Eryk Ragus Lifeware Anthony Turing stał pod oknem swego gabinetu. Nie, to w zasadzie była ściana, tyle że ze szkła. Panorama Sydney o zachodzie słońca... Pyknął dwukrotnie z fajki, jedynej i nierozłącznej towarzyszki. Zachwycający widok, aczkolwiek obrzydły nieco dla człowieka, który oglądał go od pieluchy. Zasunął żaluzje. Niepełny mrok zapanował w pomieszczeniu. Otworzył najpilniej strzeżoną szufladę w całym budynku i położył fajkę obok kilku opakowań najznakomitszych tytoniów. Westchnął raz i drugi, bo właściwie nie wiedział, co ze sobą zrobić. Denerwowało go oczekiwanie. Dla zabicia czasu wykonał kilka suchych, służbowych rozmów. Gdy na powrót podniósł żaluzje, nad miastem wisiała siateczka gwiazd i zawieszony w niej haczyk księżyca. Jakąż to rybę przyjdzie mi złowić dzisiaj? Terminal GlobNetu wydał z siebie potrójne kichnięcie. Anthony zatarł ręce na dźwięk umówionego sygnału. Po chwili drzwi gabinetu rozchyliły się lekko; wszedł mężczyzna w czarnej marynarce i ciemnych okularach, pracownik ochrony. – Panie prezydencie, czy można...? – Czekam już pół godziny! Coście się tak wlekli?! – Niełatwo wprowadzić kogoś niezauważ... – Dobra! Spieprzaj stąd i przyprowadź go do mnie – machnął nonszalancko ręką. Ochroniarz znikł. Anthony, wsparty rękami o blat biurka, z podniecenia bębnił weń palcami. Gdy usłyszał ciche pukanie, zamarł. – Proszę! Niska postać wsunęła się do gabinetu, z trudem zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi. Z mroku wyodrębniał się jedynie jej niewyraźny zarys. Nagle omiotło ją światło biurowej lampy. Chłopak przymknął powieki. Wyglądał niczym więzień, przyłapany na próbie ucieczki. – Ty musisz być Tommy? Podejdź tutaj... Młodzieniec, szesnastolatek co najwyżej, ze spuszczoną głową ruszył w jego kierunku. – Nooo, nie wstydź się – chwycił go za podbródek i szarpnął do góry. W niebieskich oczach lśniło przerażenie. – Nie bój się, wujek nie zrobi ci krzywdy – wyszczerzył dwa rzędy perłowo-białych zębów. * * * – O mój Boże... – wyszeptała pani Julianne, zasłaniając ręką usta. Stała długą chwilę, zbyt zszokowana, aby się poruszyć. Wreszcie na drżących nogach wybiegła z gabinetu prezydenta. – Kurwa mać! – syknął Anthony. Głosowo wybrał połączenie, zarzucając koszulę na spocone plecy. – Na co się gapisz?! Spierdalaj stąd! – zamachnął się na chłopaka. Hologram rozjaśnił mrok zielonym blaskiem. – Ach, dobry wieczór, panie prezydencie. Jak samopoczucie? – mężczyzna uśmiechnął się przyjacielsko. – Daruj sobie, Amon. Jest problem. Masz pięć minut. – Tak jest! Zielone światło raptownie zgasło. Anthony zapadł się tyłkiem w zbyt miękkim fotelu. Coś więcej, niż strach tkwiło na jego twarzy. Wyrzuty sumienia? Nie, to do niego niepodobne. Bębnił palcami o blat biurka. Fajka – tak! To go uspokoi. Drżącymi rękoma odmierzył tytoń. Amphora full aroma – jeden z tych, które rezerwował na specjalne okazje. Ubił, zapalił. Natychmiastowa ulga... Amon dosłownie wpadł do gabinetu. Tylko on miał odwagę wchodzić tutaj w ten sposób, choć pan prezydent za każdym razem dawał do zrozumienia, że tego nie pochwala. – Ile razy mam ci powtarzać... – Biznes, Anthony, biznes! – uciął gość. Tylko najbliżsi przyjaciele mogli zwracać się do prezydenta po imieniu. Amon z pewnością nie należał do tego grona. – OK., przejdźmy do interesów – rzekł dygnitarz, dodając w myślach: takim ludziom trzeba wybaczać pewne braki. W końcu, pomimo kilku irytujących wad, ten odrobinę porywczy mężczyzna był najlepszy w swym fachu. Opowiedział mu więc o całym incydencie, nie szczędząc detalów. Gdy skończył, w gabinecie zapanowała idealna cisza. – I jak? – przerwał ją drżącym głosem. – Załatwimy to – odparł Amon, nie zmieniając lodowatego wyrazu twarzy. – Jak się nazywa ta sekretarka? – Julianne Murchinson. – Dobra... Daj mi trzy dni – rzekł i nie czekając na odpowiedź, wymaszerował. Pierdolony zbok, pomyślał, zatrzaskując za sobą drzwi. Amon zazwyczaj nie przebierał ani w słowach, ani w czynach, tu jednakże wymagana była przemyślana akcja. Ale nie to wydawało mu się w tej chwili istotne. Nareszcie miał pewnego haka na najważniejszą dupę w całej Niezawisłej Australii – a to jest atut nie do pogardzenia. W razie, gdyby zaczął komuś przeszkadzać, szepnie komu trzeba dwa słówka i z walizką pełną dolarów wyjedzie na Hawaje. – Połączenie. Christian Willenhaus – szepnął, zmierzając w kierunku drzwi wyjściowych. – Halo? – odezwał się niski, zachrypły głos. Amon znów docenił wartość wszczepów wewnątrzczaszkowych, czułych na głos właściciela. – Christian, mam dla ciebie robotę – kontynuował. – Delikatna sprawa. Kobieta, która za dużo wie. – Upozorować wypadek? To dawaj adres i nazwisko. Czekaj... Julianne Murchinson... Ok., mam. Coś jeszcze? – Taaak, ale... później. Daj znać, jak to załatwisz – wtedy pogadamy. – Jasna sprawa. Trzymaj się. * * * Blondyn słusznej postury, Christian Willenhaus, obserwował zachód słońca nad oceanem. Bezchmurne niebo sprzyjało temu pokazowi. Wielka, rozgrzana do czerwoności tarcza słońca nurkowała ospale pod wodę. Smugi światła, muskające fale, stopniowo wycofywały się, aż w końcu całkiem znikły. Podziurawiony gwiazdami płaszcz ciemności opadł na plażę. Mężczyzna ruszył w kierunku drewnianych schodków. Kamienistą ścieżką dotarł do drogi. Między gęstymi świerkami stał zaparkowany samochód. Minął go i przebiegł na drugą stronę ulicy. Prócz cykania świerszczy, nic nie zakłócało wieczornej ciszy. Na całe szczęście ta okolica leżała z dala od autostrady – prawie nikt tu nie zaglądał. Z ciemności wyodrębnił się kształt parterowego domku. W oknach od frontu paliło się światło. Przeskoczył drewnianą furtkę. Wizytówka głosiła wyraźnie – Murchinson; bezdzietna wdowa w wieku lat trzydziestu. Drzwi rozwarły się i smuga światła rozjaśniła werandę. – Dobry wieczór. W czym mogę pomóc? – zapytała przewiązana fartuchem kobieta. – Dobry wieczór. Mam dla pani przesyłkę. – Jaką znów przesyłkę? Niczego nie zamawiałam – odparła zdziwiona. – Wygrała pani na loterii. Podróż w zaświaty w jedną stronę – gwałtownie przytknął do jej twarzy chusteczkę. Kobieta padła na ziemię zemdlona. Wciągnął jej ciało do przedsionka i zatrzasnął drzwi. Zatargał ją do kuchni. Na stole leżały papierosy. Zapalił. Jednocześnie przetrząsał kolejno wszystkie szafki. W końcu znalazł butelkę brandy. Takie urocze, drewniane domki jak ten płonęły niczym kartka papieru; raz-dwa i po krzyku. Z lodówki wyjął kawałek kiełbasy. Przegryzając go, polewał pomieszczenie alkoholem. Na koniec pociągnął sobie łyka i rzucił płonącą zapałkę. Nie śpieszył się, więc nim dotarł do auta, płomienie wesoło trzaskały, dosięgając dachu. Przez chwilę obserwował to widowisko. Co za głupota, myślał, budować drewniany dom dwie godziny od najbliższego posterunku straży pożarnej. Wsiadł do samochodu i ruszył. Wybrał połączenie. – Halo? – To ja, Christian. Załatwione – w lusterku ujrzał przepiękną, złocistą łunę na tle czarnego nieba. – Świetnie. Jest jeszcze jedna sprawa – rzekł Amon. – Dawaj. – Informacje. Masz kogoś? – Wiesz, że to kosztuje dwa razy więcej? – Cholera, pytam, czy masz! – Jest jeden Polaczek. Nowy, ale zdążył zaopatrzyć się w motor. – Świetnie. Załatwisz to jutro. Przydzielą ci z instytutu nowego chłopaka. – Kurwa... – Nie marudź, dobrze płacę. Do jutra, czekam na wiadomości. * * * Christian nałożył przeciwsłoneczne okulary i skórzane rękawice. – Pamiętaj, Ted. Maksimum pozorów. – Przecież i tak wszystko zapomni... – jego młodszy i mniejszy towarzysz wzruszył ramionami. – Wiem, cholera, wiem! Ale to nie moja działka. Profesorek twierdzi, że im bardziej wstrząsające bądź niezwykłe zdarzenie, tym większa szansa, że wyjdzie na wierzch. – Aha. Dzień był chłodny i wietrzny, więc obaj, aby się nieco rozgrzać, przechodzili z jednego pobocza na drugie. Najwyraźniej informatorzy znów przesadzili z czasem. Albo, o czym woleli nawet nie myśleć, ofiara wybrała inną niż zazwyczaj drogę. Nagle na horyzoncie