Wiesław Wernic Na południe od Rio Grande Gady i ludzie Wyjechała o świcie, gdy niebo ledwie zaczęło się prze- cierać z szarości nocy. To była jej siódma z kolei wyprawa na nagie płaszczyzny Chihuahua. Być może, tym razem uwieńczona powodzeniem, być może, znowu daremna. Zawsze jednak — bez względu na rezultat — stanowiąca rozrywkę w nieco monotonnym życiu na hacjendzie rodziców. Po raz pierwszy wyruszyła w tak długą drogę samotnie. Bez wiedzy matki, bez wiedzy don Pedro Gonzalesa, który — gdy nie mógł sam towarzyszyć córce — przydzielał jej do ochrony Piotra Asenjo, jednego z najstarszych, najbardziej doświadczonych vaquerów. Lecz Inez uważała się za tak samodzielną, że nieproszone towarzystwo i nieproszoną opiekę traktowała prawie jak osobistą zniewagę. Samodzielna na pewno była, tak ją wychował ojciec, biadający w duchu, że los obdarzył go córką, nie synem, przyszłym dziedzicem rozległych włości. Nie mogąc w tym wypadku nic zmienić, starał się wyrobić w swej jedynaczce cechy męskie, najcenniejsze w specyficznych warunkach życia wśród dziewiczej przyrody, w sąsiedztwie na pół cywilizowanych lub zupełnie pierwotnych ludzi. Gdy Inez ukończyła dwanaście lat, ojciec otoczył ją specjalną opieką i rozpoczął specjalną edukację. Mając lat czternaście Inez świetnie jeździła konno, z powodzeniem polowała na drobną zwierzynę, a ż sześciostrzałowego amerykańskiego colta potrafiła czterokrotnie trafić do niewielkiego, chociaż niezbyt odległego celu, jaki nierzadko stanowiła główka gwoździa wbitego w deskę. Odziana w męski strój, pod którym trudno było odgadnąć jej płeć, wyruszała przy boku ojca na parotygodniowe wyprawy w prerie. Don Pedro Gonzales posiadał rozległe tereny rolne i pastwiska tuż nad granicą meksykańsko-amerykańską, niedaleko Yumy, tam gdzie Colorado wraz z rzeką Gila wpadają do Zatoki Kalifornijskiej. Zdarzyło się kiedyś, że granicę przekroczyła garść wojowników nawajskich, aby uzgodnić z Apaczami odłamu Chiricahua warunki korzystania z terenów łowieckich. Przybysze zostali wciągnięci w zasadzkę. Niespodziewane pojawienie się Gonzalesa z gromadą ludzi (właśnie wybierał się na daleką wyprawę myśliwską) uratowało od zguby Nawajów i ich wodza, Czarnego Niedźwiedzia. Meksykanin stanął po jego stronie i okazał się tak mądry i przewidujący, że zanim palce białych nacisnęły cyngle strzelb, a dłonie czerwonoskórych napięły cięciwy łuków — doszło do rozmowy, a później do wypalenia fajki pokoju, przy czym don Pedro znalazł, uznanie u obu skłóconych ze sobą stron. W rok później Gon zaleś stał się „białym bratem" Apaczów odłamu Mescalero z terenów Nowego Meksyku, bliskich krewniaków grupy Chiricahua, a przez Nawajów z Arizony został zaproszony na wielkie łowy. Wyprawa udała się znakomicie i na następną don Pedro Gonzales — wbrew, lekkim, zresztą protestom żony — zabrał córkę. Odtąd rokrocznie, przy boku ojca, Inez — pół chłopak, pół dziewczyna — uczyła się zwyczajów raczej obcych kobietom jej rasy i pochodzenia. Te wyprawy urwały się przed dwoma laty, gdy hacjender sprzedał swą posiadłość na zachodzie i nabył inną, znacznie większą, położoną o 180 mil na południe od pogranicznego amerykańskiego miasteczka El Paso i 75 mil od granicznej rzeki Rio Grandę del Norte, zwanej również Rio Bravo. Z nowej posiadłości do łowieckich terenów Arizony było zbyt daleko. A ponadto inna jeszcze przyczyna zadecydowała o poniechaniu wypraw: Pedro Gonzałes, człowiek przewidujący, uznał, że na dłuższą metę najlepsze nawet umiejętności jazdy na siodle czy na oklep niewiele się przydadzą jego córce. Wywiózł ją więc do dalekiego miasta, w którym Inez musiała zrezygnować z męskiego stroju i męskich zwyczajów (by nie gorszyć otoczenia) na rzecz odpowiadających jej płci sukien oraz... zeszytów i książek. Innymi słowy — znalazła się w internacie i w szkole równocześnie, a don Pedro stracił ochotę do dalekich wypraw. W okresie ferii Inez wracała do rodzinnego domu i do swych starych zwyczajów. Oto, dlaczego pędziła teraz na końskim grzbiecie, dumna z samodzielności. Otoczenie dawnej hacjendy, tej na zachodzie, gdzie urodziła się i spędzała dziecięce lata, znała doskonale, lecz tu bawiła dopiero drugi rok, a ściśle — sześć miesięcy wakacyjnych przerw w nauce. Czyż przez te sześć miesięcy można było poznać rozległe tereny, prawie bezludnych ziem, ciągnących się na północ ku Rio Grandę, na zachód — ku skalistym szczytom pasma Sierra Mądre Occidental, na południu i wschodzie — zamkniętych granicą rzeki Conchos i piaskami pustynnej Bolson de Mapimi? Lecz dziewczyna czuła się pewna siebie, zbyt pewna. Beztroski ranek, przestrzeń wypełniona rzeźwym wiatrem wiejącym od skalistych gór, rozświetlona pierwszymi promieniami wschodzącego słońca, natchnęłaby doskonałym samopoczuciem największego nawet pesymistę, a cóż dopiero pełną energii i... zarozumiałości dziewczynę. Pognała galopem wzdłuż pól kukurydzy, zielonkawej runi pszenicy i plantacji bawełny. Za mostkiem, przerzuconym nad sztucznym kanałem nawadniającym, wjechała w krainę równą jak stół, pokrytą rzadką, nędzną trawą. Ściągnęła cugle, zmuszając wierzchowca do kłusa. Teraz już nikt nie dostrzegłby jej z okien dalekich budynków hacjendy. Lekki wyrzut sumienia, że nie powiadomiła nikogo o swej wycieczce, szybko minął. Była teraz niezależna, swobodna, tak jak przed laty na pastwiskach u ujścia Colorado. Nie zdawała sobie sprawy z różnicy, dzielącej tamte, znane jej dobrze, gęściej zaludnione, a więc bezpieczne tereny, od tych, na których obecnie się znajdowała. A i czasy się zmieniły. Druga" kadencja prezydenta Stanów Zjednoczonych Meksyku, generała Porfirio Diaza, rozpoczęta w roku 1884, z biegiem lat doprowadziła do powstawania lokalnych zamieszek wśród ludności, zwłaszcza chłopskiej, której nie odpowiadały dyktatorskie posunięcia prezydenta. Słaba i zdezorganizowana administracja nie potrafiła zabezpieczyć spokoju na obszernym terytorium państwa, a przede wszy- stkim w jego północnych rejonach, na których raz po raz pojawiały się i znikały zbrojne watahy ludzi podających się bądź za zwolenników, bądź za przeciwników centralnego rządu, co najczęściej tylko maskowało ich zwykły zbójecki proceder. A właśnie rozpoczęła się wiosna 1888 roku. Inez posuwała się wolno, wiedząc, że jazda w prostej linii doprowadzi ją w odpowiednim czasie do brzegów strumyka bez nazwy, dopływu niewidocznej stąd rzeki Conchos. Tam planowała zatrzymać się. Spieszyć się nie było sensu. Przybysze, na spotkanie których się wybrała, nie mogli zjawić się wcześniej niż około południa. Kiedy więc dostrzegła pasmo zieleni, tak odmiennej niż te poszarzałe, wyschnięte trawy wśród, których jechała, zeskoczyła z siodła i prowadząc zwierzę za cugle, skierowała się nad brzeg płytkiego, szeroko rozlanego strumyka. Rozejrzała się dokoła. Jak daleko okiem sięgnąć — przestrzeń bezludna. Puściła wodze wierzchowca, który zanurzył pysk w wodzie, pił długo i spokojnie, po czym parsknął i potrząsnął łbem rozpryskując kropelki wilgoci. Siadła tuż na granicy ziemi i wody, przyglądając się odbiciu swej sylwetki w połyskliwym nurcie. Trwało to jednak krótko. I nie dlatego, by oglądanie samej siebie nie sprawiało przyjemności. Przyczyna była inna: dźwięk, który ją przestraszył. Podniosła się ostrożnie. Wiedziała — zakres wiadomości z tej dziedziny posiadała ogromny — iż każdy gwałtowniejszy ruch stanowi dla poruszającego się poważne niebezpieczeństwo. W ciszy, jaka panowała dokoła, słyszała wyraźnie, coraz wyraźniej szmer jak gdyby szybko przewracanych kartek papieru, szelest, który mógł spowodować tylko jeden z wielkiej rodziny wężów: grzechotnik. Gdzież on był? Ze wzrokiem skierowanym ku ziemi podeszła do wierzchowca. Zwierzę znieruchomiało z uniesioną głową i sterczącymi w górę uszami. Groźny szelest był dla niego tak samo zrozumiały, jak dla człowieka. Wydobyła strzelbę ze skórzanego pokrowca. Szelest trwał. Po chwili dostrzegła ciemnooliwkowego, w żółte poprzeczne pasy węża. Leżał splątany w ósemkę, z łbem płaskim, trójkątnym, uniesionym nad ziemią i z podobnie uniesionym końcem ogona, który wibrował tak szybko, że wyglądał jak poziomo nakreślony pasek. Gad tkwił nieruchomo, jakieś dziesięć do piętnastu kroków od Inez. Zniżyła lufę, z palcem na cynglu. Wówczas uwagę jej przykuła gruba jaszczurka o łapach palcowatych, skórze szarej, upstrzonej żółtymi plamami. Spoczywała na piasku, bliżej dziewczyny niż grzechotnika, lecz Inez wcale się jej nie przelękła. — Escorpion — szepnęła. — Czyżby na nią polował grzechotnik? Escorpion — tak nazywano w tych stronach jedną z dwu gatunków jadowitych jaszczurek — helodermę meksykańską, zwierzątko dla człowieka niezbyt groźne, bo powolne i niemrawe. Inez patrzała bez ruchu. Grzechotnik rozwinął sploty i sunął ku jaszczurce. Jakież mogła mieć szanse nieruchliwa heloderma w walce z tak groźnym przeciwnikiem? Dziewczyna oceniła je na... żadne! I słusznie. Dlatego przyłożyła broń do ramienia uznając, że powinna pomóc słabszemu, i to tym bardziej że ten mocniejszy był najgroźniejszym z żyjących na meksykańskiej ziemi gadów. . Przestrzeń między obu wrogami malała, choć posuwał się tylko wąż, heloderma leżała bez ruchu jak gruby, kolorowy patyk. Powoli, z szelestem, grzechotnik zbliżył się na niebezpieczną dla Inez odległość. Chwyciła konia za uzdę i cofnęła się kilka kroków. Ujrzała, jak wąż błyskawicznie zaatakował. Była to migająca w oczach plątanina ruchów tak szybkich, że nie mogła rozróżnić helodermy od grzechotnika. Chciała pociągnąć za cyngiel, lecz jak tu trafić do upatrzonego celu? Szelest wzmógł się i nagle ustał. Inez z wrażenia aż wstrzymała oddech. — Nieprawdopodobne... — szepnęła. Grzechotnik spoczywał nieruchomo, rozciągnięty na całą swą długość. Na nim leżała heloderma ze szczękami zaciśniętymi tuż poniżej głowy węża. Jakim to nie- spodziewanym zbiegiem okoliczności ta powolna w ru- chach jaszczurka zdołała uprzedzić zwinnego napastnika? Inez nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Zresztą, zagadki nie potrafiłby rozwiązać nawet wnikliwy znawca życia zwierząt. Tak oto walka została zakończona. Inez wsunęła broń do futerału, wskoczyła na siodło i przejechała na drugą stronę strumienia. Tam wybrała miejsce piaszczyste i pozbawione roślinności. Dopiero wówczas zsiadła i dokładnie obejrzała teren. Martwy grzechotnik pozostał za wodą, ale tu mógł pojawić się inny, żywy. „Opowiem o tym matce — ucieszyła się nagle szczę- śliwym zakończeniem przygody. — Nie, nie matce — zaprzeczyła sobie w myślach. — Zaraz by się zdenerwowała, ojciec przyjmie to spokojniej." Rozciągnęła się na brzegu ze strzelbą pod ręką, lecz już nie czuła się tak swobodnie, jak przed kilku minutami. Wciąż jej się zdawało, że słyszy charakterystyczny dźwięk, jaki wydaje grzechotnik. Nasłuchiwała czujnie, rozglądała się. Jeden raz, drugi, trzeci... To było nie do wytrzymania. Wstała i poczęła spacerować tam i z powrotem, tam i z powrotem... Jakże jednak długo można kontynuować tak bezsensowny spacer? Wizja grzechotnika, całego gniazda grzechotników, nie ustę- powała. W końcu Inez postanowiła porzucić niebezpieczną rzeczkę. Ruszyła ku północy. Okolica nadal równa była jak stół, miejscami porośnięta nisko pieniącymi się, kłującymi chwastami, miejscami naga lub poznaczona kępami szarych kaktusów o dziwacznych kształtach i potężnych kolcach. Nad tym wszystkim wisiało niebo bez jednej chmurki, a słońce, które całą tarczą wyjrzało zza horyzontu, wypłoszyło resztki przedrannego cienia. Widnokrąg jak gdyby oddalił się, zna- cząc krańce ziemi cienką linią o fioletowej barwie, która przygasała lub rozbłyskała migotliwym światłem. Gdzieś z oddali, o setkę mil, słychać było burzę, błyskawice przekreślały niebo. Jakby przestroga dla samotnej amazonki, lecz ją zlekceważyła. Drugie ostrzeżenie, chociaż innego rodzaju, pojawiło się w południe,, po dalszej godzinie jazdy. Był nim najpierw malutki, lecz z każdą sekundą powiększający się obłoczek kurzu. Szara chmurka, która rosła. Mogły ją wzbijać tylko kopyta lub racice czworonogów. Inez natychmiast uznała, że to kopyta koni niosących na swych grzbietach oczekiwanych gości. Nie zdziwiło jej, że tuman unoszący się w powietrzu jest zbyt wielki, jak na dwu jeźdźców, i że nadciąga z południa, zamiast z północnego zachodu. Pewno zmylili drogę. Uradowana, że jej wyprawa nie okazała się daremna, pognała galopem, nie zwracając uwagi na zmieniający się kształt obłoku kurzu, który począł się rozszerzać w prawo i w lewo, zaginać na krańcach, tworząc coraz wyraźniej obwód półkola. Na koniec dostrzegła ludzi. Nawet z tej odległości łatwo było stwierdzić, że stanowią sporą grupę, ą nie parę samotnych wędrowców. Wówczas zatrzymała wierzchowca i przyglądała się — zbyt długo — nadciągającej kawalkadzie. Po chwili zawróciła. Gromada jeźdźców na pustkowiu zwiastowała nie- bezpieczeństwo, zwłaszcza w tak niespokojnych czasach. Ostrożność nakazywała odwrót tak szybki, jak to tylko było możliwe. Popędziła galopem w kierunku rzeczki, co pewien czas spoglądając za siebie. Kurzawa rozciągnęła się na kształt pełzającego smoka o długim ogonie i szablastych łapach-skrzydłach, które miały ogarnąć dziewczynę i jej rumaka. Nie ulegało wątpliwości — ścigano ją! Beztroska ustąpiła miejsca przerażeniu. Przypomniała sobie niezliczone opowieści o bandach grasujących w różnych częściach kraju, o rabunkach i innych aktach gwałtu dokonywanych na bezbronnych ludziach, ryzykujących samotne wędrówki poprzez pustkowia. „Jakaż jestem głupia!" — pomyślała w popłochu i zmusiła wierzchowca do jeszcze szybszego biegu. Daremnie. Koński kark począł lśnić potem, zwierzę zachrapało ostrzegawczo. Spojrzała w prawo, spojrzała w lewo. Szare skrzydła kurzu wyprzedziły ją o jard, a teraz ich końce półkoliście poczęły się zbiegać. Wolna przestrzeń malała z każdą sekundą. Na koniec krąg się zamknął, kurz począł opadać. Inez widziała już wyraźnie sylwetki jeźdźców: na prawo — trzy, na lewo — dwie, przed sobą — pięć. Zatrzymała konia. To był błąd, należało spróbować przedrzeć się. Zamiast tego — spojrzała wstecz. Tam posuwali się ludzie półkolistą linią. Strach, obezwładniający strach pozbawił ją woli i wszelkiej myśli. Po sekundzie zdołała się jednak opanować. Wydobyła strzelbę z futerału, indiańskim zwyczajem oparła ją na łęku siodła i dopiero teraz ruszyła przed siebie drobnym kłusem. Znowu błąd. Należało zaryzykować galop. Tymczasem krąg jeźdźców zwierał się coraz bardziej, odstępy między końmi malały. Inez była dobrym jeźdźcem, cóż więc ją powstrzymało od szarży na przeciwników? Resztki strachu, z którego nie zdołała się otrząsnąć. Musiała zatrzymać wierzchowca, gdy twarze tamtych wyłoniły się spoza zasłony opadającego pyłu. Twarze, sylwetki ludzkie, końskie łby. Oblicza spalone na mahoń wiatrem i słońcem, pokryte kurzem, zarośnięte, z wlepionymi w nią oczami, których blask wydał się jej okrutny. Odzież tych ludzi, brudna, złachmaniona, składała się z rozmaitych, nie pasujących do siebie części. Mokasyny i rozdeptane pantofle, do których sznurkiem przywiązano ostrogi, zaplamione, połatane spodnie, dostrzegła nawet godny pożałowania wojskowy mundur z wypłowiałymi lampasami, a obok — indiańskie legginy i traperskie skórznie pełne dziur. Spod kolorowych kamizelek widać było zgrzebne koszule, niegdyś białe, niektórzy nosili — meksykańskim zwyczajem — derki z otworami na głowę, ściśnięte w pasie rzemieniem. Jakiś czerwonoskóry, który przyplątał się do tej gromady białych i półbiałych, wetknął sobie we włosy dwa orle pióra — faktyczny czy rzekomy dowód dzielności... Wśród sfatygowanych sombreros Inez zauważyła również — wręcz nie do wiary — cylinder, który dawno stracił swą czerń. Miała dosyć czasu, by przyjrzeć się jeźdźcom. Stanęli kręgiem, nie padło ani jedno słowo i właśnie to milczenie bardzo ją zaniepokoiło. Bezruch i cisza, coś w rodzaju indiańskiej narady, podczas której przez długie minuty nikt nie ośmiela się odezwać pierwszy. Inez zdecydowała się przerwać tę złowrogą ciszę. Nadrabiając głosem, aby grzmiał grubiej, bardziej męsko i stanowczo, zapytała: — Czego chcecie? Żadnej odpowiedzi. Uderzyła konia piętami, by zamanifestować, że nie lęka się, że jest pewna siebie. Wierzchowiec zrobił kilka kroków i zatrzymał się przed żywą przeszkodą ludzi i zwierząt. — Przepuśćcie mnie! — krzyknęła. — Adonde, caballero? Wśród przejmującej ciszy odezwał się jeden jedyny głos, chropowaty i drwiący. Pojęła, że wzięto ją za chłopca. Na pierwszy rzut oka łatwo było się pomylić. Ubrana po męsku, włosy miała skryte pod słomianym kapeluszem o szerokich skrzydłach, które rzucały cień na jej twarz. Zresztą, w tych stronach nierzadko spotykało się mężczyzn, których głowy od miesięcy nie zetknęły się z nożycami. — Wracam do domu — odparła. — Lo siento mucho, caballero. Es imposible! — Por que? — spróbowała rzeczowo i spokojnie za- pytać. — Nie chcemy, aby ktokolwiek dowiedział się o naszej obecności w tych stronach. — Przyrzekam, że nie zdradzę. Mój ojciec dobrze wam zapłaci, jeśli pozwolicie mi natychmiast wrócić. Twój ojciec? — zainteresował się. — Kto to taki? — Don Pedro Gonzales. Ma w okolicy hacjendę. Dobrze wam zapłaci... i ugości — dodała sama nie bardzo wierząc w drugą część swej obietnicy. Któż by chciał gościć u siebie bandytów? — Zapłaci? — mruknął. — Jesteś tego pewien, caballero? — Oczywiście — zapewniła żarliwie Inez. — Nazywam się Inez Gonzales... — urwała nagle. Zdradziła swoją płeć, co w tej sytuacji było niewybaczalną głupotą. Stwierdziła to o sekundę za późno. Ten typ o okrutnym wyrazie twarzy, z którym rozmawiała, zabawnie wybałuszył oczy i wybuchnął gromkim śmiechem. Nie był to śmiech wesoły, jednak zaraźliwy, bo cały krąg jeźdźców począł rechotać. Widziała, jak wiercili się na siodłach, walili łapskami po udach i po plecach sąsiadów. To trwało długo, przeraźliwie długo w odczuciu Inez. Zapewne każda inna dziewczyna dostałaby spazmów. Jednak Inez coś niecoś widziała na szerokim świecie i niejeden raz (chociaż pod czujną opieką ojca) stawała twarzą w twarz z ludźmi o ordynarnym sposobie bycia, o złych oczach i mściwie zaciętych wargach, o obliczach napiętnowanych łotrostwem. Nigdy nie zmyliły jej udane uśmiechy i kapelusze elegancko zdejmowane z głów. Wiedziała, że to uznanie nie dla niej, lecz dla siły nieodstępnych vaquerów, którzy zamieniliby w dziurawy worek śmiałka usiłującego znieważyć seńoritę. Ich seńoritę, oczko w głowie potężnego hacjendera. Lecz ojciec znajdował się o kilka mil stąd, a razem z nim uzbrojona służba. Bezpieczeństwo Inez zależało teraz tylko od niej samej, albo... od jakiegoś cudu. Lecz rozsądna córka don Pedra na cuda nie liczyła. Śmiali się ciągle, śmiali, a ona przymrużyła oczy, aby nie widzieć tych okropnych, drgających twarzy i poczęła w myślach powtarzać starą, jak stary jest Meksyk, pieśń Majów, którą tyle razy nuciła jej matka: Jedz, jedz, dopóki jest chleb. Pij, pij, dopóki jest woda. Nadchodzi dzień, w którym pył zaciemni powietrze, Gdy klęska spadnie na kraj, Gdy pojawi się chmura, Gdy góra się podniesie, Gdy mocny człowiek zajmie miasto... W miarę jak powtarzała w myśli, skandując słowa, opuszczał ją strach, narastał gniew. Najprawdopodobniej narodził się właśnie ze strachu. Często przecież się zdarza, że rozpaczliwa sytuacja, położenie bez wyjścia budzi w człowieku desperacką, szaleńczą wprost odwagę. Otworzyła szeroko oczy i skierowała lufę swej strzelby wprost w to nienawistne oblicze człowieka, który musiał być chyba przywódcą bandy. Wrzask urwał się. Przywódca, jakby nie zauważając czarnego otworu lufy, skrzywił się w uśmiechu, który wydał się Inez ohydny, zdjął z głowy kapelusz i powiewając nim nad końskim karkiem zagadnął z błazeńską uprzejmością: — Con ąuien el honor de hablar? — Me llamo Inez Gonzales — odpowiedziała ze złością. — Już wam mówiłam, puszczajcie! — Jakież miłe spotkanie, seńorita! — wykrzyknął. — Nie powinniśmy rozstawać się zbyt szybko. Na cześć seńority! — wrzasnął i rzucił kapelusz w górę. Inni poszli za jego przykładem. Frunęły ku niebu mniej lub bardziej dziwaczne, mniej lub bardziej zniszczone nakrycia głów, wszystko wśród wrzasków i śmiechów. — Cofnij się! — krzyknęła. — Cofnij się, bo strzelę... — Strzelaj, seńorita — odparł i teatralnym gestem przyłożył dłonie do serca — a ujrzysz, jak krew bucha z mej bohaterskiej piersi... Mijały sekundy. — No? Czyżby nieustraszonej córce Gonzalesa zabrakło odwagi? Liczę do trzech: uno... dos... tres... Ech — zaśmiał się szyderczo — widzę, że nic z tego. — Puśćcie mnie! — krzyknęła rozpaczliwie. — Nie możemy. Mamy pewne porachunki z twoim ojcem. Przed miesiącem potraktował nas niezbyt gościnnie, gdy przybyliśmy do hacjendy napoić nasze strudzone konie. Jego przeklęta służba raniła dwu naszych ludzi. W dzień później pochowaliśmy ich na pustyni. Smutne. Inez Znała tę historię. Ojciec opowiadał dość szczegółowo. Nie chodziło wówczas o wodę dla koni, lecz o próbę kradzieży stada bydła. Doszło do strzelaniny i zginął jeden z vaquerów. Tak właśnie przedstawiała się prawda. Dlatego nie wytrzymała i krzyknęła: — Kłamiesz! — Nie zaprzeczam pięknym paniom — odpowiedział z galanterią. — Jeśli uważasz, że sprawa wyglądała nieco inaczej, nie będę się sprzeczał. Czy nie mam racji, amigos? — Si, si, naturdlmente! — ryknęli chórem. — A teraz — zdecydował przywódca — ruszymy na krótką przejażdżkę jako eskorta seńority. — Dokąd? — usiłowała opanować drżenie głosu. — Tam — wskazał ręką na północ. — I pozwól, że ci się przedstawię — skłonił się kapeluszem. — Jestem Antonio Robledo, jeszcze nie „don", lecz kto wie?... A to — zatoczył kapeluszem koło — wierni towarzysze walki... — Rozboju i rabunku! — Nie rozumiemy się, seńorita, lecz gdy pobędziesz wśród nas dłużej... — Nigdy! — Nie trzeba się upierać — jego głos nabrał twardych akcentów. — Upór to zły doradca. A teraz — zwrócił się do swych towarzyszy — na cześć seńority: salwa! Podniósł broń, podnieśli ją wszyscy w tym zamkniętym kręgu koni i ludzi. Poderwała wierzchowca do skoku i wtedy właśnie zagrzmiały strzelby, od starych rusznic począwszy po nowoczesne karabiny wojskowe, które nieodgadnionym sposobem znalazły się w rękach tych ludzi. Szarpnęła za cugle, koń wspiął się, przysiadł na zadzie. Nagle dostrzegła rzecz dziwną: tuż przed nią dwu jeźdźców pochyliło się na siodłach. Jeden zakolebał się śmiesznie, wolno, wolniutko opadł głową na koński kark i tak pozostał nieruchomy. Jego sąsiad w sekundę później przechylił się do tyłu, runął na ziemię i leżał w kurzu, z lewą nogą uwięzioną w strzemieniu. Czerwona strużka popłynęła po piachu. Przerażona Inez nie pojmowała, jak to mogło się stać. Ze zdumieniem tylko stwierdziła, że nikt nie zwrócił uwagi na ten dziwny wypadek. __ Jeszcze raz, amigos y compańeros! — ryczał roz- ochocony przywódca. — Na cześć seńority, która po- większyła nasze grono! Strzelił pierwszy, zaraz rozległ się huk, lecz nim rozpłynęła się nad głowami strzelających prochowa chmura, dwu następnych zwaliło się z siodeł, a trzeci za-kołysał się, lecz utrzymał równowagę. To właśnie on wrzasnął: Dostałem! Ktoś mnie postrzelił! Antonio! Kto strzelił mi w plecy? Patrzcie! — on pierwszy zauważył leżących na ziemi. — Patrzcie! — krzyknął. — Kto po- mordował tych ludzi? Zdrada! Zwarty krąg jeźdźców rozstąpił się błyskawicznie, w mgnieniu oka zmienił się w bezładny kłąb ludzi i zwierząt. Konie chrapały, czując krew, ludzie wrzeszczeli i klęli wymachując bronią. Ponad gwar wybił się pojedynczy głos: — Zdrada! Uciekajmy! Ozwał się kwik koni, zagrzmiał tętent kopyt, a po nim potrójny dźwięk strzałów, z lekka przytłumiony, jak gdyby dobiegający ze sporej odległości. Inez nie czekała na dalszy bieg wypadków. W kręgu jeźdźców powstała szeroka luka. Uderzyła wierzchowca po zadzie i skoczyła przed siebie. Nikt jej nie zatrzymywał. Wątpliwe, czy w tym nieopisanym rozgardiaszu w ogóle zauważono ucieczkę dziewczyny. A ona gnała przed siebie, nie bacząc na kierunek, byle dalej i dalej od tamtej bandy zbójów o złych oczach, złych obliczach i jeszcze gorszych zamiarach. Pochylona nad końskim łbem, szeptała wprost do ucha zwierzęcia: — Prędzej... prędzej... Jak to długo trwało? Nigdy później nie potrafiła tego określić, nawet gdy szczegółowo i spokojnie opowiadała o swej wyprawie przyjaciołom. Zapamiętała tylko jedno: że gdy grzbiet wierzchowca zalśnił potem, a z pyska poczęły kapać na ziemię białe płaty piany, słońce minęło szczyt nieba, wkraczając w drugą połowę dnia. Obejrzała się. Horyzont był czysty i pusty. Wówczas zatrzymała się, zeskoczyła z siodła. Nogi się pod nią ugięły. Oparła głowę na łęku i wybuchnęła płaczem. Nieznajomy No więc — nareszcie Meksyk. Piszę „nareszcie", po- nieważ wykonanie naszych zamierzeń, a równocześnie spełnienie obietnicy, ciągnęło się przez cztery lata. W roku 1883 bawiłem z Karolem Gordonem (moim byłym pacjentem, a później nieodłącznym towarzyszem wiosenno- jesiennych wypraw myśliwskich na Dziki Zachód) w Arizonie *. Tam poznaliśmy równie jak my zapalonego miłośnika przygód i dziewiczej przyrody, meksykańskiego hacjendera: don Pedro Gonzalesa. Przybył w tamte pustkowia z córką (którą braliśmy długo za chłopca, ponieważ nosiła męski strój), z wozem wypełnionym sprzętem podróżnym, w towarzystwie kilku kowbojów, których z hiszpańska zwano vaqueros. Zawarta w ten sposób znajomość rychło zamieniła się w przyjaźń, przypieczętowaną zaproszeniem nas (Karola i mnie) do Meksyku, do gospodarstwa Gonzalesa. Niemałego gospodarstwa! Obiecaliśmy złożyć wizytę w roku następnym. Nic z tego nie wyszło. Nieprzewidziany zbieg okoliczności, powtarzający się z jakąś upartą złośliwością losu, odsuwał nasz wyjazd z roku na rok. W tym okresie Gonzales zdążył już sprzedać swą posiadłość i nabyć inną — na wschodzie, w stanie (meksykańskim) Chihuahua, w rejonie rzeki Conchos, dopływu Rio Grandę del Norte. O tej zmianie dowiedziałem się z listu, jaki hacjender do mnie napisał, ponawiając, w wyszukanej, eleganckiej formie, swe poprzednie zaproszenie. I tak wreszcie, wiosną 1888 roku, wyruszyliśmy z Karolem Gordonem zwiedzić Estados Unidos Mexicanos, czyli: Stany Zjednoczone Meksyku, kraj dotychczas nam obcy, a pełen egzotyki. Teraz wyznam, że podczas podróży z północy (z Mil- waukee, gdzie stale mieszkam) na południe dręczyła mnie wciąż myśl, że znowu jakieś nieprzewidziane wydarzenie zmusi nas do skierowania się w zupełnie inne strony. Tyle już przecież było nieudanych prób odwiedzenia Gonzalesa, że stałem się prawie przesądny. Jednak złe przeczucia nie ziściły się. Dotarliśmy bez przeszkód do pogranicznego El Paso, starego miasteczka o hiszpańskiej nazwie. Większą część drogi przebyliśmy w kolejowym wagonie, wioząc broń i siodła. Konie, zupełnie niezłe, nabyliśmy dwadzieścia mil na północny wschód od El Paso. Przypadkowa rozmowa z konduktorem pociągu stała się wskazówką, dzięki której w kilka godzin później dotarliśmy bezbłędnie do niewielkiego rancho, gdzie wybraliśmy ze stada dwie sztuki, na oko wytrzymałe, a poza tym.:, tanie. W El Paso sprzedano nam skórzane wory do wody oraz produkty żywnościowe, którymi uzupełniliśmy nasz skromny zapaś, zakupiony jeszcze w Milwaukee. Następnie pospacerowaliśmy po miasteczku, którego opisywać nie będę, ponieważ moje spostrzeżenia są bardzo powierzchowne, a budowle El Paso nie zasługują na najmniejszą o nich wzmiankę. Co się tyczy mieszkańców... Ano, właśnie. Ci utkwili w mej pamięci z przyczyn, które początkowo uznałem za prawie katastrofalne dla naszej dalszej podróży, ale w ostatecznym efekcie okazały się dla nas zbawienne. Z tego wynika, że nigdy nie należy spieszyć się z oceną wypadków i wyciągać z nich pochopnych wniosków. Zmęczeni, zakurzeni, brudni, a nade wszystko głodni — powędrowaliśmy w poszukiwaniu dogodnego miejsca, aby przywrócić sobie dobre samopoczucie przy pomocy paru litrów wody i... paru pełnych talerzy. Znaleźliśmy. Nie pamiętam, czy to był „Hotel-Saloon" czy odwrotnie: „Saloon-Hotel", z dodatkiem jeszcze jakiegoś przymiotnika, dość, że znaleźliśmy się tam w najbardziej chyba nieodpowiedniej porze. Było południe. Mimo wczesnej wiosny dokuczał słoneczny skwar. I z tego powodu wnętrze saloonu (czy hotelu?) wyglądało rojnie, gwarnie i... obrzydliwie. Zasnute kłębami tytoniowego dymu, wypełnione odorem piwa, whisky, ohydnego miętowego samogonu, znanego pod nazwą „julep", oraz potu parującego z kłębowiska ludzkich ciał, które widać pogardzały wodą i mydłem. W sali było gorąco i duszno, żaden powiew z zewnątrz nie chłodził duchoty. Gdy przekroczyliśmy próg, nie tylko nie odczułem żadnej ulgi po ulicznej spiekocie, lecz przeciwnie, jeszcze bardziej zatęskniłem za wodą, mydłem i ręcznikiem. — Wydaje się — mruknąłem do Karola — że znajdziemy tu wszystko, co może zaspokoić pragnienie niewybrednego pijaka, lecz nic do zjedzenia. Może lepiej iść nad rzekę? — Łowić ryby? — Umyć się. Czuję się tak, jakbym przed chwilą wyskoczył z rozgrzanego bagniska. Cały jestem oblepiony kurzem, brudem i wszelką inną ohydą. — Cierpliwości! Spróbujemy. Chodź. Pociągnął mnie za rękaw i poczęliśmy lawirować w tłumie mniej lub bardziej pijanych osobników, nie- bezpiecznych w nagłym spotkaniu, bo z powodu ich mocno zachwianej równowagi oraz prób znalezienia podpory mogliśmy się obaj znaleźć na obrzydliwie brudnej podłodze. Jakoś dotarliśmy w pobliże szynkwasu, od którego odgradzał nas żywy mur. Czekaliśmy cierpliwie, licząc na to, że wreszcie ktoś będzie miał dosyć, a my wśliźniemy się na jego miejsce. Złudne nadzieje! Widać goście saloonu posiadali nieograniczone możliwości konsumpcyjne, mnóstwo pieniędzy i mnóstwo czasu. — Ruszajmy nad rzekę — szepnąłem, lecz Karol na tę propozycję nie zareagował ani gestem, ani słowem i począł delikatnie, lecz pewnie wciskać się między dwu najbliższych nam osobników. Nie wiem, czy byli aż tak zajęci rozmową, czy też tak zobojętnieli pod wpływem alkoholu na wszystko, co się wokół nich działo, dość, że manewry mego przyjaciela uszły ich uwadze. Karol dopiął swego i oparł się o złociście miedzianą blachę kontuaru. Stanąłem potulnie za jego plecami, lecz nie odwracając się złapał mnie za bluzę i pociągnął tak mocno, że wbrew swej woli znalazłem się w wąskiej szparze między Karolem a jakimś jegomościem w ol- brzymim sombrero, przypominającym parasol, którego rondo przeorało mi policzek. Zniosłem to bez skargi, zresztą i tak jakiekolwiek moje uwagi nie dotarłyby do uszu adresata. Sombrero wykonało lekki obrót, tym razem trącając mnie w ucho, i ujrzałem zaczerwienione policzki, potężny nos, straszliwie długie pod nim wąsy, a nad tym wszystkim — oczy, które zdawały się nic nie dostrzegać. Powiało mi w twarz zło wonną mieszaniną: kiepskim cygarem, wódką, piwem i jeszcze czymś tam. Spodziewałem się awantury, lecz usłyszałem tylko łagodny głos, tak bełkotliwy, iż nie pojąłem ani słówka. Po jakiemu on do mnie zagadał? Przypuszczam, że była to hiszpańsko-angielska plątanina wyrazów plus zniekształcenia wymowy natury... alkoholowej. Ponieważ brak odpowiedzi z mojej strony mogło zostać uznane za obrazę, rzekłem swą świeżo wyuczoną hiszpańszczyzną: — Pardoneme... przepraszam. Chyba nie usłyszał, bo odwrócił głowę (tym razem ustrzegłem się od zetknięcia z szorstką krawędzią sombrera) i skłonił ją na blat szynkwasu. Po paru sekundach osunął się powoli na podłogę. Od razu uczyniło, się luźniej. Za mymi plecami ktoś ryknął śmiechem, ktoś inny wrzasnął: „Zabierzcie go!", po czym, nie wiem jak to się stało, leżący zniknął, a ja łokciami oparłem się o kontuar. Bardzo mi to ulżyło. — Co jemy? — zapytałem rzeczowo Karola. Zanim zdążył odpowiedzieć, pojawiła się przede mną szklanka, zupełnie jak w czarnoksięskiej sztuce, do szklanki pociekł strumień płynu wprost z szyjki pękatej butelki. To samo misterium powtórzyło się przed Karolem. A przecież o nic nas nie zapytano. Widać taki w tym lokalu panował zwyczaj. Ale nie koniec mego zdziwienia. Pełne szklanki porwała ręka barmana odzianego w przeraźliwie żółtą koszulę. Spojrzał na nas badawczo, podsunął inne szklanki, puste, i napełnił je płynem jaśniejszym od poprzedniego i z butelki o innej etykiecie. Wszystko to dokonało się błyskawicznie. Barman zwięźle wyjaśnił: — Dla was, seńores, coś specjalnego... Zapewne ocenił nas po ubraniach, które chociaż zakurzone i nieco pomięte były szczytem elegancji w porównaniu z tymi, które nosili na swych grzbietach nasi sąsiedzi. — Nie będę pił — powiedziałem do Karola. — Najpierw muszę zaspokoić głód. Co on sobie myśli? Hej! — krzyknąłem w kierunku żółtej koszuli i pomachałem ręką. Błysnął oczami, lecz nie odezwał się, zajęty bez przerwy napełnianiem szklanek. Ci ludzie pili bez żadnego umiaru. „Co tu się będzie działo za godzinę, za dwie?" — po- myślałem nieco zaniepokojony. — Karolu, zawołaj go! Poskutkowało. Barman zbliżył się, ale z miny dostrzegłem, iż jest w złym humorze. — Que desea... — zagadnął po hiszpańsku. — Tengo hambre — odparłem ostro. — Mamy guisantes en salda dulce — powiedział z angielska po hiszpańsku. Moja znajomość hiszpańszczyzny okazała się niewy- starczająca, abym mógł zrozumieć, o jaką to potrawę chodzi, ale z tym się nie zdradziłem. — Proszę o dwie porcje, podwójne. Kiwnął głową i szybko się oddalił. — Nareszcie — szepnąłem do Karola. — Czuję piekielny głód. — Co to są te jakieś guisantes? — odszepnął. — Nie wiem — wyznałem. — Dlaczegoś zamówił? Nie lepiej było wziąć pieczeń o ludzkiej nazwie? — Obawiam się, że oprócz guisantes nie mają tu nic więcej. Poza wódką, oczywiście. — To tylko przypuszczenie. Zapytam się. — Daj spokój, Karolu. Jestem tak głodny, żem gotów połknąć cokolwiek, i tak brudny, iż marzę tylko o wyjściu stąd i o kąpieli. Szybciej, niż oczekiwałem, stanęły przed nami dwie miski wypełnione gęstą mazią. To był sos, w którym tkwiły ziarnka grochu. Tak oto wyglądała „guisantes en salda dulce", jak się później dowiedziałem, jedna z narodowych potraw hiszpańskich. Chwyciłem łyżkę. Groch na słodko! Nie, nie był zły. Stwierdziłem przy pierwszym łyku. Przy drugim poczułem lekkie palenie w gardle, przy trzecim wydało mi się, że całe podniebienie mam w ogniu. Czym prędzej sięgnąłem po szklankę i opróżniłem ją do połowy. Pomogło. Zerknąłem na Karola — również wyciągnął dłoń po naczynie, spojrzał na mnie i jednocześnie parsknęliśmy śmiechem. — Do licha, Janie. Ta potrawa smakuje jak szkło po- mieszane z cukrem. — Nie narzekaj. Za to whisky jest wysokiej klasy. Nie myliłem się, otrzymaliśmy trunek przedniego gatunku. Lecz ileż można wypić, mając w perspektywie daleką jazdę konną? Tak, na oko, według mej mapy około 150 mil, co, w zależności od stanu drogi, oznaczało trzy- lub czterodniową podróż. — Może poprosimy o piwo? — zaproponowałem. Zgodził się. Dość długo czekałem, zanim żółta koszula pojawiła się w zasięgu mego głosu. — Tengo sed '-r- pochwaliłem się swą hiszpańszczyzną — chce mi się pić... — Whisky? — No, no — zaprzeczyłem gwałtownie. — Cerveza! Pokręcił się za kontuarem i w chwilę później podsunął nam dwa kufle i dwie butelki. Przy piwie piekąco--słodki groch okazał się łatwiejszy do przełknięcia i uporaliśmy się z nim szybko. — A teraz, Karolu — powiedziałem odstawiając pusty kufel — muszę się umyć i ogolić. — Idziemy nad rzekę? — Chwilowo wystarczy mi miednica, mydło i ręcznik. I koniecznie kawałek lusterka — dodałem przesunąwszy dłonią po kłującym zaroście brody. — Obawiam się, że w tym zakładzie nie znają ani miednic, ani luster. — Zapytam się „żółtej koszuli". Zagadnięty źle mnie zrozumiał. — Seńores pragną wynająć pokój? — Ależ nie. Chcemy się umyć i ogolić. — Studnia jest na podwórzu. — Potrzebujemy miednicy. — Wszystkie nasze pokoje wyposażone są w miednice — stwierdził z odcieniem dumy w głosie. — W lustra również. — A jakiejś zbędnej miednicy nie można pożyczyć? Pokręcił przecząco głową. — Gospodarz zabrania wynoszenia sprzętu. Później ginie. — Więc zgoda, wynajmujemy pokój dwuosobowy. Rozjaśnił twarz w uśmiechu. — Aguarde un momento — przeszedł na hiszpańszczyznę. Popychani z boku, potrącani z tyłu, nie daliśmy się oderwać od szynkwasu, póki nie pojawiła się znowu „żółta koszula" w towarzystwie jakiegoś malca, na oko w wieku dwunastu-czternastu lat. — To ci panowie — poinformował barman wskazując na nas palcem. — Dasz im najlepszy pokój. Panowie płacą... Było to pytanie zadane w formie stwierdzenia. Za- płaciliśmy. Dość słono. Za jedzenie i za wynajęcie po- mieszczenia na jedną dobę. Okazało się, iż na czas krótszy nie można. Chciałem zaprotestować, lecz. Karol kopnął mnie w nogę, więc dałem spokój. — Proszę poczekać — zagadnął chłopaczek w poprawnej angielszczyźnie i zniknął. Zjawił się niespodziewanie po naszej stronie bufetu. I Ruszyliśmy za nim, torując sobie drogę poprzez kłębiący się i rozgadany tłum gości. Dobrnęliśmy na zaplecze bufetu, skąd po stromych schodach, przypominających drabinę, wdrapaliśmy się na pięterko i trafili do korytarzyka — rozgrzanego, dusznego i tak wąskiego, iż dwie osoby z trudem mogły się minąć. Panował tu półmrok, mimo to mogliśmy zauważyć charakterystyczne rysy twarzy naszego przewodnika: wystające kości policzkowe, kształt nosa i usta powiedziały mi wiele — malec był Indianinem. Karol musiał to również zauważyć, bo kiedy wlekliśmy się korytarzykiem, zagadał nagle do chłopca w niezrozumiałym dla mnie języku. Malec odpowiedział. — O co chodzi? — zwróciłem się do przyjaciela. — Indianin z plemienia Papago — wyjaśnił. Karol odwzajemnił się za moją — całkowicie mu obcą — hiszpańszczyznę. Znał kilkanaście dialektów indiańskich. A ja zaledwie mowę Czarnych Stóp i kilku pokrewnych językowo plemion. Karol mnie uczył, lecz tylko dorywczo i tylko podczas naszych wędrówek. Dzięki temu coś niecoś rozumiałem Dakotów, Apaczów, Komanczów, no i Czarne Stopy. Mogłem tym imponować mieszkańcom rodzinnego Milwaukee, ale na preriach moja skromna pod tym względem wiedza sprawiała mi nieco kłopotów. — To tu — powiedział chłopak. — Bardzo dobry pokój, największy ze wszystkich. Otworzył drzwi zbite z chropowatych tarcic. Nie było w nich klamki. Zamiast niej wbito dwa gwoździe: jeden w drzwi, drugi w futrynę, i połączono kawałkiem sznurka. Pokój istotnie był obszerny i wyposażony w dwa metalowe łóżka, w stolik z miednicą i dzbanek. Tyle tylko zdążyłem zauważyć, gdy Karol zatrzymał się na progu. — To chyba nie tu — powiedział. — Nie tu? — zdziwiłem się i w tym momencie do- strzegłem leżącego na skotłaszonej pościeli, w ubraniu i w butach, mężczyznę. Nawet chrapał! Jego kapelusz — jasnożółte sombrero — spadł na podłogę. Zatrzymaliśmy się zaskoczeni tym widokiem. Ale mały Papago nie okazał zdziwienia. — To tu, seńores — oświadczył z pewnością siebie. Podszedł do śpiącego, chwycił go za nogę tkwiącą w ogromnym bucisku. — Ej! — wrzasnął. — Wstawaj! Noga drgnęła, ciało poruszyło się, lecz tylko po to, by zmienić pozycję. Roześmiałem się. — To jest pokój dla panów — zapewnił nas malec. — Ten pijak przyszedł tu bez wiedzy gospodarza. Czasem tak bywa. Wstawaj! — krzyknął, po czym dodał coś po hiszpańsku, czego nie zrozumiałem. — Może pójdziemy gdzie indziej? — zaproponował Karol. Papago potrząsnął przecząco głową. — Inne pokoje są mniejsze, seńores zapłacili za ten właśnie... Trzeba wyrzucić tego draba... — spojrzał na nas wymownie. — Dobrze — zgodził się wesoło Karol. — Pomożemy ci. — Daj spokój — usiłowałem powstrzymać przyjaciela. — Na pewno jest sporo wolnych łóżek... — Lecz właśnie te przeznaczono dla nas. Nie lubię ustępować byle pijakowi. Bierzemy się do dzieła, Janie. Zanim zdążyłem powtórnie zaprotestować, podszedł do śpiącego, chwycił dłonią za kołnierz bawełnianej koszuli i ściągnął bezwładne ciało na deski podłogi. Nieproszony gość dopiero teraz się ocknął. Otworzył oczy, popatrzył błędnym wzrokiem, coś zamamrotał i siadł. Ująłem go pod pachy i dźwignąłem. Poczułem mdły odór alkoholu pomieszany z dymem cygara. Wytrzeszczył na nas oczy, mętne i na pozór nic nie widzące. Jednak — jak się później okazało — zapamiętał nas bardzo dobrze. Chwiał się na nogach, wreszcie wybełkotał: — No me siento hien... — Co on gada? — zainteresował się mój przyjaciel. — Powiada, że się źle czuje — przetłumaczyłem skwapliwie. — Ja myślę! Jest pijany jak bela. Pomóż go wypchnąć. Nie tylko wypchnęliśmy za drzwi zataczającego się jegomościa, ale nawet doprowadziliśmy go do schodów, aby mieć pewność, że nie zawróci, kierowany pijackim ! uporem. Po czym, już w pokoju, usłyszeliśmy rumor, jakby ktoś staczał się po stopniach. A z dołu docierał nadal wrzask pomieszanych głosów. — Nie wróci — stwierdził Karol, a chłopaczek klasnął w dłonie i wybiegł z pokoju. — Hasta luego! — wykrzyknął już na progu. — Co on powiedział? — Do zobaczenia. — Ta hiszpańszczyzna już mi bokiem wyłazi, a prze-i cięż jeszcze nie przekroczyliśmy granicy. — To bardzo przykre — odparłem udając współczucie. Spojrzał na mnie ponuro. Uśmiechnąłem się nie bez zarozumiałości. Po raz pierwszy zdarzyło się, że podczas wspólnych wędrówek potrafiłem w czymś przewyższyć swego towarzysza. Poza moją wiedzą lekarską, oczywiście. Zdjąłem kurtkę, ściągnąłem kamizelkę i koszulę, zanurzyłem dłonie w miednicy napełnionej zimną wodą. Co za ulga! Kiedy już wymyłem się i odświeżyłem, moje miejsce nad miednicą zajął Karol, a ja, rozciągnięty na łóżku, wypuszczając obłoczki dymu z fajki, słuchałem brzęku kubła i plusku wody. Znowu poczęła ogarniać mnie senność. — Długo jeszcze? — zagadnąłem. — O co chodzi? — Piekielnie tu gorąco. Marzę o kąpieli w rzece. — Przecież tak ci radziłem — odparł wycierając się ręcznikiem — ale się uparłeś. Podszedłem do okna, by poczuć na twarzy podmuch rzeźwiejszego powietrza. Okropnie się rozczarowałem. Za oknem wisiał parzący tuman kurzu. Zerwał się lekki wiatr, ale że słońce stało u szczytu nieba, zamiast chłodzić, grzał. — Wyjrzyj no, Janie, czy nasze konie jeszcze stoją. — Dlaczego nie miałyby stać? — zdziwiłem się, lecz posłusznie wysunąłem głowę za framugę. Przede mną, poniżej, leżało pasmo szarorudej drogi, między dwoma rzędami niskich budynków. Ulica była pusta, pogrążona w spiekocie dnia i w ciszy. Dostrzegłem spadzisty daszek nad werandą, a przed nią poprzeczny drąg na palach wbitych w ziemię, do którego przywiązywano konie. Było ich pięć. Nasze znajdowały się nieco dalej. Trzech mężczyzn, a raczej trzy sombrera — bo tyle widziałem z góry — zdradzały podejrzane zainteresowanie naszymi wierzchowcami. Jedno sombrero usiłowało zajrzeć do pyska memu koniowi, drugie — coś majstrowało przy jukach zwierzęcia Karola. — Nie podoba mi się to — powiedziałem głośno. — Co takiego? — Zejdę na dół, jakieś typki tam się kręcą. Karol podszedł do okna i wyjrzał. — Pędź, zaraz cię dogonię. Skoczyłem do drzwi i pognałem drabiniastymi schodami na dół. Przekroczyłem próg wielkie] sali i zatrzymałem się raptownie. Zwarty tłum zagrodził mi przejście. — Przepraszam — zwróciłem się ku barczystym plecom, które wyrosły na mej drodze. — Przepraszam — powtórzyłem głośniej — proszę zrobić mi miejsce — i natychmiast przetłumaczyłem to na hiszpański, najbardziej dokładnie, jak tylko potrafiłem: — Tenga la bondad de darme asiento! Plecy nawet nie drgnęły. W gwarze panującym dokoła mój głos nie dotarł widocznie do odpowiednich uszu. Posunąłem się o krok, usiłując bokiem minąć żywą przeszkodę. Jakoś mi się udało, lecz ugrzązłem na następnej. Zapijaczona twarz, nieprzytomne oczy, niechlujny zarost i wąsiska dawno nie podcinane. Do licha! To był ten sam pijak, którego tak niedelikatnie ściągnęliśmy z łóżka. Gapił się bezmyślnie, byłem pewien, że mnie nie poznał. Spróbowałem go obejść. Nieprzytomne oczy zamrugały. Nim zdołałem zniknąć w tłumie, ciężkie łapsko spadło mi na ramię. — Gringo! — wrzasnął. Słowo „gringo" oznacza cudzoziemca, lecz jest to określenie raczej obelżywe, bowiem poprawnie brzmi w języku hiszpańskim: „extranjero". Wiedziałem o tym bardzo dobrze. Nie zareagowałem na obelgę, myślałem o naszych ko- niach, przy których kręciły się podejrzane typy. Więc tylko strąciłem łapę z ramienia i powiedziałem najbardziej uprzejmym tonem: — Perdoneme. Już go mijałem, gdy ta sama ciężka dłoń po raz drugi opadła na me ramię. — Gringo! — zabrzmiał mi nad uchem ochrypły głos. — Patrzcie, przyjaciele! Gringo nas odwiedził. Czego tu szukasz, lalusiu? Amigos! — darł się bełkotliwie, mieszając na przemian słowa hiszpańskie i angielskie. — On mnie napadł! Ja mu pokażę! Tego było za wiele nawet jak na moje łagodne uspo- sobienie. Zapomniałem o koniach, odwróciłem się energicznie i odepchnąłem napastnika. Zatoczył się i pewnie runąłby, gdyby znajdował się gdziekolwiek chociaż skrawek wolnego miejsca. Oparł się o przygodnego sąsiada i znowu ryknął: — Gringo! Obraziłeś mnie! Patrzcie, przyjaciele! Jakem Luis Vivas, rozpłatam brzuch temu przybłędzie! Darł się tak głośno, że zagłuszył gwar panujący na sali. Od razu przycichło. Sięgnął za pas i wydobył długi myśliwski nóż. Chciałem się cofnąć, ale nie mogłem, chociaż nieoczekiwanie rozluźniło się wokół mnie i znalazłem się jakby na malutkiej arenie, otoczonej zwartym kręgiem widzów. Nie mieli zamiaru mnie przepuścić. Bójka w saloonie! Cóż za urozmaicenie nudnego dnia. Luis Vivas — jeśli tak rzeczywiście się nazywał — uczynił krok w przód, krok do tyłu, po czym, lekko zgarbiony, skoczył ku mnie. Uchyliłem się. Ech, nie była to wielka sztuka wobec niepewnych ruchów pijaka. Trzasnąłem go w pochyloną głowę, nim zdążył mnie pchnąć błyszczącym ostrzem. Zachwiał się i runął na podłogę. Uczyniło się nagle bardzo cicho. Lecz ta cisza nie była wyrazem uznania dla mnie, raczej — wrogości, bo w sekundę później czyjś głos zachęcił napastnika: — Dalej, Luis! Wal tego gringo! Nie miałem zamiaru przedłużać spotkania. Kiedy leżący gramolił się niezdarnie z podłogi, odwróciłem się, zdecydowany przerwać krąg widzów. Pchnąłem piersiami pierwszego z brzegu, otrzymałem cios pięścią poniżej ramienia, a równocześnie jakiś życzliwy głos ostrzegł: — Uważaj! W samą porę. Pijany Luis gotował się do powtórnego ataku. Jednak nie zdążył. To Karol zdołał roztrącić stojących mu na drodze, jego pięść trafiła prościutko w szczękę Luisa, który runął ciężko, aż z desek podłogi powiało kurzem. Buchnął gwar głosów. Gwałtownych i bezładnych, istny galimatias hiszpańsko-angielskich słów, ą może i indiańskich dialektów. Karol chwycił mnie za rękaw kurty: „Szybko!" — rozkazał. Przedarł się przez tłum, ja za nim. Jednak do drzwi nie dotarliśmy, bo chociaż rozstąpiono się na boki, drogę wiodącą ku ulicy zatarasowało trzech wąsatych jegomościów w wysłużonych sombrerach, rozchełstanych koszulach barwy zużytych ścierek, w spodniach pełnych plam. U pasów, nabijanych mosiężnymi ćwiekami, zwisały potężne kabury rewolwerów. — Czekajcie, panowie — odezwał się jeden z trójki. — Tak rzeczy nie można zakończyć — a zwracając się w głąb sali: — Luis! Chodźże tu! Ci dżentelmeni gotowi pomyśleć, żeś stchórzył! Luis musiał istotnie stchórzyć, bo gdy spojrzałem za siebie, nie dostrzegłem go. — Przepuśćcie nas, seńores — odezwałem się najgrzeczniejszym, na jaki potrafiłem się zdobyć, tonem. — Z powodu jednego pijaka nie będziemy do siebie strzelać. — Luis powinien dostać szansę. Został obrażony. Było to wręcz bezczelne stwierdzenie. — Cofnijcie się — rozkazał Karol. Gdzieś za naszymi plecami zagrzmiał huk wystrzału, a kilka głosów wrzasnęło: — Na nich! Bić gringos! Gringos, gringos, gringos!... Chóralne skandowanie ogarnęło cały saloon. Jednak poza słowną zaczepką nie nastąpiła żadna inna. Nikt z krzykaczy nie ruszył się z miejsca. Na nasze szczęście. Nie oparlibyśmy się, gdyby rzucił się na nas ten tłum. Lecz tych trzech nadal barykadowało nam drogę. Skoczyliśmy ku drzwiom. Otrzymałem uderzenie powyżej ucha, grzmotnąłem napastnika w szczękę. Zachwiał się, lecz nie upadł. Drzwi znalazły się w zasięgu mej dłoni. Nie zdążyłem za nie chwycić, bo straszliwy cios w kark nieomal przygniótł mnie ku ziemi. W sekundę później ktoś skoczył mi na plecy — zaatakowano nas od tyłu. Dostrzegłem, jak Karol zmaga się z dwoma naraz przeciwnikami, a trzeci zbliża się ku mnie z rewolwerem w ręce. Miałem wypróbować na własnej czaszce uderzenie grubej rękojeści. I pewnie tak by się stało, gdyby nie nagła odsiecz. Starałem się wyprostować, zrzucić napastnika z pleców, aby uskoczyć przed atakującym z przodu, gdy usłyszałem, ponad gwar głosów, trzask podłogowych desek, jakby na nie runął spory ciężar. Prawie równocześnie moje plecy zostały oswobodzone. Nie miałem czasu na sprawdzenie, co było tego przyczyną. Ruszyłem do ataku. Lewą ręką chwyciłem za kolbę skierowanego ku mnie rewolweru, prawą wepchnąłem błyskawicznie pod pachę przeciwnika i z rozmachem pochylając się uczyniłem obrót. Schwytany przewinął się nad moim ramieniem i runął na deski. Była to sztuczka, której nauczył mnie Karol. Wyprostowałem się. — Dalej, dalej, amigos! — wrzasnął ktoś z boku. Zostałem popchnięty ku drzwiom, później nieznajoma sylwetka skoczyła ku szamoczącemu się Karolowi. Dwa szybkie ruchy i mój przyjaciel, oswobodzony, wybiegł za próg. Teraz nastąpił grzmot dwu strzałów, brzęk rozbijanego szkła. Znalazłem się na werandzie, dałem susa w piach ulicy. — Szybciej, szybciej, dżentelmeni — poganiał mnie nieznajomy głos. — Konie! Gdzie wasze konie? Wierzchowce stały tam, gdzie je poprzednio przywią- zaliśmy. Czy wypatroszono juki? Któżby teraz sprawdzał. Skaczemy na siodła, ruszamy w chwili, gdy przez otwarte drzwi saloonu wylewa się wrzeszczący potok. Ale już kopyta wzbijają kurz. Kilka głośniejszych od innych okrzyków, po nich — strzał. — W lewo, w lewo, dżentelmeni! Skręcamy między domy, w ścieżkę tak wąską, że z trudem minęłyby się na niej dwa wierzchowce. Ścieżka jest pusta, domy jak wymarłe. Cwałuję za Karolem, lecz wiem, że za mną jedzie jeszcze ktoś trzeci. Kto to jest? Chyba nasz sojusznik. Ściana budynków urywa się raptownie po lewej, po prawej — pale długiego corralu, później płaszczyzna zrudziałych traw przecięta migotliwym pasem wody. To granica. Rio Grandę del Norte. Jadący dotąd za mną teraz zrównał się. — Szybciej, szybciej, kolego... Wyprzedził mnie, wyprzedził Karola krzyknąwszy coś w przelocie. Karol uderzył wierzchowca po zadzie. Rzeka była tuż-tuż. Jeszcze piaszczysta plaża i bryzgi wody niby krople rzęsistego deszczu. Osiągnąwszy przeciwległy brzeg nie zwolniliśmy tempa i dopiero gdy okrył nas cień piniowego lasku, nasz przewodnik ściągnął cugle i zeskoczył z siodła. — No — odezwał się ukazując po raz pierwszy swą roześmianą i pokrytą kurzem twarz — możemy chwilkę odpocząć. Przyda się to naszym dzielnym rumakom. Jak się czujecie, dżentelmeni? Nikt nie jest ranny? Spojrzałem na Karola, przesunąłem dłonią po policzkach i potrząsnąłem przecząco głową. — To się nam upiekło — stwierdził nieznajomy. — Mogło być gorzej. — Pańska pomoc przyszła w samą porę — powiedziałem. — Dziękujemy. — Głupstwo, lubię taką zabawę — rozejrzał się dokoła. — Pusto, ale może wywiodłem was w nieodpowiednią stronę? Wybaczcie. Każda inna droga odwrotu mogła okazać się niebezpieczną. Oni byli mocno rozżarci. O co poszło, bo początku nie zauważyłem? Zdaliśmy krótką relację z przebiegu wydarzeń — należało się naszemu obrońcy — i wyjaśniliśmy, że jedziemy do Meksyku. Nieznajomy kiwnął głową: — Świetnie! Bo zawrócić w tej chwili byłoby przed- sięwzięciem ryzykownym. — Oczywiście — przytaknąłem — chociaż... to tylko gromada pijaków. — Tym gorzej. Wódka podsyca namiętności, zwłaszcza tu, na południu, gdzie nawet wśród trzeźwych czyny wyprzedzają rozum. To paskudne strony i gdyby nie pewne... hm... konieczności, nigdy bym tu nie zawitał. Podczas tej rozmowy miałem okazję przyjrzeć się naszemu towarzyszowi. Na pierwszy rzut oka wyglądał sympatycznie. Tak mi się wydawało. Może dlatego, że miał szczere oblicze, jasne oczy i jasne włosy, że był gładko ogolony i czysty, w przeciwieństwie do tych brudasów, z jakimi zetknęliśmy się w saloonie. Co tu robił, czym się zajmował? Z jego poprzednich słów przecież wynikało, że w El Paso był przelotnym go- ściem. Na to pytanie nie mógł mi udzielić odpowiedzi strój z jelonkowej skóry, tak świeży, że strzepnąwszy warstwę kurzu, można by go sprezentować w witrynie eleganckiego magazynu. Sylwetka nieznajomego, a może jego sposób bycia przypomniała mi Colorado — tajemniczego jeźdźca przemierzającego pustkowia Nowego Meksyku — z którym Karol i ja przebyliśmy spory szmat drogi, dopóki nagła śmierć nie zakończyła naszej znajomości *. Było coś wspólnego w postaciach obu tych ludzi i chyba tylko świeży strój jednego, a zaniedbany drugiego — stanowiły różnicę, przecież nieistotną. — No, dżentelmeni — odezwał się nasz nowy towarzysz wstając z ziemi — pora mi wracać, a i wam radzę stąd ruszać. Podszedł do konia, sprawdził popręgi i wskoczył na siodło. — Nie zapomnimy o przysłudze — pożegnał go Karol.