KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1977 Copyright by Krzysztof Teodor Toeplitz ilustrowała Małgorzata Różańska KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH" WARSZAWA 1977 r Wydanie I. Nakład. 45.000+200 egz. w opr. brosz., 5.000+150 egz. w opr tw м u/1 /b. Skład DSP - Warszawa, ul. Miedziana 11. Druk i oprawa- Zakładv Fotopohgraficzne RSW „Prasa-Książka-Ruch" Ruda Śląska. Zam 554 - J 122 Cena egz. w opr. brosz. 18.- zł, w opr. tw. 30.- zł. " ■■..■•■--•■■-.....'• : "*■■ )D AUTORA Nazywam się Jones, ale ci, którzy chcą okazać mi szacunek, zwracają się do nnie mister Jones, co znaczy pan Jones. Jeśliby jednak interesowała kogoś •ełna nazwa, brzmi ona: mister Jones z Essex, chociaż urodziłem się w Polsce nigdy nie byłem w Essex, zielonym hrabstwie w Anglii. Jednakże ta wzmianka > Essex w nazwisku, na którą taki nacisk kładli moi rodzice, ma wskazywać, że odzina nasza pochodzi z Anglii. Tam urodził się zarówno mój ojciec, o dźwięcz-iym imieniu Minstrel, jak i moja matka Liza. Nie wiem, kto ich sprowadził do 'olski i w jaki sposób znaleźli się w małym domku w Jeziornie pod Warszawą, rtoczonym bujnym i niezbyt dobrze utrzymanym ogrodem, gdzie przyszedłem іа świat. Znajomość z rodzicami trwała zresztą krótko i już jako ośmiotygodnio-ve szczenię rozpocząłem życie z daleka od domu, za którym, podobnie jak i za odzeństwem, wkrótce przestałem tęsknić. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy znalazłem się w nowym mieszkaniu w mieście i stanąłem naprzeciwko ogromnego lustra, moje własne odbicie, którego nigdy przedtem nie widziałem, wydało ni się postacią któregoś z moich braci lub jedynej siostry Matyldy. Rzuciłem się wówczas z zapałem w stronę tego stworzenia w lustrze, czego skutkiem było tylko rozbicie sobie nosa o twarde, zimne szkło. Nigdy później nie ulegałem już takim złudzeniom wzrokowym, zdając sobie coraz lepiej sprawę z tego, że jestem w mieszkaniu sam. Nie znaczy to jednak, abym niczego nie zawdzięczał rodzicom. Przeciwnie -ich to zasługą jest moja wspaniała, rosła i zgrabna sylwetka, ponieważ rodzice byli oboje bardzo przystojni. Odziedziczyłem po nich również rzecz niezwykle dla mnie cenną, a mianowicie rodowód-oficjalnydokument,wktórym wymienione są pełne imiona nie tylko dwóch moich dziadków i dwóch babek, ale również czterech pradziadków i czterech prababek, wszystkie brzmiące bardzo dostojnie i po angielsku. Tu muszę jednak od razu przyznać, że mówiąc o czterech pradziadkach popełniam pewną nieścisłość, a może wręcz niewinne kłamstwo: otóż w trzech spośród czterech rubryk rodowodu przeznaczonych na to, aby wpisać tam imię pradziadka, figuruje ta sama osoba - niejaki Tirremoor Truf larz, który był mężem aż trzech moich prababek. Nigdy nie widziałem tego osobnika -któż zresztą zna swoich pradziadków? - ale wyobrażam sobie, że musiał to być ktoś niezwykły, skoro aż trzy spośród czterech moich prababek zgodziły się 7 wydać na świat potomstwo jegomościa, którego prawdziwą namiętnością były przede wszystkim trufle - rosnące pod ziemią, niezwykle smakowite, ciemnobrązowe grzyby. W tym miejscu, jak sądzę, czytelnik tej książki złapie się za głowę! Taka historia, jak ów wypadek z moim potrójnym pradziadkiem Truflarzem, to przecież zwyczajny skandal i obraza wszelkiej ludzkiej przyzwoitości! Spieszę więc was uspokoić: jestem psem, a wśród psów zdarzenia takie są całkiem normalne. Należę do rasy dalmatyńczyków. Znaczy to, że jestem wzrostu średniego, większy i solidniej zbudowany niż psy małe, jak foksteriery czy szpice, ale mniejszy od psów dużych, jak owczarki alzackie zwane także wilkami, nie mówiąc już o dogach. Moja sierść jest krótka, ostra i biała, pokryta równomiernie czarnymi plamkami. Owe plamki u prawdziwego dalmatyńczyka muszą być drobne i pod żadnym pozorem nie mogą się zlewać w łaty, takie jakie spotyka się na przykład u wyżłów lub bardzo do nas podobnej rodziny psów myśliwskich, pointerów. Uszy mam miękkie, ciemniejsze nieco niż reszta ciała, również jednak nie całe czarne, ale po prostu gęściej nakrapiane, ogon zaś silny, długi, lekko zakręcony ku górze. Ludzie spierają się co do tego, czy ogon ten powinien być zakręcony czy też wyprostowany, w końcu jednak godzą się, że może być jaki chce, byle go ładnie nosić. Dobrze wychowane dalmatyńczyki trzymają się tej wskazówki, ale kiedy zobaczycie dalmatyńczyka z ogonem zawiniętym w górę jak rogal, nie miejcie do niego zbytnio pretensji, jestto bowiem albo nie wychowany jeszcze szczeniak, albo też pies, który się po prostu na chwilę zapomniał. W każdym razie pocieszającym jest to, że rasę naszą ominęła moda krótkiego obcinania ogonów, a także podcinania uszu, której poddało się w poszukiwaniu złudnej elegancji tyle innych psich ras. My, dalmatyńczyki, biegamy po świecie takie, jakie przyszłyśmy na świat, bez sztucznych zabiegów i wątpliwych upiększeń. Nie musimy też, jak na przykład pudle, chodzić do fryzjera i wystrzygać włosów w fantastyczne formy, nasza własna sierść, byle dobrze wyszczotkowa-na, służy nam za wystarczającą ozdobę. Nie będę jednak zanudzał Czytelnika opisem mego wyglądu ani też wyliczaniem cech mojej rasy. Powód, dla którego postanowiłem napisać tę książkę, jest całkiem inny. Pomysł jej przyszedł mi na myśl w ciągu długich godzin, które spędzam samotnie w moim mieszkaniu, leżąc zwinięty w kłębek na miękkim materacu 8 z gąbki ze skłębionym kocem pod głową. Lubię tak leżeć, mimo że wygląda to niechlujnie i moi współlokatorzy mają mi to czasem za złe. Dom jest wówczas pusty i ludzie rozchodzą się do swoich zajęć. Od strony okien wychodzących na ulicę dobiega monotonny szum przejeżdżających samochodów. Szum ten narasta, kiedy samochód mija nasz dom, a potem oddala się przechodząc w ledwo dosłyszalne syczenie. Przyzwyczaiłem się do tego dźwięku i nie zwracam nań żadnej uwagi, pogrążony w lekkiej, przyjemnej drzemce. Natomiast, kiedy jakieś odgłosy dobiegają od strony drzwi prowadzących na klatkę schodową, nastawiam uszu, a czasem nawet podnoszę głowę. Są to bowiem dźwięki bliskie, ostre, przenikliwe - zgrzyt otwieranej windy, stąpanie czyichś butów po kamiennej posadzce, czyjeś rozmawiające głosy, czasem nawet szczeknięcie psa z sąsiedniego mieszkania. Odgłosy te mogą oznaczać, że któryś z mieszkańców wraca właśnie do domu albo że do mieszkania zbliżył się ktoś obcy; podbiegam wówczas do drzwi i zawiadamiam szczeknięciem, że jestem, że czuwam. Zdarza się to jednak rzadko, znam bowiem dokładnie godziny, o których moi współlokatorzy wracają do domu. Nauczyłem się także, że nie każdy dźwięk dochodzący zza drzwi ma ze mną bezpośredni związek. Ludzie mają jakieś swoje sprawy, chodzą, rozmawiają i nic mi do tego, a tylko lekkomyślne psy szczekają bez potrzeby. Tak więc codziennie pozostaje mi bezmiar czasu na rozmyślanie o sprawach, które teraz właśnie postanowiłem zapisać i podać do druku. Jest wiele książek o psach. Jedne z nich opisują, jak należy się z psami obchodzić, jak je karmić, hodować i tresować. Są to książki pożyteczne, ponieważ trudno sobie nawet wyobrazić, ile codziennych błędów popełniają ludzie, którym zachciało się zamieszkać razem z psem; zwłaszcza w mieście, gdzie pies i człowiek skazani są na swoje towarzystwo nieomal bez przerwy, znacznie więcej niż na wsi lub w dużych domach z ogrodem, gdzie obaj - pies i człowiek- mogą sobie robić co im się podoba, spotykając się jedynie w nocy i w porze posiłków. Trafiają się również książki, przeważnie przeznaczone dla dzieci, których autorzy starają się opisywać fantastyczne i zabawne przygody psów. Niektóre z tych książek są szczerze wzruszające lub naprawdę piękne, większość jednak bardzo mnie denerwuje, a to dlatego, że ich autorzy, którymi są zazwyczaj ludzie, starają się przedstawić swoich bohaterów w ten sposób, jakby pomiędzy psem a człowiekiem nie było żadnej różnicy. Wszystkie więc te pieski: Pimpusie,Azorki,Reksiki-takie bowiem pieszczotliwe imiona nadaje się zazwyczaj bohaterom książek 9 o psach - starają się usilnie naśladować ludzi, albo wręcz zachowują się tak, jakby były ludźmi, tyle tylko że bardziej dziecinnymi i naiwnymi. Są to po prostu ludzkie, czworonożne głuptasy, porośnięte milusim futerkiem. Nie muszę chyba tłumaczyć, że każdemu rozsądnemu, dorosłemu psu sierść jeży się ze zgrozy i szczęki drętwieją, kiedy słyszy coś podobnego. Owszem, nie przeczę, że spotyka się psy, które w celu przypodobania się ludziom nauczyły się doskonale naśladować człowieka, na zawołanie wykonywać rozmaite zabawne sztuczki, podskakiwać, chodzić na dwóch łapach, i sam nawet znam pewnego pudla, który aby podlizać się swemu panu, nauczył się tańczyć sambę. Ręczę Wam jednak, że są to zwyczajne oszustwa, które pies wykonuje wiedząc, że bawi to człowieka, a także - bądźmy szczerzy - mając na myśli konkretne korzyści w postaci kości, cukierka czy kawałka surowego mięsa. Godzi się więc na to, aby przez chwilę pobłaznować, nie ma to jednak nic wspólnego z jego prawdziwą psią naturą. Pies bowiem jest psem, a człowiek jest człowiekiem i są to dwa zupełnie różne, niepodobne do siebie gatunki. Ludzie mają swoje zwyczaje, które sięgają dawnych, zamierzchłych czasów, kiedy w miejscu obecnych miast rosły potężne lasy; albo tam, gdzie dzisiaj rozpościerają się piaszczyste pustynie, kwitły żyzne uprawne pola i łąki. Jeśli więc ludzie dzisiejsi, mijając się na ulicy, pozdrawiają się przez uchylenie kapeluszy, jest to pamiątka po czasach, kiedy dwóch zakutych w zbroje rycerzy, nie żywiąc wobec siebie złych zamiarów, podnosiło zasłaniające ich twarze metalowe przyłbice, aby pokazać w ten sposób, że mają do siebie zaufanie i nie boją się odsłonić oczu. Dokładnie takie same, własne zwyczaje mają także psy i aby zrozumieć psa nie można patrzeć nań jak na małego człowieka, ale jak na osobny rodzaj, który posiada swoją historię. Kiedyś, przed setkami, a może tysiącami lat, pies zgodził się mieszkać z człowiekiem i człowiek zgodził się przyjąć psa do swojego domu, nie znaczy to jednak wcale, aby pies przestał być psem, zmieniając się w coś w rodzaju małego czworonożnego człowieczka wesoło merdającego ogonkiem. I właśnie o tym, co w psie jest naprawdę psiego, postanowiłem spisać tych parę myśli. Ja, mister Jones z Essex, dalmatyńczyk. Pies. ROZDZIAŁ PIERWSZY, W KTÓRYM MISTER JONES OPOWIADA O PIERWSZYM SPOTKANIU PSA Z CZŁOWIEKIEM Nikt nie wie dokładnie, jak to się stało, że pierwszy pies zamieszkałz pierwszym człowiekiem. Wiadomo jedynie, że stało się to bardzo dawno, sześć, a może dziesięć tysięcy lat temu. Nawet człowiekowi trudno jest wyobrazić sobie czasy tak odległe, a przecież człowiek żyje dłużej niż pies i podczas kiedy bardzo starzy ludzie potrafią dożyć dziewięćdziesięciu, albo nawet stu lat, bardzo stare psy dożywają najwyżej lat niespełna dwudziestu. A więc sześć tysięcy lat - to co najmniej trzysta pokoleń bardzo starych psów, tak starych, jakich się prawie nie spotyka. Gdyby więc nawet owe bardzo stare psy opowiadały swoim dzieciom i wnukom historię tego pierwszego spotkania z człowiekiem, którą to dzieci i wnuki z kolei przekazywałyby swoim dzieciom i wnukom, historia ta, powtarzana tyle razy, zostałaby doszczętnie przekręcona, zmieniona i przeinaczona, niczym w zabawie w głuchy telefon. A jednak wiadomo, że przed sześcioma tysiącami lat pies był już z człowiekiem, o czym dowiedzieć się można z bardzo starych rysunków, które dawni, półdzicy jeszcze ludzie wydrapywali lub malowali na ścianach jaskiń służących im wówczas za siedziby. Odkryto sporo takich rysunków, większość z nich - na skałach lub w grotach znajdujących się w Afryce. Na jednym, znalezionym w Nigerii, można dostrzec wyraźnie człowieka z tarczą i włócznią w ręku, a obok niego psa o sterczących uszach i z zakręconym do góry ogonem. Pies patrzy w stronę człowieka, przy czym z całej jego postawy widać, że jest to dlań widok codzienny: nie ma zjeżonej sierści, nie szczerzy kłów, a zakręcony ogon wskazuje, że jest w nastroju wesołym i pogodnym. Również człowiek nie żywi wobec psa złych zamiarów. Wydaje się, że są to dwaj starzy przyjaciele. Jak jednak do tego doszło i kiedy pierwszy pies zbliżył się do pierwszego człowieka? Często rozmyślam o tym leżąc na moim posłaniu i czasami wydaje mi się, że widzę tę scenę, która nawet jeśli nie wyglądała dokładnie tak, jak Wam ją opiszę, z całą pewnością wyglądała jednak bardzo podobnie. A więc wyobrażam sobie ogromny, nie kończący się step, porośnięty wysoką, ostrą trawą. Nad stepem, na czystym niebie, unosi się rozgrzane, jasne słońce. Taki widok może być miły i przyjemny dla kogoś, kto bytu przyjechał na chwilę na wakacje, żeby poleżeć w trawie, poopalać się na słońcu, zjeść przywiezione ze sobą zapasy i pod wieczór wrócić do wygodnego, własnego domu. Ale dla mieszkających tu pierwszych i dzikich jeszcze psów, był to widok okropny. 12 Napisałem „dla psów", ale naprawdę nie były to jeszcze psy takie, z jakimi spotykamy się dzisiaj. Były to szakale - płowe czworonogi o ciemniejszym, szarawym futrze na grzbiecie, szpiczastym pysku i ostrych, sterczących uszach, albo też likaony - ginąca dzisiaj rasa, którą uczeni umieszczają pomiędzy szakalem a wilkiem. Likaony są szare, mają czarne pyszczki i czarną kreskę biegnącą przez środek czoła, od oczu aż pomiędzy uszy, które nie są jak u szakali szpiczaste, lecz zaokrąglone, i przypominają swoim kształtem płatki tulipana. Wiele dzisiejszych psów, a także wielu ludzi przez długi czas wstydziło się przyznać, że naszymi prawdziwymi przodkami są zwierzęta cieszące się tak małą sympatią jak szakale - biedne, wygłodniałe stworzenia, żywiące się padliną i same nie umiejące polować. Wołano więc twierdzić, że przodkiem dzisiejszego psa jest silny i waleczny wilk, zwierzę groźne, mężne i piękne. Do dzisiaj istnieją na ten temat najrozmaitsze spory, których pewnie nigdy nie uda się rozstrzygnąć, powiem wam jednak szczerze, że chociaż sam nie przepadam za szakalami, a likaon wydaje mi się zwierzątkiem śmiesznym i żałosnym, to jednak nie potrafię uwierzyć, aby pierwszy pies był kiedyś wilkiem. Ponieważ wilk, jak napisałem, jest zwierzęciem walecznym i silnym. Wilk, gdy jest głodny, potrafi sam wytropić sobie zwierzynę, zaatakować ją, nawet gdy jest tak duża jak jeleń, sarna czy żyrafa, i zaspokoić swój głód. A więc wilk nie potrzebuje niczyjej pomocy i serca wilka nia zalewałaby rozpacz, strach i smutek, z którym przed tysiącami lat głodny szakal czy głodny likaon patrzył na bezbrzeżny step porośnięty ostrą trawą i porażony przez bezlitosne jasne słońce. Dla szakala bowiem widok ten oznaczał śmierć. Drobne zwierzęta pochowały się w głębokich trawach, w podziemnych norach lub w rozpadlinach skał. Ptaki z ciężkim łopotem zmęczonych skrzydeł odfrunęły w stronę odległych dżungli, pełnych owoców i kolorowych owadów. Duże afrykańskie zwierzęta odbiegły na żyźniejsze tereny lub zbiły się w stada dookoła wysychających, ale przecież ciągle jeszcze służących wodą jezior o jasnym, mulistym dnie, wokół których kępy drzew dawały upragniony cień. Szakal jednak bał się do nich zbliżać. Wiedział, że gdy tylko się pojawi, zostanie odpędzony. Wiedział również, że gdy nawet któreś z tych zwierząt padnie z wyczerpania lub ze starości, natychmiast zjawią się potężne drapieżniki - Iwy albo tygrysy - i będzie mógł najwyżej przyglądać się z daleka ich uczcie, bojąc się, aby samemu nie być zjedzonym na deser. 