Euroopowieści Anna Topczewska Maciej Szymanowicz Jadwiga Piller - Rosenberg © Marcin Fabjański i Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza Sp. z o.o., Warszawa 2005 Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza Sp. z o.o. ul. Alzacka 15 A, 03 - 972 Warszawa www.j santorski.pl; e-mail: wydawnictwo@jsantorski.pl dział handlowy: tel. (0-22) 616 29 28, 616 29 36 faks (0-22) 616 12 72 г%о<ь% J)rok i oprawa Drukarnia Narodowa S.A., Kraków ISBN 83-89763-48-6 a^\ Іссб .fcterbin Obrazki- Maciej C^manowicz |]aceJ< Santoreki & Co A^ncj^ W^aownicsa ї і# Rozdział 1. Austria Mówię Wam, ale miałem sobotę! Gorszą niż zwykły dzień, kiedy idę do szkoły. Normalnie to sobota jest o wiele lepsza: można dłużej pospać, w telewizji lecą kreskówki, a rodziców da się namówić na kino albo na wyjście do McDonalda. Można też skoczyć z kumplami na boisko. Ale ta sobota miała być koszmarem, nieszczęściem, ostateczną klęską i dezintegracją. W odwiedziny przyjeżdżał kuzyn Joachim z Wiednia ze swoją mamą. Jeśli myślicie, że kuzyn Joachim ma dwa metry wzrostu, wielkie bicepsy i bije wszystkich naokoło, czy ma powód czy nie, i dlatego boję się jego przyjazdu, to strasznie się mylicie. Kuzyn Joachim jest chudy, piegowaty, słabowity, nosi grube okulary i wcale nie jest wyższy ode mnie, chociaż on chodzi do klasy czwartej, a ja do drugiej. Nie boję się wcale bicepsów kuzyna Joachima, tylko jego intelektu. Bo on używa go ciągle i naokoło, czy ma powód, czy nie. W sobotę też tak było, ledwie kuzyn Joachim przyjechał, zakasłał i pozwolił swojej mamie zdjąć z siebie palto, zaraz zaczął błyskać wiedzą. - Byliśmy wczoraj ze szkołą w muzeum Zygmunta Freuda, słynnego psychiatry i twórcy psychoanalizy. Oglądaliśmy jego bibliotekę i dowiedzieliśmy się, że mamy podświadomość. Do tej podświadomości musimy dotrzeć, żeby zrozumieć nasze wewnętrzne konflikty. Nawet ty masz podświadomość, Karolku, więc jeśli chcesz, pomogę ci zrozumieć twoje wewnętrzne konflikty - powiedział, czym bardzo rozśmieszył swoją mamę i mojego tatę, którzy zaraz pochwalili go, że jest nad wyraz rozwiniętym dzieckiem, ale mnie bardzo wkurzył, bo nienawidzę, jak się mnie nazywa Karolkiem. Więc mu się odgryzłem: - Nie byłem w tym muzeum. Całe wczoraj trenowałem z kumplami na naszym stadionie w Grazu (czytajcie: „gracu"). Ćwiczyliśmy rzuty wolne. Jak chcesz, to nauczę cię strzelać takie rzuty wolne, Joachimku. A Kuzyn Joachim chyba nie lubi, jak się go nazywa Joachimkiem, bo bardzo się zdenerwował i powiedział, że nie może iść na boisko, bo się zgrzeje, więc zamiast kopać piłę, poszliśmy do mojego pokoju zrozumieć moje wewnętrzne konflikty. I od razu się strasznie pokłóciliśmy. Ale to Joachim zaczął, bo powiedział, że Zygmunt Freud był najsłynniejszym wiedeńczykiem - a więc i Austriakiem - w historii. Z tym nie mogłem się zgodzić. Bo przecież wiadomo, że najsłynniejszym Austriakiem w historii był Arnold Schwarzenegger, który na dodatek urodził się w Grazu, i jest tak słynny, że nawet nasz stadion nosi jego imię. - Jakby Arnold dorwał tego twojego Zygmunta, to nie zostałaby z niego nawet mokra plama, nastąpiłaby ostateczna klęska i dezintegracja - powiedziałem. Specjalnie użyłem słowa „dezintegracja", żeby go zaskoczyć. Ale Joachim nie dał się zaskoczyć, w gadaniu to on jest szybki: - To świadczy tylko o tym, że ten twój Arnold ma ogromne kompleksy i musi jeszcze nad sobą popracować. Prawdopodobnie był nieszczęśliwym dzieckiem i wyparł swoje wspomnienia, a teraz one wracają do niego, żeby go nękać - powiedział i poprawił okulary. Ja mu na to, że nie ma pojęcia o Arnoldzie, bo Arnold nigdy nie był dzieckiem, tylko robotem, a jeśli Joachimowi się zdaje, że roboty wyrastają z malutkich robotków, to powinien się jeszcze dużo nauczyć i zwiedzić wiele muzeł. Na to on powiedział, że nie mówi się „muzeł", tylko „muzeów", i że psychoanaliza jest nauką uniwersalną i stosuje się ją zarówno do robotów, jak i ludzi. I że bez niej nie byłoby współczesnej psychologii, a każde dziecko na świecie wie, kto to był Freud. No to ja mu na to, że Arnold to słynny kulturysta i zagrał w wielu filmach, jednych z najciekawszych na świecie. Teraz to nawet rządzi Kalifornią, a ten Zygmunt Joachima to nigdy nie rządził nawet swoją ulicą w Wiedniu. I że Arnold ma taką spluwę, że jakby ją zobaczył ten jego Zygmunt, to zmykałby tak szybko, że jego wewnętrzne konflikty zostałyby daleko z tyłu i psychoanaliza na nic by mu się nie przydała. On mi na to, że mam wybujałą wyobraźnię, no to ja mu, że on ma wybujały intelekt. I tak się kłóciliśmy przez resztę popołudnia. W końcu obaj mieliśmy dość i zeszliśmy na dół, żeby zapytać mojego tatę i jego mamę, kto był najsłynniejszym Austriakiem w historii. Wtedy to się dopiero zaczęło! Bo mój tata powiedział, że Ferdynand I Habsburg, cesarz Austrii, a mama Joachima powiedziała - i to w tej samej sekundzie - że Wolfgang Amadeusz Mozart (czytajcie: „mocart"), słynny kompozytor. A potem powiedziała jeszcze mojemu tacie, że „mój drogi, nie masz racji". Bo Mozart tworzył genialne opery, które należą do największych і Jakby Arnold dorwał tego twojego Zygmunta, to nie zostałaby z niego nawet mokra plama, nastąpiłaby ostateczna klęska i dezintegracja - powiedziałem. osiągnięć ludzkiego ducha, a Ferdynand I Habsburg był zwykłym zbrodniarzem i podbijał pokojowo nastawione ludy. Mój tata powiedział mamie Joachima, że owszem, tych utworków Mozarta słucha się całkiem nieźle, ale bledną w porównaniu z politycznym i militarnym geniuszem Ferdynanda. Na to mama Joachima powiedziała, że „wy faceci to zawsze myślicie tylko 0 mordobiciu". Tata na to powiedział jej, że kobiety za to tylko bujają w obłokach. Na to Joachim powiedział, że mój tata nie ma racji i dyskryminuje kobiety. Na to ja - choć nie wiem, co to znaczy „dyskryminować" - przyznałem, że mój tata rzeczywiście nie ma racji, bo mama Joachima jest taka gruba, że nie utrzymałby jej żaden obłok, a co dopiero, żeby się na nim bujała. A potem mama Joachima i mój tata mówili coraz szybciej i głośniej, i używali wielu słów, których nie rozumiałem, na przykład „szowinistyczna" i kilku, które rozumiałem, na przykład „świnia". Joachim chyba zrozumiał więcej, bo słuchał ich rozmowy z wielką uwagą i nagle zrobił się cały czerwony na twarzy. A potem mama Joachima kazała mu się ubierać, bo jadą do domu, gdyż robi się późno, a w tym miejscu panuje średniowiecze. Na to tata powiedział, że rzeczywiście Joachim powinien się ubierać, bo robi się późno, a on ma już dość agresywnego feminizmu. A potem kuzyn Joachim i jego mama wyszli. A tata zrobił coś, czego nigdy bym się po nim nie spodziewał: zapytał, czy chcę iść z nim do kina na najnowszy film z Arnoldem Schwarzeneggerem. Pewnie, że chciałem. Odtąd sobota była fantastyczna. I jaka pouczająca. Na filmie nauczyłem się wielu rzeczy, na przykład, jak jednym strzałem zabić dwa roboty. Jednego tylko wciąż nie wiem - kto był najsłynniejszym Austriakiem w historii? INFORMACJA O KRAJU Austria to nieduży kraj. Ma świetne góry, ale brakuje jej morza, co jest chyba dość smutne dla tych Austriaków, którzy chcą być marynarzami. Austria ma prawie 84 tysiące kilometrów kwadratowych powierzchni, zamieszkuje ją 8 milionów ludzi (w tym 1 milion 325 tysięcy dzieci). Na mapie znajdziecie Austrię dzięki temu, że wygląda jak rakieta do tenisa. Stolicą Austrii jest Wiedeń, który słynie ze wspaniałych zabytków, sznycli i torcików. Inny wielkich miast nie ma. Są mniejsze, takie jak Linz (czytajcie: „linc"). Austria jest republiką, a to oznacza, że nie ma króla. Ale kiedyś miała. 1 to jakiego - cesarza, czyli króla rządzącego nawet innymi królami. й І Rozdział 2. Belgia Odwiedziny Shreka Jutro przyjeżdża do nas na obiad wujek Georges (czytajcie: „żorż") z miasta Liege (czytajcie: „lież") w Walonii, którego nigdy nie widziałam (ani wujka, ani miasta). To fajnie, że przyjeżdża wujek, który ma jakiś interes w Anwerpii, ale mama nie pozwala mi się zbytnio cieszyć na jego wizytę. Bo wujek Georges jest czarną owcą. To znaczy, jest człowiekiem, który jest czarną owcą naszej rodziny, czyli kimś, za kogo musimy się wstydzić. Nie beczy jak owca, ale z drugiej strony nie mówi też tak jak my, po fiamandzku. Mówi po francusku. Bo Waloni na południu mówią po francusku, a my, Flamandowie na północy, po fiamandzku, chociaż wszyscy mieszkamy w tym samym kraju - Belgii. Wujek Georges nie byłby wcale członkiem naszej rodziny, gdyby nie ożenił się z ciocią Izabelą, siostrą mojej mamy. Babci wcale się to nie podobało, że jej córka Flamandka wychodzi za Walona, bo Waloni i Flamandowie to dwa różne typy ludzi, jak ogień i woda (powtarzam tylko to, co mówi babcia, bo w szkole uczą nas akurat czegoś całkowicie odwrotnego). Mama i tata nigdy wcześniej nie widzieli wujka Georges'a, ale wiedzieli, jak będzie wyglądał - gruby i niechlujny, jak wszyscy Waloni. Na pewno nie będzie umiał się zachować w towarzystwie, będzie bekał przy stole, a na koniec będzie chciał pożyczyć pieniądze. - Tylko bądź dla niego grzeczna i miła, Magdaleno - ostrzegła mnie mama. A ja zawsze słucham mamy. Żeby być grzeczną i miłą, narysowałam portret wujka Georgesa, który jest na nim gruby i niechlujny, i trochę przypomina Shreka z tego filmu „Shrek". Ma lepkie łapy, siedzi w bagnie, a po brodzie cieknie mu ślina. Postanowiłam nikomu nie mówić o moim portrecie i pokazać go wszystkim dopiero przy obiedzie, żeby nie tylko wujek Georges, ale też mama i tata mieli niespodziankę. A potem mama i tata byli bardzo mili dla wujka Georges'a i ja też chciałam być miła, więc pokazałam mu jego portret w bagnie. Wreszcie wujek przyjechał. I naprawdę był gruby. Ale żeby brudny, to nie widziałam. Na pewno był fajny - dał mi w prezencie ogromny latawiec w kształcie Batmana. Mama nie była bardzo zadowolona. Ona woli, żebym dostawała w prezencie książki, a nie latawce w kształcie Batmana. Nie podobało jej się też, że wujek Georges mnie wycałował. Sama podała mu tylko rękę. Tata raczej stał z boku, powiedział przyjacielsko „witaj" - i zaprosił wujka Georges'a do stołu. Wujek powiedział, że najpierw umyje ręce, czym wszystkich nas bardzo zdziwił. Przy stole mama wyliczyła, co dzisiaj zjemy: pieczeń z frytkami z majonezem, potem zestaw serów z winem, a na deser lody czekoladowe z kawą. - Już mi cieknie ślinka - uśmiechnął się wujek Georges. „Zgadza się - pomyślałam - zupełnie jak u Shreka". - Słyszałem, że w Walonii jecie krowie języki - tata znowu zagadnął wujka przyjacielsko. - A pewnie, że jemy - rzekł wujek Georges. - Ale to przecież dość obrzydliwe, jeść coś, co było w krowiej gębie - powiedziała mama. - A co, wy nigdy nie jecie jajek? - zapytał wujek i śmiał się bardzo głośno i długo. Śmiał się tylko on i ja, bo moi rodzice ani trochę. Ja też musiałam przerwać śmianie się w połowie, bo mama spojrzała na mnie lodowato. - Czym się zajmujesz, Georges, pracujesz w cyrku? - zapytał wujka tata. - Ooo, i to w jakim - odpowiedział wujek Georges, ale on chyba nie bardzo lubi opowiadać o swojej pracy, bo zaraz zmienił temat i powiedział o komedii, którą ostatnio widział w kinie, w której taki Murzyn rozmawia ze zwierzętami. Mama mówiła prawdę, tych Walonów wcale nie obchodzi praca, tylko zabawa. Wujek Georges opowiadał jeszcze wiele śmiesznych historii w czasie obiadu. Szkoda, że nie mogłam się śmiać, tylko musiałam uważać, czy nadgarstki trzymam na stole, i czy nóż i widelec odkładam na właściwe miejsce - nad talerzem, równolegle do krawędzi stołu, jak każą obyczaje i rodzice. Najmniej wolno mi było się śmiać z zabawnych historii o żonie wujka Georges'a, czyli siostrze mojej mamy, a mojej cioci. Szkoda, bo akurat wtedy chciało mi się śmiać najbardziej. W końcu, przy deserze, wujek zaproponował, żebyśmy teraz my opowiedzieli coś o sobie. Wtedy mama powiedziała, że ona mnie wychowuje (kiedy to mówiła, jeszcze bardziej trzymałam nadgarstki na stole, żeby pokazać, jak dobrze jestem wychowana), ale za to mój tata robi błyskotliwą karierę na giełdzie diamentowej w naszym mieście. Na to tata powiedział przyjaźnie, że najbardziej błyskotliwy w jego karierze jest błysk brylantów, bo on sam jest zwykłym menedżerem średniego szczebla. To bardzo zdenerwowało mamę. Powiedziała, że tata nie powinien zawsze umniejszać swoich dokonań, tylko przeciwnie, powinien je powiększać, bo jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie zrobi błyskotliwej kariery na giełdzie diamentowej. Na to tata powiedział, że mama sama właśnie przyznała, że nie zrobił błyskotliwej kariery na giełdzie diamentowej i nie widzi powodu, dla którego ma wprowadzać wujka Georges'a w błąd, mówiąc, że ją zrobił. Na to mama, że tata chyba nie sugeruje, że ona kłamie, bo sam ma drobne kłamstewka na sumieniu i niech lepiej jej wytłumaczy, dlaczego coraz później wraca do domu z pracy. Na to tata, że wraca późno, bo ma dość tego sterylnego domu i tego, że mama jest taka nienaganna i czasami chciałby zrobić coś szalonego, na przykład wylizać miseczkę po lodach. Na to mama, że niech wyliże. Na to tata wylizał miseczkę. Na to mama powiedziała, że w takim razie może tata jeszcze wysiorbie kawę. Na to tata powiedział, że owszem, proszę bardzo, i głośno wysiorbał kawę. Machał przy tym tak śmiesznie ręką, że aż kawa polała się po jego policzkach i spłynęła na brodę, zupełnie jak u Shreka. Na to mama powiedziała, że tata jest żałosny i jak by się czuł, gdyby ona na przykład zatańczyła na stole. Na to tata, że by mu się to bardzo podobało. No to mama zatańczyła. Wujek Georges nic nie mówił, tylko przyglądał się zdziwiony moim rodzicom i śmiał się do rozpuku. A potem mama powiedziała wujkowi Georgesbwi, że tata jest żałosny, bo jak bank się przyjrzał jego zarobkom, to odmówił nam kredytu na nowy dom. Na to wujek Georges powiedział, że on jest przecież szefem prywatnego banku i chętnie da nam niskooprocentowaną pożyczkę. - Jak to, przecież mówiłeś, że pracujesz w cyrku? - zdziwiła się mama. - Czasami w banku czuję się jak w cyrku, tyle się tam dzieje - wyjaśnił wujek Georges. A potem mama i tata byli bardzo mili dla wujka Georgesa i ja też chciałam być miła, więc pokazałam mu jego portret w bagnie. Myślałam, że wszyscy się ucieszą, ale moi rodzice nie ucieszyli się ani trochę. Nagle otworzyli usta i zupełnie zamilkli, jakby ich coś wystraszyło. Wujek Georges popatrzył na rysunek, zapytał, czy to na pewno on, a potem ryknął śmiechem. Śmiał się ze trzy minuty. Mama miała rację - ci Waloni naprawdę nie umieją się zachować w towarzystwie. Potem wujek odjechał. і - Muszę wam powiedzieć - rzekł na pożegnanie, kiedy już mama i tata go wycałowali - że zawsze miałem Flamandów za nudnawych ludzi bez wyobraźni. Ale wasza rodzina udowadniała, że jest odwrotnie. INFORMACJA O KRAJU Belgia jest niedużym krajem. Ma trochę ponad 30 tysięcy kilometrów kwadratowych i jest aż dziesięć razy mniejsza niż Polska. Mieszka tam 10 milionów ludzi, cztery razy mniej niż w Polsce, w tym 1,8 miliona dzieci (z przewagą chłopców). Jest to kraj całkowicie płaski, podzielony na trzy regiony - Flandrię, Walonię i region stolicy, czyli Brukseli. Sześciu na dziesięciu Belgów mówi od urodzenia po flamandzku, pozostałych czterech po francusku. Ale Belgowie bardzo lubią się uczyć obcych języków - wielu z nich zna nie tylko flamandzki i francuski, a także angielski i niemiecki. Belgię na mapie poznacie po tym, że nie przypomina absolutnie niczego. Ten kraj jest królestwem. Król nazywa się Albert II. Stolica Belgii - Bruksela - jest jednocześnie stolicą Europy, bo tam mieści się siedziba Unii Europejskiej oraz znajdują się władze klubów i komisje Parlamentu Europejskiego. Rozdział 3. Cypr Najdłuższa pocztówka świata Droga Babciu Stomatulo, Jestem już w Famaguście, na terytorium innowierców, ale nie martw się o mnie, bo tu jest bardzo fajnie. Nasze grecko-tureckie kolonie integracyjne udają się wyśmienicie. Mieszkam w namiocie z Erolem, który jest Turkiem i muzułmaninem, ale wcale nie poderżnął mi gardła pierwszej nocy, jak się obawiałaś, chociaż jego imię po turecku znaczy „silny", tylko pokazał świetną sztuczkę, podwójny fikołek. Cały następny dzień ćwiczyliśmy na plaży podwójne fikołki. Nasz wychowawca, pan Gelasjusz, który się ciągle śmieje, bardzo się z tych fikołków ucieszył, bo dzięki nim się integrujemy, Erol i ja. Przestałem się już bać tej integracji, chociaż wcześniej myślałem, że to coś w rodzaju borowania u dentysty. Ale głupi byłem - to zwykłe fikołki. Do tych fikołków świetnie nadaje się plaża, nad którą ciągną się wielkie mury obronne. Mają ponad 15 metrów wysokości. Zbudowano je, żeby bronić tutejszej ludności przed Turkami, ale to się nie powiodło i teraz w Famaguście mieszkają Turcy, a nie Grecy. Nasz wychowawca, pan Gelasjusz, opowiadał nam o historii Cypru, żeby przyśpieszyć proces integracji. Zaczął od czwartego wieku. To bardzo, bardzo dawno temu, tak dawno, że nawet Ciebie nie było wtedy na świecie, Babciu Stomatulo. W IV wieku Wielkie Cesarstwo Rzymskie podzieliło się na dwie części - zachodnią ze stolicą w Rzymie, i wschodnią ze stolicą w Konstantynopolu. Cypr przyłączył się do części wschodniej, z której powstało greckie imperium zwane Bizancjum, i pozostał częścią tego imperium przez osiem wieków. Wyspa była wtedy całkowicie pod wpływem kultury greckiej i wiary prawosławnej, która jest rodzajem wiary chrześcijańskiej. Potem na Cypr zaczęli napadać Arabowie, który nie są chrześcijanami, tylko muzułmanami. W roku 1191 wyspę zdobył angielski król Ryszard Lwie Serce. Pan Gelasjusz śmiał się bardzo, kiedy narysowałem tego Ryszarda jako pół człowieka i pół lwa, i powiedział, że tak naprawdę to ten Ryszard miał ludzkie serce, a nazywano go „Lwie Serce", bo był taki odważny. Oprócz odwagi miał też chyba zmysł do interesów jak mój tata, bo sprzedał Cypr Francuzom. Ale ciekawa ta historia, przyznasz, Babciu Stomatulo! Dawniej można było sprzedać państwo, tak jak dzisiaj sprzedaje się stary, zużyty rower. Ale Cypr, chociaż stary, nie był wcale taki zużyty. Rządziło nim potem 17 francuskich królów (jeden po drugim, a nie naraz), a potem wyspę przejęli wenecjanie. Ale zostali tu tylko na 82 lata. W roku 1570 wyspę najechali Turcy. Przez 11 miesięcy nie udało im się zdobyć murów Famagusty, pod którymi się integrujemy. Stracili 80 tysięcy żołnierzy. Miasto poddało się z głodu w 1571 roku. Turcy wybili w pień mieszkańców, a wodza żywcem obdarli ze skóry. Chciałem za to dać w ucho Erolowi, ale on powiedział, że się zaczynam. A pan Gelasjusz, chociaż tak lubi historię, nie chciał słyszeć moich wyjaśnień, że z historycznego punktu widzenia wcale się nie zaczynam, tylko oddaję. Kazał nam wysłuchać historii do końca. I dobrze, bo była bardzo fajna. Przez trzy wieki Cyprem rządzili Turcy, aż do roku 1878, kiedy ich sułtan przekazał wyspę Brytyjczykom. Ci Angole zawsze się wtrącają w nie swoje sprawy. Chyba nie ma kraju na świecie, którego by chociaż przez chwilę trochę nie pomięli. Angole oddali Cypr jego mieszkańcom dopiero w roku 1960 i to wcale nie dobrowolnie. Zmusił ich do tego ruch oporu, który walczył o to, żeby Cypr przestał być brytyjską kolonią. Ale naszą wyspę bardzo lubią obcy władcy, chyba ze względu na dobry klimat, strategiczne położenie i wspaniałe plaże, na których fikamy koziołki. W roku 1974 na Cypr znowu napadli Turcy i zajęli północną cześć wyspy, gdzie się właśnie integrujemy. Dlatego grecka część Cypru, czyli nasza, nienawidzi tureckiej i odwrotnie. Droga Babciu Stomatulo, dzięki tej opowieści zrozumiałem, dlaczego tak nie cierpisz Turków, tych innowierców. Ale pan Gelasjusz mówi, że po to się integrujemy, żebym ja nie nienawidził w przyszłości Turków. I coś w tym jest, bo ja bardzo lubię Erola, który przecież jest Turkiem i wstrętnym innowiercą. Жш Dawniej można było sprzedać państwo, tak jak dzisiaj sprzedaje się stary, zużyty rower. Ale Cypr, chociaż stary, nie był wcale taki zużyty Rządziło nim potem 17 francuskich królów (jeden po drugim, a nie naraz). 