— Może się kiedy jeszcze spotkamy. — Kto wie, kto wie? Szczęśliwej drogi! Uderzył wierzchowca ostrogami, poderwał do biegu i w paru skokach dosięgnął brzegu rzeki. W chwilę później zakryły go srebrne bryzgi wody. Ujrzeliśmy go znowu, po tamtej stronie, lecz tylko na mgnienie oka. Najpierw tuman kurzu, później zabudowania zakryły go przed naszymi oczami. — Jedziemy? — zapytałem. — Oczywiście, ale najpierw zajrzyj, Janie, do swej wspaniałej mapy. Dotąd ja prowadziłem, teraz na ciebie kolej. Wydobyłem z juku mapę, rozpostarłem na ziemi. Ta mapa stanowiła mój osobisty sukces, z którego byłem bardzo dumny. Niełatwo było nabyć tak doskonałe dzieło kartograficzne. Szperałem przez kilka miesięcy po księgarniach i antykwariatach, aż wreszcie znalazłem, co chciałem, i kupiłem. Mapa musiała mieć długą historię. Od razu było to widać. Świadczyły o tym zarówno poprzecierane zgięcia papieru, który składano w ósemkę, jak kilka plam w rogach, a przede wszystkim naniesione atramentem poprawki. Gdy się im dobrze (jeszcze w Milwaukee) przyjrzałem, stwierdziłem, że piórem pociągnięto po liniach uprzednio naszkicowanych ołówkiem. To znaczy — że poprawek dokonano „na gorąco", w konkretnym miejscu, w którym nieznany podróżnik odkrył błąd na mapie. Mapa obejmowała północną część Meksyku, ściślej stan Chihuahuo, od granicy Rio Grandę ku południowi, aż po Bolson de Mapimi, pustynną wyżynę, ku zachodowi — aż po krańce górskiego pasma Sierra Madre. Niektóre rzeczki wydrukowano linią przerywaną, co oznaczało, że kierunek koryta jest wątpliwy. Tak samo zaznaczono w kilku miejscach zarysy gór. Otóż przerywane linie zostały parokrotnie uzupełnione atramentem, nadano im inny kierunek. Mało tego, nieznany kartograf naniósł szereg innych rzeczek, których. nie uwzględniono w druku. Może to były tylko okresowe strumienie, znikające z powierzchni ziemi w porze suchej. Tym lepiej dla nas, jako że wjeżdżaliśmy do tego kraju w przededniu pory deszczowej. Ale to jeszcze nie wszystko. Tym samym, nieco wyblakłym atramentem porobiono linie ciągłe, biegnące prosto poprzez płaszczyzny i wijące się wokół wzniesień. Przypuszczałem, że są to drogi lub szlaki najłatwiejszego przejazdu. Jedna z takich linii przykuła na dłużej moją uwagę. Oto, obok niej, w dwu miejscach, narysowano dwa trójkątne znaczki. Ta właśnie linia wiodła ku zachodowi, wprost ku górom, i kończyła się nakreślonym piórem maleńkim kwadracikiem. Tajemnicze znaki tak mnie zaintrygowały, że udałem się do właściciela antykwariatu, by dowiedzieć się, od kogo nabył mapę. Bezskutecznie. Powiedział mi tylko tyle, że przyniesiono mu ją przed dwoma miesiącami, lecz kto ją przyniósł — tego nie pamiętał. Mapę oglądaliśmy z Karolem wielokrotnie, dzięki czemu naniesione na nią atramentem geometryczne figury nie stały się ani trochę bardziej zrozumiałe. Mój przyjaciel przypuszczał, że w ten sposób oznaczono jakieś lokalne źródła. Na tę mapę spoglądaliśmy teraz obaj, lecz tym razem nie chodziło nam ani o trójkąty, ani o kwadracik, lecz o najkrótszy szlak wiodący do gospodarstwa Gonzalesa. Jak już wspomniałem, a o czym pisał do mnie Meksykanin, posiadłość jego leżała w pobliżu rzeki Conchos, dopływu Rio Grandę. Don Pedro dokładniej określił położenie swej hacjendy: przez sam środek toczył swe wody mały strumyk, wpadający do Conchos. Posuwając się z biegiem strumyka nie sposób było zabłądzić. Ba, lecz jak dotrzeć do strumyka? Chyba najpewniej jechać wzdłuż koryta Rio aż do skrzyżowania z Conchos, a później w górę tej ostatniej aż do ujścia strumienia. Była to pewna droga, lecz bardzo długa. Znacznie krótsza wiodła poprzez pustkowia rozciągające się w trójkącie, którego dwa boki tworzyły koryta Rio Grandę i Conchos, trzeci mieliśmy wyznaczyć sami. Nasza narada trwała krótko. O jeździe brzegami Rio mój przyjaciel nawet nie chciał dyskutować, byłaby to jego zdaniem niepotrzebna strata czasu. Nie sprzeciwiłem się. Karol posiadał przecież tak zwany traperski węch i — jak wielokrotnie to stwierdziłem — ten węch odnajdywania właściwych szlaków nigdy nas nie zawiódł. Złożyłem mapę, schowałem pieczołowicie i wyciągnąłem z kieszeni kompas, co wywołało na obliczu Karola lekki uśmiech. Wskoczyliśmy na siodła. Raz jeszcze przy pomocy lornetki zlustrowałem okolicę. Za nami brzeg rzeki nadal był bezludny, przed nami ciągnęła się jałowa pustka piasków i rzadkich traw, ponad które gdzieniegdzie wystrzelała pogmatwana sylwetka samotnego kaktusa. Klepnąłem konia po zadzie i opuściliśmy piniowy lasek. Tu muszę dodać, że podczas pospiesznego odjazdu] z El Paso nieznajomy sojusznik wyprowadził nas na? południe i przebyliśmy rzekę znacznie poniżej bliźniaczego miasteczka wznoszącego się już po meksykańskiej! stronie. Nie mieliśmy zamiaru go odwiedzać, wystarczyło nam El Paso. Jechaliśmy ze dwie godziny, starając się nie męczyć! zbytnio wierzchowców. Co pewien czas zwalnialiśmy! biegu, a nawet przystawali. Najgorsza pora spiekoty już minęła, pochłodniało. Dokoła nadal było pusto, żadnego śladu ludzkiej obecności, żadnego tropu czworonoga. Po kilku dalszych godzinach horyzont wypełniły drzewa mesąuity, natomiast drogę przecięło nam rozległe pole kolczastych agaw. Tu zatrzymaliśmy się na krótki postój. Zgodnie ze starym zwyczajem, wpojonym mi przez Karola, zanim zeskoczyłem z siodła, dokładnie rozejrzałem się po okolicy. Na północy szkła lornetki nie ukazały mi nic, poza pustką, taka sama pustka rozciągała się na południu, lecz za nami, na szlaku przebytej drogi, ciemny, ruchomy punkt zwrócił mą uwagę. — Jeździec — powiedziałem. Karol przyłożył szkła do oczu. — Tylko jeden — stwierdził. — Zostajemy, zwierzęta muszą odpocząć. Jak się nazywa ta hacjenda Gonzalesa? — Nie wiem. Chyba się wcale nie nazywa. — Szkoda, można by zapytać o drogę tego, który gna za nami. — Nie ufam przygodnym informatorom, już wolę wierzyć swej mapie. Zresztą... — tu spojrzałem jeszcze raz za siebie. —; Karolu, przecież to nasz wybawiciel! Widać nie powiodło mu się w El Paso. Karol znowu sięgnął po lornetkę. — Wygląda na to, że go nikt nie ściga. Ano, poczekamy. Wreszcie okryty pyłem jeździec zatrzymał się przed nami. Witajcie, dżentelmeni — powiedział z humorem — rozstanie było krótkie, lecz obfitowało w dramatyczne wypadki. Jednak... — tu obejrzał się — chyba ich zgubiłem... — Kogo? Niech to licho porwie! Zbyt zaufałem swej dobrej gwieździe. Oni nie byli tak bardzo pijani, jak sądziłem. Musiałem przejeżdżać obok tego przeklętego saloonu, przed którym sterczała chmara łudzi. Nie wyobrażacie sobie, jaki wrzask podnieśli! Rzuciło się bractwo ku mnie, jeden nawet zdążył złapać mnie za nogę. Cóż miałem począć? Kopnąłem go, aż pofrunął na sam środek ulicy, i spiąłem konia ostrogami. Pobiegli za mną i próbowali swych pukawek. Bez skutku. Wtedy rzucili się do koni. Wywiodłem ich za miasto, na północ, później skręciłem na zachód i gdy straciłem ich z oczu, zawróciłem na południe, przebyłem rzekę, trafiłem na wasz ślad i oto jestem! Myślę, że teraz powinienem kilka dni przeczekać po tej stronie granicy. Chyba nie będę wam przeszkadzał? — Oczywiście, że nie — odparłem skwapliwie, nazbyt skwapliwie. Przecież nie znałem tego człowieka, a najdłużej za dwa dni mieliśmy dotrzeć do hacjendy. I co wówczas? Wprowadzić pod dach Gonzalesa przygodnego znajomka? Sytuacja mogła stać się wielce kłopotliwa, lecz teraz zapobiec jej nie było sposobu. — No, dżentelmeni! Prowadźcie tam, gdzie leży cel waszej drogi, bo dla mnie obojętne, w której znajduję się stronie świata. Byle dalej od Rio Grandę. Postąpiliśmy zgodnie z tym apelem, jako że inaczej postąpić nie mogliśmy. Po półgodzinnym odpoczynku skierowaliśmy konie na szlak, przy końcu którego stać miało domostwo Pedro Gonzalesa. Opuszczona chata Powiedział, że nazywa się Barry Bede. Może to prawda, może nieprawda. Dla nas — sprawa zupełnie nieistotna. Dlaczego uciekał z El Paso — wiedzieliśmy, lecz po co tam przybył — pozostawało nadal tajemnicą. Czym się trudnił? Nie wypadało pytać, skoro sam dotychczas tego nie wyjawił. Karol zagadnął go, czy zna tutejszą okolicę. Odparł, że bywał w Meksyku, lecz jedynie w zachodniej części. Karol pomarkotniał, niezbyt dowierzał mojej mapie, a przecież w tej sytuacji tylko ona mogła być naszym przewodnikiem. Jechaliśmy we trzech krainą pustą i otwartą, co pozwalało w porę zauważyć jakiegokolwiek wędrowca. Ale i my w ten sposób byliśmy widoczni. Ciągle jeszcze spodziewałem się pogoni z El Paso, jednak moje przewidywania nie sprawdziły się. Odległość z El Paso do hacjendy Gonzalesa, to znaczy do miejsca, w którym prawdopodobnie leżała, wynosiła w linii prostej sto pięćdziesiąt mil. Tak wymierzyłem na mapie. Ba, lecz przecież nie sposób poruszać się po linii idealnie prostej. Sto pięćdziesiąt mil mogło równie dobrze oznaczać w praktyce mil dwieście! Jechałem na czele naszej małej kawalkady, co pewien czas przystając, co pewien czas spoglądając na mapę i na kompas. W takich warunkach nie mogliśmy posuwać się szybko. Zaabsorbowany swymi czynnościami nie słuchałem rozmowy, jaką Karol prowadził z naszym nowym towarzyszem. Prawdopodobnie chciał go „wybadać". Słońce już powędrowało na zachodnią półkulę nieba i dolnym rąbkiem dotykało horyzontu, a my nadal znajdowaliśmy się wśród nagiej płaszczyzny, pozbawionej wody, pozbawionej drzew, jeśli nie liczyć samotnych mesąuitów, przypominających słupy nie istniejącego ogrodzenia. Nocleg w takich warunkach nie zapowiadał się przyjemnie. Na szczęście, po dalszej godzinie jazdy dostrzegliśmy zamazane kontury czegoś, co mogło być samotną skałą, lecz równie dobrze — budynkiem. Jeśli budynek, to i woda, a tego najbardziej nam brakowało. Popędziliśmy konie. Po paru minutach wyjrzały z dali kontury domu, aż na koniec ukazał się zupełnie wyraźnie. Karol, który wysforował się na czoło, nagle zatrzymał wierzchowca. Podjechałem. Drogę przecinała rozpadlina. Jak głęboka, nie sposób stwierdzić. Jej dno ginęło w wieczornym mroku i — tak mi się wydało — w gąszczu krzewów, a może nawet drzew. Śmiałek, który w porę nie zauważyłby jaru, znalazłby w jego głębi niechybną śmierć. A cel naszej drogi — dom — wznosił się po przeciwległej stronie, zaledwie kilka jardów od nas. Bez słowa ruszyliśmy wzdłuż parowu. Na szczęście, nie był długi. Po przebyciu pół mili ujrzeliśmy, jak jego dno zaczyna się dźwigać, w końcu zrównało się z powierzchnią płaszczyzny, którą jechaliśmy. Karol skręcił, ja za nim, Bede za mną. Ruszyliśmy cwałem ku czarniejszej od nocy budowli. — Tam nikogo nie ma — odezwał się Karol. — Sądzisz? — Przecież narobiliśmy dosyć łoskotu, a nikt nie wybiegł zobaczyć, kto nadjeżdża. Hej! Jest tam kto? — zawołał. Milczenie. Wydobyłem winchester z futerału i ze- skoczyłem z siodła. — Ostrożnie, Janie — szepnął Karol pochylając się ku mnie. Nim minąłem ogrodzenie, usłyszałem głuchy odgłos. Taki, jaki wywołuje upadek lub skok człowieka. Bede znalazł się tuż obok. — Ja to załatwię — powiedział półgłosem. — Mam doświadczenie w podobnych sprawach. Podeszliśmy bliżej, aż objawiła się nam w pełni cała struktura budowli: poczerniałe, drewniane ściany pełne dziur, powyrywane deski. Dwa otwory okienne, po prawej i po lewej stronie czegoś, co zapewne było wejściem, pozbawione szyb, a nawet ram. — Karol ma rację — zauważyłem półgłosem — tu nikt nie mieszka. Bede pierwszy przekroczył próg, ja zatrzymałem się. We wnętrzu było ciemno jak w borsuczej norze. Minęło kilkanaście sekund. Z wnętrza budowli dobiegł mnie jakiś szmer, później ozwał się czyjś głos, na koniec usłyszałem kroki. Z czerni wyłonił się Bede, nie sam. — Trudno się z nim dogadać — powiedział i pchnięciem ręki skierował ku mnie cudaczną postać w dziurawym sombrero na czubku głowy, omotaną w jakieś pledy nie-pledy tak, że ginął w nich kształt człowieczy. — Kto to? — Wyciągnąłem go z mysiej dziury, to znaczy prawie spod podłogi, bo tam się zagrzebał. Zupełnie nie rozumiem, co on bełkocze. — Spróbujemy. Se un poco el espańol — zwróciłem się do obcego. — Me entiende?... - Lo entiendo — odparł głosem, w którym wyczułem drżenie. Poklepałem go po ramieniu dla dodania odwagi. Jego derka była tak brudna, że moja dłoń prawie przylepiła się do niej. — Gadaj — rozkazałem, nadal próbując swej hiszpańszczyzny. — Coś za jeden? — Biedny kaboklo, seńor — wyjąkał. — Tu mieszkasz? — Si. — Sam? — Si. — Dlaczego się ukrywałeś? — Różni tędy wędrują... — Rozumiem, od nas nic ci nie grozi. Gdzie tu jest woda? Pokazał ręką. Ruszyłem we wskazanym kierunku i niewiele brakowało, a zapadłbym się w ziemię. To była dziura o sporej średnicy, obramowana kamieniami, lecz tak nisko, że można się było o nie potknąć i runąć do środka. Obok spoczywało wiadro i długi drąg z hakiem. A więc — studnia. — Jest woda — poinformowałem Karola. Dopiero teraz zeskoczył z siodła, ujął za uzdy trzy nasze konie i przeprowadził je przez wyrwę w ogrodzeniu. — Co on ci gadał? — Powiada, że jest biednym kaboklem i że się nas boi. — Niezbyt wiele. Radzę sprawdzić, czy w tej ruderze nie ukrywa się ktoś jeszcze. Przydałaby się pochodnia. Bede przytaknął. Ba, lecz gdzież tu znaleźć smolną szczapę? Wróciłem do ogrodzenia i z niemałym wysiłkiem, przy pomocy myśliwskiego noża, odłupałem sporej wielkości drzazgę. Zapaliłem. Jarzyła się zupełnie dobrze. Bede pozostał przy koniach, Karol i ja wkroczyliśmy do wnętrza czegoś, co przed laty stanowiło zapewne mieszkalną izbę. Migotliwy płomień odkrył naszym oczom podłogę ułożoną co prawda z desek, lecz pokrytą taką warstwą kurzu i zeschłego błota, że przypominała raczej klepisko stodoły. Gdzieniegdzie deski powyrywano i trzeba było uważać na dziury. Nie znaleźliśmy nawet śladu jakichkolwiek sprzętów. Rzecz zrozumiała, że nocleg w takim pomieszczeniu byłby udręką. Wyszliśmy na dwór, gdy księżyc ukazał się rąbkiem tarczy i wysrebrzył okolicę. Należało rozpalić ognisko, lecz z czego? Wokół nie rosło najmniejsze nawet drzewko. — Hej, ty — Bede zwrócił się do nieznajomego. — Masz opał? No, żeby rozpalić ogień. Ogień... ognisko, rozumiesz? Zagadnięty gapił się na nas bezmyślnie. Jak na złość zapomniałem słowa „drewno" w języku hiszpańskim. — Habla ingles? — zapytałem licząc zresztą na od- mowną odpowiedź. Skinął głową. Jednak bardzo długo męczyliśmy się, aby wytłumaczyć, o co nam chodzi. Na koniec znowu kiwnął głową i powiedział: — Si, si... esperar. Co znaczyło, że mamy zaczekać. Zniknął nam z oczu w czarnym wnętrzu budowli. Później usłyszeliśmy suchy trzask i pokazał się kaboklo ciągnący długą i grubą dechę. Był to na pewno kawałek podłogi. Pomyślałem, że człowiek, który tak lekkomyślnie postępuje z własną chałupą, bardzo szybko pozostanie bez dachu nad głową. Przywleczoną deskę poczęliśmy ciosać nożami, co stanowiło pracę żmudną, lecz nie mieliśmy siekiery. Nie, ten obcy człowiek na pewno nie był właścicielem chaty, lecz przybłędą korzystającym przypadkowo z opuszczonego budynku. Pewnie dlatego krył się przed nami. Szepnąłem o tym towarzyszom. Po chwili Meksykanin przyciągnął drugą deskę. Wydobył nóż zza pasa i począł z nami współzawodniczyć w struganiu drzazg i szczapek. W ten prymitywny sposób uzyskaliśmy sporą kupkę wiórów i trzasek, lecz o porąbaniu całego drewna mowy być nie mogło. Zgromadziliśmy drzazgi i Karol usiłował je podpalić. Niestety, ani od pierwszej, ani od drugiej, ani od trzeciej zapałki drewno — widać zbyt wilgotne — nie zapłonęło, Spróbowałem ja — bez skutku. Bede, który obserwował nasze wysiłki, pogrzebał po kieszeniach i wydobył ćwiartkę papieru. — Pozwólcie, może mi się uda... Zwinął papier w rulonik, ukląkł i wsunął go między drobne ścinki drewna. Papier zapłonął, a później ogień przeskoczył na trzaski, przygasł i już-już miał zniknąć, gdy nagle objął cały stos. Od razu uczyniło się weselej. Dźwignęliśmy jedną z desek i położyli w poprzek ogniska. Z zabawną troską obserwowaliśmy, czy płomień ją chwyci. Czuliśmy wzmagający się chłód. Jak zwykle bywa na jałowych, półpustynnych obszarach, rozgrzana słońcem ziemia stygnie bardzo szybko, różnice temperatur między dniem a nocą sięgają kilkunastu stopni. Na szczęście, deska zapłonęła. Karol naczerpał wody, rozkulbaczyliśmy wierzchowce i rozłożyli obozowisko. Gdy woda poczęła wrzeć w garnczkach, wydobyłem nasze zapasy żywności. Karol z wielką wprawą zajął się przypiekaniem pociętego na paski boczku i pierwszy kawałek wręczył Bedemu. Przyjął go skwapliwie. — Wybaczcie — powiedział — że nie mogę się dołożyć. Nieco pospieszny wyjazd z El Paso nie pozwolił zaopatrzyć się na drogę. Żeby rzec prawdę, zdany jestem tylko na waszą pomoc, w dodatku przyznam, że myśliwy ze mnie żaden, więc nawet w ten sposób nie potrafię powiększyć waszej spiżarni. — Głupstwo — odpowiedziałem wtykając mu w dłoń blaszany kubek pachnącej kawy. — To kiepskie jedzenie nawet w części nie wyrówna naszego długu... — Cóż za dług? — roześmiał się. — Po prostu... niezła zabawa. Zaczynałem już nudzić się w tym El Paso, więc skoro ujrzałem dwu solidnie wyglądających facetów, zaatakowanych przez tłum pijaków, postanowiłem nieco rozruszać się i chyba zrobiłem to z niezłym skutkiem. Jak sądzicie, dżentelmeni? Nie zachwycił mnie taki punkt widzenia. Awantura w saloonie mogła się tragicznie zakończyć, nawet mimo nieoczekiwanej pomocy Bedego. Kimże był nasz towarzysz? Czy przypadkiem nie jednym z takich samych zabijaków, jacy nas napadli? Tylko z przekory popierający stronę słabszą? Jeśli tak — mógł się stać bardzo dla nas kłopotliwym uczestnikiem podróży. I takiego człowieka musielibyśmy wprowadzić pod dach Gonzalesa? Bo jak tego uniknąć? Nie wiedziałem. — Ej, Janie, cóżeś się tak zamyślił? Drgnąłem, o mało nie rozlewając kawy. To Karol przerwał moje rozważania, przysunął się ku mnie i szepnął: — Dajże coś gospodarzowi. Gapi się na nas, jakby od tygodnia nie jadł. Spojrzałem. Kaboklo siedział w kręgu blasku padającego od ogniska. Teraz zauważyłem, jak nędznie był odziany, jak bardzo wychudły. On jeden z naszej czwórki nic nie trzymał w dłoniach i tylko spoglądał smutnym wzrokiem. Zawstydziłem się. Odkrajałem spory kawał boczku. — Gracias — szepnął. Opróżniłem własny kubek i świeżą porcję podsunąłem kaboklowi. — Gracias — powtórzył. — Daleko stąd do hacjendy Gonzalesa? — zapytałem. Błysnął ku mnie oczyma i milczał. Ponowiłem pytanie. — Lejos... daleko. — Ile mil? Wzruszył ramionami. — No se... nie wiem. — Mógłbyś nas doprowadzić? — Lo siento mucho, pero estoy ocupado ... Nie nagabywałem go więcej. Odpowiedź wydała mi się zwykłym wykrętem, mającym pokryć wrodzone lenistwo. Cóż on tu miał do roboty? Skończył jeść, oddał mi kubek, powiedział znowu: gracias i zniknął w głębi chaty. — Niezbyt przyjemny jegomość — mruknął Bede. — Chętnie nauczyłbym go lepszych manier. — Nie warto. — Ano, w takim razie postąpimy chyba podobnie jak nasz brudas. Już późno. Przywiązaliśmy mocniej konie do płotu, rozłożyli siodła i derki dokoła ogniska. — Losujemy? — zapytałem Karola. — Losujemy. — Co za losowanie? — zdumiał się Bede. — Będziecie grać w karty? — Ależ nie. Trzeba ustalić kolejność nocnych wart. Skrzywił się zabawnie: — A po co? Dokoła jest pusto i cicho. Kogo się oba- wiacie? Tego kabokla? — Może kabokla, może nie kabokla — odparł Karol. Pustka nie gwarantuje bezpieczeństwa. Niekiedy samotny podróżnik budzi się w bardzo licznym towarzystwie, nie zawsze sympatycznym. Albo też nigdy się już nie budzi. Bede westchnął: — Ciągnijmy więc te losy... Wypadło, że pierwszą wartę ma objąć Karol, drugą — ja, trzecią — Bede. To był paskudny dla mnie wynik. Bardzo nie lubię przerywać sobie snu w połowie nocy. Wymościłem swoje legowisko, otuliłem się derką, podsunąłem siodło pod głowę i prawie natychmiast zasnąłem. Śniło mi się, że jestem ptakiem, że krążę swobodnie nad ziemią, ponad lasy, sawanny, góry. Z tych pięknych majaków zostałem bardzo brutalnie wyrwany. Siadłem i odruchowo chwyciłem za broń. — Co takiego? Nade mną nachylał się Karol. — Kaboklo uciekł — powiedział przyciszonym głosem. — Widziałeś? — Zajrzałem do chałupy. Nie ma go. — Pewnie wyszedł na chwilę — mruknąłem tłumiąc ziewanie i odkładając broń. — To nie powód, żeby mnie budzić. — Obszedłem dom dokoła. — Przypuśćmy, że uciekł. Niech sobie ucieka, co nas to obchodzi? To rzekłszy próbowałem naciągnąć na siebie derkę, lecz Karol mi nie pozwolił. — Czego chcesz? — Małego spacerku. Zabierz broń i chodź. — A on? — wskazałem na śpiącego Bede. — Nie jest nam potrzebny. Przynajmniej na razie. Ani z niego westman, ani tropiciel śladów. Idziemy. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki byłem wściekły. Z winchesterem w garści powlokłem się za Karolem. Było widno, bardzo widno, prawie jak w dzień. Tarcza księżyca wisiała nad ziemią jak wielka lampa i tylko z jednej strony budynku leżało szerokie i długie pasmo cienia. Podeszliśmy do koni. Spały z opuszczonymi łbami. — Widzisz, jakie są spokojne? — zaszeptałem. — To nie mustangi — mruknął. — Nie obudziłby ich nawet strzał armatni. Obraziwszy w ten sposób nasze wierzchowce, pociągnął mnie dalej, za rozwalone ogrodzenie, a później za przeciwległą ścianę chałupy. Tam przystanęliśmy. Było cicho, najlżejszy szmer nie zakłócał spokoju nocy. — Nikogo — stwierdziłem półgłosem. — Ani człowieka, ani zwierzęcia na wiele mil dokoła. — Nie bądź taki pewny. Gdzieś w okolicy muszą znajdować się ludzie. W przeciwnym wypadku nasz kaboklo nie czmychnąłby. Bo i po co? Poczułem lekki niepokój. Rzeczywiście, w jakim celu uciekałby kaboklo? Bez wierzchowca nie zaszedłby daleko, więc ktoś nań czekał. Kto? I gdzie? — Ale dlaczego uciekł? — Gdybym wiedział, pewnie bym cię nie budził, a tak musimy się przespacerować kawałek. Jedyne miejsce, w którym można by się ukryć, to ten parów przed domem. Musimy tam zajrzeć. — Może — wyraziłem przypuszczenie — kaboklo w nim siedzi samotnie i czeka, aż odjedziemy? Zauważyłem, że się nas boi. — Chyba żartujesz, Janie! Obchodziliśmy się z nim jak z jajkiem. Nie, nie. Przyczyna jego ucieczki musi być inna. Chodźmy. — Nie lepiej poczekać do świtu? — Lepiej nie. Zresztą, widno jak w dzień. Nie protestowałem dłużej. Między innymi i dlatego, że resztka snu wyparowała z mej głowy, poczułem chłód i pozostawanie bez ruchu wcale mi nie odpowiadało. Rozejrzałem się dokoła, dostrzegłem na ziemi jakiś jasny przedmiot. Papier! Lekko zmięta spora kartka papieru. Na ulicach miast śmiecie nie należą do rzadkości, ale na pustkowiach, podczas moich wypraw z Karolem, nigdy dotąd nie znalazłem najmniejszej nawet karteczki. Westman ani traper, jeśli nawet wiozą żywność owiniętą w papier, nie wyrzucają go. — Co tam masz? Wyprostowałem kartkę. Z jednej strony była czysta, z przeciwnej — zadrukowana. —: Popatrz — powiedziałem — Pinkerton zawitał aż w te odludne strony. Gdzie go nie ma? To list gończy, jeśli się nie mylę. — List gończy? Skądże się tu znalazł? — Z kieszeni naszego towarzysza. Pamiętasz, jak rozpalał ognisko? Kawałek jest oddarty. Po prostu zgubił, wyleciał mu z kieszeni. Jak już wspomniałem, noc była widna, więc bez trudu odczytaliśmy tekst. Na górze kartki widniał dużymi literami odbity napis: „Narodowa Agencja Wywiadowcza Pinkertona". Poniżej — wizerunek oka z podpisem: „My nigdy nie śpimy", a jeszcze niżej: „Założona przez Allana Pinkertona, 1850". Taki tekst miałem okazję już parokrotnie czytać, a wspominam o nim dlatego tak szczegółowo, ponieważ nie każdy z nim się zetknął. Głośna nie tylko na obszarze Stanów Zjednoczonych agencja stała się z biegiem lat znakomitym instrumentem walki z przestępczością i odgrywała swą rolę dopóty, dopóki stanowa i federalna policja nie zostały przeorganizowane w sposób zapewniający sprawne działanie. Pod nazwą i adresami agencji rzucał się w oczy grubymi czcionkami wydrukowany napis: „700 dolarów nagrody", a dalej: „Reuben Houston Burrows, alias Rube Burrows, oskarżony o dokonanie rabunku, z bratem James Buchanan Burrows i innymi (wszyscy zamaskowani), nocą, w piątek 9 grudnia 1887. Wsiadłszy do pociągu linii kolejowej St. Louis, Arkansas i Teksas, na stacji Genoa Arkansas, zmusili kuriera Southern Express Company do oddania kluczy od schowka pancernego, z którego zabrali 3500 dolarów. James Buchanan Burrows i trzej inni zostali aresztowani. Podczas próby aresztowania braci Burrows w Montgomery, Alabama, 23 stycznia 1888, Reuben Burrows zastrzelił Neila Bray, zecera gazety «Advertiser», wezwanego do pomocy przez funkcjonariusza policji. Rysopis: Reuben Houston Burrows, lat 32, 6 stóp wysokości, waży 160 funtów, oczy niebieskie, nosi kapelusz, nasunięty na czoło, oczy szeroko rozstawione, nos krótki, cera śniada, włosy jasne, lewą rękę nieco krótszą od prawej (po złamaniu), trzyma zwykle w kieszeni... — No proszę, jaki dokładny opis — zauważyłem.. Karol coś tam odmruknął i czytaliśmy dalej: „Nosi ciemne ubrania i wełniane koszule..." — Mnóstwo osób używa wełnianych koszul — po- wiedziałem. — Ja również. — Nie przeszkadzaj... „Numer butów 8, nie nosi biżuterii (w tym miejscu roześmiałem się), nie używa tytoniu; pije, lecz nie upija się, nie gra w karty, lubi opowiadać historie o wężach, psach, kotach itd. Dobry jeździec, nosi rewolwer kaliber 45, celnie strzela. Urodził się w okręgu Lamor, w Alamabie. Żonaty, ma dwoje dzieci, żona przebywa..." W tym miejscu arkusz został przedarty. Złożyłem go we czworo i pieczołowicie wsunąłem do kieszeni. Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie. — Nie zauważyłeś — zapytałem — czy jego lewa ręka jest krótsza od prawej? — Uważasz, że to Reuben Burrows, nie Barry Bede? — Wszystko się zgadza: oczy niebieskie, cera smagła, rewolwer, dobrze się przyjrzałem, colt kaliber 45... — I co jeszcze, i co jeszcze?... Zmierzyłeś buty? Ej, Janie, Janie! Za parę dni i my będziemy mieli smagłą cerę, słońce w tych stronach nieźle piecze. Opowiadałem ci niegdyś historię o grzechotnikach. Więc może to ja jestem Burrows? — Możesz sobie kpić do woli, ale przecież nawet wiek się zgadza. — Wielki z ciebie mądrala. Czytałeś jego akt urodzenia? — Zgoda, Karolu. Skoro darzysz go takim zaufaniem... — O, przepraszam! Tego nie powiedziałem. — Więc jednak! — Jednak, jednak! Wolałbym go nie wprowadzać pod dach hacjendy Gonzalesa, tylko że nie mam pojęcia, jak temu zapobiec, żeby go nie obrazić... Przecież Bede bardzo nam pomógł w El Paso. Porusz głową, Janie, wymyśl coś. Obiecałem. Wróciliśmy do ogniska. Bede spał nadal. Postanowiliśmy nie budzić go i powoli, kryjąc się w cieniu padającym od chaty, ruszyliśmy w stronę parowu. Cień się skończył, oblało nas światło księżyca. Staliśmy się widoczni jak dwa kotlety na patelni. Dlatego Karol po przejściu kilku jardów najpierw ukląkł, później położył się i począć czołgać. Nie naśladowałem go. Byłem przekonany, że w parowie nikogo nie ma. Przyspieszyłem kroku nie zważając na sygnały, jakie mi dawał ręką mój towarzysz. Nie chciałem grzebać się w obrzydliwym piachu, włażącym w każde załamanie ubrania. Miejsce, gdzie według moich obliczeń powinien by znajdować się parów, nie było odległe. Chciałem dotrzeć tam pierwszy i wykazać bezpodstawność podejrzeń Karola. Nagle mignął przede mną złotawy ognik, raz i drugi, ostre „ping, ping!" zabrzmiało mi w uszach. Rzuciłem się na ziemię, cofnąłem się ku Karolowi i znieruchomiałem dysząc ciężko — z wysiłku i z wrażenia. — Wracamy — szepnął mój towarzysz. Odetchnąłem z ulgą, gdy na nowo ogarnął nas cień padający od ściany budynku. Dopiero wówczas pod- niosłem się. Nasze konie nadal stały w tym samym miejscu obok płotka, nadal żarzyło się dogasające ognisko i nadal spał beztrosko zawinięty w derkę Bede. Zgięty wpół, wyskoczyłem z cienia. W trzech susach znalazłem się przy śpiącym. Ziewnął głośno, gdy po- trząsnąłem go za ramię, siadł i gapił się na mnie nic niewidzącymi oczyma. Jak pierwszy lepszy greenhorn! A przecież w El Paso postąpił jak doświadczony westman. — Wstawaj — rozkazałem półgłosem. — Co takiego? — Mamy gości. — Co? Gdzie? — Strzelano do nas z parowu. Dopiero po tej informacji podniósł się leniwie, zabrał pas z rewolwerami i powlókł się za mną ku chacie. Tu wypada dodać, że nie widziałem dotychczas w ręku Bedego długiej broni. Początkowo powątpiewałem, czy w ogóle ją ma, gdy jednak rozkulbaczyliśmy konie, zauważyłem u jego siodła długi skórzany futerał, z którego wystawała kolba. Karolowi i mnie, gdy udawaliśmy się na spoczynek, zawsze towarzyszył winchester umieszczony przy posłaniu po prawej stronie. Bede nie praktykował takiego zwyczaju. Nawet i teraz zabrał tylko rewolwery, niewiele przecież warte w takiej sytuacji. Klapnął ciężko pod ścianą i ziewając zapytał: — Czyżby to nasi przyjaciele z El Paso? Ej, chyba nie. Tamta pijana banda nie czekałaby do nocy. Co wy na to? — Nic — odparłem. —- Skąd można wiedzieć? — A może to znajomi naszego gospodarza? Gdzie on? — Uciekł — odparłem i opowiedziałem Bedemu o od- kryciu Karola i o naszej próbie dotarcia do parowu. — Ho, ho! Chciałbym się z nim jeszcze spotkać i po- dziękować za gościnę. Co czynimy, dżentelmeni? Czekamy do ranka czy jak?... — Musimy stąd uciekać — zauważył Karol. — I to natychmiast. — Wlec się wertepami po nocy? Nie lepiej poczekać do świtu? — Żeby było jeszcze widniej? Wtedy nas capną w mgnieniu oka. Nie, nie! Noc, nie noc, a trzeba okulbaczyć wierzchowce i wiać! Bede nic na to nie odpowiedział. Znowu opuściliśmy smugę cienia i pobiegli do ogniska. Schwyciłem leżący w pobliżu patyk i energicznie rozgrzebałem nim resztki żaru. Zaraz pociemniały. Tymczasem Karol i Bede zwinęli koce, złapali siodła, by zarzucić je na końskie grzbiety. Wówczas grzmotnęła ku nam świetlista salwa, oddana chyba z kilkunastu luf. Cudowne zrządzenie losu, żeśmy wszyscy trzej nie padli na ziemię martwi jak głazy! Rzuciłem się do stóp własnego wierzchowca, Karol uczynił podobnie, tylko Bede leniwie pochylił głowę, kryjąc się za końskim zadem. Huk rozpłynął się w nocnej ciszy. Czekaliśmy leżąc. Nic więcej nie nastąpiło. Bede powoli wyprostował się. — Ale heca — szepnął. — Co robimy? — Pod ścianę — rozkazał Karol. Ruszył pierwszy, ja za nim, Bede na końcu. — Wydaje się — powiedział dowlókłszy się wreszcie do chałupy — że gwałtownie pragną nas tu zatrzymać. Co za gościnność! Tylko... dlaczego im na nas tak zależy? — Na nas? — zapytałem. — Myślę, że raczej na naszych koniach, na naszej broni i na całej reszcie bagaży, To jakaś banda rabusiów. Nie sądzisz, Karolu? — Prawdopodobnie nie mylisz się. — Spróbujemy jeszcze raz? — odezwał się Bede. — Nie teraz. Gdy księżyc zacznie zachodzić, zrobi się nieco ciemniej. Wtedy. Miał rację, tylko że do zachodu księżyca brakowało co najmniej pełnej godziny. Tę godzinę, która wydawała mi się przeraźliwe długa, spędziłem na przemian zasypiając, na przemian budząc się pełen niepokoju, czy nie zaskoczyli nas przeciwnicy. Lecz nic takiego się nie wydarzyło. Przy każdym ocknięciu dostrzegałem Karola z winchesterem w dłoni, czujnie wpatrzonego w srebrną dal, i Bedego, który rozciągnął się pod ścianą i nawet lekko chrapał. Żelazne musiał mieć nerwy! Na koniec, przy którymś tam z rzędu przebudzeniu, Karol trącił mnie w ramię. — Spróbujemy teraz... — Przetarłem oczy i zauważyłem, że pas cienia znacznie się poszerzył, ogarnął wygasłe ognisko, lecz nie sięgał płotka, przy którym stały konie. Tam było nadal widno jak w dzień. Jednak dłuższe czekanie graniczyło z nieroztropnością. Wiedziałem, że za kilkanaście minut księżyc przygaśnie, lecz wkrótce zabłysną zorze przedświtu i widoczność znowu się polepszy. Więc — albo teraz, albo wcale. Bezceremonialnie szarpnąłem Bedego za rękaw. — Wstawaj — rozkazałem półgłosem — jeśli nie chcesz tu zostać na zawsze. Poskutkowało. Bede wygramolił się spod ściany. — Kiedy ja się wyśpię — mruknął. — Prędzej — przynaglił Karol. — Idę, idę... Złapałem siodło i przyskoczyłem do konia. I wówczas znowu, jakby na dany sygnał, ciszę nocy zburzył huk strzałów. Powtórnie zrej terowaliśmy w cień chaty. — Paskudna sytuacja — mruknął Bede. — Czy im się to nie znudzi? — Przypuszczam, że nie — odparłem. — Wymyśl coś, Karolu — zwróciłem się do przyjaciela. — Trzeba ich przepłoszyć. — Ale jak? — Ruszymy w kierunku parowu, we trzech. Jeden daleko od drugiego. Powinno się udać. — A jeśli tamtych jest większa gromada? — zapytałem. — Rozdzielą się, zajdą nas od tyłu i zabiorą konie. — Taki manewr zauważymy w porę, jest dość widno. — To na nic — odezwał się Bede. — Mam lepszy po- mysł. Sam ich wypłoszę z dziury, tylko musicie mnie ubezpieczać. — Jeden człowiek nie dojdzie. — Dojdzie, jeśli uwaga tamtych będzie zwrócona w innym kierunku. — To niby jak tego mamy dokonać? — Prosta sprawa, będziecie strzelać bez przerwy. — Do czego? — zapytałem. — Do niczego, ot przed siebie, w kierunku parowu. Niech sądzą, że ich atakujemy. Idę o zakład, że pochowają głowy w tym przeklętym parowie i ani mnie zauważą. To tchórzliwa banda, w przeciwnym wypadku zaatakowaliby nas ze znacznie bliższej odległości. Może i Bede miał rację, ale ryzyko wcale przez to nie było mniejsze. — Szaleństwo — mruknąłem. — Cóż tu poradzi jedna strzelba? — Nie potrzeba mi strzelby — odparł Bede — mam lepszy sposób. Zaraz wam pokażę. Nie czekając na odpowiedź, pobiegł ku koniom i szybko wrócił z siodłem, które cisnął pod ścianę. Począł grzebać w jukach, coś tam z nich wydobył i natychmiast wsunął do kieszeni. Nie zdążyłem zauważyć, co to było. — No, dżentelmeni — powiedział — szkoda czasu na gadanie. Ubezpieczajcie mnie dobrze, a ujrzycie coś, czegoście chyba do tej pory jeszcze nie oglądali. — Karolu — zaprotestowałem — przecież to absurd! Zanim zrobi dziesięć kroków, zastrzelą go! Lecz mój przyjaciel, wbrew oczekiwaniu, jakoś nie podzielił mego poglądu. — Kto wie — odezwał się — kto wie? Nie mamy wy- boru... Zaniemówiłem. — Świetnie — mruknął Bede — zresztą... i tak bym poszedł. Wyskoczył z cienia i ruszył bardzo szybko, nieco w prawo od linii chałupy. — Wariat — powiedziałem w gniewie. — Nawet strzelby nie wziął. — Nie sądzę, aby miał źle w głowie. Widzisz, Janie, niekiedy czyny, które wydają nam się desperackie, najlepiej prowadzą do celu. — Nie poznaję cię, Karolu! Ten człowiek poszedł na pewną zgubę. — To nie takie pewne. Podejrzewam, że ten spryciarz nie po raz pierwszy targa śmierć za brodę. Ma doświadczenie. Patrz! Bede, daleko już poza granicą cienia, biegł schylony i skręcił jeszcze bardziej w prawo, zapewne po to, aby nam dać pole obstrzału. Przypadliśmy na samej granicy blasku i ciemności. Przed nami, kilkanaście jardów, w niewidocznym stąd parowie ukrywał się nieprzyjaciel. Widziałem, jak Bede posuwa się zygzakiem, skokami pokonując przestrzeń. Czynił to tak zadziwiająco ostrożnie, że nie słyszałem odgłosu jego kroków. Cóż jednak z tego? Tamci musieli dobrze widzieć napastnika. I rzeczywiście, w pół minuty później rozbłysły czerwono-złote iskry i ozwał się charakterystyczny głos strzelb. — Strzelaj! — rozkazał Karol. Nacisnąłem cyngiel, mierząc w błyski wykwitające jakby spod ziemi. Co prawda, tego rodzaju pukanina śmiechu była warta, jednak odniosła skutek. Po kilku salwach moich i Karola tamta strona zamilkła. Bede, którego nie traciłem z oczu, co pewien czas przystawał i kładł się na ziemię, potem gwałtownie podrywał się i szybko przebiegał kilkadziesiąt kroków. Mądrze sobie poczynał, ani słowa! W ten sposób zbliżył się znacznie do celu. Teraz strzały ozwały się na nowo, jasne smugi mierzyły wprost w Bedego. Biegły wiązkami, tak gęsto, że przeraziłem się o całość skóry ryzykanta. Natychmiast wznowiliśmy obstrzał. Tamci znowu przerwali ogień. — Może nieco podpełzniemy? — zaproponowałem. — Nie! Biegiem, Janie! Skoczyliśmy. Przebiegłem parę jardów i padłem. Z tego miejsca zauważyłem, jak Bede ukląkł, zamachnął się całym ramieniem, jakby coś rzucał, i natychmiast rozciągnął się na ziemi. W sekundę później buchnął ku niebu płomień i dym, ogłuszający grzmot rozdarł ciszę. Nim przebrzmiał, Bede po raz drugi zamachnął się. Znowu płomień i dym. Na chwilę zaparło mi dech w piersiach. — Co to? — Dynamit — wyszeptał Karol. — Przecież dynamit nie wybucha, gdy go rzucić? — Wybucha przy pomocy detonatora. Bede musiał mieć detonator. Zresztą... sam widzisz. W chwilę po drugim wybuchu, na lewo od nas, tam gdzie parów dźwigał się ku powierzchni płaszczyzny, ukazały się sylwetki jeźdźców. Ilu ich było — nie zdążyłem policzyć, tak błyskawicznie przemknęli i znikli w tumanach kurzu. Tymczasem Bede podniósł się i pomachał ku nam kapeluszem. — Idziemy — zadecydował Karol. — Trzeba sprawdzić, co po nich zostało. Dołączyliśmy do Bedego i bez żadnych przeszkód dotarli do krawędzi rozpadliny. Tarcza księżyca dosięgła już horyzontu, a równocześnie niebo poszarzało zwiastując rychły świt. Na wschodzie ukazały się pierwsze smugi różowej zorzy. Jednak w głębi rozpadliny nadal panowała ciemność i cisza. — Może tam jeszcze ktoś czyha na nas — ostrzegł Karol. — Niech się bardziej rozjaśni. — Po moim fajerwerku? — roześmiał się Bede. — Jeśli tam jeszcze pozostał ktokolwiek z tej bandy, nigdy już nie potrafi nikomu zaszkodzić. Nie mogłem jeszcze otrząsnąć się z wrażenia. — To był dynamit — stwierdziłem oschłym tonem. — Oczywiście. Przez pewien czas byłem strażnikiem przy budowie kolei przez Góry Kaskadowe w Oregonie. Robotnicy mieli tego całe skrzynie. Dostałem kilka sztuk. Na pamiątkę. Przydało się. Co? Skutek znakomity i natychmiastowy. Siadłem na krawędzi ostro spadającego zbocza, z oczami utkwionymi w mrok zalegający dno jaru. Nie miałem co się łudzić — dynamitowa detonacja musiała za sobą pociągnąć ofiary. I tym ofiarom należało udzielić pomocy, taki przecież był obowiązek każdego lekarza. Z niecierpliwością czekałem, aż się rozwidni. Zauważyłem, jak Karol pomaszerował brzegiem jaru do miejsca jego wylotu, jak Bede rozciągnął się na ziemi i chyba... drzemał! To człowiek o żelaznych nerwach. Spoglądałem w dół, a porośnięte trawą zbocze odsłaniało cal po calu swą pochyłość. Najpierw była czarna, później szara, w końcu poróżowiała. Uniosłem głowę. Cały świat poróżowiał. Purpurowe słupy zorzy wystrzeliły z horyzontu ku wysokościom nieba, niewidoczna dotąd dal odsłoniła się jak scena, na której podniesiono kurtynę. Z nieba poznikały gwiazdy, księżyc zgasł. Przełożyłem broń do lewej ręki i począłem wolniutko schodzić, raczej zsuwać się, łapiąc dla równowagi za wystające pęczki traw. Wreszcie znalazłem się w gęstwie krzaków porastających dno jaru. — To ty, Janie? Głowa Karola wyjrzała zza kępy zarośli. — Odkryłem lepszą drogę — dodał. — Znalazłeś co? Bo ja nic. Ale i tak ta rozpadlina wygląda jak rzeźnicza jatka. Wszędzie ślady krwi. — A ludzie?! — krzyknąłem. —- Ani jednego. Za to koni... Zacząłem badać teren. Krzaki gdzieniegdzie rosły nie tknięte, gdzieniegdzie leżały wyszarpnięte z korzeniami, jak gdyby tędy przeszło tornado. A poza tym — plamy, plamy na trawie, na liściach, na łodygach. Sądziłem, że to odbicie czerwonej zorzy, lecz gdy przyjrzałem się uważniej, poznałem krew. Całe kałuże krwi, która nie zdążyła wsiąknąć w ziemię. Dalej spoczywały konie. Padły tu obok siebie. Piekielny ładunek w tym miejscu musiał wybuchnąć. Pięć zwierząt leżało martwych. Plamy krwi, już nie tak gęsto rozsiane, ciągnęły się i dalej, znacząc ścieżkę, którą uciekali ludzie, lecz zwłok żadnego z nich nie odnalazłem. Zawróciłem i w połowie powrotnej drogi natknąłem się na Bedego. Tkwił nieruchomo obok poszarpanych kadłubów końskich, na pierwszy rzut oka bardzo jakoś zaaferowany i ponury. — Do diabła! — powiedział na mój widok. — Szkoda mi tych zwierząt. Kto by przypuszczał... — Myślę że ten, który już widział skutki dynamitowych wybuchów podczas trasowania kolejowego szlaku. — Prawda — przytaknął jakoś miękko. — Jednak... tutaj nie oczekiwałem takiego efektu. Zresztą... czy istniał jakiś inny sposób? Już chciałem odpowiedzieć, że wraz z Karolem wychodziliśmy cało z trudniejszych sytuacji, bez używania dynamitu, i masakrowania ludzi i zwierząt, lecz w porę ugryzłem się w język. Takie twierdzenie zabrzmiałoby jak pusta przechwałka wobec człowieka, który po raz drugi, narażając własne życie, wyciągnął nas z biedy. Jednak nie zdobył mej sympatii. Odwróciłem się i w milczeniu podszedłem do Karola rozgarniającego krzaki kolbą winchestera. — Czego szukasz? — Porzuconej broni. Dziw nad dziwy! Nie ma jej tutaj. — A cóż w tym dziwnego? Uciekali trzymając broń w garści. — A zabici, a ranni? Sądzisz, że ofiarą dynamitu padły tylko zwierzęta? — Nie sądzę, lecz śmiem przypuszczać, że nikt z tych ludzi nie poległ i nikt nie został ciężko ranny. Inaczej nie potrafiliby tak szybko uciec. Chyba ładunki dynamitu padły właśnie między konie i nieszczęsne zwierzęta ocaliły ludzi. Nie sposób tego inaczej wytłumaczyć. — Ano, chyba tak. Wobec tego nie mamy tu czego szukać. Wracajmy. Wygramoliliśmy się z jaru, dotarli do chaty. Za nami przywlókł się Bede, milczący i ponury. Bez słowa zajął się rozpalaniem ogniska, a później począł grzebać po kieszeniach swej kurty. Odgadłem, czego szukał — papieru! Listu gończego! Postanowiłem nie mówić o swym odkryciu, Karol milczał również. Bede zrezygnował z poszukiwań i mocno się natrudził, zanim buchnął pierwszy płomyk. Przysunąłem siodło, owinąłem się derką i grzałem wyciągnięte dłonie. Przemarzłem tak, że prawie szczękałem zębami. Przyczyną była nie tylko niska temperatura otoczenia, lecz i nie przespana noc. Chyba moi towarzysze czuli się podobnie, bo posiłek zjedliśmy w milczeniu. — Ruszamy — odezwał się pierwszy Karol. — Jeśli tamci oprzytomnieli po dynamitowym wstrząsie, można oczekiwać powtórnej wizyty. Zbyt dla nas ryzykownej. — Nie mam już dynamitu — mruknął Bede. — Jedźmy. Spakowaliśmy tłumoki, zagasili ognisko i w minutę później gnali galopem, byłe dalej od przeklętej chałupy. Nawet nie usiłowaliśmy sprawdzić, w jakim kierunku wiódł trop bandy, lecz było to zbyteczne. Na gładkiej jak talerz, otwartej płaszczyźnie wzrok sięga daleko i można w porę dostrzec każdego czworonoga i każdego człowieka zmierzającego w naszym kierunku. A więc nic i nikt nie mógł nas zaskoczyć. Tak wówczas sądziłem. Dziewczyna Po ostatnio przeżytej przygodzie dalszy ciąg naszej podróży, prawem kontrastu, wydawał się monotonny. Krajobraz stopniowo ulegał zmianie. Coraz częściej trafialiśmy na kaktusowe pola, które należało objeżdżać, żmudnie nadkładając drogi. Te kolczaste, nie do przebycia przeszkody świadczyły, że gleba nie była całkowicie jałowa, że gdzieś w pobliżu istniały zbiorniki wody umożliwiające wegetację roślinności bardziej odpornej na suszę. Słyszałem o koniach, które potrafiły zaspokajać pragnienie wilgotnym miąższem kaktusów, lecz tę informację między bajki kładę. Potężne, twarde kolce dobrze bronią kaktusowych pni przed każdym napastnikiem. Omijaliśmy w bezpiecznej odległości te palisady kłujących igieł, nawet nie próbując szukać wśród nich źródeł wilgoci. A pić się nam chciało już po kilku godzinach jazdy. Pośpiech, z jakim opuszczaliśmy samotną chatę, spowodował karygodne niedopatrzenie. Przecież zarówno Karol, jak ja, mieliśmy skórzane wory na wodę, ale nie napełniliśmy ich. Na szczęście, od czasu do czasu trafialiśmy na małe źródełka sączące się leniwie wśród piasków i w tych piaskach ginące. Jeden nocleg wypadł nam na brzegu miniaturowego stawku, obrośniętego sitowiem. Gleba dokoła przypominała po-1 kruszoną cegłę, a tam gdzie stykała się z wodą, była po prostu czerwonym błotem. Paskudnie to wyglądało, paskudne było miejsce, paskudny smak miała woda. Była jednak... mokra. Bo jak wybredzać, gdy gardło wysuszone, wargi spękane, a twarz pokryta kurzem? Więc rozbiliśmy nocny biwak. Jednak bagienny odór płynu nie pozwolił mi przełknąć ani kropli. Przestrzegałem .również mych towarzyszy przed piciem surowej wody. — Jeśli pragniecie chorować — dodałem — wskażcie mi najpierw szpital, w którym mógłbym was umieścić. Karol posłuchał. Gorzej było z Bedem. Tylko wzruszył ramionami. Ukląkł i dłonią naczerpał tyle, ile potrzebował dla zaspokojenia pragnienia. — Nic mi nie będzie — stwierdził beztrosko. — Oby — wyraziłem życzenie. Zanim rozpaliliśmy ognisko, zaskoczył nas pozornie nieprawdopodobny wypadek. Stawek był niewielki. Odległość dzielącą przeciwległe brzegi można było przebyć w kilku skokach. A jednak! Nagle dostrzegłem na tym przeciwległym brzegu stadko — cztery sztuki — zabawnych zwierzątek, z kształtu podobnych do świń, lecz znacznie mniejszych i o ciemniejszej skórze. Zamarliśmy w bezruchu, bojąc się spłoszyć nieoczekiwanych gości, a one piły wodę pochrząkując zupełnie jak świnie. I nie zwracały na nas uwagi. Albo nigdy jeszcze nie spotkały człowieka, albo były tak spragnione, że zlekceważyły niebezpieczeństwo. Zabierały się do odejścia, gdy Bede wyciągnął błyskawicznym ruchem swój colt. Chyba opróżnił cały magazynek w kilka sekund. Słyszałem o takich sztuczkach, ujrzałem po raz pierwszy: prawa dłoń zaciśnięta na kolbie broni, lewa — płasko wyprostowana, odciągająca kurek szybkimi uderzeniami. Stadko rozproszyło się, lecz na brzegu pozostała jedna sztuka. Bede przyciągnął ją. — Pekari — stwierdził Karol. — W smaku podobne do wieprzowiny. Celności strzałów jednak nie pochwalił. Ja również. Zdumiewające polowanie zbyt mi przypominało sposób praktykowany przez osobników określanych na Dzikim Zachodzie, mianem rewolwerowców, ludzi często żyjących na bakier z obowiązującym prawem i z przyjętymi zasadami moralności, zabijaków gotowych mordować na zamówienie i za opłatę! To właśnie oni doprowadzili do perfekcji szybkość oddawanych strzałów. Była to ponura sztuka, ileż pociągająca za sobą ofiar! Bede upolował, lecz zupełnie nie wiedział, co ma dalej czynić ze swym trofeum. Wyręczyliśmy go. Po pół godzinie pekari obracało się na zaimprowizowanym rożnie, a w garnku bulgotała woda na kawę. Zrobiło się już dobrze ciemno, gdy wreszcie pieczeń, nieco zwęglona na wierzchu, stała się jadalna. Byliśmy nieźle wygłodzeni, lecz na zjedzenie całej sztuki nie starczyło nam ani sił, ani ochoty. Bede, który zjadł najwięcej, i to wybierając co tłustsze kawałki, później całą noc stękał. Musieliśmy zwolnić go z obowiązku wartowania. Zasnął dopiero nad ranem, jednak nie daliśmy mu spać długo. Uznałem bowiem, że w tym miejscu nie powinniśmy przebywać, podejrzewając, że zaszkodziła mu nie pekari, lecz trująca woda, którą pił w stanie surowym. Dałem mu sporą porcję whisky — dobry lek na takie żołądkowe bóle. Resztę pieczeni — wbrew dotąd praktykowanym zwyczajom — pozostawiliśmy na brzegu jeziorka. Nie starczało czasu na wysuszenie mięsa, a pekari po paru zaledwie godzinach jazdy stałaby się niejadalnym paskudztwem. Przejrzałem dokładnie mapę, zorientowałem ją kompasem i w kilkanaście minut później ruszyliśmy w wybranym kierunku. Posuwaliśmy się obok siebie. Szeroka droga — raczej niezmierne bezdroże — pozwalała na taki sposób jazdy. Bedego umieściliśmy w środku. Wyglądał nienadzwy-czajnie — wynik choroby i alkoholu zastosowanego na pusty żołądek. Zapytałem, jak się czuje. Mruknął niechętnie, że lepiej niż w nocy, lecz do końca swego życia nie weźmie do ust żadnej świniny, bo nie wierzy, aby woda mogła być przyczyną jego dolegliwości, połknął do tej pory wiele setek galonów pochodzących z rzek i stawów i nigdy nie chorował. No, i co z takim gadać! Jechaliśmy ani szybko, ani wolno, by nie męczyć siebie i zwierząt, nie byliśmy przecież związani żadnym wyznaczonym terminem. Od czasu do czasu lustrowałem przy pomocy lornetki horyzont pusty przed nami i za nami. Około południa, gdy słońce prażyło już bezlitośnie, dotarliśmy do miejsca, gdzie nad nieckowatym zagłębieniem gruntu sterczał stromy pagórek, rzucający cień na całe zagłębienie. Dopiero tam zeskoczyliśmy z koni i legli dysząc ze zmęczenia i skwaru. Czułem, jak strużki potu ciekną mi po plecach, koszula przylepia się do ciała, a stopy obute w grube skórznie pieką, jak gdybym je trzymał w ognisku. Odczuwaliśmy pragnienie, najbardziej chyba Bede, bo zauważywszy nasze wory luźno zwisające u siodeł, zapytał ochrypłym głosem, czy zawsze wędrując przez pustynię zapominamy o wodzie. A może jesteśmy afrykańskimi wielbłądami, o których słyszał, że potrafią przez dziesięć dni i nocy wytrzymać bez kropli wilgoci? Odparłem, że lepiej w ogóle nie mieć wody niż truciznę zaczerpniętą z podejrzanego źródła. Nic na to nie odpowiedział. Tak półleżąc czekaliśmy, aż słońce zejdzie ze szczytu nieba i zmniejszy się żar powietrza. Jakimś wybrykiem natury w zagłębieniu wyrosło nieco trawy, widać smacznej, bo nasze wierzchowce łapczywie ją szczypały. Miała jasnozieloną barwę i sprawiała wrażenie soczystej. Czyżby gdzieś płytko pod ziemią znajdowała się woda? Czuliśmy się jednak zbyt zmęczeni, by móc zabrać się do kopania nawet najmniejszego dołka. A i widok rozciągający się dokoła — przygnębiał. Otaczała nas smutna, brązowożółta płaszczyzna, ziemia naga, na której gdzieniegdzie rosły zakurzone kaktusy o dziwacznych rozgałęzieniach, niekiedy podobne do wieloramiennych świeczników, niekiedy do jakichś olbrzymich widelców. Pusta równina ciągnęła się daleko ku linii horyzontu, tam gdzie niebo wydawało się granatowe. I żadnego ruchu. Tylko w górze od czasu do czasu pojawiał się ptak o potężnych skrzydłach, zataczający nad nami koła. Być może jakaś odmiana sępa, prawdopodobnie kondor, szukający łatwego łupu. Kondor przecież najchętniej żywi się padliną. Po dwu chyba godzinach, gdy pas cienia skurczył się do szerokości kilku kroków, wsiedliśmy na konie, pozostawiając nieckę całkowicie już pozbawioną trawy. Wieczorny postój, a po nim nocleg wypadły znacznie lepiej, bo nad malutką rzeczką, której woda smakowała nam niczym najwyborniejszy trunek świata. Jak powiada przysłowie: nie to dobre, co dobre, ale to najlepsze, co potrzebne. Bedemu apetyt widać dopisywał, bo spustoszył naszą podróżną spiżarnię w sposób, który mnie nieco zaniepokoił. W drogę zabraliśmy przecież żywność tylko dla dwóch osób. Jeśli nasza wędrówka przedłuży się, przyjdzie szukać zwierzyny, tylko gdzie? Na powtórne spotkanie pekari nie było nadziei. Obliczyłem naszą podróż na trzy dni dobrej jazdy, lecz albo moja mapa była kiepska i pokazywała mylne odległości, albo pobłądziliśmy. Z mojej winy. Taka myśl dręczyła mnie przez całą noc. Rankiem zaraz rozwinąłem mapę i ku swej radości znalazłem niebieską wijącą się kreskę — rzeczka. Na pewno nad jej brzegami właśnie obozujemy! Nie omieszkałem pochwalić się tym odkryciem. Bede przyjął je radośnie, Karol — sceptycznie. — Skąd ta pewność? — zapytał. — Na twojej mapie nie ma nawet nazwy. — Ą gdyby była — odparłem podrażniony takim nie- dowiarstwem — to cóż z tego? Może ta rzeczka wcale się nie nazywa? A jeśli się nazywa, nie umieszczono jakoś nad jej brzegami tablic z wyjaśniającym napisem. Jednak... jestem pewien, że znajdujemy się we właściwym miejscu. Popatrz, Karolu! Ona wpada do Conchos, czyli że dziś jeszcze spotkamy Gonzalesa. Nie cieszysz się? Złośliwiec odparł, że oznaki radości przechowa w dobrym zamknięciu do wieczora, może wówczas je okaże. I — cóż za paskudny zbieg okoliczności! — sceptycyzm Karola potwierdziły fakty. Gdy wieczorne zorze rozświetliły ziemię i niebo, na próżno poprzez szkła lornetki szukałem zarysu jakichkolwiek zabudowań. Jeśli istniały w pobliżu, to chyba Gonzales wzniósł je... pod ziemią. Musiałem mieć bardzo strapioną minę po tej lustracji terenu, bo Karol tylko zerknął na mnie i sam sięgnął po szkła. Długo wodził nimi z prawa na lewo i z powrotem. Przez chwilę łudziłem się, że coś dostrzegł, bo na sekundę znieruchomiał, lecz natychmiast opuścił rękę. — Nic — powiedział krótko — nic a nic. Pognębił mnie tym stwierdzeniem. — Jak dzisiaj „nic" — wtrącił się Bede — tym większe prawdopodobieństwo, że jutro będzie „coś". Do licha, przecież w którymś miejscu na tej ziemi muszą przebywać ludzie?! Nie uradował mnie swą pewnością. „W którymś miejscu" — oczywiście, lecz gdzie znajduje się to miejsce: o milę czy o sto mil od nas? Karol ani mruknął o „cieszeniu się", lecz zauważył, że nie ma jeszcze powodu do paniki. Nie z takich wychodziliśmy tarapatów. Mamy rzeczkę, posucha nam nie grozi. Posuwając się z biegiem wody, dotrzemy wreszcie do tej Conchos, a może i do hacjendy Gonzalesa. To „może" zabrzmiało dla mnie niezbyt optymistycznie, więc milczałem. Do licha! Czyżby moja mapa istotnie wywiodła nas na bezdroża? To pytanie dręczyło mnie aż do następnego dnia, kiedy nieoczekiwane spotkanie kazało mi zapomnieć o mapie i o hacjendzie. W przedpołudniowych godzinach, gdy zgodnie z życzeniem Karola pędziliśmy z nurtem wody, lustracja horyzontu przy pomocy lornetki ukazała moim oczom szary tuman kurzu, chmurę przesuwającą się szybko w kierunku prostopadłym do obranej przez nas drogi. Zatrzymałem konia. — Co tam? — zagadnął Karol. — Hacjenda? Wobec tego musimy skręcić. — Chyba tak postąpimy, lecz to nie hacjenda. Zobacz. Spojrzał przez lornetkę, potem oddał ją Bedemu. — Jeźdźcy — powiedział. — Mam nadzieję, że to nie nasi goście z opuszczonej chaty. Nie pędzą naszym tropem. Możemy spokojnie jechać dalej. — Oni kogoś ścigają — odparł Bede zwracając lornetkę. — Ścigają? — zdumiałem się. — Zwierzynę? Nie zauważyłem żadnej sztuki. Chyba to coś bardzo małego. Roześmiał się: — Coś bardzo sporego. Jeździec! Znowu przyłożyłem szkła do oczu. W polu ich widzenia szary tuman rozciągnął się i teraz wyglądał jak potężny smok z długim, zwężającym się ogonem. Głowę tego smoka tworzyła kawalkada konnych. Lecz gdzież znajdował się ścigany jeździec? — Trzeba patrzeć bardziej na lewo — zauważył Bede. — Bardziej na lewo... jeszcze troszkę. No? Po tej poprawce rzeczywiście zauważyłem samotny punkcik mknący po płaszczyźnie. — To raczej wygląda na umówione spotkanie niż na pogoń — stwierdziłem. — Ten samotny wędrowiec zmierza naprzeciw grupie. — Zatrzymał się! — krzyknął Karol. — Zawraca! Popatrzcie! Rzeczywiście, sytuacja uległa gwałtownej zmianie. Wyglądało na to, że tamten człowiek ucieka. Przeobrażeniu uległ kształt smoka. Ogon pozostał tak samo długi, jak poprzednio, lecz tuż przy głowie poczęły wyrastać skrzydła. Jedno rozwinęło się w prawo, drugie w lewo. Następnie skrzydła poczęły zaginać się. W ten sposób utworzyło się szare, coraz obszerniejsze półkole kurzawy, a w tym półkolu znalazła się sylwetka samotnego jeźdźca. — Gonią go — zbytecznie stwierdził Karol. To było oczywiste. Spojrzeliśmy po sobie i bez jednego słowa zachęty wjechaliśmy galopem w rzeczkę. Woda bryznęła mi fontanną na twarz, dłonie, szyję i na kark wierzchowca. Pędziliśmy bez przerwy aż do chwili, kiedy już gołym okiem można było zauważyć, co dzieje się przed nami. Z sekundy na sekundę rozszerzały się, rosły i zaginały skrzydła pościgu, aż wreszcie — zamknęły. Kurz opad^:. Samotny jeździec znalazł się w środku wielkiego kręgu. Zwolniliśmy biegu, nakazywała to zwykła ostrożność. Że nas do tej pory nie zauważono, należy położyć na karb zainteresowania się napastników schwytanym jeźdźcem. Karol zatrzymał konia pierwszy. — Zsiadamy! — rozkazał półgłosem. Nieco w prawo wznosił się obły wał piachu, dostatecznie wysoki, by podprowadzony wierzchowiec stał się z przeciwnej strony całkowicie niewidoczny. Przywiązaliśmy zwierzęta do palików wbitych w ziemię i legli na zboczu wału. Dla większego bezpieczeństwa zdjęliśmy kapelusze. Teraz znajdowaliśmy się tak blisko, że bez trudu można było policzyć krąg utworzony przez konnych. Lornetka pokazała mi każdy szczegół ich stroju i rysy twarzy tych, którzy stali do nas przodem lub bokiem. Koszule i poncha, przeraźliwie brudne, świeciły dziurami; twarze spalone na brąz dawno, a może nigdy nie zetknęły się z mydłem i wodą. Brody nie znały brzytwy. W wąziutkiej luce między ludźmi tworzącymi krąg ujrzałem cel pościgu. — To chłopiec — szepnąłem Karolowi. — Nie wygląda na więcej niż szesnaście lat. Jakże różni się od nich strojem! Przed nami, jak na teatralnej scenie, rozgrywała się akcja dziwnej sztuki. Początkowo odniosłem wrażenie, że się mylę, że to jednak nie napad, lecz przyjacielskie spotkanie. Usłyszałem chóralny okrzyk, jak powitanie, później — śmiech, później — kapelusze podrzucono ku niebu i zręcznie schwytano. — Poczekajmy jeszcze — szepnął Karol. — Pozory mogą mylić. Teraz wszystko ucichło, lecz na krótko. Znowu buchnął krzyk, podniosły się ręce trzymające broń i zagrzmiała salwa oddana