14 Szakale potrafią wydawać głos - od krótkiego szczekania aż po długie, przeciągłe wycie. I oto zrozpaczony szakal, myśląc o tym wszystkim i ledwo stojąc na chwiejących się ze zmęczenia i głodu nogach, zawył długo i żałośnie, najbardziej smutnym, najbardziej błagalnym wyciem. Rozdzierające wołanie poniosło się nad spłowiałym od słońca stepem, odbiło się od samotnych niskich skał, przeleciało obok oazy, gdzie wylegujące się duże zwierzęta zastrzygły uszami na ten dźwięk, a poznawszy, że jest to tylko wołanie szakala, pogrążyły się na powrót w leniwej drzemce. I tylko jedno stworzenie wsłuchało się uważniej w ten rozpaczliwy krzyk. Stworzeniem tym był człowiek. Człowiek wówczas, przed sześcioma albo i więcej tysiącami lat, nie był szczególnie czuły ani litościwy. Żył w dużych gromadach składających się z kilku rodzin i przenosił się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu lepszych terenów do polowania lub źródeł czystej wody do picia. Tak samo jak zwierzęta bał się suszy, która groziła mu zagładą, bał się silnych drapieżników i bał się nocy, kiedy z różnych stron ciemnej otchłani dobiegały do niego pomruki, ryczenie lub okrzyki bólu polującej dookoła zwierzyny. Bał się również nieba, na którym co wieczór zapalały się niezliczone gwiazdy i po którym od zmierzchu aż do świtu płynął srebrzysty księżyc, odmieniający swój kształt od pełnego, świecącego koła aż do wąskiego zagiętego sierpu. Na całym ogromnym stepie zamieszkałym przez tysiące żywych istot jedynie człowiek przyglądał się niebu, siedząc przed jaskinią, która dawała mu schronienie przed deszczem i wiatrem. I może właśnie dlatego, że myśl jego w tym czasie odrywała się od spłowiałego stepu, od krążących dookoła dzikich zwierząt i od codziennych trosk i zmartwień, przychodziły mu do głowy dziwne pomysły, na które nie umiały wpaść inne zwierzęta. A więc na przykład wymyślił, że można tak długo pocierać o siebie dwa kawałki twardego drewna, aż rozżarzą się do tego stopnia, że przytknięta do nich sucha trawa zajmie się wesołym, jasnym płomieniem. Albo że można wziąć giętką gałąź, związać oba jej końce i naciągnąwszy mocno zrobić z niej łuk. Albo że można obciosać kamień w taki sposób, by jedna jego krawędź stała się ostra jak siekiera, którą ściąć można drzewo albo rozpłatać czaszkę przeciwnika. Człowiek nie był najsilniejszym ze zwierząt. Był słabszy niż słoń, nie miał kłów i pazurów jak lew czy tygrys, biegał wolniej niż zebra. Miał także wzrok o wiele słabszy niż unoszące się wysoko na niebie drapieżne ptaki, które z tej ogromnej 15 wysokości potraf iły wypatrzyć przebiegającą między trawami mysz i spadając na nią jak kamień, porwać ją w swoje ostre szpony. Również węch człowieka nie mógł równać się z węchem szakala, który na odległość wielu kilometrów potrafił wywęszyć zwierzynę lub źródło wody. Mimo to jednak, właśnie dzięki wynalazkom, człowiek stał się najlepiej radzącym sobie mieszkańcem całej dzikiej okolicy. Przed jego jaskinią co noc płonęło ognisko, którego bały się nawet najbardziej drapieżne zwierzęta i mimo że z ciemności wyłaniały się co chwila ich świecące, wąskie oczy, żadne z nich nie odważyło się zbliżyć do ognia. Kiedy po upalnym dniu zapadała chłodna noc, jaskinia człowieka stawała się najcieplejszym miejscem i dlatego człowiek nie musiał zazdrościć zwierzętom pokrywających ich skórę ciepłych futer. Człowiek również, mimo że słabszy i bardziej powolny, potrafił upolować więcej niż jakiekolwiek stworzenie w okolicy. W stronę przebiegających szybko stad zwierzyny wypuszczał jeszcze szybszą strzałę ze swego łuku, kopał też rowy i urządzał zasadzki na zwierzęta, z którymi bałby się stanąć oko w oko w otwartej walce. A kiedy rzucał się na niego drapieżnik, potrafił stawić mu opór, uderzając kamienną siekierą lub wyrzucając w jego stronę długą włócznię zakończoną ostrym, kamiennym grotem. I dlatego właśnie człowiek, inaczej niż inne zwierzęta, nie musiał się już liczyć z każdym kawałkiem pożywienia. Dookoła miejsc, w których zatrzymywali się ludzie, znaleźć można było niedokładnie obgryzione kości lub nawet kawałki nie zjedzonego mięsa, którego ludziom nie chciało się zabierać w dalszą wędrówkę. Szakal wiedział o tym i dlatego stojąc pośrodku pustego, gorącego stepu i unosząc z lekka głowę, tak aby złapać w nozdrza niesione przez ledwo wyczuwalny podmuch wiatru rozmaite zapachy, starał się wyłowić zapach człowieka. Zapach człowieka to był zapach jego skóry, ale przede wszystkim byłto zapach dymu unoszącego się nad ogniskiem, palonych suchych krzewów i trawy oraz zapach jedzenia. Im bardziej głód doskwierał szakalowi, tym bliżej podchodził on do ludzkiego obozowiska. Najpierw kładł się opodal, ukryty w trawach przyglądał się z daleka siedzącym dookoła ogniska ludziom i czekał, aż odejdą, wtedy zbliżał się do dogasającego ognia wyszukując walające się wokół niego kości i smakowite resztki. Czasami jednak ludzie pozostawali długo, obozując przez wiele dni w jednym miejscu, i wówczas głodny szakal przeżywał istne męki. Widział ludzi, jak chodzą, jedzą, zbierają się na polowanie, zostawiając w obozie jedynie kobiety 16 dzieci, a następnie wracają, niosąc na plecach zabitą antylopę, a czasem nawet jroźnego tygrysa, z którego zdzierali potem wspaniałe cętkowane futro i zakłada- i na siebie -trochę dla ochrony przed chłodem, trochę dla ozdoby, a trochę po to, jby nosząc na sobie skórę drapieżnika, stać się tak samo szybkim, zwinnym mężnym jak tygrys. Nie wiadomo, jak długo trwała rozterka biednego szakala. Niewiadomo więc, ctórego dnia resztką sił podniósł się na osłabionych łapach i powoli, krok za (rokiem, zbliżył się do miejsca, w którym siedzieli ludzie. Podszedł do nich na jdległość kilkunastu kroków i stanął. Wiedział, że jest teraz widoczny, że nie kryją go już wysokie trawy, a nawet nie będzie m iał już siły uciekać, kiedy człowiek rzuci w niego kamieniem albo strzeli z łuku. Ale było mu już wszystko jedno. Stał i patrzył błagalnie na jedzących ludzi wydając z siebie ciche, przeciągłe skamlanie. Napisałem już, że człowiek ówczesny -walczący na śmierć i życie z nieżyczliwą mu przyrodą, nad którą jednak z biegiem stuleci osiągać zaczął coraz wyraźniejszą przewagę - nie był szczególnie czuły ani litościwy. I dlatego wcale nie wiadomo, czy pierwszy szakal, który zdobył się na tę rozpaczliwą odwagę, aby zbliżyć się do człowieka, nie został odegnany, trafiony kamieniem lub zabity. Człowiek nie litował się nad zwierzętami, ponieważ zwierzęta nie litowały się nad nim i każdy z ludzi dobrze wiedział, że gdyby on sam stanął tak w pobliżu ucztujących lwów, zostałby przez nie rozszarpany na strzępy. Tak więc nie myślmy lepiej o losie tego szakala, który być może przypłacił życiem pierwszą próbę zbliżenia się do człowieka. Ale kiedyś przecież musiała nastąpić ta chwila, o której myślę tak często. A więc ludzie, siedzący z podkurczonymi nogami wokół ognia, zobaczyli stojącego opodal nich szakala. Byli najedzeni, więc byli w dobrych humorach, a udane polowanie odsunęło od nich na pewien czas myśl ó niedostatku. Zobaczywszy wynędzniałe zwierzę, które zresztą znali już przedtem zwidzenia, przestali jeść i zaczęli coś mówić między sobą wybuchając co chwila wesołym śmiechem. Wreszcie jeden z nich odwrócił twarz w stronę stojącego nieruchomo, bezbronnego szakala i powiedział: - Chodź tu. Ale szakal się bał: Obserwował uważnie ruchy siedzących przy ognisku ludzi i stał w miejscu. Wówczas człowiek wziął do ręki kość z obrastającym ją, 2 - Myśli Mister Jonesa 17 -■'. '■/ \Щ І makowicie wypieczonym mięsem i wyciągnął rękę w stronę szakala: - Chodź tu - powtórzył. Ale szakal się bał. Rozumiał, że jeśli podejdzie za blisko, nie będzie już dlań adnego ratunku. Ludzie będą mogli go złapać gołymi rękami i zrobić z nim, cosię n będzie podobało. Równocześnie do nozdrzy szakala doleciał zapach pieczone-lo mięsa, tak silny i z tak bliska jak nigdy dotychczas. Wtedy człowiek trzymający y ręku kość roześmiał się i rzucił kość w stronę szakala, nie tak, aby upadła mu »od nogi, ale tak, aby znalazła się na ziemi, w połowie drogi między człowiekiem zwierzęciem. - Weź to - powiedział człowiek. I wówczas szakal chwiejąc się na nogach, z sercem zamarłym ze strachu, aczął powoli iść naprzód. Pochylił głowę, aby nosem wyraźnie wyczuć miejsce, v którym leżv mięso, a równocześnie oczyma śledził każdy ruch siedzących ludzi, .udzie przestali teraz rozmawiać i przyglądali mu się z uwagą. Ale żaden z nich -zakał widział to wyraźnie - nie sięgnął po kamień ani nie wyciągnął ręki po vłócznię. Nikt też nie szykował się do tego, aby nagle wstać i chwycić rękoma głodniałe zwierzę. Wtedy szakal wykonał jeden skok na słabych nogach, złapał :ębami leżącą na piasku kość i szybko odskoczył do tyłu. Czuł w pysku wspaniały >mak mięsa, który rozlewał mu się po podniebieniu. Ludzie śmiali się. Szakal ;hciał początkowo uciec ze swoją zdobyczą, zorientował się jednak, że mu nic na azie nie grozi, więc odszedł tylko na bezpieczną odległość i zaczął jeść. Niechciał jdchodzić za daleko, ponieważ wiedział, że ludzie mają jeszcze więcej kości więcej mięsa. Może więc, kiedy zje już zdobyty z takim lękiem kąsek, dostanie następny? Nie pomylił się. Następną kość człowiek rzucił mu bliżej siebie niż poprzednią. Me szakal nie bał się już tak bardzo i ośmielony sięgnął również i po nią. Tego dnia najadł się jak nigdy w życiu i po raz pierwszy zasnął z miłym poczuciem, że nie jest głodny. Nazajutrz, kiedy słońce stanęło nad stepem, widok ten nie był już dla szakala tak przykry. Posilony wczorajszą ucztą wysunął nos w kierunku wiatru i znowu lekki podmuch przyniósł ze sobą zapach dymu, ludzkiej skóry i pieczonego mięsa. Szakal ruszył w stronę, skąd nadlatywały te zapachy. Ale nie szedł już sam. Prowadził samicę, która głodna i wychudzona szła za nim ociągając się. Kiedy stanęli we dwoje w bezpiecznej odległości od ludzi, ale już dla nich widoczni, 19 ludzie znów zaczęli się śmiać. Bawiło ich pewnie to, że szakal przyprowadził ze sobą swoją towarzyszkę. Człowiek znów powiedział: - Chodź tu - i znowu rzucił kość. Szakal obejrzał się na samicę i dał jej znak, żeby podeszła i wzięła mięso, ale samica bała się tak samo, jak on się bał poprzedniego dnia. Wówczas sam zbliżył się do leżącego mięsa i porwał je zębami, aby jej pokazać, że to wcale nie jest takie straszne. Tego dnia również i samica najadła się do syta. Tymczasem pora roku zaczęła się zmieniać. Słońce stało się mniej upalne i nie wisiało już nad stepem jak rozpalona do białości kula. Ludzie zwinęli swój obóz i idąc dniem a zatrzymując się na noc ruszyli w inne okolice. Za nimi w bezpiecznej odległości szły dwa szakale. Ludzie przyzwyczaili się do nich i one przyzwyczaiły się do ludzi, ale nigdy nie nabrały na tyle zaufania, aby podejść i pozwolić się dotknąć ręką. Były to bowiem jeszcze ciągle dzikie stepowe zwierzęta, którym daleko było do dzisiejszych psów. W ten sposób dotarli w okolicę bardziej skalistą. W jednej ze skał ludzie wynaleźli jaskinię i u wejścia do niej rozpalili ognisko. Było to konieczne, ponieważ noce stawały się coraz zimniejsze, a z nieba lać się począł ulewny deszcz. (Deszcz padał bez przerwy. Lał się długimi pasmami sięgającymi aż do samego nieba i jeśli przypomnicie sobie największy deszcz, jaki widzieliście kiedykolwiek, możecie sobie wyobrazić, że ten, jaki się wówczas rozpadał, był trzy razy bardziej ulewny. Nastała pora deszczowa, która w Afryce jest zimą. Ludzie siedzieli w jaskini, szakale zaś mokły na zewnątrz. I nic by im to nie szkodziło, ponieważ niejedną już porę deszczową spędzały na otwartym stepie pod gołym niebem, gdyby nie to, że właśnie tej pory deszczowej samica szakala urodziła małe. Cztery maleńkie, ślepe jeszcze szakalątka drżały z zimna i starały się wcisnąć pod ciepłe ciało leżącej matki, aby osłonić się trochę przed lejącą się z nieba wodą. Ale ulewa była tak wielka, że wkrótce także ziemia przesiąknęła nią zupełnie i małe, tuląc się do matki, leżały w powiększającej się z godziny na godzinę gliniastej kałuży, przemarznięte i nieszczęśliwe. Z jaskini, w której siedzieli ludzie, dolatywał jak zwykle zapach dymu i pieczonego mięsa. Powietrze przy wejściu drgało i mieniło się, jak drga i mieni się zawsze, kiedy jest silnie rozgrzane. W jaskini było sucho i ciepło, ludzie siedzieli z lekka tylko pookrywani, kobiety bawiły się z dziećmi lub zszywały kościanymi igłami zdarte z upolowanych zwierząt skóry, a mężczyźni ostrzyli kawałki krzemie- 20 ііа, aby zrobić z nich siekiery lub groty strzał. Nagle jeden z ludzi wstał naciągnąwszy na głowę skórę tygrysa, którą dotychczas miał narzuconą na amiona, wyszedł z jaskini. Nie wiadomo, po co człowiek wychodził na dwór w taką ulewę. Ale idąc przez Tiokre trawy i osłaniając głowę przed deszczem, kierował się prosto na miejsce, gdzie ukryte wśród zarośli i przemoczone do ostatniego włoska leżały zziębnięte szakale. Na pewno nie zdawał sobie sprawy, że napotka je na swojej drodze. Szedł więc patrząc przed siebie i nie zauważając tego, co działo się pod jego stopami, szakale jednak z coraz większym przerażeniem obserwowały zbliżającą się postać. Nigdy jeszcze człowiek nie znajdował się tak blisko, a szakale, mimo że nauczyły się zjadać rzucone przez człowieka kęsy, bały się go i instynkt radził im, aby rzucić się do ucieczki. Toteż, kiedy człowiek znalazł się na odległość trzech kroków, szakal nie wytrzymał, wyskoczył ze swojej kryjówki, zjeżył sierść, wyszczerzył zęby i podwinąwszy ogon zaczął uciekać. Opisuję ten moment ze wstydem, ponieważ tym szakalem, który zaczął uciekać, był samiec. Samiec powinien być odważniejszy i dzielniejszy od samicy, jest od niej bowiem większy i silniejszy. Samiec również wie, że ma się opiekować samicą, a w czasie największej nawet bijatyki nigdy jej nie ugryzie, nawet gdyby rzuciła się na niego z wyszczerzonymi kłami. Sam widziałem kiedyś w parku, do którego chodzę na spacery, jak mała, zwinna suczka rzucała się na dużego, silnego psa i ugryzła go boleśnie w nogę - suczkom zdarzają się takie wybryki, świadczące o ich kłótliwym, nieopanowanym charakterze. Pies, którego noga bolała nie na żarty i który był tak duży i silny, że mógłby jednym kłapnięciem zębów przywołać do porządku kapryśną panienkę, zamiast rzucić się na nią, odbiegł o parę kroków i zaczął wyć, z wściekłością bijąc przednimi łapami o ziemię. Miał ogromną ochotę sprać jej skórę. Czuł się ośmieszony w oczach kolegów, że taki mały piesek robi z nim, co mu się podoba, a równocześnie wiedział, że żaden przyzwoity pies pod żadnym pozorem nie może ugryźć nawet najgorzej wychowanej suczki. Ale teraz szakal samiec