8 Kiedy dzisiaj rano poszliśmy na plażę, chciałem zobaczyć, czy opowieść historyczna pana Gelasjusza przyśpieszyła proces integracji. I wiesz co? Przyśpieszyła. Dzisiaj robiliśmy podwójne fikołki jeszcze szybciej niż wczoraj. Jak wrócę, pokażę ci w ogrodzie, jaki jestem zintegrowany. Kończę, bo nie starcza już miejsca, chociaż kupiłem największą pocztówkę, jaką mieli innowiercy. Całuje Cię mocno, Twój wnuk, Cyprian. INFORMACJA O KRAJU Cypr jest sporą wyspą, jak na wyspę, ale małym krajem, jak na kraj. Ma 300 kilometrów kwadratowych powierzchni. Mieszka tam 770 tysięcy ludzi (w tym 170 tysięcy dzieci). Leży na Morzu Śródziemnym, które jest ciepłe i przyjemne, dlatego mieszkańcy Cypru najwięcej zarabiają na turystach z zagranicy. Stolicą Cypru jest Nikozja, która jest dość mała, jak na stolicę, mieszka tam 190 tysięcy ludzi. O innych dużych miastach nie wspominamy, bo nie istnieją. Na mapie poznacie Cypr po tym, że wygląda jak ogryzek jabłka z ogonkiem. Cyprem rządzą politycy zarówno częścią grecką, jak i turecką. Ale turecką część za samodzielne państwo uznaje tylko jeden kraj na świecie. Zgadnijcie jaki? Turcja. Rozdział 4. Czechy Dobry wujek Szwejk Dzisiaj w domu panuje wielkie napięcie. Na kolację przychodzi pan Klaus, przewodniczący partii, do której należy mama - Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej. Mama chce go przekonać, żeby na listę wyborczą wpisał jej kandydata na posła do Parlamentu Europejskiego. A jej kandydatem jest ona sama. Na stole mama postawiła błękitną chorągiewkę w złote gwiazdki Unii Europejskiej i francuskie wino. Na kolację będą jeszcze żywe ostrygi i sałatka z selera - żeby było po europejsku. Mama włożyła wieczorową suknię, a tacie kazała włożyć najlepszy garnitur, ten, w którym jeździ ubezpieczać klientów. Pan Klaus też przyszedł w garniturze, pochwalił, że dobre wino. Pokąpał sokiem z cytryny na ostrygi, żeby sprawdzić, czy się jeszcze ruszają, i zaraz je połknął. Ohydztwo. Że też oni jedzą coś takiego w tej Europie. Mama była bardzo zadowolona, sama wessała dwie żywe ostrygi i prowadziła z panem Klausem bardzo uprzejmą konwersację. Dla waszej wiadomości podam, że bardzo uprzejma konwersacja to taka rozmowa, w której używa się mądrych słów, typu „ależ wyższość cywilizacji europejskiej jest niepodważalna". Tata wymówił się, że jest chory i poszedł do sypialni, niby spać, ale wiem, że po cichu włączył telewizor, bo właśnie leciał mecz Sparty Praga. Ja panu Klausowi zagrałem na skrzypcach hymn Unii Europejskiej, czyli „Odę do radości", i też już miałem iść spać, kiedy nagle zadzwonił dzwonek. Strasznie się ucieszyłem, bo taki dzwonek to może czasem uratować człowieka od spania. Ale mama wcale nie podzieliła mojej radości, bo w drzwiach stanął wujek Wacław, ten, który nigdy nie uprzedza telefonicznie, że się zwali w gości. - Huurraaa! - wrzasnąłem, bo uwielbiam wujka Wacława, którego wszyscy w rodzinie nazywają Szwejkiem, tak jak tego Szwejka z książki o Szwejku, bo mieszka w Budziejowicach i niczym się nie przejmuje. Cały czas opowiada zabawne historie. I teraz też ledwo wszedł, zaraz zaczął mówić: ■^^■^■^H - Moja szanowna siostra, Janeczka, jest taka mądra. Zrobi wielką karierę. A ja, choć jej brat rodzony, głupi jestem. Ale nie wszyscy mogą być mądrzy, panie Klaus - powiedział, czym bardzo wkurzył moją mamę, która nie cierpi, gdy nazywa się ją Janeczką, i wszystkim w partii powiedziała, że ma na imię Diana. - Głupi muszą stanowić wyjątek, bo gdyby wszyscy ludzie byli mądrzy, to na świecie byłoby tyle rozumu, że co drugi człowiek zgłupiałby z tego* - mówił dalej wujek Wacek. Mama była wściekła, pan Klaus zdziwiony. Poczęstował wujka Wacława żywą ostrygą. Wujek nie wiedział, że najpierw trzeba wycisnąć na nią cytrynę. I od razu tę ostrygę połknął. Potem jeszcze szybciej ją wypluł. - To żywe stworzenie! - wrzasnął. - Czułem bicie jej serca na moim języku. -1 zaczął cały drżeć. Pan Klaus bardzo się przestraszył i nalał wujkowi Wacławowi francuskiego wina ze swojego kieliszka, żeby się uspokoił, ale wujek też je wypluł i z wielkiej walizy, którą zawsze ze sobą przywozi do nas w gości, wyjął osiem butelek piwa „Bażant". - Europa Europą, ale ja tam wolę nasze czeskie piwo - powiedział. Potem zderzył swoją butelkę „Bażanta" z kieliszkiem wina pana Klausa (mama aż zapiszczała, bo to nasze najdroższe kieliszki). - Wacek jestem - powiedział. - Wacek albo Szwejk. Na zdrowie. A potem wujek Wacek, no zgadnijcie... mówił dalej: - Czeskie piwo jest najlepsze. Bo my Czesi jesteśmy najpoczciwszym narodem. Pan Klaus był tak zaskoczony zwaleniem się bez zapowiedzi wujka Wacka, że wychylił dwa kieliszki wina jeden po drugim i powiedział: - Niech mi pan to udowodni, panie Wacławie, historycznie. - Nie ma sprawy - rzekł wujek i zabrał się do udowadniania. - Królów potężnych mieliśmy, z dynastii Przemyślidów. Wacław II, po którym świętej pamięci ojciec imię mi nadał, w wieku XIII podbił ziemię węgierskie i polskie. Sprawiedliwie podbił. Szkoda, że mu syna, Wacława III, ukatrupili w Ołomuńcu, bo to był koniec dynastii. Ten, co kropnął, Polak jakiś na pewno albo i Węgier, założę się, panie Klausie, że był odświętnie ubrany. Miarkuje pan sam, że ubijanie króla to robota bardzo trudna, nie to samo, jak kłusownik strzela do gajowego. Tutaj chodzi o to, jak się do niego dobrać, na takiego pana nie można się wybierać w jakichś szmatach. Musisz, bratku, iść w odświętnym *Jaroslav Haszek, Przygody Dobrego Wojaka Szwejka, przekład Paweł Hulka-Laskowski, Książka i Wiedza, Warszawa 1982. stroju, żeby cię przedtem nie capnął ktoś z królewskiej straży. Wujek Wacek może tak bez końca. Teraz też gadał i gadał, a mama siedziała zrezygnowana na krześle. I z tej rezygnacji nawet nie goniła mnie, żebym szedł spać. Pan Klaus, też zrezygnowany, chciał nalać sobie kolejną lampkę francuskiego wina, lecz okazało się, że butelka jest pusta. - Europa Europą, ale nasze czeskie piwo też nie jest złe - westchnął i sięgnął po „Bażanta". - A nie mówiłem? - zaśmiał się wujek Wacław. - Janeczko, wstaw ostatnie cztery butelki do lodówki, bo ciepłe piwo, nawet czeskie, nie leży mi za bardzo. A masz tam jakieś knedliczki może? Zagryźć czymś by się zdało. Mama rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Ale zaraz wściekłość zniknęła z jej oczu i zastąpiło ją zdziwienie. Wszystko przez to, co powiedział pan Klaus: - Knedliczki, pani Diano, byłyby zaiste wspaniałym uzupełnieniem ostryg. Mama poszła do kuchni, a pan Klaus puścił oko do wujka Wacka i powiedział: - Fajna ta twoja siostra, Janeczka. A potem pan Klaus i wujek Wacek wypili resztę piwa wujka Wacka i nawet całe zapasy piwa taty, powtarzając przed każdą butelką: „Europa Europą, ale nie ma jak czeskie piwo". Potem pan Klaus i wujek Wacek mówili jeszcze o wielu wspaniałych czeskich rzeczach, o których nigdy nie słyszałem: Helenie Vondraczkowej, szpitalu na peryferiach oraz Żwirku i Muchomorku. I nie wiem, o czym jeszcze, bo zasnąłem na kanapie w salonie. Nad ranem obudziło mnie beknięcie pana Klausa. Otworzyłem oczy. Pan Klaus odsunął talerze po knedliczkach, objął wujka Wacława i powiedział: - Wacuś, staruszku. Mam jedno wolne miejsce na liście wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Chcesz je? Daję ci. Ktoś musi tam bronić naszej tożsamości narodowej w Brukseli. To co, Wacek, bierzesz? Naprawdę, bierzesz? To klawo. INFORMACJA O KRAJU Czechy to nieduży, górzysty kraj, któremu brakuje morza. Zajmuje prawie 79 tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni i mieszka w nim ponad 10 milionów ludzi (w tym 1,6 miliona dzieci). Na mapie znajdziecie Czechy dzięki temu, że wyglądają jak królik przyczajony za miedzą, którego pyszczek wcina się między Polskę i Słowację, a ogon merdałby w Niemczech, gdyby króliki umiały merdać. Stolicą Czech jest Praga, jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Innych wielkich miast nie ma. Są mniejsze, takie jak Pilzno, Brno czy Ostrawa. Czechy są republiką, a to oznacza, że nie mają króla. A kiedyś miały, na przykład Wacława II. Л/yote/r? wujek Wacek rjozcadnijcje... mówił dalej. - Czeskie piwo jest najlepsze. Bo my Czesi jesteśmy najpoczciwszym narodem. Rozdział 5. Dania Ce blokuje mej rOZWOJ? Babcia Gertruda mówi, że mój tata jest szalony. I że miała wobec niego inne oczekiwania: powinien być prawnikiem albo lekarzem, a nie ulicznym sakso-fonistą. Oczekiwania babci to poważna sprawa: nie mijają tak sobie, jak wiosna albo deszcz. Babcia nadal je ma - teraz wobec mnie, bo tata jest niereformo-walny - tak mówi babcia - co znaczy, że jest za duży, żeby się czegoś nauczyć. Mnie oczekiwania babci Gertrudy nie przeszkadzają - mogę być nawet lekarzem albo prawnikiem - ale przygnębia mnie to, że babcia ciągle się martwi o mój rozwój. Mówi, że do niczego nie dojdę. Bo czego można spodziewać się po chłopcu, któremu rodzice nadali imię Indra, po jakimś hinduskim bogu? A oto rzeczy, które najbardziej blokują mój rozwój - zdaniem babci, rzecz jasna - mój tata, moja dzielnica, moje geny i mój charakter. Zacznę od taty. Ma na imię Christian i pracuje na ulicy albo w nocnych lokalach. Gra tam na saksofonie. Wraca do domu nad ranem, a tym samym daje mi zły przykład. Choć rano przed szkołą powinien robić mi śniadanie, śpi sobie w najlepsze i gwiżdże przez sen, bo tak kocha saksofon, że dmucha w niego dniem i nocą, czy ma instrument przy ustach czy nie, nawet w wannie. Tata kocha też takiego filozofa Sorena Kierkegaarda, który był luterańskim pastorem, ale głównie znawcą ludzkiej duszy i wiedział, co to miłość - ciągle czyta jedną jego książkę, tę samą, pod tytułem „Bojaźń i drżenie". Babcia uważa, że tata jest szalony, ale to już Wam chyba mówiłem. Tata nie lubi innych pastorów i nie chce wychowywać mnie w tradycji lu-terańskiej, w jakiej była wychowana babcia, i z tego bierze się nasza rodzinna udręka (tak mówi babcia). Bo tata nie wpaja we mnie, że trzeba być bogatym, żeby zasłużyć na łaskę Boga, a jak nocą zarobi na ulicy dużo pieniędzy, й І to zamiast umieścić je na dobrze oprocentowanej, długoterminowej lokacie, zaraz wszystko wydajemy - na fajne rzeczy, jak kino, telewizor z płaskim ekranem, wycieczkę na Jamajkę albo klocki lego. I jeszcze tata nie płaci podatków, bo mówi, że jest wolnym człowiekiem. Kiedyś tata kupił mi tyle klocków lego, że ledwo zmieściły się w pokoju. Ze sto paczek. Zbudowałem z nich wampira wysysającego krew z dziewicy (bo ja mam nad wyraz rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną, tak mówi pan psycholog w szkole). Kiedy babcia dowiedziała się, co zbudowałem, zaraz zrobiła tacie awanturę, że mnie źle wychowuje. Tata jej powiedział, że babcia pewnie by chciała, żebym z klocków lego budował kościoły protestanckie, ale w ostatnich pięćdziesięciu latach zaszły na świecie duże zmiany kulturowe i powinna się cieszyć z mojej wyobraźni przestrzennej. Fajny jest ten mój tata. Ale babcia też jest fajna, tata by w życiu nie zrobił takiego ciasta, jak ona. A ona się cieszy z mojego apetytu tak, jak tata z mojej wyobraźni. Drugą rzeczą, która blokuje mój rozwój, jest dzielnica, w której mieszkamy - Christiania (czytajcie: „kristania"). To najfajniejsza część Kopenhagi, chociaż blokuje rozwój. To dzielnica portowa, ale nie ma w niej już portu, tylko domy, gdzie mieszkają wolni ludzie, tacy jak mój tata i ja. Założyli ją hippisi, którzy nie wierzą ani w rząd, ani prawa, tylko w wolność i miłość. I właśnie to, że nie panują tu żadne prawa, tak bardzo niepokoi moją babcię. Trzecią rzeczą, która blokuje mój rozwój, są moje geny. Geny to materiał, z jakiego jesteśmy zbudowani. Są malutkie, ale zawierają wszystkie informacje o tym, jak ma wyglądać nasz nos, jaki mamy mieć kolor włosów i czy mamy nad wyraz rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną. Geny dostajemy po rodzicach i dlatego jesteśmy do nich podobni, a zdarza się też, że się podobnie zachowujemy. Teraz rozumiecie, że moją babcię bardzo niepokoją moje geny. Bo dostałem geny od taty i mamy. Tata mieszka w wolnym mieście Christiania i nie płaci podatków, a mama, kiedy byłem jeszcze maluchem, wyjechała na jakąś tropikalną wyspę, na której w ogóle nie ma podatków ani kościołów. Czasami przysyła mi z tej wyspy kolorowe pocztówki, a raz nawet sama przyjechała. Przywiozła mnóstwo świetnych i pożytecznych prezentów, takich jak maski czarowników. To jakie mogę mieć geny po mamie i tacie? Na pewno nie takie, które zwierają informacje, jak się zostaje prawnikiem albo lekarzem. Babci wcale nie podobały się moje maski czarowników. Powiedziała, że powinienem poznać tradycję i historię swojego kraju. A potem cały wieczór Choć rano przed szkołą powinien robić mi śniadanie, śpi sobie w najlepsze i gwiżdże przez sen, bo tak kocha saksofon, że dmucha w niego dniem i nocą, czy ma instrument przy ustach czy nie, nawet w wannie. І mi o tych dwóch rzeczach opowiadała. Myślałem, że tradycja to coś nudnego, bo tak mówi tata, ale opowieści babci były bardzo ciekawe. W czasach wikingów - wiecie, tych facetów z mieczami i siekierami, co wiosłowali po całym świecie - w wiekach od IX do XI Dania była wielką potęgą. W XI wieku kraj zjednoczył pierwszy król, Knut Wielki, który był też władcą Anglii. Trzy wieki później Dania przeżyła okres rozkwitu. Królowa Małgorzata zjednoczyła pod duńską koroną Danię, Norwegię, Szwecję, Finlandię, Wyspy Owcze i Grenlandię. Ale Norwegia, Szwecja i Finlandia się niestety uniezależniły. Tak mówiła babcia, a potem przeszła do opowieści o Marcinie Lutrze, który był Niemcem, nie Duńczykiem, ale który za to zreformował wiarę chrześcijańską, i o pisarzu Hansie Christianie Andersenie. Ale kiedy mówiła o Andersenie, wszedł tata i jej przerwał, bo Andersen pisał krwawe kawałki, zupełnie nie w duchu miłości i wolności. I takie ponure, na przykład o dziewczynkach z zapałkami zamarzających na śmierć na ulicy. Czwartą rzeczą, która blokuje mój rozwój, jest mój charakter. Chętnie bym Wam o tym opowiedział, ale nie do końca wiem, o co chodzi. Babcia mówi, że jestem bardzo, bardzo uparty. A jak mówię, że nie jestem, to każe mi to udowodnić i iść z nią do kościoła. Dzisiaj też chciała. Ale nie mogłem. Bo przegapiłbym demonstrację, a demonstracje to jedne z najfajniejszych zajęć, jakie mamy w Christianii. Machamy na nich z tatą transparentami albo krzyczymy „Precz z kapitalizmem!". Dzisiaj ma być jedna bardzo fajna demonstracja - przeciwko budowie osiedla dla bogaczy w naszej dzielnicy. Dobrze się do niej przygotowałem. Namalowałem na płótnie trzy żółte kropki na czarnym tle - to symbol naszej dzielnicy. I zrobiłem na wielkim arkuszu papieru transparent z napisem „Bogaci blokują mój rozwój." Tata był ze mnie bardzo dumny. Flaga i transparent wyszły świetnie, pani od duńskiego mówi, że mam nad wyraz rozwiniętą wyobraźnię literacką. INFORMACJA O KRAJU Dania jest płaska jak placek. Najwyższa góra wystaje 173 metry nad poziom morza, i jest czternaście i pół raza niższa od Rysów, najwyższego szczytu Polski. Dania ma za to znakomity dostęp do morza, bo leży na półwyspie Jutlandia i 527 wyspach. Nawet stolica, Kopenhaga, jest położona na wyspie. W tym kraju są znacznie lepsze warunki dla marynarzy niż dla górali. Dania ma 43 tysiące kilometrów kwadratowych. To niedużo, ale częścią królestwa Danii są też Wyspy Owcze i ogromna Grenlandia, wyspa śniegu i lodu. Danię poznacie na mapie po tym, że wygląda jak pokruszony placek bez kruszonki. Mieszka tam prawie 5,5 miliona ludzi, z tego 1 milion to dzieci, a 460 tysięcy to babcie. Dania należy do państw skandynawskich, co oznacza, że mieszkają w niej Duńczycy będący Skandynawami. Inni Skandynawowie to też Szwedzi, Norwegowie i Finowie. Rozdział 6. Estonia Duma.. , przodków Wielce Szanowna Pani Ingrid, Wiem, że jest Pani bardzo zajęta jako czołowa bizneswoman naszego kraju, która przynosi chlubę całemu regionowi Haapsalu, i nie ma Pani czasu przychodzić na wywiadówki, dlatego pozwalam sobie napisać ten list. Nie żeby z Sandrą były jakieś problemy, absolutnie nie. Wręcz przeciwnie. Pani córka uczy się dobrze, jest koleżeńska i wykazuje duże zdolności przywódcze. Jeśli coś mnie niepokoi w jej podejściu do nauki, to może zbytnie nastawienie na cyfry, liczby i ułamki, a zwłaszcza obliczenia stosowania środków płatniczych, i - proszę mi wybaczyć - pewne lekceważenie poezji. Na przykład, w ostatni czwartek poprosiłam klasę Pani córki o napisanie wiersza na temat przyrody naszego miasta. To był świetny pomysł. Przyniósł wiele znakomitych dziełek, wartych upowszechnienia. Pozwoli Pani, że na dowód zacytuję fragment wiersza Edgara, prymusa klasy III c, zatytułowany „Plaża w Haapsalu". Patrzę w dal, Chlupot fal, Sprawia, że Wracać żal. Przyzna Pani, Pani Ingrid, że jest to urocza strofa - prosta, a jednocześnie porywająca i jakże poetycka. I jeśli można w niej dostrzec jakąś ekonomię, to tylko ekonomię środków. Pani córka, Sandra, napisała wiersz w podobnym duchu i pod takim samym tytułem, co pozwala mi przypuszczać (choć przyznaję, Jeśli coś mnie niepokoi w jej podejściu do nauki, to może zbytnie nastawienie na cyfry, liczby i ułamki, a zwłaszcza obliczenia stosowania środków płatniczych, i - proszę mi wybaczyć - pewne lekceważenie poezji. І że nie mam na to żadnych dowodów), że pomysł wiersza ściągnęła od Edgara, z tą różnicą, że oprócz ekonomii środków, właściwie cały wiersz Sandry jest o... ekonomii. A oto on: „Plaża w Haapsalu" Patrzę w dal, Czasu żal, W myślach wciąż, Liczę szmal. Szanowna pani Ingrid, nasz kraj słynie z bardzo prężnej gospodarki - mamy świetnie rozwinięty przemysł elektroniczny i telekomunikacyjny - i celowe wydaje się podsycanie w najmłodszym pokoleniu ducha przedsiębiorczości. Niemniej chciałabym przypomnieć, że kraj nasz znany jest także z niezłej literatury i poezji. Jesteśmy wrażliwym i mężnym narodem, o czym świadczy nasza historia. Pozwoli Pani, iż - aby uniknąć gołosłowności - powołam się na konkretne fakty historyczne, które dowodzą siły naszego narodowego ducha. Przez wiele wieków plemiona estońskie zachowywały całkowitą odrębność i były wierne swoim pogańskim wierzeniom. Estonia jako ostatnia w Europie przyjęła religię chrześcijańską. W średniowieczu pozostawała niezależna, mimo zakusów barbarzyńskich wikingów i Rusi Kijowskiej. Później uległa potędze militarnej Danii, Zakonu Krzyżackiego i Rosji, ale po to tylko, by w roku 1990 odrodzić się w obecnym kształcie niepodległego państwa, które właśnie wstąpiło od Unii Europejskiej. Szanowna Pani Ingrid, w związku z powyższym uprzejmie proszę o zwrócenie uwagi na niedostatki poetyckie i światopoglądowe skądinąd bardzo zdolnej i lubianej przez wszystkich Pani córki Sandry, która wykazuje duże zdolności przywódcze. Proszę o to w imieniu naszych przodków, z poważaniem, wychowawczyni klasy III c, Tania Kuldkepp PS Szanowna Pani Ingrid, pozwolę sobie przypomnieć, że wkrótce klasa Sandry wybiera się na wycieczkę do Tallina, którą Pani firma obiecała częściowo sfinansować. Oto numer konta bankowego: 2308-7597-7893-759. Szanowna Pani Taniu, Po pierwsze, już przelałam na konto szkoły odpowiednią sumę, która pozwoli klasie Sandry na odbycie wycieczki do Tallina. Uprzejmie proszę o przesłanie potwierdzenia przelewu, które jest mi potrzebne, żeby dokonać odpisu od podatku. Po drugie, nie mogę niestety przyjść na wywiadówkę w najbliższy piątek o siedemnastej, bo akurat w tym czasie odbywa się zebranie Rady Nadzorczej naszej firmy. Po trzecie, kazałam Sandrze poprawić wiersz na temat przyrody. Obecnie nosi on tytuł „Góra w Davos", gdyż Sandra pracowała nad nim w czasie ferii, w tym słynnym szwajcarskim kurorcie. Oto on: Stoję na górskim tarasie, I całkiem nieźle mam się, Klnę się na naszych przodków, Wcale nie myślę o kasie. z poważaniem, Ingrid Veerpalu, Wiceprezes Rady Nadzorczej INFORMACJA O KRAJU Estonia jest niedużym krajem, który wrzyna się wMorze Bałtyckie jakostrze otwieracza do puszek (dzięki czemu poznacie ją na mapie). Zajmuje obszar 45. tysięcy kilometrów kwadratowych, nie jest więc dużym krajem. W Estonii mieszka tylko milion 400 tysięcy ludzi, dużo mniej niż w Warszawie. Dzieci oczywiście też nie ma zbyt wiele - jakieś 220 tysięcy. Stolicą Estonii jest Tallin, jedyne w miarę duże miasto w tym kraju. Estonia jest republiką, którą rządzą politycy. * # Rozdział 7. Finlandia Zycie wewnętrzne Cześć, to ja, Matti. Mam dziewięć lat i jestem Finem, a my Finowie słyniemy z wielu rzeczy, a najbardziej z trzech. Po pierwsze jesteśmy najlepsi na świecie w telefonii komórkowej, po drugie uwielbiamy saunę, po trzecie - wbrew temu, co myślą Norwegowie i im podobni kłamcy - to u nas, w Finlandii, mieszka Święty Mikołaj. Tak, ten facet z brodą, co rozdaje Wam prezenty na gwiazdkę. Opowiem Wam o tym wszystkim, ale nie za długo, bo my Finowie słyniemy jeszcze z czwartej rzeczy - umiejętności milczenia i niechęci do długich rozmów. Mój tata, który jest dyrektorem szkoły, do której chodzę, twierdzi, że to oznacza, iż mamy bogate życie wewnętrzne i nie nudzimy się z naszymi myślami. Nie rozumiem tylko, dlaczego tata tak się wściekł, kiedy przyniosłem ze szkoły uwagę, że nie odpowiadam na zadawane mi przez panią pytania. Przecież tłumaczyłem mu, że nie mogłem, bo skupiałem się na moim życiu wewnętrznym. No dobra, pora przejść do życia zewnętrznego Finów. Zacznę od telefonów komórkowych, bo stanowią one jego znaczącą część. U nas, w Finlandii, jest więcej komórek na głowę - to znaczy na jednego człowieka - niż gdziekolwiek indziej na świecie. Tata mówi, że to dlatego, że my Finowie mamy też najwięcej szarych komórek w głowie. I dlatego to właśnie my tak bardzo udoskonaliliśmy telefon komórkowy. I teraz możemy sobie przez niego gadać, kiedy chcemy i ile chcemy. Ale tego nie robimy, bo my bardzo lubimy milczeć. Na ostatnim przemówieniu na zakończenie roku szkolnego tata mówił dużo o tych komórkach i o myśleniu Finów. Nawet nasz język jest zbudowany inaczej niż większość języków w Europie. Tylko Węgrzy mają podobny - pochodzi z ugrofińskiej rodziny językowej. Wprawdzie w roku 1154 przyjęliśmy chrześcijaństwo od szwedzkiego króla Eryka i na siedemset lat związaliśmy się ze Szwecją, ale zawsze różniliśmy się od Szwedów - mniej mówiliśmy, więcej myśleliśmy. W roku 1809 na Finlandię najechał rosyjski car Aleksander I i odtąd aż do roku 1917 byliśmy związani z Rosją, ale zawsze różniliśmy się od Rosjan - mniej mówiliśmy, więcej myśleliśmy. A w roku 1917 w Rosji była rewolucja bolszewicka, poleciała głowa cara, władzę przejęli robotnicy. A my, Finowie, ogłosiliśmy niepodległość. I odtąd ją sobie mamy. I korzystamy z niej najlepiej, jak się da, żyjemy spokojnie wśród jezior, udoskonalamy telefony komórkowe i chodzimy do sauny. No właśnie, teraz będzie o saunie. Nie ma nic przyjemniejszego niż po-wygrzewać się w niej w temperaturze 80 stopni Celsjusza, a potem wskoczyć do lodowatego jeziora. To bardzo dobrze robi na zdrowie, a zwłaszcza na zdrowie szarych komórek, tych żyjątek, które mieszkają w mózgu i nic nie robią, tylko myślą, jak by tu udoskonalić telefon komórkowy. Komórki robią to ciągle, bo w naszym kraju jest ponad milion dwieście tysięcy saun w zwykłych domach i jeszcze osiemset tysięcy przy różnych basenach i hotelach. Na jednego Fina przypada prawie pół sauny. Dwa miliony saun, pięć milionów ludzi. Chodzimy do sauny nawet w Boże Narodzenie. Co przypomina mi o naszym ostatnim i najlepszym wynalazku, Świętym Mikołaju. Naszym, fińskim. Każdy, kogo szare komórki jako tako działają, wie: Święty Mikołaj mieszka w fińskiej Laponii, a nie na przykład w Islandii, jak twierdzą Islandczycy albo na Grenlandii, albo w Szwecji. Najbardziej wkurzają mnie (i mojego tatę) ci kłamcy Norwegowie, bo oni twierdzą, że Święty Mikołaj urodził się w jakimś ich miasteczku w roku 1602. To nieprawda. Żeby walczyć z takimi kłamstwami, mój tata i inni szanowani panowie w garniturach założyli specjalne stowarzyszenie, Międzynarodową Fińską Fundację Świętego Mikołaja, która skupia wiele dużych firm. lej szefem jest pan Hourula, słynny biznesmen, ale i mój tata też pełni w tym stowarzyszeniu ważną funkcję: jest skarbnikiem. Tata zabrał mnie raz na zebranie stowarzyszenia do wielkiego hotelu w centrum Helsinek. Był tam taki stół na podwyższeniu, a na nim mikrofon. Do tego mikrofonu podchodzili różni szanowani panowie w garniturach i dowodzili, że Święty Mikołaj jest Finem. Jeden mówił, że przecież to do Finlandii każdego roku przychodzi około siedemset tysięcy listów z adresem „Do Świętego Mikołaja", a nie do Szwecji albo Islandii. Przez lata zebrały się miliony takich listów. Drugi mówił, że tylko głupcy twierdzą, że Święty Mikołaj '*: * W wielu krajach powstali Święci Mikołaje, którzy ze sobą konkurują. Stwarza to napięcie w stosunkach międzynarodowych. Musimy odwrócić ten niebezpieczny trend. Udowodnić, że Święty Mikołaj jest Finem i raz na zawsze zlikwidować to napięcie, zanim dojdzie do konfliktu zbrojnego. ч| mieszka na Biegunie Północnym, bo tam nie ma przecież roślin i co jadłyby jego renifery? Pan Hourula mówił najdłużej. A przemówienie zakończył tak: - Naszym zadaniem jest trwanie przy prawdzie. W wielu krajach powstali Święci Mikołaje, którzy ze sobą konkurują. Stwarza to napięcie w stosunkach międzynarodowych. Musimy odwrócić ten niebezpieczny trend. Udowodnić, że Święty Mikołaj jest Finem i raz na zawsze zlikwidować to napięcie, zanim dojdzie do konfliktu zbrojnego. Po każdym zdaniu pana Houruli na krótką chwilę zapadała cisza i przez to, gdy po przemówieniu podszedł do taty, żeby wysłuchać gratulacji spytałem go, czy to dlatego, że my Finowie uwielbiamy milczeć. Ale tata bardzo się zezłościł i powiedział, że nie, że pan Hourula