wprost w niebo. Chyba ten chłopak był nie byle jakim gościem, skoro go tak hucznie witano. Więc nasze obawy nie miały uzasadnienia. Lecz nagle widok się zmienił. Chłopak wspiął konia usiłując — to było oczywiste — przerwać krąg jeźdźców. Nie udało mu się. — Na co jeszcze czekamy, dżentelmeni? — zaszeptał Bede. — Przecież to próba porwania! Wysunął strzelbę spod pachy i skierował przed siebie. Nie mam pojęcia, kiedy zdążył wydobyć ją z futerału. — Leć po nasze winchestery, Janie — mruknął Karol. — Bede ma rację. Wykonałem polecenie błyskawicznie, a jednak nim zdążyłem powrócić, zagadała trzaskającym głosem strzelba Bedego. Trzykrotnie. Padłem piersiami na piach i podałem broń Karolowi. Natychmiast przyłożył kolbę do ramienia i pociągnął za cyngiel. Naśladowałem go, mierząc ponad głowy przeciwników. Sądziłem, że wystarczy strzał oddany na postrach. Zresztą.!, po raz pierwszy znalazłem się w sytuacji, w której atakowałem, sam nie będąc atakowanym. Efekt naszych salw był natychmiastowy. Podniósł się wrzask, krąg jeźdźców rozerwał się. Najpierw zbił się w zwartą grupę, w chwilę później grupa ta, nadal krzycząc, pognała bezładnie w bok od nas, a za nią pogalopowały konie bez jeźdźców. Na ziemi pozostały trzy nieruchome ciała. A samotny chłopak? Jeszcze tamtych nie zakryła chmura kurzu, gdy on już galopował w przeciwnym kierunku. — No i co? -— zagadnął mnie Karol. — Nadal utrzy- mujesz, że to było przyjacielskie spotkanie? — Początkowo tak wyglądało... — Boś wziął pozory za rzeczywistość. Wyskoczyliśmy zza wzniesienia. Stratowana ziemia, na niej bezwładne ciała. Ukląkłem przy jednym, potem przy drugim i przy trzecim. Tym ludziom nic już nie mogła pomóc nawet najlepsza lekarska wiedza. Musiałem przybrać ponury wyraz twarzy, bo Bede, który zatrzymał się o krok ode mnie, zauważył: — Nie ma czego żałować. To lepiej, że są martwi jak głazy. Cóż by pan począł z rannymi? — Starałbym się ich opatrzyć. Zdumienie odmalowało się na jego obliczu. — Po co? — Takie postępowanie należy do moich obowiązków. Spojrzał na mnie osłupiałym wzrokiem. — Czy... czy jesteście policjantami? — Nie — odparł za mnie Karol. — Ani policjanci, ani detektywi. Mój przyjaciel jest lekarzem. — Lekarzem? — wyjąkał Bede. — A ja uważałem was za westmanów, za traperów! Obaj jesteście lekarzami? Coś podobnego! Po prostu wędrowny szpital. Czego tu szukacie? — Ja nie jestem lekarzem — sprostował Karol. — Zbieram skórki, ale nie po to tu przyjechałem. Udajemy się w gościnę, do znajomych. — Czemu nie koleją? Albo dyliżansem... Wygodniej. — Wygodniej, ale nudniej. Co kto woli — wtrąciłem się. — Niektórzy lubią z wysokości siodła oglądać kraj, który zwiedzają. — No, no... jeszcze nie spotkałem takiego lekarza — wyznał z zabawną szczerością Bede. —- Sądziłem, że lekarz siedzi w swym gabinecie albo wędruje z walizeczką po pacjentach, nie wysuwając nosa poza granice miasta. — Należy pogrzebać tych nieszczęśników — zauważył Karol. Bede skrzywił się lekko. — A tamten? — zapytał. — Czy nie potrzebuje naszej pomocy? — Na pewno zmierza najkrótszą drogą do własnego domu. — Nie mamy łopaty — stwierdził Bede. Nie przypadła mu do smaku propozycja Karolą, To było widoczne. Za chwilę okazało się, że nie brak łopaty stał się przyczyną zaniechania naszej smętnej roboty. Coś innego ją uniemożliwiło. Bede, który rozglądał się dokoła, zapewne w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby częściowo zastąpić łopatę, znieruchomiał i wyciągniętą ręką wskazał horyzont. — Na koń, dżentelmeni. Ktoś tu się zbliża, i to z niezłą szybkością, jeśli mnie oczy nie mylą. Pewnie nasi przeciwnicy zdołali nas policzyć i teraz wracają z odpowiednią porcją odwagi. Chce pan na nich zaczekać, doktorze? Odwróciłem się. Znowu tuman kurzu unosił się nad ziemią i gnał wprost na nas. Skoczyliśmy na siodła i popędzili po śladach, jakie zostawił koń chłopaka. Niezła to była jazda. Spod kopyt pryskały w górę drobniutkie ziarnka piasku. Czułem ich uderzenia na twarzy, na wargach. Trzeszczały między zębami i nieprzyjemnie łaskotały po karku i plecach. Tak przebyliśmy szmat drogi, aż zwierzęta poczęły chrapać i pot zabłyszczał na ich szyjach. Zwolniliśmy biegu, a nawet na chwilę przystanęli. Gołym okiem nie dostrzegłem za sobą nic poza pustką. Lecz w szkłach lornetki znowu wyrosła zamazana chmura kurzu. — Jadą — stwierdziłem. — Jadą — przytaknął Karol — lecz wyprzedziliśmy ich spory kawałek. Pewnie musieli zatrzymać się na chwilę przy zabitych. — Ruszajmy — zniecierpliwił się Bede. — Z tego patrzenia nic dobrego nie wyniknie, tylko czas tracimy. Powędrowaliśmy przed siebie, nie forsując jednak zwierząt. Trzeba było oszczędzać ich siły na wypadek niebezpieczeństwa. Przed nami nadal ani śladu ludzkiej gospodarki: budynków lub rolniczych upraw. Za nami — obłok kurzu gęstniał i olbrzymiał, lecz ciągle znajdował się daleko. Tamci przecież również dosiadali koni, nie czarodziej- skich maszyn, i w miarę przedłużania się jazdy zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki również i ich zwierzętom. Nieregularny trop samotnego jeźdźca wiódł nas w nieznane. Na koniec dostrzegliśmy wierzchowca i człowieka. — Jest — ucieszyłem się. — Nareszcie ktoś wskaże nam właściwy kierunek. — Byle nie ci, którzy gnają za nami — zaniepokoił się Bede. — Spójrzcie! Są coraz bliżej. Miał rację. Gołym okiem można już było rozróżnić sylwetki zwierząt i ludzi. — A jeśli to tylko grupa spokojnych wędrowców? — nagle zrodziła się we mnie wątpliwość. — To po cóż pędzą za nami? Chce pan zaczekać i sprawdzić, doktorze? Bo ja nie. Dalej, naprzód! Nie, nie chciałem sprawdzać. Lepiej było zaufać naszym koniom niż podejrzanej gromadzie ludzkiej. Wzmogliśmy tempo jazdy i przez to znacznie zbliżyli się do chłopaka. Sądziłem, że szybko się z nim zrównamy. Pomyliłem się. Odległość początkowo zmalała, lecz po jakimś czasie poczęła się utrzymywać bez zmian. Prawdopodobnie chłopak nas zauważył i, biorąc za napastników, zmusił wierzchowca do szybszego biegu. Głupia sytuacja. Jakże jednak dać mu znać, że jesteśmy sprzymierzeńcami? Niczego — ze względu na znaczną przestrzeń — nie wyjaśniłyby ani gesty, ani okrzyki. Więc zaniechaliśmy wszelkich tego rodzaju prób. Teraz poczęło dręczyć mnie pytanie, czy jedziemy we właściwym kierunku, czy nie oddalamy się od hacjendy Gonzalesa zamiast się do niej zbliżać. Bo przecież ten chłopak mógł podążać w zupełnie inną stronę! W ucieczce oddaliliśmy się znacznie od strumienia, który — według mej orientacji — miał wpadać do rzeki Conchos. Mój niepokój pogłębił się, gdy przebyliśmy strumień, który nagle przeciął nam drogę. Drugi strumień! Więc chyba nie dopływ Conchos. Dostrzegłem, że uciekający zatoczył łuk i skierował się w dół strumienia. Dzięki temu łukowi znowu przybliżyliśmy się do chłopca. Tak upłynęło — dokładnie tego nie stwierdzę — kilkanaście minut. Mój wierzchowiec na nowo pokrył się potem i chrapał. Przyhamowałem jego bieg. — Karolu! — krzyknąłem. — Jeszcze chwila, a koń mi padnie. Przystanęliśmy, aż Bede, który zamykał naszą kawalkadę, zrównał się z nami. — Co się stało? Wskazałem na płaty piany ściekające z pyska zwierzęcia. — Teraz nas dopadną — zauważył ponurym głosem. — Nie ma gdzie się skryć. Chyba za własnymi końmi. Wykonał ruch, jakby chciał zsiąść. Karol powstrzymał go gestem ręki. — Nie trzeba, ruszymy stępa i zwierzęta wytchną. — Ależ tamci... — Tamci właśnie zrezygnowali. Popatrzcie! Odwróciłem się. Istotnie, obłok kurzu zmalał, skurczył się. Cieniał coraz bardziej, aż wreszcie opadł. — Co się im stało? — Pewnie pragną nas oskrzydlić jak tamtego — mruknął Bede. — Ale będzie zabawa! Sięgnąłem po lornetkę. Nigdzie, ani na północy, ani na zachodzie czy wschodzie nie dostrzegłem niczego, co sygnalizowałoby dalszy pościg za nami. — Wygląda na to, że naprawdę zaniechali pogoni. Dlaczego? Domyślasz się, Karolu? Bo ja nie. — Prawdopodobnie w pobliżu leży jakaś osada. Nie chcą dalej ryzykować. To jedyne wytłumaczenie, zresztą... przekonamy się wkrótce. Być może Karol nie mylił się, być może przyczyna była inna. Tak czy owak, grożące nam niebezpieczeństwo przestało istnieć równie nieoczekiwanie, jak się narodziło. Odtąd jechaliśmy wolniutko, co pewien czas oglądając się, aż wreszcie piaszczysty, nieurodzajny pas wybrzeża rzeczki urwał się raptownie. Natrafiliśmy na rów odbiegający prostopadle od nurtu wody. Nad rowem przerzucony solidny mostek wywiódł nas na drogę, po obu stronach której zazieleniły się łąki, a dalej ciągnęły się zagony ornej ziemi, jedne nagie, inne porośnięte uprawami, spośród których rozpoznałem tylko kukurydzę. Od razu poczułem się lepiej. Jeśli to nawet nie była hacjenda Gonzalesa, to na pewno jakieś gospodarstwo, gdzie zasięgniemy informacji. Z wysokości końskiego grzbietu dostrzegłem sylwetki ludzi krzątających się wśród pól. Tak oto uciekający chłopak wywiódł nas z bezdrożnej pustyni. Ujrzałem go teraz blisko, kilkanaście jardów przed nami. Zatrzymał wierzchowca i spoglądał ku nam, dzierżąc w prawicy strzelbę opartą kolbą na łęku siodła. Podjechaliśmy. Wówczas chłopak wsunął broń do futerału. Jego wierzchowiec zbliżył się lekkim truchtem. Rysy twarzy jeźdźca wydały mi się znajome. — Que sorpresa?! — zawołał chłopiec nieco drżącym głosem. — Co za niespodzianka? — powtórzył po angielsku. — Co za szczęście! Witam, seńor doctor, witam seńor Gordon, witam... — urwał spojrzawszy na naszego towarzysza, któremu widać nie znane były formy dobrego wychowania, bo nie przedstawił się. — Mister Bede — wyręczyłem go i zaraz nie omieszkałem pochwalić się swą hiszpańszczyzną: — Buenos tardes, seńorita. Chyba się nie' mylę? Czy nic się pani nie stało? Widziałem, że jeszcze drży, chociaż usiłuje nie pokazać tego po sobie. — Nie, nic się nie stało — odparła uśmiechając się, lecz w ten uśmiech na pewno włożyć musiała sporo wysiłku. Była dzielna ponad miarę swych lat. Tak oto wyglądało spotkanie z Inez Gonzales, córką hacjendera, którą poznałem przed czterema laty podczas wędrówek przez bezdroża Arizony. W ciągu tych lat wyrosła z małego szkraba, również odzianego w męski strój, w dorosłą pannę, której ubranie mogło jeszcze mylić na odległość, lecz nie z bliska. — Rodzice oczekują panów od tygodnia — powiedziała już bardziej normalnym głosem. — Sześć razy opuszczałam hacjendę udając się naprzeciw. Ten siódmy raz mógł się skończyć dla mnie fatalnie, gdyby niespodziewana pomoc nie zjawiła się dosłownie w ostatniej chwili. Wzięłam panów za tamtych, dlatego tak gnałam. Nie widzieliście grupy jeźdźców? Dużej grupy? — Widzieliśmy — odparłem. — Widzieliśmy, jak ścigali samotnego jeźdźca, który wydał się nam młodym chłopcem. Widzieliśmy, jak ten chłopiec znalazł się w pułapce, chociaż początkowo sądziłem, że jest to spotkanie przyjacielskie. Potrząsnęła przecząco głową. — To było okropne— stwierdziła szeptem. — Okropne strony i okropni ludzie... — Na szczęście seńor Gordon — dodałem żartobliwym tonem — wyprowadził mnie z błędu, a seńor Bede pierwszym strzałem strącił z siodła jednego z napastników. Co działo się później, to już pani sama widziała. — Och! — zawołała. — To wy! Uratowaliście mnie! Nie wiem, jak dziękować?! Co za cudowny zbieg oko- liczności! Santa Madonna! Nie zapomnę wam tego nigdy, nigdy! Wypowiedziała te słowa jednym tchem, a wargi jej drżały ze wzruszenia. — Proszę bardzo — szepnęła — nie wspominajcie o tym rodzicom, dopóki im sama nie opowiem, bo... — w tym miejscu zawstydziła się zabawnie — bo dziś rankiem wyjechałam z hacjendy bez ich wiedzy. Przyrzekliśmy zgodnym chórem. Natychmiast poweselała. Zerwała sombrero z głowy i machnęła nim nad końskim łbem: — Witam panów w imieniu ojca w Estrella del Sur! Proszę za mną. — Gwiazda Południa — przetłumaczyłem swym to- warzyszom. Pięknie to brzmi. — Pomysł ojca. Uważał, że tak wielka hacjenda powinna nosić odpowiednią nazwę. Ruszyła pierwsza, my za nią. I oto dotarliśmy wreszcie do celu podróży. Jak na niezbyt daleką drogę z El Paso do posiadłości Gonzalesa — podróż trwała długo. Któż mógł przewidzieć, ile to przeszkód spotkamy na naszej drodze? Lecz wszystko dobre, co się dobrze kończy. Pod wpływem takiej myśli zapomniałem na chwilę o kłopotliwym towarzystwie Bedego i o liście gończym, który spoczywał w kieszeni mej kurty. Estrella del Sur Powitanie odbyło się chyba na miarę hiszpańskich arystokratów. Seńor Gonzales, zaalarmowany przez córkę, zbiegł po kamiennych stopniach werandy swego casa, czyli domu (przypominającego raczej pałacyk), i wygłosił krótkie przemówienie, obfitujące w tradycyjne zwroty grzecznościowe, których w hiszpańskim języku nie brakuje i które starał się przetłumaczyć na angielski. Nie bardzo to mu wyszło, jako że język angielski pod tym względem jest raczej skromny i zwięzły. Karol i ja, znając Gonzalesa, nie byliśmy zaskoczeni pompatycznością powitania. Ale Bede! Słuchał, wytrze- szczając oczy, z miną tak zabawną, że dużo wysiłku kosztowało mnie powstrzymanie się od śmiechu, jakże niestosownego w podobnej chwili. Na koniec gospodarz uścisnął obie dłonie Karola, to samo uczynił ze mną i powtórzył — po raz trzeci — z Bedem, czym wtrącił go w stan całkowitego oszołomienia. — To jest mister Barry Bede — zaprezentowałem naszego towarzysza. — Podróżujemy razem od El Paso. Spotkaliśmy się przypadkowo, a w drodze pan Bede pomógł nam wydobyć się z nie byle jakich tarapatów. Wygłosiłem tę krótką informację, akcentując specjalnie słowa: „spotkaliśmy się przypadkowo". Lecz Gonzales albo nie pojął znaczenia, albo też udał, że nie pojmuje. Odparł z hiszpańską galanterią: — Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi. Wypadło tylko uśmiechnąć się na podziękowanie. Be-de również rozpromienił się i ocknął ze stanu osłupienia. Mnie nie było wcale tak wesoło. Odpowiedź Gonzalesa, jeśli była szczera, stawiała nas w sytuacji, którą najlepiej określa przymiotnik „głupia". Postanowiłem przy najbliższej okazji w cztery oczy uświadomić naszego gospodarza, jak wygląda prawda. Za zachowanie się „przyjaciela" Bedego nie mogliśmy przecież ponosić odpowiedzialności, cokolwiek mogłoby się wydarzyć. Lecz teraz nie pora na taką, dość „delikatną", rozmowę. Przez półmroczny hall gospodarz poprowadził nas w głąb równie mrocznego, przyjemnie chłodnego korytarza. — To dla panów — powiedział zatrzymując się przed "wielkimi drzwiami, które pobłyskiwały bielą lakieru i złotem lśniącej mosiężnej klamki. Otworzył podwoje na oścież, z odpowiednim ukłonem. Wkroczyliśmy do wnętrza pokoju, źle mówię — komnaty! Dwuokiennej, szerokiej i długiej, o ścianach, na których wymalowano srebrne lamperie. U szczytu tych ścian, pod samym sufitem biegły ozdobne gipsowe girlandy liści mesquite, a środek sufitu zdobił owalny, wypukły medalion, pełen skrzydlatych amorków, które zdawały się trzymać łańcuch ze zwieszającą się potężną naftową lampą. Po prawej stronie komnaty ustawiono dwa łóżka, raczej — łoża z czerwonawego meksykańskiego mahoniu, przedzielone również mahoniowym stolikiem. Po stronie lewej — długi stół otoczony półtuzinem krzeseł, nakryty szerokim, haftowanym płótnem olśniewającej białości. Środek stołu zajmowała srebrna patera wypełniona czubato kiściami bananów. Przestrzeń między oknami zajmowało potężne biurko z przemyślnymi przyborami do pisania. Wszystko to — co tu dużo gadać! — robiło na widzu mocne wrażenie w zestawieniu z pustkowiem i dzikim otoczeniem ziem hacjendy. Zerknąłem na Karola, Karol zerknął na mnie, przymrużył zabawnie jedno oko, lecz nie odezwał się ani słówkiem. Uznałem, że nie wypada tak obojętnie reagować na te wspaniałości, które oddawał nam do użytku don Pedro Gonzales. Więc podziękowałem, wyrażając się nieco górnolotnie o dobrym smaku osoby, która ten pokój umeblowała. — Ten pokój czekał na panów od tygodnia — rozpromienił się. — Proszę mi wybaczyć, że nie przewi- działem tak zaszczytnej wizyty jeszcze jednego gościa — tu skłonił się Bedemu. — Naprawimy to niedopatrzenie. Zaraz przygotujemy drugi pokój, nie gorszy od tego. Ten dla trzech osób byłby za ciasny. Uśmiechnąłem się. W przydzielonej nam komnacie zmieściłoby się-swobodnie i pięć łóżek. Jednak nie za- przeczyłem. Stała obecność Bedego uniemożliwiłaby swobodną rozmowę z Karolem. Więc tylko raz jeszcze podziękowałem za tak wspaniałe lokum. Zaraz się jednak okazało, że to, co nam sprezentowano, to tylko część przeznaczonego dla nas apartamentu. Gościnny hacjender otworzył wąskie drzwi, znajdujące się w narożniku komnaty, i gestem pełnym galanterii wskazał drogę. Za drzwiami ciągnął się krótki korytarzyk, zakończony drugimi drzwiami. Nacisnąłem klamkę, postąpiłem krok i zatrzymałem się niczym biblijna żona Lota zamieniona w słup soli. Zaiste to, co ujrzałem, było i zdumiewające, i zaskakujące jednocześnie: łazienka. Ale jaka! Salka z okrągłym oknem o matowych szybach, wykładana zielonymi kafelkami, z zieloną wanną wpuszczoną w posadzkę. Nad wanną połyskiwały mosiężne kurki — Zimna i gorąca woda — wyjaśnił gospodarz z lekką nutką dumy w głosie. — To wszystko do panów dyspozycji. Za jakąś godzinkę poproszę na skromną zakąskę. Gdyby czegoś panom brakowało, wystarczy po- ciągnąć za zielony sznur wiszący przy drzwiach... Wróciliśmy do komnaty i don Pedro wskazał nam jedwabną linkę zakończoną chwastem. Skłonił się cere- monialnie, ujął pod ramię Bedego i wraz z nim opuścił pokój. Ledwie się drzwi za nimi zamknęły, padłem na ma- honiowe krzesło, bardziej ładne niż wygodne, i wybuch- nąłem śmiechem. — I cóż ty na to, Karolu? Wzruszył ramionami. — Czuję się jak małpa w złotej klatce. Gdybym nie poznał Gonzalesa w innych okolicznościach, uznałbym go za jednego z tych bogaczy, którym tylko pieniądz imponuje. Co my tu będziemy robić? — Sądzę — odparłem — że nasz gościnny hacjender zapragnie nam sprezentować coś więcej poza tym fan- tastycznym urządzeniem domu i gospodarstwem. — Obyś się nie mylił! — Gonzales lubi wędrować: Jestem pewien, że po- siedzimy tu tylko tak długo, jak długo Gonzales nie znudzi się pokazywaniem swych wspaniałości. — To może trwać wieki — ponuro zauważył Karol. — Nie wpadaj w pesymizm. Jeśli pragniesz nasz pobyt w hacjendzie skrócić, postaraj się okazać chociaż łut zachwytu przy każdej okazji. — Po co? — Po to, aby zaspokoić zabawną próżność gospodarza. Zadowolony z zachwytu swych gości, szybko zaproponuje nam poznanie bliższych, a później dalszych okolic hacjendy. — To znaczy, że mam mu schlebiać? — Coś w tym rodzaju. — Bardzo tego nie lubię. — Nie przesadzaj. Przecież Gonzales jest dzielnym człowiekiem, w Arizonie pomógł nam niemało i całkowicie bezinteresownie, a że ma swoje słabostki?! Któż ich nie ma? Postąpisz, jak zechcesz, Karolu, lecz ostrzegam cię, że zachowując kamienne oblicze na widok na przykład wiatraka pompującego wodę... — Jakiego wiatraka? Nie zauważyłem... — Nie przerywaj, ja zauważyłem. Jeśli będziesz sceptycznie nastawiony do Gonzalesowych cudowności, wpędzisz hacjendera w zły humor. Wzmoże swe starania, by cię zadziwić, a to może trwać bardzo, bardzo długo. Rozumiesz? — Strasznie to wszystko zagmatwane, ale... postaram się. Będę się zachowywał jak tresowana małpa, która kłania się w cyrku trzema kapeluszami, stojąc na jednej nodze. — No, no, Karolu, tylko bez przesady. Musimy uważać, żeby niczym nie urazić Gonzalesa. — Więc dobrze, zastosuję się do twoich okropnych rad. — A teraz... jak powinniśmy postępować z Bedem? Pomyśl o tym. — Wcale nie postępować. - Zrozum, Karolu, że ponosimy odpowiedzialność za wprowadzenie Bedego pod ten dach. — Gonzales nie jest dzieckiem. — Lecz nie wie, kogo tu sprowadziliśmy. — A ty wiesz? Świstek drukowanego papieru, może przypadkiem znajdujący się w kieszeni Bedego, od razu zrobił cię podejrzliwym. Zresztą sądzę, że Gonzales nie puścił mimo uszu informacji o przypadkowym spotkaniu i tylko jego cudaczna elegancja kazała mu nazwać Bedego naszym wspólnym przyjacielem. Przy pierwszej okazji poinformuj hacjendera o szczegółach naszej podróży, to powinno wystarczyć, a teraz... ani słowa więcej na ten temat. Zamierzam wypróbować działanie błyszczących kurków nad wanną. Zanim jednak zniknął za wąskimi drzwiami, zapukano do drzwi szerokich. Otworzyłem. Ukazał się hacjender, a krok za nim Murzyn dźwigający naręcz białych płócien. — Sądzę — powiedział Gonzales — iż wasze traperskie stroje, seńores, są nieco uciążliwe w naszym gorącym klimacie. Zechciejcie więc przyjąć — tu wykonał gest ręką w stronę Murzyna, który rozłożył sztuki płótna na krzesłach i wycofał się z pokoju. Wówczas hacjender podszedł do Karola i uścisnął mu obie ręce, z kolei uczynił podobnie ze mną. Nie mogłem pojąć, czemu mam przypisać ten nieoczekiwany przypływ serdeczności. — Seńores — powiedział hacjender, a głos drżał mu ze wzruszenia — nigdy wam tego nie zapomnę! Gdyby nie wy, moją córkę spotkałoby straszliwe nieszczęście. Wiem już o wszystkim... Zrozumiałem, o co mu chodzi. Mruknąłem zmieszany, że na naszym miejscu postąpiłby podobnie każdy inny przypadkowy świadek zdarzenia. — Każdy! — wykrzyknął dramatycznie hacjender. — Jakże się pan myli, seńor doctor! Żaden z tych zbójów, którzy napadli na Inez, nie kiwnąłby palcem, gdyby nawet pana ćwiartowano na kawałki. To nie ludzie, to bestie! Niestety, w naszym pięknym kraju namnożyło się takich bestii. — Skłonił się i już z ręką na klamce dodał: — Proszę was, seńores, nie wspominajcie o tym mej żonie, dopóki jej nie uprzedzę. Bardzo by się zdenerwowała. Skłonił się po raz drugi i wyszedł. — No — stwierdził Karol, gdy się drzwi zamknęły, a kroki za nimi ucichły — teraz jestem pewien, że Gonzales nie odmówi nam niczego. Kiedy go poproszę o wycieczkę w głąb kraju, migiem ruszymy. Porządny z niego chłop, szkoda tylko, że tak pompatyczny. Co myślisz o tych strojach, Janie? — Nie możemy odmówić — powiedziałem sięgając po stos olśniewających białości. — No, no! Kurtka, spodnie, kamizelka... Mam nadzieję, że będą na nas pasować. — Po jednym dniu używania zrobią się szare, cóż za niepraktyczny kolor — gderał Karol przymierzając spodnie, z kolei marynarkę. — Nie martw się. Na pewno każdego ranka otrzymamy nowy garnitur na zmianę. — Ależ to marnotrawstwo! Kto słyszał, żeby nosić białe ubrania? Człowiek tak odziany widoczny jest na milę i wystraszy każde zwierzę. To dobre zimą, gdy śnieg przykryje ziemię. — Przecież nie wybieramy się na polowanie — zau- ważyłem rozbawiony. — A ty wyglądasz w tej bieli znakomicie. Rozchmurzył się. — Tak uważasz? — Zupełnie jak bogaty plantator bawełny z tysiącem czarnych niewolników. To powiedziawszy uchyliłem się zręcznie przed rzuconą we mnie skórzaną kurtą Karola. — Jeszcze jedno takie słowo, a zdejmę te łachy. — No dobrze, dobrze. — Teraz na ciebie kolej, nie mam zamiaru tylko sam wyglądać jak wariat. Szybko przebrałem się i od razu poczułem ulgę. Oceniłem, czym była w tutejszym klimacie gruba bawełniana koszula, nie mniej gruba kamizela i ciężka kurta ze skóry, a czym taka leciutka, przewiewna odzież. Pospacerowałem tam i z powrotem w nowym stroju. — Jak wyglądam? Karol krytycznym wzrokiem zlustrował moją postać. — Jak sam główny łapiduch największego szpitala świata. Biel przypomina mi zawsze rzezignatów. Znowu zapukano do drzwi i oto Barry Bede i Pedro Gonzales ukazali się jak dwa jasne duchy w mroku ko- rytarza. Tak więc i nasz przypadkowy towarzysz również został przebrany. — Pozwólcie, seńores, podano do stołu... Poprowadził nas prościutko poprzez hall do pokoju, raczej sali o trzech wielkich oknach, na które zapuszczono żaluzje z cienkich drewnianych deseczek. Poprzez szpary między nimi przedostawały się do wnętrza skąpe smugi dziennego blasku. Panował półmrok i przyjemny chłód. Środek sali zajmował długi stół przykryty obrusem, pobłyskujący talerzami i sztućcami. Kiedy tak staliśmy, bezszelestnie uchyliły się przeciwległe drzwi i dwie kobiece sylwetki ukazały się naszym oczom. Łatwo odgadłem, że jedna z kobiet musiała być małżonką gospodarza, bowiem druga, młoda dziewczyna, to po prostu Inez, którą po raz pierwszy widziałem w damskim stroju. Zostaliśmy przedstawieni gospodyni i zaproszeni przez nią do zajęcia miejsc przy stole. Rezygnuję z opisu bardzo długo trwającego obiadu (bo tym się okazała zapowiedziana przez Gonzalesa „skromna przekąska"), podczas którego rozmowa toczyła się o wszystkim i o niczym, na szczęście w języku angielskim (którym świetnie władała gospodyni), co zwolniło mnie od posługiwania się mą kiepską hiszpańszczyzną. Seńora Concepcion (co w naszym języku oznacza „Maria") zaskoczyła mnie i swym wyglądem, i swym zachowaniem. Oczekiwałem starszej pani, typowej hiszpańskiej matrony o wystudiowanych ruchach oraz słowach pełnych godności i pompatycznych zwrotów. Tym- czasem seńora Concepcion mogłaby uchodzić za starszą siostrę Inez. W jej sposobie mówienia nie uchwyciłem nic, co by raziło cudzoziemca sztucznością (bo Meksykanina na pewno by nie raziło!). Do każdego z nas zwracała się z ujmującą bezpośredniością i młodzieńczym wdziękiem. Musiało to chyba nieco szokować don Gonzalesa, zauważyłem, że kilkakrotnie twarz mu zadrgała, co natychmiast jednak maskował uśmiechem tak doskonałym, że na pewno był sztuczny. Inez milczała przez cały czas, zapewne przytłoczona indywidualnością matki, a może przestrzegająca zasad stosowanych w szanujących się rodzinach Kreolów, że w obecności rodziców młoda panna, nie pytana, nie zabiera głosu. Natomiast hacjender swoim zwyczajem wtrącał do rozmowy gładkie zdania, w których wyszukane zwroty walczyły o pierwszeństwo z nieskazitelną formą gramatyczną. Gdy spożyliśmy ostatnią z licznych potraw, a panie podniosły się od stołu i złożyły nam ceremonialny ukłon, Gonzales zaprowadził nas do swego gabinetu. Tu — czarną skórą kryte fotele i hebanowe biurko oraz hebanowe boazerie tworzyły obraz tyleż dostojny, co ponury. Nim zdążyliśmy zapaść się w głębinach foteli, czarny, bezszelestny lokaj wniósł zastawę do kawy, a gospodarz wydobył z biurka drewniane, perłową ma- cicą wykładane pudło pełne cygar. — A teraz, seńores — zagaił — opowiedzcie, jak spotkaliście Inez. Wiem już o tej dramatycznej przygodzie tak szczęśliwie zakończonej, lecz jakimże cudownym zrządzeniem losu zjawiliście się w samą porę? Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie. Obaj czuliśmy się ociężale i sennie po sutym obiedzie zakropionym hiszpańskim winem i usposobieni bardziej do sjesty niż do długiej opowieści o naszej podróży. Ale nie można było przecież sprawić zawodu gospodarzowi, który zapewne jedynie ze względu na kodeks towarzyski powstrzymywał się przed zadaniem tego pytania wcześniej. — Nie znam nikogo, kto potrafiłby lepiej opowiadać niż doktor — stwierdził z całą powagą Karol, a ja rzuciłem mu mordercze spojrzenie i lekko westchnąłem. — Słuchamy, seńor doctor... Westchnąłem po raz drugi i rozpocząłem relację. Jednak skróciłem rzecz o połowę, rozpoczynając dopiero od momentu naszego noclegu w opuszczonej chacie. Postąpiłem tak z dwu powodów: pierwszym — przyznam szczerze — było moje lenistwo, drugi był poważniejszej natury. O naszej przygodzie w El Paso zdecydowałem się poinformować Gonzalesa kiedy indziej. Przypuszczałem, że przejęty sprawą córki, zbagatelizowałby sprawę Bedego i gończego listu. Kiedy skończyłem mówić, hacjender raz jeszcze wyraził nam swą ogromną wdzięczność. A potem — dane nam było poznać wszystkie udręki przesadnej gościnności! Zapewne w obawie, abyśmy się nie nudzili, gospodarz wywiódł nas z budynku, pokazując najpierw ogród, później uprawne pola. Nie zaliczam się do kategorii dobrych piechurów. W danym wypadku moją niesprawność pogłębiało zmęczenie wielogodzinną jazdą. W efekcie — marzyłem o wygodnym łóżku tak intensywnie, że sporo z tego, o czym mówił gospodarz, nie dotarło do moich uszu. Barry Bede chyba również nie znajdował się w najlepszej formie fizycznej, bo wlókł się za nami z miną męczennika, nieczułego na piękności świata ani na... barwny monolog gospodarza. Jeden Karol —' wyszkolony w corocznych wędrówkach — stąpał energicznie przy boku hacjendera, pozbywszy się swej poprzedniej ociężałości. Zauważyłem, że przysłuchuje się bacznie, ba, nawet zadaje pytania. Czyżby wspomniał czasy, kiedy parał się rolnictwem w Teksasie, zanim przedziwnym zrządzeniem losu zamienił się w łowcę skórek? Bo życiowa ścieżka Karola była dość pogmatwana: najpierw kowboj, później poszukiwacz złota, jeszcze później początkujący traper, z kolei rolnik, który na nowo przeobraził się w trapera. Ale — do rzeczy! Kończył się dzień, pochłodniało przyjemnie. Cóż z tego? Niestrudzony hacjender ani myślał przerwać swego wykładu na temat plonów, hodowli koni, krów i wszystkich arkanów prowadzenia dużego gospodarstwa. Mówił o swych pracownikach, którzy od czasu do czasu pojawiali się na szlaku naszego spaceru. Och! To był niezły marsz i coraz dotkliwiej czułem go w nogach. Gdy wreszcie wróciliśmy, bo już pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, czułem się tak zmęczony, że zrezygnowałem z zaproszenia na wieczorny posiłek, usiłując moją odmowę wyrazić w formie najbardziej eleganckiej. Bede pewnie czuł się podobnie, bo również się wykręcił. Oblicze Gonzalesa wyraźnie spochmurniało, lecz Karol uratował sytuację. Wykazał odpowiednią porcję radości stwierdzając, że jest głodny jak wilk, a tak wybornych potraw jak na hacjendzie nigdy dotychczas nawet nie próbował. Rozstaliśmy się w hallu. Bede nie tylko towarzyszył mi do drzwi, lecz i wkroczył do naszej komnaty. Nie krępując się jego obecnością runąłem, ciężko dysząc, na łóżko. Bede zagłębił się w fotelu, lecz zanim to uczynił, sięgnął do stojącego na biurku pudła z cygarami (nie zapomniał o tym gościnny hacjender!) i po chwili zniknął w smugach wonnego dymu. Milczeliśmy obaj bardzo długo, na koniec mój gość odezwał się pierwszy: — Nieźle tu, co? Ale to nie dla mnie. Czuję się jak ryba w sieci. Chociaż... gdybym miał taką hacjendę, kto wie... Nie dokończył i zajął się cygarem. Milczałem, nie czułem chęci do rozmowy, mimo że za- ciekawiło mnie, po co Bede tu przyszedł. Czy tylko dlatego, że się nudził, czy też powodowały nim inne przyczyny? Może chciał się pożegnać. To byłoby najlepsze. — Pan jest lekarzem? — zagadnął wypuszczając ustami chmurkę dymu. — Oczywiście — odparłem zdziwiony. — Przecież już tę sprawę wyjaśniliśmy. — Sądziłem, że to żart, — Najczystsza prawda. Czy coś dolega? — Nie, nie — zaprzeczył energicznie. — Ja nigdy nie choruję. — Każdy tak twierdzi, do czasu. — Nie mogłem pana rozgryźć, nie pasował mi pan ani na trapera, ani na westmana, chociaż w El Paso nieźle pan wywijał pięściami. Przerwał i znowu zaciągnął się dymem. O co mu chodziło, u licha? — Przepraszam, pytałem z ciekawości — odezwał się znowu. — Jeszcze chciałbym o coś zapytać... — Słucham. — Czy długo tu pozostaniemy? — Nasza wizyta ledwie się zaczęła. Gordon i ja nie widzieliśmy Gonzalesa od czterech lat, chociaż nas pa- rokrotnie zapraszał. — Ten cały Gonzales jest... hm... nieco nudny. Aż trudno mi wytrzymać te jego: „pozwoli seńor", „zechce seńor", „mam zaszczyt, seńor"... Ojej! Czy on nie umie gadać po ludzku? A oprócz tego... dali mi pokój prawie tak wielki, jak ten. Macie tu łazienkę? Skinąłem - głową. — Ja również. Nigdy nie siedziałem w takiej wannie, nigdy nie spałem w łożu, po którym dyliżansem można obrócić. — Cóż — mruknąłem — hacjender przyjmuje nas, jak potrafi najlepiej. Łatwo się zresztą do tego przyzwyczaić. — Ależ ja nie chcę się przyzwyczaić! — wykrzyknął. — Czemuż to? — No... później może nie potrafiłbym żyć tak, jak teraz. Wracam do El Paso. — No cóż, Gonzales nie będzie zachwycony taką decyzją. Zacznie przypuszczać, że nie podołał obowiązkom gospodarza... — Niech sobie przypuszcza. Nic a nic mnie to nie obchodzi! Ruszam za dwa, trzy dni. Nawet mrugnięciem oka nie zdradziłem, jak bardzo podejrzana wydała mi się taka decyzja. Powód tej decyzji uznałem za zwykły wykręt. Co mogłoby skłonić Bedego do nagłego opuszczenia hacjendy? Obawa przed zdemaskowaniem? W istocie rzeczy, jego wyjazd bardzo mi odpowiadał. Jednak nie omieszkałem go przestrzec. — Droga jest trudna, jak na samotnego wędrowca. Banda, którą spotkaliśmy, nadal może krążyć w pobliżu, a i w El Paso nie wiem, czy ktoś nie przypomni sobie o mocnych pięściach Barry'ego Bede? — W El Paso? — roześmiał się. — Zapomnieli o wszystkim, jak tylko wódka z nich wywietrzała. Proszę mi wierzyć, dobrze znam zwyczaje takich ludzi. Nie, nie! El Paso nie jest dla mnie groźne. A co się tyczy bandy... Ech, otrzymali od nas dobrą nauczkę. Zresztą... mam ścigłego konia. — Pewną rękę i znakomite oko — dodałem wspo- mniawszy na niedawną przeszłość. — Zawsze pan tak kropi do ludzi, mister Bede? — zapytałem nadając brzmieniu swego głosu niedbały ton. — Przecież aby uratować córkę hacjendera, wystarczyło pozabijać konie. — Doktorze — odparł nachylając się ku mnie — gdy mam do wyboru strzelać do człowieka lub do zwierzęcia, wybieram... człowieka. Ten, który znajduje się na siodle, może być uczciwym, lecz równie dobrze: łotrem, łajdakiem, mordercą. Ten, który znajduje się pod siodłem, czyli koń, nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Nie mam racji? Nie odpowiedziałem. Podniósł się z krzesła. — Jesteśmy obaj nieco zmęczeni, dobranoc, doktorze. Wyszedł, a ja siadłem na łóżku. W takiej pozycji zastał mnie Karol, gdy wraz z Murzynem, niosącym zapaloną lampę, wkroczył do pokoju. — O czym tak dumasz? — Niezły z niego numer. — Z kogo? Odczekałem, aż służący zamknie drzwi za sobą, i po- wtórzyłem wiernie ostatnie słowa Bedego. — Tak powiedział? No, no! Chociaż... być może tkwi w tym ziarnko prawdy — dodał w zadumie. — Piliście? — Xeres, wino hiszpańskie. Zaczynam się coraz bardziej przekonywać do sposobu życia hacjendera. — Rozumiem. Pogadamy na ten temat jutro. — Dlaczego jutro? — Dlatego, że kładę się spać, a tobie radzę to samo. Przez noc wywietrzeje ci z głowy życie hacjendera razem z xeresem. Dobranoc! Nazajutrz rankiem zjawił się Murzyn z tacą, na której wniósł śniadanie, i z dwoma śnieżnej białości garniturami. Sprawdziły się moje przewidywania. Nie będę już wspominał o dalszych szczegółach naszego pobytu na hacjendzie Estrella del Sur, byłoby to zbyt monotonne. Zaznaczę jedynie, że każdego dnia Gonzales — prawdopodobnie w myśl z góry ułożonego programu — pokazywał nam fragment po fragmencie swego rozległego gospodarstwa. Niekiedy było to związane z pieszymi wędrówkami, niekiedy — z jazdą konną. Jak długo jednak można zachwycać się gospodarką rolną nie będąc rolnikiem? Po tygodniu miałem tych „gospodarczych" wycieczek powyżej uszu i z trudem kryłem znudzenie. Bede, który wbrew uprzedniej zapowiedzi nie wyjechał ani po dwu, ani po trzech dniach, oświadczył wreszcie gospodarzowi, że pilne sprawy wzywają go do powrotu. Gospodarz zaprotestował przeciw wyjazdowi „drogiego gościa", jednak protest został dość słabo zaakcentowany, zabrzmiał tylko jako grzecznościowa formułka. Bede przyjął ją za dobrą monetę, bo powtórnie podkreślił „ważność" spraw, które zmuszały go do skrócenia pobytu w hacjendzie, i Gonzales... ustąpił. Ta rozmowa toczyła się przy stole, w obecności rodziny hacjendera, mogłem więc obserwować twarz Karola. Nie potrafił ukryć zaskoczenia. Ba, nie znał jeszcze powodu, dla którego hacjender tak łatwo zrezygnował z zatrzymania Bedego. A powodem była moja poranna rozmowa z Gonzalesem. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi oko- liczności zdołałem zdybać hacjendera samego i opisać mu nie tylko bójkę w El Paso, lecz także — raz jeszcze — zdarzenie w opuszczonej chacie, specjalnie podkreślając fakt znalezienia listu gończego. — Więc przypuszcza, pan seńor doctor, iż poszukiwanym jest właśnie Bede? — Podejrzewam... — Hm, nie znam się na zwyczajach przestępców, lecz ja, gdyby mnie poszukiwano, nie nosiłbym przy sobie takiego dowodu przestępstwa. — Dowodem to jeszcze nie jest, lecz podany w liście rysopis dziwnie pasuje do Bedego. — Hm... jednak wiele ludzi bardzo podobnych do siebie chodzi po tym świecie. — Oczywiście! Jednak zawsze coś się wie o tych ludziach, a co my wiemy o Bedem? Co robił w El Paso? Czym się zajmuje? Bo traperem ani eksplorerem na pewno nie jest. Zauważyłem, że potrafi znakomicie strzelać i nieźle jeździ konno. Przez cały czas naszej wspólnej wędrówki nie powiedział o sobie ani słówka. — A pan, doktorze, zwierzał mu się? — Nie. Przed obcymi należy raczej powściągać ga- datliwość. — To samo czyni Bede. —- Lecz teraz — nastawałem — skoro jest gościem pana, czemu nadal zachowuje milczenie? To nawet nietakt w stosunku do pana. — Ba, mógłby przecież wymyślić jakiekolwiek kłamstwo, więc to milczenie raczej dobrze o nim świadczy. Kłamać nie chce, a prawdy ujawnić z jakichś tam przyczyn nie może. Zresztą, ten tajemniczy człowiek, kimkolwiek byłby, wyświadczył wam i mnie ogromne usługi. Uratował moją córkę. Czyż mogę go traktować gorzej od innych gości? — Oczywiście, że nie. — Więc co mi pan radzi, doktorze? — Nie nalegać zbytnio, gdy wyrazi chęć odjazdu. — Lecz dotąd nie wyraził... — Uczyni to niebawem. Już mi się zwierzał z konieczności powrotu do El Paso. — Rozumiem. Nie będę zbytnio upierał się przy za- trzymywaniu go, lecz jeśli nie zdradzi chęci wyjazdu, pozostanie w hacjendzie tak długo, jak długo będzie mu się podobało. Tak oto wyglądała nasza rozmowa i dlatego Gonzales nie protestował zbyt gorąco przeciw decyzji Bedego. Następnego ranka nasz przygodny towarzysz podróży odjechał. W godzinę później, na życzenie Karola, który pragnął poznać w Meksyku coś więcej poza hacjendą Estrella del Sur, wydobyłem swą mapę i pokazałem Gonzalesowi. Bardzo się nią zainteresował, a zainteresowanie jeszcze wzrosło, gdy zwróciłem mu uwagę na odręczne poprawki, a przede wszystkim na tajemnicze znaki geometryczne. Karol sugerował — zgodnie ze swym wcześniejszym poglądem — że w ten sposób oznaczono jakieś źródła czy innego rodzaju zbiorniki wody. Nie przekonało to hacjendera. — Zbiorniki wody? A któż je rysuje na mapie w taki sposób? Widzę tu przecież naniesione koryta rzeczek w sposób przyjęty ogólnie przez kartografów. Dlaczego ten niezrozumiały wyjątek dla innych zbiorników, stawów czy jeziorek? Nikt nie oznacza ich trójkątami ani kwadratami. Nie, seńor Gordon. Tu chodzi o coś innego. Lecz o co? Ba, gdybyśmy wiedzieli, kto był poprzednio właścicielem mapy i kto dokonywał na niej poprawek? — Na pewno geograf — wtrąciłem pospiesznie. — To wcale nie jest pewne. Może po prostu zwykły wędrowiec jako tako obeznany z mapami? Albo członek jakiejś ekspedycji wcale nie geograficznej? Cóż, nie potrafimy odgadnąć, w jakim celu ten człowiek czy ci ludzie wędrowali w głąb Sierra Mądre Occidental. Prawdziwa łamigłówka. Bo wątpię, aby kartograf sprzedawał mapę, na której poczynił tak cenne z jego punktu widzenia poprawki. — Może stały się nieistotne? — zauważyłem. — Z naszych rozważań nic nie wynika— odezwał się Karol. — Nie mam zaufania do map, nawet gdy są mniej tajemnicze. Chyba że moglibyśmy sprawdzić to osobiście... Gonzales popatrzył na nas, zastanowił się chwilę. — Wiecie panowie, że to niezła myśl! — wykrzyk nął. — Przecież i tak miałem zamiar pokazać wam na- sze góry i popróbować łowów na płową zwierzynę! Zna- komita okazja! Popieram pana, seńor Gordon. Polowanie połączone z czymś w rodzaju wyprawy badawczej! To mi odpowiada, bardzo odpowiada. Jednak... trzeba będzie wyjazd jeszcze odłożyć na kilka dni. Przyznam, że trochę niepokoi mnie obecność w pobliżu hacjendy tej bandy, z którą zetknęliście się, panowie. Robledo to niebezpieczny opryszek. — Kto to jest? Zna go pan bliżej? — zapytałem. — Bliżej... — powtórzył z lekką goryczą w głosie. — Nigdy nie znajdowałem się bliżej niego niż na odległość pistoletowego strzału, nawet wówczas, gdy walczyliśmy po jednej stronie. — Z Francuzami? — Z Maksymilianem. Nie sposób przecież twierdzić, iż byli to sami Francuzi, jak się powszechnie dziś mówi. Szczerze powiem: sporo dzielnych Meksykanów znalazło się w tamtych szeregach, a nieco łotrów w naszych. Do tych ostatnich zaliczam Antonia Robledo i myślę, że tylko przypadkiem nie z Maksymilianem, lecz z Juarezem się sprzymierzył. Zebrał bandę zabijaków, ludzi bezgranicznie odważnych, trzeba przyznać, i niemało przyczynił się do naszego zwycięstwa. Teraz sytuacja się zmieniła, odkąd rządy objął generał Porfirio Diaz. Nie wspominałbym o tym nikomu obcemu, lecz was, seńores, uważam za przyjaciół. Skłoniliśmy głowy w milczeniu. Pomyślałem, że Gonzales manifestuje swą szczerość nie tyle z powodu dawnej z nami znajomości, ile dlatego, że jesteśmy cudzoziemcami nie należącymi ani do stronników, ani do wrogów aktualnego prezydenta. — Robledo uważa się za stronnika Juareza — mówił dalej hacjender. — Wielkie nieba! Ja sam walczyłem pod sztandarami Juareza, lecz obecnie nasz wyzwoliciel nie żyje. A co czyni Robledo? Zaraz po zakończeniu wojny począł rabować majątki zwolenników Maksymiliana. Mówiąc między nami, seńores, w takim określeniu tkwi tylko źdźbło prawdy, bo Robledo najpierw napadał, a później rozgłaszał, że ukarał wrogów ludu. W końcu miarka się przebrała. Władze wysłały oddział wojska, aby zatrzymał Robleda. Na wiadomość o tym banda rozproszyła się, a jej przywódca gdzieś zniknął. Tak mi opowiadano, gdy przeniosłem się spod Yumy aż tutaj. Jednak po paru latach Robledo znowu ukazał się na widowni w towarzystwie bandy urwipołciów. Gdzieś ich zwerbował, bo chętnych do łatwego życia nie brakuje. Teraz krąży po całym kraju, lecz najczęściej odwiedza okolice mojej hacjendy. — W niezbyt pokojowych zamiarach — wtrąciłem. — W zupełnie wrogich. Jestem spokojnym człowiekiem, panowie, i próbowałem jakoś dogadać się z Robledo. Próby takie przyjął widocznie jako oznakę słabości, bo począł stawiać warunki. Obiecał mi ochronę hacjendy! Przed kim? Tego po dziś dzień nie wiem. Zażądał w zamian dostarczania mu żywności i pewnej opłaty miesięcznej. Oświadczył wreszcie, że jego oddział jest zaczątkiem powstańczej armii, która ma na celu obalenie Porfirio Diaza. A gdy to zostanie osiągnięte, ja za oddane usługi otrzymam wysoką godność w nowym rządzie. Odmówiłem, oczywiście. Nie jest to czło- wiek, z którym można by rozmawiać poważnie. — Już chyba niemłody — wtrąciłem. — Kto go tam wie? Powiadają, że jak przystał do Juareza, był siedemnastoletnim chłopakiem. Jeśli to prawda, przekroczył już pięćdziesiątkę, chociaż wygląda na znacznie młodszego. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Ważne jest tylko, że z powodu tego człowieka wyjazd z hacjendy pragnę opóźnić o kilka dni. — A czego pan oczekuje w ciągu tych kilku dni? — zapytał Karol. Oczekuję dokładnych informacji. Wysłałem kilku dzielnych i sprytnych ludzi na miejsce, gdzie dokonano napadu na mą córkę. Stamtąd ruszą po śladach Robledo i nie spoczną, póki nie sprawdzą, dokąd te ślady wiodą. Mam nadzieję, że po nauczce, jaką od was otrzymali bandyci, odechce się im zaczepiać mieszkańców hacjendy. Gdyby się jednak okazało, że nadal krążą dokoła mej posiadłości, nie pozostanie nic innego, jak wyruszyć zbrojnie przeciw nim. W tym miejscu spojrzał dość wymownie na mnie i na Karola. — Może pan na nas liczyć — zapewnił mój przyjaciel. I nic innego nie mógł odpowiedzieć. Przecież nie wy- padałoby, w naszej sytuacji, pozostać tylko widzami. I chociaż nie lubię rozlewu krwi, bo mój zawód polega na ratowaniu ludzi, a nie na ich uśmiercaniu, w myśli akceptowałem decyzję Karola. Gospodarz skłonił się nam z wielką wytwornością. — Wiedziałem, że mogę na was liczyć, seńores. Nigdy o tym nie zapomnę. Żywię jednak nadzieję, że nie dojdzie do takiej ostateczności, że Robledo w tej chwili znajduje się za dziesiątą górą, za dziesiątą rzeką. A teraz, moi panowie, wracając do mapy, rzecz wydaje się być niezwykle interesująca, i to tak bardzo, że — tu uczynił pauzę dla większego efektu — poproszę żonę, aby zechciała zaznajomić się ze sprawą. Ta dziwna wypowiedź zaskoczyła nas i widocznie nadała naszym obliczom niezbyt mądry wyraz, bo Gonzales natychmiast dodał, i to nie bez dumy: — Seńora Concepcion jest geografem. Zaraz ją po- wiadomię. — A to dopiero! — zawołałem, gdy tylko drzwi się zamknęły. — Same niespodzianki. Zanim przybyliśmy do hacjendy, przypuszczałem, że żona Gonzalesa jest posuniętą w latach matroną. Okazało się, że nie wygląda na wiele starszą od córki. Teraz dowiadujemy się, że to... uczony w spódnicy! — Znając przesadny sposób wyrażania się naszego gospodarza — zauważył Karol — sądzę, że jego małżonka to po prostu geograf-amator, albo jeszcze coś mniej. Naukowa kariera jakoś mi do niej nie pasuje, tym bardziej że to konserwatywne i tradycyjne społeczeństwo bardzo ogranicza wolność kobiet, w przekonaniu, że rola gospodyń domowych najbardziej im odpowiada. Słyszałem coś niecoś na ten temat. — Lecz seńora Concepcion może być wyjątkiem. — Ech, rozmawiałem o żonie Gonzalesa z pewnym człowiekiem zatrudnionym w hacjendzie. — Po hiszpańsku czy na migi? — Nie bądź złośliwy! To jankes z północnych stanów. Jest znakomitym znawcą koni i zarządcą tutejszej stadniny. — Stadniny? A ileż to koni trzyma Gonzales? — Chyba z setkę. — No, no. I kiedyż to miałeś czas na pogawędkę? — A jednak. Ciebie i Bedego mocno nudziły spacery z Gonzalesem i pewnie tylko połową ucha słuchaliście tego, co opowiadał o swym gospodarstwie. Mnie to interesowało. Kto wie? Może kiedyś w przyszłości kupię działkę w ustronnej, podgórskiej miejscowości, gdzie jeszcze nie wybito całej zwierzyny... — I będziesz orał pole, siał pszenicę, doił krowy! A co z naszymi wyprawami? — udałem zmartwienie. — Przyjedziesz do mnie. — Znakomicie. Dopóki jednak farma, działka i podgórska okolica istnieją tylko w twojej wyobraźni, opowiedz mi o tym jankesie i o naszej gospodyni. — Więc... kiedy tak wlekliście się za nami jak dwa zmęczone woły, znudzeni i roztargnieni, poprosiłem Gonzalesa, aby mi pokazał swe wierzchowce. Zgodził się natychmiast i dodał, że czeka mnie mała niespodzianka. Skręciliśmy w bok, lecz nie ku budynkom gospodarczym, jak się tego spodziewałem, lecz na łączkę porosłą tak soczystą trawą, jakby co dzień padały deszcze. A przecież, odkąd tu przebywamy, ani kropla wody nie zrosiła ziemi. Dowiedziałem się, że Gonzales nawadnia swe łąki siecią rowów... — Pięknie — przerwałem mu — lecz co z tym jankesem? — Spotkałem rodaka na tej łączce. To była ta nie- spodzianka Gonzalesa. Facet ucieszył się usłyszawszy, skąd przybyłem. Później obejrzeliśmy kilka sztuk zwierząt, jakie pasły się w pobliżu, prowadząc ożywioną rozmowę. Gonzales bardzo był nawet niezadowolony, kiedy przybiegł do niego vaquero z jakąś tam sprawą. Wtedy zostałem sam na sam z tym hodowcą, bo wy zawieruszyliście się gdzieś w tyle. Zapytałem tego Coyle, bo takie mi podał nazwisko, jak mu się tu żyje. Odparł, że znakomicie. Dodał, że gdyby Gonzales potrafił postępować tak, jak jego małżonka, hacjenda stałaby się rajem na ziemi. — Ho, ho! Czyżby ten jankes zadurzył się w seńorze? — Może tak, może nie. Coyle jest zwariowany na punkcie koni, a żona hacjendera również. Stąd wspólne zainteresowania. Ona, jak się dowiedziałem, wspaniale jeździ, zna się na uszlachetnianiu ras czworonogów, cudownie strzela, lubi polować i świetnie administruje majątkiem. Jeśli to prawda, to moim zdaniem takie zdolności i zamiłowania nie bardzo idą w parze z zainteresowaniami naukowymi. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo do komnaty wkroczyła właśnie seńora Concepcion, a za nią jej małżonek. Powitaliśmy ją z należnym szacunkiem, który był jakby kopią zabawnej etykiety hacjendera. Dostrzegłem, że mu to sprawiło przyjemność. Zasiedliśmy przy stole nad rozłożoną mapą. Seńora uśmiechnęła się: — Mąż opowiedział mi przed chwilą o cennym do- kumencie, lecz chyba przesadził. Cenne dokumenty nie wyglądają tak świeżo, jak ta mapa. — A znaki? Proszę, spójrz tutaj — powiedział hacjender. — Poprawki naniesione atramentem! Czy to nie interesujące? — Nie tak prędko, mój drogi. Pozory często mylą. — Jednak... — upierał się Gonzales — obejrzyj do- kładnie. — Właśnie to czynię. Milczałem, Karol również. Seńora odwróciła arkusz, uniosła w górę, przeglądała pod światło, przyglądała się coraz uważniej, z rosnącym zainteresowaniem. — Istotnie — stwierdziła — mapa nie jest tak nowa, jak można by sądzić po jej doskonałym stanie. Nie znalazłam na niej ani nazwiska kartografa, ani firmy drukarskiej. Nie wydaje się, aby wykonano ją w Meksyku, chociaż nazwy rzek i gór noszą hiszpańską transkrypcję. Może więc miejscem wydania był Madryt? Trudno mi w tej chwili stwierdzić to z całą pewnością. Roku edycji nie znalazłam, lecz sądząc po braku niektórych nazw i po poprawkach wadliwego biegu rzek i strumieni, dziś już doskonale znanych, mapę opublikowano w okresie między uzyskaniem niepodległości przez Meksyk a inwazją Francuzów. Czyli: między 1821 a 1864 rokiem. Tak się domyślam. Ta granica czasu nasuwa mi pewne przypuszczenie: jeśli okaże się prawdą, będę mogła pa nu pogratulować, seńor doctor, niezwykłego nabytku. Możecie sobie wyobrazić, jak mnie te słowa uradowały! Poczułem się nagle posiadaczem dokumentu wielkiej wagi. Seńora widocznie zauważyła mój przedwczesny entuzjazm, bo znów uśmiechnęła się, tłumacząc mi łagodnie jak dziecku: — To tylko moje przypuszczenie, nie sprawdzone, mogę się mylić... Musiałem opanować swoją ciekawość — nie wypadało wypytywać więcej. — A teraz, moi panowie — powiedziała gospodyni wstając od stołu — pozwólcie, że was opuszczę razem z mapą. Zgadza się pan, doktorze? Chciałabym postudiować dokładniej pewne szczegóły, może znajdę jakieś wyjaśnienia' i wskazówki w moich książkach. — Ależ oczywiście! Proszę mapę zachować tak długo, jak długo będzie pani potrzebna. Wyszła z pokoju, lecz Gonzales pozostał, zapewne, aby pochwalić się swą żoną. — Seńora Concepcion ukończyła studia geograficzne w Paryżu. Możecie jej ufać, seńores. Brała udział w kilku wyprawach organizowanych do Zachodniej Sierry celem zbadania miejsc, o których krążyły wieści, że kryją skarby pradawnych kultur. — Skarby kultur? — zdziwił się Karol. — To znaczy: rozmaite starocie, których dawniej potrzebnie lub niepotrzebnie używano, tak? — Właśnie to — potwierdził hacjender. — Nasz Meksyk pełen jest pamiątek przeszłości sprzed wieków, przedmiotów wyrabianych w czasach, gdy istniały i kwitły państwa Majów, Tolteków, Azteków! Proszę sobie wyobrazić, że państwo Majów istniało ponad tysiąc lat przed nami, a państwo Tolteków zostało zniszczone w XIII wieku... Coś niecoś wiem o tym, żona wielokrotnie wtajemniczała mnie w te sprawy. Ale i wam, seńores, na pewno nie jest to obce. Stanowczo Gonzales przeceniał zasób naszych wia- domości. Co do mnie, coś tam słyszałem o rozwoju starych kultur indiańskich, lecz Karol na pewno o tych sprawach wiedział tyle, co ja o... topografii księżyca! Dlatego teraz zapytał: — I to są takie cenne przedmioty? — Ależ tak, seńor. Mówią nam o życiu dawnych ludów na tej ziemi, a poza tym są wykonane z drogich metali, ze złota, srebra, zdobione szlachetnymi kamieniami. Niestety, to właśnie stało się w wielu wypadkach ich zgubą. Niepowołani ludzie traktowali takie znaleziska podobnie jak eksplorerzy odkryte żyły złota. Sporo drogocennych pamiątek uległo zniszczeniu, przetopieniu na kruszec, sporo zostało sprzedanych nie wiadomo gdzie i komu. — Hm — mruknął mój przyjaciel — trudno się dziwić biedakowi, gdy trafi na taki skarb. Ocenia go tylko na wagę złota i pieniędzy, które można za niego otrzymać. — Zapewne, zapewne — zgodził się hacjender, lecz bez przekonania w głosie. — Jednak wielka to strata dla naszego kraju, bo utrudnia, a niekiedy wręcz uniemożliwia zapoznanie się z jego odległą przeszłością. A przeszłość ta kryje nie zbadane po dziś dzień tajemnice. Czy wiecie, panowie, że na Jukatanie odnaleziono część zręcznie zamaskowanych ksiąg Majów? Między innymi zawierają one proroctwo niejakiego Chilam Ba-lama z XV wieku, zapowiadające nadejście obcych ludzi ze wschodu i zagładę państwa. Przepowiednia sprawdziła się całkowicie! Czy to nie dziwne? — Zbieg okoliczności —- zauważyłem sceptycznie. — Zdumiewający zbieg okoliczności! — wykrzyknął hacjender. — I dlatego takie określenie niczego nie tłumaczy. Posłuchajcie, panowie, fragmentu przepowiedni, nauczyłem się go od żony. Inez zna go również i twierdzi, że recytacja tego fragmentu przywraca jej równowagę ducha w chwilach zdenerwowania. Opowiadała mi, że podczas spotkania bandy Robledo, kiedy zupełnie straciła głowę i nie wiedziała, co począć, Chilam Bałam przywrócił jej jasność myśli. Posłuchajcie, panowie — powtórzył i... zacytował część przepowiedni. Nie przytaczam jej, bowiem gdy — po kilku tygodniach — odtwarzałem historię naszego pobytu w Meksyku, tekst przepowiedni Balama włączyłem do opisanej na wstępie przygody Inez. — No, i co powiecie? — zapytał Gonzales. — Prorok? Czy istnieją na naszym świecie prorocy? Ludzie widzący przyszłość? — Chyba tak — odezwał się niespodziewanie Karol. — Rozmawiałem niejeden raz z czarownikami pół- nocnoamerykańskich plemion i niekiedy zaskakiwały mnie ich wróżby. Sprawdzały się. — No, no — powiedziałem żartobliwie — ci czarownicy często „pomagali" w sposób czysto fizyczny swym przepowiedniom, aby się dokonały. Nauka całkowicie neguje wartość jakichkolwiek proroctw, a przewidywania uznaje tylko wówczas, gdy są oparte na sprawdzonych faktach. — Nauka! — zawołał hacjender. — Moja żona pomogła mnie ją cenić, lecz, seńores, chociaż nauka się rozwija, obejmuje coraz szersze kręgi naszego życia, ileż jeszcze, wyrażając się językiem geografów, mamy „białych plam"? Ile nie zbadanych tajemnic! Kto wie, może w przyszłości... Nad wieczorem, jak zwykle, zasiedliśmy przy jadalnym stole. Zapadł już mrok, więc deszczułkowe story podniesiono i przez otwarte okna wpadał do wnętrza komnaty różowawy blask zachodu i lekki wiaterek. Zastanawiałem się, jak by tu najdelikatniej zagadnąć gospodynię o wyniki badania mapy, gdy wielkie drzwi jadalni, wiodące w głąb domostwa — zapewne w kierunku kuchni, bo przez nie wnoszono potrawy — uchyliły się bezszelestnie. Zwrócony byłem twarzą ku tym drzwiom właśnie i ujrzałem nagle, zamiast służącego z tacą pełną parujących potraw, człowieka zupełnie nie pasującego ani do tej komnaty, ani do wystrojonej służby domowej hacjendera. Wyglądał jak łachmaniarz. Pomyślałem, że może to jakiś zaniedbany vaquero zjawia się w tak nieodpowiedniej chwili. Lecz za pierwszym przybyszem weszli, raczej wśliznęli się dwaj następni. Cała trójka kocim krokiem podbiegła do stołu i stanęła za plecami gospodarzy i ich córki. Wszystko to odbyło się szybciej, niż zdążyłem okiem mrugnąć. Ten, który zajął środkową pozycję, mruknął coś roz- kazującym tonem. Zawiodła mnie moja hiszpańszczyzna, nie zrozumiałem. Lecz domyśliłem się. Gospodarze znieruchomieli i położyli dłonie na stole. Dostrzegłem, jak hacjender pobladł. Trzy długie lufy strzelb wymierzono w naszym kierunku. Wymowa tego faktu była oczywista. Czyżby Robledo składał nam nieproszoną wizytę? To była pierwsza myśl, jaka zaświtała w mej głowie. Zresztą, kimkolwiek byli przybysze, sytuacja przedstawiała się paskudnie. Czego chciały od nas te draby? Przemknęło mi przez myśl, że to ja mogę ich sprowokować do wyjaśnień, i powiedziałem, siląc się na beztroski ton: — No he comprendido. Soy extranjero (Co znaczy: Nie zrozumiałem. Jestem cudzoziemcem). Środkowy, zapewne przywódca, skierował na mnie swój wzrok i... lufę broni. — Norteamerica.no? — zapytał gardłowym głosem. — Si — odparłem. — Przepraszam — powiedział kiepską angielszczyzną i z szarmanckim ukłonem. — A ten drugi? — wskazał lufą na Karola. — Również Amerykanin z północy. — Bardzo mi miło. Siedźcie spokojnie i połóżcie ręce na stole. Domyślam się, że jesteście gośćmi don Pedro Gonzalesa, więc włos wam z głowy nie spadnie. Nazywam się Antonio Robledo. Jestem dowódcą partyzantki walczącej z uzurpatorem Meksyku i mam interes tylko do Gonzalesa, nie do was. To są nasze sprawy. Zrobiło mi się nagle bardzo zimno, a w sekundę później bardzo gorąco. Gdyby seńor Robledo wiedział, że ma przed sobą sprawców masakry w wąwozie, którzy ocalili Inez, a bandę zmusili do ucieczki, nie byłby dla nas tak łaskawy. Przecież wystarczyło ruszyć głową, aby skojarzyć wizytę dwu cudzoziemców w hacjendzie z klęską bandy. Jednak Robledo — nie ruszył. Naszym skórom nic na razie nie zagrażało. A Gonzalesowi i jego rodzinie? Zerknąłem na Karola. Siedział sztywno, jakby kij połknął, ze wzrokiem utkwionym w napastników. Czyżby coś obmyślał? Położenie było beznadziejne. Ani Karol, ani ja nie mieliśmy przy sobie broni. Na pewno nie miał jej Gonzales. Zresztą, jakikolwiek nasz ruch spowodowałby natychmiastową reakcję napastników, być może krwawą. Byłem tego pewien. Liczyłem więc tylko na to, że służba zwróci uwagę na ciszę panującą w jadalni, że przybędzie lokaj-Murzyn lub ktokolwiek inny. Jeśli oczywiście Robledo nie zabezpieczył się przed taką niespodzianką. — Seńora Gonzales, seńor Gonzales, seńorita — prze- mówił herszt. — Wybaczcie niespodziewane odwiedziny. Hacjenda została obstawiona. Jeżeli zachowacie spokój, nikt nie powie, że Antonio Robledo zastrzelił bezbronnych. Wszystko to zostało powiedziane głosem beznamiętnym i dziwnie okrutnym. Poczułem, jak włosy jeżą mi się na głowie. Ten bandyta bez chwili wahania powystrzela całą rodzinę, jeśli stawi mu opór. Czego od niej chce? Zaraz się dowiedziałem. — Seńor — odezwał się znowu Robledo zwracając się do hacjendera — odmówiłeś paru sztuk bydła i koni dla mego oddziału. Pamiętasz? Tę sprawę już załatwiłem. W tej chwili moi ludzie zabierają siedem krów i dwadzieścia koni. To nie jest rabunek. Gdy zmienią się rządy, otrzymasz odpowiednią zapłatę. Lecz ja obecnie mam zapłacić zaległy żołd swoim żołnierzom i dlatego zmuszony jestem pożyczyć od ciebie, seńor, pewną sumę pieniędzy. Gdy je przekażesz, natychmiast opuścimy hacjendę. Biorę was, cudzoziemcy — tu zwrócił się do nas — za świadków, że nie zastosowałem żadnego przymusu i że jestem przyjacielem Amerykanów, którzy pomagali wielkiemu Juarezowi w jego walce z Francuzami. Słuchałem tego przemówienia z rosnącym zdumieniem. Zaiste, trzeba mieć sporo bezczelności, żeby z taką pewnością siebie mówić tak wierutne brednie. Robledo sam sobie przeczył, podkreślając brak przymusu, a równocześnie informując o grabieży koni i bydła oraz zamierzając okraść hacjendera z gotówki. Przecież nie sposób było traktować poważnie zapewnień o zapłacie za zwierzęta lub o zwrocie w tak oryginalny sposób zaciągniętej pożyczki. Byłem ciekaw, jak zachowa się Gonzales. Hacjender, wciąż odwrócony plecami do napastników, nawet nie drgnął. Odpowiedział patrząc prosto przed siebie: — Nie otrzymasz ode mnie ani jednego peso, ani jednego centavo, choćbyś tu za mną stał całą noc ze swą pukawką. Nie dlatego nic ci nie dam, że jestem skąpy lub że taki haracz mocno mnie zuboży, lecz ponieważ ty i twoja banda nie jesteście warci nawet ziarnka piasku. Hańbisz się i hańbisz pamięć Juareza powołując się na jego imię. Nasz bohater narodowy nie potrzebuje pomocy rozbójników. Możesz sobie kraść, lecz do czasu, bo dobrowolnie nie otrzymasz niczego. Groźby się nie lękam od takiego tchórza jak ty! Sterczysz za mymi plecami, bo nie masz odwagi spojrzeć mi w oczy. Nie wiem, czy Gonzales odwoływał się do honoru bandyty, czy też obmyślił jakąś kontrakcję, której powodzenie zależało od zmiany miejsca, w jakim tkwił Robledo. Obelga odniosła skutek. Robledo bez słowa obszedł dokoła stół i zatrzymał się między krzesłem Karola a moim. Lufa jego strzelby znalazła się na wysokości mej głowy, zwrócona wylotem w pierś siedzącego po przeciwnej stronie hacjendera. Wystarczyłby energiczny ruch mej ręki, aby wytrącić broń z dłoni przeciwnika. Lecz taki ruch byłby najpewniej moim ostatnim ruchem. — Seńor Gonzales — zaczął Robledo i... umilkł. W ciszę komnaty wdarł się przytłumiony trzask, tak charakterystyczny dla winchestera głos strzału. V Robledo pochylił się, schwycił za blat stołu, po czym wolno osunął się na podłogę, ściągając obrus i stojące na nim talerze. Brzękowi rozbijanych naczyń towarzyszył huk dwóch kolejnych wystrzałów. Obaj strażnicy, tkwiący za plecami Gonzalesa, upadli. Odwróciłem się gwałtownie — ujrzałem człowieka gramolącego się przez okienny parapet. — Dobry wieczór, dżentelmeni! Widzę, że zjawiłem się w porę — powiedział wesołym głosem Barry Będę. — Wszystko dobre, cb dobrze się kończy... W odpowiedniej chwili Jezioro miało kształt elipsy, o szerokości tak małej,, że gołym okiem mogłem rozróżnić pnie jodeł rosnących kępami tuż nad przeciwległym brzegiem. Głębiej las; gęstniał w ciemną masę, która pięła się ku niebu, porastając zbocza i grzbiet dalekiego, potężnego wzniesienia. W połowie odległości między wąziutkim pasemkiem piaszczystej łachy a najwyższym punktem lesistego grzbietu widniała polanka pokryta jasnozieloną trawą, o kształtach doskonałego kwadratu. Na niej zauważyłem i długo obserwowałem małe stadko czworonogów o żółtawym runie. Wyglądały na bighorny — owce wielkorogie, te same, które zamieszkują montańskie góry Północnej Ameryki i od których nazwę swą wzięły dwie rzeki: Mała i Duża Bighorn oraz pasmo górskie. Tak oto przywędrowaliśmy przed próg Sierra Mądre Occidental, skąd biorą początek największe rzeki północnego Meksyku. Do tego miejsca zawiodła nas seńora Concepcion, jak się okazało, znakomita przewodniczka. Na prawo i na lewo wąski i długi nurt jeziora wił się-wśród zielonych przylądków, miniaturowych zatok i złoto połyskujących łach. Lasy drzemały w ciszy południa, najlżejszy powiew nie marszczył lustra wody, tylko od czasu do czasu wyskakująca na powierzchnię wielka ryba znaczyła regularnymi kręgami taflę jeziora. Na płyciznach sterczały nieruchomo, jak posążki wykute w kamieniu, długonogie, siwe czaple. Przyjemnie było tak siedzieć, patrzeć i odpoczywać po męczącej drodze i dniach pełnych wrażeń, jakie poprzedziły nasz wyjazd. Znajdowałem się nad brzegiem, na niskiej skarpie spadającej trawiastym zboczem ku wodzie. Kilka jardów ode mnie, pod cienistym modrzewiem, spoczywał główny bohater niedawnych wypadków — Barry Bede. Leżał z kapeluszem nasuniętym na twarz i drzemał. Dlaczego nam towarzyszył, dlaczego zawrócił z drogi wiodącej ku El Paso? Jakim sposobem znalazł się w hacjendzie w tak decydującej chwili? Bede opuścił Estrella del Sur późnym rankiem, kierując się na północny wschód. Pragnął — jak opowiadał — najkrótszym szlakiem dotrzeć do Rio Grandę, przebyć ją najbliższym brodem, omijając w ten sposób El Paso. To zamierzenie nie zostało spełnione. Minąwszy granice hacjendy znalazł się na tej samej drodze, którą we trzech nie tak dawno podążaliśmy w odwrotnym kierunku. Teraz należało nieco skręcić ku wschodowi, co też Bede natychmiast uczynił, kierując się położeniem słońca. Zielona płaszczyzna coraz bardziej płowiała, w miarę jak jeździec oddalał się od uprawnych pól i sztucznie nawadnianych łąk gospodarstwa Gonzalesa. Trawy rzedły, łysiny piasku coraz częściej znaczyły ziemię, aż na koniec rudy dywan jałowej gleby rozciągał się na wschód, na zachód, na północ, na południe... Bede ruszył galopem, bo skwar lał się z nieba coraz dokuczliwszą strugą, a wokół nie rosło nic, co mogłoby ofiarować choć skrawek cienia. Wkrótce przecięła mu drogę szarozielona gęstwa zakurzonych kaktusów. Kolczaste pole ciągnęło się na prawo i na lewo, jak okiem sięgnąć, bez najmniejszej przerwy, bez najwęższej ścieżki, która pozwoliłaby sforsować kolczastą zaporę. Bede, który — jak już wspomniałem — pragnął przebyć Rio Grandę jak najdalej od El Paso, ruszył skrajem kaktusowego pola na południowy wschód. Po pół godzinie trafił na szeroki, wydeptany w piachu ślad sporej gromady czworonogów. Bede, sam to przyznawał, nie był wytrawnym tropicielem. Lecz nawet człowiek słabo obeznany z odciskami nóg zwierząt z łatwością rozpoznałby ślady końskich kopyt. Podkute konie oznaczały gromadę wędrowców, wjeżdżającą w głąb szerokiej wyrwy, którą nagle dostrzegł w gęstym żywopłocie. Jechał dość długo, przekonany, że wreszcie przebrnie kolczastą zaporę. Tak dotarł do miejsca, w którym wolna przestrzeń rozszerzała się tworząc wielki krąg mocno wydeptanej, gołej ziemi. Dalej — rosły kaktusy, a Bede z wysokości siodła nie potrafił dojrzeć krańca nieprzebitego gąszczu. Gdzież więc podzieli się ludzie, których tropem wędrował? Że bawili w tym miejscu dość długo, świadczyły o tym dwa kręgi poczerniałej ziemi, dwa wygasłe ogniska z resztkami zwęglonych szczap kaktu- sowych i resztkami przypalonego mięsa ciśniętego w popiół. Ponieważ wędrowcy na pewno nie przefrunęli nad kaktusowym polem — rzecz jasna, że zawrócili, czego Bede nie zauważył. Skręcił koniem, bardzo zły na siebie z powodu gapiostwa. Gdy powtórnie znalazł się na skraju kaktusowego pola, zatrzymał wierzchowca. Ależ tak! To było jasne. Ludzie, za którymi podążał, wyjechawszy ze ślepego zaułka, powędrowali dalej na wschód, wzdłuż krawędzi pola. Postanowił ich naśladować, przypuszczając, że kierunek drogi wyprowadzi go najpewniej nad brzeg Rio Grandę. Jednak nie spieszył się, bo nie miał zamiaru dołączyć do nieznajomych. Była to mądra przezorność i praktyczny wniosek. Obserwując odciski kopyt, Bede nie potrafił, jak dobry tropiciel, obliczyć, ile zwierząt tędy przeszło, ilu ludzi jechało na grzbietach wierzchowców. Przypuszczał jednak, że gromada jest tak liczna, że nawet jego wielo-strzałowy winchester i oba colty nie zrównoważyłyby, w razie czego, przewagi tamtej strony. Wolał trzymać się z daleka, przynajmniej do czasu, aż — przy sprzyjających okolicznościach — stwierdzi, kim są ci, których tropem podąża. Przeklęte pole kaktusów ciągnęło się bez końca. Trop również nie znikał, wręcz przeciwnie — stawał się coraz wyraźniejszy, coraz świeższy, więc Bede zwolnił biegu. Chyba w jakąś godzinę później stwierdził, że trop poczyna odbiegać od linii kaktusów, coraz bardziej i bardziej. Przystanął, medytując, co począć: czy trzymać się raz obranego kierunku, czy też zaufać nieznanym jeźdźcom i nadal podążać za nimi, w nadziei że doprowadzą go do rzeki? Istniała jeszcze możliwość trzecia — zawrócić na zachód i tam szukać dogodnej drogi. Zdecydował się ruszyć szlakiem wydeptanym przez jego poprzedników. Wkrótce pożałował tej decyzji: trop wywiódł go na zupełne bezdroże, na pustynię, gdzie nie rosło najlichsze źdźbło trawy. Kaktusowe pole dawno znikło za horyzontem. Najgorsze jednak było to, iż Be-demu pomyliły się strony świata. Nie wiedział, gdzie jest wschód, gdzie południe. Słońce zdołało przewędrować szmat nieba i z jego położenia niczego już nie potrafił wywnioskować. Wobec takiej sytuacji postanowił trzymać się nadal tropu. Przecież tamci musieli wreszcie dotrzeć do miejsca, w którym znajdowała się woda, może do osiedla ludzkiego, a oderwanie się od ich tropu groziło, że zgubi się na pustyni. Tak więc Bede ruszył wydeptaną ścieżką. W którymś tam miejscu, o jakiejś tam godzinie (bo dokładnie nie pamiętał) ujrzał przed sobą, bardzo jeszcze daleko, szarą chmurkę kurzu. Chmurka była ani mała, ani duża, taka właśnie, jaką wywołuje kilkanaście kopyt końskich bijących w piaszczystą glebę. Oto byli ci, których śladem podążał. Dzięki tej chmurce kurzu oni nie mogli go zauważyć, on mógł bez ryzyka obserwować kierunek ich jazdy. Bardzo wygodna sytuacja. Zmieniła się, gdy Bede niespodziewanie dostrzegł czarny punkcik zbliżający się z prawej strony. Wkrótce mógł już rozpoznać samotnego jeźdźca. Uznał to za pomyślny zbieg okoliczności, okazję do zasięgnięcia języka, bo spotkania z samotnym wędrowca Bede się nie lękał. Skręcił więc konia i pogalopował naprzeciw. Tamten — również go dostrzegł, na chwilę się zatrzymał, lecz znowu ruszył przed siebie. Stanęli, jeden naprzeciwko drugiego, o kilka kroków, obaj trzymając w dłoniach broń. Nieznajomy schował ją pierwszy i radośnie wykrzyknął: „Buenos dias... Que suerte!" — Teraz już wiem, co to znaczy — opowiadał Bede — lecz wówczas, gdyby nie radosna mina tamtego, mógłbym równie dobrze uznać jego słowa za wezwanie do walki lub do poddania się. Przecież nie znam hiszpańskiego. Na szczęście ten vaquero, bo był to vaquero z hacjendy, znał kilka słów angielskich. Kiedy zrozumiałem, o co mu chodzi, natychmiast zmieniłem decyzję swego powrotu za Rio Grandę. — Szlachetnie pan postąpił — wtrącił się Gonzales. — Wszyscy panu zawdzięczamy życie. Bede lekko wzruszył ramionami. — Nie myślałem wówczas o tym. Vaquero zdołał mi wytłumaczyć, że obłoczek kurzu, jaki mnie wiódł w nieznane, wzbijany jest kopytami koni bandy Robleda. Zapytałem, ilu ich jest. Pokazał na palcach obu dłoni, i to dwukrotnie. Dwudziestu ludzi! A dokąd zmierzają? Nie był tego pewien, lecz podejrzewał, że w kierunku hacjendy. Jeśli się nie mylił, waszym skórom mogło grozić poważne niebezpieczeństwo. Jak mu zapobiec? Nie wiedziałem. Wówczas vaquero wyjaśnił mi, że gdzieś w okolicy przebywa jeszcze siedmiu vaquerów, których wysłano, aby zbadali, dokąd udał się Rabledo. Z siedmioma uzbrojonymi ludźmi można wiele dokonać, zwłaszcza gdy się zaskoczy przeciwnika. Tak sobie pomyślałem. Tylko należało tych ludzi najpierw zgromadzić. Gdy wreszcie odszukaliśmy jednego z nich, wisząca na horyzoncie chmurka kurzu już zdążyła roz- płynąć się w powietrzu. Z odszukaniem dwu następnych poszło szybciej. Ten kurz ich również zaalarmował i znaleźli się na naszej drodze. Było nas już pięciu, więc nie oglądając się na innych pognaliśmy ku hacjendzie. Z dalszej relacji Bedego wynikało, że była to szaleńcza jazda, a konie tylko dlatego nie padły, że odległość nie była wielka. Przybyli do granic hacjendy, do rowu nawadniającego, bez przeszkód i przez nikogo nie zauważeni. Życie w hacjendzie wydawało się toczyć zwykłym, codziennym torem. Przez chwilę łudzili się nawet, że banda ominęła gospodarstwo i udała się w jakimś innym kierunku. Złudzenie nie trwało długo, a z opowiadania Bedego wynikało, że to właśnie on dostrzegł pomyłkę. Szczerze przyznał, że początkowo cisza i spokój panujące na polach i łąkach wprowadziły go w błąd. — Jednak, dżentelmeni — mówił — mam już taką naturę, że na zimne dmucham. Postanowiłem i teraz podmuchać. Wytłumaczyłem vaquerom, żeby zsiedli z koni, że tak będzie bezpieczniej. Posłuchali. Ruszyli w głąb hacjendy ze strzelbami w dłoniach, jeden za drugim, jak ustawił ich Bede. Dotarli do corralu, w którym trzymano najlepsze wierzchowce, przeznaczone dla hacjendera i jego rodziny. Normalnie nikt ich nie pilnował, bo i po co? Zwierzęta nie były w stanie przeskoczyć wysokiego ogrodzenia. Tym razem — i to wzbudziło podejrzenie idących za Bedem ludzi — corralu strzegł uzbrojony mężczyzna, oparty plecami o palisadę. Swej funkcji widać jednak nie traktował poważnie, bowiem długa rusznica wisiała na sęku jednego z drągów ogrodzenia, a jej właściciel, zadarłszy głowę ku niebu, zajęty był wlewaniem do gardła zawartości wielkiej tykwy. Gdy podeszli bliżej, Bede — pociągnąwszy nosem — stwierdził, że nie była to woda. Pijący oderwał tykwę od ust, spojrzał na przybyszów niezbyt przytomnym wzrokiem i coś tam zagadał bełkotliwie, czego Bede nie zrozumiał, lecz zrozumieli vaquerzy. Efekt tych słów był piorunujący. Dwu idących za Bedem ludzi wyskoczyło jak sprężyny z zepsutego fotela. Strażnik został obalony, związany, a do ust wepchnięto mu knebel. — To człowiek Robleda — wyjaśnił jeden z vaquerów. Skrępowanego ciśnięto w głąb corralu, gdzie rosła trawa tak wysoka, że zakryła leżącego. Odebrano mu długą rusznicę. — Pomyślałem — mówił dalej Bede — że jeśli cała banda w taki sposób spełnia rozkazy swego dowódcy, jej likwidacja stanie się tylko wesołą zabawą. Jednak nie lekceważyłem niebezpieczeństwa. Od corralu, w zupełnym milczeniu i w tym samym szyku, ruszyli w kierunku zabudowań gospodarczych, wytężając wzrok i nastawiając uszu. Nic, zupełna cisza i ani jednej sylwetki ludzkiej w polu widzenia. Bede przeląkł się, czy nie przybyli za późno. Przyspieszył kroku, a za nim maszerująca czwórka. Zatrzymali się na chwilę przed długą szopą o płaskim dachu. Przez szpary w ścianie dostrzegli półmroczne wnętrze i uchylone wrota po przeciwległej stronie. Wyglądało na to, że wewnątrz nie ma nikogo. Podczołgali się do drzwi, wskoczyli do środka. Znaleźli się we wnętrzu magazynu ziarna. Nieco rozsypanej kukurydzy zalegało klepisko, a na prawo i lewo piętrzyły się pękate wory, tworząc dwie równoległe ściany. Jednak magazyn nie był bezludny! W przejściu między workami nieruchomo spoczywali skrępowani vaquerzy Gonzalesa. Było ich dziesięciu. Bede przeraził się. Robledo długo już musiał buszować po hacjendzie, skoro zdołał unieszkodliwić tylu jej pracowników. A co się stało z hacjenderem i jego rodziną? Jeńcy zostali szybko oswobodzeni z pęt i z knebli w ustach. Niektórzy byli nieco poturbowani, lecz natychmiast porwali się na nogi i poczęli gadać jeden przez drugiego, aż Bede wrzasnął na nich gromko, pytając: — Gonzales? Hacjendero? Otrzymał bardzo długą odpowiedź, z której, niestety, pojął tylko jedno słowo: casa. A więc w domu należało szukać Gonzalesa. Nie czekając na vaquerów wybiegł z szopy. Dokoła nadal było pusto i nikt mu w drodze nie przeszkodził. Dostrzegł otwarte okna, skoczył pod najbliższe. — I to już wszystko, dżentelmeni — zakończył relację. — Resztę znacie. Znaliśmy. Gdy nasz wybawca znalazł się w jadalni, podbiegłem do rozciągniętych na podłodze napastników. Najlepsza nawet wiedza lekarska nie mogłaby im pomóc. Dwaj zostali trafieni w sam środek czoła, trzeci — Antonio Robledo — w tył głowy. O takt Bede okazał się znakomitym strzelcem, lecz nie byłem w stanie pogra- tulować mu jego błyskawicznej akcji, zbyt krwawe dała efekty. Rzekłem więc tylko: — Wszyscy trzej nie żyją... Zupełnie automatycznym ruchem chwyciłem lufę winchestera, który podsunął mi Karol. Zdążył w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób wybiec z jadalni, zabrać broń z naszego pokoju i błyskawicznie powrócić. Wy- skoczyliśmy, całą czwórką, przez okna. Usłyszałem głos karabinu, po nim drugi, bardziej głuchy, jakby dobiegający z wnętrza jakiegoś budynku, lecz z którego? Gonzales twierdził, że gdzieś z prawej strony, Karol — że z lewej. Podzieliliśmy się na dwie grupy, co nie było decyzją rozsądną, jednak lepszą od jałowego sporu zabierającego drogocenny czas. Robledo nie żył, lecz jego banda buszująca po hacjendzie stanowiła dla nas nadal śmiertelną groźbę. Pobiegłem za Karolem. Skręcił ku jakiejś budowli gospodarczej, samotnie wznoszącej się w polu. Zanim dopadliśmy ściany, zza rogu wyskoczyło kilkunastu jeźdźców, galopujących wprost na nas. Byłem tak zaskoczony, że gdyby nie Karol, pewnie oberwałbym końskim kopytem, Zdążył mnie szarpnąć (przez dobry tydzień, czułem potem ból ramienia), aż przewróciłem się, a rozpędzone rumaki przemknęły chyba o cal dalej. Zerwałem się, gdy konie przemknęły. Karol przyłożył do ramienia winchester, lecz natychmiast go opuścił. — To zbyteczne — powiedział, jakby się tłumacząc. — Miałbyś kłopot z rannymi... — Oczywiście — przytaknąłem skwapliwie. — Ilu ich było? Nie zauważyłeś? — Co najmniej dziesięciu. Chyba to cała reszta bandy. Okazało się jednak, że Karol mylił się w ocenie. W kilka minut później spotkaliśmy grupę vaquerów z Gonzalesem i Bede, prowadzących na postronkach dalszych czterech obdartusów. Nie będę opisywał szczegółów. Powiem tylko, że Gonzales i Bede złapali, bez większego ryzyka, tych z bandy, którzy nie zdążyli uciec. Jak się później z zeznań jeńców okazało, trzej spośród pracowników hacjendy pozostawali w zmowie z Robledo: dwaj vaquerzy i posługacz kuchenny. To właśnie on wprowadził Robleda i dwu jego ludzi do jadalni bocznym wejściem, tak że nikt tego nie zauważył. Ta „zdrada" najbardziej wstrząsnęła hacjenderem. Wierzył głęboko, że jego pracownicy są wiernymi i oddanymi mu ludźmi, że może na nich polegać. I takie rozczarowanie! A równocześnie — kłopot. Bo co z nimi począć? Pytanie padło podczas narady, na którą zaprosił nas Gonzales, gdy życie w hacjendzie wróciło do normy. W tej naradzie, oprócz mnie i Karola, wzięli udział seńora Concepcion oraz Bede. — Co począć z jeńcami? — zagaił zebranie gospodarz. Ponieważ nikt pierwszy nie kwapił się z zabraniem głosu, odparłem, że jeńcy należą przecież do Gonzalesa, i to jego, nie nasza decyzja powinna rozstrzygnąć o ich losie. — A co pan sądzi? — zwrócił się hacjender do Bedego. — Pan, bez którego wspaniałej akcji nie siedzielibyśmy teraz tak beztrosko przy stole. Jaki jest pana pogląd na sprawę jeńców? Odpowiedź wypadła zwięźle: — Uczynisz, seńor, co zechcesz. Czy puścisz ich wolno, czy powiesisz, nawet okiem nie mrugnę. Widziałem po minie Gonzalesa, że nasze odpowiedzi nie przypadły mu do smaku. Przecież niczego nie doradzały. Spojrzał na żonę, szukając u niej pomocy. Uśmiechnęła się. Prawdopodobnie hacjender nie po raz pierwszy oczekiwał od małżonki rozstrzygnięcia sprawy, której sam rozstrzygnąć nie umiał. — Nie pojmuję celu tych rozważań — wtrącił się niespodziewanie milczący dotąd Karol. — Nad czym się zastanawiać? Ci ludzie popełnili przestępstwo. Czyż nie obowiązują tu żadne prawa? — Ależ, seńor! — żachnęła się pani Gonzales. — Prawo obowiązuje, zapewniam pana. Żyjemy w cywilizowanym kraju. Zgodnie z prawem należy wszystkich tych ludzi, członków bandy i ich wspólników, odesłać do Chihuahua i oddać do dyspozycji władz. Lecz taki transport potrwa kilka dni i wymagać będzie eskorty grupy dobrze uzbrojonych strażników, bo trzeba liczyć się z próbą odbicia więźniów. Robledo zginął, lecz co najmniej połowa jego bandy ocalała. A ponadto... jeśli nawet transport dotarłby do celu, nie mam żadnej pewności, że przestępcy... zostaną przykładnie uka- rani. — Jakże to? :— wykrzyknął Karol, zaskoczony od- powiedzią. Sytuację wyjaśnił hacjender. — Rzecz w tym, jak już niedawno mówiłem panom, że w naszym pięknym kraju występują, niestety, w niektórych dzielnicach pewne oznaki rozprzężenia. Nie ma co ukrywać, seńores, że cierpi na tym przede wszystkim wymiar sprawiedliwości, dlatego... — Krótko mówiąc — przerwała mu małżonka — ktoś, na przykład nieżyczliwy nam, mógłby wypuścić napastników na wolność. I dlatego uważam, że w takiej sytuacji pozostaje: albo na miejscu osądzić schwytanych, albo — zrobiła pauzę — pozwolić im swobodnie odjechać. — Sąd na miejscu — zauważyłem — czyli coś na wzór naszego preriowego sądu Lyncha. Nigdy nie popierałem tego rodzaju wymiaru sprawiedliwości, ponieważ uważam go za bezprawie! — Bezprawie? — powtórzył Bede tonem pytania. — Oczywiście — poparł mnie Karol. — W sądzie prerii nie istnieją sprawiedliwi sędziowie. Przecież nawet ci, którzy nie zostali poszkodowani, liczą się z tym, że mogą nimi zostać. Dlatego wyrok w większości wypadków jest stronniczy. A poza tym... wysokość kary powinna być dostosowana do szkodliwości czynu, a sąd Lyncha zna jedną tylko karę: śmierć. Wiesza się więc na najbliższym drzewie zarówno złodzieja koni, jak i mordercę. Przepraszam — zwrócił się do hacjendera — że wtrącam się w nie swoje sprawy -— tu Gonzales przecząco potrząsnął głową — lecz czy choć jeden z pańskich ludzi został zabity lub ciężko ranny? — Nie. Kilku jest nieco poturbowanych. — Czy poniósł pan jakie straty? — No... nie. — Czy więc wolno nam wobec napastników zastosować jedyną karę, jak wyrokuje sąd Lyncha: karę śmierci? Nikt mu nie odpowiedział. Dopiero po chwili milczenia Bede mruknął: — Cała ta banda, jak przypuszczam, popełniła niejedno morderstwo. — Może tak, może nie — stwierdził Karol. — Nie wolno nikogo skazywać na podstawie przypuszczenia. A poza tym... tych trzech zabitych w jadalni to chyba wystarczająca nauczka i kara równocześnie. Bede znowu coś tam mruknął, lecz tak cicho, że nie dosłyszałem. Ostateczna decyzja należała do Gonzalesa, lecz ten nadal z nią się nie kwapił. Czy przyczyną była obawa, że ostra kara spowodować może srogi odwet, czy też lękał się, że pobłażanie jeszcze bardziej rozzuchwali bandytów? Przecież pamiętałem — jeszcze ze wspólnej wędrówki po Arizonie — że hacjender był zawsze człowiekiem zdecydowanym i bardzo energicznym. Mimo woli drgnąłem na głos pani domu: — Powinniśmy tych ludzi puścić wolno. — Jest to jedyny sposób pozbycia się kłopotu — ciągnęła seńora Concepcion. — Postępując inaczej, tylko go sobie przysporzymy. Nie sądzisz tak, Pedro? — zwróciła się do męża. — Od początku myślałem o takim załatwieniu sprawy — odpowiedział. — Odstawić tych ludzi do Chihuahua to działać wbrew zdrowemu rozsądkowi, a skazywać ich na śmierć... to zbyt okrutne. — Puści ich pan na koniach i z bronią? — zagadnął Karol. — Na koniach. Nikt nie powie, że Gonzales kradnie konie, nawet gdy ich właścicielami są przestępcy. Jednak broń będą musieli zostawić. Za karę. — A ci trzej pana pracownicy pozostający w zmowie z Robledem? — Wygnam ich. To niewdzięcznicy i zdrajcy. Czy nie mam racji? — Tym razem nie — odparł Karol. — Popełni pan błąd i zyska trzech śmiertelnych wrogów. — Cóż więc pan radzi? — Niech im pan przebaczy i nadal zatrzyma w służbie. Dobrze obserwując, przez zaufanych ludzi, ich dalsze postępowanie. — Zaufanych! — wykrzyknął z goryczą hacjender. — Komóż mógłbym teraz ufać, jeśli tych trzech mnie zawiodło? Zabrzmiało to dość pompatycznie, lecz przyzwyczajeni już do takich sformułowań, nawet okiem nie mrugnęliśmy. — Darzył ich pan specjalnymi względami? — zapytał Karol. — Cóż znowu! Lecz przecież nie działo się im źle. — A można wiedzieć, ilu pracowników zatrudnia pan w hacjendzie? — To nie tajemnica. Pięćdziesięciu ośmiu. — I nigdy się pan na nich nie zawiódł? — Hm... w takim stopniu, jak na tej trójce zdrajców, nigdy! — Wobec tego jest pan najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Mieć taką gromadę ludzi pod swymi rozkazami i zawieść się tylko na trzech! Toż to się prawie nie liczy. Jeszcze raz radzę panu okazać wspaniałomyślność. Kto wie, może w ten sposób zmieni pan wrogów w oddanych sobie przyjaciół? Gonzales przystał na takie rozwiązanie, lecz dopiero wówczas, gdy wniosek Karola poparła seńora Concepcion. I w ten sposób uniknęliśmy zarówno sądu Lyncha, jak transportowania schwytanych do odległego miasta Chihuahua. Nie wdając się w zbędne szczegóły, powiem tylko, że ludzie Robleda puszczeni zostali wolno na swych własnych wierzchowcach. Odebrano im broń, lecz zaopatrzono w żywność na trzy dni. Widziałem, jak odjeżdżali nie kryjąc swej radości. Trzej pracownicy hacjendy — opowiadał mi o tym Karol, ponieważ ja nie chciałem uczestniczyć w ich rozmowie z Gonzalesem — bardzo się kajali, chcieli go całować po rękach usłyszawszy, że w niepamięć zostaje puszczone ich przewinienie. Tak zakończyła się ostatecznie historia napadu na hacjendę, a równocześnie rozpoczęła się historia inna, związana z naszą wyprawą w pasmo Sierra Mądre Occidental. Kiedy już bowiem wszystko zostało opo- wiedziane i rozważone, co by było, gdyby wypadki przybrały inny obrót, nieoczekiwana informacja skierowała nasze zainteresowania w inną stronę. Seńora Concepcion, w kilka dni po napadzie Robledo, zdradziła nam wreszcie wyniki swych studiów nad moją mapą. W podręcznej bibliotece odnalazła książkę traktującą o wyprawach badawczych, mających na celu odszukanie i zabezpieczenie dla przyszłych pokoleń skarbów przeszłości, świadczących o wysokiej cywilizacji i bogatej kulturze ludów, które te ziemie kiedyś zamieszkiwały. — Wśród tych znalezisk — tłumaczyła pani Concepcion — jak rozmaite dzieła sztuki ludowej, przedmioty codziennego użytku albo służące kultom religijnym, trafiały się wyroby ze złota, srebra, jaspisu... Ile ich jeszcze kryją ruiny dawnych miast, grobowce i nie zbadane pustkowia, ongiś gęsto zaludnione, któż odgadnie? Słyszałem już dawniej o tych sprawach, lecz Karol i Bede z powątpiewaniem kiwali głowami, nie bardzo rozumiejąc, jaki sens ma pracochłonne grzebanie w ziemi dla wydobycia z jej wnętrza glinianego garnka, strzały z kamiennym grotem czy prymitywnej siekierki. Przestali się dziwić dopiero wtedy, gdy nasza gospodyni wspomniała o szczerozłotych bransoletach, pierścieniach i nausznicach wysadzanych drogimi ka- mieniami. Otóż — jak mówiła dalej pani Concepcion — w roku 1865, a więc w pełni trwającej walki zbrojnej toczonej przez Juareza z wojskami Maksymiliana *, wyruszyła w kierunku Sierra Mądre Occidental wyprawa kilku — jedni twierdzili: uczonych, inni: awanturników. W zawierusze wojennej mało kto interesował się losami tej garstki wędrowców, szukających nie wiadomo dokładnie czego. Gdy nadeszły lata pokoju, któryś z archeologów przypomniał sobie o tej wyprawie i starał się odszukać jej uczestników. Bez żadnego jednak rezultatu. Mnożyły się plotki. Powiadano, że na czele wyprawy stał niejaki Bazaine — Francuz, bliski krewniak Achillesa Bazaine, generała, później marszałka, dowódcy francuskiego korpusu ekspedycyjnego w Meksyku. Że brało w tej wyprawie udział paru geografów oraz grupa Indian-przewodników. Informacja ta została wyśmiana. Stwierdzono, że głównodowodzący francuskimi siłami w Meksyku nie miał takiego krewnego, a jeśli nawet miał — dodawali ostrożni sceptycy — noga tego krewniaka nigdy nie dotknęła meksykańskiej ziemi. Na koniec zgodnie uznano pogłoskę o wyprawie w Sierra Mądre Occidental za bajkę, nie wiadomo gdzie, kiedy i w jakim celu wymyśloną. Mimo takiej opinii w kilku pracach geograficznych zamieszczono o niej wzmianki zaopatrzone znakami zapytania. Tyle nam opowiedziała seńora Concepcion. Starałem się wszystko streścić wiernie, lecz jeśli popełniłem jakieś błędy — proszę o wybaczenie. Nie jestem ani historykiem, ani geografem, ani archeologiem, a dzieje Meksyku znam bardzo pobieżnie. — Otóż, seńores — mówiła dalej małżonka hacjendera -— po paru latach zagadkowa sprawa odżyła. Pewien Indianin z plemienia Zapoteków, mieszkający niedaleko Oaxaca, wyznał przed śmiercią spowiednikowi, że zabił człowieka. Przed wielu, wielu laty. Co oznaczało słowo „wiele", nie można było ustalić, ponieważ ten Zapotek nie potrafił liczyć. Wyjaśnił jednak dodatkowo, że w tamtym czasie trwała wielka wojna. Fakt zabójstwa nie byłby niczym nadzwyczajnym, lecz zdumiewająco przedstawiały się okoliczności, w jakich mor- derstwo zostało popełnione. Oto Indianin wyznał, że wraz z kilkoma swymi pobratymcami brał udział w jakiejś wyprawie w głąb Sierra Mądre Occidental. Wyprawa kierowana była przez cudzoziemców, słabo władających hiszpańskim, i przez Kreolów. Indianie zostali .zwerbowani na wyprawę przez Kreolów za wynagrodzeniem tak dla nich wysokim, że zgodzili się opuścić swe rodzinne strony i powędrować daleko na północ. Podobno, jak opowiadał Indianin, odkryli w górach jakieś olbrzymie skarby, lecz przyniosły one nieszczęście znalazcom. Cudzoziemcy zapragnęli przywłaszczyć je wyłącznie sobie. Doszło do bójki z Kreolami. Jeden z cudzoziemców został zabity, drugi — uciekł. Nieco później Kreole również się pokłócili przy podziale skarbów i wezwali na pomoc Indian, jedni przeciw drugim. Skończyło się na tym, że biedni i ciemni Zapotecy zorientowali się wreszcie, jaką wartość posiadają znalezione przedmioty, i zaatakowali Kreolów, którzy nierówną walkę przypłacili życiem. Wówczas to właśnie spowiadający się Indianin zabił jednego z białych. Rzecz nigdy nie zostałaby ujawniona, gdyby nie ciekawość spowiednika. Zapytał, co składało się na znalezio- ny „skarb". Umierający odparł, że były to przedmioty ze złota i srebra: nausznice, naszyjniki, bransolety i jakieś figurki ludzi i zwierząt. Zapotecy mieli zamiar zabrać to wszystko, lecz tego samego dnia, w którym zginęli Kreole, powrócił samotny cudzoziemiec. Zaczaił się, a gdy Indianie beztrosko spali, ukradł im broń. Rankiem kazał im wsiąść na konie i ruszać w powrotną drogę. Posłuchali, lecz zawrócili po kilku godzinach, licząc na to, że cudzoziemiec odjechał nie zabrawszy wszyst- kich „skarbów". Srodze się zawiedli. Powitały ich kule. Uzbrojony cudzoziemiec czuwał, ranił jednego z Indian, a resztę zmusił do rejterady. Tym razem towarzyszył, w pewnej odległości, grupie Zapoteków. Opuścił ją dopiero o zmierzchu. Następnego dnia przepędzeni usiłowali raz jeszcze spróbować szczęścia, lecz zmylili drogę. Zrezygnowali więc i powrócili w rodzinne strony. Spowiednik uzyskał zgodę umierającego na przekazanie tych informacji władzom, co też zostało dokonane. Poczęto szukać indiańskich uczestników wyprawy, lecz bezskutecznie. Widać Zapotecy przestraszyli się i nikt ani słówkiem nie zdradził, że wie cokolwiek o tej sprawie. W końcu urzędnicy administracji doszli do wniosku, że opowieść przekazana księdzu była jedynie chorobliwym majaczeniem i... sprawę uznali za zakończoną. To już cała historia, seńores. Przed paru laty wątpiłam w jej prawdziwość. Teraz skłonna jestem przypuszczać, że tkwi w niej ziarno prawdy. — Czy to ma jakiś związek z mapą? — zapytał Karol. — Tak. Pańska mapa, doktorze — zwróciła się do mnie — wygląda na mapę używaną podczas tamtej wyprawy. Świadczyłyby o tym pewne szczegóły... — Przypuszczenie czy pewność? — zagadnąłem. — Coś pośredniego. Zapomniałam wspomnieć o dro- biazgu, przecież niezwykle ważnym. Zapotek mówił księdzu, że jeden z cudzoziemców miał wielki papier, który zawsze nosił przy sobie i z którym ostatecznie uciekł. To miał być Francuz. Indianin dodał, że cudzoziemiec coś tam wciąż znaczył na papierze. — A więc przypuszcza pani, że nabyta przeze mnie mapa jest identyczna z używaną przez Francuza? Skinęła głową. Karol wstał z krzesła i spojrzał na rozłożony arkusz. — Poprawki są naniesione atramentem — powiedział. — Chyba się nie mylę? — Oczywiście, że to atrament — odparłem. — Masz jakie wątpliwości? — Mam. Któż wozi na tak długą wędrówkę pióro i atrament? — Przypuszczam, że najpierw poprawki narysowano ołówkiem. Dopiero później utrwalono je atramentem. — Nie dostrzegam ani śladu ołówka. — To o niczym nie świadczy. Przecież minęły dwa- dzieścia trzy lata! Bo poprawki miały być wykonane w 1865 roku, jak wynika z opowieści seńory. Siady ołówka musiały zniknąć — dowodziłem. — Przypuśćmy — zauważył sceptycznym tonem Karol. — Jak jednak wytłumaczyć wędrówkę mapy z północnego Meksyku aż po Milwaukee? Co miał do roboty tajemniczy Francuz nad jeziorem Michigan? — Zaiste, Karolu, zbyt wielu wymagasz odpowiedzi. Może ten Francuz pochodził z Kanady i tam powracał? Może mapę ktoś ukradł? — Seńor Gordon — wtrąciła się gospodyni — różne wątpliwości można by rozstrzygnąć dopiero po przybyciu na miejsce oznaczone na mapie. Lecz w jaki sposób mapa zawędrowała tak daleko na północ, tego się chyba nigdy nie dowiemy. — Sprawdzić! — wykrzyknął niespodziewanie hacjender. — To doskonała myśl. Zamierzałem panom pokazać szmat naszego kraju, a Zachodnia Sierra jest piękna i obfituje w zwierzynę. Jedźmy tam! Nic nie stracimy, jeśli mapa okaże się pomyłką. Zapolujemy i obejrzymy ciekawe strony. — To brzmi zachęcająco — zauważył Karol. — Czy to jednak możliwe w obecnej sytuacji? — Myśli pan o Robledo? Herszt nie żyje, a banda rozbita. — Hm... prawda, jednak wydaje mi się, że nie powinien pan opuszczać teraz hacjendy. Licho nie śpi. — Istotnie — wtrąciła się seńora Concepcion. — Przez jakiś czas powinniśmy tu pozostać. Trójka naszych najlepszych zwiadowców-vaquerów ruszyła w ślad za uciekającymi, aby zbadać, dokąd się udali. Musimy poczekać na ich powrót. Dostrzegłem, jak Bede poruszył się niespokojnie. Dotąd milczał, jak gdyby historia mapy wcale go nie interesowała. — A ja wracam na północ — odezwał się jakoś niezbyt zręcznie. — Po raz drugi chyba nie zabłądzę... — Seńor chce nas opuścić? — zdumiał się hacjender. — Po tym wszystkim, czego dla nas dokonał? Ależ to niemożliwe! Nie spłaciłem swego długu, a nie mam innego sposobu wyrażenia swej wdzięczności, jak tylko gościć pana jak najdłużej! Bede uśmiechnął się: — Moje interesy wymagają; abym się udał na tamten brzeg Rio Grandę. — Czy to coś pilnego? — zaniepokoił się Gonzales. — Nie powinien pan odjeżdżać tak nagle. Nie będę tu przytaczał wszystkich argumentów hacjendera przemawiających za pozostaniem Bedego. Nie przekonały uparciucha. Dopiero gdy nasz gospodarz przed oczyma — raczej przed... uszami! — słuchaczów roztoczył miraż skarbów, jakie odkryjemy („ten samotny Francuz — dowodził — nie mógł niczego zabrać, by zaznaczył miejsca ukrycia na mapie") — Bede zmiękł i przyznał, że jego interesy na północy nie są znowu tak pilne, a być może stały się już nieaktualne. Nie spodobała mi się ta nagła zmiana decyzji. Czyżby nasz tajemniczy towarzysz sądził, że „skarbami" po prostu podzielimy się? Ba, jeśli Bede — jak przypuszczałem — był poszukiwany listem gończym agencji Pinkertona, takie mniemanie bardzo pasowało do jego moralnej sylwetki. Tymczasem jednak otaczała go sława pogromcy Robledo, sława człowieka, który ocalił hacjendera. Przecież.... nigdy dotąd nie spotkałem osobnika, który w tak krótkim czasie wyprawił na tamten świat lub poranił tyle ludzi! Na próżno przekonywałem sam siebie, że zabici i ranni byli groźnymi dla otoczenia opryszkami. Krwawe jatki pozostaną krwawymi jatkami, bez względu na to, z jakiego punktu widzenia za- gadnienie rozpatrywać. Bede był odważny, ani chybi! Lecz nie tylko odwaga przesądza o wartości człowieka. I tak oto zapadła decyzja sprawdzenia, gdzieś tam w górskiej głuszy, czy moja mapa stanowiła ongiś własność uczestnika tajemniczej wyprawy, czy też nie miała z tą wyprawą nic wspólnego. Zresztą, każdy z nas traktował zaplanowaną wędrówkę inaczej. Karol — jako okazję do polowania na płową zwierzynę. Bede — najprawdopodobniej — jako możność łatwego wzbogacenia się, Gonzales — jako piękną wycieczkę, podczas której chciał nam pokazać egzotyczną przyrodę swego kraju. Wydaje się, że tylko ja i seńora Concepcion (bo co myślała na ten temat Inez — nie wiem) wierzyliśmy, że w dzikich górach istotnie natrafimy na ślady jakiejś nie odkrytej dotychczas tajemnicy. Po naszej naradzie rozmawiałem z panią Concepcion parokrotnie, a nawet oglądałem jej imponujący księgozbiór. Wydaje się, że w ten sposób zyskałem sobie sympatię gospodyni. Bo tylko ja jeden naprawdę zainteresowałem się, choć pobieżnie, treścią grubych tomów traktujących przede wszystkim o geografii Meksyku i południowych części Ameryki Północnej. Seńora Concepcion pokazała mi kopię mapy Florydy, sporządzoną. z oryginału narysowanego przez Jacąues le Moyne de Morgues, uczestnika francuskiej ekspedycji na Florydę w 1564 roku. Mało się na tych sprawach znam, lecz gospodyni zapewniła mnie, że mapa ta, zwłaszcza w częściach lądu, który Francuzi spenetrowali, jest zdumiewająco dokładna. Przy okazji wspomniała o swym własnym udziale w kilku wyprawach mających na celu opracowanie kartograficzne nie zbadanych rejonów oj- czystego kraju. Biorąc pod uwagę trudności, jakie musiała pokonać, by wedrzeć się w świat wiedzy, jak dotąd niedostępny kobietom, należało uznać panią Gonzales za osobę nie- przeciętną. Dlaczego jednak, osiągnąwszy tak wiele, zamknęła się w odległej od centrów kulturalnych i nau- kowych hacjendzie? W Stanach Zjednoczonych pierwszy dyplom naukowy uzyskała kobieta za studia lekarskie w roku 1849, lecz tu, w konserwatywnym społeczeństwie Meksyku, w którym życiową rolę kobiet ciągle jeszcze ograniczano do prowadzenia domu — pani Concepcion natrafiła widać na przeszkody nie do przezwyciężenia. Nieco później stwierdziłem, że poświęcając swój czas wyłącznie problemom hacjendy, seńora Concepcion orientuje się w gospodarce rolnej nie gorzej od męża. Nasz pobyt w gościnnym domu dobiegał końca. Powrócili z dalekiej wyprawy wysłani przez Gonzalesa zwiadowcy- vaquerzy. Od nich dowiedzieliśmy się, że trzej puszczeni przez hacjendera ludzie nie podążyli za uciekającą grupą, lecz skierowali się ku pustynnej wyżynie Mapimi, ciągnącej się na południe od hacjendy i koryta rzeki Conchos. Grupa uciekająca pognała na północ. Jeden z vaquerów opowiedział, że bandyci, pozbawieni wodza, pokłócili się. Opowiadający obserwował ten incydent, ukryty za piaszczystym pagórkiem. O mało nie doszło do bójki, na koniec pięciu ludzi ruszyło dalej na północ, pięciu skierowało się na zachód. Vaquerzy również się rozdzielili, by nadal ich obserwować. Po kolejnych dwu dniach jazdy nabrali pew- ności, że pierwsza piątka uciekających zmierza ku granicy Stanów Zjednoczonych, druga — ku Zachodniej Sierra Mądre. Wynikało z tego, że dawna banda Robledo nie ma zamiaru powtórzyć napadu na hacjendę. — A teraz, seńores — powiedział hacjender po zdaniu nam tej relacji — czas pomyśleć o mapie i o wyprawie. Było dla mnie jasne, że naszą ekspedycję w góry po- prowadzi sam Gonzales, że na pewno towarzyszyć mu będzie grupa dobrze uzbrojonych ludzi, lecz kto z rodziny pojedzie z hacjenderem — o tym nie było dotąd mowy. Przypuszczałem, że starym zwyczajem zabierze z sobą córkę. Zaskoczyła mnie więc wiadomość, że seńora Concepcion również wybiera się w drogę. Zdziwienie Karola wyraziło się w pytaniu: — I nie obawia się pan zostawić gospodarstwo bez opieki? — Bez opieki? — powtórzył hacjender. — Opiekę ma zapewnioną, i to doskonałą. Mój zarządca to człowiek energiczny, znający się na rzeczy i godny zaufania. Ja znam się na ludziach! Taktownie przemilczałem biadania Gonzalesa sprzed kilku dni na temat zaufania... Więc oto ustalony został skład „ekspedycji", jak ją szumnie nazywał hacjender: nas trzech, Gonzales z rodziną, pięciu konnych vaquerów pozostających pod bezpośrednimi rozkazami Coylego (tego od koni), woźnica z wozem, w którym miał jechać kucharz i osobisty służący hacjendera. Powiem szczerze — nie przypadła mi do smaku tak liczna karawana: ciężki, mało ruchliwy zespół ludzi i bagaży. Jakże się to różniło od moich poprzednich wędrówek w towarzystwie Karola jedynie, podczas których przywykłem do swobody, jaką dawał dobry wierzchowiec i niewielki bagaż przytroczony do siodła. Pocieszałem się myślą, że hacjender — taki, jakim poznałem go przed laty w Arizonie — umiał znosić nie byle jakie trudy podróży w nieznane. Któregoś dnia, gdy zorze świtu pomalowały niebo różowymi barwami, wyruszyliśmy: dwunastu ludzi na koniach, trzech — na koźle wielkiego wozu krytego płócienną budą. Powróciłem do traperskiego przyodziewku, który przez pierwsze godziny po zrzuceniu lekkiego i miękkiego stroju z bawełny wydał mi się ciężki, sztywny i szorstki w dotyku. Natomiast Karol nie ukrywał zadowolenia powróciwszy do swej traperskiej skóry. Obie panie również zmieniły suknie na spodnie i bluzy — co na pewno zgorszyłoby niejednego meksykańskiego seńora. Strumykiem płynącym poprzez hacjendę dotarliśmy do rzeki Conchos i tu, pożegnani przez administratora hacjendy, ruszyliśmy w górę rzeki ku Sierra Madre Occidental. Wybór takiej drogi zapewniał nam wodę na tych jałowych, prawie pustynnych ziemiach. Na przeciwległym brzegu Conchos zaczynała się bezwodna wyżyna — Bolson de Mapimi *. Dostrzegłem faliste pagórki porośnięte rzadką i niską trawą, gdzieniegdzie pocięte rozpadlinami, gdzieniegdzie ponad płaszczyznę wyrastały piaszczyste wzgórza. Jak wyjaśnił mi Gonzales, niewielkie jeziorka i strumyki w porze letniej prawie całkowicie tam wysychają. Wzdłuż Conchos posuwaliśmy się tak długo, jak długo trasa ta zgodna była z kierunkiem wyznaczonym przez moją mapę tajemniczymi kwadracikami i trójkątami. Przewodnikiem naszej wyprawy była pani Concepcion i ona też zdecydowała — po porozumieniu się z małżonkiem — w którym miejscu należało pożegnać się z rzeką. Podróż upływała bez przeszkód, okazała się nawet nieco monotonna. Jednostajny, prawie pustynny krajobraz zmienił się dopiero wówczas, gdy zagłębiliśmy się w doliny, wybiegające z gór w nizinę, niczym rozcapierzone palce olbrzyma. Tu przyroda odkryła nam bardziej interesujące oblicze: zielone gaje i szmaragdowe łąki, ciemne bory na dalekich zboczach awangardy gór i pieniste, mieniące się w słońcu siklawy, walące z szumem po skalnych progach. Na koniec dotarliśmy do niewielkiego jeziora. Tu mieliśmy pozostać dwa, a nawet trzy dni. Don Pedro Gonzales nie zapomniał przecież o polowaniu i właśnie chciał sprawdzić celność swej broni na czworonogich mieszkańcach podgórza. Do jeziorka dotarliśmy o zmierzchu. Następnego dnia ran- kiem hacjender ze swą córką, Karolem i Coylem ruszył na pierwsze łowy. Według jego słów tereny te obfito- wały w pumy, jaguary, oceloty i rysie, w borsuki i szopy, w owce wielkorogie i w mnóstwo zwierzyny innych gatunków. Barry Bede nie zdradzał chętki do polowania, a ja jeszcze nie odsapnąłem po kilkudniowej jeździe i nie nęciła mnie piesza, wielogodzinna wędrówka. Tkwiłem więc na krawędzi skarpy, nad wodą, rozkoszując się spokojem i pięknem przyrody, a Barry Bede, obojętny na te wszystkie widoki spał w cieniu modrzewia. Zanim się położył, opowiedział mi — tym razem ze wszystkimi szczegółami, które poprzednio pominął — o swej nieudanej wędrówce ku Rio Grandę. Po czym ziewnął i oświadczył, że musi nieco odpocząć. Znaki przeszłości Woda cicho pluskała o brzeg, na płyciznach poruszały się gromadki malutkich rybek, chroniące się tu przed napastnikami głębin. Spojrzałem w lewo. Złudzenie? A może to pień drzewa podmytego przez wody jeziora? Szybko podniosłem się i jeszcze szybciej pobiegłem szukać seńory Concepcion. Odnalazłem ją między pierwszymi drzewami boru, który otaczał łąkę nad jeziorem. Siedziała na krzesełku przed namiotem, z grubą książką w dłoniach. — Człowiek?! — zawołała zrywając się z krzesła, gdy poinformowałem ją o swym spostrzeżeniu. — Wygląda na samotnego rybaka. Albo na myśliwego — uzupełniłem informację. — Świetnie! Ten rybak czy myśliwy na pewno lepiej od nas zna okolicę. Byle go tylko nie spłoszyć. Jeśli zobaczy tyle koni i ludzi, gotów się przestraszyć i umknąć. Spieszmy się, doktorze. Pobiegliśmy aż .do miejsca, w którym las tworzył małą polankę. Tu pasły się konie, tu stał nasz wóz, z widoczną z daleka białą budą. — Antonio! — zawołała moja towarzyszka. A gdy zbliżył się jeden z vaquerów, rozkazała: — Wepchnijcie wóz głębiej między drzewa, konie również. Powiedz ludziom, żeby nie wychodzili z lasu, ktoś płynie do nas po jeziorze. Wydawszy polecenie, skierowała się ku wodzie, ja za nią. — Łódka — stwierdziła stanąwszy kilka kroków od brzegu. — Kładźmy się, doktorze, nasz widok może go spłoszyć. Trawa w tym miejscu sięgała wyżej kolan, więc zakryła nas całkowicie, ale my mogliśmy obserwować jezioro. — Czyżby tutejsi mieszkańcy byli aż tak strachliwi? — zagadnąłem szeptem swą sąsiadkę. — Jak dotychczas dali się nam we znaki raczej zbytnią śmiałością. — Właśnie, właśnie — odparła. — Nadmiar odwagi jednych powoduje uzasadnioną ostrożność innych. Warunki bezpieczeństwa, zwłaszcza tu, na północy, pozostawiają sporo do życzenia. Takich band jak Robleda jest znacznie więcej. Jedne głoszą, że są stronnikami Diaza, inne, że przeciwnikami, a cierpi na tym spokojna ludność. — Coś jak u nas podczas wojny Północy z Południem — zauważyłem. — Byłem wówczas małym chłopcem, lecz coś niecoś pamiętam z tamtych czasów. — O, tu jest znacznie gorzej. Wasza wojna domowa nie objęła całego kraju. U nas, poza wielkimi miastami, nie istnieje żadna oaza spokoju. Niech pan spojrzy, doktorze — nagle zmieniła temat — on jest coraz bliżej i wygląda na to, że zamierza przybić do brzegu. Nie myliła się. Łódka coraz wyraźniej kierowała się w naszą stronę. Człowiek stał na rufie i długą tyką popychał swój wątły stateczek. W końcu dziób zaszurał na przybrzeżnym piasku. Wioślarz wyskoczył na ląd. Wtedy moja towarzyszka podniosła się. — Buenos dias — powiedziała. Zatrzymał się jak skamieniały. Wybiegłem spośród traw, odcinając mu drogę odwrotu. Zaniechał ucieczki obserwując mnie i seńorę Concepcion czarnymi jak węgiel oczami. — Nie zrobimy ci nic złego — powiedziała pani Gonzales. Zamruczał coś niewyraźnie. — Twierdzi, że jest spokojnym rybakiem i musi wracać do swej wioski — wytłumaczyła mi pani Concepcion. — To dialekt — dodała — mieszanina hiszpańskiego i języka Tarasków. Przybysz znowu coś mruknął i teraz rozpoczęła się rozmowa, której treści, niestety, nie pojąłem. Okazało się, że znajomość samej hiszpańszczyzny na terenie Meksyku nie wystarcza! Jak się później dowiedziałem, w tym kraju, obok hiszpańskiego, istnieją trzydzieści trzy języki indiańskie oraz dwadzieścia jeden narzeczy. Bagatela! Przyglądałem się rybakowi. Był chudy, drobny, miernego wzrostu. Jego twarz posiadała charakterystyczne dla ras czerwonoskórych wystające kości policzkowe. Ciemna cera również wskazywała na to, że mam przed sobą albo czystej krwi Indianina, albo Metysa. Odziany był nędznie, w postrzępioną koszulę, w brudne, obszarpane spodnie, na stopach miał prymitywne trepki- podeszwy z łyka, przewiązane kilkoma rzemykami. Głowę okrywał słomkowy podniszczony kapelusz, spod którego spadały mu na ramiona czarne, długie włosy. Na piachu spoczywała łódka — kloc z jednego pnia wypalonego od wewnątrz, jak to praktykowali ongiś osadnicy Północnej Ameryki, zanim nauczyli się od tubylców budować z kory lekkie i zwrotne canoe. Na dnie łodzi-kloca spoczywała siatka upleciona z nie znanych mi włókien. — Doktorze! Idziemy! — usłyszałem głos seńory Gonzales. Zawróciłem. Ujrzałem, jak pani Concepcion w towa- rzystwie rybaka zmierza w stronę lasu i ukrytego w nim namiotu. Widać zdołała przekonać przybysza, że nic mu nie grozi. Zanim ich dopędziłem, seńora zdążyła zniknąć we wnętrzu namiotu, a po chwili ukazała się znowu, podając coś Indianinowi. Dostrzegłem, jak oczy błysnęły mu radośnie. Darem pani Concepcion były cygara, z których jedno natychmiast wepchnął do ust. Całe! Jego oblicze wyrażało zachwyt, a szczęki poczęły poruszać się miarowo. Seńora zasiadła na krzesełku, z zarośli wynurzył się jeden z vaquerów. — W porządku, Antonio. Możecie już wyprowadzić konie. Widok zwierząt i gromadki ludzi nie spłoszył przybysza. Rozpromieniona twarz nie zasępiła się. Kucnął na ziemi, kilka kroków od pani Gonzales, milczący i całkowicie pochłonięty żuciem tytoniu. — Uzyskałam kilka ciekawych informacji — zwróciła się do mnie seńora. — Ten rybak mieszka w wiosce położonej na przeciwległym brzegu rzeki, wpadającej do jeziora, tam... — wskazała ręką kierunek. — Mówi, że przed laty bawiła tu grupa ludzi: gringos i Indianin. Później ruszyli w głąb gór, wzdłuż rzeki. Najpierw jednak próbowali ją przebyć konno, bezskutecznie. Koryto wypełniają głazy, których nie sposób ominąć, wartki prąd uniemożliwia spływ łodzią. — Więc do wioski nie dotarli? — Nie, lecz ten rybak odwiedzał przybyłych. Najpierw wysłał go ojciec, na przeszpiegi. Później nosił cudzoziemcom ryby, za które płacili tytoniem i szklanymi świecidełkami. Tak to złakomiło innych mieszkańców wsi, że w tajemnicy jeden przed drugim nosili, co kto miał, na sprzedaż, aż tajemnica się wydała. Doszło do kłótni, bo jego ojciec uważał, że jako pierwszy ma prawo do wyłączności handlu. Po kilku dniach tamci odjechali. — Sądzi pani, że ci gringos-cudzoziemcy to ludzie z tajemniczej wyprawy po skarby? Właściciele mojej mapy? — Może tak, może nie. Postaram się jeszcze wybadać naszego gościa na ten temat, jeśli pamięta coś więcej. Musiał być wówczas bardzo młody. Tę rozmowę prowadziliśmy w języku angielskim. Teraz seńora zagadała do Indianina i znowu przestałem cokolwiek rozumieć. Znudzony powlokłem się do swoich juków, wydobyłem z nich mapę i powróciwszy w pobliże namiotu, rozłożyłem arkusz na ziemi. Muszę wyjaśnić, że moja mapa obejmowała spory szmat kraju, co z konieczności spowodowało pominięcie pewnych szczegółów topograficznych. Do tej pory pani Gonzales posługiwała się innymi, bardziej dokładnymi mapami, na które przeniosła tajemnicze znaki zrobione atramentem. Teraz, wodząc palcem po papierze, zatrzymałem go na malutkim niebieskim kółeczku oznaczającym zbiornik wody. Czyżby to było jeziorko, nad którym obozowaliśmy? Ponieważ niezrozumiała dla mnie rozmowa uległa chwilowej przerwie, powiedziałem o swym przypuszczeniu. Potrząsnęła przecząco głową. — Nie, doktorze, na pańskiej mapie jezioro, nad którym obozujemy, nie istnieje. A to, które pan odnalazł, znajduje się o jakieś dwadzieścia kilometrów stąd, czyli o jakieś dwanaście i pół amerykańskiej mili. Nawet kształt jest inny, na rysunku jest okrągłe, a tu, proszę popatrzyć, podłużne. Stropiłem się. Dostrzegła to natychmiast, bo dodała: — Każdemu zdarzy się pomyłka, zwłaszcza że niektóre mapy to istne szarady, tak niedokładnie zostały sporządzone. Nawet mnie... Nie dowiedziałem się nigdy, co przytrafiło się seńorze, bo teraz szybko zagadał do niej Indianin. Dotyczyło to chyba mej mapy, bo przybysz kilkakrotnie wskazał na nią palcem. Kiedy umilkł, pani Gonzales znowu zwróciła się do mnie: — On twierdzi, że widział taki papier w rękach gringos... Mówi, że kłócili się o niego, lecz o co im poszło, tego nie zrozumiał. — Jak to, poznaje tę mapę? — No, nie! Cóż on się tam może znać! Wszystkie wy- glądałyby dla niego jednakowo. — No więc — powiedziałem zawiedziony — po prostu jacyś ludzie posiadali jakąś mapę. Zwykły zbieg okoliczności. — A jednak... Proszę zauważyć, że cudzoziemcy nie- często odwiedzają te góry. Czy panu ten fakt nie kojarzy się z moją opowieścią o