uciekał, podczas gdy samica została przy małych. Wiedziała, że nie może ich zostawić, ponieważ małe, niezdarne stworzonka nie potrafią same uciekać ani same się bronić. Kiedy człowiek zrobił jeszcze jeden krok do przodu, omal nie nadeptując leżących w trawie szakali, samica zebrała wszystkie siły i skoczyła na niego chwytając go zębami za rękę. 21 Człowiek zupełnie nie spodziewał się tego ataku. Krzyknął z bólu i przerażenia. Przez moment myślał, że skoczyło na niego jakieś duże, silne zwierzę, na przykład lampart lub tygrys, i przeraził się, że zostanie zabity, zanim dopadnie do jaskini. Tymczasem samica skoczyła po raz drugi, tym razem gryząc człowieka w nogę. Było już jej wszystko jedno. Strach i wściekłość dodawały jej odwagi, czuła na zębach smak świeżej ludzkiej krwi i jedyną rzeczą, o której myślała, były cztery maleństwa, które zbiły się za nią w trwożliwą kupkę, nie rozumiejąc co się dzieje i dziwiąc się tylko, dlaczego deszcz leje się im teraz na głowy i dlaczego znikło gdzieś to źródło miłego ciepła, którym było dla nich ciało leżącej matki. Wszystko to trwało nie więcej niż kilka sekund, podczas których człowiek zdążył się zorientować, że to nie lampart lub tygrys, ale rozwścieczony szakal boleśnie gryzie go swoimi ostrymi zębami. Przestał się więc bać i kiedy samica zerwała się do następnego skoku, zwinnie odskoczył na bok i gołą, zaciśniętą pięścią uderzył ją z całej siły w głowę. Samica wykonała jeszcze wielki łuk w powietrzu, przez chwilę w jej oczach mignął obraz szarego, zasnutego deszczowymi chmurami nieba, i upadła ciężko na ziemię. Człowiek stał chwilę bez ruchu opanowując zdyszany oddech. Potem pochylił się, aby zobaczyć swoją ugryzioną łydkę. I wtedy właśnie wzrok jego padł na leżące w trawie cztery bezradne szczenięta, stukające się nosami i bezskutecznie szukające po omacku ciepłego ciała matki, które tak nagle znikło. Człowiek zrozumiał teraz wszystko, co się stało przed chwilą. A więc że to nie rozjuszony szakal rzucił się nagle na niego, nie wiadomo dlaczego chcąc go pogryźć, lecz matka, przestraszona jego nadejściem, bohatersko stanęła do walki w obronie swoich małych. Zrobiło mu się przykro. Podszedł do leżącego w trawie zwierzęcia, aby zobaczyć, czy nie da mu się jeszcze w czymś pomóc - ludzie w tych dawnych czasach żyjąc wśród zwierząt, rozumieli je lepiej niż dzisiaj i potrafili szanować ich odwagę, szlachetność i mądrość- ale samica już nie żyła. Wówczas wrócił na miejsce, gdzie żałośnie popiskiwały małe szakalątka i ostrożnie, delikatnie wziął je na ręce. Szczenięta poczuły nagle ciepło żywego ciała i zaczęły się tulić do trzymającego je na ręku człowieka, popiskując tym razem z wyraźną radością. Wtedy człowiek ze szczeniakami na rękach zawrócił w stronę jaskini. Chciałbym, aby wszyscy zrozumieli, jak ważna rzecz stała się w tej chwili. Oto człowiek po raz pierwszy dotknął ręką żywego małego szakala i szakal zamiastsię bać lub uciekać, przytulił się do niego szukając opieki. Człowiek minąłteż płonące 22 ś / , I ' 11 '/ ', /Мшт ' ' L ' .1 w®. ! iii "T i 1M lilii щ u wejścia do jaskini ognisko i małe szakale zamiast bać się ognia, jak czyniły to wszystkie szakale i wszystkie dzikie zwierzęta od początku świata, poczuły, że od ogniska bije miłe ciepło, które sprawia, że w jaskini jest przyjemniej niż na dworze. W jaskini człowiek postawił je na ziemi i kiedy inni ludzie zebrali się ciekawie dookoła śmiesznej, bezradnej czwórki malców, małe szakalątka nie zaczęły uciekać, ale rozłażąc się po wnętrzu jaskini na swoich śmiesznych, niezdarnych nogach, zaczęły obwąchiwać siedzących tam ludzi, ich posłania ze skór i trawy, ich naczynia i broń. W ten sposób te cztery pierwsze niezdarne szczenięta stały się, same o tym nie wiedząc, pierwszymi psami na świecie. Kiedy zapadła noc, ich ojciec, szakal, który tak haniebnie uciekł z miejsca zajadłej walki i bohaterskiej śmierci swojej towarzyszki, powrócił tam znowu. Znalazł martwe ciało samicy i stojąc nad nim podniósł wysoko głowę, wyciągnął szyję i zawył długo i bardzo smutnie. Był w tym wyciu żal i wstyd, i poczucie ogromnej samotności. Potem, bojąc się teraz człowieka bardziej niż kiedykolwiek, bo to przecież człowiek zabił jego towarzyszkę, podczołgał się jednak bliżej w stronę jaskini, z której wnętrza padało światło płonącego ogniska zakreślając przed jaskinią jasne półkoJe wyrwane nieprzeniknionym ciemnościom afrykańskiej nocy. Wiedział, że nigdy w życiu nie odważy się przekroczyć tego kręgu. Patrząc z oddali i mrużąc ślepia od światła zobaczył, że siedzący wokół ogniska ludzie trzymają na kolanach zadowolone i suche cztery małe szczenięta. Szakal przyglądał się długo temu niezwykłemu widokowi i nie mógł zrozumieć, jak jedno silne i przebiegłe zwierzę może się opiekować innym, małym i bezradnym. Czegoś takiego nie widział jeszcze żaden z mieszkańców dzikiej afrykańskiej przyrody. Po paru godzinach, ciągle nie mogąc tego pojąć, z ogromnym smutkiem spojrzał po raz ostatni na swoje bawiące się przy ognisku szczenięta, zawył bardzo długo i bardzo przeciągle, zawrócił i począł biec coraz szybciej w ciemność nocy pełnej tajemniczych odgłosów i dzikich, skradających się bezszelestnie zwierząt. Im dalej odbiegał od zamieszkanej przez ludzi jaskini, tym wyraźniejszą stawała się granica między dzikim szakalem a pierwszymi małymi psami. Nie lubię bajek, w których zwierzęta mówią ludzkim głosem. Zwierzęta mają tyle własnych sposobów porozumiewania się i dawania sobie różnych sygnałów i znaków, że potrafią powiedzieć wszystko bez słów i jest naprawdę zarozumiałością ze strony ludzi, aby uważać, że zwierzę musi się uczyć ludzkiego języka, by stać się stworzeniem inteligentnym. My, psy, na przykład doskonale rozumiemy wszystko, co się dzieje między ludźmi i doprawdy śmieszy mnie radość, jaka ogarnia ludzi, gdy na dźwięk słowa „spacer" idę w kierunku drzwi albo kiedy na słowo „mięso" macham ogonem i niecierpliwie biegnę do kuchni. Jeśli mam być całkiem szczery, to częściej się zdarza, że człowiek zupełnie nie rozumie, co ma mu do powiedzenia pies, mimo że tłumaczy mu się to dokładnie wszystkimi ruchami: pyskiem, ogonem, łapami i całym ciałem, niżżeby pies miał nie rozumieć, co chce mu powiedzieć człowiek. Oczywiście nie zawsze to, co człowiek ma do powiedzenia psu, jest warte jego uwagi i pies może po prostu udawać, że nic a nic nie rozumie, ale uwierzyć w to naprawdę może tylko człowiek, który całkiem nie rozumie mieszkającego z nim razem psa. Chociaż - jak napisałem - nie lubię bajek, w których zwierzęta mówią ludzkim głosem, chciałbym - przeznaczając tę książkę dla ludzi -wyobrazić sobie scenę, jaka bardzo dawno temu odbyła się pomiędzy psem a człowiekiem. Scena ta miała miejsce wtedy, kiedy małe szakalątka odkarmione i odchowane przez człowieka urosły na tyle, że stały się dorosłymi szakalami i mogły, jak ich rodzice, ruszyć w step. Oswojone szakale znały już człowieka i nie bały się go, podobnie jak nie bały się ognia. Było im z ludźmi dobrze i zawsze liczyć mogły na pożywienie, które ludzie specjalnie dla nich odkładali teraz po swoich posiłkach. Ale jednak coś ciągnęło je na swobodę. I gdy słyszały dalekie wycie dzikich szakali, nadstawiały uszu, poznając, że są to głosy ich bliskich krewnych, i odpowiadały im takim samym ujadaniem. Małe szakale, które były pierwszymi psami, tęskniły za swoim stadem. Ale człowiek polubił zwierzęta, które wychował od maleńkiego. Lubił, kiedy zawołane przez niego szakalątka podbiegały i jadły mu z ręki. Lubił, kładąc się do snu, czuć koło siebie skręcone w kłębek ciepłe ciało zwierzęcia-pierwszego, jakie udało mu się oswoić. I dlatego człowiek pierwszy zaczął tę rozmowę: CZŁOWIEK - Zostań ze mną. PIES-Eee tam... 26 і "' 1 Ul 11 ;'" ,11II11 III Ifalillllll 111 1; CZŁOWIEK- Zostań ze mną, a ja będę zawsze dawał ci jedzenie. Psu propozycja ta wydała się interesująca. Usiadł na tylnych łapach, zmarszczył czoło i przekrzywiając głowę popatrzył uważnie na człowieka: PIES - Brzmi to całkiem ciekawie, ale któregoś dnia ci się znudzę i odpędzisz mnie. Czy nie mam racji? CZŁOWIEK - Mylisz się. Nie zrobię tego, ponieważ będziesz mi potrzebny. PIES - Ciekawe do czego? CZŁOWIEK - Masz ode mnie lepszy węch i znacznie szybciej biegasz. PIES - Oczywiście, że biegam znacznie szybciej od ciebie. CZŁOWIEK - A także słuch masz lepszy i śpisz tak czujnie, że każdy szelest potrafi cię natychmiast obudzić. PIES -To wszystko prawda. Ale nie rozumiem, do czego ci to potrzebne? CZŁOWIEK - Chciałbym, abyś pilnował mojego domu. Kiedy ja niczego jeszcze nie podejrzewam, ty, dzięki swojemu węchowi, możesz już na kilometr wyczuć, że zbliża się lew, tygrys albo obcy człowiek, który chce mi zrobić krzywdę. Potrafisz obudzić się nawet wówczas, kiedy usłyszysz szelest skradającego się jadowitego węża, który może ukąsić mnie albo moje dziecko, gdy będziemy spali, i wtedy wystarczy, abyś podbiegł do mnie albo zaszczekał i mnie obudził, żebym mógł się bronić. PIES - Zbliżającego się węża wyczuwam nie tylko słuchem, alei węchem. Ale czy tylko za to będziesz mi dawał jeść, nawet wówczas kiedy będę już stary? Człowiek zrobił niejasną minę, spuścił oczy i podrapał się w głowę i Pies natychmiast poznał, że Człowiek coś przed nim ukrywa. Podszedł więc bliżej i bardzo uważnie popatrzył w twarz Człowiekowi. CZŁOWIEK - Chciałbym cię prosić o jeszcze jedną przysługę. Chciałbym, żebyś mi pokazywał, gdzie są dzikie zwierzęta, a ja będę na nie polował. Pies nic nie odpowiedział, odszedł parę kroków, pokręcił się w kółko za swoim ogonem, po czym położył się i zaczął myśleć. Myślał tak przez długą chwilę strasznie marszcząc czoło. PIES-Ja też jestem dzikim zwierzęciem. I nigdy żadne dzikie zwierzę nie pokazało 28 CZŁOWIEK - Zostań ze mną, a ja będę zawsze dawał ci jedzenie. Psu propozycja ta wydała się interesująca. Usiadł na tylnych łapach, zmarszczył czoło i przekrzywiając głowę popatrzył uważnie na człowieka: PIES - Brzmi to całkiem ciekawie, ale któregoś dnia ci się znudzę i odpędzisz mnie. Czy nie mam racji? CZŁOWIEK - Mylisz się. Nie zrobię tego, ponieważ będziesz mi potrzebny. PIES - Ciekawe do czego? CZŁOWIEK - Masz ode mnie lepszy węch i znacznie szybciej biegasz. PIES - Oczywiście, że biegam znacznie szybciej od ciebie. CZŁOWIEK - A także słuch masz lepszy i śpisz tak czujnie, że każdy szelest potrafi cię natychmiast obudzić. PIES -To wszystko prawda. Ale nie rozumiem, do czego ci to potrzebne? CZŁOWIEK - Chciałbym, abyś pilnował mojego domu. Kiedy ja niczego jeszcze nie podejrzewam, ty, dzięki swojemu węchowi, możesz już na kilometr wyczuć, że zbliża się lew, tygrys albo obcy człowiek, który chce mi zrobić krzywdę. Potrafisz obudzić się nawet wówczas, kiedy usłyszysz szelest skradającego się jadowitego węża, który może ukąsić mnie albo moje dziecko, gdy będziemy spali, i wtedy wystarczy, abyś podbiegł do mnie albo zaszczekał i mnie obudził, żebym mógł się bronić. PIES - Zbliżającego się węża wyczuwam nie tylko słuchem, alei węchem. Ale czy tylko za to będziesz mi dawał jeść, nawet wówczas kiedy będę już stary? Człowiek zrobił niejasną minę, spuścił oczy i podrapał się w głowę i Pies natychmiast poznał, że Człowiek coś przed nim ukrywa. Podszedł więc bliżej i bardzo uważnie popatrzył w twarz Człowiekowi. CZŁOWIEK - Chciałbym cię prosić o jeszcze jedną przysługę. Chciałbym, żebyś mi pokazywał, gdzie są dzikie zwierzęta, a ja będę na nie polował. Pies nic nie odpowiedział, odszedł parę kroków, pokręcił się w kółko za swoim ogonem, po czym położył się i zaczął myśleć. Myślał tak przez długą chwilę strasznie marszcząc czoło. PIES-Ja też jestem dzikim zwierzęciem. I nigdy żadne dzikie zwierzę nie pokazało 28 człowiekowi, gdzie są kryjówki innych dzikich zwierząt. CZŁOWIEK - Dobrze wiem, że wy, szakale, potraficie całymi dniami chodzić za polującym tygrysem i tylko czekacie na to, aby wytropiłon jakieś zwierzę, upolował je, a dla was zostawił resztki. W ten sposób równie dobrze możesz i mnie pomagać w polowaniu. 'IES - Ale tygrys jest zwierzęciem. Ma cztery łapy, tak jak ja... CZŁOWIEK - Ja też chodziłem kiedyś na czterech łapach i dopiero później nauczyłem się chodzić na dwóch. DIES - Naprawdę? "ZŁOWIEK - Naprawdę. Przyjrzyj się moim niemowlętom, one też nie umieją chodzić wyprostowane, tylko próbują poruszać się na czworakach jak każde zwierzę. I dopiero potem uczą się chodzić na dwóch łapach. PIES - Masz rację. Jest tylko jeszcze jedna trudność. Otóż my, zwierzęta, żyjemy w stadach. Lwy z Iwami, gazele z gazelami, czaple z czaplami. A my nie jesteśmy do siebie zbyt podobni. CZŁOWIEK - To prawda. Ale myślę, że dałoby się jakoś pokonać i tę trudność. Czy wszystkie zwierzęta należące do jednego stada są zupełnie takie same? PIES - Ależ skąd! W każdym stadzie są zwierzęta małe i duże, samce i samice, jaśniejsze i ciemniejsze, każde ma inny wyraz pyska i inny głos. CZŁOWIEK - A więc skąd wiesz, które zwierzę należy akurat do twojego stada? PIES - Oczywiście poznaję to po zapachu. Wszystkie zwierzęta poznają się po zapachu, nie tylko szakale, ale myszy, szczury, lamparty - i odganiają od siebie inne szczury czy myszy, które pachną innym stadem. Znajomość między zwierzętami zaczyna się zawsze od obwąchiwania. CZŁOWIEK - Ach tak. No więc czy mógłbyś teraz wstać i mnie powąchać? Pies wstał leniwie i zaczął dokładnie obwąchiwać nogi Człowieka. CZŁOWIEK - A teraz powąchaj siebie albo swojego brata. Pies podszedł do swojego brata i zaczął go obwąchiwać tak szczegółowo, że tamten podniósł głowę i warknął coś niegrzecznego. PIES - Ciekawe. Obaj pachniecie zupełnie inaczej, ale jednak jest w tym jakieś podobieństwo. Trochę zapachu jaskini, odrobinę dymu, trochę tej skóry 3 - Myśli Mister Jonesa 29 dzikiego barana, którego upolowałeś przed tygodniem... CZŁOWIEK - Bo mieszkamy w tej samej jaskini, grzejemy się przy tym samym ogniu, jemy to samo jedzenie, chodzimy po tych samych okolicach. PIES - Czy chcesz przez to powiedzieć, że pachniemy jak to samo stado? CZŁOWIEK - To właśnie chciałem powiedzieć, ponieważ my jesteśmy tym samym stadem. Być może, podobna rozmowa trwała jeszcze bardzo długo i zarówno pies jak i człowiek używali w niej wielu rozmaitych argumentów. Ale zarówno dla psa jak i dla człowieka jedno stawało się coraz bardziej jasne: to właśnie, że ani się obejrzeli, jak zaczęli należeć do tego samego stada. Często słyszy się o nas, psach, że jesteśmy wierne człowiekowi, że poznajemy swoich, a odpędzamy obcych, i że pod tym względem różnimy się od wszystkich innych zwierząt, jakie żyją w przyrodzie. Otóż chciałbym was prosić, abyście nigdy nie wierzyli w to, że pies jest innym zwierzęciem niż te, które żyją dziko w lasach lub na stepie. Pies nie przyjaźni się z człowiekiem dlatego, że jest to akurat człowiek, ale przyjaźni się z nim dlatego, że należy do tego samego stada. Pomiędzy różnymi stadami takich samych zwierząt, na przykład wilków, dzików lub drapieżnych szczurów, odbywają się często nie mniej zacięte walki niżte, jakie zwierzęta staczają z innymi