Libusza KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA Projekt okładki i karty tytułowej BOGUSŁAW ORLIŃSKI Akc Л9.Ц IN azywano je Mokrym Wzgórzem. W czasie wiosennych deszczów i jesiennych roztopów, kiedy błoto i glina wiązały koła wozów, kiedy nogi grzęzły w bryjowatej mazi, nikt ze wsi nie mógł dotrzeć do chałupy Bystroniów. I nikt się tam specjalnie nie spieszył. Wieś położona niżej, u stóp Bukowej Kopy, rozciągała się długą, wijącą wstęgą, omijając Jaworowy Stok i bystry potok bulgocący wśród szerokich liści lepiężnika. Ludzie byli tam zwyczajni, pracowali ciężko na kamienistych spłachetkach, wyrywając z trudem niebogatej ziemi skąpe plony — ziemniaki, owies i liche żyto. W oborach ryczały krowy, podzwaniały zbyrkadłami małe stadka owiec. Drogami pełnymi kamieni wspinały się czasem silne włochate koniki. Wieś otaczał od północy gęsty świerkowy las, pełen porostów i paproci. Wyżej kępy świerków przenikały się z płaskimi jęzorami kosówki, wśród której wystrzelały pojedynczo rosnące żylaste i pokraczne sosenki — „krzywulce". Dalej rozciągała się łąkami kraina hal aż do stóp Sinej Turni, która czasem przybierała ostry odcień granatu. 5 Wieś, przycupnięta pod ścianą wiekowych drzew, osłonięta była od podmuchów lodowatego wichru, który długo nie pozwalał nadejść wiośnie. Ale wreszcie i on musiał ustąpić. jq-,a Mokrym Wzgórzu rozplenił się wawrzynek, zwany ^ilczym łykiem, a z głębi uskoku znikły pewnej nocy ostatnie poczerniałe płaty śniegu. ■yy chałupie starej Bystroniowej zapachniało zielem, które powiązane w pęczki suszyło się pod okapem. Bo też i zielarka była z niej znana na całą okolicę. Wiedziała jak nikt, co^ gdzie i kiedy kwitnie, co się zbiera przed, a co po wschodzie słońca. Ludzie przychodzili do chałupy na Mokrym Wzgórzu a to po arcydzięgiel, co to „dobry na wszystkie choroby", a to po inne ziele - na stłuczenie, złamanie lub rany. „Bliżej jak do apteki" — mawiał ten i ów, aby przed sobą samym i swoimi bliskimi wytłumaczyć ową dziwną wiarę w leki z czasów dziada pradziada. A tak naprawdę to do apteki było o Wiele bliżej. lkanoc w tym roku wypadła późno, w połowie nia> po niezwykle ciepłej i prawie bezśnieżnej ot°ki płynęły nisko, odsłaniając dawno nie wi- ykroty. Woda była w nich przejrzysta, zielonkawa. W * • . , • г г 1 U , ,, , Powietrzu pachniało pvłem z olszynowych kotków, a u j ■ ii i , г г i • j -г •am, gdzie zwykle podmokłe łąki gromadziły e opary — w suchych łodygach zeszłorocznej 0, , ~~~ szeleściły myszy. Słońce gw , J . .. ...■'. 5rzało mocno i juz w południe gazdowie zrzu- б cali z pleców serdaki, bez których często i w samym środku lata obejść się trudno. Była to dziwna, nietypowa wiosna. Nad turniczkami nie kłębiły się szare chmury i spod kosówki nie schodziła mgła. Nocą gwiazdy błyszczały, jakby im do ziemi było o wiele bliżej niż naprawdę. Najstarsi górale kręcili głowami i przepowiadali różnie: albo klęskę nieurodzaju, albo koniec świata. Niektórzy woleli to drugie. Ale na razie przygotowywali się jak co roku do walki z twardą, wiatrami płoszoną ziemią, która jednak jakoś żywiła. Na Mokrym Wzgórzu było sucho. Ścieżka, która wiodła od wsi przez las, pełna głazów i ostrych odłamków skał, pięła się ostrym stokiem jak koryto dawno wyschłego strumienia. Stara kobieta przystanęła, ciężko dysząc. Zdjęła z pochylonych pleców płócienną płachtę pełną pęków ziół, traw i liści, która lekka dla młodego, dla niej była już ciężarem. Spojrzała ponad korony drzew na mały skrawek błękitu. Była zmęczona. Oparła się o szorstki pień. — Babkooo! Jesteście tam? Zielarka chwyciła płachtę i ruszyła pod górę. — Idę, idę! Jasnowłosa dziewczynka w szerokiej spódnicy i długiej bluzce spoglądała na staruszkę z niepokojem. — Gdzie byliście? Przecież prosiłam... — Dobrze, już dobrze. Sama wiesz, że jak teraz ziela nie narwę, potem będzie za późno. 7 —' A bo to musicie? Żyć i tak macie z czego. Krowy są. I owce- I ten kawatek ziemi pod jarzec. Musicie tak biegać po łąkach? Stara nie odpowiedziała. Patrzyła tylko z troską na gładkie czoło i jasne warkocze dziewczynki. W chałupie jadły ziemniaki ze słoniną. Na ścianie na dużej fotografii za szkłem czarnowąsy młodzik prezentował szamerowany mundur z czasów Austro-Węgier. — Babko, opowiedzcie jeszcze o dziadku! Bartusio-wa ze wsi opowiada, że on nie był tutejszy. Staruszka roześmiała się. Jej pobrużdżona twarz wygładziła się na moment. — Widać do grobu będzie mi pamiętała, że Peter mnie wybrał, a nie ją! Ona ci to mówiła? — Witek Wosiaków. Babka spochmurniała. — Górale nigdy nie lubili obcych. I długo im to wypominają. Teraz to co innego. Pobudowali się na dolinach panowie z miast. Górale im ziemię sprzedają. Tego nigdy przedtem nie było. Dla górala liczy się tylko chałupa, krowa, owce i ten kawałek gruntu. To jego z dziada pradziada. A tam, na nizinach... — Ale mieliście o dziadku. — Dziewczynka marszczy piegowaty nos. — Ano przyjechał tu. Mówili — ukryć się. Z wojska uciekł. Była tu niedaleko granica. Czarny był taki... — Czarny? — No, śniady. Włosy jak u kruka. Gadał tylko po 8 * swojemu. Znaczy, po węgiersku. Górale wilkiem na niego patrzyli, ale dziewuchy... — Iz tobą się ożenił? — Ze mną. Nie dali rodzice posagu. Ziemię wziął brat. My z Peterem tutaj się pobudowaliśmy. Z dala od ludzi. Tak chciał. — Do wsi nie chodziliście? ■—■ Nie. Dopiero jak się trochę naszego języka nauczył. No i jak się twoja matka urodziła. Ze wsi przyszli tu z chlebem i solą. Taki obyczaj. Petera przyjęli za swego, ale to już było później... Szare cienie błądzą po chacie. Pomału gaśnie blask za oknami. — Zapalić lampę? — Trza. Migoce płomień naftowej lampy. Babka wychodzi do obory. Dziewczynka zamyka na noc zagrodę dla owiec. Wełniane, ciepłe mordki żują kępki siana. Jak to dobrze, że wystarczyło —• myśli obciągając rękawy bluzki, bo ze zmrokiem wkroczył ziąb. Jakże często w górach nie starcza siana i owsa dla bydła i owiec. Na przednówku zwierzęta chodzą wychudzone, sierść mają zmierzwioną i matową. Zresztą ludzie też często cierpią niedostatek. Niełatwo się żyje pod turniami. Co o tym wiedzą ci „z dołu"? Tyle co nic. Blask lampy pada na rzeźbione zydle i dwa łóżka z kopą poduszek. Sen nadchodzi nieproszony i zwycięski. — Babko... — A co tam? 9 —■ Mamie było Jadźka, tak? — Tak. Dziewczynka kręci się w pościeli, aż siennik szeleści. — To dlaczego daliście mi Libusza? Babka uśmiecha się w ciemność. Lany poniedziałek jak co roku rozpoczął się wrzaskiem dziewuch, pluskiem wody obficie wylewanej z wiader, chichotem wystrojonych odświętnie mężatek i ostrym śpiewem podchmielonych mężczyzn. Ponad łąki i regle, aż od samej turni, odbijało się echem głośne: Na wirsycku stała pieknom się widziała hej, kiedym ku ni podseł... Juhuuu! Cała wieś rozbrzmiewała śmiechem i gwarem. Psy szczekały, a późno dojone krowy ryczały przeciągle. Po izbach ustrojonych w wierzbowe bazie krążyły talerze kiełbas, jaj gotowanych w łuskach cebuli dla pięknego, złocistego koloru, półmiski mięsa i suto kraszonych ziemniaków. Dzieciarnia uganiała się po podwórzach oblewając się wodą i tocząc bitwy o garście kolorowych cukierków. W izbie za sklepem Jana Siekierki tłoczyli się wielbiciele polskiej drużyny hokejowej, której zacięte boje oglądali na szklanym ekranie telewizora. Część wsi położona niżej była już w całości zelektryfikowana, ale do chałup na górze linia jeszcze nie została doprowadzona. Wieś nie należała do najbogatszych. Nie 10 zjeżdżali tu jeszcze turyści, bo droga nie należała do tych najbardziej przejezdnych. Ostre odłamki skał nie służyły oponom samochodowym. Bardziej zaprzyjaźnieni z gospodarzami letnicy, jak na przykład doktor Brodzki, który wraz z synami przyjeżdżał tu od lat, przywożeni byli z odległej stacji kolejowej furką. Ale tej Wielkanocy nie było jeszcze letników. Może bali się, że po ciepłej zimie i słonecznej wiośnie w maju wrócą mrozy? Bywa i tak. W chałupie Stolarków piszczały zbite w kłąb dziewuchy. Obsiadły Hankę, która wystrojona w zieloną spódnicę w czerwone róże przygotowywała się do roli druhny. Wśród haftowanych świątecznych bluzek, brzęczących cekinami serdaków i pęków wstążek pętało się dwóch Hanczynych braci: dziesięcioletni Józek i starszy o rok Franek. — Nie kręćcie się tu, smarkacze! — huknęła Hanka łapiąc ścierkę. — A bo co? — nadął się Józek. — Bo dostaniesz po uszach! No, już was nie ma! Franek pociągnął brata za rękaw. — Chodź, tu nudno. Tylko by o kieckach gadały! Pójdziemy do Wosiaków. Wychodząc z izby otarli się o stół zastawiony jedzeniem. Wielkie baby błyszczały lukrem. Franek skrzywił się wyraźnie. — Możesz jeść? — Ni. — Ja też ni. ii * Witek siedział na żerdzi od płotu i walczył z czkawką. To przez ten tuzin jaj na twardo, które opchnął do obiadu. Tak już jest, że góral je, kiedy święto. A Witek jest góralskim synem i wie, co to tradycja. A że z nadmiaru tradycji bywa czkawka? No, to już trudno. Nie ma rady. Słońce piekło. Nad reglami jasnozielone modrzewie odbijały od ciemnej ściany świerków. Turnia zdawała się być tuż tuż. Rozrzedzone powietrze przybliżało dal. Witek siedział otępiały, zmęczony i zacięty. — Gdzieżeś wlazł? — dziwił się Józek. — Heep — odpowiedział ponuro Witek, przyciskając rękę do żołądka. — Pójdziesz obejrzeć mecz? — Franek walczył ze spinkami przy świątecznej koszuli. Miała za długie rękawy i chłopcu wystawały z nich tylko czubki palców. Ale koszula musi być na wyrost. — Heep — odpowiedział niewesoło Witek. — Co mu jest? —■ zapytał Józek.— Może zaniemówił? Franek przyjrzał się ciekawie koledze. — Może on połknął żmiję? Jak stary Magdziarz w zeszłym roku? — Heep — odpowiedział wściekle Witek. — Fakt — przypomniał sobie Józek. — Spał na łące i żmija mu do gardła weszła. We wsi mówią, że to są takie specjalne żmije, które siedzą potem w brzuchu i robią z ludzi niemowy. 12 — To co? On też połknął? — Widzi mi się. — Józek ponuro pokiwał głową. — Mleka mu dać? — Franek zrezygnował z zapięcia spinek i rękawy fruwały mu na wietrze. — Po co? — Żmije lubią mleko. Może wyjdzie. — Głupiś! Trza żmiję napoić, a nie Witka! — Prawda. Chłopcy mieli miny zafrasowanych nie na żarty. Witek na próżno usiłował opanować przykrą dolegliwość. Wciągnął powietrze nosem i zatrzymał w płucach jak tylko dało się najdłużej. Bez rezultatu. — Beee. Józek i Franek spojrzeli po sobie ze zgrozą. — Mówi owczym głosem. — Widać ludzkim nie idzie. Ty — ucieszył się młodszy — może na Wielkanoc ludzie po bydlęcemu gadają? — No — zainteresował się starszy — w Wigilię krowy w oborze po naszemu gadają, to może dziś... odwrotnie? Witek miał już tego wszystkiego serdecznie dość. Zeskoczył z żerdzi i pędem pobiegł ku stodole. Obaj bracia zawahali się. Spojrzeli po sobie i ruszyli zgodnie w kierunku chałupy, skąd dobiegały skoczne tony skrzypiec. Podwórze, splidnie zlane wodą dyngusową, tonęło w słońcu. Obok studni leżały poprzewracane wiadra i dzbany, widoma oznaka lanego poniedziałku. Z chaty 13 wybiegły dziewczęta w kolorowych, aksamitnych serdakach i zbiły się w gromadę przy płocie, skąd roztaczał się widok na drogę. — Chodź. — Franek pociągnął brata za rękaw. — Zaraz wesele nadjedzie. Jakby na zawołanie zakurzyło się na drodze i ciszę łąk zmącił daleki turkot. Dziewuchy zapiszczały i rzuciły się do chaty. Ruch zrobił się i gwar przeogromny. Na próg wyszli dostojnie rodzice młodej, dzierżąc w dłoniach tacę z chlebem i solą. Wesele zbliżało się do zakrętu. Na przedzie jechali pytoce na białych koniach, powiewając wstęgami przypiętymi u ramion ciemnych, honornych cuch. Dalej toczyły się wartko po kamienistej drodze wozy wypełnione starszyzną, młodzieżą i dzieciakami. Mężczyźni nosili białe wełniane portki, cyfrowane sercowatymi parzenicami, jak każe tradycja z czasów ojców, dziadów i pradziadów. Zaczęło się huczne góralskie wesele z tańcami i śpiewem, jakie wspomina się później całe lata. Franek i Józek z nosami przyklejonymi do szyby obserwowali to całe zamieszanie pilnując bacznie, co robi ich starsza siostra Hanka, druhna panny młodej. A Hance ani w głowie była para szczeniaków. Po raz pierwszy w ciągu swoich szesnastu lat doznała takiego zaszczytu, by u boku ciemnowłosego drużby, który z panem młodym aż z Limanowej zjechał, wypełniać godnie te wszystkie obowiązki nakazane surowym, weselnym obyczajem. Kręciła się jak fryga ani wspom- 14 niawszy o własnej gospodarce, którą od śmierci matki prowadziła razem z ojcem, wychowując jeszcze dwóch znacznie młodszych braci, którzy nie traktowali tych „babskich rządów" zbyt serio. Teraz też chłopcy, zamiast pomagać ojcu w pojeniu krów i jednego hucuła o gęstej grzywie, przypatrywali się w zapamiętaniu, jak stary Strycula huczy na dudach, aż powała zda się unosić. Bo też i ostatni to z dudziarzy we wsi. Młodzież woli akordeon i na swoich zabawach wygrywa raczej modne przeboje, ale dzisiaj, w czasie wesela... Franek wspiął się na palce i przypatruje się wirującym parom. -— Tyj* coś ten limanowski zbyt się do naszej Hanki przystawia. — Sprać? — pyta Józek napinając dziecięce mięśnie ramion. — Iii — Franek nie przecenia umiejętności swoich i brata. Miejski jest wysoki i ma bary jak niedźwiedź. Obaj chłopcy wzdychają. — Beee. Franek odwraca się gwałtownie. Szara wełniana owca patrzy na niego małymi oczkami. — Rety — mruczy rozglądając się niespokojnie. — Józek, może to złe zmieniło Witka w owcę? — Jakby jego oczy — snuje rozważania młodszy. — Zauroczyło go. Jak tego Stupkę spod łasa. Pamiętasz, co nam bajał stary Strycula? W owcę go zamieniło, bo się w nocy nażarł wilczego łyka. 15 Owca zazbyrcała dzwonkiem i z głośnym „beee" odeszła pod płot. Obaj chłopcy chyłkiem podążyli za nią. — On czy nie on? — On. W paradnej izbie ucichły dudy. Młodzież wyległa na podwórze. Wesele trwało. Witek wreszcie opanował czkawkę. Wylazł ze stodoły i skrzywiony, z bolącym żołądkiem, patrzył na przeciwległy stok, gdzie pobrzękując dzwoneczkami pasło się stadko owiec. Blask słońca raził w oczy, ciepły wiatr przynosił od lasu zapach cierpkiego igliwia. Nad granatową turnią wolno krążył ptak. Chłopiec ruszył ścieżką pod górę. Znudziło mu się wesele i gwar. Nie miał też ochoty wysłuchiwać głupiej gadaniny Franka i Józka. Obaj chłopcy znani byli we wsi z nieprawdopodobnych opowieści, które wymyślali na poczekaniu. Stary Strycula mawiał, że takich bajarzy dawno już wieś nie słyszała. Sam zresztą dolewał oliwy do ognia, opowiadając chłopakom o skarbach i zbójnikach. Ale młodzi Stolarkowie do zasłyszanych opowieści dodawali wymyślone przez siebie szczegóły. W końcu sami już nie wiedzieli dobrze, co jest prawdą, a co fantazją. Od śmierci matki rozpuścili się jak przysłowiowe dziadowskie bicze, nie słuchali siostry ani ojca, który niejeden raz odwoływać się musiał do rzemiennego pasa jako jedynego skutecznego argumentu. 16 Witek minął Jaworowy Stok i skierował się ku piarżystej ścieżce wiodącej na Mokre Wzgórze. Szedł powoli, czując, jak za każdym krokiem wracają mu siły. Oddychał głęboko czystym powietrzem i cieszył się, że dzień jest słoneczny, a trawa zielona. Gdzieś na wysokości górnych regli usłyszał śpiew. Cienki dziewczęcy głosik wyciągał nutę, aż drżało powietrze: Hej, powiadają o mnie, że nie umiem robić! A czy to nie robota za owcami chodzić!!! Witek zatrzymał się. Wiedział, że za grubymi pniami świerków, tuż nad urwiskiem, jest polana, na której rośnie najsoczystsza trawa i gdzie latem zbierać można olbrzymie poziomki. Domyślił się, kto śpiewa. To już było królestwo Mokrego Wzgórza. Tutaj stara By-stroniowa zbierała zioła, tutaj upływało życie jej jasnowłosej wnuczki Libuszy. Śpiew urwał się nagle i tylko szczekanie wielkiego białego owczarka mąciło wielkanocną ciszę gór. Dziewczynka skakała boso z głazu na głaz, a biały włochaty pies radośnie przypadał jej do nóg. Wtem uniósł łeb węsząc. .1 zaraz rozszczekał się niskim ostrzegawczym basem. — Cicho, Puli, cicho! Witek wspiął się po kamienistej ścieżce aż do wyrwanego jaworowego pnia, którego omszałe .korzenie sterczały nad ziemią jak skrzydła olbrzymiej sowy. Stamtąd dotP2Sj|jj^5łanę i jasną bluzkę Libuszy. —Л^й,— wykrzyknął, aż poszło echo. I e=» Si .,-, 2. Liłucza :i ■*-# / 17 Pies przy galopował, ale poznawszy chłopca, zaskowy-czał tylko krótko na znak, że nie ma niebezpieczeństwa. Libusza stała w miejscu. Nie była zadowolona. Nie przepadała za swoimi rówieśnikami ze wsi, choć tak naprawdę nie wiedziała dlaczego. Tutaj w górach nawet najmniejsza odległość od ludzkiego zbiorowiska była uznawana za chęć odseparowania się, oderwania. Ludzie nie lubili tego i nie rozumieli. A może nie chcieli rozumieć? Ale babka Bystroniowa, której już osiemdziesiątka stuknęła ubiegłej jesieni, za nic nie chciała zmienić życia, do którego przywykła. „Sześćdziesiąt lat temu wieś mnie potępiła — mawiała — ziemi w posagu ojciec nie dali, tom ją sobie sama pazurami ze skał wydarła. Ja i mój Peter. I tu jest mój dom. Tu zostanę". Libusza nie pamiętała rodziców. Zginęli oboje, jak miała dwa lata. Ten wypadek pamiętają we wsi. Zima była ostra i śnieżysta. Od turni z hukiem schodziły lawiny, gdy tylko trochę podgrzało słońce. W chałupie na Mokrym zabrakło zapałek, soli i nafty. Trzeba było ruszyć do sąsiedniej wsi, bo Mokre Wzgórze od południa było odcięte od świata. Pojechali oboje. Babka z niepokojem spoglądała na niebo. W nocy rozszalał się halny. Drzewa wyrywane z korzeniami padały na stok wstrząsany od huku i trzasku. Śnieg dymił i wznosił się fontannami. Wtedy właśnie zginęli przygnieceni walącym się pniem. Po tej nocy droga aż do wiosny była nieprzejezdna. Usuwanie zaś wiatrołomów trwało prawie dwa lata. Do dziś na wzgórzu królują łysiny 18 i setki pniaków jak cmentarne wspomnienie wiekowego lasu. Po tej tragedii, która szerokim echem odbiła się po okolicznych chatach, babka rzadko schodziła do wsi. Nie chciała widać stykać się z ludźmi. Może nie umiała z nikim dzielić swego bólu. Taka już była ta stara kobieta, która wierzyła w moc ziół i dobroć tego jasnowłosego dziecka pozostawionego jej opiece przez los. Libusza rosła razem z młodniakiem na Mokrym Wzgórzu i z rzadka tylko do niej docierały sprawy wsi. Pracowała ciężko wraz z babką na kawałku nieurodzajnej ziemi. Ale czas nieubłaganie szedł naprzód i Mokre Wzgórze coraz częściej musiało się podporządkowywać nowemu. Tu i ówdzie przewidujący gazdowie pobudowali już murowane domy z czerwoną dachówką, licząc na letników, których można tu będzie spokojnie łupić ze złotówek, skoro się dawali i jeszcze się cieszyli, że „takie tu powietrze, jakiego darmo szukać wokół Zakopanego". Góral zawsze zwietrzy zarobek. Taki już jest. Tak więc do wsi zaglądali letnicy, a gazdowie złośliwie uśmiechnięci, ćmiąc fajki opowiadali zasłuchanym „ceprom" o zbójnickich skarbach rzekomo ukrytych „na wirsycku, jaze za starym upłazem". Na Mokre Wzgórze turyści jeszcze nie dotarli choćby z tego względu, że rzadko w lecie taka bywała pogoda, by sforsować nabrzmiały potok i nie utopić się w błotnistej mazi na ledwie trawą porosłych upłazach. Libusza też nie przepadała za ludźmi. O wiele lepiej czuła się w towarzystwie kudłatego Puli, stadka owiec i dwóch krów, które smakowicie chrupały świeżą tra- 19 wę. Do szkoły zawędrowała późno. Czy to babka zapomniała, czy też nie dopilnował stary nauczyciel, w każdym razie w szkolnej izbie zasiadła dopiero, gdy skończyła osiem lat. Była to trudna jesień i zima. Góry pokrywał kożuch mgły, deszcze rozmyły doszczętnie leśne ścieżki, a potem śnieg zwalił się grubą pierzyną i leżał tak do późnej wiosny. Nawet nie wszystkie dzieci ze wsi nadążały, a co dopiero mówić o Libuszy z Mokrego Wzgórza. Uczyła się sama, z góralskim uporem pokonując piętrzące się trudności. W czasie roztopów nierzadko przychodziła spóźniona o godzinę lub dwie, ubłocona po pas, z czerwonym nosem, okutana w wełniane chusty. Zimą, gdy świeży śnieg stężał na kryształową skorupę, przyjeżdżała do wsi na nartach. Wracała nieraz w ciemnościach, słuchając wyjącego wiatru, który gdzieś w górze szarpał świerkowe czuby. Ale czasem zostawała w chacie. Szczególnie gdy schodziła mgła. Babka bała się puścić ją z domu, choć dziewczynka znała tu każde drzewo, każdy krzak. Libusza była bardzo poważna jak na swoje jedenaście lat. Dbała wraz z babką o dobytek, kosiła trawę i kopała ziemniaki na niewielkim zagonie. Dzieci ze wsi patrzyły na nią czasami bokiem, ale nikt nigdy nie dokuczał dziewczynce. Nawet bracia Stolarkowie powściągali swoje niewyparzone języki, gdy pokazywała się na drodze. Była jakaś inna, budząca szacunek, małomówna, życzliwa. Nie umiała się bawić, nie miała też czym. Jedyną jej „zabawką" była drewniana skrzyneczka z trzema sznurkami korali we- 20 wnątrz. Po matce. W niedzielę przymierzała je przed małym lusterkiem, przyglądała się sobie uważnie, by po chwili odłożyć korale do pudełka. Leżały tam wraz z pieniędzmi uzyskanymi za sprzedaną wełnę. Bo owce to była miłość i duma Libuszy. I jej własność. Karmiła je, poiła, a gdy się kociły, brała na ręce nowo narodzone o różowych pyszczkach i ogrzewała w izbie. Toteż owce Libuszy miały najmiększą wełnę i najlepsze mleko. Po sól, cukier i naftę chodziła do wsi. Często z tak wyładowanym plecakiem, że spoza niego nie było widać dziewczynki. Kiedy zimą długo nie pojawiała się we wsi, stary Strycula pykając wygasłą fajkę narzucał na grzbiet futrzany serdak i piął się na Mokre Wzgórze, nie bacząc na śnieg i mróz. Stary Strycula był ojcem chrzestnym Libuszy i powinowatym jej babki. Ale bardzo nie lubił ruszać się od ciepłego pieca. Kiedyś nawet wystrugał dziewczynce figurkę z lipowego drzewa, ale zanim doniósł ją na wzgórze — zdążył sprzedać przechodzącym turystom. Potem zdmuchując pianę z piwa opowiadał gazdom w sklepiku o niespodziewanym zarobku. Dziewczynka, jak wszystkie dzieci ze wsi, a było ich tam sporo, uwielbiała słuchać Stryculowego bajania. Ale rzadko miała po temu okazję. Babka stara już była i schorowana, toteż życie Libuszy płynęło między szkołą, chatą, oborą i zagrodą dla owiec. Teraz, korzystając ze święta, biegała po głazach nad ustupem, goniąc białoogoniastego Puli. 21 Na widok nadchodzącego Witka zatrzymała się. — Dokąd idziesz? — A bo ja wiem — mruknął chłopak. — Już mi się te tańce w chałupie przejadły. Skaczą i tupią, jakby konie w stajni w czasie pożaru. Spokoju nie ma! — Wesele siostry — uśmiechnęła się Libusza. — Nie byle co. Będą we wsi wspominać. Nie żal ci, że odjedzie? — Kto? Maryjka? Eee tam! — Zostaniesz sam. — No to co? W izbie więcej miejsca i łóżko po niej większe... Libusza uśmiechnęła się. — A w sianokosy, żniwa? Kiedy owies dojrzeje? Kto pomoże? — A któżby teraz myślał o sianokosach! Byle nam dziś chałupy nie roznieśli. — Do miasta jedzie? — Spojrzenie Libuszy utknęło gdzieś pod kamieniem, skąd wysuwała łapy gęsta kępa kwitnącego mchu. — Aha. Szwagier aż z Limanowej. Za listonosza tam pracuje. Mieszkanie ma i w ogóle... — A gospodarka? — Dziewczynka spojrzała na niego czystym wzrokiem. — Na co mu gospodarka! Na ziemi harować? Pensję ma, urzędniczą. — Chłopiec napuszył się jak cietrzew. — Ani krowy, ani cielaczka? Witek zerwał się z kamienia, na którym przysiadł. 