Gabriel Garcia Marguez Zła godzina (La mala hora) Przełożył: Jan Zych Ojciec Angel dźwignął się z wielkim wysiłkiem. Przetarł powieki wierzchem dłoni, odpiął moskitierę i siedział na wypłowiałej macie, zamyślony przez chwilę, potrzebną, żeby zdać sobie sprawę, że żyje, i przypomnieć sobie datę i odpowiadające jej imię świętego. „Wtorek, czwarty października” – pomyślał i mruknął: – Świętego Franciszka z Asyżu. Ubrał się nie myjąc się i nie odmawiając modlitwy. Był tęgi, sangwiniczny, o łagodnych rysach potulnego wołu, i poruszał się jak wół, ciężkimi i smutnymi ruchami. Kiedy dokończył zapinania sutanny z drobiazgową dokładnością palców, z jaką sprawdza się struny harfy, odsunął rygiel i otworzył drzwi do patio. Tuberozy w deszczu przypomniały mu słowa piosenki. – „Od łez moich będzie wzbierać morze” – westchnął. Sypialnia połączona była z kościołem wewnętrznym korytarzem, na którym po bokach stały doniczki z kwiatami. Między luźno poukładanymi cegłami zaczynała wyrastać październikowa trawa. Zanim udał się do kościoła, ojciec Angel wszedł do ubikacji. Sikał obficie, wstrzymując oddech, żeby nie czuć mocnego zapachu, amoniaku, który wyciskał mu łzy. Potem wyszedł na korytarz, przypominając sobie: „Ta łódź mnie w twój sen zaniesie.” W wąskich drzwiach kościoła poczuł po raz ostatni zapach tuberoz. Wewnątrz śmierdziało. Była to długa nawa, również wyłożona cegłami, i z jednymi tylko drzwiami wychodzącymi na rynek. Ojciec Angel poszedł prosto na wieżę. Zobaczył ciężarki zegara przeszło metr nad głową i pomyślał, że nakręcenie jeszcze wystarczy na tydzień. Obsiadły go zancudos [(dosłownie: długonogie) rodzaj moskitów] Rozgniótł jednego na karku mocnym uderzeniem i otarł dłoń o powróz dzwonu. Potem usłyszał w górze zgrzyt skomplikowanych trybów i kółek, a następnie ze środka głuche, głębokie pięć uderzeń. Czekał, aż umilknie ostatni pogłos. Wtedy ujął powróz w obie dłonie, owinął go wokół przegubu i rozkołysał spękane dzwony ze zdecydowaniem i stanowczością. Ukończył sześćdziesiąt jeden lat. Dzwonienie było zbyt uciążliwe na jego wiek, ale zawsze zwoływał na mszę osobiście i ten wysiłek umacniał go moralnie. Trinidad otworzyła drzwi od ulicy, kiedy biły dzwony, i poszła w kąt, gdzie wczoraj wieczorem zastawiła łapki na myszy. Zastała coś, co wywołało w niej równocześnie wstręt i uczucie przyjemności: małą masakrę. Otworzyła pierwszą łapkę, wskazującym i wielkim palcem wzięła mysz za ogon i wrzuciła do tekturowego pudła. Ojciec Angel w tej chwili właśnie otworzył drzwi od strony rynku. – Dzień dobry, ojcze – powiedziała Trinidad. Nie dosłyszał jej pięknego barytonowego głosu. Pusty rynek, senne migdałowe drzewa w deszczu, nieruchome miasteczko w smętny świt październikowy sprawiały na nim wrażenie opuszczenia. Ale kiedy przyzwyczaił się do szumu deszczu, z głębi placu dosłyszał czysty i trochę nierealny klarnet Pasterza. Dopiero wtedy odpowiedział na dzień dobry. – Pasterz nie był z tymi od serenady – powiedział. – Nie – potwierdziła Trinidad. Podeszła do pudła, w którym były martwe myszy. – Był z gitarzystami. – Przez dwie godziny było słychać jakąś ich głupawą piosenkę – powiedział ksiądz. – „Od łez moich będzie wzbierać morze.” Chyba tak to brzmi? – To nowa piosenka Pasterza – powiedziała. Ojciec Angel znieruchomiały w drzwiach uległ chwilowej fascynacji. Przez wiele lat słuchał klarnetu Pasterza, który o dwie przecznice stąd siadał do ćwiczenia, codziennie o piątej, na taborecie opartym o słup gołębnika. Był to mechanizm miasteczka działający precyzyjnie: najpierw pięć uderzeń godziny piątej, później pierwsze dzwonienie na mszę, a następnie klarnet Pasterza w patio jego domu, oczyszczający przezroczystymi i wyraźnymi nutami powietrze przepełnione gołębim smrodem. – Melodia jest dobra – odpowiedział ksiądz – ale tekst głupi. Słowa można odwracać tak albo inaczej i wyjdzie to samo: „Ten sen mnie w twoją łódź zaniesie”. Zrobił półobrót, rozbawiony swoim odkryciem, i poszedł zapalić światła na ołtarzu. Trinidad szła za nim. Ubrana była w długi biały chałat, z rękawami po pięści, i pas z błękitnego jedwabiu, oznakę świeckiego bractwa. Miała bardzo ciemne oczy pod zbiegającymi się brwiami. – Całą noc spędzili tu niedaleko – powiedział ojciec Angel. – U Margot Ramirez – rzekła Trinidad z roztargnieniem, potrząsając martwymi myszami w pudle. – Ale w nocy było jeszcze coś lepszego niż serenada. Ksiądz zatrzymał się i spojrzał na nią swoimi łagodnie błękitnymi oczyma. – Co było? – Rozlepiono paszkwile – powiedziała Trinidad. I prychnęła nerwowym śmiechem. * * * O trzy domy dalej Cesarowi Montero śniły się słonie. Widział je w niedzielę w kinie. Deszcz lunął na pół godziny przed zakończeniem i teraz film rozwijał się dalej we śnie. Cesar Montero odwrócił się całym ciężarem swego monumentalnego ciała do ściany, kiedy zatrwożeni tubylcy uciekali przed stadem słoni. Żona potrąciła go lekko, ale żadne z nich się nie obudziło. – Idziemy – mruknął i wrócił do pierwotnej pozycji. Wtedy się obudził. Słychać było właśnie drugie dzwonienie na mszę. Było to mieszkanie o dużych przestrzeniach z żelaznymi kratami. Okno na rynek, również z żelaznymi kratami, miało kretonową zasłonkę w żółte kwiaty. Na nocnym stoliku stał tranzystorowy odbiornik radiowy, lampa i zegar z fosforyzującą tarczą. Z drugiej strony, pod ścianą, olbrzymia szafa z lustrzanymi drzwiami. Wciągając buty do konnej jazdy Cesar Montero usłyszał klarnet Pasterza. Sznurowadła z surowej skóry były stwardniałe od błota. Naciągnął je siłą przesuwając w zaciśniętej dłoni, twardszej niż skóra sznurowadeł. Potem szukał ostróg, ale nie znalazł ich pod łóżkiem. Ubierał się dalej w półmroku, starając się nie robić hałasu, aby nie zbudzić żony. Kiedy zapinał koszulę, sprawdził godzinę na zegarku leżącym na stole i znów zaczął szukać ostróg pod łóżkiem. Najpierw macał rękami. Potem na czworakach wczołgał się pod łóżko. Żona zbudziła się. – Czego szukasz? – Ostróg. – Wiszą za szafą – powiedziała. – Sam zawiesiłeś je tam w sobotę. Odsunęła moskitierę i zapaliła światło. Wstał zawstydzony. Był ciężki, o plecach szerokich i mocnych, ale ruchy miał elastyczne nawet w butach do konnej jazdy, których podeszwy przypominały dwie drewniane deski. Miał posturę nieco dziką. Wyglądał na człowieka o nieokreślonym wieku, ale po skórze szyi można było wnioskować, że przekroczył pięćdziesiątkę. Usiadł na łóżku, żeby założyć ostrogi. – Deszcz jeszcze pada – powiedziała żona czując, że jej młode kości przesiąkły wilgocią nocy. – Czuję się jak gąbka. Drobna, koścista, z długim i ostrym nosem, sprawiała wrażenie, jakby się jeszcze nie przebudziła. Starała się spojrzeć na deszcz spoza firanki. Cesar umocował ostrogi, wstał i stuknął parę razy obcasem w podłogę. Dom zadrgał od mosiężnych ostróg. – Tygrysy tyją w październiku – powiedział. Ale nie dosłyszała go, zachwycona melodią Pasterza. Kiedy znowu spojrzała na niego, czesał się przed szafą, z ugiętymi kolanami i schyloną głową, bo lustra były za niskie. Nuciła półgłosem, idąc za melodią Pasterza. – Piłowali tę piosenkę przez całą noc – powiedział. – Jest bardzo ładna – zauważyła. Odwiązała wstążkę od wezgłowia łóżka, zebrała włosy nad karkiem i westchnęła, zupełnie przebudzona: – „Pozostanę w twoim śnie aż do śmierci.” Nie zwracał na nią uwagi. Z szuflady w szafie, w której było trochę kosztowności, mały damski zegarek i wieczne pióro, wyciągnął portfel z pieniędzmi. Wyjął cztery banknoty i położył z powrotem portfel na tym samym miejscu. Potem włożył do kieszeni koszuli sześć nabojów do strzelby. – Jeżeli dalej będzie lało, w sobotę nie przyjadę – powiedział. Otworzywszy drzwi do patio zatrzymał się chwilę w progu, wciągając ponury zapach października, a jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Miał i zamknąć drzwi, kiedy w sypialni zadźwięczał dzwonek budzika. Żona wyskoczyła z łóżka. Przystanął wpół ruchu, z ręką na zasuwie, póki ona nie wyłączyła budzika. Wtedy spojrzał na nią pierwszy raz, zamyślony. – Śniły mi się w nocy słonie – powiedział. Potem zamknął drzwi i poszedł osiodłać muła. Deszcz wzmógł się jeszcze przed trzecim dzwonieniem. Wiatr zerwał z drzew migdałowych na rynku ostatnie przegniłe liście. Pogaszono uliczne światła, ale domy nadal były zamknięte. Cesar Montero wjechał na mule do kuchni i nie zsiadając zawołał na żonę, by mu przyniosła nieprzemakalny płaszcz. Zdjął dwururkę, którą miał zarzuconą na ramię, i przywiązał ją rzemieniami poziomo do siodła. Żona zjawiła się w kuchni z płaszczem. – Poczekaj, aż przestanie – powiedziała bez przekonania. Założył płaszcz w milczeniu. Potem spojrzał w stronę patio. – Do grudnia nie przestanie. Odprowadziła go spojrzeniem do końca korytarza. Ulewny deszcz bił w zardzewiałą blachę dachu, ale on poszedł. Kłując muła ostrogami, musiał nachylić się w siodle, żeby nie uderzyć o framugę drzwi, kiedy wjeżdżał do patio. Krople z okapu bębniły niczym śrut na jego plecach. Od bramy, nie odwracając głowy, zawołał: – Do zobaczenia w sobotę. – Do soboty – powiedziała. Jedyne drzwi otwarte na rynek to były drzwi kościelne. Cesar Montero spojrzał w górę i zobaczył niebo gęste i niskie, o dwa łokcie nad głową. Przeżegnał się, spiął ostrogami muła, który zaczął tańczyć na tylnych nogach, aż wreszcie uspokoił się na rozmytej ziemi. Wtedy zobaczył papier przybity na drzwiach swego domu. Przeczytał nie zsiadając. Woda zmyła farby, ale tekst, napisany pędzelkiem, dużymi drukowanymi literami, był jeszcze czytelny. Cesar Montero podprowadził muła pod ścianę, zerwał papier i podarł na strzępy. Uderzeniem cugli wprowadził zwierzę w drobny równomierny truchcik na wiele godzin. Wyjechał z rynku wąską i krętą uliczką, na której drzwi lepianek otwierając się buchały sennym ciepłem. Poczuł zapach kawy. Ale kiedy minął już ostatnie domy miasteczka, zawrócił muła i tym samym drobnym i równomiernym truchcikiem wjechał na rynek i zatrzymał się przed domem Pasterza. Zsiadł, dobył strzelbę, a muła przywiązał do słupa, wszystko to robiąc po kolei i ze spokojem. Drzwi były nie zaryglowane, od dołu podparte tylko ogromną muszlą morską. Cesar Montero wszedł do mrocznego korytarzyka. Usłyszał ostrą, wysoką nutę, a później ciszę wyczekiwania. Przeszedł koło czterech krzeseł ustawionych przy stoliku z wełnianą serwetką i sztucznymi kwiatami we flakonie. W końcu zatrzymał się przed drzwiami do patio, odrzucił do tyłu kaptur nieprzemakalnego płaszcza, pomacał bezpiecznik strzelby i głosem spokojnym, niemal uprzejmym zawołał: – Pasterzu. Pasterz stanął w otwartych drzwiach, zdejmując ustnik z klarnetu. Był to szczupły, zgrabny chłopak, z ledwie sypiącym się zarostem wyrównanym nożyczkami. Kiedy zobaczył Cesara Montero z obcasami wbitymi w udeptaną glinę i strzelbą na wysokości pasa, wymierzoną w niego, Pasterz otworzył usta. Ale nic nie powiedział. Zbladł i uśmiechnął się. Cesar najpierw wparł obcasy w ziemię, a potem kolbę łokciem w biodro; potem zacisnął zęby i równocześnie nacisnął kurek. Dom zatrząsł się od huku, ale Cesar Montero nie wiedział, czy to przed, czy po wybuchu zobaczył Pasterza po drugiej stronie drzwi, wijącego się jakimś falowaniem gąsienicy nad strumykiem drobnych zakrwawionych piór. * * * Alkad zaczynał zasypiać, kiedy rozległ się strzał. Trzy noce spędził bezsennie, dręczony bólem trzonowego zęba. Tego ranka, w czasie pierwszego dzwonienia na mszę, zażył ósmy proszek przeciw bólowi. Ból ustał. Bębnienie deszczu po cynkowym dachu pomogło usnąć, ale ząb pulsował bezboleśnie w dalszym ciągu, przez sen. Kiedy posłyszał wystrzał, zbudził się natychmiast i chwycił pas z ładownicami i rewolwerem, który zawsze zostawiał na krześle koło hamaka w zasięgu lewej ręki. Ale ponieważ słyszał tylko szmer deszczu, pomyślał, że było to senne przywidzenie, i znowu poczuł ból. Miał niewielką gorączkę. Przed lustrem zauważył, że puchnie mu policzek. Otworzył pudełko wazeliny o miętowym zapachu i posmarował bolące miejsce, obrzękłe i nie ogolone. Nagle posłyszał poprzez deszcz zgiełk dalekich głosów. Wyszedł na balkon. Ludzie, niektórzy w bieliźnie, biegli ulicą w stronę rynku. Jakiś chłopak zwrócił głowę ku niemu, uniósł ręce i krzyknął nie zatrzymując się: – Cesar Montero zabił Pasterza. Cesar Montero krążył po placu ze strzelbą wymierzoną w tłum. Alkad z trudem go rozpoznał. Lewą ręką wyciągnął rewolwer i zaczął się posuwać ku środkowi rynku. Ludzie odsunęli się, robiąc mu przejście. Z sali bilardowej wyszedł policjant z karabinem gotowym do strzału, celując w Cesara Montero. Alkad zwrócił się do niego cichym głosem: – Nie strzelaj, bydlaku. Włożył rewolwer do kabury, odebrał policjantowi karabin i ruszył na środek rynku z bronią gotową do strzału. Tłum skupił się pod ścianami. – Cesarze Montero – zawołał Alkad – oddaj mi tę strzelbę. Cesar Montero nie zauważył go dotąd. Jednym skokiem obrócił się w jego stronę. Alkad nacisnął spust, ale nie strzelił. – Chodź, weź sobie – zawołał Cesar Montero. Alkad trzymał karabin lewą ręką, a prawą przecierał powieki. Odmierzał każdy krok. Palec na spuście nadal był napięty, oczy utkwione w Cesara Montero. Nagle zatrzymał się i powiedział przyjaźnie: – Rzuć strzelbę na ziemię, Cesarze. Nie rób więcej głupstw. Cesar Montero cofnął się. Alkad stał w tym samym miejscu, z palcem na spuście. Nie drgnął ani jeden muskuł jego ciała, aż wreszcie Cesar Montero opuścił strzelbę i wypadła mu z rąk. Wtedy alkad zdał sobie sprawę, że ubrany jest zaledwie w spodnie od piżamy, że jest spocony mimo deszczu i że ząb przestał go boleć. Pootwierały się domy. Dwaj policjanci uzbrojeni w karabiny biegli na środek rynku. Tłum ruszył za nimi. Policjanci odwrócili się i krzyknęli z karabinami w pogotowiu: – Cofnąć cię! Alkad zawołał spokojnym głosem, nie patrząc na nikogo: – Opuścić rynek! Tłum rozszedł się. Alkad zrewidował Cesara Montero nie każąc mu zdejmować nieprzemakalnego płaszcza. Znalazł cztery naboje w kieszeni koszuli, a w tylnej kieszeni spodni brzytwę w rogowej oprawie. W innej kieszeni znalazł notes z zapiskami, kółko z trzema kluczami i cztery banknoty po sto pesos. Cesar Montero pozwalał się zrewidować, obojętny, z uniesionymi rękami, poruszając się tylko trochę dla ułatwienia czynności. Kiedy alkad skończył, wezwał dwóch policjantów, wręczył im rzeczy i kazał zabrać Cesara Montero. – Zaprowadzić go na pierwsze piętro do magistratu – rozkazał. – Odpowiadacie za niego. Cesar Montero zdjął płaszcz. Oddał go jednemu z policjantów i szedł między nimi, obojętny na deszcz i poruszenie wśród ludzi zebranych na placu. Alkad w zamyśleniu patrzył za odchodzącym. Potem zwrócił się w stronę tłumu, zrobił ruch, jakby odpędzał kury, i zawołał: – Rozejść się. Ocierając twarz gołym ramieniem przeciął plac na ukos i wszedł do domu Pasterza. Musiał przeciskać się przez zbiegowisko. Na wpół omdlała na krześle siedziała matka Pasterza, pośrodku gromady kobiet, które wachlowały ją z okrutną starannością. Alkad odsunął na bok jedną z kobiet. – Odejdźcie od niej – powiedział. Kobieta odwróciła się ku niemu. – Ledwie wyszła na mszę – powiedziała. – Dobrze – powiedział alkad – ale teraz pozwólcie jej oddychać. Pasterz leżał w patio pod gołębnikiem, twarzą ku ziemi usłanej skrwawionymi piórami. Czuć było intensywny smród gołębich nieczystości. Grupa mężczyzn usiłowała podnieść ciało, kiedy w drzwiach zjawił się alkad. – Odejdźcie – powiedział. Mężczyźni z powrotem położyli trupa na piórach, w tej samej pozycji, w jakiej go zastali, i wycofali się w milczeniu. Po obejrzeniu ciała alkad je odwrócił. Było usiane drobniutkimi piórami. Na wysokości pasa piór było najwięcej, przywarły do krwi, ciepłej jeszcze i świeżej. Usunął je rękami. Koszula była podarta, a sprzączka pasa rozerwana. Pod koszulą ujrzał odsłonięte trzewia. Rana przestała już krwawić. – To ze strzelby do polowania na tygrysy – powiedział jeden z mężczyzn. Alkad wyprostował się. Starł okrwawione pióra z dłoni o belkę gołębnika, ciągle spoglądając na trupa. W końcu wytarł ręce o spodnie piżamy i powiedział do grupy zebranych: – Nie ruszajcie go stąd. – Tak go pan zostawi, żeby leżał? – powiedział jeden z mężczyzn. – Trzeba sporządzić akt levantamiento [(dosłownie: podniesienie, powstanie) tu: czynność prawna przy zabieraniu zwłok ludzi, którzy zginęli w wyniku zabójstwa lub nagłego wypadku, nie mająca odpowiednika w naszej praktyce ani w polskiej terminologii prawniczej] – powiedział alkad. W głębi domu zaczęło się lamentowanie kobiet. Alkad wycofał się z tego zawodzenia i dusznych zapachów, które zaczęły unosić się w mieszkaniu. W drzwiach na ulicę spotkał ojca Angela. – Już martwy – zawołał ksiądz z zakłopotaniem. – Jak wieprzak – odpowiedział alkad. Drzwi domów na rynku były pootwierane. Deszcz ustał, ale niskie chmury płynęły nad dachami, bez żadnego widoku na słońce. Ojciec Angel ujął alkada za ramię. – Cesar Montero jest dobrym człowiekiem – powiedział – to musiała być chwila zamroczenia. – Wiem o tym – powiedział alkad niepewnie. – Niech się ojciec nie przejmuje, nic się mu nie stanie. Niech ojciec idzie tam, gdzie go potrzebują. Odszedł dość nagle i rozkazał policjantom, by odeszli. Tłum, stojący dotąd w odpowiedniej odległości, runął w stronę domu Pasterza. Alkad wszedł do sali bilardowej, gdzie jeden z policjantów czekał na niego z ubraniem – jego mundurem porucznika. Zwykle zakład nie bywał otwarty o tej porze. Tego dnia przed siódmą było tu pełno. Przy czteroosobowym stoliku i przy bufecie kilku mężczyzn piło kawę. Większość była w piżamach i w rannych pantoflach. Alkad rozebrał się w obecności wszystkich, wytarł się nieco spodniami od piżamy i zaczął się ubierać w milczeniu przerywanym komentarzami. Kiedy opuszczał salę, był dokładnie wtajemniczony w najdrobniejsze szczegóły zajścia. – Uważajcie – zawołał od drzwi – jeżeli w miasteczku nie będzie spokoju, to ja postaram się go zaprowadzić. Zszedł w dół kamienistą uliczką nie pozdrawiając nikogo, ale zdając sobie sprawę z poruszenia w miasteczku. Był młody, prosty w obejściu i na każdym kroku było widoczne, że chce się takim czuć. O siódmej barki, które trzy razy w tygodniu przywoziły towary i pasażerów, zagwizdały opuszczając molo, ale nikt nie zwracał na nie uwagi, jak to bywało w inne dni. Alkad przeszedł podcieniem, gdzie syryjscy kupcy zaczynali wystawiać swoje pstrokate towary. Doktor Octavio Giraldo, lekarz bez wieku, z głową pełną lakierowanych kędziorów, patrzył na odchodzące barki od drzwi swego gabinetu. On również ubrany był w piżamową bluzkę i kapcie. – Doktorze – powiedział alkad – niech pan się ubiera i pójdzie zrobić sekcję. Lekarz spojrzał na niego z zainteresowaniem. Odsłonił długi rząd białych i mocnych zębów. – To znaczy, że obecnie robi się sekcje – powiedział i dodał jeszcze: – No, to już wielki postęp. Alkad próbował się uśmiechnąć, ale przeszkodził mu spuchnięty policzek. Zakrył usta dłonią. – Co się panu stało? – zapytał lekarz. – Kurewski ząb. Doktor Giraldo chciał sobie pogadać, ale alkad się śpieszył. Na końcu mola zapukał do domu o ścianach z nietynkowanej trzciny bambusowej. Dach dochodził niemal do poziomu wody. Otworzyła kobieta o zielonkawej skórze, w ciąży, chyba w siódmym miesiącu. Była boso. Alkad odsunął ją na bok i wszedł do mrocznego przedpokoju. – Sędzia – zawołał. Sędzia Arcadio zjawił się w wewnętrznych drzwiach, powłócząc chodakami. Był w drelichowych spodniach, bez paska, trzymających się poniżej pępka, i bez koszuli. – Niech się pan przygotuje na levantamiento trupa – powiedział alkad. Sędzia Arcadio zaświstał przez zęby z wyrazem zakłopotania. – Skąd się u pana wzięły takie nowości? – Alkad poszedł aż do sypialni. – To nie ma nic wspólnego – powiedział otwierając okno, by oczyścić powietrze ciężkie jeszcze od snu. – Lepiej zrobić wszystko, jak się należy. Otarł pył z rąk o wyprasowane spodnie i zapytał bez cienia ironii: – Wie pan, jaka jest procedura przy levantamiento? – Oczywiście – odpowiedział sędzia. Alkad oglądał ręce przy oknie. – Niech pan wezwie sekretarza, bo trzeba będzie spisać – powiedział znowu bez żadnej ukrytej myśli. Potem z wyciągniętymi dłońmi zwrócił się do dziewczyny. Miał ślady krwi. – Gdzie się mogę umyć? – Przy studni – powiedziała. Alkad wyszedł do patio. Dziewczyna poszukała w kufrze czystego ręcznika i zawinęła weń mydło toaletowe. Wyszła do patio w momencie, kiedy alkad wracał do sypialni otrzepując ręce. – Niosłam panu mydło – powiedziała. – Już nie trzeba – powiedział alkad. Znów zaczął przyglądać się dłoniom. Wziął ręcznik i wytarł ręce, patrząc w zamyśleniu na sędziego. – Miałem pełno gołębich piór – powiedział. Siedząc na skraju łóżka i pijąc powolnymi łykami czarną kawę, czekał, aż sędzia skończył się ubierać. Dziewczyna odprowadziła ich przez pokój. – Dopóki pan nie wyrwie tego zęba, spuchnięcie panu nie przejdzie – powiedziała do alkada. Przepuścił sędziego Arcadia na ulicę, spojrzał na nią raz jeszcze i wskazującym palcem dotknął jej dużego brzucha. – A to spuchnięcie kiedy ci przejdzie? – Już niedługo – powiedziała. * * * Ojciec Angel nie odbył swojej codziennej wieczornej przechadzki. Po pogrzebie zatrzymał się na rozmowę w jednym z domów, w dzielnicy nad rzeką, i został tam aż do wieczora. Czuł się dobrze, mimo że przewlekłe deszcze przyprawiały go zwykle o łamanie w krzyżach. Kiedy wrócił do domu, na ulicach zapalono już światło. Trinidad podlewała kwiaty w patio. Ksiądz zapytał ją o niepoświęcone hostie i odpowiedziała, że położyła je na wielkim ołtarzu. Chmura zancudos otoczyła go, kiedy zapalił światło w pokoju. Zanim zamknął drzwi, natychmiast rozpylił w mieszkaniu środek owadobójczy kichając z powodu zapachu. Kiedy skończył, był spocony. Zmienił czarną sutannę na białą i połataną, w której chodził po domu, i poszedł zadzwonić na Anioł Pański. Kiedy wrócił do pokoju, postawił na ogniu patelnię z kawałkiem mięsa, żeby się smażyło, i zabrał się tymczasem do krojenia cebuli w plasterki. Następnie ułożył to wszystko na talerzu, gdzie był kawałek przypieczonej juki i trochę zimnego ryżu, które zostały z obiadu. Postawił talerz na stole i zasiadł do jedzenia. Jadł wszystkiego po trochu, krojąc po kawałeczku każdej rzeczy i ubijając nożem i widelcem. Żuł dokładnie, rozcierając trzonowymi zębami poplombowanymi srebrem, ale z ustami ściśniętymi. Robiąc to opierał widelec i nóż o brzegi talerza i rozglądał się po mieszkaniu spojrzeniem nieprzerwanym i doskonale przytomnym. Naprzeciwko stała szafa z licznymi księgami archiwum parafialnego. W kącie wiklinowy bujak, z wysokim oparciem, z poduszką przyszytą na wysokości głowy. Za bujakiem był parawan z krzyżem, zawieszonym koło kalendarza reklamującego syrop przeciw kaszlowi. Za parawanem była sypialnia. Kończąc jedzenie ojciec Angel poczuł duszność. Rozwinął na deser galaretkę z guajawy, nalał pełną szklankę wody i jadł wpatrując się w kalendarz. Po każdym kąsku wypijał łyk wody nie odrywając spojrzenia od kalendarza. W końcu odbiło mu się i otarł usta rękawem. Tak jadał przez dziewiętnaście lat, samotnie w swoim pokoju, powtarzając każdy gest ze skrupulatną dokładnością. Nigdy nie wstydził się swojej samotności. Po różańcu Trinidad poprosiła go o pieniądze na kupno arszeniku. Ojciec odmówił po raz trzeci, twierdząc, że wystarczą łapki. Trinidad upierała się: – Bo mniejsze myszy wyjadają ser i nie łapią się w łapki. Dlatego lepiej zatruć ser. Ksiądz przyznał, że Trinidad ma rację. Ale zanim mógł to wypowiedzieć, wdarł się w spokój kościoła hałaśliwy głośnik z sali kinowej z naprzeciwka. Najpierw było głuche zgrzytanie. Potem szelest igły po płycie, a następnie mambo, które zaczęło się od wrzaskliwej trąbki. – Jest film? – zapytał ojciec. Trinidad powiedziała, że tak. – Wiesz, co grają? – Tarzan i zielona bogini – powiedziała Trinidad. – Ten sam, którego nie mogli dokończyć w niedzielę z powodu deszczu. Dobry dla wszystkich. Ojciec Angel poszedł do podmurowania wieży i odmierzył dwanaście powolnych uderzeń. Trinidad była zaskoczona. – Ojciec się pomylił – powiedziała gestykulując. – To film dla wszystkich. Niech ojciec sobie przypomni, że w niedzielę nie dawał żadnego sygnału. – Ale to brak szacunku dla miasteczka – powiedział ksiądz, ocierając pot z karku I powtórzył sapiąc: – Brak szacunku. Trinidad zrozumiała. – Trzeba było widzieć ten pogrzeb – powiedział ksiądz. – Wszyscy mężczyźni się dobijali, żeby nieść trumnę. Potem pożegnał dziewczynę, zamknął drzwi na pusty plac i pogasił światła w kościele. W korytarzu, wracając do sypialni uderzył się dłonią w czoło, przypominając sobie że zapomniał dać Trinidad pieniądze na arszenik. Ale i o tym zapomniał, zanim doszedł do pokoju. W chwilę później, siedząc przy biurku, zabrał się do skończenia listu zaczętego wczoraj wieczorem. Rozpiął sutannę do pasa, rozłożył na stole blok listowy, kałamarz i bibułę i zaczął po kieszeniach szukać okularów. Potem przypomniał sobie, że zostawił je w sutannie, w której był na pogrzebie, i wstał, żeby ich poszukać. Przeczytał to, co napisał poprzedniego wieczora, i zaczął nowe zdanie, kiedy rozległo się trzykrotne stuknięcie do drzwi. – Proszę. Wszedł właściciel sali kinowej. Drobny, blady, starannie ogolony, z wyrazem przygnębienia na twarzy. Był w białym lnianym ubraniu, nieskazitelnie czystym, i w dwukolorowych półbutach. Ojciec Angel wskazał mu pleciony bujak, by usiadł, ale gość dobył z kieszeni spodni chusteczkę, rozwinął ją dokładnie, wytarł kurz z ławki i usiadł z rozkraczonymi nogami. Ojciec Angel zobaczył wówczas, że u pasa nie miał rewolweru, a latarkę na baterie. – Proszę bardzo. – Ojcze – powiedział właściciel, niemal bez tchu – proszę mi wybaczyć, że wtrącam się do jego spraw, ale tego wieczora to była chyba pomyłka. Ksiądz potwierdził skinieniem głowy i czekał. – Tarzan i zielona bogini jest filmem dla wszystkich – ciągnął dalej właściciel kina. – Ojciec sam to stwierdził w niedzielę. Ksiądz próbował przerwać, ale właściciel podniósł rękę na znak, że jeszcze nie skończył. – Zgodziłem się na dzwonienie – powiedział – bo wiadomo, że są filmy niemoralne. A w tym filmie nie ma nic specjalnego. Chcielibyśmy go dać w sobotę na seansie dla dzieci. Ojciec Angel wyjaśnił mu wówczas, że istotnie film nie miał żadnej oceny moralnej na liście, którą co miesiąc przynosiła poczta. – Ale dawać film dzisiaj – ciągnął – to brak szacunku, kiedy mamy zmarłego w miasteczku. To także sprawa moralności. Właściciel spojrzał na niego. – W ubiegłym roku sama policja zabiła pewnego człowieka w kinie i ledwie wynieśli zmarłego, film szedł dalej – zawołał. – Teraz jest inaczej – powiedział ojciec – alkad się zmienił. – Kiedy się będą zbliżać wybory, zaczną się znów morderstwa – odparł właściciel kina rozgniewany. – Zawsze, od kiedy miasteczko miasteczkiem, dzieje się to samo. – Zobaczymy – powiedział ksiądz. Właściciel zmierzył go smutnym spojrzeniem. Kiedy znów zaczął mówić, poruszając koszulą dla ochłodzenia, głos jego przybrał ton błagalny. – To trzeci dobry film dla wszystkich, jaki dostaliśmy tego roku – powiedział. – W niedzielę zostały trzy rolki, których nie daliśmy z powodu deszczu, i dużo ludzi chce wiedzieć, jak się kończy. – Już zadzwoniłem – powiedział ksiądz. Właściciel westchnął przygnębiony. Czekał, patrząc w twarz księdza, i już nie myśląc rzeczywiście o niczym, jak tylko o duszności powietrza. – Więc nie można nic na to poradzić? Ojciec poruszył głową. Właściciel kina uderzył dłońmi o kolana i wstał. – Dobrze – powiedział. – Cóż mamy ojcu zrobić. Zaczął składać chusteczkę, otarł pot z karku i rozejrzał się po pokoju z gorzką dokładnością. – To jest piekło – powiedział. Ojciec Angel odprowadził go do drzwi. Zasunął rygiel i usiadł, by skończyć list. Po przeczytaniu go jeszcze raz od początku, dokończył przerwane zdanie i zaczął się zastanawiać. W tym momencie urwała się muzyka w głośniku. – Ogłasza się szanownej publiczności – powiedział jakiś bezosobowy głos – że dzisiejszy seans został zawieszony, ponieważ nasze przedsiębiorstwo również pragnie się przyłączyć do żałoby. Ojciec Angel uśmiechając się rozpoznał głos właściciela. Gorąco wzmogło się jeszcze. Ksiądz pisał nadal, z krótkimi przerwami, w których ocierał pot i odczytywał to, co napisał, aż zapełnił dwie kartki. Ledwie złożył podpis, kiedy niespodzianie lunął deszcz. Zapach wilgotnej ziemi przeniknął do pokoju. Ojciec Angel zaadresował kopertę, zatkał kałamarz i miał złożyć list. Ale jeszcze raz przeczytał ostatnie zdania. Wtedy otworzył kałamarz z powrotem i dopisał: „Znów pada deszcz. Z powodu tej pogody i spraw, o których wyżej, myślę, że czekają nas ciężkie dni.” * * * W piątek świt był ciepły i suchy. Sędzia Arcadio, który lubił się przechwalać, że trzy razy bierze kobietę w ciągu nocy od czasu, kiedy zrobił to po raz pierwszy, zerwał tego ranka sznury moskitiery i w momencie najwyższego napięcia obydwoje z żoną spadli na podłogę zaplątani w siatkę. – Zostaw to – mruknęła. – Ja później poskładam. Wynurzyli się zupełnie nadzy spomiędzy splątanych mgławic moskitiery. Sędzia Arcadio poszedł szukać w kufrze czystych kalesonów. Kiedy wrócił, żona stała ubrana, poprawiając moskitierę. Przeszedł nie patrząc na nią i usiadł, aby włożyć buty, z drugiej strony łóżka, pełen jeszcze niespokojnego oddechu miłości. Żona nie odstępowała. Oparła krągły i napięty brzuch o jego ramię i szukała zębami jego ucha. Odsunął ją delikatnie. – Zostaw mnie w spokoju – powiedział. Wybuchnęła śmiechem pełnym dobrego samopoczucia. Przeszła za mężem w drugi koniec pokoju szturchając go wskazującym palcem w okolice nerek. – „Arre, burrito” [„Wio, osiołku”; słowa popularnej piosenki] – powtarzała. Podskoczył i odsunął jej ręce. Zostawiła go w spokoju, znów zaczęła się śmiać, ale nagle spoważniała i zawołała: – O Chryste Panie! – Co się stało? – zapytał. – Przecież drzwi były na oścież otwarte – krzyknęła. – To już zupełny bezwstyd. Wszedł do łazienki wybuchając śmiechem. Sędzia Arcadio nie czekał na kawę. Pokrzepiony miętą z pasty do zębów, wyszedł na ulicę. Słońce było miedziane. Syryjczycy siedząc w drzwiach swoich sklepików przyglądali się spokojnej rzece. Przechodząc koło gabinetu doktora Giraldo zastukał paznokciem w metalową siatką u drzwi i zawołał nie przystając: – Doktorze, jaki jest najlepszy środek na ból głowy? – Lekarz odpowiedział ze środka: – Nie pić wieczorem. W porcie gromada kobiet głośno komentowała treść nowego paszkwilu nalepionego minionej nocy. Ponieważ noc była pogodna i bez deszczu, kobiety idące na mszę o piątej godzinie przeczytały go i teraz już wiedziało o nim całe miasteczko. Sędzia Arcadio nie zatrzymywał się. Czuł się jak wół z koluchem w nosie, ciągnięty ku sali bilardowej. Poprosił tam o zimne piwo i proszki przeciw bólowi głowy. Biła dziewiąta, ale sala już była pełna. – Wszystkich w miasteczku boli głowa – powiedział sędzia. Zabrał butelkę do stolika, przy którym trzej mężczyźni siedzieli zakłopotani nad swoimi szklankami piwa. Usiadł na wolnym krześle. – Dalej trwa ta historia? – zapytał. – Dzisiaj pojawiły się cztery. – Ten, który wszyscy czytali – powiedział jeden z mężczyzn – był o Raquel Contreras. Sędzia Arcadio przełknął tabletkę i pociągnął piwa z butelki. Otrząsnął się przy pierwszym łyku, ale potem żołądek się oswoił i poczuł się jak nowo narodzony. – Co tam było? – Bzdury – powiedział mężczyzna. – Że celem podróży, które odbywała w tym roku, nie było wstawianie zębów, jak ona powiada, ale poronienie. – I po cóż było się męczyć, żeby pisać paszkwil – powiedział sędzia Arcadio – o tym mówią wszyscy. Chociaż rozpalone słońce przyprawiało go o ból oczu, kiedy wyszedł z sali, nie miał jednak tego okropnego samopoczucia, jakie miał rano. Poszedł prosto do sądu. Jego sekretarz, chudy staruszek, który skubał kurę, spojrzał na niego z niedowierzaniem ponad oprawą okularów. – Cóż to za cud? – Trzeba ruszyć z tym bałaganem – powiedział sędzia. Sekretarz wyszedł do patio powłócząc pantoflami i ponad ogrodzeniem podał na wpół oskubaną kurę hotelowej kucharce. Po jedenastu miesiącach od objęcia stanowiska sędzia Arcadio po raz pierwszy zjawił się w swojej kancelarii. Nieład biura dzieliła na dwie części drewniana balustrada. W części zewnętrznej stała ławka z oparciem, również drewniana, pod obrazem ślepej Sprawiedliwości z wagą w dłoni. Wewnątrz dwa zestawione biurka, półka z zakurzonymi książkami i maszyna do pisania. Na ścianie nad biurkiem sędziego miedziany krucyfiks. Na przeciwległej ścianie litografia w ramkach: uśmiechnięty mężczyzna, gruby i łysy, z piersią przepasaną szarfą prezydenta, ze złoconym podpisem u dołu: „Pokój i Sprawiedliwość.” Litografia była jedyną rzeczą nową w całym pomieszczeniu. Sekretarz zasłonił twarz chusteczką i zaczął miotełką z piór zmiatać kurz z biurek. – Jeżeli pan sobie nie zasłoni nosa, będzie pan miał katar – powiedział. Rada nie została wysłuchana. Sędzia Arcadio usiadł na obrotowym krześle podnosząc nogi, by wypróbować sprężyny. – Nie spadnie? – zapytał. Sekretarz zaprzeczył ruchem głowy. – Kiedy zabili sędziego Vitelę – powiedział – wypadły sprężyny; ale już jest naprawione. – Nie zdejmując chusteczki z twarzy, dodał: – Sam alkad kazał je naprawić, kiedy zmienił się rząd i zaczęli się pokazywać wszędzie specjalni kontrolerzy. – Alkad chce, by urząd działał – powiedział sędzia. Otworzył środkową gablotę, wydobył pęk kluczy i jeden po drugim wsadzał do szuflad. Były pełne papierów, przejrzał je z grubsza, biorąc w palce, aby być pewnym, że nie było niczego, co by mogło zwrócić jego uwagę, a potem zamknął szuflady i ułożył na biurku potrzebne przybory: kryształowy kałamarz z jednym zbiornikiem czerwonym a drugim niebieskim i z obsadkami do piór w odpowiednim kolorze. Atrament wysechł. – Zrobił pan dobre wrażenie na alkadzie – powiedział sekretarz. Kołysząc się w krześle sędzia obserwował go posępnym wzrokiem, kiedy czyścił poręcz. Sekretarz przyjrzał mu się, jak gdyby chciał zapamiętać go