopcy polecieli za narkotyki, władze imigracyjne USA na pewno zabroniłyby im wjazdu. A to oznaczałoby finansową klęskę. Rozwijała się mania prześladowcza Jaggera. Do tej pory Stonesi byli nietykalni i chyba zbytnio się do tego przyzwyczaili. Micka przerażała perspektywa procesu, nawet jeśli nie wierzył w możliwość pójścia do więzienia. Mówił wszystkim, że jest śledzony, był przekonany, że jego telefon jest na podsłuchu. Dla ludzi z najbliższego otoczenia było oczywiste, że to tylko gra wyobraźni. Ale Jagger pękał. Znalazł kogoś, kto niby miał „oczyścić" jego mieszkanie z policyjnej aparatury. Szczęśliwy zapłacił cwaniakowi 100 funtów, żeby tylko trochę się uspokoić. 108 18 marca cała prasa pełna była sensacyjnych doniesień o nadchodzącym procesie - teraz podawano już wszystkie dostępne szczegóły. 25 marca, dla podtrzymania morale, firma The Rolling Stones wyruszyła na europejskie tournee. Reakcja fanów mogła przekonać członkcw zespołu o bezgranicznej lojalności młodzieży, ale opinia narkomanów wyprzedzała ich na kolejnych granicach. Szwedzcy celnicy zafundowali przylatującym z Kopenhagi Stoneson rewizję osobistą, a cały bagaż przetrząśnięto do najdrobniejszych szczegółów. „Szukali trawy" - skwitował Mick. Na koncercie w Halsingborgu w bitwie widowni z policją leciały butelki, krzesła, petardy i sztuczne ognie. Użyto psów. „Czy musicie tłuc dziewczyny pałami po głowach?" - wrzeszczał do rozsierdzonych policjantów wściekły Jagger. Po angielsku. W Wiedniu aresztowano 154 szalejących fanów po tym, jak ktoś rzucił świecę dymną na 14-tysięczną widownię. Metalowe klatki (!) ustawione w hallu bardzo szybko zapełniły się wyłowionymi z widowni aktywistami. W Paryżu chłopców ponownie dobrze przetrząśnięto. Na Orły. Jagger poskarżył się w wywiadzie, że zespół dostał się na międzynarodową „czerwoną listę". Przedstawiciel Brytyjskiego Urzędu Ceł zaprzeczył, jakoby taka lista w ogóle istniała, ale Jagger nie dał się przekonać. I tym razem chyba miał rację. To w Polsce śpiewało się, że „trzynastego każda droga jest prosta", ale 13 kwietnia 1967 roku wcale nie tak prosto było dostać się na koncert Rolling Stonesów do warszawskiej Sali Kongresowej (kłopotliwy zaszczyt „rozgrzania" wrzącej z podniecenia widowni przypadł w udziale grupie Czerwono-Czarni). Międzynarodowe agencje podały: „Milicja użyła pałek i gazów łzawiących (...) w starciach z dwutysięczną grupą młodzieży szturmującej warszawski Pałac Kultury, żeby zobaczyć Rolling Stonesów". Brytyjski dziennik „Daily Mirror" pisał: „Uczestnikom zamieszek, a także 7 tysiącom innych osób, nie udało się dostać na pierwszy występ Rolling Stonesów po drugiej stronie żelaznej kurtyny". Liczby nieco zawyżono, ale faktem jest, że sensacja była niemała - po obu stronach żelaznej kurtyny. Bardzo ciekawe, jak pobyt The Rolling Stones w Warszawie zapisał się w pamięci członków zespołu. Bill Wyman już wtedy skrupulatnie prowadził dzienniczek, ale musiało minąć ćwierć wieku, zanim oko fana spoczęło wreszcie na osobistych zapiskach basisty. Oto ich fragment: „Samolot wystartował z Francji z 90-minutowym opóźnieniem. Wylądowaliśmy w Wiedniu i stamtąd wzięliśmy samolot do Warszawy. W 1967 roku, kiedy żelazna kurtyna była jeszcze nieprzenikniona, nie mieściło się w głowie, że w Polsce wystąpi dekadencka grupa zachodnia. To był zresztą nasz pomysł, nie wyszedł od organizatora. Pieniądze były z tego żadne -nasze honorarium graniczyło z jałmużną. Ale słyszeliśmy, że młodzież we Wschodnim Bloku zdobywa nasze płyty na czarnym rynku i słucha nas w radio. Na długo zanim głastnosf stała się modnym słowem, byliśmy skłonni rozbijać bariery pomiędzy Wschodem i Zachodem. Po przylocie stwierdziliśmy, że lotnisko wygląda jak baraki wojskowe. Przyjęcie zgotowała nam stuosobowa garstka fanów. Odprawa celna odbyła się 109 w zwykłym blaszaku - stoły, na których przeglądano bagaże, zrobione były z desek. Czekała na nas ekipa polskich agentów ochrony i madame Katarska, miejscowy impresario. Miała także być naszym przewodnikiem i tłumaczem. Przewieziono nas przez przygnębiająco szarą i niesłychanie ponurą Warszawę do najlepszego hotelu wymieście: nazywał się Orbis-Europejski i był kolejnym zimnym, szarym budynkiem. Mój pokój był trójkątnego kształtu i miał masywny, betonowy słup w samym środku. Chodziliśmy wszyscy od jednego pokoju do drugiego, porównując, komu