zwierzętami należącymi do innego gatunku - na przykład jelenie z wilkami lub słonie z tygrysami. Dzieje się tak, ponieważ dla każdego zwierzęcia najważniejsze jest jego własne stado, z którym łączy je wspólny zapach. Pies nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem, tyle tylko że wybrał on jako swoje stado rodzinę człowieka, z którym mieszka. Dlatego warczy na obcych ludzi, którzy pachną innym stadem, a także warczy na obce psy, które-mimo że są takimi samymi jak on psami - należą do innych, obcych rodzin, to znaczy do innych, obcych stad. A więc każdy, nawet najmniejszy piesek, uważa się za członka waszego stada - bo tak nazywa on waszą rodzinę i tak przecież umówił się pierwszy pies z pierwszym człowiekiem. Skoro zaś należy do tego samego stada co i ludzie, to uważa także, że ma takie same prawa jak i ludzie. Nie widzi więc powodu, dlaczego każdy człowiek ma swoje łóżko i swój kąt w mieszkaniu, a pies miałby nie mieć swojego posłania i swojego kąta. Kiedy ludzie zasiadają do jedzenia ze swoich talerzy, w tym samym czasie powinien zabrać się do jedzenia ze swojej 30 miski pies. Kiedy ludzie siedzą i rozmawiają, pies ma prawo przysłuchiwać się rozmowie, oczywiście jeśli umie się odpowiednio zachować. Nie muszę tłumaczyć, że każdy pies chciałby znacznie więcej. Zastanawia go na przykład, dlaczego ludziom wolno jest siadać na kanapie, a psu się tego zabrania albo dlaczego, kiedy ludzie zjadają indyka, jemu daje się tylko zaprawioną kawałkiem mięsa kaszę? Jest to niesprawiedliwość, ale którą mądry pies potrafi w końcu zrozumieć, ponieważ w stadzie zwierzęcym także nie ma całkowitej równości. Na czele każdego stada stoi zawsze zwierzę najsilniejsze i najbardziej doświadczone, nazywane przewodnikiem stada. Za nim idą inne, słabsze i mniej doświadczone, które przewodnik-jeśli jestto stado drapieżników - prowadzi na tereny, na których najlepiej udają się polowania albo-na przykład w stadach jeleni lub saren - gdzie jest najobfitsza, najbardziej soczysta trawa. Gdy atakuje przeciwnik, przewodnik stada pierwszy staje do walki i broni słabszych, ale kiedy przychodzi czas posiłku, przewodnikowi należą się za to najlepsze kąski, podczas gdy inni muszą zadowolić się tym, co dla nich zostanie. Takie jest prawo natury i wiedzą o nim wszystkie zwierzęta, a więc i wszystkie psy. Dlatego też pies, kiedy przychodzi do rodziny ludzkiej,rozgląda się uważnie, kto tu jest właściwie przewodnikiem? Czy ta pani, która codziennie nakłada mu jedzenie do miski, czy też pan, który na pół dnia wychodzi z domu do pracy i na którego czeka się z obiadem, czy też wreszcie ten chłopiec lub dziewczynka siedzący nad lekcjami? I po pewnym czasie każdy rozsądny pies już się orientuje: przewodnikiem stada w każdej rodzinie jest ten, kto ma tu najwięcej do powiedzenia, kogo wszyscy pozostali słuchają. A trzeba wiedzieć, że pies nigdy się pod tym względem nie myli. Nie zmyli go na przykład to, że duży i silny mężczyzna burczy i krzyczy rozkazującym tonem, ale w końcu wszystko dzieje się w domu tak, jak po cichu i spokojnie mówi mniejsza od niego i słabsza kobieta. Jeśli jednak spotkacie dom, w którym pies rozkłada się na kanapach, trąca brutalnie nosem swojego pana każąc mu wyprowadzić się na spacer, rzuca się na gości, którzy mu się nie podobają i wygania ich za drzwi, przychodzi do kuchni i każe sobie dawać najlepsze kąski, opiera się łapami o stół i wyjada z półmisków, a przede wszystkim nic sobie nie robi z żadnych rozkazów i poleceń - wówczas możecie być pewni: w tym domu przewodnikiem stada jest pies! /i V J Rozmowa psa z człowiekiem, której przebieg starałem się przedstawić -a raczej wyobrazić ją sobie - w poprzednim rozdziale tej książki, stała się początkiem nowej historii psiego rodzaju. Pies, skoro raz wyraził zgodę na to, aby należeć do ludzkiego stada, dotrzymał słowa, chociaż nie zawsze przychodziło mu to z łatwością. Ludzie bowiem okazali się najbardziej ruchliwym i najbardziej niespokojnym plemieniem, jakie kiedykolwiek żyło na ziemi. Bez przerwy korciło ich, aby iść gdzieś dalej, poznawać nowe kraje i osiedlać się w coraz to nowych miejscach. Każde zwierzę przywiązuje się do swojego miejsca zamieszkania. Kozice czują się najlepiej w skalistych górach i nie mogą żyć tam, gdzie nie ma wysokich skał i gdzie powietrze nie jest tak świeże i czyste jak w górach. Białe polarne niedźwiedzie potrafią żyć tylko wśród śnieżnych przestrzeni i pływających lodowych skał dalekiej północy, a krokodyle za nic w świecie nie zgodziłyby się opuścić ciepłych rzek i jezior o błotnistych, wygrzanych przez słońce brzegach. I tylko psa człowiek zabierał ze sobą wszędzie, traktując go jak równego sobie i każąc mu samemu troszczyć się o swoją wygodę. Dlatego też jeśli dzisiaj rozejrzycie się dokładnie dookoła siebie, w parkach lub na ulicy, albo -jeszcze lepiej -jeśli udacie się na wystawę psów rasowych, które to wystawy odbywają się co roku we wszystkich większych miastach, zadziwi was z pewnością, ile rozmaitych barw, kształtów, rodzajów i długości sierści mają psy! Czasami aż trudno uwierzyć, że wielki dog - potężne psisko wielkości niezłego cielaka - i maleńki ratlerek, którego spokojnie można sobie posadzić na dłoni lub włożyć do kieszeni, należą do tej samej, ogromnej, rozsianej po całym świecie rodziny psów. Rodzina ta jest jednak tak różnorodna i tak do siebie niepodobna właśnie dlatego, że pies, aby towarzyszyć człowiekowi w jego nieustannych wędrówkach, musiał się bez przerwy zmieniać. Ludzie bowiem, jak powiedziałem, nie mogli usiedzieć w miejscu i rozproszyli się po świecie. Jedni z nich opuściwszy gorące stepy ruszyli na północ i osiedlili się w krajach zimnych, gdzie przez większą część roku wieją mroźne, nieprzychylne wiatry i gdzie towarzyszące im psy marzły bezlitośnie - w dodatku zaś nie mogły, tak jak ludzie, ubierać się w skóry upolowanych przez siebie innych zwierząt i dlatego wiele z nich po prostu zdychało na mrozie i wietrze. Nie wszystkie psy zawiezione przez ludzi do krajów polarnych spotkał taki sam smutny los. W każdej bowiem gromadzie znaleźć się mogły dwa albo cztery psy, 34 ctórych sierść była nieco dłuższa i nieco bardziej puszysta. Tym psom udawało się przetrwać, a kiedy rodziły się im szczenięta, okazywało się nagle, że mają one sierść jeszcze dłuższą i jeszcze bardziej puszystą niż ich rodzice, szczenięta zaś ych szczeniąt rodziły się jeszcze bardziej owłosione i jeszcze lepiej przystosowa-ie do panującego wokoło mroźnego klimatu. I tak powstała rasa psów polarnych "nieszkających daleko na północy, które nie tylko potrafią żyć wśród wiecznych odów, ale także pracować w tych niezwykle ciężkich warunkach - to znaczy Diągnąć sanki Eskimosów, czego nie potrafiłoby zrobić żadne inne zwierzę, Donieważ nawet najbardziej wytrzymały na zimno koń musiałby zamarznąć aodczas nie kończącej się nigdy polarnej zimy. Psy jednak musiały dostosować się nie tylko do mrozu, ale i do upału, sprawiając sobie futra lub przeciwnie - pozbywając się prawie całkiem owłosienia i zostawiając jedynie krótką sierść dla ozdoby, jak to widzimy u psów mieszkających w Afryce. Musiały także ciągle zmieniać swoją budowę ciała, w zależności od okolicy, w której przyszło im żyć i polować razem z człowiekiem. Jeśli więc, na przykład, spotkacie kiedyś charta rosyjskiego - wysokiego psa na bardzo długich nogach i tak przy tym szczupłego, że wydaje się, jakby był wycięty z papieru - możecie już po chwili namysłu sami zrozumieć, w jaki sposób ukształtowała się sylwetka tego dziwnego i pięknego psa. A więc zamieszkał on wraz z ludźmi na wielkich, nie kończących się równinach rosyjskich, przez które biec można było całymi dniami nie napotykając na żadną przeszkodę. Tak biegały po tych ogromnych, pustych kiedyś przestrzeniach wszystkie żyjące tu zwierzęta - jelenie, sarny, wilki - i pies, aby je dogonić, musiał nauczyć się biegać szybciej od nich. Im szybciej zaś biegał, tym bardziej wyciągał nogi, a im bardziej wyciągał nogi, tym bardziej zaczęły mu się one wydłużać, aż stały się takimi właśnie długimi nogami, jakie ma chart rosyjski. Ale przecież chart nie mógłby biegać tak szybko, gdyby był gruby i ociężały i gdyby, widziany z przodu, był tak szeroki i rozłożysty jak niedźwiedź. Kiedy ludzie budują samoloty albo rakiety, robią je długie i wąskie, zakończone ostrym dziobem prującym powietrze jak strzała. Z tego samego powodu pysk charta rosyjskiego jest ostry i szpiczasty, a jego ciało stało się długie i wąskie, dzięki czemu chart jest jednym z najszybszych psów, jakie żyją na świecie. Słyszeliście z pewnością o psie z Nowej Fundlandii, którego nazywają wodołazem. Nowa Fundlandia jest wyspą leżącą u wejścia do Zatoki Św. 35 ШЛ _-, Wawrzyńca, przy wschodnich brzegach Kanady. Wyspa ta jest zimna i wilgotna, pokryta licznymi jeziorami, wokół których rozciągają się nieprzebyte mokradła. Pies nie jest stworzeniem-wodnym jak ryba albo foka i chociaż istnieje wiele psów, które lubią pluskać się w wodzie, a nawet włażą do wszelkich jeziorek i kałuży, równie duża ilość psów wody po prostu nie znosi i broni się jak może przed kąpielą. Ale wodołaz towarzysząc ludziom, którzy osiedlili się w tych okolicach podmokłych i bagnistych, musiał bez przerwy taplać się w wodzie, pływać, polować na wodne ptactwo i chodzić po zapadających się grzęzawiskach. Jeśli więc spotkacie kiedyś wodołaza-czarnego psa o bujnym futrze dającym mu osłonę przed zimną wilgocią - poproście go, aby pozwolił wam obejrzeć swoją łapę, a zobaczycie coś bardzo dziwnego: między palcami wodołaza znajduje się bowiem błona, prawie taka sama, jaką ma w swoich płetwach gęś lub kaczka! Oto do jakich sposobów musiał się uciec pies, aby wytrzymać z niespokojnymi, przenoszącymi się z miejsca na miejsce i wybierającymi sobie najdziwniejsze siedziby ludźmi, którzy zawędrowali aż do Nowej Fundlandii. Czasami zastanawiam się, dlaczego właściwie psy zgodziły się na to wszystko? Czy dlatego, że chciały dotrzymać raz danego słowa, czy też dlatego, że wciągnęła je i zainteresowała ta niezwykła, pełna niespodzianek i przygód wędrówka z człowiekiem? Przypuszczam, że i jedno, i drugie naraz. Im dłużej zaś pies był z człowiekiem, tym bardziej interesowało go to, co człowiek robił i tym bardziej chciał on człowiekowi pomagać. A że nieraz udawało mu się to w sposób wprost nadzwyczajny, o tym świadczą prawdziwe historie o słynnych psach, z których dwie chciałbym wam teraz opowiedzieć. MISTER JONES OPOWIADA HISTORIĘ O PSIE, KTÓRY URATOWAŁ MIASTO Pierwsza z tych historii pochodzi z bardzo dawnych czasów i zdarzyła się przed tysiącem lat w greckim mieście Koryncie. Starożytni Grecy, którzy byli nie tylko dzielnymi, ale i bardzo przebiegłymi wojownikami, zrozumieli, że psy, czujne, mądre i odważne, mogą być świetnymi żołnierzami, a że wojen wówczas nie brakowało i nieustannie jedne państwa napadały na drugie, uczyli więc psy, aby były strażnikami miast. Dawne miasta otoczone były wysokimi murami, które w razie napaści stanowiły ich osłonę. Ale kiedy nieprzyjaciel podkradł się niepostrzeżenie, mógł wówczas przystawić do murów wysokie drabiny albo wybić w nich dziury i wten sposób wedrzeć się do ąrodka, zanim broniąca miasta załoga zdołała przygotować się do bitwy. Dlatego więc równie ważne jak sama obrona murów- rzucanie z wysokości potężnych kamieni lub polewanie atakującego napastnika wrzącą wodą i rozpaloną smołą - było także to, aby w porę dowiedzieć się o zbliżającym się nieprzyjacielu. Do tego też właśnie celu służyły dawnym Grekom psy, które wysyłano daleko za mury i umieszczano w specjalnych strażnicach. Gdy zbliżał się wróg, psy wyczuwały go pierwsze i głośnym szczekaniem zawiadamiały straże miejskie, że miastu grozi niebezpieczeństwo. Tak właśnie postępowali również mieszkańcy starożytnego Koryntu. W jednej ze strażnic za murami miasta umieścili czterdzieści dziewięć specjalnie wyćwiczonych bojowych psów i co noc spokojnie udawali się na spoczynek, pewni że psy zawiadomią ich w porę o nadchodzącym nieprzyjacielu. Ale oto pewnego roku nadeszła noc, podczas której zerwał się bardzo silny, bardzo porywisty wiatr. Wiatr ten przelatywał nad strażnicą, w której umieszczono psy, z długim, przeciągłym wyciem, szarpał liśćmi drzew i przesypywał drobne kamienie, także wkrótce cała okolica wypełniła się tysiącem odgłosów, szelestów, szmerów i stukotów. Wydawało się, że cały świat dookoła szemrze, szeleści, szumi i świszczę. Czterdzieści dziewięć psów czuwających w strażnicy opodal miasta Korynt nastawiało czujnie czterdzieści dziewięć par uszu i wsłuchiwało się w odgłosy nocy, ale nawet nadsłuchując najuważniej jak tylko mogły, w żaden sposób nie były w stanie odróżnić, który ze szmerów, stukotów i szelestów jest odgłosem szalejącego wiatru, a który zwiastuje zbliżanie się nieprzyjaciela. Psy biegały więc ze zjeżoną sierścią po strażnicy i zdenerwowane warczały cicho, ale żaden z nich nie zdecydował się na głośne szczekanie, nie chcąc podnosić fałszywego alarmu 40 i niepotrzebnie budzić mieszkańców miasta zmęczonych całodzienną pracą. Co gorsza jednak, wiatr tej nocy nie wiał od strony, z której mógł nadejść nieprzyjaciel, ale od strony przeciwnej, to znaczy od strony miasta. Dlatego też wyciągając nosy i łapiąc w nie nadlatujące wraz z wiatrem zapachy psy czuły tylko znajomy zapach miejskich ulic, smakowite zapachy pieczonej ryby, którą mieszkańcy Koryntu jedli właśnie na kolację, cierpki zapach wina rozlewanego w miejskich winiarniach, słodki zapach owoców sprzedawanych na targu albo zapach oliwy, na której smażono w kuchniach. Wszystkie te zapachy przypominały psom o rodzinnym mieście, a żaden z nich nie napawał ich niepokojem, ponieważ towarzyszyły one każdej nocy Koryntu. I na to właśnie czekał przebiegły nieprzyjaciel. Kiedy bowiem psy, niepokojone podnoszonymi przez wiatr odgłosami, ale równocześnie uspokajane falą znajomych i miłych woni, zaczęły stopniowo, jeden po drugim, układać się do snu, przytulając się do siebie i grzejąc się ciepłem własnych ciał, oddział nieprzyjaciół cicho podczołgał się pod psią strażnicę uważając, aby zbliżyć się od przeciwnej strony niż ta, z której wiał wiatr, żeby psy nie wyczuły węchem zapachu obcych ludzi. Kiedy psy spostrzegły, że dały się podejść i że wpadły w pułapkę, było już za późno. Uzbrojeni żołnierze wtargnęli do strażnicy i z mieczami w dłoniach rzucili się na nie przygotowane, zaspane zwierzęta. Rozpoczęła się krótka, rozpaczliwa walka. Czterdzieści dziewięć psów rzuciło się na napastników, ale ci zasłaniali się wielkimi tarczami i siekli psy ostrym żelazem, kalecząc je i zabijając. Psy zrozpaczone, że dały się tak łatwo podejść, walczyły mężnie i do ostatka. Wiedziały, że jeśli nieprzyjaciel podkradnie się pod pogrążone już we śnie miasto, bez przeszkód przejdzie przez mury, wpadnie do mieszkań odpoczywających spokojnie ludzi, zrabuje ich dobytek, pozabija bezbronnych mężczyzn, uprowadzi ze sobą dzieci i kobiety, a opuszczając piękne miasto Korynt, podłoży pod nie ogień i