22 Z bezbrzeżnym zdumieniem przyglądał się swojej rówieśnicy. — W mieście? Libusza nie zrozumiała. Myślała intensywnie nad tym, co jej opowiada Witek, i nawet nie zwróciła uwagi na ton, w którym padła odpowiedź-pytanie. . — To co? W Limanowej nie ma krów, owiec? Witek oburzył się nie na żarty. Chwycił kamyczek i cisnął nim w pień świerka. Obudzony Puli uniósł wielki łeb i głucho zaszczekał. — Ale ty jesteś głupia! Dziewczynka nie obraziła się. Spojrzała na Witka jak człowiek, który choć bardzo chce zrozumieć — jednak nie może. * — Pracować będzie Maryjka? Skinął głową. — Gdzieś tam będzie. — Przysiadł na kamieniu i spojrzał w górę, tam gdzie jęzory kosówki splatały się z lasem. — Byłaś w kolibie? Pokręciła przecząco głową. — Jeszcze nie. Kolibę odkryła w ubiegłym roku, kiedy za zbłąkaną owcą zeszła z wytyczonej ścieżki. Była to płaska płyta oparta na kilkunastu głazach, tworząca coś w rodzaju naturalnego schronu. Tyle że dojście do niej utrudniały gęsto rozsiane głazy, tzw. „maliniaki", i piarżysty stok. Zostawiła tam starą derkę, siekierkę z obłamanym obuchem i garnek, który babka wyrzuciła do śmieci. Tak na wszelki wypadek. To było dobre miejsce na 23 przeczekanie ulewy czy groźnej górskiej burzy. Postanowiła donieść tam jeszcze parę innych drobiazgów. Wspomniała o tym zimą Witkowi. Zapalił się do wyprawy. Obiecała, że go tam kiedyś zaprowadzi. Teraz trochę żałowała. Nie będzie to już jej własna koliba... Słońce schowało się za pień buczyny i prześwietlało złotawo między gałęziami. Mieszany las wybuchał zmiennymi zapachami. Najmocniej, gorzko, pachniała dębina, a zaraz potem jasnozielone kitki na końcach świerkowych ramion. Ospały wiatr kołysał lekko kępki Szyszek, a granatowe wielkanocne niebo jakby się przybliżało. — Libuszaaaaa! Wołanie odbiło się echem od przeciwległego stoku i wróciło do stóp lasu powtarzane przez wiatr: usza, usza, usza... — Babka wołają. ■—■ Dziewczynka poklepała psa po karku i jak gibka kozica przeskoczyła głaz. — Wracaj! To niepięknie jak na weselu brakuje najbliższej rodziny! Witek wzruszył ramionami, ale też wstał. Nie oglądając się za siebie, zbiegł ścieżką wokół wykrotów, jakby to był stok slalomowy. Nad potokiem przystanął chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Cisza aż dźwięczała w uszach, tylko jakiś ptak zakwilił nagle zupełnie jak dziecko. Kiedy już Mokre Wzgórze zostało daleko, przysłonięte przez śmigłe pnie Bukowej Kopy, Witek począł się 24 spieszyć naprawdę. Wypadł między opłotki i pogalopował w kierunku, skąd dochodziło miarowe dudnienie basetli i zawodzenie skrzypiec. Wesele trwało. Co starsze gaździny wyniosły się na podwórze piastując zmęczone dzieciaki, których buzie przypominały ryjki prosiąt: wysmarowane kremem z tortów, czekoladą i czym tam było. Teraz spały słodko, nie słysząc wrzawy, hałasu i tupotu. Obaj Stolarkowie siedzieli na progu chlewika, gryząc wielkie kawały czosnkowanej kiełbasy. Miny mieli takie, jakby ich kto miodem smarował. Na widok nadchodzącego Witka młodszy westchnął: —■ Ciekawe, po jakiemu zagada? — Byś się nie wygłupiał! — wrzasnął Witek chwytając blaszany talerz z ziarnem dla kur. Byłby nim cisnął, gdyby nie gwałtowny protest ze strony czerwonego koguta, widać świadomego niebezpieczeństwa, które groziło jego jadłu. — ТУУУ — zaoponował przeciągle Franek — my tak dla hecy! Przyniósłbyś jeszcze co do jedzenia. — Z chałupy — podrzucił Józek, jakby Witek nie wiedział, gdzie najłatwiej napotkać jadło. — Sam mam iść? — Witek nie miał ochoty mieszać się z podchmieloną ciżbą. — Jest tam jeden taki tort, co to go pilnują — mruknął. ■— Po co? — Maryjka ma go zabrać ze sobą. Mama mówiła. — Dobry? — Józkowi oczy błyszczą jak gwiazdy. 25 —• Nooo, z migdałami i tymi tam... taki frymuśny. Miastowy! Franek mruży oczy. — Miastowy mówisz? No to my go... Cała trójka przepycha się przez sień zastawioną beczkami po piwie i malowanymi zydlami dla grajków. Z paradnej izby bucha gwar. Małe okienka szczelnie zamknięte, szybki przesłonięte pękatymi kwiatami pelargonii. Ale blask słońca od zachodu wyciąga z mrocznych kątów siedzące tam rządkiem stare, zasuszone babki i siwiutkich jak gołąbków gazdów, którzy mimo muzyki i wrzawy kiwają się miarowo w głębokim śnie. — To gdzie? — szemrze Józek wymijając tańczące pary. — W kuchni. Za firaneczką, z lewej strony tej wielkiej stolnicy. — Witek rozgląda się za Frankiem. Przepadł gdzieś? Stratowali go? Wysoki juhas w koszuli spiętej piękną, starą spinką wyskakuje nagle na środek izby i zanosi się wysoką I nutą: Hej, Janicku, serdecko, kanyś podzłoł piórecko, com ci dała! Jakem jechał na wojnę, upadło mi na wodę, duso moja! Młoda góralka drobi wokół szybkimi kroczkami. I już znów pary w zawrotnym tempie przesuwają się wzdłuż ścian, aż podłoga jęczy. Kuchnia jest przestronna i nieprawdopodobnie za- 26 gracona. Stosy talerzy, półmisków, garów z parującymi ziemniakami tłoczą się na długim stole zbitym z sosnowych krzyżaków. Cztery gaździny kręcą się jak w ukropie nalewając gęstą zacierkę do paradnych waz. Dziewczyny biegają, donosząc biesiadnikom jadło. Witek ostrożnie posuwa się w stronę okna. Rzut oka za firankę. Jest! Wielki jak młyńskie koło i błyszczący czekoladową polewą. Na samym wierzchu napis: „Młodej parze sto lat". Jak go wynieść? — zastanawia się Józek, Franek przylepia nos do szyby od strony podwórza. Smie:jnie rozpłaszczony kulfon pozostawia na szkle smużkę pary. Zgiętym palcem chłopiec leciutko puka w szybę. Józek w lot zrozumiał. Jeden rzut oka na zamknięte na głucho okno. Żeby je otworzyć, trzeba by zdjąć wszystkie doniczki! Nie da rady! Przecząco kręci głową. Frankowy nos z żalem odlepia się od szyby. — A wy tu czego!? — woła Matulkowa przeganiając chłopców mokrą ścierką. — Już was tu nie ma! Babka Wosiakowa kręci z niezadowoleniem głową. — Że też ksiądz proboszcz do ty pory nie przyśli. Paradny fotel, przykryty poduszką haftowaną w kolorowe maki, stoi pusty. — Przyjedzie — mruczy Gronikowa, co to wszystkie plotki z całej wsi ma w jednym palcu. — Ino ślubów dziś i chrzcin wiele! Chłopcy nudzą się. Nie są przecież głodni, wręcz przeciwnie, ale wizia tortu przekornie nie znika im sprzed oczu. 27 — Placka z makiem wam dać? — pyta Hanka na widok smętnych min braci. Jako druhna panny młodej czuje się upoważniona do rozporządzania jadłem i napojami w weselnym domu. Franek wzrusza pogardliwie ramionami. — Iii. Józek jak zahipnotyzowany wpatruje się w księżow-ski fotel stojący pod jednym otwartym oknem. Myśl w nim dojrzewa, przybiera właściwe kształty. Przysuwa się do brata i coś długo szepce mu na ucho. Oczy Franka błyszczą jak latarnie. Gaździny wnoszą głębokie misy przykryte śnieżnobiałymi serwetami. Teraz oczy Józka żarzą się jak węgielki. — Ty — szepce do Witka — jak ci dam znać, wybiegnij na podwórze i wrzaśnij, że proboszcz jadą! — Po co? — Jak będziesz za dużo pytał, to cię złe zamieni w kamień. I będziesz leżał jak tamci! — Jacy tamci? — pyta Witek i już coś czuje, że to nie tyle Stryculowe bajanie, ile aktualny pomysł młodszego Stolarka. — Jacy tamci? — powtarza na wszelki wypadek. ■— Ci, co ich rycerz chciał wziąć na wojnę, a oni się bali. Więc ich pozamieniał w maliniaki i leżą teraz pod Koprowa Turnią. — Głupiś — stęka Witek, ale wizja wielkich głazów w szarej, głuchej pustce uskoku trafiła mu do wyobraźni. — To co mam robić? 28 Józka już nie ma. Zniknął w czeluściach kuchni. Franek patrzy z napięciem w stronę drzwi. Grajkowie z orkiestry ocierają wąsy umazane musztardą. Zaraz załkają skrzypce i zadudni basetla. Na progu staje Józek. Trzyma w obu dłoniach misę przykrytą białym płótnem. Po to, żeby chleb czy inne jadło nie wysychało. Taki obyczaj. Franek pytająco unosi brwi. Józek przecząco kręci głową. Za chwilę znów znika w kuchni. — Co to za pomagier się nagle znalazł! — śmieje się Maryjka — panna młoda, odsuwając welon ze spoconego czoła. Hanka wzrusza ramionami. — W domu to w niczym nie pomogą! Sama wszystko muszę... takie to jakieś licho... Józek znów pojawia się w drzwiach. Ciężar, który tym razem dźwiga, jest też przykryty serwetą. Musi być wyjątkowej wagi, bo chłopiec przeciska się ku izbie ostrożnie, jakby niósł szkło. Franek daje Witkowi solidną sójkę w bok. —■ No, jazda! Witek ociągając się wychodzi. Za chwilę jednak dobiega z podwórza jego ostry, wysoki głos: — Jedzieeee! Ksiądz proboszcz jedzieeee! W izbie wszczął się ruch. Co żyło, wybiegło przed dom. Na ławach pod ścianami został tylko siwy rządek kiwających się uśpionych gazdów i parę babulek o mocno przytępionym słuchu. 29 Franek chwycił błyskawicznie poduszkę z fotela i rzucił ją na ławę. Józek z westchnieniem ulgi ostrożnie umieścił na paradnym miejscu swój przykryty serwetą ciężar. — Sionką nie wyniesiemy, bo stara Wosiakowa pilnuje. Ona już na mnie podejrzliwie łypała, com taki do pomocy skory. — Więc jak? — niecierpliwi się Franek. Józek przysuwa fotel jak tylko można najbliżej okna. — Tędy! Jak tylko zaczną wracać do izby, jak się tu trochę ludzi pozbiera po tym fałszywym alarmie, wylecisz na podwórze, a ja ci to podam przez okno. — Dobra, ale na razie odsuń się, bo się kto jeszcze zorientuje i wszystko na nic! W jednej chwili chłopcy wmieszali się w tłum, który już walił z powrotem do izby. — Chłopaki! — huknął na nich gospodarz. — A przytargalibyście parę wiader wody ze studni! Toć dziewuchy się tym zajmują, a wstyd! Zobaczcie no, jak Terka, młodsza od was, pod ciężarem się ugina! No już! Chcąc nie chcąc zajęli się studnią. Tam dopadł ich Witek. — Ty — zaciekawił się — skąd wiedziałeś, że ksiądz naprawdę jedzie? Franek spojrzał na niego dziwnym wzrokiem. — Jak? Józek zastygł w bezruchu z wiadrem w ręku. 30 — Przecież ksiądz naprawdę przyjechał! Tam są jego konie! Obaj Stolarkowie zaniemówili ze zgrozy. Puszczona korba jak szalona kręciła się w odwrotnym kierunku. Wiadro z pluskiem uderzyło o lustro wody. Spojrzeli na siebie i jak na komendę puścili się galopem do izby. Ale wejść tam nie było łatwo. Wosiakowa stała w progu izby zapraszając gościa do środka. — Franek! — szepnął Józek. — Od strony podwórza! Przez okno! Niestety i ta droga była odcięta. Pod oknem zgromadziła się młodzież zaglądając do środka izby. — Licho nadjiło! — jęknął Józek usiłując przedostać się przez zbity tłum gapiów. — Coście to, księdza nie widzieli? Franek brutalnie pracował łokciami, lecz kiedy wetknął wreszcie swój spocony z wysiłku nos w doniczkę z asparagusem stojącą na parapecie okna, wszystko wewnątrz izby potoczyło się jak w komediowym filmie. Wprowadzony do izby dobrodziej zatrzymał się chwilę przy orkiestrze słuchając przyśpiewek starej Matulkowej. Potem, wyprostowany, w czarnej lśniącej sutannie skierował się ku oknu, pod którym czekał na niego paradny fotel. Franek zamknął oczy. Józek jęknął, aż mu w gardle zabulgotało. Stało się. Na oczach weselnego tłumu, panny młodej i ku hańbie gospodarzy. Ksiądz siedział w torcie! 31 Wyraz zdumienia w jego oczach konkurować mógł jedynie z przerażeniem zamienionego w słup soli Witka. Ksiądz zerwał się z ociekającego kremem i czekoladą fotela, by ocenić straty. — Moja sutanna! Istotnie, przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Na czarnym, lśniącym materiale odbiły się lukrowane litery: sto lat! Zamieszanie sięgnęło szczytu. Ratowano purpurowego z wściekłości księdza, jego sutannę, Maryjkę, która szlochała rozpaczliwie, nie bardzo wiadomo dlaczego. Gazdowie wynieśli fotel pod studnię, by tam rozprawić się z resztkami biszkoptu i masy orzechowej. Ksiądz musiał przecież odzyskać swoje paradne miejsce. Wo-siakowie lamentując usiłowali przy pomocy wrzątku usunąć z proboszczowych szat lepkie ślady najlepszych życzeń. Witek musiał mieć we wzroku coś z przestępcy, bo go babka za uszy wyciągnęła do sionki. — Godaj, twoja sprawka? Czerwony jak burak wił się w mocnym uchwycie. Babka znana była z twardej ręki, którą teraz ugniatała Witkowe ucho jak ciasto na zacierki. — Ni — wyszeptał. — A cyja? W Witka wstąpił nagle duch walki i oporu. — Nic wam nie powiem! Nie wiadomo skąd, nagle znalazła się w sionce Hanka Stolarkówna. 32 — Gadaj! — wrzasnęła. — To moi braciszkowie? Tak? Ich robota? Witek wyrwał się babce i prysnął na podwórze. Za nim wrzeszcząc i złorzecząc pędziła Hanka. — Już ja im pokażę, łobuzom! Robić w domu nie ma kto, od wszystkiego się wymigują, na mnie całą harówkę zwalają, o, już dość tego! — Cichaj, Hanuś, cichaj — uspokajał ją stary Stry-cula — dyć obcy patrzą! Dzieciaki to przecie... — Dzieciaki, mówicie? Chłopaczyska dorosłe! Ino twardej ręki im trza. Wiecie, co z takich wyrośnie? Chuligany! Ja mam już tego dość! Nie będę się wiecznie z nimi użerać. A tato są za łagodni... — Rozpłakała się żałośnie. Franek i Józek cichcem wycofywali się za chlewik. Jeden skok ku opłotkom i już będą na drodze. Ale nie przewidzieli jednego. Że za stodołą czeka już na nich mocny uchwyt ramion. Zanim się zorientowali, już tkwili w potrzasku. I ani się wyrwać. — Tato? — przestraszył się Franek. — Co wy... Józek z rezygnacją zwiesił głowę. Będzie pas w robocie. Dobry, stary zbójnicki pas po pradziadku. Szli ze spuszczonymi głowami i dopiero mijając Witka, któremu jedno ucho dziwnie czerwieniało kolorem maków, unieśli jednocześnie głowy w hardym geście. Ale mocne pacnięcie ojcowskiej ręki sprowadziło ich natychmiast do smutnej rzeczywistości. Ksiądz dobrodziej w mokrej sutannie wymachiwał rękami przed zsumitowaną gaździną, kiedy obaj chłop- 3. Libusza 33 су popychani twardym ojcowskim kułakiem stanęli w postawie pełnej skruchy. — Żałujesz? — spytał surowo proboszcz patrząc w rozmazane oczy Franka. — No! — rozżalił się zagadnięty. — Najbardziej to żałuję, że ksiądz tak mocno usiedli, że z tortu nic nie zostało! — A tak nam się widział! — wzruszył się Józek. Stary Stolarek aż się zachłysnął. Gaździna podniosła oczy w niebo, jakby oczekując stamtąd gromu. Ale nic takiego nie nastąpiło. Na bezchmurnym granacie kładły się smugi zachodzącego słońca. Obok starego lasu ciągnął się młodnik bukowy, gęsty jak konopie. Ksiądz rozkłada ręce. — Za kar... Ale chłopcy już nie słyszą. Oceniają odległość. Do szopy ze trzysta metrów... — Sprint — szepce Józek i obaj jak dwa pociski wystrzelają w umówionym wzrokiem kierunku. Skok przez żerdki ogrodzenia, ostry bieg pod górę i już zbawienny zagajnik wyciąga swe gałęzie. Nad ich głowami zamyka się namiot ciszy. Tylko serca łomocą, jakby chciały wyskoczyć. Chłopcy padają w kępę suchych, zeszłorocznych liści. W ich oczach wzbiera śmiech. We wsi dudni basetla. Wesele trwa. Zaraz po Wielkiejnocy spadły obfite śniegi. Zakurzyło się pod T,.urnią, załomotały czuby świerków, wiatr przeszedł przez dolinę i nastała cisza. Wtedy wielkie 34 płaty mokrego śniegu pokryły wiosenną trawę, zakopały pędy młodej kosówki, skróciły pnie drzew. W nocy chwycił mróz. Na Mokrym Wzgórzu zniknęły wielkie głazy ukryte pod świeżym puchem, a las stał zimny i milczący. W zagrodzie dla owiec młodziutki przychówek zbił się w gęsty kłąb wełny, popatrując czarnymi jak koraliki oczkami na zmieniony nagle świat. Libusza, odziana w krótki kożuszek, zziębniętymi rękami dorzucała zwierzętom śruty i siana, z niepokojem patrząc na szybko znikające zasoby paszy. Wiosna, ta prawdziwa, przychodzi w górach późno, a zwierzęta trzeba karmić. Od dawna przyzwyczaiła się, że jest to wyłącznie jej obowiązek. Lubiła swoje owce i dwie krowy, które miękkimi pyskami muskały jej ręce, domagając się pieszczoty. Libusza niespokojnie zerkała w kierunku chaty. Już dwa dni babka parzyła zioła, by złagodzić nękające ją bóle. Ale wszystko na próżno. Libusza wróciła do izby. Uprosiła babkę wreszcie, by się położyła do łóżka. — Co będziecie po zimnicy chodzić — tłumaczyła łagodnie. — Przecież zrobię wszystko, co trzeba. Zwierzęta nakarmione, krowy wydoiłam. — A szkoła? — szepnęła stara kobieta ustami zaciśniętymi z bólu. — Szkoła... Nie była już we wsi od trzech dni. Naprzód te śniegi, a teraz choroba babki. — Naukę stracisz i tyle. 35 — Nie stracę. Nadrobię, jak będzie trza. Jutro rano pojadę i wracając przyniosę wam lekarstwo. — Nic mi nie pomoże. Jeśli nawet zioła... —- Babko, przecież tak nie można. Nie na wszystko zioła poradzą. Sami wiecie. — Wiem. Naftowa lampa przygasła. Dziewczynka wstała i podkręciła knot. Z kątów izby znikł mrok, jakby go wymiotło. Na podwórzu zaskrzypiał śnieg. Ktoś długo i dokładnie czyścił buty o skrobaczkę. Libusza skoczyła do drzwi. W ciemnej sieni majaczyła barczysta sylwetka. — Kto? — Niedźwiedzi się boisz? A któż może być, jak nie ja — posłyszała znany tubalny głos. — Pan leśniczy? — No, a jakże. Babka w domu? Libusza podniosła wzrok. W swej ciemnej sukience w kratkę wyglądała niezwykle krucho. — Tak. Ale... — Stało się co? — mężczyzna ściszył głos. — Choruje. Chyba z nią nie jest dobrze. Leśniczy zdjął kożuch i powiesił go na kołku. — Do lekarza by trzeba. Dziewczynka przecząco pokręciła głową. — Nie pójdzie. Za słaba. Weszli do izby. Na widok wchodzącego chora wyraźnie się ożywiła. 36 — Witajcie, Mateuszu. Dokąd droga prowadzi? — Byłem na dole, we wsi, żeby przypilnować u Hawliczki sprawę siana dla leśnej zwierzyny. Głoduje. Karmiki puste. Niby to wiosna, a śniegu tyle nawiało... — I co? Załatwiłeś? — Iii — leśniczy machnął pogardliwie dłonią. Czerwony ogieniek papierosa zatoczył świetlisty krąg. Popiół spadł na wyszorowane deski. — Słyszeć nie chce! Dla bydła ■— powiada — brakuje, a ty, Mateuszu, o leśnych myślisz! A jak tu nie myśleć, kiedy rogacze i łanie pod dom mi podchodzą? — Naprawdę? — ucieszyła się dziewczynka. — Całe stadB. Łanie płowe, tylko im białe ogonki łyskają. Babka Bystroniowa uniosła się na łokciu. — Dziecko moje, przynieś Mateuszowi tej wiśniowej nalewki, com ją latem zrobiła. Na taki ziąb przyda się krzynka... Libusza posłusznie uniosła się ze stołka. Wychodząc cicho zamknęła drzwi do izby. Stara Bystroniowa z trudem usiadła na łóżku. Wlepiła w gościa płonące gorączką oczy i cicho zaszep-tała: — Mateuszu, jakby co ze mną... to zaopiekujcie się małą. Nikogo nie ma... — Co też gadacie! Jeszcze razem zatańcujemy na jej weselu! — Ale w oczach leśniczego nie było radości; — Wiem, co mówię. Obiecujesz? 37 Leśniczy skinął głową. Był to surowy mężczyzna o silnych dłoniach i twardym charakterze. Pochodził z gór, znał tę ziemię. Był w nią wrośnięty tak mocno, jak korzeń kosodrzewiny. Wszyscy go szanowali za prawość i uczciwość. Nawet nieliczni kłusownicy. A babka Bystroniowa dobrze wiedziała, że w godzinie próby bardziej może liczyć" na Mateusza niż na starego Stryculę, choć to krewniak. ' Libusza weszła do izby, ostrożnie trzymając w ręku gąsiorek napełniony ciemnym płynem pachnącym ni to latem, ni gorzką wonią owocu. Mateusz wypił z przyjemnością. Otarł rzadkie rudawe wąsy i spojrzał w kąt, gdzie przy piecu leżał stos polan. — Drzewo macie? — Narąbałam — oburzyła się dziewczynka. — Co myślicie?... Pogładził ją po włosach. Uśmiechnęła się. — To nic. Ja muszę trochę wyprostować kości. A najlepiej przy siekierce. Za chwilę z podwórza dobiegł odgłos rąbania i stukot padających szczap. Mrok zapadł już taki, że nie było widać nawet zarysów pobliskiego lasu. Śnieg zmiękł i zapadał się pod stopami. Od gór szedł lekki powiew wiatru. Niskie, nabrzmiałe chmury sunęły ponad drzewami, ocierając się strzępkami mgły o mokre gałęzie. Noc nadchodziła mroczna od kłębiastych kęp kosówki z taką powagą, jakby wypełniała jakieś posłannictwo, 38 Kiedy Mateusz powrócił do izby zarumieniony, z wilgotnym czołem, na stole parowała już w kubkach herbata, a na talerzu leżał ser i kawał podsuszonej kiełbasy. — Nie jestem głodny — wymawiał się, ale długo nie dał się prosić. Kiełbasa przyjemnie trzeszczała w zębach, a od pieca szło ciepło mile rozchodzące się po kościach. — Poleźcie jeszcze parę'dni. To wam dobrze zrobi — przykazał starej Bystroniowej. Kiwnęła głową. Oczy miała ciemne, zmęczone. Libusza odprowadziła gościa do sionki. Stała pod ścianą mała i chuda, patrząc jak Mateusz naciąga kożuch. — Co będzie? — wyszeptała. — Z czym? — nie zrozumiał. — Z babką. Zacisnął wargi. Nie chciał ani kłamać, ani oszukiwać dziecka, choćby w najlepszych intencjach. Taki już był. Twardy i bezkompromisowy. — Nie wiem. Może się dźwignie. Ale gdyby co... — nie dokończył. Był twardy, to prawda. Ale wzrok Libuszy zniewalał. — Jeszcze będzie za ziołami biegać! — dorzucił ciepło. Zamknęła za nim drzwi. Szare i czarne myśli kłębiły się jej w głowie i nie dawały spokoju. Stała w sionce trzęsąc się z zimna i marzyła o tym, by znów wszystko było dobrze. Jak dawniej, jak przed laty, gdy była małym dzieckiem. — Libusza! — dobiegło ją wołanie. 39 — Co, babko? — Pochyliła się nad chorą. — Jakby mi było lepiej. — Usta starej kobiety wygładziły się, znikła wąska zaciśnięta linia bólu. — Daj mi jeszcze łyk ziółek. Libusza krząta się po izbie. Chora wodzi za nią błyszczącym wzrokiem. — Babko! — Dziewczynka z ulgą podała jej kubek gorącego płynu. — Co? — Dlaczego daliście mi na imię Libusza? Babka przełknęła łyk. Uśmiech rozjaśnił jej pomarszczoną twarz. — Stare dzieje... twój dziadek był Węgrem. — Wiem. — Chciał dać swojej córce węgierskie imię. Ale się temu sprzeciwiłam. Mojej było Jadźka. Znaczy... twojej matce. — I co? — Oczy dziewczynki błyszczały jak płomyki lamp. — Dziadek był już bardzo stary, kiedy ty się urodziłaś. Stanął nad kołyską i powiedział coś po swojemu. My tylkośmy tyle zrozumieli: Libusza. Twemu ojcu to się podobało. Księdzu mniej. No, ale zostało tak. Libusza. — A co to znaczy? Babko, wy wiecie, tak? Staruszka spojrzała na nią z ukosa. Wesołe ogniki błyskały w jej ciemnych oczach. — Dopiero później, po latach powiedział. Znaczy... przetłumaczył. 