zamigotał czarny punkt, co natychmiast rozwiało ich obawy. – Pamiętaj, młody. – Pamiętam. Maksimum pozorów. Blondyn przytaknął. Motocyklista spostrzegłszy w oddali blokadę, zwolnił. Przez to czas, jakiego potrzebował, by do niej dotrzeć, znacznie się wydłużył. W szczególności dla Teda, który po raz pierwszy wykonywał robotę w terenie. Mimo chłodu, ze zdenerwowania twarz miał pokrytą potem. Motor zatrzymał się. Kierowca zdjął kask. – Dzień dobry panom. O co chodzi? – Dzień dobry. Rutynowa kontrola. Można prosić dokumenty? – Christian wystąpił do przodu, Ted natomiast został przy policyjnym wozie. – Naturalnie – odparł mężczyzna i wyciągnął wcześniej już przygotowane papiery. – Henryk Slovinsky... – rzekł blondyn zadumanym, wyraźnie sztucznym tonem. – Można obejrzeć maszynę? – Ależ proszę bardzo. Tylko niech pan nie zagląda do schowka. Szmugluję narkotyki – kierowca zaśmiał się, a policjanci zawtórowali. Do tylnej części siedzenia przywiązany był spory pakunek. Christian rozpiął torbę i oczom jego ukazał się stary, drewniany zegar z kukułką. – Co to? – zapytał. – Antyk. Sprzedają antyki. Policjant przytaknął, następnie obszedł dookoła maszynę i ukląkł przy przednich światłach, przez długą chwilę uważnie się czemuś przypatrując. – Tak myślałem – ozwał się wreszcie, przerywając niezręczną ciszę. – Mogę pana prosić? Zaciekawiony motocyklista podszedł i pochylił się nisko, próbując dojrzeć cokolwiek w miejscu, które wskazywał mundurowy. – Nic nie widzę... – głos od basu przeszedł w ziewnięcie, po czym jego właściciel bezwładnie padł na asfalt. – Dobra robota, Ted. A teraz do... samochodu. Ja jadę, ty weź... motor. Tylko pr... prędko. Uff, ok. – prychnął głośno, zatrzaskując tylne drzwi. * * * Henryk podniósł powieki z takim trudem, jak gdyby ktoś zawiesił mu na nich kowadła. Pozostałymi częściami ciała postanowił więc przezornie nie ruszać – przynajmniej na razie. Gdy sprzed oczu znikła mgła, doszedł do wniosku, że nawet, gdyby bardzo chciał to zrobić, to by po prostu nie mógł. Na szpitalnym łóżku, poprzewiązywany bandażami, czuł się niczym mumia. Jedynie ręce miał wolne. Boże, co się ze mną stało!? Począł dokładnie analizować ostatnie wspomnienia. Motor – tego jednego był pewien. Czyżbym miał wypadek? Musiał zakończyć dochodzenie, ponieważ poczuł wewnątrz czaszki lekkie ukłucie, które niespodziewanie eksplodowało jak granat. Rzut oka na ścianę – czerwony przycisk. Nacisnął, usłyszał ciche brzęczenie. Jak na zawołanie w drzwiach pojawiła się pielęgniarka. Niestety, wcale nie podobna do tych bufoniastych z filmów porno. Wręcz odwrotnie – stare babsko, tłuste, z włosami śmierdzącymi tanim lakierem. – Oh, Henryku! Już nie śpisz. – Trafne spostrzeżenie... – wydukał z trudem; ból zagłuszał nawet myśli. – W samą porę. Wystaw lewą rękę. Ooo... Dobre dziecko – wydezynfekowała miejsce wkłucia igły. Pacjent z ulgą stwierdził, że ból ustępuje. – Jak samopoczucie? – zabrała się za poprawianie poduszki, choć wcale o to nie prosił. – A jak pani sądzi? – No, zważywszy, ile miałeś szczęścia po tym wypadku, to na twoim miejscu dziękowałabym Bogu! – Motor? – Zawsze powtarzam, że to niebezpieczne maszyny! Co prawda ci z Hoverbike wciąż coś udoskonalają, zabezpieczenia i tak dalej... Ale motor to zawsze motor – czyż nie? – nachyliła się i Henryk miał przemożne wrażenie, iż tego lakieru używa również do mycia zębów. – Taaak, to prawda... Muszę się z kimś skontaktować – kaszlnął, próbując złapać oddech. – Mniej więcej za godzinę będzie obchód, uzgodnisz to z lekarzem. Na razie proszę sobie włączyć TV. Gdyby coś się działo... – Magiczny guziczek. – Właśnie. To dobrej zabawy – skierowała się do drzwi, ale w ostatniej chwili zatrzymał ją. – Czy może pani otworzyć okno? – Ależ oczywiście, Henryczku. Orzeźwiający powiew wtargnął do pomieszczenia. Włączył przedpotopowy telewizor. Przebiegł pobieżnie po kolejnych kanałach, ale najwyraźniej ktoś zapomniał podłączyć antenę. Antenę? Ten telewizor to najprawdziwszy antyk! Po chwili jego drwiny przerodziły się w frustrację. Trafił na jakiś, co prawda mocno zakłócony, program. Gdy okazał się nim wenezuelski tasiemiec, westchnął zrezygnowany i wcisnął czerwony przycisk. Zaklął na głos. Pilot nie reagował na perswazję zarówno fizyczną, jak i werbalną. W gniewie cisnął nim o ścianę. Męczarnię skrócił rozbłysk logo CNN. W lokalnych wiadomościach pokazali zgliszcza domu niejakiej Julianne Murchinson, który uległ spaleniu wraz z właścicielką z niewyjaśnionych przyczyn. Biedna kobieta, myślał, o mało co nie podzieliłem jej losu. Po przerwie reklamowej, dłuższej od samych wiadomości, uroczy, nienagannie ubrany i uczesany prezenter zapowiedział relację ze spotkania międzynarodowych kongresmanów. Henryk znał przebieg rozmów na pamięć. Co miesiąc Wielcy Wysłannicy Wielkiej Ameryki spotykali się z maluczkimi przedstawicielami władz Niezawisłej Australii, jedynego kraju, który jak do tej pory nie przystąpił do żadnej – amerykańskiej, europejskiej czy azjatyckiej – unii. Nikt się temu nie dziwił, bo Australia była państwem praktycznie samowystarczalnym, a unia z którąkolwiek ze stron oznaczałaby zgodę na budowę fabryk, placówek militarnych, silosów nuklearnych... I rzeczywiście. Barczysty Thorn Astone wydeklamował frazę, doskonale znaną całemu światu: – Choć propozycja wydaje się być kusząca, niestety, jesteśmy zmuszeni odmówić. Przyczyn tego nie należy upatrywać w braku zaufania bądź sympatii – po prostu nie jesteśmy jeszcze przygotowani na tak odpowiedzialny krok. Skłonił się w pas i jego szeroko uśmiechnięta facjata znikła z ekranu. Ustąpiła miejsca natchnionej twarzy wenezuelskiej piękności. Henryk westchnął. Gdyby miał zegarek, to przynajmniej mógłby odliczać sekundy do obchodu. Po chwili okazało się to całkowicie zbędne. Do sali wkroczył szczupły murzyn w kitlu. – Dzień dobry, panie Henryku. Czy można? – wskazał na telewizor. – Ależ niech pan to natychmiast wyłączy! Rozbawiony lekarz spostrzegł szczątki pilota pod ścianą. – Nie stać nas na lepszy sprzęt rozrywkowy. Za to medyczny – mamy pierwszorzędny. Jak samopoczucie? – Mam małą amnezję... – pacjent zerknął na plakietkę identyfikacyjną doktora. – Ach, proszę wybaczyć! Samson Roovent, chirurg. Proszę mi mówić Mr. Roovent, albo po prostu Sam. Amnezja? Tak, to normalne, po tym, co zaszło. Być może wszystko pan sobie przypomni. Albo i nie. Najważniejsze, że pana poskładaliśmy. – Było aż tak źle? – Henryk spoważniał. – Mało powiedziane! Pęknięta czaszka, połamane żebra, otwarte złamanie nogi, pęknięte płuco... – Może pan przestać – uciął, wzdrygnąwszy się. – Długo potrwa rekonwalescencja? – Cóż, niezbyt. Dysponując naszymi środkami, może miesiąc... W zasadzie tydzień, ale musi pan pozostać pod obserwacją. Trwał pan w śpiączce całe dwa dni... – CO?! Dobry Boże, muszę natychmiast skorzystać z wideofonu! Moja żona... – Bez obaw. Naturalnie sprawdziliśmy dokumenty. Odszukaliśmy pana żonę – Mary Slovinsky, zgadza się? – Henryk przytaknął. – Żona o wszystkim wie, czeka na wiadomość. Pielęgniarka, pani Ann, pomoże panu. – Rozmawiałem już z nią. Stwierdziła, ze sprawę wideofonu muszę uzgodnić z lekarzem. – Och, ona zawsze zbyt dosłownie traktuje wszystkie rozporządzenia. Już ja sobie z nią porozmawiam! – Mr. Roovent parsknął śmiechem. – Proszę wystawić rękę... Świetnie – pobrał krew. – O te bandaże proszę się nie martwić. W pana przypadku byliśmy zmuszeni użyć nie do końca sprawdzonej metody leczenia. Roztwór Hammana – słyszał pan? Nie? Cóż, nie dziwota. To naprawdę pionierska metoda! Najważniejsze, że działa. Niedługo to wszystko zdejmiemy i odzyska pan swobodę ruchu, ok.? Pobieżnie sprawdził temperaturę i tętno pacjenta. – Cóż, wszystko zdaje się być w należytym porządku. W takim razie zostawiam pana, przyślę przez Ann ten wideofon – na karcie choroby napisał coś w pośpiechu. – Mr. Rowent? Jeszcze jedno. – Słucham? – przystanął w drzwiach. – Jak doszło do wypadku? – Miejscowa policja