z nas trafił się «najlepszy». Nie było telewizorów, były za to odbiorniki radiowe. Po ich włączeniu przekonaliśmy się jednak, że z wyjątkiem kilku lokalnych stacji, wszystkie inne są zagłuszone. Wieczorem spotkaliśmy się w hotelowej restauracji na bardzo przeciętnej kolacji, która mimo wszystko kosztowała fortunę. Następnego dnia - 13 kwietnia - chodziliśmy trochę po hotelu, ale natykaliśmy się na każdym kroku na obserwujących nas tajniaków, którzy chowali się za drzwi, kiedy tylko na nich spoglądaliśmy. Wyszliśmy przed hotelowy budynek, z zamiarem pospacerowania po Warszawie, ale natychmiast zatrzymali nas agenci i nakazali nam pozostanie w hotelu. Udało mi się tylko zrobić kilka zdjęć przez drzwi wejściowe... Nasza konferencja prasowa nieomal zakończyła się fiaskiem. Organizatorzy zapomnieli zupełnie o poinformowaniu hotelu, kiedy więc zaczęli się zbierać dziennikarze i fotoreporterzy, przedstawiciel hotelu poprosił ich, żeby się wynieśli. Kłopotom zaradził nasz przedsiębiorczy agent prasowy, Leslie Perrin, który wyjął po prostu brytyjską książeczkę czekową, wypisał zacietrzewionemu przedstawicielowi hotelu czek na żądaną sumę i konferencja mogła się rozpocząć. Kiedy, nieco później, wyjechaliśmy mikrobusem na koncert, przed hotelem czekał już spory tłum młodzieży. Wstrzymywała go policja. Ludzie machali chusteczkami i wołali «Niech żyją Stonesi!». Kiedy dojechaliśmy na miejsce występów, na ulicy były już tysiące ludzi. Wkrótce zrozumieliśmy dlaczego: wszystkie bilety na nasze koncerty zostały rozprowadzone pomiędzy członków partii komunistycznej, a nasi prawdziwi wielbiciele nie mogli ich kupić. Oba koncerty udały się, chociaż widownia zachowywała się ze sporą rezerwą zapewne dlatego, że policja i wojsko stały w przejściach i dookoła sali. Za każdym razem kiedy ludzie wstawali i oklaskiwali nas albo krzyczeli, przepychali się do nich «oficjele» i udzielali im reprymendy. My, na scenie byliśmy bezsilni, ale okropnie było przypatrywać się, jak represjonowane są spontaniczne ludzkie reakcje. Pod koniec koncertu widzowie zaczęli skandować «Ajkengetno!» i nie od razu zdaliśmy sobie sprawę, że chodzi o (I Can't Geł No) Satisfaction. Les Perrin i grupa brytyjskich dzienikarzy byli świadkami sporych zamieszek na zewnątrz sali koncertowej. W przerwie między występami opowiedzieli nam, że tłum fanów walczył na ulicy z policją i z wojskiem. Do akcji rozpędzania ludzi wkroczyła policja konna i wojskowe wozy opancerzone z karabinami maszynowymi na wieżyczkach". Les Perrin opisał to szczegółowo w magazynie „New Musical Express". „Po drugiej stronie żelaznej kurtyny Stonesi sprawili coś, co nie udało się nigdy całej 110 zachodniej polityce: wywołali zamieszki! Na zewnątrz Pałacu Kultury obserwowałem 10 tysięcy oszalałych fanów, którym nie udało się dostać na koncert. Inne grupy, liczące około 2 tysięcy, chodziły dokoła wyśpiewując «Dlaczego nie możemy zobaczyć Stonesów?" i skandując - pod dyktando swoich prowodyrów - nazwę zespołu. Cały plac, otoczony setkami milicjantów, stał się istnym polem bitewnym... Niepokój tłumu osiągnął kulminację, kiedy nadeszła godzina 20 i rozpoczął się drugi koncert. Dwa albo trzy tysiące nastolatków próbowało sforsować olbrzymią, żelazną bramę, żeby dostać się do środka. Widziałem, jak dowodzący wezwali do zajęcia pozycji dwa duże wozy pancerne - wspomagała je armatka wodna. ZanosAo się na to, że do rozpędzenia demonstrantów zostanie użyta woda. Całości dopełniała kompania żołnierzy w stalowych hełmach, uzbrojonych w pistolety półautomatyczne. Towarzyszyły im psy. Milicja i oddziały wojskowe wystrzeliły w tłum granaty łzawiące..." I dalsza część relacji Billa: „Po koncertach wróciliśmy do hotelu, ale byliśmy tak zbulwersowani tym, do czego doszło na zewnątrz, że zamówiliśmy samochód dostawczy, zapakowaliśmy do niego kilka kartonów naszych singli i «czwórek» i pojechaliśmy na miasto. Wszędzie tam, gdzie tylko widzieliśmy na ulicy grupy młodzieży, zwalnialiśmy i rzucaliśmy im płyty. Dopiero kiedy rozdaliśmy w ten sposób około stu płyt, wróciliśmy na noc do hotelu - czuliśmy się znacznie lepiej. Wymeldowując się z hotelu - 14 kwietnia - stwierdziliśmy, że nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności nasz rachunek wynosił dokładnie tyle samo, ile wyniosły wpływy za oba koncerty z poprzedniego wieczoru! Wyjeżdżając