milczy w czasie przemówienia, tylko po to, żeby zbudować napięcie. Pan Hourula kiwnął głową, że tak. Wtedy powiedziałem, że przecież on sam mówił, że napięcie należy likwidować. Wtedy pan Hourula powiedział, że musi już iść do innych ludzi wysłuchać gratulacji. Nie wiem, dlaczego tata był na mnie zły przez resztę wieczora o to, że zadałem panu Houruli pytanie. Przecież w szkole nie pozwala mi milczeć. INFORMACJA O KRAJU Finlandia to duży porośnięty wspaniałymi lasami kraj, w którym jest mnóstwo jezior. Na powierzchni 338. tysięcy kilometrów kwadratowych mieszka tylko 5 milionów ludzi, w tym 900 tysięcy dzieci. To oznacza, że jest tam bardzo dużo miejsca, dlatego w Finlandii dobrze żyje się wielu zwierzętom, na przykład łosiom i reniferom, a także komarom, których Finowie mają 35 gatunków. Na mapie poznacie Finlandię po tym, że przypomina psa siedzącego do nas tyłem. Pies ten podkulił ogon, ale nastroszył uszy, które wrzynają się w Norwegię. Stolicą Finlandii są Helsinki. Inne ważne miasta to Espoo i Tampere. Finlandia jest republiką, więc się pewnie domyślacie, że rządzą nią politycy. i Rozdział 8. Francja Moje Waterloe Wojna trwa. Kumple mówią, że nie mam szans, cała artyleria jest po stronie wroga, ale ja się nie poddam. Po mojej stronie jest męstwo. I taktyka. Nie mam ciężkiej broni, więc będę walczył taktyką partyzancką, poprowadzę wojnę podjazdową. To znaczy, że zaatakuję znienacka, zadam cios i ucieknę. Dzisiaj, w środę, odniosę ostateczne zwycięstwo. To nie ja zacząłem tę wojnę. Zaczął tata. Ja tylko zacznę opowiadać, od początku, czyli od niedzieli. Wszystko przez to, że tata pracuje w Ministerstwie Kultury, w departamencie zajmującym się czystością języka francuskiego. Mówiąc prosto, tacie płacą za to, żeby w naszym kraju używano jak najwięcej francuskich słówek, a jak najmniej słówek pochodzących z obcych języków, zwłaszcza z tego zachwaszczonego języka Angoli i jankesów. Tydzień temu awansowano go na zastępcę dyrektora i z tej okazji urządził właśnie w niedzielę, u nas w domu, przyjęcie. Tak naprawdę to urządziła je nasza gosposia, Abra, która pochodzi z Algierii, pod dowództwem mojej mamy, która powiedziała jej, co ma posprzątać i ugotować - ale i tak nazywa się, że przyjęcie urządził tata. Abra jest bardzo fajna i wygląda tajemniczo, dlatego nazywam ją Abrakadabrą albo po prostu Kadabrą. No i właśnie na tym przyjęciu zaczęła się moja wojna z tatą. Bo jak żegnałem się przed pójściem spać z jego kolegami z pracy, dyrektorami i wicedyrektorami departamentów, powiedziałem im „bye, bye guys" (czytajcie: „baj, baj gajz"). „Bye, bye guys" znaczy „na razie, kolesie", słyszałem to na takim jednym filmie amerykańskim o gangsterach, a z nimi tak się pożegnałem, bo bardzo ich polubiłem. Cały czas się do mnie uśmiechali. Ale kiedy to powiedziałem, przestali się uśmiechać. A najbardziej nie uśmiechał się mój tata. Bo ten pan w szarym garniturze, jego szef, powiedział: n Mówiąc prosto, tacie płacą za to, żeby w naszym kraju używano jak najwięcej francuskich słówek. і - Chyba powinieneś zacząć wprowadzać nasze dyrektywy w swoim domu, Jean-Jacques (czytajcie „żan-żak"), jeśli chcesz dłużej wytrwać na tej posadzie. Nic z tego nie zrozumiałem, ale następnego ranka, przy śniadaniu, tata przetłumaczył to, co powiedział pan w szarym garniturze na język dzieci, a właściwie na język rodziców mówiących do dzieci: - Od dzisiaj nie chcę pod moim dachem słyszeć żadnego słowa angielskiego, japońskiego, z sanskrytu ani żadnego innego języka niż francuski. Wzruszyłem tylko ramionami. Co za problem. - Ok, tato - powiedziałem. Wtedy tata zaatakował po raz pierwszy. Powiedział, że mówi się „oui, papa" (czytajcie: „łi, papa"), a w najgorszym wypadku „daccord" (czytajcie: „dakor"), bo jesteśmy we Francji i nikt tu nie rozumie obcych języków. Na to ja, że przecież zrozumiał moje „ok". Wtedy tata się wściekł i zabronił mi oglądać tego dnia telewizję. I powiedział, że codziennie wieczorem zada mi jedno pytanie z historii wielkich francuskich bitew, najpierw z wczesnego średniowiecza, potem z późnego, potem z czasów nowożytnych i tak dalej - jak nie odpowiem, będę miał szlaban na telewizję. A jeśli użyję w domu niefrancuskiego słowa, dojdzie do tego szlaban na gry komputerowe. To brzmiało poważnie. A wyglądało jeszcze gorzej. Pierwszego dnia, w poniedziałek, wypadło wczesne średniowiecze. Tata miał zadać pytanie po powrocie z pracy. Zajrzałem do grubych książek historycznych, chociaż zwykle w ferie - bo to działo się w ferie - unikam książek z wyjątkiem komiksów. To nawet nie było trudne i od razu znalazłem rozdział o wczesnym średniowieczu, był zaraz po rozdziale o późnej starożytności i przed rozdziałem o późnym średniowieczu. A w tym rozdziale odkryłem coś świetnego - opowieść o człowieku-młocie. Wyobrażacie sobie, oprócz ryb-mło-tów są też ludzie-młoty! Ale ciekawe te książki historyczne! Ten człowiek-młot, o którym Wam opowiadam, miał na imię Karol. W książkach historycznych piszą, że Karol Młot był znakomitym wodzem. Zjednoczył średniowiecznych Francuzów i podbił sąsiednie plemiona. Czytałem tak sobie o Karolu Młocie i nawet nie zauważyłem, że już jest po południu i że przegapiłem japońską kreskówkę w telewizji. Na szczęście i tak nie mógłbym jej oglądać, bo mam szlaban na telewizor. Zjadłem tylko obiad -prowansalską zupę rybną, a nie moje ulubione hamburgery z frytkami - i wróciłem do czytania. Tata zabronił Abrze, naszej gosposi, gotować niefrancuskie jedzenie, a pałeczki do sushi musiała połamać i spalić w kominku. Po obiedzie czytałem o wielkiej bitwie Karola Młota. W 732 roku pod Poitiers (czytajcie: „płatie") pokonał on hiszpańskich Arabów, którzy najechali i pustoszyli nasze ziemie. To było to! Tata musi zapytać o tę bitwę. Bo o jaką inną? W końcu trwała kilka dni. No i przecież to Młot stworzył państwo Franków. Zadowolony odłożyłem książkę. Wiedziałem wszystko, a taty jeszcze nie było. Tego dnia miał jechać do dilera samochodów sprzedać toyotę i kupić peugeota. Wrócił dopiero wieczorem. Obejrzeliśmy nowego peugeota combi. Był taki niebieski, jak stroje naszej reprezentacji w piłkę nożną, i taki francuski... Zaraz potem tata zadał mi pytanie: - Kogo pokonał Pepin Krótki na prośbę papieża Stefana? To była katastrofa. Pepin Krótki? Kto o zdrowych zmysłach pytałby o krótkiego króla, kiedy może zapytać o króla-młota. Kto uczyłby się o Pepinie Krótkim, kiedy mógłby o Karolu Młocie? Wiedziałem o tym krótkim tylko tyle, że był synem Młota. Tata mnie miał. Powiedział, że Pepin Krótki w roku 754 pokonał króla Longobardów, a ja znowu nie pooglądam sobie telewizji. We wtorek od rana zabrałem się do czytania książek historycznych. I tak nie mogłem oglądać kreskówek. Tym razem nie dam się zagiąć. Książki historyczne były tak ciekawe, że w pięć minut pochłonąłem ślimaki w sosie pomidorowym i wróciłem do czytania. Abra spytała, czy nie jestem chory, bo nigdy nie widziała, żebym tyle siedział nad książką. Ale i tak nie potrafiłem wybrać najważniejszej bitwy późnego średniowiecza. Pomogła mi Abra. Powiedziała, że najważniejsza bitwa to taka, o której każdy wie. Więc powinienem zastanowić się, czy nie znam jakiejś bitwy, ot tak sobie, bez czytania historycznych książek. Ona sobie nie przypomina, bo choć już pięć lat mieszka we Francji, to i tak bardziej zna algierskie bitwy niż francuskie. Ale mądra ta Kadabra - odczarowała moją pamięć! Nawet nie zacząłem się zastanawiać, a już przyszła mi do głowy niezwykła bitwa. Taka, w której wodzem była kobieta. Znałem nawet jej imię - Joanna dArc (czytajcie: „dark"), zwana Dziewicą Orleańską. Zacząłem o niej czytać. Ta Joanna to dopiero historia. Urodziła się w roku 1412. Już jako dziecko słyszała głos Boga, Ojca nas wszystkich. Ale On wcale nie zabraniał jej używać amerykańskich słów -jak mój ojciec - tylko mówił, że powinna walczyć o wolność Francji, bo akurat trwała wojna stuletnia z Anglią. Więc walczyła, i to jak! Oswobodziła Orlean z rąk Anglików i wygrała z nimi w kilku bitwach. I bardzo dobrze. Wcześniej od Angoli dostawaliśmy niezłego łupnia. Bo my się z Anglikami tłuczemy od wieków, nawet teraz, tylko że teraz w piłkę nożną i rugby. Szkoda, że potem Angole złapali Joannę dArc, oskarżyli o czary i o to, że nosi męskie ubrania. Głupi ci Anglicy - co, miała walczyć w sukience? Potem spalili ją na stosie. Po śmierci miała lepiej, bo nawet ogłoszono ją świętą. ■■■■^■^■■^^■■■■■■■■■■■i Wiem to wszystko, bo znowu miałem dużo czasu na czytanie. Tata zadzwonił, że popsuł się jego nowy peugeot, musi jechać do serwisu i wróci później. Był dość zdenerwowany. Wrócił autobusem i wtedy to był już dość wściekły. Tylko zdjął płaszcz i zaraz zadał mi pytanie z bitew późnego średniowiecza. Brzmiało ono tak: - Kto poprowadził nasze wojska do zwycięstwa nad Anglikami pod Orleanem? Powiedziałem tacie wszystko, co wiem o Joannie d'Arc, a że wiem dużo, to trwało to z pół godziny. I wiecie co? Przez cały ten czas tata stał z otwartymi ustami i nic nie mówił. A nawet kiedy je zamknął, nadal nie mógł dojść do siebie. Kiwnął tylko głową, że się zgadza, kiedy powiedziałem, że jutro to ja zadam mu pytanie z bitwy nowożytnej, a jak nie odpowie, podpisujemy traktat pokojowy na moich warunkach. I o to mi chodziło. Szkoda, że z radości krzyknąłem „cool" (czytajcie: „kuul"), co po angielsku znaczy „fajowsko", bo tata zaraz nałożył szlaban na komputer. W środę przystąpiłem do ataku partyzanckiego. Zaatakuję znienacka, zadam cios, ucieknę i podpiszę traktat pokojowy na moich warunkach. A mam ich dwa. Pierwszy jest taki: tata przyzna, że stosowanie szlabanu na telewizję jest nielegalne i niehumanitarne, czyli niezgodne z prawem i godnością człowieka, i że ogłasza moratorium zakazujące tego rodzaju kary, co oznacza, że nie będzie mógł jej stosować. Drugi warunek jest taki: tata podpisze deklarację, że stosowanie szlabanu na gry komputerowe j est nielegalne i niehumanitarne, i że ogłasza moratorium zakazujące tego rodzaju kary, co oznacza, że nie będzie mógł jej stosować. Po przeczytaniu tych wszystkich książek historycznych znam się świetnie na pisaniu traktatów pokojowych i może jak dorosnę, będę to robił zawodowo, czyli za pieniądze. Wszystko spisałem na kartce z pomocą Abry, a potem zabrałem się do czytania książek historycznych. Od razu znalazłem najważniejszą bitwę nowożytną Francji. Pewnie o niej słyszeliście - to bitwa pod Waterloo z 18 czerwca 1815 roku. Napoleon Bonaparte przegrał ją z wojskami Anglików i Prusaków, czyli dzisiejszych Niemców. Jego najlepsze oddziały - Gwardia Cesarska - zostały zaatakowane podstępnie przez Angoli, którzy wcześniej udawali martwych. Tchórze! Czytałem o tej bitwie parę godzin, zanim tata przyjechał do domu naprawionym peugeotem. Postanowiłem zaatakować natychmiast, jeszcze w przedpokoju, zanim tata powiesi płaszcz na wieszaku nie tak, jak ci tchórze Angole. - Tato! - krzyknąłem. - Oto moje pytanie z historii bitew nowożytnych. Czy Bonaparte poprowadził osobiście pierwszy atak na Anglików w bitwie pod Waterloo? Tata był trochę zdziwiony moją partyzancką taktyką, ale odpowiedział pewnie i spokojnie: - Nie, mój drogi. Bonaparte nie prowadził ataków osobiście, a już na pewno nie pod Waterloo. Uśmiechnąłem się tylko z wyższością. Plan się powiódł. Miałem tatę. - Nie masz racji, tato - powiedziałem spokojnie. - Do pierwszego ataku pod Waterloo szóstą dywizję poprowadził Bonaparte. Ale nie Napoleon, o którym myślisz, tylko Hieronim Bonaparte, najmłodszy brat Napoleona. Potem pokazałem mu książki historyczne, gdzie było napisane właśnie tak, jak powiedziałem. - To niesłychane - powiedział tata, kiedy Kadabra biła mi brawo. - To niebywałe - powtórzył kilka razy i był tak zdumiony swoim brakiem wiedzy, że bez oporu podpisał traktat pokojowy. I to na moich warunkach. - Hurra! - krzyknąłem. - Cool! Cool! Cool! Jestem wolnym człowiekiem. Mogę używać słów, jakie mi się podobają - angielskich, japońskich, z sanskry-tu, i każdego języka Ziemian i kosmitów. Nigdy już nie nałożysz mi szlabanu na telewizję i komputer! Tata wciąż stał zrezygnowany w korytarzu z płaszczem w dłoni. Westchnął głośno i powiedział tylko dwa słowa „danin it" (czytajcie: „dem it"), co w języku tych tchórzy Angoli znaczy: „niech to szlag trafi". INFORMACJA O KRAJU Francja to duży kraj. Zajmuje obszar 551 tysięcy kilometrów kwadratowych i jest sporo większa od Polski. Mieszka tam 60 milionów ludzi, czyli tyle samo, co w Wielkiej Brytanii, gdzie żyją Anglicy, z którymi Francuzi ciągle się kłócą. We Francji mieszka ponad 11 milionów dzieci, z czego 5 milionów 700 tysięcy to chłopcy. Statystyki nie mówią, ilu z nich jest grzecznych. Na mapie znajdziecie Francję dzięki temu, że wygląda jak Arab pędzący na wielbłądzie, którego nogi giną w kurzu pustyni. Stolicą kraju jest Paryż, gdzie mieszka aż 10 milionów ludzi (włączając przedmieścia i miasta satelickie, czyli położone dookoła). Ale we Francji są też inne duże miasta: Marsylia, Lyon (czytajcie: „lion"), Tuluza. Francj a ma nie tylko dostęp do Oceanu Atlantyckiego i Morza Śródziemnego, ale też wysokie góry, na jej terenie leży najwyższy szczyt Europy, Mont Blanc (4807 metrów nad poziomem morza). Francja to pierwsza w historii republika, którą rządzą politycy. Jeden z ostatnich królów Francji, Ludwik XVI, zginął w roku 1793. Lud francuski ściął mu głowę na gilotynie przy okazji przeprowadzania słynnej rewolucji francuskiej. Rozdział 9. Grecja Kulka szczęścia Jutro dla mojego taty będzie wielki dzień: do naszego antykwariatu przyjeżdża z Las Vegas bogaty Amerykanin, archeolog-amator, żeby kupować cenne przedmioty z czasów starożytnych. Tata mówi, że jest bardzo nadziany. Koledzy taty z innych antykwariatów powiedzieli mu, że ten Amerykanin wymachuje książeczką czekową jak Kreta długa i szeroka. Bez opamiętania. Dlatego tata chce zrobić z nim interes swojego życia i od rana odkurza stare wazy, głowy posągów i meble. Tata przydzielił mi ważne zadanie - mam nie zepsuć mu interesu jego życia. To nie będzie łatwe, bo ja bardzo lubię psuć. Na przykład w ostatnim tygodniu zepsułem radio i stłukłem stare lustro w sklepie taty. Ale to nie była moja wina, tylko pogody. Bo akurat padał deszcz, chociaż u nas w Heraklionie bardzo rzadko pada, no i musiałem trenować grę w kulki w antykwariacie, a nie przed domem. Jedna kulka, moja ulubiona - taka metalowa, którą wykopałem kiedyś na plaży - wpadła mi za starą komodę. Nie mogłem jej tam zostawić samej, w ciemnym, zakurzonym antykwariacie, pełnym strasznych twarzy bogów i bohaterów z przeszłości, a na pewno też duchów, których szczerze nie lubię. Umarłaby ze strachu. Wsunąłem rękę pod starą komodę i już, już czubkami palców wyczuwałem moją ulubioną kulkę, gdy nagle... spadło lustro, które stało na komodzie. Lustra nie spadają tak sobie. Jak już spadają, to się tłuką. I to z wielkim hukiem. A taki huk, zwłaszcza kiedy pochodzi z wnętrza naszego antykwariatu, oznacza jedno - zaraz przybiegnie tu tata. I wcale nie będzie zadowolony. Tata przybiegł, wcale nie był zadowolony, krzyczał, że odciągnie mi z kieszonkowego sto euro, bo tyle kosztowało to lustro. Ale się nie przejąłem, bo ostatnio *** odciągnął mi z kieszonkowego trzysta euro za taką głowę starożytnego żołnierza z kamienia, której domalowałem wąsy i okulary. A wcześniej dwieście za stłuczoną wazę. A ponieważ tata daje mi tygodniowo pięć euro kieszonkowego, to z powodu moich długów i tak nie dostałbym ani centa do czasu osiągnięcia pełnoletności. Zwłaszcza że zanim ją osiągnę, na pewno coś jeszcze stłukę. A więc i tak nic nie straciłem. Bardziej zmartwiła mnie strata kulki i to, że tata powiedział, że ukróci mój zwyczaj zbierania kulek, bo jak już muszę zbierać, to lepiej niech zbieram coś cennego, co można z zyskiem sprzedać - na przykład znaczki pocztowe, a nie jakieś bezużyteczne kulki albo resoraki. Tata postawił na komodzie nowe lustro i zabronił mi się do niego zbliżać, bo to nowe lustro jest warte trzysta euro. No więc trzymałem się z daleka od antykwariatu aż do przyjazdu tego nadzianego Amerykanina, pana Smitha, który okazał się bardzo miły. Wysiadł z wielkiego, czerwonego dżipa, którego sobie zaraz obejrzałem. Wdrapałem się nawet na maskę i, zanim przegonił mnie stamtąd tata, zobaczyłem, że w środku stoi taki sam czerwony dżip, tylko malutki - resorak. Błyszczał i był piękny. Pomyślałem, że taki resorak musi być bardzo drogi, i pozwolić sobie na niego może tylko ktoś taki jak nadziany pan Smith, ale niestety nie ja. Pan Smith wcale się nie gniewał, że chodzę po masce jego dżipa. Powiedział, że mam do tego prawo jako potomek starożytnych Greków, bo starożytna Grecja była najwspanialszą cywilizacją w historii ludzkości, a już zwłaszcza podziwia naszą architekturę i dzieła ducha. Trochę się przestraszyłem, bo duchów szczerze nie lubię, ale pan Smith powiedział, że chodzi mu o książki słynnych filozofów, takich jak Platon czy Arystoteles. Na to tata powiedział, że bardzo mu miło to słyszeć i też czasami, zwłaszcza jak już podliczy zyski z antykwariatu, lubi sobie poczytać słynnych filozofów greckich, a najbardziej Sokratesa. Na to pan Smith bardzo się zdziwił i powiedział, że przecież Sokrates nigdy nie napisał żadnej książki, a tata zrobił się czerwony i zaraz zaprosił nadzianego pana Smitha do obejrzenia antykwariatu. Ale pan Smith powiedział, że na biznes zawsze jest czas i chciałby jeszcze ze mną porozmawiać, a potem zapytał mnie, kto jest moją ulubioną postacią ze słynnych greckich filozofów. Nie pamiętałem żadnego, ale ze słynnych ludzi przypomniał mi się Michael Jackson (czytajcie: „majkel dżekson"), więc powiedziałem, że Michael Jackson. Nadziany pan Smith bardzo się zdziwił, a potem zaczął się śmiać i powiedział, że słabo zna dzieła filozoficzne Jacksona. Potem poszliśmy wszyscy razem do antykwariatu. * Tata przydzielił mi ważne zadanie - mam nie zepsuć mu interesu jego życia. To nie będzie łatwe, boja bardzo lubię psuć. Tata był bardzo miły dla nadzianego pana Smitha i bardzo zachwalał nasze wspaniałe antyki, ale panu Smithowi jakoś żaden się nie spodobał. Mówił, że to pospolite przedmioty o małej wartości. Tacie się to zdecydowanie nie podobało i zaczął się robić niezadowolony Bałem się, że zaraz zacznie krzyczeć na pana Smitha, a to byłaby wielka szkoda, bo pan Smith opowiadał mi takie ciekawe rzeczy i to o moim własnym kraju, Grecji. Mówił, że pierwsze greckie miasta, takie jak Ateny i Sparta, powstały prawie trzy tysiące lat temu, że starożytni Grecy stworzyli podstawy myśli europejskiej, podwaliny demokracji, i że wymyślili olimpiady. Bardzo mi się podobały opowieści pana Smitha, a jemu się chyba jeszcze bardziej podobało, że mi się podoba, jak opowiada, bo mówił coraz więcej i coraz głośniej. Zaczął nawet machać rękoma, kiedy mówił o bitwach słynnego greckiego wodza, Aleksandra Macedońskiego. I oczywiście walnął ręką w starą komodę, z której spadło lustro za trzysta euro. Lustra nie spadają tak sobie (coś o tym wiem). Jak już spadają, to się tłuką. I to z wielkim hukiem. Lustro za trzysta euro wcale nie różni się pod tym względem od tańszych luster. Zrobiło to, co leży w jego naturze (tak by powiedział Platon) - pękło. Tata się wściekł i zaczął krzyczeć. Nie dość, że nie zrobił z nadzianym panem Smithem swego interesu życia, to jeszcze stracił lustro. Ale pan Smith powiedział, że zapłaci za lustro i zapytał ile. Tata zażądał pięćset euro i pan Smith zaraz wypisał czek, a wtedy tata znowu zrobił się dla niego bardzo miły. Kiedy pan Smith wypisywał czek, aż krzyknąłem z radości. Nie dlatego, że tata dostał pięćset euro za lustro za trzysta euro, tylko dlatego, że spod komody wytoczyła się, jak gdyby nigdy nic, moja ulubiona kulka. Była trochę wystraszona, ale cała i zdrowa. Zaraz ją złapałem i zacząłem podrzucać z radością. Ona jest dość ciężką, metalową kulką, ale tym razem była jeszcze cięższa. Szybko zrozumiałem, dlaczego. Obciążał ją wzrok nadzianego pana Smitha. Jego głowa poruszała się w górę i w dół, a oczy podążały za kulką. W końcu, a była akurat w górze, pan Smith złapał ją błyskawicznym ruchem ręki. Nie wiedziałem, że nadziany pan Smith jest taki szybki. Zaraz spytał mnie - też bardzo szybko - skąd mam kulkę, potem wyszedł z nią na dwór, wyjął lupę i bardzo długo oglądał kulkę. Zacząłem się już denerwować, chociaż bardzo lubię nadzianego pana Smitha. Niech jej tak nie ogląda, nic jej nie będzie, chociaż jest trochę wystraszona. I niech mi ją oddaje! Pan Smith przestał oglądać kulkę i uśmiechnął się radośnie. Powiedział, że takiej kulki, jak moja, szukał od lat, i że ta moja kulka spowoduje przełom w poglądach historyków na temat gier antycznych. Bo jest to kulka z brązu z epoki minojskiej. Jej istnienie dowodzi, że kamienie z wgłębieniami z tego okresu, które archeolodzy znajdowali na Krecie, służyły do gier, a nie do składania ofiar, jak twierdzi większość badaczy. Nadziany pan Smith mówił tak i mówił, trochę za długo, jak na mój gust. Powiedziałem mu, żeby mi oddawał moją kulkę, bo trzyma ją już zdecydowanie za długo, a nie przypominam sobie, żebym ją z nim przegrał. Ale pan Smith odrzekł, że koniecznie chce kupić moją kulkę i da za nią dużo pieniędzy. Tata powiedział, że chce pięćset euro i pan Smith zaraz sięgnął po książeczkę czekową. Wiedziałem, co to oznacza - pożegnam się z moją ulubioną kulką raz na zawsze. Zacząłem wrzeszczeć wniebogłosy, a potem płakać z całej siły. - Nie dam kulki! - krzyczałem. - To moja najlepsza kulka. Tata był chyba zły, ale przeszło mu, kiedy pan Smith powiedział, że wobec tego da za kulkę tysiąc euro. Powiedziałem mu, że nie ma mowy. Na to on, że da pięć tysięcy. A ja mu na to, że nie oddam jej za żadne pieniądze, chyba że dorzuci tego małego dżipa na resorach, którego ma w samochodzie. I wiecie co? Powiedział, że nie ma sprawy. To był dobry dzień. Tata zarobił pięć i pół tysiąca euro (za swoje lustro i moją kulkę), a ja pięknego resoraka i przywrócenie kieszonkowego, w wysokości 10 euro tygodniowo. Wynegocjowałem to z tatą, gdy nadziany pan Smith odjechał do Las Vegas. I to, że nigdy nie będę musiał zbierać znaczków pocztowych. Obaj zrobiliśmy tego dnia interesy naszego życia. INFORMACJA O KRAJU Grecja zajmuje obszar 132. tysięcy kilometrów kwadratowych, a mieszka w niej prawie 11 milionów ludzi (w tym prawie milion 600 tysięcy dzieci). Na mapie znajdziecie Grecję dzięki temu, że wygląda jak rozpadający się bumerang. Stolicą Grecji są Ateny, j edno z najstarszych miast ludzkości. W starożytnych Atenach mieszkali słynni filozofowie, tacy jak Platon, i działał Areopag, czyli pierwszy parlament w historii ludzkości. Inne wielkie miasta Grecji to Saloniki, Larisa i Heraklion. W Grecji jest ciepło i słonecznie, świetnie się tam pływa, śpi na plaży i nurkuje. To dobry kraj do uprawy winorośli i hodowli owiec. Ma