40 — A co to znaczy? — Gęś. Gąska. • , Libusza parsknęła śmiechem. Przebiegł szybko deszczowy maj i oto u stóp Sinej Turni zakwitły niskołodygowe kwiaty goryczki, plamiąc ciemnym błękitem rzadką trawę i szarożółte skupiska skalnych odłamów. Jest to ta pora roku w górach, kiedy wszystko bujnie zakwita, wybiegając na spotkanie krótkim chwilom lata. Górskie hale pokrywa gęsty dywan stokrotek, zaś wysokie piętra skalnica o różyczkowatych mięsistych listkach. Jest to również czas wielkiego redyku. Stada owiec popędzanych przez baców-i juhasów, becząc i popychając się nawzajem, wyruszają w drogę do dalekiej stacji kolejowej, gdzie załadowane w wagony udają się na wypas w bujne połoniny Bieszczad. We wsi zostają tylko całkiem małe stadka, gdyż wielki wypas spowodował na tatrzańskich halach znaczne zniszczenie pól kosówki. Aby nie pozbawiać jednak Tatr tego, do czego przywykli turyści, białe i czarne wełniane kłębki tu i ówdzie szczypią soczystą trawę i zbyrczenie dzwoneczków rozlega się aż po najwyższy szczyt Turni. Z nastaniem czerwca skończyła się szkoła. Dzieciaki, szczęśliwe i rozwrzeszczane, rozbiegły się po zagrodach, gdzie natychmiast i bez żadnych skrupułów zapędzono je do pomocy w gospodarstwie. Kamienista gleba nie daje wysokich plonów, a stałe deszcze zmywają jej powierzchnię uprawną, toteż każda para rąk ceniona jest 41 na wagę złota. Dzieci jak to dzieci, wymigują się od roboty, uciekając na hale i w las, który wabi zielenią. Rozbrzmiewają okrzyki płosząc ciszę ptasich gniazd. Przestraszone sarny o zmierzwionej, liniejącej sierści zapadają w gąszcz, a zające koziołkując umykają szarymi bruzdami, aż pryskają grudki ziemi. Lato jest dla ludzi. Zwierzyna syta już, lecz pełna niepokoju usuwa się w głąb regli, gdzie rozpadliska, głazy i wieczny las bronią niepowołanym dostępu do krainy czworonogów. I tak żyją w letnich miesiącach daleko, a równocześnie obok siebie ludzie i zwierzęta, świadomi swojej obecności i nawzajem obserwując się z ukrycia. Czasem zetkną się nos w nos człowiek i wielki rogacz, ale obaj odskakują przerażeni, a potem długo jeszcze pamiętają ten strach i zaskoczenie. Szkoła się skończyła, nauczyciel zamknął na klucz rzeźbione drzwi i odjechał na kurs do powiatu. Dzieciaki pochowały po kufrach i szufladach z trudem nieraz uzyskane świadectwa i gromadzić się zaczęły koło kamiennego murku, gdzie na wilgotnej ziemi wydeptywały z mozołem boisko do gry w piłkę nożną. W piłce nożnej przewodzili młodzi Stolarkowie. Jeden grał w bramce, drugi w ataku. Na zmianę. Żeby było sprawiedliwie. Strzały padały ostro, a że bramką była linia narysowana patykiem, toteż spory o gola wybuchały przy każdej niemal, na ogół beznadziejnej robinsonadzie któregoś z bramkarzy. Gromadka chłopaków uganiała się do siódmego potu, aż spłoszona bru- 42 talnie przez kogoś z dorosłych zapadała w gęstym modrzewiowym zagajniku^ Tak dnie goniły się po dolinie, ich śladem pojawiał się zmierzch, a po nim rozgwieżdżona noc. Pewnego dnia bracia Stolarkowie przybiegli do chałupy z nowiną. — Hanka! — wrzasnął od progu Franek. — Podobno jacyś letnicy pytają o miejsca w chałupie! Dziewczyna spojrzała z wściekłością na zabrudzoną podłogę. Wyżęła ścierkę i wstała z klęczek. Józek już wycofywał się tyłem. Jeszcze chwila, i będzie na ganku. Franek wtulił głowę w ramiona i czekał, co z tego wyniknie. Oczy siostry były zimne i nieprzyjazne. — Dobrze, że jesteście — wycedziła ocierając mokre czoło. — Do obory! Ale już! — Ty co? — chciał zaprotestować Józek, ale głos mu zadrżał i wypadło to dość piskliwie. — Słyszałeś, com mówiła? — Hanka ujęła się pod boki. Widzieli, że nie żartuje. Wycofali się ratując resztki honoru i, ociągając się, poszli do obory. Przerzucając świeżą słomę, Józek westchnął markotnie: — Widziałeś ten motor Goreniów? — Nooo. — Taki by mieć! — Nooo. Chwilę trwała cisza. Widły pionowo wbite w stertę słomy stanowiły znakomite oparcie dla marzeń. 43 — Za krasulę daliby taki? — zaczyna Franek patrząc przez szpary w deskach, za którymi lśni gorące niebo. — Iii — mruczy z pogardą Józek. -^ Może za dwie takie. Obaj spuszczają głowy. Praktycznie są bez szans. Krowy są dwie, to prawda, ale kto poza nimi zgodziłby się zamienić mleczne bydło na równie co prawda ryczące, ale pożerające benzynę mechaniczne zwierzę. Żeby to jeszcze traktor czy coś takiego... — Doktor Brodzki przyjedzie. Z całą rodziną — zmienia temat Józek. — No to co? — Może by tak kto do nas? — Józek opiera się plecami o ścianę. — Nie byłoby tyle gadania, że nie ma pieniędzy. — Iii — Franek wzrusza ramionami. — Będziesz koło nich skakał? — Ja? — oburza się Józek. — A od czego jest Hanka? Nawet nie widzą, że siostra już od dłuższej chwili stoi w drzwiach obory. — Już ja wam pokażę! Już ja wam poskaczę! — Kawał polana furczy w powietrzu i opada na słomianą ściółkę. — Darmozjady! Nawet gnoju wywieźć nie możecie? Wszystko na mnie i na ojca spada! Spróbowalibyście zaorać ten grunt, co to kamień na kamieniu! Spróbowalibyście parę razy podłogę wyszorować, 44 wy... — Dalsze słowa giną w płaczliwym lamencie. Hanka ociera fartuchem oczy. Chłopcy cofają się na bezpieczną odległość. Tu już gniew siostry nie sięga. Ani rzucone w gniewie polano. Smyrgają przez podwórze, aż kury w popłochu uciekają z głośnym gdakaniem. — Da wam ojciec, jak wróci! Poczekajcie! — Hanka potrząsa zwiniętą pięścią, ale wie, że ich nie dogoni. Nawet nie ma takiego zamiaru. Wzdycha tylko nad swoją dziewczyńską dolą i wylewa z hałasem kubeł brudnej wody, która wsiąka w wyschniętą ziemię czarną, rozcapierzoną plamą. Hanka unosi głowę i przysłoniwszy dłonią oczy patrzy na rozsłonecznkmy stok, gdzie wybuchają zielenią modrzewie i gdzie dwie figurki chłopców wspinają się szybko, byle tylko zniknąć jej z oczu. — Huncwoty przebrzydłe — mruczy dziewczyna przez zaciśnięte wargi. Z obory dobiega ryk krów. Trzeba się nimi zająć. Przecież ktoś to musi zrobić. — Hankaaaa! Dziewczyna odwróciła się szybko. Poznała głos Tereski Skupieniów, z którą przyjaźniła się od dzieciństwa. — A co tam? — List od Maryjki Wosiaków przyszedł. Hanka wytarła w fartuch mokre ręce. Podeszła do żerdzi oddzielającej podwórze od kamienistej ścieżki. — I co pisze ta świeżo poślubiona? 45 Tereska zmrużyła oczy. — Pisze, że jej dobrze w Limanowej. Idzie do pracy w spółdzielni. Na sprzedawczynię. Ale tylko osiem godzin. Swoje zrobi i do domu! Mieszkanie ma ładne, w mieście kino, program zmieniają dwa razy w tygodniu, kawiarnie i takie tam inne... Hanka zapatrzyła się na góry. Rzucić to wszystko, tę całą robotę wiecznie nie zrobioną z braku czasu, tę zabitą wieś wśród turni i lasów, te krowy, konia i nieużytą glebę, w której nawet kartofel rośnie drobny i zielonawy. Rzucić to dla ośmiogodzinnej pracy, swobodnego życia bez wiecznie narzekającego ojca i zbzi-kowanych braci. Rzucić... — No, co ty? — Oczy Tereski były ogromne i świetliste. — Nic. — Hanka spuściła głowę. — Tak sobie pomyślałam. — Że i ciebie jakiś królewicz stąd wywiezie? — Tereska parsknęła śmiechem. Hanka wzruszyła ramionami. — Ładny mi królewicz! Zwykły listonosz! — Ale z miasta. — Fakt. Umilkły obie. W oborze wciąż porykiwała krasula. U sąsiadów roz-szczekał się owczarek, nisko, basowo. Dziewczyny stały nieruchomo, oparte o drewnianą barierę wyślizganą przez deszcz i suszę, wypolerowaną przez liczne dłonie. 46 — Ty myślisz... — zaczęła Tereska patrząc uważnie na przyjaciółkę. Hanka kiwnęła głową w zamyśleniu. Pracę w sklepie znaleźć łatwo. I bez zamążpójścia. Ma dopiero szesnaście lat. Ale pracować w mieście przecież może. — Pojadę — powiedziała twardo. I już wiedziała, że zrobi to na pewno. Tereska spojrzała na nią z nie ukrywanym żalem. Ona sama tego nie zrobi, nie odejdzie stąd. Ale Hanka... Przyszedł lipiec, a z nim fala deszczu. Góry dymiły, mgła snuła się w dojinie, drogi i dróżki rozmiękły gliniasto, a na gałęziach świerków wisiały srebrne krople. Zające kicały mokre i nieszczęśliwe, nastawiając słuchy, bo w deszczowej muzyce łatwo można przeoczyć prawdziwe niebezpieczeństwo. Mokło wszystko: rzadkie łany owsa i łąki, pasza dla koni i pasza dla krów. W górach wiele zależy od pogody w sianokosy — przezimowanie domowego bydła, ludzkie szczęście i klęska, jadło lub głód. Deszcz ciurkał nieustannie. Coś około Jana czy Onufrego, jeszcze w pierwszej dekadzie lipca, nagle wszystko się odmieniło. Wiatr wywiał mgłę z doliny, porozgarniał ciężkie szare chmury, ukazując skrawki błękitu. Potem nadął się, dmuchnął i pogonił bure pasma hen za ostatni widoczny wierch. Słońce rozgorzało nad polami, kosówka dymiła, jeszcze resztki wilgoci jak westchnienia ulatywały ponad świerkowe czuby, gdy rwące wody potoków 47 ustąpiły miejsca kamieniom. Łąki zakwitły różowymi kielichami mieczyków, a wapienne skałki pokryły się kępami turzycy. I wtedy właśnie do wsi zjechali letnicy. W chałupie Wosiaków już od wtorku widać było krzątaninę. Kiedy tylko listonosz na rowerze przywiózł list z krakowskim stemplem, wszystko stało się jasne. Doktor Brodzki prosi o furmankę. Przyjeżdża wraz z synami na całe lato. Jak co roku od czterech lat. Mama i babka Wosiakowe ubijały sienniki, powlekały świeżą pościel, a Witek, wbrew swojej woli, zapędzony został do tak „babskiej" roboty, jaką jest szorowanie podłogi. Brak Maryjki — dziś już „miastowej damy" ■— dawał się chłopakowi we znaki. Mrucząc coś pod nosem chlustał kubły wody na brudne deski i zawzięcie tarł je szczotką. Ojciec doglądał gospodarki i od czasu do czasu tylko przysiadał na ganku, ćmiąc nieodłączną fajkę. Witek wytarł podłogę i spojrzał z ukosa na swoje dzieło. Chyba obleci — pomyślał i w tej samej chwili zobaczył obu braci Stolarków z nosami rozpłaszczonymi o szybę w oknie. Chłopcy od dłuższej już chwili podglądali kolegę przy tej niezbyt męskiej robocie i chichotali w kułak. Witek zaczerwienił się jak piwonia i wywalił jęzor na całą długość. — Im to dobrze, Hanka wszystko za nich robi, ojciec w polu, więc mogą sobie smyrgać po lasach i cudzych 48 podwórkach — wymruczał niezrozumiale i cisnął szmatę do kubła. Matka stanęła w drzwiach dzierżąc pod pachą wielki siennik. — Starczy, Wituś. Niech teraz przeschnie. Nie będę tu wchodziła. — To i dobrze. Bo drugi raz myć nie będę! — A bedzies, kiej trza — wtrąciła babka sucho. Witek ani razu nie spojrzał w okno. Wyszedł do sieni i brzęczał tam bezmyślnie wiadrami. Wreszcie wziął widły stojące za drzwiami i nie rozglądając się, szybkim krokiem przebiegł podwórze. Pod oborą, na kamiennym obrzeżu siedzieli Stolar-kowie, szepcząc cdś sobie na ucho. Witek chciał ich wyminąć, ale w tym samym momencie wstali. ■—■ Wy co? Roboty nie macie? — syknął z wściekłością, choć przecież widły, które trzymał w ręku, były już oznaką „męskości". — Eee tam — wzruszył ramionami Franek. — U nas się wszystko samo robi. Jak w tej gadce góralskiej, co to gazda tylko przy piecu, a sprzęty same się szorowały, miotła sama zamiatała. — Mamy taką w domu, przynieść ci? — spytał niewinnie Józek. — Żeby ci tato nie sprał skóry, ale taką prawdziwą miotłą! — odciął się Witek. — Za co? — rozżalił się Franek. — A... wasza babka nie piecze ciasta? — zmienił szybko temat. 4. Libusza 49 — Akurat. Jeszcze ma w pamięci ten weselny tort. — Nawet na przyjazd doktora nie upiecze placka? — Józek miał zawiedzioną minę. — Skąd wiecie, że przyjeżdżają? — Witek spojrzał na chłopców ze zdziwieniem. — Też coś! — roześmiał się Franek. — Cała wieś już o tym gada! Że Wosiakowie skrzynię malowaną na dudki szykują! Gość na całe lato! Pieniądz będzie nielichy! — Cudzego nie liczcie — obraził się Witek, bo jak każdy góral z pieniądza żartować nie potrafił. Grosz to grosz. — Strycula też sobie zarobi. Za to jego bajanie doktor grosza nie szczędzi. Pamiętasz, jak chcieli skarbów szukać? Witek wzruszył ramionami. To prawda. Synowie doktora tak się opowieścią Stryculi przejęli, że chcieli sami iść pod turnię skarbu zbójnickiego szukać. Ledwie im doktor wyperswadował. — Jakby z parę złotych dali, to możemy zaprowadzić w maliniaki pod Turnię! — roześmiał się Franek. — Niechby sobie tej koliby, co to w niej skarby zakopane, poszukali! — Koliba jest — mruknął Witek. Obaj Stolarkowie spojrzeli po sobie. Żartuje czy co? Przecie oni tutejsi, góry znają jak własną kieszeń, a koliby nie znaleźli. — Bajesz — odął wargi Józek. — No to powiedz, gdzie ona? — Franek wepchnął ręce do kieszeni. 50 Witek był zły, że się wygadał. Przecież nawet nie wie, gdzie jest ta koliba. To Libusza ją odkryła. Przypadkiem. — Nie powiem. I ona też wam nie powie! — Ona? — zastanowił się Franek. — Jasne! — Józek już się domyślił. — Libusza! No, to jesteśmy w domu. Koliba jest, złotówki będą... — Tylko skarbu nie uświadczysz! — warknął Witek. — Chyba że sam go tam zakopiesz! — Kto wie, kto wie... — Oczy Franka zaświeciły się jak u wilka. — W pień modrzewia zaklnę, kto skarb ruszy — wyrecytował. Józek z rozkoszy aż zmrużył oczy. W swej bujnej wyobraźni już widział dwóch ciężko przestraszonych ceprów z Krakowa. A to był piękny widok. W trzy dni później Witek wraz z ojcem gramolili się na wymoszczoną słomą furkę. Gęstogrzywe koniki niecierpliwie gryzły wędzidła. Lejce naprężyły się i na głośne „Wioo!" furka ze stukotem kół ruszyła po stro-miznie. Za kościołem, u wylotu drogi minęli starego Stryculę, który pykając wygasłą fajeczkę zmierzał raźno do sklepu Jana Siekierki na małe piwko. — Ino bac, by ci letniki chałupy nie roznieśli! — zawołał za nimi z lekką nutką zazdrości w głosie. —■ To się nową postawi, murowaną! — roześmiał się Witek. Furka turkotała miarowo przechylając się z lewa na prawo. Silne koniki ciągnęły lekko pomimo kamieni i głazów. Za kapliczką skręcili na lepszą drogę. 51 Wokół poprzerzedzanych łanów owsa szumiała szara olszyna. Cudowne, niemal namacalne powietrze spływało od lekko zamglonych szczytów. Do stacji kolejowej dojechali wąskimi bocznymi dróżkami, które jak szare riitki przecinały bujnie kwitnące łąki. Na peronie stoi parę osób. Drewniany daszek wydziela ostry zapach świeżej smoły. Jest jeszcze czas. Zawiadowca skrył się w dyżurce i ociera pot z czoła. Gorąco. Witek wraz z ojcem zostają po drugiej stronie budynku. Jest tu nieco cienia dla ludzi i zwierząt. Upał usypia. Wreszcie daleki gwizd parowozu przerywa ciszę. Witek podrywa się. — Tato, już jedzie! — Dobrze. Zdążymy. Parowóz dudniąc po podkładach wsuwa się na stacyjkę. Wagony podskakują i nieruchomieją. Para z sykiem ulatnia się przesłaniając na moment ludzi na peronie. Witek biegnie wzdłuż wagonu. — Są! — Widzę — odpowiada spokojnie ojciec i już zmierza w kierunku, gdzie na peronie obok trójki przyjezdnych rośnie spora kupka bagażu. Doktor, szpakowaty, postawny mężczyzna, uśmiecha się radośnie. — Jak tam zdrowie, panie Wosiak? 52 — Witajcie. Ano dobrze — odpowiada gazda i chwyta co cięższe walizki. — Cześć, Witek! — Chłopcy wyciągają ręce. Są zmęczeni, niewyspani. — Cześć. Ładowanie bagażu trwa krótko i już furka zakręca za pień rozłożystego kasztana. — Wioo! Hetta! Chłopcy przyglądają się sobie ukradkiem. ■— Wszystko po staremu? — No. — Witek jeszcze nie przełamał początkowej nieśmiałości. — Strycula zdrów,? — Pewnie! Jemu nigdy nic nie brakuje. — A pogoda będzie? — śmieje się doktor Brodzki. — Co też mówią wasi najstarsi górale? — Mnie ta w kościach nie strzyka — mruczy pogardliwie Wosiak, bo pytanie należy do najnudniej-szych. Ale cóż. Gość pyta, odpowiedzieć trzeba. A że cepry zawsze o takie głupoty... — Pstrągi są? — Andrzej marzy o taaakiej rybie. — Są, jak konie. W południe to widać, jak na dnie leżą. Nieruchawe takie... — Otrute? — przeraził się Jacek. Tyle się nasłuchał o zatruwaniu rzek. —• Mii. Tylko nażarte. W samo południe nie jedzą. Czekają. Na zachód. — Jak my na Stryculowy skarb, pamiętasz, Jacek? 53 Oczy Jacka błyszczą. Już mu minęła senność. Górskie powietrze działa jak narkotyk. Podnosi wzrok na dalekie zamglone szczyty. Turnię już widać, choć niezbyt dobrze. Zasłania ją Bukowa Kopa, zielony świerkowy pagór. Dalej wzrok chłopca przesuwa się do stóp skał, w których pozornie nie ma nic, a jednak wszystko może się tam kryć. Mogą tam być jaskinie i zbójnicy, urwiska i olbrzymy, smoki i skarby — jednym słowem wszystko, co narzuci wspaniała wakacyjna fantazja, czysta jak dziecięce sny. W Stryculowej izbie pachniało surowym drzewem, którego strużyny gęstymi skrętami zalegały ściemniałą podłogę, i wonią gorącego kleju. Chata była tak stara jak jej właściciel. Wybudowana ongiś z grubych, wzdłuż przepiłowanych pni zwanych w tych stronach płazami. Te płazy wiązało się „na rybi ogon". Szczyt ozdobiony „w słoneczko", dach kryty gontem z obszernym okapem. Był to piękny góralski dom, jakich dziś już nikt nie buduje. Postawił go Stryculowy ojciec przed osiemdziesięciu laty. Stare dzieje. Syn ozdobił wnętrze pięknymi sprzętami z olszynowego i modrzewiowego drzewa. Stoły i ławy bogato rzeźbione. Dzieci ze wsi lubiły przesiadywać w Stryculowej chacie i przyglądać się, jak z kawałków zwykłych klocków drewnianych powstają twarze pobrużdżone i surowe — ni to górali, ni to świątków. Sam Strycula nie wiedział dobrze, kogo rzeźbi. Potem, kiedy pojawiać się poczęli turyści, rzeźbił zwykłe drewniane szkatułki 54 z motywami tak typowymi dla gór: liście dziewięćsiła, ostrewki, czyli jodły, i leluje — złotogłowy. Ale to już nie było rzeźbienie „dla serca", tylko, jak mawiają jeszcze w tych stronach, dla dudków. Teraz też siedział na zydlu pod oknem i ostrym kozikiem wydłubywał cienkie strużyny z wieczka szkatułki. Chłopcy siedzieli rządkiem na ławie jak stadko wróbli. Jeszcze nie całkiem ze sobą zbratani, jeszcze dzielący się na tych „stąd" i tych „z miasta". A przecież nic się właściwie nie zmieniło od ostatnich wakacji. Byli po prostu o rok starsi. W tym wieku to jeszcze nie ma większego znaczenia. Trzeba się tylko do siebie nawzajem przyzwyczaić, zgubić ten rok rozłąki i wrócić do beztroskich spraw lata. Słońce łagodnie zachodziło za turniczkę, oświetlało czuby smreków, pobłyskiwało w czerwonych zeszłorocznych szyszkach i kładło się różowawymi pasmami na ciemniejącym niebie. Strycula przerwał pracę. Spojrzał na chłopców i roześmiał się: — Kieby jaskółecki na drucie! Franek i Józek Stolarkowie poszeptują coś ze sobą na skraju ławy. Coś knują, to pewne. — A wiecie ■— odezwał się młodszy, odrzucając z czoła niesforny kosmyk — wczoraj leśniczy spotkał owcę, co ludzkim głosem gadała. — Cóżeś to... — zaczął Strycula, ale zamilkł na widok Frankowej miny. Bo stary bajarz, który już na- prawdę zaczynał wierzyć we własne z fantazji wysnute opowiadania widział w obu chłopcach godnych siebie następców. Opowieści, jakie rozpuszczali obaj Sto-larkowie, bulwersowały nawet co stateczniejszych gazdów i przyprawiały nauczyciela o niejeden siwy włos. Witek spojrzał na chłopca z niesmakiem. Znów coś plecie! — A ta owca, to choć po polsku gadała? — Pewnie! — oburzył się Józek. — To był duch! Obaj Brodzcy spojrzeli po sobie. — Eee tam — mruknął powątpiewająco Jacek. — Nie wierzysz? — Franek uderzył się kułakiem w pierś. — To był Stupka spod lasu, którego złe zamieniło w owcę. — A dlaczego go zamieniło? — zainteresował się Andrzej. Józek Stolarek zrobił tajemniczą minę. — Wilcego łyka się najodł! —■ roześmiał się Stry-cula. — A właśnie, że nie tak było! — Franek zeskoczył z ławy i stanął na wprost siedzących. — To jak? — niemrawo zapytał senny już nieco Jacek. — Skarbu zachciało się szukać głupiemu Stupce! — wykrzyknął triumfująco Franek. I znów wrócili do tego, z czym wyjechali ubiegłego roku. Do wiecznego tematu ukrytych w górach zbójnickich skarbów. Temat jak temat. Ale coś przecież trze- 56 ba było na tych wakacjach robić. W zeszłym roku ojciec nie pozwolił na samodzielną wyprawę „po skarb". Dziś są o rok starsi, i choć tak naprawdę nikt w te skarby nie wierzy, zaliczają je do ciekawych co prawda, ale zwykłych legend, to jednak atmosfera tej izby, pałający wzrok Franka i ciemność pod pułapem sprawiają, że legenda ożywa, zamienia się w przygodę... Strycula zapala lampę. Niebo jest granatowe. Noc nadchodzi od lasu. Daleki poszum wiatru przybliża zapach kwitnących ziół. — Nawet nie wiecie, czy koliba ze skarbem rzeczywiście istnieje. — Andrzej przeciera kułakiem oczy. — Jest. — Coś się zmieniło od zeszłego roku? Witek kiwa głową. — Co? — Andrzej pochyla się do przodu. — Jest ktoś, kto odkrył kolibę. — Ze skarbami? — przeraził się Jacek. Witek nie odpowiada. Obaj Stolarkowie znów szepcą na stronie. —■ No! Mówcie! — Andrzej jest samą ciekawością. — Libusza wie — Franek mówi to głosem drgającym od skrywanej zazdrości. — Kto to jest: Libusza? Chłopcy spoglądają po sobie ze zdziwieniem. Strycula znieruchomiał. Witek uśmiecha się lekko. — Dziewczyna z Mokrego Wzgórza. Obaj Brodzcy mają niewyraźne miny. Wydawało im 57 się, że nie ma już w tej górskiej wsi wakacyjnej ludzi im nieznanych, choćby z imienia. — Dziewczyna — mruczy pogardliwie Jacek. — Pewnie nakłamała. Witek marszczy czoło. — Ona nie kłamie. Ona jest... — milknie. Strycula kręci głową. Sumienie go ruszyło. Dawno już nie był na Mokrym Wzgórzu. Jak one tam sobie radziły na przednówku? Przykręca knot. — No co, zatkało was — dziwi się Jacek. — Kto to jest ta Libusza? — Krewniacka — mruczy Strycula przyglądając się kozikowi, jakby to była rzecz, którą ujrzał po raz pierwszy w życiu. — Tam żyje, na Mokrym. Z babko. — Daleko to? — Jacka nie tyle interesuje dziewczyna, co odkryta przez nią koliba. — Wysoko! ■— roześmiał się Franek. — Dobrze się człowiek napoci, zanim zajdzie! — Dlaczego tam nie byliśmy? ■— dziwi się Andrzej. Chłopcy wzruszają ramionami. — I złe nie zamieniło ją w owcę? — uśmiecha się Jacek. Strycula poważnieje. Macha ręką, jakby odganiał uprzykrzoną muchę. — Libuszy zło nie strasne. ■— Dlaczego? — Bo ni. Koniec tematu. Stary już nic nie powie. Odkłada kozik i wieczko rzeźbionej skrzynki. Ną