tajemniczej wyprawie? Kierowanej właśnie przez gringos? — Prawda — przyznałem — sporo tu jest zbieżności, ale to jeszcze nie dowód, że znajdujemy się na właściwym tropie. — Nie dowód — zgodziła się — lecz prawdopodo- bieństwo. I mam nadzieję, że w dalszej wędrówce uda nam się trafić na istotne dowody. — Niczego nie pragnę bardziej — odparłem z oży- wieniem. — Ja również. Sądzę, że należałoby odwiedzić wioskę tego rybaka. Może odnajdziemy innych świadków tamtego zdarzenia? — Słusznie. Dziwi mnie jednak, że ludzie, o których opowiada nasz gość, nie nanieśli na „moją" mapę ani rzeki, ani tutejszego jeziora. Korygując równocześnie bieg pomniejszych strumieni. Czyżby to jednak nie byli ci sami ludzie? — Zastrzelił mnie pan, doktorze, tą uwagą. Hm... albo się, mylę, albo też tkwi w tym jakaś zagadka, której teraz nie rozwiążemy. Istotnie, nie sposób było odpowiedzieć obecnie na moje pytanie. Zwinąłem więc mapę i odniosłem ją do swych bagażów. Właśnie ukazali się między lasem a wodą nasi myśliwi wracający z rannej eskapady. Zauważyłem zasępione oblicze Gonzalesa, Karola i Coylego. Tylko Inez okazywała uśmiechniętą twarz. Widocznie polowanie nie udało się, lecz córka hacjendera wcale się tym nie przejęła. — Dziwne — zastanawiał się głośno Gonzales — ani śladu zwierzyny. Musiał ją ktoś przepłoszyć, a przecież polowałem w tych okolicach niejeden raz... — To przykre — odparłem udając współczucie — tym bardziej że rankiem, siedząc nad jeziorem, obserwowałem przez dobre pół godziny, jak stadko bighornów baraszkowało na tamtym brzegu. — A to prawdziwy pech! — zawołał hacjender. — Uciekła nam pieczeń sprzed nosa. — Pieczeni nie będzie — stwierdziłem — ale ryby na pewno. — Ryby? — zainteresował się Karol. — Łowiłeś? — Nie, lecz przybył do nas pewien dostawca wraz z siecią i łodzią, której nie omieszka napełnić. Właśnie rozmawia z seńorą Concepcion. Wytrzeszczyli na mnie oczy ze zdumienia i pobiegli w stronę namiotu. Moje przewidywania okazały się słuszne: otrzymaliśmy ryby, mnóstwo ryb, od naszego gościa. Wypłynął na jezioro i po godzinie powrócił z łodzią tak wypełnioną, że ledwo trzymała się na wodzie. Natomiast nadzieje seńory na uzyskanie dalszych informacji spełzły na niczym. Indianin albo nie chciał nic więcej powiedzieć, albo po prostu nie wiedział. Obdarowany jeszcze jedną porcją cygar, obiecał odwiedzić nas nazajutrz, znowu z rybami. Tak zakończył się pierwszy dzień naszego pobytu nad jeziorem. Następnego ranka rybak znów przybył. Nie tylko z plonem obfitego połowu, lecz i w towarzystwie innego krajowca, znacznie starszego. Wskazywała na to i twarz poorana bruzdami i włosy poczynające siwieć (rzecz niesłychanie rzadka wśród czerwonoskórych), i ruchy powolne, i oczy bez blasku, wydające się niczego nie dostrzegać. Odziany był tak samo nędznie, jak jego młodszy towarzysz. Dodam, że przez cały czas pobytu w tej części Meksyku nie spotkałem Indian schludniej wyglądających. Co prawda i w Północnej Ameryce nieraz oglądałem nędznie odzianych tubylców, lecz również — Nawajów, w pięknych kolorowych derkach tkanych przez kobiety tego plemienia, Apaczów w barwnych pióropuszach i zdobionych paciorkami skórzanych serdakach, a na dorocznym Tańcu Słońca, gdy bawiłem w Kanadzie wśród Czarnych Stóp, mogłem podziwiać bogate stroje wojowników: kaftany bez rękawów zakładane na gołą pierś, z wyszytymi na nich barwnymi wi- zerunkami kwiatów, zwierząt, ptaków. Pamiętam leg-giny mężczyzn: siwe, brązowe lub na niebiesko pofarbowane, wykonane z jeleniej lub koźlej skóry, niekiedy z wełny, obszyte na szwach barwnymi frędzlami, sięgające mokasynów wyprawionych na czarno — stroje, które niejeden biały amator chętnie nabyłby za nie byle jaką cenę. Tu nie zauważyłem nic, co warte byłoby chociaż centa. I to w kraju, o którym legendy i prawdy głosiły, że był skarbcem nowego kontynentu za czasów Majów, Tolteków, Azteków. Jakże go musieli złupić hiszpańscy konkwistadorzy? Dwaj przybysze powędrowali wprost ku namiotowi seńory, uważając ją zapewne za wodza naszej gromadki. Co zresztą w pewnym sensie zgodne było z rzeczywistością, chociaż w sprawach organizacyjnych decydujący głos miał Gonzales. I słusznie. Był doświadczonym podróżnikiem i człowiekiem odważnym. Zgromadziliśmy się przed namiotem, jak orszak czekający na ukazanie się monarchy. Nagabywany przez nas rybak nie chciał mówić i na wszystkie pytania odpowiadał krótko: seńora. Na koniec ukazały się obie panie. Utworzyliśmy szerokie półkole, sadowiąc się na trawie, jak kto mógł najwygodniej. Jedna tylko seńora Concepcion zajęła krzesełko, a naprzeciw niej kucnęli przybysze. Pierwszy zagadał znany już nam młody rybak. Z jego gestów, Li słów nie potrafiłem rozróżnić, domyśliłem się, że mówi o swym towarzyszu. Ulokowałem się tuż obok Gonzalesa i gdy ciągnęła się okropnie długa niezrozumiała gadanina, szepnąłem do hacjendera: — Rozumie pan coś z tego? Skinął głową i przysunąwszy się do mnie jeszcze bliżej począł tłumaczyć piąte przez dziesiąte, jednak wystarczająco jasno: — Ten stary jest najstarszym w wiosce... Bardzo biedny. Nie stać go nawet na garść tytoniu... Pamięta wiele, bardzo wiele. On chodził do tamtych gringos, rozmawiał z Indianami, którzy im towarzyszyli... W tym miejscu Gonzales przerwał tłumaczenie i wtrącił własny komentarz: — Nie podoba mi się to wszystko. Ci dwaj urwipołcie wyglądają na zwykłych oszustów. Za kilka cygar naplotą nam, co im ślina na język przyniesie... Jednak małżonka hacjendera widać miała inny na sprawę pogląd, bo podniosła się, znikła we wnętrzu namiotu i powróciła z dwiema garściami cygar, które rozdzieliła między obu przybyszów. Natychmiast poczęli żuć, nie odzywając się ani słowem. Czekaliśmy. Wreszcie, gdy już cierpliwość nasza dobiegała granic, „najstarszy człowiek wsi" otworzył usta, coś zabełkotał i umilkł. — Co on mówi? — zaszeptałem. — Powiada, że musi sobie przypomnieć, jak to było — przetłumaczył hacjender i zaraz dodał: — Ja sądzę, że potrzebuje nieco czasu, aby wymyślić jakąś bajeczkę. Znowu zapadło milczenie, po czym starzec przemówił. Nastawiłem uszu, lecz rozróżniłem tylko jedno, często powtarzające się słowo: „Quetzalcoatl", całkiem mi obce. Gonzales słuchał, od czasu do czasu krzywiąc się za- bawnie. Siedziałem cierpliwie, nie śmiąc niepokoić hacjendera pytaniami i tłumiąc wesołość na widok straszliwie znudzonej miny Bedego, którego sprowadziła ciekawość, a spotkało rozczarowanie. Jeśli chodzi o Karola, który tkwił tutaj niczym Chińczyk na tureckim kazaniu, przyglądał się badawczo obu Indianom, cierpliwy, jak każdy traper czekający w milczeniu i bezruchu na pojawienie się zwierzyny. Nie wytrzymałem. — Kto to jest ten Quetzalcoatl? — szepnąłem Gonzalesowi. — Stary — odparł szeptem — plecie smalone duby. Dziwię się, że moja żona chce tego słuchać. Quetzalcoatl, czyli Pierzasty Wąż, to jeden z bogów Majów i Tolteków, który z kolei został włączony do kręgu bóstw Azteków. Według wierzeń tych ostatnich Quetzałcoatl żył kiedyś na ziemi jako wódz plemienia, a opuszczając je obiecał, że powróci ze wschodu. Ta wiara w powrót bóstwa okazała się zgubną dla Azteków. Kiedy przybyli tu, właśnie ze wschodu, Hiszpanie, zostali uznani za wysłanników Pierzastego Węża i radośnie witani. Dopiero okrucieństwa najeźdźców przekonały Azteków, jak bardzo się pomylili, lecz na obronę było już za późno. — Bardzo interesujące — mruknąłem. — Lecz nie to, co ględzi ten starzec. Przekręca haniebnie całą legendę. Opowiada, że Quetzalcoatl przybył w te góry, by zbliżyć się do nieba, i że tu opuścił ziemię, .obiecując powrócić. Zanim to uczynił, ukrył wśród dolin niezmierne skarby, aby ich nie dostali Francuzi. Co za okropne pomieszanie historii! Umilkł i znowu począł przysłuchiwać się rozmowie. Pewnie stała się bardziej interesująca, bo hacjender pa- rokrotnie wtrącił się do niej, zadając pytania, jak wyczułem z intonacji głosu, bo treści nie zrozumiałem. Wszystko to trwało, jak na mą ocenę, straszliwie długo i kiedy wreszcie spotkanie dobiegło końca, a obaj Indianie wrócili do łodzi, wsiedli do niej i odpłynęli — odetchnąłem z ulgą. Chyba tak samo uradowali się Karol i Bede. Lecz cierpliwość nasza na powtórną wystawiona została próbę. Wbrew moim oczekiwaniom seńora oświadczyła, że informacje, które uzyskała, są nieco bałamutne, musi się zastanowić nad nimi i pewne szczegóły ponownie sprawdzić na mapach. Rozeszliśmy się z niczym. Gonzales gdzieś się zawieruszył, tak że nie zdołałem od niego dowiedzieć się, co jeszcze mówił stary Indianin, poza historią o Quetzalcoatlu. Przydybałem hacjendera dopiero o zmierzchu, przy ognisku. Trzeba było aż dwa rozpalić, aby pomieścili się wszyscy uczestnicy naszej wyprawy. Przy pierwszym zasiadła rodzina hacjendera i nasza trójka. Nie musieliśmy sami piec ani smażyć mięsa — Murzyn-służący przyniósł gotowe już potrawy. Ryby, bo były to właśnie ryby, zostały nam podane na półmisku. Jedliśmy je na talerzach i przy pomocy widelców. Bardzo elegancko i bardzo... dziwnie, jak na taką głuszę, wśród której biwakowaliśmy. Jedzenie było znakomite, kawa — rozlana do filiżanek, a nie do ordynarnych kubków blaszanych — wspaniała. Cygara, którymi częstował nas Gonzales, zaspokoiłyby najbardziej wybrednego palacza. A po kolacji nikt z nas nie potrzebował myć naczyń. Bardzo mi to przypadło do gustu. Wierzcie, że szorowanie piaskiem misek, i to w zimnej wodzie, do przy- jemności nie należy. Piasek wbija się w skórę, wciska się za paznokcie, a później... i tak trzeszczy w zębach, bo zwykle nie udaje się wyszorować do czysta tłustej powierzchni. Paląc cygaro i siedząc na pniaku w miłym cieple ogniska, spodziewałem się interesującej relacji pani Concepcion. Chyba miała już dosyć czasu na rozważenie uzyskanych od Indian wiadomości. Jednak i tym razem musiałem jeszcze poczekać. Oto zjawił się przy naszym ognisku Coyle (ten od koni!) z:., gitarą pod pachą! Skłonił się pani Gonzales i zapytał, czy może uprzyjemnić nam czas śpiewem i grą. Uzyskał zgodę, a nawet kilka oklasków hacjendera i Bedego, które, jak się wkrótce okazało, były w pełni uzasadnione. Coyle miał dobry słuch i miły głos. Jedna z jego piosenek, coś w rodzaju ballady z Dzikiego Zachodu, szczególnie mi odpowiadała. Następnego dnia poprosiłem, aby powtórzył słowa. Zapisałem je na pamiątkę. W małym miasteczku na południu, Gdzie z nieba pada słońca blask, Płynęły lata nieco nudno, Dni bez radości, dni bez radości, dni bez radości i bez trosk. Lecz trzeba z was każdemu wiedzieć, Że mnóstwo w świecie takich miast. Tam nudzie łatwo się zasiedzieć, Tam w nudzie wolno, tam w nudzie wolno, tam w nudzie wolno płynie czas. W miasteczku dzielny szeryf czuwał, Bo choć nie działo się nic źle, Często się zdarza, często bywa, Że gdy nie czuwasz, że gdy zasypiasz, że gdy zasypiasz, nie zbudzisz się! Któregoś ranka, wczesnym świtem, Wiatr na swych skrzydłach przyniósł wieść, Że do miasteczka trzech bandytów Przybywa zemstę, przybywa zemstę, przybywa zemstę krwawą nieść. Więc wszystkich mężczyzn szeryf prosi: „Pomóżcie — woła — bo w tym rzecz, Że gdy choć dzielnych dwu się zgłosi, To przepędzimy, to przepędzimy to przepędzimy zbójów precz!" „Nie mogę — ktoś się tam oburza — Ma ręka drży, gdy strzelać mam." „Nie mogę — powie tchórz do tchórza — Niech szeryf radzi, niech szeryf radzi, niech szeryf radzi sobie sam!" Więc do szeryfa żona rzekła: „Ciśnij to w diabły, skacz na koń. O, bodaj nie wyjrzeli z piekła Ci, którzy nie chcą, ci, którzy nie chcą, ci, którzy nie chcą chwycić za broń!" Lecz szeryf został. O tym śpiewa Zielonej prerii chłodny wiatr I szumią w borze stare drzewa, I śpiewam ja, i śpiewam ja, i śpiewam ja — wędrowca brat. Zgadnijcie teraz, co się stało? Wszak tamtych trzech, on — jeden był! A przecież wyszedł z tego cało, Gdy tamtych trzech, gdy tamtych trzech, gdy tamtych trzech runęło w pył. A gdy umilkły wreszcie strzały, Ludzie przybiegli, buchnął śmiech. „Niech żyje szeryf nasz wspaniały! On jeden dzielny, on jeden dzielny, on jeden dzielny jest za trzech!" Lecz szeryf odpiął srebrną gwiazdę I cisnął ją na drogi pył, Osiodłał konia do odjazdu. „Nie będę z wami, nie będę z wami, nie będę z wami dłużej żył!" Już czas zakończyć tę legendę, Opuszcza miasto szeryf-chwat I tylko w pieśni istnieć będzie Tego zdarzenia, tego zdarzenia, tego zdarzenia wieczny ślad. Teraz i ja klaskałem, klaskał Karol i pani Gonzales, i jej małżonek, Inez i Bede. — Dziękujemy — powiedziała seńora — to było piękne, lecz wróćmy do spraw, które w tej chwili muszą nas interesować najbardziej. Powtórzę to, czego do wiedziałam się od Indian. Proszę zostać — zwróciła się do Coylego widząc, że wstaje. Moje wiadomości mogą się przydać i panu. Na początku wysłuchałem znanego już z tłumaczenia Gonzalesa fragmentu. Dlatego pomijam tę część. Druga okazała się znacznie ciekawsza. Otóż, stary Indianin stwierdził, że na poszukiwanie skarbów ukrytych przez Quetzalcoatla wyruszyła przed wielu, wielu laty wyprawa w góry. Uczestniczyli w niej Indianie z południa, lecz wyprawą kierowali Kreole i cudzoziemcy. Obozowali kilka dni nad rzeką wpadającą do jeziora i nabywali ryby od mieszkańców wsi. Później prosili o przewodnika, obiecując dobrze zapłacić. Znalazło się wielu chętnych, którzy jednak najpierw chcieli się dowiedzieć, dokąd mają wyprawę prowadzić. Nie uzyskali wyraźnej odpowiedzi. Kreole wspomnieli tylko, że pragną zbadać wnętrze gór. Lecz Indianie towarzyszący białym zdradzili, że chodzi tu o jakieś skarby ukryte przez dawnych władców Meksyku. Kiedy wiadomość ta rozniosła się wśród mieszkańców wioski, poczęto szeptać o skarbach Quetzalcoatla. I wówczas kandydaci na przewodników odmówili swych usług. Kto bowiem sięga po własność Quetzalcoatla, tego czeka śmierć. — Mimo to, jak opowiadał starzec, znalazł się człowiek, którego skusiła wysokość zapłaty, i ruszył z wyprawą. Sądzono, że nigdy nie wróci. Jednak zjawił się. — Zapytałam — mówiła dalej seńora Concepcion — jak długo trwała nieobecność przewodnika. Niestety, pojęcie czasu jest w tych stronach dość względne. Podobno przewodnik wyruszył na wiosnę, a wrócił zimą. Przybył do wsi konno, co wzbudziło w mieszkańcach zrozumiałe poruszenie. Nikt z nich nie miał konia. Oprócz tego przewodnik przywiózł mnóstwo cennych przedmiotów: aż dwie strzelby, kilka sztuk poncho, noże, szklane paciorki, futro jaguara. Nie chciał zwierzyć się nikomu, jak udała się wyprawa. Dopiero później, pod wpływem aquardiente, zdradził tajemnicę naszemu informatorowi. Wyprawa posługiwała się papierem, na którym widać było jakieś rysunki (oczywiście chodzi tu o mapę), i po wielu, wielu dniach dotarła do miejsca, w którym ukryto skarby. Przy ich podziale doszło do kłótni między cudzoziemcami i Kreolami, później do walki. Gdy kilku z nich poległo, towarzyszący wyprawie Indianie rzucili się na pozostałe blade twarze i pomordowali je. Jeden tylko człowiek zdołał uciec, lecz powrócił w nocy, by pijanym i śpiącym czerwonoskórym zabrać broń i zmusić ich do ucieczki. Co stało się z rzekomymi skarbami, tego nie zdołałam się dowiedzieć. Dodam, że to, co mówił stary rybak, różni się tylko w szczegółach od tego, co poprzednio dowiedziałam się od młodego rybaka. No cóż, żaden z nich przecież nie był naocznym świadkiem wydarzeń, o których opowiadał. Umilkła na chwilę, po czym zapytała: — Pamiętacie, seńores, naszą rozmowę w hacjendzie? — Oczywiście — odparłem za wszystkich... — Jednak... — zawahałem się. — Proszę, niech pan mówi. — Dostrzegam sporo niejasności. Gdzie się podział indiański przewodnik wyprawy? — Pytałam o to samo. Ten stary rybak twierdzi, że dosięgła go zemsta Quetzalcoatla. W kilka miesięcy po powrocie wybrał się na ryby i utonął. — Dobrze — zgodziłem się. — Lecz w jaki sposób przewodnik wrócił do wsi z dwiema strzelbami, skoro blada twarz zabrała Indianom wszystką broń? — Jest w tym na pewno jakaś sprzeczność, lecz ten starzec nie potrafił czy też nie chciał tej sprzeczności wytłumaczyć. — To jeszcze nie koniec moich wątpliwości. Dlaczego ci Kreole i cudzoziemcy wynajęli tu przewodnika, mając ze sobą kilku Indian? Uśmiechnęła się: — Zbyt wiele pan ode mnie wymaga. Nie wiem. Być może tamci Indianie-Zapotecy nie znali tak dobrze gór, jak mieszkańcy wioski. Lecz chyba nie jest to ważne, lecz fakt, że opowieść obu rybaków niewiele różni się od tej, którą zeznał księdzu umierający Zapotek. I dlatego twierdzę, że znajdujemy się na właściwym tropie? To, że spotkaliśmy rybaków, stanowi szczęśliwy zbieg okoliczności. — Zamierza pani nająć przewodnika? — zapytał Karol. — Nie. Nawet gdybyśmy w dalszej drodze mieli trafić na trudności, lepsze to niż wtajemniczanie tych ludzi w nasze sprawy. Zbyt wielkie ryzyko. — Więc oni nie wiedzą, co jest celem naszej wyprawy? — Polowanie, po prostu polowanie. Tyle im powiedziałam. — Seńora jest bardzo przewidująca — wtrącił się Coyle. — I słusznie była tak powściągliwa w mowie. W przeciwnym wypadku nieco lękałbym się tego... Quetzalcoatla. Roześmieliśmy się, a pani Gonzales dodała: — Gadulstwo nigdy nie jest cnotą i raczej cechuje... kobiety, lecz ja, gdy wdzieję męski strój, zaraz zmieniam skórę. — Dlatego mnie nieco dziwi, że ci rybacy tak łatwo zdradzili obcym swą tajemnicę. Znam nie od dziś Indian i wiem, że są ostrożni w udzielaniu informacji nieznanym przybyszom -— zauważył Karol. — Prawda — przyznała — chociaż meksykańscy autochtoni są nieco inni. Długoletnie rządy Hiszpanów wywarły swój wpływ na starą ludność Meksyku. Znacznie silniejszy niż Anglicy na Indian północnoamerykańskich. — Ciekawe stwierdzenie — mruknął Karol, ale tak, że go wszyscy usłyszeli. — Nie zgadza się pan? — Nie wiem, nie znam Meksyku. — A więc różnica polega na tym, że hiszpańscy kon- kwistadorzy nie przybyli tu, aby wieść żywot rolników, jak pierwsi osadnicy Ameryki Północnej. Tym ostatnim potrzebna była tylko ziemia, tym pierwszym: ziemia i ludzie, którzy by ją uprawiali. Anglicy stopniowo wypierali Indian z najurodzajniejszych terenów, konkwistadorzy szybko opanowali cały Meksyk, czyniąc z ludności tubylczej niewolników pracujących na roli dla swych panów. Taka niewolnicza praca pokoleń musiała wywrzeć ujemny wpływ na charakter miejscowej ludności. Indianie północnoamerykańscy, cofając się na zachód, długo jeszcze korzystali z wolności i mogli prowadzić walkę do ostatka. Tu działo się inaczej. Wraz z podbiciem państwa Azteków przez Korteza złamany został wszelki opór. — Świetnie się pani orientuje w historii swej ojczyzny — powiedziałem z uznaniem. — Jeśli jednak woła walki została złamana, jak wytłumaczyć oderwanie się Meksyku od Hiszpanii? — Trafił pan w sedno, doktorze. Trzeba jednak wiedzieć, że inicjatywa uniezależnienia się od Madrytu wyszła od Kreolów, podobnie jak inicjatywa uniezależnienia dawnych kolonii angielskich w Ameryce Północnej wyszła właśnie od samych Anglików. U nas pierwszym, który wystąpił przeciw Madrytowi, był ksiądz Hidalgo, Hiszpan. Tej samej narodowości był Franciszek Ksawery Mina. Hiszpanem z pochodzenia był Antonio Lopez de Santa Anna, przez długie lata walczący o niezależność tych ziem. Juarez nie zwyciężyłby, gdybyśmy nie wspierali go w walce. My, Kreole! Tak to wygląda. No... zbyt daleko odbiegłam od tego, co nas w tej chwili najbardziej interesuje. A więc, uzyskałam te wszystkie informacje dzięki temu, że powiedziałam młodemu rybakowi, iż mój daleki krewny zginął w wyprawie w Sierra Mądre, i pytałam, czy czegoś o takiej wyprawie nie słynął. Reszty... dokonały cygara! I to wszystko. Przewodnika nie weźmiemy, powinny nam wystarczyć mapy. — Sprawa jest jasna — zabrał głos hacjender. — Chyba teraz nikt z was nie wątpi, seńores, że opowieść o tajemniczej wyprawie była zgodna z prawdą. Nie wiem, co myśleli moi towarzysze, ja zgadzałem się z Gonzalesem. Na tym zakończył się dzień. Udaliśmy się na spoczynek: obie panie do swego namiotu, mężczyźni do ognisk, gdzie umościli sobie posłania. Jeden Coyle nie mógł nas naśladować — sprawował obowiązki dowódcy nocnych straży, pełnionych kolejno przez vaquerów. Bardzo mi to odpowiadało. Przyjemnie spać od zmierzchu do świtu, nie przerywając snu na nocną wartę. Jednak swego winchestera położyłem pod ręką. Karol uczynił podobnie, a nawet — więcej. Przebudziwszy się przypadkowo w pełni nocy, dostrzegłem, jak krążył w pobliżu, tu i tam. Zagadnąłem go nazajutrz, czego szukał po nocy. Odparł, że sprawdzał, czy nasi wartownicy rzetelnie spełniają swe obowiązki. Rankiem rozstaliśmy się z jeziorem i dotarli do ujścia wpadającej doń rzeki. To była górska rzeka, co się zowie! Z korytem poprzegradzanym kamiennymi progami z potężnych głazów, o które rozbijała się woda, pełna pian, wirów i szumiących bystrzyn. Ten widok potrafił zniechęcić największego nawet śmiałka do podejmowania ryzyka przeprawy. Nam ani w głowie to było. Jechaliśmy brzegiem, obserwując wznoszące się po przeciwległej stronie koryta chaty wioski i grupę jej mieszkańców gapiących się na naszą karawanę. Pochód otwierał Gonzales z małżonką i córką, później — ja, Karol i Bede. Za nami toczył się wóz, a kawalkadę zamykali vaquerzy z Coylem jako dowódcą. Powolna to była wędrówka ze względu właśnie na wóz, wypełniony amunicją i żywnością, bo Gonzales przezornie zabezpieczył się w żywność, nie licząc zbytnio na myśliwskie trofea. Nieudane polowanie poprzedniego ranka uzasadniało jego ostrożność. Dodam, że sporo miejsca w wozie zajmowały poncha, futra, a nawet zapasowy namiot. Gdy zagadnąłem hacjendera, po co zabrał te zbyteczne moim zdaniem bagaże, wyjaśnił, że zbliża się meksykańska zima — pora deszczowa, trwająca od czerwca do października. Nie powoduje to wielkiego spadku temperatury, lecz w górach, na dużych wysokościach, dają o sobie znać śnieg i mróz. — A kto wie — zauważył hacjender — jak wysoko przyjdzie nam zawędrować? Przydadzą się wówczas i podwójne derki, i namiot. Tymczasem jednak nie chłód, lecz nadmierny skwar bardzo nam dokuczał. Na szczęście posuwaliśmy się ciągle wzdłuż rzeki. Kryształowo czystej wody do picia nie brakowało, a z kąpieli korzystaliśmy w godzinach największego gorąca. Szlak nasz nie był trudny — szeroka, trawiasta pła- szczyzna ograniczona z jednej strony korytem wspomnianej rzeki. Któregoś dnia drogę zwęził nam podłużnie ciągnący się kanion o stromych ścianach i ginącym w mroku dnie. Zdumiewające były jego barwy! Poprzeczne, kolorowe pasy biegły jeden nad drugim, na przemian: zielone, żółte i różowe. Nie mogłem oczu oderwać od tej tęczy, nie wymalowanej na niebie, lecz utrwalonej w ziemi. Dopiero Karol fuknął na mnie, ostrzegając, że jeśli co krok będę kontemplował piękno, nigdy nie dobrniemy do celu. Tego samego dnia, pod wieczór, Karol i Gonzales ustrzelili nad rzeką dwie antylopy. Nie przypuszczałem, że te typowe dla prerii północnoamerykańskiej zwierzęta mogą zawędrować tak daleko na południe. Gonzales przyznał, że nigdy dotąd nie spotkał tych czworonogów na ziemiach Meksyku. Mieliśmy więc wyjątkowe szczęście oraz... sporą ilość wybornego mięsa. Antylopy — to moje „dobre znajome". Oglądałem je i podziwiałem niejeden raz. Wielokrotnie dźwigaliśmy upolowane sztuki razem z Karolem, bo ciężar tych zwierząt jest niemały, około 150 funtów, a wysokość sięga 5 stóp. Cechą charakterystyczną antylop prerii, zwanych również widłorogami (od rogów przypominających widły), jest niezwykła szybkość, jaką potrafią rozwijać, bo do 44 mil na godzinę. Nie dogoni ich najściglejszy nawet wierzchowiec, tym bardziej że antylopy świetnie skaczą, swobodnie pokonując nierówności gruntu. Na otwartej przestrzeni nie dają się ani zaskoczyć, ani dopędzić. Prawdopodobnie dlatego właśnie nie zostały całkowicie wytępione przez człowieka. Przy wieczornym ognisku podano nam na cynowych talerzach płaty antylopiej pieczeni, świetnie przyrządzonej przez Gonzalesowego kuchcika. Muszę przyznać, że sposób, w jaki hacjender organizuje łowieckie wyprawy, ma swe dobre strony. Natomiast złe, według mego przekonania, polegają na tym, że uczestnik nie może korzystać z pełnej swobody. Odczułem to niejeden raz, ponaglany do pośpiechu wtedy, gdy przychodziła mi chętka położyć się w cieniu drzew i obserwować ptaki krążące po niebie lub wspaniałą, barwną roślinność porastającą stoki coraz bliższych gór. Myślałem o swych poprzednich myśliwskich wędrówkach z Karolem, podczas których nikt nas nie poganiał, a podróż przerywaliśmy tyle razy, ile razy nam się to spodobało. Teraz musiałem trzymać się „regulaminu" wyznaczonego przez Gonzalesa. Wolno, lecz nieprzerwanie posuwaliśmy się w głąb Sierra Mądre i ciągle towarzyszyła nam spieniona rzeka, tworząc granicę nie do przebycia. Droga nadal była wygodna. Zastanawiałem się jednak, co poczniemy, gdy szlak zwęzi się do szerokości ścieżki. Seńora Concepcion nie obawiała się tego, twierdziła, że ci, którzy przed wielu laty posuwali się w tym samym kierunku, jechali konno, z czego wynika, że trasa musi być dość szeroka. Następne dni potwierdziły prawdę jej słów. Droga, zamiast się zwężać, jeszcze się poszerzyła, bo zagubił się ograniczający ją kanion, a jego miejsce zajął łagodny stok, od pewnej wysokości porosły lasem. Na którymś z postojów hacjender poprowadził mnie nieco w górę, pokazując poszczególne gatunki drzew: modrzewie, cyprysy, mahonie. — Im wyżej, tym mniejsza różnorodność. Później na- potykać będziemy już tylko sosny i świerki. Te góry, doktorze, to przekrój wszystkich klimatów świata. U podnóża kwitną cytryny, wierzchołki pokrywa śnieg i lód. Następnego dnia dotarliśmy do dziwnej polanki. Piszę: dziwnej, ponieważ miała zdumiewająco regularny kształt koła. Z lewej strony ograniczało ją wzniesienie porosłe starodrzewem, z prawej — rzeka. Naprzeciw dźwigała się dziwacznych kształtów samotna skała, rozdzielająca prostą dotąd drogę na dwie części: prawą — wiodącą nadal wzdłuż koryta rzeki, lewą — zagłębiającą się wąwozem w górskie zbocze. .Zatrzymaliśmy się, chociaż daleko jeszcze było do końca dnia. Należało bowiem zastanowić się nad wyborem dalszej trasy. Seńora Concepcion wydobyła z wozu plik map. Rozłożyliśmy je w cieniu drzew, na ziemi, a nasza przewodniczka poczęła ołówkiem i cyrklem odmierzać przebytą drogę. Spoglądaliśmy na to w milczeniu: hacjender, Bede i ja. Natomiast Karol zabrał długą broń i ruszył w głąb wąwozu, wyjaśniając nam, że spróbuje tylko „coś ustrzelić" i wkrótce wróci. Łagodny wietrzyk spadał z wysoczyzn, szeleścił papier porozkładanych map. Kilka kroków od nas konie szczypały trawę, vaquerzy rozmawiali półgłosem. — Według moich obliczeń — powiedziała seńora — znajdujemy się bardzo blisko pierwszego z tych tajemniczych znaków widocznych na pańskiej mapie, doktorze. — Ba — wtrącił się hacjender — gdybyśmy wiedzieli, czego szukać? Bo mogło się zdarzyć, że mamy już to za sobą. — Lecz przecież — zauważyłem — znak musiał być zrobiony wyraźnie, tak aby go nie przeoczyć. — Zapewne, zapewne — zgodził się Gonzales — ale ile już lat minęło od tamtych dni? Przez cały ten czas przyroda na pewno nie pracowała nad polepszeniem oznakowania, raczej je zatarła. Nic na to nie odrzekłem, racja była po stronie Gonzalesa. I oto nowy kłopot! — Nie możemy dalej ruszać bez odszukania znaku — powiedziała seńora. — Trzeba dokładnie sprawdzić kawałek drogi za nami i kawałek przed nami. Na szczęście nie doszło do tak żmudnych poszukiwań. Ledwie zdążyliśmy wstać, ukazał się Karol. — Już z polowania? — zdziwiłem się. — Nie znalazłeś zwierzyny? — Znalazłem coś lepszego, jeśli się nie mylę. Chodźcie ze mną, sami ocenicie. — Nie bądź taki tajemniczy. Odkryłeś skarby? — Nie, lecz być może coś, co do nich prowadzi. — Oznakowanie?! — wykrzyknął hacjender. — Na to wygląda. Łatwo sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością po- dążyliśmy za Karolem. Po przejściu kilkudziesięciu jardów ujrzeliśmy w głębi wąwozu, usytuowany na samym środku drogi, regularny kopczyk z kamieni, zarosły zielskiem i nieco przysypany ziemią. — I co wy na to? — zagadnął mój przyjaciel nieco chełpliwie. — To jest dzieło rąk ludzkich — stwierdził Gonzales — drogowskaz, którego szukamy. A ty, co sądzisz o tym? — zwrócił się do żony. — To samo — odparła. — Nasz trójkącik z mapy albo... zdumiewający zbieg okoliczności. Tych kamieni na pewno nie przyniosła tu woda ani nie spadły ze zbocza, a ponieważ nie wierzę, aby jakaś jeszcze druga ekspedycja posuwała się tędy przed nami, ten drogowskaz został wzniesiony przez posiadaczy pańskiej mapy, doktorze. Możemy sobie pogratulować. A więc... szybko w drogę! — Czy nie warto zbadać wnętrza tego kopca? — zapytał hacjender. — Może coś tam ukryto, jakieś wskazówki... — Wątpię. Wyprawy odkrywcze istotnie niekiedy pozostawiają zapiski ukryte w oznaczonych miejscach, lecz w tym wypadku... Zresztą... poszukajmy. Zabraliśmy się we czwórkę do roboty. Kamienie nie były wielkie i wkrótce oczyściliśmy z nich cały krąg, ale nie znaleźliśmy nic. Po kwadransie wjechaliśmy do wąwozu, którego dno dźwigało się powoli, aż wyprowadziło nas na trawiastą płaszczyznę, i znowu ujrzeliśmy rzekę płynącą na prawo od nas. Po dwu dalszych dniach wędrówki ukazał się naszym oczom drugi, podobny do poprzedniego kamienny dro- gowskaz, ustawiony w bardzo odpowiednim miejscu, tam gdzie do rzeki wpadał górski strumień. Tu naturalna droga rozdzielała się. Jedno jej ramię biegło nadal brzegiem rzeki, drugie towarzyszyło strumieniowi. Otóż właśnie nad strumieniem odkryliśmy kamienny wzgórek. Te znaki nagle wzbudziły we mnie wątpliwość: czy rzeczywiście wznieśli je uczestnicy wyprawy, która tak tragicznie została zakończona? Bo w jakim celu? Dla wytyczenia drogi powrotu? Wskazania właściwej trasy dla następnej wyprawy? Lecz po co mieliby tu ponownie wyruszać i czy przewidywali kolejną ekspedycję? A poza tym rozporządzali niezłą mapą... Podzieliłem się swymi wątpliwościami z otoczeniem podczas najbliższego wieczornego ogniska. Byli zaskoczeni. — Chyba te znaki ustawiono dopiero w drodze powrotnej — zauważył Bede. — Nie było drogi powrotnej — zaprotestowałem. — Przecież wyprawa została rozbita, a nie sposób przypuścić, aby kamienne znaki ustawiali wracający do swych rodzinnych stron Indianie lub samotny biały człowiek, który tych Indian przepędził. — Słusznie, doktorze — zauważyła pani Concepcion. — Zaiste, dał nam pan zagadkę do rozwiązania. — Myślę, że ją rozwiązałem — stwierdziłem skromnie. — Słuchamy, słuchamy! —wykrzyknął Gonzales. — Otóż... wydaje mi się, że znaki zarówno na mapie, jak i na ziemi nie zostały zrobione przez tych, którzy szukali „skarbów". — A przez kogo? — zainteresował się Bede. — Przez tych, którzy „skarb" ukryli — obwieściłem triumfalnie. — Z tego wynika, że przed nami ciągnęły tędy dwie wyprawy, a nie jedna — powiedziała seńora. — Właśnie tak — przytwierdziłem. — Pierwsza wy- prawa zakopała gdzieś w górach nie znane nam przedmioty, zaznaczyła ich miejsce ukrycia i drogę doń wiodącą, zarówno na mapie, jak i w terenie. Później — tak sądzę — mapa dostała się w inne ręce i druga ekspedycja ruszyła po śladach pierwszej. — A może to ta sama? — wyraził wątpliwość Karol. — Nie wygląda na to — odparłem. — Nie szukaliby przecież przewodników. — Doktorze! — wykrzyknął hacjender. — Pan jest genialny. Nikt z nas nie wpadł na taki pomysł. Sądzę, że mapa, którą pan nabył, jest znacznie starsza, niż przypuszczaliśmy. — Nie mapa — zaprzeczyła seńora — lecz znaki na niej narysowane. Może zresztą nie o wiele starsze. Jedną wyprawę od drugiej mogły dzielić lata, lecz mogły również dzielić tylko miesiące. — Lecz kto zorganizował pierwszą wyprawę? — zapytał Karol. — Nie słyszała pani o niej? — Nigdy — stwierdziła. — Nie spotkałam najmniejszej nawet wzmianki. — Przecież to zrozumiałe — wtrąciłem. — Ci, którzy chcieli ukryć cenne najprawdopodobniej przedmioty, musieli działać w najgłębszej tajemnicy. — Lecz czemu nie powrócili do swego schowka? — odezwał się Gonzales. — Może czas jeszcze nie nadszedł, a może tamci ludzie zginęli? — odparła seńora Concepcion. — Któż odgadnie? Rankiem ruszyliśmy nową drogą, znacznie mniej wygodną od poprzedniej. Stosunkowo wąskie wybrzeże strumienia po przebyciu niecałej mili zamieniło się w wąwóz: z prawej i z lewej strony wyrosły porośnięte krzakami, gdzieniegdzie drzewami zbocza, a strumień znalazł się prawie w środku wąwozu, płynąc między dwiema wąskimi, pokrytymi żwirem plażami. — Miejmy nadzieję — zauważył hacjender, gdy zagłębiliśmy się w gardziel tej cieśniny — że ten wąwóz wkrótce się skończy i to zanim spadnie pierwszy deszcz, bo deszcze tutaj jak wodospady. Kiepsko będziemy wy- glądać, gdy zaskoczy nas ulewa. Lecz niebo było pogodne i nic nie wróżyło zmiany. Za to ziemia spłatała nam psikusa. Wieczorem zagrodziła nam drogę nieprzewidziana przeszkoda. Dostrzegliśmy ją w półmroku jako brązowy wał ziemi, korzeni, pni i gałęzi. Ciągnęła się w poprzek wąwozu, od ściany do ściany. Co za szczęście, że strumień zdołał utorować sobie przepływ pod spodem usypiska, w przeciwnym wypadku po tamtej stronie barykady powstałoby jezioro grożące nam zatopieniem w wypadku przerwania tamy. Ponieważ ściemniało się coraz bardziej, postanowiliśmy zanocować, a dopiero rankiem dokładniej zbadać sytuację. Na pierwszy rzut oka zabrnęliśmy w pułapkę bez wyjścia. Kurara W niezbyt wesołych nastrojach powitaliśmy ranek, na szczęście słoneczny, nie zapowiadający deszczu. Tego by jeszcze brakowało! Ziemny wał w świetle dnia nie przedstawiał się tak groźnie, jak wczoraj, jednak jego wysokość sięgała kilkunastu stóp. Skąd runęły te zwały gruntu, nie mogliśmy odgadnąć, ponieważ ściany wąwozu były nie tknięte. Dopiero gdy wspięliśmy się na barykadę, ujrzałem po przeciwnej stronie zupełnie zrujnowane, nagie zbocze. To z niego właśnie obsunęła się ziemia wraz ze wszystkim, co na niej rosło. Strumień jednak nie wyżłobił sobie odpowiednio szerokiego koryta pod tamą i tylko część jego wody przepływała. Reszta gromadziła się przed nasypem. Na oko wyglądało, że sięga prawie dwu stóp wysokości, zalewając całe dno wąwozu. — Co robimy? — zapytałem Gonzalesa. — Szukamy nowej drogi? — A cóż innego nam pozostało? — wtrącił się Bede stojący obok mnie na szczycie barykady. — Nie wiem — odparł hacjender. — Chodźcie, seńores, do mojej żony, może ona nam wyjaśni, czy da się ominąć ten wąwóz. Zeszliśmy. Przed namiotem pani Gonzales klęczała nad rozłożonymi mapami. Uklękliśmy obok i cierpliwie czekali. Trwało to dość długo. Na koniec seńora wyprostowała się i spojrzała na męża. — I co powiesz, moja droga? — Niestety, nic pewnego. Należy cofnąć się do roz- gałęzienia, a później posuwać wzdłuż rzeki. Jak długo? Ba, tego nie wiem. Oczywiście, że do pierwszej doliny skręcającej w lewo, lecz czy w takiej dolinie zmieści się nasz wóz, tego nie potrafię z mapy odczytać. — Brzmi to niezbyt pocieszająco — zafrasował się hacjender. — Chodźmy raz jeszcze obejrzeć barykadę. Wróciliśmy. Gonzales wdrapał się na grzbiet nasypu. Dreptał po nim tam i z powrotem, uderzał butem w ziemię, wreszcie znieruchomiał i zwrócił się do nas oczekujących na dole wyniku tych niezrozumiałych badań. — Czy może zauważyliście, seńores, jakieś wielkie głazy tkwiące w nasypie? Zgodnie z prawdą stwierdziliśmy, że żadnych kamieni nie widzimy, lecz Karol natychmiast dodał, że mogą one znajdować się na spodzie, przysypane ziemią. — Proponuję przekonać się, jak to wygląda — zdecydował hacjender. — O czym pan myśli? — zdziwiłem się. — O przekopaniu tej zawalidrogi. — Czym?! — wykrzyknął Bede. — Rękami? Zabrzmiało to nieco ironicznie, lecz Gonzales nie zwrócił na to uwagi. — Rękami — odparł- — lecz uzbrojonymi w kilofy, łopaty i piły. Wszystkie te narzędzia znajdują się w wozie. Odrzucimy ziemię, a grubsze pnie potniemy na kawałki. To nie będzie zbyt trudne. — Pan jest nadzwyczajny — stwierdziłem szczerze.— Mnie nie przyszłoby do głowy wozić tak ciężkiego sprzętu. Uśmiechnął się z zadowoleniem. — Ba, doktorze, gdy się człowiek wybiera w dzikie strony, powinien być przygotowany na najgorsze i zaopatrzony w środki do pokonywania przeszkód. Sądzę, że w dwa, trzy dni zdołamy usunąć z tej barykady tyle ziemi, że wóz przejedzie. Lepsze to od błądzenia po górach, nie wiadomo jak długo. A teraz, seńores, do roboty. Podzielimy się na grupy, aby bez przerwy pracować. Przyda się każda para rąk. Po takim wezwaniu nie pozostało nam nic innego, jak zastosować się do propozycji hacjendera. Odtąd, na przemian, my wszyscy, z wyjątkiem pań i kucharza, staliśmy się ludźmi łopat, kilofów i ciesielskich pił. Robota była ciężka, zwłaszcza dla mnie, niezbyt przywykłego do tego rodzaju wysiłku. Bede, jak zauważyłem, również nie był zachwycony, lecz nawet nie mruknął, gdy po usunięciu wierzchniej warstwy ziemi i krzaków musiał kilof zamienić na piłę i w pocie czoła ciąć potężne pnie powalonych drzew. Po jednym tylko dniu takiej pracy, przerwanej na krótko w porze południowego posiłku, zebraliśmy się przy wieczornym ognisku, marząc tylko o śnie, bo nawet nie czuliśmy głodu. W takiej sytuacji nieco ponuro było przy ogniu, a próby obu pań rozweselenia nas opowiadaniem zabawnych historyjek spełzły na niczym. Wieczór następny wypadł podobnie, a rankiem sądziłem, że nie dźwignę się z posłania, tak bardzo bolały mnie mięśnie nóg, rąk i pleców. Jednak przemogłem się, później ból ustąpił. Wspólny wysiłek dał oczekiwany rezultat. Już w południe trzeciego dnia ziemia została przekopana, przetarte piłami pnie odsunięte i powstał przejazd dostatecznie szeroki, by zmieścił się w nim nasz wóz. Lustro wody gromadzącej się po przeciwnej stronie nasypu natychmiast obniżyło się, droga stanęła otworem. Lecz nie ruszyliśmy tego dnia. Wszyscy byli zbyt zmęczeni. Nawet kilka godzin leniwego odpoczynku (spacerować nie było gdzie, a drapać się po stromych ścianach wąwozu — nikomu się nie chciało) nie przywróciło nam pełnej sprawności fizycznej. Dlatego też znowu przy wieczornym ognisku panowało rzadko przerywane półsłówkami milczenie. Pani Concepcion zapragnęła widać ożywić smętną biesiadę. — No — powiedziała — skoro milczycie jak zaklęci, ja się postaram urozmaicić dzisiejszy wieczór. Kto z was, poza tobą, Pedro — zwróciła się do męża — i po za Inez, słyszał o Hiawacie? Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odezwał się Karol: — Hiawatha, wódz Irokezów, w czasach, gdy jeszcze nie istniały Stany Zjednoczone, utworzył federację złożoną z plemion Mohawków, Onsida, Onondaga, Kahuga i Seneka. Karol mnie zaskoczył, a przecież powinienem pamiętać, że nie był przeciętnym traperem znającym tylko futra, sidła i celną broń. W latach swej młodości — i później — czytał bardzo wiele, a wówczas gdy go poznałem, zadziwił znajomością indiańskich problemów. — A kto z was zna „Pieśń o Hiawacie"? — zapytała powtórnie seńora. Ponieważ nikt nie odpowiedział, odezwałem się ja: — To poemat Longfellowa. — Czytał go pan, doktorze? — Nie — stwierdziłem z lekkim wstydem. — Wiem tylko, iż jest to poemat oparty na legendach Indian pół- nocnoamerykańskich. — Prawda — potwierdziła. — Widzę, że się bardzo nudzicie, seńores, więc spróbuję wam powtórzyć fragment tego poematu, opowiadający o tym, jak powstała pierwsza fajka pokoju. Kogo to nie ciekawi, może nie słuchać — dodała żartobliwie. — Nie obrażę się. Rzecz jasna, nikt z nas nie ruszył się z miejsca. Śród skalistych wierchów prerii, Na Czerwonym Kamionisku, Gdzie się Głaz Fajkowy wznosi, Gicze Manito potężny, Władca życia, stał wysoko Na czerwonej turni stromej I przyzywał szczepy bliźnie, Bratnie ludy przywoływał. Spod stóp jego biegła rzeka I wpływała w blask poranka, I jaśniała nad przepaścią, Jak kometa Iszkudaha. Nad doliną nachylony, Wielki duch wyznaczył palcem Krętą drogę lśniącej rzece I powiedział: „Tędy tobie".I ułamał z rudej skały Wystający kawał głazu Ręką ugniótł i ulepił Cybuch fajki starodawnej, Przyozdobił go wzorzyście, Potem z rzeki wyrwał trzcinę, Długą trzcinę wód przybrzeżnych, Ciemnym liściem obrośniętą. Wprawił trzcinę w palenisko I napełnił cybuch korą, Korą wierzby pokruszoną, Tchnął potężnie w puszczę bliską I rozżarzył swym oddechem Rozłożyste drzew konary, Aż zajęły się płomieniem. Tak, śród szczytów gór ogromnych Stojąc sam, wyprostowany, Gicze Manito potężny Skalną fajkę swą zapalił, Fajkę Zgody i Pokoju, Bliźnim szczepom dając hasło". — No, i jak wam się to podoba? — zapytała seńora. Odpowiedzieliśmy oklaskami. Był to nasz drugi — jak to określił żartobliwie Gonzales — wieczór literacki przy ognisku. Nazajutrz dzień wstał szary, nie rozświetlony ani jednym promykiem słońca. Zatroskany hacjender co chwila spoglądał w niebo pokryte chmurami i poganiał wszystkich do zwijania obozowiska. Ruszyliśmy wąwozem, którego końca nie było widać, i pełni niepokoju, czy aby burza nie zaskoczy nas tutaj, a wezbrany strumień nie zatopi ludzi i zwierząt. — Burza wisi w powietrzu — zwierzył mi się hacjender. — Oj, żeby nie wynikła z tego bieda. Ten wąwóz to prawdziwa pułapka. Wyobraża pan sobie, co będzie się działo, jak lunie? Żeby chociaż dotrzeć do miejsca, w którym zbocza są mniej strome. Marzenie Gonzalesa nie spełniało się, lecz deszcz również nie padał, chociaż opona chmur gęstniała i z ranka uczyniła wieczorny zmierzch. Dlatego w wąwozie, o grzbietach ścian porośniętych borem, panowała prawie nocna ciemność. Na szczęście droga była równa, pokryta jedynie drobnym żwirem. Przekład Juliana Tuwima. Z książki pt. „Poeci języka angielskiego" — wybór i opracowanie: Henryk Krzeczkowski, Jerzy S. Sito, Juliusz Żuławski, PIW 1971. Tak upłynęły ze trzy chyba godziny, po których pierwsza błyskawica rozświetliła mrok, oślepiając na kilka sekund ludzi i zwierzęta. Po czym uczyniło się jeszcze bardziej ciemno i jeszcze bardziej cicho. W tej ciszy słychać było tylko uderzenia podków w kamyki i przytłumiony turkot wozu. Na koniec gdzieś z głębin i z wysokości gór nadpłynął głos grzmotu. Przeciągły, huczący, zakończony grzechotliwym dźwiękiem, podobnym do tego, jaki wywołuje skalna lawina. —- Nieźle się zaczyna — zauważył Gonzales. — Ale to jeszcze daleko. Popędzajmy konie, może wreszcie skończy się ten piekielny wąwóz. Zwiększyliśmy tempo jazdy, lecz nadal mizerna to była szybkość — wyładowany wóz stanowił poważną przeszkodę. Po kilku minutach znowu pojaśniało, lecz tym razem przerwa między błyskiem a grzmotem była krótsza. I tak odtąd powtarzały się światła i głosy nieba, aż zerwał się wiatr i uderzył nas w plecy z taką siłą, że pochyliliśmy się na siodłach, a wierzchowce stuliły uszy i zachrapały. Węzizną wąwozu strumień powietrza przemknął z prędkością huraganu, później wróciła cisza i powietrze zastygło w bezruchu. Na krótko jednak. Nastąpiło drugie uderzenie, a równocześnie góry i doliny, dno wąwozu, jego zbocza i grzbiety gęste od drzew ukazały się nagle naszym oczom z przeraźliwą dokładnością. Trójpalczasta błyskawica spadła z czarnego nieba, a po szczytach i nizinach przewalił się dudniący głos gromu. Poczułem na policzkach i na dłoniach pierwsze krople wilgoci. -— Kiedyż się skończy ten wąwóz? — jęknął hacjender, gdy dudnienie umilkło. — Chyba zbocza maleją — odparłem. — Tak pan... Reszty nie usłyszałem. Huknęło gdzieś bardzo blisko, może w trzy sekundy po błyskawicy. Znowu spadły ciężkie krople. Gonzales zatrzymał wierzchowca. — Co takiego?! — zawołałem podjeżdżając. Wskazał dłonią na lewą ścianę. To już nie było pionowe zbocze towarzyszące nam nieprzerwanie od chwili rozwidlenia się dróg. Tutaj, w wyniku erozji, zmyte były wszystkie wystające fragmenty ściany, ba — ścięty został stromy grzbiet i dzięki temu utworzyła się lekko spadzista płaszczyzna, wznosząca się łagodnie od dna wąwozu po gąszcz leśny rosnący na górze. — Chce pan tędy wjechać? Skinął głową. — Konie nie uciągną wozu — zauważyłem. — Muszą! To poważna sprawa, doktorze. Ja znam tutejsze deszcze. Wąwóz zostanie zalany. Seńora Concepcion, a wraz z nią reszta naszej gromadki, zrównała się z nami. Hacjender wyjaśnił sytuację. — Z koni! — rozkazał. — Prowadźcie zwierzęta, mocno trzymając za uzdy. Szybko, szybko! Spełniliśmy polecenie. Wbrew pozorom podejście nie było łatwe. Trzymałem swego wierzchowca tuż przy pysku i ledwie doprowadziłem' go między pierwsze drzewa, tak mi się wyrywał i trwożył czując pod kopytami usuwającą się ziemię. Inni z nie mniejszym trudem wypełnili to zadanie. Jednak obeszło się bez wypadku. Wyprowadziwszy wierzchowce zbiegliśmy na dół, by pomóc wciągać wóz. To było trudniejsze zadanie, nie tylko dlatego, że wehikuł stanowił tak wielki ciężar, lecz także z tej przyczyny, że zbocze rozdeptały już kopyta dwunastu koni. Ustawiliśmy się z tyłu wozu, z boków vaquerzy chwycili za szprychy kół, woźnica krzyknął i smagnął batem zaprzęg. Pojazd ruszył gwałtownie, lecz co chwila grzązł w sypkim piachu zbocza, nie przejechawszy nawet połowy jego długości. Dwu ludzi podskoczyło do koni, chwyciło je za uździenice, reszta podparła ramionami wóz i pchała co sił. Wolno, wolniutko, dysząc z wysiłku, pokonywaliśmy krok po kroku wzniesienie. Gdy dosięgliśmy górnej krawędzi zbocza i wóz wtoczono między drzewa, runąłem bezwładnie pod naj- bliższy pień, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Jednak nie dane mi było długo w ten sposób odpoczywać. Bowiem bez żadnego znaku ostrzegawczego nagle lunął gwałtowny deszcz. Zaszumiało w gałęziach drzew, a później istny wodospad zwalił się na ziemię. Zerwałem się i pobiegłem do wozu, wskoczyłem pod budę, gdzie na pakunkach i stosach derek już usadowiła się nasza gromadka: dziewięć osób, wliczając w to woźnicę, kuchcika i służącego Gonzalesa. Było niemożliwie ciasno, ale za to sucho. Deszcz grzmocił w płócienną budę, oślepiające błyskawice migotały w szparach, gromy biły raz dalej, raz bliżej, aż w uszach dzwoniło. Gonzales założył poncho i wygramolił się z wozu. — Pójdę sprawdzić, jak sobie radę dają vaquerzy — wyjaśnił znikając w ciemnościach i w szumie ulewy. Wrócił dopiero po kilkunastu minutach, ociekający wodą jak topielec, jednak okazało się, że zmokło tylko poncho, bo gdy je zrzucił, ubranie miał suche. — Co z ludźmi? — zapytała seńora. — Radzą sobie, jak mogą. Popętali konie i siedzą pod drzewami. Są głodni. Wydobądźcie zapasy, zaraz tu się zjawią. Kuchcik zdołał wydobyć ze skrzynek i blaszanek pszenne suchary i plastry wędzonego boczku. Coyle, wyglądający niczym przysłowiowa zmokła kura, wsunął ociekający wodą kapelusz i mokre dłonie do wnętrza wozu, aby otrzymać porcję dla vaquerów. Na dokładkę dostał butelkę whisky. Nas, stłoczonych pod budą, poczęstowano tym samym. Smętna była ta zimna kolacja, lecz jeszcze smętniejsza — zimna noc, która po niej nastąpiła. Deszcz nie ustawał, chłód coraz mocniej dawał się we znaki. Założyliśmy poncha z grubego sukna, lecz cóż z tego, gdy ścisk nie pozwolił nawet na wyprostowanie nóg. Zasypiałem i budziłem się parokrotnie, za każdym razem słysząc szum ulewy. Dopiero nad ranem przestało padać, ale niebo pozostało pochmurne. Wyszliśmy z wozu niewyspani i markotni. Naszą markotność pogłębiły nieudane próby rozpalenia ogniska. Błoto chlupało pod butami, leżące na ziemi gałęzie tak nasiąkły wilgocią, że kuchcik, a później Coyle tylko napsuli mnóstwo zapałek i papieru usiłując wzbudzić płomień. Poszedłem spacerkiem nad wąwóz. Jakże inny widok przedstawiał niż poprzedniego dnia! Od ściany do ściany, po same krawędzie wypełniała go brudna, mętna woda, płynąca w dół leniwym nurtem. Nie mogłem pojąć przyczyny tego zjawiska, wyjaśnił mi je dopiero Gonzales. — Prosta sprawa, doktorze. Gdzieś tam obsunęło się zbocze. Wezbrany strumień i deszcz zrobiły swoje. Nauczka dla nas na przyszłość: nie korzystać z żadnych wąwozów. Tego dnia nie ruszyliśmy dalej. Droga była zbyt rozmokła, a że wiodła skrajem, tuż nad wąwozem, istniała uzasadniona obawa, że ciężki wóz może się zsunąć do wody. Koło południa na krótko zaświeciło słońce, lecz nadal było chłodno. Jakże więc uradowali się wszyscy, gdy wspólnym wysiłkiem Gonzalesa i Karola zapłonęły dwa stosy gałęzi. Co prawda, więcej dawały dymu niż ognia, jednak nieco ciepła padło i na nasze zmarznięte postacie. Najważniejsze przecież było to, że zagotowano wodę i każdy otrzymał kubek wrzącej kawy. Ogień pod trzymywaliśmy cały czas, równocześnie susząc wokół niego następne porcje paliwa. W ten sposób udało się nam zgromadzić przed zapadnięciem zmroku tyle suszu, że nawet z części tego zapasu sporządziliśmy posłania, bo ziemia nadal była wilgotna, a nocleg na błocie — ani przyjemny, ani bezpieczny. Z konarów i gałęzi jedliny vaquerzy ustawili wokół ognisk prymitywne szałasy, skupiające w swych wnętrzach ciepło ognia i mające chronić przed deszczem. Na szczęście deszcz nie spadł, a ja spałem jak suseł w zimowej norze. Rankiem wszystko się odmieniło. Z chmur na niebie pozostały tylko drobne obłoczki, słońce błyszczało, a mokra ziemia parowała. W dwie godziny później ruszyliśmy szlakiem wiodącym wzdłuż wąwozu. Woda w nim nieco opadła, jednak nie odkryła dna. Od miejsca naszego nieudanego noclegu droga poczęła coraz wyraźniej wznosić się, a. równocześnie obniżały się ściany wąwozu-rzeki, aż na koniec ujrzeliśmy już tylko strumień huczący po głazach i dalej — z pół mili — wodospad tryskający z podnóża wyniosłej skały. To był początek — dla nas koniec — strumienia, który nam tak długo towarzyszył. Rozstawaliśmy się z wodą, kto wie, na jak długo. Gonzales rozkazał napełnić wszystkie skórzane wory i zapasową beczkę znajdującą się na wozie. Powyżej wodospadu, kilka jardów za nim, natrafiliśmy na kolejny trzeci drogowskaz. I tym razem był nim kopczyk ułożony z kamieni. Milę za tym kopczykiem szerokość drogi stopniowo zaczęła się zwężać, las coraz bardziej podchodził z obu stron, aż w końcu nasz wóz musiał się zatrzymać. Ścieżka okazała się za wąska. Odbyliśmy krótką naradę, poświęconą nie tyle szukaniu innej trasy, bo taka nie istniała, ile ustaleniu składu osobowego grupy, która miała ruszyć dalej. Wóz mu- siał tu pozostać, a wraz z nim ludzie, potrzebni, by go pilnować, a zbyteczni, nawet zawadzający w dalszej podróży. Kończyła się więc wędrówka dla woźnicy, kuchcika i służącego. Również pozostać musiał Coyle, jako kierownik całej grupy. Zauważyłem, że zmartwił się z powodu takiej decyzji hacjendera. Pozostawało ponadto trzech spośród pięciu vaquerów. Sądziłem, że ich los podzielą również obie panie. Omyliłem się. Seńora Concepcion nie wspomniała o sobie podczas narady, a jej małżonek nawet nie mruknął na ten temat. Natomiast z listy uczestników drugiego etapu wędrówki skreślono Inez. Widziałem, jak spochmurniała usłyszawszy ten wyrok. Zerwała się gwałtownie z ziemi i krzyknęła: — Ja mam zostać?! — Niestety, Inez — odpowiedział spokojnie hacjender — nie możemy jechać wszyscy. Zbyt wiele musielibyśmy zabrać żywności i wody. — Ale dlaczego ja? — Ponieważ przewiduję bardzo trudną drogę. Tym razem uznałem, że nie trzeba narażać cię na taki wysiłek. — Przecież tyle już razy jeździłam z tobą... — Ale zawsze posuwał się za nami wóz zapewniający wygodny nocleg i dobre wyżywienie. Teraz przyjdzie pewnie i pogłodować nieco, gdy zapasy się wyczerpią, a zwierzyna zawiedzie. Odpowiedź ta wcale nie przekonała dziewczyny i chyba tylko obecność obcych zapobiegła rodzinnej kłótni. Ja uznałem decyzję hacjendera za słuszną. Ze wszystkich bowiem osób wchodzących w skład naszej wyprawy — Inez najmniej udzielała się pracom przy rozbijaniu i zwijaniu conocnych obozowisk, nikt zresztą nie miał do niej o to pretensji, lecz nonsensem byłoby zabieranie w dalszą drogę osoby najmniej użytecznej. W rezultacie — zamiast piętnastu, tylko siedmiu jeźdźców ruszyło w dalszą drogę w tym Gonzales z żoną, nasza trójka (Karol, Bede i ja) oraz dwu vaquerów mających opiekować się dwoma końmi jucznymi. Te konie obciążone zostały worami z wodą, kociołkiem do gotowania, kocami, zapasową amunicją, a nawet oskardami, gdyż hacjender przewidywał, że będą potrzebne. Przed rozstaniem zadecydowaliśmy, aby wóz cofnął się aż do wodospadu, właśnie ze względu na wodę, której tu nie było. Nasza siódemka ruszyła leśną duktą, żegnana przez wszystkich z wyjątkiem Inez, która obrażona na cały świat, skryła się pod budą wozu. Tak więc pozostawiliśmy za sobą luksus wiezionych sprzętów oraz ludzi, którzy wyręczali nas w żmudnych czynnościach rąbania drew, rozpalania ognisk, pitraszenia posiłków, pojenia koni i odprawiania nocnych wart. Odtąd zdani byliśmy wyłącznie na własne siły. Wcale mnie to nie przerażało. Posiadałem niezłe doświadczenie, wiedziałem, że Gonzales i w takich warunkach da sobie świetnie radę, a Karol, jak zwykle, zabłyśnie traperskimi talentami. Ciekaw byłem tylko, jak zachowa się pani Concepcion lub Bede, w którego zdolności westmańskie jakoś nie potrafiłem uwierzyć. Jechaliśmy jedno za drugim wąską dróżką. Na czele — hacjender, po nim — seńora, później Karol, ja i Bede. Pochód zamykali vaquerzy z jucznymi zwierzętami. Nasze ruchy ograniczała z obu stron czarna gęstwa drzew i krzewów, niekiedy cicha, niekiedy rozbrzmiewająca głosami ptaków. Mimo to posuwaliśmy się znacznie szybciej niż dotąd, bo jazdy nie hamował ciężki wóz, a zabłądzić było nie sposób — przed nami otwierał się tylko jeden szlak, bez żadnych odnóg ani rozdroży. Bór ciągnął się nieprzerwanie, pachnący żywicą i igliwiem sosen i świerków. W jego głąb wzrok nie sięgał dalej, jak na dwa—trzy jardy. Gąszcz wysokich paproci, małych, liściastych drzewek, wykroty i powalone pnie tworzyły nieprzenikliwą kurtynę. Przez taką gęstwę nie przedarłby się człowiek na koniu, a i pieszy bez siekiery czy meksykańskiej maczety utknąłby po paru krokach. Puszcza towarzyszyła nam przez cały dzień aż do zmroku i wśród niej rozbiliśmy pierwsze obozowisko, skromne, na miarę naszych potrzeb i możliwości. Nocną wartę rozdzieliliśmy między sześciu mężczyzn, co do mnie, wykreśliłbym z tej listy Bedego, bo chociaż nie odmawiałem mu odwagi i celnego oka... ta jego tajemnicza przeszłość! Kim w istocie był? Czemu nie opowiadał o swym zawodzie, jak zwykli to czynić ludzie po dłuższej znajomości? Moja kolejka strażowania wypadła dobrze po północy. Począłem przechadzać się po ścieżce tam i z powrotem, bo to była przecież jedyna wolna od drzew przestrzeń i na niej żarzyło się wiśniowymi węgielkami przygasłe ognisko. Dokoła panowała cisza, moi towarzysze spali, bór milczał i tylko od czasu do czasu podmuch wiatru delikatnie szumiał w szczytach drzew. Księżyc wzeszedł na niebo i wysrebrzył szlak, po którym kroczyłem. Pierwsza moja nocna warta w warunkach tak niedogodnych, po rocznej prawie przerwie. Widoczność była przecież bardzo ograniczona ścianami lasu, za