na zawsze w tym świetle, w tej chwili i w tej pozycji, i powiedział wskazując palcem: – Tak jak pan w tej chwili, dokładnie tak samo siedział sędzia Vitela, kiedy go zastrzelili. Sędzia dotknął nabrzmiałych żył na skroniach. Wracał znowu ból głowy. – Ja byłem tam – ciągnął sekretarz, pokazując w stronę maszyny do pisania i przechodząc na zewnątrz balustrady. Nie przerywając opowiadania oparł się na poręczy z miotłą z piór wymierzoną jak karabin w sędziego Arcadia. Wyglądał jak bandyta czatujący na przejezdnych w kowbojskim filmie. – Trzej policjanci ustawili się tak – powiedział. – Sędzia Vitela ledwie ich zdążył zobaczyć i podniósł ręce mówiąc bardzo spokojnie: „Nie zabijajcie mnie.” Ale zaraz krzesło poleciało w jedną stronę, a on w drugą, przeszyty ołowiem. Sędzia Arcadio złapał się rękami za głowę. Czuł pulsowanie mózgu. Sekretarz zdjął nakrycie z twarzy i powiesił miotełkę za drzwiami. – A wszystko dlatego, że powiedział przy jakiejś pijatyce, że jest tutaj po to, żeby zapewnić uczciwość głosowania – rzekł. Przerwał opowiadanie patrząc na sędziego, który zwinął się na biurku z rękami na brzuchu. – Źle się pan czuje? Sędzia przytaknął. Powiedział mu o wczorajszym wieczorze i poprosił, żeby mu przyniósł z sali bilardowej proszek przeciw bólowi i dwa zimne piwa. Kiedy skończył pierwsze piwo, nie było w jego sercu najmniejszego śladu rozgoryczenia. Był promienny. Sekretarz usiadł przy maszynie. – Co teraz robimy? – zapytał. – Nic – powiedział sędzia. – Więc jeżeli pan pozwoli, poszukam Marii, żeby pomóc jej skubać kury. Sędzia sprzeciwił się. – To jest biuro do zarządzania sprawiedliwością, a nie do skubania kur – powiedział. Przyjrzał się swojemu podwładnemu od stóp do głów ze współczuciem i dodał: – Poza tym ma pan wyrzucić te pantofle i przychodzić do biura w butach. Ze zbliżaniem się południa stawało się coraz goręcej. Kiedy wybiła dwunasta, sędzia Arcadio miał już za sobą dwanaście piw. Pływał we wspomnieniach. Z jakimś sennym żalem mówił o przeszłości bez niedostatków, wspominał długie niedziele nad morzem i nienasycone Mulatki, które uprawiały miłość na stojąco, po bramach. – Takie było wtedy życie – mówił strzelając palcami, przy lekkim osłupieniu sekretarza, który słuchał w milczeniu, potakując głową. Sędzia Arcadio czuł się niepewnie, ale coraz żywsze były wspomnienia. Kiedy na wieży wybiła pierwsza, sekretarz okazał zniecierpliwienie. – Zupa stygnie – powiedział. Sędzia nie pozwolił mu wstać. – Nie zawsze spotyka się na tych wsiach człowieka z talentem – powiedział, a sekretarz podziękował wyczerpany upałem i zmienił pozycję na krześle. Był to piątek ciągnący się w nieskończoność. Pod rozpalonym dachem dwaj mężczyźni rozmawiali jeszcze przez pół godziny, kiedy miasteczko smażyło się już w sosie sjesty. Całkowicie już zmęczony sekretarz napomknął o paszkwilach. Sędzia Arcadio wzruszył ramionami. – Ty też się tymi bzdurami przejmujesz – powiedział, po raz pierwszy zwracając się do niego na ty. Sekretarz nie miał ochoty dłużej prowadzić rozmowy, czując głód i gorąco, ale nie sądził, by paszkwile były bzdurą. – Już była pierwsza ofiara – powiedział. – Jeżeli sprawy dalej się tak potoczą, będziemy mieli trudny okres. I opowiedział historię pewnej osady, która w ciągu siedmiu dni rozleciała się z powodu paszkwilów. Jej mieszkańcy wymordowali się nawzajem. Ci, którzy ocaleli, przed opuszczeniem osady odkopali kości swoich zmarłych, by mieć pewność, że nigdy tam nie wrócą. Sędzia słuchał go z kpiącą miną, powoli rozpinając koszulę, a tamten mówił. Pomyślał, że jego sekretarz lubuje się w opowiadaniach z dreszczykiem. – To przypadek z najgłupszej powieści kryminalnej – powiedział. Podwładny zaprzeczył ruchem głowy. Sędzia Arcadio opowiedział, że na uniwersytecie należał do organizacji zajmującej się rozszyfrowywaniem zagadek kryminalnych. Wszyscy czytali jakąś powieść, w której kryła się tajemnica posiadająca pewien określony klucz, i zbierali się w soboty, by rozszyfrowywać zagadkę. – Nie zawiodłem ani razu – powiedział. – Oczywiście przydawała mi się moja znajomość klasyków, którzy odkryli logikę życia umiejącą przenikać wszelkie tajemnice. Przytoczył zagadkę: pewien człowiek zgłasza się w hotelu o dziesiątej wieczorem, idzie do swego pokoju, a następnego dnia rano pokojówka przynosząc mu kawę zastaje go umarłego i rozpadającego się w łóżku. Sekcja wykazuje, że gość, który przybył poprzedniego wieczora, nie żyje od ośmiu dni. Sekretarz podniósł się z przeciągłym trzaskiem przegubów. – To znaczy, że kiedy przyszedł do hotelu, już od siedmiu dni nie żył – powiedział. – Opowiadanie zostało napisane dwanaście lat temu – powiedział sędzia Arcadio nie zwracając na niego uwagi – ale klucz został podsunięty przez Heraklita pięć wieków przed narodzeniem Chrystusa. Zabierał się do wyjawienia tego klucza, ale sekretarz był zdenerwowany. – Nigdy, jak świat światem, nie wiedziano, kto rozwiesza paszkwile – zawyrokował z wyraźną agresywnością. Sędzia Arcadio patrzył na niego spod przymrużonych powiek. – Zakład, że ja go wykryję – powiedział. – Zakład. * * * Rebeca Asis dusiła się w gorącej sypialni przeciwległego domu, z głową w poduszce, próbując przespać popołudnie nie do zniesienia. Miała liście przyłożone do skroni. – Roberto – powiedziała do męża – jeżeli nie otworzysz okna, umrzemy z gorąca. Roberto Asis otworzył okno w chwili, kiedy sędzia Arcadio wychodził z biura. – Postaraj się zasnąć – prosił tęgą żonę, która leżała z rozpostartymi rękami pod baldachimem z różowej siatki, zupełnie naga pod lekką nylonową koszulą. – Obiecuję ci, że postaram się wszystko zapomnieć. Westchnęła. Roberto Asis, który przez całą noc kręcił się po sypialni i zapalał jednego papierosa od drugiego, nie mogąc zasnąć, był o krok od schwytania o świcie autora paszkwilów. Usłyszał przed domem szelest papieru i powtarzające się pocieranie ręką, która starała się wygładzić go na ścianie. Ale zrozumiał to za późno i paszkwil był już przylepiony. Kiedy otworzył okno, plac był pusty. Od owej chwili do drugiej po południu, kiedy przyrzekł żonie, że nie będzie wracał do sprawy paszkwilu, ona wyczerpała już wszystkie sposoby argumentacji, starając się go uspokoić. W końcu znalazła sposób rozpaczliwy: jako ostateczną próbę swej niewinności zaproponowała, że wyspowiada się na głos przed ojcem Angelem w obecności męża. Już sam pomysł takiego upokorzenia opłacał się, miał swoje znaczenie. Mimo zaślepienia nie odważył się na zrobienie następnego kroku i musiał się poddać. – Zawsze lepiej o wszystkim mówić – powiedziała nie otwierając oczu. – To byłoby straszne, gdybyś został z tym bólem w środku. Przymknął drzwi i wyszedł. W rozległym domu w półcieniu, zamkniętym tak, że z zewnątrz nic nie dobiegało, usłyszał brzęczenie wentylatora z mieszkania matki, która spędzała czas sjesty w przyległym domu. Nalał sobie szklankę lemoniady z lodówki, obserwowany sennym spojrzeniem kucharki Murzynki. Z wrodzoną sobie szczerością kobieta zapytała, czy ma ochotę zjeść obiad. Podniósł pokrywkę garnka. Cały żółw pływał do góry nogami we wrzącej wodzie. Po raz pierwszy nie otrząsnął się na myśl, że zwierzak został wrzucony żywy do garnka i że jego serce będzie jeszcze biło, kiedy przyniosą go poćwiartowanego na stół. – Nie jestem głodny – powiedział zakrywając garnek. I dodał już w drzwiach: – Pani też nie będzie jadła obiadu. Cały dzień bolała ją głowa. Obydwa domy połączone były korytarzem z zielonych płytek, można stąd było widzieć kurnik z drutu w głębi wspólnego patio. W części korytarza należącej do domu matki było wiele klatek z ptakami wiszących u poddasza i wiele doniczek z kwiatami o intensywnych kolorach. Z leżaka, na którym właśnie spoczywała, jego siedmioletnia córeczka przyjęła go rozżalonym powitaniem. Na policzku miała jeszcze odciśnięty wzór tkaniny. – Dochodzi trzecia – powiedział cicho. I dodał melancholijnie: – Staraj się oprzytomnieć. – Śnił mi się szklany kot – powiedziała dziewczynka. Nie mógł powstrzymać lekkiego drżenia. – Jak wyglądał? – Cały ze szkła – powiedziała dziewczynka starając się przy pomocy rąk oddać kształt zwierzęcia ze snu – tak jak szklany ptak, ale kot. Poczuł się jak zagubiony w biały dzień w obcym mieście. – Zapomnij o tym – szepnął. – Taka rzecz nie ma sensu. W tym momencie zobaczył matkę w drzwiach sypialni i poczuł się ocalony. – Czujesz się lepiej – stwierdził. Wdowa Asis odpowiedziała mu gorzkimi wyrazami. – Tak, lepiej, każdego dnia coraz bardziej do wyrzucenia – żaliła się, upinając kok z obfitych włosów koloru żelaza. Wyszła na korytarz, żeby zmienić wodę w klatkach. Roberto Asis zagłębił się w leżaku, na którym przedtem spała jego córka. Z rękami założonymi za głowę śledził przymrużonymi oczyma kościstą ubraną w czerń kobietę, która po cichu rozmawiała z ptakami. Pluskały się w świeżej wodzie, opryskując w swym radosnym trzepotaniu twarz kobiety. Kiedy skończyła z klatkami, wdowa Asis wróciła do syna z uczuciem niepewności. – Myślałam, że jesteś za miastem – powiedziała. – Nie byłem – powiedział – musiałem załatwić parę spraw. – Pójdziesz dopiero w poniedziałek. Oczyma wyraził zgodę. Służąca Murzynka, boso, przeszła przez pokój z dziewczynką, by odprowadzić ją do szkoły. Wdowa Asis stała na korytarzu, dopóki nie wyszła. Potem zwróciła się do syna. – Znów? – zapytała. – O co innego chodzi – odpowiedział. Poszedł za matką do jej rozległej sypialni, gdzie huczał elektryczny wentylator. Opadła na rozchwiany bujak z liany, naprzeciw wentylatora, z wyrazem krańcowego wyczerpania. Na ścianach bielonych wapnem wisiały starodawne fotografie dzieci oprawione w miedziane ramki. Roberto Asis wyciągnął się na okazałym łożu, na którym umarły, jako zgrzybiałe i zgorzkniałe, niektóre z owych dzieci z fotografii, łącznie z jego ojcem w grudniu ubiegłego roku. – Co się stało? – zapytała wdowa. – Czy wierzysz w to, co ludzie mówią? – zapytał on z kolei. – W moim wieku trzeba wierzyć we wszystko – odrzekła wdowa. I zapytała z apatią: – A co mówią? – Że Rebeca Isabel nie jest moją córką.– Wdowa zaczęła się wolno kołysać. – Ma nos Asisów – powiedziała. Po chwili zamyślenia spytała: – A kto to mówi? Roberto Asis obgryzał paznokcie. – Przylepili paszkwil. Dopiero wtedy wdowa zrozumiała, że podkrążone oczy jej syna to ślad długiej bezsenności. – Paszkwile to nie to samo co ludzie – zauważyła. – Ale mówią tylko to, o czym mówią ludzie – powiedział Roberto Asis – choćby ktoś o tym nie wiedział. Ona jednak wiedziała wszystko, co się między ludźmi mówiło o jej rodzinie przez wiele lat. W takim domu jak jej, pełnym służących, adoptowanych i protegowanych w różnym wieku, nie można było zamknąć się w sypialni tak, aby nawet tam nie dosięgły jej odgłosy ulicy. Niespokojni Asisowie, którzy założyli tę osadę, kiedy byli zaledwie świniarzami, mieli, zdaje się, krew podatną na obgadywanie. – Nie wszystko, co się mówi, jest prawdziwe – powiedziała – choćby ktoś nawet wiedział. – Wszystkim wiadomo, że Rosario Montero spała z Pasterzem – powiedział. – Jego ostatnia pieśń była dla niej. – Wszyscy tak mówili, ale nikt tego nie wiedział na pewno – odparła wdowa. – A teraz znów wiadomo, że pieśń była dla Margot Ramirez. Mieli się pobrać i tylko oni i matka Pasterza wiedzieli o tym. Byłoby lepiej dla nich, gdyby tak zazdrośnie nie strzegli byli jedynej tajemnicy, jaka mogła być zachowana w tym miasteczku. Roberto Asis patrzył na matkę z jakimś dramatycznym przejęciem. – Był taki moment dziś rano, kiedy myślałem, że skończę z sobą – powiedział. Nie wyglądało, by wdowa była tym wstrząśnięta. – Asisowie są zazdrośni – powiedziała – to właśnie było największym nieszczęściem tej rodziny. Długą chwilę siedzieli milcząc. Była prawie czwarta, zaczynało się robić nieco chłodniej. Kiedy Roberto Asis wyłączył wentylator, cały dom budził się pełen kobiecych głosów i ptasich treli. – Podaj mi słoiczek, który stoi na nocnym stoliku – powiedziała wdowa. Wzięła dwie pastylki, szare i okrągłe jak dwie sztuczne perły, i podała słoik synowi mówiąc: – Weź, będziesz mógł zasnąć. Popił je wodą, którą matka zostawiła w szklance, i podłożył głowę na poduszce. Wdowa westchnęła. Milczała zamyślona. Potem mówiąc jak zwykle, o całym miasteczku, kiedy miała na myśli pół tuzina rodzin stanowiących jej klasę, westchnęła: – Złe w tym miasteczku jest to, że kobiety same muszą zostawać w domu, kiedy mężczyźni idą w góry. Roberto Asis zasypiał. Wdowa wpatrywała się w nie ogolony podbródek, długi nos o ostrych chrząstkach i myślała o swoim nieboszczyku mężu. Także i Adalberto Asis poznał rozpacz. Był ogromnym dzikusem, który raz w życiu na piętnaście minut założył celuloidowy kołnierzyk, by dać sobie zrobić dagerotyp, który go przetrwał i stał teraz na nocnym stoliku. Mówiono, że zamordował w tej oto sypialni jakiegoś mężczyznę, którego zastał leżącego ze swoją małżonką, i że po kryjomu pogrzebał go w patio. W rzeczywistości było inaczej: Adalberto Asis zastrzelił małpę mico, którą zastał na progu sypialni z oczyma utkwionymi w jego żonę, kiedy się przebierała. Umarł czterdzieści lat później i do końca życia nie sprostował legendy. Ojciec Angel wszedł na strome schody. Na pierwszym piętrze, w głębi korytarza z karabinami i ładownicami zawieszonymi na ścianie, policjant czytał leżąc na wznak na łóżku polowym. Był tak zajęty lekturą, że nie zauważył obecności księdza, póki nie usłyszał powitania. Zwinął czasopismo i usiadł na łóżku. – Co pan czyta? – zapytał ojciec Angel. Policjant pokazał mu czasopismo. – Terry i piraci. Ojciec jednym rzutem oka objął trzy cele z uzbrojonego cementu, bez okien, zamknięte od korytarza na grube żelazne zasuwy. W środkowej drugi policjant spał w kalesonach, z nogami wystającymi z hamaka. Pozostałe były puste. Ojciec Angel zapytał o Cesara Montero. – Jest tam – powiedział policjant wskazując ruchem głowy na zamknięte drzwi. – To jest pokój komendanta. – Czy mogę z nim porozmawiać? – Jest odizolowany – powiedział policjant. Ojciec Angel nie nalegał. Zapytał, czy więzień czuje się dobrze. Policjant powiedział, że przeznaczono dla niego najlepsze pomieszczenie w całym budynku, z dobrym oświetleniem i bieżącą wodą, ale że nie jadł od dwudziestu czterech godzin. Nie przyjął jedzenia, które alkad zamówił w hotelu. – Boi się, że go otrują – dokończył policjant. – Powinni byli postarać się, żeby mu przyniesiono jedzenie z jego własnego domu – powiedział ojciec. – On nie chce, by niepokojono jego żonę.– Mówiąc jakby do siebie, ksiądz mruknął: – Porozmawiam o tym wszystkim z alkadem. – Zaczął iść w głąb korytarzem, gdzie alkad kazał wybudować swoje opancerzone biuro. – Tam go nie ma – powiedział policjant. – Od dwu dni jest w domu, zęby go bolą. Ojciec Angel odwiedził go. Leżał zwinięty w hamaku obok krzesła, na którym była karafka ze słoną wodą, paczka tabletek przeciw bólowi oraz pas z ładownicami i rewolwerem. Policzek nadal miał spuchnięty. Ojciec Angel przysunął krzesło do hamaka. – Niech pan da wyrwać – powiedział. Alkad wypuścił do spluwaczki haust słonej wody. – To bardzo łatwo mówić – powiedział, jeszcze z głową pochyloną nad spluwaczką. Ojciec Angel domyślił się. Powiedział bardzo cicho: – Jeżeli pan mnie upoważni, porozmawiam z dentystą – wciągnął głęboko powietrze i ośmielił się dodać: – To człowiek wyrozumiały. – Jak muł – powiedział alkad. – Musiałbym go przekonywać przy pomocy pistoletu i nic by z tego nie wyszło. Ojciec Angel odprowadził go spojrzeniem do umywalki. Alkad odkręcił kurek, nadstawił spuchnięty policzek pod strumień świeżej wody i stał tak przez chwilę, z wyrazem ekstazy. Potem rozgryzł tabletkę przeciw bólowi i popił wodą z kranu, wlewając ją dłońmi do ust. – Naprawdę – nalegał ksiądz – mogę porozmawiać z dentystą. Alkad zrobił gest zniecierpliwienia. – Niech ojciec robi co chce. Położył się na wznak w hamaku z zamkniętymi oczyma z rękami na karku, oddychając ogromnie szybko. Ból zaczął ustępować. Kiedy znów otworzył oczy, ojciec Angel przyglądał się mu w milczeniu, siedząc obok hamaka. – Co księdza sprowadza? – zapytał alkad. – Cesar Montero – powiedział ojciec bez wstępów. – Ten człowiek powinien się wyspowiadać. – Jest izolowany – rzekł alkad. – Jutro po wstępnym śledztwie może go ksiądz wyspowiadać. W poniedziałek trzeba go odesłać. – Siedzi czterdzieści osiem godzin – powiedział ojciec. – A ja z tym zębem męczę się dwa tygodnie – odparł alkad. W mrocznym pokoju zaczęły brzęczeć zancudos. Ojciec Angel spojrzał w okno, zobaczył intensywnie różową chmurę płynącą ponad rzeką. – A sprawa jedzenia? – zapytał. Alkad wstał z hamaka, by zamknąć drzwi od balkonu. – Ja wypełniłem swój obowiązek – powiedział. – Nie chce, by niepokojono jego żonę, ani nie przyjmuje jedzenia z hotelu. Zaczął rozpylać środek owadobójczy po pokoju. Ojciec Angel szukał w kieszeni chusteczki, bo zbierało się mu na kichanie, ale zamiast chusteczki znalazł pomięty list. – Ach – zawołał próbując wyprostować list palcami. Alkad przerwał rozpylanie. Ksiądz zatkał sobie nos, ale było to bezskuteczne: kichnął dwa razy. – Niech ojciec kicha – powiedział alkad. I podkreślił z uśmiechem: – Żyjemy w kraju demokratycznym. Ojciec Angel także się roześmiał. Powiedział pokazując zaklejoną kopertę: – Zapomniałem nadać ten list na poczcie. Znalazł wreszcie chusteczkę w rękawie i wytarł nos podrażniony owadobójczym środkiem. Myślał w dalszym ciągu o Cesarze Montero. – To znaczy, że go trzymacie o chlebie i wodzie – powiedział. – Jeżeli tak sobie życzy – rzekł alkad – nie możemy mu jedzenia wpychać przemocą. – To, co bardziej mnie obchodzi, to jego sumienie – powiedział ojciec. Nie odejmując chusteczki od nosa, odprowadzał alkada spojrzeniem, póki ten nie skończył rozpylania. – Musi mieć bardzo niespokojne sumienie, jeżeli boi się, że go otrują – powiedział. Alkad postawił rozpylacz na podłodze. – On wie, że Pasterza wszyscy lubili. – Cesara Montero też – odpowiedział ojciec. – Ale przypadek sprawił, że to Pasterz nie żyje. Ojciec przyglądał się listowi. Światło stawało się fioletowe. – Pasterz – mruknął – nie miał czasu się wyspowiadać. Alkad zapalił światło i położył się w hamaku. – Jutro będę się czuł lepiej – powiedział. – Po wypełnieniu prawnych formalności można dać. Odpowiada to księdzu? Ojciec Angel zgodził się. – To tylko dla spokoju jego sumienia – powtórzył. Podniósł się godnym ruchem. Zalecił alkadowi, by nie brał za dużo środków przeciwbólowych, na co alkad odwzajemnił się przypominając mu o liście. – I jeszcze jedno – powiedział alkad. – Niech ojciec za wszelką cenę postara się pomówić z dentystą. Patrzył na proboszcza, który zaczął schodzić po schodach, i dorzucił jeszcze uśmiechając się: – To wszystko przyczynia się do utrwalenia spokoju. Siedzący w drzwiach swego biura naczelnik poczty patrzył, jak gaśnie wieczór. Kiedy ojciec Angel podał mu list, wszedł do urzędu, poślinił znaczek za piętnaście centavos na przesyłkę lotniczą z dopłatą na rozbudowę. Nadal grzebał w szufladzie biurka. Kiedy zapaliły się światła na ulicy, ksiądz położył kilka monet na balustradzie i wyszedł bez pożegnania. Naczelnik w dalszym ciągu grzebał w szufladzie. Po chwili, znużony przewracaniem papierów, napisał atramentem na rogu koperty: „Nie ma znaczków po pięć.” Podpisał się pod tym i przybił urzędową pieczęć. * * * Tego samego wieczora, po różańcu, ojciec Angel znalazł mysz pływającą w kropielnicy ze święconą wodą. Trinidad zastawiała łapki koło chrzcielnicy. Ojciec wyciągnął zwierzątko za koniec ogona. – Doprowadzisz do nieszczęścia – zwrócił się do Trinidad potrząsając przed nią martwą myszą. – Czy nie wiesz, że niektórzy wierni biorą do butelek święconą wodę, żeby dać się jej napić chorym? – I co z tego? – zapytała Trinidad. – Jak to co? – odpowiedział ksiądz. – Ni mniej, ni więcej, tylko to, że chorzy będą pić wodę święconą z arszenikiem. Trinidad pozwoliła sobie przypomnieć, że jeszcze nie dał jej pieniędzy na arszenik. – To gips – powiedziała i wyjaśniła zasadę: położyła gips w kątach kościoła, mysz zjadła i w chwilę później, rozpaczliwie spragniona, przyszła się napić do kropielnicy. Od wody gips stwardniał we wnętrznościach. – A jednak – powiedział ojciec – lepiej, żebyś przyszła po pieniądze na arszenik. Nie chcę więcej zdechłych myszy w święconej wodzie. W biurze parafialnym czekała na niego delegacja pań katolickich z Rebecą Asis na czele. Kiedy dał Trinidad pieniądze na arszenik, ojciec zwrócił uwagę na upał panujący w pokoju i usiadł przy stole, przy którym pracował, naprzeciwko trzech pań czekających w milczeniu. – Jestem do usług, szanowne panie. Spojrzały po sobie. Rebeca Asis otworzyła wtedy wachlarz z namalowanym pejzażem japońskim i powiedziała po prostu: – Chodzi o sprawę paszkwilów, ojcze. Głosem wymodulowanym, jakby opowiadała dziecinną bajkę, przedstawiła zaniepokojenie miasteczka. Powiedziała, że aczkolwiek śmierć Pasterza należy rozumieć „jako sprawę zupełnie osobistą”, czcigodne rodziny czują się zmuszone do przejęcia się paszkwilami. Oparta na rączce parasolki Adalgisa Montoya, najstarsza spośród trzech, powiedziała bardziej otwarcie: – My, panie katolickie, postanowiłyśmy interweniować w tej sprawie. Ojciec Angel namyślał się kilka sekund. Rebeca Asis westchnęła głęboko i ojciec zadawał sobie pytanie, skąd się bierze ów mocny zapach. Była okazała i kwitnąca, olśniewającej białości i wspaniałego zdrowia. Proboszcz mówił z oczyma utkwionymi w nieokreślony punkt. – Wydaje mi się – powiedział – że nie powinniśmy dać się ponieść głosowi skandalu. Powinniśmy być ponad takimi sprawami i nadal, tak jak dotychczas, przestrzegać przykazań bożych. Adalgisa Montoya potwierdziła skinieniem głowy. Ale pozostałe nie zgadzały się: były zdania, że „ta plaga może w końcu przynieść tragiczne konsekwencje”. W tym momencie zaczął charczeć głośnik z sali kinowej. Ojciec Angel stuknął się dłonią w czoło. – Przepraszam – powiedział i zaczął w szufladzie stołu szukać spisu cenzury katolickiej. – Jaki film dzisiaj wyświetlają? – Piraci przestrzeni – powiedziała Rebeca Asis – to wojenny film. Ojciec Angel szukał w alfabetycznym spisie, mrucząc fragmenty tytułów, i przesuwał wskazującym palcem po długiej uporządkowanej liście. Zatrzymał się na końcu strony. – Piraci przestrzeni. Przesunął palcem poziomo, by poszukać klasyfikacji moralnej w tym momencie, kiedy zamiast spodziewanej płyty usłyszał głos właściciela kina. Ogłaszał zawieszenie spektaklu z powodu złej pogody. Jedna z kobiet wyjaśniła, że podjął tę decyzję, ponieważ publiczność domagała się zwrotu pieniędzy, jeżeli deszcz przerywał seans przed zakończeniem pierwszej części. – Szkoda – rzekł ojciec Angel – film był dozwolony dla wszystkich. Zamknął zeszyt i ciągnął dalej: – Jak paniom mówiłem, jest to miasteczko prawowierne. Przed dziewiętnastu laty, kiedy mi powierzono parafię, było jedenaście konkubinatów wśród poważnych rodzin. Dziś jest tylko jeden i mam nadzieję, że nie potrwa długo. – Nie o nas chodzi – powiedziała Rebeca Asis. – Ale ci biedni ludzie... – Nie ma żadnego powodu, by się tym przejmować – mówił ojciec dalej, nie zwracając uwagi na to, że mu przerwano. – Trzeba widzieć, jak to miasteczko się zmieniło. W tamtych czasach pewna tancerka rosyjska urządziła w pomieszczeniu, gdzie odbywały się walki kogutów, spektakl wyłącznie dla mężczyzn i w końcu sprzedała na publicznej licytacji wszystko, co miała na sobie. Adalgisa Montoya przerwała: – Tak było – rzekła. Istotnie, pamiętała ten cały skandal, jak o nim opowiadano: kiedy tancerka została zupełnie naga, jakiś staruszek zaczął wrzeszczeć na galerii, wyszedł na najwyższy stopień i zaczął siusiać na publiczność. Opowiadano jej, że reszta mężczyzn, idąc za jego przykładem skończyła na wzajemnym siusianiu na siebie wśród obłąkanej wrzawy. – Teraz – ciągnął ojciec Angel – możemy być pewni, że to miasteczko jest najbardziej prawowierne w całej diecezji. Obstawał przy swojej tezie. Przytoczył kilka trudnych momentów swojej walki ze słabościami i ułomnościami rodu ludzkiego, aż w końcu panie katolickie przestały go słuchać załamane gorącem. Rebeca Asis znów rozwinęła swój wachlarz i dopiero wówczas ojciec Angel odkrył, gdzie tkwiło źródło zapachu. Aromat drzewa sandałowego wzmógł się w duszności pokoju. Ojciec dobył z rękawa chusteczkę i przytknął do nosa, by nie kichnąć. – A równocześnie – powiedział – nasza świątynia jest najbiedniejsza w diecezji. Dzwony są popękane, a nawy pełne myszy, bo moje życie zeszło na krzewieniu moralności i dobrych obyczajów. Rozpiął guzik pod szyją. – Zwykłą robotę może zrobić byle młokos – powiedział wstając. – Trzeba natomiast wytrwałości wielu lat i długiego doświadczenia, by odbudować moralność. Rebeca Asis podniosła swoją przezroczystą dłoń ze ślubną obrączką zasłoniętą pierścieniem ze szmaragdami. – O to chodzi – powiedziała. – Pomyślałyśmy, że przez te paszkwile cały trud księdza mógłby pójść na marne. Jedyna kobieta, która dotychczas milczała, skorzystała z przerwy, aby się wtrącić. – Poza tym sądzimy, że kraj się rozwija i że ta obecna plaga może być przeszkodą. Ojciec Angel poszukał wachlarza w szafie i zaczął się powściągliwie wachlować. – Jedno z drugim nie ma nic wspólnego – powiedział. – Przeszliśmy trudny okres polityczny, ale moralność rodzinna zachowała się nienaruszona. Stanął przed trzema kobietami. – Za kilka lat powiem dziekanowi: oto zostawiam to przykładne miasteczko. Teraz trzeba tylko, by przysłał człowieka młodego i przedsiębiorczego, aby zbudował najlepszy w diecezji kościół. Skłonił się lekko i zawołał: – Pójdę więc umierać spokojnie w patio mojego klasztoru. Panie zaprotestowały. Adalgisa Montoya wypowiedziała się w imieniu wszystkich: – To miasteczko jest jakby księdza własnością, ojcze. I pragniemy, by ojciec pozostał tu do ostatniej chwili. – Jeśli chodzi o budowę nowego kościoła – powiedziała Rebeca Asis – możemy natychmiast rozpocząć starania. – Wszystko w swoim czasie – odparł ojciec Angel. Potem dodał już innym tonem: – Nie chciałbym się zestarzeć na żadnej plebanii. Nie chcę, by ze mną stało się to, co z poczciwym Antonio Isabel od Najświętszego Sakramentu z Ołtarza Casta?eda y Montero, który zawiadomił biskupa, że w jego parafii spadł deszcz martwych ptaków. Wysłannik biskupa zastał go na wiejskim placu, bawiącego się z dziećmi w złodziei i policjantów. Panie wyraziły swoje zdziwienie. – Któż to taki? – Proboszcz, który był moim poprzednikiem w Macondo – powiedział ojciec Angel. – Miał sto lat. * * * Pora deszczów, której ostrość przewidywano już w ostatnich dniach września, nadeszła pod koniec tygodnia. Alkad spędził niedzielę w hamaku łykając pigułki, a rzeka, która wylała, czyniła spustoszenie w niżej położonych dzielnicach. W czasie pierwszej deszczowej przerwy, w poniedziałek rano, miasteczko potrzebowało wielu godzin, by wrócić do normalnego życia. Wcześnie otwarto salę bilardową i zakład fryzjerski, ale większość domów była zamknięta do jedenastej. Pan Carmichael był pierwszym, który miał okazję doznać wstrząsu na widok ludzi niosących swoje domy na wyżej położone tereny. Krzykliwe gromady powyrywały pale, na których ustawione były domki, i przenosiły całe swoje mieszkania o ścianach z trzciny zlepionej gliną i o palmowych dachach. Schroniwszy się pod okapem zakładu fryzjerskiego, z otwartym parasolem, pan Carmichael rozmyślał o tej mozolnej pracy, kiedy fryzjer wyrwał go z zamyślenia. – Powinni byli poczekać, aż się przejaśni – powiedział fryzjer. – Za dwa dni się nie przejaśni – powiedział pan Carmichael zamykając parasol. – Moje nagniotki mi to mówią. Mężczyźni przenoszący domy, ubłoceni po kostki, przeszli zawadzając o ściany fryzjerni. Pan Carmichael zobaczył przez okno puste wnętrze domku, jakąś sypialnię zupełnie ogołoconą ze swej intymności, i poczuł, że ogarnia go uczucie klęski. Zdawało się, że jest godzina szósta rano, ale żołądek mu podpowiadał, że już chyba dwunasta. Syryjczyk Moises zaprosił go, by posiedział w jego sklepie, dopóki nie ustanie deszcz. Pan Carmichael powtórzył swoją prognozę, że nie przestanie padać w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Wahał się, zanim przeskoczył na chodnik przyległego domu. Grupa chłopców bawiących się w wojnę rzuciła kulę z błota, która przylepiła się do ściany o parę metrów od jego świeżo wyprasowanych spodni. Syryjczyk Elias wyszedł ze sklepiku z miotłą w ręce, pomstując na nich mieszaniną języka arabskiego i hiszpańskiego. Chłopcy podskoczyli z radości: – Turek jajczarz! Pan Carmichael stwierdził, że jego ubranie jest nietknięte. Zamknął więc parasol i wszedł do zakładu fryzjerskiego, prosto na fotel. – Zawsze mówiłem, że jest pan człowiekiem ostrożnym – powiedział fryzjer. Zawiązał mu prześcieradło wokół szyi. Pan Carmichael wciągnął zapach wody lawendowej, który wprawiał go w złe samopoczucie tak samo jak zamrażanie zęba u dentysty. Fryzjer zaczął ścinać na karku pojedyncze włosy. Zniecierpliwiony pan Carmichael szukał wzrokiem czegoś do czytania. – Nie ma gazet? Fryzjer odpowiedział nie przerywając swej pracy: – W kraju zostały już tylko gazety oficjalne, a takich nie będzie w tym zakładzie, póki mojego życia. Panu Carmichaelowi pozostało więc kontemplowanie swoich popękanych butów, aż wreszcie fryzjer zapytał go o wdowę Montiel. Wracał stamtąd. Był zarządcą jej majątku od śmierci don Chepe Montiela, u którego był księgowym przez wiele lat. – A jakoś tam – powiedział. – Ktoś zaharowuje się na śmierć – powiedział fryzjer, jakby mówił do siebie – a ona sama na tym majątku, którego za pięć dni koniem nie objedzie. Jest chyba właścicielką jakichś dziesięciu folwarków. – Trzech – odpowiedział pan Carmichael. I dodał z przekonaniem: – To najpoczciwsza kobieta na świecie. Fryzjer podszedł do toaletki, żeby oczyścić grzebień. Pan Carmichael widział odbitą w lustrze jego capią twarz i jeszcze raz upewnił się, dlaczego go nie lubił. Fryzjer mówił patrząc w odbicie. – Świetny interes: moja partia jest przy władzy, policja grozi śmiercią moim przeciwnikom politycznym, a ja sobie kupuję ziemię i bydło po takiej cenie, jaką zaproponuję. Pan Carmichael spuścił głowę. Fryzjer znów zabrał się do przycinania włosów. – Kiedy mijają wybory – dokończył – jestem już właścicielem trzech ogromnych folwarków, nie mam rywali i od razu jestem panem, choćby rząd się zmienił. Powtarzam: lepszy interes niż fałszowanie pieniędzy. – Jose Montiel był bogaty o wiele wcześniej, niż zaczęły się wypadki polityczne – powiedział pan Carmichael. – Siedząc w gaciach na progu młyna, gdzie omielano ryż – powiedział fryzjer. – Historia mówi, że pierwszą parę butów założył dziewięć lat temu. – A choćby nawet i tak było – dorzucił pan Carmichael – wdowa nic nie miała wspólnego z interesami Montiela. – Ale zwariowała – powiedział balwierz. Pan Carmichael podniósł głowę. Rozluźnił obrus na szyi, żeby umożliwić krążenie krwi. – Dlatego zawsze wolę, żeby żona mnie strzygła – zaprotestował. – Nie każe mi płacić, a do tego nie mówi o polityce. Fryzjer pchnął jego głowę do przodu i dalej robił swoje w milczeniu. Od czasu do czasu ciął nożyczkami powietrze dla rozładowania nadmiaru wirtuozerii. Pan Carmichael usłyszał krzyki z ulicy. Spojrzał w lustro: dzieci i kobiety przechodziły koło drzwi dźwigając meble i naczynia z przenoszonych domów. Zaczął komentować urażony: – Nieszczęścia na nas się sypią, a wy wciąż z nienawiściami politycznymi. Już przeszło rok temu skończyło się prześladowanie, a wciąż się mówi o tym samym. – Zaniedbanie, w jakim się nas pozostawia, też jest prześladowaniem – powiedział fryzjer. – Ale nie biją was – powiedział Carmichael. – Zostawić nas na łaskę boską to jeden ze sposobów bicia. Pan Carmichael zdenerwował się. – To gazetowa literatura – powiedział. Fryzjer milczał. Rozrobił pianę w miseczce z tykwy i rozprowadził ją pędzlem po karku pana Carmichaela. – To dlatego, że człowieka aż ponosi, żeby porozmawiać – usprawiedliwiał się. – Nie codziennie zdarza się ktoś bezstronny. – Jak się ma jedenaścioro dzieci do wyżywienia, to nie można być bezstronnym – powiedział pan Carmichael. – To prawda – odrzekł fryzjer. Świsnął brzytwą po dłoni. Ogolił mu kark w milczeniu, zbierając mydło palcami, a potem wycierając palce o spodnie. Wreszcie potarł kark ałunowym kamykiem. Skończył nie przerywając milczenia. Zapinając guzik pod szyją pan Carmichael dostrzegł obwieszczenie przybite na ścianie w głębi: „Zabrania się rozmawiać o polityce.” Strzepnął resztki ściętych włosów z ramion, zawiesił parasol na ręce i zapytał wskazując na obwieszczenie: – Czemu pan tego nie zdejmie? – To do pana się nie odnosi – powiedział fryzjer. – Ustaliliśmy już, że jest pan człowiekiem bezstronnym. Pan Carmichael tym razem nie wahał się, zanim przeskoczył na chodnik. Fryzjer spoglądał za nim, póki nie zniknął za rogiem, a potem zapatrzył się w rzekę, mętną i groźną. Przestało padać, ale ciężka chmura wisiała nieruchomo nad miasteczkiem. Tuż przed pierwszą wszedł Syryjczyk Moises, skarżąc się, że włosy z wierzchu mu wypadają, a za to z nadzwyczajną szybkością rosną na karku. Syryjczyk strzygł się co poniedziałek. Zwykle pochylał głowę z jakimś wyrazem fatalizmu i mruczał po arabsku, a fryzjer tymczasem mówił głośno do siebie. Tego poniedziałku ocknął się zaskoczony pierwszym zapytaniem. – Wie pan, kto tu był? – Carmichael – powiedział Syryjczyk. – Ten parszywiec Carmichael – stwierdził fryzjer, jakby sylabizował to zdanie. – Nie znoszę takich ludzi. – Cóż to za człowiek! – powiedział Syryjczyk Moises. – Od trzech lat nie kupił ani jednej pary butów. Ale w polityce robi to, co trzeba robić: prowadzi swoje rachunki z zamkniętymi oczami. Oparł brodę na piersi, aby znów pomruczeć, ale fryzjer stanął przed nim z założonymi rękami i powiedział: – Powiedzże mi, Turku jeden: z kim pan w końcu trzyma? Syryjczyk odpowiedział ze spokojem: – Ze sobą. – Niesłusznie – powiedział fryzjer. – Przynajmniej powinien pan pamiętać o