prowadziła jakieś dochodzenie... Chodzi o odszkodowanie? – Jest taka klauzula w umowie z Hoverbike... – przyznał Henryk. – Proszę sobie tym nie zawracać głowy. Mieliśmy tu już amatora prędkości. Niestety, nie tak szczęśliwego, jak pan. Rodzina starała się o odszkodowanie. Bezskutecznie. – To znaczy? – Hmm, to znaczy, że "źle trzymał ręce na kierownicy", jak orzekli specjaliści z Hoverbike. Tak to jest, jak firma ma monopol. Nic pan nie poradzi. Nic a nic. Henryk spochmurniał. Nie dość, że zaprzepaścił transakcję życia, to na dodatek nie mógł się spodziewać żadnego pocieszenia. – Ale ja bym się na pana miejscu zbytnio nie martwił. W takich sytuacjach rząd Niezawisłej Australii jest bardzo hojny. W tym kraju dba się o... ofiary wypadków – lekarz zaśmiał się z niewiadomego powodu i znikł w korytarzu. A jednak, pomyślał Henryk, może nie wszystko stracone? * * * Przeleżał w szpitalu calutki miesiąc, podczas którego, pomijając odwiedziny żony, nie robił nic, prócz spania i spacerowania bez celu. Gdy więc został poinformowany o wypisie, ze szczęścia o mało co nie wyskoczył z okna. Zmieszany Mr. Roovent wzbraniał się przed przyjęciem kwiatów i butelki prawdziwej polskiej wódki. Najwidoczniej nie wiedział, co traci. – Ależ pani Slovinsky, to tylko moja praca! U nas nie ma takich zwyczajów... – zapierał się. W końcu jednak, czym byłemu już pacjentowi sprawił wyraźny zawód, wziął. Samochód wyjechał na główną drogę, skąd do domu Henryka pozostawały dwa kwadranse jazdy. – Włącz autopilota – rzekł Henryk niemrawo. – Dziwne, ale to wylegiwanie w szpitalu cholernie mnie zmęczyło. Kilkanaście godzin we własnym łóżku – tego mi trzeba. Maria przytaknęła milcząco. Jednostajny krajobraz pól za oknem sprzyjał drzemce. – Co słychać w domu? – zapytał z przymkniętymi na wpół powiekami. – Po staremu. Dzwonił ktoś do ciebie. – Tak? – nie sprawiał wrażenia nazbyt zainteresowanego. – Kto? – Jakiś mężczyzna z rządu. Wspominał coś o wypadku. – Ach, to w sprawie odszkodowania. Pozwolisz, że się zdrzemnę? Później o tym porozmawiamy. – Śpij – odparłszy zdawkowo, przykleiła nos do szyby. Henryk rozłożył się wygodnie na opuszczonym fotelu. Silnik mruczał miarowo. Na drodze niezbyt dobrej jakości auto co rusz podskakiwało. – Powinniśmy kupić jakiś nowszy model. Stać nas, prawda? – ziewnął przeciągle i momentalnie zasnął. Rozbudziły go energiczne potrząsania. – Wstawaj, jesteśmy na miejscu. Podniósł ospale powieki. Rozciągnął kości, po czym niechętnie wygramolił się z wozu. Uderzył go krajobraz doskonale znanego miejsca: kilka piętrowych kamienic, gęsto otoczonych drzewami; niewielki skwerek z ławkami i piaskownicą; wąska dróżka za budynkami prowadząca do niewielkiego, lecz barwnego lasu – wszystko to znane, a jednocześnie nowe. Najpewniej dlatego, że gdy stąd ostatnim razem wyjeżdżał, korony drzew zieleniały w słońcu. Teraz zaś łysymi konarami szarpał chłodny wiatr. Złotobrązowe liście wirowały w powietrzu, a gdy wiatr milknął, opadały, równomiernie przykrywając ziemię. Gdy jeszcze słońce na moment wyjrzało zza chmur, oblewając ten dywan złotym blaskiem – widok wprost zapierał dech w piersiach. W Polsce też kiedyś były takie jesienie..., rozmarzył się, wspomniawszy stare zdjęcia z albumu babci. Nie tylko w Polsce. – Kochanie! Chodź, bo zimno, a nie masz nic na sobie! – krzyk żony wyrwał go z zadumy. Za to mieszkanie nie zmieniło się nic a nic. Wypełniała je tylko delikatna woń stęchlizny, jakby dawno nie było wietrzone. Otworzył więc na oścież okno. Wiatr wdarł się do pokoju i znów wciągnął w nozdrza ten charakterystyczny, nowy dla niego zapach jesieni. Coś cudownego. Niezawisła Australia była miejscem, które istniało poza czasem. Trawa, drzewa, kwiaty... – dla reszty świata stanowiły zamierzchłą przeszłość. Dymiące kominy, zakorkowane ulice, pędzące pociągi. Dym, tłumy ludzi na ulicach, zatłoczone stacje metra. Dym, neony, syreny policyjne. Dym, smród, dym, dym i jeszcze raz dym. Tak wyglądała Polska, gdy ją opuszczał (bez żalu, czego nawet nie próbował ukryć). Tak wyglądał cały świat, prócz Niezawisłej Australii. A on, niespełna pół roku temu, cudem tu trafił. I jako jeden z niewielu mógł się rozkoszować zapachem jesieni. Tak naprawdę brakowało mu tylko jednej rzeczy – polskiej wódki. Tutejsza whisky smakowała ohydnie – dosłownie jak drewno. Miał się o tym przekonać po raz kolejny, gdy niczego, prócz niej, nie znalazł w barku. – Kochanie? Ta butelka, którą sprezentowałaś lekarzowi – była ostatnia? – Aha! – dobiegł go krzyk z łazienki. – Cholera... – syknął, wysypując z kostkarki lód, którym postanowił złagodzić aromat trocin. Usiadł wygodnie w fotelu. – Wizja. Tuż przed nim zajaśniał hologram. Trafił akurat na wiadomości. – "...Hiszpania dołączyła do Paktu Azjatyckiego. Wiadomość zszokowała zarówno mieszkańców..." – przełączył. Miał dość polityki. A przede wszystkim złudzeń. Wzmiankę o powszechnym szoku można było włożyć między bajki. Nawet pięciolatek, który miał dość oleju w głowie wiedział, że prędzej czy później każde państwo trafi pod skrzydła jednej z tych cholernych unii. Oczywiście każde, oprócz Niezawisłej Australii. Szum wody w łazience ucichł. Po chwili do pokoju weszła Maria, owinięta jedynie krótkim ręcznikiem. Jej rozgrzana, pachnąca skóra parowała. Czarne włosy bezładnie opadały falami na ramiona. Podeszła do komody i schyliła się, przerzucając rękami ciuchy. Henryk zaszedł ją od tyłu i silnymi rękami chwycił za biodra. – Kochanie, wiesz, na co mam ochotę? – zapytał rozmarzonym głosem. – Och, proszę, źle się czuję. Zdębiał. W jej przypadku taka odpowiedź należała do rzadkości. – Coś się stało? – Nie. Po prostu... źle się czuję. – Na pewno? Jeśli... – nie dokończył. Potrójny, nieco piskliwy sygnał oznajmił połączenie. – Rozmowa, bez przekazu obrazowego – zareagował Henryk. Hologram przeszedł płynnie w postać młodego, dobrze ubranego człowieka. – Dzień dobry... Przepraszam, panie Henryku? Halo?! – Dzień dobry. Proszę wybaczyć, ale jestem w rosole. Z kim mam przyjemność? – zapytał, chociaż był niemal pewien, kto jest jego rozmówcą. – Ted Rosener, Urząd do Spraw Przykrych Wypadków. WSPW. Do spraw wysypów. – Ach, witam! Spodziewałem się pana. – Naprawdę? To świetnie, oszczędzi mi to tłumaczeń. Pragnąłbym zobaczyć się z panem osobiście. Czy jutrzejszy dzień odpowiada? Jeśli nie... – Ależ naturalnie! – przerwał Henryk, podniecony wizją wysokiego odszkodowania. Ciekawe, jak wysokiego. Kupi nowe meble, czy sprzątającego robota, o którym od dawna z żoną marzyli? A może samochód? – Jeśli chodzi o mnie, to niech pan przyjeżdża choćby i dziś! Pan Ted roześmiał się. – Może jednak poczekajmy do jutra – miał aksamitny, uspokajający głos, przez co sprawiał wrażenie niebywale miłego człowieka. – W takim razie jesteśmy umówieni. Proszę się mnie spodziewać koło południa. Do zobaczenia. – Do zobaczenia. Wyłączył się. – Kochanie, słyszałaś? – zawołał do żony, która w międzyczasie przeniosła się do sypialni. – Kochanie?! Odpowiedziała mu głucha cisza. Zaniepokojony podreptał sprawdzić, czy czasem coś się nie stało. Zapalił światło. Maria spała. Zaciągnął na jej nagie ciało kołdrę i pocałował ją najpierw w czoło, potem w policzek. Palcem musnął jej ciepłe usta. * * * Ted Rosener z trudem ukrywał podniecenie. Członkiem WSPW stał się całkiem niedawno i to była jego pierwsza oficjalna robota "u klienta". Robota lekka, z pewnością przyjemniejsza od terenowej, przynajmniej na tym szczeblu. Mimo to czuł się nieco spięty. Uciskała go nowa marynarka i nie potrafił zdobyć się na odrobinę rozluźnienia. Osiedle niedalekie Derby nawet nie posiadało nazwy. Mimo to sprawiało pozytywne wrażenie – zadbane, przytulne. Dzieci bez opiekunów bawiły się w piaskownicy. Uśmiechnął się do nich. Kamienice nie posiadały numerów, toteż wybrał na chybił-trafił. Wizytówka – Slovinsky. Miał dziś widać szczęście. Oby tak dalej. Otworzył mu mężczyzna koło dwudziestki. – Pan Henryk? – Zgadza