którymi kryć się mogły najbardziej niebezpieczne niespodzianki. Jednak nabyte przeze mnie doświadczenie odezwało się natychmiast, gdy zastąpiłem swego poprzednika, i ująłem dłonią za lufę winchestera. Jak zwykle w takich wypadkach najpierw byłem nieco senny, później nocny chłód orzeźwił mnie, i to tak bardzo, że wróciłem do ogniska po poncho i szybko je założyłem. Bardzo pomogło. Lecz meksykańskie poncho, świetnie chroniące przed zimnem, posiada pewne wady. Krępuje ruchy, a jeden tylko w nim otwór, na głowę, przy jednoczesnym braku jakichkolwiek rozcięć — uniemożliwia swobodnę manewrowanie rękami, przede wszystkim bronią. Ta ciepła i ciężka odmiana peleryny nie nadaje się, rzecz jasna, do polowania. Wdziawszy poncho uniosłem początkowo jego prawy skraj, aby dłoń trzymająca winchester była odsłonięta. Wkrótce jednak palce tak mi zgrabiały, że schowałem je wraz z bronią pod poncho. Dokoła nie działo się nic, mimo to nastawiałem uszu na odgłosy nocy, wytężałem wzrok, aby przebić ciemności boru — bezskutecznie. Blask księżyca tak daleko nie sięgał. Chyba po pół godzinie dreptania tam i z powrotem postanowiłem powędrować nieco dalej, drogą, którą dopiero mieliśmy ruszyć rankiem. Kroczyłem prawie bezszelestnie, stąpając po niskiej trawie porastającej ścieżkę, omijając krzaki wysuwające z obu stron swe gałęzie. Nagle usłyszałem dźwięk, jaki wydaje ciężki przedmiot przy upadku na miękkie podłoże. Zatrzymałem się. Odgłos nie powtórzył się. Nadal panowała cisza i tylko delikatny szum gałęzi na wierzchołkach drzew zasygnalizował obecność wiatru. Ruszyłem dalej. Trudno mi określić, ile jardów przemierzyłem, bacznie rozglądając się na obie strony. Przede mną biegła prosto wysrebrzona księżycem steczka, pusta, jak daleko sięgał mój wzrok. Dlatego nie wiem, co mnie skłoniło do zawrócenia. Nagle poczułem niczym nie uzasadniony niepokój, chociaż cisza trwała dalej, a moim towarzyszom nic nie mogło zagrażać, zresztą — nie odszedłem od nich daleko. Coraz gorszy stan moich nerwów w pewnej chwili kazał mi się zatrzymać. Odwróciłem się i zamarłem w pół kroku. W jasnym blasku, o kilka kroków od ogniska, stał kot! Ale jaki kot?! Tak na oko długość jego sięgała chyba pięciu stóp. Widziałem bardzo wyraźnie czarne, owalne plamy na bladym futrze, błyszczące ślepia i krótkie, sterczące uszy na wielkiej głowie. Wrażenie było silne, lecz z gatunku tych, które jeżą włos pod kapeluszem i wywołują nieprzyjemny dreszcz na plecach. Myślę, że spotkanie było nieoczekiwane zarówno dla mnie, jak dla zwierzęcia. Chyba dopiero przed sekundą wyszło z lasu. Drapieżnik tkwił w miejscu jak skamieniały, ani uciekając, ani gotując się do skoku na mnie. Zorientowałem się pierwszy, jakie skutki mogą wyniknąć z takiej schadzki. Czy czułem strach? Nie wiem. Zdawałem sobie tylko sprawę, że od szybkości działania zależy moje życie. Wyszarpnąłem spod poncho winchester tak energicznie, że fałdy ciężkiego materiału wytrąciły mi broń z palców — upadła za najbliższy krzak, w mrok lasu. Zaiste, taki wypadek może się przytrafić chyba tylko greenhornowi, a przecież ja od dawna przestałem uważać się za greenhorna! Moja paskudna niezręczność kazała mi znowu znieruchomieć. Że wówczas zwierzę nie ruszyło do ataku, to chyba tylko dlatego, że spotkanie wypadło w tę cudowną, jedną w roku noc, o której bajają myśliwi, że żaden z drapieżników nie ośmiela rzucić się na człowieka. Kto chce, niech w to wierzy. Ja — prawie uwierzyłem! Oprzytomniałem, dałem jeden, długi krok poza ścieżkę i schyliłem się po strzelbę. Nie mogąc jej dostrzec w gąszczu, ukląkłem, tracąc w ten sposób zwierzę z oczu. Nerwowo macając dłońmi (wydawało mi się wówczas, że poszukiwanie trwa minuty, w rzeczywistości — zaledwie kilka sekund), natrafiłem na zimną stal lufy. Podniosłem się błyskawicznie, już z kolbą przy ramieniu. Zanim cokolwiek dostrzegłem, już usłyszałem: dźwięk dwu strzałów, tak szybko następujących po sobie, że zlały się w jeden przeciągły huk. — Uważaj, Janie! Poznałem, głos Karola i natychmiast wrócił mi spokój. Mój przyjaciel stał w pobliżu leżącego nieruchomo zwierzęcia, nieco w tyle i nieco z boku. Teraz ruszył wprost na bezwładne cielsko i trącił je końcem lufy. Próba widać wypadła pomyślnie, bo odezwał się półgłosem: — Opuść broń, wszystko w porządku. Zbliżyłem się. — Co to za dziwo? — zapytałem. — Jaguar. Niezła sztuka. Jak to się stało? Opowiedziałem w paru słowach, lecz zanim skończyłem swą krótką relację, otoczyli nas wyrwani ze snu towarzysze. Musiałem wszystko powtórzyć. — Jaguar — stwierdził Gonzales obmacując futro. — Wielkolud, piękny okaz. Coraz mniej tych zwierząt. — Jeszcze przed kilku laty — powiedział Karol — można było spotkać je na południu Stanów, teraz zostały chyba doszczętnie wytępione. Zbyt ładne mają futro i zbyt lubią mięso domowego bydła. Padły ofiarą traperów i hodowców. — Nigdy nie spotkałem się z jaguarem i nie rozpaczam z tego powodu, gdyby nie ty, Karolu... jak to się stało, że zjawiłeś się tak w porę? — Hm... wiesz jak bardzo mam czujny sen (było to samochwalstwo, lecz prawdziwe!), jak budzi mnie każdy podejrzany szelest. Jednak tym razem obudziłem się wśród kompletnej ciszy. Nasłuchiwałem. Bezskutecznie. Mimo to podniosłem się i spojrzałem na ścieżkę. Księżyc świecił mi prosto w oczy, więc nie od razu zauważyłem, kto po tej ścieżce spaceruje. Dopiero po kilku sekundach spostrzegłem dwa cienie: mniejszy i bliższy mi oraz większy i bardziej oddalony. Mniejszy cień to był właśnie jaguar, cień większy padał od twojej postaci. Przyznam, że wyglądało to nieco groteskowo: zwierzę kroczyło za twymi plecami, spokojnie jak domowy kot, ale taki spokój nie mógł trwać długo. No i... zdążyłem! — Widziałeś, jak upadła mi broń? — Oczywiście. Wówczas złożyłem się, strzał był trudny, bo w tył głowy jaguara, ale na obejście go z boku nie było czasu. To wszystko. Na przyszłość jednak nie zakładaj na siebie poncho, gdy jesteś sam. Okazuje się, że jest to okrycie nieco... niebezpieczne! Zaciągnęliśmy trofeum w pobliże ogniska, a że do świtu brakowało jeszcze sporo godzin, pokładliśmy się spać. Mnie zluzował w dyżurze hacjender. Nazajutrz odjazd nieco się opóźnił, bo Karol z Gonzalesem wzięli się do ściągania futra. Gdy wreszcie tego dokonali, rozpoczęło się nacieranie wewnętrznej powierzchni skóry ciepłym jeszcze węglem drzewnym i popiołem. Ten zabieg jest konieczny i stosowany powszechnie przez traperów. Bez niego futro sztywnieje, kurczy się i pęka, a włos wyłazi. Ponieważ reszta z nas nie miała nic do roboty, wynikła z tego rozmowa dotycząca oczywiście mej nocnej przygody. Po raz trzeci — pani Gonzales i Bedemu — powtórzyć musiałem szczegóły tego zdarzenia, jak się wówczas czułem i jakie myśli przychodziły mi do głowy. Byłem szczęśliwy, gdy hacjender i Karol wreszcie dokończyli dzieła, co zmusiło mych słuchaczy do siodłania koni i zwijania manatków. Tego ranka zrezygnowaliśmy z mycia, nasz zapas wody bardzo się zmniejszył. — Umyjemy się wieczorem albo jeszcze wcześniej — pocieszył mnie hacjender. — Skąd taka pewność? — zdziwiłem się. — Stąd, seńor, że jaguary bardzo lubią tereny podmokłe i rzeki, same zresztą są doskonałymi pływakami, co, zważywszy na ich przynależność do rodziny kotów, może wydawać się nieco dziwne. A przecież sam obserwowałem jaguara, jak leżał na grubym konarze drzewa, tuż nad lustrem wody, a później do niej skoczył i wyszedł z wielką rybą w pysku. Przewidywania Gonzalesa sprawdziły się, chociaż niezupełnie tak, jak sądził. Po trzech godzinach jazdy towarzyszący nam dotąd bór począł przerzedzać się, wysokość drzew malała, coraz częściej wyrastały liściaste krzaki i trawy. Równocześnie twarda dotąd ścieżka poczęła uginać się pod kopytami zwierząt. Raz po raz odnajdywaliśmy na niej ślady racic lub odbicia łap dra- pieżników. Las zmieniał się w lasek rzadko porośnięty niskimi drzewkami. Wreszcie skończyło się i to. Ukazała się otwarta przestrzeń rudawych traw. Gdzieniegdzie wśród kęp roślin widniały czarne oka bagiennej wody. Nie o taką wodę przecież nam chodziło. Teraz ścieżka poczęła łagodnie obniżać się. Cała okolica robiła wrażenie niecki wypełnionej grząskim gruntem i ściekającymi z pobliskich wysoczyzn strumieniami, których wody nie znajdywały stąd ujścia. Przed nami, z półtorej mili, czerniały pasma lasów rosnących na wysokich grzbietach, a nawet poniżej okalających nieckę wzgórz. Dalej — nagie szczyty turni świecące w słonecznym blasku jak diamenty. Pachniało zgnilizną, złą wonią, która ostrzega przed malarią i febrą, a kto tego ostrzeżenia w porę nie pojmie, pada ofiarą ciężkiej choroby. Dlatego należało jak najszybciej pożegnać się z tym paskudnym krajobrazem. Zresztą, nie istniało tu miejsce ani na odpoczynek, ani na nocleg: wąska steczka ograniczona z obu stron czymś, co już na pierwszy rzut oka wyglądało na trzęsawisko. Im niżej zjeżdżaliśmy, tym bardziej uginała się ziemia pod nogami koni, co zmuszało do jazdy stępa — jeden niebaczny krok w lewo czy w prawo groził ugrząźnięciem. Męcząca to była wędrówka, tym bardziej że przypadła na godziny największej spiekoty, a schronić się przed promieniami słońca nie było gdzie. Na samym dnie niecki wierzchowce zapadały się po pęciny. Zeskoczyliśmy z siodeł i maszerowali przeraźliwie długo, nim droga poczęła się dźwigać i wkroczyliśmy na lesisty stok łagodnie pnący się ku niebu. Co za szczęście, bo już ledwie powłóczyłem nogami! Wprawdzie ścieżka poszerzyła się prawie dwukrotnie, lecz coraz częściej trzeba było przedzierać się przez gęste krzewy i plątaninę roślin o wysokich łodygach. Upragniony przez wszystkich postój wypadł na samym grzbiecie wzniesienia, skąd rozciągał się widok na stok przeciwległy i na rozległą i długą dolinę, porosłą tylko trawą, przypominającą prerie północnoamerykańskie. Wydało mi się nawet, że wśród tych traw dostrzegam stadko antylop. Zanim jednak wydobyłem z juku lornetkę, zwierzęta znikły, a nikt z moich towarzyszy nie potwierdził mojej obserwacji. Wody nie było ani w miejscu postoju, ani w zasięgu naszych oczu. Byliśmy spragnieni, więc Gonzales zezwolił każdemu na wypicie po pół kubka ciepłej, cuchnącej skórą lury, zaczerpniętej z naszych bukłaków. Konie otrzymały więcej, chociaż pozostał nam tylko jeden pełny wór. Seńora wydobyła mapy i poczęła je studiować. — Ani rzeki, ani strumienia — zauważyła głośno. — Przynajmniej nic takiego nie zaznaczono na pańskiej mapie, doktorze. Dopiero po tamtej stronie wzniesienia, za doliną, znajduje się jeziorko. Wątpię, abyśmy przed nocą potrafili doń dotrzeć. To spory szmat drogi. Informację przyjęliśmy w posępnym milczeniu. Jeden Gonzales ustosunkował się do niej dość niefrasobliwie: — Nie ma strachu. Przecież wytrzymamy jeszcze jeden dzień. Konie nieco pocierpią i to wszystko, prawda, seńores? Lecz powiedz mi,, moja droga — zwrócił się do żony — w jakim kierunku mamy posuwać się dalej. — Prosto, ciągle prosto — odparła pochylając się nad mapą. — Dolina leżąca przed nami jest tu zaznaczona bardzo wyraźnie, a strzałka wyrysowana atramentem wskazuje wprost na grzbiet górski. — A znaki? Żadnych znaków? — Tylko jeden, kwadratowy, ostatni. Bardzo daleko stąd. — Jak daleko? Roześmiała się: — Ba, gdybyśmy posiadali skrzydła, mogłabym odpowiedzieć bardziej dokładnie. Dla ptaków to może i blisko, lecz jak wymierzyć na mapie długość drogi, gdy przed nami tyle dolin i wzniesień, i krętych ścieżek? Hacjender zmieszał się. — Wybacz, moje pytanie nie miało sensu. Myślę, seńores — zwrócił się do nas — że powinniśmy ruszać stąd jak najszybciej. Bez względu na to, czy czeka nas dziś dłuższa czy krótsza wędrówka. Im prędzej osiągniemy jeziorko, tym lepiej. Dosiedliśmy na nowo koni. Zjazd zboczem okazał się nie mniej trudny niż poprzednio wjazd. Może był nawet jeszcze trudniejszy. Zmęczone zwierzęta potykały się na nierównościach gruntu i wystających z ziemi kamieniach. W końcu zjechaliśmy na tę miniaturową prerię i odtąd, już kłusem, przez szeleszczące trawy podążali ku końcowi równiny. Słońce minęło szczyt nieba, znacząc drugą połowę dnia, żar przestał nękać ludzi i zwierzęta. Dolina, niczym górska hala, była kilka mil długa i tyleż szeroka, o kształcie owalnym, otoczona łagodnymi wzniesieniami. Obliczyłem, że posuwając się z dotychczasową szybkością przejedziemy ją, zanim dzienna gwiazda pocznie kryć się za górskie szczyty, i może jeszcze przed nocą znajdziemy się W sąsiedztwie zapowiadanego jeziorka. Moje przewidywania nie sprawdziły się. Przypadek, ale pomyślny, zmienił naszą sytuację. Oto gdy mijaliśmy końcowy odcinek doliny, koń jadącego na czele kawalkady Gonzalesa raptownie skręcił. Mój wierzchowiec począł parskać, wreszcie rzucił się do galopu, a pozostałe zachowały się podobnie. Nie był to jednak popłoch ani ucieczka przed drapieżnikiem. Zanim odgadłem przyczynę, hacjender, pędzący wprost na stromą skałę, która wyrosła niespodziewanie z łagodnego zbocza, krzyknął po hiszpańsku: — Agua! Agua! Więc konie zwietrzyły wodę. Pognały wszystkie pod skałę i mieliśmy nie lada kłopot, aby je z tego miejsca odprowadzić. Źródełko było bardzo mizerne, ciurkało u podnóża gigantycznego głazu wątłym strumieniem, który po kilku krokach ginął wśród traw, a dalej zapewne wsiąkał w glebę. Dlatego właśnie nie zauważyliśmy żadnej rzeczki podczas jazdy. Wierzchowce poczęły się przepychać, kwiczeć, gryźć, wyrywając się do wody. Z trudem opanowaliśmy sytuację, a później podprowadzali kolejno jedno zwierzę po drugim, aby je napoić. Zajęło to sporo czasu, aż w końcu i ludzie mogli zaspokoić pragnienie. — Zostajemy — zadecydował hacjender. — Miejsce na nocleg wymarzone, jest woda, opał pod bokiem, a otwarta przestrzeń chroni nas przed niespodziewanymi wizytami. — Niespodziewane wizyty? — zdziwił się Bede. — Przecież to pustkowie. — Mam na myśli krewnych naszego jaguara. Ludzi tu nie ma, tym lepiej. Obóz rozbiliśmy na skraju lasu, na łące, u podnóża góry, lecz nie przy źródle. Gonzales słusznie zauważył, że jedyna zapewne w tych okolicach woda ściągać musi wieczorem i nocą zwierzynę, a ta składa się nie tylko z trawożernych. Bezpieczniej więc trzymać się z dala od wodopoju. Przed rozpaleniem ogniska oczyściliśmy przy pomocy kilofów spory krąg łąki tak, aby płomień nie mógł przerzucić się na trawy i nie spowodował pożaru. Ostrożność konieczna. Podczas jednej z mych wędrówek z Karolem poprzez północnoamerykańskie prerie byłem świadkiem takiego pożaru. Jeziorko, nad którym zatrzymaliśmy się wówczas, ocaliło nas i nasze konie od upieczenia się żywcem, ale cośmy się najedli strachu, to najedli. Doświadczony westman znajdzie jednak radę na pożar. Po prostu, nie czekając, aż ogarnie go huczące i trzaskające morze płomieni sam podpali trawy w miejscu postoju. Nikły początkowo płomień nie wyrządzi mu krzywdy, za to wypaliwszy szmat ziemi odgrodzi go od pożogi, przed którą nie ma ucieczki. Ogień gna z nieprawdopodobną szybkością. I chyba tylko śmigłe antylopy, poza ptactwem, mają szansę ocalenia. Bizony i niedźwiedzie, jeśli w pobliżu nie trafi się skalisty lub piaszczysty teren lub nie przepływa szeroka rzeka — giną, doścignięte ogniem. Nawet mustangom rzadko kiedy udaje się ujść zagładzie. Nareszcie mogłem się jako tako umyć. Gonzales wraz ze swą małżonką zajęli się kucharzeniem, vaquerzy poszli na skraj lasu po suche gałęzie. Wkrótce buchnął płomień. Ani spostrzegliśmy się podczas ogniskowej gawędy, jak zapadł zmrok i nadeszła pora nocnego spoczynku. Mnie przypadła w wyniku losowania najwcześniejsza z wart. Bedemu — ostatnia, przed samym świtem. Gdy więc minął czas mego strażowania, zbudziłem Karola, którego kolejka wypadała po mnie, otuliłem się kocem, nogi wyciągnąłem w stronę ledwo tlejącego się ogniska, podsunąłem siodło pod głowę i prawie natychmiast zasnąłem. Przemieniłem się w ptaka, który fruwał na wielkich wysokościach, nad górami, dolinami i prerią, gdzie pasły się tabuny mustangów. Jakże mi było lekko i jak kolorowo wyglądał świat, który rozciągał się w dole! Z marzeń brutalnie zostałem wyrwany. To Bede szarpał mnie za ramię. Siadłem, przetarłem oczy, spojrzałem: to już była przedranna szarówka, ostatnie chwile uciekającej nocy. — Co? — zapytałem szeptem, równocześnie sięgając po broń. Położył palec na ustach i wskazał kciukiem lewej dłoni na czerniejący przed nami las. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić towarzyszy, i ruszyłem za Bedem. Odeszliśmy kilkanaście kroków i dopiero wówczas pokazał mi leżącą wśród traw pierzastą strzałę łuku. — Skąd to? — Wypadła z lasu — wyjaśnił cicho. — Na pewno wymierzona została we mnie, lecz nie doleciała celu. Następnie opowiedział, że nie podniósł strzały, aby można było ustalić miejsce, z którego została wyrzucona. Kazałem mu iść na prawo w głąb boru, lecz niedaleko, szukać śladów na ziemi i na krzewach. Ścisnąłem broń w garści i udałem się w lewo. Stąpałem, jak mogłem najciszej, przecież nie sposób było uniknąć szelestu potrącanych liści gęsto rosnących krzaków. W dolinie panowała już szarówka, w borze trwał jeszcze nocny mrok. O dojrzeniu jakichkolwiek śladów mowy nie było, mogłem je tylko zadeptać. Wycofałem się na otwartą przestrzeń, a w chwilę później zbliżył się Bede.' Rzecz jasna — nic nie zauważył. Podeszliśmy do koni, lecz nie zdradzały zaniepokojenia. Wobec tego ruszyliśmy skrajem lasu, przystając co kilka kroków i nasłuchując. Bezskutecznie. Tak to trwało do chwili, aż ranne zorze poczęły różowić niebo. Wróciliśmy do ogniska, przy którym już krzątał się Gonzales i obaj vaquerzy. Seńora jeszcze spała, a Karol niemrawo ściągał z siebie derkę. Opowiedziałem mu, co zaszło. Zerwał się natychmiast. — Dlaczego mnie nie zbudziłeś? — zirytował się. — Prowadźcie! — Poczekaj z pół godzinki — powiedziałem. — W lesie jest teraz zupełnie ciemno, nawet sowa niczego nie dostrzeże. Zgodził się. — Ten łucznik na pewno dawno już odszedł — zauważył — lecz odciski jego stóp pozostały. Radzę wszystkim nie rozstawać się z bronią. Hacjender, słysząc naszą rozmowę, przerwał układanie gałęzi. — Niepomyślną przyniósł nam pan wiadomość, doktorze. Nie lubię niewidocznych myśliwych polujących na ludzi. Z widocznymi zawsze jakoś można się dogadać. A może — tu zwrócił się do Bedego — ta strzała wcale nie dla pana była przeznaczona, lecz dla jakiegoś czworonoga? Zapytany lekko wzruszył ramionami. — Zaczynała się już szarówka i nieźle widziałem. Zresztą... mogę pokazać, jak to wyglądało. Odczekaliśmy jeszcze kilkanaście minut i gdy się na dobre rozjaśniło, ruszyliśmy całą gromadką, bo i seńora Concepcion przyłączyła się do nas. Bede, doszedłszy do miejsca, w którym leżała strzała, zatrzymał się. — Stałem, ot tu — wyjaśnił — twarzą do lasu, bo dolina była pusta. Przypuszczałem, że jeśli nam cokolwiek może zagrażać, to tylko od strony puszczy, dlatego na nią się gapiłem. — Słusznie — pochwalił hacjender. — Strzała wyleciała na mnie z gąszczu — mówił dalej Bede — lecz padła o dwa kroki w bok. Zresztą... wątpię, aby mogła przebić poncho, a nawet gdyby przebiła, mogłaby mnie tylko drasnąć. To nie kula przecież! — Proszę tak nie myśleć — sprzeciwił się Gonzales. — Nie zna pan tutejszych łuczników. Sądzę, że ten pocisk dlatego był niecelny, że w locie otarł się o jakąś gałąź. Słyszał pan co? Jakieś odgłosy kroków, szelest? — Nic a nic. Karol schylił się i podniósł z ziemi śmiercionośne narzędzie. Trzymał je w garści i uważnie badał. — Oglądałeś, Janie? — zwrócił się do mnie. Zaprzeczyłem. — To teraz obejrzyj dokładnie, zwłaszcza ostrze, i uważaj, abyś nikogo przypadkiem nie zadrasnął. To jest... latająca śmierć. Podał mi strzałę. Przyjrzałem się zaostrzonemu grotowi i zimno mi się zrobiło. Pokryty był brunatną, na oko lepką masą. Nie miałem wątpliwości. — Kurara — powiedziałem głośniej, niż wymagała tego potrzeba. — Kurara — powtórzyłem — czyli wyciąg z pewnego gatunku lian, trucizna powodująca przy najlżejszym zadraśnięciu szybką śmierć od uduszenia. Kurara poraża mięśnie oddechowe i nie ma na nią odtrutki. Spojrzałem na Bedego. Zbladł. Komplikacje Zaskoczyłem słuchaczy swą informacją. Przez parę sekund nikt się nie odezwał. Wreszcie Gonzales głosem, który wydał mi się nieco drżący, zagadnął: — Czy pan się nie myli, doktorze? W naszym kraju nie rosną liany dostarczające soku na tę straszną truciznę, tu Meksyk, nie Ameryka Południowa. — On się nie myli — odpowiedział za mnie Karol. — Armatnia salwa jest mniej niebezpieczna od draśnięcia takim kolcem. Wręczyłem strzałę hacjenderowi. Długo się nad nią zastanawiał. — Rzeczywiście — westchnął — wygląda na kurarę. Wracajmy do ogniska, seńores, trzeba coś postanowić... — Przyjdziemy, za chwilę — powiedział Karol. — Janie, chodź ze mną. Zrozumiałem, lecz Gonzales nie pojął. — Dokąd? — zapytał. — Przetrząsnąć nieco las, jest już wystarczająco widno. — Pójdę z wami. — Lepiej... nie. Im więcej osób, tym łatwiej zatrzeć wszelkie ślady. Wkroczyliśmy w puszczę, dokładnie w tym miejscu, skąd według słów Bedego wypadła z gąszczu strzała. Pachniało wilgocią nocy i dyszało chłodem poranka. Rosa pokrywała co niższe rośliny, a nawet potężne pnie drzew świeciły wilgocią. Stąpaliśmy powoli i ostrożnie, w odległości jarda od siebie, obserwując bacznie poszycie, zarośla, drzewa do wysokości własnych głów. Jeśli bowiem pozostawiono tu jakiekolwiek ślady, to na pewno nie wyżej. —Złamana gałązka — powiedziałem półgłosem. — Zatrzymaj się. Stanąłem. Karol podszedł. — Jeśli tego nie zrobiłeś ty — zauważył — albo Be-de dzisiejszego ranka, mamy pierwszy ślad. — Może zrobiłem, może nie zrobiłem — odparłem. — Było wówczas ciemno jak w norze borsuka. Ale — dodałem natychmiast — spójrz na ziemię. Nie są to odciski ani moich butów, ani Bedego. Nie mają obcasów. — Znakomicie, Janie — ucieszył się — to jasne. Schylił się, podniósł jakiś patyczek, ukląkł i przyłożył go do wgłębienia widocznego w mchu. — Jegomość tkwił tu nieco dłużej, prawda, Janie? Potwierdziłem. Tylko dłuższe przebywanie w jednym miejscu powoduje tak głębokie zapadnięcie się stopy w miękkim podłożu. — A teraz odwróć się. Co widzisz? Wykonałem polecenie. Między listowiem krzaka i konarami iglastych drzew utworzyła się luka, okienko o nieregularnych kształtach. Dostrzegłem przez nie, bardzo wyraźnie, fragment porośniętej trawą doliny. — Stąd strzelał — powiedziałem. — Myślę, że puszczając cięciwę łuku zaczepił o gałązkę. To dlatego strzała zboczyła ze swej drogi. Bede miał szczęście. — Na to wygląda. A teraz szukajmy dalej. Trzy kroki w lewo, Janie, i posuwaj się równolegle do mnie. Tak, doskonale — uznał, gdy zastosowałem się do wskazówki. Karol Gordon chwilami przypominał wymagającego nauczyciela, nie szczędzącego jednak pochwał, gdy uczeń dobrze rozwiązał zadanie. Początkowo trochę mnie to irytowało, mój przyjaciel zapominał, że przez tyle lat zdołałem już pojąć podstawowe zasady traperstwa i przyswoić je sobie. Później jakoś przywykłem. Szliśmy powolutku, aż z kolei przystanął Karol. — Co takiego? — Nieznajomy zaczął uciekać — odpowiedział. — Spójrz. Zbliżyłem się. Teraz odciski nóg wyglądały nieco inaczej, jak gdyby skróciły się i pogłębiły na czubkach. — Biegł — na palcach — zauważyłem. — Przestraszył się. Lecz kogo czy czego? — Może wyników swego pudła? Bedego? — Przecież Bede nie wchodził do lasu. — Ale później wszedł, razem z tobą. — I tamten tak długo czekał? — zaśmiałem się cicho. — Z twego opowiadania wynika, że wszystko trwało zaledwie parę minut. — Wystarczająco długo, żeby spokojnie odejść i nie wpadać w panikę. — Może oczekiwał Bedego, aby powtórzyć strzał, lecz dostrzegłszy dwu ludzi przestraszył się. — Nie, nie! Nigdy w to nie uwierzę. Raczej gotów jestem przypuścić, że gdy Bede odszedł, tamten posunął się na skraj lasu i obserwował nasze ognisko. Wycofał się pospiesznie, dostrzegłszy nasz powrót. — Tak czy siak, uciekał. Zbadajmy jego drogę. Gąszcz stawał się coraz bardziej zwarty, ale dlatego coraz lepiej widać w nim było drogę odwrotu nieznajomego łucznika: połamane gałązki, stratowane poszycie. Na którymś z krzaków Karol odkrył patyczek zakończony kolorowymi piórkami. — Złamał strzałę — wyjaśnił mi zbytecznie (znowu „nauczycielskie" skłonności!) — zawadził o gałąź. — Trzymał strzałę w ręku przepychając się przez taki matecznik? Nie bał się zranić śmiercionośnym grotem? — Może nie starczyło mu czasu, by ją schować, a może zawadził właśnie kołczanem? — Raczej kołczanem, ale jak długo jeszcze każesz mi wędrować przez to bezdroże? Co nam to da? Gonzales na pewno się niepokoi. — Cierpliwości, Janie. Chyba wiesz dobrze, że w wa- runkach, w jakich się znajdujemy, nawet drobiazgi w porę zauważone mają znaczenie. — Zgoda, lecz nie znajdziemy ani łucznika, ani dro- biazgów, na których ci tak zależy. — Skąd taka pewność? O... proszę. Przystanął, sięgnął dłonią do pnia na wysokości swej głowy, coś tam zdjął i podsunął mi na dłoni pod oczy: dwa długie, kruczoczarne włosy. — Wspaniale! — stwierdziłem. — Nigdy bym tego nie zauważył, lecz... cóż z tego? — Indianin! — Ech, dawno o tym wiedziałem. Któż dziś używa łuku poza czerwonoskórymi. Wracajmy. — Jeszcze tylko parę jardów. Chcę sprawdzić, w jakim kierunku odszedł. Ruszył steczką wyznaczoną połamanymi krzewami i zdeptanym poszyciem. Czekałem, rozglądając się z nudów, ale nie dostrzegłem nic godnego uwagi. Słyszałem lekki szelest roztrącanych gałęzi, później zapanowała cisza, wreszcie ozwał się głos Karola: — Chodź tutaj! Pospieszyłem. Czyżby znowu coś odkrył? Istotnie — odkrył. — Zajmij się nim — powiedział — ja przeszukam zarośla. Westchnąłem. W gęstym poszyciu mchu, traw, paproci leżał nieruchomo człowiek, twarzą ku ziemi. Widziałem jego plecy zakryte brudną, postrzępioną, bawełnianą koszulą, ale przede wszystkim bardzo zakrwawioną. Odwróciłem go na wznak, odsunąłem długie czarne włosy zakrywające czoło, oczy, nos i usta. Ukazało się oblicze starego człowieka, pomarszczone, z zagojoną szramą na lewym policzku i pozbawione zarostu. Barwa skóry i wystające kości policzkowe zdradzały jego pochodzenie. Sprawdziłem oddech i puls. Zdjąłem kołczan pełen śmiercionośnych strzał, jedna z nich miała urwany bełt. Podniosłem się z klęczek. Meksyk coraz mniej mi się podobał. Po chwili Karol, który myszkował w pobliżu, wyłonił się z krzaków. — I co? — Uderzenie ostrym narzędziem w plecy. Śmiertelne. — Czyli: nożem. — Najprawdopodobniej, lecz noża nie znalazłem. — Bo go zabrał. — Kto? — Napastnik, który skrył się za tamtym krzewem. Na tego Indianina, polującego na Bedego, polowali dwaj inni. Musiał ich zauważyć i to była przyczyna panicznej ucieczki. Jeden z napastników ukrył się właśnie tutaj i to on ugodził biegnącego. Później oddalił się, dość szybko i przyłączył się do towarzysza. Tyle odczytałem ze śladów. — Nie domyślasz się, kim mogli być ci ludzie? — Buty z wysokimi obcasami. To wszystko. — Dlaczego nie zabrali kołczanu i łuku? Ten nieszczęśnik jeszcze trzyma swą broń. — Może nie umieją używać łuków, lecz najprawdo- podobniej zostali spłoszeni nadejściem twoim i Bedego. Jestem prawie pewien, że morderstwo popełniono w tym czasie, kiedy Bede udał się do ogniska. — I co teraz? — Nic, wracamy. — A on? — wskazałem na leżącego. — Przyślemy vaquerów z kilofami, niech wykopią dół. Może Gonzales będzie chciał go obejrzeć? Schylił się, oswobodził łuk z dłoni zabitego. — Zabierz kołczan, Janie. Pięknie go spalimy. Chodź. Na granicy lasu i łąki natknęliśmy się na Gonzalesa i Bedego. — Niepokoiłem się o was, seńores — zaczął hacjender, lecz zaraz zmienił obiekt swego zainteresowania. — Co to? Łuk i strzały? Schwytaliście go? Co też ja gadam! Pewnie was zaatakował i... — Nie atakował — przerwał mu Karol — sam został zaatakowany, i to nagle. Zresztą niedaleko, najlepiej, żeby pan sam zobaczył, a ty, Janie — zwrócił się do mnie — wracaj do obozu i zawiadom panią. Postąpiłem, jak sobie życzył, i wraz z kołczanem i łukiem (który Karol mi wręczył) zadziwiłem i równocześnie zaniepokoiłem seńorę i obu vaquerów. Opowiedziałem dokładnie, co i jak się stało. Uspokoiła się, obejrzała łuk i kołczan. — Piękne — stwierdziła — i pięknie wyglądałyby zawieszone na ścianie pokoju. A strzały... — Proszę nie wyjmować — ostrzegłem. — Ależ... Delikatnie wyjąłem kołczan z jej dłoni, jeszcze delikatniej wyciągnąłem z jego wnętrza strzałę. Jej grot lśnił brunatną mazią, podobnie jak tamtej, wystrzelonej w Bedego. Położyłem strzałę na żarzących się węglach ogniska, na to cisnąłem kołczan i łuk. Łuk nie jest groźny, proszę go wyjąć, doktorze! Pokręciłem przecząco głową, dorzuciłem kilka suchych gałązek, aż buchnął płomień i ogarnął cały stos. — Nie wiadomo, kogo jeszcze spotkamy po drodze — odparłem — łuki nie rosną w lesie ani na łące, lepiej, żeby nie istniał, zbyt zwraca uwagę. — O czym pan mówi? — Nie chcę, abyśmy przez przypadek ponieśli kon- sekwencje czynu, którego nie popełniliśmy. Rozumie pani? Roześmiała się. — Zupełnie jak w kryminalnej powieści! Czy to jednak nie przesadna ostrożność? Szkoda mi tego łuku. — Ostrożność nigdy nie jest przesadna, jeśli może zapobiec nieszczęściu. — Pan się lęka, doktorze — stwierdziła. — Tak — przyznałem. — Zastanawiam się, czy nasze ryzyko nie jest zbyt wielkie w stosunku do celu, który zamierzamy osiągnąć. Bawię tu niezbyt długo, a przez ten czas dane mi było widzieć tylu zabitych, że w porównaniu z Meksykiem nasz Zachód, zwany Dzikim, wygląda na oazę spokoju i bezpieczeństwa. A teraz znowu człowiek z zatrutymi strzałami, który przez przypadek nie stał się mordercą, zadźgany przez zabójców z nożami. Dlaczego? Czy to nie przerażające? — Jesteśmy ludźmi gorącej krwi — próbowała za- żartować, lecz natychmiast zmieniła ton i dodała: — Żyjemy w wyjątkowym okresie, za rządów Juareza było znacznie spokojniej. Rozmowa się urwała, bo nadszedł Gonzales z towa- rzyszami. Ogień jeszcze trawił resztki kołczanu i łuku. — Spalił pan? — zwrócił się do mnie, a w jego głosie odczułem żal i wyrzut równocześnie. — To piękna, stara broń. — Nic lepszego nie można było uczynić — odparł za mnie Karol. — Jak pomyślę o tej kurarze, ciarki mi biegną po krzyżu — wtrącił Bede. Zdaje się jednak, że nasze poglądy nie przekonały hacjendera, a już na pewno nie przekonały jego małżonki. Widziałem to po jej nachmurzonej twarzy. Co za dziwni ludzie! — Siadajmy, seńores — poprosił hacjender — należy zastanowić się nad przyszłością. Rozłożyliśmy się wokół ognia, vaquerzy podali kubki z kawą, boczek i suchary. Nieprzewidziane wypadki zmieniły porządek naszych corannych zajęć i nikt jeszcze nie jadł śniadania. Posiłek trwał krótko i prawie w zupełnym milczeniu. Dopiero gdy znikła ostatnia kropla kawy i ostatni okruch suchara, a Gonzales jak zwykle poczęstował nas cygarami, przystąpiliśmy do rzeczy. — A więc, moja droga, i wy, panowie, trzeba się za- stanowić nad naszą dalszą wędrówką — rozpoczął hacjender. — Dziwna historia, która się tu wydarzyła, to niezbyt pomyślny dla nas znak. — Czy przypadkiem nie przeceniasz tego znaku, Pedro? — odezwała się seńora Concepcion. — Przecież nie wybraliśmy się tutaj na podmiejską przejażdżkę i jeden łuk nie powinien wywoływać popłochu. Jeśli zachowamy zawsze przecież obowiązującą podczas podobnych wypraw ostrożność, dotrzemy do celu. Pomyśl tylko, jakiego odkrycia dokonamy za dzień lub dwa! — Dzień czy dwa? — zdziwił się hacjender. — Mówiłaś, że nie sposób dokładnie zmierzyć odległości. — Mówiłam, prawda, lecz... chyba się nie mylę planując dalszą podróż na... no, może na trzy dni. Słuchając tego pomyślałem, że równie dobrze nasza wędrówka do celu, jeśli go łatwo odnajdziemy, może trwać i tydzień. Seńorze bardzo zależało na tajemniczych skarbach. Była odważną, lecz chyba niezbyt roztropną kobietą. A może wizja archeologicznego odkrycia tak zamąciła jej zdrowy rozsądek? — Jeśli to nawet dwa czy trzy dni — upierał się Gonzales — nie możemy narażać życia i zdrowia naszych gości. Argument był — z punktu widzenia hiszpańskiej go- ścinności — nie do odparcia. I to chyba wprawiło seńorę w lekkie rozdrażnienie. — Przecież spaliliśmy zatrute strzały, a ten, których używał, już nie żyje. — A tamci dwaj? — zapytał hacjender. — Nie przesadzaj, Pedro, nie są bardziej groźni od Robleda, gdy tkwił za twoim krzesłem w naszym własnym domu. Zdawałoby się tak bezpiecznym! A zresztą... ci, którzy zabili Indianina, stali się w ten sposób naszymi sprzymierzeńcami. Pokręcił głową na znak powątpiewania. — Nie zawsze można liczyć na cudowne zjawienie się seńora Bede w odpowiednim momencie, a w dobre duchy puszczy nie wierzę. Ktoś w jej głębi załatwia swe prywatne porachunki i nie sposób uważać go za naszego przyjaciela lub wybawcę. Poza tym zaczynam się niepokoić o Inez, o Coylego, o vaquerów, których pozostawiliśmy tak daleko. Lecz... niech teraz wypowiedzą się nasi goście, posiadają przecież doświadczenie w takich sprawach. — Ufam Coylemu, potrafi zachować ostrożność. Inez nie jest już bezradnym dzieckiem. Dała tego dowody — sprzeciwiła się gwałtownie seńora. — Zresztą, znaczna odległość, jaka nas dzieli od nich, jest gwarancją ich bezpieczeństwa. Czy sądzisz, że po całych górach wędrują łucznicy z zatrutymi strzałami? Gonzales westchnął: — Obyś się nie myliła... Umilkł i spojrzał na Karola. Mój przyjaciel nie od razu zabrał głos. Palił cygaro, zastanawiał się. — Dobrze — powiedział wreszcie. — Oto, co myślę. Niebezpieczeństwo istnieje nadal. Zniszczone strzały z kurarą nie zmieniają sytuacji. Może jakiś drugi łucznik lub parę tuzinów łuczników posiada podobny arsenał tych strasznych pocisków. Kim są ludzie tak świetnie władający nożami, również nie sposób odgadnąć. Skąd tu przyszli i po co? Same zagadki. Jeśli więc postanowicie wracać, zgodzę się z tym, bo będzie to rozsądna decyzja. — A jeśli ruszymy dalej? — zapytała seńora. — Ruszę i ja. Jednak... radziłbym zawrócić. — Dziękuję, seńor — odparł Gonzales. — A pan, doktorze? — Radzę zawrócić — powtórzyłem słowa Karola. — Niebezpieczeństwo jest ogromne, a poza tym... jakaż pewność, że odszukamy skarb? — Lecz jeżeli nie zastosujemy się do pańskiej rady, jak pan postąpi, doktorze? — odezwała się seńora. — Pojadę z wami. Mój zawód może okazać się potrzebny, chociaż wobec kurary jestem całkowicie bezradny. Proszę o tym pamiętać. Żadna siła ludzka nie uratuje ranionego zatrutą strzałą. To wszystko! Przyznam, że byłem wściekły i z trudem zachowałem spokój. Przejrzałem grę seńory. Doprowadziła swymi pytaniami do tego, że obaj — Karol i ja — postanowiliśmy towarzyszyć wyprawie bez względu na to, jaka miała zapaść decyzja. Kto wie, może odmowa skłoniłaby Gonzalesa do postąpienia wbrew woli, swej małżonki? Lecz czyż mogliśmy go opuścić w niebezpieczeństwie? A Bede? Do niego z kolei zwrócił się hacjender. — Chyba — odpowiedział skrobiąc się z zakłopotaniem po parodniowym zaroście — odwrót nie będzie bezpieczniejszy od dalszej jazdy. Jaką mamy pewność, że w drodze powrotnej nie zostaniemy napadnięci? — Słusznie! — wykrzyknęła seńora. — Lecz skracając o kilka dni podróż — zdołałem, się wtrącić — zmniejszamy ryzyko. — A ja myślę, doktorze — powiedział Bede — że ryzyko jest takie samo. Jakże więc rezygnować z naszych skarbów, znajdując się tak blisko nich? Jestem za tym, żeby jechać dalej. Zresztą... niech mi tu podejdzie któryś z tych łuczników, dam sobie radę, zanim zdąży naciągnąć łuk. — Tu klepnął się po futerale colta wiszącym u pasa. — Znajdowałem się niejeden raz w gorszych tarapatach, a przecież chodzę cały i zdrowy. Ostateczna decyzja należała do Gonzalesa, ale już spostrzegłem po jego minie, że argumenty Bedego trafiły mu do przekonania, chociaż były tylko zwykłą fanfaronadą. — No cóż, seńores? Chyba jednak spróbujemy wykonać to, co postanowiliśmy rozpoczynając naszą podróż. Jednak — tu spojrzał na Karola i na mnie — nie wolno lekceważyć niebezpieczeństwa, o którym mówiliście. Jeśli więc powtórzy się historia z łukiem i zatrutymi strzałami, pierwszy dam sygnał do odwrotu. Sądzę, że krwawy porachunek dokonany w lesie nie ma nic wspólnego z naszym tutaj pobytem, lecz nie wykluczam niespodzianek. Dlatego wymagam od wszystkich, aby odtąd, bez względu na temperaturę, nosili poncho. Gruba, a równocześnie elastyczna tkanina działać będzie jak pancerz. Ugnie się pod uderzeniem strzały, ale jej nie przepuści. Zgadzacie się? Rzecz zrozumiała, że zgodziliśmy się. Co prawda ogarnęła mnie chętka zapytać złośliwie, w jaki sposób mamy chronić przed zranieniem twarze i dłonie, lecz powstrzymałem się. I tak oto — jak się mówi — klamka zapadła. Zwinęliśmy obóz szybciej niż w inne dni, pragnąc najprędzej oddalić się z niebezpiecznego miejsca, jak gdyby kilka mil dalej leżała kraina spokoju i beztroski. Mimo pośpiechu pochowaliśmy zabitego Indianina. Przywdziawszy poncha wskoczyliśmy na konie i ru- szyliśmy łagodnym wzniesieniem, aż ogarnął nas bór porastający zbocze. Wbrew pragnieniu jazda nie była szybka. Pochyłość tylko początkowo nie sprawiała trudności. Po przebyciu niecałej mili — szlak wijący się między drzewami stał się wąskim i stromym żlebem, wypełnionym szutrem. Ponad trzy godziny trwała męcząca ludzi i zwierzęta wspinaczka, a kiedy wreszcie osiągnęliśmy goły całkowicie grzbiet góry i po krótkiej przerwie poczęli schodzić, zerwał się gwałtowny wicher i napędził chmur. W kilka minut później lunął deszcz tak gęsty, że świata nie było widać. Spod końskich kopyt spływały potoki wody, wierzchowce poczęły się ślizgać po namiękłej ziemi. Musieliśmy zeskoczyć z siodeł i prowadzić zwierzęta krok za krokiem, prawie po omacku. Doceniłem wówczas wartość poncha — nie przeniknęła przez nie ani kropla wilgoci i choć głowę i nogi zlewały zimne strugi, ubranie miałem suche. Kiedy znaleźliśmy się w kolejnej dolinie, deszcz przestał padać, chmury rozstąpiły się i nawet zdążyliśmy zobaczyć ostatnie zorze dogasającego zachodu. Dolinę porastała trawa, gdzieniegdzie kępki krzewów i niskich drzew, na wzór afrykańskiego buszu. W środku znajdowało się jeziorko. Właśnie to, które ukazała nam poprzednio na mapie seńora Concepcion. Nocleg byłby przyjemny, gdyby nie nadmiar wilgoci, chłodu i dymu z ogniska. Powiem teraz w skrócie: przez następne trzy dni cieszyliśmy się piękną pogodą i mało uciążliwą drogą. Wody nam nie brakło, tu i tam trafialiśmy na górskie strumyki. I nic nas nie niepokoiło ani za dnia, ani podczas noclegów, nie odkryliśmy żadnych śladów obecności człowieka. Jedno tylko trapiło nas zmartwienie: brak zwierzyny. Zapasy żywności kurczyły się niepokojąco. Gonzales, który tyle obiecywał sobie polowań, począł narzekać, że góry zamieniły się w pustynię, a czworonogi, od których — wedle jego słów — roiło się jeszcze przed rokiem, nagle gdzieś odeszły. Znając jednak przesadny sposób wysławiania się hacjendera, jego skłonność do wyolbrzymiania drobnych faktów, niekiedy wręcz ich przeinaczania, przypuszczałem, że przed rokiem sytuacja przedstawiała się podobnie. Postanowiliśmy, że każdy z pełniących wartę na początku nocy lub świtaniem, a więc kiedy zwierzyna udaje się do wodopoju, powinien starać się ustrzelić któreś z trawożernych, lub — jeszcze lepiej — obudzić Karola i Gonzalesa, najlepszych myśliwych w naszym gronie. Przez kolejne dwie noce nie pojawił się w pobliżu żaden godny strzału czworonóg. Dopiero trzeciej nocy, gdy obozowaliśmy niedaleko bagnistego stawku, zauważyłem podczas swej warty stadko zwierząt przypominających domowe świnie. Tarzały się w błocie na przeciwległym brzegu. Obudziłem Karola i hacjendera. Wiatr wiał w naszym kierunku, podeszliśmy nie dostrzeżeni i dwa celne strzały położyły dwie sztuki. Huk obudził całe towarzystwo, a widok myśliwskich trofeów tak nas uradował, że zrezygnowano z dalszego snu. Nic dziwnego, wszystkim przejadł się słony boczek, od wielu dni podstawowe danie śniadań, obiadów i kolacji. Upolowane zwierzęta należały do gatunku pekari. Pekari obrożne, jak wyjaśnił mi hacjender, a nazwa pochodzi od żółtego pasa biegnącego dokoła szyi i karku, wyraźnie widocznego na Ciemnobrunatnej, szczeciniastej sierści. Łeb był podobny do łba domowej świni, mięso — jak się później okazało — wcale nie gorsze. Pekari obrożne żyje w Meksyku aż po południową część Stanów Zjednoczonych, jednak ja podczas wędrówek po Teksasie, Arizonie i Nowym Meksyku nigdy się na tego krewniaka świni nie natknąłem. Prawie cały dzień zajęło nam przyrządzanie mięsa, aby nie zepsuło się w drodze. Kiedy ta żmudna robota została zakończona, zrobiło się już zbyt późno na dalszą podróż. Z zapowiadanych przez seńorę trzech dni minęło już... pięć, a cel zaznaczony na mej mapie czarnym kwadracikiem nadal znajdował się gdzieś tam przed nami. Na ten temat sporo było gadania przy wieczornym ognisku i sporo pytań, na które małżonka hacjendera odpowiadała raczej skąpo i ostrożnie. Twierdziła, że wyklucza możliwość przeoczenia ostatniego z zaznaczonych na mapie drogowskazów. Znajduje się on w dolinie przypominającej kształtem trójkąt, którego wierzchołek zwęża się i kończy ślepo w skale. Istotnie, do tej pory nie natrafiliśmy na tak oryginalnie ukształtowany teren. Należało więc uzbroić się w cierpliwość i — ze zwykłych grzecznościowych względów — nie przypominać seńorze o „odkryciu, jakiego dokonamy za dzień czy dwa". Nie przypuszczam, aby osoba świetnie znająca się na mapach mogła popełnić tak poważny błąd. A więc celowo skróciła czas dalszej podróży, aby' nie zniechęcać do niej swego małżonka. Sprytnie zostało to pomyślane, lecz nie miałem uznania dla takiego sprytu. Jeszcze minęły dwie doby, zanim oczom naszym ukazała się zapowiedziana przez seńorę dolina. Ujrzeliśmy ją na dalekim planie, w dole, poniżej przełęczy, na którą wywiodła nas mapa. Słońce zmierzało ku zachodowi i czarny cień padający od gładkiej iglicy skalnej posiadał, zbiegiem okoliczności, taki sam kształt trójkąta, jak dolina. Z przełęczy nizina wyglądała jak potężna plastyczna mapa i tylko góry wznoszące się po tamtej stronie doliny, strome, kolorowe skały, u stóp porośnięte rzadkim lasem, w górze zupełnie nagie, bodły niebo kamienistymi turniami. Oto był cel naszej wędrówki. Gdzieś tam w dole, zakopany w ziemi czy może ukryty w jaskini, spoczywał „skarb". Jego bliskość sprawiła, że zapomnieliśmy o trudnościach drogi, o strzałach, łukach, nożach i kurarze. Zresztą, ostatnie dni uśpiły naszą czujność, utwierdzając w przekonaniu, że w tych dzikich stronach, nie licząc zwierząt, jesteśmy zupełnie samotni. Gonzales podniósł prawicę i pierwszy ruszył w dół. Milczeliśmy. Słychać było tylko klaskanie kopyt po stwardniałym gruncie i chrzęst skórzanej uprzęży, gdy wierzchowce szarpały cuglami. Co nas czekało? Sukces czy klęska? Czy odnajdziemy „skarb", czy też został on tak ukryty, że tylko osoba wtajemniczona mogła by go odkryć? A może w ogóle go nie ma? Może ktoś już nas uprzedził? Takie to myśli zaprzątały moją głowę, a przypuszczam, że i głowy mych towarzyszy. Zjeżdżaliśmy coraz niżej, aż na samo dno, gdzie trawy, pachnące zioła i wąziutkie ścieżki wydeptane przez czworonogi powitały nas wonią i ciszą nadciągającego wieczoru. Hacjender zatrzymał konia. — Przede wszystkim — powiedział zniżając głos — musimy sprawdzić, czy płynie tędy jakiś strumień. Co mówi o tym mapa? — zwrócił się do żony. — Nic. Ani śladu wody. Lecz to jeszcze niczego nie dowodzi. Spotkaliśmy po drodze sporo źródeł, których nie zaznaczono. — Kiepska sprawa — zauważył. — Jednak szukajmy, oby z pomyślnym rezultatem. Niemożliwy będzie dłuższy tu pobyt, jeśli nie odkryjemy najmniejszego chociażby źródełka. A teraz, seńores, rozdzielmy się na dwie grupy, sprawniej pójdzie szukanie. Juczne konie niech tu zostaną. Ruszyłem za Karolem, tamci pokłusował! w przeciwnym kierunku. Pojechaliśmy jedną z naturalnych ścieżek przetartych wśród traw przez czworonogi zdążające do wodopoju. — Tak więc, Karolu — odezwałem się, gdy zostaliśmy sami — wygląda na to, że seńora miała rację: spokojna podróż i bezbłędne znalezienie celu. — Powoli, powoli. Jeszcze nie wróciliśmy do hacjendy, jeszcze nie odkopaliśmy „skarbów", o których było tyle gadania. Przyznam, że bardziej liczyłem na piękne trofea myśliwskie, lecz polowania całkowicie zawiodły. — Masz jaguara. — To tylko szczęśliwie zakończony przypadek. Popatrz, Janie, coś tam błyska. — Woda? — Raczej nie woda. O, na pewno nie woda — powtórzył, gdy ujechaliśmy kilka dalszych jardów. Na koniec i ja ujrzałem coś błyszczącego różowo w promieniach zachodu. Zeskoczyliśmy z siodeł i stanęliśmy jak skamieniali. Wśród traw spoczywały różowiejące w blasku kości. — Oto dolina szkieletów — szepnął mój towarzysz. — W jakież okrutne strony zawędrowaliśmy? — Można było przewidzieć — odparłem. — Zapomniałeś, jak seńora opowiadała o kłótni i krwawej walce odkrywców skarbu? Przecież miał wówczas ocaleć tylko jeden biały człowiek. Tu leżą ci, którzy nie ocaleli. Karol kopnął szpicem buta jakiś- przedmiot, schylił się, podniósł go. Była to fuzja o lufie przeżartej rdzą i kolbie tak zbutwiałej, że uginała się pod naciskiem palców. Znaleźliśmy jeszcze dwa kordelasy myśliwskie, trzy rewolwery i kilka rodzajów broni palnej — długiej. Wszystko nie nadające się już do użytku. — Iluż tu ludzi mogło paść? Ogarnąłem wzrokiem wstrząsające pobojowisko i wzruszyłem ramionami. — Czy to takie ważne? Przecież chyba nie masz zamiaru liczyć. Myślę, że poległo tu pięciu lub sześciu, jeśli trawa nie zakryła szczątków innych, a dzikie zwierzęta nie porozrzucały kości. Chodźmy. Ruszyliśmy dalej, prowadząc konie za uzdy. Tak nas dogonił Bede z wiadomością, że znaleźli wodę. Zawróciliśmy. Źródło znajdowało się w przeciwległym końcu doliny, lecz że dolina nie była rozległa, szybko dołączyliśmy do reszty towarzystwa. Noc zapadła, nie rozpalono ogniska. Karol opowiedział o naszym odkryciu, co zresztą nie wywarło na słuchaczach większego wrażenia. Natomiast seńora z widocznym zadowoleniem zauważyła, że uzyskaliśmy jeszcze jedno potwierdzenie: znajdujemy się na właściwym miejscu. Zupełnie jakby chodziło nie o szczątki ludzkie, lecz o jakieś resztki po rozpalonym niegdyś ognisku. Zdaje się, że „gorączka skarbu" (na podobieństwo „gorączki złota") stłumiła w naszej towarzyszce wszelkie ludzkie odczucia! Nie spałem dobrze tej nocy, zapewne dlatego, że przed snem rozmyślałem o tragedii, jaka rozegrała się przed laty. Później męczył mnie koszmar: słyszałem odgłosy walki, huk strzałów, dzikie okrzyki ludzi. Budziłem się, zapadłem w drzemkę i tak dotrwałem do pierwszej rannej zorzy. Dopiero zimna źródlana woda, której nie szczędziłem przy myciu, przywróciła mi spokój serca i umysłu. W dzień zresztą dolina wyglądała niezwykle malowniczo, czyniąc wrażenie azylu spokoju i oazy pięknej przyrody. Zauważyłem, jak bardzo niecierpliwiła się seńora Concepcion podczas śniadania. Nie mogła doczekać się chwili, w której rozpoczniemy poszukiwania. Bede również był mniej spokojny niż zazwyczaj. Widać i jego opanowało pragnienie ujrzenia wreszcie „skarbów" ukrytych w dolinie. Natychmiast po zakończeniu posiłku wskoczyliśmy na konie i zostawiwszy obu vaquerów na straży ogniska i jucznych zwierząt, rozpoczęli penetrację terenu. Pierwszym naszym zadaniem było odszukanie tajemniczego znaku, ostatniego, jaki wyrysowano na mapie. Przypomnę, że do tej pory znaki te znajdowaliśmy zawsze w miejscach, w których mogła powstać wątpliwość co do kierunku dalszej drogi. Tu jednak nie istniały żadne drogi. Dolina, jak się wkrótce przekonaliśmy, nie miała wyjścia. Jedynym szlakiem, jaki łączył ją z resztą świata, był szlak, którym tu przybyliśmy. Dokoła wznosiły się strome zbocza, niedostępne dla jezdnych, trudno osiągalne dla piechura. W jakimże więc punkcie powinno było znajdować się to, co na mapie oznaczono czarnym kwadracikiem? Po godzinnej wędrówce tu i tam, po zeskakiwaniu z koni i rozgarnianiu traw w miejscach mniej widocznych byliśmy tak samo mądrzy, jak poprzednio. W południe, po dalszym bezowocnym krążeniu, wróciliśmy na odpoczynek przy ognisku. Myślę, że przejechaliśmy dobrych kilka mil przetrząsając cały teren. Czułem zmęczenie w kościach, lecz ani śladu apatii, mój przyjaciel również nie objawiał żadnych oznak przygnębienia, lecz reszta towarzystwa pogrążyła się w ponurym nastroju, milcząc lub odpowiadając półgębkiem na moje i Karola pytania. Wyglądało to nawet zabawnie i z trudem stłumiłem ogarniającą mnie wesołość, aby nie drażnić innych. Czy oznacza to, że nie obchodził mnie rezultat naszych poszukiwań? Wręcz przeciwnie, bardzo mnie to interesowało. Rzecz w tym, że zupełnie inaczej niż panią Concepcion, hacjendera lub Bedego. Dzięki mnie — chociaż zupełnie przypadkowo — sprawa wydobyta została z zapomnienia. Z niepewnej, raczej bajkowej historii przekształciła się w rzeczywistość. Nie mogłem więc pozostać obojętny na dalszy przebieg wypadków. Ale seńorze — jak łatwo odgadłem — chodziło raczej o efekt odkrycia, o rozgłos w świecie nauki; Gonzalesowi — o sławę małżonki, no i... własnego nazwiska. Co się tyczy Bedego — nadal przypuszczałem, że zajmuje go jedynie wartość materialna „skarbu". Mnie natomiast nic a nic nie zależało na rozgłosie ani na jakichkolwiek drogocennych kruszcach. Ciekawiło mnie zakończenie tej przygody, intrygowała tajemnica otaczająca dotąd tę zagadkową sprawę. A poza tym -— nie byłem pesymistą. Uważałem, że niezbyt rozległą dolinę można przeszukać bardzo dokładnie, byle tylko działać systematycznie i bez zbędnego pośpiechu. Wówczas nic się przed naszymi oczami nie ukryje. Sądziłem, że jedyny ocalały z tamtej ekspedycji biały musiał działać nerwowo i szybko. Przecież mógł się spodziewać w każdej godzinie powrotu Indian dwukrotnie przepędzanych z doliny. Jeśli więc nie zabrał wszystkiego, co tu znaleziono — a jakże mógł zabrać nie mając jucznego zwierzęcia? — pozostała część „skarbu" została zakopana prowizorycznie, bez należytego zatarcia śladów, i dlatego bystry obserwator powinien by łatwo zauważyć to miejsce. Tylko czas i bujna flora mogły lepiej zamaskować skrytkę. Podzieliłem się tą myślą z towarzyszami i w ten sposób poprawiłem im humor. Jednak natychmiast mimo woli go popsułem zauważywszy, że nawet gdyby „skarby" zostały z doliny wywiezione, to ślad po nich musiał się zachować. Najbardziej dotknięta takim przypuszczeniem poczuła się seńora Concepcion. Zaraz też odparła, że tego rodzaju- ewentualność nie wchodzi w rachubę. Jeśli cokolwiek z tej doliny wywieziono, mogła to być jedynie drobna część ukrytych przedmiotów. Nie wiem, na czym opierała swe twierdzenia. Myślę, że jedynie na własnych... pragnieniach. W drugiej połowie dnia podjęliśmy znów poszukiwania. Tak nas wszystkich zaabsorbowały, że nikt nie pomyślał o przetrząśnięciu chociażby najbliższego otoczenia doliny. Gdy zapadł zmierzch a zmordowani i przygnębieni „poszukiwacze" przyszli grzać się przy ognisku, powiedziałem, co myślę o takim niedopatrzeniu. Zdaje się, że tylko Karol wysłuchał mnie z należytą uwagą, reszta tonęła w marzeniach: na przemian pełnych nadziei lub zwątpienia. Zaproponowałem, aby najbliższego ranka przeznaczyć kilka godzin na penetrację okolicy. Spojrzeli na mnie jak na wroga, nie chcąc nawet dyskutować na ten temat. I nic nie wskórałbym, gdyby Karol nie podchwycił mojej propozycji i nie zdobył się na decyzję. Oświadczył, że rankiem wyłączymy się z poszukiwań „skarbu". Bezpieczeństwo nas wszystkich jest równie ważne, jak cel, dla którego tu przybyliśmy. — Przecież dolina robi wrażenie niedostępnej fortecy — zauważył Bede. — Lecz tylko wrażenie — odparł mój przyjaciel. — Łatwo wdrapać się po okolicznych skałkach, a jeszcze łatwiej z nich zejść. Zbadamy to jutro, ja i doktor. Kto wie, może należy na skraju wystawić wartownika, aby obserwował dolinę i jej otoczenie? Gonzales przystał na tę propozycję. Jednak poznałem po intonacji jego głosu, że zgoda była tylko grzecznościowym gestem wobec gości, a nie wynikiem przekonania. Nazajutrz rozstaliśmy się: hacjender ze swą gromadką udał się na kolejne przeszukiwanie doliny, my — na spenetrowanie tego, co tę dolinę otaczało. Karol nie mylił się twierdząc, że stosunkowo łatwo dotrzeć do krawędzi otaczającej dolinę, chociaż pozornie wydawało się to niemożliwe. W kilku miejscach pod działaniem erozji utworzyły się pochyłe rynny, wypełnione gruzem i piaskiem. Jedną z takich rynien powędrowaliśmy ku górze, trafiając na przełęcz dzielącą dwie kamienne iglice. Z tego miejsca mogliśmy obserwować przeciwległy stok wzniesienia — całkowicie nagą, łagodnie opadającą pochyłość. Ciągnęła się z pół mili. Dalej rósł las. Przemaszerowaliśmy pochyłością równolegle do obwodu doliny aż do miejsca, w którym skały i rozpadliny zmusiły nas do odwrotu. Niestety i odwrotny kierunek drogi nie pozwolił na dokładniejsze przeszukanie otoczenia i tu bo- wiem strome urwiska zagrodziły przejście. Zbadaliśmy więc to, co mogliśmy zbadać, nie znajdując nigdzie żadnych śladów ani końskich kopyt, ani ludzkich stóp. Z kolei należało spenetrować przeciwległe krańce doliny, a przede wszystkim drogę, która nas do niej doprowadziła. Jednak do wykonania tego zamiaru nie doszło, bowiem przybiegł do nas zdyszany vaquero z wiadomością, że odkryto miejsce, gdzie na pewno schowane są skarby. Pognaliśmy tak szybko, jak tylko na to zezwoliło zmęczenie po niedawnej wspinaczce. Z daleka dostrzegłem grupę towarzyszy skupionych u stóp stromej skały, niedaleko źródełka. A oto, co ujrzałem zatrzymawszy się u celu: resztki porąbanych maczetami pnączy porastających podnóże skały, czarny otwór jaskini oraz Gonzalesa i Bedego z prymitywnymi pochodniami, które bardziej kopciły, niż dawały światła. — Seńores — zwrócił się do nas hacjender — przy- bywacie w porę! Może się mylę, ale chyba tu właśnie spoczywał skarb ukryty przed laty. — Spoczywał? — zapytałem zdziwiony. — Więc już go nie ma? Gonzales tylko pokręcił głową, seńora Concepcion i Bede ponuro milczeli. — Wejdźcie i sprawdźcie sami. Hacjender ruchem ręki wskazał czarny otwór. Karol zagłębił się pierwszy w ciemność wnętrza, po nim ruszył hacjender i Bede z pochodniami, wreszcie pani Concepcion i ja. Migotliwy, dymiący płomień rozświetlił mrok sporej pieczary. Całkowicie pustej, o dnie wysłanym miękkim piaskiem i drobnymi kamykami. Rozeszliśmy się badając ściany, które w górze zbiegały się w owalne sklepienia. Przy pomocy kilofów wzruszono ziemię w kilku miejscach. Jedynym efektem tych powierzchownych poszukiwań były dwa kawałki zbutwiałych desek i kilka glinianych skorup, najprawdopodobniej szczątków garnka. Jak się nieco później dowiedziałem, pani Concepcion jeszcze przed naszym przyjściem znalazła tu nieźle zachowaną figurkę z gliny, przedstawiającą