czterech żebrach, które złamali pańskiemu rodakowi Eliasowi na konto don Chepe Montiela. – Elias jest nieszczęśliwy, że jego syn stał się politykiem – powiedział Syryjczyk. – Ale teraz chłopak bawi się przyjemnie w Brazylii, a Chepe Montiel nie żyje. * * * Zanim wyszedł z pokoju pełnego bałaganu po długich nocach cierpienia, alkad ogolił sobie prawą stronę twarzy, a na lewej zostawił ośmiodniowy zarost. Potem włożył czysty mundur, lakierki i zszedł na obiad do hotelu korzystając z tego, że deszcz przestał padać. W jadalni nie było nikogo. Alkad przeszedł między stolikami na cztery osoby i zajął skromniejsze miejsce w głębi sali. – Coś do przegryzienia – zawołał. Podeszła bardzo młoda dziewczyna w krótkiej i obcisłej sukience, o twardych piersiach. Alkad nie spoglądając na nią zamówił obiad. Wracając do kuchni dziewczyna włączyła radio umieszczone na konsoli w głębi jadalni. Zaczął się przegląd wiadomości z fragmentami przemówienia wygłoszonego wczoraj wieczór przez prezydenta republiki, a potem lista nowych artykułów objętych zakazem importowania. W miarę przemawiania spikera robiło się coraz duszniej. Kiedy dziewczyna wróciła z zupą, alkad próbował przeciwdziałać poceniu się wachlując się czapką. – Ja też się pocę, kiedy słucham radia – powiedziała dziewczyna. Alkad zaczął jeść zupę. Zawsze sądził, że ten pusty hotel, odwiedzany przez przypadkowych komiwojażerów, był miejscem odmiennym niż całe miasteczko. W rzeczywistości istniał wcześniej niż miasteczko. Na jego rozwalonym drewnianym balkonie kupcy, którzy przybywali z głębi kraju, by kupować zbiory z pól ryżowych, spędzali noc na grze w karty czekając na chłód o świecie, aby móc zasnąć. Sam pułkownik Aureliano Buendia, który jechał, by omówić w Macondo warunki kapitulacji w czasie ostatniej wojny domowej, spał pewnej nocy na tym balkonie, w owych czasach, kiedy na wiele mil dookoła nie było ani jednej wioski. Stał wówczas ten sam dom z drewnianymi ścianami i dachem z cynkowej blachy, z tą samą jadalnią i z tymi samymi ściankami z dykty w pokojach, tyle że bez światła elektrycznego i urządzeń sanitarnych. Pewien stary komiwojażer opowiadał, że jeszcze na początku stulecia była do dyspozycji klientów kolekcja masek wisząca w jadalni i że goście w tym przebraniu załatwiali swoje potrzeby w patio na oczach wszystkich. Alkad musiał rozpiąć guzik pod szyją, żeby skończyć zupę. Po przeglądzie wiadomości nadawano płytę z wierszowanymi reklamami. Potem sentymentalne bolero. Mężczyzna o miętowym głosie, umierający z miłości, postanawiał objechać cały świat w poszukiwaniu jakiejś kobiety. Alkad przysłuchiwał się melodii czekając na drugie danie, aż zobaczył dwoje dzieci przechodzących koło hotelu z dwoma krzesłami i bujakiem. Za nimi dwie kobiety i mężczyzna, z garnkami i miednicami, i podobną graciarnią. Podszedł do drzwi i zawołał: – Gdzie ukradliście to świństwo? Kobiety zatrzymały się. Mężczyzna wytłumaczył mu, że przenoszą dom na wyżej położone miejsce. Alkad zapytał, w które miejsce niosą, a mężczyzna wskazał kapeluszem na południe. – Tam w górę, na teren, który nam don Sabas wynajął za trzydzieści pesos. Alkad obejrzał meble. Rozbity bujak, popękane garnki – majątek biedaków. Zastanowił się chwilę. W końcu powiedział: – Zanieście te rzeczy razem ze wszystkimi waszymi gratami na teren nie zajęty, który jest obok cmentarza. Mężczyzna spochmurniał. – To są tereny zarządu miejskiego i nic nie będziecie płacić – powiedział alkad. – Zarząd wam podaruje. Potem, zwracając się do kobiet, dodał: – I powiedzcie don Sabasowi, że ja kazałem mu powiedzieć, żeby nie był bandytą. Skończył obiad nie zwracając uwagi na smak potraw. Zapalił papierosa, potem od niedopałka drugiego papierosa i długą chwilę siedział zamyślony, z łokciami wspartymi na stole, a radio tymczasem mełło sentymentalne bolera. – O czym pan myśli? – spytała dziewczyna zabierając puste talerze. Alkad ani drgnął. – O tych biednych ludziach. Włożył czapkę i skierował się do wyjścia. Odwracając się powiedział od drzwi: – Trzeba zrobić z tego miasteczka coś porządnego. Żrąca się gromada psów zagrodziła mu drogę tuż za rogiem ulicy. Zobaczył splątane grzbiety i łapy w wyjącym kłębowisku, a potem wyszczerzone zęby i psa powłóczącego nogą, z podwiniętym ogonem. Alkad odsunął się i chodnikiem ruszył w stronę posterunku policji. W ciupie wrzeszczała jakaś kobieta, a dyżurny policjant spał wyciągnięty na pryczy. Alkad kopnął w bok pryczy. Policjant zbudził się i poderwał. – Kto to jest? – zapytał alkad. Policjant stanął na baczność. – Kobieta, która rozlepiała paszkwile. Alkad puścił wiązankę obelżywych słów pod adresem swoich podwładnych. Chciał wiedzieć, kto przyprowadził kobietę i kto ją kazał wsadzić do ciupy. Policjanci podawali skomplikowane wyjaśnienia. – Kiedy ją wsadzono? Zamknięto ją w więzieniu w sobotę wieczorem. – Więc ona wyjdzie, a jeden z was pójdzie na jej miejsce – krzyknął alkad. – Ta kobieta nocowała w więzieniu, a miasteczko o świcie było pełne papierów. Skoro tylko otworzyły się ciężkie żelazne drzwi, kobieta w dojrzałym wieku, o wyraźnie zarysowanych kościach i z monumentalnym kokiem podpiętym grzebieniem, pomstując wyszła z celi. – Zmykaj, do diabła – powiedział jej alkad. Kobieta rozwiązała kok, potrząsnęła parokrotnie długimi, bujnymi włosami, zbiegła ze schodów jak strzała krzycząc „kurwa, kurwa”. Alkad wychylił się przez balustradę i zawołał, ile mu głosu starczyło, jakby chciał, żeby go słyszeli nie tylko kobieta i policjanci, ale i całe miasteczko: – I nie pieprzcie mi więcej z papierkami. * * * Chociaż deszcz padał w dalszym ciągu, ojciec Angel wyszedł na popołudniową przechadzkę. Było jeszcze za wcześnie na spotkanie z alkadem, więc poszedł aż do miejsc zalanych wodą. Zobaczył tylko zdechłego kota pływającego między kwiatami. Kiedy wracał, zaczęło obsychać. Popołudnie było pogodne i pełne światła. Wielka barka kryta papą płynęła po rzece gęstej i nieruchomej. Z na wpół rozwalonego domu wyszło dziecko wołając, że znalazło morze wewnątrz muszli. Ojciec Angel przyłożył muszlę do ucha. Rzeczywiście, było tam morze. Żona sędziego Arcadia siedziała w drzwiach swego domu, jak gdyby w ekstazie, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu i z oczyma utkwionymi w barkę. O trzy domy dalej zaczynały się sklepy – witryny z drobiazgami i niewzruszeni Syryjczycy siedzący w drzwiach. Popołudnie dogasało w intensywnie różowych chmurach i wrzaskliwości papug i małp na przeciwległym brzegu. Zaczęto otwierać domy. Pod brudnymi migdałowcami na placu, obstępując wózki z napojami chłodzącymi albo na wyszczerbionych kamiennych ławkach, mężczyźni zbierali się na pogawędki. Ojciec Angel pomyślał, że co wieczora o tej porze miasteczko ulegało cudownemu przemienieniu. – Czy ojciec przypomina sobie więźniów obozów koncentracyjnych? Ojciec Angel nie widział doktora Giraldo, ale wyobrażał go sobie uśmiechniętego za zadrutowanym oknem. Szczerze mówiąc, nie przypominał sobie fotografii, ale był pewien, że je kiedyś oglądał. – Niech ojciec zajrzy do poczekalni – powiedział lekarz. Ojciec Angel pchnął drzwi z drucianej siatki. Wyciągnięte na macie, leżało dziecko nieokreślonej płci, same kości, całkowicie pokryte żółtą skorupą. Dwaj mężczyźni i kobieta czekali siedząc naprzeciw wejścia. Ojciec nie czuł żadnego zapachu, ale pomyślał, że ta istota chyba wydziela silny odór. – Kto to? – zapytał. – Mój syn – odrzekła kobieta. I dodała jakby usprawiedliwiając się: – Od dwu lat ma zepsutą krew. Chory obrócił oczy w stronę drzwi nie poruszając głową. Ojciec poczuł przerażającą litość. – I coście robili? – zapytał. – Kiedyś dawaliśmy mu zielone banany – powiedziała kobieta – ale nie chciał, choć to taki dobry środek przeczyszczający. – Musicie go przynieść, żeby się wyspowiadał – powiedział ksiądz. Ale powiedział to bez przekonania. Zamknął ostrożnie drzwi i paznokciem postukał w siatkę u okna, przybliżając twarz, by ujrzeć wewnątrz lekarza. Doktor Giraldo ucierał coś w moździerzu. – Co mu jest? – zapytał ksiądz. – Jeszcze go nie badałem – odpowiedział doktor i ciągnął dalej zamyślony: – Są rzeczy, które przydarzają się ludziom z woli boskiej, ojcze. Ojciec Angel zbył ten komentarz milczeniem. – Żaden z nieboszczyków, których widziałem w moim życiu, nie wyglądał tak na umarłego jak ten biedny chłopiec – powiedział. Pożegnał się. W porcie nie było żadnej łodzi. Zaczynało się ściemniać. Ojciec Angel zrozumiał, że jego samopoczucie zmieniło się z chwilą zobaczenia chorego. Kiedy nagle uświadomił sobie, że spóźni się na spotkanie, przyśpieszył kroku w stronę posterunku policji. Alkad siedział w głębokim leżaku z głową w dłoniach. – Dobry wieczór – powiedział ojciec bardzo wolno. Alkad podniósł głowę i proboszcz przeraził się widząc jego oczy zaczerwienione i gniewne. Jeden policzek miał normalny i świeżo ogolony, ale drugi był zarośnięty o barwie rozmazanego popiołu. Zawołał z głuchym jękiem. – Ojcze, ja sobie w łeb palnę. – Ojciec Angel naprawdę się przeraził. – Truje się pan taką ilością pastylek – powiedział. Alkad powlókł się ku ścianie i obejmując głowę obydwoma dłońmi uderzył gwałtownie o deski. Ojciec nie był nigdy świadkiem takiego bólu. – Niech pan zażyje jeszcze dwie pastylki – powiedział proponując świadomie środek przeciw własnemu wstrząsowi. – Jeszcze dwa dodatkowe to nie dawka śmiertelna. Była to prawda, ale poza tym miał pełną świadomość, że jest bezradny wobec ludzkiego bólu. Szukał wzrokiem pastylek w przestronnym pokoju. Pod ścianami stało pół tuzina skórzanych taboretów, szklana szafa pełna zakurzonych papierów, na gwoździu wisiała litografia prezydenta republiki. Jedynym śladem proszków przeciw bólowi były puste celofanowe opakowania rozsiane po podłodze. – Gdzie są? – powiedział zrozpaczony. – Przestały już skutkować – odpowiedział alkad. Ksiądz zbliżył się do niego, powtarzając: – Proszę mi powiedzieć, gdzie są. Alkad otrząsnął się nagle i ojciec Angel zobaczył wielką i przerażającą twarz o kilka centymetrów od swoich oczu. – Do diabła! – krzyknął alkad. – Powiedziałem już, że po cholerę. Uniósł taboret ponad głowę i rzucił nim z całą rozpaczliwą siłą w szklaną szafę. Ojciec Angel zrozumiał, co się stało, dopiero kiedy posypało się szkło i alkad zaczął wyłaniać się jak zjawa z chmury kurzu. Był to moment idealnej ciszy. – Poruczniku – szepnął ksiądz. W drzwiach od korytarza stali policjanci z wymierzonymi karabinami. Alkad patrzył nie dostrzegając ich, miaucząc niczym kot, policjanci opuścili karabiny, ale nadal stali nieruchomo przy drzwiach. Ojciec Angel podprowadził alkada za rękę do leżaka. – Gdzie są proszki? – nalegał. Alkad zamknął oczy i odrzucił głowę do tyłu. – Nie biorę więcej tych świństw – powiedział. – W uszach mi dzwoni i głowa mi zdrętwiała. W krótkiej przerwie bólu zwrócił się do ojca Angela i zapytał: – Czy ojciec rozmawiał z dentystą? Ksiądz potwierdził w milczeniu. Z wyrazu twarzy towarzyszącego tej odpowiedzi alkad poznał rezultat spotkania. – Czemu pan nie porozmawia z doktorem Giraldo? – zaproponował ojciec Angel. – Niektórzy lekarze wyrywają zęby. Alkad ociągał się z odpowiedzią. – Powie, że nie ma kleszczy – powiedział. I dodał: – To jest zmowa. Skorzystał z przerwy, by odetchnąć po tym okrutnym popołudniu. Kiedy otworzył oczy, w pokoju był półmrok. Powiedział nie widząc ojca Angela: – Ojciec przyszedł w sprawie Cesara Montero. – Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. – Przy tym bólu nic nie mogłem zrobić – ciągnął. Wstał, aby zapalić światło, i pierwsza fala zancudos wleciała przez okno balkonowe. Ojciec Angel był zaskoczony godziną. – Czas ucieka – powiedział. – Tak czy inaczej, trzeba go odesłać we środę – powiedział alkad. – Rano niech ksiądz załatwi to, co ma do załatwienia, i wyspowiada go po południu. – O której? – O czwartej. – Choćby deszcz lał? Alkad wyładował w jednym spojrzeniu całą niecierpliwość tłumioną dwutygodniowym cierpieniem. – Choćby świat się kończył, ojcze. * * * Proszki przeciw bólowi już nie pomagały. Alkad zawiesił hamak na balkonie swego pokoju, próbując zasnąć w wieczornym chłodzie. Ale przed ósmą znowu uległ beznadziejności i zszedł na plac pogrążony w letarg senną falą gorąca. Po daremnym wałęsaniu się, nie znajdując żadnego uspokojenia, którego mu brakowało, aby przezwyciężyć ból, wszedł do kina. Był to błąd. Dźwięk wojennych samolotów jeszcze wzmógł natężenie bólu. Przed przerwą wyszedł z sali i przyszedł do apteki w chwili, kiedy don Lalo Moscote miał zamknąć drzwi. – Niech mi pan da coś najmocniejszego na ból zęba. – Aptekarz spojrzał na jego policzek osłupiałym wzrokiem. Potem odszedł w głąb pomieszczenia za podwójnym rzędem oszklonych szaf, wypełnionych fajansowymi słojami, z których każdy miał niebieskimi literami wypisaną nazwę leku. Patrząc na jego plecy alkad rozumiał, że ten człowiek o tęgim, różowym karku mógł przeżywać swoją chwilę szczęśliwości. Znał go. Mieszkał on w dwu pokojach za apteką, a jego żona, bardzo tęga kobieta, była sparaliżowana od wielu lat. Don Lalo Moscote wrócił za ladę z fajansowym słojem bez napisu, z którego po otwarciu rozszedł się słodki zapach ziół. – Co to jest? Farmaceuta wziął palcami szczyptę suchych nasion ze słoja. – Nasturcja – powiedział. – Będzie pan to żuł i połykał powoli sok. Nie ma nic lepszego na przekrwienie. Wziął kilka nasion na dłoń i powiedział patrząc na alkada spod okularów: – Otworzyć usta. Alkad cofnął się. Obracał słój, by się przekonać, że nie ma na nim żadnego napisu, i zaczął wpatrywać się w aptekarza. – Proszę mi dać jakiś środek zagraniczny. – To lepsze niż jakiekolwiek zagraniczne rzeczy – powiedział don Lalo Moscote. – Gwarantowane przez trzy tysiące lat mądrości ludowej. Zawijał nasiona w kawałek gazety. Nie wyglądał na ojca rodziny. Wyglądał ma wujka, zawijając nasiona nasturcji z czułą starannością, z jaką robi się papierową jaskółkę dla dzieci. Kiedy podniósł głowę, zaczął się uśmiechać. – Czemu pan go nie wyrwie? Alkad nie odpowiedział. Zapłacił banknotem i wyszedł z apteki nie czekając na resztę. Przez cały wieczór skręcał się w hamaku, nie mając odwagi żuć nasion. Około jedenastej, w chwili największego gorąca, spadł ulewny deszcz, który zmienił się w mżawkę. Wyczerpany gorączką, drżąc w lepkim i zimnym pocie, alkad położył się w hamaku na brzuchu, otworzył usta i zaczął się w myślach modlić. Modlił się głęboko, z mięśniami napiętymi w spazmatycznym skurczu, ale świadomy, że im bardziej walczy o osiągnięcie kontaktu z Bogiem, z tym większą siłą ból pcha go w przeciwną stronę. Wtedy wciągnął buty, na piżamę narzucił płaszcz nieprzemakalny i poszedł na posterunek policji. Wpadł z wrzaskiem. Uwikłani w jakąś plątaninę rzeczywistości i sennego przywidzenia, policjanci rozbiegli się po korytarzu szukając w ciemności broni. Kiedy zapaliły się światła, stali na wpół ubrani czekając na rozkazy. – Gonzalez, Rovira, Peralta – krzyknął alkad. Trzej wymienieni wystąpili z szeregu i podeszli do porucznika. Nie było żadnego wyraźnego powodu, który by usprawiedliwiał wybór: byli zwykłymi Metysami. Jeden z nich o nieco dziecinnych rysach, ostrzyżony do gołej głowy, był we flanelowej koszulce. Dwaj pozostali mieli takie same koszulki pod rozpiętymi bluzami polowymi. Nie otrzymali żadnego wyraźnego rozkazu. Przeskakując po parę schodów za alkadem, wybiegli gęsiego z posterunku; przeszli ulicę nie zwracając uwagi na deszcz i zatrzymali się przed gabinetem dentystycznym. Po dwóch mocnych uderzeniach rozbili drzwi kolbami. Byli już wewnątrz domu, kiedy zapaliły się światła w korytarzu. Niski, łysy, żylasty mężczyzna zjawił się w kalesonach na progu w głębi, starając się ubrać w płaszcz kąpielowy. W pierwszej chwili stanął jak wryty, z ręką podniesioną w górę i otwartymi ustami, jak na niespodziewanym zdjęciu w błysku fotografa. Potem skoczył do tyłu i zderzył się z żoną, która w nocnej koszuli wychodziła z sypialni. – Proszę się nie ruszać – zawołał porucznik. Kobieta krzyknęła „ach” z dłońmi przy ustach i cofnęła się do sypialni. Dentysta wszedł do przedpokoju zawiązując pasek płaszcza i dopiero wtedy rozpoznał trzech policjantów, którzy stali z wymierzonymi w niego karabinami, i alkada ociekającego wodą, spokojnego, z rękami w kieszeniach płaszcza. – Jeżeli żona wyjdzie z pokoju, dałem rozkaz, by strzelać – powiedział porucznik. Dentysta ujął klamkę i powiedział do wnętrza: – Słyszałaś już, moje dziecko – i skrupulatnym ruchem zamknął drzwi sypialni. Następnie poszedł do gabinetu dentystycznego, odprowadzany między spłowiałe plecione meble szarymi oczkami luf. Dwaj policjanci weszli przed nim do gabinetu. Jeden zapalił światło, drugi poszedł prosto do biurka i wyciągnął z szuflady rewolwer. – Powinien być jeszcze jeden – powiedział alkad. Wszedł jako ostatni, za dentystą. Dwaj policjanci przeprowadzili dokładną i szybką rewizję, trzeci tymczasem pilnował drzwi. Wysypali zawartość skrzynki z instrumentami na biurko, rozrzucając po podłodze gipsowe odlewy, nie wykończone sztuczne szczęki, pojedyncze zęby i złote korony; opróżnili fajansowe słoje w szklanej szafie i rozpruli szybkimi uderzeniami bagnetów ceratową poduszkę na fotelu dentystycznym i sprężynowy materac na fotelu obrotowym. – To trzydziestka ósemka długa, to znaczy lufa długa – sprecyzował alkad. Przyjrzał się dentyście. – Niech pan lepiej od razu powie, gdzie jest – powiedział do niego. – Nie przyszliśmy po to, żeby rujnować dom. Za okularami w złotej oprawie surowe i zgaszone oczy dentysty nie wyrażały niczego. – Proszę się o mnie nie troszczyć – odrzekł spokojnie – jeżeli macie, panowie, ochotę, możecie rujnować dalej. Alkad zamyślił się. Obejrzawszy raz jeszcze pokoik z nieheblowanych desek, podszedł do fotela, wydając polecenia policjantom. Jednego postawił w drzwiach od ulicy, drugiego przy wyjściu z gabinetu, a trzeciego koło okna. Kiedy się usadowił na fotelu, wtedy dopiero, rozpinając przemoczony płaszcz, poczuł się otoczony zimnymi narzędziami z metalu. Głęboko wdychał powietrze przesycone kreozotem i oparł głowę na poduszce, próbując opanować oddech. Dentysta podniósł z podłogi kilka narzędzi i włożył je do rondla, by się wygotowały. Stał za plecami alkada obserwując błękitny płomyk kuchenki z takim samym wyrazem, z jakim patrzyłby, gdyby był sam w gabinecie. Kiedy woda się zagotowała, owinął uchwyt rondelka papierem i przyniósł go do fotela. Przejście było zatarasowane przez policjanta. Dentysta zniżył rondel, aby ponad parą widzieć alkada, i powiedział: – Niech pan każe temu bandycie, żeby się usunął i nie zawadzał. Na znak dany przez alkada policjant odsunął się od okna, aby zrobić wolne przejście do fotela. Przysunął sobie krzesło pod ścianę i usiadł z rozchylonymi kolanami, karabin położył na udach nie zapominając o swej roli. Dentysta zapalił lampę. Oświetlony nagłą jasnością alkad zamknął oczy i otworzył usta. Przestało go boleć. Dentysta odszukał chory ząb, oddzielił wskazującym palcem zaogniony policzek i kierował ruchomą lampę drugą ręką, nie zwracając najmniejszej uwagi na niespokojny oddech pacjenta. Następnie zawinął rękaw po łokieć i zabierał się do wyrwania zęba. Alkad chwycił go za przegub. – Znieczulenie – powiedział. Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy. – Wy zabijacie bez znieczulenia – powiedział spokojnie dentysta. Alkad nie zauważył, by ręka trzymająca kleszcze próbowała się wyzwolić. – Niech pan przyniesie zastrzyki – powiedział. Policjant stojący w kącie skierował lufę w ich stronę i obydwaj posłyszeli odgłos ładowanego karabinu. – Niech pan sobie wyobrazi, że nie ma – powiedział dentysta. Alkad zwolnił przegub. – Powinien pan mieć – powiedział oglądając ze smutnym zainteresowaniem rzeczy rozrzucone po podłodze. Dentysta przyglądał mu się z litościwą uwagą. Potem przechylił mu głowę do tyłu i po raz pierwszy nie ukrywając zniecierpliwienia powiedział: – Niech pan nie będzie szczeniakiem, poruczniku; przy takim zaropieniu żadne znieczulenie panu nie pomoże. Kiedy minęła najokrutniejsza chwila w jego życiu, alkad rozluźnił napięte mięśnie i dalej siedział zmęczony na fotelu, a deszczowe plamy, rysujące się na płaskim zarysie nieba, zapadały w jego pamięć na zawsze. Słyszał, jak dentysta myje ręce. Dostrzegał, że wsuwa z powrotem szuflady i zbiera w milczeniu jakieś przedmioty z podłogi. – Rovira – zawołał alkad. – Powiedz Gonzalezowi, niech wejdzie, i pozbierajcie rzeczy z podłogi, żeby zostało wszystko tak, jak było. Policjanci wypełnili rozkaz. Dentysta ścisnął kawałek waty szczypcami, zamoczył w płynie żelaznego koloru i założył tampon w szczelinę między zębami. Alkad doznał wrażenia nienaturalnego gorąca. Kiedy dentysta zamknął mu usta, patrzył w dalszym ciągu na spokojne niebo, nie zwracając uwagi na krzątaninę policjantów, którzy starali się z najdrobniejszymi szczegółami odtworzyć porządek gabinetu. Na wieży wybiła druga. Alcaravan [rodzaj czapli występującej w Ameryce Środkowej i Południowej] w minutę później powtórzył godzinę w szumie deszczu. W chwilę później, wiedząc, że sprawa już zakończona, alkad dał znak policjantom, by wrócili na posterunek. Dentysta przez cały czas stał obok fotela. Kiedy policjanci wyszli, wyciągnął tampon. Potem zajrzał sobie w usta, przyświecając lampą, obejrzał szczęki i zgasił światło. Skończyło się wszystko. W dusznym pokoiku została wówczas owa rzadka nuda, która znana jest tylko sprzątającym w teatrze, kiedy już wyjdzie ostatni aktor. – Niewdzięcznik – powiedział alkad. Dentysta wsadził ręce w kieszenie płaszcza i cofnął się o krok, by zrobić przejście. – Był rozkaz, żeby przetrząsnąć dom – ciągnął alkad kierując wzrok poza zasięg światła. – Były wyraźne polecenia, by szukać broni i amunicji, i dokumentów ze szczegółami narodowej konspiracji. – Utkwił w dentyście swoje wilgotne jeszcze oczy i dodał: – Pan wie o tym. Dentysta nie dał nic po sobie poznać. – Sądziłem, że robię dobrze nie wykonując tego polecenia – powiedział alkad. – Ale myliłem się. Teraz wszystko się zmienia, opozycja ma swoje prawa i wszyscy żyją w spokoju, a pan w dalszym ciągu myśli jak konspirator. – Dentysta wytarł rękawem podgłówek u fotela i odwrócił go na tę stronę, która nie była zniszczona. – Pańskie zachowanie jest szkodliwe dla miasteczka – ciągnął alkad wskazując podgłówek i nie zwracając uwagi na zamyślone spojrzenie dentysty skierowane na jego policzek. – Zarząd miejski musi teraz płacić za te wszystkie historie, a poza tym za drzwi od ulicy. Kupa pieniędzy, a tylko przez pański upór. – Niech pan płucze wywarem z rumianku – powiedział dentysta. * * * Sędzia Arcadio sprawdził w słowniku na poczcie, ponieważ w jego słowniku brakowało kilku liter. Nic mu to nie wyjaśniło: „Nazwisko rzymskiego krawca słynnego ze swych satyr, które przeciwko wszystkim układał”, i parę innych określeń bez znaczenia. Z takim wyjaśnieniem historycznym, pomyślał, anonimowe oszczerstwo przywieszone na drzwiach jakiegoś domu mogłoby się równie dobrze nazywać „marforio”. Nie był rozczarowany. Po dwu minutach, które poświęcił na szukanie, doznał po raz pierwszy od długiego czasu uczucia spokoju po spełnionym obowiązku. Telegrafista widział, jak odkłada słownik na półkę, między zapomniane zszywki regulaminów i zarządzeń dla poczt i telegrafów, i przerwał znacząco nadawanie jakiegoś zlecenia. Potem podszedł tasując karty, gotów powtórzyć modny trik: odgadnięcie trzech kart. Ale sędzia Arcadio nie zwracał na niego uwagi. – Jestem teraz bardzo zajęty – usprawiedliwił się i wyszedł na rozpaloną ulicę prześladowany nieprzyjemną pewnością, że jest dopiero jedenasta i że czeka go jeszcze w ten wtorek wiele roboty. W biurze oczekiwał go alkad z pewnym problemem moralnym. W związku z ostatnimi wyborami policja skonfiskowała i zniszczyła dokumenty wyborcze partii opozycyjnej. Większość mieszkańców miasteczka nie miała obecnie dowodów. – Ci ludzie, którzy przenoszą swoje domy – stwierdził alkad rozkładając ręce – nawet nie wiedzą, jak się nazywają. Sędzia Arcadio zrozumiał, że poza tymi rozłożonymi rękami kryło się prawdziwe zmartwienie. Ale sprawa alkada była prosta: wystarczyło postarać się o wyznaczenie rejestratora urzędu stanu cywilnego. Sekretarz uprościł rozwiązanie: – Trzeba go tylko wezwać – powiedział. – Jest mianowany już chyba od roku. Alkad przypomniał sobie. Przed paroma miesiącami, kiedy go powiadomiono o wyznaczeniu rejestratora urzędu cywilnego, zamówił rozmowę międzymiastową, żeby zapytać, jak go powinien przyjąć, i odpowiedziano mu wtedy: „Strzałami.” Teraz polecenia były inne. Zwrócił się do sekretarza z rękami w kieszeniach i powiedział: – Niech pan napisze list. Stukanie maszyny wytworzyło w biurze atmosferę dynamizmu, która podziałała wewnętrznie na sędziego Arcadia. Poczuł pustkę. Wyciągnął z kieszeni wykruszonego papierosa i rozprostowywał w dłoniach, zanim go zapalił. Następnie przesunął oparcie fotela do tyłu, do końca sprężyn, i w tej postawie zaskoczyło go pełne przeświadczenie, że przeżywa jakąś chwilę swojego życia. Ułożył sobie zdanie i powiedział: – Ja na pańskim miejscu mianowałbym również agenta ministerstwa spraw publicznych. W przeciwieństwie do tego, czego się spodziewał, alkad nie odpowiedział od razu. Popatrzył na zegarek, ale nie dostrzegł godziny. Zadowolił się stwierdzeniem, że do obiadu zostało jeszcze sporo czasu. Kiedy mówił, robił to bez przekonania: nie znał procedury wyznaczania agenta ministerstwa spraw publicznych. – Pełnomocnik był mianowany przez radę miejską – wyjaśnił sędzia Arcadio. – Ponieważ obecnie rada nie istnieje, władze stanowe w tym wypadku upoważniają pana do wyznaczenia go. Alkad słuchał podpisując list bez czytania. Potem wygłosił entuzjastyczny komentarz, ale sekretarz dodał uwagę dotyczącą charakteru moralnego polecanej przez swego szefa procedury. Sędzia Arcadio obstawał przy swoim: to procedura nadzwyczajna w okresie rządu nadzwyczajnego. – Coś mi się przypomina – powiedział alkad. Zdjął czapkę, żeby się powachlować, a sędzia Arcadio patrzył na ślad kaszkietu odciśnięty na czole. Po sposobie wachlowania się poznał, że alkad wciąż jeszcze się zastanawia. Otrząsnął popiół z papierosa długim i zakrzywionym paznokciem małego palca i czekał. – Czy widzi pan jakiegoś kandydata? – zapytał. Widać było, że zwraca się do sekretarza. – Kandydata – powtórzył sędzia zamykając oczy. – Ja na pańskim miejscu mianowałbym jakiegoś uczciwego człowieka – powiedział sekretarz. Sędzia odpowiedział na tę impertynencję. – To się rozumie samo przez się – i spojrzał po obydwu mężczyznach. – Na przykład – powiedział alkad. – Nie widzę na razie – powiedział zamyślony sędzia. Alkad ruszył ku drzwiom. – Niech pan pomyśli – powiedział. – Kiedy wyjdziemy z tej obrzydliwej powodzi, załatwimy sprawę pełnomocnika. Sekretarz siedział pochylony nad maszyną do pisania, dopóki nie przebrzmiały kroki alkada. – Zwariował – powiedział wtedy. – Półtora roku temu kolbami rozwalili głowę pełnomocnikowi, a on teraz szuka kandydata, żeby mu powierzyć stanowisko. Sędzia Arcadio poderwał się nagle. – Idę – powiedział. – Nie chcę, żebyś mi psuł obiad terrorystycznymi opowiadaniami. Wyszedł z biura. W atmosferze tego popołudnia było coś fatalnego. Sekretarz zauważył to ze swoją skłonnością do zabobonu. Kiedy zamykał drzwi na kłódkę, wydawało mu się, że robi coś zakazanego. Uciekł. W drzwiach urzędu pocztowego dopędził sędziego Arcadia, który chciał sprawdzić, czy trik z kartami dałby się w jakiś sposób zastosować do gry w pokera. Telegrafista odmówił wyjawienia tajemnicy. Powtarzał trik w nieskończoność, aby dać sędziemu możliwość odkrycia zasady. Sekretarz także obserwował sztuczkę. Wreszcie doszedł do pewnych wniosków. Sędzia natomiast nawet nie patrzył na karty. Wiedział, że były to te same karty, które wybrał na chybił trafił, i że telegrafista podawał mu je nie patrząc. – To sprawa magii – powiedział telegrafista. Sędzia Arcadio myślał wtedy tylko o przejściu na drugą stronę ulicy. Kiedy zrezygnował, ujął sekretarza pod rękę i zmusił go do wejścia w powietrze jak z roztopionego szkła. Przeszli na ocieniony chodnik. Wtedy sekretarz wyjaśnił mu zasadę triku. Była tak prosta, że sędzia poczuł się obrażony. Szli kawałek w milczeniu. – Pan oczywiście – powiedział nagle sędzia – nie sprawdził danych. Sekretarz przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, zastanawiając się nad znaczeniem tego zdania. – To trudna sprawa – powiedział wreszcie. – Większość paszkwilów zrywają przed świtem. – To druga sztuczka, której nie rozumiem – powiedział sędzia Arcadio. – Mnie by nie przeszkadzały spać paszkwile, których nikt nie czyta. – To prawda – powiedział sekretarz zatrzymując się, ponieważ doszedł już do swojego domu. – Nie pozwalają zasnąć nie paszkwile, ale strach przed paszkwilami. Chociaż były niepełne, sędzia Arcadio chciał znać dane, które zebrał sekretarz. Zanotował wypadki, z nazwiskami i datami: jedenaście w ciągu siedmiu dni. Między jedenastoma nazwiskami nie było żadnego związku. Ci, którzy widzieli paszkwile, zgodnie potwierdzali, że były pisane pędzlem, niebieskim atramentem i drukowanymi literami, litery duże pomieszane były z małymi, jakby pisało dziecko. Ortografia była tak absurdalna, że wyglądało to na umyślne błędy. Nie odkrywały żadnej tajemnicy: nie było w nich nic, o czym by od dawna ludzie nie wiedzieli. Przemyślał już wszystkie możliwe przypuszczenia, kiedy Syryjczyk Moises zawołał na niego ze sklepu. – Ma pan peso? Sędzia Arcadio nie zrozumiał. Ale przenicował kieszenie: dwadzieścia pięć centavos i amerykańska moneta, którą nosił jako amulet od czasów uniwersyteckich. Moises wziął dwadzieścia pięć centavos. – Niech pan sobie bierze, co pan chce, i zapłaci mi pan, kiedy będzie miał ochotę – powiedział. Monety zabrzęczały w szufladzie. – Nie chcę, żeby minęła dwunasta bez zrobienia początku w imię Boże. I tak z uderzeniem dwunastej sędzia Arcadio wszedł do domu obładowany prezentami dla żony. Usiadł na łóżku, aby zdjąć buty, a ona tymczasem owijała się w kawałek drukowanego jedwabiu. Wyobrażał ją sobie po porodzie, w nowym ubiorze. Pocałowała męża w nos. Próbował się wymknąć, ale przewróciła się na niego, w poprzek łóżka. Zostali w tej pozie bez ruchu. Sędzia objął ręką jej plecy, czując gorąco dużego brzucha, aż wyczuł pulsowanie w środku. Podniosła głowę. Szepnęła ze ściśniętymi zębami: – Poczekaj, zamknę drzwi. * * * Alkad czekał, aż skończono ustawiać ostatni dom. W ciągu dwudziestu godzin stworzyli nową ulicę, szeroką i gołą, która nagle kończyła się cmentarnym murem. Kiedy pomógł ustawić meble, pracując ramię w ramię z właścicielami, alkad krztusząc się wszedł do pierwszej z brzegu kuchni. Zupa gotowała się na kamiennym palenisku zaimprowizowanym na ziemi. Podniósł przykrywę garnka i wciągał przez chwilę unoszący się zapach. Po drugiej stronie paleniska chuda kobieta o dużych i łagodnych oczach przyglądała mu się w milczeniu. – Pora na obiad – powiedział alkad. Kobieta nie odezwała się. Bez zaproszenia alkad nalał sobie talerz zupy. Wtedy kobieta poszła do pokoju po krzesło i postawiła je przy stole, by alkad usiadł. Jedząc zupę patrzył na podwórko z jakimś strachem pełnym szacunku. Wczoraj była tu zupełna pustka. Teraz wisiała susząca się bielizna i dwie świnki nurzały się w błocie. – Możecie nawet siać – powiedział. Kobieta odpowiedziała nie podnosząc głowy: – Świnie zeżrą. Następnie na ten sam talerz nałożyła kawałek gotowanego mięsa, dwa kawałki juki i pół zielonego banana i zaniosła do stołu. W jakiś teatralny sposób włożyła w ten akt szlachetności całą obojętność, na jaką było ją stać. Alkad uśmiechając się szukał swoimi oczyma oczu kobiety. – Wystarczy dla wszystkich – powiedział. – Dałby Bóg, żeby nie wyszło na zdrowie – powiedziała kobieta nie patrząc na niego. Nie odpowiedział na złorzeczenie. Zajął się całkowicie jedzeniem, nie zważając na strumyki potu, które mu spływały po karku. Kiedy skończył, kobieta sprzątnęła pusty talerz, w dalszym ciągu nie patrząc na niego. – Jak długo będziecie się tak zachowywać? – zapytał alkad. Kobieta odpowiedziała nie podnosząc spokojnego głosu: – Dopóki nie zmartwychwstaną umarli, których nam zamordowano. – Teraz jest inaczej – tłumaczył alkad. – Nowy rząd dba o dobro obywateli. A wy tymczasem... Kobieta mu przerwała: – Są tacy sami. – Taka dzielnica jak ta, zbudowana w ciągu dwudziestu czterech godzin, to rzecz, która dawniej nie była do pomyślenia – obstawał alkad. – Staramy się stworzyć porządne miasteczko. Kobieta zdjęła suchą bieliznę z drutów i zaniosła do pokoju. Alkad patrzył za nią, aż usłyszał odpowiedź: – To było porządne miasteczko, zanim wyście przyszli. – Nie oczekiwał kawy. – Niewdzięcznicy – powiedział. – Dajemy wam ziemię, a wy jeszcze narzekacie. Kobieta milczała. Ale kiedy alkad przeszedł przez kuchnię wychodząc na ulicę, mruknęła pochylona nad paleniskiem: – Tu będzie gorzej. Ale będziemy was pamiętać razem z umarłymi na tym drugim podwórku. Alkad próbował się zdrzemnąć, kiedy nadpływały łodzie. Ale nie mógł znieść gorąca. Napuchnięty policzek zaczął powoli klęsnąć. Jednak nie czuł się dobrze. Patrzył na niedostrzegalny bieg rzeki przez dwie godziny, słuchając świegotania cykady w pokoju. Nie myślał o niczym. Kiedy usłyszał motory łodzi, rozebrał się, wytarł pot ręcznikiem i przebrał się w mundur. Potem poszukał cykady, chwycił ją w palce i wyszedł na ulicę. Z gromady ludzi czekających na łodzie wyszedł chłopiec, czysty i dobrze ubrany, który stanął przed nim z maszynowym pistoletem z plastyku. Alkad dał mu cykadę. W chwilę później, siedząc w sklepie Syryjczyka Moisesa, obserwował ruch łodzi. W porcie wrzało przez dziesięć minut. Alkad czuł ciężkość w żołądku i kłujący ból głowy i przypomniał sobie złorzeczenie kobiety. Potem uspokoił się obserwując podróżnych, którzy przechodzili drewnianym pomostem i prostowali się po ośmiu godzinach bezruchu. – Jedno i to samo – powiedział. Syryjczyk