spali domy, sklepy, świątynie i winiarnie, gdzie w dniach pokoju ludzie siadywali nad glinianymi dzbanami z winem, grali na flecie, tańczyli albo deklamowali wesołym dziewczętom dowcipne i figlarne wiersze. Psy walczyły więc do ostatka, gryzły, skakały na nieprzyjaciół starając się ich przewrócić i dobrać się im do gardła, a przy tym szczekały i warczały jak najgłośniej, aby uprzedzić straże miejskie. Ale wiatr wiał niestety od strony miasta i zamiast przynosić te dramatyczne odgłosy walki do uszu nielicznych czuwających 4 - Myśli Mister Jonesa 41 v mieście strażników, zabierał je w przeciwną stronę i roztapiał wśród dalekich )ól, niskich skał, oliwnych gajów i ogromnej, wietrznej nocy. Walka była zażarta, ale ludzie byli silniejsi i lepiej uzbrojeni. Czterdzieści )siem dzielnych, odważnych psów leżało wkrótce martwych. Żołnierze nieprzyja-:ielscy usiedli na chwilę, aby odpocząć. Rozmawiali ocierając spocone czoła opatrując sobie rany, które psy zdołały im zadać swoimi ostrymi kłami. Żołnierze )yli zadowoleni i śmiali się po cichu, rozumieli bowiem, że podstęp się udał skoro pokonali pilnujące miasta psy, nic teraz nie uratuje już mieszkańców Coryntu. Wyobrażali sobie już, jak będą się dzielić zdobytym w mieście złotem, vypijać beczki z winem i prowadzić do swego kraju najpiękniejsze korynckie iziewczęta, aby usługiwały im przy stole, zmywały naczynia i tkały płótno w ich tomach. Napisałem przed chwilą, że w strażnicy napadniętej znienacka przez nieprzy-aciół leżało martwych czterdzieści osiem psów, a było ich tam przecież czterdzieści dziewięć. Czterdziestym dziewiątym bowiem był pies, którego imię jrzechowało się w ludzkiej pamięci przez setki lat, aż do dnia dzisiejszego, i który lazywał się Soter. Soter leżał razem z innymi psami na strasznym psim pobojowisku i nie ruszał się. Walczył tak samo dzielnie jak i jego towarzysze, a nawet zdołał ugryźć ednego z nieprzyjaciół w ramię, za ćo ten odpłacił mu się silnym ciosem ostrego niecza w bok. Soter upadł na ziemię i żołnierz myślał, że pies już nie żyje. Soter ednak żył. Nie miał już siły walczyć, ale słyszał, co dzieje się dookoła niego, ozumiał ciche rozmowy żołnierzy, którzy cieszyli się na myśl o szybkim zdobyciu (oryntu i jego wierne serce ściskał żal. Wiedział, że musi koniecznie uprzedzić nie jodejrzewających niczego ludzi o grożącym im niebezpieczeństwie, ale nie л/iedział, jak to zrobić. Gdyby się teraz poruszył, na pewno któryś z żołnierzy zauważyłby to i dobił go ostrym mieczem, zresztą Soter obawiał się, czy będzie niał dosyć sił, aby się podnieść i utrzymać na nogach. Raniony bok bolał go jardzo. Dzielny pies jednak nie skamlał, ponieważ zdawał sobie sprawę, że najcichsze nawet pojękiwanie zwróci na niego uwagę żołnierzy. Leżał więc cichutko i udawał martwego. Dowódca oddziału nieprzyjaciół wydał tymczasem cichy rozkaz i żołnierze л/stali, wzięli do rąk tarcze i miecze i jeden po drugim zaczęli wychodzić ze strażnicy stąpając po cichu. Kierowali się w stronę murów miasta, pewni już, że 43 nic nie uprzedzi mieszkańców Koryntu. Soter zrozumiał, że nie ma teraz ani chwili do stracenia. Poruszył się z trudem raz i drugi i pokonując gwałtowny ból stanął na nogach. Był bardzo słaby, przed oczami latały mu czerwone płaty i bardzo chciało mu się pić. Ale nie było czasu, aby myśleć o sobie. Wiedział, że musi biec ku miastu, i to biec szybciej niż idący w tę samą stronę nieprzyjaciel. Zebrawszy więc wszystkie siły pobiegł przed siebie. Poruszał chwiejącymi się nogami najszybciej jak mógł i wydawało mu się, że biegnie bardzo prędko, w rzeczywistości jednak biedne zwierzę posuwało się bardzo powoli. Co chwila silne podmuchy wiatru, który wzmógł się jeszcze, przewracały go na ziemię, ale pies podnosił się z wysiłkiem i biegł dalej, coraz dalej. W ten sposób dogonił idących przed nim nieprzyjacielskich żołnierzy. Szli oni po cichu, pochyleni do przodu, i mimo że wichura zagłuszała chrzęst ich kroków, starali się nie potrącać leżąeych na drodze kamieni ani nie szczękać niesioną bronią. Soter zauważył, że niektórzy z idących nieśli na ramionach długie drabiny, które zamierzali widocznie przystawić do murów miasta i wspiąć się po nich do środka. Dopóki pies znajdował się z tyłu, za zbliżającymi się ku miastu nieprzyjaciółmi, był bezpieczny. Żołnierze, wpatrzeni w rysującą się przed nimi coraz wyraźniej ciemną sylwetkę murów, nie oglądali się za siebie. Ale teraz nadchodził moment naitmdruejsiy, pies bowiem musiał wyprzedzić napastnika przebiegając między szeregami żołnierzy i - widoczny już dla wszystkich jak na dłoni - pobiec przodem. Zapominając o bólu wyprężył łapy i skoczył, prześlizgując się prawie pomiędzy nogami idących żołnierzy. Poczuł wokoło siebie ich mocny zapach. Miał ochotę rzucić się na któregoś z nich, ale wiedział, że nie ma na to czasu i musi jedynie gnać do przodu. Zaskoczeni żołnierze nie wiedzieli w pierwszej chwili, co to za zwierzę wyskoczyło im nagle spod nóg, prędko jednak zorientowali się, że jest tu pies, którego nie zdołali zabić. Dowódca oddziału błyskawicznie zrozumiał co to znaczy: jeśli psu uda się dobiec do murów miasta i szczekaniem uprzedzić jego załogę, cały plan zdobycia Koryntu podstępem spełznie na niczym. Dlatego też pierwszy chwycił łuk, wycelował w biegnącego psa i wypuścił strzałę. Strzelał bardzo celnie i na pewno trafiłby w psa, mimo że noc była dość ciemna, ale w tej samej chwili nowy podmuch wiatru przewrócił Sotera na ziemię i ten szczęśliwy przypadek uratował mu życie. Strzała przeleciała tuż nad jego karkiem, lecz pies zerwał się do dalszego biegu, jednakże na rozkaz dowódcy inne strzały poszybo- 44 nic nie uprzedzi mieszkańców Koryntu. Soter zrozumiał, że nie ma teraz ani chwili do stracenia. Poruszył się z trudem raz i drugi i pokonując gwałtowny ból stanął na nogach. Był bardzo słaby, przed oczami latały mu czerwone płaty i bardzo chciało mu się pić. Ale nie było czasu, aby myśleć o sobie. Wiedział, że musi biec ku miastu, i to biec szybciej niż idący w tę samą stronę nieprzyjaciel. Zebrawszy więc wszystkie siły pobiegł przed siebie. Poruszał chwiejącymi się nogami najszybciej jak mógł i wydawało mu się, że biegnie bardzo prędko, w rzeczywistości jednak biedne zwierzę posuwało się bardzo powoli. Co chwila silne podmuchy wiatru, który wzmógł się jeszcze, przewracały go na ziemię, ale pies podnosił się z wysiłkiem i biegł dalej, coraz dalej. W ten sposób dogonił idących przed nim nieprzyjacielskich żołnierzy. Szli oni po cichu, pochyleni do przodu, i mimo że wichura zagłuszała chrzęst ich kroków, starali się nie potrącać leżąeych na drodze kamieni ani nie szczękać niesioną bronią. Soter zauważył, że niektórzy z idących nieśli na ramionach długie drabiny, które zamierzali widocznie przystawić do murów miasta i wspiąć się po nich do środka. Dopóki pies znajdował się z tyłu, za zbliżającymi się ku miastu nieprzyjaciółmi, był bezpieczny. Żołnierze, wpatrzeni w rysującą się przed nimi coraz wyraźniej ciemną sylwetkę murów, nie oglądali się za siebie. Ale teraz nadchodził moment najtrudniejszy, pies bowiem musiał wyprzedzić napastnika przebiegając między szeregami żołnierzy i - widoczny już dla wszystkich jak na dłoni - pobiec przodem. Zapominając o bólu wyprężył łapy i skoczył, prześlizgując się prawie pomiędzy nogami idących żołnierzy. Poczuł wokoło siebie ich mocny zapach. Miał ochotę rzucić się na któregoś z nich, ale wiedział, że nie ma na to czasu i musi jedynie gnać do przodu. Zaskoczeni żołnierze nie wiedzieli w pierwszej chwili, co to za zwierzę wyskoczyło im nagle spod nóg, prędko jednak zorientowali się, że jest to pies, którego nie zdołali zabić. Dowódca oddziału błyskawicznie zrozumiał co to znaczy: jeśli psu uda się dobiec do murów miasta i szczekaniem uprzedzić jego załogę, cały plan zdobycia Koryntu podstępem spełznie na niczym. Dlatego też pierwszy chwycił łuk, wycelował w biegnącego psa i wypuścił strzałę. Strzelał bardzo celnie i na pewno trafiłby w psa, mimo że noc była dość ciemna, ale w tej samej chwili nowy podmuch wiatru przewrócił Sotera na ziemię i ten szczęśliwy przypadek uratował mu życie. Strzała przeleciała tuż nad jego karkiem, lecz pies zerwał się do dalszego biegu, jednakże na rozkaz dowódcy inne strzały poszybo- 44 wały za nim. Leciały za biegnącym psem jak stado os, świszcząc mu koło głowy. Soter biegł co sił w nogach, ale żołnierze również ruszyli biegiem starając się Doruszać jak najciszej. Wtedy pies pomyślał, że nie uda mu się dopaść murów i że ia pewno żołnierze złapią go zaraz i zabiją. Zrobiło mu się bardzo smutno biegnąc nadal co sił, zaczął głośno skamlać, wyć i szczekać bardzo żałośnie, iołnierze pędzili za nim i pies słyszał za sobą ich szybkie tupanie i zdyszane sddechy. Ale mury miasta widać już było coraz bliżej. Były tak blisko, że nagle nimo zawieruchy i wycia wiatru do uszu jednego z wartowników dobiegło i daleka rozpaczliwe skamlanie Sotera. Wartownik wsłuchał się uważnie w ten dźwięk, a kiedy wycie i skamlanie jowtórzyło się znowu, trącił łokciem swego zaspanego kolegę. - Słyszysz? - zapytał. - Coś jakby ujadanie psa... Drugi wartownik podniósł leniwie głowę i przetarł dłonią oczy. - E tam - powiedział sennie. - Zwierzęta boją się wiatru, to i wyją. Daj mi się rochę zdrzemnąć... I najspokojniej w świecie chciał się przewrócić na drugi bok i spać dalej, ale ego towarzysz potrząsnął nim znowu. - Ale to przecież skamle jeden pies, w dodatku zaś jakby coraz bliżej... Rzeczywiście, rozpaczliwe skamlanie i wycie Sotera zbliżało się coraz wyraź- liej do bram miasta. - No to sam widzisz - powiedział zaspany strażnik - że nie ma się czym jrzejmować. Gdyby nadchodził nieprzyjaciel, wyłyby i szczekały wszystkie psy, i jest ich czterdzieści dziewięć. To by dopiero była orkiestra - roześmiał się, nie wiedząc, że wszystkie psy w strażnicy leżały już martwe. - A jednak rozkazuję ci, abyś wyjrzał za bramę i sprawdził, co się tam dzieje-powiedział mądrzejszy i mniej zaspany wartownik. Jego kolega westchnął głęboko, ale ponieważ ten, który rozkazywał, był itarszy i bardziej doświadczony, więc rzucił mu tylko złe spojrzenie, ziewnął głośno i powoli ruszył w stronę bramy. Tymczasem Soter dobiegł już do bramy i rozpaczliwie wyjąc i ujadając drapał v nią łapami. Ale ciężka brama była zamknięta. Odwróciłsię i zobaczył przed sobą nieprzyjaciół z łukami i mieczami w ręku. Nie miał już gdzie uciekać, a żołnierze wiedząc, że teraz już na nic nie zda się ostrożność, biegli szybko, chcąc przynajm-liej - jeśli nie uda się już zaatakować podstępnie miasta -zemścić się na psie. 45 tory popsuł im całą wyprawę. Pies zjeżył sierść, wyszczerzył kły i głośno ujadając •parł się o zamkniętą bramę. Wiedział, że zginie, ale najbardziej martwił się tym, e nikt nie słyszał jego ujadania i że zginie na próżno -tak przynajmniej wydawało nu się w tej chwili. Postanowił jednak walczyć do końca i kiedy pierwszy : napastników podbiegł do niego na odległość kilku kroków, Soter wsparł się iilnie tylnymi łapami o bramę, aby odbić się nimi i skoczyć nieprzyjacielowi do jardła. Naprężył wszystkie mięśnie i wyprostował nogi do ostatniego, rozpaczliwego skoku, gdy nagle... Nagle poczuł, że ciężka brama ustępuje pod naporem jego wyprężonych nóg. Го zaspany wartownik otworzył bramę, aby wyjrzeć, co się dzieje na zewnątrz. \ kiedy zobaczył przed sobą oddział biegnących, zziajanych żołnierzy nieprzyja-;iela, zdołał tylko zawołać: - O, bogowie! Na pomoc! - i szybko zatrzasnął bramę. Ale Soter zdążył już wśliznąć się do środka. Słyszał jeszcze głośne wołanie wartownika: - Alarm! Alarm! Do broni! - zgrzyt zamykanej bramy i tupot nóg abrońców miasta, którzy biegli na mUry, aby rzucać z nich kamienie, strzelać z łuków i lać rozpaloną smołę na głowy nieprzyjaciela. Słysząc to wszystko poczuł się nagle bardzo, bardzo słaby, dowlókł się do załomu muru koło bramy, położył się i zamknął oczy... Kiedy je znowu otworzył, było już po bitwie. Poczuł, że leży teraz na wygodnym posłaniu, a ranny bok zawinięty ma bandażem. Nosem wyczuł, że obok niego stoi gliniana miska z wodą. Poruszył głową i poczuł na szyi luźną obrożę... Na obroży, gdyby Soter umiał czytać, przeczytałby wypisane po grecku takie oto słowa: „Soterowi, który ocalił Korynt. Od tej pory znajduje się on pod opieką swoich przyjaciół". Historia ta jest całkiem prawdziwa, można się o niej dowiedzieć z dawnych książek. Mieszkańcy Koryntu byli pierwszymi ludźmi, którzy nagrodzili wojenne zasługi psów. Czterdziestu ośmiu zabitym psom postawiono w mieście pomnik, a Soterowi, który uratował miasto, dano nie tylko tę obrożę, ale przyznano mu również prawo, aby do końca życia jadł ile i co mu się podoba -wszystko na koszt obywateli miasta. Później wiele psów otrzymywało medale i nagrody za mądrość i odwagę, z jaką służyli ludziom w toczonych przez nich wojnach. Ale Soter, pies ze 47 I starożytnego Koryntu, był pierwszym, któremu dano takie wyróżnienie. Wyleczony, chodził dumny po ulicach w swojej srebrnej obroży, a ludzie mówili na jego widok: - Oto pies, który uratował nasze miasto. ш OPISANA PRZEZ MISTER JONESA HISTORIA O PSIE, KTÓRY OGLĄDAŁ GWIAZDY 0 psie Soterze, który żyłwczasach starożytnych i którego historię opowiedziałem wam przed chwilą, słyszało niewiele psów i niewielu ludzi. Był jednak jeden pies, o którym słyszało na pewno najgłupsze psie szczenię i którego imię zna każdy człowiek. Od czasów, od których rozpocząłem tę opowieść, kiedy to człowiek mieszkał w jaskiniach, walczył z dzikimi zwierzętami i dopiero co nauczył się rozpalać ogień, minęło już tysiące lat. Przez ten czas ludzie zdołali poznać i zwiedzić wszystkie zakątki ziemi. Psy wiernie towarzyszyły człowiekowi w jego wyprawach. Czytając pamiętniki podróżników albo żeglarzy, dowiedzieć się można, że wśród ich załóg często znajdował się pies. Czasami traktowano go po prostu jako maskotkę, zabawnego i wesołego towarzysza podróży, którego obecność być może przynosiła szczęście. Nierzadko jednak psy potrafiły oddawać człowiekowi nieocenione usługi -ratowały mu nawet życie. 