dziś wystarczy. ■58 I tak będą dudki. Panu doktorowi taka skrzyneczka przyda się na fajki. Chłopcy żegnają się. Noc już całkiem wyszła z lasu i stoi u progu chaty. Ciepła noc o zapachu siana i tymotki. Milkną głosy między opłotkami. Tu i ówdzie szczeka pies. Z obór dochodzi wieczorne porykiwanie krów. Wieś gotuje się pomału do nocnego spoczynku. Tylko wysoko, pod Siną Turnią szeleści spadający piarg. Strycula siedzi na progu chaty. Obok zwinął się śmieszny biały kot w bure łaty. Oblizuje łapy i stro-szy rude wąsy. Stary góral patrzy w mrok. Codziennie tak patrzy. Od kilku dni już wybiera się do dwóch kobiet. Ale Mokre Wzgórze jest tak wysoko, a jego nogi coraz starsze. Napiłby się piwa. Z trudem wstaje i zamyka drzwi. Może jeszcze Siekierka nie zamknął sklepiku. Długo szuka po kieszeniach złotówek. Wreszcie wzdycha i macha dłonią. Pójdzie i tak. Może ktoś postawi, może Siekierka da na kredyt? Droga do wsi tonie w mroku. W chałupach gasną światła. I te elektryczne w dole, i te naftowe w górze. Oszczędności. Sprawy minionego dnia można omówić po ciemku. Stary przyspiesza kroku. Co to? Ktoś biegnie? Słuch ma jeszcze niezgorszy, wyostrzony. Odwraca się. Jakaś postać miga między opłotkami. Dziewucha jakowaś biegnie. Czego to tak pędzi, jakby ją złe goniło? Stary zatrzymuje się. Jasna spódniczka, przekrzywiona chustka, dwa warkocze... — Libusza?! «! Dziewczynka przypada mu do rąk. Łzy jak groch sypią się po policzkach. — Dyć co ci to, dziecko? — Strach podchodzi staremu pod gardło. Niby już wie, ale woli nie pytać. Mała płacze bezgłośnie. Jest taka słabiutka i dziecinna w tym dorosłym żalu. — Umarła. Babka umarła. Pomóżcie, bo... Stary przygarnia dziewczynkę do siebie. Twardymi powykręcanymi palcami gładzi ją po mokrych policzkach. Nic nie mówi, bo i co może powiedzieć? Na śmierć nie ma rady. Trzeba ją przyjąć z godnością. Kto wie, ile mu jeszcze lat zostało? Jest już po osiemdziesiątce, jak babka Bystroniowa. Ale dlaczego myśli teraz o sobie? Cóż, jest stary. Bardzo stary. — Pójdź ku chałupie. Ze mnom ostanies. Libusza drży na całym ciele. — A dom? Owce? — Obacym. Objęci w pół znikają w mroku. Ostatnia jasność gaśnie w dolinie. Noc ma kolor czerni i granatu. Mały wiejski cmentarzyk powoli pustoszał. Baby i chłopi rozchodzili.się do swoich zajęć. W każdej chałupie czekała robota. Ksiądz odszedł pokropiwszy z urzędu małą, z ziemi ubitą mogiłę. Nie miał tu już nic do zrobienia. Wracał do swojej pasieki. Pszczoły też ważne. Górale pogadali z cicha, poszeptali, pokłonili się nisko mogile, modrzewiom i górom, jak każe obyczaj, 60 i odeszli jedni do domów inni do sklepiku na piwo. Życie toczyło się dalej. Takie jest jego twarde prawo. Libusza w czarnej chuście stała bez ruchu. Delikatne gałązki modrzewia kołysały się nad jej głową. Była wśród ludzi, a jednocześnie sama. Co myślała? Kto to wie. W takiej chwili myśli galopują szybko. Od przeszłości, dzieciństwa aż po chwilę obecną. Przyszłość nie jest znana. Lepiej wspominać, jak było. O jednym nie myślała na pewno: co będzie robić dalej. Teraz był czas na żal, a ten nie przynosi ukojenia. Obejrzała się nagle, jakby wystraszona panującą tu ciszą. Strycula i leśniczy Mateusz stali w pobliżu. Żaden z nich się nie poruszył. Teraz podeszli do dziewczynki. — Już czas. Libusza kiwnęła głową. Nie oglądając się za siebie poszła prędko ku drewnianej furtce cmentarza. Przechodząc alejką zobaczyła chłopców. Przyszli wszyscy: Józek i Franek Stolarkowie. Witek i jacyś dwaj nieznani. Pewnie letnicy — pomyślała przelotnie. Ale było jej przyjemnie, że przyszli. I że czekali do tej chwili. W Stryculowej chacie było gwarno. Górale zeszli się, jak tradycja każe, wypić po kieliszeczku. Stara zielarka zasłużyła sobie na ludzką pamięć. A przy okazji wyszło na jaw, że wcale nie nazywała się Bystroniowa. Miała trudne do wymówienia, po mężu Peterze, węgierskie nazwisko, którego ani wieś, ani ona sama nigdy nie zaakceptowała. Została po staremu, przy panieńskim, bo ród Bystroniów znany tu był i szanowany od pokoleń. 61 Libusza podawała skromny poczęstunek. Niewiele tego było w chacie. Stryculi, ale dobrzy sąsiedzi po-przynosili, co kto miał. Wosiakowie pożyczyli talerzy i łyżek. Izba szumiała od gwaru, dym z fajek ulatywał pod niski pułap, tworząc przedziwne esy floresy. Teraz już nie mówiono o zmarłej. Tematem były plony: owies, kartofle. Libusza przysłuchiwała się. To było ważne i dla niej. Została sama na skrawku nieurodzajnej ziemi, która musi wyżywić zarówno ją, jak i zwierzęta: dwie krowy i owce. Myślała po gospodarsku. Jak trzeba. Tego ją nauczyła babka. I za to była jej wdzięczna. — Az nią, co? — zapytał nagle stary Skupień wzrokiem wskazując dziewczynkę. Libusza drgnęła. W jej oczach zapaliło się światło. Strycula wzruszył ramionami. — Ostanie tu. — Nie — powiedziała dziewczynka twardo i aż się zawstydziła brzmienia swego własnego głosu. Górale spojrzeli na nią ze zdziwieniem. — Biedactwo ty, sieroto — roztkliwiła się głośno Bartusiowa, ocierając oczy fartuchem. Libusza czujnie rozglądała się po izbie. — Kaz wrócis? — mruknął Strycula wypuszczając szary jak popiół kłąb dymu. — Tam jest mój dom — powiedziała cicho. Górale pokiwali głowami. — Sama rady nijak nie dasz — odezwał się milczący 62 dotąd Siekierka. — Ziemia tam mokra, niewiele warta, ale... odkupimy... — Nie. — Libusza zaciągnęła nerwowo rogi chustki. Stary Wosiak spojrzał na nią z zaciekawieniem. Jego żona dyskretnie rozpięła guzik przy staniku. Najadła się i teraz było jej ciasno. — Kto ziemie uprawi, owce na halę wygna, krowy wydoi? — Siekierka machnął ręką. Dla niego nie było problemu. Sprawę uważał niejako za załatwioną. Libusza zacisnęła usta. Co mogła powiedzieć? Ona, dwunastoletnia dziewczynka, z której zdaniem nikt się liczyć nie będzie? — To moja ziemia. — W jej głosie niebezpiecznie zadrgały łzy. — Babka tak mówiła. — Twoja. Ostry ton głosu zaskoczył wszystkich. Spojrzeli ku drzwiom. Libuszy łzy zaczęły wysychać na policzkach. Jasnym i ufnym wzrokiem wpatrywała się w ciemną twarz Mateusza. Przyszedł wreszcie — pomyślała z ulgą. — Nie da jej skrzywdzić. On jeden... Leśniczy z trudem wepchnął się do izby. Nie przychodził do Stryculi od lat. Poróżnili się kiedyś. Stary dawniej lubił kłusować. Takie to dzieje. Mateusz podszedł do dziewczynki i położył jej na ramionach twarde dłonie. — Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. Stary Strycula nachmurzył się. Ukradkiem wychylił 63 kielich gorzałki. Pyknął potężną porcję dymu i wskazując palcem na dziewczynkę wymamrotał: — U mnie ostatnies. A z ziemi dudki bedom. I zasnął nad stołem. Leśniczy wyszedł. Inni goście też zaczęli się rozchodzić. Ociągając się wstawali zza stołu i pojedynczo, nisko pochylając głowy w progu, wysuwali się z chaty. Libusza sprzątała brudne naczynia. Nalała do cebrzyka gorącej wody i zanurzyła dłonie. Za oknem kiwała gałęziami jarzębina. Jeszcze nie miała czerwonych korali. Było lato. A co dzieje się tam, na Mokrym Wzgórzu? Mateusz obiecał, że wszystko zrobi, co trzeba, ale... Obejrzała się. Stary Strycula chrapał nad stołem. Dziewczynka spieszyła się. Robota wprost paliła jej się w rękach. Umyte naczynia schły na półce nad piecem. Z trudem dźwignęła ciężki cebrzyk i wyniosła go na podwórze. Strumień chluśniętej znienacka wody wystraszył stadko kur. Z głośnym gdakaniem rozbiegły się po podwórzu. Dziewczynka zamiotła izbę i wytarła zachlapany stół. Ustawiła zydle i spojrzała przez okno. Mrok pomału schodził w dolinę. Las ciemniał i tylko szczyt turniczki kąpał się w ostatnich promieniach odchodzącego słońca. Libusza poprawiła chustkę na głowie, zerknęła jeszcze po kątach, czy wszystko w porządku, i cichutko wyszła przed chatę. Lekkim krokiem przebiegła podwórze i znaną sobie ścieżką pod zielonymi konarami drzew ruszyła w kierunku gór. Pod lasem zatrzymała się na chwilę. Zdawało się jej, że słyszy głos leśnicze- 64 go. Ale wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Westchnęła ciężko i szybko ruszyła pod górę. Nad Mokrym Wzgórzem zajaśniała pierwsza gwiazda. W zagrodzie Stolarków Hanka ze złością trzaskała garnkami. Kolacja gotowa, ogień wygasa, a obu braci jak nie widać, tak nie widać. Ojciec też gdzieś przepadł, choć stypa u Stryculi dawno już się skończyła. — Hankaaa! — wołanie dobiegło gdzieś ze ścieżki. Dziewczyna wyjrzała przez drzwi. Przy ogrodzeniu stała Tereska z jakąś miejską panią. — A co tam? Obie przybyłe wybuchnęły głośnym śmiechem. Hanka podeszła bliżej i aż zaniemóiwiła z wrażenia. — Coś ty, Hanuś, już mnie nie poznajesz? Przeciem Maryj ka! — Rety! ■—■ Hanka z wyraźną zazdrością przyglądała się z miejska ubranej koleżance. — Aleś się zmieniła! — Widać małżeństwo jej służy! — roześmiała się Tereska. Maryjka uśmiechnęła się ciepło. — A co u was? Przyjechałam na trzy dni tylko. Muszę wracać, boi mąż... Z dzikim wrzaskiem wpadły na podwórze bliźniaki. — Kolacja jest? — Gdzie tato? Hanka aż się zatrzęsła ze złości. — Ja wam pokażę, huncwoty! Gdzie się podziewa-cie? Kto drzewa narąbie? Konia napoi? Ja? 5. Libusza 65 Józek figlarnie zmrużył oczy. Franek zagapił się na oparte o ogrodzenie dziewczyny. — Żebym tak w kiszoną kapustę się zamienił, jak to nie nasza weselnica! Maryjka roześmiała się wesoło. Hanka trzepnęła brata ścierką przez ucho. — No co, no co! — rozżalił się jękliwie. — A tato drzewa nie mogli narąbać? Tylko by to piwsko pociągali w sklepiku. — Ty na ojca złego słowa nie mów! — wrzasnęła Hanka, czując, że wściekłość kipi w niej jak mleko w garnku. — Do roboty, ale już! — Nic się tu, Hanuś, w twoim życiu nie zmieniło — westchnęła Maryjka. — A w mieście życie łatwiejsze. Mieszkanie mam w pięknym domu, oborą nie śmierdzi, do kina wieczorem chodzę. Lżej. Tereska spuściła głowę. Wiedziała, że te słowa trafiają na podatny grunt. Życie Hanki trudne. Haruje za wszystkich. Za braci i za ojca, który pogawędki z gazdami przekłada nad pracę w polu. I teraz też słychać było, że gospodarz lekko chwiejnym krokiem ze sklepiku do domu zmierza, a wraz z nim i Brzózko, który samotnie mieszkał pod lasem. Obaj widać po parę piw wypili, bo głosy ich niosły się ponad regle: Idą se owiecki do góry źlebiną Niechajze te owiecki rosy się napiją! Maryjka wzięła Tereskę pod ramię i pociągnęła ku wsi. 66 — A wpadnij do mnie, Hanuś, co? Dziewczyna zagryzła wargi. Była bliska płaczu. Czekało ją jeszcze tyle pracy. Ułożyć spać obu braci, a dziś zapewne także i ojca. Kluski pewnie wystygły na nic... Kiwnęła głową Maryjce i wolno wróciła do chaty. Tymczasem śpiew niósł się wysoko, aż po królestwo świerkowych szyszek. Sianokosy. To czas dzwonienia kos, szelestu padających traw i gorzkiej woni ziół. —■ Tato, długo tak będziesz siedział na leżaku? Doktor Brodzki poruszył się, jakby nagle zbudzony ze snu. — Tak. — Co: tak? — Pytałeś, czy długo będę się opalał. Odpowiadam, że tak. Jacek wydął wargi. — Poszlibyśmy w góry. Ojciec ciężko westchnął. — Trzeba się naprzód zaaklimatyzować. Pójdziemy za kilka dni. Jak; się pogoda ustali. — Akurat! ■—■ prychnął siedzący na żerdce Andrzej. — Nie na próżno mówią, że w górach pogoda „ustalona" jest wtedy, gdy leje jak z cebra. Doktor roześmiał się. Było w tym stwierdzeniu wiele racji. Ale dziś na szczęście było pięknie. Turnią rysowała się ostro na tle granatu nieba. Niżej lasy bukowe, 67 jesiony, świerki. Od pól szedł zapach traw. Gospodarze już od rana krzątali się na spadzistych łąkach, gdzie ofiarą ostrzy padały gęste pokosy poprzerastane kępami mietlicy, wiechliny i od czasu do czasu niebieskimi kroplami tojada. Późne sianokosy. Jak to w górach. — Gdzie jest Witek? Jacek wzruszył ramionami. ■— Nie wiem. Wyparował. — Synowie moi — zaczął doktor Brodzki unosząc w górę palec. — O rety, tato, czy musisz zaczynać z takiej armaty? — Andrzej zsunął się z żerdki, pocierając ścierpnięte udo. — Dobra, truj — westchnął Jacek. — A więc, synowie moi... — To już było! Doktor zdjął okulary przeciwsłoneczne i zmarszczył brwi. — Bacznoooość! Obaj chłopcy wyprężyli się jak struny. — A teraz przemawiam. Pierwszy i ostatni raz na wakacjach. Punkt pierwszy: rozrywki organizować sobie będziecie we własnym zakresie, punkt drugi: obowiązuje punktualność w przychodzeniu na posiłki, punkt trzeci: spać chodzi się najpóźniej o dziewiątej, punkt czwarty i najważniejszy: nie nudzić ani nie denerwować starego, zmęczonego ojca. Spoooocznij! — Tak jest, proszę taty — wyrecytowali i natychmiast wybuchnęli śmiechem. 68 — A więc, wolność absolutna! — rozmarzył się Andrzej. Ojciec spojrzał na niego spod oka. — Mam nadzieję, że wiesz, gdzie jesteś? Chłopiec nie zrozumiał. — Tacie chodzi o to, że w górach należy być ostrożnym, i że ta nasza wolność nie jest znów taka absolutna... — Właśnie. Andrzej wydął usta. — Nie jesteśmy ani przedszkolakami, ani ceprami. Chodziło się tu i ówdzie, no nie? — W porządku. Liczę na wasz rozsądek. Szczególnie w tym tygodniu, w którym mnie tu nie będzie. Zostaniecie pod opieką Wosiaków. Zza węgła wychynął Witek. Niósł na ramieniu widły. — Wyglądasz jak gwardzista królewski! — roześmiał się Jacek. Doktor Brodzki aż się zatrząsł z oburzenia. — Marsz z nim natychmiast do obory! — Kto? Ja? — zdziwił się Jacek. — Tak. Ty. I to natychmiast! Drugi raz powtarzać nie będę! Jacek wiedział, że nie ma dyskusji. A przecież wcale nie chciał obrazić Witka. Tak mu się to jakoś głupio wyrwało. Andrzej solidarnie poszedł za nim. Tak już bywało zawsze w ich rodzinie. Witek zdziwił się, gdy zobaczył chłopców stojących w drzwiach obory. 69 — Przyszliście gnój wyrzucać? — Tak — stwierdził spokojnie Jacek. — Gdzie widły? Witek wskazał ręką na ciemny kąt pod okapem. Za chwilę cała trójka zgodnie machała widłami, aż słoma fruwała w powietrzu. — Pójdziemy do lasu? W te wykroty, coś je nam pokazał ubiegłego lata? — Andrzej aż się spocił z wysiłku. Witek zastanowił się. — Nie. Pójdziemy na Mokre Wzgórze. — Do tej dziewczyny? — No. Tyle że roboty mam jeszcze trochę. — W porządku. Razem wszystko zrobimy, będzie szybciej. Witek poważnie skinął głową. Obiad upłynął w milczeniu. Spracowani chłopcy machali łyżkami aż miło. Gaździna tylko dokładała parujących kartofli. Zsiadłe mleko przyniesione z piwnicy smakowało jak najwspanialsze danie. — Idziemy na Mokre — powiedział Witek do babki. Staruszka zafrasowała się. — Mozę jeji co trza? Samiuśkie tam dziewcynisko! ■—■ Mogła zostać u Stryculi — mruknął stary Wo- siak. — Mogła — odwTarknęła babka, -f- Ale bez co? Swoje ma. Ziemia to ziemia. I owce. Kany ma iść? Dorośli pokiwali głowami. — Nie pod górę, a z góry woda leci, matko — powie- 70 dział z namysłem Wosiak. -— I jej przyjdzie zejść z gór. Albo nie przetrzyma zimy, albo urobi się po łokcie. — Dwanaście jeji roków dopiro — westchnęła babka. Chłopcy wyszli. Słońce stało wysoko. Z czubków świerków sterczały śmieszne szyszki. Z każdym krokiem las gęstniał, a piarżysta ścieżka wydłużała się pionowo. Ćwierkało ptactwo i pachniały nagrzane burozielone mchy. Tu i ówdzie rozchylały się pióra paproci, po których spacerowały leśne żuki. Chłopcy zwolnili tempo. Oddychali szybko i nieregularnie. Witek obejrzał się. — Odpoczniemy. Koło potoku natknęli się na obu Stolarków. Bracia siedzieli na głazach i z przejęciem topili w wodzie nylonową żyłkę. —■ Hej! — ucieszył się Jacek. Franek położył palec na ustach. — Ciii. Cała trójka zamarła w bezruchu. Stolarkowie siedzieli nieporuszeni. Jak wykuci z kamienia. Andrzejowi znudziło się wreszcie to przymusowe milczenie. — No, co jest? Józek wyciągnął żyłkę i odwrócił się ze smutkiem. — Już był, prawie. — Pstrąg? — zainteresował się Jacek. Obaj Stolarkowie popatrzyli na niego ze zgrozą. 71 — Jaki pstrąg? Wodnik! Andrzej zbliżył się do brata. Na wszelki wypadek wolał być koło niego. Witek podniósł oczy do nieba, ale gęsta zasłona z liści nie przepuszczała ani kawałka błękitu. — Wy znowu swoje? — Coś ty! — zezłościł się Józek. — Nie wiesz, że tu wodnik mieszka? — I co? — zainteresował się Jacek. — Skarbów strzeże? — Ее tam, zaraz skarbów. Hasło zna. — Jakie znów hasło? — Takie, co otwiera skałę. — Józek zrobił ogromnie tajemniczą minę. — Jak się wejdzie do koliby... — Stryculowe bajanie! — zezłościł się Witek. — Chodźcie już, jeśli mamy dziś wrócić do domu. Na Mokre Wzgórze jeszcze szmat drogi. — Po co tam idziecie? — Franek wstał z kucek. — Tak sobie. Zobaczyć. — Libuszę? — zdumiał się Józek. Witek wspinał się pod górę, nie oglądając się za siebie. Bracia Brodzcy zerkając na szemrzący strumyk, jakby rzeczywiście spodziewali się ujrzeć zielonowłosego wodnika, niechętnie ruszyli za nim. — Dziewczyn mamy chwilowo dość! — prychnął Franek. — Nasza siostrunia... Witek zatrzymał się. Spod stóp z szelestem osypywały się kamyki. — Dała wam miotłą po uszach? — No, trochę się Hanka żeni. Jacek zdziwił się. — Jak to: żeni? Chyba wychodzi za mąż. Ale dlaczego trochę? Witek wybuchnął śmiechem. — Po góralsku, jak się mówi, że się ktoś „żeni", to znaczy, że się wścieka! Franek kiwał głową. — Ciska garnkami, aż się kuchnia trzęsie. — Dlaczego? Witek wzruszył ramionami. — Jak się ma do pomocy w gospodarstwie takich dwóch „robotników" jak Franek i Józek, nic dziwnego, że Hanka zaliimi talerzami ciska. — A myśmy dziś gnój wynosili! — pochwalił się niebacznie Andrzej. — Zgiń, przepadnij maro piekielna! — wymamrotał Józek wybałuszywszy oczy. — Kto wam kazał? — Nikt. Stolarkowie z pełnymi niesmaku minami zwijali wędkę. — Zabierz, Józek, tę żyłkę. Dziś już się wodnik nie pokaże. On nie lubi zadawać się z byle pracusiami. Tacy to zrozumienia nijakiego nie mają dla wodnych stworzeń. Ino im gnój w głowie albo szorowanie podłóg. — Prawda, Franus, szczera prawda. I obaj Stolarkowie nie obejrzawszy się nawet zaszyli się wśród gęstych paproci. Tylko zielone pióra lekko trącone wskazywały drogę prowadzącą do królestwa 73 wodnych stworzeń, sezamów, skarbów, i góralskich baśni. — Chodźcie już! — krzyknął Witek z góry. Obaj bracia nie bez żalu ruszyli w dalszą drogę. Jaworowy Stok był tuż, tuż. Mokre Wzgórze tonęło w słońcu. Kiedy zdyszani chłopcy wyszli z lasu na ścieżynkę prowadzącą ku poletku kartofli, oświetlona grań turniczki wydawała się tak bliska, jakby na wyciągnięcie ręki. Chata Bystroniów, z jednej strony osłonięta trzema świerkami, stała na pochyłym stoku, którego tarasy opadały ku łące. Piękna to była łąka: w wysokich soczystych trawach błękitniały kępy alpejskiego dzwonka na przemian z żółtym kuklikiem. Tu i ówdzie na stokach zakwitała goryczka. Od północy chatę otaczał schodzący las. Chronił od podmuchów styczniowej wichury, dawał cień i bezpieczeństwo. — Fajnie tu — wysapał Andrzej wpatrując się w ciemną ścianę świerków. Jacek kiwnął tylko głową. Miał dość wspinaczki. Jak na jeden raz zupełnie wystarczy. Witek spojrzał z ukosa na obu braci i roześmiał się. — Ale wam ta droga dała w kość! A ona codziennie stąd biega do szkoły! — Ta dziewczyna? — Andrzej spojrzał na małe szybki w oknach, które teraz odbijały słoneczne światło. 74 — Tak. — Wygląda na to, że nikogo w domu nie ma — zafrasował się Jacek. Marzył o kubku zimnego mleka. — Gdzieżby poszła! Słychać, jak zbyrkadła brzęczą. — Owcze dzwonki — ucieszył się Andrzej. — Po naszemu: zbyrkadła. — Witek rozejrzał się dokoła. Zagroda dla owiec była pusta. Zajrzeli do obory. Tak samo. Wszędzie panował idealny porządek. — Naprawdę sama tu teraz gospodarzy? — zdumiał się Jacek. Witek milcząco kiwnął głową. — Nie*chce mieszkać na dole. Strycula jej to proponował, ale uciekła. Mówią we wsi, że tu zdziczeje. Na amen. — Łąka nie skoszona — zastanowił się Andrzej. —-Drzewa narąbanego niewiele. — Chyba jednak nie poradzi sama — dorzucił Jacek. — Można by pomóc... Chłopcy nie bardzo wiedzieli, czy wypada robić cokolwiek pod nieobecność gospodyni. A może nie zechce? — Pójdziemy na halę. Tam, gdzie się pasą owce. Przedzierali się przez gęstwinę skalnej porzeczki, której dojrzałe już, kwaśne owoce skusiły obu braci. Wreszcie wyłoniła się hala. Stadko owiec, pilnowane przez wielkiego białego psa, pasło się rozciągnięte w tyralierę. 75 — Krajobraz jak z reklamowego plakatu — stęk-nął Jacek z trudem gramoląc się na skalny występ. — Ale nikogo nie ma. — Libuszaaaa! — zawołał Witek przykładając dłonie do ust. Biały pies rozszczekał się basowo. Dziewczynka wyskoczyła zza sterty zwalonych pni. Spojrzała w górę. Na widok chłopców lekko się zawahała, a potem podeszła bliżej. Spojrzała na swoją wypłowiałą spódnicę, na babciną bluzkę za dużą i za szeroką i zaczerwieniła się. ■■— To nasi letnicy — powiedział Witek. — Jacek i Andrzej. — Może masz w domu mleko? Tak mi się chce pić! — ratował sytuację bystrzejszy Andrzej. Kiwnęła głową. W milczeniu doszli do chaty. Zaprosiła ich do środka. Odmówili, woleli zostać na ganku. Obsiedli ławę stojącą pod ścianą i odpoczywali wyciągnąwszy przed siebie nogi. Libusza wyniosła mleko. Chłeptali z zachwytem, jakby przynajmniej przez miesiąc nie widzieli kropli płynu. — Narąbać ci drzewa? — zapytał Witek ocierając usta. Znów się lekko zaczerwieniła. — Dopiero rąbałam. — Ale już widać wyszło — mruknął Andrzej wstając z ławy. 76 — Zostaw — powiedział spokojnie Witek. — To jest robota w sam raz dla góralskiego syna! Dziewczynka roześmiała się. Za chwilę zza chałupy dobiegł miarowy odgłos odskakujących polan. —■ Co będzie w zimie? — zainteresował się Jacek. — Niby co ma być? — Nie zawieje cię tutaj? Wilki nie zjedzą? — Andrzej aż gęsiej skórki dostał na samą myśl o tym, że musiałby tu zostać sam, zdany tylko na własne siły. Libusza odrzuciła warkocz. — Przecież ja tu jestem wychowana. Od urodzenia. Było i tak, że babka we wsi nocowała. Sama tu wtedy byłam. To nic strasznego, tyle że trzeba o wszystkim pamiętać: wydoić krowy, nakarmić owce, jeśli to zima — drwa narąbać, w piecu napalić... —-Au nas w Krakowie centralne ogrzewanie, krów i owiec nie mamy. — Andrzej zamyślił się. Libusza uśmiechnęła się. Teraz była prawie ładna. — Ja bym tak nie mogła żyć. Bez gór, bez owiec... Nie! Jak można żyć bez owiec? Chłopcy popatrzyli na siebie w milczeniu. — A zimą? Kiedy drogę zasypie? — Drogę? Tu nie ma drogi! Każdą przecinkę, każde drzewo znam na pamięć. No i mam dobre hikorowe narty. Westchnęli. Coś w tym było, ale co? Natura? Przyzwyczajenie? Odwaga? Chyba jednak nie to. — Ja bym stąd nie poszła za żadne skarby świata! 