się! – wykrzyknął gospodarz, uradowany niczym dziecko. – Proszę do środka. Mieszkanie urządzono w starym stylu. Z przedpokoju przeszli bezpośrednio do salonu. O tym, że jest to dom z końca XXI wieku, sugerowały jedynie projektor hologramów oraz terminal GlobNetu. Meble drewniane, składowanie już prawie wyłącznie w muzeach, czerwony dywan. Całość sprawiała miłe, żeby nie powiedzieć – urzekające wrażenie. – Uwielbiam mieszkania urządzone w stylu retro! Szkoda, że ich coraz mniej. – Cóż, staramy się z żoną kultywować tradycje. O! O wilku mowa! Maria, ubrana w zwiewną, dziewczęcą sukienkę w niebieskie kwiaty, stanowiła dopełnienie czaru tego miejsca. A na dodatek ten zapach... – Czego się pan napije? – zapytał Henryk, wyrywając gościa z otępienia. – Och, proszę herbaty, jeśli to nie kłopot... – Ależ nie, choć myślałem o czymś bardziej... rozluźniającym. – Przecież jestem w pracy! – Ted momentalnie zaprotestował. – No i co z tego? – No właśnie – co? – Ja jednak obstaję przy herbacie – wolał nie ryzykować. Popełnić gafę pierwszego dnia pracy – porażka na całej linii! – W takim razie będę się z panem solidaryzować. Kochanie? – Już przygotowuję... – Maria pobiegła do kuchni. Ted położył obitą czarną skórą walizkę na stole. – Świetnie – rzekł, kładąc na niej ręce. Trwał tak przez chwilę zadumany, sposobem charakterystycznym dla wszelakiej maści ludzi interesu. Choć wcale tego nie zamierzał, wzbudził dzięki temu zaufanie Henryka. Wyciągnął plik papierów. – Henryk Slovinsky, ofiara wypadku na motorze Hoverbike. Miesiąc w szpitalu okręgowym Derby. Wczoraj wypisany. Zgadza się? – Dokładnie – przytaknął. – Okay... Jak panu zapewne wiadomo, WSPW zajmuje się wynagradzaniem ofiar nieszczęśliwych wypadków. W takich sytuacjach rząd nie szczędzi finansów. Nie bez przyczyny Niezawisłą Australię zwą Edenem na Ziemi. Wynagrodzenie, jak się pan za chwilę przekona, nie jest małe. Z tym, że jego przyjęcie wiąże się z pewnego rodzaju... zobowiązaniami. – To znaczy? Proszę kontynuować... – Są one ściśle związane z charakterem wynagrodzenia. Wszystko jest tu opisane – wyciągnął broszurkę. Henryk w skupieniu przeanalizował jej treść. Naraz jego ciekawość przerodziła się w zdumienie. W międzyczasie Maria przyniosła herbatę i znikła w sypialni. Henryk głośno przełknął ślinę. Po prostu nie potrafił uwierzyć. Chciał nawet uszczypnąć się w policzek, ale w porę doszedł do wniosku, iż tylko by się zbłaźnił. – Cóż to za... zobowiązania? – chrząknął. – Nic wielkiego, aczkolwiek to dla nas istotne. Nie lubimy bałaganu w papierach. Na pewno pan rozumie – Ted uśmiechnął się serdecznie. Henryk tylko kiwnął, niezdolny do bardziej rozbudowanej odpowiedzi. - Są dwa warunki. Pierwszy – musi się pan stawić na miejscu w ciągu dwóch dni. Drugi, długoterminowy – każde opuszczenie palcówki na czas nieokreślony będzie pan musiał u nas zgłaszać. Wystarczy wiadomość przez GlobNet. Niech pan nie zrozumie opacznie – tego typu miejsca są pewnego rodzaju wizytówką Niezawisłej Australii. Nie ukrywamy, że często wykorzystujemy je do przedstawiania piękna oraz dostatku naszego kraju. Z pewnością oglądał pan na ten temat różne filmy... – Faktycznie. – Czy te warunki są do zaakceptowania? – Tak, tak! – krzyknął, lecz po chwili jego euforia ostygła. – Ale nie sądzę, byśmy dali z żoną dali radę spakować się w dwa dni... – O to też zadbamy – machnął nonszalancko ręką. – Niech pan po prostu włoży do walizki najpotrzebniejsze rzeczy i pożegna się z przyjaciółmi. Jutro we dwóch pojedziemy na miejsce. To będzie doskonała okazja, aby wszystko obejrzeć, poznać nowych sąsiadów... A żona niech załatwi wszystko tutaj i dołączy do pana, gdy tylko będzie mogła. W porządku? – Gdzie podpisać? – uśmiechem próbował zatuszować zdenerwowanie. – Tutaj... – Ted podsunął formularz w iście mistrzowski sposób. – A małżonka? – Nie będzie miała nic przeciwko – odparł Henryk, pośpiesznie składając sygnaturę. – Świetnie. Formalności mamy za sobą. W takim razie pozwoli pan, iż opowiem coś więcej o samym ośrodku. Myślę, iż żona posłucha z równą przyjemnością. – Maria źle się czuje, proszę jej wybaczyć. Później wszystko przekażę. – Dobrze. Lokalizacja... Po kwadransie pożegnali się, obaj równie usatysfakcjonowani. – Proszę pozdrowić żonę. – Nie omieszkam. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku Ted wyszedł na dwór. Zimny wiatr zyskał na sile. Niebo zakryły ciemnoszare chmury i nadejście ulewy było tylko kwestią czasu. Przyspieszył kroku, by przypadkiem nie zostać przez nią złapanym. Wszedł do samochodu. – Co tak długo? – zapytał z wyrzutem kierowca. – Och, przestań! Dobrze wiesz, że najważniejsze jest sprawić miłe wrażenie. Chyba mi się udało. Aha, a poza tym – szczęściarz z ciebie... – Wiem – odparł sucho Christian i włączył silnik. * * * Następnego dnia Maria była wyjątkowo rozdrażniona. Dziwiła się sama sobie, bo zaistniała sytuacja powinna ją raczej uspokajać. Henryk zaś – odwrotnie – promieniał radością. Chodził nerwowo z kąta w kąt, na głos opisując wyimaginowany dom. Z czasem jego podniecenie rosło, a punkt kulminacyjny osiągnęło w momencie eksplozji dźwięku dzwonka. Podskoczył w miejscu, chwycił za ucho walizki. Podbiegł do żony. – Kocham cię! Uważaj na siebie, skontaktuję się wieczorem! – ucałował ją w policzek i wybiegł. Po chwili zobaczyła z okna, jak wraz z Tedem zmierza w kierunku rządowego samochodu. Odwrócił się i pomachał na pożegnanie, po czym odjechał. Maria westchnęła ciężko. Popiła tabletkę przeciwbólową szklanką wody. Co dalej? Jak długo będzie to ukrywać? A przede wszystkim – jak mu o tym powie? Zbyt bolała ją głowa, by teraz o tym myśleć. Padła na fotel i ze zmęczenia przymknęła powieki. Ostatnie bezsenne noce doprowadziły do tego, iż drzemała za dnia, czym wyraźnie martwiła męża. Ale on wyjechał, na całe szczęście, bo gdy był blisko, to dopiero wtedy dawały o sobie znać wyrzuty sumienia. Przysnęła. Dwie godziny później rozbudził ją dzwonek. Choć nie spodziewała się gościa, doskonale wiedziała, kto nim jest. I nie myliła się. Barczysty, krótkowłosy blondyn stał na klatce z bukietem róż, roześmiany od ucha do ucha. – Więc wieści tak szybko się roznoszą? – zażartowała niemrawo. – Wejdź, Christian. Zamknęła za nim drzwi. – Mówiłam ci, żebyś nie pokazywał się tak oficjalnie. Ktoś może... Przerwał jej, gwałtownie przyciągając do siebie i namiętnie całując. Z trudem oderwała się od jego ust. – Och, przestań, źle się czuję... – zrobiła minę niezadowolonej dziewczynki. – Znowu myślisz o tym nieudaczniku? – Nie nazywaj go tak, proszę! – fuknęła, odwracając się na pięcie. Uśmiechnął się. Podszedł do niej i ramionami mocno przytulił do siebie. Mimo jej protestów, nie zwalniał uścisku, aż w końcu uległa. – Nie przejmuj się – szepnął jej do ucha. Całował ją w szyję długo, aż w końcu niemal skoczyła na jego potężne ciało. Zaniósł ją do sypialni. Gwałtownym ruchem niemal rozdarł suknię. Pchnął ją na łóżko, z rajstopami i bielizną poradził sobie równie łatwo. – Taaak... – jęknęła z rozkoszy, natychmiast zapominając o rozterkach. * * * Henryk oniemiał. Z niewysokiego wzgórza rozciągał się wspaniały widok na okolicę, gdzie niebawem zamieszka – kilka jednorodzinnych domków, aż bijących w oczy bielą ścian i czerwienią dachów. Stały ciasno w trzech rzędach na zboczu gęsto porośniętej skały, przypominającej schody. Już gdzieś widział coś takiego, jakieś archiwalne zdjęcia... Włochy? Tak, Włochy, małe domki i winnice. Tu nie było winorośli, za to osiedle otaczała ściana lasu. Przypominało ono coś na kształt zatoczki wewnątrz drzew. Sielski zakątek, o jakim zawsze marzył. Na dodatek, jak się okazało, zamieszkany wyłącznie przez Polaków. Będzie się więc czuł jak w domu. – Panie Henryku? Jak się panu podoba? – Ted po raz trzeci ponowił pytanie. – Halo?! – Ach, wspaniale! – otrząsnął się. – Wręcz idealne... Ale jedźmy już, chcę to obejrzeć z bliska. Ścieżka prowadząca na drogę znajdowała się od strony