Moises powiedział mu nowinę: przyjechał cyrk. Alkad dostrzegł, że to prawda, chociaż nie umiałby powiedzieć, po czym to rozpoznaje. Może po mnóstwie masztów i kolorowych szmat załadowanych na dachu łodzi i po kobietach poubieranych w kwiaciaste stroje, dokładnie takich samych, jakby powtórzona jedna i ta sama osoba. – Przynajmniej cyrk przyjeżdża – mruknął. Syryjczyk Moises mówił o dzikich zwierzętach i żonglerach. Ale alkad miał inny sposób myślenia o cyrku. Siedział z wyciągniętymi nogami i patrzył na czubki butów. – Miasteczko rozwija się – powiedział. Syryjczyk Moises przestał się wachlować. – Wie pan, ile dzisiaj utargowałem? – zapytał. Alkad nie próbował obliczać, ale domyślał się jaka będzie odpowiedź. – Dwadzieścia pięć centavos – powiedział Syryjczyk. W tej chwili alkad zobaczył listonosza, jak otwierał pocztową torbę, aby wręczyć listy doktorowi Giraldo. Zawołał go. Poczta urzędowa przychodziła w specjalnej kopercie. Zerwał pieczęcie i stwierdził, że były to szablonowe komunikaty i drukowane ulotki propagandowe. Kiedy skończył czytać, molo portowe wyglądało zupełnie inaczej: skrzynie towarów, kosze z kurami i zagadkowe urządzenia cyrkowe. Zapadał zmrok. Podniósł się wzdychając: – Dwadzieścia pięć centavos. – Dwadzieścia pięć centavos – powtórzył Syryjczyk głośno i niemal poprawnie. Doktor Giraldo przyglądał się do końca wyładowywaniu łodzi. To on zwrócił uwagę alkada na zażywną kobietę o hieratycznym wyglądzie, z kilkoma kompletami bransolet na obydwu rękach. Zdawało się, że czeka na Mesjasza pod kolorową parasolką. Alkad nie miał ochoty myśleć o nowo przybyłej. – Pewnie jest pogromczynią zwierząt – powiedział. – Chyba pan ma rację – powiedział doktor Giraldo cedząc słowa przez podwójny szereg ostrych zębów. – To teściowa Cesara Montero. Alkad nie zwracał na niego uwagi. Spojrzał na zegarek: za dwadzieścia pięć czwarta. W drzwiach posterunku strażnik powiadomił go, że ojciec Angel czekał na niego pół godziny i że wróci o czwartej. Wyszedł znów na ulicę nie wiedząc, co robić, zauważył dentystę w oknie gabinetu i podszedł, by go poprosić o ogień. Doktor Escobar podał mu ognia przyglądając się spuchniętemu jeszcze policzkowi. – Już się czuję dobrze – powiedział alkad. Otworzył usta. Dentysta spojrzał. – Jest parę do zaplombowania. – Alkad poprawił sobie rewolwer u pasa. – Wpadnę tutaj – postanowił. Doktor Escobar nie zmienił wyrazu twarzy: – Niech pan wpada, kiedy pan chce. Zobaczymy, czy się spełnią moje pragnienia, żeby pan umarł w moim domu. Alkad klepnął go w ramię. – Nie spełnią się – odparł z humorem. I rozkładając ręce dorzucił: – Moje zęby są niezależne od wszelkich partii. * * * – Więc nie weźmiesz ślubu? Żona sędziego Arcadia usiadła rozchylając kolana. – Ani mi się śni, ojcze – odrzekła. – A tym bardziej teraz, kiedy mam urodzić mu dziecko. Ojciec Angel zwrócił oczy w stronę rzeki. Olbrzymia utopiona krowa płynęła z prądem, a w górze unosiło się nad nią stado sępów. – Ale dziecko będzie nieślubne – powiedział. – Nie szkodzi – powiedziała. – Teraz Arcadio dobrze się ze mną obchodzi. Jeżeli go zmuszę, żeby się ożenił, będzie się później czuł związany i odbije to sobie na mnie. Zdjęła sandały i rozmawiała, siedząc z rozchylonymi kolanami i palce nóg opierając o brzeg taboretu. Miała wachlarz na podołku, a ręce złożone na wydatnym brzuchu. – Ani mi się śni, ojcze – powtórzyła, bo ojciec Angel milczał. – Don Sabas mnie kupił za dwieście pesos, wycisnął ze mnie wszystkie soki przez trzy miesiące, a potem mnie wyrzucił na ulicę bez złamanego szeląga. Gdyby mnie Arcadio był nie wziął, umarłabym z głodu. – Spojrzała na księdza po raz pierwszy: – Albo musiałabym zostać prostytutką. Ojciec Angel nalegał od sześciu miesięcy. – Powinnaś zmusić go, żeby się ożenił, i stworzyć ognisko domowe – powiedział. – Tak jak żyjesz w tej chwili, nie tylko jesteś w niepewnej sytuacji, ale jesteś złym przykładem dla miasteczka. – Lepiej wszystko robić otwarcie – powiedziała. – Inni robią to samo, tylko przy zgaszonym świetle. Nie czytał ojciec paszkwilów? – To oszczerstwa – powiedział ksiądz. – Musisz wyjaśnić swoją sytuację i bronić się przed oszczerstwami. – Ja? – powiedziała. – Nie muszę się przed niczym bronić, bo wszystko robię jawnie. Najlepszy dowód, że nikt nie traci czasu na próżno, żeby mi przylepiać paszkwile, a wszystkich przyzwoitych z rynku oblepili papierami. – Jesteś głupia – powiedział ojciec – ale Bóg pozwolił ci znaleźć mężczyznę, który cię szanuje. Dlatego też powinnaś zawrzeć małżeństwo i swoje ognisko domowe uczynić legalnym. – Ja się na tym nie znam – powiedziała – ale teraz, jakby nie było, mam gdzie spać i jedzenia mi nie brakuje. – A jeżeli cię porzuci? Zagryzła wargi. Uśmiechnęła się zagadkowo, odpowiadając: – Nie porzuci mnie, ojcze. Ja wiem, dlaczego tak mówię. Także i tym razem ojciec Angel nie dał za wygraną. Poradził jej, żeby przynajmniej wysłuchała mszy. Odpowiedziała, że zrobi to „któregoś dnia”, i ksiądz odszedł wyczekując godziny spotkania z alkadem. Jeden z Syryjczyków przypatrywał mu się przez chwilę, ale nie zwracał na to uwagi. Zaczął się przyglądać cyrkowi, który wyładowywał dzikie zwierzęta w blasku popołudnia. Tam się zatrzymał do czwartej. Alkad żegnał się z dentystą, kiedy zobaczył, że nadchodzi ojciec Angel. – Punktualni – powiedział i uścisnął mu dłoń. – Punktualni, chociaż deszcz nie pada. Tuż przed wejściem na strome schody posterunku ojciec odparł: – Ani świat się nie kończy. W dwie minuty później został wprowadzony do celi Cesara Montero. W czasie spowiedzi alkad siedział na korytarzu. Przypomniał mu się cyrk, kobieta wisząca na zębatym ostrzu na wysokości pięciu metrów i mężczyzna w błękitnym stroju wyszywanym złotem, bijący w bęben. Pół godziny później ojciec Angel wyszedł z celi Cesara Montero. – Gotowy? – zapytał alkad. Ojciec Angel przyjrzał mu się z niechęcią. – Popełniacie zbrodnię – powiedział. – Ten człowiek już przeszło pięć dni nie jadł. Tylko jego fizyczna wytrzymałość pozwoliła mu przeżyć. – To już zależy od niego – powiedział spokojnie alkad. – Nieprawda – powiedział ksiądz nadając swemu głosowi siłę. – To pan rozkazał, by nie dawano mu jeść. Alkad wymierzył w niego wskazującym palcem. – Ostrożnie, ojcze. Ojciec łamie tajemnicę spowiedzi. – To nie ma nic wspólnego ze spowiedzią. – Alkad poderwał się nagle. – Proszę tego nie brać poważnie – powiedział śmiejąc się. – Jeżeli to ojca tak niepokoi, zaraz temu zaradzimy. Wezwał policjanta i polecił, by przyniesiono z hotelu jedzenie dla Cesara Montero. – Niech przyślą całe kurczę, dobrze tłuste, talerz ziemniaków i miskę sałaty – powiedział i dodał zwracając się do księdza: – Wszystko na rachunek miasta, ojcze. Żeby ojciec widział, jak wszystko się zmieniło. Ojciec Angel spuścił głowę? – Kiedy go pan odsyła? – Łodzie idą jutro – powiedział alkad. – Jeżeli zmądrzeje tej nocy, pojedzie z samego rana. Musi sobie tylko uprzytomnić, że staram się zrobić mu przysługę. – Przysługę trochę za drogą – powiedział ojciec. – Nie ma przysługi, która nie kosztowałaby pieniędzy – powiedział alkad. Wpatrywał się w przejrzyście niebieskie oczy ojca Angela i dodał: – Spodziewam się, że ojciec uświadomił mu to wszystko. Ojciec Angel nie odpowiedział. Zszedł po schodach i pożegnał się z półpiętra głuchym mruknięciem. Wtedy alkad przemierzył korytarz i wszedł bez pukania do celi Cesara Montero. Było to zwykłe pomieszczenie: miednica i żelazne łóżko. Cesar Montero, zarośnięty, w tym samym ubraniu, w którym wyszedł ze swego domu w ubiegły wtorek, leżał na łóżku. Nie poruszył nawet oczyma, kiedy usłyszał alkada: – Kiedy już wyrównałeś rachunki z Bogiem – powiedział – najrozsądniej byłoby wyrównać je także ze mną. Przysunąwszy krzesło do łóżka usiadł okrakiem, mając przed sobą plecione oparcie krzesła. Cesar Montero patrzył ze skupieniem w belki sufitu. Nie wyglądał na zmartwionego, chociaż po jego ustach można było dostrzec ślady jakiejś długiej rozmowy z samym sobą. – Skoro jesteśmy sami, nie musimy szukać wykrętów – padły słowa alkada. – Jutro pojedziesz. Jeżeli ci się poszczęści, w ciągu dwóch, trzech miesięcy przyjedzie specjalny śledczy. Do nas należy informowanie go. Łodzią, która odjedzie w następnym tygodniu, wróci przekonany, że popełniłeś głupstwo. Urwał, ale Cesar Montero nie reagował. – Potem sądy i adwokaci wydrą ci co najmniej dwadzieścia tysięcy pesos. Albo i więcej, jeżeli specjalny śledczy zechce im powiedzieć, że jesteś milionerem. Cesar Montero zwrócił głowę ku niemu. Był to ruch niemal niedostrzegalny, a jednak sprężyny łóżka zaskrzypiały. – Poza tym – ciągnął dalej alkad tonem doradcy duchowego – na odwołania i papierki stracisz dwa lata, jeżeli dobrze pójdzie. Czuł, że tamten ogląda go uważnie, zaczynając od stóp. Kiedy spojrzenie Cesara Montero doszło do jego oczu, nie skończył jeszcze mówić. Ale zmienił ton. – Wszystko, co masz, zawdzięczasz mnie – mówił. – Był rozkaz, żeby cię skończyć. Rozkaz, żeby cię zabić w zasadzce i twoje bydło skonfiskować, by rząd miał możność pokryć ogromne wydatki na wybory w całym departamencie. Wiesz o tym, że gdzie indziej alkadowie robili takie rzeczy. A my tutaj nie wypełniliśmy polecenia. W tym momencie dostrzegł pierwszą oznakę, że Cesar Montero się zastanawia. Rozkraczył nogi. Z rękami złożonymi na oparciu krzesła odpowiadał na oskarżenie, którego rozmówca na głos nie wypowiedział: – Ani grosza z tego, co zapłaciłeś za swoje życie, nie wziąłem dla siebie – powiedział. – Wszystko poszło na organizowanie wyborów. Teraz nowy rząd postanowił, że będzie spokój i poparcie dla wszystkich, i ja męczę się z moją pensją, a ty gnijesz na pieniądzach. Zrobiłeś dobry interes. Cesar Montero zaczął pracowicie się dźwigać. Kiedy już stał, alkad ujrzał siebie: drobnego i żałosnego przed monumentalnym zwierzem. Było coś żarliwego w spojrzeniu, jakim odprowadzał go do okna. – Najlepszy interes w twoim życiu – mruknął. Okno wychodziło na rzekę. Cesar Montero nie poznał jej. Wydawało mu się, że jest w obcym mieście, nad jakąś tymczasową rzeką. – Staram ci się dopomóc – usłyszał za plecami. – Wiemy wszyscy, że to była sprawa honorowa, ale będzie cię kosztowało dużo wysiłku, żeby tego dowieść. Zrobiłeś głupstwo, że podarłeś paszkwil. W tym momencie mdlący fetor wtargnął do pokoju. – Krowa – powiedział alkad. – Musiała gdzieś wypłynąć na brzeg. Cesar Montero nadal stał w oknie nie zwracając uwagi na ten wiew zgnilizny. Na ulicy nie było nikogo. Na molo trzy zakotwiczone łodzie, których załoga rozwieszała hamaki do spania. Jutro o siódmej rano inaczej tu będzie wyglądało: przez pół godziny port będzie wrzał czekając na załadowanie więźnia. Cesar Montero westchnął. Włożył ręce do kieszeni i zdecydowanie, ale bez pośpiechu, podsumował w dwóch słowach swoje rozmyślanie: – Ile zapłacę? Odpowiedź była natychmiastowa: – Pięć tysięcy pesos rocznymi cielętami. – I pięć cieląt dodatkowo – powiedział Cesar Montero – żeby mię pan wysłał jeszcze dziś wieczorem po filmie, pośpieszną łodzią. * * * Statek zagwizdał, zakręcił na środku rzeki i tłum zebrany na molo oraz kobiety z okien zobaczyły po raz ostatni Rosario Montero razem z jej matką, jak siedziała na tym samym kufrze obitym blachą, z którym przyjechała do miasteczka siedem lat temu. Goląc się koło okna w gabinecie doktor Octavio Giraldo miał wrażenie, że był to swego rodzaju powrót do rzeczywistości. Doktor Giraldo widział ją owego popołudnia, w dzień jej przyjazdu, w lichym uniformie szkoły pedagogicznej i w męskich butach, kiedy usiłowała wybadać w porcie, kto weźmie mniej za odniesienie jej kufra do szkoły. Wydawało się, że jest skłonna zestarzeć się bez większych ambicji w tym miasteczku, którego nazwę zobaczyła napisaną po raz pierwszy – jak to sama opowiadała – na karteczce wyciągniętej z kapelusza, kiedy rozlosowywano między jedenastu kandydatów sześć stanowisk, jakie były do objęcia. Ulokowała się w szkolnym pokoiku z żelaznym łóżkiem i miednicą, poświęcając wolne chwile na haftowanie obrusów, kiedy pokoik drgał od migotania naftowej lampy. Tego samego roku, na Boże Narodzenie, poznała Cesara Montero na szkolnej zabawie. Był to przybłęda, nie wiadomo skąd pochodzący, wzbogacony na wyrębie drzewa, który mieszkał w dzikiej puszczy, z psami, a w miasteczku zjawiał się tylko czasami, zawsze zarośnięty, w podkutych butach i z dubeltówką. Jak gdyby po raz drugi wyciągnęła z kapelusza karteczkę z nagrodą, myślał doktor Giraldo z brodą umazaną pianą, kiedy mdlący smród wyrwał go ze wspomnień. Stado sępów poderwało się na przeciwległym brzegu, wypłoszone falami powstałymi od łodzi. Zaduch zgnilizny unosił się przez chwilę na przystani i niesiony porannym powiewem wciskał się nawet do wnętrza domów. – Jeszcze, cholera! – zawołał alkad na balkonie swojej sypialni, obserwując rozpierzchające się sępy. – Kurde kurewska krowa. Zakrył nos chusteczką, wszedł do sypialni i zamknął drzwi balkonowe. Wewnątrz także śmierdziało. Nie zdejmując czapki zawiesił lustro na gwoździu i zaczął ostrożną próbę ogolenia jeszcze nieco zaognionego policzka. W chwilę później przedsiębiorca cyrkowy zapukał do drzwi. Alkad poprosił, by usiadł, i przyglądał się mu w lustrze podczas golenia. Miał koszulę w czarną kratę, bryczesy ze sztylpami i szpicrutę, którą miarowo uderzał w kolano. – Już mi złożono pierwszą skargę na was – powiedział alkad kończąc ścinać brzytwą zarost po dwutygodniowej rozpaczy. – Zaraz wieczorem. – Z jakiego powodu? – Bo posyłacie chłopców, żeby kradli koty. – To nieprawda – powiedział przedsiębiorca – płacimy po jednym peso za każdego kota, którego nam przyniosą, nie pytając, skąd pochodzi, żeby karmić dzikie zwierzęta. – Rzucacie je żywe? – Ach, nie – zaprotestował przedsiębiorca – to budziłoby instynkt okrucieństwa w zwierzętach. Po umyciu się alkad wrócił znowu do niego wycierając sobie twarz ręcznikiem. Nie zauważył dotychczas, że przedsiębiorca nosił pierścienie z kolorowymi kamieniami prawie na wszystkich palcach. – Więc będzie pan musiał wymyślić coś innego – powiedział. – Polujcie na kajmany, jeżeli chcecie, albo wykorzystajcie ryby, które się teraz psują. Ale żywe koty wybij sobie z głowy. Przedsiębiorca wzruszył ramionami i wyszedł za alkadem na ulicę. Mężczyźni stali w porcie grupkami rozmawiając mimo smrodu krowy, która ugrzęzła w gąszczach na przeciwległym brzegu. – Sroki – zawołał alkad. – Zamiast stać tutaj i paplać jak baby, powinniście byli zorganizować od wczorajszego wieczora jakąś komisję, żeby spławić tę krowę. Otoczyło go kilku mężczyzn. – Pięćdziesiąt pesos temu – zaproponował alkad – który mi przyniesie do biura w ciągu godziny rogi tej krowy. Gwar wybuchnął na krańcu nabrzeża. Niektórzy mężczyźni słyszeli obietnicę alkada i skakali do łódek, rzucając sobie nawzajem wyzwanie i odcumowując równocześnie. – Sto pesos – podwoił stawkę rozochocony alkad. – Po pięćdziesiąt za jeden róg. Poprowadził przedsiębiorcę aż do końca mola. Obydwaj czekali, aż pierwsze łodzie dobiją do mielizny na drugim brzegu. Wtedy alkad zwrócił się z uśmiechem do przedsiębiorcy: – To jest szczęśliwe miasteczko – powiedział. Przedsiębiorca potwierdził kiwnięciem głowy. – Czego nam brak jedynie, to takich rzeczy jak ta – ciągnął alkad. – Ludzie za dużo myślą o duperelach, bo nie mają zajęcia. Powoli dokoła nich zbierała się grupa dzieci. – Tam jest cyrk – powiedział przedsiębiorca. Alkad pociągnął go za rękę w stronę rynku. – Z czym występujecie? – zapytał. – Ze wszystkim – powiedział przedsiębiorca – mamy program bardzo obszerny, dla młodzieży i dla dorosłych. – To jeszcze nie wszystko – odparł alkad. – Trzeba poza tym, żeby był dostępny dla wszystkich. – Wzięliśmy to również pod uwagę – powiedział przedsiębiorca. Doszli razem do leżącego odłogiem terenu za salą kinową, gdzie zaczęto ustawiać namiot. Mężczyźni i kobiety spokojnie wyciągali dekoracje i kolorowe stroje z ogromnych kufrów fantazyjnie okutych miedzią. Kiedy szedł za przedsiębiorcą przez kłębowisko ludzkich istot i gratów, ściskając każdemu dłoń, alkad czuł się jak pomiędzy rozbitkami. Jakaś tęga kobieta, o zwinnych ruchach i zębach niemal zupełnie zepsutych, przyjrzała się jego ręce, którą uścisnęła. – Jest coś osobliwego w twojej przyszłości – powiedziała. Alkad cofnął dłoń. – Chyba dziecko – powiedział uśmiechnięty, nie mogąc opanować chwilowego uczucia przygnębienia. Przedsiębiorca klepnął kobietę po ramieniu szpicrutą. – Zostaw porucznika w spokoju – powiedział nie zatrzymując się i popychając alkada na koniec placu, gdzie umieszczono dzikie zwierzęta. – Pan wierzy w te rzeczy? – zawołał. – To zależy – powiedział alkad. – Mnie nie potrafili przekonać – rzekł przedsiębiorca. – Jeżeli ktoś w tym się obraca, w końcu wierzy tylko w ludzką wolę. Alkad obejrzał senne od upału zwierzęta. Z klatek unosiły się kwaśne i gorące wyziewy i był jakiś beznadziejny smutek w miarowym oddechu dzikich bestii. Przedsiębiorca pogładził pejczem nos lamparta, który wykrzywił się płaczliwie. – Jak się nazywa? – zapytał alkad. – Arystoteles. – Chodzi mi o tę kobietę – wyjaśnił alkad. – Aha – powiedział przedsiębiorca – nazywamy ją Kasandrą, zwierciadłem przyszłości. Twarz alkada wyrażała smutek. – Chętnie bym się z nią przespał – powiedział. – Wszystko jest możliwe – odparł przedsiębiorca. * * * Wdowa Montiel rozsunęła firanki w sypialni, mrucząc: – Biedni ci ludzie. Uprzątnęła nocny stolik, schowała do szuflady różance i książeczkę do nabożeństwa, zelówki swoich różowych pantofli wytarła o tygrysią skórę rozłożoną przed łóżkiem. Potem obeszła cały pokój, żeby pozamykać na klucz toaletkę, troje drzwiczek w kredensie i komodę, na której stał gipsowy święty Rafał. Wreszcie zamknęła pokój. Schodząc szerokimi schodami z płytek o zygzakowatych wzorach rozmyślała o osobliwym losie Rosario Montero. Kiedy ją zobaczyła, jak skręca w stronę portu ze swoją przykładną skromnością ucznia, którego nauczono, by nie odwracał głowy, wdowa Montiel, wychylona przez poręcz balkonu, przeczuła, że coś, co zaczęło kończyć się już dawno, dobiegło wreszcie kresu. Kiedy była na półpiętrze, doleciało ją z patio kipienie wiejskiego targu. Z jednej strony balustrady była sterta serów zawiniętych w świeże liście; dalej, na zewnętrznej galerii, worki soli i dzbany miodu, a w głębi patio stajnia z mułami i końmi, z siodłami na poręczach. Dom był przesiąknięty trwałym zapachem zwierząt pociągowych, pomieszanym z innymi zapachami: garbarni i mielonej trzciny. W biurze wdowa pozdrowiła pana Carmichaela, który rozkładał na biurku posegregowane pliki banknotów sprawdzając ilość w książce rachunkowej. Po otwarciu okna na rzekę blask godziny dziewiątej wszedł do sali przepełnionej tanimi ozdobami, w której były wielkie fotele obciągnięte szarymi pokrowcami i powiększony portret Jose Montiela z żałobną wstążką na ramce. Wdowa poczuła woń zgnilizny, nim zobaczyła łódki na mieliźnie przeciwległego brzegu. – Co się tam dzieje na tamtym brzegu? – zapytała. – Próbują zepchnąć do rzeki zdechłą krowę – odpowiedział pan Carmichael. – A więc to to było – powiedziała wdowa. – Całą noc śnił mi się ten zapach. – Spojrzała na pana Carmichaela zajętego swoją pracą i dodała: – Teraz nam tylko powodzi brakowało. Pan Carmichael powiedział nie podnosząc głowy: – Zaczęła się przed piętnastu dniami. – No, tak – przyznała wdowa – teraz doszliśmy do kresu. Tylko położyć się w grobie, dzień czy noc, i czekać, aż śmierć po nas przyjdzie. Pan Carmichael słuchał jej nie przerywając swoich obliczeń. – Przed laty narzekaliśmy, że nic się w tym miasteczku nie dzieje – ciągnęła wdowa. – I nagle zaczęła się tragedia, jakby Pan Bóg rozkazał, żeby zdarzyły się na raz wszystkie rzeczy, które na tyle lat przestały się zdarzać. Od kasy pancernej pan Carmichael zaczął się jej przyglądać, wspartej łokciami na oknie, z oczyma utkwionymi w drugi brzeg. Ubrana była w czarną suknię z długimi rękawami i gryzła paznokcie. – Kiedy przejdą deszcze, wszystko się poprawi – powiedział pan Carmichael. – Nie przejdą – wróżyła wdowa. – Nieszczęścia zawsze chodzą w parze. Nie widział pan Rosario Montero? Pan Carmichael widział ją. – Wszystko to skandal niesłychany – powiedział. – Jeżeli ktoś zwraca uwagę na paszkwile, zwariuje w końcu. – Paszkwile – westchnęła wdowa. – Mnie już przylepili – powiedział pan Carmichael. Podeszła do biurka z wyrazem osłupienia. – Panu? – Mnie – potwierdził pan Carmichael. – Zrobili mi piękny, duży paszkwil w ubiegłą sobotę. Wyglądał jak filmowy afisz. Wdowa przysunęła krzesło do biurka. – To nikczemność – zawołała. – Nie można nic złego powiedzieć o tak przykładnej rodzinie jak pańska. Pan Carmichael nie był przejęty. – Ponieważ moja żona jest biała, dzieci nam wyszły we wszystkich kolorach – wyjaśnił. – Niech pani sobie wyobrazi, jest jedenaścioro. – No właśnie – powiedziała wdowa. – A paszkwil głosił, że jestem ojcem tylko czarnych dzieci. I podano listę ojców pozostałych dzieci. Wymieniono nawet don Chepe Montiela, niech mu światłość świeci. – Mojego męża! – Pani i czterech innych pań – powiedział pan Carmichael. Wdowa zaczęła szlochać. – Na szczęście moje córki są daleko stąd – mówiła. – Powiadają, że nie chcą wrócić do tego dzikiego kraju, gdzie studentów morduje się na ulicy, i odpowiadam im, że mają rację i żeby zostały w Paryżu na zawsze. Pan Carmichael obrócił się na krześle wiedząc, że znów zaczął się kłopotliwy codzienny epizod. – Pani się nie ma czym przejmować – powiedział. – Przeciwnie – szlochała wdowa. – Powinnam była pierwsza spakować swoje graty i uciekać z tego kraju, choćby przepadły te ziemie i te codzienne użerania się, które są tak żałosne. Nie, panie Carmichael, nie chcę złotych spluwaczek, żeby pluć krwią. Pan Carmichael próbował ją pocieszać. – Nie może pani działać nieodpowiedzialnie – powiedział. – Nie można majątku wyrzucić przez okno. – Pieniądze to diabelskie nasienie – powiedziała wdowa. – Ale w tym wypadku to także rezultat ciężkiej pracy don Chepe Montiela. Wdowa przygryzła palce. – Pan wie, że to nieprawda – odrzekła. – To pieniądze podle zdobyte i pierwszym, który zapłacił za to śmiercią bez spowiedzi, był Jose Montiel. Nie po raz pierwszy to mówiła. – Winien jest oczywiście ten zbrodniarz – zawołała wskazując na alkada, który przechodził po drugiej stronie chodnika prowadząc pod rękę przedsiębiorcę cyrkowego. – Ale tylko ja muszę za to pokutować. Pan Carmichael odszedł. Wrzucił do tekturowego pudełka pliki banknotów przewiązane gumką i z drzwi wychodzących do patio wzywał robotników w porządku alfabetycznym. Kiedy mężczyźni otrzymywali zapłatę za środę, wdowa Montiel słyszała, jak przechodzą, nie odpowiadając na pozdrowienie. Mieszkała sama w mrocznym domu o dziewięciu pokojach, w którym zmarła babka i który Jose Montiel kupił nie podejrzewając, że wdowa po nim będzie musiała tu znosić swoją samotność aż do śmierci. Wieczorem, kiedy z rozpylaczem przeciwko owadom obchodziła puste pokoje, przypomniała sobie babkę tłukącą wszy i zadawała jej pytanie: „Kiedyż ja umrę?” Nieco po jedenastej ujrzała przez łzy ojca Angela przechodzącego przez plac. – Proszę księdza – zawołała czując, że jej wołanie jest jakimś krokiem ostatecznym. Ale ojciec Angel nie słyszał. Zapukał do domu wdowy Asis, po przeciwnej stronie ulicy, i drzwi dyskretnie się uchyliły, aby mógł wejść. W patio kipiącym od śpiewu ptaków wdowa Asis spoczywała w leżaku, z chusteczką na twarzy, skropioną wodą kwiatową. Po sposobie pukania do drzwi poznała, że to ojciec Angel, ale jeszcze przez chwilę się nie podnosiła, aż usłyszała powitanie. Wtedy odsłoniła twarz zmęczoną od bezsenności. – Proszę wybaczyć, ojcze – powiedziała – nie spodziewałam się księdza tak wcześnie. Ojciec Angel nie wiedział, że zaproszono go na obiad. Usprawiedliwiał się nieco zakłopotany, że również i jego całe rano bolała głowa i wolał przejść przez rynek, nim zacznie się upał. – Nie szkodzi – powiedziała wdowa. – Chciałam tylko powiedzieć, że mnie ojciec zastaje w opłakanym stanie. Ojciec wyciągnął z kieszeni rozsypujący się brewiarz. – Jeżeli pani chce, może jeszcze odpocząć chwilę, a ja się tymczasem pomodlę – powiedział. Wdowa zaprotestowała. – Czuję się już lepiej – powiedziała. Przeszła do końca patio z zamkniętymi oczyma, a wróciwszy zawiesiła chusteczkę z przesadną schludnością na poręczy plecionego krzesła. Kiedy usiadła naprzeciw ojca Angela, wyglądała na młodszą o wiele lat. – Ojcze – powiedziała wówczas spokojnie – potrzebuję ojca pomocy. Ojciec Angel schował brewiarz do kieszeni. – Do pani usług. – Znowu chodzi o Roberta Asis. Wbrew swojej obietnicy, że zapomni o paszkwilu, Roberto pożegnał się poprzedniego dnia do soboty i niespodziewanie wrócił do domu tego samego wieczora. Przez cały czas aż do świtu, kiedy go przemogło zmęczenie, przesiedział w ciemnym pokoju oczekując na domniemanego kochanka swojej żony. Ojciec Angel słuchał jej zakłopotany. – To nie ma sensu – powiedział. – Ojciec nie zna Asisów – odparła wdowa. – Oni mają piekielną wyobraźnię. – Rebeca zna mój punkt widzenia, jeśli chodzi o paszkwile – powiedział. – Ale jeżeli pani chce, mogę pomówić także z Robertem. – W żadnym wypadku – powiedziała wdowa. – To byłoby dolanie oliwy do ognia. Natomiast jeżeliby ksiądz się zajął paszkwilami w niedzielnym kazaniu, jestem pewna, że Roberta Asis skłoniłoby to do zastanowienia się. Ojciec Angel rozłożył ręce. – To niemożliwe – zawołał. – To byłoby nadawanie rzeczom wagi, jakiej nie posiadają. – Nie ma nic ważniejszego niż zapobieganie zbrodni. – Sądzi pani, że mogłoby dojść do tego? – Nie tylko sądzę, ale jestem pewna – powiedziała wdowa – że moje siły nie wystarczą, by temu zapobiec. W chwilę później zasiedli do stołu. Bosa służąca przyniosła ryż i fasolę, sancocho [danie południowoamerykańskie składające się z juki, mięsa i bananów] i półmisek z krokietami polanymi gęstym, brązowym sosem. Ojciec Angel w milczeniu nałożył sobie na talerz. Ostre przyprawy, głęboka cisza domu i niepokój, który w tej chwili czuł w sercu, przeniosły go znów do jego pokoiku nowicjusza w gorące południe w Macondo. Pewnego dnia jak ten, gorącego i pełnego kurzu, odmówił chrześcijańskiego pogrzebu wisielca, którego okrutni mieszkańcy Macondo zakazali grzebać. Rozpiął kołnierz sutanny, by się nie pocić. – Zgadzam się – powiedział do wdowy. – Proszę więc postarać się, aby Roberto Asis był obecny na mszy w niedzielę. Wdowa Asis obiecała. * * * Doktor Giraldo i jego żona, którzy nie mieli zwyczaju popołudniowej drzemki, czytali po obiedzie opowiadanie Dickensa. Siedzieli na wewnętrznym tarasie; on w hamaku, z palcami splecionymi na karku, ona z książką na podołku odwrócona plecami do rombów światła, w którym płonęły kwiaty geranium. Czytała beznamiętnie, z zawodową emfazą, nie poruszając się na krześle. Nie podniosła głowy do samego końca, a nawet kiedy skończyła, siedziała jeszcze z otwartą książką na kolanach; jej mąż mył się tymczasem nad miednicą. Upał zapowiadał burzę. – Czy to się nazywa długie opowiadanie? – zapytała po dokładnym namyśle. Starannymi ruchami, wyuczonymi na sali operacyjnej, lekarz odwrócił głowę znad miednicy. – Mówią, że to jest krótka powieść – powiedział przed lustrem, wyciskając brylantynę. – Ja bym powiedział raczej, że to długie opowiadanie. – Roztarł palcami brylantynę na włosach i zakończył: – Krytycy powiedzieliby, że to długie krótkie opowiadanie. Ubrał się w białe lniane ubranie, przy czym pomagała mu żona. Można by było przypuszczać, że jest starszą siostrą, nie tyle ze spokojnego uwielbienia, jakim go darzyła, ile z chłodu jej oczu, które sprawiały, że wyglądała na osobę starszą. Doktor Giraldo, zanim wyszedł, pokazał jej listę i kolejność wizyt, gdyby zaszedł jakiś nagły wypadek, i ustawił wskazówki na reklamowym zegarze w poczekalni: „Doktor wróci o piątej.” Ulica aż dzwoniła od gorąca. Doktor Giraldo szedł ocienionym chodnikiem, prześladowany przeświadczeniem: choć powietrze jest ciężkie, po południu deszczu nie będzie. Świegotanie cykad potęgowało ciszę portu, ale krowa została usunięta i porwana przez prąd i w powietrzu po zapachu zgnilizny powstała ogromna pustka. Telegrafista przywoływał go z hotelu. – Otrzymał pan telegram? Doktor Giraldo nie otrzymał go. – Proszę podać warunki, biuro, podpis Arcofan – zacytował telegrafista z pamięci. Poszli razem na pocztę. Lekarz pisał odpowiedź, a urzędnik tymczasem zaczął pochylać sennie głowę. – To chlorowodór – wyjaśnił lekarz bez wielkiego przekonania. I mimo swego przeświadczenia dodał pocieszająco, kiedy skończył pisać: – Może wieczorem będzie deszcz. Telegrafista liczył słowa. Lekarz nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na grubą książkę otwartą obok telegrafu. Zapytał, czy to powieść. – Nędznicy, Wiktor Hugo – odtelegrafował. Podpisał kopię telegramu i podszedł do balustrady z książką. – Myślę, że to nam wystarczy do grudnia. Już od lat doktor Giraldo wiedział, że telegrafista wykorzystywał wolne godziny na przesyłanie wierszy telegrafistce z San Bernardo del Viento. Nie wiedział, że również czytywał jej powieści. – To już coś poważnego – powiedział kartkując zaczytaną książkę, która wzbudziła w jego pamięci sprzeczne uczucia młodzieńcze. – Aleksander Dumas byłby odpowiedniejszy. – Jej się to podoba – wyjaśnił telegrafista. – Poznałeś ją już? Telegrafista zaprzeczył ruchem głowy. – Ale to na jedno wychodzi – powiedział. – Rozpoznałbym ją wszędzie po tym, że zawsze połyka literę r. Również i tego popołudnia doktor Giraldo jedną godzinę poświęcił don Sabasowi. Leżał osłabiony w łóżku, przykryty do pasa prześcieradłem. – Cukierki panu smakowały? – zapytał lekarz. – Gorąco – skarżył się don Sabas zwracając ku drzwiom swoje tęgie ciało starej baby. – Zrobiłem sobie zastrzyk po śniadaniu. Doktor Giraldo otworzył walizeczkę na przygotowanym koło okna stole. Cykady świegotały w patio, a w pokoju panowała cieplarniana temperatura. Siedząc na nocniku don Sabas siusiał nikłym strumyczkiem. Kiedy lekarz wziął do szklanej probówki próbkę bursztynowego płynu, chory poczuł się pewniej. Powiedział przyglądając się analizie: – Proszę uważać, doktorze, bo nie chcę umierać nie wiedząc, jak się skończy ta powieść. Doktor Giraldo wrzucił niebieską pastylkę do probówki. – Jaka powieść? – Paszkwile. Don Sabas wodził za nim łagodnym spojrzeniem, dopóki nie skończył podgrzewać probówki na kuchence spirytusowej. Powąchał. Wyblakłe oczy chorego patrzyły na niego pytająco. – W porządku – powiedział lekarz wylewając próbkę do nocnika. Potem zagadnął don Sabasa: – Pan także się tym przejmuje? – Ja nie – odpowiedział chory. – Ale cieszę się jak Japończyk ludzkim strachem. Doktor Giraldo przygotowywał strzykawkę do zastrzyków podskórnych. – A poza tym – mówił dalej don Sabas – mnie już przylepili paszkwil dwa dni temu. Same bzdury: o moich synach i opowieść o osłach. – Aha – powiedział lekarz uciskając arterię don Sabasa gumową sondą. Chory wspomniał historię z osłami, ale musiał ją opowiedzieć, bo doktor twierdził, że jej nie zna. – To był handel osłami, który prowadziłem jakieś dwadzieścia lat temu – powiedział. – Przypadek chciał, że wszystkie sprzedane przeze mnie osły pozdychały w ciągu dwu dni bez jakichkolwiek śladów. Wysunął ramię o wątłych mięśniach, by doktor wziął próbkę krwi. Kiedy doktor Giraldo przycisnął miejsce ukłucia watą, don Sabas usunął ramię. – I wie pan, co ludzie wymyślili? Lekarz poruszył głową. – Krążyła pogłoska, że to ja właśnie wchodziłem nocą do zagród i strzelałem osły wsadzając im rewolwer do tyłka. Doktor Giraldo schował do kieszeni walizeczki szklaną probówkę z krwią. – Ta historia ma wszelkie pozory prawdziwości – powiedział. – To były żmije – powiedział don Sabas siedząc w łóżku jak wschodni bożek. – Ale jednak trzeba być bałwanem, żeby pisać paszkwil o tym, o czym wszyscy wiedzą. – To zawsze było cechą paszkwilów – powiedział lekarz. – Mówią o tym, o czym wszyscy wiedzą i co prawie zawsze jest prawdą. Don Sabas przeżył chwilową zapaść. – Rzeczywiście – szepnął ocierając prześcieradłem pot z obrzmiałych powiek. Natychmiast odpowiedział: – Prawdę mówiąc, to w tym kraju nie ma ani jednego majątku, za którym nie kryłby się jakiś martwy osioł. Lekarz wysłuchał tego pochylony nad miednicą. Zobaczył w wodzie odbicie swojej twarzy i własną reakcję: zęby tak prawidłowo ułożone, że wyglądały nienaturalnie. Powiedział do pacjenta przez ramię: – Zawsze byłem zdania, mój drogi panie Sabas, że jedyną pana zaletą jest bezczelność... Chory był zachwycony. Ciosy lekarza budziły w nim jakąś nagłą młodzieńczość. – To i moja potencja – powiedział, a słowom towarzyszył ruch ramienia, który mógł być bodźcem do krążenia krwi, ale lekarzowi wydał się bezwstydny. Don Sabas podskoczył. – Dlatego do rozpuku śmieję się z paszkwilów – ciągnął. – Powiadają, że moi synowie nie przepuszczą żadnemu dziewczęciu, które się rozwinie w tej okolicy, a ja powiadam: są synami swojego ojca. Przed wyjściem doktor Giraldo musiał jeszcze wysłuchać przerażającego podsumowania miłosnych przygód don Sabasa. – Szczęśliwa młodość – zawołał w końcu chory. – Miłe czasy, kiedy szesnastolatka kosztowała mniej niż jałówka. – Te wspomnienia zwiększają panu ilość cukru – powiedział lekarz. Don Sabas otworzył usta. – Przeciwnie – odparł. – Są lepsze niż pańskie przeklęte zastrzyki insuliny. Kiedy lekarz wyszedł na ulicę, miał przeświadczenie, że w żyłach don Sabasa zaczął krążyć tłusty rosół. Ale zajmowało go co innego: paszkwile. Od wielu dni dochodziły pogłoski do jego gabinetu. Po wizycie u don Sabasa zdał sobie sprawę, że od tygodnia rzeczywiście nie słyszał, by mówiono o czymkolwiek innym. Miał wiele wizyt w ciągu następnej godziny, a wszędzie mówiono mu o paszkwilach. Słuchał opowiadań unikając komentarzy i udając pobłażliwą obojętność, a w rzeczywistości próbując dojść do jakiegoś wniosku. Wracał do gabinetu, kiedy ojciec Angel, wychodzący z domu wdowy Montiel, wyrwał go z