77 — Nawet za te ukryte w kolibie? .— zażartował Jacek. Nachmurzyła się. — Witek wam powiedział o kolibie? — Nie całkiem dokładnie. Przecież on sam nie wie, gdzie to jest. Chyba tylko ci zwariowani Stolarkowie naprawdę wierzą w ten skarb! Libusza zamyśliła się. Ona też wychowała się na bajkach Stryculi. — Może on i jest. Kto to wie? Na skraju lasu zamajaczyła wysoka, barczysta sylwetka. — Wuj Mateusz idzie! — ucieszyła się dziewczynka. Zerwała się z ławy i pobiegła na spotkanie idącego. Wrócił zziajany Witek. Rzucił się na resztkę mleka i ocierając pot z czoła wysapał: — Chłop się zmęczy przy tej robocie, a co dopiero taki kurczak jak ona! — Kto to jest Mateusz? — zapytał Jacek wskazując dłonią dwie postacie, dużą i małą, które zmierzały ku chacie. — Leśniczy. Fajny chłop. Pomaga małej... — Ma leśniczówkę? — No. Pilnuje wyrębu. Kawałek drogi stąd. Będzie ze trzy godziny! — Ładny rni „kawałek drogi"! — roześmiał się Andrzej. — Ile to kilometrów? — U nas się w kilometrach nie mierzy — wzruszył ramionami Witek. — Góry to góry. Idziesz szybko, rów- 73 no — wcześnie zajdziesz, a wleczesz się, posiadujesz — to i noc złapie cię nad reglami. Ale jego leśniczówka już w innym rewirze. — Co dzień tu przychodzi? — Skądże! Dawniej to do wsi schodził, bywało, i raz w miesiącu. Teraz częściej. Przez nią. Przyjaźnił się z jej babką. Leśniczy wszedł na ganek i uśmiechem powitał chłopców. — Dobrze, że przyszliście. Dziewczynisko samo się na śmierć zanudzi. Zdjął z pleców pokaźnych rozmiarów plecak na metalowym stelażu. — Przyniosłem ci trochę mąki, cukru i soli. A tutaj... — Trzymał w dłoniach spore zawiniątko. — Pewnie ser! — wykrzyknął Andrzej. Witek wybuchnął śmiechem. — Oj, wy cepry, cepry! Przecież do gospodarki, gdzie jest stado owiec i dwie krowy, nie przynosi się v/ podarku sera! Leśniczy rozwinął lnianą ściereczkę. Zapachniało domowym piernikiem. Dziewczynka klasnęła w dłonie. — Skąd to wzięliście? Mateusz, zadowolony z wywołanego wrażenia, przysiadł na ławie i zapalił fajkę. — U starego Gorenia byłem. To sąsiednia leśniczówka. — Czy też ze trzy godziny drogi stąd? — zainteresował się Jacek. 79 - Cztery. — Fajkowy dym uleciał w granatowiejące niebo. Snuł się pasmami pod okapem. — I co? — dopytywała Libusza podparłszy brodę piąstką. Biały pies merdał ogonem u jej stóp. — Jego żona upiekła to ciasto dla ciebie. I przykazała, żebym cię na zimę zabrał do leśniczówki. Dziewczynka podniosła w górę wzrok. — Jak to? A krowy, owce? Mateusz potrząsnął głową. — Sam nie wiem, co z tym dobytkiem zrobić... Witek zastanowił się. — A gdyby tak pognać do wsi? Zanim jeszcze roztopy nastaną. U kogoś na zimę zostawić? Libusza potrząsnęła warkoczami. Pionowa zmarszczka przecięła jej gładkie czoło. — Nie dam zmarnować zwierząt. We wsi wszyscy mają dość swojego bydła do obrządku. Nikt nie weźmie. No i szkoła... Już tyle straciłam... Milczeli. Bo cóż można było powiedzieć? Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Chłodny wiatr powiał od lasu. Łąka pociemniała. — Wracamy — powiedział Witek. — Drzewa narą-bałem. Na jakiś czas starczy. Mateusz przesunął szorstką dłonią po głowie chłopca. — Zuch. A my jutro kosimy łąkę. Zostaję tu na jakiś czas. I na strzyżę już czas! Libusza z radością rzuciła się leśniczemu na szyję. Chłopcy wracali chłonąc zmieniający się koloryt wczesnego wieczoru. Nad Mokrym ciemniało już niebo. 80 * Pomału zbliżała się pora żniw. Stoki poszatkowane poletkami żyta i owsa falowały, kłaniając się na lewo i prawo ciężkimi kłosami. Jak na górskie gleby urodzaj zapowiadał się niezgorszy. Majowe deszcze sprawiły, że zboże wyrosło nad podziw. Zakurzona polna droga schodziła ku łąkom: W przedpołudniowej ciszy dochodziły dalekie odgłosy klepania i ostrzenia kos. Jak przed wiekami. Ostre spadki terenu, marna ziemia, wzgórki i dolinki nie pozwoliły na użycie takiego sprzętu jak w dolinach. Górale nie wiedzą praktycznie, co to żniwiarka czy snopowiązał-ka. A już'o wielkich kombajnach pracujących na równinach ani zamarzyć nie można. W każdym razie tu, wysoko w górach. Lato. Obaj Stolarkowie siedzieli nad strumykiem i mocząc nogi w lodowatej wodzie gwarzyli o sprawach wsi. — Powiem ci, Józek, że letnicy to dobra rzecz! — Franek żuł jakąś długą trawkę. Brat spojrzał na niego spod oka. — Iii, tyle kłopotu. . — Ale Witek stale w sklepiku siedzi. A to cukierków kupuje, a to herbatników... pieniądz jest z tych letników. — Może by się za przewodników w góry wynająć? — Franek spojrzał na brata z zaciekawieniem. — Niby my? 6. Libusza 81 — Pewnie że nie ksiądz proboszcz! Pomysł sam w sobie nie był najgorszy, tyle że nie do urzeczywistnienia. Oprócz rodziny Brodzkich do wsi trafiła tylko jedna letniczka, a i to z niemowlęciem i starą babką. W góry nie pójdą. Nawet za darmo. — Trza by tę kolibę odszukać. Może by się krakowskie chłopaki zapuściły pod Turnię! — Za pieniądze? — Głupiś! Który z nich da ci pieniądze! Tak sobie. Postraszyć, poopowiadać im historyjki o skarbach, rycerzach... — Można. Tyle że Hanka się wścieka, jak nas w domu nie ma. — Co tam Hanka! Kto by się dziewuchami przejmował! Od strony wsi szedł Strycula. Chłopcy poderwali się jak na komendę. Stary pewnie zmierzał do sklepiku na piwo. Lubił ich. Może kupi cukierków? Jeśli tylko będzie miał za co. Wybiegli na drogę. Stary mimo upału miał na sobie białe wełniane cyfrowane portki. Tylko koszula była miejska. W kratę. — Myślołek ześta w chałupie. — Dlaczego? — zdziwił się Józek. Sam pomysł, że w pełni lata, w dzień tak piękny mogliby siedzieć w domu, był co najmniej dziwny. — Hancyne tobołki na wóz podać. Kaj jedzie? — Kto? — Spojrzeli na starego, jakby go pierwszy raz widzieli na oczy. 82 — Cozeście to pogłupieli? Dyć wąsa Hanka. Widzio-łek. Chłopcy wymienili szybkie spojrzenia. Albo stary się już upił i plecie byle co, albo... Wystrzelili jak z procy. Aż się za ich bosymi piętami droga zakurzyła. Podwórze było puste. Drzwi chaty zamknięte na skobel. Dziwne. Józek uczuł nagły nieznany skurcz w sercu. Frankowi szczękały zęby, jakby to był mróz nie byle jaki. Cicho, na palcach podszedł do wielkiej skrzyni, gdzie chowano rzeczy po matce i Hanczyne szmatki. Podniósł wieko i zdębiał. Rzeczy nie było. Tyle tylko starych łachów, co to ledwie przykrywały dno. Milczeli. Potem, jak na komendę, zrobili w tył zwrot i już gnali dróżką ku wsi. Ocknęli się koło plebanii. Nad kamiennym murkiem kwitły lipy. Zapach aż kręcił w nosie i przyprawiał o ból głowy. — Józek — wysapał Franek. — Idziemy po ojca, czy walimy na stację? — Coś ty, to kawał drogi. — Więc co? Zaskrzypiały nie nasmarowane koła. Wóz z sianem toczył się lipową aleją. Kasztanowate ciężkie persze-rony zamiatały kudłatymi ogonami, jakby chcąc pokazać, że ten załadowany pojazd wraz ze śpiącym woźnicą znaczy dla nich tyle, co mucha. Chłopcy nie zastanawiali się długo. Ledwie wóz wyminął dostojną cmentarną bramę, już uczepili się 83 drewnianych balasków i w jednej sekundzie siedzieli na pachnącym sianie. — Nie zdążymy! — Skąd wiesz? A bo to wiadomo, na jaki pociąg Hanka chciała zdążyć? Droga dłużyła się niemiłosiernie. Gdzieś w połowie, na rozwidleniu, zeskoczyli z wozu. Konie poczłapały w lewo. To nie był kierunek do stacji. Chłopcy stali na poboczu zastanawiając się, co dalej robić. Wiatr muskał bezgłośnie liście na wysokich topolach i tylko buczenie przelatującego trzmiela rozpraszało panującą ciszę. Nagle, gdzieś za łanem żyta, coś zaterkotało raz i drugi. Chłopcy rzucili się naprzód. Z polnej dróżki wyłonił się zielony ciągnik z przyczepą. Bieg na sto metrów, który urządzili obaj Stolarkowie, przyniósłby im zapewne złoty medal na olimpiadzie. Zdyszani dopadli maszyny, gdy ta robiła łagodny skręt na drogę. — Musimy na dworzec! — wychrypiał Józek, czując, że mu serce bije jak oszalałe. — Pan zawiezie?! — W głosie Franka brzmiała prośba i strach. Traktorzysta przyhamował. — Wskakujcie! Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Jechali w milczeniu, nawet nie patrząc na siebie. Każdy z nich myślał to samo: że przecież w ucieczce Hanki mają swój własny niebagatelny udział. I każdy z nich wiedział, że drugi o tym wie. Już z daleka dojrzeli drewniany dach nad peronem 84 stacyjki. Korzystając z okazji, że kierowca zwolnił przed przejazdem, obaj chłopcy zeskoczyli z przyczepy. Józek pomachał ręką „dobroczyńcy" i puścili się pędem na skróty. Wpadli na peron ostatkiem sił, omal nie zwalając z nóg wysokiego mężczyzny, który stał w przejściu. — Hola, panowie! Dokąd to? — zawołał chwytając Józka za łokieć. Chłopiec chciał się wyrwać, ale w tym momencie poznał doktora Brodzkiego. — Młodzi Stolarkowie, jak widzę. Chcieliście pożegnać siostrę? Niestety, spóźniliście się! Franek zatrzymał się jak wryty. — Pan ją widział? Pojechała? Doktor Brodzki uniósł wysoko brwi. — Sam ją tu przywiozłem. Prosiła mnie o to. Dlaczego macie takie zdziwione miny? — Z tobołami? — wyrzucił z siebie Józek bliski płaczu. — Kto? — No, Hanka! Doktor poprawił okulary. Uważnie przyjrzał się chłopcom. — Może ja wam powiem, co mi wiadomo. Inaczej się nie dogadamy. Franek bezsilnie skinął głową. — Zamówiłem u Wosiaka furmankę na dziś — ciągnął doktor w zamyśleniu. — Musiałem być dziś na dworcu. Ktoś mi obiecał dostarczyć paczkę z książka- 85 mi, ktoś ze znajomych, kto jechał pociągiem do Nowego Targu. Zresztą, nie to jest ważne. Wasza siostra przybiegła do mnie z zapytaniem, czy mogę ją ze sobą zabrać. Zgodziłem się... — Skąd wiedziała, że pan jedzie? — przerwał Franek. Józek wzruszył ramionami. — A bo to tajemnica? Mnie też Witek wczoraj o tym mówił, ale skąd mogłem wiedzieć, że ona... że Hanka... — Przyjechała ze mną na stację, wydała mi się jakaś zmartwiona, ale nie pytałem o nic. Wspomniała, że jedzie do Nowego Targu, więcej nic nie wiem. Franek zagryzł usta. — Ona uciekła. Doktor drgnął. Okulary zjechały mu na czubek nosa. — Uciekła? Dlaczego? Józek odgarnął kosmyk włosów z czoła. — Zabrała wszystkie swoje rzeczy. — I te, co zostały po mamie — dorzucił Franek. Właściwie nie wiedział, dlaczego to wszystko mówi, ale do doktora czuł od początku dziwny szacunek i zaufanie. Znał go od czterech lat, od kiedy Brodzcy zaczęli spędzać wakacje w górach. I chociaż rzadko ze sobą rozmawiali, to jednak niewidzialna nić sympatii została zadzierzgnięta. — Ojciec o tym wie? — zapytał doktor w zamyśleniu. Chłopcy spuścili głowy. Ojciec? Pewnie nic nie wie. 86 I tak cały wolny od zajęć gospodarskich czas spędza w sklepiku u Siekierki. A nierzadko zamiast w pole, już od rana idzie na małe piwko. We wsi nie ma żadnej gospody, wszystkie spotkania towarzyskie odbywają się w ciasnym sklepiku, gdzie mydło konkuruje z puszkami smalcu, a bele kretonu z naftą. — Trzeba koniecznie powiadomić ojca — zasępił się doktor. — Wracamy! Wosiak też już pewnie pozałatwiał wszystkie swoje sprawy. Ruszyli do furki czekającej po drugiej stronie stacji. W upale cichutko brzęczały szyny, ginąc gdzieś wśród łanów żyta. Czerwone główki maków chwiały się, jakby z czegoś niezadowolone. Miękki, ciężki upał. Chłopcy jechali w milczeniu. Milczał również doktor. Za to Wosiak gadał coś, zawzięcie wymachując batem, jakby to mogło ponaglić zgrzane koniki do szybszego biegu. Dudnienie furmanki wypłaszało kłęby pyłu. Józek i Franek myśleli o tym samym: jak teraz ich gospodarstwo będzie wyglądało bez siostry. Ale tak naprawdę, to nie potrafili sobie tego nawet wyobrazić. We wsi zawrzało po ucieczce Hanki. Z jednej strony część chłopów zebranych koło sklepiku kiwała głowami z jakimś zrozumieniem, boć to przecież nie pierwsza dziewucha ze wsi do miasta odeszła, z drugiej jazgotliwe baby pytlowały, że nie do męża poszła, lecz na wysługi. — Po obcych będzie się tułać! — prychała Skupie- 87 niowa zaniepokojona nie na żarty o los swojej Tereski, największej Hanczynej przyjaciółki. — Nie po obcych — broniła Tereska nieobecnej. — Przecież nie na służącą poszła! — Ino co? — Bartusiowa dźwignęła ciężkie wiadro. — U fryzjera miała dostać pracę. — Tfu! — splunęła Gronikowa wycierając ręce w fartuch. — Brudne kłaki babom prać. Też mi zajęcie dla gospodarskiej córki! Tu na swoim była. Tej prawdzie nie mógł nikt zaprzeczyć. Toteż zmartwiona Tereska umilkła. Lato przechodziło pod reglami znacząc skoszone dawno łąki nowymi barwami kwiatów i ziół. Las stał się ciemnozielony, ściszony i jakby gęściejszy. Sierpień był gorący i pełen zapachów. Na początku miesiąca doktor Brodzki odjechał do Krakowa, pozostawiając synów pod opieką gaździny. Witek nie taił radości. Lubił doktora, ale wydawało mu się, iż pod jego nieobecność chłopcy będą mieli nieco więcej swobody. Odkąd bracia Stolarkowie zostali wprzęgnięci w ciężki kierat gospodarskich obowiązków, Jackowi i Andrzejowi pozostał jedynie Witek. Toteż pomagali mu, jak umieli, w pracy, by wykroić więcej czasu na wspólne zabawy. Wosiakowa pilnowała letników jak oka w głowie. Krzątając się po gospodarstwie raz i drugi wybiegała na łąkę lub do zagajnika, by choć z daleka usłyszeć znajome głosy. Kiedy chłopcy wybierali się na 88 wycieczkę nad regle, drżała z niepokoju, czy ich aby po drodze nie złapie deszcz. I tak upływały wakacje. Na Mokrym Wzgórzu, które jak nigdy suche było tego lata, życie toczyło się prawie jak dawniej. Libusza wstawała o świcie, doiła krowy i owce, wypuszczała je z zagrody na halę, a sama krzątała się w oborze i po małym gospodarstwie. Dzięki pomocy Mateusza skoszone, pachnące siano, wysuszone i zebrane, zalegało drewniany szałas aż po pułap. W lipcu też zostały zestrzyżone tryki z owczego stada, co nie było łatwym zadaniem. Raz lub dwa razy w tygodniu Libusza z wielkim plecakiem szła do wsi. Niosła do Siekierki na sprzedaż ser owczy owinięty w białe płótno i przypominający swym wyglądem wielkie bochny bielutkiego chleba przed upieczeniem. Ser nauczyła ją robić babka, gdy dziewczynka miała sześć lat. Długo mókł w kadzi ze słoną wodą, zanim nabrał odpowiedniej konsystencji. Siekierka widział w tym dobry interes. Kupował od górali ser płacąc gotówką, a sam raz w tygodniu wysyłał transport do wędzarni czy punktu skupu w odległym miasteczku. Górale nieco pomstowali na zbyt niskie ceny, ale który z hodowców owiec mógł sobie pozwolić na sprzedaż detaliczną? Ich czas był zbyt drogi, a przecież każdy we wsi marzył o nowym murowanym domu. I stawiali je. Coraz więcej rodzin. Dziewczynka przywykła do ciężkiej pracy, nie od- 89 czuwała prawie wcale samotności. Z przykrością opuszczała swoje górskie królestwo bojąc się, iż w czasie jej nieobecności coś złego może się przydarzyć. Aczkolwiek nie było obawy wilków, nikt o nich nigdy na Mokrym nie słyszał, niemniej owce pozostawione tylko opiece kudłatego Puli mogły spłoszyć się czymś, nagłym gradem czy piorunem, i pójść w rozsypkę. Takie przerażone stado nie patrzy, gdzie biegnie. Oszalałe ze strachu zwierzę łatwo może wpaść w skalną szczelinę. I tragedia gotowa. Libusza nie miała jednak innego wyjścia. Oświetlenie naftowe wymagało stałego uzupełnienia zapasów, a i do jedzenia coś innego niż ser i jaja też by się zdało. Nawet Puli nie lubił postnej kaszy, bo który pies to lubi. A przecież był to pies pasterski, który „zarabia" na swoje utrzymanie całodziennym uganianiem się za stadem. Nawet krowy, wielkie i ciężkie, bały się jego basowego szczekania i kąśliwych zębów, gdy przez głupotę właziły nie tam, gdzie trzeba. Libusza, załatwiwszy swoje sprawunki we wsi, szybko wracała w góry. Nie lubiła jękliwych żalów bab, ani mrukliwych spojrzeń chłopów. Nie chciała być przedmiotem rozmów toczonych przy piwie, ani przykładem dawanym przez niektóre matki wiejskim podrostkom. Tych ostatnich wyraźnie unikała. Czasem zaglądała do Wosiaków, ale rzadko, i tylko wtedy, gdy jej droga prowadziła skrótem. Nie wiedziała, nie zastanawiała się nawet nad tym, 90 co będzie dalej i jak przyjdzie jej żyć na wzgórzu, gdy jesienne roztopy zamienią drogi w błotnistą maź, a potem lody skują je w krystaliczną skorupę. Co będzie ze szkołą? Na razie było lato i poletko kartofli zarastało chwastem. Trzeba było wyjść z motyką i okopać je nieco. A ziemia sucha i spękana niełatwo ustępowała pod naciskiem słabych ramion. Libusza otarła pot z czoła i spojrzała w kierunku Turni. Białe cumulusy płynęły jak kłębki cukrowej waty. Ktoś nadchodził od lasu. Dziewczynka przysłoniła oczy ręką. Stary Strycula ciężko podpierając się grubym kijem szedł przez Гаке z głową opuszczoną i zsuniętym głęboko na czoło kapeluszu. Libusza rzuciła motykę i pobiegła mu na spotkanie. Jej opalona, piegowata twarzyczka okolona jasnymi prostymi kosmykami jaśniała radością. Stary długo gładził ją po głowie, a potem wyjął zza pazuchy paczkę cukierków i wcisnął ją dziewczynce do ręki. Siedzieli na ganku w cieniu szumiących drzew i nie odzywali się do siebie ani słowem. Wreszcie stary pyknął zgasłą fajkę, rozejrzał się po gospodarstwie i pokiwał głową. — Jako ci to? — Dobrze. — Podniosła twarz ku plamie słońca która przedarłszy się poprzez gałęzie drgała tuż nad głową starego. 91 Nasypał tytoniu do fajki i ugniatał go pożółkłymi palcami. — Przedałabyś pole. Spojrzała na niego przestraszona. — Nie. — Do miasta ci trza. Do szkół. — Nie! Milczeli. Ale było to milczenie pełne żalu i niezgody. Zginęła gdzieś, rozpłynęła się w świetlistej plamie słońca cała radość. Pozostał smutek i niepewność. — Dwanaście ci roków dopiro. — Trzynasty. To niczego nie wyjaśniało. Raczej dawało przewagę staremu. Dziewczynka jako niepełnoletnia nie mogła decydować o sobie. Ale nie przyszło jej to do głowy. W ogóle nie przypuszczała, że ktoś mógłby w tej sprawie za nią decydować. Sądziła, że są to tylko dobre rady krewniaka, który boi się, że nie podoła ciężkiej pracy. — Kartofle okopałam, owce silne, krowy mleko dają, nie chorują, a ser tłusty — wyliczała rozcapierzając palce dłoni. Pokiwał głową. — Na mnie pora. Zerwała się z ławy spłoszona. — Mleka się nie napijecie? Kartofli ugotuję... Stary dźwignął się ciężko i na ugiętych kolanach zszedł ze schodków. — Ni mom casu. Obacyć ino chciołek. Dziewczynka dreptała za nim aż na sam skraj lasu. 92 Obok hasał Puli z wywieszonym jęzorem. Stary nie obejrzał się. Podpierając się kijem, ostrożnie stawiał stopy na stromym stoku młodniaka. W oddali szumiały korony niebotycznych świerków. Dziewczynka niechętnie zawróciła ku chacie. Zostawiła porzuconą w zagonie motykę i przysiadłszy na schodkach, objęła rękoma kolana. Jakiś niepokój wkradł się jej do serca i drążył umysł. Siedziała tak, aż cienie wieczorne zaczęły spływać w dolinę, a nad ostrą krawędzią Turni zajaśniała pierwsza gwiazda. Niebo jeszcze było niebieskie, w odcieniu starego aksamitu, a już gwiazda płonęła, niczym zapowiedź spokojnej nocy. Libusza "czuła swoją samotność. Może dziś po raz pierwszy. Dotąd brakło czasu. Ale wizyta starego Stry-culi wyraźnie jej to uzmysłowiła. Wstała i weszła do chałupy. Błysnęła zapałka i lampa zapłonęła ciepłym blaskiem. W jej świetle wychynęły z mroku swojski stół, ława i wielkie, po babce odziedziczone łóżko ze stosem poduszek. Pranie trzeba zrobić — pomyślała. — Ale to już jutro. Jak skończę okopywać ten zagon. Wyszła na podwórze i spojrzała w stronę, gdzie czerniły się ściany obory. Zarzuciła chustkę na ramiona, bo wieczorny chłód ciągnął od gór. Krowy stały przytulone do siebie przeżuwając pokarm. Ich ciepłe oddechy napełniały oborę spokojem. Dziewczynka poczo-chrała zwierzę po karku. Wielki łeb uniósł się w górę i miękkie nozdrza dotknęły jej dłoni. W tej samej 93 chwili przestała być sama. Zniknął niepokój, rozwiał się jak pył na drodze. Zamknęła owce na noc. Wełniane stadko trącało się różowymi nosami. Czarny baran podniósł trójkątną głowę i spojrzał na dziewczynkę. Uśmiechnęła się. Zasypiała w kraciastej pierzynie z głęboką dziecięcą wiarą, że nikt na świecie nie może jej odebrać tych zwierząt, kartoflanego pola, chaty z drewnianym gankiem u stóp strzelistej Turni. Tylko tu mogła być szczęśliwa. Tylko tu mogła żyć. Źle się działo w zagrodzie Stolarków od czasu, gdy odjechała Hanka. Stary nie dbał o gospodarkę, pozostawiając chłopcom troskę o nakarmienie i napojenie bydła. Na nie skoszonej po raz drugi łące przekwitały fioletowe bodziszki, różowa krwawnica i pęki wierz-bówki. Franek i Józek, przywykli od dzieciństwa do rządów starszej siostry, nie umieli zorganizować sobie pracy. Nawał roboty spadł im na głowę i obaj chłopcy miotali się po podwórzu, oborze i stodole nie wiedząc, w co najpierw wetknąć ręce. A bardzo chcieli podołać obowiązkom. Raczej z czystej przekory. Że potrafią, jak chcą. Sąsiedzi kiwali głowami, gdy stary zamiast w pole wyruszał do sklepiku, by tam, w gronie sobie podobnych, rozpaczać nad swoim losem. W młodych Stolarkach zagrała urażona ambicja i jakieś podświadome poczucie obowiązku. Nie przyzna- 94 wali się nawet przed sobą, jak bardzo im brak wiecznego pohukiwania Hanki, ale też jej dobrego słowa, które choć rzadko bywało w użyciu, tym bardziej potwierdzało w nich poczucie własnej wartości. Kręcili się po pustej chacie przestawiając garnki, do których nie bardzo było co wkładać. Litościwe sąsiadki jak Gronikowa czy Bartusiowa zapraszały ich czasem na talerz barszczu z kartoflami, instruując po matczynemu, jak należy posługiwać się patelnią czy brytfanną. Tyle że nauki te jakoś nie trafiały na podatny grunt. Nierzadko z przegotowanych ziemniaków robiła się zupa, a zapomniana na ogniu kaszanka przypominała kolorem i smakiem najlepszy czarnoziem. O* jedno dbali z uporem — o konie i krowy. Tę pracę zna i ceni każde wiejskie dziecko. Tydzień się kończył, wieś trzepała pierzyny i poduchy, korzystając z nieustającej pogody. Szorowano podłogi, niektórzy nawet napychali stare sienniki świeżym sia"nem. Wyprana pościel wisiała na sznurach, łopocąc na wietrze i drażniąc uwiązane na łańcuchach psy. Józek przetrząsał ściółkę w oborze, gdy nagle dostrzegł na podwórku Witka Wosiaka. — Co jest? — spytał lekko speszony, przypomniawszy sobie, jak to niedawno jeszcze głosił, że „od roboty mózg wysycha". Witek jakoś dziwnie patrzył w bok. — No, gadaj! Chłopiec westchnął. To, co miał do zakomunikowania, nie było ani przyjemne, ani łatwe do przekazania. 