siedzącego mężczyznę, grającego na dziwacznym instrumencie. Seńora wyjaśniła, że instrument ten nazywa się omichicahuaztłi, bardzo stary i po- pularny wśród meksykańskich Indian. Składa się z kawałka drewna lub z kości odpowiednio ponacinanych. Dźwięk uzyskuje się przez przeciąganie kijem lub muszlą po tych nacięciach. Seńora twierdziła, że figurka została wykonana przed kilkuset laty, że posiada wysoką wartość muzealną. Nic więcej nie znaleziono, pochodnie poczęły gasnąć, dym dusić, bo grota nie miała przewiewu, więc ruszyliśmy ku wyjściu. Tuż na granicy ciemności jaskini i dziennego światła czubek mego buta trafił na jakiś płytko zagrzebany w piachu przedmiot, który potoczył się i utknął w kępie traw. Schyliłem się, podniosłem, wytarłem o rękaw kurtki, aż błysnęło żółto. — Jeśli nikt tego z państwa nie zgubił — powiedziałem żartem — mamy dowód, że w grocie bawili kiedyś ludzie, a może nawet coś w niej ukryto. Proszę. Podałem znalezisko seńorze. — Pierścień! — krzyknęła. — Złoty — dodałem — jeśli się nie mylę. — Na pewno złoty. Doktorze, pan posiada sokoli wzrok. — Zwykły przypadek — sprostowałem. Pierścień przewędrował z rąk do rąk. Opłukany w wodzie strumienia, ukazał na swym obwodzie drobniutki, misternie wykonany ornament. — Może by jeszcze raz przeszukać grotę? — zapro- ponował Bede. — Szkoda czasu — odparł Karol. — Dlaczego? — Dlatego, że to, co w tej grocie się znajdowało, zostało wyniesione lub przeniesione w inne miejsce. — Gdzież więc są skarby jakiegoś tam indiańskiego bóstwa? Nikt mu na to nie odpowiedział, a Karol zapytał: — Czy wejście do jaskini było zamurowane? — Nie — odparł hacjender. — W przeciwnym wypadku najprawdopodobniej nigdy bym tej jaskini nie zauważył. Otwór został całkowicie zakryty roślinnością. Zupełnie przypadkowo zwróciłem uwagę na wielkie i mniejsze głazy wystające spośród liści i pnączy. Rozchyliłem zarośla i ujrzałem otwór. Te kamienie, seńores, służyły kiedyś do zawalania wejścia. Oto dowód — schylił się i podniósł dwa odłamki skały. — Proszę zauważyć resztki gliny na krawędziach. Gdy za-murowywano otwór, glina posłużyła do spajania głazów i zatykania otworów. Karol obejrzał dokładnie oba kamienie. — Nie myli się pan — stwierdził. — Nie ma czego szukać w jaskini. Czy trafiliście na ślad drogowskazu z mapy? — Nie, niestety — westchnął hacjender. — Teraz to już nie ma dla nas żadnego znaczenia. Przypuszczam, że został rozebrany przez ludzi, którzy musieli wiedzieć, że w jego wnętrzu ukryto wskazówki ułatwiające znalezienie jaskini. Wróciliśmy do obozowiska. Pierścień raz jeszcze obiegł krąg siedzących, podawany z ręki do ręki z należytą ostrożnością. Natomiast figurkę seńora tylko nam pokazała, lękając się o całość dość kruchej glinianej powłoki. — To należy do pana, doktorze — powiedziała wręczając mi cenne znalezisko, gdy złoty krążek został już dokładnie obejrzany. — Nie znam się na tym — odmówiłem przyjęcia. — Przypuszczam, że jest to dzieło starożytnej sztuki, warte znacznie więcej niż metal, z którego je wykonano. Pani najlepiej będzie wiedziała, co z tym uczynić. Rozpromieniła się i podziękowała z iście hiszpańską galanterią. — Zastanówmy się — zabrał głos Gonzales — dokąd mogły zostać przeniesione przedmioty z jaskini. Nie potrafimy przekopać całej doliny, więc dobra myśl może nas skierować na właściwy ślad. Tu spojrzał na Karola. — Nie trzeba kopać na oślep — oświadczył mój przyjaciel. — Twierdzę, że miejsce ukrycia powinno być dość widoczne, ponieważ zakopującą była tylko jedna osoba, a sytuacja zmuszała ją do pośpiechu. — Lecz gdzie szukać takiego miejsca? — wyrwał się hacjender, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zauważył smętnie: — Jutro próbujemy na nowo... Następnego ranka hacjender zaproponował, aby zamiast chaotycznych badań terenu podzielić dolinę na części, tak jak postępują mierniczowie przy parcelacji ziemi, i każdą z nich przetrząsnąć kolejno. Pomyślałem, że tego rodzaju poszukiwanie przeciągnąć, się może na kilka tygodni, nie gwarantując pomyślnego wyniku. Jednak nie zdradziłem głośno swych wątpliwości, bo nie miałem nic innego do zaproponowania. Zapytałem natomiast, na jak długo mogą nam jeszcze wystarczyć resztki pekari i te zapasy żywności, które zostały zabrane z hacjendy. — Na trzy dni — odparł Gonzales — najdłużej na trzy dni. — Więc zanim te trzy dni miną, powinniśmy urządzić polowanie. — Oczywiście, seńor doctor. Lecz chyba dwie osoby wystarczą na taką małą wyprawę myśliwską. Pozostałe nie muszą przerywać swej pracy. Czy może ktoś ma inną propozycję? — Ja — odparł Karol. — Słucham, seńor. — Zastanawiałem się, jak bym postąpił pragnąc ukryć drogocenny przedmiot, a mając mało czasu na ukrycie go, zdany wyłącznie na własne siły. — I do jakiego wniosku pan doszedł? — Zależało by to przede wszystkim od charakteru osób, które pragnęłyby odszukać schowany przeze mnie przedmiot. Zabrzmiało to nieco zagadkowo, nic też dziwnego, że hacjender znowu zapytał: — Co pan przez to rozumie? — Zaraz wyjaśnię. Ten nie znany nam uczestnik ekspedycji, która opróżniła jaskinię, a później... wzajemnie się wymordowała, mógł lękać się tylko powrotu Indian. Nikt więcej, poza nim, nie pozostał przecież przy życiu, oprócz właśnie Indian. Ich zwyczaje i przesądy najprawdopodobniej były mu znane i wyzyskał je dla ukrycia skarbu. Czy mówię zrozumiale? — Oczywiście, seńor. — A więc — ciągnął Karol — musiał znaleźć miejsce, które zniechęciłoby czerwonoskórych do szukania dzięki pewnym, nazwijmy to, cechom odstręczającym. Wydaje mi się, że odkryłem takie miejsce. Zanim więc dwu z nas uda się na polowanie, a reszta wróci do penetrowania doliny, sprawdźmy, czy się nie mylę. To powiedziawszy wstał od ogniska i ruszył prosto w ten zakątek doliny, w którym natrafiliśmy już pierwszego dnia na szkielety. Teraz odgadłem, co mój przyjaciel miał na myśli. Trzeba było dobrze znać psychikę czerwonoskórych, aby wpaść na taki pomysł. Gdy znaleźliśmy się w miejscu, skąd widać było dokładnie bielejące szczątki ludzkie, Karol kazał nam zatrzymać się, a sam ruszył dalej między wysokie trawy i ślady tragicznego wydarzenia sprzed lat. Krążył tu i tam, co pewien czas przystając. Pomyślałem, że jeśli się nie myli, nieznany uczestnik tamtej wyprawy nie tylko wiedział, czego lękają się półdzicy Indianie, lecz również sam był człowiekiem pozbawionym wszelkich skrupułów. Komuż bowiem innemu przyszłoby do głowy zamaskować miejsce schowka zwłokami niedawnych towarzyszy wyprawy? Cóż za makabryczny pomysł! — Tu! — zawołał Karol. — Nie! — zaprotestował widząc, że ruszamy całą gromadką. — Zaczekajcie. Tylko dwie osoby z kilofami. Gonzales przywołał vaquerów i kazał im zastosować się do poleceń seńora Gordona. Dziwacznie to wszystko wyglądało. Tkwiliśmy w miejscu jak na pogrzebie, na którym opieszali grabarze dopiero ryją dół. Vaquerzy pracowali bardzo sprawnie, lecz że kilofy nie bardzo nadają się przecież do wygarniania ziemi, praca przewlekała się. Gonzales przyglądał się temu obojętnie, natomiast na twarzy pani Concepcion dostrzegłem oznaki zniecierpli- wienia, a Bede parokrotnie wzruszył ramionami i coś tam zamruczał do siebie. Mimo niesprawnych narzędzi dół się pogłębiał i wydłużał równocześnie. Wskoczyli weń obaj kopacze, Karol zatrzymał się na krawędzi. Pokazywał palcami i mówił lecz tak cicho, że nie dosłyszałem ani słowa. W chwilę później cała trójka pochyliła się nad dołem, kilofy odrzucono. Jeszcze kilka sekund, a ujrzeliśmy, jak wydobywają z głębi ziemi nieforemny tobół. — Jest! Jest! — krzyknęła seńora i wybiegła naprzeciw rozgorączkowana, z wypiekami na twarzy, roztrzęsionymi rękami co chwila dotykając ciężaru. Robiła wrażenie osoby półprzytomnej, jakże niepodobnej do tej spokojnej pani, która przyjmowała nas w hacjendzie. Tak zrównoważonej, że nawet okiem nie mrugnęła, gdy za jej krzesłem stanął uzbrojony zbir z bandy Robleda. To, co z daleka wyglądało jak zwój skór, z bliska okazało się futrem jaguara, bardzo zniszczonym. Włos kępkami powypadał, ukazując łysiny skóry, miejscami pleśń przeżarła opakowanie i gdyby nie rzemienne lasso, którym oplatano cały tobół, jego zawartość rozsypałaby się. Gonzales przeciął nożem rzemień. Karol szarpnął. — Skarby Quetzalcoatla... — szepnął hacjender głosem pełnym podziwu i zarazem niedowierzania. Mgła Bohaterem dnia był Karol. Jemu składano gratulacje. Jemu ściskali dłonie Gonzales, seńora, Bede. Nawet obaj vaquerzy spoglądali z podziwem na człowieka, który tak cudownie odgadł miejsce ukrycia drogocennych przedmiotów. Drogocennych przede wszystkim dlatego, że wykonali je w odległych stuleciach mistrzowie swego zawodu, których imiona zginęły w pomroce dziejów tego kraju. Tak przynajmniej twierdziła pani Gonzales, a jej małżonek tym twierdzeniom przytakiwał. Jak już wspominałem, nie znam się na archeologii, na wykopaliskach ani na zamierzchłej historii ludzkości i pozostawionych przez nią śladach. Seńora na pewno orientowała się w tych sprawach i nie miałem powodu jej nie wierzyć. Karol ani mrugnął słuchając wyjaśnień i jeden tylko Bede wydawał się głuchy, lecz wcale nie ślepy. Widział jednak tylko to, co pragnął widzieć: mnóstwo kosztownych drobiazgów, nie mających żadnego praktycznego znaczenia, za to cennych ze względu na surowiec, z którego je sporządzono. — Ileż to może ważyć? — zapytał i natychmiast sam sobie odpowiedział: — Chyba ze czterdzieści funtów. Jak pan sądzi, doktorze? — Prawdopodobnie — odparłem — lecz nie na wadze opiera się wartość tych przedmiotów. — Być może — zgodził się wesoło — jednak dla mnie funt złota pozostaje funtem złota, bez względu na to, czy składają się nań monety czy też ozdóbki, za który mi tak przepadają nasze panie. Ale obłowiliśmy się! — wykrzyknął, a później zniżając głos zapytał poufnym tonem: — Ileż to na każdego z nas wypadnie? Należało wyprowadzić go z błędu, lecz nie chciałem tego czynić w obecności seńory i Gonzalesa — wstyd mi było za Bedego. Pociągnąłem go za rękaw i gdy odeszliśmy tak daleko, że nikt nie mógł nas podsłuchać, powiedziałem: — Pan się myli, Bede. — O co chodzi, doktorze? — spojrzał na mnie zdumiony. — Właśnie o to, co znaleźliśmy w ziemi. Przypuszczam, że Gonzales i seńora ofiarują nam na pamiątkę tej wyprawy jakiś drobiazg, lecz nie ma mowy o podziale znaleziskiem. — Dlaczego? Czy pan i ja nie ponosiliśmy trudów podróży? Długo musiałem mu tłumaczyć, że istnieje różnica między żyłą złota czy samorodkami a przedmiotami cennymi ze względów naukowych. — Więc cóż z tym się stanie? — O tym zadecyduje seńora, lecz jestem pewien, że przekaże wszystko któremuś z muzeów. — Z muzeów? — powtórzył. — Żeby leżało bezuży- tecznie? Brak zrozumienia, jaki zdradził tym jednym zdaniem, był doprawdy irytujący. Nie wiedziałem, czy mam śmiać się czy złościć. Lecz cóż był winien Bede temu, że nikt nie uczył go historii? — Czy będzie bezużyteczne, czy użyteczne, niech się pan o to zapyta seńory. Nam obu nic do tego. Po jego minie pojąłem, że stracił nieco nadziei na podział „skarbu". Westchnął i powiedział tonem głębokiego żalu: — Moja część starczyłaby mi na dwa lata dobrego życia. Kto wie, może kupiłbym jakie rancho, a tak... chociaż... czy pan jest pewien, doktorze? Nie słuchałem dłużej i szybko wróciłem do reszty to- warzystwa. Przeglądano w skupieniu przedmioty wyj- mowane kolejno z tobołu. Największą radość i zdumienie równocześnie wywołały dwie maski, misternie wykute z cienkiej złotej blachy, zdobne agatami w obramowaniach otworów na oczy i usta. Seńora obracała je na wszystkie strony, zanim zdecydowała się odłożyć. Nie sposób wymienić wszystkich skarbów, tyle ich było: naszyjniki z agatów, złote nausznice, bransolety, pierścienie, małe figurki ze srebra, przedstawiające dziwne zwierzęta z ludzkimi głowami, miedziane noże o złotych rękojeściach... Długo jeszcze zabawiano by się podawaniem z rąk do rąk tych bezcennych drobiazgów, gdyby nie decyzja Gonzalesa. Podniósł się z klęczek. — Zaniesiemy to do ogniska — zaproponował, ale tonem rozkazu. — Należy dobrze zapakować, żeby nie rozsypało się w drodze. Pooglądamy sobie w hacjendzie, teraz pora przygotować się do powrotu. — A co z polowaniem? — przypomniał Karol. — Jeśli mamy wracać szybko, warto właśnie teraz zaopatrzyć się w żywność. Hacjender spojrzał na Karola, później skierował wzrok na „skarby". Widziałem, że waha się: czy wybrać przyjemność wyprawy myśliwskiej, czy obowiązek do-pomożenia małżonce w umiejętnym zabezpieczeniu znaleziska przed dalekim transportem. W końcu — westchnął. Już wiedziałem, na co się zdecydował. — Idźcie, seńores — zwrócił się do Karola i do mnie. — Czeka mnie mnóstwo roboty. Pomyślnych ło- wów! — rzucił, gdy odchodziliśmy. — Polowanie o tej porze dnia przedstawia się dość beznadziejnie — zauważył Karol. — Wiem o tym. I po co ta cała wyprawa? — Bo i tak w dolinie nie mamy już nic do roboty, a poza tym należy zbadać okolicę od tej strony. — Wciąż myślisz o ludziach? Nie ma tu nikogo poza nami. — Jesteś tego pewien? — Ależ, Karolu, to bezludne lasy! — Może tak, może nie. Gdyby mój wzrok mógł przebić gęstwinę drzew... — Jesteś zaniepokojony? Czym? — Sam nie wiem czym. To śmieszne, lecz odkąd przybyliśmy do doliny, doznaję uczucia, jak gdybym stale znajdował się pod czyjąś obserwacją. Przyjrzałem mu się bacznie. — Nie jesteś chory, Karolu? W gorączce różne myśli świtają w głowie, a niedorzeczności przybierają realne kształty. Głowa cię nie boli? Żachnął się. — Daj spokój! Nic mi nie dolega. Ani głowa, ani gardło, ani żołądek i zbytecznie przyglądasz mi się swym lekarskim okiem. Nic nie wykryjesz. Może przez twoją lornetkę uda nam się zauważyć coś godnego strzału. A teraz: ani mru-mru! Zwierzyna również posiada uszy. Zastosowałem się do tego zalecenia. Przyznam, że nie- pokoju czy przywidzeń swego towarzysza wcale nie po- traktowałem tak lekko, jak by to wynikało z moich słów. Traper, westman czy nawet kowboj, spędzający większość swego życia z dala od ludzkich skupisk i w samotności pierwotnej przyrody, niekiedy potrafią reagować znacznie czulej na zjawiska uchodzące zmysłom przeciętnego mieszczucha. To nie bajka. Ich system nerwowy, na pewno zdrowszy niż u człowieka atakowanego tempem życia i gwarem miejskim, lepiej odbiera sygnały świata. Kto wie, może Karol istotnie coś odczuwał, nie potrafiąc jednak wytłumaczyć tego faktu? A któż by potrafił? Postanowiłem bardziej zwracać uwagę na wszelkie znaki, które mogłyby świadczyć o obecności człowieka, niż na zwierzęce tropy. Tymczasem, wspinając się z doliny ku przełęczy po twardej ścieżce, miałem cały czas wzrok utkwiony w ziemi. Nie zauważyłem jednak żadnych innych śladów. Tak dotarliśmy do przełęczy, gdzie trzeba było odsapnąć chwilę i rozejrzeć się. Za nami, w dolinie widać było grupkę naszych towarzyszy wielkości sporych... mrówek. Przed nami — szlak spadał równo i łagodnie po gładkim zboczu, ginąc gdzieś w odległym lesie. Było dość chłodno — pomyślny znak, ponieważ duchota i ciepło stanowiły w tych stronach sygnały ulewnych deszczów. Rzeźwość poranka sprzyjała szybkiemu marszowi, energicznym ruchom i bystremu spojrzeniu. Słońcu daleko jeszcze było do szczytu nieba, cienie leżały długie i wyraźne, a dzięki przejrzystemu powietrzu wzrok sięgał na milę. Przyłożyłem szkła do oczu, raz jeszcze zerknąłem na dolinę, potem zająłem się obserwacją ścieżki, która tam, w dole, zmieniała się w ciemnozielony wąwóz biegnący między szpalerami drzew, nakryty wysoko w górze potężnymi konarami. Ścieżka była pusta. — Uważam — szepnąłem — że nasze myśliwskie trofea dadzą się zmieścić w naparstku i jeszcze zostanie w nim sporo wolnego miejsca. Karol uśmiechnął się: — Zobaczymy. Gdy dobrnęliśmy do linii lasu, Karol zatrzymał mnie gestem ręki. Staliśmy parę minut wsłuchując się w głosy puszczy, lecz nic, poza delikatnym szumem wierzchołków drzew i samotnym głosem nieznanego ptaka, nie dotarło do naszych uszu. Lekki wiatr dmuchał nam prosto w plecy — sytuacja bardzo nie sprzyjająca naszym myśliwskim zamierzeniom, bo ostrzegająca czworonogi o bliskości ich największego wroga. Należało układ zmienić, to znaczy posuwać się przeciw wiatrowi, czyli — w praktyce — wracać do doliny, co było oczywistym nonsensem. Istniało trzecie rozwiązanie: poma- szerować skrajem lasu, podnóżem grzbietu, który nas odgradzał od doliny. Tak też postąpiliśmy, mając teraz wiatr z boku, a nie z tyłu. Czworonóg znajdujący się przed nami nie mógł nas zwietrzyć. Droga była kiepska, zarośla sięgały niekiedy samej stromizny, niekiedy przejście zagradzały odłamy skalne. Posuwając się w ten sposób, czyniliśmy tyle hałasu, co stado bawołów. Przyspieszyłem kroku i w jakimś szerszym miejscu zrównałem się z towarzyszem. — Słuchaj — powiedziałem szeptem — w ten sposób nic nie osiągniemy. — A co proponujesz? — Wiatr, nie wiatr, należy w którymś punkcie skręcić, zaszyć się w borze i czekać. — Myślę o tym samym, tylko szukam odpowiedniej okazji. Nie odgadłem, o co mu chodzi, lecz przecież to on był doświadczonym myśliwym, nie ja. Poszliśmy dalej, ciągle lawirując między skalnym rumowiskiem a gęstwiną krzaków nie do przebycia. Trwało to chyba z godzinę, aż wreszcie w zielonym murze lasu ujrzałem wąziutką steczkę, raczej — ciąg stratowanych mchów, połamanych krzewów i gdzieniegdzie odartych z kory pni. To była ścieżka czworonogów. Niejeden raz, wędrując przez puszcze, natykałem się na tego rodzaju leśne „ulice", nigdy zupełnie nie zarastające, ponieważ — chociaż wyda się to dziwne — korzystają z nich zwierzęta dość często. Wbrew przekonaniu ludzi, którzy obserwują przyrodę tylko w okresie krótkich wakacji, czworonożny mieszkaniec pustkowi lubi korzystać z utartych dróg, zawsze przebywa w ściśle dającym się wymierzyć obszarze i wędruje przeważnie tymi samymi ścieżkami. Wyjątkiem spośród czworonogów są chyba tylko bizony. Ich potężne niegdyś stada odbywały dwa razy w roku dalekie marsze w poszukiwaniu odpowiedniej ilości paszy, lecz i one w tych dwukrotnych wędrówkach niewiele zbaczały z raz przemierzonej trasy. Inni mieszkańcy puszczy nie potrzebują zmieniać miejsca swego pobytu: zimą czy latem, jesienią czy wiosną dziewiczy las potrafi ich wykarmić. I tylko w wypadkach pożarów leśnych lub nadmiernego przyrostu zwierząt zaobserwować można zjawisko migracji. Jednak człowiek świetnie się stara, aby temu zapobiec. Ba, takie starania doprowadziły już do całkowitego niemal wytrzebienia niektórych gatunków. Bizon, ozdoba prerii, niedługo zniknie z powierzchni ziemi, jeśli ktoś mądry i władny nie położy kresu ochydnej rzezi, prowadzonej nie z konieczności, nie z potrzeby zaspokojenia głodu, lecz dla szybkiego wzbogacenia się, bowiem żadna inna nie dorówna wartości bizoniej skóry. Jeśli spotkacie się kiedykolwiek z informacją dotyczącą ilości dzikich zwierząt żyjących na określonym obszarze — nie dziwcie się. To będzie informacja bardzo dokładna, wytrawny bowiem myśliwy lub leśnik potrafią zliczyć zwierzęta mieszkające na terenie podlegającym ich pieczy. Właśnie dlatego, że czworonogi nie opuszczają obszarów, na których się urodziły. Lecz wracam do naszej wyprawy łowieckiej. Zagłębiliśmy się w leśną ulicę, ciemną od dziwnego, zielonego mroku. Byłem ciekaw, dokąd to został przetarty ten wąski szlak. Zazwyczaj tego rodzaju ścieżki biegną ku wodzie. Szliśmy starając się stąpać jak najciszej i jak najciszej rozgarniać gałęzie. Nie było to łatwe, lecz ja, a przede wszystkim Karol, mieliśmy niezłą wprawę. Chwilami wydawało mi się, że zielony tunel nie ma końca, że wywiedzie nas zbyt daleko od doliny, gdy nagle ujrzałem w ciemnej głębi okrągły, wielki otwór, za którym błyszczało jasne światło dnia. Przyspieszyliśmy kroku i oto rozstąpiły się drzewa i zarośla. Ukazała się zielona polana, przez którą biegły wydeptane ścieżki zmierzające gdzieś ku środkowi tej otwartej przestrzeni. Las otaczał ją ze wszystkich stron. Jego skrajem dotarliśmy do stanowiska, gdzie łagodny wiatr podmuchiwał nam prosto w twarze. Tu Karol położył się mię- dzy krzakami, a ja krok od niego. Nic nie zasłaniało widoku. Wydało mi się, że środek polany znajduje się nieco niżej od jej krańców. Być może, że tam właśnie istniał jakiś zbiorniczek wody, co tłumaczyłoby istnienie aż tylu ścieżek. Umieściłem winchester na wysokości prawego ramienia, a po lewej stronie — lornetkę. Teraz należało już tylko cierpliwie czekać. Ze skutkiem lub bez. Jakież stworzenie przyjdzie do wodopoju o takiej porze? Minuty się wlokły, trwała cisza, polana grzała się w słońcu, które wspinało się stopniowo na szczyt nieba. Wiaterek dmuchnął w nos zapachem żywicy. Z nudów począłem śledzić niezdarne ruchy jakiegoś robaczka pełzającego w trawie. I wówczas usłyszałem miękkie uderzenia: duch, duch, duch... Uniosłem głowę. Na polanę wbiegło stadko czworonogów. Antylopy nie- antylopy, jelenie nie-jelenie... Ostrożnie sięgnąłem po lornetkę. Nie antylopy! Dźwigały większe poroża i same były znacznie wyższe. Chyba jelenie? Pomyślałem: „chyba", jako że zwierzęta nosiły nie tylko mniej rozgałęzione od jelenia rogi, lecz i kształt tych rogów był inny, wyrastały bardziej pionowo niż na boki. Barwa zwierząt również była odmienna. Przez szkła widziałem sierść szarobrunatną na grzbietach, spodem nieco jaśniejszą. Dotknąłem ramienia Karola. Nie odwrócił się, tylko przecząco pokręcił głową. Pewnie sądził, że chcę strzelać, lecz w tych warunkach byłoby to marnowanie kul. Zwierzęta, wszystkiego cztery sztuki, poczęły się paść, ale daleko, na przeciwległym krańcu polany pod lasem. Czy podejdą bliżej? To już nie od nas zależało, lecz od odrobiny szczęścia, które sprzyja lub nie sprzyja myśliwym. Czołgać się w stronę pasącego się stadka było zbyt wielkim ryzykiem. Chwiejące się łodygi traw na pewno zdradziłyby nas. Dlatego Karol nie ruszał się, a ja go naśladowałem. Stadko krążyło tu i tam, bardzo wolno, szczypiąc trawę. Z radością stwierdziłem, że stopniowo podchodzi w naszą stronę. Nie potrafię określić, jak długo trwała taka sytuacja bez zmian. I nagle straciłem wszelkie nadzieje. Czworonogi zerwały się do biegu, już sądziłem, że znikną w puszczy. Ruszyły poprzez łąkę, ominęły jej środek i wielkim łukiem zbliżyły się do linii zarośli, w których właśnie spoczywaliśmy. Odetchnąłem. Zwierzęta zatrzymały się z szyjami wyciągniętymi na wiatr, jakby czymś zaniepokojone, lecz po chwili spuściły głowy i zajęły się na nowo skubaniem trawy. Może jakiś drapieżnik je przestraszył i z nie znanych mi przyczyn zrezygnował z polowania? Zresztą, gdziekolwiek się teraz znajdował i cokolwiek zamierzał uczynić, należało na- tychmiast wykorzystać okazję. Zerknąłem na Karola. Skinął głową i wolniutko przyciągnął do ramienia broń. Postąpiłem podobnie. Położyłem palec na cynglu, muszkę lufy skierowałem tak, by jej szpiczasty koniec przypadł na sam środek czoła najbliższego rogacza, i zastygłem w bezruchu. Nie chciałem strzelać pierwszy, ponieważ Karol miał lepsze oko i pewniejszą rękę, a moje pudło spłoszyłoby zwierzynę. Teraz odezwała się grzmiącym głosem broń mego przyjaciela, lecz zanim huk przebrzmiał — nacisnąłem spust i podwójne echo poniosło się po polanie. Mój rogacz zwalił się natychmiast, reszta skręciła w lewo i znikła w leśnych zaroślach. Więc nie chybiłem! To Karol uczynił dziurę w powietrzu! Uradowany, wyskoczyłem z krzaków, podbiegłem do leżącego nieruchomo zwierzęcia. — Nie martw się, Janie — doszły mnie słowa Karola — każdemu może się przydarzyć... — Co może się przydarzyć? Przecież to ty spudłowałeś haniebnie. Ja mierzyłem do tej właśnie sztuki. — Cooo? — przestał się śmiać, ukląkł. — Patrz — powiedziałem ciągnąc równocześnie za poroże swe trofeum. — Ot, tu. Dostał prosto w czoło. Jak ci się to podoba? — Rzeczywiście — zgodził się. — No, no. Ale i ja trafiłem. — Gdzie? — Przyjrzyj się. W lewą komorę. Sprawdziłem. Nie mylił się. — Z tego wynika, że upatrzyliśmy sobie tę samą sztukę — rzekłem nieco rozczarowany tym połowicznym sukcesem. — To i dobrze. Dwóm takim nie dalibyśmy rady. Wiesz, co to waży? — Jak na jelenia... — To nie jeleń, tylko mulak. Znakomite mięso, pachnące ziołami. Przekonasz się. — Meksykańska zwierzyna? — Nie tylko meksykańska. Dawniej można ją było spotkać od Kanady po północny Meksyk, lecz raczej nie na prerii, lecz w lasach. Teraz to już rzadkość. Z przerażeniem myślę, co mnie czeka za parę lat. Przyjdzie uganiać się za wiewiórkami, ale wówczas, przysięgam ci, nie wezmę strzelby do ręki i zamieszkam u ciebie jako emerytowany traper pod lekarską opieką. — Świetnie! — roześmiałem się. — Jak to mamy nieść? — Na drągu. Trzeba przysposobić mocną żerdkę. Mulaki dochodzą niekiedy do czterystu funtów wagi, ten, na szczęście, jest lżejszy, ale ze dwieście na pewno waży. Poszliśmy w gęstwinę i z wielkim mozołem myśliwskimi nożami ucięli spory chojak. Nogi mulaka zostały związane jakąś pnącą rośliną podobną do liany, a między nie wsunięty drąg. Stęknąłem, gdy jeden jego koniec spoczął na mym ramieniu. To był niezły ciężar. Na dobitkę poroże (bo mulak wisiał przecież do góry nogami) zawadzało o nierówności gruntu. Ruszyliśmy prosto, wybierając najkrótszą drogę przez środek polanki. Udawałem, że mi wesoło, lecz muszę przyznać, że waga zwierzęcia po prostu wbijała mnie w ziemię, i to w dosłownym znaczeniu. Po jakimś czasie grunt począł lekko uginać się pod nogami. Karol przystanął. — Co tam? — Bagno. Tędy nie przejdziemy. — No, to zawracaj -— stęknąłem, bo tkwienie w miejscu wydało mi się jeszcze bardziej dokuczliwe. — Chwileczkę. Muszę coś sprawdzić. Zdejmujemy... Z ulgą uwolniłem się od drąga. Karol postąpił kilka kroków, zatrzymał się i bacznie obserwował poszycie. — Popatrz tu — wskazał palcem na trawy. W grząskiej powierzchni widniał wyraźnie głęboki odcisk buta z lewej nogi, nieco dalej — z prawej strony — drugi taki odcisk. Ktoś obchodził bagienko. Zdjąłem przewieszony przez ramię winchester, spojrzałem przez lornetkę w kierunku oddalających się tropów. Polana była pusta. Skierowałem wzrok ku ziemi. — Kiedy to powstało, jak sądzisz? — Zagadka — odparł Karol. — W tej gliniastej glebie i w tym klimacie odcisk mógł być zrobiony przed godziną, przed tygodniem, przed miesiącem, bodaj że przed rokiem. Wyschnięciu i wykruszeniu się zapobiegła wilgoć. Zbadajmy, dokąd wiodą te ślady. Zostawiliśmy mulaka i szli obok mokrych odcisków, które łukiem obiegły środek polany, a później znikły w leśnych chaszczach. Na suchszym gruncie widać było, że odciski stóp pochodziły co najmniej sprzed kilku dni. Na leśnym poszyciu zniknęły prawie całkowicie i tylko kilka złamanych gałązek świadczyło, że tu ktoś zagłębił się w bór. Nieco dalej — gęstwa i mrok nie zezwoliły na dokładniejsze badanie. Zawróciliśmy. Dźwignęliśmy drąg z wiszącym mulakiem i powlekli się skrajem polany, zieloną dróżką leśną, przejściem między lasem a masywem górskim. W trakcie wędrówki parokrotnie, na moje żądanie, czyniliśmy przerwy. Jednak najgorsze dopiero nas czekało: podejście do przełęczy i zejście z niej. Na najtrudniejszym odcinku przystawaliśmy co kilka kroków. Oba ramiona miałem zdrętwiałe, bo drążek co pewien czas przekładaliśmy, a kiedy wreszcie ukazało się dno doliny i dostrzegłem sylwetki naszych towarzyszy skupionych wokół ogniska, oświadczyłem Karolowi ochrypłym głosem: — Dalej nie niosę — i zawołałem tak głośno, jak tylko było mnie stać w tym zmęczeniu: — Bede! Hej, Bede! Przybiegł natychmiast, a z nim jeden z vaquerów. Uff! Jak lekko było stąpać pozbywszy się nieznośnego ładunku! Szkoda, że to już ostatni i najkrótszy odcinek powrotnej drogi. Karol i Gonzales najpierw wspólnie podziwiali trofeum, przy czym i dla mnie znalazły się wyrazy uznania, a później cała gromadka wysłuchała relacji mego przyjaciela dotyczącej tropów odkrytych na polanie. — I co pan nam radzi? — zapytał hacjender wysłu- chawszy uważnie opowiadania. — Zmykać! Jak najprędzej stąd zmykać. Bardzo nie lubię tajemnic, zwłaszcza gdy noszą buty z obcasami i pozostawiają ślady w sąsiedztwie mego obozowiska. —- Jutro rankiem ruszamy w drogę powrotną — zde- cydował Gonzales. — Nie wolno nam ryzykować mając pod opieką taki skarb. A teraz, seńores, zajmijmy się tym wspaniałym mulakiem, który zaszczyt przynosi myśliwym — tu skłonił się Karolowi i mnie. — Należy przygotować zapas żywności. Kto wie, czy trafi się okazja do następnego polowania? — Jeszcze jedno — wtrącił się Karol. — Słucham, seńor. — Proszę wysłać vaquera na przełęcz. Niech obserwuje całą dolinę z jednej strony, a z drugiej to, co jest za przełęczą. Być może, niepotrzebnie, lecz nadmiar ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodził. — Słusznie, seńor. — Ja pójdę — wyrwał się Bede. — Nie umiem oprawiać zwierząt ani piec mięsa. Na nic się wam tu nie przydam. — Zgoda, proszę iść, seńor Bede. Za dwie godziny zluzujemy pana. — Co mi tam! To nie nocna warta. Mogę siedzieć do wieczora. I poszedł. Ja, ponieważ moje zdolności rzeźnicze i kucharskie nie wytrzymywały porównania z tym, co potrafili hacjender i Karol, i najprawdopodobniej tylko bym przeszkadzał, zostałem zatrudniony przez seńorę Concepcion przy pakowaniu skarbu. Część złotych drobiazgów została już pozawijana w długie pasy sukna, na które pocięto koc, lecz jeszcze pozostało sporo do zrobienia. Na takich to zajęciach upłynął czas prawie do wieczora. Zapadła decyzja, że w nocy czuwać będą po dwie osoby równocześnie. Odwołaliśmy Bedego z przełęczy. Nic nie zauważył: ani człowieka, ani zwierzęcia, ani — jak zapewniał — podejrzanego znaku. Prawdopodobnie ktoś przebywał w tych stronach, lecz jeszcze przed naszym przyjazdem. Jak zwykle kolejność nocnych wart losowaliśmy. Mnie i jednemu z vaquerów przypadła ostatnia. Przede mną straż pełnili Karol i Bede, i to Karol obudził mnie w odpowiedniej porze. Gwiazdy jeszcze błyskały na czarnym niebie, lecz już słabiej, a księżyc powoli krył się za daleki, wyniosły szczyt. Było cicho, nawet wiatr widać zasnął,, bo nie czułem najmniejszego podmuchu. — Co nowego? —- zapytałem pół żartem, pół serio, wygramoliwszy się z pledów i odszedłszy od ogniska. — Nic — mruknął mój przyjaciel -— ale uważaj, szykuje się mgła. — Mgła? Ależ skąd? Powietrze jest bardzo przejrzyste. — Będzie mgła nad ranem, zobaczysz. Obawiam się, że przy małej widoczności nie ruszymy jutro w drogę. To powiedziawszy zajął miejsce przy ognisku, zawinął się w mój koc i prawdopodobnie natychmiast zasnął. Tymczasem ja i vaquero podzieliliśmy między siebie teren: on miał patrolować część doliny graniczącą z trudno dostępnym zboczem, ja — obszar przylegający do przełęczy. Pierwsza godzina minęła bez żadnych oznak wieszczących przewidzianą przez Karola mgłę. Nieco później dmuchnął lekki wiatr, niebo poczęło tracić swą czerń, lecz nic nie zapowiadało zmiany pogody. Tyle tylko, że poczułem wilgoć w powietrzu, ale tak przecież działo się każdym przedświtem. Niebo poczęło szarzeć, lecz widoczność nie polepszała się. Wkrótce dostrzegłem przyczynę tego zjawiska: z grzbietów otaczających dolinę począł spływać coraz gęstszy, najpierw siwy, później biały tuman. Prognoza Karola sprawdzała się zdumiewająco! Im widniej się robiło, tym wyraźniej widziałem białe pasemka, lekko opadające ku ziemi, lecz nie roztapiające się. Po paru minutach nieprzenikniona biel zakryła całą powierzchnię łąki, sięgając mi do kolan, a wkrótce zakrywając mi piersi, nos, oczy... Teraz mój wzrok nie sięgał dalej niż na jard, przede mną kłębiła się nieprzenikliwa zasłona. Mgła gęstniała, czułem paskudną wilgoć na twarzy, na dłoniach. Lufa winchestera lśniła, jakbym ją przed chwilą wydobył z wody. Cóż za nieprzyjemne uczucie! Dlatego postanowiłem nieco skrócić swój dyżur, taka warta nie miała sensu — przecież nic nie widziałem! A poza tym chciałem się rozgrzać przy ognisku. Znajdowało się ono, jak pamiętałem, z tyłu za mną, nieco w prawą stronę. W tym też kierunku ruszyłem. Bardzo wolno, grunt był nierówny i łatwo mogłem potknąć się o jakiś występ lub trafić stopą w dziurę. Wlokłem się tak omackiem, póki nie zdałem sobie sprawę, że moja wędrówka trwa jakoś zbyt długo. Zatrzymałem się. Dokąd teraz: w prawo czy w lewo? Przypomniałem sobie, że człowiek nie kontrolujący kierunku, w jakim się posuwa, mimo woli skręca w lewo. Musiało i mnie coś takiego się przydarzyć. Należało skorygować błąd. Skręciłem bardziej w prawo, trochę rozbawiony taką sytuacją, trochę zły na siebie. Lecz i nowy kierunek nie doprowadził mnie do celu tak szybko, jak według mego mniemania powinno było to nastąpić. Mimo to nie przerwałem marszu rozumując, że jeśli nawet minę nasze obozowisko, nie zabłądzę. Zatrzyma mnie przecież przeciwległy kraniec doliny. Poznam go po nagłej stromiźnie. Lecz grunt, po którym kroczyłem, nadal był równy. Gdzież, u licha, leżała wysoczyzną, na którą z takim trudem wspinałem się wraz z Karolem? Czyżbym kręcił się w kółko? Zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie. Uczucie chyba całkiem normalne u człowieka, który od przeszło pół godziny usiłuje trafić do celu leżącego odeń nie dalej niż o kilka minut niezbyt szybkiego marszu. Znowu przystanąłem. Gęsta wata mgły otulała mnie szczelnie ze wszystkich stron. Co teraz począć? Może wypalić z winchestera i hukiem zaalarmować towarzyszy? Jednak uznałem, że nie mam prawa do takiego alarmu, który mógłby zostać opacznie pojęty. Lepiej było zawołać. Natężyłem głos i krzyknąłem: — Hej, hej! Nic, żadnego odzewu. Nasłuchiwałem chwilę, a później powtórzyłem wołanie. Po paru sekundach ciszy wydało mi się, że słyszę szuranie butów po ziemi. — Hej! — wrzasnąłem. — Jest tam kto? Mój głos utonął w mgle, szuranie ucichło. — Może to dzikie zwierzę? — przyszła mi do głowy niedorzeczna myśl. — A może koń? W tym przekonaniu ruszyłem przed siebie. Wówczas raz jeszcze dobiegł mych uszu tajemniczy odgłos, coś chwyciło mnie za rękaw kurty. Odwróciłem się i... świat przestał dla mnie istnieć. Otworzyłem oczy, było mroczno. „Jeszcze noc?" — zdziwiłem się w myślach. Trochę było mi twardo, więc zapragnąłem zmienić położenie ciała. Nie dokonałem tego. Ręce i nogi miałem skrępowane. Chciałem krzyknąć. W ustach tkwił knebel. Teraz przypomniałem sobie dolinę, mgłę, dziwny szelest i cios, jaki- otrzymałem w głowę. Wspomniałem na przeczucia Karola. Sprawdziły się. Czyżby nas wszystkich tak załatwiono korzystając z mgły? I gdzie ja jestem? Nieba nade mną nie było, lecz w górze migotały krwawe błyski. Pozwoliły dojrzeć sklepienie. Nierówne, ciemne, postrzępione występami. Odwróciłem głowę w prawo — skalista, chropowata ściana znajdowała się tuż, tuż. Zerknąłem w lewo: ciemna przestrzeń, za nią druga ściana. Uniosłem nieco głowę. Poczułem natychmiast ból w skroniach, lecz zdążyłem zauważyć okrągły, biały otwór, za którym migotały płomienie. Zrozumiałem: byłem w jaskini, przed którą płonęło ognisko, biały otwór to wejście, za którym kłębiła się mgła. Głowa mi opadła. Leżałem nieruchomo, starając się usłyszeć cokolwiek. Długo, bardzo długo czekałem na pierwszy dźwięk. Aż doczekałem się. Do złudzenia przypominał ostatni głos, jaki dobiegł mych uszu, nim pogrążyłem się w nicość: szuranie. Ktoś wszedł do ja- skini, stanął nade mną. Wysoki mężczyzna, cuchnący dymem i końskim potem. Pochylił się, ale w półmroku nie potrafiłem dojrzeć jego oblicza. Widać zauważył, że mam oczy otwarte, bo zapytał: — Como se siente... Gdyby nie knebel w ustach odpowiedziałbym, że czuję się fatalnie, a tak tylko pokręciłem głową. Spostrzegł swe niedopatrzenie i wyciągnął mi szmatę z ust. Poznałem własną chustkę i poczułem się mniej obrzydliwie. Powtórzył pytanie, lecz przyszło mi nagle na myśl, by udawać, że nie rozumiem hiszpańskiego. — Nie rozumiem — odparłem po angielsku. Podrapał się po brodzie. Był obrośnięty jak niedźwiedź. Odwrócił się i odszedł. W stronę ogniska. Któż tam przy nim siedział? Ręce miałem skrępowane na plecach, podparłem się nimi i lekko dźwignąłem. W głowie mi łupnęło przeraźliwie. Przy ognisku było ich trzech. Jeden stał, dwaj siedzieli. Rozmawiali, lecz tak cicho, że ani jedno słowo nie dotarło do mych uszu. Po czym sytuacja się zmieniła: stało dwu, siedział jeden. Tych dwu ruszyło w moim kierunku. Natychmiast opadłem na twarde leże. Stanęli nade mną. — Powiedz mu — rozkazał po hiszpańsku ten, który poprzednio usiłował ze mną rozmawiać — że nie ma się czego lękać, jest tylko zakładnikiem. Zdanie to zostało przetłumaczone w zupełnie poprawnej angielszczyźnie. — Rozumiesz? — Rozumiem — odparłem. — Po co wam zakładnik? Znowu nastąpiła wymiana hiszpańskich słów i tłumaczenie ich na angielski. Tak to odbywało się podczas całej rozmowy. — Jesteś naszym zakładnikiem — wyjaśnił tłumacz — ponieważ musimy porozmawiać z Gonzalesem. — Znacie go? — Znać, nie znamy, lecz wiemy, jak się nazywa. — Jaki macie interes do Gonzalesa? — zagadnąłem, coraz bardziej zaciekawiony. — Powiedzieć mu? — zapytał „Anglik". — Oczywiście — odparł „Hiszpan". — Słuchaj — zwrócił się do mnie — jesteśmy tu dłużej od was. — Tu? W dolinie? — W dolinie i w okolicy. Dzięki temu ocaliliśmy was od paskudnej śmierci. — A to jakim sposobem? — Powiedzieć mu? — Powiedz. — Skarbu w dolinie strzegł jakiś wariat, obłąkaniec. Indianin. Albo Metys. Znał miejsce ukrycia, lecz uważał, że jest strażnikiem jakiegoś tam indiańskiego boga, który mu nakazał mordować wszystkich poszukiwaczy. — Skąd wiecie? — Gadaliśmy z tym wariatem. Nic z tego nie wyszło. Począł nam grozić śmiercią. Mógł to uczynić, jego strzały były zatrute kurarą. Udaliśmy, że rezygnujemy. Wówczas zjawiliście się wy i on zaczął was śledzić. A jak to się skończyło, to już wiesz. — Wiem. Dostał nożem. — Zgadza się. Już nie był nam potrzebny. Wzdrygnąłem się na te słowa. — Przecież był jedynym człowiekiem znającym miejsce ukrycia. — Już nie jedynym. Wy również znaliście. — Skąd wiedziałeś? — Podsłuchałem waszą rozmowę. Z trudem zachowałem spokój. Oto jak bardzo byliśmy nieostrożni. Po prostu — greenhorny! Lecz ten drab nie podsłuchał wszystkiego, nie znał naszych kłopotów z ustaleniem właściwego miejsca, na które natrafiliśmy przecież tylko dzięki zdumiewającej intuicji Karola. W jaki jednak sposób dowiedział się on — i jego kumple — w ogóle o istnieniu skarbu? W jaki sposób natknęli się na człowieka z kurarą? I kim był ten człowiek? Zapytałem o to. Popatrzyli na mnie i po chwili namysłu „Anglik" odparł: — Wariata spotkaliśmy przypadkowo, a skąd wie- dzieliśmy o skarbach, nie pytaj, bo i tak się nie dowiesz. — Czego chcecie od Gonzalesa? — zacząłem z innej beczki. — Podziału. Podzielimy się równo, po połowie. Jesteś głodny? Byłem rzeczywiście głodny. Żeby oddać sprawiedliwość — nieźle mnie nakarmili. — Ty mnie stuknąłeś? — zagadnąłem „Anglika", gdy przyniósł porcję pieczeni i rozwiązał mi ręce. — Ja — przyznał i roześmiał się, lecz jakoś bardzo nieprzyjemnie. — Bez tego pewnie byś z nami nie poszedł. W pieczarze powidniało. Teraz mogłem lepiej przyjrzeć się memu rozmówcy. Czerwona twarz, zarośnięta. Może gdyby się ogolił, byłby przyjemniejszy, ale tak — robił wrażenie odstraszające. Co się tyczy jego odzieży, nie wyglądała na więcej zużytą od mojej i trudno po niej poznać, czy nosi ją biedak, czy człowiek nie liczący się z pieniędzmi. Kim był? Pytać nie miało sensu. Po zaspokojeniu głodu poczułem się znacznie lepiej. Widziałem, że chwilowo nic mi nie grozi. Któryś z tych drabów powędruje do Gonzalesa i przedstawi mu warunki. Jak je przyjmie hacjender? Byłem pewien, że uczyni wszystko, aby mnie uwolnić, lecz jak się do tego zabierze? Jeśli naiwnie zaufa bandytom (to określenie chyba najlepiej pasowało) i odstąpi im połowę „skarbu" — jaka gwarancja, że zostanę zwolniony, a nie nadal więziony, aż do chwili uzyskania drugiej połowy? Pocieszała mnie myśl, że Karol swym doświadczeniem i sprytem wesprze hacjendera. Czy mam czekać bezczynnie? Ach, gdybyż wiedzieć, gdzie się znajduję? — Zimno tu — odezwałem się — i piasek jest wilgotny. Nie można by bliżej ognia? Przecież wam nie ucieknę. — Nawet nie próbuj — warknął. — Nie myśl, że jesteś nietykalny. Dawaj ręce. Skrępował je na nowo i poczłapał ku wyjściu. Wtedy spróbowałem rozluźnić pęta. Nie udało się, nie starczyło czasu. „Anglik" wrócił. Rozsupłał mi rzemień na nogach. — Chodź — rozkazał. Dźwignąłem się nie bez trudu. W głowie mi zahuczało, ściana jaskini wykonała skok w górę i w dół. O mało nie upadłem, lecz jakoś mi to przeszło. Uczy niłem dwa kroki i znowu się zachwiałem. Tym razem przyczyną nie była głowa, lecz nogi. Od długiego leżenia i od krępujących je więzów zupełnie zdrętwiały. Postałem kilka sekund, wreszcie ruszyłem, wprost na białe oko wyjścia. Ogień migotał, a wokół niego mgła rozstąpiła się, tworząc malutki krąg widoczności. Dalej ściana nieprzenikliwej bieli nie pozwalała niczego dostrzec. — Siadaj. Kucnąłem przy ognisku. Wtedy na nowo skrępowano mi nogi, lecz ręce pozostały wolne. Mogłem ogrzać dłonie. Czułem mokry chłód na całym ciele i powoli tajałem w kręgu ciepła. Równocześnie gapiłem się na sąsiadów. Pierwszych dwu już poznałem w jaskini — „Anglika" i „Hiszpana" — teraz trafiła się okazja zerknąć na trzeciego. Zabawne! Ci trzej nieznajomi bardzo byli do siebie podobni, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Tak to zacierały różnicę zarośnięte oblicza i jednakowe sombrera na głowach. Lecz w sumie — czynili niezbyt przyjemne wrażenie. Zresztą, gdyby nawet przyjęto mnie radosnymi uśmiechami, nie potrafiłbym zapomnieć o ciosie w głowę i jego wciąż odczuwanych skutkach. Tamci nie odzywali się do mnie. Tkwili wokół ogniska jak trzy niezbyt udane, toporne posągi. Milczałem i ja. Rozmyślałem nad tym, jak bardzo niepokoją się moi towarzysze i jak czują się bezradni we mgle, która unie- możliwia odszukanie moich śladów i śladów tych, którzy mnie porwali. Przypuszczałem bowiem, że napadu dokonało co najmniej dwu ludzi. Po ogłuszeniu dźwignęli mnie z ziemi i przynieśli tutaj. Lecz gdzież znajdowało się to „tutaj"? Chyba niezbyt daleko od doliny. Przeklęta mgła nie pozwalała nic dojrzeć. Czy za jej ścianą szumiał las, czy wznosiła się góra, czy rozciągała łąka? Jakże mogłem odgadnąć? I w takiej sytuacji próba ucieczki nie miała sensu. W którą stronę uciekać? Kiedy tak dumałem, „Hiszpan" odezwał się (oczywiście po hiszpańsku): — Idź, już czas. Sądziłem, że te słowa są skierowane do „Anglika", lecz omyliłem się. Wstał ten trzeci. Przewiesił przez ramię staroświecką rusznicę i zniknął we mgle. Znowu trwała cisza. Przerwał ją „Anglik". — Chyba go nie zatrzymają? — Pewnie, że nie — odparł „Hiszpan". — Przecież mamy zakładnika. — To gringo — mruknął „Anglik". — Cóż z tego? Jest gościem hacjendera, a Gonzales nie da gościowi zrobić krzywdy. Zresztą... przepadło. Kazałem wam schwytać Gonzalesa. — Mgła spadła dopiero nad ranem, a wtedy ten był na warcie i jakiś vaquero. Iść do ogniska to zbyt wielkie ryzyko. — Dlatego jesteście usprawiedliwieni. Znowu nastało milczenie. Jednak „Anglik" był pewnie urodzonym gadułą i długo nie wytrzymał. — Słuchaj, Jose, a jak oni zatrzymają Miguela? Co wtedy? — Nie nudź! Przecież mamy zakładnika. — Zatrzymają Miguela i przyjdą uwolnić tego gringo. Nie damy rady... — Jesteś głupcem, Ricardo! Jakże tu trafią? — Po śladach — upierał się „Anglik" — Ricardo. — Durniu! Spróbuj odnaleźć ślady w taką mgłę. — Jutro mgła opadnie. — Lecz wilgoć je zatrze. A teraz milcz i nastawiaj uszu. Podczas tej rozmowy siedziałem z oczami utkwionymi w ogień, aby nie zdradzić się, że wszystko rozumiem. — Jose! — Znowu? Czego chcesz? — Jeżeli hacjender nie przystanie na podział? — Przystanie. — A jeśli nie? — Są inne sposoby — zaśmiał się Jose. — Chociaż nas tylko trzech, potrafimy przecież sprzątnąć całą szóstkę, a ten będzie pierwszym. — Tam jest kobieta. — Kobietę zabierzemy. — Paskudna robota — zauważył Ricardo. — I ja tak myślę. Dlatego chcę ugodzić się z Gonzalesem. Możecie sobie wyobrazić, jak się poczułem, wysłuchawszy tej pogawędki! W razie odmowy Gonzalesa — ja miałem paść pierwszy tej odmowy ofiarą. Pocieszałem się, że zanim do tego dojdzie, jeśli w ogóle dojdzie, znajdę jakiś sposób ucieczki. Z natury nie jestem pesymistą, a pesymizm w takiej sytuacji to pewna przegrana. Gdyby tak dorwać się do koni? Przecież mają konie, nie wędrowali za nami piechotą. Lecz nie słyszałem ani charakterystycznego potupywania, ani rżenia. Jeśli ich było tylko trzech, to konie musieli trzymać pod bokiem. Więc ciszę powodowała po prostu mgła otulająca nas jak dźwiękoszczelna wata. Jakże ten czas się wlókł! Dumałem spoglądając w niebo, wypatrując słonecznego promyka, który by rozproszył opary. Na próżno. Wreszcie ten, który zwał się Jose, powiedział półgłosem: — Idzie... Jak on to usłyszał? Zerwali się obaj i stanęli ze strzelbami w dłoniach tuż za mymi plecami. Gdyby doszło do strzelaniny, pierwszy dostałbym kulą. Na szczęście — nie doszło. Z białych tumanów wynurzył się cień, który w chwilę później przybrał człowiecze kształty. To był wracający wysłannik. — Jak poszło? — Zgadzają się. — Nikt za tobą nie szedł? — Kluczyłem jak górska kozica, nawet w jasny dzień zgubiliby moje ślady. — Co powiedział Gonzales? — Poczekaj, niech trochę odsapnę. Zdjął z ramienia strzelbę i siadł przy ogniu. — Będziesz ty gadał wreszcie? — Już... Czemu sterczycie? Odeszli ode mnie i położyli się obok. — Słucham — przypomniał Jose. — Więc... Było to ostatnie słowo Miguela. Nagle wydało mi się, że biały tuman, który nas otaczał, w pewnym miejscu dziwnie się zakołysał. W sekundę później buchnęły z jego głębi czerwonozłote iskierki, seria huków, podobnych do trzasku szybko łamanych gałęzi, umilkła bez echa. Z mgły wyskoczyła znajoma postać. — W nogi, doktorze... — usłyszałem ochrypły głos. To był Bede. Zerwałem się. Dopiero teraz dostrzegł moje pęta. Przeciął je jednym ruchem noża. Byłem wolny, lecz za jaką cenę... Kim jest Bede? — Muszę porozmawiać z panem, doktorze. Stało się to podczas jednego z kolejnych postojów, daleko od doliny, w drodze, która z każdą milą przybliżała nas do miejsca, gdzie czekał wóz i pozostali uczestnicy wyprawy. Bede ustawicznie kręcił się wokół mnie, a ja udawałem, że go nie dostrzegam. Wiele bym dał, aby ostatecznie pozbyć się jego towarzystwa, lecz nie mogło to nastąpić wcześniej niż po powrocie do hacjendy. Zostało już wyjaśnione wszystko, co można było wyjaśnić, bo istniały nadal zagadki, których nikt z nas nie potrafił rozwiązać. Wiedziałem, że moje uwolnienie było tylko dziełem Bedego. Nie bacząc na porozumienie między Gonzalesem a wysłannikiem bandy, udał się trop w trop za Miguelem. Że go nie zgubił we mgle, to cud prawdziwy. Co dalej z tego wynikło — wiemy. Teraz Gonzales nie potrzebował dzielić „skarbu". Cenne znalezisko zostało zachowane w całości i na pewno stanie się ozdobą któregoś z muzeów. To wszystko prawda, lecz za nami znowu pozostały ludzkie zwłoki. Nic więc dziwnego, że dla mnie Bede stał się uosobieniem paskudnego rewolwerowca. Ile razy wkraczał do akcji, tyle razy przemawiała broń, zawsze piekielnie celna i zawsze powodująca śmierć człowieka. Przyzwyczajenie, zbieg okoliczności czy świadectwo bandyckiej profesji naszego towarzysza? Byłem wściekły! Hacjender przyjął zdarzenie tak, jakby nic się nie stało. Seńora nie ukrywała radości z ocalenia „skarbu", a vaquerzy spoglądali na Bedego jak na bohatera. Karol rzeczowo stwierdzał, że odstąpienie połowy „skarbu" nie gwarantowałoby nam bezpieczeństwa w drodze powrotnej, a wobec tego nie należy zbyt surowo oceniać Bedego... Nie potrafiłem z tym się zgodzić. I w takim właśnie nastroju odbywałem drogę powrotną. Bede dopadł mnie, gdy przedwieczorną porą, już po rozbiciu nocnego biwaku, odpoczywałem samotnie nad pluszczącym górskim ponikiem. — Słucham — odparłem szorstko. — O co chodzi? Widziałem, jak się stropił. — Czy pamięta pan, doktorze, piosenkę, którą śpiewał Coyle? — Piosenkę? Ach, o tym dzielnym szeryfie? — Własne. — Pamiętam. — Jak pan uważa, czy jakiś wypadek może się powtórzyć dokładnie w ten sam sposób i w tych samych okolicznościach? — Oczywiście — odparłem. — Na przykład w tych samych okolicznościach można spaść z konia. — Nie o tym myślałem, to zbyt proste. Widzi pan, ja brałem udział w takiej historii. — W jakiej? — Ano w tej, o której śpiewał Coyle. — A, to coś nowego! Był pan szeryfem? — zdumiałem się. — Och, nie! Chociaż taka robota bardzo by mi od- powiadała. — Rzeczywiście — zauważyłem ironicznie. — Strzelać to pan potrafi, lecz od szeryfa wymaga się czegoś więcej. A tego „więcej" chyba panu brakuje... — Ma pan do mnie żal, doktorze? Za to, że pana uwolniłem? — Nie, nie za to... Zresztą, proszę mówić dalej. Co z tym Coyle? — Z Coyle to nic, ale to nieprawda, że tamten szeryf był samotny. Ja mu pomagałem. Chyba... że to jakaś inna historia. Dlatego się pytam, czy mogą wydarzyć się dwa takie same wypadki w takiej samej sytuacji? — Radzę zwrócić się w tej sprawie do Coylego. Miałem zamiar wstać i odejść. Jednak zostałem. Przyszło mi do głowy, że może jakąś okólną drogą dowiem się wreszcie, kim jest mój rozmówca. Dlatego zapytałem: — A co pan robił w tym miasteczku, o którym śpiewał Coyle? — Początkowo to zupełnie nic. Wpadłem tam przy- padkiem. Nazywało się... ech... nazywało się... coś na „creek"... — Mniejsza z tym, to nieważne. — Nieważne — zgodził się. — Zapytam Coylego, musiał tam być. — Albo wymyślił sobie bajkę. Pokręcił głową. — Za bardzo wszystko pasuje. Ja tam przyjechałem z listem gończym w kieszeni. Świetnie pamiętam, że szukano Billa Harpera. Miał na sumieniu kilka rabunków i ze dwa morderstwa. Obiecano nagrodę: tysiąc dolarów! Żywy albo umarły! Tak napisali. Tysiąc dolarów, a ja goniłem resztkami pieniędzy. Szukałem tego Billa, żeby powiedzieć prawdę, zupełnie omackiem. Bawiłem jeden dzień w tym miasteczku, a następnego zrobiła się chryja! — Jaka chryja? — Tak, jak śpiewał Coyle: „Któregoś ranka, wczesnym świtem, wiatr na swych skrzydłach przyniósł wieść, że do miasteczka trzech bandytów przybywa zemstę krwawą nieść..." — Ale pamięć to ma pan znakomitą. Ja nie potrafię powtórzyć ani jednej strofki. — Rzeczywiście, pamięć mi dopisuje. Otóż... tak właśnie było, a jednym z tych bandytów okazał się Bill Harper. Może pan sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem! Nie, nie mogłem sobie tego ani rusz wyobrazić! Radość z powodu pojawienia się przestępcy — to było dla mnie coś zupełnie nie do przyjęcia. — Otóż — mówił Bede — ten Bill Harper miał na pieńku z tamtejszym szeryfem. Ludzie dostali pietra, wiedzieli, że albo szeryf, albo Harper. "Nikt nie chciał pomóc szeryfowi. Nawet radzili mu, żeby wyjechał, bo wtedy i Harper zniknie. Pognałem do szeryfówki. Powiedziałem, o co mi chodzi. Myśli pan, że się ucieszył? Oglądał mnie na wszystkie strony. Może podejrzewał, że jestem kumplem Harpera? Na koniec zgodził się. Pod warunkiem, że będę strzelał dopiero w ostateczności. Co przez to rozumiał, nie wiem. Wyszliśmy z szeryfówki, gdy na stacji zagwizdał parowóz, co znaczyło, że pociąg przyjechał. Ten z Harperem. Powiadam panu, doktorze, ulica była pusta, jakby cała ludność zapadła się pod ziemię. Tylko jeden zapóźniony biegł od stacji. Wrzasnął, że Harper jest, i skoczył do któregoś domu tak szybko, że nawet nie zdążyłem zauważyć, do którego. Ano, zostaliśmy tylko dwaj na pustej drodze. To było niezłe ryzyko, ale ja lubię takie sytuacje. Pewnie mam to we krwi. — Niech pan się streszcza, Bede — przerwałem mu — poczyna robić się chłodno. — Więc ja trafiłem Harpera, a szeryf, zanim odjechał, potwierdził to na piśmie. — I dostał pan swój tysiąc dolarów? — A jakże! — Czy to wszystko? Nie mogłem jeszcze odgadnąć, w jakim celu Bede opowiedział mi tę historię. — Jeszcze nie wszystko. Chcę się pana poradzić w ważnej sprawie. Westchnąłem cicho. Tylko tego brakowało! Miałem radzić osobie, której sama obecność wprawiała mnie w zły humor. Znowu ogarnęła mnie chętka, żeby odejść. I znowu zostałem. Ostatecznie — jaki by nie był — to człowiek, który tylokrotnie pomógł mnie i Karolowi wydostać się z tarapatów, który ocalił Gonzalesa, a na koniec, mimo że nie pochwalałem jego „ręki szybszej niż myśli", działał w mojej obronie. — Słucham — powiedziałem. — Myślę, doktorze — zaczął Bede — że pewnie za- stanawiał się pan, po co przyjechałem do El Paso. — Każdy ma prawo odwiedzać El Paso — odparłem wykrętnie. — A wie pan, czym się trudnię? — Nie mam pojęcia, lecz przecież nigdy o to nie pytałem. — No, tak. Sam o tym opowiem... Kiedy przybyłem do miasteczka, o którym śpiewał Coyle, posiadałem już spore doświadczenie. W El Paso jeszcze większe, dlatego sądziłem, że mi się powiedzie. Siedemset dolarów to niemała suma dla takiego jak ja. — O czym pan mówi? — Ścigałem pewnego jegomościa poszukiwanego przez Agencję Pinkertona za zastrzelenie człowieka z Montgomery, w Alabamie. Zabójca nazywa się Reuben Burrows. Nie słyszał pan o nim? — Nie, chyba nie...