z Polski mieliśmy świadomość tego, że jako wydarzenie kulturalne nasza przygoda była niewątpliwym sukcesem, ale nie mogliśmy się pogodzić ze sposobem, w jaki gaszony był entuzjazm młodzieży. To bardzo smutne, ale w 12 lat po naszej wizycie występował w tej samej sali Erie Clapton i stanął w obliczu identycznych problemów. Ledwo był w stanie grać - od brutalnego zachowania porządkowych przed sceną robiło mu się niedobrze". Polska miała na zawsze pozostać rockandrollowym Trzecim Światem... Już na drugi dzień po koncercie w Warszawie Stonesi występowali w Zurychu. Szwajcarscy organizatorzy podjęli środki bezpieczeństwa na ogromną skalę, a i tak doszło do jednego z najdziwniejszych incydentów w dotychczasowej, obfitującej w ekscesy, działalności estradowej Stonesów. I do jednego z najbardziej niebezpiecznych. Młody człowiek przebił się przez 300-osobowy kordon policji, wdrapał się na scenę, specjalnie skonstruowaną blisko 7 metrów nad głowami widzów, i dopadł Jaggera. Od tyłu. Złapał za klapy marynarki, rzucił Micka na podłogę i zaczął mu skakać po plecach. Stało się to wszystko w ułamkach sekund. Ludzie z ochrony nie zdążyli zareagować, kiedy do boju stanął Tom Keylock, który od czasu wydarzeń w Marrakeszu awansował na osobistego asystenta i poniekąd nowego roadie zespołu. Sam doskoczył do napastnika, wymierzył mu cios w szczękę i... złamał rękę. Trafiła kosa na kamień. Dwanaście tysięcy wyjących z radości nastolatków powyrywało większość krzeseł i metalowych poręczy. 111 Tournee wypadło więc rozrywkowe ale powrót do Anglii sprowadził Stonesów na ziemię. 10 maja chłopcy stanęli przed sądem administracyjnym. Kilkuset fanów i spora grupa reporterów czekało na zewnątrz, prasa podała nawet, jak przebrali się dwaj oskarżeni podczas przerwy na lunch. Obaj Stonesi oraz Robert Fraser dostali do zapłacenia po 100 funtów kaucji i skierowano ich na rozprawę w sądzie rejonowym West Sussex w czerwcu. Ale to prasa miała pozostać bohaterem dnia, a Mick, Keith i Robert przekonali się po raz kolejny, że zanosi się na proces pokazowy i że nie vvykręcą się tak łatwo. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy stawali przed sądem, londyńska policja wykonała nalot na mieszkanie Briana Jonesa na Courtfield Road. Brian i książę Stanislaus Klossowski de Rola zostali aresztowani, oskarżeni o nielegalne posiadanie narkotyków i zwolnieni za kaucją 250 funtów do czasu procesu w październiku. Gazety zdążyły z południowymi nagłówkami: „Trzeci Rolling Stones oskarżony z powodu narkotyków". I znowu nikt nie wierzył w zbieg okoliczności. Napięcie wzrastało. Stonesi podejmowali rozpaczliwe próby pracy nad płytą, ale o twórczej atmosferze nie było mowy. Trwały denerwujące konsultacje z prawnikami, na domiar złego okazało się, że tajemniczy Schneidermann prysnął z kraju. Mick nabierał przekonania, że Acid King David był po prostu podstawionym agentem „News Of The World". Fatalnie dobiła ich wiadomość o aresztowaniu Johna Hopkinsa. Niekoronowany król undergroundu dostał 6 miesięcy za śladową ilość marihuany, którą u niego znaleziono, i był pierwszym człowiekiem z bliskiego otoczenia Stonesów, który znalazł się w więzieniu. Wszystko wskazywało na to, że władze (establishment?, konserwatyści?, dorośli?) wypowiedziały undergroundowi wojnę. Mick, Keith i Brian byli następni w kolejce. Kiedy spada pejcz Przesłuchania w Sądzie Rejonowym West Sussex w Chichester rozpoczęły się 27 czerwca. Sędzia główny Błock był emerytowanym oficerem marynarki i nienawidził Stonesów z całej duszy - miał się z tym jeszcze zdradzić. Policja dobrze pilnowała zgromadzonych w sali sympatyków zespołu. Atmosfera była ciężkawa. Robert Fraser od razu przyznał się do winy i miał pozostać w areszcie aż do ogłoszenia wyroku. Mick był następny. Oskarżyciel, Malcolm Morris, wezwał policjanta, który w Redlands znalazł należące do Jaggera tabletki. Sierżant John Challen złożył zeznania, a Mick potwierdził, że zarówno marynarka jak i tabletki należały do niego. Dodał także, że przepisał mu je lekarz. Obrońca, Michael Havers, wezwał doktora Dixon-Firtha. Tłumaczenie wypadło cieniutko. Mick miał przywieźć tabletki z Włoch. Wracał wraz z Mariannę z festiwalu piosenki w San 112 Remo i kupił je w automacie na rzymskim lotnisku. Na chorobę lokomocyjną. O dziwo, nikt nie zakwestionował tej opowiastki. Włoskie prawo już przed