95 — Wasz tato... — Co z nim? — zainteresował się Franek, który nagle pojawił się z widłami w garści. — Może... trzeba by go wyciągnąć ze sklepiku. Po pijanemu tam rozrabia... Obaj chłopcy spojrzeli po sobie. Bagatela! Wyprowadzić, ale jak? — Z kim tam siedzi? — Az kimże! Ze Stryculą i Siekierką. Franek wzruszył ramionami. — Co my możemy? — Jak chcecie — mruknął Witek obracając się na pięcie. — Mówię, co myślę. Nikt mnie tu nie przysyłał... ja sam... cześć! Obaj Stolarkowie zamyślili się chwilę. — Wszystko przez Hankę. — No. — Idziemy? — No. Na skraju wsi droga rozszerzała się tworząc wygodny, szeroki gościniec. Z jednej strony obrastał lipami stary cmentarz, a z drugiej bielał porośnięty zielenią murek, oddzielający kościół i plebanię od skupiska chat. Trzecia z prawej, przypominająca raczej drewnianą ruderę, była od lat w posiadaniu Jana Siekierki, który dobudowawszy spore magazynowe zaplecze, prowadził tu sklep GS. Jedyny we wsi. Zaopatrzenie na ogół było w nim przeciętne. Ot, jak wiejski sklepik. Ale nie brakło w nim nigdy flaszki piwa, a bywało i czegoś moc- 96 niejszego. Baby nie lubiły Siekierki, ale górale tłumnie schodzili się do sklepiku, szczególnie wieczorami, by przy kufelku pogadać o tym i owym. Nie było w tym sklepie dość dużo miejsca, toteż w pogodne wieczory i niedzielne przedpołudnia rozsiadali się na drewnianych ławach w przyległym sadzie. Tu było o wiele przyjemniej. Franek i Józek stali za węgłem zastanawiając się, co robić dalej. Nijako im było wkroczyć do środka i siłą wyciągnąć ojca. Wstyd. A nuż wszyscy będą patrzeć? — Zobacz, czy on tam jest. Ja tu zaczekam! — szepnął bratu Franek. Józek ociągając się, podszedł do drzwi. Wrócił dziwnie szybko kręcąc przecząco głową. — Może jest w sadku? Idziemy? Józek zastanowił się. — Czekaj, nie tędy. Jak nas od razu zobaczy, to zacznie wrzeszczeć. Zajdziemy od strony łąki! Przez płot. W sadzie brzęczały pszczoły. Wczesne jabłka już się rumieniły, choć to dopiero sierpień. Ale w smaku były jeszcze do. niczego. Obaj chłopcy dobrze o tym wiedzieli, toteż nie zwracali nawet uwagi na wiszące tuż nad głowami owoce. — Patrz, tam siedzą! — wysapał Józek. — Tato, Stryculą i sklepikarz. Chłopcy zbliżyli się na odległość wyciągniętej ręki. Zasłaniały ich niskie pnie dwóch karłowatych śliw. V. Libusza 97 Stary Stolarek spał wygodnie oparty o pień drzewa rosnącego tuż za ławą. Przed nim stał nie dopity ku-felek. Pozostali dwaj górale cicho o czymś gwarzyli. Franek już chciał podejść i szarpnąć ojca za kapotę, gdy nagle doleciały go słowa sklepikarza: — I co? Sprzedacie tę ziemię po Bystroniowej? Bo już mi pilno. Kupiec dłużej czekać nie będzie. Franka aż zatkało. Spojrzał znacząco na brata i położywszy palec na ustach, przysunął się bliżej ławki. Strycula obracał w dłoni pustą butelkę. — Nijak mi godać z dziewuchą. Siekierka aż się uniósł z ławki. Złość wykrzywiła mu twarz, spurpurowiał i wrzasnął: — Co cię obchodzi dziewczyna!? Nie jest pełnoletnia, ty jesteś jej jedynym krewniakiem! Ciebie musi słuchać! Strycula nie wydawał się przekonany. — Jo nie wim. Krewniacka moja jest, po prawdzie, ale to ji ziemia, nie moja. Siekierka widząc, że się zagalopował, zaczął łagodniej. — Nie możesz pozwolić, żeby tam sama w górach została. To jeszcze dziecko. Weź ją do siebie, ugotuje ci, posprząta, a i do szkoły blisko. Strycula kiwnął głową. — Dyć prowda. — No widzisz! — ucieszył się sklepikarz. — A ziemię sprzedać trzeba. Nie ma jej kto uprawiać. Ty już jesteś na to za stary. 98 — Tyz prowda. Ino... — Czekaj —■ przerwał mu Siekierka, sięgając da wypchanego portfela. — Widzisz te pieniądze? Staremu oczy rozbłysły. — Dam ci je. Tylko załatw przepisanie ziemi. Potem już możesz ją sprzedać. A dziewczynie i tak pa tobie chata zostanie. I ogród. Do grobu tego ze sobą nie zabierzesz. Krzywdy nijakiej mieć nie będzie. A co do pieniędzy za ziemię, ugodzimy się! Do wójta nie pójdziemy! Strycula podrapał się w głowę. Filcowy czarny kapelusz zsunął mu się na kark. Widok takiej masy dudków głęboko zapadł mu w góralską duszę. — No jak?'1*ęka? Strycula przybił. — Niech będzie. Trzmiel bucząc przeleciał między liśćmi jabłoni. Przyciśnięci do pnia chłopcy nie wierzyli własnym uszom. Spoglądali na siebie nie wiedząc, co robić. O smacznie śpiącym ojcu już nie myśleli. Pomalutku, by nie zdradzić swojej obecności, zaczęli się wycofywać w kierunku płotu. Na łące przystanęli. — Nic, tylko stary chce wykiwać Libuszę. Franek zamyślił się. — Strycula za dudki pójdzie na kolanach do Częstochowy. To ten łajdak Siekierka coś tu knuje! Musi mieć w tym jakiś swój interes. Zrobimy go w konia? Józkowi oczy zabłysły. — Nooo? 99 Franek zatarł ręce. — Trzeba zawiadomić Libuszę. — Głupiś! — syknął Józek. — Co ta gęś z tego zrozumie? Nic! I co może sama zrobić? Franek zastanowił się. Istotnie. Nie jest to najlepszy z pomysłów. — Szkoda, że nie ma doktora Brodzkiego. — No — dorzucił Józek. — Fakt. On by wiedział, co zrobić. — A synkowie? Z miasta są. Może co wymyślą? Franek ruszył w kierunku obejścia Wosiaków. — Ty — przypomniał sobie Józek. — A tato? — Wyśpi się i sam do domu wróci. Nic mu nie będzie. Jeszcze na nas naskoczy za to, że podłoga nie wyszorowana! Józek kiwnął głową. Wcale nie miał ochoty na ewentualne ojcowe wymówki i żale. Sprawa Libuszy była pilna. Kto wie, co zrobi Strycula? W obejściu Wosiaków pachniało waniliowym ciastem. Babka doglądała pieca, czy aby się placek nie przypala, pilnując przy tym rozłożonych na kuchennym stole wiktuałów. Po rodzynki sięgali garścią chłopcy, zaś na mleko polował rudy kot. — Wyszlibyście gdzie na powietrze — biadoliła staruszka, której sprzykrzyło się już przepędzanie ścierką łasuchów. — Ciasto mi przy was nie rośnie! Witek westchnął. Kończyła się już swoboda. Za trzy dni wraca doktor Brodzki, a za dwa tygodnie chłopcy 100 wyjeżdżają do Krakowa. Kończyły się wakacje. Szkoda. Jacek i Andrzej dotrzymali słowa i pomagali Witkowi przy gospodarce. Dzięki temu miał o wiele więcej wolnego czasu. Hasali zatem po łąkach, odwiedzali juhasów i krowiarki na hali, budowali szałasy i wieczorem padając ze zmęczenia ledwie mogli umoczyć usta w mleku, a już sen kleił powieki. Ale lato odchodziło. I nie było na to żadnej rady. Wieczorami sine mgły schodziły w dolinę, rozciągały się siecią ponad kartofliskiem, rankiem zimna rosa perliła się na żółknących trawach. Jesień stała już za Siną Turnią i tylko czekała na okazję lub na północny wiatr. Dłużej spały wróble, trudniej wstawali ludzie. Stary Wosiak wszedł do kuchni ciskając pusty worek na świeżo zamiecioną podłogę. — Cóz ty! — syknęła Wosiakowa, ale nie powiedziała nic więcej. Postawiła przed mężem talerz wypełniony po brzegi tłustym żurem. Wosiak jadł pogryzając chlebem. — Coś z tym Stolarkiem nie jest dobrze — rzekł odkładając łyżkę. — A co? — włączyła się babka. — Gospodarkę całkiem zapuścił. Ino w sklepiku siedzi i rozpacza. — Za Hanką? — spytała cicho Wosiakowa. — Chyba. Coś mu się we łbie całkiem pomieszało. — Bo to i wstyd — zajazgotała babka dyszkantem. — Chłopów trzech ostawić samiuśkich w chałupie. Wstyd i grzech. 101 Wosiak pokiwał głową. — Jakby był z niego gospodarz, to i we trójkę by sobie poradzili! Tam, na Mokrym, dziewczynka sama jak ten palec, a nie narzeka. Ziemi za nic opuścić nie chce! — Woli być na swoim -— powiedział Witek. — Byłeś tam? — W głosie ojca zabrzmiała surowa przygana. Witek zawstydził się. Już tak dawno nie był na Mokrym. Chyba ze dwa tygodnie. — Nie szło ostatnio... — Co to znaczy: nie szło? Nogi nie szły? Witek spuścił oczy. Jak wytłumaczyć ojcu, że stawiali szałas? I że to im zabrało cały wolny czas. — Pójdziemy. Może jutro. — Jutro, jutro — fukał ojciec zapalając fajkę. — Obora, stodoła w porządku? — Tak jest! — odkrzyknęli milczący dotąd bracia Brodzcy. Góral uśmiechnął się. —• Zdaliby mi się tacy pomocnicy na cały rok, no nie? Daj im babka ciasta, co tak cszczędzas*z? Staruszka pogroziła mu wałkiem. — Jak będzie pora, to dostaną. A teraz wynosić mi się z kuchni! Chłopcy ociągając się wyszli na podwórze. Słońce jaskrawo oświetlało zachodnią część Turni. Bukowa Kopa pozostawała w cieniu, tylko przecinka prowadząca nad potok u stóp Jaworowego Stoku ryso- 102 wała się wyraźną linią jaśniejszej zieleni. Łąką wracały krowy z pastwiska, rycząc przeciągle. Potem, na przełaj, biegły dwie postacie. Witek przysłonił dłonią oczy. — Stolarkowie galopują jakby na wyścigi! Andrzej wdrapał się na ogrodzenie. — Wygląda, że tu biegną. Za chwilę Józek i Franek ciężko dysząc opadli na ławkę stojącą pod jabłonką. — Co się stało? — spytał podejrzliwie Witek. Wietrzył jakiś zwykły, jak to u Stolarków, kawał. Franek otworzył usta i jak ryba chwytał powietrze. — N00? — niecierpliwił się Andrzej. Relację zaczął Józek: — Słyszelim takie rzeczy... takie rzeczy... — Znowu jakieś bajdy! — zniechęcił się Witek. — No, gadaj wreszcie! Franek pomału przychodził do siebie. « — Słyszeliśmy w sklepiku... — W sadku! — sprostował Józek. Witek trzepnął ręką w oparcie ławki, aż zatrzeszczała. — Do diabła! Niech gada jeden! Stolarkowie spojrzeli po sobie. — Dobra — Franek nie wytrzymał napięcia — już mówię. To jest bardzo ważne. Właściwie potrzebny byłby doktor Brodzki, ale... — Ojciec? — zdziwił się Jacek. — A do czego? Zachorował kto? 103 Józek przecząco pokręcił głową. — Sprawa jest paskudna. Idzie o to, że Siekierka namówił Stryculę, żeby ten odsprzedał ziemię. — No to co? — nie zrozumiał Jacek. — Co to ma wspólnego z naszym ojcem? — Czekaj, wyjaśnię! — zniecierpliwił się Franek. — Chodzi o ziemię na Mokrym Wzgórzu! O chatęr pole, łąkę, które Libuszy po babce zostały! Witek gwizdnął przeciągle. Dla niego sprawa była jasna. Urodzony na wsi, znał cenę, jaką płaci się za ziemię. Cenę pracy, potu, wytrwałości, którą tak trudno jest przeliczyć na złotówki. Szczególnie tu, w górach, gdzie każdy wyrywa skałom i kamieniom to, co gdzie indziej rodzi się bez trudu. Ileż krwi się tu dawniej lało, ile zapiekłej ludzkiej nienawiści. A choćby i babka Bystroniowa! We dwoje z mężem ziemię karczowali, wywozili kamienie. A teraz ktoś chce tę właśnie ziemię zagarnąć, wykorzystać naiwność niepełnoletniej dziewczynki, a samemu schować pieniądze do skrzyni? Niedoczekanie! — Tak być nie może! -— tupnął nogą Witek. — To jest... to jest... Stolarkowie milczeli. Jacek podniósł kamień i w zamyśleniu ważył go chwilę w dłoni. — Czy ona o tym wie? — Chyba nie. — Franek przyglądał się własnej pięcie. — Ale to nie ma żadnego znaczenia! Cóż ona może 104 zdziałać przeciwko takiemu typowi jak Siekierka? My też nic sami nie poradzimy... — A ten... no, jak on się nazywa?... — Andrzej podrapał się w czubek głowy. — Kto? — zapytali chórem. — Ten leśniczy, który wtedy był na Mokrym? Witek palnął się otwartą dłonią w czoło. — Synu, jesteś genialny! Roześmieli się. Tak mawiał doktor Brodzki, gdy był w szczególnie dobrym humorze. — Trzeba tam pójść. Do leśniczówki. — Kawał drogi — zastanowił się Józek. — Dwie godziny na Mokre, ze cztery i pół do leśniczówki! — Co*to dla nas! — roześmiał się Jacek. — Sześć godzin w jedną, sześć w drugą. — A pani Wosiakowa? — mruknął praktyczny Andrzej. — Co na to powie, jak nie przyjdziemy na obiad? Witek podniósł w górę palec. — Trzeba to wszystko dobrze zorganizować. Cepry... to jest Andrzej i Jacek wcale nie muszą iść obaj razem. To zbyteczne. — Ale wymyślił! — warknął Andrzej. — Sam zostań! — Przecież nawet nie wiecie, gdzie jest leśniczówka — perswadował łagodnie Witek. — Fakt. — Proponuję następujący plan. — Witek czuł się w 105 swoim żywiole. Mógł na własnym podwórku i w towarzystwie „własnych" ceprów grać chwilową rolę przywódcy. — Jutro skoro świt wyruszamy na Mokre. — A leśniczówka? — zaniepokoił się Jacek. — Słuchajcie, co mówię. W domu powiemy, że idziemy do Libuszy i zostaniemy tam cały dzień. Trzeba dziewczynie pomóc w tym i owym. Jasne? — Jasne! — zgodzili się Brodzcy. — A wy? — spytał Stolarków, którzy siedzieli ze spuszczonymi głowami, intensywnie nad czymś myśląc. — Bo tato... — zaczął Franek. — N00, nie wiem. Trzeba bydło oporządzić, a i siano jeszcze nie zwiezione. Ludzie patrzą... — Poszliby my, jeszcze jak! — rozmarzył się Józek, wspominając dawne dobre czasy. Witek zagryzł wargi. — A jakbyśmy pojutrze razem z wami to siano przytaskali z łąk? Frankowi rozbłysy oczy, ale za moment przygasły. — Będziesz robił na cudzym? — A cóż w tym dziwnego? — spytał Andrzej. Stolarkowie mieli niepewne miny. Witek wybuchnął śmiechem. — Nie rozumieją! Im się dotąd nie zdarzyło nie tylko pomóc komuś, ale nawet zrobić własną robotę! Kiedy była Hanka... Józek zerwał się z ławki. Był zły jak chrzan. To prawda, co powiedział Witek, ale po co o tym mówić 106 głośno? I to przy obcych? Bo goście z miasta zawsze tu będą obcymi. — Łaski nie trzeba! Franek stanął obok brata. — Chcieliśmy dobrze, ale możemy to mieć w nosie! A co do siana, to je sobie zwieziemy, jak przyjdzie jego pora! I nie zważając na protesty Jacka i Andrzeja uciekli, jakby ich kto gonił. — Głupio wyszło — sumitował się Witek. — Wcale nie chciałem... — No, ale się powiedziało. — Jacek nie pocieszał przyjaciela. Nie potrafił. Żal mu było Stolarków, którzy przecież chcieli jak najlepiej. — Może pójść do nich? Do chałupy? — spytał Andrzej. Witek pokręcił głową. — To się na nic nie zda. Są zawzięci. Jak ich siostra, Hanka. Znam ich dobrze nie od dziś. No cóż, moja wina. Ale — zastanowił się na moment — według mnie, to jutro będą w leśniczówce! — Ale my też? — zaniepokoił się Andrzej. Wyprawa daleko w góry bardzo mu odpowiadała. I sam cel także. — My też — postanowił Witek. — To zbyt poważna sprawa. Wrócili do kuchni. Babka kroiła placek. Chwycili jej spod ręki olbrzymie kawałki i uciekli do izby. Trzeba było omówić jutrzejszą wyprawę. Za dwa dni wracał doktor. 107 Ranek wstał rzeźki i słoneczny. Turnia rysowała się wyraziście na tle pogodnego nieba, a Bukowa Kopa, którą zwykle skrywał cień, dziś była widoczna jak na dłoni. — Cudownie! — wysapał Jacek robiąc kilka przysiadów koło studni. Witek z założonymi do tyłu rękami stał zapatrzony w daleki las. — Wymarzony dzień na taką wyprawę! — cieszył się Andrzej pakując chlebak. — No nie? — Chyba nie — powiedział niepewnie Witek. — Zwariowałeś? — Dwie pary oczu otworzyły się szeroko ze zdumienia. — Mówię wam. Pogoda się zepsuje. — Dobryś — roześmiał się Jacek. — Najstarszy góral powiada, że będzie lało! A może cię strzyka w kolanie? Witek nie odpowiedział. Takie „bliskie" góry jak dziś nie wróżą nic dobrego. Na Sinej Turni widać każdy żlebik. Jak przez szkło powiększające. Na pewno pogoda się zmieni, ale być może dopiero jutro. Zresztą i tak ktoś musi pójść do leśniczówki. Dziś chłopiec już nie był tak bardzo pewien, czy zrobią to Stolarkowie. Może im się odechciało? Albo wymyślili coś innego. Kto to wie! Ci piekielnicy zdolni są do wszystkiego. Franek i Józek, jak powiada babka, to dwa ogony diabła! Spakowali się szybko i sprawnie. Jedno tylko wymusił Witek na obu braciach, że oprócz cienkich wiatrówek włożyli do chlebaków grube swetry. 108 — Zwariowałeś — mamrotał Andrzej wciskając pulower. — Szkoda na to miejsca! W taki upał? Ale Witek był nieugięty. — Nie weźmiesz, nie pójdziemy. Andrzej mruczał coś pod nosem, ale głośno nie powiedział ani słowa. Wyszli odprowadzani przez gaździnę, która lamentowała jękliwie, jakby wybierali się co najmniej na księżyc. — Ino mi tam chłopaków nie pogub! Witek wzruszał ramionami. — Cóz tak jojcycie, matulu, kieby jo był ceprem! —■ zagwarzył nagle po góralsku. Wosiakowa roześmiała się. Bo istotnie. Z czego tu robić problem. Na Mokre Wzgórze latały wszystkie wiejskie dzieci. I maliny tam większe, poziomki czy grzyby. Gdyby wiedziała, że chłopcy idą dalej! Ale o tym nie wiedział nikt z dorosłych. Nie powinien wiedzieć. Trudno przewidzieć, jak zachowałby się Strycula, gdyby do niego doszły jakieś plotki. Sprawą Libuszy musi się zająć od początku jedna osoba. I to dziewczynce najżyczliwsza. A tą osobą był leśniczy Mateusz, „wilkołakiem" zwany, bo też jak wilkołak czyhał i nagle pojawiał się tam, gdzie kłusownicy stawiali wnyki i sidła. Chłopcy szli pod górę szybkim, długim krokiem. Las okrywał ich niczym namiot. Tylko gruchanie dzikich gołębi od czasu do czasu przerywało ciszę. Tuż za Ja- 109 worowym Stokiem zabulgotał potok rzucając w dół białozieloną pianę. Brzmiało to tak, jakby szum świerków zbiegał z wysokich gór. Potem był znów las, ale inny, mieszany i trzeba było bacznie spoglądać pod stopy, by nie zahaczyć nogą o któryś z wystających korzeni. Ścieżynę suchą i twardą pokrywała jeszcze cienka warstewka śliskich, rudobrą-zowych, zeszłorocznych igieł. Zwolnili. — Posiedzimy chwilę? — zapytał Jacek, z trudem chwytając oddech. Witek przecząco pokręcił głową, ale zwolnił kroku. Nisko pochyleni wspinali się zakosami Bukowej Kopy. W górze ospały wiatr czochrał pęki zielonych szyszek. Tak doszli na Mokre Wzgórze. Dolina tworzyła się nagle i słońce uderzyło w oczy milionem kłujących iskierek. Wdychali czyste, rzeźkie powietrze. — Żyjecie? — roześmiał się Witek. — Też coś! — wzruszył ramionami Jacek, ale ukradkiem otarł zroszone potem czoło. Libusza krzątała się koło zagrody, wypuszczając stadko tłoczących się owiec. — Tak późno? — zdziwił się Andrzej. — Co: późno? — Już od świtu powinny się paść! — stwierdził ze znawstwem. Witek rozzłościł się. HO — Ale z ciebie gazda jak z kozy królowa! — Wskazał dłonią na łąkę. — Co widzisz? Jacek nie zrozumiał. — No... łąka, rumianki... tego... — Sucha czy mokra? — Witek naprowadzał go na właściwy trop. — Sucha... chyba! Rosy już nie ma. — I dlatego dopiero teraz je wypuszcza. Owiec nie wolno paść w czasie rosy. Ani po deszczu. Jasne? — To co żrą? — zainteresował się Andrzej. — Paszę treściwą. Owies, śrutę i takie tam inne rzeczy. Libuszaaaa! — rozdarł się nagle na całe gardło. Bziewczynka odwróciła głowę. Uśmiech rozjaśnił jej małą twarzyczkę. Pomachała im ręką. Z ulgą dopadli cienistego ganku i przycupnęli na schodach. — Do mnie przyszliście? Mam zimną wodę z sokiem. Dać? Kiwnęli tylko głowami. — Powiemy jej coś? — zaszeptał Andrzej, gdy Libusza zniknęła w przepaścistej kuchni. — Nie! Ani słowa! — Witek położył ostrzegawczo palec na ustach. Pili chciwie, aż im napój kapał po brodzie. — Dobre! Dziewczynka wskazała na stado. — Powinnam je pogonić na halę. Chociaż... — Spojrzała w niebo. Ш — Ty też nie wierzysz, że słońce będzie do wieczora? — zdziwił się Jacek. Libusza zmarszczyła nos. — Będzie deszcz. Albo burza. — No, na nas już czas — powiedział Witek wstając. — Idziecie już? Dokąd? — w oczach Libuszy było całe morze smutku. — Myślałam... Andrzej niezdecydowanie szurał sandałem po podeście schodów. Nie chciało mu się wstawać. Wolałby zostać tu luh leżeć na hali i patrzeć na pasące się owce. Ale zdawał sobie sprawę, że muszą iść. I to zaraz. Sekundy uciekały w minuty. Minuty w godziny. Kto wie, nad czym radzą w tej chwili Strycula ze sklepikarzem? — Idziemy do leśniczówki — powiedział Witek. Dziewczynka zdziwiła się. Nikt ze wsi tam nie chodził. Za daleko. — Chcesz im pokazać Mateuszowe królestwo? Pozdrów wujka ode mnie. I powiedz... — dziewczynka zawahała się. — Co? — podchwycił Jacek. — Eee, nic. Takem tylko sobie pomyślała... — Libusza zapatrzyła się w łąkę, pole i ścianę lasu. — Będziecie tędy wracać, to zajdźcie na halę! Albo do chałupy. Ugotuję barszczu z kartoflami! — Fajno! — ucieszył się Andrzej. — Tak około piątej powinniśmy tu być. Dziewczynka jeszcze raz spojrzała z niepokojem na niebo, ale było niczym błękitny klosz prześwietlony ogromną jasnością. 112 - Aha... jeszcze jedno — dorzucił Witek.,— Jakby tu przyszli Stolarkowie, to im powiedz, gdzie poszliśmy! Dziewczynka spojrzała na niego zdziwiona. — Oni też tam idą? Po co? — Nie... ale mogą o nas pytać... przypuszczam. No, bywaj! Odeszli przez las pozostawiając małą samotną figurkę na wielkiej ukwieconej łące. Długo jeszcze widzieli jej sukienkę jak pojedynczy chaber w bukiecie traw. I chociaż szli właśnie dlatego, by mogła zostać na tej ziemi, to jednak żal im było jej samotności i odosobnienia. Kiedy nadeszło południe, upał stał się wprost nie do wytrzymania. Wiatr umilkł i umilkły wszystkie ptaki. Duszne powietrze nie pozwalało oddychać swobodnie. — Usiądźmy — jęknął Jacek potykając się o kamień. Witek obejrzał się na chłopców. Miny mieli nietęgie. Chłopcy dojrzeli coś w jego wzroku, bo obaj nagle poderwali się do dalszej wędrówki. W połowie drogi zrobili odpoczynek. Jedli jajka na twardo i razowy chleb z masłem. Andrzej szamotał się z chlebakiem, chcąc wyciągnąć manierkę z herbatą. — Do licha z tym swetrem! Tylko zawadza! Witek uśmiechnął się lekko. — Żebyś tylko nie musiał go wciągać na grzbiet! — Zmiłuj się, w taki upał! Ruszyli dalej. Wokół las pełen był ciszy, za wykro- 8. Libusza 113 tem podskakiwał potok, a tu i ówdzie drzewa jakby pazurami trzymały się skał. — Już niedaleko — pocieszał Witek obu braci, którzy sapali jak kowalskie miechy i nawet nie starali się tego ukryć. — Dostaniemy obiad jak się patrzy!. Wreszcie dotarli. Leśniczówka wyłoniła się razem z polaną. Było to takie nieoczekiwane, że obaj chłopcy zbaranieli. — Już? — W pytaniu tym zawarty był cały ogrom niedowierzania i nadziei. Miarowy stukot dochodził od strony lasu. Brzmiało to tak, jakby w tej zielonej gęstwinie wielki dzięcioł opukiwał drzewo w poszukiwaniu pożywienia. — Mateuszowi ludzie rąbią drzewa. Idziemy! Przedzierali się przez niskie poszycie, wpadając od czasu do czasu w zasadzki zastawione przez spróchniałe pnie i korzenie. Pociemniało. Las jakby zszarzał, znikły wszystkie świetlne plamy. Wydeptana ścieżynka skończyła się nagle. Wyszli na otwartą przestrzeń. Na polance leśniczy okorowywał długi pień. Obok pracowali trzej drwale. W powietrzu unosił się zapach drewna i wiórów. Chłopcy przypatrywali się wilgotnym słojom. Drzewo bez kory jest łyse i śliskie. Nienadzwy-czajnie to wygląda. Ale pachnie, och, jak pachnie! Zwinięte wężyki wiórów trzaskały pod stopami. Mateusz odwrócił się. Na widok stojących chłopców uniósł w górę brwi. Poznał Witka. — Stało się co? 114 Witek pokręcił przecząco głową. — Z wizytą przyszliście? Na jagody? — Mamy sprawę — powiedział cicho Witek i niepewnie spojrzał na swoich towarzyszy. — To walcie! — zaśmiał się leśniczy. — Słucham. — Ale... to... — To sekret — przyszedł z pomocą przyjacielowi Andrzej. Leśniczy odłożył siekierkę na pniak. — Chodźcie do izby. Zmęczeni jesteście. Chłopcy z ulgą usiedli na ławie. Za balustradą ganku szumiał las. Witek zaczął opowieść. Leśniczy nie przerywał. Pykał z fajki i milczał. Tylko usta zaciskały mu się w coraz węższą linijkę. Chłopiec skończył opowieść i z niepokojem popatrzył na zasępioną twarz leśniczego. — I co będzie? Mateusz zacisnął pięści. — Ano... pojechać trzeba. — Dokąd? — zapytali razem bracia Brodzcy. — Do Nowego Targu. Tam w urzędzie jest zapis, kto ziemię dziedziczy i kto o niej może decydować. Pojadę z nią, wytłumaczę, jak trzeba. Ale dziś już i tak za późno. Muszę tu jeszcze przypilnować wyrębu. Wracajcie na Mokre i powiedzcie Libuszy... — Ale... ona nic o tym nie wie! — wtrącił Jacek. Leśniczy położył mu rękę na ramieniu. — Jedno jej powiedzieć musicie, żeby nikomu nie dawała tych papierów, co jej babka zostawiła. To waż- 115 ne! Licho nie śpi. Jutro z samego rana będę na Mokrym Wzgórzu. Niech na mnie czeka. — Nawet jak będzie lało? — spytał Andrzej, spoglądając z niepokojem na niebo, które z niebieskiego zrobiło się prawie białe. Mateusz roześmiał się głośno. — U nas przeważnie leje! My jesteśmy przyzwyczajeni. — Pójdziemy już — zatroskał się Witek. — Moi starzy nie wiedzą, że tu poszliśmy. Myślą, że jesteśmy u Libuszy. — Dobrze, wiejcie. I tak mi się widzi, że was burza nie ominie. Może jednak zdążycie do Bystroniowej chaty. Bo jeśli tu was zatrzymam, to możecie przed nocą nie zdążyć. — Wykluczone! — roześmiał się Jacek. — Pani Wo-siakowa umierałaby ze strachu. — A więc do widzenia, chłopcy! I dziękuję, że przyszliście z tym właśnie do mnie. Już ja się tą sprawą zajmę. Bywajcie! Witek, uważaj no na nich! Wracali szybko skacząc z kamienia na kamień i omijając pułapki wykrotów. Niebo pojaśniało jeszcze o jeden ton. Powietrze wyraźnie gęstniało. Las był rozległy, pełen tajemniczych, nagle ginących ścieżek, głębokich, oślizłych jarów i wypalonych słońcem nagich stoków. Tu i ówdzie sterczała lita skała, a na niej kępy wczepionego mchu. Nie wiadomo, od którego właściwie momentu widoczność zaczęła się pogarszać. 