oceanu. Henryk poczuł na twarzy wilgotną bryzę. Dęło dość mocno, z oddali dobiegał huk fal. Zamknął na chwilę oczy, przez co omal nie potknął się o wystający korzeń. W ostatnim momencie uratował go Ted. – Proszę uważać! – krzyknął, łapiąc się za serce. – W porządku – zapewnił poszkodowany, rozbawiony jego nadopiekuńczością. Dopiero w samochodzie opanował emocje. Miarowy szum jazdy rozluźnił go, oczyścił umysł. To wprost niewyobrażalne, pomyślał, ja w takim miejscu... I rzeczywiście, mógł mówić o niesamowitym szczęściu, jeśli w ogóle nie o cudzie. Władze Niezawisłej Australii brzydziły się emigrantami. Zaostrzone kontrole, monitorowanie wybrzeża, wzmożona działalność agencji rządowych... Cały ten system działał znakomicie, o czym na własnej skórze przekonał się niejeden. Owszem, sprowadzano ludzi z zagranicy, ale z reguły byli to albo niezbędni specjaliści, albo wybitne osobistości – tak zwana śmietanka intelektualna. Tymczasem Henryk, szaraczek z Polski, nie podpadał pod żadną z tych grup. Czym więc tłumaczyć jego obecność tutaj? Pomyłką w papierach? Boską interwencją? Nie wiedział i, szczerze mówiąc, wolał w to nie wnikać. Tymczasem dotarli w pobliże osiedla. Samochód przejechał pod masywną bramą. Kierowca przez chwilę kluczył między drzewami, aż w końcu, mijając kolejną bramę, wyjechali na odsłonięty teren. Wyraźnie widać stąd było grupę budynków. Dokładnie dziewięć, jak wyliczył Henryk. Dziewięć bliźniaczo podobnych, dużych willi. W oknie mignęła sylwetka mężczyzny, niosącego torbę z zakupami. Pomachał przyjacielsko i uśmiechnął się, lecz Henryk nie zdążył odwzajemnić gestu; auto gwałtownie zakręciło, wjeżdżając w boczną uliczkę. Jazda trwała jeszcze jakieś pięć minut, po czym zatrzymali się obok jednego z domów położonych najwyżej. Wysiedli. Ted prowadził. Otworzył przed Henrykiem bramkę. Na jego twarzy tkwił jowialny uśmiech. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to ogród. Po prawej klomby, teraz niestety jednobarwne, po lewej fontanna i chyba jabłonie. Brukowana ścieżka prowadziła za dom. Podeszli do frontowych drzwi. Elektroniczny klucz za pierwszym razem odmówił dostępu, przez co Ted wyraźnie się zirytował, ale za drugim razem poszło bez kłopotów. – Dzień dobry, tu system Housemaid. W czym mogę pomóc? – rozbrzmiał aksamitny, kobiecy głos. – Wejście – rzekł Ted i drzwi natychmiast rozsunęły się z szumem. – Na razie reaguje na kartę, ale niebawem dostosujemy system do odcisków palca – zwrócił się do Henryka. Wkroczyli do holu. Wewnątrz ściany miały barwę groszku. – Oczywiście ich kolor można dowolnie modyfikować – wytłumaczył, zdejmując buty. – System – barwa ścian, hol, błękit – w okamgnieniu zostali otoczeni przez chłód oceanu. – A to jeszcze nic. Nie sposób o wszystkim powiedzieć, więc udostępniliśmy w terminalu instrukcję, łącznie ze wszystkimi dostępnymi komendami. Przejdźmy dalej. W przestronnym, niezagospodarowanym salonie wiało pustką. Tak samo w sypialni. Tylko kuchnia została umeblowana i wyposażona w najnowsze ciekawostki technologiczne, łącznie ze sprzątającym robotem. – Pozostałe pomieszczenia są puste, ponieważ doszedłem do wniosku, że wasze antyczne meble lepiej będą się prezentować od tych aluminiowych. Oczywiście, przywieziemy je tutaj niebawem. Z salonu przeszklone drzwi prowadziły na taras, z którego natomiast schodziło się do tylnej części ogrodu. Nie, do tego miejsca bardziej pasowało określenie centrum wypoczynkowe. Basen, jaccuzi, sauna wewnątrz drewnianego domku... – I jak się panu podoba? – zapytał Ted, oparłszy ręce na biodrach. – W mordę kopane... – wyszeptał Henryk. Tak, te słowa z pewnością były adekwatne do jego chwilowego stanu umysłowego. * * * Dwa dni później urządzono przyjęcie na cześć nowych mieszkańców. Meble trafiły już na swoje miejsce i na tle beżowych ścian prezentowały się okazale. Tylko Maria nie zdążyła dojechać, co wyraźnie strapiło Henryka. Nie mógł bowiem opowieści o niej poprzeć prezentacją. Część z gości poznał już wcześniej, część widział po raz pierwszy. Nie było ich zbyt wielu, ponieważ w okolicy cztery domy wciąż czekały na lokatorów. Państwo Barańscy – z tych dwojga bardzo przypadł mu do gustu Kamil, idealny wręcz dyskutant do piwa; Tomasz i Łukasz Starowicz, sportowcy, wciąż rozprawiający o najnowszych dietach; Ramienieccy, małżeństwo z dwójką dzieci, na pierwszy rzut oka (i w rzeczywistości) nudziarze; w końcu Dariusz Kotliński z młodszą od siebie kobietą, którą zamierzał niebawem poślubić. Ten jeden wydał się Henrykowi typem nieprzyjemnym, żaby nie powiedzieć pospolitym chamem. Wysoko uniesiona głowa, butne spojrzenie... Tak, typowy cham. Nie pożałował gościom alkoholu, toteż jakiekolwiek skrępowanie odeszło wraz z zachodem słońca. O północy libacja trwała w najlepsze. Barańscy tańczyli na stole. Pod gołym niebem bracia sączyli piwo w jaccuzi. Ramienieccy zajęli się sobą. Wsparty ramieniem o ścianę Darek oglądał coś w trójwymiarowej holowizji. Marzena, jego konkubina, chyba z nudów podeszła do Henryka. – I jak podoba się okolica? – rzuciła pierwszy lepszy temat. – Całkiem, całkiem. – A sąsiedztwo? – Cóż, wybacz, ale na razie nie będę tego osądzać – uśmiechnął się. – No to ja ci powiem. Kurewska nuda! – prawie wrzasnęła, aż Kamil zerknął za siebie. – Nie patrz tak na mnie, nie przesadzam. Braciszkowie w czaszkach zamiast mózgów, mają mięśnie, staruchy nudziarze, tylko ci Barańscy do rzeczy, ale już się nam nudzą wspólne kolacje. Dobrze widzieć kogoś nowego – zamieszała oliwką w martini. – Pojutrze przyjeżdża siostra Darka, podobno niezła laska – rzekła bez ogródek, nie kryjąc aluzji. Henryka zaciekawiło, czy mówiła tak tylko pod wpływem alkoholu, czy może zawsze. – Ale... Ja jestem żonaty – wysunął dłoń do przodu, eksponując obrączkę. – Chryste, to gdzie ona sobie znajdzie faceta?! – znów krzyknęła, doprowadzając tym swego rozmówcę do niekontrolowanego śmiechu. – To nie żarty – skontrowała najspokojniej. – Takie zadupie, że chyba zostanie starą panną. Odeszła wolnym krokiem, siadła na fotelu i jednym haustem opróżniła kieliszek. Tymczasem Kamil zeskoczył ze stołu i żywo podreptał do gospodarza. – Uff, trzeba będzie się zbierać. Słyszałem, że pojutrze przyjeżdża żona? W takim razie miło byłoby skorzystać z sytuacji i urządzić męskie gadanie, hmm? – Dobra myśl – Henryk nagle ożywił się. – A ten Darek? – Nieee, to gbur. Pogadamy we dwoje, pieprzyć Darka, braciszków i tego starego... – Nudziarza. – Właśnie. Co ty na to? – Ósma. – Będę za pięć. * * * Nazajutrz czas płynął wyjątkowo ospale. Henryk nie miał konkretnego zajęcia i denerwowało go oczekiwanie na wiadomość od Marii. Obiecała dać znać o dziesiątej, a tymczasem było już grubo po dwunastej. Próbował sam się z nią skontaktować, lecz wideofon po drugiej stronie nie odpowiadał. Około pierwszej zamarł. – Masz gościa – oznajmił słodki głos, do którego wciąż nie potrafił się przyzwyczaić. Pobiegł do drzwi. Otworzył. Zdyszany mężczyzna, sądząc po ubiorze – listonosz. Nie pamiętał, by kiedykolwiek widział listonosza w pracy. – Słucham? – rzekł zaskoczony. – Przesyłka do rąk własnych – odparł ten serdecznie i wyciągnął białą, plastikową kopertę. Ważyła sporo. – Listonosz... – nagle Henryk przyłapał się na tym, iż mówi na głos. – Wie pan, też się zdziwiłem. Owszem, korzystano z moich usług, gdy nie działała sieć bądź miały miejsce inne awarie... Ale u pana wszystko w porządku, prawda? – Taaak. – No cóż, proszę tylko pokwitować odbiór. Drzwi zasunęły się samoczynnie. Wszedł do salonu, w marszu rozrywając kopertę. Wyciągnął zawartość. Zamurowało go. Z początku nie potrafił uwierzyć, ale zdjęcia na pewno nie kłamały. Stał przez długą chwilę, nie wiedząc, co począć. Rzadko miewał takie momenty, ale to przerastało wszystko, czego do tej pory doświadczył. Padł na fotel. – Kurwa... – na tyle było go stać. * * * Zamiast za pięć, jak obiecywał, Kamil zjawił się pięć po. W dłoni dzierżył butelkę polskiej wódki, specjału, który