rozmyślań. – Jak tam się mają chorzy, doktorze? – zapytał ojciec Angel. – Moi zupełnie dobrze – odpowiedział lekarz. – A księdza? Ojciec Angel przygryzł wargi. Wziął lekarza pod ramię i szli razem przez rynek. – Czemu pan mnie o to pyta? – Nie wiem – powiedział lekarz. – Dowiedziałem się, że wśród klienteli ojca panuje poważna epidemia. Ojciec Angel zmienił ton, co lekarzowi wydało się rzeczą zrobioną rozmyślnie. – Dopiero co rozmawiałem z wdową Montiel – powiedział. – Tę biedną kobietą nerwy doprowadzą do ruiny. – Może to sumienie – zaopiniował lekarz. – To obsesja śmierci. Chociaż mieszkali daleko od siebie, ojciec Angel odprowadził lekarza do jego gabinetu. – Mówię poważnie, ojcze – odezwał się znów lekarz. – Co ojciec myśli o paszkwilach? – Nie myślę o nich – powiedział ojciec. – Ale jeżeli pan mnie zmusza do tego, powiem panu, że są dziełem zawiści w przykładnym miasteczku. – My, lekarze, nie postawilibyśmy takiej diagnozy nawet w średniowieczu – odpowiedział doktor Giraldo. Zatrzymali się przed gabinetem. Wachlując się powoli, ojciec Angel po raz drugi dzisiejszego dnia powtórzył, że „nie należy przypisywać rzeczom znaczenia, którego nie mają”. Doktor Giraldo poczuł się przerażony jakąś ukrytą beznadziejnością. – Skąd ojciec wie, że nie ma nic prawdziwego w tym, co mówią paszkwile? – Wiedziałbym o tym z konfesjonału. Lekarz spojrzał mu chłodno w oczy. – Jeszcze gorzej, jeżeli ojciec o tym nie wie z konfesjonału – powiedział. Tego popołudnia ojciec Angel zauważył, że również w domu starców mówiono o paszkwilach, ale w jakiś inny sposób i nawet z pewną zdrową wesołością. Jadł bez apetytu, po wspólnej modlitwie, czując ból głowy, co przypisywał krokietom zjedzonym na obiad. Następnie poszukał moralnej oceny filmu i po raz pierwszy w życiu doświadczył mrocznego uczucia pychy, kiedy donośnie zadzwonił dwanaście razy na znak bezwzględnego zakazu. W końcu postawił stołek w drzwiach od ulicy, czując, że głowa mu pęka z bólu, i postanowił sprawdzać, kto wchodzi do kina nie licząc się z jego ostrzeżeniem. * * * Wszedł alkad. Usadowił się w rogu na parterze i wypalił dwa papierosy, nim zaczął się film. Nieprzyzwyczajenie – paczka papierosów wystarczała mu na miesiąc – spowodowało mdłości. Dziąsło było już całkowicie wolne od zapalenia, ale ciało nie pozbyło się jeszcze pamięci ubiegłych nocy i wyniszczenia środkami przeciw bólowi. Salę kinową stanowiło podwórko otoczone betonowym murem, pokryte cynkowymi płytami do połowy parteru, z trawą, która zdawało się, że odżywa codziennie, karmiona gumą do żucia i niedopałkami papierosów. Przez chwilę alkad widział, jak płyną ławki z nieheblowanego drzewa i żelazna siatka oddzielająca rzędy galerii, i dostrzegł powodujące zawrót głowy falowanie na biało malowanej powierzchni ściany w głębi, gdzie wyświetlano film. Poczuł się lepiej, kiedy pogasły światła. Ustała skrzecząca muzyka z głośnika, ale wzmogło się drganie elektrycznego generatora mieszczącego się w drewnianej skrzyni tuż przy projektorze. Przed filmem szły propagandowe przezrocza. Przytłumione szepty, niepewne kroki i urywane śmiechy słychać było przez krótką chwilę W półmroku. Z początku zaskoczony alkad myślał, że to potajemne wejście miało charakter buntu przeciw surowym normom ojca Angela. Już po smudze zapachu wody kolońskiej, kiedy przechodził obok, alkad rozpoznał właściciela kina. – Rozbójniku – powiedział do niego, chwytając go za ramię. – Będziesz musiał zapłacić specjalny podatek. Śmiejąc się przez zęby, właściciel zajął miejsce obok niego. – Film jest dobry – powiedział. – Jeżeli o mnie chodzi – powiedział alkad – wolałbym, żeby wszystkie były złe. Nie ma nic bardziej nudnego niż moralny film. Przed laty nikt nie brał zbyt poważnie tej zdzwonionej cenzury. Ale każdej niedzieli w czasie sumy ojciec Angel wytykał z kazalnicy i wypędzał z kościoła kobiety, które w ubiegłym tygodniu zlekceważyły jego ostrzeżenie. – Ratunkiem stały się tylne drzwi – powiedział właściciel. Alkad zaczął oglądać przestarzałą kronikę. Mówił, przerywając za każdym razem, kiedy na ekranie pojawiało się coś ciekawego. – Wszędzie jest to samo – powiedział. – Ksiądz nie udzielił komunii kobietom noszącym krótkie rękawy, ale one dalej noszą krótkie rękawy, a zakładają dopinane, kiedy przychodzą na mszę. Po kronice była zapowiedź filmu ma przyszły tydzień. Obejrzeli w milczeniu. Kiedy się skończyła, właściciel nachylił się w stronę alkada. – Poruczniku – szepnął mu do ucha – niech pan kupi ode mnie to nieszczęście, Alkad nie spuszczał oczu z ekranu. – To żaden interes. – Dla mnie nie – powiedział właściciel. – Ale dla pana to byłaby kopalnia. Wiadomo: panu by się ksiądz nie wtrącał z bajeczką o dzwonkach. Alkad zastanowił się, nim odpowiedział: – Tak, rozumiem. Ale nie obiecał nic konkretnego. Założył nogi na ławkę w przednim rzędzie i zatopił się w zawiłościach dramatu, który w końcu, jak stwierdził, nie wart był nawet czterech uderzeń dzwonu. Kiedy wyszedł z kina, zatrzymał się w sali bilardowej, gdzie grano w loterię. Było duszno, a radio pociło się jakąś ciężką muzyką. Po wypiciu butelki wody mineralnej alkad poszedł spać. Szedł beztrosko brzegiem, czując w ciemności wezbraną rzekę, szum jej wnętrza i jej zapach ogromnego zwierzęcia. Tuż przed drzwiami sypialni nagle się zatrzymał. Uskakując do tyłu, wyciągnął rewolwer. – Proszę wyjść do światła – powiedział ostro – albo rąbnę. Z ciemności dobiegł łagodny głos: – Niech pan nie będzie nerwowy, poruczniku. – Czekał z wymierzonym rewolwerem, aż ukryta osoba wyszła na światło i można ją było rozpoznać. Była to Kasandra. – Wisiałaś na włosku – powiedział alkad. Zaprowadził ją do sypialni. Przez długą chwilę Kasandra mówiła o poprzednim zdarzeniu. Usiadła w hamaku i rozmawiając zdjęła buty. Wpatrywała się z jakąś naiwnością w swoje paznokcie u nóg, wymalowane jaskrawo czerwonym kolorem. Siedząc naprzeciwko niej i wachlując się czapką, alkad podtrzymywał rozmowę z konwencjonalną poprawnością. Zaczął znów palić. Kiedy wybiła dwunasta, położyła się w hamaku na brzuchu, wyciągnęła ku niemu ramię ozdobione kompletem brzęczących bransolet i lekko uszczypnęła go w nos. – Już późno, dziecko – powiedziała. – Zgaś światło. Alkad roześmiał się. – To nie po to – powiedział. Nie zrozumiała. – Umie pani wróżyć? – zapytał alkad. Kasandra usiadła z powrotem w hamaku. – Oczywiście – powiedziała. A następnie, kiedy zrozumiała, włożyła buty. – Ale nie przyniosłam kart – powiedziała. – Kto ziemię liże – uśmiechnął się alkad – powinien nosić swoją gruzłę. Wyciągnął zniszczone karty z walizki. Obejrzał każdą kartę, z jednej i z drugiej strony, z prawdziwą powagą. – Inne byłyby lepsze – powiedziała. – Ale trzeba zobaczyć. Alkad przysunął stolik, usiadł naprzeciw niej i Kasandra rozłożyła karty. – Miłość czy interesy? – zapytała. Alkad wytarł spocone ręce. – Interesy – odpowiedział. Bezpański osioł schronił się przed deszczem pod okap plebanii i kopał przez całą noc w ścianę sypialni. Była to męcząca noc. Wreszcie nadszedł krótki sen przed świtem, ale ojciec Angel zbudził się z uczuciem, że jest pokryty pyłem. Tuberozy śpiące w deszczu, smród z ustępu i wreszcie ponure wnętrze kościoła, kiedy już rozpłynęły się uderzenia na godzinę piątą, zdawało się, że wszystko jest w zmowie, by uczynić ten poranek ciężkim. Z zakrystii, gdzie ubierał się do odprawienia mszy, słyszał, jak Trinidad krząta się koło swoich zbiorów martwych myszy, kiedy do kościoła wchodziły cichutkie jak co dzień kobiety. W czasie mszy zauważył z rosnącym zdenerwowaniem pomyłki ministranta, jego tępą łacinę, i do końca nabożeństwa dotrwał z uczuciem klęski, które dręczyło go w złych godzinach jego życia. Szedł na śniadanie, kiedy podeszła do niego Trinidad z rozpromienioną twarzą. – Dzisiaj znowu złapało się sześć – powiedziała potrząsając martwymi myszami w pudle. Ojciec Angel próbował się opanować. – To świetnie – powiedział. – Teraz trzeba by jeszcze znaleźć gniazda, żeby je móc wytępić do ostatka. Trinidad odnalazła także gniazda. Wytłumaczyła, jak odszukała dziury w rozmaitych miejscach świątyni, przede wszystkim na wieży i w baptysterium, i jak zatkała je asfaltem. Dziś rano znalazła oszalałą mysz tłukącą się o ściany po całonocnym szukaniu wejścia do swojego domku. Wyszli na malutkie kamieniste patio, gdzie zaczynały się prostować pierwsze gałązki tuberozy. Trinidad zatrzymała się, by wrzucić martwe myszy do ustępu. Kiedy weszła do gabinetu, ojciec Angel zabierał się do jedzenia zdjąwszy serwetę, pod którą każdego ranka pojawiało się, jak za sprawą czarów, śniadanie przysyłane przez wdowę Asis. – Zapomniałam, że nie mogę kupić arszeniku – powiedziała Trinidad wchodząc. – Don Lalo Moscote mówi, że nie można sprzedawać bez zezwolenia lekarza. – Nie będzie trzeba – powiedział ojciec Angel. – Pozdychają wszystkie wyduszone w dziurze. Przysunął krzesło do stołu i zaczął zabierać się do filiżanki, talerza z kromkami samej bułki i dzbanka z japońskim smokiem, kiedy Trinidad otwierała okno. – Lepiej być przygotowanym, gdyby znów się pojawiły – powiedziała. Ojciec Angel nalał sobie kawy i nagle znieruchomiał i patrzył na Trinidad, w nieforemnym chałacie i butach inwalidy, zbliżającą się do stołu. – Zbytnio się tym przejmujesz – powiedział. Ojciec Angel nie dostrzegł ani wówczas, ani przedtem żadnej oznaki niepokoju w krzaczastych brwiach Trinidad. Nie mogąc powstrzymać lekkiego drżenia palców nalał sobie kawy, wsypał dwie łyżeczki cukru i zaczął mieszać w filiżance, ze wzrokiem utkwionym w wiszącym na ścianie krzyżu. – Od jak dawna się nie spowiadałaś? – Od piątku – powiedziała Trinidad. – Powiedz mi jedno – rzekł ojciec Angel. – Czy kiedy zataiłaś przede mną jakiś grzech? Trinidad zaprzeczyła ruchem głowy. Ojciec Angel zamknął oczy. Nagle przestał mieszać kawę, położył łyżeczkę na talerzu i ujął Trinidad za ramię. – Klęknij – powiedział. Trinidad zaskoczona położyła kartonowe pudło na podłodze i uklękła przed nim. – Zmów: „Ja grzeszna” – powiedział ksiądz nadając swemu głosowi ojcowski ton konfesjonału. Trinidad zwarła pięści na piersiach, modląc się jakimś niewyraźnym szeptem, aż wreszcie ojciec Angel położył jej dłoń na ramieniu i powiedział: – Dobrze. – Skłamałam – powiedziała. – Co jeszcze? – Miałam złe myśli. To był porządek jej spowiedzi. Wyliczała zawsze te same grzechy, w sposób ogólny, i zawsze w tej samej kolejności. Tym razem ojciec Angel nie mógł się oprzeć konieczności sprecyzowania. – Na przykład – powiedział. – Nie wiem – wahała się Trinidad. – Czasem się ma złe myśli. Ojciec Angel zapytał wprost: – Czy nigdy nie przychodziło ci do głowy, żeby odebrać sobie życie? – O Matko Najświętsza – zawołała Trinidad nie podnosząc głowy, odpukując równocześnie palcami w stołową nogę. Potem odpowiedziała: – Nie, ojcze. Ojciec Angel kazał jej podnieść głowę i zauważył z uczuciem smutku, że oczy dziewczyny zaczęły napełniać się łzami. – Chcesz powiedzieć, że arszenik jest naprawdę na myszy. – Tak, ojcze. – Więc dlaczego płaczesz? Trinidad chciała spuścić głowę, ale on przytrzymał jej energicznie podbródek. Wybuchnęła płaczem. Ojciec Angel czuł, że łzy płyną jak ciepły ocet pomiędzy jego palcami. – Spróbuj się uspokoić – powiedział do niej. – Jeszcze nie skończyłaś swojej spowiedzi. Pozwolił jej ulżyć sobie w cichym płaczu. Kiedy już przestała płakać, powiedział do niej łagodnie: – Dobrze, a teraz mów. Trinidad wytarła nos w spódnicę i przełknęła ślinę ciężką i słoną od łez. Mówiąc odzyskała swój dziwny barytonowy głos. – Mój wujek Ambrosio mnie prześladuje – powiedziała. – Jak to? – Chce, żebym mu pozwoliła przespać się w moim łóżku – powiedziała Trinidad. – Mów dalej. – Nie mam nic więcej – powiedziała Trinidad. – Na Boga Ojca, że nic więcej. – Nie przysięgaj – upomniał ją ojciec. Następnie zapytał spokojnym głosem spowiednika: – Powiedz mi jedno: z kim śpisz? – Z mamusią i z resztą – powiedziała Trinidad. – Jest nas siedem w tym pokoju. – A on? – On w drugim pokoju, z mężczyznami – powiedziała Trinidad. – Nigdy nie przychodził do twojego pokoju? – Trinidad zaprzeczyła ruchem głowy. – Powiedz mi prawdę – nalegał ojciec Angel. – Mów, nic się nie bój: nigdy nie próbował przyjść do twojego pokoju? – Raz. – Jak to było? – Nie wiem – powiedziała Trinidad. – Kiedy się obudziłam, poczułam, że leży pod przykryciem, spokojniutko, i mówił mi, że nic mi nie zrobi, tylko chce ze mną spać, bo się boi kogutów. – Jakich kogutów? – Nie wiem – powiedziała Trinidad. – Tak mówił. – A ty coś mu powiedziała? – Że jeżeli nie odejdzie, zacznę krzyczeć, aż się wszyscy pobudzą. – I co on zrobił? – Castula przebudziła się i spytała mnie, co się stało, a ja powiedziałam jej, że nic, że coś mi się chyba śniło, i on został, spokojniutki jak umarły, i nawet nie wiem, kiedy wyszedł spod przykrycia. – Był ubrany – powiedział ksiądz twierdzącym tonem. – Był tak, jak śpi – powiedziała Trinidad – miał tylko spodnie. – Nie próbował cię dotykać? – Nie, ojcze. – Powiedz prawdę. – Naprawdę, ojcze – upierała się Trinidad. – Na Boga Ojca. Ojciec Angel znów podniósł jej głowę i napotkał jej oczy wilgotne od smutnego blasku. – Dlaczego to zataiłaś przede mną? – Bałam się. – Czego się bałaś? – Nie wiem, ojcze. Położył jej dłoń na ramieniu i długo udzielał rad. Trinidad potakiwała ruchem głowy. Kiedy skończył, zaczął się z nią razem modlić głosem bardzo cichym: – Panie mój, Jezu Chryste, Boże i Synu prawdziwy... Modlił się głęboko, z jakimś lękiem, podczas modlitwy robiąc w myśli rachunek ze swego życia, dokąd tylko sięgała jego pamięć. W chwili udzielania rozgrzeszenia jego serce zaczął opanowywać nastrój klęski. * * * Alkad pchnął drzwi wołając: „Sędzio.” Żona sędziego Arcadia zjawiła się w sypialni wycierając ręce w spódnicę. – Już dwie noce go nie było – powiedziała. – Niech to diabli wezmą – powiedział alkad. – Wczoraj nie pojawił się w biurze. Szukałem go wszędzie w bardzo pilnej sprawie i nikt nie może mi nic o nim powiedzieć. Pani się nie orientuje, gdzie on może być? Kobieta wzruszyła ramionami. – Chyba z prostytutkami. Alkad wyszedł nie zamykając drzwi. Wszedł do sali bilardowej, gdzie automatyczny adapter mełł na cały głos jakąś sentymentalną piosenkę, i dalej prosto do pomieszczeń w głębi, wołając: „Sędzio.” Właściciel, don Roque, przerwał zlewanie butelek rumu do gąsiora. – Nie ma go, poruczniku – zawołał. Alkad przeszedł do drugiej sali. Mężczyźni w grupkach grali w karty. Nikt nie widział sędziego Arcadia. – Do diabła – powiedział alkad. – W tym miasteczku wszyscy wiedzą, co ktokolwiek robi, a teraz, kiedy potrzebuję sędziego, nikt nie wie, gdzie się podział. – Niech pan zapyta tego, co przywiesza paszkwile – powiedział don Roque. – Nie pieprzcie mi już o papierkach – powiedział alkad. W biurze także sędziego Arcadia nie było. Była godzina dziewiąta, ale sekretarz sądu już drzemał w podcieniach patio. Alkad poszedł na posterunek policji, kazał się ubrać trzem policjantom i wysłał ich na poszukiwanie sędziego Arcadia do sali tanecznej i do pokojów trzech, znanych przez wszystkich, w ukryciu działających kobiet. Potem wyszedł na ulicę i szedł bez określonego celu. W zakładzie fryzjerskim, rozparty w fotelu, z twarzą zawiniętą gorącym ręcznikiem, siedział sędzia Arcadio. – Niech to diabli wezmą, sędzio – zawołał – już od dwóch dni pana szukam. Fryzjer zdjął ręcznik i alkad zobaczył zapuchnięte oczy i podbródek przyciemniony trzydniową brodą. – Pan się włóczy, a pańska żona zaczyna rodzić – powiedział. Sędzia Arcadio poderwał się z krzesła. – Gówno. Alkad śmiał się hałaśliwie, wpychając go z powrotem w fotel. – Niech pan nie będzie naiwny – powiedział. – Z innego powodu pana szukam. Sędzia Arcadio usiadł z powrotem z zamkniętymi oczyma. – Niech pan to skończy i przyjdzie do biura – powiedział alkad. – Czekam na pana. Usiadł na ławce. – Gdzie pan się, u diabła, podziewał? – Tam – powiedział sędzia. Alkad nie przychodził do fryzjerni. Kiedyś już zauważył ogłoszenie przypięte na ścianie: „Zabrania się rozmawiać o polityce”, ale wydało mu się rzeczą zwyczajną. Tym razem jednak zwrócił na nie uwagę. – Guardiola – zawołał. Fryzjer otarł brzytwę o spodnie i spojrzał zdumiony. – O co chodzi, poruczniku? – Kto cię upoważnił do wywieszania tego? – zapytał alkad pokazując ogłoszenie. – Doświadczenie – powiedział fryzjer. Alkad pociągnął stołek w głąb sali i stanął na nim, by zdjąć ogłoszenie. – Tu jedyną instancją, która ma prawo cokolwiek zakazywać, jest rząd – powiedział. – Żyjemy w kraju demokratycznym. Fryzjer zabrał się znów do pracy. – Nikt nie może zabronić ludziom, by wyrażali swoje opinie – ciągnął alkad przedzierając karton. Strzępy wrzucił do kosza na śmieci i podszedł do umywalki, by umyć sobie ręce. – Już wiesz, Guardiola – wtrącił sędzia Arcadio – co możesz dostać za wypisywanie bzdur. Alkad przyjrzał się fryzjerowi w lustrze i dostrzegł, że jest pochłonięty swoją pracą. Nie spuszczał z niego wzroku, kiedy wycierał ręce. – Różnica między dawniej a teraz – powiedział – polega na tym, że dawniej władzę mieli politycy, a teraz rząd. – Słyszałeś już, Guardiola – powiedział sędzia Arcadio z twarzą oblepioną pianą. – Oczywiście – powiedział fryzjer. Alkad i sędzia poszli do biura. W nieustającym deszczu ulice wyglądały jak polane świeżym mydłem. – Zawsze byłem zdania, że to jest gniazdo konspiratorów – powiedział alkad. – Tak mówią – powiedział sędzia Arcadio – ale nic poza tym. – Największe moje podejrzenie budzi właśnie to – odparł alkad – ze wydają się tacy układni. – W całej historii ludzkości – zaopiniował sędzia – nie było ani jednego fryzjera konspiratora. Natomiast nie było ani jednego krawca, który by nim nie był. Nie wypuścił ramienia sędziego Arcadia, póki nie posadził go na obrotowym krześle. Sekretarz ziewając wszedł do biura z kartką papieru zapisaną na maszynie. – No właśnie – powiedział do niego alkad – bierzemy się do roboty. – Zsunął czapkę na tył głowy i wziął w ręce kartkę. – Co to jest? – To dla sędziego – powiedział sekretarz. – Lista osób, którym nie przywieszono paszkwilów. Alkad przyjrzał się sędziemu z wyrazem zakłopotania. – Ach, cholera! – zawołał. – To znaczy, że pan też dał się wciągnąć w te historie. – To tak jak czytanie powieści kryminalnych – tłumaczył sędzia. Alkad przejrzał listę. – To dobry dowód – tłumaczył sekretarz – autorem musi być ktoś z nich. Czy to nie logiczne? Sędzia Arcadio odebrał kartkę alkadowi. – Głupi dupek – powiedział zwracając się do alkada. Potem dodał w stronę sekretarza: – Jeżeli rozwieszam paszkwile, to pierwszy przylepiam na własnym domu, żeby odwrócić od siebie wszelkie podejrzenia. I zapytał alkada: – Nie sądzi pan, poruczniku? – To bzdury – powiedział alkad – a ludzie już wiedzą, jak się je układa. My nie mamy powodów zaprzątać sobie tym głowy. Sędzia Arcadio podarł kartkę, zwinął w kulkę i wyrzucił na patio. – Oczywiście. Zanim sędzia odpowiedział, alkad już myślał o czym innym. Oparł dłonie na biurku i powiedział: – W porządku już, jest taka sprawa, którą chciałbym, żeby pan zbadał w swoich księgach: na skutek powodzi ludzie z dolnej dzielnicy przenieśli swoje domy na tereny leżące za cmentarzem, które należą do mnie. Co mam zrobić w tym wypadku? Sędzia Arcadio uśmiechnął się. – Na to nie potrzebowaliśmy przychodzić do biura – powiedział. – To sprawa najprostsza w świecie: zarząd miejski przekazuje tereny na własność osadnikom i płaci odpowiednie odszkodowanie temu, kto wykaże, że jest ich prawnym właścicielem. – Mam dokumenty – powiedział alkad. – W takim razie trzeba tylko wyznaczyć biegłych, żeby wycenili – powiedział sędzia. – A zarząd miejski wypłaci. – Kto ich wyznacza? – Może ich pan sam wyznaczyć. Alkad skierował się ku drzwiom poprawiając sobie kaburę rewolweru. Patrząc, jak się oddala, sędzia Arcadio pomyślał, że życie jest niczym innym jak tylko nieustannym następowaniem okoliczności do przeżycia. – Nie należy się przejmować tak prostą sprawą – uśmiechnął się. – Nie przejmuję się – powiedział alkad poważnie – ale to jednak jest kłopot. – Musi pan, oczywiście, wyznaczyć najpierw pełnomocnika – wtrącił się sekretarz. Alkad zwrócił się do sędziego: – Czy to prawda? – W naszym wypadku nie jest to bezwzględnie konieczne – powiedział sędzia – ale oczywiście pańska sytuacja byłaby czystsza, gdyby sprawę przejął pełnomocnik, w tej sytuacji, kiedy pan jest właścicielem terenu, o który chodzi. – Więc trzeba go wyznaczyć – powiedział alkad. * * * Pan Beniamin postawił drugą nogę na wieku skrzyni i dalej przyglądał się kogutom, które wodziły się za łby na środku ulicy. Obserwował ich ruchy, kiedy nastroszone i dostojne jak gdyby tańczyły starodawny taniec, i podziwiał wyraźne podobieństwo do ludzi, którzy w niedzielę zapustną upodobniają się do kogutów. Chłopiec siedzący u jego nóg posmarował pastą drugi but i znowu zastukał w skrzynię, by spowodować zmianę nogi na wieku. Pan Beniamin, który kiedyś żył z pisania podań, nie spieszył się do niczego. Bieg czasu był niedostrzegalny w tym sklepie, który on przejadał grosz po groszu, aż go zredukował do beczki nafty i paczki łojowych świec. – Pada deszcz, a jednak gorąco – powiedział chłopiec. Pan Beniamin był tego samego zdania. Ubrany był w nienagannie czystą lnianą koszulę. Chłopiec natomiast miał plecy wybrudzone. – Gorąco to rzecz subiektywna – powiedział pan Beniamin. – Wszystko polega na niezwracaniu na to uwagi. Chłopiec nie komentował. Uderzył znowu w skrzynię i w chwilę później robota była skończona. W głębi swego ponurego sklepu o pustych półkach pan Beniamin włożył marynarkę. Potem włożył słomkowy kapelusz, przeszedł ulicę zasłaniając się od deszczu parasolem i zapukał w okno domu po przeciwnej stronie. Z uchylonych drzwi wyjrzała dziewczyna o intensywnie ciemnych włosach i bardzo bladej cerze. – Dzień dobry, Mina – powiedział pan Beniamin. – Nie idziesz jeszcze na obiad? Powiedziała, że nie, i odsłoniła okno. Siedziała nad wielkim koszem pełnym pociętych drutów i kolorowych papierów. Na kolanach miała kłębek drutu, nożyczki i nie dokończony bukiet sztucznych kwiatów. Z adapteru rozlegał się śpiew. – Bądź tak dobra i rzuć okiem na sklep, póki nie wrócę – powiedział pan Beniamin. – Długo pan będzie? Pan Beniamin przysłuchiwał się płycie. – Idę do dentysty – powiedział. – Za jakieś pół godziny będę tu z powrotem. – Dobrze – powiedziała Mina – ślepa nie chce, żebym przesiadywała przy oknie. Pan Beniamin przestał przysłuchiwać się płycie. – Wszystkie teraźniejsze piosenki to jedno i to samo – zauważył. Mina podniosła kwiat zrobiony na końcu długiej łodygi z drutu pokrytego zielonym papierem. Zaczęła go obracać w palcach, zachwycona doskonałą harmonią między muzyką i kwiatem. – Pan jest wrogiem muzyki – powiedziała. Ale pan Beniamin odchodził już, na palcach, by nie wystraszyć kogutów. Mina nie zabrała się do pracy, póki nie zobaczyła, że puka do drzwi dentysty. – Według mnie – powiedział dentysta otwierając drzwi – u kameleona ośrodkiem wrażliwości są oczy. – Możliwe – przyznał pan Beniamin. – Ale o co chodzi? – Dopiero co słyszałem przez radio, że ślepe kameleony nie zmieniają koloru – powiedział dentysta. Po umieszczeniu rozłożonego parasola w kącie pan Beniamin zawiesił na jednym gwoździu marynarkę i kapelusz i usiadł na fotelu. Dentysta ubijał w moździerzu różową masę. – Ludzie mówią różne rzeczy – powiedział pan Beniamin. Nie tylko w tej chwili, ale i w każdej innej sytuacji mówił jakimś tajemniczym tonem. – O kameleonach? – O wszystkim. Dentysta podszedł do fotela z przygotowaną różową masą, aby zrobić wycisk. Pan Beniamin wyjął obtłuczoną sztuczną szczękę, zawinął ją w chusteczkę i położył na szklanym stoliku obok fotela. Bezzębny, o szczupłych ramionach i chudy, miał w sobie coś ze świętego. Po założeniu masy na podniebienie dentysta kazał mu zamknąć usta. – Tak to jest – powiedział spoglądając mu w oczy. – Jestem tchórzem. Pan Beniamin chciał głęboko odetchnąć, ale dentysta nie pozwolił mu otworzyć ust. „Nie – powiedział sobie. – To nie tak.” Wiedział, tak jak i wszyscy, że dentysta był jedynym skazanym na śmierć, który nie wyszedł ze swego domu. Podziurawili mu ściany kulami, wyznaczyli termin dwudziestu czterech godzin na wyprowadzenie się z miasteczka, ale nie potrafili go złamać. Przeniósł gabinet do środkowego pokoju i pracował z rewolwerem pod ręką, nie tracąc panowania nad sobą, póki nie minęły długie miesiące terroru. W czasie trwania zabiegu dentysta widział wielokrotnie pojawiającą się w oczach pana Beniamina tę samą odpowiedź wyrażaną różnymi stopniami smutku. Ale podtrzymywał mu zamknięte usta, czekając, aż okrzepnie masa. Potem wydobył wycisk. – Nie o to mi chodziło – powiedział wreszcie pan Beniamin. – Miałem na myśli paszkwile. – Ach – powiedział dentysta – ty też się tym przejmujesz? – To objaw rozkładu społecznego – powiedział pan Beniamin. Włożył z powrotem sztuczną szczękę i zaczął skrupulatny rytuał zakładania marynarki. – To objaw, o którym wszystko wiadomo, prędzej czy później – powiedział dentysta obojętnie. Spojrzał przez okno na pochmurne niebo i zaproponował: – Jeżeli chcesz, poczekaj, aż przestanie padać. Pan Beniamin zawiesił parasol na ręce. – W sklepie nie ma nikogo – powiedział przyglądając się z kolei deszczowym chmurom. – Pożegnał się kapeluszem. – I wybij sobie z głowy te myśli, Aurelio – powiedział od drzwi. – Nikt nie ma prawa myśleć, że jesteś tchórzem. – W takim razie – powiedział dentysta – zaczekaj chwilkę. Podszedł do drzwi i podał panu Beniaminowi złożoną kartkę. – Przeczytaj i puść ją dalej. Pan Beniamin nie musiał rozwijać kartki, żeby wiedzieć, o czym w niej była mowa. Spojrzał na niego z otwartymi ustami. – Znowu? Dentysta potwierdził skinieniem głowy i stał w drzwiach, dopóki pan Beniamin nie wyszedł. O dwunastej żona zawołała go na obiad. Angela, jego dwudziestoletnia córka, cerowała pończochy w jadalni umeblowanej prosto i biednie sprzętami, które – jak się wydawało – musiały być stare już od samego początku. Na drewnianej poręczy prowadzącej do patio były garnki malowane na czerwono, z roślinami leczniczymi. – Biedny Beniamincito – powiedział dentysta zajmując swoje miejsce przy okrągłym stole – przejmuje się paszkwilami. – Wszyscy się przejmują – powiedziała żona. – Tovarowie wyjeżdżają z miasteczka – wtrąciła Angela. Matka wzięła talerze, aby nalać zupę. – Sprzedają wszystko w pośpiechu – powiedziała. Wdychając gorący zapach zupy, dentysta czuł, że obce mu są zmartwienia żony. – Wrócą – powiedział. – Wstyd ma krótką pamięć. – Dmuchając w łyżkę, zanim wziął zupę do ust, czekał na komentarz swej córki, dziewczyny wyglądającej na oschłą, podobnie jak on, której spojrzenie jednak promieniało niezwykłą żywością. Ale nie odpowiedziała na jego oczekiwanie. Mówiła o cyrku. Powiedziała, że był człowiek przecinający ręczną piłką kobietę na pół, karzeł śpiewający z głową wsadzoną w pysk lwa i linoskoczek robiący potrójne salto mortale nad pomostem z noży. Dentysta przysłuchiwał się jedząc w milczeniu. W końcu obiecał, że wieczorem, jeżeli nie będzie deszczu, pójdą razem do cyrku. W sypialni, kiedy zawieszał hamak przed sjestą, uświadomił sobie, że obietnica nie zmieniła humoru jego żony. Ona również gotowa była opuścić miasteczko, gdyby przywieszono im paszkwil. Dentysta słuchał jej bez zdziwienia. – Byłoby zabawne – powiedział – że nie mogli wypędzić nas kulami, a przepędziliby nas papierem przylepionym na drzwiach. Zdjął buty i położył się w skarpetkach w hamaku, uspokajając ją: – Ale nie przejmuj się, bo nam to zupełnie nie grozi. – Nie zważają na nikogo – powiedziała żona. – To zależy – powiedział dentysta – wiedzą, że ja na to inaczej patrzę. Żona wyciągnęła się na łóżku z wyrazem ogromnego zmęczenia. – Gdybyś przynajmniej wiedział, kto je przylepia. – Ten, kto je przylepia, wie – powiedział dentysta. * * * Alkad miał zwyczaj spędzać całe dni bez jedzenia. Po prostu zapominał o tym. Jego aktywność, czasami gorączkowa, była równie nieregularna jak i długie okresy lenistwa – i znużenia, kiedy wałęsał się po miasteczku bez celu albo zamykał się w swoim opancerzonym biurze, nieświadomy upływu czasu. Zawsze samotny, zawsze trochę niesiony falą, nie miał żadnego specjalnego zamiłowania ani też nie przypominał sobie okresu życia odmierzanego zwykłymi nawykami. Jedynie pchany jakimś nieodpartym nakazem zjawiał się w hotelu o różnych porach i jadł to, co mu podano. Dzisiaj jadł obiad z sędzią Arcadio. Spędzili razem całe popołudnie, aż do chwili, kiedy została uprawomocniona sprzedaż terenów. Biegli wypełnili swoją rolę. Pełnomocnik, mianowany czasowo, spełnił swoją powinność w ciągu dwu godzin. W kilka minut po czwartej, kiedy weszli do sali bilardowej, wydawało się, że obydwaj wracają z jakiegoś ciężkiego wdzierania się w przyszłość. – No to skończyliśmy – powiedział alkad zacierając ręce. Sędzia Arcadio nie zwracał na niego uwagi. Alkad zobaczył, że na oślep szuka kranu na ladzie bufetowej, i podał mu proszek przeciw bólowi. – Szklankę wody – zwrócił się do don Roque. – Piwo z lodu – poprawił sędzia Arcadio z czołem opartym o bufet. – Albo piwo z lodu – sprostował alkad kładąc pieniądze na ladzie. – Zasłużył pan na nie pracując, jak na mężczyznę przystało. Wypiwszy piwo sędzia Arcadio otarł głowę dłonią. W pomieszczeniu panował uroczysty nastrój, czekano na przejazd cyrku. Alkad przyglądał mu się z sali bilardowej. Wśród grzmotu blaszanych instrumentów i czyneli orkiestry najpierw przejechała dziewczyna w srebrnej sukni, na karłowatym słoniu z uszami jak liście malanga [roślina o dużych grubych liściach, rosnąca na Kubie]. Potem szli klowni i linoskoczkowie. Deszcz ustał zupełnie i ostatnie promienie słońca zaczęły rozgrzewać wymyte popołudnie. Kiedy muzyka przestała grać, by mężczyzna na szczudłach mógł odczytać ogłoszenie, wydawało się, że całe miasteczko wznosi się nad ziemię, w jakiejś cudownej ciszy. Ojciec Angel, który oglądał przejazd ze swego pokoju, wtórował rytmowi muzyki ruchem głowy. Ta odzyskana szczęśliwość dzieciństwa towarzyszyła mu podczas wieczerzy i później, wieczorem, aż do chwili, kiedy skończył sprawdzać wchodzenie do kina i znów był tylko sam ze sobą w sypialni. Po odmówieniu modlitwy trwał w jakiejś łzawej ekstazie w plecionym bujaku, nie dostrzegając nawet, kiedy wybiła dziewiąta ani kiedy ucichł głośnik kinowy i słychać już było tylko głos ropuchy. Potem podszedł do biurka, aby napisać wezwanie do alkada. W jednej z honorowych lóż cyrkowych, którą zajął na zaproszenie przedsiębiorcy, alkad obejrzał wstępny popis na drążkach i występ klownów. Potem pojawiła się Kasandra, ubrana w czarny aksamit i z wymalowanymi powiekami, proponując odgadywanie myśli gości. Alkad uciekł. Przeszedł się jak zwykle po miasteczku i o dziesiątej poszedł na posterunek policji. Czekało tam na niego, napisane czytelnym pismem na listowym papierze wezwanie ojca Angela. Zaniepokoił go formalizm prośby. Ojciec Angel zaczął się rozbierać, kiedy alkad zapukał do drzwi. – Caramba – powiedział ksiądz. – Nie spodziewałem się pana tak szybko. Alkad wchodząc zdjął czapkę. – Lubię odpowiadać na listy – zaśmiał się. Rzucił czapkę, tak że potoczyła się jak dysk, na pleciony bujak. W tinajero [rodzaj domowego filtru; szafka, w której umieszcza się dzban z przesączającą się wodą] było sporo butelek z wodą sodową, włożonych do zimnej wody w cebrzyku. Ojciec Angel wydobył jedną. – Napije się pan lemoniady? – Alkad zgodził się. – Fatygowałem pana – powiedział ksiądz, zmierzając od razu do swojej sprawy – aby wyrazić panu moje zaniepokojenie z powodu pańskiej obojętności wobec paszkwilów. Powiedział to tak, że można było rozumieć jego słowa jako żart, lecz alkad rozumiał je dosłownie. Dziwił się, zakłopotany, że zaniepokojenie z powodu paszkwilów mogło do tego stopnia pochłaniać ojca Angela. – Wydaje mi się dziwne, że również i ojciec się tym przejmuje. Ojciec Angel przeglądał szuflady szukając klucza do otwierania butelek. – To nie paszkwile mnie niepokoją – powiedział nieco zakłopotany, nie wiedząc, co zrobić z butelką. – Niepokoi mnie pewien, jakbyśmy to nazwali, stan niesprawiedliwości, który za tym się kryje. Alkad wziął od niego butelkę i na okuciu swego buta zręcznie otworzył ją lewą ręką, co zwróciło uwagę ojca Angela. Zlizał z szyjki butelki przelewającą się pianę. – Istnieje życie prywatne – zaczął, ale nie doszedł do żadnej konkluzji. – Naprawdę, ojcze, nie wiem, co by można zrobić. Ksiądz usiadł przy biurku. – Powinien pan wiedzieć – powiedział. – W końcu nie jest to dla pana nic nowego. Przebiegł po pokoju niepewnym spojrzeniem i powiedział już innym tonem: – Należałoby coś zrobić przed niedzielą. – Dzisiaj jest czwartek – powiedział alkad. – Wiem o tym – odparł ksiądz. I dorzucił z tajoną porywczością: – Ale może nie będzie za późno, by pan mógł spełnić swój obowiązek. Alkad chciał zgnieść szyjkę butelki. Ojciec Angel patrzył, jak się przechadza z jednego kąta pokoju w drugi, prosty i szczupły, bez żadnej oznaki dojrzałości fizycznej, i doznał wyraźnie uczucia niższości. – Jak pan widzi – stwierdził raz jeszcze – nie chodzi tu o nic wyjątkowego. Na wieży wybiła jedenasta. Alkad czekał, aż rozpłynął się ostatni pogłos, i wtedy pochylił się przed ojcem z rękami opartymi na stole. Na jego twarzy było to samo powstrzymywane wzburzenie, które miał wyrazić jego głos. – Proszę wziąć jedno pod uwagę, ojcze – zaczął – w miasteczku jest spokój, ludzie zaczynają mieć zaufanie do władz. Jakakolwiek manifestacja siły byłaby w tym momencie ryzykiem zbyt wielkim jak na sprawę nie mającą większego znaczenia. Ojciec Angel potakiwał głową. Próbował się tłumaczyć: – Mam na myśli, tak w ogóle, jakieś środki ze strony władz. – W każdym razie – ciągnął alkad nie zmieniając pozycji – ja trzeźwo patrzę na sytuację. Ojciec wie: mam sześciu policjantów, siedzących na posterunku, którzy dostają pensję i nic nie robią. Nie udało mi się ich zmienić. – Ja o tym