116 — Schodzi mgła — mruknął Witek przyspieszając kroku. Górą poszedł szum ni to wiatru, ni to cieknącej skądś wody. — Dojdziemy? — zaniepokoił się Jacek. Witek nie odpowiedział. Już wiedział, że nie zdążą. W chałupie Stolarków gwar panował taki, jakby się czyje wesele szykowało. Od południa już gaździny z sąsiedztwa obstąpiły gospodarza i nie pozwoliły mu pójść na codzienne piwko do sklepiku. Rej wiodła, jak zwykle, tęga Bartusiowa, poprawiając co chwila obsuwającą się z włosów chustkę. — Opamiętajcie się, Stefanie! Toć cała gospodarka wasza na psy schodzi! Co by na to wszystko Hanka powiedziała?! — Ona? — zacietrzewił się Stolarek. — Ta wyrodna córka? A kto mnie do tej ruiny doprowadził jak nie ona! — Dziewczynina dosyć miała waszego lenistwa! Przecie to na jej głowie było całe gospodarstwo! Coście tu robili? Tyle co nic. Ani w domu, ani w polu. — Przeciem siał, orał — bronił się słabo Stolarek. Rozjuszone baby zajazgotały jeszcze głośniej: — Wam to się zdaje, że sąsiedzi nic nie widzą? Gdzie to piliście piwko, jak wszyscy siano zwozili? Wasze na polu do dziś moknie! Ot co! — Chłopaki niech do roboty więcej się przyłożą! Przyzwyczaiła ich Hanka do swobody, rozpuściła jak dziadowskie bicze!— Stolarek znów podniósł głos. 117 — Toć się teraz zwijają — broniła braci Gronikowa. — Tyle że to jeszcze dzieci! Nie poradzą wszystkiemu. Franek i Józek przysłuchiwali się temu, siedząc za dużą beczką w sionce. Wstyd im było, że baby na ojca napadły, jednakże taka sąsiedzka pomoc może czasem okazać się zbawienna. Od ucieczki Hanki ojciec bardzo się zmienił. Nic go już nie interesowało. Ani pole, ani dom. A najmniej synowie. Dziś także, od rana zaprzęgnięci do domowych obowiązków, nie mieli nawet czasu na naradę w sprawie Libuszy. Franek wiedział,, że Witek z Brodzkimi poszli do leśniczówki. Dojrzał ich, gdy szli z chlebakami łąką na skróty. Ale cały czas nurtował go problem, czy miał rację, obrażając się wtedy w domu Wosiaków. I właściwie za co? Za przytyk, że nigdy nikomu w niczym nie pomogli? A przecież to prawda! Ba, tylko kto lubi słuchać prawdy w oczy? Zawsze byli skorzy do najgłupszych żartów i figli. Do pracy — nigdy. Więc o co się było obrażać? — Józek — kuksnął brata pod żebro. — No? — Idziemy na Mokre? — No. Był już czas najwyższy, jeśli chcieli dojść do chaty Libuszy przed powrotem chłopców z leśniczówki. — Będzie lało — stwierdził Józek. — Będzie. To co? Józek wzruszył ramionami. Jemu to wszystko jedno. Przywykł. 118 Włożyli trampki. Z kołka w sieni zdjęli skafandry i nie zauważeni wyprysnęli na drogę. Sadzili takimi susami jak spłoszone strzałem zające. Ale nikt ich nie zatrzymywał. Hanki przecież nie było. A szkoda. Już teraz nie musiałaby chrypnąć od wrzasków. Robiliby co trzeba. Przecież i tak robią. Odkryli w sobie cechę nieznaną: świadomość absolutnej odpowiedzialności za bydło, konie, dom... Dawniej, czego nie chcieli robić oni, robiła Hanka lub w ostateczności ojciec. Dziś poza nimi nie było nikogo. A trzeba dać koniom wody, bo cóż one są winne, wywozić gnój, doić krowy i wypędzać je na pastwisko. Troskę o zwierzęta domowe ma się we krwi, jeśli urodziło się i wychowało obok obory. A sprzątanie? Gotowanie? No cóż, nie jest to męska robota, ale skoro nikt tego nie robi? Nie należy przyznawać się do porażki. Nie ma Hanki, no to miotłę bierze do ręki któryś z nich. A że niechętnie? To już całkiem inna sprawa. Nikt na dobrą sprawę nie zobaczy kurzu pod ławą czy łóżkiem, ale na środku izby śmieci poniewierać się nie mają prawa. A teraz niech baby jazgoczą. Może ojciec choć wyjdzie w pole. Nic tam po nich. Muszą jak najszybciej dostać się na Mokre Wzgórze. Trzeba dowiedzieć się, co postanowi leśniczy. Szli szybko. Jaworowy Stok mignął kępami paproci. Tu, w głębi parowu, panowała wieczna wilgoć i chłód. Od wody szła lekka mgiełka zraszając białe płatki dębika i niebieściutkiej gęsiówki. Chłopcy weszli w las, który dziś był tak dziwnie cichy jak ogród za plebanią 119 w niedzielny ranek. Ciężkie powietrze gęstniało. Pod nogami zeszłoroczne igliwie trzaskało głośniej niż rozdeptane szkło. Coś działo się w przyrodzie, bo ptaki umilkły i dziwnie bezwładnie zwisały kwiaty powojnika. — Będzie burza — przerwał milczenie Franek. — Aha. Baby go nie zjedzą? — Kogo? — zdumiał się Franek. — Ojca. Zamilkli. Kiedy wyłonili się wreszcie z lasu na polanę, Turni nie było. W ogóle nie było niczego. Zeszła mgła. Stanęli wdychając w płuca parną watę, przez którą jeszcze tu i ówdzie przebijały się jaśniejsze pasma światła. — Diabelski wynalazek! — mruknął Franek. — Coś ty! Nie takie rzeczy się pokonywało. Pamiętasz, jak zjeżdżaliśmy w takiej mgle z Koprowej, tyle że zimą, na nartach. Franek roześmiał się. — Jasne! Postawiło mnie wtedy na głowie. Narta wsunęła się pod korzeń... — I fiknąłeś. — Ale tyś tego nie widział, bo była mgła. Ruszyli w mleko, które było dookoła. Wilgotne, nieprzyjazne, ale nie obce. Szli dalej, bacznie patrząc, czy pnie drzew jeszcze prześwitują przez szaroperłową watę. Zagrzmiało. Ostatnie pasma światła zniknęły. Oto- 120 czył ich ziąb. Wciągnęli wiatrówki. Kiedy poczuli pod stopami litą skałę, zatrzymali się na chwilę. Wydawało im się, że słyszą jakiś głos. — Beee — zabeczało coś żałośnie wysoko ponad halą, tam gdzie wielkie głazy wyznaczają królestwo Turni. — Owce? — zastanowił się Józek. — Libusza tam nie pasie — powiedział Franek. — Więc skąd? Beczenie powtórzyło się. Rozpaczliwe i dalekie. Franek dotknął rękawa Józkowej wiatrówki. — Przestraszyły się piorunów i zabłądziły we mgle. Trzeba je zegnać! — Zwariowałeś? — Józek szarpnął rękę. — Teraz? — A kiedy? Jak się burza rozhuczy, to ze strachu nogi na skałach połamią. — To połamią. Nie idę. Franek nie zastanawiał się. — Ja idę. Przynajmniej mi potem Witek nie będzie wymawiał, że nigdy nikomu nie pomogłem! A poza tym szkoda, żeby się takie piękne owce zmarnowały. Przecież to zwierzęta! Beczenie rozległo się jak niemy wyrzut. Za nim drugie, potem trzecie. Józek naciągnął kaptur. — Do licha, ile ich tam jest? Zaczekaj, wariacie, idę z tobą! Wspinali się po niewidocznym stoku z wprawą młodych kozic. Kierowali się tylko głosami zwierząt. 121 Trwało to długo, bardzo długo. Skały otaczały ich zewsząd, a w gęstniejącej szarzyźnie każdy bielszy kamień przypominał kształtem zagubione zwierzę. Franek stał w rozkroku na wielkim głazie, gdy nagle dźwięk dzwonka, a potem beczenie rozległo się tuż za upłazem. — Józek, z lewej! — Słyszę. Za chwilę brudnobiały kłębek wełny znalazł się w ich objęciach. Siedzieli na skałce trzymając owcę za obfite runo i naprawdę nie wiedzieli, co z tym fantem zrobić. — Złazimy? — No. To nie było wcale łatwe zadanie. Zwierzę, przerażone powtarzającymi się grzmotami, wyrywało się, szarpało i wierzgało kopytkami, próbując uwolnić się za wszelką cenę. Franek ostrożnie stawiał stopy. Wiedział, jak niebezpiecznie jest chodzić po oślizłych, wilgotnych od mgły skałach. Dźwigał beczący ciężar i ze złości sapał jak miech kowalski. — Józek, potrzymaj no ją! Odpowiedział mu jedynie daleki szum nadchodzącej ulewy. W tym samym momencie grom przetoczył się po niebie, hucząc i odbijając się zwielokrotnionym echem pośród żlebów i turniczek. Zza skałki dobiegł go odgłos szamotaniny, a potem szelest osypującego się piargu i coś ciężkiego pacnęło obok. 122 — Diabli nadali! — zabrzmiał okrzyk pełen złości i bólu. Franek zatrzymał się. Gęstniejąca ulewa nie przerwała ściany mgły. Mógł się jedynie domyślić, co się stało. — Józek, gdzie jesteś? — Tutaj. — Głos chłopca był niewyraźny. — Stało się co? — Franek z trudem utrzymywał ciężkie wierzgające zwierzę. — Już ją miałem, ale zwiała! — Kto? Owca? — Jasne. Ta druga. O, do licha! — Głos Józka załamał się niebezpiecznie. — Co ci? — Nie wiem. Chyba... noga... Franek nie zważając na strugi deszczu ostrożnie posuwał się w kierunku, skąd dochodził przytłumiony głos brata. Józek leżał na boku i masował sobie kostkę u lewej nogi. — Skoczyłem za owcą i... — Pewnie zwichnięta. Spróbuj wstać. Tu nie możemy zostać. Józek też o tym wiedział. Sycząc z bólu poczołgał się w kierunku dużego głazu, który majaczył gdzieś z boku. — Nie da rady. Muszę tu przeczekać, aż się rozjaśni. Franek nic nie powiedział. Rozpaczliwie próbował ocenić sytuację. Józka zostawić nie mógł. Zabrać go ze sobą też nie. Wiedział, że tam w dole jest chata Bystro-niów, i to wcale nie tak znów daleko. Mógł pójść po 123 Libuszę i razem jakoś przetransportowalibyśmy biedaka. A nuż nie trafiłby z powrotem? — Józek, potrzymaj no to bydlę. Zaraz się tu coś zaradzi, tylko się rozpatrzę w sytuacji. „Rozpatrzeć się" nie było jednak wcale łatwo. Co chwila strzelały pioruny, grzmiało niebo i skały, a deszcz chlustał, jakby kto wylewał wiadra wody. Franek ześliznął się na dużą płaską płytę, którą z trzech stron otaczały ogromne, zwaliste maliniaki. Szukał miejsca, które nadawałoby się na chwilowe schronienie. Już miał pójść dalej, gdy nagle zwrócił uwagę na coś czerwonego, co migało poprzez kłęby mgły i deszczu. Ześliznął się jeszcze niżej i za chwilę trzymał w ręku koniec kijka, na którym powiewała zmoczona czerwona wstążka. Co to może być? — zastanowił się. Jakiś znak, to jasne. Ktoś tu coś zostawił lub zaznaczył to miejsce w innym celu. Ale po co? Siedział na krawędzi płyty i spuściwszy nogi w dół obracał w zamyśleniu kawałek szmatki. Nagle zrozumiał: koliba! Zeskoczył w dół i spojrzał pod płytę. No tak! Położona przez matkę naturę na kilku olbrzymich głazach tworzyła dach znakomitego, solidnego schronu. — Józek! — wrzasnął poprzez wilgoć i ziąb. — Cooo? — odezwało się w odpowiedzi. — Idę po ciebie! Znalazłem kolibę! Wtaszczenie do schroniska Józka i opornej owcy nie było rzeczą łatwą. Brat nie mógł w żaden sposób stanąć na opuchniętej nodze, a zwierzę oszalałe ze strachu wyrywało się po każdej solidniejszej błyskawicy. 124 Wreszcie byli pod dachem. Józek z zaciekawieniem rozejrzał się po wnętrzu. — Tam jest koc, koszyk z jakimiś puszkami i świeca. Franek już gospodarował. Po pierwsze znalezionym sznurkiem skrępował nogi wierzgającej owcy. Teraz już im nie ucieknie. Beczała biedaczka, ale chłopiec nie miał litości. — Pokaż nogę! — Franek obmacał obrzmiałą kostkę. Chyba nie złamałeś. — Eee tam. Zwichnięta. — Józek zaciskał zęby, ale łzy bólu spływały mu po policzkach. — Głodny jestem! Franek zakrzątnął się. Znalazł klucz do konserw, stary spirytusowy kocher, niestety, bez paliwa. Konserwa wołowa na zimno smakowała im w tej ulewie jak najlepsze domowe jadło. Potem siedzieli skuleni pod kocem razem ze zrezygnowaną owcą, grzejąc ręce w jej gęstym runie. Nagle jakiś szelest dobiegł ich z zewnątrz. Owca wzdrygnęła się, zabeczała rozpaczliwie i usiłowała uwolnić się z więzów. Chłopcy spojrzeli po sobie. — Stary Stupka spod lasu — stęknął Józek krzywiąc się nie wiadomo z bólu czy ze strachu. — Głupiś! — syknął Franek, choć mu ciarki przebiegły po plecach. — Czemu ta owca tak skacze!? — Mówię ci — upierał się szeptem Józek. — Owca też się boi. Czuje złe. — Beee — odezwała się jak na zawołanie. 125 Franek otarł pot z czoła. U wejścia do koliby znowu coś zaszeleściło. Jakby ktoś skradał się wśród zlanych deszczem skał. — To on! Stupka! — wrzasnął Józek i dał nura z głową pod koc. Frankowi zęby szczękały, ale siedział bez ruchu. — Beee — odezwało się z zewnątrz. Franek zerwał się na równe nogi i wyskoczył z koliby. Przed płytą stała druga zabłąkana owieczka i patrzyła na niego czerwonymi koralikami oczu. Za chwilę i ona leżała ze skrępowanymi nogami tuż obok swojej siostrzycy. — Masz swego piekielnego Stupkę spod łasa! — roześmiał się Franek. — Teraz powinieneś tu jeszcze znaleźć zbójnicki skarb! Przecież to jest ta właśnie koliba, o której bajał Strycula. — Daj mi spokój z tym dziadem! — rozzłościł się Józek trochę ze wstydu, a trochę z niechęci dla starego górala. — Zostawię cię tu z tymi Stupkowymi duszyczkami, które leżą skrępowane, i pójdę na Mokre. Sam, bez pomocy, nie zleziesz. Cudów nie ma! — Wiem — burknął Józek — zaczekam. — A jakby się tu prawdziwy Stupka pokazał, to go zapytaj, gdzie schował skarby! — roześmiał się Franek uchylając zręcznie głowę przed ciśniętą przez Józka puszką po konserwach. — To może potrwać. — No. 126 Chłopiec wyszedł w strugi płynące z nieba, gór, kamieni i lasu. Otoczyła go wilgoć i mgł?.. Odgłosy burzy cichły za Turnią. Franek usiłował zorientować się, gdzie się znajduje. Medytował przez chwilę, wreszcie zdecydował się na kierunek wyznaczony przez migający w dali czub wielkiego świerka. Kiedy poprzez mokrą kosówkę dobrnął do lasu, wiedział już, gdzie jest polana na Mokrym. Poznał stary olbrzymi przewrócony smrek z rozgałęzionymi korzeniami sterczącymi ponad poszycie. Nagle usłyszał dalekie głosy. Kto to może iść w taką pogodę? Górale? Może Strycula z Siekierką idą do Bystroniowej chaty? Uskoczył w bok i schował się za drzewo. Z rzednącej mgły wyłoniły się trzy ciemne sylwetki. Jakiś wysoki głos intonował radośnie: Hej, na wysokiej turni cosik tam się cerni... — WiteS! — zawołał Franek wyskakując na ścieżkę. — Skądeś się tu wziął? — Witek otarł dłonią mokry policzek. — Przyszliśmy tu z Józkiem, ale nas burza zaskoczyła w skałach. — W jakich skałach? — dziwił się Witek. — Na uskoku, pod Turnią. Usłyszeliśmy beczenie owiec, a tu mgła choć oko wykol. Więc sobie pomyśleliśmy, że to Libuszy owce się rozbiegły w burzy, i poszliśmy je zegnać. Witek kiwał ze zrozumieniem głową. 127 - I co? Złapaliście? — zapytał Andrzej. — No. Ale Józek spadł ze skałki i zwichnął nogę. Zostawiłem go tam... — W skałkach?! — wrzasnął Witek. — Zwariowałeś? Jak tam teraz trafisz? Franek spojrzał na niego z politowaniem. — Co ty, masz mnie za cepra czy za idiotę? Znalazłem kolibę. Libusza oznakowała ją kiedyś kijkiem z czerwoną wstążką. Tam jest Józek i Stupkowe duszyczki. — Kto? — wtrącił się Andrzej odgarniając z czoła mokry kosmyk. — A któżby? Stary Stupka spod łasa zamieniony w owcę! — Bodajbyś pękł. Ale się ciebie dowcipy trzymają! — Witek rozejrzał się wokoło. — No, idziemy po niego! Prowadź! Wspinali się ostrożnie, po mokrej trawie. Przodem pełzł Franek, orientując się według czubka świerku, za nim obaj Brodzcy, a na końcu Witek, bacznie pilnując, by nikt się nie obsunął. Wśród skałek nawoływali się co chwila, żeby się nie pogubić. Wreszcie zamajaczył kijek z czerwoną wstążką. — To jest koliba — powiedział Franek. — Nawet fajna. I tak blisko — dziwił się Witek. — Tyle że dobrze osłonięta. Można na nią trafić wyłącznie przez przypadek. Za chwilę Józek podpierany przez Franka i Witka ostrożnie zsuwał się w dół. Dwie beczące „Stupkowe 128 duszyczKi" szarpały się w uujęciacu ruwmc jji nych braci Brodzkich. Cały ten pochód trwał straszliwie długo i kiedy w końcu śmiertelnie umęczeni chłopcy dobrnęli do chaty Libuszy, deszcz już prawie przestał padać, a rzadkie pasma mgły owijały się już tylko wokół pociemniałych świerkowych pni. Następnego dnia słońce wstawało niechętnie i długo wymiatało wilgotne opary z lasów, dolin i parowów. Dymiły góry to ukazując, to znów skrzętnie chowając turnie, grzebienie i poszarpaną grań. Pociemniały lustra wód, a nad bulgocącym strumieniem paprocie wytrząsały z liści krople rosy. Libusza stała na ganku i patrząc na mokry las, w zamyśleniu zaplatała jasne warkocze. Dzień wczorajszy był dla niej jakby kamieniem położonym w poprzek wartko i spokojnie płynącej rzeki. Nie miała żadnych doświadczeń w zagmatwanych ambicjach świata dorosłych. Wierzyła wszystkim i we wszystko. A w szczególności w ludzką dobroć. Chłopcy w końcu powiedzieli jej prawdę. Dramatyczne momenty, które przeżyli w górach, osłabiły ich czujność. Ktoś się w końcu wygadał. Ot, tak sobie. Bezmyślnie. Potem już nie mogli milczeć. Zresztą leśniczy i tak musiałby jej powiedzieć prawdę. Był zbyt uczciwy, by ją okłamywać. Chłopcy odeszli wczoraj do wsi bardzo późno, pozostawiając w chacie obolałego Józka. On też wyrywał się do powrotu w dolinę, ale Libusza nie pozwoliła. Zrobiła mu okład z „tajemnych ziół babcinych", 9. Libusza 129 uwinęia spucnniętą Kostkę w ciepły szal i posłała chłopcu łóżko w kuchni koło ciepłego pieca. Nawet nie protestował, zwłaszcza że pogoda była okropna, a w domu, oprócz awantury, nic go nie czekało. Dziewczynka była niewymownie wdzięczna za odnalezienie owiec. Głaskała je i karmiła, jakby to były najbliższe jej istoty. Całą noc nie zmrużyła oka i leżąc bezsennie, wsłuchana w skrzypienie starych sprzętów i tykanie zegara myślała o przeszłości i o tym, co ją czeka. Gdyby żyła babka, nigdy by się nic takiego zdarzyć nie mogło. Ba, gdyby żyła... Potem jawił jej się stary Strycula, potrząsający kiesą pełną pieniędzy. Ten sam Strycula, który ją na rękach wyniańczył. Czekała dnia, tak jak się czeka wybawienia z nocnych koszmarów. Wreszcie szary mrok rozpłynął się w łagodniejącym świetle. Mogła wstać. Wstrząsnął nią dreszcz. Otuliła się chustą i wziąwszy wiadro, poszła do obory. Krowy trzeba wydoić. Jak co dnia. Józek spał jak zabity. Dawno się to nie zdarzyło, by w chałupie panowała taka cisza. W domu postękiwał i chrząkał ojciec, wrzeszczała Hanka, terkotał Franek. Tu było zupełnie inaczej. Nie słyszało się żadnych odgłosów wsi. Gdy się obudził, wąskie pasmo słoneczne wędrowało wzdłuż rzeźbionej skrzyni. Spojrzał w okno. Olbrzymie świerki kiwały głowami. Poruszył się i nagle odezwał się przejmujący ból. Spróbował wstać. Zabolało, aż mu 130 łzy w oczach stanęły. Czyjeś ciężkie kroki załomotały po stopniach ganku. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i stanął w nich leśniczy. Na widok Józka uniósł w górę brwi. — A ty co tu robisz? Chłopiec wskazał na swoją spuchniętą stopę. — Wczoraj. Chyba zwichnięta, ale nie wiem. Boli. Mateusz zdjął kurtkę, odstawił plecak pod ścianę i przykucnął obok chłopca. Dokładnie obmacał mu nogę. — No, złamana nie jest, ale ścięgno nadwerężone. Gdzieżeś się tak urządził? — Owiec szukał po skałkach, bo mi uciekły — dobiegł od drzwi cienki głos Libuszy. Postawiła sagan z mlekiem na płycie kuchennej. — No tak — wysapał Mateusz wstając. — I teraz klops. Do wsi nie pójdziesz. Okłady trzeba robić. A ja tu przyszedłem, żeby ciebie, Libuszka, na dół zabrać. — Wiem — powiedziała spokojnie. Mateusz spojrzał na Józka. — Wszystko powiedzieliście? Chłopiec skinął głową. — I dobrze, że powiedzieli — odezwała się dziewczynka szczękając łyżkami. — Lepiej znać prawdę. — Nic jeszcze nie wiemy pewnego — wzruszył ramionami leśniczy. — Może to tylko bajanie pijanych gazdów. — Bajanie nie bajanie, a ziemi trzeba pilnować — powiedziała twardo. — Ja jej nie oddam. Nawet krewniakowi. Tu się urodziłam i tu zostanę. 131 Józek spojrzał na nią z podziwem. Ma dziewczyna charakter, oj ma! — Wiecie co — westchnął Mateusz rozplątując sznurki plecaka — śniadanie zjeść trzeba. Przyniosłem kiełbasę, że palce lizać! Po izbie rozszedł się zapach czosnku. Mleko kipiało na brzegu płyty, aż bąbelki skakały po rozpalonej do czerwoności fajerce. Libusza rzuciła się na ratunek. Po chwili jedli śniadanie, siedząc przy sosnowym stole nad parującymi kubkami. — Będzie tak — zaczął Mateusz zapalając fajkę. — My z Libuszą pojedziemy do Nowego Targu... — A ja? — przeraził się Józek. Leśniczy spojrzał na niego spod oka. — Ty będziesz tu gospodarzył. Zapadło milczenie. Libusza nie podniosła wzroku. Józek wolno żuł kromkę chleba. Wreszcie przełknął kęs. Dziewczynka czekała na jakieś jego słowo, na gest. Wiedziała, że może spokojnie opuścić Mokre Wzgórze tylko wtedy, gdy ktoś zajmie się zwierzętami. A jechać musiała. Czuła, że jest to przełomowy moment w jej życiu. Dym fajczany unosił się pętlą ku powale. Józek zastygł z kubkiem w dłoni. — To znaczy... będą tu krowy i owce... — A jak? — udał zdziwienie Mateusz. — Jak w każdej gospodarce. Coś ty, nie gazda? W domu krów nie masz? — Ale owce? — Chłopiec miał nieszczęśliwą minę. 132 — Jakiż to góral, co się owcami zająć nie potrafi! — roześmiał się Mateusz. — Wy to na wszystko odpowiedź znajdziecie — rozżalił się Józek. — A moja noga? — Słuchaj uważnie, co ci powiem. — Głos Mateusza brzmiał jak dzwon, co się na wieży kościelnej rozhuśta. — Ty mi tu nie wyszukuj dziur w całym. Sam dobrze wiesz, że dziewczyna musi swojego przypilnować. Może być tak, jak zrobiła wasza Hanka, co miała gospodarkę w nosie, albo tak, jak chce tego ona. — Wskazał palcem na Libuszę. — Inaczej być nie może. A ja jestem po stronie tej, co swego nie porzuci. Rozumiesz? Chłopiec*podniósł głowę. Jasne, że rozumiał. Można tak lub tak. On też wybrałby ziemię. I swoją chałupę. I krowy. Teraz wie to na pewno. — Możecie jechać — powiedział cicho. ■—• Ja tu wszystkiego dopilnuję. Libusza odetchnęła. Mateusz skinął głową. — Tegom się spodziewał. O brata się nie martw. Wstąpię do wsi i powiem, co i jak. — Ojciec będzie się złościł — uśmiechnął się całkiem już pogodzony z losem Józka. — I Franek! Cała robota na niego spadnie! — Nic mu się nie stanie! — machnął ręką Mateusz. — O ile pamiętam, nie przemęczaliście się w poprzednich latach. My za dwa, trzy dni wrócimy, a jeśli noga ci nie wydobrzeje, to cię zaniosę na plecach do wsi. Ale po mojemu, to nic groźnego. 