Henryk cenił ponad wszystko. Radosny wpadł do salonu i od razu spostrzegł jego strutą minę. – Co się... – zaczął, lecz porno-zdjęcia na stole przykuły jego uwagę. – O kurwa – domyślił się natychmiast, co zresztą nie było zbyt trudne. – Zaczekaj tutaj. Postawił butelkę na stole i wybiegł. Wrócił po niecałych dziesięciu minutach z drugą. – Uprzedziłem żonę, że będę u ciebie nocować. To nie problem? Henryk zaprzeczył. Siedzieli bez słowa najmniej kwadrans, co w ich systemie czasowym przekładało się na jakieś cztery kolejki. Henryk ozwał się dopiero wtedy, gdy już miał nieco w czubie: – Co ja jej takiego zrobiłem? – bąknął melancholijnie i łyknął kolejną pięćdziesiątkę. Kamil, niczym prawdziwy przyjaciel (a przecież znali się dopiero kilka dni), chlusnął za jego przykładem. – Stary, pieprz to, nie bądź baba. Nie takie rzeczy się zdarzały. Jak kur... kurwa, to nie poradzisz. Znajdziesz nową. Laskę, nie kurwę! – Gdzie? – stęknął, jakby lada chwila miał rzewnie zapłakać. I znów zamilkli, bezmyślnie zapatrzeni w holowizję. Całkiem ściszyli głos, ale z przebiegu akcji mogli wnioskować, że oglądają jakiś podrzędny kryminał. Przystojniaczek w płaszczu i kapeluszu, blond laleczka z krwistoczerwonymi ustami oraz zasztyletowany dziadek... Obraz na moment przygasł, zamigotało hasło REKLAMA. Blond laleczka i proszek do prania – dla nich wciąż ten sam film. Zmianę dostrzegli dopiero wtedy, gdy nienagannie ubrany i uczesany mężczyzna swą facjatą przesłonił cały obraz. Henryk już go kiedyś widział... Tak, teraz skojarzył – w szpitalu. Spotkanie kongresmanów. Najwyraźniej Kamil również się zorientował, bo naraz głośno prychnął, niemal rozlewając zawartość kieliszka: – Bezsensowne pieprzenie, te ich spotkania... Tylko po to, żeby wystawić kolejny... – Zastanawiałeś się kiedyś – Henryk wszedł mu w słowo – dlaczego Niezawisła Australia wciąż pozostaje poza łapami tych cholernych unii? – A po kiego miałaby się dołączać? Żeby tu wyrzutnie nuklearne sprowadzić? Niech się tłuką w Ameryce, niech się tłuką w Azji... A my sobie będziemy popijać przed telewizorami, ot co! – wrzasnął i zaczął nucić australijski hymn. – Racja, racja. Ale spójrz na przykład na Kanadę – nie chcieli, a jednak są. – A niby co innego mają robić? Jak się komuś nie podoba, to zamykają granice, wprowadzają embargo... Prędzej czy później każdemu dupa mięknie. Kanadzie nawet nieźle szło, ale ponoć znaleźli haka na pana prezydenta i inne szychy... Wiadomo – każdy się stołka trzyma, jak może. Oni pieprzą przyszłość dzieci, wolą liczyć pieniądze. Kolejeczka? Stuknęli się symbolicznie. – Aaa, dobre! – Kamil zacisnął powieki i parsknął. – Olać politykę. Mam coś lepszego, słuchaj – na chwilę przerwał, pozwalając swemu słuchaczowi przybrać wygodną pozycję. – Siedzę sobie ostatnio w domu i myślę, co by zmajstrować. Z papierkami całą robotę odwaliłem, więc trochę mi się nudziło. I nagle myśl – pingpong! Uwielbiałem w to grać jeszcze w Polsce, a bracia sportowcy, to by też pewnie chętnie poszpilali. Mówię do żony – "kochanie, jadę do Derby po stół pingpongowy". A ona wzrok na mnie, jak na wariata. Ubieram buty, drzwi otwieram, ona woła – "stary, rozmowa do ciebie!". Darek. Nie uwierzysz, co powiedział. – Nie uwierzę – przyjął Henryk a priori . – On do mnie: "zamówiłem stół pingpongowy, mają przywieźć wieczorem, to może pogramy". Stary, wyobraź sobie moją minę!? – Cóż... – spauzował, z trudem powstrzymując się od wybuchu. – Miałeś rację – nie wierzę! – Mówię ci, tak było! Tak właśnie, nie inaczej! – Kamil bezskutecznie starał się przekrzyczeć jego rżenie. – Powiem ci coś w tajemnicy – szepnął, gdy zaległa cisza. – To jest międzynarodowy spisek. To całe osiedle, pieprzenie o odszkodowaniach... Coś tu wyraźnie śmierdzi... I znów został zagłuszony śmiechem, ponieważ Henryk w końcu zapomniał o Marii i na dobre odzyskał humor. Tyle że Kamil, choć mu zawtórował, nie chcąc wyjść na głupka, na żarty nie miał najmniejszej ochoty. * * * Gdy koło południa zbudziło go łupanie w głowie, zorientował się, że Kamil już wyszedł. Wstał więc ospale, namiętnie przy tym jęcząc i skierował swe kroki do kuchni. Zaparzył sobie mocną kawę, bez cukru, aby spotęgować jej działanie. – Gorzka cholera... – wzdrygnął się i padł na fotel. Dopiero wtedy spostrzegł, że ze stołu znikły zdjęcia. A dokładniej znalazły się wewnątrz koperty. Przód jej ozdabiało zaś zdanie, nakreślone czerwonym flamastrem: "Spal to gówno, od razu poczujesz się lepiej"; bez podpisu, który jednak był zbędny. Gdyby napisał to ktokolwiek inny, Henryk najpewniej by nie posłuchał, a tak już po chwili obserwował pływającą w muszli klozetowej pochodnię. I rzeczywiście – kamień spadł mu z serca, ale to nie wystarczyło. Wiedział, że musi uczynić coś jeszcze. Wybrał połączenie z Barańskimi. Odebrał Kamil. – Ach, stary, już na nogach? Jak samopoczucie? – Ciszej... – jęknął. – Mam przykre wiadomości. – Dawaj. – Wyjeżdżam stąd – rzekł po chwili niezdecydowania. – Co?! Pieprzysz, stary. Nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji. Wpadnę do ciebie, ale później, teraz mam roboty od cholery. Kończę, trzymaj się i pamiętaj – żadnych głupstw! – rozmył się w powietrzu. – Cholera... – jęknął Henryk. Intensywne myślenie bynajmniej nie wpływało korzystnie na jego samopoczucie. Może Kamil miał rację? Postanowił zaczekać. Szczerze wątpił, czy cokolwiek jest w stanie odwlec go od zamiarów, ale też pośpiech był zbędny. Wyżłopał kawę duszkiem. Wzdrygnął się. W połowie drogi do kuchni zaskoczył go słodki głos: – Masz połączenie. Zrealizować? – Obraz. W powietrzu zafalował Darek. – Dzień dobry, panie Henryku. Przyjeżdża dziś moja siostra i... chciałaby pana poznać. To samotna dziewczyna... Ach, trochę głupio mi o tym gadać! Wpadniemy wieczorkiem – rzekł, jakby już sam zadecydował. – Niech będzie – odburknął Henryk. Czyżby wieści tak szybko się roznosiły? Kamila nie podejrzewał... W takim razie jakim sposobem? – Wspaniale. Do zobaczenia – widać było wyraźnie, że chamek z trudem sili się na uprzejmość i z niekłamaną ulgą zrywa połączenie. – Cóż... – westchnął Henryk. – Mam dla siebie całe popołudnie. Chociaż mieszkał tu już od pięciu dni, nie zdążył wypróbować żadnego z urządzeń rozkoszy. Początkowo zanurzał się w jaccuzi ostrożnie, lecz gdy tylko oparł plecy o kaflową ściankę i pociągnął łyczek delikatnego drinka, uśmiech przywarł do jego twarzy. W ten sposób mógłby spędzić cały dzień. A gdyby tak jeszcze dołączyła do niego złotowłosa bogini... Wieczność! Naraz przyłapał się na tym, że nie myśli o Marii i był z tego wcale rad. A jednak już po godzinie miał dość bąbelków, toteż owinął się ręcznikiem i z braku lepszego pomysłu przysiadł w salonie. Muszę zorganizować sobie czas, znaleźć robotę... – wyliczał na głos. Powziął kilka postanowień, z którego żadne nie wiązało się z wyjazdem. Być może Kamil miał rację? Z własnej woli odrzucić tak niespotykany uśmiech losu? Głupota, czysta głupota! Do popołudnia oglądał holowizję. Dopiero koło piątej, przypomniawszy sobie o odwiedzinach, zrzucił z siebie ręcznik i począł szukać szat odpowiedniejszych na przyjęcie gości. Wygrzebał z jednej z walizek świeżą koszulę i spodnie. Rzucił okiem na marynarkę, przymierzył, ale finalnie zrezygnował z niej. Była zbyt oficjalna i niewygodna. Jeszcze tylko uporać się z fryzurą... – Masz gościa. – Otworzyć! – krzyknął i pobiegł do łazienki. – Cholera! Mieli być wieczorem! W pośpiechu przejechał dwa razy grzebieniem po głowie i na twarz chlusnął wodę po goleniu. Zziajany wypadł z łazienki. – Ach, to tylko ty... Wygodnie rozłożony w fotelu Kamil oglądał mecz rugby. – Nadal tkwisz w tym głupim postanowieniu? – zapytał, nie odwracając głosy. – Hmm, w zasadzie nie. – Swój chłop! A czemu "w zasadzie"? – Bo w obecnej sytuacji dość... łatwo zmieniam zdanie. – A co zrobiłeś ze zdjęciami? – wciąż nie odrywał oczu od holowizji. – Spaliłem. – Nieźleś to wykombinował, podoba mi się. – Tak jak