kilku laty ostro rozprawiło się z amfetaminą i cała obrona Jaggera była budowana na lodzie. Przypuszczono natomiast frontalny atak na doktora Dixon-Firtha. Powiedział bowiem, że uprawomocnił użycie tabletek przez Jaggera wyrażając na nie zgodę... telefonicznie. Mało mieli czasu, żeby wymyślić coś lepszego? Sędzia Błock: Czy gdyby (oskarżony) nie miał żadnych (środków), przepisałby mu pan coś podobnego? Dr Dixon-Firth: Tak. Malcolm Morris, oskarżyciel: Lekarz musi wiedzieć, co przepisuje. Pan nie miał pojęcia, co pan zaleca. Dr Dixon-Firth: Wiedziałem, że to tabletki pobudzające. Nie znałem dokładnej receptury. Wywiązała się dyskusja pomiędzy prawnikami, czy zalecenia doktora Di-xon-Firtha można zakwalifikować jako „przepisanie" leku. Zgodnie z brytyjskim prawem jest to absolutnym warunkiem legalnego użycia amfetaminy. Spory uciął sędzia Błock. Powiedział, że bez wahania stwierdza, iż o przepisaniu nie może być mowy. Zwrócił się do ławy przysięgłych, pouczając, że obronę w tej sprawie można traktować jako niebyłą. Przysięgli wrócili po pięciu minutach i wydali werdykt. Mick Jagger był winny zarzucanego mu przestępstwa. Sędzia Błock przyznając Jaggerowi prawo do apelacji powiedział z przekąsem pod adresem obrońcy: „Życzę dużo szczęścia". Nawet najbardziej niechętni Stonesom obserwatorzy zanotowali emanującą z oblicza sędziego źle ukrywaną satysfakcję. Do czasu zakończenia postępowania Mick miał pozostać z Robertem Fraserem w areszcie. Następnego dnia pod topór szedł Keith. Za odjeżdżającą karetką więzienną biegły rozhisteryzowane panienki wołając: „We want Mick!!!" Mariannę i Michael Cooper odwiedzili Jaggera w celi więzienia Lewes i zastali go w złym stanie. Twierdził, że nie jest pewien, czy wytrzyma więzienie. Pocieszył go nieco Cooper, pokazując przemycony do celi sprzęt fotograficzny. Zrobił całą rolkę zdjęć. Wiedzieli, że wywołają niezłą sensację w prasie, Mick pomyślał nawet o okładce do nowej płyty. Niestety, strażnicy skonfiskowali film przy wyjściu gości. Jagger poprosił o dwie paczki papierosów Benson and Hedges. Przed przesłuchaniem Richardsa zaprzysiężono nowych ławników. Pan Morris w swojej mowie wstępnej wyjątkowo wiele miejsca poświęcił zachowaniu Mariannę Faithfull. I tak już miało pozostać. Nikt oczywiście nie wymienił jej z nazwiska, ale, mimo że nie była o nic oskarżona ani nawet wezwana na świadka, „młoda dama w futrzanym dywaniku" stała się prawdziwą bohaterką procesu Keitha. Procesu, który momentami bardziej przypominał farsę. Sierżant Cudmore zeznawał na temat zapachów. Zgodnie z jego relacją w powietrzu wisiał ostry, słodkawy zapach... a na kanapie... Na kanapie? „Na kanapie siedziało dwóch mężczyzn i kobieta z zarzuconym na ramiona futerkiem. Od czasu 113 do czasu można było zobaczyć, że nie ma nic pod spodem. Potem poszła na górę i wróciła. W pokoju było dziesięciu policjantów, a ona ciągle miała na sobie to futerko, nic więcej". W końcu skandaliczny dywanik przedstawiono nawet jako dowód rzeczowy! A Richards oskarżony był przecież o udostępnianie domu do palenia konopi indyjskich. Kiedy dowodem, który nie wiadomo co miał udowodnić, wymachiwano przed zawziętym obliczem sędziego Błocka, Keith nie wytrzymał i zauważył, że dywanik jest wystarczająco duży, żeby osłonić trzy młode kobiety. Sierżant John Challens, relacjonujący zapachy domu w Redlands, dał prawdziwy popis nowoczesnej narracji: „Widziałem, jak ta młoda dama wchodziła na górę z policjantką. Pozwoliła, żeby dywanik się obsunął. Stała tyłem do mnie. Była naga". Przesłuchanie poprowadził oskarżyciel, mówiąc przy okazji niejedno o sobie. Dotyczyło oczywiście zapachów. Pan Morris: Była tam, jak wiemy, młoda kobieta siedząca na sofie, ubrana jedynie w dywanik. Zgodzi się pan, że w normalnej sytuacji można by się spodziewać, że młoda kobieta byłaby zawstydzona mając na sobie tylko dywanik w obecności ośmiu mężczyzn, z których dwóch ledwie znała, a trzecim był marokański służący? Keith: Nie, absolutnie. Pan Morris: Więc jest to dla pana całkowicie normalne? Keith: Nie jesteśmy starzy. Nie uznajemy małostkowej moralności. Ponieważ i sędzia, i oskarżyciel, i świadkowie oskarżenia zaczęli wykazywać obsesję na punkcie młodej damy i jej dywanika, pan Michael Havers, obrońca, postanowił zmienić temat. Zwrócił uwagę sądu na inną sprawę. Powiązał wszystkie znane fakty i wyprowadził