mnóstwo wysp, dostęp do morza, a także piękne góry. Grecja jest republiką parlamentarną, rządzą nią politycy. Rozdział 10. Hiszpania Histerie z życia i książek Cześć, jestem Pedro, uczeń czwartej klasy szkoły podstawowej w Barcelonie, przyszły słynny pisarz, prawdopodobnie laureat Nagrody Nobla. Właściwie to już jestem pisarzem, piszę najlepsze wypracowania w całej klasie. Pani czyta je nawet w innych klasach na głos, żeby tępaki brali z mnie przykład, więc można też uznać, że jestem słynny. Jestem taki dobry, bo kocham literaturę. Jest znacznie ciekawsza od życia. W życiu bywa nudno, a w literaturze zdarzają się same fantastyczne rzeczy. Na przykład w „Don Kichocie z La Manczy" Miguela Cervantesa (czytajcie: „migela serwantesa"), słynnego hiszpańskiego pisarza z przełomu XVI i XVII wieku. Słyszeliście tę historię? Opowiada o Don Kichocie, błędnym rycerzu i jego giermku Sancho Pansie. Don Kichot był tak błędny, że atakował wiatraki, myśląc, że to potwory, i zakochał się w wiejskiej dziewczynie Dulcynei, bo myślał, że to piękna dama. Ale miał dobre intencje - chciał łupić bogaczy, pomagać biedakom i czynić sprawiedliwość. Strasznie ciekawe, przyznacie. Wiecie, co to jest inspiracja? To jest coś, co sprawia, że chce się działać. No więc ostatnio miałem podwójną inspirację, która sprawia, że bardzo mi się chciało pisać. Po pierwsze przeczytałem „Don Kichota" - chociaż jeszcze nie jest naszą lekturą - a po takim czytaniu bardzo chce się pisać, a po drugie z Madrytu przyjeżdżał do nas znajomy rodziców ze studiów, pan Gonzales, który jest prawdziwym pisarzem. Rodzice mają nawet na półce jego książkę. Postanowiłem powitać pana Gonzalesa jak artysta artystę, pokazując mu moje najnowsze opowiadanie. Wcale nie musi wiedzieć, że jest ono jednocześnie moim jedynym opowiadaniem. Napisałem je w mig. Pan Gonzales, kiedy wyściskał się z moimi rodzicami, powiedział tacie, że na tej jego posadzie w banku urósł mu niezły brzuszek, powiesił czarne -; sombrero na wieszaku, wypił szklankę sangrii, czyli wina z owocami, i przeczytał moje opowiadanie. - Strasznie fajne - rzucił pan Gonzales. - Ale gdzieś już chyba czytałem coś podobnego - dodał. W opowiadaniu było o toreadorze Don Pilocie, który postanowił bronić byków, wyzywał na pojedynki innych toreadorów i zakochał się w krowie o imieniu Dulcynea. Nic dziwnego, że pan Gonzales już gdzieś czytał coś podobnego: każdy przecież czytał „Don Kichota". - Bardzo twórczo potraktowałeś Miguela Cervantesa - powiedział i dodał, że cieszy go, że tak mnie inspiruje literatura, a potem zapytał, czy życie mnie także inspiruje. Powiedziałem, że nie, bo życie jest nudne, ale wtedy włączyła się mama, która sączyła swoją drugą szklankę sangrii: - Jak to nudne? Niedawno zabraliśmy cię na wakacje na Wyspy Kanaryjskie. Czy twoim zdaniem tam było nudno, mój drogi? - Było fajnie, ale nudno - powiedziałem, dziwiąc się, że mama mówi „mój drogi", bo zwykle nie zwraca się do mnie tak oficjalnie. - Nie działo się nic niezwykłego - dodałem. Wtedy pan Gonzales wypił drugą szklankę sangrii i oznajmił, że życie jest najlepszą inspiracją. Na przykład Cervantes miał jeszcze ciekawsze życie niż jego bohater, Don Kichot. Cervantes był marynarzem, walczył w bitwie morskiej z Turkami pod Lepanto w roku 1571 iw ogóle sporo pływał po świecie. Chciał już wracać do domu, ale porwali go algierscy piraci. Pięć lat przesiedział u nich w niewoli. Wiele razy próbował uciec - bez skutku. W końcu został wykupiony, ale wcale nie chciało mu się siedzieć w domu. Pływał dalej. Kiedy wrócił, został poborcą podatkowym (paskudny zawód - w tym miejscu tata wtrącił się do opowieści pana Gonzalesa). Ale Cervantes w zbieraniu podatków nie był za dobry: trafił nawet do więzienia za narażenie skarbu państwa na straty. Oczywiście wywalono go z pracy, i dobrze, bo wtedy napisał „Don Kichota z La Manczy". Pan Gonzales miał rację: życie Cervantesa było fantastyczną inspiracją do napisania książki. Wtedy tata, kończąc trzecią szklankę sangrii, powiedział, że historia naszego kraju też może być wielką inspiracją, co mnie bardzo zdziwiło, bo tata rzadko mówi o historii, za to ciągle o lokatach i obligacjach. A teraz okazało się, że tata zna się na historii całkiem nieźle. Opowiadał o okresie największej potęgi Hiszpanii, który zaczął się w XV wieku. W roku 1469 Izabella Kasty-lijska poślubiła Ferdynanda Aragońskiego i w ten sposób doszło do zjedno- Pan Gonzales, kiedy wyściskał się z moimi rodzicami, powiedział tacie, że na tej jego posadzie w banku urósł mu niezły brzuszek, powiesił czarne sombrero na wieszaku, wypił szklankę sangrii, czyli wina z owocami, i przeczytał moje opowiadanie. - Strasznie fajne - rzucił pan Gonzales. czenia dwóch królestw. Powstało bogate i potężne państwo, które stać było („stać na coś" to ulubione wyrażenie taty) na wysłanie Krzysztofa Kolumba na wielką wyprawę morską, w czasie której odkrył Amerykę. Wiedziałem, 0 kim mówił tata: o tym człowieku z pomnika na nabrzeżu. To mój ulubiony pomnik w Barcelonie. Kolumb wyciąga rękę w stronę morza, pokazuje lądy, które jeszcze nie zostały odkryte. To bardzo ciekawe, takie odkrywanie. Jeśli nie zostanę pisarzem, to przynajmniej odkrywcą. Tata mówił bardzo długo, zdążył w tym czasie wypić czwarta szklankę sangrii i zakończył stwierdzeniem, że to niewiarygodne, że potęga kraju wzięła się od zwykłego ślubu. Wtedy mama powiedziała, że - a propos ślubu - inspiracją może być i historia i picie, to znaczy życie, a nawet historia naszego tycia... to znaczy życia. 1 odstawiła radośnie pustą szklankę z sangrią. Moja mama jest mądra i śliczna, zwłaszcza wtedy, gdy tak jej się świecą oczy Potem mama przypomniała bardzo śmieszne zdarzenie z czasów studenckich. Pan Gonzales był wtedy narzeczonym mamy, a tata najlepszym kumplem pana Gonzalesa. Pan Gonzales miał randkę z moją mamą, to znaczy bardzo ważne spotkanie, na którym omawia się wiele istotnych rzeczy. To spotkanie miało się odbyć w kinie, czego akurat nie rozumiałem, bo w kinie nie można za bardzo nic omawiać, gdyż inni widzowie krzyczą, żeby się zamknąć. Ale nie przerywałem, domagając się wyjaśnień, jak mam w zwyczaju (tak mówi mama), bo ta historia była tak ciekawa, że chciałem jak najszybciej poznać jej zakończenie. Pan Gonzales nie mógł pój ść na randkę, dlatego że akurat musiał zakuwać, to znaczy uczyć się bardzo pilnie do egzaminu z rachunkowości bankowej. Poprosił więc mojego tatę, żeby poszedł za niego. I tata poszedł tak skutecznie, że następnej wiosny ożenił się z mamą. A pan Gonzales miał tak złamane serce, że rzucił studia i pojechał do Indii, gdzie włóczył się z hippisami, a potem został znanym pisarzem. To była bardzo fajna historia, chociaż nie zrozumiałem tego fragmentu, w którym jest mowa, że tata skutecznie poszedł na randkę. Czy to znaczy, że bardzo szybko? Zaraz po tej opowieści mama, tata i pan Gonzales poszli spać. Mnie się spać nie chciało, a poza tym byłem przepełniony inspiracj ą. Napisałem więc nowe opowiadanie. Przeczytałem je wszystkim rano przy śniadaniu. Było w nim o dwóch rycerzach: grubym i chudym, i o pięknej królewnie. Chudy rycerz wygrał turniej i zdobył rękę pięknej królewny. Ale musiał iść do toalety. Długo nie wracał, a wszystkim się bardzo śpieszyło do wesela, bo na stołach czekało już smakowite jadło. Król był bardzo głodny i postanowił, że w takim razie gruby rycerz poślubi księżniczkę. Tak się stało i od tego ślubu wzięła się potęga tego bajkowego państwa... A chudy rycerz spóźnił się nawet na deser. Postanowił wycofać się z walki w turniejach i został pisarzem. Mama, tata i pan Gonzales pogratulowali mi świetnego opowiadania. - Wiesz, co? - powiedział na koniec tata, odstawiając kubek z kawą. - Myślę, że w przyszłości powinieneś jednak inspirować się bardziej literaturą niż życiem. - Też tak sądzę, mój drogi - dorzuciła mama. Spojrzałem na pana Gonzalesa. Nie powiedział nic, tylko pokiwał trzy razy głową i wypił łyk zimnego mleka. Kiwał z góry na dół, co znaczyło, że sądzi to samo, co moi rodzice. A jeszcze wczoraj upierał się, że lepiej czerpać inspirację z życia. Ci dorośli już tacy są, ciągle zmieniają zdanie bez powodu. INFORMACJA O KRAJU Hiszpania to jeden z największych krajów w Europie: zajmuje obszar 505 tysięcy kilometrów kwadratowych, a to oznacza, że jest o wiele większa od Polski. A mieszka tam mniej więcej tyle samo ludzi co w Polsce, czyli 40 milionów, w tym 4,8 miliona dzieci. Logiczne, że mają luźniej niż my. Ludzie, a zwłaszcza dzieci, mają też lepiej w Hiszpanii niż w Polsce, jeśli chodzi o kąpiel w morzu. Mogą wybrać jedną z tysięcy plaż nad Oceanem Atlantyckim albo nad Morzem Śródziemnym. Na mapie poznacie Hiszpanię po tym, że wygląda jak rękawiczka z jednym palcem, tym, w który wchodzi kciuk. Stolicą Hiszpanii jest Madryt. Inne wielkie miasta to, między innymi, Barcelona, Walencja i Sewilla. To kraj o bardzo ciepłym klimacie, czemu się nie ma co dziwić, bo, jeśli przyjrzycie się uważnie mapie, to odkryjecie, że Hiszpania prawie dotyka Afryki. Hiszpania jest monarchią, której głową jest król Juan Carlos I (czytajcie: „huan karlos"), ale ma też prezydenta, który w polityce ma więcej do powiedzenia niż król. ■ Rozdziału. Holandia Złodzieje rowerów Moi rodzice są fajni i mają fajną knajpę w centrum Amsterdamu. Nazywa się „Tu widziano kota". Ale przed tą knajpą dzieją się ostatnio niefajne rzeczy. Giną rowery. Przez to moi rodzice tracą klientów. Bo u nas w Amsterdamie wszyscy jeżdżą do knajp rowerami. Tak jest zdrowiej i w razie czego w drodze powrotnej policjanci nie zabiorą prawa jazdy. Wiem, jak rozwiązać problem ginących rowerów, ale moi rodzice nie chcą mnie słuchać. Pewnie dlatego, że jestem taki mały. Dzwonili na policję, ale tam im powiedziano, że przecież nie przydzielą nam ochrony 24 godziny na dobę. A ja i owszem, mógłbym ochronić „Tu widziano kota". Bo ja jestem Vincent, techno-kid, dziecko epoki komputerów i Internetu. Na wszystko znajdę radę. Nawet na złodziei rowerów. Zacząłem działać bez wiedzy rodziców, zaprogramowałem zasadzkę. Zainstalowałem w oknie kamerę cyfrową podłączoną do komputera (dostałem ją na Gwiazdkę od babci). Jej wielkie oko skierowałem prosto na stojak z rowerami. I czekałem. Musiało się udać. Mój mózg ma milion gigabajtów. Pierwszej nocy zaatakował mnie wirus senności, a sprzed knajpy zginął kolejny rower. Skasował go złodziej. Naszemu lokalowi ubył kolejny klient i jego dwaj kumple, którzy teraz boją się o swoje rowery. Na dodatek tym, którego ubyło, był Gruby Joe (czytaj: „dżo"), jeden z najlepszych klientów, co ma wielką pamięć operacyjną brzucha. W ciągu jednej nocy mieści się w nim nawet dziesięć piw. Zasnąłem też następnego dnia na lekcji historii, i pani powiedziała, że nie postawi mi jedynki, pod warunkiem, że powtórzę jej to, o czym mówiliśmy na lekcji. Łatwo powiedzieć! Skąd miałem to wiedzieć? Spałem! Na szczęście mam świetnych kumpli i ci kumple dostarczyli mi dane, opowiadając na przerwie, że mówiliśmy o potędze kolonialnej Holandii. Jak dla mnie to brzmiało trochę za mądrze. Wiedziałem, że pamięć operacyjna mojego mózgu będzie miała problemy z przyswojeniem tych danych, wolę matematykę. Ale postanowiłem, że czyhając na złodzieja, poczytam podręcznik do historii. I tak bym nie zasnął, wyspałem się na lekcjach. O dziesiątej wieczorem włączyłem kamerę. Przed knajpą rodziców stało równym rządkiem trzynaście rowerów, poprzypinanych do stojaka kłódkami. Nasi ostatni, najwierniejsi klienci, pomyślałem o właścicielach rowerów z rozczuleniem. Jeśli się wylogują z knajpy, trzeba będzie zresetować cały interes. A ja będę musiał sprzedać komputer, laptop, kamerę, głośniki i, co najgorsze, kolekcję kompaktów z grami, żeby starczyło na chleb. Do tego nie mogłem dopuścić! Przy stojaku nic się nie działo, to zajrzałem do książki od historii. Były tam niesamowite rzeczy. W roku 1648 Holandia wylogowała się spod panowania królów hiszpańskich i stworzyła własny kraj, który od razu stał się potęgą morską. Zakładaliśmy nowe kolonie na całym świecie, przywoziliśmy na statkach przyprawy z Indii, bogaciliśmy się. W XVII wieku Holandia przeżywała najlepszy okres. Byliśmy jak wielki serwer, który zarządza komputerami peryferyjnymi na różnych wyspach i kontynentach. To naprawdę fajne, uczyć się tej historii. Ale musiałem wylogować się z książki, żeby sprawdzić, co się dzieje z rowerami przed naszą knajpą. Policzyłem - wciąż było trzynaście. Takie zastawianie zasadzek to bardzo pożyteczne zajęcie, dzięki niemu przy okazji zrobiłem nadprogramowe zadanie z matematyki. Zbliżała się północ. W książce od historii opowieść się rozwijała: w XVII wieku Holandia była republiką. Krajem rządzili arystokraci i bogaci mieszczanie, a nie królowie. To my, Holendrzy, założyliśmy miasto Nowy Jork na wyspie Manhattan i nazwaliśmy je Nowym Amsterdamem (Anglicy, którzy nam je zabrali, zresetowali tę nazwę). Mieliśmy też wtedy dużo świetnych malarzy, takich jak Rembrand. Cóż z tego, kiedy wdaliśmy się w trzy wojny z inną potęgą kolonialną, Anglią, i nie szło nam w nich najlepiej? Ale też nie najgorzej: oddaliśmy Angolom ziemie w Ameryce Północnej, a oni odczepili się od naszego Surinamu w Afryce. Ale potem napadli nas też Francuzi i Niemcy i przestaliśmy być potęgą kolonialną, co nam zostało do dziś. Czułem, że jestem obkuty jak nigdy dotąd, i spojrzałem w monitor, w obraz z kamery. Serce zaczęło mi walić jak młot. Jakiś pan dobierał się właśnie W ramach demonstracji możliwości moich i komputera, pokazałem im widok na ulicę z mojej kamery. I co zobaczyliśmy? Jakiś pan dobierał się właśnie do mercedesa zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, przed bankiem. і do jednego z rowerów. Majstrował przy kłódce. Byłem przygotowany. Procedurę, którą miałem zaaplikować, zaprogramowałem już dawno. Otworzyłem okno na ulicę i zacząłem krzyczeć: - Złodziej! Złodziej! Kradnie rowery! Z naszej knajpy, „Tu widziano kota", natychmiast wyskoczył tata i kilku jego klientów. Złapali pana złodzieja i zaprowadzili go na policję. Już tam go przefiltrują przez swoje procedury i unieszkodliwią, jak najgorszego wirusa. Rodzice byli ze mnie bardzo dumni i powiedzieli, że uratowałem nasz byt i kupią mi prezent, jaki tylko sobie wymarzę. A na dodatek następnego dnia dostałem piątkę z historii. Nie jestem frajerem: poprosiłem o nowy twardy dysk i większą pamięć operacyjną dla mojego котра. Dzięki temu będę mógł nagrywać to, co pokazuje kamera przed naszą knajpą. Szkoda tylko, że policjanci zresetowali złodzieja rowerów, bo kogo będę teraz łapał? Pocieszam się jednak, że przecież kiedyś ten złodziej wyjdzie, a wtedy znowu go przyskrzy-nię. Tata też mnie pocieszał, żebym się nie martwił, bo czytał w gazecie, że w Amsterdamie kwitnie handel kradzionymi rowerami. Następnej nocy znowu nie spałem, bo uczyłem się właśnie geografii. Nie będę ukrywał, spodobało mi się to nocne uczenie. Na geografii przerabialiśmy właśnie projekt „Delta". Pewnie nie wiecie, co to jest. Już opowiadam. Holandia leży nad morzem Północnym, a niektóre tereny nawet niżej jego poziomu. No i to morze strasznie nas kiedyś zalewało. Nie żyje się fajnie w kraju, który jest jedną wielką łodzią podwodną, mówię Wam. Najbardziej zalało Holandię w roku 1952. Ogromna fala wiosennego przypływu przerwała tamy i dotarła daleko w głąb lądu. Zabiła 1855 osób, zniszczyła tysiące domów. Zresetowała wielką część naszego kraju. Dlatego zbudowaliśmy wielkie umocnienia, tamy, wały i zapory wodne. Budowanie trwało 30 lat. Projekt „Delta" udał się świetnie - od tamtej pory morze nas nie zalewa. Oczywiście, dzięki komputerom, bo to komputery sterują specjalnymi śluzami, które pozwalają wodzie przepływać swobodnie, kiedy jest niski poziom morza, a zamykają się, gdy grozi niebezpieczeństwo zalania lądu. Mądry ten komputer, jeszcze mądrzejszy niż mój mózg, co ma milion gigabajtów. Dzięki niemu nie czujemy się już, jakbyśmy mieszkali na wielkie łodzi podwodnej, tylko - powiedzmy - na wielkim statku, stojącym w porcie. Kiedy tak sobie czytałem o projekcie „Delta" i zastanawiałem się, czy wtedy już były komputery i ile klawiatur zalała wielka wiosenna fala (nie tylko ja zalewam klawiatury), do mojego pokoju na pierwszym piętrze przyszli ze szklankami piwa klienci naszej knajpy, żeby zobaczyć bohatera (czyli mnie) i jego sprzęt (czyli mój wspaniały komputer z nowym twardym dyskiem). Był nawet Gruby Joe. Włączyłem котра, żeby pokazać im, jak działa moja zasadzka. No dobrze: nie włączyłem, ponieważ był włączony, tylko miał wygaszony ekran, bo rodzice bardzo się denerwują, że nic nie robię, tylko wpatruję się w monitor. W ramach demonstracji możliwości moich i komputera pokazałem im widok na ulicę z mojej kamery. I co zobaczyliśmy? Jakiś pan dobierał się właśnie do mercedesa zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, przed bankiem. Majstrował przy klamce. Byłem przygotowany. Procedurę, którą miałem zaaplikować, zaprogramowałem już dawno. Otworzyłem okno na ulicę i zacząłem krzyczeć: - Złodziej! Złodziej! Kradnie samochód! Na ten krzyk przybiegł pan policjant i złapał pana złodzieja. Na posterunku na pewno go przefiltrują przez swoje procedury i unieszkodliwią jak najgorszego wirusa. Moi rodzice byli ze mnie jeszcze bardziej dumni niż wczoraj. A zrobili się jeszcze jeszcze bardziej dumni, kiedy następnego dni napisały o mnie gazety, że rozpracowałem międzynarodowy gang złodziei samochodów. A dwa dni później zrobili się jeszcze jeszcze jeszcze bardziej ze mnie dumni, kiedy okazało się, że Interpol, czyli policja europejska, wyznaczył nagrodę w wysokości stu tysięcy euro za pomoc w rozpracowaniu tego gangu. Połowę pieniędzy rodzice wzięli dla siebie, drugą połowę zainwestowali w fundusz inwestycyjny. Jak urosnę, będę miał ich tyle, że otworzę własną detektywistyczną firmę komputerową. Ale najdziwniejsze jest to - nie uwierzycie - że rodzice nie gonią mnie już sprzed komputera. INFORMACJA O KRAJU Holandia jest bardzo ciasnym krajem, najciaśniejszym w Europie. Na powierzchni 41,5 tysięcy kilometrów kwadratowych mieszka 16 milionów ludzi, w tym prawie 3 miliony dzieci. Gdziekolwiek spojrzysz - prawie wszędzie dzieci. Z powodu tego zagęszczenia domy w Holandii są niezbyt duże. Na mapie poznacie Holandię po tym, że przypomina głowę kozła z rozwichrzoną brodą, którego okiem jest stolica - Amsterdam. Inne ważne miasta to Haga (gdzie ma siedzibę rząd Holandii), Rotterdam i Utrecht. Holandia jest królestwem, ale rządzą nią politycy, a nie królowa Beatrix. Rozdział 12. Irlandia Paczka do Ameryki - Co też się porobiło na tym świecie! - cały dzień powtarza babcia Ultreia. -Czyżby zbliżał się jego koniec? - pyta sama siebie. Wszystko przez to, że dzisiaj całą naszą irlandzką rodziną pakujemy paczkę do Ameryki, dla naszej rodziny za oceanem. Babcia mówi, że wcale się nie zdziwi, jeśli jutro rano słońce wstanie na zachodzie, takie niezwykłe jest to pakowanie paczki. Bo przez wiele lat to my dostawaliśmy paczki z Ameryki. Tak jak wiele innych irlandzkich rodzin. Ale ostatnio staliśmy się bogaci, a w Ameryce nie dzieje się najlepiej. Już wyjaśniam, o co chodzi z tymi paczkami. Zacznę od tego, że chociaż w Irlandii żyją tylko 4 miliony ludzi, to na całym świecie do irlandzkich przodków przyznaje się aż 70 milionów. Najwięcej w Stanach Zjednoczonych. Wszystko przez to, że Irlandia była przez wiele lat bardzo biednym krajem. Na naszej zielonej, ale dość zimnej wyspie dobrze uprawia się właściwie tylko ziemniaki i chmiel, z którego powstaje znakomite piwo. W ziemniakach i piwie zawsze byliśmy potęgą, ale to nie wystarczyło, żeby wyżywić wszystkich Irlandczyków, więc wyjeżdżali do Ameryki. Nie wiadomo, czy dobrze robili. Tata, który raz odwiedził naszą rodzinę w Chicago (czytajcie: „czikago"), czyli w takim mieście, w Ameryce, opowiadał potem swoim kumplom w pubie, że dobrze nie zrobili, bo ziemniaki smakują tam jak wata, a piwo jak woda. Dlatego teraz tata do paczki dołożył sześciopak irlandzkiego piwa Guinness (czytajcie: „gines"), które jest takie gęste, że na jego pianie można postawić zapałkę i ona nie zatonie. Ale odjazd, mówię Wam! Ale ta Ameryka ma jedną bardzo fajną rzecz - ciocię Kate (czytajcie: „kejt"), która mieszka w Los Angeles (czytajcie: „los andżeles") i zajmuje się zawodowo pisaniem scenariuszy, a prywatnie opowiadaniem niestworzonych historii щщ вшви^^ми i mąceniem mi w głowie (tak mówi babcia Ultreia). To właśnie do niej wysyłamy paczkę, bo chociaż za scenariusze płacą lepiej niż za ziemniaki, to w kanionie pod 57 Los Angeles, w którym ciocia żyje, były ostatnio wielkie pożary i pożarły jej dom. Włożyłem do paczki mojego najlepszego resoraka, czerwonego dżipa, bo bardzo lubię ciocię Kate. Odwiedziła nas w Dublinie (czytajcie: „dablinie") zeszłego lata. I przez pół tego lata opowiadała mi o słynnych irlandzkich pisarzach, których podziwia, Oskarze Wildzie (czytajcie: „łajdzie") i Jamesie Joysie (czytajcie: „dżejmsie dżojsie") - zdaje się, że słyszałem też o nich w szkole. Mówiła, że Joyce pisał bardzo gęsto, na co jej powiedziałem, że w takim razie jego słowa są przeciwieństwem amerykańskiego piwa. I spytałem, czy słowa tego Joyce' a utrzymają na pianie zapałkę. Bardzo się z tego śmiała, ta ciocia, która jest ruda i piegowata, jak prawdziwa Irlandka, chociaż mieszka w Ameryce. I mówi po angielsku, jak my. I po tym angielsku powiedziała, że słowa Joycea na pewno nie były pianą, bo on się nie pienił, tylko tworzył. Na dowód gęstości słów Jamesa Joyce' a przez jeden miesiąc wakacji rozmawialiśmy z ciocią tylko o jednym jego zdaniu, które napisał w książce „Ulisses". Wyobrażacie sobie! Jedno zdanie przez miesiąc! I wcale nie było nudno! Ale odjazd. W moim języku, to znaczy po angielsku, brzmi ono tak „Mister Duffy lived a short distance from his body". A w Waszym języku tak „Pan Duffy (czytajcie: „dafi") żył w niewielkiej odległości od swojego ciała". Najpierw to zdanie wydało mi się bardzo głupie, bo jak można żyć w odległości od swego ciała, ale ciocia wyjaśniła mi, że to znaczy, że pan Duffy ciągle myślał o niebieskich migdałach i był oderwany od życia. I że James Joyce był mistrzem zen, czyli mistrzem buddyjskim, bo to zdanie pokazuje, że zdawał sobie sprawę, jak ważne jest być świadomym swojego ciała i żyć w chwili obecnej. Potem ciocia pokazała mi, jak medytować. Trzeba siedzieć na twardej poduszce i być świadomym swojego ciała. Trochę rozzłościło to babcię Ultreię, która powiedziała, że ciocia nie powinna odciągać mnie od wiary katolickiej i opowiadać o buddyzmie. Bo my, Irlandczycy, jesteśmy katolikami. Nie to, co te dzikusy, Angole, którzy są protestantami i przez wiele lat rządzili naszą wyspą, a nawet dzisiaj zajmują jej kawałek, czyli Irlandię Północną zwaną Ulsterem. Potem babcia opowiedziała mi i cioci Kate o historii