wiem – powiedział ojciec Angel. – O nic pana nie obwiniam. – Teraz – mówił dalej alkad z zapalczywością, nie zważając na to, że mu ksiądz przerywał – dla nikogo nie jest tajemnicą, że trzej z nich to zwykli kryminaliści, wyciągnięci z więzień i przebrani za policjantów. Ponieważ tak to wygląda, nie będę się narażał na ryzyko i puszczał ich na ulicę, żeby polowali na zjawy. Ojciec Angel rozłożył ręce. – Jasne, jasne – przyznawał rację. – To oczywiście nie może być brane pod uwagę. Ale czemu na przykład nie odwoła się pan do uczciwych obywateli? Alkad wyprostował się popijając z butelki powolnymi łykami. Na piersiach i na plecach wystąpił mu pot. Powiedział: – Uczciwi obywatele, jak powiada ojciec, śmieją się do rozpuku z paszkwilów. – Nie wszyscy. – Poza tym niesłuszne by było niepokoić ludzi sprawą, która ostatecznie jest bez znaczenia. Otwarcie mówiąc, ojcze – zakończył wesoło – do dzisiejszego wieczora ani mi przez myśl nie przeszło, że ojciec i ja mielibyśmy mieć coś wspólnego z tą historią. Ksiądz przybrał jakąś ojcowską postawę. – Do pewnego stopnia owszem – odpowiedział rozpoczynając pracowitą argumentację, w której były już dojrzałe fragmenty kazania, jakie w myślach zaczął układać od wczorajszego obiadu u wdowy Asis. – Mamy tu, jeżeli tak można powiedzieć – zakończył – przypadek terroru w sferze moralnej. Alkad głośno się roześmiał. – Owszem, owszem – przerwał mu nieomal. – Ale nie należy też mieszać filozofii z papierkami, ojcze. – Stawiając na stole nie dopitą butelkę, ustąpił w jak najlepszym nastroju: – Jeżeli ojciec widzi sprawę w takich wymiarach, to trzeba będzie zobaczyć, co tu można zrobić. Ojciec Angel podziękował. Nie było rzeczą przyjemną, jak to zaznaczył, wychodzić w niedzielę na kazalnicę z takim problemem jak ten. Alkad starał się zrozumieć. Ale zdawał sobie sprawę, że jest już zbyt późno i że nie pozwala księdzu spać. * * * Werbel pojawił się znowu jak widmo przeszłości. Zadudnił naprzeciw sali bilardowej o dziesiątej rano i trzymał całe miasteczko w napięciu, aż wreszcie rozległy się trzy energiczne uderzenia końcowe i zapanował niepokój. – Śmierć – wykrzyknęła wdowa Montiel widząc otwierające się drzwi i okna, i ludzi schodzących zewsząd na plac. – Nadeszła śmierć! Ocknąwszy się z pierwszego wrażenia otworzyła drzwi balkonowe i przyglądała się tłumowi dookoła policjanta, który zabierał się do odczytania zarządzenia. Na placu panowała cisza zbyt wielka jak dla głosu herolda. Mimo uwagi, z jaką chciała słuchać przykładając do ucha dłoń, udało się jej zrozumieć tylko dwa słowa. W domu nikt nie mógł jej poinformować. Zarządzenie zostało przeczytane z takim samym jak zawsze rytuałem, nowy porządek panował na świecie, a wdowa Montiel nie miała nikogo, kto by o nim wiedział. Kucharkę przeraziła jej bladość. – Co to za zarządzenie? – Właśnie chcę to sprawdzić, ale nikt nic nie wie. Ale chyba – dodała wdowa – jak świat światem, zarządzenia nigdy nie przynosiły nic dobrego. Kucharka wyszła na ulicę i wróciła ze szczegółami. Począwszy od dzisiejszego wieczora aż do czasu, kiedy ustaną przyczyny, które to spowodowały, obowiązuje godzina policyjna. Nikt nie może wychodzić na ulicę po godzinie ósmej aż do piątej rano bez przepustki potwierdzonej i podpisanej przez alkada. Policja otrzymała polecenie wzywać trzykrotnym „stój” każdego, kogo spotka na ulicy, a w razie nieusłuchania – strzelać. Alkad ma zorganizować patrole cywilne, wyznaczone przez niego do współpracy z policją w czasie nocnej straży. Gryząc paznokcie wdowa Montiel zapytała, jakie były powody tego posunięcia. – Nie napisali w zarządzeniu – odpowiedziała kucharka – ale wszyscy mówią, że paszkwile. – Serce mi to powiedziało – zawołała wdowa z przerażeniem. – Śmierć czai się w tym miasteczku. Kazała wezwać pana Carmichaela. Posłuszna jakiejś sile, dawniejszej i dojrzalszej niż impuls, poleciła odebrać z depozytu i zanieść do sypialni skórzany kufer z mosiężnymi gwoździami, który Jose Montiel kupił na swoją jedyną podróż na rok przed śmiercią. Wydobyła z szafy kilka sukien, bieliznę i buty i zapakowała wszystko do środka. Kiedy to zrobiła, ogarnęło ją poczucie zupełnego spokoju, o którym tyle razy marzyła wyobrażając sobie, że jest daleko od tego miasteczka i tego domu, w pokoju z kominkiem i małym tarasem, i skrzynkami do hodowania majeranku, gdzie tylko ona miałaby prawo wspominać Jose Montiela, a jedynym jej zajęciem byłoby oczekiwanie poniedziałkowych popołudni, aby przeczytać listy od córek. Wzięła tylko niezbędną odzież, skórzany futeralik z nożyczkami, plaster opatrunkowy i flaszeczkę jodyny, przybory do szycia, a poza tym pudełko od butów z różańcem i książkami do nabożeństwa, a już ją dręczyła myśl, że zabiera więcej rzeczy, niż Bóg mógłby jej wybaczyć. Wtedy wrzuciła do pończochy gipsowego świętego Rafała, starannie ułożyła go między swoimi fatałaszkami i zamknęła kufer na klucz. Kiedy nadszedł pan Carmichael, zastał ją w najskromniejszym jej ubraniu. Tego dnia, jak na jakąś wróżbę, pan Carmichael nie miał parasola. Ale wdowa nie zauważyła tego. Wyciągnęła z kieszeni wszystkie klucze od domu, każdy ze wskazaniem wypisanym na maszynie na kartoniku, i wręczyła mu mówiąc: – Składam w pańskie ręce grzeszny świat Jose Montiela. Niech pan z nim robi, co pan chce. Pan Carmichael obawiał się tej chwili od dawna. – To znaczy – upewnił się – chce pani gdzieś wyjechać, dopóki to wszystko nie przejdzie. Wdowa odpowiedziała głosem spokojnym, ale stanowczym: – Wyjeżdżam na zawsze. Pan Carmichael nie okazując swego zaniepokojenia przedstawił jej całą sytuację. Spadek po Jose Montielu nie był uregulowany. Wiele posiadłości, zdobytych rozmaicie i z braku czasu nie zalegalizowanych, znajdowało się w sytuacji prawnie nieokreślonej. Dopóki nie uporządkuje się tego chaotycznego majątku, o którym sam Jose Montiel nie miał w ostatnich swoich latach nawet pojęcia, nie można załatwić spraw spadkowych. Najstarszy syn, będący na stanowisku konsula w Niemczech, i dwie córki, zauroczone szaleństwami Paryża, powinni wrócić albo mianować pełnomocników, którzy działaliby w ich imieniu. Dopóki to nie nastąpi, nic nie można sprzedać. Nagłe rozjaśnienie tego labiryntu, w którym była zagubiona od dwu lat, nie zdołało tym razem poruszyć wdowy Montiel. – To nie ma znaczenia – upierała się. – Moje dzieci są w Europie szczęśliwe i nie mają co robić w tym kraju dzikusów, jak powiadają. Jeśli pan chce, panie Carmichael, niech pan zbierze wszystko, co pan znajdzie w tym domu, i wyrzuci na gnój. Pan Carmichael nie sprzeciwiał się. Pod pretekstem, że jednak trzeba przygotować jakieś rzeczy do drogi, wyszedł poszukać lekarza. * * * – Teraz zobaczymy, Guardiola, jak wygląda twój patriotyzm. – Fryzjer i grupa mężczyzn, rozmawiających w zakładzie fryzjerskim, rozpoznali alkada, zanim ujrzeli go w drzwiach. – I wasz także – powiedział wskazując na dwu najmłodszych. – Tej nocy będziecie mieli broń, której tak pragnęliście, zobaczymy, czy jesteście takimi niegodziwcami, żeby ją skierować przeciwko nam. – Nie można było nie wyczuć serdecznego tonu w jego słowach. – Raczej miotłę – odparł fryzjer. – Do polowania na czarownice nie ma lepszej broni niż miotła. Nawet nie spojrzał ku niemu. Golił kark pierwszego z porannych klientów i nie brał alkada na serio. Dopiero kiedy zobaczył, że sprawdza, którzy z grupy są rezerwistami i umieją obchodzić się z karabinem, fryzjer zrozumiał, że istotnie był jednym z wyznaczonych. – Czy naprawdę, poruczniku, postawi nas pan w tak kłopotliwej sytuacji? – zapytał. – Ach, do diabła – odpowiedział alkad. – Całe życie marzą o karabinie, a teraz, kiedy go mają, nie mogą w to uwierzyć. Zatrzymał się za plecami fryzjera, skąd w lustrze mógł objąć wzrokiem całą grupę. – A teraz poważnie – powiedział zmieniając ton na urzędowy. – Dziś po południu, o szóstej, rezerwiści pierwszej kategorii stawią się na posterunku policji. Fryzjer spojrzał na niego w lustrze. – A jeżeli dostanę zapalenia płuc? – zapytał. – To wyleczymy cię w więzieniu – odpowiedział alkad. Adapter z sali bilardowej wygrywał jakieś sentymentalne bolero. Sala była pusta, ale na kilku stolikach stały nie dopite butelki i szklanki. – No tak – powiedział don Roque widząc, że wchodzi alkad – coraz gorzej idzie ten interes. Trzeba zamykać o siódmej. Alkad poszedł prosto na środek sali, gdzie również stoliki do gry w karty były wolne. Otworzył drzwi do ubikacji, rzucił okiem na magazyn, a potem wrócił do lady. Przechodząc koło stołu bilardowego podniósł niespodzianie pokrywające go sukno i powiedział: – Dość tego, przestańcie być gówniarzami. Dwaj chłopcy wyszli spod stołu otrzepując kurz ze spodni. Jeden z nich był blady. Drugi, młodszy, miał zaczerwienione uszy. Alkad popchnął ich lekko ku stolikom przy wyjściu. – Więc już wiecie – powiedział do nich – o szóstej po południu na posterunku. Don Roque w dalszym ciągu stał za ladą. – Przy takiej historii – powiedział – trzeba się będzie zajmować kontrabandą. – To potrwa dwa, trzy dni – powiedział alkad. Właściciel sali kinowej dopędził go na rogu ulicy. – Jeszcze tylko tego mi brakowało – krzyknął. – Nie dość było tych dwunastu dzwonów, teraz jeszcze trąbka na godzinę policyjną. Alkad klepnął go po ramieniu i próbował przejść nie zatrzymując się. – Wywłaszczę pana – powiedział. – Nie może pan – odrzekł właściciel – kino nie jest przedsiębiorstwem publicznym. Dopiero wtedy przestał się uśmiechać. Wbiegł, przeskakując po dwa schody, na posterunek i po wejściu na parter rozłożył ręce i zaczął się śmiać. – Cholera! – zawołał. – Pan też tutaj? Wyciągnięty na plecionym krześle z niedbałością wschodniego monarchy, siedział przedsiębiorca cyrkowy. Palił fajkę z miną wilka morskiego. Jak gdyby on był tu gospodarzem, dał znak alkadowi, by usiadł: – Porozmawiajmy o interesach, poruczniku. Alkad przysunął krzesło i usiadł naprzeciw niego. Przytrzymując fajkę dłonią ozdobioną kolorowymi kamieniami, przedsiębiorca uczynił w jego stronę jakiś zagadkowy ruch. – Czy można mówić całkiem szczerze? – Alkad dał znak, że może to robić. – Wiedziałem od razu, kiedy zobaczyłem, jak się pan golił – powiedział przedsiębiorca. – A więc ja, który nauczyłem się poznawać ludzi, wiem, że ta godzina policyjna dla pana... Alkad przyglądał się mu wyraźnie rozbawiony. – ...dla mnie natomiast, który już porobiłem wydatki na urządzenie się i muszę wyżywić siedemnaście osób i dziewięć zwierząt, to po prostu klęska. – A więc? – Proponuję – odpowiedział przedsiębiorca – by pan przesunął godzinę policyjną na jedenastą i dochód z wieczornego występu podzielimy po połowie. Alkad uśmiechał się nadal, siedząc bez ruchu w krześle. – Przypuszczam – powiedział – że bez wielkiego trudu znalazł pan w miasteczku kogoś, kto panu powiedział, że jestem złodziejem. – To uczciwy interes – zaprotestował przedsiębiorca. Alkad tymczasem przybrał poważną minę. – Pomówimy w poniedziałek – rzekł nieobowiązująco. – W poniedziałek będę już bez portek – odparł przedsiębiorca. – Jesteśmy bardzo biedni. Alkad odprowadził go do schodów, poklepując lekko po ramieniu. – Niech pan mi tego nie opowiada – powiedział. – Znam się na interesach. – Przy samych już schodach powiedział tonem spokojniejszym: – Niech pan przyśle do mnie dziś wieczór Kasandrę. Przedsiębiorca chciał zawrócić, ale dłoń na jego ramieniu popychała go zdecydowanie. – Oczywiście – powiedział. – Nie ma najmniejszego problemu. – Niech pan ją przyśle – powtórzył alkad – i porozmawiamy jutro. * * * Pan Beniamin pchnął końcami palców drzwiczki z drucianej siatki, ale nie wszedł do domu. Zawołał z jakimś dziwnym rozdrażnieniem: – Okna, Nora. Nora Jacob, starsza już i tęga, z włosami ściętymi jak u mężczyzny, leżała w półmrocznej sali przed wentylatorem. Czekała na pana Beniamina z obiadem. Słysząc wołanie podniosła się z trudem i otworzyła cztery okna wychodzące na ulicę. Strumień gorąca wpadł do pokoju wyłożonego płytami, z kanciastym pawiem powtarzającym się ileś tam razy. Meble powleczone były kwiaciastym płótnem. Na każdym kroku widać było tandetny przepych. – Czy jest coś prawdy – zapytała – w tym, co mówią ludzie? – Ludzie mówią tyle rzeczy. – O wdowie Montiel – sprecyzowała Nora Jacob. – Powiadają, że zwariowała. – Ja myślę, że była wariatką już od dawna – powiedział pan Beniamin. I dodał z pewnym rozczarowaniem: – Tak, dziś rano próbowała rzucić się z balkonu. Stół, całkowicie widoczny z ulicy, miał na obydwu końcach po jednym nakryciu. – Kara boska – powiedziała Nora Jacob klaskając w dłonie, by podano obiad. Przeniosła elektryczny wentylator do jadalni. – W domu pełno ludzi od dzisiejszego ranka – powiedział pan Beniamin. – To dobra okazja, żeby go zobaczyć wewnątrz – odparła Nora Jacob. Czarna dziewczyna z głową pełną kolorowych węzełków postawiła na stole wrzącą zupę. Zapach pieczonego kurczęcia wtargnął do jadalni i temperatura zrobiła się nie do zniesienia. Pan Beniamin przypiął serwetkę pod szyją mówiąc „smacznego”. Próbował jeść gorącą łyżką. – Podmuchaj i nie spiesz się – powiedziała zniecierpliwiona. – Poza tym musisz zdjąć marynarkę. Przez to, że nie chcesz wejść do domu, kiedy okna są pozamykane, pomrzemy z gorąca. – Teraz jest to jeszcze bardziej konieczne niż kiedykolwiek – powiedział. – Nikt nie będzie mógł mówić, że nie widzi z ulicy każdego mojego ruchu, kiedy jestem u ciebie. Zobaczyła jego wspaniały sztuczny uśmiech i dziąsła jak z laku do pieczętowania dokumentów. – Nie bądź śmieszny – zawołała. – Jeżeli o mnie chodzi, mogą mówić, co się im podoba. Zaczęła jeść zupę i w przerwach mówiła dalej: – Mogłoby mnie martwić, owszem, to, co by mówiono o Monice – stwierdziła, mając na myśli swoją piętnastoletnią córkę, która nie przyjeżdżała na wakacje od czasu, kiedy poszła do colegio. – Ale o mnie nie mogą powiedzieć więcej niż to, o czym już wszyscy wiedzą. Pan Beniamin tym razem nie skierował na nią swego karcącego jak zwykle wzroku. Jedli zupę w milczeniu, oddzieleni dwumetrową przestrzenią stołu, najkrótszą odległością, na jaką sobie kiedykolwiek pozwolił, szczególnie publicznie. Kiedy była w colegio, dwadzieścia lat temu, pisywał do niej długie i konwencjonalne listy, na które ona odpowiadała namiętnymi liścikami. W czasie pewnych wakacji Nestor Jacob, zupełnie pijany, zawlókł ją za włosy na koniec podwórka i oświadczył się jej bez żadnej możliwości wyboru: „Jeżeli nie wyjdziesz za mnie, zastrzelę cię.” Pobrali się pod koniec wakacji. Po dziesięciu latach się rozeszli. – W każdym razie – powiedział pan Beniamin – nie trzeba podniecać ludzkiej wyobraźni zamkniętymi drzwiami. Wstał, skończywszy kawę. – Idę – powiedział. – Mina się chyba niecierpliwi. – Od drzwi, wkładając kapelusz, zawołał: – W tym domu jest jak w rozżarzonym piecu. – To też ci właśnie mówię – powiedziała. Czekała, aż go zobaczyła żegnającego się, z jakimś jak gdyby błogosławieństwem, z ostatniego okna. Potem zabrała wentylator do sypialni, zamknęła drzwi i rozebrała się zupełnie. Wreszcie, jak co dzień po obiedzie, poszła do łazienki i usiadła w wannie ze środkiem odwaniającym, sama ze swoją tajemnicą. Cztery razy dziennie widziała przechodzącego obok swego domu Nestora Jacoba. Wszyscy wiedzieli, że mieszka z inną kobietą, że ma czworo dzieci i że uważa się go za wzorowego ojca. Wiele razy w ostatnich latach przechodził z dziećmi obok domu, ale nigdy z żoną. Widziała, że chudnie, starzeje się i blednie, i zamienia się w kogoś obcego, z kim dawna zażyłość wydawała się jej nie do pojęcia. Niekiedy, w czasie samotnych sjest, znowu pożądała go gwałtownie: nie tego, którego widziała przechodzącego obok domu, ale tego, którym był w okresie przed narodzinami Moniki, kiedy jego krótka i konwencjonalna miłość stała się dla niej nie do zniesienia. * * * Sędzia Arcadio spał do samego południa. Nie wiedział więc o zarządzeniu do chwili przyjścia do biura. Jego sekretarz natomiast był wystraszony od ósmej, kiedy alkad poprosił go, by zredagował rozporządzenie. – Jednak – rozmyślał sędzia Arcadio po zapoznaniu się ze szczegółami – sformułowane jest w drastycznych terminach. Nie było potrzeby. – To to samo rozporządzenie co zawsze. – No tak – przyznał sędzia. – Ale sytuacja się zmieniła i trzeba, by zmieniły się również terminy. Ludzie są chyba przestraszeni. Jednakże, jak to stwierdził później grając w karty w sali bilardowej, strach nie był uczuciem dominującym. Było to raczej wrażenie wspólnego zwycięstwa potwierdzone tym, co wszyscy sobie uświadamiali: sytuacja się nie zmieniła. Sędzia Arcadio nie mógł uniknąć alkada, kiedy wychodził z sali bilardowej. – Więc paszkwile nie miały znaczenia – powiedział do niego. – Ludzie są zadowoleni. Alkad ujął go pod rękę. – Nie robi się niczego przeciwko ludziom – powiedział. – To sprawa rutyny. Sędziego Arcadia doprowadzały do rozpaczy te wędrowne rozmowy. Alkad chodził szybkim krokiem, jakby się mu gdzieś śpieszyło, i po długim chodzeniu zdawał sobie sprawę, że nie szedł donikąd. – To nie będzie trwało zawsze – ciągnął. – Do niedzieli będziemy mieć w potrzasku żartownisia od papierków. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że to kobieta. Sędzia Arcadio nie wierzył. Mimo obojętności, z jaką przyjmował informacje swojego sekretarza, doszedł do ogólnego wniosku: paszkwile nie były dziełem tylko jednej osoby. Nie wydawało się, by były zgodne z jakimś ustalonym planem. Niektóre w ciągu ostatnich dni przynosiły pewien nowy szczegół: były rysunkami. – Może to nie być ani mężczyzna, ani kobieta – stwierdził sędzia Arcadio. – Mogą to być różni mężczyźni i różne kobiety, którzy działają na własną rękę. – Niech mi pan nie komplikuje sytuacji, panie sędzio – powiedział alkad. – Powinien pan wiedzieć, że w każdej sprawie, choćby uczestniczyło wiele osób, zawsze jest jeden winny. – To powiedział Arystoteles, poruczniku – odrzekł sędzia Arcadio. I dodał z przekonaniem: – W każdym razie rozwiązanie wydaje mi się niedorzeczne. Po prostu ci, którzy je rozwieszają, poczekają, aż minie godzina policyjna. – To nie ma znaczenia – powiedział alkad – ostatecznie trzeba bronić zasad władzy. Rezerwiści zaczęli się zbierać na posterunku. Małe patio o starych betonowych murach, z piętnami zaschłej krwi i ze śladami kul, przypominało o czasach, kiedy nie wystarczała pojemność cel i więźniów umieszczano pod gołym niebem. Dziś po południu policjanci bez broni i w kalesonach wałęsali się po korytarzach. – Rovira – zawołał alkad od drzwi. – Przynieś coś do picia tym chłopakom. Policjant zaczął się ubierać. – Rum? – zapytał. – Nie bądź bezczelny – krzyknął alkad idąc w stronę opancerzonego biura. – Coś chłodnego. Rezerwiści palili papierosy siedząc dookoła patio. Sędzia Arcadio przyglądał się im ze schodów na pierwszym piętrze. – To ochotnicy? – Niech pan sobie wyobrazi – powiedział alkad – że musiałem ich wyciągać spod łóżek, tak jakby szli do koszar. – Sędzia nie napotkał ani jednej obcej twarzy. – Przecież wygląda, jakby byli zwerbowani przez opozycję – powiedział. Po otworzeniu ciężkich stalowych drzwi biura powiało chłodem. – To znaczy, że dobrzy do walki – zaśmiał się alkad zapaliwszy światła w prywatnej twierdzy. Z jednej strony było polowe łóżko, karafka ze szklanką na tacy i nocnik pod łóżkiem. Oparte o nagie betonowe ściany stały karabiny i pistolety maszynowe. Pomieszczenie nie miało żadnej wentylacji oprócz wąskich a wysokich okienek, przez które widać było port i dwie główne ulice. Po drugiej stronie stało biurko i kasa pancerna. Alkad otworzył skomplikowany zamek. – To nic nie szkodzi – powiedział – dam im wszystkim karabiny. Za nimi stanął policjant. Alkad dał mu kilka banknotów mówiąc: – Przynieś także po dwie paczki papierosów dla każdego. Kiedy znów zostali sami, zwrócił się do sędziego Arcadia: – Jak się panu podoba ta historia? – Sędzia odpowiedział zamyślony: – Niepotrzebne ryzyko. – Ludzie będą stawać z otwartymi gębami – powiedział sędzia. – Poza tym wydaje mi się, że ci biedni chłopcy nie będą wiedzieli, co robić z karabinami. – Będą może zaskoczeni – powiedział sędzia – ale nie na długo. Napiął mięśnie, by zapobiec wrażeniu próżni w żołądku. – Niech pan uważa, poruczniku – radził. – Żeby pan nie zepsuł wszystkiego. Alkad wyprowadził go z biura z tajemniczą miną. – Niech pan nie będzie naiwny, sędzio – szepnął mu do ucha. – Dostaną tylko naboje ćwiczebne. Kiedy zeszli na patio, zapalono światła. Rezerwiści popijali wodę sodową pod brudnymi lampionami, o które tłukły ćmy. Przechadzając się po patio z jednego końca w drugi, między stojącymi po deszczu kałużami, alkad wyjaśnił im ojcowskim tonem, na czym polega ich zadanie dzisiejszej nocy: zostaną rozmieszczeni po dwu na głównych rogach ulic, mają rozkaz strzelać do wszystkich – czy to będzie mężczyzna, czy kobieta – którzy nie posłuchają trzykrotnego wezwania do zatrzymania się. Zaapelował o męstwo i rozwagę. Po północy mają im przynieść jedzenie. Alkad wyraził nadzieję, że przy boskiej pomocy wszystko przebiegnie pomyślnie i że miasteczko potrafi ocenić tę próbę zaufania ze strony władz. * * * Ojciec Angel wstawał od stołu, kiedy na wieży zaczęła wydzwaniać ósma. Zgasił światło w patio, zasunął rygiel i zrobił znak krzyża na brewiarzu: W imię Ojca i Syna. W dalekim patio odzywał się Alcaravan. Drzemiąc w chłodzie korytarza koło klatek zasłoniętych ciemnymi szmatami, wdowa Asis słyszała drugie uderzenie i nie otwierając oczu zapytała: – Przyszedł Roberto? Służąca, spodziewając się kłótni, odpowiedziała, że śpi już od siódmej. Chwilę wcześniej Nora Jacob przyciszyła radio i zachwycała się delikatną muzyką, która zdawało się, że dochodzi z miejsca wygodnego i czystego. Jakiś głos, zbyt daleki, by się wydać rzeczywistym, krzyknął czyjeś imię i psy zaczęły szczekać. Dentysta nie skończył słuchać wiadomości. Pamiętając, że Angela rozwiązuje krzyżówkę pod lampą w patio, polecił jej nie patrząc na nią: – Zamknij drzwi i chodź, skończysz tu w pokoju. – Żona jego zbudziła się przestraszona. Roberto Asis, który rzeczywiście położył się o siódmej, wstał, żeby spojrzeć na plac przez uchylone okno, ale zobaczył tylko ciemne migdałowce i ostatnie światło, które zgasło na balkonie wdowy Montiel. Żona zaświeciła nocną lampkę i zdławionym szeptem namawiała go, by się położył spać. Jakiś samotny pies ciągle szczekał i uspokoił się dopiero po piątym uderzeniu dzwonu. W dusznym pokoju przepełnionym pustymi pudełkami i pokrytymi pyłem słoikami don Lalo Moscote chrapał z gazetą rozłożoną na brzuchu i z okularami na czole. Jego sparaliżowana żona, wstrząśnięta przypomnieniem innych nocy takich jak ta, płoszyła komary szmatą i w myślach liczyła czas. Po odległych wołaniach, po szczekaniu psów i tajemniczej bieganinie uciszyło się. – Nie zapomnij o coraminie – polecał doktor Giraldo swojej żonie, która przed położeniem się do snu wkładała do walizeczki najpotrzebniejsze lekarstwa. Obydwoje myśleli o wdowie Montiel, sztywnej jak nieboszczyk po ostatniej dawce luminalu. Tylko don Sabas, po długiej rozmowie z panem Carmichaelem, stracił poczucie czasu. Był jeszcze w biurze, ważąc sobie jutrzejsze śniadanie, kiedy wybiła ósma godzina i żona jego wyszła z sypialni ze zwichrzonymi włosami. Rzeka opadła. – W taką noc jak ta – szepnął ktoś w ciemności w momencie, kiedy zadźwięczało uderzenie godziny ósmej, głębokie i nieodwołalne, i coś, co zaczęło się iskrzyć przed piętnastu sekundami, zgasło całkowicie. Doktor Giraldo zamknął książkę, dopiero kiedy ucichł głos trąbki na godzinę policyjną. Żona postawiła walizeczkę na nocnym stoliku, położyła się twarzą do ściany i zgasiła lampę. Lekarz otworzył książkę, ale nie czytał. Obydwoje oddychali powoli, samotni w miasteczku, które niezmierzona cisza zmniejszyła do wymiarów alkowy. – O czym myślisz? – O niczym – odpowiedział lekarz. Nie mógł się skupić i o jedenastej wrócił znów do tej samej strony, na której był, kiedy wybijała ósma. Zagiął róg kartki i położył książkę na stoliku. Niegdyś obydwoje czuwali do świtu, starając się określić miejsce i okoliczności strzałów. Wielokrotnie odgłos kroków i broni dochodził do drzwi ich domu i obydwoje siedząc w łóżku oczekiwali na grad ołowiu, który mógł rozwalić drzwi. Przez wiele nocy, kiedy już nauczyli się rozróżniać niezliczone odcienie strachu, czuwali z głowami opartymi na poduszce wypchanej tajną bibułą do rozprowadzenia. Pewnego razu o świcie usłyszeli przed drzwiami gabinetu te same tajemnicze przygotowania, jakie poprzedzają serenadę, a potem zmęczony głos alkada: „Tutaj nie. Ten się nie miesza do niczego.” Doktor Giraldo zgasił lampkę i próbował usnąć. Po północy zaczęła się mżawka. Fryzjer i drugi rezerwista, postawieni na skraju portu, opuścili swoje stanowisko i schronili się pod okapem sklepu pana Beniamina. Fryzjer zapalił papierosa i przyglądał się karabinowi przy świetle zapałki. Była to broń nowa. – To jest made in USA – powiedział. Jego towarzysz zapalił kilka zapałek, żeby zobaczyć markę swojego karabinu, ale nie mógł jej znaleźć. Woda spływająca z okapu uderzała o kolbę i zrobiła wgłębienie. – Co za dziwna historia – mruknął wycierając broń rękawem. – My tu wszyscy z karabinami mokniemy. W ucichłym miasteczku nie słychać było nic oprócz odgłosów deszczu na okapie. – Jest nas dziewięciu – powiedział fryzjer. – Ich jest siedmiu razem z alkadem, ale trzech jest zamkniętych na posterunku. – Przed chwilką myślałem o tym samym – powiedział drugi. Elektryczna latarka alkada wyrwała ich brutalnie z ciemności, przytulonych do ściany, próbujących osłonić broń przed kroplami, które jak śrut rozbijały się na ich butach. Poznali go, kiedy zgasił latarkę i wszedł pod okap. Miał na sobie polowy płaszcz przeciwdeszczowy i ręczny pistolet maszynowy przerzucony przez ramię. Towarzyszył mu jeden policjant. Spojrzawszy na zegarek, który nosił na prawej ręce, rozkazał policjantowi: – Idź na posterunek i zobacz, co się dzieje z jedzeniem. Równie energicznie wydałby rozkaz w czasie wojny. Policjant zniknął w deszczu. Wtedy alkad usiadł koło nich na progu. – Co tu słychać? – zapytał. – Nic – odpowiedział fryzjer. Drugi poczęstował alkada papierosem, zanim sam zapalił. Alkad podziękował. – Jak długo nas pan będzie trzymał, poruczniku? – Nie wiem – powiedział alkad. – Na razie do zakończenia godziny policyjnej. Zobaczymy, co będzie rano. – Do piątej! – zawołał fryzjer. – Coś podobnego – powiedział drugi. – Ja jestem na nogach od czwartej rano. Wrzask sfory psów doleciał ich poprzez szum deszczu. Alkad poczekał, aż zgiełk ustał i słychać było tylko pojedyncze szczekanie. Zwrócił się do rezerwisty z nutą przygnębienia. – Mnie to mówisz, który pół życia przeżyłem w tej sytuacji – powiedział. – Przewracam się z niewyspania. – Niepotrzebnie – powiedział fryzjer. – To nie ma ani rąk, ani głowy. Wygląda na babską robotę. – Ja zaczynam myśleć to samo – westchnął alkad. Policjant wrócił zawiadomić, że czekają z rozdzieleniem jedzenia, aż ustanie deszcz. Potem przekazał następną wiadomość: jakaś kobieta, złapana bez przepustki, czeka na alkada na posterunku. Była to Kasandra. Spała na leżaku, przykryta ceratową peleryną, w pokoju oświetlonym smętną żarówką z balkonu. Alkad złapał ją za nos palcami. Jęknęła, otrząsnęła się z gniewem i otworzyła oczy. – Usnęłam – powiedziała. Alkad zapalił światło w sali. Zasłaniając oczy rękami, kobieta skręciła się płaczliwie, a on poczuł przez chwilę ból na widok jej srebrnych paznokci i wygolonej pachy. – Jesteś bezczelny – powiedziała. – Siedzę tu od jedenastej. – Sądziłem, że cię zastanę w pokoju – tłumaczył się alkad. – Nie miałam przepustki. Jej włosy, które przed dwoma wieczorami miały brązowy kolor, były teraz szarosrebrzyste. – Zapomniałem o tym – roześmiał się alkad i zawiesiwszy płaszcz usiadł na krześle obok niej. – Sądzę, że nie podejrzewano cię, że to ty rozlepiasz papierki. Kobieta odzyskała swoją łatwość bycia. – Oby – odrzekła. – Uwielbiam mocne wrażenia. – Nagle alkad jakby się zagubił. Z bezbronną miną, wyłamując palce, że aż stawy trzeszczały, szepnął: – Mam do ciebie prośbę. – Przyjrzała się mu uważnie. – Mówiąc między nami – ciągnął dalej alkad – chcę, żebyś postawiła karty, by się dowiedzieć, jeżeli to możliwe, kto robi te wszystkie historie. Odwróciła twarz w drugą stronę. – Rozumiem – powiedziała po krótkim milczeniu. Alkad namawiał ją: – Przede wszystkim dla was to robię. – Potwierdziła poruszeniem głowy. – Zrobiłam to już – powiedziała. Alkad nie potrafił ukryć niepokoju. – Jest w tym coś bardzo dziwnego – ciągnęła Kasandra z wyrachowanym melodramatyzmem. – Znaki były tak oczywiste, że się przeraziłam, kiedy je miałam na stole. – Nawet jej oddech był obliczony na efekt. – Kto to jest? – Całe miasteczko i nikt. Synowie wdowy Asis przyjechali w niedzielę na mszę. Było ich siedmiu, oprócz Roberta Asisa. Wszyscy jak odlani według jednej formy: korpulentni i ciężcy – mieli coś z mułów w swoim zamiłowaniu do ciężkiej roboty – i posłuszni matce ślepym posłuszeństwem. Roberto Asis, najmłodszy i jedyny, który się ożenił, miał jako cechę wspólną ze swymi braćmi tylko guzek na kości nosowej. Ze swoim wątłym zdrowiem i ze swymi dobrymi manierami był jak gdyby nagrodą pocieszenia za córkę, na którą wdowa Asis już przestała czekać. W kuchni, przed którą siedmiu braci Asis rozjuczyło konie, wdowa chodziła wśród gromady powiązanych kur, pomiędzy stosami warzyw i serów, ciemnych panelas [suchary, placki lub krążki cukru z trzciny cukrowej prasowane domowym sposobem] i kawałków solonego mięsa, rzucając polecenia służącym. Kiedy już kuchnia została uprzątnięta, kazała wybrać co najlepsze dla ojca Angela. Ksiądz golił się. Od czasu do czasu wystawiał rękę za okno, aby zwilżyć podbródek deszczową wodą. Kończył już, kiedy dwie bose dziewczynki bez pukania pchnęły drzwi i wysypały przed nim dojrzałe ananasy, rumiane banany, panelas, ser oraz postawiły koszyk jarzyn i świeżych jajek. Ojciec Angel zrobił do nich perskie oko. – To wygląda – powiedział – jak sen wujka królika. – Młodsza z dziewcząt, robiąc wielkie oczy, wskazała na niego palcem: – Księża też się golą! Druga pociągnęła ją ku drzwiom. – A ty co myślałaś? – roześmiał się ksiądz i dodał poważnie: – Także jesteśmy ludźmi. Potem przyjrzał się zapasom rozrzuconym na podłodze i zrozumiał, że tylko dom Asisów zdolny był do takiej hojności. – Powiedzcie chłopcom – prawie krzyknął – niech Bóg im da zdrowie za to. Ojciec Angel, który przez czterdzieści lat kapłaństwa nie nauczył się opanowywać niepokoju poprzedzającego wielkie i uroczyste chwile, schował przybory nie dokończywszy golenia. Potem zebrał zapasy żywności, upchał na półkę w tinajero i wszedł do zakrystii wycierając ręce o sutannę. W kościele było pełno. W dwu ławkach najbliżej ambony, ufundowanych przez nich i z ich nazwiskami wyrytymi na miedzianych tabliczkach, siedzieli Asisowie z matką i szwagierką. Kiedy wchodzili do świątyni, po raz pierwszy od wielu miesięcy, można było pomyśleć, że wjeżdżają konno. Cristobal Asis, najstarszy, który wrócił od stada przed pół godziną i nie miał czasu się ogolić, miał nawet jeszcze buty z ostrogami do konnej jazdy. Kiedy się patrzyło na tego olbrzymiego pastucha, prawdziwą się wydawała publiczna, a nigdy nie potwierdzona wersja, że Cesar Montero jest nieślubnym synem starego Adalberta Asisa. W zakrystii czekała ojca Angela przykra niespodzianka: szaf liturgicznych nie było na zwykłym miejscu. Ministrant zastał go nieprzytomnie grzebiącego w szufladach i prowadzącego jakąś niejasną rozmowę z samym sobą. – Zawołaj Trinidad – polecił mu ksiądz – i zapytaj, gdzie położyła stułę. Zapomniał, że Trinidad jest chora od soboty. Najprawdopodobniej, pomyślał ministrant, zabrała jakieś rzeczy do naprawienia. Ojciec Angel ubrał się więc w szaty przeznaczone na uroczystości żałobne. Nie potrafił się skupić. Wchodząc na ambonę, zniecierpliwiony i jeszcze zadyszany, zrozumiał, że argumenty zebrane w ciągu dni ubiegłych nie miały teraz takiej siły przekonywania jak w samotności pokoju. Mówił dziesięć minut. Potykając się na słowach, zaskoczony mnóstwem pojęć, które nie mieściły się w przewidzianych formach, dostrzegł wdowę Asis w otoczeniu synów. Tak jakby ich rozpoznał wiele wieków później na niewyraźnym zdjęciu rodzinnym. Tylko Rebeca Asis, chłodząca swój wspaniały biust sandałowym wachlarzem, wydała mu się ludzka i rzeczywista. Ojciec Angel skończył kazanie nie nawiązując w wyraźny sposób do paszkwilów. Wdowa Asis siedziała sztywno przez kilka minut, zdejmując i zakładając ślubną obrączkę z jakimś zagadkowym zdenerwowaniem, a msza tymczasem odprawiała się dalej. Potem wdowa przeżegnała się, wstała i wyszła z kościoła środkową nawą, hałaśliwie odprowadzana przez gromadę synów. * * * W taki poranek jak dzisiejszy doktor Giraldo zrozumiał wewnętrzny mechanizm samobójstwa. Bezszelestnie padał deszcz, w przyległym domu gwizdała wilga, a jego żona mówiła, kiedy on mył zęby. – Niedziele są dziwne – powiedziała nakrywając stół do śniadania. – Jakby wisiały poćwiartowane: mają zapach surowej zwierzyny. Lekarz złożył maszynkę i zaczął się golić. Oczy miał wilgotne, a powieki nabrzmiałe. – Źle sypiasz – powiedziała mu żona. I dorzuciła z jakąś nieuchwytną goryczą: – W jedną z takich niedziel przebudzisz się postarzały. Miała na sobie przetarty szlafrok, a głowę pokrytą lokówkami. – Zrób dla mnie jedno – powiedział – przestań gadać. – Poszła do kuchni, postawiła garnek z kawą na ogniu i czekała, aż się zagotuje, przysłuchując się najpierw świstaniu wilgi, a w chwilę później szumowi tuszu. Poszła więc do pokoju, by mąż zastał przygotowaną bieliznę, kiedy wyjdzie z kąpieli. Kiedy przyniosła śniadanie na stół, był już gotowy do wyjścia i wydał się jej nieco młodszy w spodniach khaki i w sportowej koszuli. Jedli śniadanie w milczeniu. Pod koniec spojrzał na nią z serdecznością. Piła kawę ze spuszczoną głową, trochę obrażona. – To wątroba – usprawiedliwiał się. – Nic nie usprawiedliwia zarozumialstwa – odpowiedziała nie podnosząc głowy. – Mam chyba zatrucie – powiedział. – Wątrobę człowiekowi zalewa w taki deszcz. – Zawsze mówisz to samo – stwierdziła – ale nic nie robisz. Jeżeli nie przetrzesz oczu – dodała – sam będziesz musiał rozstać się ze wszystkim. Zdaje się, że i on tak samo myślał. – W grudniu – powiedział – będziemy dwa tygodnie nad morzem. – Patrzył na deszcz poprzez drewnianą kratę dzielącą jadalnię od patio, posmutniałego od nie kończącej się październikowej pogody, i dodał: – Wtedy przynajmniej przez cztery miesiące nie będzie takich niedziel jak ta. Ułożyła talerze jeden na drugim, by je zanieść do kuchni. Kiedy wróciła do jadalni, zastała go w kapeluszu z palmowych liści, przygotowującego walizeczkę. – A więc wdowa Asis znowu wyszła z kościoła – powiedział. Żona opowiadała mu o tym, zanim zaczął myć zęby, ale nie zwracał na nią uwagi. – Byli chyba trzeci raz w tym roku – stwierdziła. – Widocznie nie znalazła sobie lepszej rozrywki. Lekarz odsłonił w uśmiechu swoje wspaniałe zęby. – Bogacze są zwariowani. Kilka kobiet wracając z kościoła przyszło odwiedzić wdowę Montiel. Lekarz pozdrowił grupkę siedzącą w salonie. Stłumione śmiechy towarzyszyły mu do połowy schodów. Zanim zapukał do drzwi, zdał sobie sprawę, że w sypialni są jeszcze jakieś kobiety. Ktoś go zawołał. Wdowa Montiel siedziała z rozpuszczonymi włosami, przytrzymując dłońmi skraj prześcieradła przy piersi. Na podołku miała lustro i rogowy grzebień. – A więc pani też postanowiła iść na uroczystość – zwrócił się do niej lekarz. – Obchodzi uroczyście piętnaście lat – powiedziała jedna z kobiet. – Osiemnaście – poprawiła wdowa Montiel z jakimś smutnym uśmiechem. Położywszy się znów w łóżku, przykryła się po szyję. – Oczywiście – dodała pogodnie – nie został zaproszony żaden mężczyzna oprócz pana, doktorze. To niedobra wróżba. Lekarz położył mokry kapelusz na komodzie. – Słusznie pani robi – powiedział przyglądając się chorej w jakimś przyjemnym zamyśleniu. – Właśnie zdałem sobie sprawę, że nie mam tu nic do roboty. – Potem, zwracając się do kobiet, przeprosił je: – Czy panie pozwolą? Kiedy została z nim, wdowa Montiel przybrała znów zgorzkniałą minę chorej. Ale wydawało się, że lekarz tego nie zauważa. Mówił nadal tym samym uroczystym tonem i układał na nocnym stoliku rzeczy, które wyciągał z walizeczki. – Bardzo pana proszę, doktorze – zwróciła się do niego wdowa – proszę mi nie robić zastrzyków. Jestem już jak sito. – Zastrzyki – uśmiechnął się lekarz – to najlepsza rzecz, jaką wymyślono dla utrzymania przy życiu lekarzy. Również i ona się uśmiechnęła. – Proszę mi wierzyć – powiedziała macając pośladki poprzez prześcieradło – to wszystko mam obolałe. Nie mogę nawet dotknąć. – Proszę nie dotykać – powiedział lekarz. Wtedy ona roześmiała się szczerze. – Proszę mówić poważnie przynajmniej w niedzielę, doktorze. Lekarz odsłonił jej ramię, by zmierzyć ciśnienie. – Lekarz mi zabronił – powiedział. – To źle działa na wątrobę. Kiedy jej mierzył ciśnienie, wdowa przyglądała się tarczy sfigmomanometru z dziecinną ciekawością. – To najdziwniejszy zegar, jaki w swoim życiu widziałam – rzekła. Lekarz patrzył ze skupieniem na wskazówkę, aż przestał naciskać gruszkę. – To jedyny zegar, który wskazuje dokładnie godzinę wstawania – powiedział. Kiedy skończył, zwijając rurki sfigmomanometru śledził uważnie twarz chorej. Postawił na stoliku buteleczkę białych pastylek ze wskazaniem, by brała jedną co dwanaście godzin. – Jeżeli nie chce pani zastrzyków – powiedział – to zastrzyków już nie będzie. Pani jest zdrowsza ode mnie. Wdowa zrobiła zniecierpliwioną minę. – Nigdy mi nic nie było – powiedziała. – Oczywiście – odparł lekarz – ale trzeba było coś wymyślić, żeby usprawiedliwić rachunek. Aby uniknąć komentowania, wdowa zapytała: – Czy muszę leżeć? – Przeciwnie – powiedział lekarz – zabraniam pani kategorycznie. Niech pani zejdzie do salonu i przyjmuje gości, jak się należy. Poza tym – dodał złośliwie – jest wiele rzeczy do obgadania. – Na miłość boską, doktorze – zawołała – niech pan nie będzie takim plotkarzem. To pan chyba przylepia te paszkwile. Doktor Giraldo pochwalił żart. Wychodząc rzucił ukradkowe spojrzenie na skórzany kufer z miedzianymi gwoździami przygotowany do podróży, stojący w kącie sypialni. – I niech mi pani coś przywiezie – zawołał od drzwi – kiedy pani wróci z podróży dookoła świata. Wdowa podjęła z powrotem cierpliwe zajęcie rozplątywania włosów. – Na pewno, doktorze. Do salonu nie zeszła. Leżała w łóżku do końca ostatniej wizyty. Potem ubrała się. Pan Carmichael zastał ją przy jedzeniu przed uchylonym balkonem. Odpowiedziała na pozdrowienie nie odrywając wzroku od balkonu. – W gruncie rzeczy – powiedział – podoba mi się ta kobieta: jest odważna. Pan Carmichael również patrzył w stronę domu wdowy Asis, którego drzwi ani okna nie otwarły się o jedenastej. – To już jest jej natura – powiedział. – Z takim wnętrzem jak jej, stworzonym tylko do rodzenia mężczyzn, nie można być inną. – Kierując swoją uwagę ku wdowie Montiel, dodał: – A pani jest jak róża. Zdawało się, że ona potwierdziła to świeżością swego uśmiechu. – Wie pan co? – zapytała. I wobec niepewności pana Carmichaela odpowiedziała, nim zdążył zapytać: – Doktor Giraldo jest przekonany, że zwariowałam. – Coś podobnego! Wdowa potwierdziła ruchem głowy. – Nie dziwiłabym się – ciągnęła – gdyby już rozmawiał z panem, aby znaleźć sposób odesłania mnie do zakładu dla obłąkanych. Pan Carmichael nie wiedział, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.. – Rano nie wychodziłem w ogóle z domu – powiedział. Upadł na miękki skórzany fotel postawiony koło łóżka. Wdowie przypomniał się Jose Montiel w tym fotelu, rażony udarem mózgu, piętnaście minut przed śmiercią. – Wobec tego – powiedziała, by się pozbyć złego wspomnienia – być może zwróci się do pana po południu. – I zaczęła o czymś innym z promiennym uśmiechem: – Rozmawiał pan z moim kumem Sabasem? Pan Carmichael przytaknął. Rzeczywiście w piątek i w sobotę próbował rozgryźć don Sabasa i ustalić, jaka byłaby jego reakcja, gdyby ogłoszono sprzedaż majątku Jose Montiela. Don Sabas – jak przypuszczał pan Carmichael – gotów był kupić. Wdowa słuchała nie okazując zniecierpliwienia. Jeżeli nie w przyszłą środę, to w następną – oświadczyła z całą stanowczością. W każdym razie miała zamiar opuścić miasteczko przed końcem października. * * * Alkad wyciągnął rewolwer z kabury błyskawicznym ruchem prawej ręki. Wszystkimi muskułami ciała przygotowany był na wystrzał, kiedy zupełnie się obudził i rozpoznał sędziego Arcadia. – Cholera! Sędzia Arcadio stał skamieniały. – Niech pan nigdy więcej tego nie robi – powiedział alkad chowając rewolwer. Zapadł znowu w leżak z żaglowego płótna. – Mój słuch działa lepiej, kiedy śpię. – Drzwi były otwarte – powiedział sędzia Arcadio. Alkad zapomniał je zamknąć wieczorem. Był tak zmęczony, że upadł na leżak i natychmiast zasnął. – Która godzina? – Będzie zaraz dwunasta – powiedział sędzia Arcadio. Została jeszcze drżąca struna w jego głosie. – Padam z niewyspania – powiedział alkad. Przeciągnął się i ziewnął szeroko; miał wrażenie, że czas się zatrzymał. Mimo jego starań i nieprzespanych nocy, paszkwile pojawiały się nadal. Dzisiaj o świcie znalazł papier przylepiony na drzwiach swojej sypialni: „Nie trać prochu na kurze gówno, poruczniku.” Na ulicy głośno powtarzano, że same patrole rozlepiały paszkwile dla rozrywki w nudnym strażowaniu. Miasteczko – pomyślał alkad – pokłada się ze śmiechu. – Niech się pan ocknie – powiedział sędzia Arcadio – i pójdziemy coś zjeść. Ale alkad nie był głodny. Chciał pospać jeszcze godzinę i wykąpać się przed wyjściem. Sędzia Arcadio natomiast, wypoczęty i świeży, wracał do domu na obiad. Przechodząc koło sypialni, ponieważ drzwi były otwarte, wszedł, by poprosić alkada o przepustkę na wychodzenie po godzinie policyjnej. Porucznik odpowiedział po prostu: „Nie.” Potem ojcowskim tonem usprawiedliwiał się: – Pan powinien spokojnie siedzieć w domu. Sędzia Arcadio zapalił papierosa. Przez chwilę przyglądał się płomykowi zapałki szukając odpowiedzi na ten afront, ale nie znalazł nic do powiedzenia. – Niech mi pan nie ma tego za złe – dodał alkad. – Niech mi pan wierzy, że chętnie bym się z panem zamienił, żeby moc kłaść się spać o ósmej i wstawać wtedy, kiedy mi się chce. – Oczywiście – powiedział sędzia. I dodał z wyraźną ironią: – To jedyna rzecz, jakiej mi brakowało: nowy tatuś w trzydziestym piątym roku życia. Odwrócił się do niego plecami i zdawało się, że patrzy przez balkon na zadeszczone niebo. Alkad uparcie milczał. Potem w sposób wykluczający wszelką dyskusję powiedział: – Panie sędzio! – Sędzia Arcadio obrócił się ku niemu i obaj patrzyli sobie w oczy. – Nie dam panu przepustki. Rozumie pan? Sędzia przygryzł papierosa i zaczął coś mówić, ale się powstrzymał. Alkad usłyszał, jak powoli schodzi ze schodów. Nagle wychylając się zawołał: – Panie sędzio! – Nie było odpowiedzi. – Zostajemy przyjaciółmi – zawołał alkad. Także i tym razem nie usłyszał odpowiedzi. Stał wychylając się przez poręcz i czekał na reakcję sędziego Arcadia, aż drzwi się zamknęły i znów został sam ze swoimi wspomnieniami. Nie starał się zasnąć. Został przebudzony w jasny dzień, osamotniony w miasteczku, które wciąż było nieprzeniknione i obce, w wiele lat od chwili, kiedy wziął na siebie swój los. Wczesnym rankiem, kiedy ukradkiem zszedł ze statku ze starą tekturową walizką powiązaną sznurkiem i z poleceniem ujarzmienia miasteczka za wszelką cenę, zrozumiał, co znaczy strach. Jedynym jego powodem był list do jakiegoś niejasnego stronnika rządu, którego miał zastać następnego dnia siedzącego w gaciach na progu małego młyna, gdzie omielano ryż. Przy pomocy jego wskazówek i bezwzględności trzech płatnych morderców, którzy mu towarzyszyli, zadanie zostało wykonane. Tego popołudnia jednak, nieświadomemu niewidzialnej pajęczyny, którą czas rozsnuł wokół niego, wystarczyłby jakiś błysk przenikliwości, aby sobie zadał pytanie, kto przez kogo został pokonany. Śnił z otwartymi oczami przed balkonem, który chłostał deszcz, aż minęła godzina czwarta. Potem się wykąpał, ubrał się w mundur polowy i zszedł do hotelu, by zjeść śniadanie. Następnie zrobił codzienną inspekcję na posterunku policji i nagle znalazł się na rogu ulicy, z rękami w kieszeniach, nie wiedząc, co robić. Właściciel sali bilardowej zobaczył go wchodzącego o zmroku, wciąż jeszcze z rękami w kieszeniach. Pozdrowił go z głębi pustego pomieszczenia, lecz alkad nie odpowiedział. – Butelkę wody mineralnej. Butelki narobiły hałasu, poruszone w skrzyni z lodem. – Któregoś dnia – powiedział właściciel – będą musieli panu zrobić operację i okaże się, że ma pan wątrobę pełną bąbelków. Alkad popatrzył na szklankę. Wypił łyk, odbiło mu się, stał z łokciami opartymi na ladzie i ze wzrokiem utkwionym w szklankę i znów zaczęło mu się odbijać. Na rynku było pusto. – No, dobrze – powiedział alkad. – Co u pana? – Niedziela – powiedział właściciel. – Tak, tak. Położył monetę na ladzie i wyszedł bez pożegnania. Na rogu ulicy ktoś, kto szedł pochylony, jakby za sobą wlókł ogromny ciężar, powiedział coś, czego alkad nie zrozumiał. W chwilę później zareagował. Jakoś mgliście pojął, że coś się dzieje, i poszedł na posterunek. Wbiegł po schodach nie zwracając uwagi na grupki ludzi gromadzące się przy drzwiach. Jeden z policjantów wyszedł mu naprzeciw. Podał mu kartkę i wystarczyło, że rzucił okiem, by zrozumieć, o co chodzi. – Rozdawał to w czasie walki kogutów – powiedział policjant. Alkad ruszył korytarzem. Otworzył pierwszą celę i stał z ręką na zasuwie drzwi, patrząc uważnie w mrok, aż wreszcie mógł dojrzeć: był to chłopiec lat około dwudziestu o twarzy skupionej i melancholijnej, poznaczonej ospą. Nosił czapkę baseballową i okulary z grubego szkła. – Jak się nazywasz? – Pepe. – Co za Pepe? – Pepe Amador. Alkad przyjrzał mu się chwilę i próbował sobie przypomnieć. Chłopiec siedział na betonowej pryczy, na jakich spali więźniowie. Wyglądał na spokojnego. Zdjął okulary, przetarł je rogiem koszuli i patrzył na alkada z przymrużonymi powiekami. – Gdzie myśmy się widzieli? – zapytał alkad. – Tutaj – powiedział Pepe Amador. Alkad nie wszedł ani krokiem do celi. Przyglądał się więźniowi zamyślony, a potem zaczął zamykać drzwi. – No tak, Pepe – powiedział – myślę, że się wpieprzyłeś. Zasunął rygiel, klucz włożył do kieszeni i poszedł do biura odczytywać jeszcze raz konspiracyjną kartkę. Usiadł przed otwartym balkonem tłukąc zancudos dłonią, kiedy na pustych ulicach zapalały się światła. Znał ten spokój zmierzchu. Kiedyś w taki zmierzch jak ten doświadczył w całej pełni poczucia władzy. – To znaczy, że znowu są – powiedział na głos do siebie. Znowu są. Jak kiedyś, odbijano je na powielaczu tu i tam, a można by je wszędzie i zawsze rozpoznać po jakimś nieokreślonym znaku niepokoju, który wyciska konspiracja. Długo rozmyślał w ciemności, składając i rozkładając kartkę, zanim powziął decyzję. Wreszcie schował ją sobie do kieszeni i rozpoznał dotykiem klucze od celi. – Rovira – zawołał. Jego zaufany policjant wyłonił się z mroku. Alkad dał mu klucze. – Zajmij się tym chłopakiem – powiedział. – Staraj się go nakłonić, by podał ci nazwiska tych, którzy znoszą do miasteczka tajną propagandę. Jeżeli się nie uda po dobroci – sprecyzował – postaraj się, żeby to za wszelką cenę powiedział. Policjant przypomniał mu, że w nocy ma wartę. – Zapomnij o tym – powiedział. – Nic innego niech cię nie obchodzi aż do następnego rozkazu. I jeszcze jedno – dodał, jakby ulegając jakiemuś natchnieniu – odeślij tych ludzi, którzy są w patio. Dzisiejszej nocy nie będzie straży. Wezwał do pancernego biura trzech policjantów, którzy z jego polecenia bezczynnie siedzieli na posterunku. Kazał im się ubrać w mundury, które trzymał pod kluczem w szafie. Tymczasem złożył na stole ćwiczebne naboje, które w czasie poprzednich nocy rozdawał ludziom ze straży, i wydobył z kasy pancernej garść innych. – Tej nocy straż będziecie pełnić wy – powiedział przeglądając karabiny, aby dać im najlepsze. – Nie macie nic do roboty, trzeba tylko, żeby ludzie zdali sobie sprawę, że to wy jesteście na ulicy. Kiedy już wszyscy mieli broń, wręczył im amunicję. Stanął przed nimi. – Ale słuchajcie uważnie, co powiem – zwrócił się do nich – pierwszego z was, który zrobi jakieś głupstwo, każę rozstrzelać pod ścianą w patio. – Czekał na jakąś reakcję, która nie nastąpiła. – Zrozumiano? Trzej mężczyźni – dwu wyglądających na Indian, o pospolitych twarzach, i jeden blondyn, ze skłonnością do gigantyzmu i o przezroczyście niebieskich oczach – słuchali ostatnich słów wkładając naboje do ładownicy. Stanęli na baczność. – Tak jest, panie poruczniku. – I jeszcze jedno – powiedział alkad przechodząc na ton nieoficjalny – Asisowie są w miasteczku i nie byłoby wcale dziwne, gdybyście spotkali któregoś z nich pijanego w nocy, chętnego do szukania guza. Cokolwiek by się działo, nie zadzierajcie z nim. – Także i tym razem nie było oczekiwanej reakcji. – Zrozumiano? – Tak jest, panie poruczniku. – To wiecie już wszystko – zakończył alkad. – I miejcie oczy i uszy otwarte. * * * Zamknąwszy kościół po różańcu, który był wcześniej z powodu godziny policyjnej, ojciec Angel poczuł zapach zgnilizny. Był to smród chwilowy, który nie zdołał go zaintrygować. Później, smażąc plasterki zielonego banana i grzejąc mleko na kolację, znalazł przyczynę tego zapachu: to Trinidad, chora od soboty, nie wyrzuciła zdechłych myszy. Wrócił więc do kościoła, pootwierał i oczyścił łapki, a potem poszedł do domu Miny, o dwie przecznice od kościoła. Drzwi otworzył mu sam Toto Visbal. W mrocznym pokoiku, gdzie stało w bezładzie kilka skórzanych taboretów, a na ścianach wisiały litografie, matka Miny i niewidoma babka piły z filiżanek jakiś aromatyczny i gorący napój. Mina robiła sztuczne kwiaty. – Od piętnastu lat – powiedziała niewidoma – nie widzieliśmy ojca w tym domu. Było to prawdą. Co dzień po południu przechodził pod oknem, gdzie Mina siadała, by robić papierowe kwiaty, ale nigdy nie wchodził. – Czas mija bezszelestnie – powiedział. A następnie, dając do zrozumienia, że się śpieszy, zwrócił się do Toto Visbala: – Przychodzę z prośbą, by pan pozwolił Minie przyjść od jutra i zająć się łapkami. Trinidad – wyjaśnił Minie – jest chora od soboty. Toto Visbal zgodził się. – To są próby zabijania czasu – włączyła się niewidoma. – A i tak tego roku będzie koniec świata. Matka Miny położyła jej dłoń na kolanie na znak, by milczała. Niewidoma odsunęła jej dłoń. – Bóg karze za przesądy – powiedział ksiądz. – Napisane jest – powiedziała niewidoma – krew popłynie ulicami i nie będzie mocy ludzkiej, która by ją wstrzymała. Ksiądz skierował ku niej współczujące spojrzenie: była bardzo stara, ogromnie blada, zdawało się, że jej martwe oczy przenikają tajemnicę rzeczy. – Wykąpiemy się w krwi – zadrwiła Mina. Wtedy ojciec Angel zwrócił się ku niej. Widział, jak się wyłania, ze swymi czarnymi włosami i z tą samą bladością co u niewidomej, spośród bezładnej chmury wstążek i kolorowych papierów. Wyglądała jak alegoryczny obraz na szkolnym wieczorku. – A ty – powiedział do niej – w niedzielę pracujesz. – Już to mówiłam – wtrąciła się niewidoma – deszcz płonącego popiołu spadnie na jej głowę. – Konieczności i psu jednako z oczu patrzy – roześmiała się Mina. Ponieważ ksiądz ciągle stał, Toto Visbal przysunął krzesło i po raz drugi poprosił go, by usiadł. Był człowiekiem wątłym, o nieśmiałych, nerwowych ruchach. – Dziękuję – odmówił ojciec Angel. – Godzina policyjna złapie mnie na ulicy. – Zwrócił uwagę na głęboką ciszę w miasteczku i dodał: – Wygląda, jakby było już po ósmej. Już wiedział: po niemal dwu latach pustych cel Pepe Amador jest w więzieniu, a miasteczko na łasce trzech kryminalistów. Ludzie się poukrywali w domach od szóstej. – To dziwne – zdawało się, że ojciec Angel rozmawia z samym sobą. – Taka rzecz w tych czasach wydaje się obłędna. – Prędzej czy później musiało dojść do tego – powiedział Toto Visbal. – Cały kraj jest pokryty pajęczą siecią. Odprowadził księdza do drzwi. – Nie widział ojciec konspiracyjnej bibuły? Ojciec Angel zatrzymał się niepewny. – Znowu? – W sierpniu – włączyła się niewidoma – przyjdą trzy dni ciemności. Mina wyciągnęła ramię, by podać jej zaczęty kwiat. – Przestań gadać – powiedziała – i skończ już z tym. – Niewidoma rozpoznała dotykiem kwiat i dokończyła go, zwracając nadal uwagę na księdza. – Czyli że znowu są – powiedział ojciec. – Chyba już od tygodnia – powiedział Toto Visbal. – Była tu gdzieś jedna, ale nikt nie wie, kto ją przyniósł. Ojciec wie, jak to z tym jest. Ksiądz przytaknął głową. – Powiadają, że znowu jest to samo co dawniej – ciągnął Toto Visbal. – Zmienił się rząd, obiecywał spokój i bezpieczeństwo i z początku wszyscy w to wierzyli. Ale urzędnicy nadal są ci sami. – I to jest prawda – wtrąciła matka Miny. – Znowu mamy godzinę policyjną, a tych trzech zbrodniarzy na ulicy. – Wszystko to jest napisane – powiedziała niewidoma. – To bzdura – powiedział ksiądz.– Trzeba przyznać, że sytuacja się zmieniła. Albo przynajmniej – poprawił – zmieniona była do dzisiejszego wieczora. W kilka godzin później, kiedy przebudził się wewnątrz dusznej moskitiery, zapytał się jednak, czy rzeczywiście czas mijał przez te dziewiętnaście lat, które spędził w parafii. Usłyszał tuż przed domem skrzypienie butów i trzask broni, które kiedyś poprzedzały salwy oddziału. Tyle że tym razem buty oddaliły się, zaczęły przechodzić znowu po upływie godziny i znowu zaczęły się oddalać, i nie było słychać wystrzałów. W chwilę później, umęczony trudem czuwania i gorącem, uświadomił sobie, że już piały koguty. Mateo Asis próbował obliczyć godziną podług kogutów. Wreszcie wynurzył się w rzeczywistość. – Która godzina? Nora Jacob wyciągnęła rękę w ciemności i wzięła z nocnego stolika zegarek o fosforyzujących cyfrach. Zanim dała odpowiedź, rozbudziła się zupełnie. – Wpół do piątej – powiedziała. – Cholera! * * * Mateo Asis wyskoczył z łóżka. Ale ból głowy, a potem jakiś mineralny osad w ustach zmusiły go do powściągnięcia tego porywu. Stopami poszukał butów w ciemności. – Byłby mnie dzień zaskoczył – powiedział. – To świetnie – powiedziała. Zaświeciła lampkę i rozpoznała jego gruzłowaty kręgosłup i blade pośladki. – Musiałbyś tu zostać zamknięty aż do jutra. Była zupełnie naga, z seksem ledwie zakrytym brzegiem prześcieradła. Nawet głos tracił przy zapalonym świetle swój ciepły bezwstyd. Mateo Asis włożył buty. Był wysoki i masywny. Nora Jacob, która go przyjmowała od przypadku do przypadku od dwu lat, doznawała czegoś w rodzaju zawodu wobec fatalności posiadania w tajemnicy tego mężczyzny, który jej wydawał się stworzony po to, aby kobieta o nim opowiadała. – Jeżeli nie będziesz uważał, utyjesz – powiedziała. – Świetne życie – odparł starając się ukryć złe samopoczucie. I dodał śmiejąc się: – Widocznie jestem w ciąży. – Właśnie – powiedziała. – Gdyby mężczyźni rodzili, byliby ostrożniejsi. Poszedł do łazienki i umył się, starając się nie oddychać głęboko: rano każdy zapach był jej zapachem. Kiedy wrócił do pokoju, zastał ją siedzącą w łóżku. – Pewnego dnia – powiedziała Nora Jacob – znudzi mi się ta zabawa w chowanego i wszystkim wszystko opowiem. Nie spojrzał na nią, póki nie był zupełnie ubrany. Zdawała sobie sprawę, że ma przyniszczone piersi, i nie przestając mówić przykryła się po szyję prześcieradłem. – Nie widzę jeszcze tej godziny – ciągnęła – kiedy zjemy śniadanie w łóżku i przeleżymy tak aż do popołudnia. Gotowa jestem sama sobie przywiesić paszkwil. Śmiał się szczerze. – Umiera stary Beniamincito – powiedział. – Jak mu to idzie? – Wyobraź sobie – powiedziała – że czeka, aż umrze Nestor Jacob. Widziała, jak żegna ją od drzwi ruchem ręki. – Postaraj się przyjść na wigilię – powiedziała. Obiecał. Przeszedł przez patio na palcach i wyszedł na ulicę tylnymi drzwiami. Leżała zimna rosa, która ledwie zwilżyła mu skórę. Kiedy doszedł do rynku, wybiegło mu naprzeciw wołanie: – Stój! Latarka zapaliła się tuż przed jego oczami. Odsunął twarz. – Ach, do diabła! – powiedział alkad niewidoczny poza światłem. – Kogóż my to spotykamy! Wychodzisz czy wracasz? – Wracam – powiedział Mateo Asis. Alkad podszedł, by spojrzeć na zegarek w świetle latarni. Była za dziesięć piąta. Dał policjantom znak, by odwołali godzinę policyjną. Stał niezdecydowany, póki nie przebrzmiał odgłos rożka, który wniósł smutną nutę w poranek. Kiedy się pożegnał z policjantami, odprowadził Mateo Asisa przez rynek. – No to już – powiedział – skończyły się historie z papierkami. Raczej zmęczenie niż zadowolenie było w jego głosie. – Złapaliście tego, kto to robił? – Jeszcze nie – powiedział alkad. – Ale zrobiłem ostatni obchód i mogę ręczyć, że dzisiaj po raz pierwszy nie pojawił się ani jeden papier. Trzeba było przypilnować. Doszedłszy do tylnych drzwi domu Mateo Asis poszedł uwiązać psy. Służące budziły się w kuchni. Kiedy alkad wszedł, został powitany ujadaniem psów na łańcuchach, które w chwilę później zmieniło się w dyszenie uspokojonych zwierząt. Wdowa Asis zastała ich, kiedy pili kawę siedząc w przedsionku kuchni. Zrobiło się jasno. – Ranny ptaszek – powiedziała wdowa – to dobry gospodarz, ale zły małżonek. Mimo dobrego humoru twarz jej była zmęczona po długim niespaniu. Alkad odpowiedział na powitanie. Podniósł ręczny pistolet maszynowy z podłogi i przewiesił przez ramię. – Niech pan pije kawy, ile pan chce, poruczniku – powiedziała wdowa – ale niech mi pan nie przynosi strzelby do domu. – Przeciwnie – zaśmiał się Mateo Asis. – Powinnaś poprosić o pożyczenie i mogłabyś iść na mszę. Nie sądzisz? – Nie potrzeba mi takiej broni, żeby się obronić – odparła wdowa. – Opatrzność boska jest z nami. My, Asisowie – dodała z powagą – byliśmy ludźmi porządnymi, kiedy jeszcze na wiele mil dookoła nie było proboszczów. Alkad pożegnał się. – Trzeba iść spać – powiedział. – Takie życie to nie dla ludzi. Utorował sobie drogę między kurami, kaczkami i indykami, które zaczynały wdzierać się do domu. Wdowa wypędziła je. Mateo Asis poszedł do sypialni, wykąpał się, przebrał i wyszedł znowu, by osiodłać muła. Bracia wyjechali o świcie. Wdowa Asis zajęta była przy klatkach, kiedy syn pojawił się w patio. – Zapamiętaj sobie – powiedziała do niego – że co innego jest dbać o skórę, a co innego umieć utrzymać dystans. – Przyszedł wypić tylko filiżaneczkę kawy – powiedział Mateo Asis. – Doszliśmy, rozmawiając, nawet nie wiadomo kiedy i jak. Stał w korytarzu patrząc na matkę, ale ona rozmawiała z nim nie odwracając się w jego stronę. Wyglądało, jakby mówiła do ptaków. – Tyle ci tylko mówię – odparła. – Nie przyprowadzaj mi do domu morderców. Kiedy skończyła z klatkami, zwróciła się wprost do syna: – A ty gdzie byłeś? * * * Tego ranka sędzia w każdym najdrobniejszym zdarzeniu dopatrywał się złych znaków. – Boli mnie głowa – powiedział, próbując wytłumaczyć żonie swoje niewyraźne samopoczucie. Ranek był słoneczny. Rzeka po raz pierwszy od wielu tygodni straciła swój groźny wygląd i zapach niewyprawionej skóry. Sędzia poszedł do fryzjera. – Sprawiedliwość – powitał go fryzjer – powoli, ale nadchodzi. Podłoga była wyczyszczona naftą, a lustra wymazane bielą ołowianą. Fryzjer zaczął je przecierać szmatą, a sędzia tymczasem usiadł na fotelu. – Nie powinno być poniedziałków – powiedział sędzia. Fryzjer zaczął strzyc mu włosy. – To wina niedzieli – powiedział. – Gdyby nie niedziela – wyjaśnił z wesołą miną – nie istniałyby poniedziałki. Sędzia Arcadio zamknął oczy. Tym razem, po dziesięciu godzinach snu, niespokojnym akcie miłosnym i długiej kąpieli, nie miał do niedzieli żadnych pretensji. Ale poniedziałek był mętny. Kiedy zegar na wieży wybił dziewiątą i słychać było tylko szmer maszyny do szycia w przyległym domu, jeszcze inny znak zaniepokoił sędziego Arcadia: cisza ulic. – To miasteczko upiór – powiedział. – Wy sami tego chcieliście – powiedział fryzjer. – Dawniej w poniedziałek rano już miałem za sobą przynajmniej piąć strzyżeń do tej godziny. Dzisiaj przeżegnałem się przy panu. Sędzia Arcadio otworzył oczy i przez chwilę patrzył na rzekę w lustrze. – „Wy” – powtórzył. I zapytał: – Kim jesteśmy my? – Wy – podjął niepewnie fryzjer. – Przed wami to było zasrane miasteczko, tak jak wszystkie, ale teraz jest najgorsze ze wszystkich. – Jeżeli mówisz mi o tych sprawach – odrzekł sędzia – to dlatego, że wiesz, że nie miałem z tym nic wspólnego. Odważyłbyś się – zapytał spokojnie – powiedzieć to samo porucznikowi? Fryzjer przyznał, że nie. – Pan wie – zapytał – co to znaczy, kiedy ktoś budzi się codziennie z przeświadczeniem, że go zamordują, i mija dziesięć lat, a on ciągle żyje? – Nie wiem – przyznał sędzia Arcadio – i nie chcę wiedzieć. – Niech pan robi, co pan może – powiedział fryzjer – żeby nie dowiedzieć się nigdy. Sędzia pochylił głowę. Po dłuższym milczeniu zapytał: – Wiesz co, Guardiola? – Nie czekając odpowiedzi mówił dalej: – Porucznik związał się z miasteczkiem. I każdego dnia związuje się coraz mocniej, bo znalazł przyjemność, od której już nie ma ucieczki: powolutku, bez wielkiego szumu, staje się bogaczem. – Ponieważ fryzjer słuchał go w milczeniu, dodał na zakończenie: – Założę się z tobą, że już nikt nie zginie z jego powodu. – Tak pan myśli? – Jestem pewien na sto procent – obstawał przy swoim sędzia. – Dla niego teraz najlepszy interes to spokój. Fryzjer w milczeniu skończył przycinać włosy, obrócił fotel i zmienił prześcieradło. Kiedy wreszcie się odezwał, był jakiś odcień zaskoczenia w jego głosie. – Dziwne, że to właśnie pan mówi – powiedział – i że mówi pan to do mnie. Gdyby miał możność, sędzia Arcadio wzruszyłby ramionami. – Nie pierwszy raz to mówię. – Porucznik jest pańskim najlepszym przyjacielem – powiedział fryzjer. Mówił ciszej, a głos jego był napięty i poufny. Skupiony na swej pracy, miał ten sam wyraz twarzy, z jakim składa, podpis ktoś, kto nie jest przywykły do pisania. – Powiedz mi jedno, Guardiola – zapytał sędzia Arcadio z pewną powagą – co ty myślisz o mnie? Fryzjer go zaczął golić. Pomyślał chwilę, zanim odpowiedział. – Dotychczas – powiedział – myślałem, że jest pan człowiekiem, który wie, że odejdzie, i chce odejść. – Możesz dalej myśleć tak samo – roześmiał się sędzia. Pozwalał się golić z taką posępną biernością, jakby pozwalał sobie podrzynać gardło. Siedział z zamkniętymi oczami, kiedy fryzjer pocierał mu brodę ałunem, pudrował i omiatał puder szczotką o bardzo delikatnym włosiu. Kiedy zdjął mu prześcieradło z szyi, do kieszonki koszuli wetknął mu kartkę. – Myli się pan tylko co do jednego, panie sędzio – powiedział. – W tym kraju będą jeszcze różne historie. Sędzia Arcadio upewnił się, że w dalszym ciągu są sami we fryzjerni. Palące słońce, szmer maszyny do szycia w ciszy godziny wpół do dziesiątej w ów nieunikniony poniedziałek zwróciły jego uwagę jeszcze na coś innego: zdawało się, że są sami w całym miasteczku. Wtedy wyjął kartkę z kieszeni i przeczytał. Fryzjer odwrócił się do niego tyłem, by uporządkować toaletkę. – „Dwa łata przemówień – cytował z pamięci. – I ciągle ten sam stan rzeczy, ta sama cenzura prasy, ci sami urzędnicy.” – Widząc w lustrze, że sędzia Arcadio skończył czytać, powiedział: – Niech pan ją puści w obieg. Sędzia schował kartkę z powrotem do kieszonki. – Odważny jesteś – powiedział. – Gdybym raz się był pomylił co do jakiejś osoby – powiedział fryzjer – już od lat byłbym przebity ołowiem. – Potem dodał poważnym głosem: – I niech pan pamięta o jednym, panie sędzio: nie życzę tego nikomu. Po wyjściu z fryzjerni sędzia Arcadio poczuł, że mu w ustach zaschło. Zamówił w sali bilardowej dwa głębsze i wychyliwszy jeden po drugim, zrozumiał, że dużo czasu mu zostało do zakończenia. Będąc jeszcze na uniwersytecie, pewnej Wielkiej Soboty próbował zastosować końską kurację na niepewność: wyszedł do klozetu w barze, całkiem trzeźwy, i posypując sobie prochem szankra, podpalił. Przy czwartym kieliszku don Roque zmniejszył mu porcję. – Jeżeli tak dalej pójdzie – zaśmiał się – wyniosą pana na ramionach jak toreadora. On również zaśmiał się samymi ustami, ale jego oczy były nadal zgaszone. W pół godziny później poszedł do klozetu, oddał mocz i wychodząc wrzucił ulotkę do muszli. Kiedy wrócił do baru, zastał obok szklanki butelkę, na której atramentową kreską zaznaczony był poziom zawartości. – To wszystko dla pana – powiedział do niego don Roque wachlując się powoli. Byli sami w całej sali. Sędzia Arcadio nalał sobie pół szklanki i zaczął pić bez pośpiechu. – Wie pan? – zapytał. A ponieważ don Roque chyba nie zrozumiał, sędzia powiedział: – Będą jeszcze historie. Don Sabas sprawdzał na wadze swój obiad jak dla ptaszka, kiedy go powiadomiono o nowej wizycie pana Carmichaela. – Powiedz mu, że śpię – szepnął na ucho żonie. I dziesięć minut później rzeczywiście już spał. Kiedy się obudził, powietrze było suche i w domu ani się ruszyć nie można było z powodu gorąca. Było po dwunastej. – Co ci się śniło? – zapytała żona. – Nic. Czekała, aby mąż zbudził się sam. Za chwilę zagotowała się strzykawka i don Sabas zrobił sobie zastrzyk insuliny w udo. – Już od trzech lat chyba nic ci się nie śni – powiedziała żona z rozczarowaniem. – Do diabła! – Zawołał. – A czego ty chcesz? Nie można śnić na siłę. Przed laty, w czasie krótkiego snu po obiedzie, don Sabasowi przyśnił się dąb, na którym zamiast kwiatów wyrastały brzytwy. Żona jego wytłumaczyła sen i wygrała na loterii. – Jeżeli nie dziś, to jutro – powiedziała. – Ani dziś, ani jutro – odpowiedział zniecierpliwiony don Sabas. – Nie będę śnił tylko po to, żebyś ty robiła głupstwa. Wyciągnął się znowu na łóżku, gdy jego żona sprzątała tymczasem pokój. Wszelkie narzędzia tnące i kłujące wyrzucono z pokoju. Po pół godzinie don Sabas dźwignął się powoli, starając się to robić spokojnie, i zaczął się ubierać. – Aha – zapytał wówczas – co powiedział Carmichael? – Że przyjdzie później. Do rozmowy wrócili dopiero siedząc przy stole. Don Sabas dziobał swoje nieskomplikowane danie dietetyczne. Ona przygotowała sobie pełny obiad, zbyt obfity jak na jej wątłe ciało i mizerny wygląd, co można było od razu zauważyć. Myślała długo, nim zdecydowała się zapytać: – Czego chce Carmichael? Don Sabas nawet nie podniósł głowy. – Czegóż innego mógłby chcieć? Pieniędzy. – Tak sobie myślałam – westchnęła żona. I dalej mówiła z politowaniem: – Biedny Carmichael: rzeka pieniędzy płynie przez jego ręce przez tyle lat, a on żyje z publicznej jałmużny. W miarę mówienia traciła chęć do jedzenia obiadu. – Daj mu, Sabitas – poprosiła. – Bóg ci za to zapłaci. – Złożyła nakrycie na talerzu i zapytała z zainteresowaniem: – Ile mu potrzeba? – Dwieście pesos – odpowiedział niewzruszony don Sabas. – Dwieście pesos! – Wyobraź sobie. W przeciwieństwie do niedzieli, która była jego najbardziej pracowitym dniem, w poniedziałki don Sabas miał popołudnia spokojne. Mógł spędzać wiele godzin w biurze, drzemiąc koło elektrycznego wentylatora, a bydło tymczasem rosło, tyło i powiększały się jego stada. Tego popołudnia jednak nie zaznał ani chwili spokoju. – Co za upał – powiedziała żona. Don Sabas dostrzegł iskrę rozdrażnienia w wypłowiałych źrenicach. W ciasnym pokoju ze starym drewnianym biurkiem, czterema skórzanymi fotelami i uprzężą poskładaną w kątach, żaluzje zostały pozamykane i powietrze było mdłe i ciężkie. – Możliwe – powiedział. – Nigdy nie było takiego gorąca w październiku. – Piętnaście lat temu, w czasie takiego gorąca jak teraz było trzęsienie ziemi – powiedziała żona. – Pamiętasz? – Nie pamiętam – powiedział roztargniony don Sabas. – Wiesz, że nigdy o niczym nie pamiętam. A poza tym – dodał ze złością – dzisiaj nie mam ochoty mówić o nieszczęściach. Zamknąwszy oczy, z rękami złożonymi na brzuchu, udawał, że śpi. – Jeżeli przyjdzie Carmichael – mruknął – powiedz mu, że mnie nie ma. Wyraz