logiczny dowód na to, że za całą akcją stało „News Of The World". Podkreślił, że magazyn żerujący na sensacjach i czerpiący zyski z cudzych nieszczęść jest co najmniej wątpliwym strażnikiem moralności publicznej. Konopie znaleziono jedynie u Schneidermanna, a Schnei-dermann zniknął. Gdyby w Redlands znajdowało się więcej narkotyków, uczestnicy przyjęcia zapewne próbowaliby się ich pozbyć przed rozpoczęciem rewizji. Mieli na to dość czasu. Niczego podobnego nie zauważono, a policja obserwowała przecież okna od zewnątrz. Co zaś do wymienianej tak często dziewczyny, to cały jej udział w sprawie nie jest w porządku. Technicznie, przez cały czas ochraniała ją zasłona anonimowości, ale została przedstawiona przed sądem jako narkotyzująca się nimfomanka, a nie mogła się przecież bronić. Podkreślił jednak, że nie pozwoli powołać jej na świadka. To zamknęło pierwszy dzień. Uznanie Jaggera winnym dodatkowo spotęgowało zainteresowanie rozprawą i przed budynkiem sądu kłębił się tłum ludzi. Richardsowi zezwolono na spędzenie nocy na miejscu przestępstwa, to znaczy w jego domu w West Wittering. Mick i Robert - skuci razem kajdankami - powrócili na noc do więzienia Lewes. Na drugi dzień procesu Richardsa do ataku przystąpił oskarżyciel. Zarzuty postawione przez obrońcę pod adresem „NOW uznał za próbę odwrócenia uwagi 114 sądu od meritum sprawy, próbował także oczyścić tajemniczego Schneiderman-na. Nie nawiązał już natomiast ani do dziewczyny, ani do dywanika. Na więcej rozsądku zdobył się także sędzia Błock: „Sprawa, którą mają państwo rozpatrzyć, jest względnie prosta" - zwrócił się do przysięgłych. „Musi państwu wystarczyć to, że konopie indyjskie były palone w domu, kiedy wkroczyła policja, i musi państwu wystarczyć to, że Keith Richards o tym wiedział". Ławnicy wrócili po obradach, które tym razem trwały godzinę i pięć minut. Z cel przyprowadzono Micka i Roberta. Keith-uznany został winnym. Michael Havers w swojej ostatniej mowie podkreślił, że w Wielkiej Brytanii wypisuje się rocznie 150 milionów takich tabletek, jakie znaleziono u Micka Jaggera, a co do Richardsa, to nie ma właściwie żadnych dowodów, że w Redlands palono marihuanę czy haszysz. Ale sędzia Błock pozostał niewzruszony. Zapadły wyroki. Keith Richards - rok więzienia, 500 funtów kosztów sądowych. Robert Fraser - 6 miesięcy i 200 funtów. Mick Jagger - 3 miesiące i 100 funtów. W sali zawrzało. Wyroki były znacznie wyższe od oczekiwanych. Mick był załamany. Dwie gazety, „Daily Telegraph" i „Daily Mail", podały następnego dnia, że po odczytaniu wyroków miał łzy w oczach. Trochę wstyd, że tak pękał, ale fanom to na szczęście nie przeszkadzało. „Biedny Mick" - szeptały panienki w kuluarach sądu. Jaggera odwieziono do Brixtom Prison, Richardsa i Frazera do Wormwood Scrubs. W niecałe 24 godziny później Mick i Keith zostali zwolnieni za kaucją 7000 funtów, aż do rozprawy apelacyjnej. Robertowi odmówiono tego przywileju. Stało się jasne, że już co najmniej jeden z nich odsiedzi cały wyrok. „To było takie hańbiące. Upokarzające" - skarżył się Jagger. „Pamiętam, jak spytałem faceta, czy mogę wyjść na ćwiczenia, bo jak raz była pora ćwiczeń. A on mi na to - chyba nie chcesz iść do tych wszystkich kryminalistów, co?" Richards znosił więzienne warunki jak przystało na prawdziwego Rolling Stonesa: „Niesamowite. Miałem robić te maleńkie choinki, które w święta zatyka się na ciastach. (...) Albo spacery - przez godzinę chodzi się wkoło dziedzińca. Faceci podchodzą do mnie z tyłu, niesłychane, potrafią mówić bez poruszania ustami: - Chcesz hasz? Bierzesz kwas? Większość więźniów była naprawdę wspaniała - co ty tu robisz, skurwysyny, chcieli was załatwić. Dodawali mi otuchy. Długo tu już na was czekali - mówili. Więc odpowiedziałem - ale ja nie będę tu długo, kochani, spokojna głowa. Po południu radio było włączone i nagle zaczynają grać tę cholerną płytę Stonesów. A całe więzienie - Hurrraaa! Jak szaleńcy. Wiedzieli, że siedzę i chcieli dać mi znać. (...) Leżę w celi i myślę, co się, kurwa, dzieje, a nagle ktoś jak się nie wydrze: - Wychodzisz, człowieku. Wychodzisz. Przed chwilą było w wiadomościach. Więc zacząłem kopać w drzwi. - Wypuszczajcie mnie, wy skurwysyny, mam kaucję". Reakcje opinii publicznej były zróżnicowane. Młodzież widziała w Stonesach męczenników, niemal współczesnych świętych, cierpiących za