Irlandii. Na przykład o świętym Patryku, który w piątym wieku wprowadził w Irlandii chrześcijaństwo, wytępił wszystkie węże na naszej wyspie i którego święto obchodzimy co roku w marcu. Najbardziej obchodzi je tata i jego kumple, w pubie, i kończą Mottem tego filmu, czyli jego myślą przewodnią, będzie właśnie zdanie Jamesa Joyceb „Pan Duffyźył w niewielkiej odległości od swojego ciała". н^нн^^^^^н obchodzić dopiero rano. Babcia mówiła też o wikingach, pogańskim nasieniu, którzy najeżdżali naszą wyspę w IX i X wieku, żeby plądrować kościoły i klasz- i 59 tory. A potem najechali nas ci wstrętni Angole i zaczęli się rządzić na naszej wyspie jak u siebie. Chcieli wprowadzić swoje głupawe zwyczaje, takie jak picie herbaty o piątej po południu i ciągłe opady deszczu, ale im się to nie udało. Do dzisiaj na południu Irlandii często świeci słońce. Taki jeden angielski król, Henryk VIII, chciał oderwać Kościół irlandzki od papieża. Zamykał katolickie szkoły i otwierał protestanckie. To właśnie wtedy Irlandczycy zaczęli emigrować, czyli wyjeżdżać do obcych krajów. To była bardzo ciekawa opowieść, co przyznała nawet ciocia Kate, ale zaraz powiedziała, że buddyzm nie jest religią i ani ona, ani buddyzm nie jest przeciwko żadnej religii. Potem zabrała mnie do pubu, gdzie już był tata i jego kumple, żebyśmy przeprowadzili obserwacje do jej następnego scenariusza, którego akcja dzieje się w Irlandii. Mottem tego filmu, czyli jego myślą przewodnią, będzie właśnie zdanie Jamesa }oyce'a „Pan Duffy żył w niewielkiej odległości od swojego ciała". O godzinie 23.30, kiedy właściciel zamykał swój pub, wreszcie skapowałem, o co w tym zdaniu chodzi. Kiedy tata i jego kumple dźwignęli się od stolika, zobaczyłem, że ruszają się jak marionetki. Chwiali się, a ich krokom brakowało pewności. Zrozumiałem - nie byli w swoich ciałach, tylko sterowali nimi z niewielkiej odległości. Jak aktorzy od marionetek. Ale odjazd, mówię Wam! Ta ciocia Kate jest naprawdę mądra. Zawsze wie, gdzie szukać materiału do scenariusza. Mam nadzieję, że w jej filmie zagra Kevin Costner. INFORMACJA O KRAJU Irlandia jest wyspą. Ma przez to świetny dostęp do morza. Zajmuje ponad 70 tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni, nieźle jak na wyspę. Zamieszkują ją prawie 4 miliony ludzi (w tym ponad 800 tysięcy dzieci). Na mapie znajdziecie Irlandię dzięki temu, że wygląda jak anioł, który żyje w niewielkiej odległości od swojego ciała, a w buzi trzyma piłeczkę do tenisa, czyli Ulster. Albo po tym, że wygląda jak główka kapusty jedzona przez królika, czyli Wielką Brytanię. Stolicą Irlandii jest Dublin, który słynie ze wspaniałych pubów i świetnej atmosfery. Inne w miarę duże miasto to Cork (czytajcie: „kork"). Irlandia jest republiką, a to oznacza, że nie ma króla. Rządzą nią faceci w garniturach. Czyli kto? No jasne - politycy. Rozdział 13. Litwa Nie nadążam Wilno, pod koniec wakacji Droga Nataszo, Nie nadążam za moimi rodzicami. Znowu są katolikami. Wszystko przez to, że tata powiedział, iż powinniśmy trzymać się tradycyjnej religii Litwy. Co mnie trochę zdziwiło, bo jak ostatnio tak powiedział, wyznawaliśmy neopo-gaństwo. To najfajniejsza religia, jaką wyznawała nasza rodzina. I najstarsza religia Litwy. Nie chodziliśmy do żadnego kościoła, tylko czciliśmy Słońce, Księżyc i Ziemię. Na świeżym powietrzu, co było przy okazji bardzo zdrowe. W tamtych odległych czasach, a było to ze trzy lata temu, tata opowiadał mi i mamie o ciągłym przenikaniu się życia i śmierci, i odradzaniu się wszechświata, w co wierzyli starożytni Litwini, a potem zbudował totem z wielkiego kija, na który nadział wypchanego myszołowa, tego, co go dostaliśmy od dziadka, ale jak przybijał myszołowa do kija, walnął się młotkiem w palec. Może dlatego od tej pory już tak bardzo nie lubił wyznawać neopogaństwa. Potem tata powiedział (mi i mamie), że neopogaństwo to dziecinada, podobnie jak wszystkie inne religie, i że dziadek, który był słynnym komunistą i ideologiem (ideolog to ktoś, kto wymyśla ludziom pragnienia), ciągle powtarzał, że religia to opium dla ludu, czyli coś, co bardzo mąci ludziom w głowie. Zostaliśmy więc wszyscy ateistami, czyli ludźmi, którzy nie wierzą w Boga, ani w odradzający się wszechświat. Większość Litwonówbyła ateistami, przynajmniej w latach 1940 - 1990, kiedy Litwa nie była niezależnym krajem, tylko republiką Związku Radzieckiego. ' Potem byliśmy członkami Wolnego Kościoła Chrześcijańskiego i chodziliśmy na spotkania z Kanadyjczykami, co założyli ten kościół na Litwie, bo tata powiedział mi i mamie, że pociąga go - to znaczy nas, idea kościoła niewyznaniowego, w którym każdy sam załatwia swoje sprawy z Bogiem. Na chwilę - było to rok temu - przenieśliśmy się do kościoła „Słowo Wiary", bo tata powiedział mi i mamie, że bardzo podoba mu się - to znaczy nam - teologia dobrobytu, czyli wiara w to, że bycie bogatym jest dobre. A teraz, jak już Ci wspomniałam, wyznajemy katolicyzm. Bo tata powiedział mi i mamie, że teologia dobrobytu za bardzo koncentruje się na życiu doczesnym, a za mało na życiu wiecznym (życie wieczne zaczyna się zaraz po śmierci i nigdy się nie kończy, a życie doczesne kończy się z chwilą śmierci). A potem tata powiedział (chyba wiesz już, komu), że wiara w życie po śmierci nadaje sens życiu przed śmiercią. To było bardzo mądre. Tak samo chyba pomyśleli starożytni Litwini, bo pod koniec XIV wieku przyjęli chrześcijaństwo od Polski. No więc, moja droga Nataszo, jak już pisałam, zmiany religijne w naszej rodzinie zachodzą trochę za szybko, jak na mnie i mamę, i dlatego postanowiłyśmy się zbuntować. I tak zrobiłyśmy. Przestałyśmy wyznawać katolicyzm i założyłyśmy we dwie Kościół Kochających Kwiaty. Wyznajemy teologię słodkiej woni, czyli wiarę w to, że wąchanie ładnie pachnących kwiatów jest dobre. Nie potrzebujemy żadnego budynku, tylko chodzimy na łąkę, co przy okazji jest bardzo zdrowe. Mamy dużo czasu na uprawianie naszej religii, bo ja mam akurat wakacje, a mama pracuje na pół etatu, i to w domu - redaguje na komputerze książki detektywistyczne dla wydawnictwa „Rewolwer i Czapka Uszatka". Mamy też wiele dodatkowych dogmatów, czyli przepisów religijnych. Wymyśliła je mama. Najważniejszy brzmi tak: nie wolno gotować i podawać obiadów w soboty, niedziele, a także w dni powszednie po godzinie osiemnastej. Jeszcze nie wiemy, jak to działa w praktyce, ale wkrótce się przekonamy. Może nawet dzisiaj. Jeśli tylko tata wróci za późno z pracy. Żegnam Cię, Nataszo, i pozdrawiam. Napisz mi, jak jest z religią i rodzicami na Łotwie. Założę się, że o wiele prościej niż u nas, Twoja Świetlana INFORMACJA O KRAJU Litwa razem z Łotwą i Estonią należy do grupy kraj ów bałtyckich, co oznacza, że duża część jej terytorium przylega do Morza Bałtyckiego. To niewielki kraj, o powierzchni 65 tysięcy kilometrów kwadratowych, w którym mieszka 3,5 miliona ludzi (w tym prawie 650 tysięcy dzieci), słynących ze znakomitej gry w koszykówkę. Litwa została nawet ostatnio mistrzem Europy w tej dyscyplinie. Na mapie poznacie Litwę po tym, że wygląda jak serce leżące na swoim prawym boku. Stolicą Litwy jest Wilno, a inne duże miasto nazywa się Kowno. Litwa jest republiką, którą rządzą politycy. 4 Ideolog to ktoś, kto wymyśla ludziom pragnienia Rozdział 14. Luksemburg Wyrastanie z raju Cześć, jestem Nicole (czytajcie: „nikol") i opowiem Wam o Wielkim Księstwie Luksemburga, w którym mieszkam, o sobie i o koszmarze mojego życia. Wszystko zaczęło się miesiąc temu. Wtedy babcia kupiła mi na urodziny wielki atlas geograficzny. Jest bardzo fajny i kolorowy, pokazuje wszystkie kraje razem z górami, jeziorami, rzekami. I są nawet wszystkie morza oraz oceany. Ale to właśnie przez ten atlas zaczęłam podejrzewać, że Wielkie Księstwo Luksemburga wcale nie jest takie wielkie. Na mapie jest malutkie. W rzeczywistości też. Do Francji, Niemiec i Belgii jest z naszego domu 15 kilometrów, no, może trochę więcej. A wszystkie te kraje są w atlasie o wiele większe od naszego księstwa. Najgorsze, że mam już siedem lat i bardzo szybko rosnę. Od wakacji urosłam 4 milimetry, a jeszcze nawet nie ma Gwiazdki. Mam już 130 centymetrów i 4 milimetry i jestem najwyższa w klasie. Tata mówi, że jak urosnę, zostanę koszykarką, i martwi się, bo nie mamy zbyt silnej reprezentacji w koszykówkę. Ani w piłkę nożną, ani w piłkę ręczna, ani w siatkówkę. Wszystko przez to, że jesteśmy małym krajem. To kim mam zostać, jak urosnę, skoro tak lubię sport? Luksemburg jest za mały na państwo, za duży na miasto. U nas prawie nie ma wsi. Są za to banki, całe mnóstwo. Mama powiedziała, że żeby zobaczyć krowę, musimy pojechać do Francji. Nie zostanę więc też pewnie farmerką, co jest moim drugim ulubionym zawodem, po koszykarce. Moim trzecim ulubionym zawodem jest służba w wojsku, ale żołnierką też nie zostanę, bo kto słyszał o dzielnej armii Luksemburga? Albo o jakichś naszych wielkich zwycięstwach? Koleżanka mamy, pani Laura - która wykłada historię na uniwersytecie w Metzu (czytajcie: „mecu") we Francji (i prawie m codziennie jeździ na zajęcia z Luksemburga) - powiedziała mi, że Luksemburg był najeżdżany przez obce armie dwadzieścia dwa razy. Te obce armie bardzo lubią nas najeżdżać. Może dlatego, że mają do nas blisko. Ale wcale nie jest fajnie być żołnierką w kraju, który jest tak najeżdżany. Tata namawia mnie, żebym wobec tego pracowała w banku, tak jak on. W bankowości to naprawdę jesteśmy potęgą. Może dlatego jesteśmy takim bogatym księstwem. Ale wracam do koszmaru, który przyśnił mi się w nocy po dniu, kiedy oglądałam Luksemburg w atlasie geograficznym. Śniło mi się, że rosnę, rosnę i przestaję się mieścić w naszym malutkim Wielkim Księstwie. W końcu jestem tak wielka, że wystaję poza granicę kraju. Lewą nogę mam w Niemczech, prawą we Francji, a czubek głowy w Belgii. Obudziłam się z krzykiem. To był tylko sen, ale kto mi zagwarantuje, że nie był to sen proroczy, czyli taki, który się spełni? Rosnę przecież bardzo szybko. Jeszcze trochę i przerosnę Wielkie Księstwo Luksemburga. I co wtedy? Wyobrażacie sobie dziewczynkę większą niż kraj, w którym mieszka? Kiedyś spytałam panią Laurę, koleżankę mamy, czyjej zdaniem przerosnę kiedyś nasze księstwo. Najpierw się długo śmiała, a potem powiedziała, że tak, za parę lat wyrosnę z księstwa tak, jak wyrosłam ze śpioszków i starych bluzeczek. Nie płakałam. Tata mówi, że jestem twarda. Ale wiedziałam, że moje życie stanie się koszmarem. Pani Laura jest najmądrzejszą kobietą, jaką znam. Jak coś powie, to musi to być prawda. Po tygodniu mama i tata zauważyli, że jestem przygnębiona. Oboje pracują w bankach i w domu nie ma ich zbyt często, dlatego zajęło im to tydzień. Zapytali, co mi jest, ale nie czekali na odpowiedź, bo nie mieli czasu - tego dnia odwiedzał nas gość z Niemiec, ważny klient banku, pan Schmidt (czytajcie: „szmit"). Przyszedł i od razu był fajny. Taki wysoki. Trochę za mało szczupły, jak na koszykówkę i aż dziwne, że się mieści w naszym księstwie. Powiedział, że przeniósł się do Luksemburga z Niemiec, bo tu jest podatkowy raj. Potem przyszła pani Laura. Mama i tata bardzo chcieli, żeby spotkała się z panem Schmidtem i przestała być starą panną. Pani Laura wcale nie odmłodniała na widok pana Schmidta, ale za to wyjaśniła mi, że to, że wyrosnę z Luksemburga, znaczy tylko, że będę musiała pojechać na studia za granicę, bo u nas nie ma uniwersytetu. A nie - że nie zmieszczę się w naszym księstwie. Po przyjęciu mama i tata wreszcie mieli czas, żeby zapytać mnie, dlaczego jestem przygnębiona. Ale się spóźnili. Już nie jestem, w końcu mieszkam w raju. Na dodatek nigdy z niego nie wyrosnę. Śniło mi się, że rosnę, rosnę i przestaję się mieścić w naszym malutkim Wielkim Księstwie. W końcu jestem tak wielka, że wystaję poza granicę kraju. Lewą nogę mam w Niemczech, prawą we Francji, a czubek głowy w Belgii. ■■ INFORMACJA O KRAJU Wielkie Księstwo Luksemburga jest wielkie tylko z nazwy: ma zaledwie 2,6 tysiąca kilometrów kwadratowych powierzchni, na której mieszka 455 tysięcy ludzi. W Luksemburgu nie jest łatwo znaleźć kumpli do zabawy - jest tam tylko 85 tysięcy dzieci, z czego 44 tysiące to chłopcy. Stolicą Luksemburga jest miasto Luksemburg. O innych dużych miastach nie wspominamy, bo nie istnieją. Na mapie poznacie Luksemburg (państwo, a nie miasto) po tym, że wygląda jak zjedzone do połowy jajko w kieliszku do jajek. Głową Wielkiego Księstwa Luksemburga jest Wielki Książę Henryk. 68 Rozdział 15. Łotwa Prysznic z rosy Ryga, początek roku szkolnego Droga Swietłano, To bardzo fajnie, że obie znamy język rosyjski i dzięki temu możemy do siebie pisać, chociaż Ty mieszkasz na Litwie, a ja na Łotwie. Bardzo ciekawe było to, co pisałaś w ostatnim liście o różnych religiach, jakie wyznawała Twoja rodzina, a zwłaszcza o Kościele Kochających Kwiaty. Powiedziałam o nim mamie i moja mama kazała zapytać Ciebie i Twoją mamę, czy możemy też do tego kościoła przystąpić, bo bardzo byśmy chciały - zwłaszcza mama, i postanowiłyśmy - zwłaszcza mama - że już teraz wypróbujemy tę regułę o zakazie gotowania i podawania obiadu w soboty, niedziele, a także w dni powszednie po godzinie osiemnastej. Ciekawe, co na to tata. Z tego, co piszesz, wynika, że Litwa i Łotwa miały dość podobną historię. Łotysze, tak jak Liwini, byli kiedyś poganami. Czciliśmy drzewa, a najbardziej święte dęby i lipy pogańskiego boga Perkonsa. Z tego, co piszesz, wynika także, że litewscy i łotewscy dziadkowie są tacy sami. Mój dziadek, który mieszka na wsi, też był znanym działaczem komunistycznym, w czasach, kiedy Łotwa była jedną z republik Związku Radzieckiego i prawie wszyscy byli niewierzącymi w Boga komunistami. Za to moja babcia - zupełnie odwrotnie. Zawsze wierzyła w Boga, duchy, życie po śmierci i tym podobne ciekawe rzeczy. Najfajniej z babcią jest 21 grudnia. Wszyscy wtedy kupują sobie prezenty, bo zbliża się Gwiazdka, i chcą uczcić rocznicę narodzin Dzieciątka Jezus. A babcia obchodzi święto przesilenia zimowego - Ziemassvetki. ГМ \ f н^ннннн Wychodzimy przed dom, chwytamy belkę drewna i, jak nakazuje tradycja, wleczemy ją za sobą wokół domu. To świętowanie, to jest dopiero fajne! Wstajemy bardzo rano - czego zwykle nie lubię, ale nie 21 grudnia - wychodzimy przed dom, chwytamy belkę drewna i, jak nakazuje tradycja, wleczemy ją za sobą wokół domu. Potem ją palimy, dzięki czemu żegnamy się ze starym rokiem i przez cały następny rok mamy szczęście. Zwłaszcza babcia, która potem przez cały rok jest radosna, piecze fantastyczne ciasta albo się tajemniczo uśmiecha. Jeszcze fajniej jest w czerwcu, w noc świętojańską, czyli najkrótszą noc w roku (co na Łotwie - a u Was pewnie też - oznacza najdłuższy dzień). Ozdabiamy dom kwiatami i jarzębiną, a także łopuchem. W sam dzień Świętego Jana budzimy się z babcią bardzo rano i wychodzimy z domu, żeby umyć się poranną rosą. To jest bardzo fajne, chociaż rosa wcale nie leci z prysznica i jest raczej zimna. Dzięki temu odpędzamy od siebie wszystkie choroby. A w nocy palimy wielkie ognisko, bo taka jest odwieczna tradycja. Czcimy ogień i jest bardzo fajnie. Pisałaś, że Litwini przyjęli katolicyzm od Polaków i że katolicyzm jest największą religią Litwy. U nas jest nią protestantyzm, a my, Łotysze, przyjęliśmy protestantyzm od Niemców. Bo Niemcy od dawna mają bardzo duży wpływ na nasz kraj. Po raz pierwszy najechali nas w XIII wieku. Łotwą rządzili też Polacy, Szwedzi i Rosjanie. Między I i II wojną światową Łotwa uzyskała niepodległość, a potem jeszcze raz w roku 1990 (tak samo jak Litwa!). Ale nie będę już pisać o historii. Pozdrawiam Cię serdecznie i czekam niecierpliwie na odpowiedź, Twoja Natasza PS Dopisuję te słowa wieczorem. Tata wrócił dzisiaj z pracy o godzinie osiemnastej trzy. Zgodnie z nakazami naszej nowej religii, czyli Kościoła Kochających Kwiaty, nie dostał obiadu, co go bardzo zdziwiło. Musiał sobie sam coś ugotować. Siedział w kuchni chyba z godzinę, strasznie się wściekał, a potem wyszedł z niej z przypaloną jajecznicą. Nie wiem, jak to się wszystko skończy, ale sprawa jest poważna, bo wieczorem mama i tata rozmawiali z wielkim przejęciem przez trzy godziny. Dokładnie nie słyszałam ze swojego pokoju, co mówią, ale jedno jest pewne: była to dysputa religijna. Wiem, bo słyszałam kilka zdań i było tam dużo o poście jako ścieżce do Boga. INFORMACJA O KRAJU Łotwa to nieduży kraj o powierzchni 64,5 tysiąca kilometrów kwadratowych. Mieszka tam 2,5 tysiąca ludzi (w tym 350 tysięcy dzieci), z czego co trzeci jest Rosjaninem. Na mapie poznacie Łotwę po tym, że przypomina głowę i część tułowia sępa w locie. Stolicą republiki Łotwy jest Ryga, jedyne duże miasto w kraju. ■ Rozdział 16. Malta Hotel na morzu Cześć, jestem Darius, mały Maltańczyk. Opowiem Wam o moim kraju, który jest wyspą na Morzu Śródziemnych. Ta wyspa jest jak wielki hotel, bo -gdy przyjrzeć się historii naszego kraju - ciągle mieliśmy na niej jakichś gości. Musieliśmy zmieniać dla nich dekoracje i uczyć się nowych zwyczajów. Wszystko przez to, że jesteśmy tak świetnie położeni, że wielu statkom i okrętom pływającym po Morzu Śródziemnym jest do nas po drodze. Zaczęło się już to 800 lat p.n.e., kiedy na naszą wyspę, którą zamieszkiwał spokojny lud rolniczy, zaczęli przypływać Fenicjanie. Pięćset lat później królestwo Kartaginy zrobiło sobie z naszej wyspy bazę morską, do wypadów na Rzym. Obsługiwaliśmy ich marynarzy. Ale w roku 218 p.n.e. na wyspę przybyli Rzymianie, którzy odbili Maltę królestwu Kartaginy i urządzili tu swoją kolonię. Znowu nie mieliśmy wyboru, musieliśmy dostosować się do ich zwyczajów. Rzymianie zabawili w naszym hotelu do piątego wieku po Chrystusie. Nie byli znowu tacy źli. Umocnili wyspę fortyfikacjami, zbudowali porządny port. Potem musieli wracać do siebie, bo właśnie rozpadało im się imperium. Ale w hotelowym interesie wciąż trwał ruch. Na miejsce Rzymian przypłynęły plemiona germańskich barbarzyńców - Wandali i Wizygotów. Jak możecie się zorientować z nazwy tych pierwszych, nic ciekawego na Malcie nie zbudowali, raczej odwrotnie. Potem wyspę podbiło cesarstwo Bizancjum, a w roku 870 przyjechali tu całkiem nowi goście hotelowi i przywieźli ze sobą całkiem nowe zwyczaje. Byli to muzułmanie, wyznawcy proroka Mahometa. Umocnili jeszcze bardziej fortyfikacje, co im się w XI wieku bardzo przydało w walkach z chrześcijanami. Z umocnień korzystali potem muzułmańscy piraci, którzy atakowali stąd południową Europę. шшшшш^ш^^^^шш Przez dwa i pół wieku (w latach 1282 - 1530) w naszym hotelu gościli Hiszpanie. Ale chyba nie było im tu za wygodnie - wciąż nękali ich muzułmańscy piraci. Przez dwa i pół wieku (w latach 1282 - 1530) w naszym hotelu gościli Hiszpanie. Ale chyba nie było im tu za wygodnie - wciąż nękali ich muzułmańscy piraci. Z obawy przed innowiercami hiszpański cesarz Karol V podarował wyspę Rycerskiemu Zakonowi Szpitala Świętego Jana z Jerozolimy, nazwanemu potem Zakonem Rycerzy Maltańskich. To oznaczało kolejną zmianę dekoracji. Wyspa zaczęła przypominać wielki klasztor. Zgadnijcie, co zrobili zakonnicy-rycerze? Oczywiście, umocnili jeszcze bardziej fortyfikacje. Zbudowali dzisiejszą stolicę Malty, La Valettę (czytajcie: „la waletta"), i żyli sobie spokojnie na naszej wyspie za swoimi umocnieniami aż do roku 1798, gdy wyspę podarowali Napoleonowi Bonaparte, który właśnie zabierał się do podbijania całego świata. Francuzi nie zabawili w naszym hotelu zbyt długo. Za szybko chcieli zmienić dekoracje - zaczęli ściągać krzyże ze ścian, wywozić złote kielichy, niszczyć relikwie, czyli szczątki umarłych w przeszłości świętych. Nie byli dobrymi gośćmi, nakładali na nas ogromne podatki. Napoleon złoto wyspy przeznaczał na swoje kampanie wojenne. Zbuntowaliśmy się i już w roku 1800 wyrzuciliśmy Francuzów, a do naszego hotelu-wyspy przypłynęli Angole (prawdę mówiąc, trochę nam pomogli z wyrzucaniem żabojadów). Dla nich Malta była bazą morską, świetnym punktem do dalszego podbijania świata. Oddali wyspę Maltańczykom dopiero w roku 1964 (pełną niezależność uzyskaliśmy 10 lat później) i pewnie dlatego dzisiaj prawie wszyscy na wyspie mówimy po angielsku. Minęło 2800 lat od czasów, gdy Maltę odwiedzali Fenicjanie, a nasza wyspa jest wciąż wielkim hotelem. Ludzie z całego świata uwielbiają spędzać u nas wakacje. Co roku przyjeżdżają do nas miliony turystów. Mamy znakomity klimat i fantastyczne zabytki. Zwłaszcza fortyfikacje. INFORMACJA O KRAJU Malta jest niedużą wyspą. Ma tylko 246 kilometrów kwadratowych powierzchni, którą zamieszkuje 400 tysięcy ludzi, w tym niecałe 80 tysięcy dzieci. Nie ma tu zbyt wiele słodkiej wody do picia, ani uprawnych pól. Ale Malta na turystach zarabia dużo pieniędzy, za które może sobie zamówić jedzenie i picie z innych krajów. Stolicą Malty jest La Valetta. To chyba jasne, że nie możemy mówić o innych dużych miastach na tak małej wyspie. Na mapie poznacie Maltę po tym, że wygląda jak baranek (wyspa Gozo) skubiący stóg siana (wyspę Malta). Ten kraj jest republiką. ■ Rozdział 17. Niemcy Twer a ds aptacja Wiecie, co to jest twórcza adaptacja? Nie? Ja też do niedawna nie wiedziałam. Ale ciocia Lola z Berlina, która jest aktorką, wyjaśniła mi, o co chodzi. Twórcza adaptacja jest wtedy, kiedy coś starego pokazujemy w nowy sposób. Im bardziej niezwykły jest to sposób, tym bardziej twórcza jest adaptacja. A im bardziej twórcza adaptacja, tym większym artystą jest ten, kto ją wymyślił. Ciocia Lola to jest dopiero wielka artystka: przy śniadaniu zbudowała z twarożku budynek Bundestagu, czyli niemieckiego parlamentu, takiego miejsca w Berlinie, z którego naszym krajem rządzą politycy. A potem zasypała Bundestag grubą warstwą szczypiorku. - To duchy ściętych drzew, które mają na sumieniu korporacje opłacające polityków - powiedziała. - Wróciły z zaświatów, żeby straszyć. Potem ciocia Lola zjadła Bundestag. Tacie, który jest szefem partii chadeckiej w Norymberdze, a więc politykiem, bardzo się to nie spodobało. Zrobił się czerwony na twarzy i zaczął świszcząco oddychać przez nos. A to znaczyło, że jest niezadowolony. Bardzo niezadowolony. Ostatnio tak świszczał, kiedy zrobiłam ubranka dla lalek z kartek z jego notesu z ważnymi adresami. Tata trochę mnie zdziwił, świszcząc teraz, bo nie wiedziałam, że aż tak mu szkoda tego szczypiorku. Chociaż to prawda, że zawsze powtarza, że należy być oszczędnym. Mama, siostra cioci Loli, patrzyła na nas z wielkim niepokojem: na oblizującą się po twarożku ciocię Lolę, świszczącego tatę i na mnie pękającą ze śmiechu. Ciocia Lola, która, chociaż sama jest ruda, należy do Partii Zielonych, czyli ludzi dbających o przyrodę, skończyła się oblizywać i powiedziała, że to był przykład twórczej adaptacji w dziedzinie polityki. A potem wyjaśniła, co to jest twórcza adaptacja w dziedzinie sztuki. Na przykład wiele wieków temu angielski