napisałeś... Napisałeś, prawda? Kamil odwrócił się i spojrzał pytająco. – Nie – odrzekł podejrzliwie, niemalże przeszywając Henryka wzrokiem. – Nie gadaj bzdur. Jak nie ty, to kto? Jasne, że ty! Kamil milczał. Skupienie rysowało się na jego twarzy, chciał coś powiedzieć, lecz wyraźnie się wahał. Zmarszczył czoło, drapiąc się po czuprynie. – Wiesz... – zaczął wreszcie niepewnie, lecz w słowo wtargnął mu słodziutki głos. – Masz gościa. – Spodziewasz się kogoś? – Darek ma przyprowadzić tę swoją siostrę – odparł. – Właśnie, bo bym zapomniał – wspominałeś komuś o zdjęciach? – Podejrzewasz mnie? – jego głos nie ustrzegł się odrobiny pretensji. – Nie, cholera, nie... Czekaj tu! Wariactwo, zwykłe wariactwo, westchnął zrezygnowany i wydał komendę. Drzwi rozsunęły się z szumem. Darek momentalnie wpadł do holu, omal nie przewracając Henryka. Panie, widać lepiej od niego zaznajomione z niuansami etykiety, czekały za progiem. – No, właźcie, właźcie! – pogonił je ten... troglodyta. Gospodarz ukłonił się i gestem zaprosił do środka. Dopiero w holu uważniej im się przyjrzał. Marzenę, urody co najwyżej prawidłowej, widział już wcześniej. Zaś siostrę Darka... Ach, cóż to było za cudo! Anioł istny, pomyślał od razu. Faliste blond włosy, sięgające do piersi niemałych i kształtnych, a przy tym naturalnych; oczy niebieskie jak niebo, nogi długie, zasłonięte jedynie bardzo krótką mini; tyłeczek... apetyczny! Wcielenie anioła! – Marta – przedstawił ją brat. Dziewczyna uśmiechnęła się, pochwyciwszy lustrujący wzrok Henryka. Ten szarmancko ucałował ją w dłoń i jakoś długo nie chciał puścić... – Nie zaprosisz nas do środka? – z otępienia wyrwał go Darek. Weszli do salonu. Kamilowi również Marta wpadła w oko, choć z całych sił starał się tego nie okazywać. – Na czym to skończyliśmy? – zapytał Henryk. – Ach, nie ważne! – odparł Barański. – Porozmawiamy jutro. Moja druga połówka dzwoniła i jakoś nie może się mnie doczekać – zaśmiał się i pożegnał, tak że nawet Henryk nie zdążył zaprotestować. Goście rozsiedli się w fotelach, a na stole spoczęły dwie butelki wyśmienitych francuskich win. Wieczór mijał w sielskiej atmosferze, wino, choć w niewielkich ilościach, robiło swoje. Najszybciej jednak czas mijał Henrykowi. Siedział wpatrzony w to jasnowłose cudo i pytany o coś, tylko przebąkiwał: – Tak, nie, być może... – i wzdychał. Nim się obejrzał, była dziesiąta. Darek i Marzena wyszli do ogrodu zaczerpnąć powietrza, on tymczasem, ku wielkiej uciesze, został sam na sam z kobietą swych marzeń. – Sprzedawałeś antyki? – ciągnęła zafascynowana. – Zegary, meble... Różne rzeczy. – Wiesz, chciałam studiować w Polsce sztukę, ale wyjazd do Niezawisłej Australii całkiem pokrzyżował mi plany. Próbowałam w Derby... – Przepraszamy was – Marzena przerwała miłą pogawędkę. – Wychodzimy na sekundę z Darkiem, poradzicie sobie? – uciekła, nie czekając na odpowiedź. – ...to znaczy, że wewnątrz te domy są takie same? – rozmowa trwała już jakiś kwadrans. – Z tego co wiem – tak – odparł Henryk. – Ach, to trochę monotonne... Możesz pokazać, gdzie jest kuchnia? Oprowadził ją po pomieszczeniach, pokazał ogród, ale Marta nie wykazywała chęci zatrzymania się gdziekolwiek na dłużej. Wrócili w końcu do salonu, a tymczasem ona zdawała się nie być usatysfakcjonowaną z tego pokazu. – A sypialnia? Nie pokazałeś sypialni? – To dlatego, że mam tam straszny bajzel... – Ach, nie marudź! Zapalił światło. Na środku pokoju stało wielkie łoże, zaś w jego otoczeniu – Henryk widać nie kłamał – stosy rzeczy brudnych przemieszanych z czystymi, porozrzucane torby, papiery... Wchodząc do środka, Marta potknęła się o jedną z walizek. – Uwaga! – złapał ją w ostatnim momencie. – Och, Henryku... I wtem stała się rzecz niesłychana, bowiem lampy, choć nikt nie wydał polecenia, zgasły... * * * Jakiż dziwny bywa ludzki los, pomyślał Henryk, przeciągając się obok piękności rodem z okładki magazynu mody. Tydzień minął, od kiedy zobaczyli się po raz pierwszy. Równocześnie tydzień, od kiedy całkowicie zapomniał o Marii. Nie dawała znaku życia – może to i lepiej? Tak, na pewno. Był teraz zupełnie innym człowiekiem – miał nowy dom, nową pracę, więc... i kobietę wypadało mieć nową. Wstał jak zwykle radosny, wziął prysznic, ubrał się. Ekran terminalu wyświetlił codzienną gazetę. Zaparzył sobie kawę i usiadł przy stole. Już tylko Niezawisła Australia – głosił nagłówek z pierwszej strony. Wczesne godziny poranne nie były dobre na politykę, toteż przeszedł od razu do działu sportowego. Zagryzał bułkę, popijał kawą i czytał. Za oknem lało jak z cebra. – Masz połączenie – ozwał się system. Przeszedł do salonu z jedzeniem w ustach, kubkiem w jednej dłoni i tacą ze śniadaniem dla Marty w drugiej. – Obaaas... – wycharczał z trudem. – Nie zrozumiane polecenie. Powtórz. – Kuuuwa... Obaaaaz! Zielone światło hologramu zamigotało. Wypuścił bułkę z ust. – Kurwa... – rzekł już bardzo wyraźnie. – Halo! To ty? Boże, jak dobrze, tydzień próbuję się z tobą skontaktować! – zapłakana Maria wyglądała fatalnie. Potargane włosy, wychudzona twarz, rozmazany makijaż... – Proszę, nie rozłączaj się... Muszę ci wszystko wytłumaczyć, ja... – zająknęła się, wpadła w taką rozpacz, że nie potrafiła mówić. Tymczasem półnaga Marta wyszła z sypialni. Henryk spoglądał to na nią, to znów na hologram, znów na nią... – Kochanie, kto to jest? – zapytała bogini zaspanym głosem. To samo zdanie padło po chwili z ust Marii. – Dlaczego... Mogłeś chociaż zadzwonić... Powiedzieć coś, dlaczego nie dawałeś znaku życia? Co to wszystko znaczy?! Mów, słyszysz, mów! Jestem twoją żoną! – Żoną? Jaką znowu żoną?! – Kurwa, ja... – Henryk bezskutecznie próbował przekrzyczeć obie kobiety. – No mówże, mów? – Kim ona jest! – Pierdolę to wszystko! – wrzasnął i w biegu chwytając płaszcz, uciekł z mieszkania. Zarzucił płaszcz na plecy i truchtem ruszył przed siebie. Ściana z deszczu oraz mgły zmniejszała widoczność do zaledwie kilku metrów, a tymczasem on biegł, nawet nie patrząc dokąd. I, miał wrażenie, im bardziej oddalał się od osiedla, tym lżej mu było na duchu. Biegł więc dobre kilka minut, aż stwierdził, że musi przystanąć. To, co się stało... Stanowczo za dużo, jak na jeden poranek. W głowie miał sam mętlik, żadnego pomysłu. Mało powiedziane – już nawet nie wiedział, czego tak naprawdę pragnie – nowego życia, czy powrotu do domu, do żony, do tego, co znał... Rozglądnął się. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie się właściwie znajduje. Ruszył więc spokojnie w odwrotnym kierunku. Dyszał ze zmęczenia. Wszedł na drogę i nagle bez ostrzeżenia zalała go fala światła. – Uwaga! – czyjś krzyk przedarł się przez mleko mgły. Upadł na pobocze, przywalony ciężarem ciała. Samochód przemknął tuż bok niego. Spojrzał na twarz wybawiciela – tak, już wiedział, kim on jest. Ten sam mężczyzna, który przyjacielsko machał, gdy kilka dni temu tędy przejeżdżał. Wtem uświadomił sobie, że nie spotkał go na przyjęciu powitalnym, na którym, wedle zapewnień Kamila, byli wszyscy mieszkańcy osiedla! – Przepraszam pana... – wyjąkał nieznajomy i podniósł torbę z... Zakupami?! W ostatnim momencie Henryk ujrzał, że wypełnia ją... papier. Mnóstwo zgniecionych arkuszy papieru. Nieznajomego już nie było. Tak jak pojawił się niespodziewanie, tak równie niespodziewanie znikł. * * * Wbiegł do domu, ignorując lawinę pytań Marty. Powoli zaczynał się domyślać, dlaczego przez ostatni tydzień Kamil tak usilnie starał się z nim skontaktować. Bezskutecznie, za co winę ponosiła przede wszystkim Marta. On MUSI coś wiedzieć. – Połączenie, Kamil... – wydyszał. – Połączenie niemożliwe do zrealizowania. Podaj więcej informacji... A podobno system został wyposażony w algorytm kojarzenia! – Połączenie, Barańscy. Hologram zamigotał, ukazując zdenerwowaną twarz Kamila. – Słuchaj, trafiłem na faceta... Zakupy, reklamówka, same papiery... – dyszał, nerwowo gestykulując. – Czekaj, czekaj! Wiem, nie mogę gadać. Sam się z