całą generację. Konserwatyści, a tych w Anglii nigdy nie brakowało, twierdzili, że wyroki i tak są zbyt łagodne. Ale szala przechylała się na stronę Stonesów. Rozsądek brał 115 górę i coraz więcej osób widziało w procesie Jaggera i Richardsa propagandową pokazówkę. Nazajutrz po więziennej nocy Stonesów, 30 czerwca, w gazecie „Evening Standard" ukazało się ogłoszenie następującej treści: „The Who uważa, że Mick Jagger i Keith Richards potraktowani zostali jako kozły ofiarne problemu, jakim są narkotyki. W ramach protestu przeciwko surowym wyrokom, które zapadły wczoraj w Chichester, The Who wydaje dziś pierwsze z serii piosenek Jagge-r^a/Richardsa, żeby utrzymać ich dzieła w obiegu, dopóki nie zostaną zwolnieni i nie będą nagrywać sami". Na pierwszy singel z zapowiadanego cyklu wybrano The Lasł Time i Under My Thumb. Wprawdzie po latach Peter Townshend wyznał, że miał gdzieś obu Stonesów, a ogłoszenie dał tylko po to, by pozyskać sympatię dla swojego zespołu, ale wtedy deklaracja The Who wyrażała opinię całego środowiska muzycznego. Prawdziwa bomba wybuchła dopiero dzień później. W obronie Jaggera stanął szacowny „Times"! I to jak! Sam redaktor naczelny, William Rees-Mogg, napisał wstępniak, poświęcony w całości procesowi Stonesów i opatrzony tytułem, który na trwałe wszedł do legendy zespołu: „Kto łamie kołem motyla?". Artykuł rozpoczynał się od stwierdzenia, że trzy miesiące więzienia za posiadanie tabletek, które można legalnie nabyć we Włoszech (sąd ani razu nie podał w wątpliwość tej wersji!) to wyrok tak niezwykły, że prowokuje do dyskusji. A w miarę czytania emocje rosły. „Jeśli po wizycie u papieża arcybiskup Canterbury zakupiłby na rzymskim lotnisku farmaceutyczne środki na chorobę lokomocyjną, a nie wykorzystane pastylki wwiózł w drodze powrotnej do Wielkiej Brytanii, ryzykowałby popełnienie dokładnie tego samego przestępstwa". Dalej pan Rees-Mogg podkreślał, że sędzia Błock pouczył przysięgłych, żeby nie uwzględniali obrony Jaggera, że ilość znalezionych tabletek wykluczała właściwie podejrzenie o handel narkotykami, a nawet o uzależnienie, że Jagger stawał przed sądem po raz pierwszy w życiu (przewinienia drogowe nie obciążają kartoteki) etc. etc. Zaznaczył, że równość wobec prawa należy do tradycyjnych brytyjskich wartości i skonkludował: „Musi pozostać podejrzenie, że w sprawie tej pan Jagger otrzymał bardziej surowy wyrok, niż spotkałoby to zupełnie anonimowego młodego człowieka". Brawo! Mick był zachwycony. „Times" oczyścił go moralnie, zabrał głos w sprawie delikatnej, rozstrzygniętej, bądź co bądź, przez sąd. Redaktor Rees-Mogg kwestionował właściwie wprost decyzję sądu, co jemu samemu mogło grozić więzieniem. „Times" jest prawdziwym pasterzem brytyjskiej prasy - już na drugi dzień po ukazaniu się artykułu większość dzienników podchwyciła argumentację Rees-Mogga. „Sunday Express", „Sunday Times" i „Observer" posunęły się nawet dalej. Wydobyto sprawę aresztowania oskarżonych na czas procesu, upokarzającą eskortę, kajdanki. Dwóch członków parlamentu skierowało swoje wątpliwości do Sekretarza Stanu i to już na najbliższej sesji. Jednym z nich był bezkompromisowy liberał, Tom Driberg, który już wcześniej dał się poznać jako sympatyk Stonesów. Pan Roy Jenkins odpowiedział dosyć wymijająco, że szczegóły typu użycia lub nieużywania kajdanków pozostają w gestii naczelnika więzienia. 116 Apelacje miały odbyć się w październiku. Okres oczekiwania był wyjątkowo długi, w „Sunday Mirror" pojawił się duży nagłówek: „Na co czekamy?" Underground nie czekał z manifestacją solidarności. W sobotnią noc pierwszego lipca, po zamknięciu nad ranem klubu UFO, kilkaset osób przemaszerowało pod budynek „News Of The World". Była to w Anglii pierwsza, od pięćdziesięciu lat, demonstracja pod budynkiem czasopisma. Stonesi zwyciężą - krzyczano. Obyło się bez zamieszek, policja aresztowała zaledwie kilka osób. Któryś z demonstrantów rzucił w budynek „NOW" rycerską rękawicę - miała przyczepioną kartkę z napisem: „Przyjmujemy wyzwanie". Już w kilka godzin później ukazał się nowy numer magazynu. Na pierwszej stronie widniał tytuł - „Straszny wyrok". Redakcja zaprzeczała, jakoby Schneider-mann był podstawionym przez nią agentem. Ale dalej wykładała się na całej linii. Tak, „NOW poinformowało policję o przyjęciu w Redlands. Do redakcji zadzwonił bowiem... „życzliwy" czytelnik z donosem. Na rzekomą sugestię, żeby sam poinformował władze, miał odpowiedzieć: „Pragnę pozostać anonimowy. Ale myślę, że policja powinna wiedzieć, co się dzieje". Redaktor naczelny też tak myślał, więc stwierdził, że „skoro nie było wątpliwości, co do szczerości informatora (sic!!!), jego obowiązkiem było przekazanie wiadomości policji". Wyznania „NOW spowodowały nową falę kontrowersji i cała sprawa ponownie zaczęła nabierać cech farsy. Tym razem jednak na znacznie większą skalę. 