błagania pojawił się na twarzy jego żony. – Masz zły charakter – powiedziała. Ale on przestał rozmawiać. Wyszła z biura, po cichutku przymykając okratowane drzwi. Pod wieczór, kiedy się przespał naprawdę, don Sabas otworzył oczy i ujrzał przed sobą, jakby to było przedłużenie jego snu, alkada siedzącego i czekającego, aż się zbudzi. – Człowiek taki jak pan – roześmiał się porucznik – nie powinien spać przy otwartych drzwiach. Don Sabas ani jednym gestem nie dał poznać swego zaskoczenia. – Dla pana – powiedział – drzwi mojego domu zawsze są otwarte. Wyciągnął rękę, by dać znak dzwonkiem, lecz alkad powstrzymał go ruchem dłoni. – Nie chce pan kawy? – zapytał don Sabas. – Teraz nie – powiedział alkad wodząc po pokoju smętnym spojrzeniem. – Dobrze mi tu było, kiedy pan spał. Tak jakbym był w innym miasteczku. Don Sabas przetarł oczy wierzchem palców. – Która godzina? Alkad spojrzał na zegarek. – Dochodzi piąta – powiedział. Potem, zmieniwszy pozycję w fotelu, powoli zaczął nawiązywać do swoich spraw. – Więc jak, porozmawiamy? – Myślę – powiedział don Sabas – że nie mogę zrobić nic innego. – Nie byłoby sensu – powiedział alkad. – Koniec końców, nie jest to dla nikogo tajemnicą. – Z taką samą spokojną swobodą, nie nadużywając ani gestów, ani słów, dodał: – Proszę mi powiedzieć jedno, don Sabas: ile sztuk bydła wdowy Montiel zdążył pan wyprowadzić i przemarkować swoim żelazem, od czasu kiedy zaproponowała panu sprzedaż? Don Sabas wzruszył ramionami. – Nie mam najmniejszego pojęcia. – Pan pamięta – stwierdził alkad – jaką to ma nazwę. – Kradzież bydła – sformułował don Sabas. – Właśnie – potwierdził alkad. – Załóżmy na przykład – mówił dalej spokojnie – że uprowadzono trzysta sztuk w ciągu trzech dni. – Oby – powiedział don Sabas. – No więc dwieście – powiedział alkad. – Wie pan, jakie są warunki: pięćdziesiąt pesos podatku miejskiego od każdej sztuki. – Czterdzieści. – Pięćdziesiąt. Don Sabas zrobił przerwę, jakby na znak zgody. Oparty był o poręcz fotela na sprężynach, kręcił na palcu pierścień z czarnym gładkim kamieniem, a oczy miał utkwione w jakichś swoich urojeniach. Alkad przyglądał mu się z uwagą całkowicie pozbawioną współczucia. – Tym razem jednak nie na tym koniec – odezwał się znowu. – Od tej chwili gdziekolwiek by się znajdowało, całe bydło będące własnością Jose Montiela jest pod opieką zarządu miejskiego. – Daremnie oczekując jakiejś reakcji, wyjaśnił: – Ta biedna kobieta, jak pan wie, zupełnie zwariowała. – A Carmichael? – Carmichael? – powiedział alkad – od dwu godzin jest pod kluczem. Don Sabas przyjrzał mu się wówczas z wyrazem, który równie dobrze mógł oznaczać uznanie, jak i osłupienie. I nagle rzucił się na biurko swoim ciałem pulchnym i obfitym, trzęsąc się od niepowstrzymanego wewnętrznego śmiechu. – Cóż to za wspaniała historia, poruczniku – powiedział. – To się panu chyba przyśniło. * * * Doktorowi Giraldo o zmroku wydawało się, że niezmiernie dużo przeżył ostatnio. Drzewa migdałowe na placu znów były pokryte pyłem. Pora deszczów minęła, ale jej tajemne kroki zostawiły głębokie ślady we wspomnieniu. Ojciec Angel powracał ze swojej wieczornej przechadzki i zastał lekarza usiłującego włożyć klucz w zamek drzwi gabinetu. – Widzi pan, doktorze – roześmiał się – nawet żeby otworzyć drzwi, trzeba pomocy bożej. – Albo latarki – zaśmiał się z kolei lekarz. Przekręcił klucz w zamku, a następnie zajął się całkowicie ojcem Angelem. Zobaczył, że wygląda niewyraźnie i jest koloru malwy o zmierzchu. – Niech ojciec zaczeka chwilkę – powiedział. – Zdaje mi się, że coś nie najlepiej z wątrobą – powiedział. Wziął go pod ramię. – Sądzi pan? Lekarz zapalił światło na ganku i przyglądał się twarzy proboszcza ze skupieniem bardziej ludzkim niż zawodowym. Następnie otworzył drzwi zasłonięte siatką i zapalił światło w gabinecie. – Niech ojciec poświęci nie więcej niż pięć minut dla swojego ciała – powiedział. – Zobaczymy, jak wygląda ciśnienie. Ojciec Angel śpieszył się. Ale za namową lekarza wszedł do gabinetu i przygotował ramię do założenia sfigmomanometru. – Za moich czasów – powiedział – nie było takich rzeczy. Doktor Giraldo przysunął sobie krzesło i usiadł, by założyć aparat. – Ojca czasy to te właśnie – zaśmiał się. Kiedy lekarz obserwował tarczę, proboszcz obejrzał pomieszczenie z ową naiwną ciekawością, jaką zwykły wzbudzać poczekalnie. Na ścianach były zawieszone: żółtawy dyplom, różowa litografia dziewczynki z policzkiem wytrawionym na niebiesko i obraz lekarza sprzeczającego się ze śmiercią o nagą kobietę. W głębi, za żelaznymi noszami pomalowanymi na biało, stała szafa pełna słoików z napisami. Koło okna szklana półka z narzędziami i dwie inne zapchane książkami. Jedynym wyraźnym zapachem był zapach skażonego spirytusu. Twarz doktora Giraldo nie wyrażała nic, kiedy skończył badać ciśnienie. – W tym pomieszczeniu brak świętego – mruknął ojciec Angel. Lekarz przyjrzał się ścianom. – Nie tylko tu – powiedział. – Brak też i w miasteczku. Schował sfigmomanometr do skórzanego futerału, który zamknął energicznym pociągnięciem na błyskawiczny zamek, i powiedział: – Jedno ojcu powiem: ciśnienie jest doskonałe. – Przypuszczałem – powiedział ksiądz. I dodał z lekkim zakłopotaniem: – Nigdy nie czułem się tak świetnie w październiku. Powoli zaczął odwijać rękaw. Miał sutannę pocerowaną po bokach, podarte buty i szerokie ręce, których paznokcie wyglądały jak z przypalonego rogu; można było poznać od razu: był człowiekiem niezwykle biednym. – A jednak – odparł lekarz – jestem o ojca zaniepokojony: trzeba przyznać, że tryb życia, jaki ojciec prowadzi, nie jest najodpowiedniejszy na taki październik jak ten. – Pan Nasz jest wymagający – powiedział ojciec. Lekarz odwrócił się do niego plecami, aby spojrzeć na ciemną rzekę przez okno. – Zadaję sobie pytanie, jak długo – powiedział. – Nie wydaje mi się dziełem bożym dziewiętnaście lat usilnych starań, by zaskorupić ludzkie instynkty, mając pełną świadomość, że pod spodem wszystko jest nadal tak samo. I po długiej przerwie zapytał: – Nie odniósł ojciec w ostatnich dniach wrażenia, że jego trud idzie na marne? – Każdej nocy, przez całe życie, miałem to wrażenie – powiedział ojciec Angel. – I dlatego wiem, że następnego dnia muszę rozpocząć z większą siłą. Wstał. – Dochodzi szósta – powiedział zabierając się do wyjścia z gabinetu. Nie ruszając się od okna lekarz wyciągnął rękę w jego stronę i powiedział: – Ojcze, którejś nocy proszę położyć rękę na sercu i zadać sobie pytanie, czy nie próbuje ojciec zakładać plastra na moralność. Ojciec Angel nie potrafił ukryć ogromnego wzburzenia wewnętrznego. – W godzinie śmierci – powiedział – zrozumie pan, jaki ciężar mają te słowa, doktorze. – Powiedział „dobranoc” i lekko otworzył drzwi do wyjścia. Nie mógł się skupić przy modlitwie. Kiedy zamykał kościół, Mina przyszła mu powiedzieć, że tylko jedna mysz się złapała przez dwa dni. Miał wrażenie, że pod nieobecność Trinidad myszy rozmnożyły się do tego stopnia, że groziły podgryzieniem całej świątyni. Jednak Mina pozakładała łapki. Posypała trucizną ser, znalazła ślady młodych i zalała asfaltem nowe dziury, które on sam pomagał jej odnaleźć. – Rób z odrobiną wiary swoją pracę – powiedział -. a myszy przyjdą do łapek jak baranki. Długo się przechadzał po wytartej macie, zanim położył się spać. W nerwowej bezsenności miał pełną świadomość niewyraźnego uczucia porażki, które lekarz zasiał w jego sercu. Ta niepewność, a poza tym gromada myszy w kościele i okropny bezruch godziny policyjnej, wszystko się sprzysięgło, aby jakaś ślepa siła uniosła go w niepokój tych wspomnień, których najbardziej się lękał: Nowo przybyłego do miasteczka zbudzono o północy, aby udzielił ostatniego namaszczenia Norze Jacob. Wysłuchał dramatycznej spowiedzi, mówionej spokojnie, otwarcie i szczegółowo, w alkowie przygotowanej na przyjęcie śmierci: był to krucyfiks nad wezgłowiem łóżka i wiele prostych krzeseł dookoła ścian. Umierająca wyznała przed nim, że jej małżonek, Nestor Jacob, nie jest ojcem córki, którą właśnie urodziła. Ojciec Angel postawił jako warunek rozgrzeszenia, by spowiedź została powtórzona i zakończony akt żalu w obecności męża. * * * Posłuszne śpiewnym poleceniom przedsiębiorcy, grupy ludzi powyrywały z ziemi umocnienia i z namiotu buchnęło powietrze w jakiejś uroczystej katastrofie, z płaczliwym świstem podobnym do świstania wiatru między drzewami. O świcie był zwinięty, kobiety i dzieci jadły śniadanie na kufrach, a mężczyźni tymczasem załadowywali na statek zwierzęta. Kiedy łodzie zagwizdały po raz pierwszy, ślady ognisk na pustym placu były jedynym znakiem, że jakieś prehistoryczne zwierzę przeszło przez miasteczko. Alkad nie spał. Ujrzawszy z balkonu załadowywanie cyrku, wmieszał się w krzątaninę portową, jeszcze w polowym mundurze, z oczami zaczerwienionymi od niewyspania i z twarzą zaostrzoną dwudniowym zarostem. Przedsiębiorca dostrzegł go z dachu kabiny. – Kłaniam się, poruczniku – zawołał do niego. – Opuszczam pańskie królestwo. Był opięty w obszerny i lśniący kombinezon, który nadawał jego okrągłej twarzy wygląd księdza. W dłoni trzymał skręcony pejcz. Alkad podszedł do brzegu. – Przykro mi, generale – odpowiedział z kolei on, w dobrym humorze, z rozłożonymi rękami – Mam nadzieję, że będzie pan łaskaw powiedzieć, dlaczego pan odjeżdża. Odwrócił się w stronę zebranych ludzi i wyjaśnił głośno: – Cofnąłem mu pozwolenie, bo nie chciał dać bezpłatnego przedstawienia dla dzieci. Ostatnia syrena łodzi, a następnie szum motorów zagłuszyły odpowiedź przedsiębiorcy. Woda zapachniała poruszonym mułem. Przedsiębiorca czekał, by łodzie zawróciły na środku rzeki. Wtedy oparł się o burtę i używając rąk jako tuby, krzyknął, ile tylko miał sił w płucach: – Żegnaj, policjancie-skurwysynie! Alkad ani drgnął. Poczekał, z rękami w kieszeni, aż ucichł szum motorów. Potem przeszedł przez tłum z uśmiechem i wszedł do sklepu Syryjczyka Moisesa. Była prawie ósma. Syryjczyk zaczął sprzątać towary wystawione przy drzwiach. – To znaczy, że pan też wyjeżdża – powiedział do niego alkad. – Niedługo – powiedział Syryjczyk patrząc na niebo. – Będzie padał deszcz. – W środy nie pada – stwierdził alkad. Stał z łokciami opartymi o ladę, przyglądając się gęstym czarnym chmurom, które płynęły nad portem, aż Syryjczyk skończył chować towar i polecił żonie, by im przyniosła kawę. – W tej sytuacji – westchnął jakby do siebie – będziemy musieli pożyczać ludzi z innych wsi i miasteczek. Alkad pił kawę powolnymi łykami. Znowu trzy rodziny opuściły miasteczko. Razem z nimi, według obliczeń Syryjczyka Moisesa, w ciągu tygodnia wyjechało pięć rodzin. – Wrócą prędzej czy później – powiedział alkad. Przyjrzał się uważnie zagadkowym plamom fusów w filiżance i wyjaśnił z jakimś nieobecnym spojrzeniem: – Gdziekolwiek by poszli, muszą pamiętać, że ich pępek jest tu zakopany. Mimo swoich przepowiedni, musiał zaczekać w sklepie, aż minie nagła ulewa, która w ciągu kilku chwil zalała miasteczko. Następnie poszedł na posterunek policji i zastał pana Carmichaela siedzącego wciąż na ławce w patio, przemokniętego do nitki. Nie zajmował się nim. Po przyjęciu meldunku od wartownika, otworzył celę, gdzie Pepe Amador chyba spał głęboko, leżąc twarzą do ziemi na ceglanej posadzce. Nogą odwrócił go na wznak i przez chwilę przyglądał się z tajemniczym politowaniem jego twarzy zniekształconej od ciosów. – Od kiedy nie je? – zapytał. – Od przedwczoraj. Kazał go podnieść. Trzej policjanci, chwyciwszy go za ręce, przewlekli ciało przez celę i posadzili na betonowej pryczy wmurowanej w ścianę na wysokości pół metra od podłogi. W miejscu, gdzie dotąd leżał, pozostał wilgotny cień. Dwaj policjanci trzymali go w pozycji siedzącej, trzeci natomiast podtrzymywał mu głowę, uchwyciwszy go za włosy. Można by było pomyśleć, że nie żyje, gdyby nie oddech nieregularny i wyraz niezmiernego wyczerpania na ustach. Kiedy policjanci odeszli, Pepe Amador otworzył oczy i po omacku chwycił się brzegu betonowej płyty. Potem wyciągnął się na pryczy na wznak z chrapliwym jękiem. Alkad wyszedł z celi i kazał, by mu dali jeść i pozwolili na chwilę snu. – Potem – powiedział – rozpracujcie go dalej, aż wypluje wszystko, co wie. Nie myślę, by mógł długo stawiać opór. Z balkonu znów zobaczył na patio pana Carmichaela z twarzą w dłoniach, skulonego na ławce. – Rovira – zawołał. – Idź do domu Carmichaela i powiedz jego żonie, żeby mu przysłała bieliznę. Potem – dorzucił stanowczo – przyprowadź go do biura. Zaczął zasypiać oparty na biurku, kiedy zapukano do drzwi. Był to pan Carmichael ubrany na biało i całkiem suchy, z wyjątkiem butów, które były napęczniałe i rozmoczone jak buty topielca. Zanim się alkad nim zajął, kazał policjantowi, by wrócił po parę butów. Pan Carmichael podniósł rękę w stronę policjanta. – Niech pan nie idzie – powiedział. A potem, zwracając się do alkada z jakimś pełnym godności spojrzeniem, wyjaśnił: – To jedyne, jakie mam. Alkad kazał mu usiąść. Dwadzieścia cztery godziny temu pan Carmichael został przyprowadzony do pancernego biura i poddany szczegółowemu przesłuchaniu na temat stanu majątkowego Montiela. Zdał dokładnie sprawę i w końcu, kiedy alkad wyraził chęć kupienia posiadłości za cenę, jaką ustalą biegli z zarządu miejskiego, oznajmił swój nieugięty sprzeciw, dopóki nie zostaną załatwione sprawy spadkowe. Dziś po południu, po dwóch dniach o głodzie i pod gołym niebem, jego odpowiedź była tak samo nieugięta. – Jesteś muł, Carmichael – powiedział alkad. – Jeżeli czekasz, aż zostanie załatwiona sprawa spadku, ten bandyta don Sabas dokończy przemarkowywać swoim żelazem całe bydło Montiela. Pan Carmichael wzruszył ramionami. – Dobrze – powiedział alkad po długiej przerwie. – Wiadomo już, że jesteś człowiekiem uczciwym. Ale przypomnij sobie jedno: pięć lat temu don Sabas dał Jose Montielowi pełną listę ludzi, którzy byli w kontakcie z partyzantką, i dlatego był jedynym przywódcą opozycji, który mógł zostać w miasteczku. – Został jeszcze drugi – powiedział pan Carmichael z odrobiną sarkazmu: – dentysta. Alkad pominął te słowa milczeniem. – Myślisz, że taki człowiek, gotów sprzedać za nic swoich własnych ludzi, wart jest tego, byś siedział dwadzieścia cztery godziny pod gołym niebem? Pan Carmichael pochylił głowę i zaczął oglądać paznokcie. Alkad usiadł na biurku. – Poza tym – powiedział wreszcie tonem łagodnym – pomyśl o swoich dzieciach. Pan Carmichael nie wiedział, że jego żona i dwaj starsi synowie odwiedzili alkada poprzedniego wieczora i że obiecał im, iż w ciągu dwudziestu czterech godzin będzie na wolności. – Niech pan się nie przejmuje – powiedział pan Carmichael. – Oni wiedzą, jak się bronić. Nie podniósł głowy, dopóki nie usłyszał, że alkad przechadza się z jednego w drugi koniec biura. Wtedy westchnął i powiedział: – Została panu jeszcze druga możliwość, poruczniku. – Zanim dokończył, spojrzał na niego z tkliwą łagodnością: – Niech mnie pan zastrzeli. Nie było żadnej odpowiedzi. W chwilę później alkad zasnął głęboko w swoim pokoju, a pan Carmichael wrócił na ławkę. * * * O dwie przecznice od posterunku sekretarz sądu był szczęśliwy. Przedpołudnie minęło mu na drzemce w głębi biura i przypadkowo zobaczył wspaniałe piersi Rebeki Asis. Było to jak grom z jasnego nieba: nagle otwarły się drzwi łazienki i czarująca kobieta, nie mając na sobie nic oprócz ręcznika, którym owinęła głowę, krzyknęła cicho i wychyliła się, aby zamknąć okno. Przez pół godziny sekretarz jeszcze cierpiał w półmroku biura gorycz owego przywidzenia. Około dwunastej zaryglował drzwi i poszedł czymś pożywić swoje wspomnienie. Kiedy przechodził koło poczty, kierownik urzędu pocztowego zatrzymał go. – Będziemy mieli nowego księdza – powiedział. – Wdowa Asis napisała list do prymasa. Sekretarz go odepchnął. – Największa zaleta mężczyzny – powiedział – to umieć trzymać język za zębami. Na rogu rynku spotkał pana Beniamina, który szykował się, żeby przeskoczyć kałużę przed swoim sklepem. – Gdyby pan wiedział, panie Beniaminie – zaczął sekretarz. Pan Beniamin wzruszył ramionami. Widział, jak sekretarz przeskakuje kałuże ze zręcznością tak młodzieńczą, że i on również odważył się na ten krok. Pod jego nieobecność ktoś rozłożył na zapleczu sklepu menażki z jedzeniem, nakrycie i złożoną serwetę. Pan Beniamin rozciągnął serwetę na stole i przygotował wszystko do obiadu. Zrobił to wyjątkowo ładnie. Najpierw zjadł zupę, żółtą, z dużymi okami pływającego tłuszczu i z kawałkiem kości bez mięsa. Z drugiej menażki jadł biały ryż, duszone mięso i kawałek smażonej juki. Robiło się gorąco, ale pan Beniamin nie zwracał na to uwagi. Kiedy skończył obiad i złożył z powrotem menażki, wypił szklankę wody. Zabierał się do rozwieszenia hamaka, kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi do sklepu. Jakiś senny głos zapytał: – Czy jest pan Beniamin? Wychylił głowę i ujrzał kobietę ubraną na czarno, z włosami zawiniętymi chustką i o popielatej cerze. Była to matka Pepe Amadora. – Nie ma mnie – powiedział pan Beniamin. – Jest pan – powiedziała kobieta. – Owszem – powiedział – ale dla pani mnie nie ma, bo wiem, dlaczego pani mnie szuka. Kobieta stała niezdecydowana w drzwiach zaplecza, a pan Beniamin tymczasem kończył rozpinać hamak. Za każdym jej oddechem słychać było jakby lekkie poświstywanie. – Niech pani tam nie stoi – powiedział ostro pan Beniamin. – Albo niech pani odejdzie, albo wejdzie do środka. Kobieta siadła przy stole i zaczęła szlochać. – Przepraszam – powiedział. – Musi pani zdawać sobie sprawę, że mnie pani naraża stojąc tam na oczach wszystkich. Matka Pepe Amadora zdjęła okrycie z głowy i wytarła chustką oczy. Z przyzwyczajenia pan Beniamin spróbował wytrzymałość sznurów, kiedy już zawiesił hamak. Potem zajął się kobietą. – To znaczy – powiedział – chce pani, żebym napisał prośbę. Kobieta potwierdziła skinieniem głowy. – Tak – mówił dalej pan Beniamin. – Pani jeszcze wierzy w prośby. W tych czasach – wyjaśnił ściszając głos – sprawiedliwości się nie wymierza papierami, wymierza się ją strzałem. – Wszyscy mówią to samo – powiedziała – ale właśnie ja jedna mam syna w więzieniu. Mówiąc rozwiązała węzły chusteczki, którą dotąd trzymała zaciśniętą w ręce, i wydobyła kilka przepoconych banknotów: osiem pesos. Podała je panu Beniaminowi. – To wszystko, co mam – powiedziała. Pan Beniamin spojrzał na pieniądze. Wzruszył ramionami, wziął banknoty i położył je na stole. – Wiem, że to na darmo – powiedział. – Ale zrobię to tylko po to, by przekonać Pana Boga, że jestem człowiekiem upartym. Kobieta podziękowała mu w milczeniu i znowu zaczęła szlochać. – W każdym razie – poradził jej pan Beniamin – niech się pani stara, by alkad pozwolił pani widzieć się z chłopakiem, i niech go pani namówi, żeby powiedział to, co wie. W innym wypadku to tak, jakby prośbę wrzucić w błoto. Wytarła nos chustką, nakryła z powrotem głowę i wyszła ze sklepu nie spoglądając nawet na niego. Pan Beniamin zrobił sobie sjestę do czwartej. Kiedy wyszedł się umyć na patio, pogoda była bezchmurna i w powietrzu było pełno latających mrówek. Kiedy się przebrał i przyczesał kilka kosmyków, które miał jeszcze, poszedł na pocztę kupić arkusz kancelaryjnego papieru. Wrócił do sklepu, by napisać podanie, kiedy zorientował się, że coś się w miasteczku dzieje. Posłyszał dalekie wołania. Przebiegających obok niego chłopców zapytał, co się stało. Odpowiedzieli mu nie zatrzymując się. Wtedy wrócił na pocztę i oddał arkusz kancelaryjnego papieru. – Już niepotrzebny – powiedział. – Zabili Pepe Amadora. * * * Jeszcze na wpół śpiący, trzymając pas w jednej ręce, a drugą zapinając guziki polowej bluzy, alkad dwoma skokami zbiegł po schodach z sypialni. Kolor światła zburzył mu poczucie czasu. Zrozumiał, nie wiedząc jeszcze, co się stało, że powinien udać się na posterunek. Kiedy przechodził, zamykano okna. Jakaś kobieta biegła z rozpostartymi rękami środkiem ulicy w przeciwną stronę. W czystym powietrzu unosiły się skrzydlate mrówki. Nie wiedząc jeszcze, co się dzieje, alkad wyciągnął rewolwer i zaczął biec. Gromada kobiet usiłowała wyważyć drzwi posterunku. Kilku mężczyzn szamotało się z nimi, by temu zapobiec. Alkad odsunął ich siłą, oparł się plecami o drzwi i wymierzył w ich stronę rewolwer. – Jeżeli ktoś się zbliży na krok, walę. Policjant, który podpierał je od wewnątrz z gotowym do strzału karabinem, otworzył wówczas drzwi i zagwizdał. Pozostali dwaj policjanci wybiegli na balkon, strzelili kilka razy w powietrze i gromada rozpierzchła się w obydwie strony ulicy. W tej samej chwili, wyjąc jak pies, pojawiła się na rogu kobieta. Alkad rozpoznał matkę Pepe Amadora. Skoczył do środka i ze schodów rozkazał policjantowi: – Zajmij się tą kobietą. Wewnątrz panowała zupełna cisza. W rzeczywistości alkad nie wiedział, co się stało, póki nie odsunął policjantów stojących w przejściu do celi i nie zobaczył Pepe Amadora. Leżał na posadzce, zwinięty, ręce miał między udami. Był blady, ale śladów krwi nie było. Po stwierdzeniu, że nie ma żadnej rany, alkad położył ciało na wznak, wepchnął mu koszulę do spodni i zapiął mu rozporek. Wreszcie zapiął mu pas. Kiedy się dźwignął, już odzyskał pewność siebie, ale wyraz twarzy, z jakim stanął przed policjantami, ujawniał początek zmęczenia. – Który to? – Wszyscy – powiedział jasnowłosy olbrzym. – Próbował uciec. Alkad spojrzał na niego zamyślony i przez kilka sekund zdawało się, że nie ma nic więcej do powiedzenia. – Na tę bajkę już się nikt nie nabierze – powiedział. Podszedł do blondyna z wyciągniętą ręką. – Daj mi rewolwer. Policjant odpiął pas i oddał. Kiedy na miejsce dwu zużytych łusek, które schował do kieszeni, alkad założył nowe naboje, oddał rewolwer innemu policjantowi. Jasnowłosy olbrzym, który z bliska wyglądał, jakby opromieniony był jakąś aurą dziecinności, pozwolił się zaprowadzić do sąsiedniej celi. Tam rozebrał się zupełnie i oddał ubranie alkadowi. Wszystko robiono bez pośpiechu, ze znajomością roli, która każdemu przypadała, jak w jakimś obrzędzie. W końcu alkad osobiście zamknął celę zmarłego i wyszedł na balkon nad patio. Pan Carmichael ciągle siedział na ławce. Przyprowadzony do biura, na zaproszenie, by usiadł, nie zareagował. Stał nadal naprzeciw biurka, znowu w przemokniętym ubraniu, i ledwie poruszył głową, kiedy alkad zapytał go, czy sobie zdaje sprawę ze wszystkiego. – W porządku – powiedział alkad. – Nie miałem jeszcze czasu pomyśleć, co zrobię i nawet nie wiem jeszcze, czy zrobię cokolwiek. Ale cokolwiek bym zrobił – dodał – pamiętaj o jednym: czy chcesz, czy nie, jesteś usadzony. Pan Carmichael wciąż stał zamyślony przed biurkiem, w ubraniu przyklejonym do ciała i z pierwszymi oznakami obrzęków na skórze, jakby jeszcze nie wypłynął na wierzch po trzech dniach topieli. Alkad daremnie czekał na jakiś znak życia. – A więc, żebyś sobie zdawał sprawę z całej sytuacji, Carmichael: jesteśmy teraz wspólnikami. Powiedział to poważnie, nawet z odrobiną dramatyzmu. Ale zdawało się, że do pana Carmichaela to nie dociera. Stał wciąż nieruchomo przed biurkiem, obrzmiały i smutny, nawet kiedy zamknęły się pancerne drzwi. Przed posterunkiem dwaj policjanci trzymali za przeguby rąk matkę Pepe Amadora. Zdawało się, że wszyscy troje odpoczywają. Kobieta oddychała spokojnie, a jej oczy były suche. Ale kiedy w drzwiach pojawił się alkad, wybuchnęła zachrypłym wyciem i rzuciła się z taką siłą, że jeden z policjantów musiał ją puścić i dopiero drugi unieruchomił ją na ziemi przy pomocy specjalnego chwytu. Alkad nie patrzył na nią. Wziąwszy z sobą drugiego policjanta, stanął przed gromadą, która przyglądała się walce zza rogu ulicy. Zwrócił się do wszystkich. – Jeżeli chcecie uniknąć czegoś gorszego – powiedział – niech ktoś z was zabierze tę kobietę do swojego domu. Wciąż w towarzystwie policjanta przepchał się przez gromadę ludzi i doszedł do sądu. Nikogo nie zastał. Poszedł więc do domu sędziego Arcadia i otwierając drzwi bez pukania zawołał: – Sędzia! Żona sędziego Arcadia, w złym humorze z powodu ciąży, odpowiedziała w półmroku: – Poszedł. Alkad nie ruszył się z progu. – Dokąd? – Dokąd że mógłby pójść? – powiedziała kobieta. – Na kurwy zasrane. Alkad dał znak policjantowi, by ruszył przodem. Przeszli przez pokój razem z żoną sędziego, nie patrząc na nią. Kiedy przetrząsnęli sypialnię i zdali sobie sprawę, że nigdzie nie ma męskich rzeczy, wrócili do przedpokoju. – Kiedy poszedł? – zapytał alkad. – Dwa dni temu – powiedziała kobieta. Alkad długą chwilę się zastanawiał. – Skurwysyn – zawołał nagłe. – Może się ukryć pięćdziesiąt metrów pod ziemią; może się schować z powrotem pod pępek swojej kurwy mamy, ale i stamtąd go wyciągniemy, żywego albo martwego. Rząd ma długie ręce. Kobieta westchnęła. – Oby Bóg dał, poruczniku. Zaczęło się ściemniać. Na rogach posterunku zostały jeszcze grupy ludzi utrzymywane w pewnej odległości przez policjantów, ale matkę Pepe Amadora zabrano i miasteczko wydawało się spokojne. Alkad poszedł prosto do celi zmarłego. Kazał przynieść płótno żaglowe i przy pomocy policjanta nałożył trupowi czapkę i okulary i zawinął go. Potem poszukał w różnych miejscach kawałków sznura i drutów i poobwiązywał ciało od szyi aż po pięty. Kiedy skończył, był spocony, ale wrócił mu dawny wyraz twarzy. Jak gdyby fizycznie zrzucił z siebie ciężar trupa. Dopiero wtedy zapalił w celi światło. – Poszukaj łopaty, kilofa i jakiejś lampy – rozkazał policjantowi. – Potem zawołaj Gonzaleza, pójdziecie na tylne podwórze i wykopiecie głęboki dół, w tej dalszej części, która jest suchsza. – Powiedział to tak, jakby mówiąc rodził po kolei każde słowo. – I zapamiętajcie sobie na całe życie jedno – zakończył – że ten chłopak nie umarł. Po dwu godzinach jeszcze nie skończono kopać grobu. Z balkonu alkad widział, że nie ma nikogo na ulicy oprócz jednego z jego policjantów, który trzymał wartę chodząc od jednego rogu ma drugi. Zapalił światło na schodach i wyciągnął się, by odpocząć w najciemniejszym kącie sali, słysząc tylko powtarzające się co pewien czas popiskiwanie dalekiego alcaravana. Głos ojca Angela wyrwał go z rozmyślań. Usłyszał go najpierw zwracającego się do dyżurnego policjanta, potem do kogoś, kto mu towarzyszył, i wreszcie rozpoznał drugi głos. Siedział pochylony w leżaku aż do chwili, gdy znów usłyszał głosy, już wewnątrz budynku, i pierwsze kroki po schodach. Wtedy wyciągnął lewą rękę w ciemność i złapał karabin. Widząc go u szczytu schodów, ojciec Angel zatrzymał się. O dwa schody niżej stał doktor Giraldo, w krótkim fartuchu, białym i wykrochmalonym, z walizeczką w ręce. Błysnęły rzędy jego równych zębów. – Jestem zawiedziony, poruczniku – powiedział z humorem. – Spędziłem całe popołudnie czekając, że mnie pan wezwie do zrobienia sekcji. Ojciec Angel utkwił w nim swoje przezroczyste i łagodne oczy, a potem spojrzał na alkada. Również i alkad się roześmiał. – Nie ma sekcji – powiedział – ponieważ nie ma zmarłego. – Chcemy zobaczyć Pepe Amadora – powiedział ksiądz. Trzymając karabin lufą w dół, alkad mówił dalej do lekarza. – Ja też bym chciał – powiedział. – Ale cóż mam zrobić? – I przestał się śmiać, kiedy powiedział: – Uciekł. Ojciec Angel podszedł o jeden stopień. Alkad podniósł karabin w jego stronę. – Proszę się nie ruszać, ojcze – ostrzegł. Również i lekarz podszedł o jeden stopień. – Niech pan posłucha, poruczniku – powiedział uśmiechając się jeszcze – w tym miasteczku nie da się ukryć tajemnicy. Od czwartej po południu wszyscy wiedzą, że temu chłopcu zrobiono to samo, co don Sabas robił osłom, które sprzedawał. – Uciekł – powtórzył alkad. Pilnując lekarza, ledwie zdołał zauważyć, kiedy ojciec Angel wszedł o dwa schody wyżej z rękami podniesionymi ku górze. Alkad odbezpieczył broń jednym uderzeniem dłoni i stanął w rozkroku. – Stać! – krzyknął. Lekarz chwycił księdza za rękaw sutanny. Ojciec Angel zaczął kaszleć. – Grajmy uczciwie, poruczniku – powiedział lekarz. Jego głos stał się ostry po raz pierwszy od długiego czasu. – Trzeba tę sekcję zrobić. Wyjaśnimy zaraz tajemnicę omdleń, na którą cierpią więźniowie w tym więzieniu. – Doktorze – powiedział alkad – jeżeli pan się ruszy z tego miejsca, gdzie pan stoi, będę rąbał. – Skierował wzrok w stronę księdza. – I w ojca tak samo. Wszyscy trzej stali nieruchomo. – A poza tym – ciągnął alkad zwracając się do księdza – powinien ojciec być zadowolony: to ten chłopak rozwieszał paszkwile. – Na miłość boską – zaczął ojciec Angel. Konwulsyjny kaszel nie pozwolił mu dokończyć. Alkad czekał, aż kryzys minie. – Słuchajcie – powiedział wówczas – zaczynam liczyć. Kiedy doliczę do trzech, będę strzelał z zamkniętymi oczami w te drzwi. Niech pan sobie to od dziś zapamięta na zawsze – zwrócił się z ostrzeżeniem wyraźnie do lekarza – skończyły się żarciki. Prowadzimy wojnę, doktorze. Lekarz pociągnął ojca Angela za rękaw. Schodził nie odwracając się tyłem do alkada i nagle zaczął się głośno śmiać. – To mi się podoba, generale – powiedział. – Teraz już zaczynamy się rozumieć. – Raz – zaczął alkad. Nie słyszeli więcej. Kiedy się rozeszli na rogu posterunku, ojciec Angel był rozbity doszczętnie i musiał odwrócić głowę, bo oczy miał wilgotne. Doktor Giraldo klepnął go lekko w ramię, uśmiechając się nadal. – Niech się ojciec nie dziwi – powiedział. – To wszystko to jest życie. Kiedy skręcił za róg ulicy koło swego domu, spojrzał na zegarek przy świetle latarni: była za kwadrans ósma. Ojciec Angel nie mógł jeść. Kiedy odtrąbiono sygnał godziny policyjnej, usiadł, by napisać list, i siedział pochylony nad biurkiem jeszcze po północy, a drobny deszcz padał zamazując świat wokół niego. Pisał uparcie, kaligrafując równe litery, z tendencją do ozdobności, a robił to z takim zapałem, że maczał pióro dopiero wtedy, gdy nakreślił, dwa niewidoczne słowa, rysując papier suchym piórem. Następnego dnia po mszy nadał list na poczcie, chociaż nie miał zostać wysłany wcześniej niż w piątek. Rano powietrze było wilgotne i mgliste, ale koło południa się rozjaśniło. Jakiś zabłąkany ptak pojawił się w patio i pozostał chyba z pół godziny, skacząc niezdarnie pomiędzy tuberozami. Wyśpiewywał wciąż rosnącą nutę, podnosząc za każdym razem o jedną oktawę, aż wreszcie stała się tak ostra, że trzeba było ją sobie wyobrażać. Na wieczornym spacerze ojciec Angel był przeświadczony, że przez cały czas prześladuje go jesienny zapach. W domu Trinidad, kiedy z rekonwalescentką prowadził smutną rozmowę na temat chorób październikowych, wydawało mu się, że rozpoznaje ten sam zapach, którym pewnego wieczora wionęło w jego pokoju od Rebeki Asis. Wracając odwiedził rodzinę pana Carmichaela. Żona i najstarsza córka były niepocieszone i kiedy wspominały więźnia, głos im się łamał. Ale dzieci były szczęśliwe, gdy zabrakło surowości tatusia; próbowały poić wodą ze szklanki parę królików, które przysłała im wdowa Montiel. Nagle ojciec Angel przerwał rozmowę i kreśląc ręką jakiś znak w powietrzu, powiedział: – Już wiem: to akonityna. Ale to nie była akonityna. Nikt nie mówił o paszkwilach. Na tle ostatnich wydarzeń były zaledwie malowniczą anegdotą z przeszłości. Ojciec Angel przekonał się o tym podczas swojej wieczornej przechadzki oraz po wieczornym nabożeństwie, rozmawiając z grupą pań katolickich. Kiedy wreszcie został sam, poczuł głód. Przygotował sobie smażone plasterki zielonego banana i kawę z mlekiem i dołożył do tego kawałeczek sera. Zaspokojony żołądek pozwolił mu zapomnieć o zapachu. Kiedy rozbierał się do snu, a potem, pod rozpiętą plandeką, kiedy łowił komary, które przeżyły środki owadobójcze, odbiło się mu kilka razy. Miał nadkwasotę, ale jego dusza była spokojna. Spał jak niewinne dziecię. Usłyszał w ciszy godziny policyjnej niespokojne szepty, próbne akordy na strunach studzonych chłodem świtu, a wreszcie piosenkę z dawnych czasów. Za dziesięć piąta uświadomił sobie, że żyje. Usiadł z wielkim wysiłkiem, przecierając powieki palcami. I pomyślał: „Piątek, 21 października.” Potem przypomniał sobie głośno: – Świętego Hilariona. Ubrał się nie myjąc się i nie odmawiając modlitwy. Dokończywszy zapinanie długiego rzędu guzików u sutanny, włożył popękane, używane na co dzień trzewiki, których podeszwy zaczynały odłazić. Kiedy otworzył drzwi na tuberozy, przypomniał sobie słowa piosenki: – Pozostanę w twoim śnie aż do śmierci – westchnął. Mina pchnęła drzwi kościelne, kiedy dzwonił po raz pierwszy. Poszła do baptysterium i zastała nietknięty ser i założone łapki. Ojciec Angel otworzył właśnie drzwi wychodzące na plac. – Niedobra wróżba – powiedziała Mina potrząsając pustym pudłem z tektury. – Dzisiaj nie złapała się ani jedna. Ale ojciec Angel nie zwrócił na nią uwagi. Zaczynał się promienny dzień, o przejrzystym powietrzu, jakby zapowiedź, że tego roku również, niezależnie od wszystkiego, grudzień będzie, jak się należy. Nigdy nie wydawało mu się bardziej wyraźnym milczenie Pasterza. – W nocy była serenada – powiedział. – Ołowiana – stwierdziła Mina. – Do niedawna słychać było strzały. Ojciec spojrzał na nią po raz pierwszy. Ona również, niezwykle blada jak i jej babka, nosiła niebieską szarfę świeckiego zakonu. Ale w odróżnieniu od Trinidad, która miała raczej męskie usposobienie, w niej zaczynała dojrzewać kobieta. – Gdzie? – Wszędzie – powiedziała. – Zdawało się, że powariowali, szukając tajnych ulotek. Podobno zerwali podłogę w zakładzie fryzjerskim, przypadkowo, i znaleźli broń. Więzienie jest przepełnione, ale mówią, że mężczyźni uciekają w góry i że wszędzie są oddziały partyzanckie. Ojciec Angel westchnął. – Niczego nie zauważyłem – powiedział. Szedł na środek kościoła. Szła za nim w milczeniu w stronę głównego ołtarza. – To nic – powiedziała Mina. – Wczoraj wieczór, mimo godziny policyjnej i mimo kul... Ojciec Angel zatrzymał się. Zwrócił ku niej swoje uważne oczy, niewinnie błękitne. Mina również się zatrzymała, z pustym pudłem pod ręką, i zaczęła się nerwowo uśmiechać, zanim dokończyła.