dramaturg napisał tragedię „Romeo i Julia", która opowiada o wzajemnej miłości panny Julii i pana Romeo, z której nic nie będzie, bo sprzeciwiają się jej ich skłóceni ze sobą rodzice. Historia Szekspira dzieje się w Weronie dawno, dawno temu, ale my możemy ją zmienić - żeby toczyła się w Berlinie albo w Norymberdze, i to nie dawno temu, tylko teraz. I to będzie ta twórcza adaptacja. Wierzę we wszystko, co mówi ciocia, bo ona jest bardzo fajna. Przyjechała do nas do Norymbergi na wakacje i przywiozła mi prawdziwy teatrzyk kukiełkowy, scenę i kilka lalek, a potem nauczyła mnie, jak pokazywać w tym teatrzyku różne bajki i opowieści. Dlatego kiedy tata po śniadaniu ze szczypiorkiem powiedział cioci Loli, że może by lepiej nauczyła mnie czegoś pożytecznego zamiast mącić mi w głowie, skoro już do nas przyjechała, ciocia postanowiła, że zrobimy przedstawienie kukiełkowe - twórczą adaptację jakiegoś okresu historii Niemiec. Tata powiedział, że lepiej niech to będzie okres historyczny, kiedy byliśmy wielką potęgą, na co ciocia oświadczyła, że oczywiście zrobi, jak chce tata, bo nie ma jeszcze zamiaru wracać do domu. Przez trzy dni przygotowywałyśmy przedstawienie o historii królestwa Prus, które było państwem niemieckim leżącym głównie na terenie dzisiejszej Polski. Nazwaliśmy to przedstawienie tak: „Prusy są wielką potęgą - sztuka historyczna w dwóch odsłonach". Ciocia powiedziała, że to tytuł pod publiczkę, to znaczy taki, żeby podobał się tacie. Przedstawienie pokazałyśmy rodzicom wieczorem. To była prawdziwa twórcza adaptacja! Najpierw było o panowaniu Fryderyka Wielkiego z rodu Hohenzollernów (czytajcie: „hoencolernów"), który władał Prusami w XVII wieku i bardzo skutecznie podbijał sąsiednie narody. Na szczęście miałyśmy kukiełkę króla. I trzy inne: kościotrupa, małpy i robota. Na księcia pomorskiego, drugą postać naszego przedstawienia, wybrałyśmy właśnie kościotrupa. Nadawał się najlepiej, bo był chudy, a my chciałyśmy pokazać, że przez ostatnie miesiące nękał go głód. Ciocia Lola była Fryderykiem Wielkim, a ja księciem pomorskim. - Hej koleś! - powiedziała ciocia za swoją kukiełkę, czyli króla. - Oddawaj swoje ziemie i wynocha! Na to ja powiedziałam za swoją kukiełkę kościotrupa, czyli księcia pomorskiego: - Ale dokąd mam się wynosić? Wszystkie ziemie wokół podbiłeś już ty, panie. Na to ciocia, czyli Fryderyk Wielki: wyciągnęła miecz i powiedziała: - Znaj moje miłosierdzie. Jestem wielkim i wspaniałym władcą Prus, czyli I wielkiej potęgi. Pozwalam ci wynieść się na księżyc. Albo na tamten świat. Wybieraj. Na to ja, czyli pomorski książę, powiedziałam: - Nie mogę lecieć na księżyc, bo w naszych czasach nie ma jeszcze rakiet ani promów kosmicznych. Na to ciocia, czyli Fryderyk Wielki: - A zatem sam wybrałeś. - I ścięła mi głowę mieczem. To była bardzo fajna twórcza adaptacja i zupełnie nie rozumiem, dlaczego tata zrobił się czerwony na twarzy i zaczął świszcząco oddychać przez nos. Druga scenka pokazywała czasy Bismarcka (czytajcie: „bismarka"), wielkiego wodza z końca XIX wieku, który zjednoczył ziemie niemieckie i uczynił z Prus cesarstwo. Sam został jego kanclerzem. Nie miałyśmy kukiełki kanclerza, więc Bismarckiem, którym była ciocia Lola, został robot. A ja byłam filozofem Arthurem Schopenhauerem (czytajcie: „arturem szopenhałerem"), który nie cierpiał Bismarcka. W naszej twórczej adaptacji Schopenhauera przedstawiała kukiełka małpy. - Jestem silny i wielki, wszyscy przede mną drżą, a ty jesteś zerem, Schopenhauer. Mojemu nadwornemu filozofowi, Heglowi, nie dorastasz do pięt - powiedział Bismarck, czyli robot, czyli ciocia Lola. - Hegel to nudziarz, a ty jesteś straszny sztywniak - powiedziałam ja, czyli małpa, czyli Schopenhauer, słowo w słowo, jak nauczyła mnie ciocia Lola. Na to Bismarck: - Jak to - sztywniak? Nie zwracaj się do mnie w ten sposób, jestem twoim kanclerzem. Na to Schopenhauer: - Udowodnię ci, że jesteś sztywniakiem. Podskocz tak, jak ja. - I podskoczyłam trzy razy moją małpą aż pod sufit teatrzyku. Bismarck, czyli robot, też próbował tak podskoczyć, ale zaraz się przewrócił i upadł na twarz. - No widzisz, miałem rację - powiedział Schopenhauer, czyli ja. - Najgorsze, że umysł masz tak samo sztywny, jak ciało. Na to ciocia Lola, czyli Bismarck, zaczęła krzyczeć: - Ratunku, niech ktoś mnie podniesie! Hegel! Gdzie jesteś, ty nudziarzu?! A potem opadła kurtyna. Czekałyśmy z ciocią na brawa, ale zamiast braw, usłyszałyśmy bardzo głośne, świszczące oddychanie przez nos. Następnego dnia razem z ciocią Lolą napisałyśmy twórczą adaptację bajki braci Grimm, pod tytułem „Szczęśliwy Jaś" . Nie znacie jej? To bardzo fajna niemiecka bajka. Zaraz Wam opowiem. Jaś przez siedem lat służył u swego pana, za co dostał bryłę złota, wielką jak jego głowa. Bryła była wielka, więc Znacie pewnie to powiedzenie - „owacje na stojąco". Oznacza ono, że publiczności tak bardzo podoba się przedstawienie, że aż wstaje z foteli, krzyczy radośnie, gwiżdże i bije brawo. No więc takich właśnie owacji nie dostałyśmy. * ciężka, no i Jaś zamienił ją na konia, żeby było mu wygodnie wracać do mamy. Ale koń go zrzucił, więc zamienił go na krowę, bo chciał mieć mleko i masło. Potem krowę na świnię, świnię na gęś, a gęś na starą osełkę i dwa kamienie, które miały mu przynieść bogactwo. Ale osełka i kamienie wpadły mu do studni. Wtedy poczuł się bardzo szczęśliwy - nie miał nic i było mu lekko. Pomyślał, że jest wielkim szczęściarzem. Ale frajer z tego Jasia, nie? Ciocia zaadaptowała tę bajkę twórczo. W naszym teatrzyku wyglądała ona tak: Jasia grała ta sama kukiełka małpy, co wcześniej grała Schopenhauera, bo już zabrakło nam kukiełek. Tylko że u nas Jaś nazywał się Wyborca. Na dowód małpa miała przypiętą do ogona tabliczkę z napisem „Wyborca". A ciocia była kolesiem, który skubie (to znaczy oszukuje) Jasia, i nazywała się Polityk. Na dowód robot miał przypiętą do brzucha karteczkę z takim napisem. Polityk zamienił bryłę złota za głos wyborcy, ale kiedy Wyborca chciał tę bryłę sprzedać, okazało się, że to zwykły kamień. Więc wrzucił go do studni, ale najpierw przywiązał do niego Polityka. To dopiero była twórcza adaptacja! Skończyłyśmy, ukłoniłyśmy się, ukłoniłyśmy nasze kukiełki, małpę i robota, i spojrzałyśmy na salę, czyli salon w naszym domu. Znacie pewnie to powiedzenie - „owacje na stojąco". Oznacza ono, że publiczności tak bardzo podoba się przedstawienie, że aż wstaje z foteli, krzyczy radośnie, gwiżdże i bije brawo. No więc takich właśnie owacji nie dostałyśmy. Z naszą publicznością było tak: mama siedziała i patrzyła na nas z wielkim niepokojem. Tata stał. Wcale nie bił brawa ani nie wrzeszczał z radości, ani nie gwizdał. Powiedział, że musimy wszyscy porozmawiać. Jak tata tak mówi, to nie wróży nic dobrego. Znacie pewnie to powiedzenie - „nie wróżyć nic dobrego". Oznacza, że będzie źle. Tym razem też znaczyło właśnie to. Tata zapytał surowo ciocię Lolę, czy dobrze mu się zdaje, czy też to tylko jego błędne wyobrażenie, że ciocia Lola bardzo nie lubi swojego własnego kraju, i czy ciocia Lola nie wolałaby przypadkiem mieszkać w Etiopii, republice Kongo albo innym kraju, w którym dzieci umierają z głodu, za to drzewa mają się bardzo dobrze, bo jeśli tak, to zapewne udałoby się załatwić dla niej wizę, w czym tata z przyjemnością cioci pomoże, bo jako szanowany polityk ma znajomości wśród obcych dyplomatów. Na to ciocia powiedziała, że takich długich zdań nie konstruował nawet Hegel. Wtedy tata zaświszczał i zapytał, czy ciocia przez to rozumie, że on, pod którego dachem ciocia właśnie spędza wakacje, jest nudny. Na to ciocia spytała, skąd to przypuszczenie - czyżby tata sądził, że Hegel był nudny? Na to tata powiedział, że wcale tak nie sądzi, bo Hegel był wielkim filozofem, podobnie jak Kant, Fichte, Nietzsche (czytajcie: „nicze") i Heidegger (czytajcie: „hajdeger"). A oprócz filozofów mieliśmy też wielkich kompozytorów, takich jak Bach, Wagner i Mozart. I ten ostatni wcale nie był Austriakiem, jak twierdzą Austriacy. A także naukowców, takich jak Einstein (czytajcie: „ajnstajn"). Ciocia mu przerwała i powiedziała, że Einstein musiał uciekać do Ameryki, bo wywalił go z Niemiec pewien niemiecki dyktator. Na to tata odparł, że ten dyktator, czyli Hitler, był Austriakiem, tylko że Austriacy nie chcą się do tego przyznać. A współczesne Niemcy zerwały z brzemieniem faszyzmu i są ekonomiczną, polityczną i militarną potęgą. I mamy najlepsze autostrady na świecie... - ...po których pędzą miliony zatruwających środowisko samochodów -weszła mu w słowo ciocia, co nie znaczy, że gdzieś wchodziła, tylko po prostu, że mu przerwała. Tata nie powiedział nic, tylko zaświstał, a następnego dnia ciocia Lola wróciła do Berlina porannym pociągiem. Szkoda, ciocia była taka fajna i nauczyła mnie tylu świetnych rzeczy. Ale nawet bez cioci dam sobie radę. Jej nauka nie poszła na marne. Przygotowuję właśnie następną twórczą adaptację w moim teatrzyku kukiełkowym. Mam już nawet tytuł. Będzie się nazywać „Wielka potyczka w salonie, czyli wojna cioci z tatą" . Zagrają jak zwykle - robot i małpa. INFORMACJA O KRAJU Niemcy to najbardziej ludny kraj Wspólnoty Europejskiej. Mieszkają tam ponad 82 miliony ludzi, w tym ponad 12 milionów dzieci. Niemcy zajmują powierzchnię 357 tysięcy kilometrów kwadratowych - to duży obszar jak na Europę, kontynent, na którym państwa tłoczą się jak sardynki. Republika Federalna Niemiec jest wielką potęgą gospodarczą - jedną z największych na świecie - i piłkarską. Na pewno słyszeliście o Bayernie Monachium. Do roku 1990 Niemcy były podzielone na dwa kraje: Niemcy Wschodnie, czyli NRD, i zachodnie, czyli RFN. Ale teraz są zjednoczone, dzięki czemu na mapie wyglądają jak worek, w którym ktoś uwięził szamoczącą się czarownicę, której orli nos wrzyna się w Czechy. I właśnie po tym je na tej mapie poznacie. Stolicą Niemiec jest Berlin, a innych wielkich miast jest tak dużo, że wymienimy tu tylko niektóre: Monachium, Hamburg i Kolonia. Między nimi ciągną się znakomite autostrady, ale można też sobie wygodnie przelecieć samolotem. Największe lotnisko jest we Frankfurcie nad Menem. Niemcy są republiką - nie mają króla ani królowej. ■ І Rozdział 18. Portugalia Nie oddamy turystów W październiku zawsze jest tak samo. Wytaczamy Floresom wojnę. Wojnę o klientów. Zagraniczni turyści wracają już do swoich krajów, a my przecież musimy z czegoś żyć. Sagres, gdzie mieszkamy, to nieduża nadmorska mieścina, a nasze restauracje leżą jeszcze kilka kilometrów za nią. W październiku nie jest tutaj łatwo o turystę. Jacyś Francuzi, którzy spóźnili się na samolot, popijają leniwie wino, ostatnim Japończykom nie chce się już nawet robić zdjęć, po plaży włóczy się jeszcze kilku Angoli (nie wyglądają na specjalnie nadzianych). Słowem - niedobitki. Wojna toczy się o to, gdzie te niedobitki będą jadały śniadania, obiady i kolacje. Na szczęście moi rodzice mają mnie - małego Jose (czytajcie: „żoze") Medeirosa. A ja mam to coś - zmysł do robienia dobrych interesów. Nie dalej jak miesiąc temu za dwadzieścia euro sprzedałem turyście z Ameryki muszlę, którą znalazłem na plaży. A to niemało - jakieś dwadzieścia butelek coca-coli. ii teraz wymyśliłem, jak ściągnąć do naszej knajpy „U Medeirosów" niedobitki turystów. Poradziłem tacie, żeby postawił tam telewizor z salonu. I włączył na stałe Eurosport. To było świetne posunięcie. Na kolację przyszli do nas wszyscy Angole z plaży i choć nie wyglądali na nadzianych, zamawiali jedno piwo za drugim. Przyszło też kilku Francuzów i nawet dwóch Japończyków, fanów Davida Beckhama. Wszystko przez to, że tego wieczoru Real Madryt grał w Lidze Mistrzów z Groclinem Grodzisk Wielkopolski. To dwa świetne kluby i nikt nie chciał przeoczyć takiego meczu. Następnego dnia był inny mecz Ligi Mistrzów, a jeszcze następnego Puchar UEFA. W naszej knajpie trudno było znaleźć wolne miejsce, a do knajpy Floresów nie zajrzał pies z kulawą nogą. Tata dał mi pięć euro jako nagrodę І і zacierał ręce. Ale w piątek przestał. Wszystko przez Lilkę Flores, tego małego ^с>\>кохг,соїЦ notesów. Postawiła w ich knajpie takie urządzenie, co puszcza .\^\wyśV\el\as\o\Na piosenek, i napisała flamastrami na wielkim kawałku iv ledyna w całym Sagres - zabawa karaoke". Nie wiedzia-\ głupi. I )ali się złapać na ten tani chwyt. Przyszli wszyli zów i nawet kilku Angoli z plaży. Przez pół nocy ilC^iW-^ ****cks z kulawą nogb acierai гц-се. ( i zacierał ręce. Ale w piątek przestał. Wszystko przez Lilkę Flores, tego małego potwora, córkę Floresów. Postawiła w ich knajpie takie urządzenie, co puszcza muzykę i wyświetla słowa piosenek, i napisała flamastrami na wielkim kawałku tektury: „Tylko u nas. Jedyna w całym Sagres - zabawa karaoke" . Nie wiedziałem, że ci turyści są tacy głupi. Dali się złapać na ten tani chwyt. Przyszli wszyscy Japończycy, paru Francuzów i nawet kilku Angoli z plaży. Przez pół nocy fałszowali i nie dawali spać. Do naszej knajpy nie zajrzał pies z kulawą nogą, a tata Lilki Flores zacierał ręce. Ale ja się nie poddam. W końcu jestem facetem. A w Portugalii to faceci robili najwspanialsze rzeczy. Świadczy o tym nasza historia. A co, może Magellan albo Vasco da Gama byli kobietami? Nie. Byli facetami - świetnymi żeglarzami, a Magellan opłynął dookoła cały świat. Odkryli wiele wspaniałych krain. Dopłynęli nawet do Brazylii, Afryki, Indii, Chin i Japonii. To co, ja mam nie pokonać Lilki Flores? Tylko jak to zrobić? Jak przyciągnąć do naszej knajpy tych fanatyków karaoke, prostaków, piwożłopów? Myślałem tak przez pół nocy, aż w końcu wymyśliłem. Ten plan musiał się udać. Następnego ranka poszedłem na śniadanie do naszych śmiertelnych wrogów, do knajpy o idiotycznej nazwie „Jaskinia Floresów" (kto słyszał o jaskiniach na plaży?). Angole, Japończycy i Francuzi już tam siedzieli. Pogryzali grzanki i jajka sadzone, popijając lurowatą kawą Floresów. Zacząłem działać. Za pięć euro od taty zamówiłem śniadanie. Oczywiście było obrzydliwe, a psuł jej na dodatek wzrok tego potwora, Lilki Flores, która cały czas wpatrywała się we mnie podejrzliwie. Nadziałem kęs jajka na twardo na widelec, zagryzłem grzanką, popiłem lurowatą herbatą z mlekiem, zakrztusiłem się i - tak głośno, jak tylko się dało - wyplułem wszystko na podłogę. Francuzi, Angole i Japończycy usłyszeli. Oderwali się od watowatych śniadań i spojrzeli na mnie. A ja wtedy powiedziałem: - Jak można jeść coś takiego, gdy u Medeirosów podają grelhado robalo (czytajcie: „greliadu robalu") (całą noc trenowałem to zdanie po angielsku). - A co to takiego? - spytał najbliższy Japończyk. - Czy to jakiś robal? Wtedy udałem, że nie rozumiem jego japońskiego angielskiego i wyszedłem z „Jaskini Floresów" prosto na plażę, gdzie rzuciłem wylegującym się na zimnym piasku Angolom krótkie, przećwiczone w nocy zdanie: „Tylko dzisiaj u Medeirosów dają grelhado robalo". Zupełnie zignorowałem ich pytanie: „A co to? Jakiś robal?" - i poszedłem dalej. шшшяк^^^шь^^^^т Maszyna do karaoke rzęziła bezużytecznie. Nie śpiewał nikt - nawet pies z kulawą nogą. Wieczorem nasza knajpa pękała w szwach. Na wielkim kawałku tektury napisałem „Grelhado robalo od godz. 20.00". Była dopiero 19.00, piwo lało się strumieniami, a u naszych sąsiadów, w „Jaskini Floresów", Lilka Flores i jej tata zaciskali pięści. Maszyna do karaoke rzęziła bezużytecznie. Nie śpiewał nikt - nawet pies z kulawą nogą. O dwudziestej babcia podała grelhado robalo według swojego przepisu. Wszystkim bardzo smakowało, chociaż okazało się, że to nie robale, tylko okoń morski z rusztu. To było zwycięstwo - tradycyjnej kuchni portugalskiej nad barbarzyńskimi zwyczajami z Japonii i moje nad Lilką Flores. Ale szczęście nie trwało ono długo. W poniedziałek wyjechało kolejnych dwóch Japończyków, para Francuzów i dwaj Angole. W całym Sagres zostało tylko siedmiu zagranicznych turystów. Na szczęście dogadałem się z Lilką. Cała ósemka jada teraz grelhado robalo u nas, a potem śpiewa za pomocą urządzenia do karaoke Floresów. Zyskami nasze rodziny dzielą się na pół. INFORMACJA O KRAJU Portugalia jest krajem średniej wielkości. Ma trochę ponad 92 tysiące kilometrów kwadratowych. Mieszka tam 10 milionów ludzi, cztery razy mniej niż w Polsce, w tym 1,7 miliona dzieci (z przewagą chłopców). Jest to kraj płaski, ale za to ze świetnym dostępem do morza, a właściwie do Oceanu Atlantyckiego. Portugalię poznacie na mapie po tym, że przypomina afrykańską maskę z profilu. Ten kraj jest republiką i nie ma króla ani królowej. Stolicą Portugalii jest Lizbona. Inne duże miasta to Porto i Amadora. 1 - Rozdział 19. Słowacja Moi prywatni Hindusi Wszystko przez tatę i ten jego pomysł, żeby kupić antenę satelitarną. Dzięki tej antenie mamy teraz ze sto programów, jeden fajniejszy od drugiego. Ale ja mam marny z tego pożytek, bo tata ciągle ogląda Eurosport, a ja - przyznam się Wam - sportu raczej nie lubię. Wolę czytać książki. Dlatego tata się złości, że nie znajduje empatii w swoim otoczeniu, co znaczy, że ani ja, ani mama nie chcemy z nim oglądać meczów. Na szczęście jakiś miesiąc temu, tuż przed meczem, mama kazała tacie iść do piwnicy po słoik uhorków, czyli ogórków, a w naszej piwnicy jest ciemno, jak nie wiem co, więc tata się potknął o sanki i złamał nogę. Zanim mama znalazła tatę w piwnicy, tata bardzo długo nie wracał i właśnie wtedy zdążyłam obejrzeć film dokumentalny o Indiach. A zanim tata wrócił do domu ze szpitala z mamą i nogą w gipsie, przeczytałam w naszych encyklopediach i innych książkach wszystko, co było o Indiach. Od razu zachciało mi się tam pojechać. W tych Indiach to jest bardzo kolorowo i ciepło. Mieszkają w nich Hindusi, którzy ciągle robią różne fantastyczne rzeczy, na przykład kąpią się w świętej rzece Ganges albo medytują ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczyma, powtarzając święte mantry. Mogą też stać na głowie, jeśli są joginami. Zaraz po tym filmie zmieniło mi się moje główne marzenie. Poprzednie było także, żeby mieć rower górski z trzydziestoma przerzutkami, a obecne - żeby pojechać do Indii i spotkać prawdziwych Hindusów. Ale męczenie rodziców nic nie dało. Samej nie chcą mnie puścić do tych Indii, bo mam dopiero dziewięć lat, a we trójkę nie pojedziemy, bo rodzice nie mają czasu, a poza tym trzy bilety lotnicze do Indii kosztują fortunę. Poprosiłam więc o pomoc dziadka, który jest magistrem filozofii, a on mi powiedział: - Nie możesz jechać do Hindusów, znajdź ich sobie tutaj. ж 'Dypoboz sd^dI bis д{Ащ иэоллор обд[м dz 'Azdduz oj 'IDiudi du дій і оціслц >jDi jMOui y\dpo\zp Apdiy f. Łatwo powiedzieć. Kto widział Hindusa w Koszycach? Mieszkam tu już dziewięć lat i przysięgam, że nigdy nie widziałam nikogo z Indii ani nawet jego cienia. : 87 Żeby się upewnić, przeczytałam książkę o historii Słowacji. Było tam dużo o tym, jak naszym krajem rządzili Węgrzy i jak odzyskaliśmy świadomość narodową w XX wieku. Potem stworzyliśmy Czechosłowację, kraj, który mieliśmy do spółki z Czechami, aż w końcu w roku 1993 podzieliliśmy się na dwa państwa - Czechy i Słowację. I tak już zostało. O Hindusach w książce nie było ani słowa. Bardzo mnie to zdenerwowało i znowu poszłam do dziadka. Powiedziałam mu tak: - W naszym mieście mieszkają Słowacy, Czesi, Rusini, Węgrzy, Cyganie, a nawet Polacy. Ale nie ma ani śladu Hindusów. Jak mam, no jak mam znaleźć chociaż jednego? A dziadek wtedy rzekł: - Powiedziałaś „Cyganie"? Kiedy dziadek mówi tak krótko i nie na temat, to znaczy, że w jego słowach kryje się jakaś zagadka. Właśnie takiego mówienia uczą chyba na filozofii. Natychmiast pognałam do regału z książkami. I dowiedziałam się prawdy o Cyganach. A jest ona taka, że Cyganie to najprawdziwsi Hindusi. Przywędrowali do Europy z północno-zachodnich Indii przez Persję, w XIV wieku. Nie spieszyli się zbytnio, bo swoją wędrówkę zaczęli już czterysta lat wcześniej. Nie lubili mieszkać w jednym miejscu, tylko wędrowali taborami. Dlatego ludzie w Europie byli często wobec nich nieufni i na siłę próbowali umieścić ich w jednym miejscu. Próbują tak robić nawet dziś. Tydzień po tym, jak dowiedziałam się, że Cyganie to tak naprawdę Hindusi, mój tata bardzo się zdziwił. Nie musiał oglądać meczu sam, pozbawiony empatii otoczenia. Przyprowadziłam mu do towarzystwa moją najlepszą koleżankę Mitrę - prawdziwą Hinduskę, z dzielnicy Koszyc, w której mieszkają Cyganie. Mitra, tak jak tata, uwielbia hokej na lodzie. INFORMACJA O KRAJU Słowacja to nieduży, górzysty kraj na południe od Polski. Zajmuje około 49 tysięcy kilometrów kwadratowych, a najwyższy szczyt, Gerlach, ma 2655 metrów n.p.m. W tym kraju mieszka 5,5 miliona ludzi, z czego 950 tysięcy to dzieci. Spójrzcie na mapę, a przekonacie się, że Słowacja wygląda jak wycieraczka poszarpana przez wściekłego kundla. Stolicą Słowacji jest Bratysława, innych dużych miast nie ma. Krajem rządzą politycy, bo jest ona republiką. Rozdział 20. Słowenia Trzy głowy Boga Być chorym na grypę, leżeć w łóżku i nie móc jeździć na nartach tak jak kumple - to wielkie nieszczęście. Ale być chorym na grypę, leżeć w łóżku i nie móc j eździć na nartach tak j ak kumple w dniu, w którym tacie odrzucili proj ekt - to katastrofa. Tata jest wściekły na klientów i mamę, mama na tatę, mama i tata na mnie, a ja na mojego królika Maksa. W powietrzu wisi nieszczęście. Tata pracuje w firmie reklamowej jako copywriter (czytajcie: „kopirajter"), co oznacza, że wymyśla teksty do reklam. Widzieliście może reklamę naszego tradycyjnego słoweńskiego wina, którego nazwa pochodzi od zwierzęcia z naszych ludowych legend, zlatoroga (w Waszym języku to będzie „złotorożec"). Musieliście, ciągle leci w telewizji. Wygląda tak: dwóch myśliwych żegna się z żonami w domku myśliwskim w lesie. Ich żony są trochę złe, że myśliwi nie spędzą z nimi weekendu, ale oni tłumaczą, że odezwał się w nich zew, po prostu muszą zapolować. Idą do lasu i zasadzają się w chaszczach na dzikiego zwierza. Potem jeden z nich puszcza oko do drugiego i pyta: - To na co dziś zapolujemy? A ten drugi odpowiada: - Jak to na co? Jak zwykle - na złotorożca. - I wyciąga zza pazuchy butelkę wina „Zlatorog". To właśnie mój tata wymyślił tę reklamę. Jestem bardzo dumny z mojego taty. Ale tym razem tacie nie poszło za dobrze. Miał wymyślić reklamę przyciągającą zagranicznych turystów do Słowenii. I wymyślił. Było w niej wszystko, co dobry turysta zagraniczny powinien wiedzieć o naszym kraju. Że Słowenia jest zieloną perłą Europy, której połowę obszaru pokrywają lasy, że mamy piękne góry, po których świetnie się wspina albo zjeżdża na nartach; jaskinie, шшшшяшшшшшшш Pomyślałem, że dobrze, jak chce, to niech ma. Będę czytać książkę historyczną i to najgrubszą, jaką mamy w domu, i będę nieszczęśliwy, i to najnieszczęśliwszy, jak się da. I zacząłem czytać. które znakomicie się penetruje; zamki, które fantastycznie się zwiedza; plaże, na których cudownie się opalać, i rzeki, po których niesamowicie pływa się kajakami. Fajna reklama, tyle że szef taty ją odrzucił, bo nie było w niej nic o naszej historii. Dlatego tata teraz chodzi wściekły po domu, rzuca atlasami historycznymi po ścianach i krzyczy na mnie i na mamę. Na mamę krzyknął, że znowu przesoliła grahową juhę, czyli zupę grzybową, a na mnie, że mam nie gadać ciągle o jeździe na nartach i lepiej, gdybym poczytał książki historyczne, bo ostatnio z historii dostałem troję. Pomyślałem, że dobrze, jak chce, to niech ma. Będę czytał książkę historyczną i to najgrubszą, jaką mamy w domu, i będę nieszczęśliwy i to najnieszczęśliwszy, jak się da. I zacząłem czytać. Wtedy to się dopiero zdziwiłem, najmocniej w życiu. Książka wcale nie była nudna, przeciwnie, bardzo fajna. Opowiadała o różnych narodach, które zajmowały Słowenię w ciągu tysiącleci - Rzymianach, Frankach, Madziarach, czyli Węgrach, i Niemcach. I o tym, jak wiele razy tworzyliśmy niepodległe państwo słoweńskie, a potem je traciliśmy, aż do roku 1990, kiedy stworzyliśmy je znowu, tak skutecznie, że nikt nam go jeszcze nie zabrał. Ale najciekawszy był fragment o naszej świętej górze - Triglaw (w Waszym języku to będzie „Trójgłów"), na której na wysokości 2864 metrów mieszka bóg o trzech twarzach (dlatego właśnie nazywa się Trójgłów), władca nieba, ziemi i podziemia. Kiedy opowiedziałem o tym wszystkim tacie, aż podskoczył do góry z radości. Pocałował mnie, powiedział, że jestem świetnym dzieciakiem, i pobiegł do komputera pisać scenariusz reklamy. Scenariusz bardzo spodobał się jego szefowi. Tata dostał premię, kupił mi za nią nowe świetne narty - firmy Ros-signol (czytajcie: „rosinioi"), i jeszcze mu zostało na nowy samochód. Bomba, mówię Wam! A parę tygodni później w telewizji pojawiła się taka reklama: rzymski żołnierz wspina się pod górę, na jej szczycie spotyka Trójgłowa, który patrzy na niego groźnie parą oczu pierwszej twarzy. Rycerz rzuca miecz i ucieka. Druga scena: na górę wspina się niemiecki rycerz. Widzi drugą twarz Trójgłowa, bardzo groźną, i bierze nogi za pas. W końcu na górę wchodzi zagraniczny turysta. Spotyka tam Trójgłowa. Ale tym razem twarz boga jest uśmiechnięta. Turysta macha do niego ręką. Kamera najeżdża na twarz Trójgłowa, a głos lektora mówi: „Trójgłów, bóg Słowenii. Nie lubi najeźdźców, uwielbia turystów. Trójgłów, bóg ze świętej góry, władca nieba, ziemi i podziemia". Kiedy lektor mówi „nieba", 1Щ.