4 lipca podano do wiadomości, że termin apelacji został znacznie przybliżony. Na 31 tego miesiąca. Chłopcy czekali w napięciu, nikt nie mógł im zagwarantować happy endu. Praca nad longplayem zupełnie się nie kleiła. Sytuację pogarszał dodatkowo stan Briana, który oczekiwał swojego procesu dopiero pod koniec października. Żył w zaciskającej się pętli stresu - bał się więzienia, narkotyzował się, bał się wpadki, narkotyzował się jeszcze bardziej... 6 lipca, w stanie kompletnego załamania nerwowego, przewieziony został do szpitala. Allen Klein pilnował Micka i Keitha jak najsurowszy kurator - Richards wyskakiwał jedynie czasem do Rzymu, gdzie Anita występowała u boku Jane Fondy na planie filmu Rogera Vadima, „Barbarella". Na tydzień przed rozprawą apelacyjną w „Timesie" ukazała się całostroni-cowa petycja, podpisana przez 64 osoby, a zorganizowana przez niestrudzonego Steve'a Abramsa. Sygnatariusze zwracali się do Sekretarza Stanu z prośbą o zrewidowanie stosunku władz do palenia i posiadania marihuany i haszyszu oraz o znowelizowanie odpowiednich ustaw. W gruncie rzeczy chodziło o zalegalizowanie użycia tych narkotyków oraz o zdopingowanie rządu do zorganizowania naukowych badań na temat ich działania. Petycję podpisali między innymi czterej Beatlesi i ich menażer, Brian Epstein. A także artyści, muzycy, krytycy, wydawcy i kilku członków parlamentu - wśród nich oczywiście Tom Driberg. Pieniądze na ogłoszenie wyłożył Paul McCartney, pochodziły z funduszu reklamowego Beatlesów. W cztery dni po „skandalu w «Timesie»" kwestia soft drugs (narkotyków o lekkim działaniu) została po raz pierwszy poruszona w parlamencie. Prezes Sądu Najwyższego, lord Parker, anulował wyrok ciążący na Ri- 117 chardsie. Materiał dowodowy określony został jako „zbyt wątły". Dziewczyna w dywaniku wykonała w sumie dobrą robotę. Rola, jaką odegrała w procesie, kompromitowała sąd w Chichester i Sąd Apelacyjny wolał już nie wracać do całej historii. Wyrok Jaggera podtrzymano, został jednak zamieniony na zwolnienie warunkowe. Lord Parker pouczył Micka o moralnej odpowiedzialności idola. Prosto z sądu Jagger udał się na konferencję prasową do studia telewizji Granada. Następnie przeleciał helikopterem na dyskusję, którą prowadził w swoim domu lord naczelnik hrabstwa Essex, sir John Ruggles-Brise. Rozmowa dotyczyła narkotyków i nagrywana była przez ekipę telewizyjnego programu World In Action. Udział brali William Rees-Mogg, redaktor naczelny „Timesa", któremu Mick tyle zawdzięczał, lord Stowhill, były prokurator generalny, John Robinson, biskup Woolwich i ojciec Corbishley, kontrowersyjny jezuita. Na oczach telewidzów dyskusja zmieniła się w tragikomedię i przyniosła Jaggerowi kompletną kompromitację. Mick przedawkował valium, które często zażywał przed wywiadami, i nie mógł nawet usiedzieć prosto. Nie powiedział ani jednego sensownego zdania! Miał się zaprezentować jako inteligentny młody człowiek, niewinna ofiara prasowej intrygi - dokonał czegoś wręcz przeciwnego. Nie dość, że ewidentny narkoman, to jeszcze gbur i głupek! Nastawienie interlokutorów Jaggera było bardzo życzliwe. To nie miał być mecz pokoleń, ale rzeczowa dyskusja, wspólna płaszczyzna porozumienia starej gwardii i młodej generacji. To Jagger zrobił ze spotkania mecz i przegrał go sromotnie. Zwycięstwo Stonesów w sądzie było propagandowym tryumfem starej gwardii. Upokorzenia nie kończyły się na tym. Pozostawała jeszcze do załatwienia sprawa oskarżenia „News Of The World" o zniesławienie. Mick został uznany winnym, o zniesławieniu więc nie mogło być mowy. Jego prawnicy zasugerowali, że obie strony poniosą swoje koszty, magazyn powstrzyma się od publikacji zawiadomienia na ten temat, a Jagger wycofa oskarżenie. Ale „NOW miało teraz w ręku wszystkie karty - odmówiono. Zaproponowali więc rozwiązanie ugodowe. Mick płaci za obie strony, wycofuje