1 wreszcie z mapy zniknęły już wszystkie białe plamy. Ludzie odwiedzili najbardziej niedostępne puszcze, byli na obu biegunach-północnym i południowym - weszli na najwyższe góry, jakie tylko są na świecie. Do zwiedzenia pozostały im tylko dwa nieznane miejsca - najgłębsze głębiny oceanów i niebo. Ludzie od najdawniejszych czasów obserwowali gwiazdy, Słońce, Księżyc. Z biegiem czasu powynajdywali coraz doskonalsze aparaty, lunety i teleskopy, dzięki którym udało się im widzieć Księżyc z tak bliska, że ponazywali nawet ziemskimi nazwami poszczególne góry, doliny i wąwozy znajdujące się na powierzchni Księżyca. Ale znając go tak dobrze, człowiek nigdy jeszcze nie był na Księżycu, nie widział z bliska gwiazd, ani nawet nie udało mu się nigdy obejrzeć Ziemi, na której mieszka, z tak wysoka, aby wyglądała jak zawieszona w powietrzu kolorowa kula. Tak przynajmniej było w latach, kiedy po rozległych polach niedaleko miasta zwanego Bajkonur biegała sobie beztrosko razem z innymi psami mała, żwawa i wesoła psina, syberyjska łajka. Łajki to niewielkie, silnie zbudowane i kudłate pieski, podobne trochę do szpiców, które żyją na północnych terenach Syberii. Łajki są czarne albo białe, najczęściej jednak spotyka się łaciate i taką właśnie łaciatą łajką była suczka, na którą wołano Kudriawka. Bajkonur, miasto w Kazachstanie w Związku Radzieckim, z którego pochodzi- 50 a łajka Kudriawka, nie jest zwyczajnym miastem. Jest to być może nawet jedno najdziwniejszych miast na świecie, ponieważ niewiele jest na świecie innych niast zamieszkałych przez samych uczonych. I to w dodatku uczonych szczegól-іедо rodzaju, a mianowicie takich, których zajęciem jest tylko i wyłącznie vymyślanie sposobów, jak człowiek oderwać się może od Ziemi i polecieć niędzy gwiazdy. Dzisiaj historia badań kosmosu jest już grubą, gęsto zapisaną księgą. Ludzie vznieśli się na orbitę okołoziemską, latając w swoich pojazdach dookoła Ziemi. >topa człowieka stanęła na Księżycu, a wysyłane z Ziemi automatyczne pojazdy naukową aparaturą telewizyjną na pokładzie szybują przez wiele miesięcy v stronę planet znacznie bardziej odległych od Ziemi niż Księżyc - takich jak Venus czy Mars - żeby zbadać, czy na planetach tych znajduje się jakieś życie natychmiast przesłać o tym wiadomość na Ziemię za pośrednictwem fal elewizyjnych i radiowych. Na ekranie naszych telewizorów możemy oglądać warze kosmonautów siedzących w kabinach swoich pojazdów, które unoszą się viele tysięcy kilometrów nad Ziemią w ciemnej przestrzeni międzygwiezdnej, każdy człowiek z pewnością chociaż raz w życiu widział na filmie lub w telewizji djęcia pokazujące wystrzelenie rakiety kosmicznej. Wtedy jednak, kiedy w Bajkonurze żyła łajka Kudriawka, historia lotów ;osmicznych była jeszcze białą, niezapisaną kartą. Aby polecieć między gwiazdy, ludzie musieli przezwyciężyć dwie główne rudności. Po pierwsze trzeba było zbudować tak silny pocisk, który by potrafił )derwać się od Ziemi, nie opaść na nią z powrotem, lecz przełamać siłę jrzyciągania ziemskiego i polecieć tam, gdzie siła ta już nie działa. Druga rudność była znacznie większa, ponieważ kryła się w niej nieodgadniona ajemnica. Ludzie po prostu nie wiedzieli, jak żywy organizm zniesie podróż v pojeździe kosmicznym, czyją wytrzyma? Ludzie oraz żyjące na Ziemi zwierzęta potrafią żyć i rozwijać się w określo-iych ziemskich warunkach. Muszą oddychać powietrzem, pić wodę, potrzebują lo życia promieni słonecznych, muszą chodzić nogami po ziemi, muszą spać v nocy, kiedy jest ciemno, a czuwać w dzień. Uczeni zdawali sobie sprawę, że ludzie lecąc między gwiazdy, w kosmos, ;potkają się z zupełnie innymi, nie znanymi nikomu na Ziemi warunkami. Nie jedzie tam powietrza i trzeba będzie oddychać zabranym ze sobą zgęszczonym 51 tlenem. Nie będzie również wody i trzeba ją będzie też zabrać ze sobą. Nie będzie promieni słonecznych albo działać będą one na człowieka całkiem inaczej niż na Ziemi, gdzie przenikają przez grubą warstwę powietrza. Wreszcie nawet chodzę nie na nogach okaże się niemożliwe, ponieważ w kosmosie wszystko traci swój ciężar i człowiek zamiast chodzić, będzie raczej pływał w przestrzeni, nie wiedząc nawet, gdzie jest dół, a gdzie góra... Nie wiadomo także, jakie nieznane chorob\ czekają żywe stworzenia, które oderwą się od Ziemi. I wtedy właśnie uczeni zdecydowali, że w pierwszy lot kosmiczny polec właśnie pies. Pies, który tak samo jak człowiek jest stworzeniem ziemskim, tal samo oddycha powietrzem, tak samo potrzebuje do życia wody, śpi w noc\ i biega w dzień, żyje w promieniach ziemskiego słońca i obcuje na co dzień ztym samymi lub podobnymi zarazkami, z którymi walczy człowiek. Nie wiadomo dziś, kto zdecydował, że tym pierwszym żywym stworzeniem które poleci z Ziemi między gwiazdy, będzie pies łajka imieniem Kudriawka - ale wybór padł właśnie na nią. Zanim zasiadła w rakiecie kosmicznej, musiała n< pewno przejść wiele badań lekarskich, a także wiele ćwiczeń, aby nauczyć się, jal zachowywać się podczas startu i podczas lotu. Nie będę tu opisywał tyci przygotowań, byłoby to zbyt skomplikowane, zresztą nie znam się na tym tal dokładnie. Wolę więc, abyśmy razem wyobrazili sobie taką scenę... Był wieczór drugiego listopada 1957 roku. W Bajkonurze panowała już zima Noc zapadała szybko i na bezchmurnym niebie pojawiały się wcześnie jaśni gwiazdy, jak szkliste kawałki lodu. Łajka odbyła jak zwykle wszystkie swoji ćwiczenia i kiedy wyskoczyła ze sztucznej kabiny, podobnej do tej, w której miał. lecieć w kosmos, Profesor, który kierował przygotowaniami do lotu, wziął ją ni ręce. - Jutro rano polecisz tam, gdzie nigdy jeszcze nie poleciał nikt z mieszkańcóv Ziemi. Ani żaden człowiek, ani żadne zwierzę, ani żadna spośród tych roślin, któn u nas rosną. Będziesz pierwszym żywym stworzeniem, które oderwie się oi Ziemi i poszybuje między gwiazdy. I może dzięki tobie dowiemy się, czy żyw istota potrafi żyć pośród gwiazd, czy może bić jej serce, czy może myśleć i cz może się poruszać. Za tobą już niedługo poleci pierwszy człowiek. Wiesz, Łajko dodał Profesor uśmiechając się smutno - my wszyscy, ludzie i zwierzęta żyjące n Ziemi, jesteśmy jak mała mrówka, która postanowiła wejść na szczyt stupiętrc wej kamienicy. Będzie szła i szła swoimi maleńkimi krokami i nikt jej nawet ni 52 zauważy. Ale jeśli będzie szła uparcie, to przecież dojdzie w końcu na sam wierzchołek... Łajka nastawiła uszy i patrząc w twarz Profesora uważnie słuchała jego słów. Nie rozumiała może dokładnie każdego słowa, ale czuła, że to co mówi, jest ogromnie ważne. I że sama jest w tej chwili najważniejszym psem na świecie, a może w ogóle kimś najważniejszym? Potem położyła łeb na wyciągniętych łapach i przymknęła oczy... Nazajutrz, dnia 3 listopada 1957 roku, wszystkie gazety świata, radio i telewizja podały komunikat, że ogromna rakieta wystrzelona z Bajkonuru wyniosła w kosmos pojazd kosmiczny, na którego pokładzie znajdowało się pierwsze żywe stworzenie urodzone na Ziemi, mała suczka Łajka. Kiedy przerażający huk startującej rakiety ucichł, Łajka podsunęła się do małego okienka w swojej kabinie i wyjrzała na zewnątrz... Wtedy zobaczyła coś, czego nie widział przed nią jeszcze nikt-ani żaden pies, ani żaden człowiek. Był to widok tak niezwykły i zachwycający, a przy tym tak niezrozumiały, że Łajce trudno było zdać sobie sprawę z tego, gdzie jest i co się z nią dzieje. Dookoła, na zewnątrz kabiny, panowała gęsta granatowa ciemność, jak w czasie najgłębszej zimowej nocy. Ale w dole, na tle tej ciemności, widać było wyraźnie całą Ziemię, jak ogromną, świecącą niebieskawym światłem kulę. A na tej kuli, kiedy przyjrzeć się jej uważnie, można było odróżnić wielkie plamy bardziej niebieskie i mniejsze nieco, jakby namalowane na tych niebieskich, plamy żółtawozielone. Te plamy niebieskie - to były morza i oceany, te plamy żółtawozielone -to były lądy. Nad jednymi zaś i nad drugimi przesuwały się-gdzieniegdzie bardziej postrzępione i niekształtne, raz gęstsze, raz znowu bardziej rozmazane - plamy białe. To były chmury, które płynęły nad lądami i morzami, chmury, z których padał deszcz, spadały na ziemię i morze pioruny lub przez które przebijało się światło słońca. I Łajka widziała to wszystko z góry jak na wspaniałym, wielkim rysunku lub na filmie. Mały dzielny pies leżał w kabinie, która na tle ogromnego nieba była mniej niż pyłkiem, mniej niż ziarenkiem piasku, mniej niż najmniejszą drobinką i z nosem przy małym okienku oglądał widok, o którego zobaczeniu myśleli wszyscy uczeni. O tym widoku myślał także żyjący w jaskiniach pierwszy człowiek, który wpatry- 54 wał się w gwiazdy i który bardzo dawno temu przygarnął pierwszego dzikiego szakala i uczynił go pierwszym psem... Zapytacie, co dalej stało się zŁajką? Odpowiem wam szczerze: Łajka nigdy nie wróciła na Ziemię. Jej przyjaciele z Bajkonuru przez wiele dni i wiele nocy robili wszystko, aby kabina z małym psem na pokładzie z powrotem wylądowała na Ziemi, ale ich wysiłki nie powiodły się. Lot Łajki - pierwszej żywej istoty w kosmosie - pozwolił ludziom nauczyć się wiele. I dokładnie w cztery lata, pięć miesięcy i dziewięć dni później z Bajkonuru wystrzelono nową rakietę. W jej kabinie poszybował pierwszy człowiek, który poleciał w kosmos i wrócił na Ziemię. Nazywał się Jurij Gagarin. NAJKRÓTSZA OPOWIEŚĆ MISTER JONESA O PSIE, KTÓRY POPSUŁ OPINIĘ INNYM PSOM Do tej pory opisywałem historie o psach odważnych i dzielnych, które mądrze i wiernie służyły ludziom uważając ich za swoich przyjaciół. Takie historie wspomina się z przyjemnością, dlatego też opowieści te były długie i szczegółowe. Nikt nie lubi jednak pisać o sprawach przykrych i nieprzyjemnych, dlatego też tę opowieść o psie, który popsuł innym psom opinię, postaram się opowiedzieć najkrócej jak tylko można. Wielu ludzi, a również wiele psów, zastanawia się często, dlaczego nazwanie kogoś psem oznacza w języku ludzi obelgę i jest nazwą nieprzyjemną? Ludzie czasami mówią do siebie „mój ty kocie" albo „mój ty koniu" i nazwanie kogoś kotem lub koniem uważa się za nazwę miłą i pieszczotliwą. Ale jeśli powie się „ty psie", ten, którego nazwano psem, może się obrazić. Ta sprawa zastanawiała i niepokoiła także i mnie i długo nie mogłem zrozumieć, skąd w języku ludzi znalazły się tak okropne wyzwiska: „ty podły psie" albo zdanie: „on łże jak pies", mimo że przecież żaden pies nie kłamie, a powiedzieć o psach, że są podłe, może tylko ktoś, kto w ogóle nie ma o nich pojęcia. A jednak „nie ma dymu bez ognia" powtarzałem sobie znane przysłowie. Skoro ludzietak mówią, to musiało się kiedyś zdarzyć coś, co było tego przyczyną, myślałem rozpytując znajome psy i wertując książki w poszukiwaniu odpowiedzi na tę zagadkę. W języku ludzi spotyka się wiele powiedzonek, które z początku wydają się bez sensu, a które, jak się potem okazuje, kryją w sobie jakieś dawno zapomniane zdarzenie. Czasami więc słyszy się na przykład o kimś, kto zrobił bardzo zły interes, że „wyszedł na tym, jak Zabłocki na mydle". Jaki Zabłocki? Dlaczego na mydle? - może zapytać ktoś, kto słyszy to powiedzonko po raz pierwszy. Ale kiedy poszpera się trochę w starych książkach, zagadka zaczyna się wyjaśniać. Otóż bardzo dawno temu żył w Polsce pewien szlachcic nazwiskiem Zabłocki, który postanowił zarobić dużo pieniędzy biorąc się do handlu mydłem. Za wszystkie pieniądze jakie miał, kupił wielką ilość mydła, załadował je na tratwy płynące po Wiśle i chciał przewieźć wodą tam, gdzie zamierzał to mydło sprzedać z dużym zarobkiem. Tymczasem tratwy Zabłockiego przewróciły się, mydło wpadło do wody i rozpuściło się w Wiśle, a biedny Zabłocki został i bez mydła, i bez pieniędzy. Po prostu - wyszedł na tym, jak Zabłocki na mydle! A więc skąd: „ty podły psie"? Skąd: „łże jak pies"? Otóż, niestety, jest do tego powód. 58 flLJ ki Шш' їм № i' шЛ І "*"' " Było to bardzo dawno temu, więcej niż tysiąc lat, i działo się dokładnie w roku 632 w mieście Medynie, które leży w Azji Mniejszej. Wtedy na tych terenach zamieszkałych przez Arabów pojawił się prorok imieniem Mahomet. Mahomet był tym, który wynalazł nową wówczas religię zwaną od jego imienia mahometa-nizmem, religię, którą wyznaje dzisiaj ponad 513 milionów ludzi na świecie, w tym niemal wszyscy Arabowie. Ale wtedy, przed ponad tysiącami lat, nie wszyscy Arabowie chcieli uznać Mahometa za swego proroka i między tymi, którzy słuchali jego nauk, a tymi, którzy byli im przeciwni, wybuchła krwawa wojna. Wrogowie chcieli zgładzić Mahometa i właśnie w roku 632 Mahomet, który był wówczas już starym, sześćdziesięcioletnim mężczyzną, uciekać musiał do arabskiego miasta Medyny, gdzie jego wierni wyznawcy mieli ochronić go przed podstępnymi wrogami. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pies. Pies, którego imienia nie znamy i o którym wiemy tylko jedno - to mianowicie, że był wściekły. Wówczas nie znano jeszcze szczepionek przeciwko najstraszniejszej psiej chorobie, jaką jest wścieklizna i chore psy nie tylko same męczyły się bardzo i ginęły, ale były również ogromnie groźne dla całego otoczenia. Ponieważ wściekły pies nie wie, co robi, rzuca się na ludzi i zwierzęta, gryzie i zaraża swoją nieuleczalną chorobą. I taki właśnie chory pies spotkał Mahometa więcej niż tysiąc lat temu. Mahomet uradowany, że udało mu się umknąć przed wrogami i schronić się bezpiecznie w Medynie, nie wiedział, że pies, którego spotkał, jest wściekły. Pies, który był wściekły, nie wiedział, że człowiek, którego spotkał gdzieś na drodze, jest wielkim prorokiem Mahometem i wściekły pies ugryzł proroka Mahometa. Mahomet zachorował i umarł w parę dni później. Było to wielkie nieszczęście zarówno dla ludzi, którzy kochali Mahometa i słuchali jego nauk, i których od tej pory nazywa się mahometanami, jak i dla wszystkich psów. Odtąd bowiem wyznawcy Mahometa, mahometanie, znienawidzili psy. Uznali je za zwierzęta podłe i kłamliwe, fałszywe i podstępne. I kiedy jeden drugiemu chciał powiedzieć coś najgorszego, nazywał go „podłym psem". I to jest wszystko, co chciałem wam powiedzieć o tej przykrej sprawie, ponieważ o przykrych sprawach nikt nie lubi opowiadać długo. Dodam jeszcze tylko tyle, że w ten właśnie sposób jeden chory pies popsuł dobrą opinię wszystkim mądrym, wiernym i odważnym psom na świecie. Tak to czasem bywa. 60 Jestem w kłopocie, ponieważ, mówiąc szczerze, poplątały mi się rozdziały tej książki. Pierwsze trzy zatytułowałem bowiem po kolei: rozdział pierwszy, drugi i trzeci. Ale potem coś mi strzeliło do głowy i zamiast dalej opowiadać rozdziałami, zacząłem pisać, że są to „opowieści" - opowieść o psie Soterze, o Łajce, o psie, który ugryzł Mahometa... Ale czy opowieść jest rozdziałem? Kto to może wiedzieć? I teraz, kiedy z całą pewnością chcę napisać rozdział, normalny rozdział, czy będzie to wobec tego rozdział czwarty czy też rozdział siódmy tej książki? Decydujcie o tym sami. Może być czwarty, może być siódmy, jest mi to całkiem obojętne. Wiem natomiast na pewno, że chcę w nim opowiedzieć o mojej rodzinie, o dalmatyńczykach. A ktoś, kto spotkał w swoim życiu choćby jednego tylko dalmatyńczyka, kiedy się dowie o tym pomieszaniu rozdziałów, nie będzie miał już żadnej wątpliwości, kto tę książkę napisał. „To jest zupełnie normalne -powie z wyższością. -Tylko dalmatyńczykowi mogą pomieszać się rozdziały jego własnej książki". Ilekroć wpadnie wam do ręki jakaś fachowa książka o psach i znajdziecie w niej rozdział lub wzmiankę o nas, zawsze spotkacie się z tą samą historią. A więc najpierw wylicza się, co dalmatyńczyki umieją: umieją na przykład być psami, które wskazują drogę konnym zaprzęgom, umieją być psami, które na wojnie przenoszą pocztę wojskową, umieją prowadzić niewidomych, w Ameryce nauczono je być psami policyjnymi, we Francji potrafią być-takjak mój pradziadek-psami, które wyszukują spod ziemi trufle, gdzie indziej nadają się idealnie do tropienia szczurów, albo nawet do polowania... Ale na końcu wszyscy autorzy dochodzą zgodnie do