ШЄЩ \urjrs,\a. \eci tva. paralotni, kiedy mów „ziemi", ten sam turysta spaceruje po starym mieście naszej stolicy, Lubiany, a kiedy mówi „podziemia" , turysta zwiedza jaskinię pełną pięknych stalagmitów i stalaktytów. Fajna reklama, nie? To właśnie mój tata ją wymyślił. Jestem bardzo dumny z mojego taty. INFORMACJA O KRAJU Słowenia jest małym krajem, który rozciąga się na powierzchni 20 tysięcy kilometrów kwadratowych. Mieszkają tam niecałe 2 miliony ludzi (w tym 300 tysięcy dzieci). Na mapie poznacie Słowenię po tym, że wygląda jak otyły kogut, który dziobem robi dziurę między Węgrami i Chorwacją. Stolicą Słowenii jest Lubiana, jedyne duże miasto w tym kraju. Słowenia była kiedyś częścią Jugosławii, ale od roku 1991 jest niezależną republiką. Rozdział 21. Szwecja Książka, mniam... mniam... Cześć, jesteśmy Ronja i Anika, bajkowe bliźniaczki. To, że jesteśmy bajkowe, wcale nie znaczy, że nas wymyślono, żyjemy w książkach albo legendach i nie mamy krwi, kości oraz piegów. Mamy dużo krwi, kości, a już zwłaszcza piegów, a to, że jesteśmy bajkowe oznacza tylko, że nasze imiona pochodzą z bajek. I że jesteśmy świetne. Imię Ronja wymyśliła słynna szwedzka autorka bajek dla dzieci, Astrid Lindgren, do jednej ze swoich opowieści, a czytelnikom tak się spodobało, że dzisiaj w Szwecji żyją setki tysięcy Ronji, kobiet i dziewczynek. A imię Anika na pewno znacie, to od tej Aniki z „Pippi Langstrump". Wszystko przez naszą mamę. Babcia mówi, że kiedy mama była małą dziewczynką, pochłaniała książki dla dzieci, tak jak my pochłaniamy ciastka babci, i bardzo chciała być Pippi Langstrump. Ale nam się wydaje, że babcia przesadza, bo widziałyśmy zdjęcie mamy, jak była mała, i naszym zdaniem do jej brzucha weszłyby najwyżej dwie książki, a nie pięć albo sześć, czyli tyle, ile ciastek babci do każdego z naszych brzuchów wchodzi. No dobrze, tyle wchodzi oficjalnie, bo zwykle udaje nam się podkraść po jeszcze jednym. Z miodem i mlekiem są fantastyczne. Ale i tak bardzo chciałyśmy zobaczyć, jak mama pochłania chociaż jedną książkę, a akurat przytrafiła się dobra okazja. Mama miała urodziny, więc przygotowałyśmy jej do pochłonięcia ulubioną książkę, „Pippi Langstrump", wydanie z roku 1962 z ilustracjami autorki. Polałyśmy ją miodem, każdą kartkę - żeby była słodsza - posypałyśmy wiórkami kokosowymi, a żeby była jeszcze lepsza, dodałyśmy dżemu, na każdziuchną stronę. Wszystko bardzo ładnie wsiąkło. Postawiłyśmy obok szklankę z mlekiem i nie mogłyśmy się doczekać, kiedy mama wróci z biblioteki, czyli ze swojej pracy. »-- Ale tego dnia pierwszy wrócił tata. Tata zwykle dużo i szybko mówi, bo jest sprawozdawcą sportowym w radiu i musi bardzo szybko opowiadać słucha- ■ 93 czom, jak przebiega akcja na lodowisku. A akcje na lodowisku, jak mówi tata, są bardzo szybkie we współczesnym hokeju. Mama mówi, że tata mówi jak karabin maszynowy. Tata tak mówi nawet przez sen. Kiedyś mama przyszła do naszego pokoju w środku nocy, położyła kołdrę na dywanie (mamy bardzo gruby dywan w naszym pokoju), a siebie na tej kołdrze. Kiedy spytałyśmy mamę, dlaczego śpi w naszym pokoju, a nie z tatą w sypialni, powiedziała, że ma dość wysłuchiwania, jak Gustavson gubi przypadkowo krążek w tercji obronnej, przejmuje go Svenson, uderzeniem mija o bandę obrońcę przeciwników, Kristiansena, podaje do Johansona, ten strzela z kilku metrów prosto w okienko, a cała hala eksploduje radością. I że woli spać z nami niż z całą drużyną hokejową Malmó IF. Mama powiedziała to bardzo szybko głosem taty i w naszym pokoju zaraz zrobiło się bardzo śmiesznie. Tak śmiesznie, że ze śmiechu prawie nie zasnęłyśmy do rana, my i mama. Nasz tata to ma dobrze: śpi z mamą prawie codziennie, a z mamą się tak śmiesznie śpi. Kiedy rano tata wyszedł do pracy, mama tłumaczyła nam przy śniadaniu, że bardzo kocha tatę i że wyszła za niego właśnie dlatego, że nie jest milczkiem i ma taki nieszwedzki temperament. Ale kiedy w dniu urodzin mamy tata wrócił z pracy i zobaczył książkę „Pippi Langstrump" według naszego przepisu, z jego temperamentu nic nie zostało i wcale nie gadał jak karabin maszynowy. Co było trochę dziwne, bo usta poruszały mu się bardzo szybko, jakby opisywał akcję najszybszego napastnika hokejowego, tylko że z tych ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Tata kilka razy głęboko odetchnął, a potem zaniósł książkę o Pippi do kuchni. Poszłyśmy za nim, bo myślałyśmy, że chce ją podgrzać w kuchence mikrofalowej, żeby była ciepła jak przyjdzie mama, ale on ją wrzucił do zlewu i spalił. Wyobrażacie sobie - takie marnotrawstwo! Co by na to powiedziała babcia, która nigdy nie pozwala wyrzucać jedzenia! (Tata mówi, że babcia pamięta jeszcze czasy, kiedy na święta jadło się kiszonego śledzia owiniętego w gazetę). Babci nie było, tylko my, i musiałyśmy coś przedsięwziąć, więc zaczęłyśmy płakać. Wtedy z ust taty znowu zaczęły wydobywać się słowa: - Spokój. O niczym nie mówcie mamie. Ja teraz wyjdę, ale szybko wrócę, a wy módlcie się lepiej, żeby mi się udało, bo jak nie, to nie chciałbym być w waszej skórze. Jak przyjdzie mama, trzymajcie ją z daleka od półek z książkami. Teraz muszę zadzwonić. Radio taxi? Dzień dobry. Proszę przyjechać Nam się wydaje, że babcia przesadza, bo widziałyśmy zdjęcie mamy, jak była mała, i naszym zdaniem do jej brzucha weszłyby najwyżej dwie książki. m • natychmiast, ulica Slottsgatan 16. Nie, nie jadę na żaden dworzec. Jadę do antykwariatu, a jak będzie trzeba, do wszystkich antykwariatów w Malmó. Wypowiedzenie wszystkich tych słów zajęło tacie malutką chwilkę. A po drugiej malutkiej chwilce po tacie nie było już nawet śladu, oprócz echa. Za to do mieszkania wróciła mama. Zapytała, jak w szkole i czy jadłyśmy obiad, i powiedziała, że nas kocha i że miała zły dzień w pracy, więc musi się pocieszyć jakąś książką, najlepiej z dzieciństwa. Do tego nie mogłyśmy dopuścić! - Mamo! Mamo! - zaczęłyśmy krzyczeć jedna przez drugą. - A my nauczyłyśmy się dzisiaj wielu nowych rzeczy w szkole i chcemy ci o nich opowiedzieć. - To cudownie - uśmiechnęła się mama. - Opowiadajcie. Kiedy to powiedziała, nagle w pokoju zrobiło się cicho. I uwierzcie nam, to była najbardziej cicha cisza na świecie. Aż bolała w uszy i w głowę, i w piegi. Koniecznie chciałyśmy coś powiedzieć, ale nagle wszystkie myśli wyleciały nam z głowy. To prawda, byłyśmy tego dnia w szkole, ale w pamięci została nam z tego wydarzenia tylko czarna dziura. W końcu zaczęłyśmy opowiadać o wszystkim, czego w ogóle nauczyłyśmy się do tej pory, a jest tego sporo, bo chodzimy już do trzeciej klasy. Opowiadałyśmy jeszcze szybciej niż tata. O tym, że nasi przodkowie, wikingowie, podbili pół Europy, a na dodatek to oni odkryli Amerykę, a nie Krzysztof Kolumb, bo dopłynęli tam przed nim. I że w XVII wieku byliśmy wielką potęgą militarną, przed którą drżały wszystkie narody, ale i tak nasz kraj najwięcej zyskał przez to, że nie brał udziału w I i II wojnie światowej, a to oznacza, że wojna się nie opłaca. My, Szwedzi to wiemy i dlatego jesteśmy pacyfistami, którzy lubią pokój. Mamy piękną przyrodę i bogaty kraj, a ci, którzy twierdzą, że nasz śliczny krajobraz szpecą siermiężne domy pomalowane na kolor musztardowy, nie wiedzą, co mówią. Tak samo ci, co twierdzą, że jesteśmy zimni i nudni. Gdybyśmy byli zimni i nudni, nigdy byśmy nie wymyślili dzieci z Bullerbyn, Lotty z ulicy Awanturników i Pippi Langstrump, czyli Fizi Pończoszanki. W tym miejscu zamilkłyśmy. Przyszło nam do głowy, że mówienie o Pippi w chwili, gdy mama ma ochotę na czytanie ulubionych książek z dzieciństwa, a jej najbardziej ulubioną książką z dzieciństwa jest książka o Pippi, która właśnie spłonęła w kuchennym zlewie, to wielki błąd. Drugim wielkim błędem było opowiadanie tego jeszcze szybciej niż tata. Skończyłyśmy, a i tak naszym słowom wydobycie się zajęło tylko malutką chwilkę. A potem znowu zrobiło się cicho, że aż bolały piegi. Na szczęście / mama była tak zdziwiona szybkością naszej opowieści, że przez dłuższą chwilę dochodziła do siebie (co nie znaczy, że gdzieś szła, a już na pewno nie do biblioteczki), a potem wymamrotała, też do siebie: - Proszę państwa, tego nie zobaczycie w żadnym innym cyrku. Przed wami dwie córeczki sprawozdawcy sportowego. I właśnie wtedy w drzwiach zazgrzytał klucz, a chwilę potem - co za ulga - do mieszkania wszedł sam sprawozdawca, czyli nasz tata, dziwnie przegięty na lewą stronę, jakby coś ukrywał pod płaszczem. Był nie tylko przegięty, ale też przejęty. Pocałował mamę, wręczył jej bukiet róż i nic nie mówiąc, przemknął do dużego pokoju, w którym jest biblioteczka. Domyśliłyśmy się - pod płaszczem ma książkę o Pippi, taką samą, jak ta, którą spalił w kuchni (co za marnotrawstwo, powiemy o wszystkim babci!). - Co tu się właściwie dzieje? - zapytała głośno mama. Była bardzo zdziwiona i miała rację. Żeby tata nic nie mówił, to bardzo dziwne, ale żebyśmy my recytowały to, czego nauczyłyśmy się w szkole, to jeszcze dziwniejsze. Nic nie odpowiedziałyśmy mamie, bo same byłyśmy zdziwione - tym, że tata nie przemknął z książką do kuchni, żeby przyrządzić ją według swojego przepisu, tylko zaniósł ją prosto na półkę. Chociaż to akurat da się wyjaśnić, w telewizji mówili, że najzdrowsze jest surowe jedzenie. INFORMACJA O KRAJU W Szwecji na każdego człowieka przypada bardzo dużo terenu. Ten kraj zajmuje obszar 450 tysięcy kilometrów kwadratowych, a mieszka w nim tylko 9 milionów ludzi (w tym milion 567 tysięcy dzieci). Polska, na przykład, ma tylko 312 tysięcy kilometrów kwadratowych i musi się w niej zmieścić cztery razy więcej ludzi, w tym o wiele więcej dzieci. Na mapie znajdziecie Szwecję dzięki temu, że wygląda jak złożony scyzoryk, z którego wystaje mały otwieracz do butelek. Stolicą Szwecji jest Sztokholm, ale to nie znaczy, że nazwy wszystkich miast zaczynają się na tę samą literę, co nazwa kraju, czyli na „s". Inne wielkie miasta to Goeteborg i Malmó. W Szwecji jest dość zimno, zwłaszcza na północy, dzięki temu świetnie się tam gra w hokeja, jeździ na nartach i poluje na łosie. Na najbardziej północnej północy zimą panuje ciemność przez całą dobę, a latem dzień nigdy się nie kończy. Szwecja jest monarchią konstytucyjną, której głową jest król Karol Gustaw XVI. Ale i tak rządzi nią zwykły rząd, złożony z polityków w garniturach i bez koron. ■ • Rozdział 22. Węgry Wędrowanie wyobraźnią Cześć, tu Szabo. Jestem wędrowcem. Uwielbiam wycieczki, chociaż do wędrowania nie mogę używać nóg - jestem sparaliżowany i poruszam się na wózku inwalidzkim. Ale i tak zabiorę was zaraz na wycieczkę. Tylko nie myślcie, że przejedziecie się moim wózkiem. Co to, to nie! Zabiorę was na wycieczkę w czasie, w przeszłość. Pewnie nie wierzycie, że zbudowałem wehikuł czasu, bo w książce takiej jak ta, w której opisywane są fakty, a nie jakieś niestworzone rzeczy, nie ma miejsca na bajkowe wynalazki. Ale się mylicie. Właśnie, że zbudowałem wehikuł czasu. Nazwałem go wehikułem WW. Oznacza to, że ma dwa koła (zupełnie jak mój wózek inwalidzki) - jest oparty na Wiedzy i Wyobraźni. Użyjemy wiedzy i wyobraźni, a nie nóg albo wózka. To mój ulubiony sposób podróżowania - pozwala dotrzeć wszędzie. Gotowi do skoku? W czasie oczywiście. No to hop. Jesteśmy w IX wieku. I wędrujemy sobie, górami i dolinami, bo wtedy nie było jeszcze autostrad. Idziemy w stronę zachodzącego słońca. W wielkiej grupie siedmiu plemion. Jest nas kilkaset tysięcy, dzielimy się na klany. Czcimy naszych przodków, ale wierzymy w jednego Boga. Za plecami zostawiliśmy góry Kaukazu. Szukamy dobrego miejsca, żeby się osiedlić, hodować zwierzęta, uprawiać rolę i żyć spokojnie. Najlepiej, jak nie będzie za zimno. I oto jest - piękna nizina. Ciepła, otoczona górami, opustoszała. Za paręset lat będzie tu sam środek Europy, geografowie nazwą to miejsce Niziną Karpacką, znakomicie będzie się tutaj udawać uprawa winogron, z których powstanie markowe wino Tokaj. Teraz jest pusto. Tu będziemy żyć - decyduje Arpad, nasz przywódca i rada starców. Tak powstaje mój kraj, Węgry. I zaczyna się pierwsza węgierska królewska dynastia - dynastia Arpadów. 98 Teraz skoczymy sobie parę setek lat do przodu, do pierwszej połowy XVI wieku, żeby zobaczyć, co się dalej działo z tym krajem. Hop. O, jest nieźle. Zdolni ci moi przodkowie. Zbudowali silne państwo. Nasz król, Zygmunt Luksemburski, jest teraz cesarzem, najważniejszym szefem rządu n* c&ó, Ъ\шр\й. Шл przodkowie zbudowali dwa wielkie i piękne miasta WvuV «pd. Me jakoś nie wyglądają na szczęśliwych. Zdaje się, że ,n, i to nawet większy niż mój ostatni proUem, zepsuU komputn». 7uż wiem, o co chodzi - nadciągają armie tureckie. \robinkc w przyszłość, jakieś sto latek, żeby zobaczyć, Uch, nic dobrego, fest rok 152G. Turcy n^&/a/f ит^»--«*? ihaczem. Dostajemy niezłego łupnia. Turcy zajmują kraju. Lepiej zmykajmy z tego smutnego okresu. I to Teraz skoczymy sobie parę setek lat do przodu, do pierwszej połowy XVI wieku, żeby zobaczyć, co się dalej działo z tym krajem. Hop. O, jest nieźle. Zdolni ci moi przodkowie. Zbudowali silne państwo. Nasz król, Zygmunt Luksemburski, jest teraz cesarzem, najważniejszym szefem rządu w całej Europie. Moi przodkowie zbudowali dwa wielkie i piękne miasta - Budę i Wyszegrad. Ale jakoś nie wyglądają na szczęśliwych. Zdaje się, że mają jakiś problem, i to nawet większy niż mój ostatni problem, zepsuta myszka przy komputerze. Już wiem, o co chodzi - nadciągają armie tureckie. Przesuńmy się odrobinkę w przyszłość, jakieś sto latek, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Uch, nic dobrego. Jest rok 1526. Turcy rozbijają węgierską armię w bitwie pod Mohaczem. Dostajemy niezłego łupnia. Turcy zajmują wielkie połacie naszego kraju. Lepiej zmykajmy z tego smutnego okresu. I to daleko, jak najdalej. Hej, czy nie był to za duży skok? Jest już rok 1956. Muszę chyba wymyślić jakiś hamulec do mojego wehikułu czasu, bo jak się rozpędzi, to trudno go okiełznać. No więc jest rok 1956. Dlaczego akurat ten rok? Pewnie dzieje się coś niezwykłego. O, widzicie. Czołgi jeżdżą po ulicach Budapesztu, naszej stolicy. Po II wojnie światowej Węgry stały się krajem komunistycznym, tak jak inne kraje w środkowo-wschodniej Europie - na przykład Polska, Czechosłowacja, Rumunia, Bułgaria. Niby były to wolne kraje, ale ich przywódcy nie mogli nic zrobić bez zgody władz Związku Radzieckiego. Węgrzy się zbuntowali, dlatego Związek Radziecki wysłał czołgi, żeby stłumić powstanie. Nie bardzo lubię patrzeć, jak ludzie giną na ulicach. Wskakuję z powrotem do współczesności. Widzicie teraz, że podróż wehikułem WW może być niebezpieczna - zgrzytają miecze, świstają kule, pękają płyty chodnika pod gąsienicami czołgów. Ale za to jaka pouczająca! A co słychać we współczesności? Węgry właśnie weszły do Unii Europejskiej. Nikt na nas nie napada. Jesteśmy coraz bogatsi. Nie rozumiem więc, dlaczego tata, jak wraca z pracy, to ciągle narzeka. Że tyra od rana do wieczora. Że płaci za duże podatki, że nawet nie może wyjechać na wczasy, bo z racji swojego zawodu nienawidzi wczasów. I coś w tym jest - tata prowadzi firmę turystyczną. Właśnie wrócił z pracy, a jest już ósma wieczorem. Zawsze pracuje tak długo, bo do naszego kraju przyjeżdża mnóstwo turystów. Tata pokazuje im Budapeszt, średniowieczne zamki, jezioro Balaton. To znaczy nie on sam, tylko jego pracownicy, bo on sprawdza, czy księgowość się zgadza. Ale jest tak zmęczony, jakby był we wszystkich tych miejscach jednego dnia. Tata, jak wraca z pracy, to ciągle narzeka. Że tyra od rana do wieczora. Że płaci za duże podatki, że nawet nie może wyjechać na wczasy, bo z racji swojego zawodu nienawidzi wczasów. I coś w tym jest - tata prowadzi firmę turystyczną. Tata zaraz będzie narzekać, więc lepiej stąd wiejmy. Tym razem do przyszłości. Jest rok 3333. Płyniemy sobie nad ulicami Budapesztu powietrznymi skuterami. Ja i moi kumple. W tych skuterach spędzamy całe życie, nawet śpimy, nogi są nam zupełnie niepotrzebne. Do niczego. Zanikły w procesie ewolucji. W ogóle nie wyrastają małym dzieciom. Jak dziecko się rodzi w roku 3333, to lekarze zaraz wkładają je do małego skuterka powietrznego. No więc płyniemy sobie tak... i nagle - buch. Kumpel przede mną zamienia się w popiół. To kosmici atakują. Laserami. Lepiej wrócę do współczesności, zanim dopadną i mnie. Chyba nie wyszło to za dobrze. Ten skok w przyszłość. Ale to przez to, że nie miałem żadnej wiedzy o przyszłości. Z dwóch kół mojego wehikułu mogłem używać tylko jednego - Wyobraźni. A jazda na jednym kole to trudna sztuka, zapewniam was. Można się łatwo wywalić. INFORMACJA O KRAJU Węgry to nieduży kraj. Mają góry i wielkie jezioro Balaton, ale brakuje im morza. Nad morze muszą jeździć za granicę. Ale nie mają daleko. Na dodatek jest do wyboru kilka mórz, bo Węgry leżą w samym środku Europy. Ten kraj zajmuje 93 tysiące kilometrów kwadratowych powierzchni, na których mieszka 10 milionów ludzi (w tym 1,6 miliona dzieci). Na mapie znajdziecie Węgry dzięki temu, że wyglądają jak ptasie gniazdo (zbudowane przez niezbyt porządnego ptaka). Stolicą Węgier jest Budapeszt. To wspaniale miasto słynie ze świetnych zabytków, muzeów i restauracji. Innych wielkich miast nie ma. Są mniejsze, takie jak Debreczyn. Węgry są republiką, a to oznacza, że nie mają króla. Kiedyś było inaczej - Węgry były częścią potężnej monarchii Austro-Węgierskiej. Rozdział 23. Wielka Brytania Dwuznaczna mina Benjamina Cześć, jestem Benjamin (czytajcie: „bendżamin") i mam pecha. Polega on na tym, że mieszkam w Manchesterze (czytajcie: „manczesterze"), a moja mama ma drugiego męża. Już wyjaśniam. Mój tata, a pierwszy mąż mojej mamy, jest kibicem klubu piłki nożnej Manchester United (czytajcie: „manczester junajted"), natomiast mój ojczym, czyli drugi mąż mojej mamy, to wielki fan klubu Manchester City (czytajcie: „manczester sidi"). Kibice United nie cierpią kibiców City i nawzajem, i dlatego właśnie mam pecha. Żeby być w dobrych układach z ojcem i dostawać od niego kieszonkowe, muszę udawać, że kibicuję United. Żeby być w dobrych układach z ojczymem i dostawać od niego drugie kieszonkowe, muszę udawać, że kibicuję City. Ojciec nie wie, że dostaję kieszonkowe od ojczyma, a ojczym, że od ojca. A ja utrzymuję ich w tej niewiedzy, bo inaczej mogliby mi obciąć zarobki. Mama w ogóle nie ingeruje w moje finanse. Mieć tygodniowo 20 a 40 funtów, to jest różnica, przyznacie. Wolę być kibicem dwóch klubów, z tygodniowym przychodem 40 funtów, niż kibicem jednego klubu, ale o połowę biedniejszym. To prawda, że aby osiągnąć swoje obecne zarobki, musiałem najpierw zainwestować. Kupiłem dwa komplety plakatów piłkarskich (jeden City, a jeden United) i dwa szaliki kibica. Czerwony szalik Manchesteru United oraz błękitny szalik Manchesteru City. Kiedy do mojego pokoju wchodzi ojciec, wieszam plakat United, a kiedy ojczym - City. Na szczęście obaj pukają. A ja nauczyłem się zaklejać jeden plakat drugim w siedem sekund (gdyby istniał sport „zaklejanie plakatu drugim", byłbym prawdopodobnie mistrzem świata). I odróżniać puk taty od puku ojczyma. Musicie wiedzieć, że my, Anglicy uwielbiamy piłkę nożną. To przecież myją wymyśliliśmy. I jesteśmy z tego dumni. Kiedyś tata zabrał mnie do Londynu na Wembley (czytajcie: „łemblej"), najsłynniejszy stadion Anglii, na mecz naszej reprezentacji z reprezentacją Finlandii. Chciał umocnić moją dumę narodową. Zapewniał, że wygramy, bo ci Eskimosi spod bieguna nie odróżniają piłki do nogi od śnieżnej kuli, z której lepi się bałwana. Ale przegraliśmy jeden do dwóch i po meczu tata już nie chciał rozmawiać o dumie narodowej. Powiedział, że to my mieliśmy filozofa Davida Beckhama, to znaczy (poprawił się tata) - Davida Huraea (czytajcie: „dejwida hjuma") i rewolucję przemysłową, a Finowie to mają tylko Nokię, zorzę polarną i renifery. A jak powiedziałem, że zorza jest przecież fajna, to zagroził, że obetnie mi kieszonkowe. No, ale pora powiedzieć Wam, że my, Anglicy mamy też inne osiągnięcia oprócz wymyślenia piłki nożnej. Ale najpierw, żeby być sprawiedliwym, muszę powiedzieć, że na naszej wyspie - czyli Wielkiej Brytanii - żyją nie tylko Anglicy. Także Szkoci i Walijczycy, a na sąsiedniej wyspie, Irlandii, której kawałek należy do Wielkiej Brytanii - Północni Irlandczycy Wszyscy nazywamy się Brytyjczykami. I wszyscy mamy swoje własne