133 Libusza pakowała plecak. Potem otworzyła skrzynię i wyjęła czarną rzeźbioną kasetkę. Chwilę trzymała ją w obu dłoniach, a potem postawiła na stole. — Tu są wszystkie papiery... znaczy, dokumenty. Tak mówiła babka. Leśniczy w milczeniu schował koperty do portfela. Józek kuśtykając robił obchód obory, zagrody dla owiec i podwórza. Towarzyszył mu machając ogonem kudłaty Puli. Libusza szła za nimi krok w krok. Nie mówili nic, bo cóż tu wyjaśniać, skoro od dzieciństwa nic się innego nie robiło, niczemu innemu nie przyglądało. — Dasz owcom trochę owsa rano, przed wypasem. A drugą część po wypasie. Kiwnął głową. Sprawa była przesądzona. I Józek o tym wiedział. Podświadomie liczył jednak na to, że Franek tu przyleci. A może i bracia Brodzcy? Dziewczynka wróciła do chaty. Józek stał na ganku i okiem gospodarza ogarniał swoje nowe królestwo. Gdyby to widziała Hanka — pomyślał i jakoś dziwnie mu się zrobiło koło serca. — Co powiedziałaby ta uciekinierka, bez której, co tu dużo gadać, pusto jest i nijako? Z zamyślenia wyrwał go głos Mateusza. Stary stał za nim od dobrej już chwili. — Pamiętaj, żebyś mi się nie zbłaźnił! — Co wy! — oburzył się chłopak. — Przeciem nie dziecko! Leśniczy przyjrzał mu się z uwagą. Jasne oczy pod 134 krzaczastymi brwiami rozbłysły ciepłym światłem. Położył rękę na ramieniu chłopca i wymruczał: — Przecie wiem, wiem... Libusza przemawiała czule do psa. — Ty zostaniesz, z Józkiem. Przekrzywił łeb i słuchał uważnie. Mateusz wraz z dziewczynką schodzili ścieżką wśród łąk. Obejrzała się za siebie. Na ganku malała figurka chłopca z psem. Libusza pociągnęła nosem. — Nie becz — mruknął leśniczy wydłużając krok. — Przecie ja... — Dobrze, już dobrze. Chodźmy. Weszli w las, gdzie ciemność uciekała pod drzewa jak spłoszona sarna i gdzie panowała taka cisza, jakby ktoś przeciął wrzawę tysiąca głosów. Późnym wieczorem dotarli do Nowego Targu. Na stacji kłębił się tłum górali i urlopowiczów. Krzyki mieszały się z sapaniem lokomotywy, Libusza była ogłuszona i zmęczona drogą. Trzymała się kurczowo Mateuszowego ramienia. — Spać będziemy u Józka Skupienia. Wiesz, który to? Zaprzeczyła. — Był chrześniakiem twojej babki. Wiesz już? I tym razem potrząsnęła głową. — Ech ty, dziewczynisko z wiochy deskami zabitej! — roześmiał się nagle. Spojrzała na niego zdziwiona. Miała tak drobną twarzyczkę, że jej duże niebieskie oczy wydawały się przez to jeszcze większe. 135 — Dlaczego wy tak? Położył jej rękę na głowie. Było w tym geście tyle ciepła i serdeczności, że uśmiechnęła się promiennie. — Pilnuj, żebyś mi się nie zgubiła! — Nie zgubię się. Potem był gwar ulic, ruch i szum samochodów, zapach kozich i baranich skór w wąskim zaułku i pogodne niebo nad szarymi dachami domów. Zasypiała w obcej izbie, na obcej pościeli, wsłuchana w nieznane szmery, skrzypienia i ściszone głosy gospodarzy, którzy długo w noc prowadzili rozmowy z leśniczym. Śniły się jej łąki pełne różowych i fioletowych bodziszków, białe plamki owiec na hali w lipcowym słońcu i spokój gór i lasów pod granatowym wygwieżdżonym niebem. — Dobrze, że dziś nie ma targu — powiedział Mateusz, gdy następnego ranka szli długą ulicą miasta. — Złe załatwiać urzędowe sprawy, gdy się całe chłopstwo z okolicy zjedzie! — Przecie tu i tak tyle ludzi — szepnęła dziewczynka uczepiona Mateuszowego rękawa — aż strach! — A tam na Mokrym już pewnie Franek bratu pomaga — uśmiechnął się Mateusz. — Powiedział mi, jakem był u nich w chałupie, że z doktorem, który dziś przyjeżdża, do Józka pójdą. Doktor nogę obejrzy. Minęli placyk zatłoczony autobusami i skierowali się w stronę szarego budynku, który zamykał wylot wąskiej uliczki. Drzewa tu rosły nijakie, zakurzone, a 136 kwiatki posadzone na skwerku smętnie pospuszczały pomarańczowe główki. Powietrze było gęste od spalin. Libusza nie bała się już. Z zaciekawieniem oglądała sklepy i czytała wszystkie szyldy. — Fryzjer — powiedziała głośno i zastanowiła się. — Może to tu pracuje Hanka? — Jaka Hanka? — Leśniczy szedł zamyślony. — Stolarkówna. No, wiecie... — Może. — Mateusz myślał całkiem o czym innym. Weszli do sieni pachnącej klejem i terpentyną. Leśniczy z uwagą studiował napisy na tabliczkach. — Niby jest. Tutaj. W przestronnym korytarzu nie było żywego ducha. Stało tam kilka krzeseł i kulawy stolik oparty o ścianę. — Usiądź tu i nie ruszaj się, aż po ciebie przyjdę. Libusza posłusznie przycupnęła na brzegu krzesła. Siedziała tak bez ruchu, zapatrzona w przeciwległą ścianę, na której zacieki tworzyły dziwną kompozycję linii i barw. Myślała o swoim Mokrym Wzgórzu, białym kudłatym Puli i Józku, który pilnuje dobytku. Trwało to długo. Bardzo długo. Wreszcie drzwi się otworzyły i wyszedł Mateusz w towarzystwie siwego pana o miłym uśmiechu. — To jest ta mała? — spytał wskazując Libuszę. — Przecież to dzieciak! Jak sobie poradzi? Leśniczy spoważniał. — Od śmierci babki sobie radzi. I to jak dobrze! Nie będzie tam sama. Ludzie pomogą... Ja... Starszy pan ciepło spojrzał na dziewczynkę. 137 — Dobrze. Załatwię, co trzeba. Dziecka krzywdzić nie wolno. Ale na zimę trzeba ją wziąć do wsi. Szkoły nie powinna opuszczać. Da się to jakoś załatwić? — Musi — odparł Mateusz. Libusza ostrożnie wstała z krzesła. Podeszła do leśniczego i wiedziona dziecięcym instynktem przytuliła policzek do jego szorstkiej kurtki. Siwy pan pogładził ją po włosach. — Nic się nie martw. Ziemia jest twoja i nikt nie ma prawa ci jej odebrać. Sprawy spadkowe załatwimy. Wyszli na słońce. Teraz miasto wydawało się jakby -weselsze, bardziej zielone, swojskie. — Jedziemy do domu? — spytała Libusza. — Jeszcze nie. Muszę parę spraw załatwić. Rzadko tu bywam. Zjesz lody? Kiwnęła z entuzjazmem głową. Liżąc czekoladową słodką masę rozglądała się ciekawie po wystawach. — Taki garnek by mi się przydał — wyznała wreszcie. — I takie wiaderko plastykowe. — Kupimy — odpowiedział. — Później. Przed odjazdem. A teraz zaczekaj tu na mnie. Na tej ławce. Po co mam cię ciągnąć ze sobą od urzędu do urzędu. Słoneczko świeci... — Zaczekam. Obejrzę sobie wokoło wszystkie skle- РУ- Skończyła jeść lody. Wpatrzona w migający tłum coraz to odwracała głowę w kierunku, gdzie spostrzegła napis „Fryzjer". A może by tak zajrzeć? Może tam 138 jest Hanka? Opowiedziałaby Józkowi i Frankowi, jak się ich siostrze żyje w mieście. Wstała z ławki i ruszyła przed siebie. Drzwi do zakładu były szeroko otwarte. Libusza nieśmiało wsadziła głowę. Ale tu ruch! — pomyślała, patrząc na siedzące przed lustrami kobiety. Wśród panienek ubranych w białe fartuchy nie dojrzała Hanki. Wstydziła się wejść do środka. — Mała, czego tu chcesz? — odezwała się nagle pani siedząca przy kasie. Libusza cofnęła się odruchowo. Ale chęć dowiedzenia się czegoś o Hance przemogła nieśmiałość. — Ja do Hanki. Stolarkówny. — Hankaaaa! — huknęła kasjerka w głąb zakładu. Zza zasłony wyjrzała dziewczyna w mokrym fartuchu i z namydlonymi rękami. Na widok Libuszy aż otworzyła usta. — To ty? Skąd się wzięłaś? Stało się co? Libusza zaprzeczyła. — Tak przyszłam. Czekam na wujka Mateusza i myślałam... — Czekaj — powiedziała szybko Stolarkówna oglądając się niespokojnie. — Czekaj, muszę skończyć myć włosy. Klientka się niecierpliwi... I zniknęła za zasłoną. Libusza z niepokojem spoglądała na skwerek i opuszczoną ławkę. Żeby jeszcze nie wrócił Mateusz! Żeby jeszcze nie wrócił! Hanka pojawiła się znowu. 139 — Wejdź tu. — Kiedy nie mogę. Leśniczy kazał mi siedzieć tam na ławce i ja... — Dobrze. Wracaj tam. Ja za chwilę przyjdę. Libusza posłusznie podreptała pod kasztan. Jaka ta Hanka inna — myślała podparłszy głowę na ręku. — Jakaś taka cicha, bojaźliwa. — Co tam we wsi? Jak moi? — zapytała Stolarkówna zadyszana od szybkiego biegu. — Mów, bo mam niewiele czasu. Libusza zastanawiała się, co odpowiedzieć. — No, gadaj. Jak ojciec? Bracia? — Józek jest na Mokrym Wzgórzu. Owiec i chałupy mi pilnuje. Nogę skręcił i... Hanka! Wróć ty do domu. — Libuszy łzy w oczach stanęły. Dziewczyna nie odezwała się. — Tato wasz w sklepiku siedzi i pije... chłopaki robią w domu, co mogą, ale gospodarka na nic się zmarnuje! Taka ziemia! Hanka zmarszczyła brwi. — Ojcu tylko jedno v/ głowie. Myślałam, że się zmieni, weźmie do pracy... — Jest jeszcze gorzej! Ty byłaś dla braci jak matka. Teraz oni sami... — Mam za wszystkich harować? — Dziewczyna podniosła głos: — Co to, służącą sobie znaleźli? — A tutaj? — spytała cicho Libusza. — Tu nie jesteś na posługi? Hanka kopnęła nogą kamyk. 140 — Płacą mi za to, co robię. I tylko pół dnia pracuję. — Ale tam jesteś na swoim. I dom, ogród, pole... — A bo to takie ważne — pole? — Ważne. Ja to wiem. Milczały. — Mówisz, że chłopaki pracują? — odezwała się znów Stolarkówna. — Przestali już uganiać się po lesie? — Doglądają krów, koni, gotują... Hanka spoglądała na nią szeroko otwartymi oczyma. — Gotują? — A jak? — oburzyła się Libusza. — Przecież sami jeść coś muszą, a i ojciec nie może chodzić głodny. Wszystkiego za* nich sąsiadki nie zrobią. We wsi mówią... — Libusza zawahała się. — Co gadają? — Że... no, że Bartusiowa waszego ojca do nowej żeniaczki namawia. Że niby dom bez baby... — Żeby ją pokręciło! — wykrzyknęła Hanka zrywając się z miejsca. — Babsko zawsze wtrąca się w nie swoje sprawy! Swatka się znalazła! I co? Co ojciec na to? Bracia? — Nie wiem. Tak mi mówił Witek Wosiaków. Hanka poczerwieniała jak piwonia. — Bodajby ją! — zmęłła jakieś słowo między wargami. — Wróć, Hanka — powiedziała cicho dziewczynka. — Ciebie jednej ojciec posłucha. Jemu bez ciebie jak, jak... 141 Milczały obie. Wreszcie Stolarkówna wstała. — Wracasz dzisiaj? — Tak. — Zaczekaj, kupię chłopakom cukierków. Zabierzesz? Libusza skinęła głową. Siedziała na ławce, a wokół przesuwał się barwny tłum letników. Autobusy zajeżdżały i odjeżdżały z placyku. Wyładowywano plecaki, wózki dziecinne i pękate walizy. Nadeszli prawie jednocześnie. Mateusz i Hanka. Dziewczyna spłoszona rzuciła Libuszy na kolana dużą papierową torbę. — Daj to braciom. I pozdrów ich. Ojca też... Leśniczy ze zdziwieniem spojrzał za odchodzącą. — Gdzie ją spotkałaś? — Byłam tam. U fryzjera. Chciałam z nią porozmawiać... Myślałam... Leśniczy spojrzał na nią z podziwem- — No... tak. Mówiłaś jej, jak jest w domu? — Tak. Wracali pociągiem w rozgrzane upałem południe. Wagon kołysał się na zwrotnicach, słupy telegraficzne migały. Za oknami rozpościerała się zieleń pól i pagórków. Libusza cieszyła się, że już wraca. Tęskniła za chałupą, psem i halą, na której pasą się owce. Cieszyła się też, że zastanie tam Józka. I pomyślała przez moment, że może on tam jeszcze zostanie przez parę dni. Dopóki noga nie wydobrzeje... 142 Za oknami przesuwały się rzędy poustawianych snopów zżętego zboża. Żniwa trwały. Spóźnione, jak to zwykle 'w górach. Pociąg stukał miarowo, sennie brzęczała mucha. Libusza przechyliła głowę na drewniane oparcie ławki. Po chwili smacznie spała., Przyszedł ostatni tydzień sierpnia. Doktor Brodzki coraz częściej wspominał o powrocie. Ale chłopcy nie chcieli w ogóle nic słyszeć na ten temat. Biegali weseli, opaleni, z radością wykonując wszystkie te prace, które przypadały Witkowi. Wosiakowa nie mogła się ich nachwalić. Za zgodą ojca przepadali co kilka dni na Mokrym Wzgórzu. Doktor był wyrozumiały. Wracali brudni, szczęśliwi i na wyścigi opowiadali o tym, jak dzielnie paśli owce i uczyli się doić krowy. Ale lato nieubłaganie odchodziło w doliny. Pod Siną Turnią coraz częściej zalegały mgły i wiatry goniły po niebie szare chmury. Jesień wkradała się tu szybciej niż gdzie indziej. Barwiła lasy na złoto i czerwono, dmuchała -w błękitne kwiaty goryczki, aż tuliły swe kielichy, chłodziła pożółkłe trawy poranną rosą. Nocą gwiazdy świeciły większe i jakby jaśniejsze. Doktor Brodzki z uwagą słuchał opowiadań chłopców o wyprawie do leśniczówki Mateusza, o zwichniętej nodze Józka, powrocie ze „Słupkowymi duszyczkami" i upartej dziewczynie, która postanowiła nie ustąpić. — Dobrze, że na zwichnięciu się skończyło — mruczał doktor, wspominając swoją wspinaczkę na Mokre Wzgórze. 143 — I popatrz, tato — śmiał się Andrzej -- cepry wyszły cało z opresji, a góral leży i kwiczy! — Już nie leży — bronił doktor Brodzki nieszczęsnego Józka. — Już wszystko w porządku. — No. Siedzi znów na górze od kilku dni. Aż Franek musiał po niego pójść. I przy okazji sam zniknął. — Jak to: zniknął? — przeraził się doktor. — Zaginął w górach? Chłopcy roześmieli się wesoło. — Nie! Ale też został na Mokrym. Ogromnie sobie to stadko owiec upodobali! I w ogóle gospodarkę Libuszy. Doktor ze zrozumieniem pokiwał głową. — A były to największe obiboki w całej wsi! A co ze starym Stolarkiem? — zapytał widząc, że od pewnego czasu gaździna uważnie przysłuchuje się rozmowie. — Do niczego! — rozżaliła się gospodyni wychodząc na ganek. — Sąsiedzi wygarnęli mu, co tam który myśli. Ale cóż, zawziął się głupi cap. Powiedział, że bez córki żyć nijak nie potrafi. A wprzód tylko ją pędził do roboty! — Powiedzcie mi jeszcze, jak właściwie wygląda sprawa Stryculi? Czy dalej chce sprzedać ziemię na Mokrym Wzgórzu? Wosiakowa aż ręce do góry podniosła. — A bo to pan nie wie? Prawda! Był Siekierka w Nowym Targu. Niby przepytać się co i jak. Ale mu 144 powiedzieli, że sąd ziemię przyzna dziewczynie, a jej opiekunem ustanowi Mateusza. Stary Strycula nic nie gada. Ino tak chyłkiem ludziom z oczu schodzi. I takie to jego życie. Wzięła skopek i weszła do kuchni. Z głębi popłynął wspaniały zapach placka z malinami. W ostatnich dniach sierpnia lato z powrotem usadowiło się w górach. Jakby nie miało zamiaru ustąpić oczekującej jesieni. Na Mokrym Wzgórzu kopano już ziemniaki. We wsi młócono zboże, napełniano spichrze żytem i owsem, konie ciągnęły po polach brony, a za nimi stado wron dziobało porozrzucane ziarna. W chałupie Wosiaków panował niebywały zamęt i bałagan. Rodzina Brodzkich wyjeżdżała dziś do Krakowa. Wojtek mocował się z końską uprzężą, a obaj chłopcy biegali po wsi z pożegnalnymi wizytami. U Stolarków drzwi zastali podparte kołkiem. W obejściu panowała kompletna cisza. Na ganku, na ławie przyciśnięta kamieniem leżała kartka papieru. Andrzej rozłożył ją i przeczytał. „Cześć Stupkowe duszyczki! Poszliśmy na Mokre kopać kartofle. Jak przyjedziecie za rok, to przywieźcie ze sobą jakie skarby, bo po naszych, zbójnickich, nie ma już śladu! Nawet w kolibie". — Znów ich tam zaniosło! — westchnął Andrzej. — Wracajmy — powiedział zmartwiony Jacek. — Już czas. Furka podjechała pod dom. Ładowano walizki. Stary 10. Libusza 145 Wosiak usiadł na koźle, obok Witek. Wosiakowa z babką stały na ganku. — Do przyszłego roku! — pokiwał im doktor. — Do przyszłego! Ino nam zdrowi bądźcie! Chłopcy władowali się i wóz ruszył. Krępe koniki równo ciągnęły po kamienistej ścieżce. Na peronie ruch był duży. Przyjechał właśnie pociąg z Nowego Targu, a że dzień był targowy, to i ludzi i tłumoków więcej było niż zazwyczaj. Przy kasie paru górali kupowało powrotne bilety. Doktor rozejrzał się za chłopakami. Jakaś znajoma twarz mignęła w przelocie. Czy to możliwe? Doktor obejrzał się. — Hanka? Stolarkówna? Dziewczyna zatrzymała się niezdecydowanie. W ręku trzymała duży tłumok i kosz wiklinowy. Ustawiła bagaż u stóp i spojrzała na doktora spłoszonym wzrokiem. — Pan doktor już wyjeżdża? — A ty? — zapytał prędko, bo daleki gwizd zwiastował nadejście pociągu. — Ano... wróciłam. Po prawdzie to nijakie miastowe życie. Tyra człowiek, tyra i co? — A w domu przecież nie jest ci lżej? Wzruszyła ramionami. — Chłopców mi szkoda. Całkiem się znarowią. A i ojciec, słyszałam, za żeniaczką się ogląda. — Kto ci to mówił? — zdziwił się doktor. — Libusza. 146 Przez twarz doktora Brodzkiego przemknął nikły uśmiech. __ Do widzenia, Hanka! I nie martw się. Twoi bracia to świetni chłopcy. Ja ci to mówię. A ojciec... ojciec czeka na ciebie. Dziewczyna dźwignęła tłumok. — Do widzenia! Przyjedźcie na przyszły rok! Pociąg sapał i wypuszczał kłęby pary. Na peronie machali rękami ojciec i syn Wosiakowie. W oknie głowy trzech wyjeżdżających. — Panie Wosiak! Stary góral zbliżył się do otwartego okna. Doktor wsunął mu w dłoń zwinięty banknot. — Niech pan odwiezie Hankę Stolarkównę do domu. Wosiak odsunął pieniądze. To niehonorowo. — Co też pan... to się -wie. Jakżebym mógł jej nie zabrać. A pieniędzy nie trzeba. Wagon drgnął i ruszył. Zamazały się twarze. Za chwilę tylko dalekie dudnienie dobiegało zza lasu. Wosiak cmoknął na konie. Wóz ruszył. Po kilku minutach dopędzili Hankę. — Właź, podwiozę! Dziewczyna zgrabnie wskoczyła. Witek odebrał od niej tłumoki. — Daj, tu wstawię. A w tym koszu co? — Takie tam podarki. Dla ojca i braci. — Hej, Hanuś — powiedział Wosiak przeciągając zgłoski. — Dobrze, że wróciłaś. Tu twoje miejsce. — Wiem. 147 Koniki człapały po nierównej drodze. W polu stały nie zwiezione jeszcze snopki ustawione szeregiem jak wojsko na paradzie. Tyle że to wojsko jakby w spódnicach. Pachniała macierzanka, czas mijał, cień się rozrastał. We wsi snuły się już obiadowe dymy. Hanka patrzyła na znajome strony tak, jakby tu nie była wiele długich lat. Coś ściskało pod sercem, coś zapiekło pod powieką. Nad lasami Siwa Turnia błyszczała pożegnalnym blaskiem. Za chwilę zniknie stamtąd słońce. Bo to już naprawdę koniec lata. Jesień jednak nadeszła, a z nią szare poranki i ciche wieczory. Po zimnej rosie, po rżyskach chodziły wrony. Nad reglami w pogodniejsze dni snuły się nici babiego lata. Na Mokrym Wzgórzu kłębiły się mgły i wielki biały pies wysuwał się z oparów jak duch. W taki dzień na Wzgórze przyszła Hanka. Libusza aż poczerwieniała z radości. Wytarła mokrą ścierką wszystkie zydle, uhonorowała gościa własnoręcznie u-pieczonym plackiem. Hanka rozejrzała się gospodarskim okiem. Wszędzie było czysto i schludnie. —v Trzeba ci się stąd zabierać. — Dokąd? — przeraziła się dziewczynka. — Do nas. Do chałupy. Zimę tam przebędziesz. — Jakże tak? — Oczy Libuszy były okrągłe ze zdumienia. — Jak to — u was? 148 — Zwyczajnie. — Hanka uśmiechnęła się. — Będziesz ze mną w jednej izbie. W drugiej ojciec z chłopakami. — Ale dom? Krowy, owce? ■— Dziewczynka splotła zwilgotniałe dłonie. — Przygnamy do wsi. U nas w oborze dość miejsca. A o tych twoich owcach to Józek i Franek cudeńka opowiadają. Będą się mieli czym zajmować. — Jakże to — nie mogła się pogodzić Libusza — przecież nie będę u was siedzieć na garnuszku. Hanka wstała. — Głupiaś. Swoje siano masz, krowy mleko dadzą dla wszystkich. A w robocie mi pomożesz. Pieniędzy nijakich*" nie chcę. Chłopaki tak umyśliły i ojciec się zgadza. No, jak? Libusza patrzyła spłoszona. — Ja... ja muszę spytać Mateusza. — Dobrze. Powiem chłopakom, żeby tu przyszli za parę dni. Nie możesz czekać, aż błoto się zrobi po pas. Trudno będzie potem przepędzić bydło po tej stro-miznie. Libusza patrzyła za odchodzącą Hanką i dziwne ciepło rozchodziło jej się koło serca. Pies machał kudłatym ogonem dopraszając się pieszczoty. Dziewczynka wróciła do izby. Nie była to już taka pusta izba. W trzy dni później siedziała z Mateuszem przy dużym stole w kuchni i małymi łykami piła gorącą herbatę. Za oknem deszcz odcinał strugami ścianę lasu. Gonty pachniały świerczyną. 149 — I dobrze tak — kiwnął głową Mateusz. — Dobrze. Do szkoły musisz chodzić. Stąd za daleko. Póki żyła babka, to co innego, ale teraz... — Ale wiosną tu wrócę? — Dziewczynka odstawiła pustą szklankę. — Pewnie! Sam ci tu owce przypędzę. — Nie trzeba. Franek i Józek... — Libusza nagle się zaczerwieniła. Leśniczy udał, że tego nie widzi. — No, bywaj! — Idziecie już? W taki deszcz? Roześmiał się naciągając kaptur. — Teraz to już tak do grudnia pewnie będzie! Do śniegu! Stała przy oknie zapatrzona w spływające po szybie krople. Jak będzie mi tam na dole? Wśród ludzi? Nie przywykłam. Ale z Hanką, Józkiem i Frankiem... — uśmiech przemknął po jej twarzyczce — oni przecież nie obcy. Oni nie. I Witek też... Czyjeś кгокИzadudniły po schodkach. Dziewczynka zdziwiła się. Mateusz wrócił? Podbiegła do drzwi i o-tworzyła je szeroko. — Wróciliście, co... W drzwiach stał Strycula. Z kapelusza płynęły mu strugi deszczu. — Wejdę. — Wejdźcie. Usiadł ciężko na ławie. Rękawem otarł mokrą twarz. — Jo byk ci chcioł... 150 Milczała. — Widzis, stary taki jestem a głupi. Nie wiem te-roz, jako ci rzec, cobyś o mnie źle nie myśloła. Siekierki Jana nie posłuchałek, nie chce twój i krzywdy. Tak ino godałek... wis? Kiwnęła głową. Wstał i podszedł do dziewczynki. — Ta ziemia twoja jest. I tak ostanie. Miał wypłowiałe niebieskie oczy i głębokie bruzdy w policzkach. Przytuliła twarz do jego mokrej baranicy. Potem siedzieli w milczeniu. Stary pykał fajkę, a deszcz za oknami zacinał nieustannie. Z gór schodziła ciemność tajemnicza i ogromna, w której rozpływały się wszystkie ludzkie sprawy. b Z' KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1977 Wydanie II. Nakład 50 000+260 egz. Ark. wyd. 5,81; ark. druk. 6,24. Papier powl. 2 str. 5/90 BI. Nr prod. 1.1-313/77. Zam. nr 1301/N. Druk: Olsztyńskie Zakłady Graficzne, Olsztyn, ul. Towarowa 2. Cena zł 18__