wniosku, że tak naprawdę, to dalmatyńczyki są jedynie psami do zabawy albo - jak się to czasami określa - psami reprezentacyjnymi, psami na pokaz. Wiele psów ma swoje stałe zajęcia. Wyżły na przykład i nasi bardzo bliscy krewni, pointery, są to psy myśliwskie. Białe podhalańskie owczarki zajmują się pasieniem owiec, a wiele owczarków alzackich, zwanych również po prostu wilkami, pracuje w policji. Ogromne psy z góry świętego Bernarda niosą pomoc zagubionym w śniegach wędrowcom i są czymś w rodzaju górskiego pogotowia ratunkowego, a psy polarne zwane psami Samojedów ciągną zaprzęgi sanek na dalekiej północy. Nikt zaś lepiej nie upilnuje dużego domu z ogrodem niż potężny i groźny dog. 62 My zaś mamy opinię psów ładnych, zdolnych, ale lekkomyślnych. Opowiadał mi pewien spotkany w parku na spacerze młody dalmatyńczyk, że kiedy jego pan zaprowadził go do szkoły dla psów, treser powiedział bez ogródek: „Szkoda pańskiego czasu na uczenie tego psa czegokolwiek. On oczywiście wszystkiego się nauczy, ale czy będzie chciał to później robić, to już zależy wyłącznie od jego dobrego humoru..." Znajomy dalmatyńczyk - młody, sympatyczny szczeniak - machał przy tym wesoło ogonem i był bardzo rozbawiony tą historią, ponieważ dzięki temu przestano go zmuszać do nauki i pozostawiono mu masę wolnego czasu na spacery i zabawy. Rzeczywiście, my, dalmatyńczyki, jesteśmy trochę lekkomyślne... Tej lekkomyślności jednak, jak mi się zdaje, nauczyła nas historia całej naszej rodziny, to znaczy historia naszej rasy. Nie wiadomo, kiedy między psami pojawił się pierwszy dalmatyńczyk. Nie brak ludzi, którzy twierdzą, że jesteśmy jedną z najstarszych psich rodzin na świecie i że psy, które oglądać można wyrzeźbione na starych płaskorzeźbach asyryjskich i babilońskich, są właśnie dalmatyńczykamU- Ale któż to może wiedzieć na pewno? Dalmatyńczyka poznaje się po czarnych kropkach na białej sierści, a na starożytnych płaskorzeźbach nie widać kropek, nie ma tam w ogóle żadnych kolorów, a więc te bardzo dawne psy mogły być, ale mogły też nie być dalmatyńczykami. Jeszcze trzysta lat temu nazywano dalmatyńczyki ogarami bengalskimi. Ogar jest psem myśliwskim, a Bengal jest prowincją w dalekich Indiach, tą samą, od której biorą nazwę ognie bengalskie - kolorowe rakiety i pryskające iskrami koła, które ludzie zapalają na niebie w dniu wielkich świąt lub w czasie odpustowych zabaw. Ale nasza obecna nazwa - dalmatyńczyki - świadczy o tym, że rodzina nasza pochodzi z Dalmacji. Dalmacja jest krainą leżącą w Jugosławii nad brzegiem Morza Adriatyckiego. Dalmacja jest piękna i bardzo stara. Tu w Dalmacji znajduje się rr asto Dubrownik, starożytny gród, do którego co roku przyjeżdżają turyści z całego świata, żeby zobaczyć jego białe mury, piękne bogato malowane kościoły i rzeźbione w białym kamieniu posągi, pamiętające jeszcze czasy, kiedy w tej części świata władali starożytni Rzymianie. Dalmacja to również sznur kamiennych, wyprażonych przez słońce wysepek zanurzonych w morzu, które 63 wokół nich ma wodę przeźroczystą - dzięki czemu czasami można w niej zobaczyć podpływające do brzegów drapieżne rekiny. Klimat Dalmacji jest ciepły i łagodny i może dlatego właśnie my, dalmatyńczyki, mamy sierść krótką i niezbyt gęstą, a że słońce w Dalmacji grzeje ostro, dlatego też być może jesteśmy białe, żeby nie było nam za gorąco, i tylko ubarwione drobnymi czarnymi kropkami dla ozdoby. Pierwszy dalmatyńczyk - który namalowany został w XVII wieku przez nieznanego malarza, jak towarzyszy samemu papieżowi - być może naprawdę pochodził z Dalmacji, skąd do Rzymu, gdzie mieszkają papieże, jest przecież bardzo już niedaleko. W jednej książce przeczytałem również, że właśnietu, w Dalmacji, znajdowała się niegdyś hodowla wielkich dogów arlekinów - rzeczywiście nakrapianych podobnie jak my, czarnymi plamkami na białym tle - które, krzyżując z innymi rasami, starano się zmniejszyć, i że w ten sposób powstała rasa dalmatyńczyków. Wiadomość ta jednak wydaje mi się nieprawdopodobna. Komu bowiem strzeliłoby do głowy, aby tak ogromnego psa , jakim jest dog, koniecznie zmniejszać? A poza tym wystarczy przyjrzeć się uważnie pyskowi doga, jest bardzo kanciasty, a także jego sterczącym uszom i porównać z naszymi podłużnymi pyskami i miękkimi uszami, aby się przekonać, jak niewiele nas łączy z dogami. Przyznać jednak trzeba, że ludzie, którzy niezbyt dobrze znają się na psach, popełniają często tę pomyłkę i widząc dorosłego dalmatyńczyka pytają: „A ile on ma miesięcy?" albo: „Ile on jeszcze urośnie?" - myśląc, że mają do czynienia ze szczeniakiem doga. Najlepiej w ogóle nie odpowiadać na takie niemądre pytania i machnąć na nie łapą. Inna legenda głosi, że dalmatyńczyki w Dalmacji towarzyszyły taborom cygańskim. A więc nie siedziały w jednym miejscu, ale włóczyły się z miasta do miasta i z kraju do kraju dzieląc dole i niedole cygańskiego życia. Podoba mi się ta historia, a takie myślę, że jest ona bliska prawdy. W Dalmacji, która jest częścią Jugosławii, a także w sąsiednich krajach takich jak Rumunia, Węgry czy Słowacja, mieszką bardzo wielu Cyganów. Podróżując w tamtych stronach często spotyka się cygańskie wioski albo też ciągnące drogami sznury cygańskich wozów przykrytych wysokimi płóciennymi budami i ciągniętych przez mizerne, zabiedzone koniki. 64 v *. І і 2І • J-S Nikt nie wie dokładnie, skąd przybyli Cyganie i nie brak uczonych, którz\ twierdzą, że pochodzą oni z Indii. Cóż więc naturalniejszego, że pierwsz> dalmatyńczyk - ogar bengalski, przybysz z Indii, mógł przyjaźnić się z Cyganami którzy także przybyli z tamtych stron? Cyganie nie są bogaci, co pewnie bierze się stąd, że nie są szczególni! pracowici i jedyną rzeczą pożyteczną, jaką Cyganie wykonują naprawdę najlepie na świecie, są ciemne żelazne patelnie, na których smaży się wręcz znakomicie o czym wie każda gospodyni. Ale za to Cyganie mają fantazję i wspaniale umieją robić wiele rzeczy z których na pozór nie ma pożytku. Lubią więc śpiewać, tańczyć, pięknie grają n; skrzypcach i kochają ostre, jaskrawe kolory - czerwony, żółty, niebieski -w których najchętniej szyją sobie swoje barwne stroje. Jeśli dawne dalmatyńczyki były psami cygańskimi, to życie ich musiało by kolorowe i pełne przygód. I może właśnie od Cyganów nauczyliśmy się tego, ż chociaż umiemy niejedno, trudno jest nam przyzwyczaić się do jakiejkolwie pracy, wolimy od niej zabawę, gonienie po łąkach i lasach, a także odrobin nieposłuszeństwa. Bo dalmatyńczyki - przyznaję to otwarcie - nie są psami, któr lubią być posłuszne. Wiemy dokładnie, jak powinniśmy się zachowywać, al niech tylko wiatr przyniesie z daleka jakiś ciekawy zapach albo niech się tyłki zbierze jakieś dobrane psie towarzystwo, wówczas właściciel dalmatyńczyk może gwizdać, wołać, prosić i grozić, a pies jego i tak przyjdzie do nogi dopien wtedy, kiedy sam uzna, że już jest na to pora. Tak, rzeczywiście, chyba mamy coś wspólnego z Cyganami, bo przecież dl Cygana najważniejsza jest nie praca, nie dom ani pieniądze, lecz zabaw i swoboda. Często mam okazję przyglądać się jak inne psy - owczarki, wyżły, seter\ a nawet pudle-chodzą grzecznie przy nodze, dają głos na rozkaz albo aportują d< znudzenia rzucane im przedmioty. I chociaż wiem, że tak trzeba i że po tyn właśnie poznaje się dobrze wychowanego psa, zawsze jednak odrobinkę chce m się z nich śmiać. Opowiadając o mojej rodzinie, o dalmatyńczykach, sięgnąłem bardzo dalek< w przeszłość, aż do czasów, kiedy byliśmy w Dalmacji. Przeszłość jednak im jes dalsza, tym bardziej mglista i niepewna. Większość ludzi wie, kim był i co robił icl dziadek, ale już o pradziadkach albo pra-pradziadkach najczęściej nic nie wiado 66 mo. Natomiast prawdziwa historia dalmatyńczyków zaczęła się od czasów, kiedy dalmatyńczyki przeniosły się do Anglii. Nie wiadomo, kto przywiózł pierwszego dalmatyńczyka - a dokładniej pierwszą parę dalmatyńczyków-z Dalmacji na Wyspy Brytyjskie, jest jednak pewne, że kimkolwiek był ten człowiek, wpadł na świetny pomysł. Bo Anglia, zwłaszcza dawniej, była rajem dla psów. Anglicy kochają psy, znają się na nich jak nikt inny i najpiękniejsze rasy psów pochodzą z Anglii. Kiedy więc pierwsze dalmatyńczyki przyjechały do Anglii, zastały tam już wielkie, majestatyczne dogi, sprawne i czujne pointery - najlepsze psy do polowania na ptactwo - drobne, krzykliwe foksteriery - które potrafią wypłoszyć ukrytego w najgłębszej jamie lisa i gonić go całą sforą, aż nie wpadnie w ręce myśliwych - a także słynne charty angielskie, szybkie jak wiatr, których specjalnością są wyścigi. Wyścigi chartów to dla Anglików najwspanialsza rozrywka, niczym najlepsze zawody sportowe i równać się z nimi mogą jedynie wyścigi konne, w których Anglicy, jak wiemy, są mistrzami. To barwne, pełne koni i ps"ów życie skupiało się wstarej Anglii wokół wielkich majątków ziemskich. Dawniej, jakieś sto czy dwieście lat temu, te wielkie majątki ziemskie obejmowały nie tylko uprawne pola, ale także gęste, liściaste lasy, nieprzebyte gęstwiny i niebezpieczne, zdradliwe mokradła. Anglia, jak wiadomo, jest wyspą, którą ze wszystkich stron oblewa morze i wilgotne przesycone morską wodą powietrze sprawia, że trawa i liście są tu zielone jak nigdzie na świecie, a rankiem i o zmierzchu nad zielenią ogrodów snują się białe, puszyste mgły. Anglicy, którzy, korzystając z zielonej i gęstej trawy rosnącej w ich kraju, przez setki lat wyhodowali u siebie najdoskonalsze, równo strzyżone i płaskie jak stół trawniki, równocześnie nie lubią, aby ich lasy i ogrody były strzyżone*albo wysadzane równymi rzędami drzew, wolą pozostawiać je w stanie dzikim, tak jak je stworzyła sama przyroda. Dlatego też dziki, nie strzyżony, pełen różnorodnych drzew park, wśród którego wiją się jedynie kręte, tajemnicze ścieżki, nazywamy parkiem angielskim. Właścicielami tych majątków byli lordowie. Lordowie byli to potomkowie bardzo starych rodzin i uchodzili ongiś za wzór dobrego wychowania i elegancji. Ich kamienny spokój i nienaganne maniery stały się tematem wielu najrozmaitszych dowcipów. O lordach mówiono także, że są dziwakami. Wśród licznych ich 67 dziwactw dwa były najgłośniejsze: ich upodobanie do koni i ich upodobanie do psów. Jeśli lubicie oglądać stare rysunki i sztychy, to znajdziecie na nich na pewno postać jegomościa w długich butach, ciepłym surducie i w małym cylinderku na głowie, a obok niego białego, nakrapianego psa, dalmatyńczyka. I wówczas możecie być pewni, że jest to właśnie lord z dawnej Anglii. Kiedy rozmyśjam o tamtych dawnych czasach, przychodzi mi jednak do głowy, że dalmatyńczyki, mimo że ładne, miłe i towarzyskie, musiały obmyśleć jakiś szczególnie sprytny sposób, aby wśliznąć się w łaski swoich panów i korzystać ze wszystkich przywilejów psa domowego. Anglicy, o których tu tyle opowiadam, są bowiem także - poza wszystkim innym - ludźmi bardzo praktycznymi. Mają swoje dziwne, niezrozumiałe dla innych fantazje, ale też dbają, aby wszystko było na swoim miejscu, a więc również aby i pies miał odpowiednie dla siebie zajęcie. Wynalezienie zajęcia dla dalmatyńczyków nie było sprawą łatwą, ponieważ prawie wszystkie psie posady były już w Anglii zajęte. Dogi pilnowały domu, pointery i foksteriery chodziły na polowania, a charty biegały na wyścigach i trudno było marzyć o tym, aby w którejkolwiek z tych dziedzin konkurować z wypróbowanymi mistrzami. Dalmatyńczyki jednak poradziły sobie z*tym kłopotem. Szwendając się po angielskich majątkach, prędko zorientowały się, że jednym z najważniejszych miejsc jest tu stajnia. Stajnia, w której trzymano konie. Szybkie i szczupłe konie wyścigowe i mocniejsze, zwinne konie, na których polowano na lisa, a także konie do powozów i wreszcie powolne, ale potężne jak traktor konie pociągowe do pracy w polu. Te konie były, jak już powiedziałem, przedmiotem szczególnej miłości i dumy angielskich lordów. Toteż dalmatyńczyki szybko zrozumiały, że jeśli zaprzyjaźnią się z końmi, również i na nie spłynie część tego uczucia, którym ich właściciele obdarzali swoje stadniny. Konie często boją się psów. Boją się zwłaszcza wilków, bo przecież nieraz tak się zdarzało, zwłaszcza zimą, że stada wygłodniałych wilków rzucały się na zabłąkane zaprzęgi rozszarpując konie, a niekiedy także i woźnicę. Dlatego też konie, podejrzewając psy o konszachty zwilkami, wolą trzymać je na odpowiednią odległość i często potrafią nieoczekiwanie wierzgnąć kopytem, przywołując do porządku psa, który zbliżyłby się do nich za blisko. Ale my, dalmatyńczyki, 68 jesteśmy zupełnie niepodobne do wilków, przede wszystkim dlatego, że jesteśmy białe, podczas gdy wilki są szare, brunatne albo czarne i trzeba by naprawdę całkiem już głupiego konia, aby nie odróżnił dalmatyńczyka od wilka. Dlatego też, łatwiej niż innym psom, udało nam się wśliznąć do stajni i zawrzeć komitywę z końmi. Zresztą, jeśli wierzyć temu, że kiedyś w Dalmacji byliśmy psami cygańskimi, to nasza znajomość z końmi nie była niczym nowym - przecież Cyganie również jeździli wozami zaprzężonymi w konie. Tak czy owak więc, dalmatyńczyki zaprzyjaźniły się z końmi. I kiedy właściciel stajni wskakiwał na siodło albo zaprzęgał konia do małej bryczki na dwóch kołach, tak zwanej dwukółki, obok niego biegł pies, dalmatyńczyk. I tutaj znów, jak sądzę, dochodziła do głosu nasza cygańska natura. Najprzyjemniejszą bowiem rzeczą jest biec gdzieś bez celu, poznawać nowe miejsca i odbywać długie wycieczki towarzysząc w podróży konnemu zaprzęgowi. Jesteśmy psami silnymi i lubimy biegać, a więc wędrówki te nie męczyły nas wcale, dostarczając jedynie okazji do przygód. Stopniowo zaś z tego biegania narodził się i pożytek. Po prostu jak każdy pies tak i dalmatyńczyki mają doskonały węch i dobry zmysł orientacji. Umieją trafić na miejsce, w którym już raz były, a także z każdego miejsca potrafią wrócić do domu kierując się pamięcią i węchem. Dlatego właśnie dalmatyńczyki stały się w Anglii przewodnikami zaprzęgów konnych. Biegły z przodu pokazując drogę albo kiedy pojazd zaprzężony był w dwa konie, wchodziły pod dzielący je dyszel i biegnąc równo z końmi sterowały całym pojazdem wyręczając w tym woźnicę. Nowa przemiana w życiu dalmatyńczyków nastąpiła jakieś sto, a może sto pięćdziesiąt lat temu. Około roku 1850 nastała bowiem w całym psim świecie epoka zwana epoką psa angielskiego. Do tej bowiem pory - mimo że niektóre rodzaje psów już przed tysiącami lat rozpoczęły swoją wędrówkę po różnych stronach świata -w większości krajów ludzie hodowali te psy, które były u nich na miejscu. Tak więc Francuzi hodowali psy francuskie, wśród których najpiękniejszym był duży pies zwany psem świętego Ludwika, Niemcy trzymali czarne niemieckie owczarki, w Chinach panowały małe pekińczyki oraz silny, bardzo kudłaty pies chow-chow - niektórzy mówią, że jest najstarszą rasą na świecie -a w Polsce królował ogar polski, wytrwały i silny pies myśliwski. Teraz jednak zapanowała moda na to, aby mieć psa z zagranicy i to koniecznie z Anglii. Oczywiście, że już wcześniej królowie, bogacze