tobą skontaktuję. – Żartujesz?! Będę u ciebie za pięć minut... – Nie! – warknął dobitnie. – Nawet kurwa nie próbuj! Muszę kończyć, i pamiętaj – ani mru-mru. Rozłączył się. – O co chodzi, kochanie? – Właśnie, o co?! Może sama mi do kurwy nędzy powiesz?! Cofnęła się o krok i spojrzała na niego z wyrzutem. Zignorował to i gestem nakazał jej odejść. Nie posłuchała. Chodził z kąta w kąt, nie potrafiąc opanować emocji. Trwało to kilka minut i poskutkowało jedynie tym, że zadręczał się coraz większą ilością pytań. – Muszę tam iść – rzekł twardo i ubrał płaszcz. Już był przy drzwiach, lecz zastąpiła mu drogę. – Dokąd idziesz? Zostań, uspokój się... Przecież tam leje, nie możesz wyjść, słyszysz? – Odsuń się – syknął i nie czekając, odepchnął ją na bok. Nie potrafił iść, musiał biec. Dom Barańskich położony był najniżej, toteż zanim do niego dotarł, dostał zadyszki. Kierował się od lewej strony ogrodu, gdzie rósł potężny dąb. Gdy go mijał, nagle spostrzegł, że dwóch jednolicie ubranych w czerń mężczyzn wyprowadza Kamila z domu. Przyklęknął za pniem. Przechodzili blisko, dzięki czemu zorientował się, że jednym z nich jest ten, który uratował go przed wypadkiem. Obserwował scenę kłótni. Nieznajomi stali odwróceni do niego plecami, toteż postanowił zaryzykować. Wychylił się i pomachał. Kamil spostrzegł to od razu. Z dziwną częstotliwością, niby przypadkiem, począł zerkać na dom. Henryk zrozumiał. Przekradł się niezauważenie i wpadł bez pukania do domu. W salonie Agnieszka, żona Kamila, łkała przerażona w fotelu. Rzuciła się Henrykowi na szyję. – Co się stało? – zapytał. Pokiwała bezradnie głową, dając do zrozumienia, że nie ma pojęcia. – Przyszli i zabrali go... – jąkała się. – Nie wiem, czemu, grozili bronią... – Kto?! – Nie wiem. Kamil... kazał ci to dać – wskazała na stół. Dopiero teraz zauważył połyskujący na nim rewolwer, kluczyki od samochodu i kartkę. Włożył wszystko do kieszeni, prócz rewolweru, na którym mocno zacisnął dłoń. – Uciekaj, inaczej... też cię dopadną. Przytaknął. Ruszył w kierunku drzwi, lecz zawahał się. Coś go podkusiło i podszedł ostrożnie do okna. Kamil gorączkowo coś tłumaczył. Trwało to chwilę, w końcu mężczyźni dali mu spokój i odeszli. Przynajmniej tak myślał Henryk do chwili, w której jeden z nich wyciągnął pistolet i dwoma celnymi strzałami przeniósł zawartość czaszki Kamila na trawnik. – Jezus Maria... – szepnął i natychmiast rzucił się do ucieczki. Samochód stał na podjeździe. Zabójcy jeszcze tu nie dotarli, ale gdy tylko włączył silnik, wybiegli zza domu. Ruszył z piskiem opon. Nie słyszał wystrzałów, lecz nagle tylnia szyba rozbryznęła się na drobne kawałeczki. Instynktownie pochylił głowę. Rozpędzał auto, choć widoczność nadal była mocno ograniczona. Po minucie odetchnął. Zamachowcy zostali daleko z tyłu. Otarł pot z czoła, gdy wtem zaatakowało go ostre światło. Gwałtownie skręcił, bokiem ocierając się o furgon. Zjechał z drogi, kierownicą mocno zatrzęsło. Tym razem wystrzały usłyszał wyraźnie, charakterystyczny terkot broni automatycznej. Zgrzyt metalu był ostry i jazgotliwy, po chwili jednak umilkł, a auto wciąż jechało. Minął pierwszą, potem drugą bramę. Dopiero pół godziny później przestał się trząść. Przypomniał sobie o kartce. Wyciągnął. Numer telefonu. W samochodzie zamontowano przenośny wideofon, z którego natychmiast skorzystał. Na ekranie pojawiła się twarz siwego mężczyzny. – Z kim mówię? – zapytał Henryk. – Proszę o nic nie pytać. Czekaliśmy na ten telefon. Nie możemy rozmawiać – ton mężczyzny brzmiał tak zdecydowanie, iż nie sposób było mu przerwać. – Proszę jechać na Derby, później na drogę do Sainton. Po kwadransie jazdy dotrze pan na starą farmę – wyłączył się. Henryk wiedział, że jakiekolwiek domysły i zgadywanki nie mają najmniejszego sensu, toteż bez zastanowienia wjechał na autostradę. Nie miał innego pomysłu, a ucieczka wydawała mu się najgłupszą z możliwości. Niebawem zatrzymał auto przy rozklekotanej, drewnianej bramie. * * * Stary mężczyzna, lekarz, sądząc po fartuchu, zaprowadził go do piwnicy. Otworzył drzwi i oczom Henryka ukazało się ciasne laboratorium. Z gnijących ścian odpadał tynk, sufit pokrywały gęste pajęcze sieci. Zapach był jednak typowo szpitalny. Oglądał kiedyś film o nielegalnych skrobankach i skojarzył z nim to pomieszczenie. – Proszę nam wybaczyć – odezwał się stary. – Nie działamy w tym kraju oficjalnie i przygotowywaliśmy to miejsce w pośpiechu. Proszę się położyć. Henryk posłuchał. Pomijając ulokowanie, laboratorium budziło zaufanie. Wyposażono je bowiem w sprzęt najwyższej klasy. – Należą się panu wyjaśnienia. Zacznijmy jednak od początku. Co pan wie o organizacji i osiedlu? – Nie wiem nic – odparł zgodnie z prawdą. – Więc Kamil nie zdążył... – Kamil nie żyje. – Wiemy o tym – kto "my"?, zastanowiło Henryka. – Kamil przysłużył się ludzkości i jego śmierć nie poszła na marne. – To znaczy? – Proszę wybaczyć, ale to, co zaraz powiem, będzie jednym wielkim skrótem. Nie mamy czasu. – Tym lepiej. Słucham. – Dobrze – lekarz przez chwilę milczał. – Osiedle, na którym pan mieszkał, było częścią eksperymentu. Pewien australijski, rządowy naukowiec postanowił stworzyć nowy sposób przechowywania informacji. Metody oficjalnie stosowane nie były bowiem idealne, powiedzmy, że dziurawe – spauzował, dając Henrykowi chwilę na poukładanie myśli. – Nowy sposób polegał na kodowaniu informacji w ludzkich mózgach. Oczywiście, wbrew ich woli i świadomości. Trzeba było stworzyć rajskie osiedla, aby te swoiste d y s k i trzymać w jednym, bezpiecznym miejscu. Sposób ten miał swoje zalety – pojemność mózgu jest ogromna, to po pierwsze – znów na moment zamilkł. – Po drugie – informacji nie wystarczy zdobyć, trzeba je jeszcze rozkodować. Jeśli się nieświadome pieski trzyma na uwięzi, jest to w zasadzie nierealne. Po trzecie – kulka w łeb i już nikt niczego nie odczyta. Z początku projekt spełniał zadanie wspaniale, z czasem jednak popadnięto w rutynę i kontrole wewnątrz osiedli nie były tak rygorystyczne. Nie stu, a powiedzmy dziewięćdziesięcioprocentowa inwigilacja. To nam dało szansę na kontakt. – Kamil... – Właśnie. – Chce pan powiedzieć, że we wnętrzu mojej czaszki ukryto informacje? – A my je delikatnie wyciągniemy. Henryk głośno przełknął ślinę. – Proszę się nie martwić, to nie jest niebezpieczne. Do laboratorium wkroczył inny, młody mężczyzna. – Można zaczynać – rzucił krótko, po czym wyszedł. – Dobrze, proszę się rozluźnić... * * * Doktor Mallony nie potrafił ukryć podekscytowania po odczytaniu zawartości mózgu. Mimo swego wieku żwawo wbiegł po schodach. W kuchni dwaj mężczyźnie popijali kawę. Zerwali się na jego widok. – I co?! – krzyknęli równocześnie. – Nie uwierzycie – uśmiechnął się szeroko, włączając ekran. – A to niegrzeczny pan prezydent... – kiwali z niedowierzaniem głowami, a zaraz potem wszyscy trzej wybuchli niepohamowanym śmiechem. – Trzeba przesłać te informacje. Góra się ucieszy. – Żartujesz?! Oszaleją z radości! * * * Henryka ukryto w niewielkiej, lecz luksusowej chatce na drugim końcu Niezawisłej Australii. Nie odnalazł Marii, która najprawdopodobniej wróciła do Polski. Do końca nie dane mu było poznać, kim tak naprawdę byli jego dobroczyńcy. Nadszedł jednak czas, że zorientował się sam. Miało to miejsce około miesiąc po operacji wydobycia zawartości mózgu. Oglądał wieczorne wiadomości, gdy nagle twarz Thorna Astone zasłoniła obraz. Zaskoczenie Henryka było równie ogromne, jak każdego innego mieszkańca na tym oraz wszystkich pozostałych kontynentach. – ...do połączenia doszło już trzy tygodnie wcześniej, dziś jednak ogłaszamy to oficjalnie. Tak, proszę państwa, Niezawisła Australia i Stany Zjednoczone to teraz jedność! W końcu zrozumieliśmy, że naszą przyszłością jest unia... Wyłączył. Dwa dni później nieopodal jego domu zawitały ciężarówki, buldożery, żurawie... Wyciągnął rewolwer i strzelił sobie w łeb. Prezydent Turing dwa dni później powiesił się na drzewie.