reprezentacje w piłce nożnej. I wszyscy dołożyliśmy coś do Wielkich Osiągnięć Wielkiej Brytanii. A oto te osiągnięcia: w średniowieczu mieliśmy potężne królestwo. Na terenie naszej wyspy zbudowano wielkie katedry. Niektóre z nich nadal stoją, na przykład piękne katedry w Yorku i Canterbury (czytajcie: „jorku i kanten-bery"). Mieliśmy potężnych królów, a od XVI wieku największą na świecie flotę statków i okrętów. Dzięki niej podbiliśmy pół świata i staliśmy się potęgą kolonialną. Władaliśmy Australią, Ameryką i wielkimi połaciami Azji i Afryki. Byliśmy tą potęgą aż do II wojny światowej. Potem kraje, którymi rządziliśmy, stały się niezależne. Ale to dobrze, bo każdy kraj ma prawo do wolności, jak mówi moja mama. Podboje to nie wszystko. Mieliśmy też słynnych filozofów, na przykład Johna Stuarta Milla (czytajcie: „dżona stjuarta mila") i muzyków, jak choćby zespół rockowy the Beatles (czytajcie: „de bitels"), a także bardzo słynnego pisarza, może nawet najsłynniejszego na świecie - Williama (czytajcie: „łiliama") Szekspira. A jak myślicie, kto wymyślił Harryego Pottera? Japończycy? A czy Harry kiedykolwiek jadł sushi? Finowie? Nie pamiętam, żeby Harry jechał do szkoły magów Hogwart na reniferze. Pozwólcie, że was uroczyście poinformuję - Harryego Pottera, a także Kubusia Puchatka i Alicję z Krainy Czarów wymyśliliśmy my, Brytyjczycy. Nie ma wątpliwości, w fajnych bajkach jesteśmy światową potęgą. ■. To my zrobiliśmy rewolucję przemysłową, co oznacza, między innymi, że wymyśliliśmy maszyny, na przykład parowe, takie jak lokomotywa. Do dziś I 103 produkujemy jedne z najlepszych maszyn na świecie i jedne z najdroższych samochodów, takie jak rolls-royce (czytajcie: „rols rojs"). Mój tata jeździ brytyjskim samochodem marki rover (czytajcie: „rołwer"), bo mówi, że należy promować rodzimy przemysł motoryzacyjny, i krzywym okiem (to znaczy niechętnie) patrzy na toyotę mojego ojczyma. Bo toyota jest japońska, a Japończycy mają tylko sprzęt hi-fi i sushi, i nie odróżniają piłki do nogi od dyni. A ojczym mówi, że to bzdury, bo toyota pali mniej i rzadziej się psuje niż rover. Mnie to wszystko jedno, chociaż wolałbym, żeby tata jeździł tańszym samochodem, bo wtedy mógłby podwyższyć mi kieszonkowe i kupić telewizor z płaskim ekranem do mojego pokoju. A ja wydawałbym kieszonkowe na różne pożyteczne rzeczy: kino, popcorn, gry komputerowe i gumę do żucia. Spytacie, skąd tyle wiem o innych rzeczach, które są powodem naszej dumy, poza piłką nożną? Otóż wiem o nich ze szkoły, bo chodzę już do drugiej klasy i mam siedem lat. A ponadto jestem nad wyraz rozwiniętym intelektualnie dzieckiem, co stwierdził bez wątpienia nasz szkolny psycholog, pan Brown (czytajcie: „brałn"). Wiem o wielu rzeczach, na przykład o tym, kim był król Artur i rycerze okrągłego stołu oraz Robin Hood (czytajcie: „hud"). Są to postacie z angielskich legend, pewnie też o nich słyszeliście. Mówię Wam o nich tylko tak, żebyście nie myśleli, że ci dzielni rycerze byli Finami albo Japończykami. Z powodu mojego nadzwyczajnego rozwoju czeka mnie wielka przyszłość, jak mówi mama. Pójdę do szkoły średniej, a potem na uniwersytet, najlepiej do Oxfordu. Bo w Oksfordzie, który leży trochę na południe od Manchesteru, jest jeden z najstarszych i najlepszych uniwersytetów na świecie. A potem zostanę... no właśnie, jeszcze nie wiem kim. Pani od plastyki mówi, że ładnie rysuje, więc mama wymyśliła, że zostanę architektem, ale przecież jak ktoś ładnie rysuje, to wcale nie musi być architektem, tylko na przykład twórcą gier komputerowych. Właśnie kimś takim wolałbym być. A skoro już jesteśmy przy tym, kim wolałbym być, a kim chciałaby mnie widzieć moja mama, to opowiem Wam o mojej rodzinie. O moim ojcu i ojczymie trochę już wiecie. Dodam tylko, że pierwszy jest szefem fabryki czekolady, a drugi dentystą. Moja mama jest księgową, a także Szkotką. Jej szef, pan Henry, twierdzi, że jest świetną księgową właśnie dlatego, że jest Szkotką, bo Szkoci podobno wiedzą najlepiej, jak wydawać jak najmniej pieniędzy, a na tym panu Henry emu zależy najbardziej. Mama pochodzi z Glasgow Nauczyłem się zaklejać jeden plakat drugim w siedem sekund (gdyby istniał sport „zaklejanie plakatu drugim", byłbym prawdopodobnie mistrzem świata). m ЧН1 ШШШ (czytajcie: „glesgoł ), gdzie są dwa świetne kluby piłkarskie - Rangers (czytajcie: „rendżers") i Celtic (czytajcie: „seltik"), ale piłką nożną się nie interesuje. I dobrze, bo musiałbym dokupić nowy plakat i szalik. Wprawdzie mama nie daje mi kieszonkowego, ale lubię być z nią w dobrych układach. Często kupuje mi różne rzeczy, tylko że ona woli kupować mi rzeczy pożyteczne, takie jak nowa czapka, a ja wolę, żeby kupowała rzeczy fajne, takie jak nowe gry komputerowe z wyścigami samochodowymi. Czasem uda mi się ją naciągnąć na grę, gdy zrobię szczególnie smutną minkę, ale rzadko. Zasługą mamy jest też to, że mam dziadka Emila, rasowego Szkota, który jest jej ojcem. Ma już strasznie dużo lat i zawsze chodzi w kilcie. Tak, tak -w kilcie, a nie w spódnicy. Być może i kilt przypomina trochę spódnicę w kratę, ale nią nie jest. Ale kretyni, tacy jak Elton, tego nie wiedzą. Elton to mój kumpel z ulicy, czasem się z nim przyjaźnię, ale głównie kłócę. Najbardziej się z nim pokłóciłem, kiedy naśmiewał się z kiltu dziadka, który przyjechał wieczornym ekspresem z Glasgow. - Ben, koleś - mówił, trzymając się ze śmiechu za brzuch. - Czy kiedy podrośniesz, też włożą ci spódnicę, jak innym mężczyznom w twojej rodzinie? Daj mi znać wcześniej, to kupię ci szminkę pod kolor. Elton powinien za to dostać w zęby, ale uciekł. Bo ja dziadka Emila strasznie lubię. Zawsze przywozi mi ze Szkocji słodycze i zabawki, czasem nawet całkiem drogie, zupełnie jak nie Szkot. Myślicie pewnie, że słodyczy powinien mieć dużo i bez tego, bo mój tata jest szefem fabryki czekolady, ale tak nie jest. Zapomnieliście, że mój ojczym jest dentystą, zaciekłym wrogiem słodyczy. Teraz powiem wam o różnych nieporozumieniach dotyczących mojego kraju. Po pierwsze to nieprawda, że w Anglii o piątej wszyscy porzucają swoje zajęcia, cokolwiek by robili, i biegną pić herbatę. Kiedyś specjalnie podejrzałem mojego ojczyma. Było za pięć piąta, a on właśnie zaczął borować zęby pacjentce, pani Smith z naprzeciwka, która codziennie przegania mnie z trzepaka. Myślałem, że o piątej zostawi panią Smith w fotelu z rozwierconym zębem i pobiegnie do kuchni po herbatę, ale on borował dalej. Szkoda, bo byłoby śmiesznie. No więc, o piątej niekoniecznie porzucamy swoje zajęcia, cokolwiek byśmy robili, i biegniemy pić herbatę, a w ogóle lubimy też inne napoje, na przykład mój tata piwo, a ja - coca-colę. A że jak już pijemy herbatę, to z mlekiem - to prawda. Nieprawdą jest natomiast to, że w Anglii ciągle pada deszcz. Sam widziałem kilka razy słońce i błękitne niebo. Nawet w tym roku. I nieprawda, że jesteśmy flegmatyczni, czyli poruszamy się wolno. Nie wierzycie, to obejrzyjcie sobie naszą reprezentację piłkarską, tylko nie wtedy, kiedy gra z Finlandią. To prawda, że po ulicach jeździmy lewą stroną, nie tak jak kierowcy w Europie, czyli na tym kontynencie przyklejonym do naszej wyspy. Ale nikomu to nie szkodzi. Nie mamy chyba większej ilości wypadków niż ci w Europie. To prawda, że mamy królową, która mieszka w Londynie, w pałacu Buckingham (czytajcie: „bakingam"), ale nie mamy króla, rycerzy ani błazna. A szkoda, bo na błazna świetnie nadawałby się mój kumpel Elton. Ostatnio upierał się, że nie powinienem ciągle zmieniać plakatów w moim pokoju, bo to jest dwulicowe zachowanie. Błazen! Jest też nieprawdą, że my Anglicy jemy żaby, bo żaby jedzą Francuzi, i stąd pochodzi ich nieoficjalna nazwa - żabojady. My jemy różne inne smakołyki, hamburgery, potrawę zwaną Yorkshire (czytajcie: „jorkszajer") pudding, popcorn i gumę do żucia. Muszę kończyć, bo właśnie ktoś zapukał do drzwi mojego pokoju. A ja byłem tak bardzo zajęły opowiadaniem Wam o moim kraju, że nie zdołałem ustalić, czy to był puk mojego taty czy ojczyma. I który plakat mam teraz wywiesić na ścianie. INFORMACJE O KRAJU Wielka Brytania wcale nie jest taka wielka. Zajmuje obszar 244. tysięcy kilometrów kwadratowych i jest dużo mniejsza od Polski, ale gęściej zaludniona. Mieszka tam prawie 60 milionów ludzi. Aż 50 milionów z nich to Anglicy. Pięć milionów stanowią Szkoci, a prawie trzy miliony Walijczycy. 1,7 miliona Brytyjczyków mieszka w Irlandii Północnej. 11 milionów Brytyjczyków to dzieci, z lekką przewagą chłopców. Na mapie znajdziecie Wielką Brytanię dzięki temu, że wygląda jak królik, który je sałatę, czyli Irlandię. Stolicą kraju jest Londyn. Znane kluby piłkarskie z tego miasta to Arsenał, Tottenham i Chelsea (czytajcie: „czelsi"), przez który przepływa największa rzeka Wielkiej Brytanii - Tamiza. To jedno z największych miast świata. W Londynie mieszka 7 milionów ludzi. Inne wielkie miasta Anglii to Birmingham z klubami: Aston Villa i Birmingham City (czytajcie: „birmingem sity") oraz Manchester, ale kluby z tego miasta już znacie. Stolicą Szkocji jest Edynburg, Walii - Cardiff (czytajcie: „kardif"), a Irlandii Północnej - Belfast (nie słyszałem o klubach z tych miast). Wielka Brytania jest monarchią konstytucyjną, a to oznacza, że ma królową. Mieszka ona w Londynie i nazywa się Elżbieta II. Jej urodziny w lipcu są świętem narodowym. Rozdział 24. Włochy Idol w todze Najbardziej kocham mamę, tatę, dwie babcie i dwóch dziadków, chomika Napstera i piłkarza Alessandro Del Piero. Mamę - bo mnie kocha i się mną opiekuje, tatę - bo mnie kocha i wypłaca mi kieszonkowe, babcie i dziadków - bo są moją bliską rodziną i przywożą mi świetne prezenty, chomika Napstera - bo tak śmiesznie biega po kołowrotku, a Alessandro Del Piero - bo jest najlepszym piłkarzem Juventusu, klubu z Turynu, miasta, w którym mieszkam. W ogóle jest najlepszym piłkarzem na świecie. Sam zresztą też mam na imię Alessandro i jak urosnę, będę słynnym piłkarzem Juve. No dobrze, mam na imię Marek, ale kumple mówią na mnie Alessandro. Niechby spróbowali inaczej, to dostaliby w dziób. A że kiwam się najlepiej w klasie i strzelam bramki prawą oraz lewą nogą, to najprawdziwsza prawda. Uwielbiam oglądać, jak Del Piero strzela gole, a robi to często, bo jest napastnikiem. Dlatego już się nie mogę doczekać soboty. W najbliższą sobotę Juventus gra mecz z AS Romą, naszym odwiecznym wrogiem. To najważniejszy mecz sezonu, niestety nie obejrzę go w domu - rodzice zawożą mnie na weekend w góry, gdzie mieszka ojciec poprzedniego męża mamy, Teozofiusz (nigdy nie słyszałem takiego dziwnego imienia. Mam nadzieję, że jest kibicem Juve). Sami muszą wyjechać służbowo do Genewy w Szwajcarii na wielki salon samochodowy, bo tata jest projektantem aut w firmie Fiat, czołowym stylistą świata, a mama lubi wyjeżdżać z miasta. Rodzice mają też rocznicę ślubu czy coś takiego i postanowili, że mnie nie zabiorą, żeby sobie przypomnieć dawne czasy, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Mam nadzieję, że nie zapomną o mnie zupełnie i kiedyś po mnie wrócą. W weekendy rodzice ciągle jeżdżą służbowo na różne pokazy (jak dotąd zawsze wracali), ale zwykle zostawiają mnie u cioci Marii albo wynajmują do mnie opiekunkę. Tym razem nie mogli - ciocia leży w szpitalu, a wszystkie niańki w Turynie strajkują. Domagają się więcej pieniędzy za pracę w szczególnie trudnych warunkach. Podobno my, dzieci z Turynu, produkujemy jeszcze więcej decybeli niż samochody Fiata, co oznacza, że jesteśmy tak hałaśliwe, że aż uszy puchną. Tak twierdzą opiekunki do dzieci, ale to nieprawda. Przecież gdybym tak strasznie hałasował, to pierwsze spuchłyby moje uszy, bo są najbliżej moich ust i gardła, z których wydobywają się dźwięki, a to się nigdy nie zdarzyło. W każdym razie, przez ten strajk moi rodzice nie mieli wyboru i przypomnieli sobie o nieznanym dziadku. Jechaliśmy dwie godziny coraz węższą drogą, bo ten dziadek mieszka w samotnej, górskiej chatce. Miałem nadzieję, że Teozofiusz będzie fajny, mimo swego dziwnego imienia, a już zwłaszcza że będzie miał fajny telewizor z płaskim ekranem, bo w takim telewizorze najlepiej ogląda się, jak Alessan-dro Del Piero strzela bramki. Ale gdy tylko dojechaliśmy, ogarnęło mnie złe przeczucie. Chatka była malutka, drewniana i w tak wysokich górach, że nie wiem nawet, czy dochodzą do niej fale telewizyjne. Za to nieznany dziadek Teozofiusz, który wyszedł nam na spotkanie, był wielki. A także brodaty i uśmiechnięty. - Masz telewizor? - zapytałem, gramoląc się z alfy romeo mojego taty. Tata nie pozwolił Teozofiuszowi odpowiedzieć, tylko powiedział, że może się najpierw przedstawię. To nieładnie, że tata tak wchodzi innym w słowo. Ale ja wiedziałem, jak się zachować, i natychmiast się przedstawiłem: - Jestem Alessandro, masz telewizor? Dziadek Teozofiusz zaśmiał się głośno i powiedział, że sam jest sobie telewizorem. Niby że co? Że ma ekran zamiast brzucha? Mi to tam wszystko jedno, mogę oglądać telewizję nawet w brzuchu nieznanego dziadka, byleby dawali mecz Juve z Romą. Ale kiedy to powiedział, byłem już prawie pewien - nici z meczu. Oczywiście miałem rację. W chatce nie było telewizora, tylko kominek, stary stół, ława, kanapa, dwa fotele i mnóstwo półek z książkami. Pobiegłem zaraz na górę, żeby zobaczyć, czy tam jest telewizor - nawet już nie z płaskim ekranem - ale znowu były tylko książki i dwa materace, w dwóch małych pokoikach. Spełnił się mój najczarniejszy koszmar. Tata i mama zaraz musieli wracać, żeby zdążyć na samolot do Genewy, polecili mi, żebym był grzeczny i zniknęli najpierw w alfa romeo, a potem z moich oczu. A ja postanowiłem w ogóle się nie odzywać do dziadka Teozofiusza. '. Dziadek Teozofiusz zaśmiał się głośno i powiedział, że sam jest sobie telewizorem. Niby że co? Że ma ekran zamiast brzucha? Mi to tam wszystko jedno, mogę oglądać telewizję nawet w brzuchu nieznanego dziadka, byleby dawali meczJuve z Romą. Skoro nie ma telewizora - to niech ma! Usiadłem na fotelu i zacisnąłem usta. Teozofiusz zadał mi kilka pytań, ile mam lat, jak mam na imię, czym się interesuję. Milczałem jak grób. A jemu odechciało się pytać. Rozpalił w kominku ogień, usiadł na drugim fotelu. Sięgnął po jakąś książkę i zaczął ją czytać. Mól książkowy! Z kominka biło ciepło i chyba zasnąłem. Po obudzeniu zacząłem się wiercić. Coś bym jednak porobił. Tylko co, kiedy w promieniu dziesięciu kilometrów nie ma ani telewizora, ani komputera, ani innego dziecka, tylko książki i Teozofiusz. Zaraz zwariuję, pomyślałem. - Co takiego? - zapytał Teozofiusz. - Nie dosłyszałem twojej myśli. Ciarki przeszły mi po plecach. On czyta w myślach. A ja przecież przez ostatnie pół godziny przed zaśnięciem myślałem tylko o tym, jak nienawidzę tego miejsca i jego właściciela. - Umiesz czytać w moich myślach? - zapytałem. - Tylko kiedy mówisz je na głos - zaśmiał się Teozofiusz. - Przed chwilą powiedziałeś, zdaje się, „zaraz zwariuję", ale wcześniej przez sen opowiadałeś o jakimś Alessandro. Kim on jest? Nie wytrzymałem i zacząłem płakać. Przez łzy powiedziałem dziadkowi, że Alessandro to mój idol, którego mnie pozbawił. Gra dzisiaj ważny mecz z tymi cieniasami z Rzymu, a ja go nawet nie obejrzę, bo w tej zapadłej chatce nie ma telewizora. Najlepszemu napastnikowi w klasie nie wypada płakać, ale przyznacie - sytuacja była wyjątkowa. Jednak Teozofiusz powiedział coś, co wprawiło mnie w najwyższe zdumienie: - Nie martw się, przecież mówiłem ci, że sam jestem sobie telewizorem. Mogę nim być też dla ciebie. - Obejrzę w tobie mecz? - zapytałem z nadzieją. - Naprawdę masz telewizor w brzuchu? Teozofiusz śmiał się długo i głośno. Powiedział, że nie ma, ale za to znajdzie mi nowego idola i zaraz mi o nim opowie. Zgodziłem się, chociaż opowiadanie o meczu piłkarskim nie jest tak fajne, jak jego oglądanie w telewizorze z płaskim ekranem. Tyle że Teozofiusz wcale nie chciał mówić o piłkarzu, tylko o filozofie Marku Aureliuszu. Znowu zrobiło się nudno, bo co takiego mógł zrobić ten filozof, co by było lepsze niż strzelenie bramki z woleja? Ale to, co Teozofiusz opowiedział mi o Aureliuszu, było naprawdę ciekawe. Mówił, że choć Aureliusz urodził się w bogatej rodzinie, to spał na twardym łóżku w prostej todze i nie obchodziły go żadne zabawy ani oglądanie tele- wizji, której wtedy nawet nie było. Bo już od dziecka chciał być filozofem. Kimś, kto stosuje w życiu umiar. Ale inni o tym nie wiedzieli i zasypywali go • 11 prezentami, bo był taki miły. Na przykład cesarz rzymski Hadrian, największy władca tamtych czasów, dał Aureliuszowi konia, gdy chłopiec miał sześć lat. Jakby mi ktoś dał konia, też nie tęskniłbym za telewizorem. A potem dzięki Hadrianowi sam Marek Aureliusz został cesarzem. To był okres potęgi Rzymu, bo tak wtedy nazywały się Włochy. Rzym był wielkim imperium. Z tego czasu pochodzą największe zabytki, które dzisiaj możemy oglądać we Włoszech, takie jak Koloseum. Rzymianie w tamtym okresie stworzyli państwo i prawo, na którym Europa wzoruje się aż do dzisiaj. Ale Aureliuszowi wcale nie przewróciło się w głowie od bycia cesarzem. Był przecież także filozofem i życie przyjmował z dystansem. Wolał pisać mądre księgi niż rządzić i podbijać inne narody. To było bardzo ciekawe. Dość polubiłem tego Aureliusza, ale i tak daleko mu było do Alessandro Del Piero. - Alessandro wyprawia cuda z piłką - powiedziałem Teozofiuszowi. - A Aureliusz wyprawia cuda z umysłem - odpowiedział. Zapytałem, że niby jakie, wtedy on zacytował Aureliusza, czyli za nim powtórzył: „Od tego, co sobie często wyobrażasz, zawisł twój sposób myślenia. Dusza bowiem barwi się wyobrażeniami"*. Nic z tego nie rozumiałem, lecz Teozofiusz powiedział, że ta myśl jest w filozofii tym samym, co w futbolu minięcie jednym zwodem trzech obrońców, podbicie piłki piętą i strzelenie bramki w okienko z przewrotki. A więc znał się także na piłce nożnej. Powiedziałem mu, że skoro tak, to bardzo mnie zaciekawiła myśl Aureliusza. Ale i tak nic z niej nie rozumiem. Teozofiusz wyjaśnił: - Żyjesz w takim świecie, jaki sam sobie wymyślasz. To, czy jesteś szczęśliwy, czy smutny, nie zależy od tego, co ci się przytrafia, ale od tego, jak na to reagujesz. To miało sens, jednak wciąż myśli Aureliusza było daleko do minięcia jednym zwodem trzech obrońców, podbicia piłki piętą i strzelenia bramki w okienko z przewrotki. Teozofiusz zapytał, czy czułem się kiedyś skrzywdzony, a ja mu na to, że owszem. Że bardzo niedawno i że nawet czuję się tak teraz, bo właśnie trwa mecz Juve z Romą, a ja nie mam pojęcia, co się dzieje na boisku. * Marek Aureliusz, Rozmyślania, przekład Marian Reiter, PWN, Warszawa 1988. Na to on, że to nie ma znaczenia, czy wygra Roma czy Juve. Nie powiem, żeby mnie nie wkurzył. Ale zaraz wyjaśnił, o co mu chodzi, i to też miało sens. - Jak wygra Juve, to dobrze, będziemy się cieszyć ze zwycięstwa ulubionego zespołu, a jak wygra Roma, to też dobrze - będziemy się cieszyć, że następnym razem nasz ulubiony zespół będzie mógł wziąć srogi rewanż. To miało sens. Od razu przestałem się martwić wynikiem, ale wciąż żałowałem, że nie oglądam meczu. - Obejrzyj zamiast tego ogień w kominku - zaproponował Teozofiusz. „Ogień w kominku? Czy może być coś nudniejszego?" - pomyślałem. - Nie ma nic ciekawszego - powiedział Teozofiusz (on chyba jednak zna moje myśli). - Wystarczy, że zabarwisz ogień wyobrażeniami swojej duszy. A potem powiedział mi, jak to się robi. Trzeba długo wpatrywać się w płomienie i dostrzec ich piękno. Są piękne, bo każdy ma inny kształt, kolor i długość trwania. Niby istnieje, a jednak nie istnieje, bo jest częścią całego ogniska. Potem wyobrażamy sobie, że sami jesteśmy jak te płomienie - niby istniejemy osobno, ale jednocześnie jesteśmy częścią całego wszechświata. Gdy to zrozumiemy, będziemy wszystkim życzyć dobrze - wrogom, przyjaciołom, Juven-tusowi i nawet AS Romie. Najpierw nic nie widziałem ani nie czułem. Ale po kilku minutach wpatrywania się płomienie zaczęły migotać coraz piękniej. Jakbym oglądał najlepszy mecz pod słońcem - jedna fantastyczna akcja za drugą, bez marudzenia z rozgrywaniem piłki w środku pola. Każdy wybuch płomieni był inny, coraz ciekawszy. W tej grze nie było przegranych, każdy płomień wygrywał, strzelał bramkę. Patrzyłem tak, patrzyłem i czułem, że robi mi się coraz cieplej, nie tylko na zewnątrz, także w środku. Rację miał ten Aureliusz - szczęście zależy ode mnie, od mojego nastawienia do świata. Jak wrócę do Turynu, opowiem kumplom o Marku Aureliuszu. Od tej pory będą musieli mówić do mnie Marek. W końcu tak mam na imię. Kiedy rodzice zostawili mnie w górskiej chacie z Teozofiuszem, postanowiłem, że już ich nie kocham i powiem im to zaraz, jak po mnie wrócą. Ale wcale im tego nie powiem, ponieważ to nieprawda. Teraz najbardziej kocham mamę, tatę, dwie babcię i trzech dziadków, chomika Napstera i filozofa Marka Aureliusza. INFORMACJE O KRAJU Włochy to spory kraj, wielkością zbliżony do Polski. Zajmuje obszar 301. tysięcy kilometrów kwadratowych. Mieszka tam 58 milionów ludzi, czyli mniej więcej tyle samo, co w Wielkiej Brytanii i we Francji. We Włoszech mieszka ponad 8 milionów dzieci, z czego mniej więcej połowa to chłopcy. Na mapie znajdziecie Włochy dzięki temu, że wyglądają jak but kopiący piłkę, z której zeszło powietrze (Sycylię). Tylko że nie jest to wcale but piłkarski, ale zimowy damski trzewik na obcasach. Co jest trochę dziwne, bo we Włoszech jest bardzo ciepło i słonecznie. Bardziej właściwe byłoby, gdyby ten kraj miał kształt płetwy, ponieważ prawie cały otoczony jest Morzem Śródziemnym, w którym się świetnie nurkuje. Stolicą Włoch jest Rzym, gdzie znajduje się mnóstwo zabytków z okresu p.n.e., czyli z czasów jeszcze przed naszą erą oraz Watykan, czyli państwo kościelne, którym rządzi papież. Inne duże miasta to Mediolan, Neapol i Turyn. Włochami rządzą politycy, a nie królowie, bo ten kraj jest republiką, a nie monarchią. s ireści'* Austria - Analiza Arnolda......5 Belgia - Odwiedziny Shreka......9 Cypr - Najdłuższa pocztówka świata......14 Czechy - Dobry wujek Szwejk......18 Dania - Co blokuje mój rozwój?......22 Estonia - Duma przodków......27 Finlandia - Życie wewnętrzne......31 Francja - Moje Waterloo......35 Grecja - Kulka szczęścia......41 Hiszpania - Historie z życia i książek......46 Holandia - Złodzieje rowerów......51 Irlandia - Paczka do Ameryki......56 Litwa - Nie nadążam......60 Luksemburg - Wyrastanie z raju......64 Łotwa - Prysznic z rosy......68 Malta - Hotel na morzu......72 Niemcy - Twórcza adaptacja......75 Portugalia - Nie oddamy turystów......81 Słowacja - Moi prywatni Hindusi......85 Słowenia - Trzy głowy Boga......88 Szwecja - Książka, mniam... mniam.........92 Węgry - Wędrowanie wyobraźnią......97 Wielka Brytania - Dwuznaczna mina Benjamina......101 Włochy - Idol w todze......107 Dpi ISIS I W ii