albo zapamiętali myśliwi sprowa- 70 dzali sobie psy zagraniczne, teraz jednak moda ta stała się powszechna. Coraz więcej podróżników przyjeżdżających do Anglii zaczęło kupować psy i wywozić je do swoich krajów, gdzie zakładano hodowle, W ten sposób rozprzestrzeniać się zaczął po świecie również dalmatyńczyk. W różnych krajach używano go do różnych celów. Pisałem, że we Francji na przykład uczono niektóre dalmatyńczyki wywąchiwać spod ziemi rosnące tam smaczne trufle, czym zajmował się również mój potrójny pradziadek Tirremoor Truflarz. Jego brzmiące po angielsku imię Tirremoor świadczy o tym, że był on psem angielskim, ale tego zajęcia musieli nauczyć go Francuzi. Najzabawniejszy jednak zawód znaleźli dla dalmatynczyka Amerykanie. Amerykanie musieli oczywiście wiedzieć, że w Anglii dalmatyńczyki były przewodnikami pojazdów konnych, w czym pomagał im niezawodny węch. Co zaś mocniej pachnie z dużej odległości niż dym pożaru? Wówczas nie znano jeszcze samochodów i wozy strażackie ciągnięte były przez konie. Tak więc Amerykanie wpadli na pomysł, aby uczynić dalmatyńczyki przewodnikami wozów strażackich. Gdy tylko wybuchł gdzieś pożar - a pożary wybuchały wówczas znacznie częściej niż obecnie i były znacznie groźniejsze, ponieważ większość domów w miastach amerykańskich były to domy drewniane - strażacy szybko zaprzęgali konie, a dalmatyńczyk stawał przed zaprzęgiem i wystawiając nos na wiatr ruszał przodem, prowadząc cały zaprzęg najkrótszą drogą do palącego się domu. Nieraz w tej książce wspominałem o tym, jak wiele różnych zajęć potrafią wykonywać psy, ale przecież chyba żaden pies, oprócz dalmatynczyka, nie był nigdy strażakiem! Później, z biegiem czasu, konne wozy strażackie zastąpiono czerwonymi samochodami o lśniących, mosiężnych okuciach. Dalmatyńczyki przestały być przewodnikami koni, al&na pamiątkę tych czasów do dzisiaj wiele oddziałów strażackich w Ameryce hoduje dalmatyńczyki jako swoje żywe maskotki. Często można je zobaczyć kręcące się wokół remiz strażackich albo dumnie siedzące na siedzeniu obok kierowcy, kiedy straż pożarna w świecących hełmach bierze udział w defiladach i festynach. Obecnie, kiedy koni jest coraz mniej, a coraz więcej samochodów, do rasy naszej bardziej pasuje nazwa psów „reprezentacyjnych", to znaczy takich, które do niczego nie służą, a jedynie pięknie wyglądają. Coraz częściej mieszkamy w miastach, coraz więcej widuje się nas na ulicach, w parkach, gdzie udajemy zwyczajne pokojowe pieski. Nasz wygląd jest na tyle pociągający, że często widuje się nas na fotografiach i na pocztówkach, a Walt Disney, wielki amerykański reżyser filmowy, zrobił o nas nawet cały film rysunkowy pod tytułem „101 dalmatyńczyków", który koniecznie powinniście obejrzeć, jeżeli natraficie nań kiedyś w kinie lub w telewizji. ROZDZIAŁ OSTATNI, CZYLI Książka ta powoli zbliża się do końca. Kiedy zaczynałem ją pisać, powiedziałem od razu na wstępie, o co mi chodzi i możecie to sprawdzić w rozdziale zatytułowanym „Od autora". A więc chodziło mi o to, aby wytłumaczyć wszystkim, którzy zechcą ją przeczytać, co to jest właściwie pies. Że pies nie jest wcale pociesznym czworonożnym zwierzątkiem, które nie wiedzieć dlaczego mieszka razem z ludźmi, ale że jest on stworzeniem, które jak wszystkie stworzenia na świecie ma swoją bardzo dawną historię. Jest jeszcze wiele zwierząt, które żyją dzisiaj tak samo, jak żyły przed tysiącami lat. Mieszkają w tej samej puszczy, na tym samym stepie lub w tym samym jeziorze, gdzie mieszkali wszyscy ich przodkowie i jeśli dookoła nich nie zdarzy się nic nadzwyczajnego - a więc na przykład klimat nie zmieni się z gorącego na zimny czy odwrotnie lub jeśli nie przybędą tam ludzie wyrąbując las czy zakładając na stepie uprawne pola - będą żyły w ten sposób nie wiadomo jeszcze jak długo. Natomiast w życiu psów coś się zmienia. Pisałem już o tym, że moi rodzice urodzili się w Anglii i już jako całkiem dorosłe psy przyjechali do Polski. W Polsce jednak zamieszkali w niewielkim domu z ogrodem, podczas kiedy ja już jako małe szczenię przeniosłem się do dużego miasta i mieszkam w dziesięciopiętrowej kamienicy. Po parę razy dziennie jeżdżę windą, umiem wsiadać do samochodu i jazda samochodem nie jest dla mnie niczym nadzwyczajnym. Wieczorami kładę się przed telewizorem i kiedy w telewizji słychać szczekanie psa, wiem dokładnie, że nie jest to prawdziwy pies, tylko szczekający obrazek, i nawet nie nadstawiam uszu, żeby posłuchać, co ma mi do powiedzenia. A przecież jeszcze mój dziadek na pewno nie widział windy ani telewizora, a na widok samochodu albo szczekał, albo uciekał. Mimo to jednak- i o tym właśnie trzeba ciągle pamiętać-wszystkie zwyczaje psów pochodzą z czasów, kiedy pies był dzikim zwierzęciem i żył na swobodzie, w stepie lub na rozległych polach. Ludzie, którzy o tym niewiedzą, przyglądają się swoim psom ze zdziwieniem i nic nie rozumieją z tego, co robi lub co myśli ich najbliższy przyjaciel - pies. Dlatego właśnie w tym ostatnim rozdziale chcę opowiedzieć o kilku psich zwyczajach, bez których żaden pies nie byłby prawdziwym psem. Głównym takim psim zwyczajem jest wąchanie. Kiedy pies wychodzi na spacer albo przybywa do nowego dla siebie miejsca, pierwszą rzeczą jaką robi, 74 jest dokładne obwąchanie wszystkiego dookoła. Pies ma węch piętnaście tysięcy razy silniejszy niż węch człowieka i nie jest to liczba, którą wymyśliłem ot tak sobie, ale obliczyli to dokładnie uczeni. I właśnie dzięki swojemu wspaniałemu węchowi pies dowiaduje się wszystkiego o otaczającym go świecie. Wzrok psa jest dosyć słaby, słabszy niż wzrok człowieka, ale pies wywąchuje znacznie więcej, niż człowiek jest w stanie wypatrzeć. A więc przede wszystkim pies czuje wszystkie zapachy z bardzo daleka. Dla psa nie jest to żadną trudnością i wszystko, co ma jakikolwiek zapach -a każda rzecz ma przecież jakiś zapach - nawet gdyby było najdokładniej schowane i zakryte, jest dla psa wyczuwalne jak na talerzu. Kiedyś w parku bawiłem się z młodym wilczkiem, który miał chore oczy i był ślepy, ale to, że nic nie widział, nie przeszkadzało mu wcale w gonitwach i zabawie w chowanego^ ponieważ piesek ten dokładnie czuł wszystko dookoła - ludzi, drzewa, porozstawiane w parku ławki i inne psy, z którymi się ścigał, nigdy nie wpadając na żadną przeszkodę. Pies potrafi jednak wywąchać nie tylko to, co w danym momencie znajduje się dookoła niego, ale także i to, co było tu kiedyś. Jeśli lubicie książki o Indianach, to wiecie z pewnością, że Indianie żyjący w puszczy potrafią, wnioskując z najdrobniejszych śladów, odkryć, którędy wędrowali ludzie albo którędy przechodziły do wodopoju dzikie zwierzęta. Wystarczy złamana przypadkiem gałązka, wygnieciona trawa, lekki ślad na piasku, aby z tych tropów odczytać wszystko, co działo się tu przed chwilą. Ale zdarza się przecież i tak, że po przechodzącym człowieku lub zwierzęciu nie pozostają żadne ślady; na przykład jaki ślad może pozostać po przechodniu na twardym miejskim chodniku? Otóż takim śladem, który jest niewidoczny dla człowieka, nawet Indianina, a który z łatwością odczyta każdy pies, jest zapach. Pies wąchając chodnik myśli: Niedawno przechodził tędy jakiś człowiek... pewnie niósł mięso w siatce, bo czuję zapach mięsa... a obok przejeżdżał samochód... później za tym człowiekiem biegł pies, ale to był stary pies, bo pachnie starym psem... a jeszcze przedtem w poprzek chodnika przebiegł kot, wszedł do tej bramy, ale nie warto go gonić, bo to było dawno i ten kot na pewno już gdzieś sobie poszedł... Czy można się więc dziwić, że większość psów chodzi z nosem przy ziemi? Wąchanie jest dla psa czymś takim, jak dla ludzi czytanie książek lub gazet. 75 Wąchając, pies dowiaduje się o wszystkich wydarzeniach, jakie miały miejsce w jego okolicy. Wie również dokładnie, co robili i gdzie byli ludzie, z którymi mieszka. Często, kiedy jego pan wraca z miasta, pies podchodzi do niego, trochę porusza nosem i czuje: Pachnie jakimś dużym pokojem, chyba ciemnym i niezbyt dobrze wietrzonym, było tam dużo ludzi... a potem trochę pachnie samochodem, a potem deszczem... Aha, już wiem! Na pewno był w kinie, stamtąd wracał taksówką, a już przed domem skropił go deszcz. Dla psa, który ma węch piętnaście tysięcy razy silniejszy niż węch człowieka, nie ma tajemnic! Ludzie cieszą się, kiedy pies macha ogonem i wiedzą -tyle się już nauczyli -że znaczy to, iż pies jest w dobrym humorze. Ale czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego pies macha ogonem? Ano właśnie! Otóż powiem wam teraz, że każdy pies wie o tym, że i on sam ma swój własny zapach, inny niż zapach wszystkich innych psów na świecie. Tak jak nie ma na świecie dwóch ludzi o takich samych odciskach palców, tak samo nie ma dwóch psów o takim samym zapachu. A ten zapach - nie śmiejcie się - jest właśnie najsilniejszy pod ogonem. A więc kiedy pies macha ogonem, to chce w ten sposób powiedzieć: - Oto ja! Jestem tutaj z wami! Cieszę się, że tu jestem! Kiedy spotykają się dwa psy i chcą się zaprzyjaźnić, oba machają ogonami. Po prostu w ten sposób przedstawiają się sobie: - Ja pachnę tak. - A ja pachnę tak. - Bardzo mi przyjemnie. - Bardzo mi przyjemnie. A co robi pies, kiedy się przestraszy i ucieka? Albo kiedy coś przeskrobie i boi się nieprzyjemności? Oczywiście, że podwija wtedy ogon, żeby trudniej go było wywąchać. - Nie ma mnie, to wcale nie ja - mówi pies z podwiniętym ogonem, ukrywając w ten sposób swój zapach. No, ale skoro już jesteśmy przy ogonie i mówimy o różnych zapachach, to muszę wam jeszcze powiedzieć o siusianiu. Ludzie uważają, że nie wypada mówić o siusianiu i że jest to nieprzyzwoite. Ludzie mają swoje, inne zwyczaje, ale 76 4 F "VI A "*ч|?^ li *&**•• *~\:' 'ШШ u psów siusianie nie jest wcale nieprzyzwoite, tylko naturalne, a nic, co jest naturalne, nie może być nieprzyzwoite. Otóż zauważyliście na pewno, że pies, który wychodzi na spacer, nie opuści żadnego drzewka, aby nie podnieść przy nim nogi i nie zostawić choćby maleńkiego śladu. Czasami wydaje się to aż dziwne - czy nie mógłby załatwić się raz a dobrze i potem mieć już czas na bieganie i zabawy? Ale psy zachowują się wten sposób nie przypadkiem. Te zostawiane przez nie pod każdym drzewkiem czy latarnią ślady są bowiem rodzajem listów, jakie psy piszą do siebie nawzajem. I list taki znaczy mniej więcej tyle: „Tego a tego dnia o tej i o tej godzinie przechodziłem tędy. Nazywam się tak a tak, jestem wysoki, mam dwa lata". Każdy przechodzący później tą samą drogą pies potrafi bez trudu odczytać nosem taki list. I przeważnie on również podnosi wówczas nogę odpisując: „I ja też tu byłem". A przy okazji podaje swoje imię, rasę do której należy, swój wiek, i cała ta korespondencja odbywa się wyłącznie przy pomocy zapachów, które u każdego psa są inne i dla każdego psa łatwe do rozróżnienia. Ale psy nie zawsze chcą, żeby inne zwierzęta dowiedziały się o ich wędrówkach. I wtedy dokładnie zagrzebują tylnymi łapami zostawione przez siebie ślady. A przynajmniej wydaje im się, że robią to dokładnie, w rzeczywistości zaś grzebną tylko kilka razy i biegną dalej. Ten zwyczaj zasypywania po sobie śladów jest bowiem zwyczajem bardzo dawnym i dzisiaj nie ma już takiego znaczenia jak kiedyś, kiedy psy - a może jeszcze szakale albo likaony- były dzikimi zwierzętami i musiały się ukrywać przed innymi dzikimi zwierzętami, którym przyszłaby ochota na nie zapolować. Wówczas zagrzebywanie śladów było sprawą naprawdę niezwykle ważną i zwierzęta robiły to bardzo starannie, ponieważ od tego mogło zależeć ich życie. Każdy człowiek, nawet najm niej obyty z psam i, wie, że kiedy pies jest zły i chce rzucić się z zębami na innego psa lub na człowieka, wówczas jeży mu się sierść na grzbiecie. Do języka ludzi przedostało się nawet takie powiedzenie i kiedy ludzie widzą, że ktoś jest w nastroju kłótliwym i ma ochotę krzyczeć lub awanturować się, pytają go: - Dlaczego się tak najeżyłeś? Gdyby jednak ludzie uważniej obserwowali psy i ich zwyczaje, zauważyliby również, że psy, kiedy są w nastroju bojowym, nie tylko się jeżą, ale także 78 wyprężają nogi i starają się stanąć na palcach. Pies, który ma za chwilę gryźć się ze swoim przeciwnikiem, stara się go najpierw przestraszyć, pokazując mu, że jest wyższy i silniejszy niż w rzeczywistości. Jeżąc sierść i wyprężając nogi rośnie o kilka centymetrów i ostrzega w ten sposób wroga: „Nie zaczynaj ze mną, ponieważ jestem duży i silny!" I robi to każdy pies, nawet jeśli naprawdę jest maleńkim i kruchym ratlerkiem, bo przecież maleńki i kruchy ratlerek jest także potomkiem dawnych dzikich i odważnych psów. Psy, które mieszkają w domach razem z ludźmi, bardzo dużo śpią. Wylegują się całymi godzinami w błogiej drzemce, którą przerywają tylko po to, aby coś zjeść lub wyjść na spacer, i można by sądzić, że psy są strasznymi śpiochami. Ale jest to nieprawda, ponieważ pies nigdy nie śpi tak mocno i tak głęboko jak człowiek. Pies przez sen słyszy wszystko, co dzieje się dookoła, a także czuje wszystkie zapachy i wystarczy, aby którykolwiek z tych zapachów wydał mu się obcy, a którykolwiek z dźwięków podejrzany, aby pies zerwał się na równe nogi gotowy do obrony swojego domu i swojego stada. Ponieważ pies śpi lekko i bardzo czujnie, musi więc spać dużo. Przychodzi na swoje posłanie i najpierw kręci się kilka razy, zanim się ułoży. To kręcenie się, które wydaje się dziwne i niepotrzebne, jest to jeszcze jedna pamiątka po bardzo dawnych czasach, kiedy psy mieszkały na stepie i kładły się spać pod gołym niebem. Wówczas, żeby nie być widoczne dla nieprzyjaciół, a także żeby nie przeszkadzał im wiatr, mościły sobie dołek w trawie lub w piasku i dopiero kiedy ten dołek był wystarczająco głęboki, aby móc się w nim schować, układały się wygodnie i zapadały w drzemkę. Nad nimi unosiło się wielkie gwiaździste niebo. Dookoła szumiały trawy. Lekki wiatr przynosił ze sobą zapach wieczoru. Gdzieś z daleka dochodziły porykiwania dzikich zwierząt, które w nocy wychodziły na łowy. Pies nadstawiał uszy, ale kiedy stwierdził, że odgłosy te dochodzą z bardzo daleka i nic mu na razie nie grozi, poprawiał się w swoim dołku i zamykał oczy. Przyjrzyjcie się kiedyś po cichu śpiącemu psu. Jeśli będziecie go obserwować bardzo uważnie,.być może uda się wam domyślić, co się temu psu śni. Zobaczycie, jak czasem przez sen porusza łapami - to śni mu się, że biegnie. Zobaczycie jak porusza pyskiem - to łapie w płuca powietrze albo łowi nosem odległe zapachy. Niekiedy też wyrwie się psu przez sen ciche szczeknięcie-to śni musie, że goni upatrzoną zwierzynę. 79 Jest znowu wolnym, silnym psem w dawnych, zamierzchłych czasach. Pędzi co sił przez wysoką trawę, która sięga mu do piersi. Łapy niosą go szybko, a przed nim ucieka stado dzikich gazeli. Pies czuje ich zapach, wie, że dopadnie je za chwilę i przepełnia go wielka radość polowania. W uszach świszczę mu wiatr. Na niebie unosi się jasna, świetlista kula słońca. I czuje tylko szczęśliwy łomot dzielnego serca i wielki, szalony bieg...