oskarżenie, ale magazyn nie zrobi z tego sensacji. Ponownie spotkano się z odmową. Mick wycofał oskarżenie, poniósł całość związanych z nim kosztów, a „NOW" zakomunikowało o tym swoim 16 milionom żądnych krwi, potu i łez czytelników. I pomyśleć, że w maju 1963 roku Stonesi wystąpili na aukcji dobroczynnej zorganizowanej właśnie przez „News Of The World". Ironia. Ale kropkę nad „i" w tej pouczającej historii, która ciągnęła się przez większą część 1967 roku na oczach opinii publicznej w Anglii i poza nią, postawił nie kto inny, tylko... sędzia Błock. W mowie wygłoszonej na jesieni tego roku do członków Stowarzyszenia Rolnego w Horsham, urągając wszelkim zasadom równości i praworządności i kompromitując reprezentowany przez siebie aparat, powiedział: „Moi drodzy krajanie, ja i moi koledzy z magistratu zrobiliśmy co było w naszej mocy, żeby obłupać te kamienie (Stones) do właściwych rozmiarów, ale nie dane nam było tego dokonać, bo niestety Kryminalny Sąd Odwoławczy pozwoilił im potoczyć się (Roli) dalej wolno". Proceder uprawiany przez pana 118 Błocka także potoczył się dalej, wyrzucono go tylko z klubu Garrick w Londynie. Był to bowiem, zgodnie ze statutem, klub dla gentlemanów. Stonesi chcieli podziękować swoim fanom za lojalność i to podziękować w ładnym stylu. Nagrali singel We Love You. Brian Jones, który po opuszczeniu szpitala wyjechał do USA, gdzie, jako konferansjer, wziął udział w Monterey Pop Festival, wrócił i szalał na mellotronie. Najbardziej psychodelicznym instrumencie owych psychodelicznych czasów. Paul McCartney i John Lennon użyczyli głosów. Dograno tak psychodeliczne (tzn. aluzyjne) efekty, jak zatrzaskiwanie drzwi w więziennej celi i odgłos kroków na kamiennej posadzce. Nie dość tego -piosenkę miał promować specjalnie zrealizowany w tym celu film! Jego temat i tytuł to ponownie aluzja: „Proces Oscara Wilde'a". W prześladowanego pisarza wcielił się Mick, Keith zagrał markiza Oueensberry, wystąpiła także Mariannę Faithfull. Kiedy ludzie z BBC zobaczyli to, reżyserowane przez Petera Whitehea-da, dziełko, dołożyli wszelkich starań, żeby nie zobaczył go już nikt inny. Przynajmniej w Anglii. Ku zdumieniu i rozczarowaniu Stonesów piosenka dotarła zaledwie do ósmego miejsca. I nie bełkotliwy tekst to sprawił. Nic nas nie obchodzi Jeśli tylko wy kochacie my My kochamy wy (...) My kochamy oni (...) etc. Dlaczego więc tak się stało? Wydany w grudniu album THEIR SATANIC MAJESTIES REOUEST odpowiada na to pytanie. Zaszło bowiem pewne - artystyczne - nieporozumienie. Nieporozumienie polegające, dokładnie tak jak i w przypadku singla, na tym, że Stonesi zapomnieli o swoich muzycznych korzeniach i spróbowali popłynąć na fali modnej psycho-delii. Jagger i Richards zafascynowani byli „Sierżantem Pieprzem" i traktowali swoją płytę jako bezpośrednią odpowiedź na wyzwanie Beatlesów. Projekt więc już w założeniu skazany był na niepowodzenie. Czuł to wyraźnie Andrew Loog Oldham, ale nie mógł chłopców przekonać. Potęgował się konflikt pomiędzy grupą i jej menażerem. Nagrania ciągnęły się przez cały rok - inne sprawy absorbowały Micka, Keitha i Briana. „Czasami myślę, że to był cud, że w ogóle cokolwiek zrobiliśmy pod napięciem, jakie panowało wewnątrz grupy" - skomentował powstanie albumu Charlie Watts. On i Bill Wyman pozostali jedynymi muzykami zespołu, na których współpracy można było polegać. Zdesperowani i zniecierpliwieni, nie wiedząc, czy koledzy nie trafią na dłużej do więzienia, zarejestrowali przy pomocy muzyków studyjnych i włączyli do repertuaru longplaya piosenkę Billa In Another Land. Jagger i Richards nigdy przedtem i nigdy potem nie dopuścili utworu Wymana do produkcji grupy - po latach oczekiwania Bill zdecydował się na równoległe nagrywanie płyt solowych. Mniej cierpliwości miał Andrew Oldham. Próbował zmusić zespół do pracy nad bardziej bluesowym repertuarem, w przeciwnym wypadku wróżył fiasko. 119 wrześniowe wieczory w Olympic Sound Studios w Londynie esa najgorzej jak umieli. Oldham przysłuchiwał się, zatopiony eh. Wreszcie wstał, wyszedł, a kiedy na schodach słychać oki, chłopcy zrozumieli, że zostali bez menażera, ę. Poczuli się wolni. Zrealizowali swój psychodeliczny sen. rkiestracjach zmarnowało się sporo dobrych pomysłów. Do : THEIR SATANIC MAJESTIES REOUEST chce się dzisiaj ow. ałeś ją całą w złocie? ólową z dawnych dni