— poprawiłem się, nie pamiętając, jakie to nazwisko wymieniał druczek Pinkertona. — Przestępstwo zostało dokonane w styczniu, ale do wiosny jeszcze ptaszka nie schwytali. Teraz to już pewnie siedzi za kratami albo nie żyje. Miałem list gończy, gdzieś mi się w drodze zapodział. Drgnąłem. Moja pomyłka stała się dla mnie sprawą oczywistą. Jednak przecież nie uczyniłem nic, aby Be-demu zaszkodzić. Jak to dobrze! — Gdyby nie bójka w saloonie — tu westchnął — nie wędrowałbym teraz przez te dzikie strony. Jakże jednak mogłem spokojnie przyglądać się, gdy banda pi-jusów rzuca się na dwu porządnych ludzi? — To znaczy... że przez nas stracił pan zarobek. Bardzo mi przykro. — Głupstwo, doktorze! Co się stało, to się stało i nie ma o czym mówić. — Więc pan pracuje dla Pinkertona? — W tym jednym wypadku. W innych pracuję dla innych. Zabrzmiało to nieco zagadkowo. — Jest pan agentem policji? — O, nie! Pracuję ochotniczo, doktorze — zaśmiał się. — Pomagam raz jednym, raz drugim; — Rozumiem. Należy pan do grupy ludzi, których powszechnie nazywają „łapaczami". Uznaniem to się oni nie cieszą. Ileż pan osób doprowadził za kratki? — Ani jednej. Taka odpowiedź wyglądała na kpiny. Spojrzałem na niego zdziwiony. — Co to znaczy? — To znaczy, doktorze, że miałem takie pieskie szczęście: ścigany zawsze sięgał po broń. Lecz ja byłem szybszy. I nieźle strzelam. — Że pan lubi strzelać, stwierdziłem to już parokrotnie, lecz postępując tak z ludźmi poszukiwanymi przez prawo, kiepską wyświadcza pan prawu przysługę. Pan nie jest „łapacz", pan jest najzwyklejszy „rewol- werowiec". Podejrzewam, że pan prowokuje ściganego do sięgnięcia po broń, zamiast go zaskoczyć. Czy nie tak? Pokiwał głową i skrzywił się zabawnie. — Ja uważam, że każdemu trzeba dać szansę. — Rozumiem — odparłem, z trudem tłumiąc gniew. — Wyobrażam sobie, że zjawiał się pan przed poszukiwanym i oświadczał mu, że chce go doprowadzić do szeryfa, a później czekał, aż tamten wyciągnie rewolwer. Wówczas już miał pan prawo strzelać, przecież w obronie własnej! Nie tak było? — Właśnie tak. Pan chyba znał jakiegoś „łapacza"? — Znałem. Dzisiaj jest szeryfem. — No, więc! — ucieszył się. — I „łapacz" może zyskać ludzki szacunek. — To była wyjątkowa sprawa. Najzwyklejszy farmer został „łapaczem" tylko dlatego, że brakowało mu pieniędzy na leczenie żony. Skusił go list gończy i wysoka nagroda, lecz przez okres swej paromiesięcznej działalności zabił tylko jednego człowieka, tak się złożyły tragiczne okoliczności. Ale iluż później doprowadził do szeryfa? Nic dziwnego, że go samego obrano szeryfem. Bo nie dawał nikomu takiej „szansy", jak pan, to jest zwykłe morderstwo. Lecz pan niech na to nie liczy. W miejscowości podlegającej pana władzy sędzia nie miałby nic do roboty. Za to pogrzebów byłoby mnóstwo, nawet ludzi, którym groziło tylko więzienie. Be-de — powiedziałem wzburzony — i ja, i mój przyjaciel wiele panu zawdzięczamy, dlatego słucham tak spokojnie, lecz po powrocie do hacjendy rozstaniemy się. Zauważyłem, że się zmartwił. Zupełnie szczerze zmartwił, się. Do licha! On niczego nie pojmował. Jak dziecko uzbrojone w nigdy nie chybiający colt. Strzelające dla zabawy. Jakże okrutnej! — Prosił mnie pan o radę — mówiłem dalej. — Nie wiem, w jakiej sprawie, lecz dam panu radę nie proszoną: niech pan zerwie ze swym procederem, z zarabianiem na ludzkich trupach. A jeśli nie rozumie pan jeszcze, dlaczego, to... chociażby dlatego, że w końcu ktoś może okazać się szybszy! — Właśnie, właśnie! —uradował się. — O tym chciałem mówić, bo to nie prosta sprawa. Nie wiem, jak z niej wybrnąć. Widzi pan, mój ojciec był farmerem, w Missouri. Mieliśmy pola, łąki, zabudowania prawie dwie mile od miasteczka, które się zwie Sunday. Zabawna nazwa, prawda? Nasze gospodarstwo leżało w pobliżu Sunday. To było dobre sąsiedztwo. Plony sprzedawaliśmy na miejscu i wiodło się nam bardzo dobrze. O dziecięcych latach nie będę mówił, bo to nieważne. Później przyszła na świat siostrzyczka, a po niej brat. Wtedy już biegałem do szkoły, do Sunday, bo ojciec chciał, żebym nabrał rozumu. Od tego wszystkiego się zaczęło. Któregoś dnia, przed przerwą wakacyjną, gdy wracałem do chałupy, lunął deszcz. Nie było gdzie się schronić. Skoczyłem do saloonu, stał na samym skraju miasteczka, ostatni budynek. Saloon „Pod Złotym Słońcem" i takie słońce zostało namalowane na desce, nad drzwiami. Pamiętam, jakby to było wczoraj: złota farba z tego słońca oblazła i wyglądało zupełnie szaro. Wbiegłem do saloonu. Nie jest to miejsce dla dzieci, nawet dla podrastających chłopców, lecz deszcz mnie usprawiedliwiał. Poza tym wiedziałem, że karczmarz zna mego ojca i pozwoli przeczekać ulewę. Byłem nieco onieśmielony, jak to wiejski chłopak, który jeszcze nie poznał świata ani ludzi. Saloon był pusty, przynajmniej tak mi się wydało. Karczmarz oparty o szynkwas spojrzał na mnie, a ja szybko powiedziałem: „Jestem Barry Bede. Czy mogę tu posiedzieć?" Roześmiał się. „Nigdy jeszcze nie miałem takiego gościa. Jesteś synem Harry Bedego?" Przytaknąłem. „No, to siadaj. Znamy się z twym ojcem od lat. Podobny jesteś. Chcesz piwa?" Podziękowałem grzecznie, jak mnie w domu uczono. „Rozumiem, nie masz pieniędzy, ale to ja stawiam." Nalał mi z kranu, lecz nie w kufel, a w małą szklaneczkę. „Niech ci będzie na zdrowie." Nie chciałem go obrazić, więc wziąłem. Siadłem za którymś stolikiem, z twarzą zwróconą ku oknu, i patrzyłem na drżącą firankę wody. Czułem się kiepsko w tym saloonie i marzyłem, aby jak najprędzej znaleźć się w domu. Lecz deszcz nie ustawał. I wtedy usłyszałem odgłos kroków, ciężkich kroków. Jakaś postać zasłoniła mi okno, czyjś głos zapytał bardzo życzliwie: „Czy mogę się przysiąść?" Wytrzeszczyłem oczy. Jeszcze nikt do mnie w ten sposób się nie zwracał. Pan wie, doktorze, jak to jest. Dorośli albo przepędzają dzieci, albo lekceważą je, albo się z nich śmieją. Dlatego myślałem, że ten obcy kpi so- bie ze mnie. Ale on powtórnie zapytał, czy może się przysiąść. Wykrztusiłem, że tak. Postawił kufel, przysunął zydel. „Smakuje ci piwo, synku?" — zagadnął. Znowu zdobyłem się tylko na „tak", ale nieznajomy coraz bardziej zaczynał mi się podobać. „Widzisz — mówił dalej — piwo to dobra rzecz, lecz w miarę. Jak zbyt wiele się nałykasz, stajesz się ociężały, oczy mętnieją i ręka się trzęsie. Pamiętaj o tym." Odparłem, że będę pamiętał, i gapiłem się na jego strój. Chyba musiał być traperski. Słyszałem wiele o traperach i tak ich właśnie sobie wyobrażałem. Ten miał na sobie kurtkę skórzaną bez rękawów, koszulę niebieską i czarny okrągły kapelusz. A dokoła bioder pas, z którego zwieszały się w wielkich futerałach dwa rewolwery. — Jakoś to nie pasuje do trapera — zauważyłem myśląc o stroju, jaki Karol przywdziewał wybierając się na swe myśliwskie wyprawy. — Pewnie, że nie pasuje, lecz ja, doktorze, byłem wówczas mały pętak i nic się nie znałem na tych sprawach. Najbardziej jednak spodobały mi się ostrogi, jakie tamten gość miał przy butach. Musiał zauważyć moje zachwycone spojrzenie, bo uśmiechał się od czasu do czasu i pociągał z kufla. Na koniec sięgnął do kabury i wydobył oksydowany, niebiesko lśniący rewolwer. Później się dowiedziałem, że to był colt, ale wówczas nie odróżniałem kapiszonówki od broni skałkowej, a skałkowej od iglicówki. Jak ujrzałem to lśniące cudo, mało mi oczy nie wyskoczyły, a tamten wyjął naboje z bębenka i wsunął mi kolbę w dłoń. Wyprostowałem rękę i zmierzyłem w lustro wiszące na ścianie. „Ciężki" — powiedziałem, byle co powiedzieć i byle jak najdłużej trzymać broń. „Połóż palec na cynglu, synku — doradził — ot tak, doskonale. A teraz naciśnij, wolno, delikatnie..." Ledwie dotknąłem spustu, a rewolwer zrobił „klik--klak". „O! — zawołałem — jak to łatwo!" Uśmiechnął się. „Strzelać łatwo, trafić trudniej." „A pan umie?" — zapytałem naiwnie. „Dziewięć na dziesięć razy, pokazałbym ci..." Karczmarz, który pewnie cały czas przysłuchiwał się naszej rozmowie, nagle zawołał od szynkwasu: „Barry, wracaj do domu. Deszcz już przestał padać, a ojciec na pewno się niepokoi." Westchnąłem i zwróciłem rewolwer. „Muszę już iść, przepraszam" — powiedziałem niemrawo. Podziękowałem za piwo i ruszyłem ku drzwiom. „I na mnie czas" — zauważył nieznajomy. Położył jakąś monetę na ladzie i zwrócił się ku mnie: „Daleko mieszkasz, synku?" „Będzie ze dwie mile." „A w jakim kierunku?" Pokazałem ręką. „Podwiozę cię." Wydało mi się, że szynkarz bardzo się zaniepokoił. Powiedział szybko: „Lepiej, żeby chłopak się przeleciał. To zdrowiej. Ruch mu dobrze zrobi. Prawda, Barry?" „Tak... — odparłem — nie..." Nie wiedząc, na co się zdecydować, wybiegłem na dwór. Świeciło słońce i odbijało się w kałużach wody. Gliniasta droga, którą musiałem maszerować, pełna była takich kałuż i błota. Lecz cóż miałem począć? Skierowałem się desperacko na ten bajorowaty szlak. „Zaczekaj!" Stanąłem, odwróciłem się. Nieznajomy kiwał na mnie ręką. Później zniknął za rogiem budynku, lecz na krótko. Ukazał się z powrotem, na koniu. Cóż to był za koń! Czarny jak kruk, z białą strzałką na czole. Podjechał do mnie. „No, chłopcze, hop!" Podskoczyłem, a on wciągnął mnie na siodło, posadził przed sobą, tuż za końskim grzbietem. „Pojedziemy wolno — oświadczył. — Wielkie błoto, ale i tak znajdziesz się szybciej na miejscu." W drodze rozmawialiśmy, raczej to on mówił, bo ja podziwiałem pięknego wierzchowca, piękną uprząż i rozglądałem się dokoła pragnąc, aby mnie ujrzał któryś z kolegów lub ze znajomych ojca, ale jak na złość droga była pusta. „Tu mieszkam" — poinformowałem na widok domu stojącego o kilka jardów w bok. „No, to koniec naszej podróży" — zauważył wesoło. Zatrzymał konia i pomógł mi zeskoczyć. „A może... — wyjąkałem — może pan nas odwiedzi. Chociaż na chwilkę — powiedziałem prosząco. — Rodzice będą radzi." „Dziękuję, chłopcze. Nie zapomnę ci tego. No, bywaj! Kto wie, czy się jeszcze nie spotkamy." Machnął ręką, tknął konia ostrogami i po chwili zniknął za kurtyną wodnych rozbryzgów i błota. W domu matka się zatroskała, czy nie zmokłem. Po- wiedziałem o saloonie i o przejażdżce. „Jakiś uczynny jegomość — zauważył ojciec. — Ciekaw jestem, kto to taki. Jak będę w Sunday, zapytam Kernta." Tak się nazywał właściciel saloonu „Pod Złotym Słońcem". Po paru dniach rzeczywiście musiał zapytać, bo kiedy wróciłem jak zwykle ze szkoły, powiedział: „Wiesz, Barry, ten jegomość, który cię wiózł, to zupełnie obcy człowiek. Podobno pokazywał ci, jak się strzela?" Przyświadczyłem. „Na drugi raz nie daj się tak łatwo wciągnąć w rozmowę. Bądź ostrożny." „Dlaczego? — zapytałem zdziwiony. — Czy zrobiłem coś złego?" „Ależ nie, synku, tylko Kernt mówił mi, że mu się ten człowiek nie podobał, a Kernt ma dobre oko." Nic na to nie rzekłem, lecz nie podzieliłem opinii szynkarza. Nigdy dotąd nie zetknąłem się z dorosłym, który by tak poważnie, jak równy z równym, ze mną rozmawiał. I tak grzecznie! Marzyłem w cichości, że znowu spotkam nieznajomego z Sunday i wypatrywałem oczy maszerując do szkoły i z powrotem. Na próżno! Minął jeden roczek, minął drugi. Szkołę ukończyłem i stałem się pierwszym pomocnikiem ojca w gospodarstwie oraz przykładem dla młodszego rodzeństwa. Nauczyłem się jeździć konno, nabyłem okrągły kapelusz i udawałem kowboja na ojcowej zagrodzie. Do Sunday jeździłem co kilka dni po zakupy, wpadałem nawet do saloonu, lecz nigdy nie trafiłem na ślad nieznanego przybysza, aż do dnia... Do pewnego dnia, który stał się jak gdyby kolejnym szczeblem drabiny prowadzącej mnie nie wiadomo dokąd. Dorobiliśmy się małego stadka bydła. Pasło się zazwyczaj na łące, hen pod lasem. Nie tak znowu daleko, lecz ja, jak już wspomniałem, udawałem kowboja, a jak kowboj, to konno! Ba, miałem już nie tylko szerokoskrzydły kapelusz, lecz i lasso zawieszone na łęku siodła. Kupiłem w Sunday szeroki pas, chociaż nie zwieszały się z niego wielkie rewolwery. Ojciec, który przystał na lasso (wprawdzie śmiał się ze mnie), o nabyciu broni nawet nie chciał słuchać. Pogalopowałem więc na koniu i z lassem, prawie jak kowboj, spędzić bydło spod lasu do zagrody, bo miało się już ku wieczorowi. Że dzień był ciepły, jak na wiosnę, przejażdżka taka to sama przyjemność: Dognałem stadko już na skraju boru i policzyłem sztuki. Zawsze liczyłem, odkąd zdarzyło się przypędzić o jedną za mało, co ojciec natychmiast zauważył i co kosztowało mnie przeszło pół nocy poszukiwań. Tym razem również brakowało jednej krowy. Nie zauważyłem jej ani na łące, a było jeszcze dość widno, ani pod lasem. Musiała wedrzeć się w gąszcz. Zeskoczyłem z siodła. Las nie był wielki, ot, po prostu taka wyspa z drzew na równinie, nie dłuższa niż na pół mili, ale dość zarośnięta. Wkroczyłem w te zarośla, wypatrując, czy gdzieś nie błyska jasny zad lub białe, rogate czoło. Przepychałem się między chojakami i... wyszedłem wprost na konia! Co tu robi koń? Z siodłem, uzdą i jukami! A gdzie jeździec? Ujrzałem go pod pniem sąsiedniego drzewa. Zastygłem w bezruchu. Nie na widok nieznanego człowieka, lecz... czarnej lufy rewolweru wycelowanej wprost w moją pierś. „Kto ty jesteś?" — zapytał ochrypłym szeptem, „Ja? No... z gospodarstwa. Tu jest farma, niedaleko". „Czego szukasz?" „Krowa uciekła w las." Zaśmiał się i opuścił broń. Przypatrywał się uważnie. Zaraz poczułem się lepiej. Nigdy dotąd nikt nie trzymał mnie na muszce lufy. „Jak się nazywasz?" — patrzał na mnie uważnie. „Barry Bede" — odpowiedziałem, ciągle jeszcze nie mogąc ochłonąć ze zdumienia. „Barry Bede — powtórzył. — Barry... Ja chyba ciebie znam. Byłeś wówczas malcem. Pamiętasz?" Potrząsnąłem przecząco głową. „Zapomniałeś o piwie w saloonie? O konnej przejażdżce? Po deszczu." Jakaś klapka odemknęła się w mojej głowie. „To pan?! — zawołałem. — Pan wiózł mnie na czarnym jak kruk wierzchowcu!" Spojrzałem na konia stojącego przy drzewie. Nie, nie był czarny, tylko jakiś srokaty. Nieznajomy dostrzegł moje spojrzenie. „To nie ten" — zauważył. „A co się z tamtym stało?" „Zginął jak dzielny koń. Od kuli." „A pan?" — zapytałem, bo postać siedząca przy pniu nie przypominała eleganckiego gościa saloonu w Sunday. Kurtę nadal nosił skórzaną, ale skóra straciła połysk, gdzieniegdzie świeciła wytartą bielą i czerniała plamami. Prawy rękaw niebieskiej koszuli został rozdarty, lewy podwinięty powyżej łokcia. To, co znajdowało się poniżej, było szarą szmatą, z której wystawała tylko dłoń. „Wypadek?" — zagadnąłem, chociaż na poprzednie pytanie wcale mi nie odpowiedział. Tii muszę dodać, doktorze, że wówczas miałem głowę nabitą różnymi bajędami o Dzikim Zachodzie, na którym żyli prawdziwi bohaterowie walczący w obronie słabszych, ratujący wędrowców napadniętych przez czerwonoskórych, zabierający złoto bogatym wyzyskiwaczom, aby je rozdać biednym. Pewnie żyli i tacy, ale... Pan chyba wie, doktorze, ileż to pięknych legend dolepiono do postaci zwykłych awanturników lub wręcz bandytów! — Zrozumiałe — zauważyłem — ludzie tęsknią za sprawiedliwością, za dzielnością i cenią to sobie. Gdy zabrakło wzorców, poczęli upiększać postacie „bohaterów". — Dziki Zachód — doktorze — nie leżał daleko od granic stanu Missouri, ba, nawet z nim graniczył na południowym zachodzie. Pan na pewne wie. To jest terytorium Oklahoma, jego część zwana Terytorium Indiańskim, na którym nie wolno było się osiedlać. Dziki Zachód! Często o nim marzyłem. A teraz siedział przede mną przybysz, na pewno z Dzikiego Zachodu. Zapomniałem o strachu i gapiłem się nań z cielęcym zachwytem, jak na „dzielnego za trzech", jak śpiewał Coyle, przybyłego z bliskiej i równocześnie dalekiej krainy. „Miałem przykry wypadek — odpowiedział na moje pytanie. — Ale to głupstwo, za kilka dni śladu nie zostanie. Gorzej, że ostatnio prawie nic nie jadłem. Nie masz, Barry, kapinki mleka?" „Mogę wydoić krowę — zaoferowałem się ochoczo — ale chyba najlepiej, żeby pan poszedł ze mną do domu. Tam się znajdzie wszystko, co potrzeba. I nowy opatrunek. Czy to rana?" „Ot, takie draśnięcie. Do domu nie pójdę. Sprawiłbym kłopot twoim rodzicom." Nie nalegałem. Kazał mi odpiąć garnczek przywieszony do juków siodła. Odszukałem zagubioną krowę, nadoiłem mleka. „Teraz — powiedziałem z wahaniem — muszę już wracać. Ojciec będzie mnie szukać." Zaniepokoił się. „Idź, idź, Barry, ale... słuchaj, mój chłopcze, czy możesz mi coś przyrzec?" „Oczywiście!" „Daj mi słowo, że nie powiesz o mnie nikomu. Że ja tu jestem." „Jak to? Przecież to nasza ziemia, nikt obcy tu nie przychodzi." „To bardzo dobrze. Ale ja nie chcę, aby ktokolwiek 0 mnie wiedział. Rozumiesz?" Na słowie „ktokolwiek" położył specjalny akcent. 1 tym wpędził mnie w rozterkę. Co powiem rodzicom, gdy zapytają, dlaczego tak długo marudziłem z bydłem? „Czy to konieczne?" „Konieczne. Ścigają mnie źli ludzie, Barry. Jeśli mi nie pomożesz, będę musiał dosiąść konia i ruszać dalej. Po nocy. Diablo mi to nie na rękę, źle się czuję." Powiedział to głosem smutnym, zmęczonym, aż mnie coś w sercu kolnęło. Pewnie był chory. Zrobiło mi się go żal. „Ojciec nikomu nie zdradzi" — powiedziałem z prze- konaniem. „Nie, nie — zaprotestował energicznie. — To na nic. Jeśli powiesz ojcu..." Urwał i podniósł się spod pnia. Zauważyłem, że chwieje się na nogach. „Muszę ruszać — oświadczył. — Przez ciebie, przez takie głupstwo." Przekonał mnie. „Dobrze — zgodziłem się — nie powiem, ale teraz powinienem już wracać..." I wróciłem, pędząc przed sobą krowy. Rodzicom po- wiedziałem o poszukiwaniu jednej sztuki w lesie. To ich zadowoliło i o nic więcej nie pytali. Nie potrzebowałem, kłamać, lecz mimo tego czułem się jakoś bardzo nieswojo. Następnego ranka moja rodzina: matka, ojciec, brat i siostra wsiedli do czterokołowego, półciężarowego wózka i ruszyli do Sunday. Ojciec zawoził bronę do kowala, matka miała mnóstwo sprawunków do załatwienia, a moje rodzeństwo zostało zabrane, abym nie musiał go pilnować. Cała gromadka mogła powrócić najwcześniej późnym wieczorem lub dopiero rankiem dnia następnego, przenocowawszy w Sunday u przyjaciół. Kiedy indziej zmartwiłbym się takim obrotem sprawy — zwalono na mnie robotę w gospodarstwie i nudę samotności. Lecz tym razem ucieszyłem się z tej sytuacji. Byłem ciekaw, co porabia mój znajomy w lesie. Miałem nadzieję, że jeszcze nie odjechał. Gdy więc wózek zniknął w tumanach kurzu, osiodłałem konia, wyprowadziłem krowy z zagrody, pognałem je na pastwisko, pocwałowałem do lasu i przedarłem się przez zarośla. Był! Pod tym samym drzewem. W dziennym świetle wyglądał jeszcze gorzej niż wczoraj. „Jak się masz, Barry — przywitał mnie cichym głosem. — Spodziewałem się, że przyjedziesz. Chciałem ruszyć stąd o świcie, lecz siły nie dopisały. Mówiłeś o mnie?" Zaprzeczyłem. „To dobrze — szepnął — nie zawiodłem się na tobie. A nie masz czego do zjedzenia, chłopcze?" Odparłem, że owszem. Cała fura jedzenia jest w chałupie. „To na nic" — mruknął. „Ależ dom jest pusty! — krzyknąłem. — Rodzin pojechała do Sunday". „A kiedy wróci?" „Dopiero późnym wieczorem lub jutro rano." „Aha. Słyszałem turkot wozu. No to, można by zaryzykować." Podniósł się z trudem, ujął konia za cugle. Wyszliśmy na skraj łąki, skąd już widać było nasz dom. Lecz tu nieznajomy zatrzymał się. Spojrzał na mnie podejrzliwie i zagadnął: „A nie zwodzisz mnie przypadkiem?" „Bodajbym pod ziemię się zapadł, jeśli kłamię!" Twarz mu się rozpogodziła, ale przez cały czas rozglądał się czujnie dokoła, a zanim wszedł do chałupy, zajrzał do środka przez szybę. Sądziłem w swej naiwności, że to taki westmański nawyk. W końcu wkroczył do izby i ciężko opadł na najbliższą ławę. Przygotowałem mu śniadanie, a gdy zaspokoił głód, zaproponowałem, aby się umył. Nie przystał na to tak łatwo, jak na posiłek, wreszcie zgodził się pod warunkiem, że wyjdę na dwór pilnować drzwi, aby przypadkiem ktoś obcy go nie zaskoczył. Nagotowałem pełny szaflik wrzątku i zostawiłem gościa, lecz nie po to, aby pilnować drzwi, lecz oporządzić mu konia. Trwało to dość długo, gdy więc wróciłem, mój westman już się ubierał. „To był świetny pomysł, ta kąpiel, Barry. Czuję, jak mi wracają siły. Nie masz, chłopcze, jakiej czystej szmaty?" Nie znałem się na opatrywaniu ran, więc tylko przyniosłem pas nowiutkiego płótna, a później pomogłem odwinąć mokry i brudny opatrunek. Rana nie była głęboka, jak zauważyłem, lecz za to długa, biegnąca od ramienia w dół. Od noża czy od kuli... skąd miałem wiedzieć? „Dziękuję ci, Barry. No, czas mi w drogę" — powiedział gdy już opatrzył i zabandażował ranę. „Juz?!" — wykrzyknąłem szczerze zmartwiony. Za chwilę miał zniknąć mi z oczu jeden z tych ludzi, o których krążyły legendy: prawdziwy westman, mieszkaniec prerii, puszcz i górskich dolin. „Tak, już — odparł. — Jednak — zastanowił się — moglibyśmy pogawędzić jeszcze trochę. Na końskich siodłach." Wytrzeszczyłem oczy. „Nie rozumiesz? Jadę do Greenhill. Możesz mnie od- prowadzić." Greenhill było nieco większym miasteczkiem od Sunday. Bawiłem tam tylko raz, bo leżało dość daleko od naszej zagrody. Podróż w jedną stronę trwała pół dnia. „Nie mogę" — odparłem smętnie. „Szkoda. Chciałem ci ofiarować coś na pamiątkę naszego spotkania, lecz nie mam nic takiego. Dopiero w Greenhill, ale skoro nie możesz... To odprowadź mnie choć kawałek." Pokusa była silna. Uległem. No, bo cóż szkodziło oddalić się od domu na parę godzin? Pojechałem. Zabawiał mnie podczas jazdy opowiadaniami o Dzikim Zachodzie. Słuchałem, aż mi uszy rosły. Jeśli nawet tylko połowa z tego, co mówił, była prawdą, jakże ciekawy wiódł żywot w porównaniu z moim! Ach, gdybyż tak wyrwać się w tamte strony z doświadczonym towarzyszem przy boku! Choćby na kilka dni, na tydzień! Ba, nieziszczalne marzenie... Zasłuchałem się tak bardzo, że straciłem poczucie czasu. I oto w dali przed nami, na rozległej równinie, zamajaczyły szczyty domostw. „To już Greenhill — zauważył zatrzymując wierzchowca. — Może jednak wypijemy przed rozstaniem szklaneczkę za nasze zdrowie?" No, skoro już dotarłem tak daleko, cóż szkodziło wpaść do Greenhill? „Dobrze" — skinąłem głową. Zatrzymaliśmy się na skraju malutkiego lasku rosnącego przy drodze. „Barry — powiedział — pewnie cię to zdziwi, lecz gdybyś nieco pobył na Dzikim Zachodzie, nic by cię nie dziwiło. Ja tu zaczekam, a ty jedź." „Po co?" „Muszę być ostrożny. Pierwszy budynek po prawej stronie to piętrowy dom z napisem: Skład zaopatrzenia. Wejdziesz do środka i zapytasz o pana Ratha. Jak go znajdziesz, powiesz, że przysyła cię Niebieski Bill. Zapamiętasz?" „Oczywiście. A kto to jest Niebieski Bill?" „To ja. Tak mnie znajomi przezywają. Od niebieskich koszul, które bardzo lubię. Powiedz temu Rathowi, że Niebieski Bill pyta, czy może przyjechać: I jeszcze jedno: rozmawiaj z Rathem tak, żeby nikt więcej cię nie słyszał. To ważne, mam mnóstwo wrogów, którzy tylko czekają, żeby mi nogę podstawić. A teraz jedź i szybko wracaj." Pognałem konia, wjechałem do Greenhill, odnalazłem skład, a w nim pana Ratha. Kiedy zadałem zlecone mi pytanie, najpierw obejrzał mnie ze wszystkich stron, a później zapytał: „Gdzie jest Bill?" „Niedaleko." „No, to może wpaść." Wróciłem do lasku, powtórzyłem odpowiedź. „Świetnie, Barry. Spisałeś się znakomicie. Jedziemy." Ano, przybyliśmy do tego składu zaopatrzenia. Długa, mroczna sala pełna towarów. Rath i Niebieski Bill padli sobie w objęcia. Później coś tam szeptali, a ja dreptałem wzdłuż półek, lad i stołów. Czego tam nie było! Od ubrań i broni po rolnicze pługi, końską uprząż, derki, bele tytoniu, wory z mąką, grochem, solą, cukrem, ech... „Barry! — zawołał Bill. — To dla ciebie, na pamiątkę." Wręczył mi szeroki pas, z którego zwisały skórzane kabury. Z ich głębi połyskiwały kolby dwu rewolwerów. „Załóż, chłopcze." Założyłem bojąc się, że to wszystko sen, że za chwilę przebudzę się pod ojczystym dachem, aby wypędzić krowy na pastwisko. Później przyszło zastanowienie. „Ja nie mogę tego przyjąć. To... to musi być strasznie drogie." Roześmieli się obaj, a Rath zauważył: „Skoro ci Bill daje, to nie namyślaj się i bierz." Niebieski Bill (tak go odtąd w myślach zacząłem nazywać) klepnął mnie po plecach. „Weź, chłopcze. Nie zgadniesz, jak bardzo mi pomogłeś." Rzeczywiście — nie zgadłem. Jednak przyjąłem dar, a później udałem się w ciemniejszy kąt, aby wydobyć broń i nacieszyć się jej widokiem. To były dwa colty, błękitnie oksydowane, podobne do coltów Billa. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej uradowany z prezentu. Tamten dzień dobrze mi utkwił w pamięci. Pewnie bym w składzie przesiedział do nocy, bawiąc się bronią, lecz Bill przywołał mnie. Ledwie go teraz poznałem. Wszystko na nim było nowiutkie. Od kapelusza po buty. Tak się obsprawił. Ale koszulę zachował niebieską, tyle że nową. I zapłacił. Zauważyłem: samymi złotymi monetami. Takiej kupy złota jeszcze nie widziałem. Nawet Rath się zdziwił, bo pokręcił głową: „No, no, Bill. Nieźle ci się powodzi." Później się uściskali, a jeszcze później Rath pomógł wynieść paczki sucharów, nabojów i czegoś tam jeszcze, co Bill zręcznie upakował w jukach swego i mojego siodła. Uściskali się ponownie, wskoczyliśmy na konie i wolniutko pojechali główną ulicą. Z obu stron Wznosiły się domy, domki i budy, których partery zajmowały liczne przedsiębiorstwa handlowe: sklepy, składy, saloony. Jechaliśmy ramię w ramię, mijaliśmy pojedynczych przechodniów, pojedynczych jeźdźców oraz całe grupki mężczyzn podpierających płoty i ściany domostw. „Mam tu wielu przyjaciół — zwierzył się Niebieski Bill. — Jednego z nich przed chwilą poznałeś. Teraz poznasz drugiego, prowadzi saloon. Zobaczysz, jak u niego ładnie." Jednak los zrządził, że wnętrza saloonu nie ujrzałem. Gdy podjechaliśmy do długiej werandy, z wyżyn której gapiło się na nas trzech czy czterech lekko podpitych młokosów, z boku, z głębi drogi zbliżało się dwu mężczyzn. Bill musiał ich zauważyć, bo odezwał się do mnie półgłosem: „Nie złaź z konia, Barry, i... uważaj!" Nie zdążyłem zapytać, na co czy na kogo mam uważać, bo jeden z tych dwu zagadnął Billa: „Ty jesteś William Fagin?" „Ja?" — zdziwił się Bill i tyle brzmiało w jego głosie szczerego zdumienia, że byłem przekonany o omyłce. „Tak, ty. Zejdź z konia. Sprawdzimy. Hej, chłopcy — krzyknął przybysz w stronę werandy — pomóżcie!" Zanim zbiegli, a niezbyt sporo im to szło, Bill wspiął wierzchowca do skoku, runął na zagradzających mu drogę. Cud prawdziwy, że ich nie stratował. A ja? Ruszyłem za nim. Byłem zbyt przestraszony, żeby móc zastanowić się chociaż chwilę. Przegnaliśmy ulicą. Uciekali na boki przypadkowi przechodnie, ale nim dopadliśmy ostatniego domku, zahuczały rewolwery. Skuliłem się na siodle sądząc, że nadeszła moja ostatnia godzina Jednak nie nadeszła! Wyjechaliśmy na trakt pusty z obu stron. Niebieski Bill, a może William Fagin, gnał jak sto diabłów ściganych przez archanioła Gabriela, a ja ani o krok nie pozostawałem w tyle. Musiałem być dobrym jeźdźcem, bo w przeciwnym wypadku skręciłbym kark sobie i zwierzęciu. Po przebyciu chyba z mili Bill skierował wierzchowca w bok, na bezdroże lekko faliste, porosłe trawą. Nie wiedziałem, dlaczego tak czyni, lecz naśladowałem go i zjeżdżając z drogi dostrzegłem za nami chmurę kurzu, a w niej gromadę kawalerzystów. Pościg! Sądzę, że gdybym wówczas przystanął, doktorze, spotkałoby mnie sporo przykrości, jednak wróciłbym do rodziców. Jeśli nie tego, to następnego dnia. Ale ze-mnie wówczas wyparował cały rozum i galopowałem za Billem widząc w ucieczce jedyny ra- tunek. I co pan na to powie? Uciekliśmy! Na moje nie- szczęście. Poprzez trawiaste pagórki Bill przywiódł mnie w głąb płytkiego wąwozu, później wydostaliśmy się pod samą granicę lasu i wędrowaliśmy już wolniej, aż ze zmrokiem zapadli w gąszczu. Tam stanęliśmy na nocleg. Nie był przyjemny, bo bez ogniska. „Barry — odezwał się rankiem Bill — z ciebie zuch, co się zowie, jednak musisz wracać do domu. Nie dla każdego taka włóczęga. Długo jej nie wytrzymasz." Uradowałem się takim stwierdzeniem, lecz równocześnie i zasmuciłem. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że zostawiłem ojcową zagrodę na cały dzień i na całą noc bez opieki, że zawiodłem zaufanie rodziców, i dlatego, należało natychmiast wracać. Lecz... i na tym polegała głupota podrostka, żeby rzecz nazwać po imieniu, myślałem, że już nigdy nie trafi mi się taka okazja wędrówki z prawdziwym westmanem. Okazja do opowiadania w gronie rówieśników o przygodach, jakich żaden z nich nigdy nie doświadczył. „Barry — mówił dalej Bill — musisz jeszcze nieco zdobyć się na cierpliwość. Nie wolno ci wracać natychmiast, nie wolno ci wracać przez Greenhill. Zaraz by cię tam złapali." Oczywiście, miał rację, chociaż ja do żadnej nie po- czuwałem się winy. I natychmiast o tym powiedziałem. „Ty o tym wiesz — odparł — i ja o tym wiem. Ale oni? Zanim cię wypuszczą, przesiedzisz kilka dni w areszcie. A rodzice? Co sobie pomyślą? Możesz mi wierzyć, że i mnie by wypuszczono, bo to wszystko jakaś pomyłka, jednak wolę, póki co, zejść z oczu tych, którzy chcą wpakować mnie za kratę." Tak mi to wytłumaczył. I uwierzyłem. Pan się ze mnie śmieje, doktorze? Słusznie, lecz ja wówczas byłem naiwnym, prostodusznym wiejskim wyrostkiem. Towarzyszyłem więc dalej swemu opiekunowi. Piękna to była podróż, bo i kraj malowniczy, i pora roku sprzyjająca dalekim wycieczkom. Nie nudziłem się. Łowiliśmy ryby w przejrzystych strumieniach, polowali, a w noce długo gwarzyli przy trzaskającym ognisku. Lecz to jeszcze nie wszystko. Niebieski Bill uczył mnie strzelać z rewolweru i już po pierwszej lekcji oświadczył, że mam szybki refleks, bystre oko i pewną rękę. Sądziłem, że to pochlebstwo. Później okazało się, że mówił prawdę. I właśnie dzięki temu, że to prawda, mogę teraz o tym opowiadać. W różnych przecież bywało się tarapatach... Jako myśliwy spisywałem się gorzej. Może to była wina strzelby, którą mi Bill pożyczał (bo własnej nie miałem), a może po prostu nie starczało mi cierpliwości, cnoty koniecznej dla trapera. Jestem niecierpliwy po dziś dzień. Wędrowaliśmy długo, bardzo długo, ciągle na zachód i w coraz lepszej komitywie, chociaż Bill nie zdradził mi swego nazwiska, a ja nie wierzyłem, że nazywa się Fagin. Któregoś dnia zagadnąłem go o to. „Barry — odparł ze śmiechem — czy to ważne? W tych stronach każdy przybiera sobie nazwisko, jakie mu odpowiada najlepiej. Dla przyjaciół jestem Niebieski Bill, więc i dla ciebie. A jak wołają na mnie wrogowie... cóż to może cię obchodzić, chłopcze? I dam ci jeszcze przestrogę: na Dzikim Zachodzie nie pytaj nikogo o nazwisko. Niebezpiecznie! Lepiej poczekaj, aż nieznajomy sam się przedstawi. I nigdy nie śmiej się, gdy usłyszysz, że spotkany na drodze czy w saloonie człowiek podaje się za cesarza chińskiego zwiedzającego nasz piękny kraj. Będziesz o tym pamiętał, Barry?" Przyrzekłem nie zapomnieć i przyrzeczenia dotrzymałem, co niejeden raz wyszło mi na dobre. Po kilku tygodniach, pod koniec lata, gdy zabrakło nam sucharów, tytoniu, kawy i cukru (bo mięsa nigdy nie brakowało, preria nie była tak przetrzebiona jak obecnie), Bill zdecydował, że trzeba uzupełnić zapasy. „Wytrzeszczaj oczy, Barry, dobrze wytrzeszczaj — zażartował. — Jak tylko dojrzysz dachy domostw, mów natychmiast. Ruszymy prościutko między domy i ludzi, wpadniemy do sklepu kupić co trzeba, później zawadzimy o saloon, a jeszcze później odprowadzę cię prosto do rodziców. Widziałeś już sporo, dużo więcej od wszystkich swych rówieśników, i czas ci wracać. Jestem pewien, że o tamtej hecy w Greenhill dawno zapomniano." Na wzmiankę o rodzinnym domu zrobiło mi się jakoś miękko na sercu. Już bardzo chciałem stanąć przed ojcem i matką, wytłumaczyć im, że bardziej zbieg okoliczności niż lekkomyślność, nie zezwoliły wcześniej przerwać tej wariackiej wędrówki. Dlatego szybko odpowiedziałem: „Oj tak, pora mi wracać." Któregoś popołudnia ukazały się na równinie dachy, a później budowle w całej okazałości. Przed pierwszym domkiem, na kiju wbitym w ziemię wisiała tablica: „Helldock. Mieszkańców 261." Minęliśmy ten pierwszy dom, następnie drugi i trzeci. Wyprzedzili kilku przechodniów, a później kowboja na myszatym wierzchowcu i o mało nie wpadli na pijaka posuwającego się zygzakiem w poprzek drogi. „Wiesz co, Barry? — Bill zatrzymał konia. — Zostanę na siodle, a ty załatw sprawunki. Patrz, tam jest sklep. Widzisz? Kup trzy funty sucharów, funt kawy i pół funta tytoniu. Nic więcej." Po tych słowach sięgnął do juku i wydobył kilka złotych monet. Osłupiałem. „Przecież za to można nabyć pół zawartości sklepu!" „Nie znasz się na cenach, Barry. W takich małych miasteczkach handlują największe zdzierusy. Zresztą... jak ci co zostanie, kup flaszkę piwa. Wypijemy w drodze, a z saloonu zrezygnujemy. Ostrożność nie zawadzi. No, ruszaj chłopcze, będę tu czekał." Wrzucił mi monety wprost do kieszeni i pojechałem. Niedaleko, kilkanaście jardów. Zeskoczyłem z siodła, przywiązałem zwierzę do palika sterczącego przed drzwiami i wkroczyłem do wnętrza. Wie pan na pewno dobrze, doktorze, że wszystkie sklepy małych miasteczek na Zachodzie są podobne do siebie jak dwie krople wody. Zawsze po jednej stronie lada z produktami spożywczymi, po przeciwnej z wyrobami przemysłowymi. A powietrze zawsze tak samo pachnące mieszaniną tytoniu, skóry, suszonych owoców, kawy i czegoś tam jeszcze. W środku było pusto, sprzedawca drzemał za ladą. Postukałem pięścią w deskę. Zerwał się z fotela, przetarł oczy i natychmiast uśmiechnął. Widać niezbyt wielu tego dnia odwiedziło go klientów. Powiedziałem, czego mi potrzeba. Począł się krzątać przy półkach, bardzo powoli. Widać nudził się, a ja przerwałem tę nudę. Zagadywał mnie o pogodę, pytał, skąd i dokąd jadę, ale nie zdążyłem już odpowiedzieć, bo z dworu dobiegł nagle dźwięk strzału. Huknęło drugi raz i trzeci. „Przepraszam! Proszę poczekać. Tam coś się dzieje!" — wrzasnął sprzedawca i wybiegł ze sklepu. Nie poczekałem. Wyszedłem na dwór. Minęło mnie kilku ludzi biegnących w stronę miejsca, gdzie został Bill. Pospieszyłem tam, przejęty niepokojem. Nad grupką ludzi sterczała głowa konia — bez jeźdźca. To był wierzchowiec Billa. Serce mi załomotało. Rozepchnąłem gapiów, nikt jakoś na to nie zwrócił uwagi. Interesowało ich coś zupełnie innego. W kurzu drogi spoczywał człowiek. To był Bill! Bez kapelusza, ściskający colta w garści. Czerwona plama na piersiach, na niebieskiej koszuli, ogromniała z każdą sekundą. Patrzyłem osłupiały, a pot począł mi ściekać z czoła, spływać po plecach. W gardle poczułem suchość, jakbym przez kilka dni nie wypił kropelki wody. Każdy mięsień we mnie drgał. Zabito człowieka, a ja prawie byłem tego świadkiem. Po raz pierwszy w życiu. Chciałem klęknąć przy leżącym, lecz powstrzymał mnie czyjś surowy głos: „Ludzie, rozstąpcie się! To jest William Fagin, zwany Niebieskim Billem. Poszukiwany za napad na wagon pocztowy linii Union Pacific w Big Springs, przed dwoma miesiącami! Zabił konduktora., konwojenta i ranił maszynistę! Zrabował dziesięć tysięcy dolarów w złotych dwudziestodolarówkach! Teraz już wiecie. Rozstąpić się!" Zdążyłem tylko tyle zauważyć, że człowiek, który to mówił, miał przypiętą do kurty gwiazdę szeryfa. Zdążyłem tylko tyle, bo niespodziewanie odezwał się ktoś z grupy gapiów: „On nie był sam!" „Tak, tak — podchwycił inny głos. — Widziałem ich obu!" Nogi ugięły się pode mną. Jeszcze sekunda, a począłbym uciekać. Na szczęście coś zatrzymało mnie w miejscu. Miał pan kiedy takie uczucie, doktorze? Przysięgnę, że niewidzialna ręka trzymała mnie za włosy. Myślę, że to była resztka rozumu, jaka jeszcze została w mej skołatanej głowie. Odwróciłem się wolniutko i spokojnie odszedłem. Ile razy chciałem przyspieszyć kroku, tyle razy tajemnicze palce zaciskały się na mej czuprynie, jakby chciały ją wyrwać razem ze skórą. Tak dotarłem do sklepu, przed którym tkwił mój koń. Sklepikarz jeszcze nie wrócił, ale nie miałem zamiaru na niego czekać. Byłem mokry od potu. Ze strachu. Wskoczyłem na siodło, ruszyłem, lecz tylko stępa. Szybciej nie potrafiłem, właśnie z powodu... tej niewidzialnej dłoni spoczywającej mi na głowie. Dopiero gdy minąłem ostatnie zabudowania, ucisk zelżał. Pognałem kłusa, później galopem. Skręciłem z gościńca wprost na ugór porośnięty trawą i pędziłem tak długo, aż zwierzę poczęło chrapać z wysiłku. Dopiero wówczas przystanąłem i odwróciłem się. Było pusto. Nikt mnie nie gonił. Za zdrowie... — Nieprawdopodobna historia — zauważył Karol. — Chyba Bede nieco od siebie dodał. Chociaż... i mnie nie zawsze dawano wiarę, gdy opowiadałem o Dzikim Zachodzi. Więc przyjmijmy to za prawdę. — A ja wierzę, że to prawda — odparłem. — Któż to dokładnie sprawdzi? Ale z ciebie, Janie, tajemniczy jegomość. Nie mogłeś mi tego wcześniej opowiedzieć? — Nie trafiła się okazja, a nie chciałem, aby Bede zauważył, że rozgłaszam jego tajemnicę. — Słusznie. A co wie Gonzales? — Tylko tyle, ile mu Bede sam wyznał lub jeszcze opowie. Bo ode mnie... bardzo mało. Siedzieliśmy przed kominkiem, w którym trzaskały sosnowe polana, i popijali whisky. Za okienną szybą siąpił jesienny deszcz, a wieczorny mrok gęstniał z każdą chwilą. Przyjemnie było tak gawędzić w ciszy i cieple. Wróciliśmy zaledwie przed kilku godzinami z dalekiej wyprawy za Rio Grandę. Znaleziony skarb już bez przeszkód został dowieziony do hacjendy Gonzalesa, obejrzany i posegregowany. Seńora Concepcion wysłała list do Muzeum Narodowego w mieście Meksyk i czekała na przybycie przedstawicieli tego muzeum. Pożegnaliśmy więc gościnnych gospodarzy i ruszyli w powrotną drogę. Tym razem już tylko we dwójkę. Barry Bede pozostał w hacjendzie jako... pracownik Gonzalesa. Jak do tego doszło, opowiem nieco później. — No i cóż przydarzyło się następnie naszemu zna- jomkowi? — ponaglił mnie Karol. — Że nie chciałeś, czy nie mogłeś mi o tym powiedzieć w drodze do hacjendy i w samej hacjendzie, rozumiem. Lecz nie mogę pojąć, dlaczego ukrywałeś przede mną dzieje Bedego podczas naszej drogi powrotnej? Co ci przeszkadzało? — Nic a nic. Przecież już wiedziałeś, że Bede nie jest przestępcą, że przeciwnie, to właśnie on szukał przestępcy. To chyba było najważniejsze. A ze szczegółową relacją, bardzo długą, jak teraz widzisz, chciałem poczekać do spokojniejszych dni. Wolę opowiadać siedząc w fotelu niż na końskim siodle lub w zatłoczonym wagonie kolejowym. — Niech będzie i tak — tu spojrzał na mnie podejrzliwie. — A może lękałeś się, Janie, że po zaznajomieniu się z życiorysem Bedego zawrócę konia, aby przestrzec Gonzalesa przed nowym pracownikiem? — Cóż za pomysł! — wykrzyknąłem. — Ani mi to w głowie zaświtało. Zresztą... wysłuchaj do końca. Później mnie skrytykujesz lub... pochwalisz. Kiwnął głową. — Tak więc — wróciłem do tematu -— po tej panicznej ucieczce z Helldock, zupełnie na oślep, Bede po prostu zabłądził, a bał się zapytać kogokolwiek o właściwą drogę. Był śmiertelnie przerażony i nie można się temu dziwić. Dopiero po trzech dniach bezcelowej włóczęgi nieco się opamiętał i przemyślawszy wszystko dokładnie, zdecydował jak najszybciej wracać pod rodzinny dach. Nie jestem przesądny, Karolu, wiesz o tym dobrze, lecz tym razem zbieg niepomyślnych okoliczności był tak zaskakujący, że prawie gotów jestem uwierzyć w złowróżbny los, jaki zaciążył nad dalszym życiem Bedego. Po trzech dniach włóczęgi Bede był prawie chory z głodu. Zjadł wszystkie suchary włożone mu do juku przez Niebieskiego Billa (czy Fagina, jak wolisz), a polować nie umiał, zresztą nie miał strzelby. Wyprawę na antylopy lub inne trawożerne czworonogi, tylko z rewolwerem w ręku, uznał za bezsensowną. Posiadał jednak nieco pieniędzy. Nie zdążył przecież oddać Billowi dolarów otrzymanych na zakupy, których nie dokonał. Teraz już wiedział, że te złote dwudziestodolarówki pochodzą z rabunku, że powinien je zwrócić. Lecz komu? Najbliższemu szeryfowi? Przed taką wizytą wszystko się w nim wzdrygało. Zresztą, był piekielnie głodny. Postanowił więc, że w tej sprawie zasięgnie rady u ojca, a tymczasem zakupi za część posiadanej sumy tyle żywności, ile było mu potrzeba, by o własnych siłach dotrzeć do Sunday. Jak daleko od tego Sunday odjechał, nie miał pojęcia. Błądząc jeszcze trochę, dotarł wreszcie do jakiejś osady, znalazł w niej sklep, nabył w nim sucharów, chleba, kaszy, cukru i kawy, a nawet mały garnczek do gotowania i koc. Nic przecież z domu nie zabrał, licząc na szybki powrót. W sklepie zastał nie tylko właściciela, lecz jeszcze kilku mężczyzn. Kiedy położył na ladę złotą monetę, wzbudził zainteresowanie. Sklepikarz rzucił krótkie: „ho, ho...", a inni klienci sklepu patrzyli na niego w zdumieniu, jakby nigdy nie oglądali złota. Bede zauważył to i, jak mi opowiadał, nieco się przestraszył. Szybko zabrał zakupy i zrezygnował z pytań o drogę. Wpakował nabytek do juków byle jak, wskoczył na siodło i szybko opuścił osadę. — Kierując się w stronę domu? — Ba, rzecz w tym, że nie był pewien, która strona jest właściwa. Lecz jeśli los sprzysiągł się przeciw niemu, gdziekolwiek by pojechał, spotkałoby go to samo. — Co ja słyszę! Stałeś się fatalistą, Janie? — Nie bądź złośliwy... Otóż, po godzinie jazdy, na pustym, ledwie przetartym szlaku wypadł na Bedego zza samotnej kępy drzew jeździec. Nie różniący się strojem od przeciętnych jeźdźców Dzikiego Zachodu. Natomiast oblicze jego stanowiło zagadkę. Wszystko, co normalnie znajduje się poniżej oczu, zostało zakryte wielką czarną chustą. Nieznajomy kazał Bedemu zatrzymać się, który to rozkaz poparł czarną lufą rewolweru, skierowaną w jego głowę. Rzecz jasna, Bede zatrzymał się bez słowa protestu. Opowiadał mi, że wówczas po raz trzeci w swym życiu poczuł obezwładniający go strach. Z kolei kazano mu zejść z siodła, co wykonał błyskawicznie, i stanąć po przeciwnej stronie własnego wierzchowca, z rękami podniesionymi. Do- piero wówczas nieznajomy zeskoczył na ziemię, podszedł do niego, wyciągnął z futerałów oba colty i cisnął w kurz drogi. Następnie zajął się badaniem zawartości obu juków siodła. Gdyby tę czynność wykonywał bardziej delikatnie, sprawa chyba nie pociągnęłaby za sobą dalszych skutków, lecz napastnikowi widać bardzo się spieszyło... — Czemu nie można się dziwić — wtrącił Karol. — Czemu nie można się dziwić — powtórzyłem. — Jegomość w czarnej chustce każdy przedmiot wydobyty z juku ciskał na ziemię. Bede, jak opowiadał, przyglądał się tej nieoczekiwanej rewizji najpierw z przerażeniem, później już tylko z zaniepokojeniem, wreszcie ze wściekłością. Cały strach z niego wyparował, pozostał tylko gniew. Mówił, że trząsł się ze złości „na drania, który był równocześnie chamem". Wierzę mu. Kiedy bandyta opróżnił oba juki, nic cennego w nich nie znajdując, zapytał: „Gdzie masz złoto? Gadaj szybko!" „Jakie złoto? — zdziwił się Bede mając na myśli nie monety, lecz kruszec wydobyty z ziemi. — Nie mam złota." „Nie łżyj! Byłem w sklepie i widziałem, jak płaciłeś." Bede roześmiał się. „Mam wszystkiego trzy złote dwudziestodolarówki — odparł. — To cały mój majątek." „Gdzie?" „W kieszeni, w spodniach." „W której?" „W lewej." Zamaskowany drab podszedł jeszcze bliżej, trzymając ciągle colta w garści. Lewą ręką sięgnął do kieszeni Bedego i wrzasnął: „Stój spokojnie, szczeniaku, bo ci łeb rozwalę", czy coś w tym rodzaju. To odezwanie stało się przysłowiową kroplą przepełniającą kielich goryczy. Bede nie potrafił opowiedzieć mi dokładnie, jak dokonał tego ryzykownego czynu. Chyba odwrócił się gwałtownie, unieruchamiając w ten sposób lewą rękę napastnika w swej kieszeni, i uderzył rabusia w szczękę, równocześnie lewą ręką złapał za broń. Zaczęła się szarpanina trwająca dość krótko, bo w którejś sekundzie colt wypalił. Bandyta osunął się na ziemię, pociągając za sobą Bedego. Ten natychmiast się podniósł, tamten... pozostał nieruchomy. Bede, jak mi opowiadał, próbował go ocucić sądząc, że tylko zemdlał. Lecz powiększająca się plama krwi na koszuli ujawniła mu prawdę. Jednak Bede spędził przy zwłokach z pół godziny, nim zrozumiał, że wszelkie próby ratunku nic już nie pomogą. I tak oto, po raz drugi stał się świadkiem gwałtownej śmierci. Chociaż działał w obronie własnej i każdy sąd byłby go uniewinnił, przerażony chłopak poczuł się mordercą. Na pół przytomny pozbierał swe porozrzucane ma-natki, wskoczył na konia i ruszył przed siebie. Uznał, że w takiej sytuacji nie powinien wracać do rodziców. Wędrował dość długo, gdzieś w południowe strony, unikając ludzkich skupisk dopóty, dopóki starczało mu zapasów żywności. Później, gdy głód okazał się silniejszy od obawy aresztowania (Bede ubrdał sobie, że jest poszukiwany listem gończym), wstąpił do napotkanego po drodze miasteczka. Załatwił, co miał załatwić, i nikt jakoś nie zwrócił uwagi na niego ani na kolejną złotą dwudziestodolarówkę. Widać w tych stronach takie monety nie należały do rzadkości. Nieco uspokojony, nie zagrzał jednak długo miejsca i ruszył dalej. Dokąd? Po prostu przed siebie, byle dalej od tamtej drogi, na której pozostawił zwłoki zamaskowanego człowieka. Później, w miarę wyczerpywania się zapasów żywności, coraz częściej odwiedzał małe miasteczka i osady, śmielej wstępował do sklepów, natomiast nigdy do saloonów. Nie z obawy, bo ta coraz bardziej w nim wygasała, lecz dlatego, że ze złotych monet pozostała mu już tylko jedna sztuka, więc wydatek na piwo czy whisky uważał za marnotrawstwo. Któregoś dnia przypadkowo dowiedział się, że wędruje po terenie Teksasu. Mało go to obeszło i tylko ubiory napotykanych jeźdźców wywoływały w nim podziw. Były inne niż na północy, bardziej strojne. Doszedł do wniosku, że ludzie muszą tu być zamożniejsi niż na północy, a więc i o pracę łatwiej. Postanowił jej poszukać, gdy któregoś dnia, grzebiąc w kieszeni, znalazł w niej już tylko same drobne monety. Tym razem los mu sprzyjał. Zatrudniono go w pierwszej napotkanej farmie. Właściciel sprawiał miłe wrażenie, gospodarka również. Bede coś niecoś znał się na tym. Słowom przybysza, że parał się rolnictwem, nie od razu dano wiarę. Musiał przejść coś w rodzaju egzaminu: wydoić kilka krów, pomóc miejscowym kowbojom w zapędzaniu stadka bydła do corralu. Wywiązał się z tych zadań celująco. A gdy podczas wieczornego posiłku farmer wypytywał go, czym trudnił się i co porabiał dotychczas. Bede, nie umiejąc jeszcze kłamać, opowiedział rzetelną prawdę o swych rodzicach, o gospodarstwie i tylko nazwę miasteczka zmienił z Sunday na Monday, zupełnie jakby odwrócił kartę kalen- darza. Na większą fantazję nie było go stać. Gorzej wypadło z wytłumaczeniem przyczyny tak dalekiej wędrówki: z Missouri do Teksasu. Bede zaplątał się nieco, mówiąc o katastrofalnym nieurodzaju. Raz winił za to ulewne deszcze, by w kilku następnych zdaniach narzekać na suszę. Oświadczył, że aby ulżyć rodzinie i nieco zarobić, postanowił nająć się do pracy. A dlaczego tak daleko zawędrował? Ano, po prostu nie miał szczęścia. Wszędzie, dokąd się zgłaszał, odprawiano go z kwitkiem, a on się nie znał na niczym, poza rolnictwem. Czy farmer uwierzył, czy nie uwierzył w tę historyjkę, któż odgadnie? W każdym razie o nic więcej Bedego nie pytał. Szczęście nie trwało jednak długo, wszystkiego trzy miesiące. Farmer nie potrzebował dodatkowego pracownika na okres zimy. Grzecznie podziękował, nieźle zapłacił i obiecał, że z wiosną gotów chłopaka znów zatrudnić. Po takiej eleganckiej odprawie Bede, już bardziej pewien swej wartości, ruszył na północ. O najęciu się do pracy w farmie zimą nawet nie marzył. Dlatego postanowił najprzykrzejszą porę roku spędzić w mieście. Tym bardziej że nigdy nie mieszkał w „prawdziwym" mieście i był ciekaw, jak tam się żyje. Z taką decyzją zawędrował do Little Rock w Arkanzasie. Los znowu się doń uśmiechnął. Znalazł pracę w kuźni. Oczywiście, nie w takiej typu wiejskiego, lecz w zmechanizowanej, gdzie młoty i prasy porusza para. Ponieważ nic na kowalstwie się nie znał, włączony został do obsługi kotła jako zwykły palacz. Łopatą machać potrafił. W kurzu wygarniętego z rusztów popiołu, w chmurze węglowego pyłu, przez dziesięć godzin dziennie wypacał z siebie wszystkie siły. Wracał zmordowany do małego pokoiku, który wynajął za duże pieniądze. A płaca była kiepska. Musiał sprzedać konia. Po dwu miesiącach przeniesiono go do działu pras, gdzie potężne sztaby żelaza, rozgrzane do białości, wsuwano pod pneumatyczną zgniatarkę. Pryskały iskry, ludzie dyszeli w falach gorąca bijącego z rozżarzonego metalu. Bede pomagał transportować z pieca pod prasę setki funtów ważące, oślepiające oczy kłującym blaskiem, czworokątne, lub okrągłe bale. Była to praca pełna ryzyka. Pod sztaby wyciągane z wnętrza huczącego płomieniami pieca podsuwano łańcuchy, zaczepione wysoko pod stropem do osi kółka przesuwanego po poziomej szynie. Trzech, niekiedy czterech ludzi długimi prętami popychało ładunek, aby trafił wprost pod stalowy młot zgniatacza. Zdarzało się jednak, że sztaba zsuwała się z łańcuchów, z łoskotem waliła na kamienną podłogę, a wówczas, dopóki nie ostygła, nie można było jej podnieść i usunąć z drogi wiodącej z pieca do zgniatacza. Równocześnie następne porcje musiały nadal tą samą drogą wędrować. Bo przerwanie pracy równało się zmniejszeniu zarobku robot- ników. Bede otrzymywał teraz znacznie wyższą płacę niż w kotłowni, lecz robota była prawie mordercza. Po miesiącu takiej harówki już był gotów z niej zrezygnować. Zdążył znienawidzić nie tylko kuźnię, lecz i całe miasto, w którym było mu duszno, ponuro i obrzydliwie. Zatęsknił do otwartych przestrzeni, do widoku stad bydła, nawet do kujotów, wyrządzających tyle szkód farmerom. I pewnie uciekłby z Little Rock, gdzie koń poniesie, gdyby miał tego konia lub pieniądze na jego kupno. Wędrówka piesza równałaby się samobójstwu. Nie dość bowiem, że zima dokuczliwym mrozem ścisnęła ziemię, lecz ponadto rozszalała się huraganami lodowatych wiatrów i śnieżnych zawiei, co najlepszego nawet westmana może wyprowadzić na bezdroża śmierci. Tak więc Bede został w swej, jak ją nazywał, mordowni. Co prawda, usiłował zmienić zawód na lżejszy, na przykład sprzedawcy w sklepie, lecz gdy prezentował swe umiejętności, a raczej ich niedostatek, proponowano mu zaledwie sprzątanie lokalu lub wyładowywanie towarów za tak niskie wynagrodzenie, że musiałby głodować, a przecież marzył o kupnie konia i ucieczce wczesną wiosną z obrębu zakurzonych murów, wiecznie krzątającego się tłumu i złowonnych śmietników. Żył jak pustelnik. Nigdzie nie bywał, poza kuźnią, unikał saloonów, sal tańca i drogich sklepów z obawy, że roztrwoni z takim trudem ciułane centy i dolary. Dlatego święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok zapisały się w jego pamięci jako najbardziej ponure z ponurych. Opowiadał mi, i chętnie w to wierzę, że w roj-nym i gwarnym mieście począł dziczeć jak co najmniej samotny traper, miesiącami wędrujący po bezludnej puszczy. Myślę, że jego sytuacja była jeszcze bardziej przykra. Samotnego trapera otacza żywa przyroda, Bedego otaczały jedynie martwe ściany domostw i wy- najmowanego pokoiku. W końcu jednak zebrał okrągłą sumkę. Starczyła mu na nowe ubranie i buty. Starczyła na wierzchowca, jakiego kupił wręcz za bezcen i ku radości sprzedawcy, który widać uznał, że zrobił znakomity interes pozbywając się zwierzęcia wyglądającego tak, jakby za godzinę miało zakończyć swój żywot. Po prostu: skóra i kości. Bede jednak znał się na koniach i bezbłędnie stwierdził, że wierzchowiec to najprawdziwszy mustang, zmarnowany warunkami miejskiego życia. Po dwu tygodniach jazdy przez prerię koń nabrał wigoru, po dalszych dwu zmienił się w ścigłego i wytrwałego bieguna. Pobyt na prerii wyszedł na dobre i Bedemu. I on był tylko skórą i kośćmi w dniu, w którym opuszczał Little Rock, ale już w dwa tygodnie później odzyskał wygląd zdrowego i silnego młodzieńca. Juki miał wypchane żywnością, kieszenie pełne monet, a w woreczku zawieszonym na szyi pod koszulą ukrywał papierowe banknoty. Już nie unikał ludzi, nie omijał osad, nie krył się, pewien, że czas zatarł wszelkie ślady jego znajomości z Niebieskim Billem i spotkania z zamaskowanym rabusiem. Wydarzenia sprzed pół roku wydały mu się odległą przeszłością, a wyrzuty sumienia z powodu wydatkowania kilku zrabowanych przez Billa monet jakoś przycichły. Zresztą, postanowił poradzić się ojca w tej sprawie i gnał najkrótszą drogą do Sunday w rodzinnym stanie Missouri. Jednakże nieoczekiwane spotkanie przesunęło powrót pod rodzinny dach w nieskończoność. W samo południe trafił do miasteczka Jonesboro. Czuł pragnienie, a i wierzchowca należało napoić. Bacznie się rozglądając dostrzegł upragniony saloon. Uwiązał konia przed wejściem i śmiało wkroczył do długiej, widnej i czystej sali, sprawiającej miłe wrażenie. Ruszył prosto ku; szynkwasowi, przy którym tkwiły tylko dwie osoby. Jedna po przeciwległej stronie, w białym kitlu, oczy- wiście sprzedawca-barman lub właściciel; druga była na pewno gościem, opartym o szynkwas i popijającym żółty płyn ze szklanki. Bede zajął miejsce o parę kroków od tamtego. „Piwo" — powiedział do barmana, a kiedy ze srebrnego kurka zaczęła płynąć do kufla pienista struga, rozejrzał się dokoła. I zdumiał się. Było zupełnie pusto. Poza nim, nieznajomym i barmanem nikogo! „Zawsze tu tak? — zapytał, gdy podsunięto mu kufel. — Interes nie idzie?" Obsługujący spojrzał na Bedego jakoś dziwnie. Wydało mu się, że nawet mrugnął nań porozumiewawczo jednym okiem, a później odparł: „Różnie bywa. Teraz mamy południe, ludzie wolą odpoczywać w cieniu." To powiedziawszy odwrócił się i począł ustawiać butelki na długiej półce biegnącej wzdłuż ściany. Widać nie należał do ludzi rozmownych. Bede ciągnął piwo, pogrążony myślami w przeszłości. Wspominał rodzinny dom i swój idiotyczny pomysł przejażdżki z Niebieskim Billem. Ogarnęła go tęsknota za ojcem, matką... jakże chciał znaleźć się już przy nich, wytłumaczyć wszystko... Ktoś trącił go w ramię. Obejrzał się. To samotny sąsiad nagle zapragnął poczuć się mniej samotnym. „Napijesz się, kolego?" — zapytał ochrypłym głosem. „Dziękuję — odparł Bede. — Czeka mnie daleka droga i muszę mieć jasno w głowie". „Ejże! A cóż to szkodzi?" Przysunął butelkę, krzyknął do barmana o szklankę i napełnił ją po brzegi. „Pij!" — rozkazał. Bede spojrzał mu prosto w twarz: spaloną słońcem, czerwoną i nieco nabrzmiałą. Po oczach poznał, że jegomość ma dobrze w czubie. „Jeśli odmówię wyniknie awantura" — pomyślał i sięgnął po naczynie. Trącili się. Bede wypił połowę, tamten • do dna, po czym natychmiast dopełnił porcję Bedego, a sobie nalał drugą. Znowu trącili się i znowu tamten jednym haustem opróżnił naczynie, a Bede zaledwie pociągnął skromny łyczek, po czym odsunął swą szklankę jak najdalej od butelki. „Do dna, przyjacielu! Do dna! Kto wie, czy jeszcze kiedy się spotkamy?" „Dziękuję" — odparł Bede starając się nadać swemu głosowi ton stanowczości. „Nie ma za co. Pijmy!" „Dziękuję, nie..." „Odmawiasz? A wiesz ty, komu odmawiasz?" „Nie wiem i... nie chcę wiedzieć!" — powiedział Bede nieco podniesionym głosem, zły, że będzie musiał opuścić tak przyjemnie chłodny lokal, by przerwać tę sprzeczkę. Opróżnił do końca kufel, nie dopitą szklankę whisky zostawił, zapłacił za piwo i zamierzał wyjść z saloonu. „Ej! Nie tak prędko!" — ciężka dłoń spadła mu na ramię. „Proszę mnie puścić." „A... prosisz. Nie, bratku, ja cię nauczę grzeczności. Nie znoszę hardych młokosów — podsunął mu szklankę. — Pij!" „Nie będę pił." „Nie? To... masz!" Whisky chlusnęła prosto w twarz Bedemu. Na sekundę oślepiła go, lecz po chwili fundator runął na deski podłogi, zwalony jednym uderzeniem pięści. Po trzeźwemu Bede na pewno nie zdobyłby się na tak desperacki czyn, lecz teraz w głowie mu coś niecoś szumiało. Powalony podniósł się natychmiast. „Sięgnij po swą pukawkę! — zagrzmiał. — Żywo! Nie lubię czekać!" „A jeżeli nie sięgnę?" „To i tak nie wyjdziesz stąd na własnych nogach!" Bede zmartwiał. Znalazł się w sytuacji, którą znał z opowiadań, nigdy z własnego doświadczenia. Lecz strachu jakoś nie czuł. „Liczę do trzech — ostrzegł nieznajomy. — Na: trzy... strzelam. Uwaga: raz... dwa... i... trzy!" Bede wyszarpnął colta z kabury i prawie jednocześnie nacisnął cyngiel. Nie mierzył, w takiej chwili nie starcza czasu na celowanie. Huk dwu wystrzałów zlał się w jeden dźwięk. Nieznajomy zachwiał się, ręka trzymająca broń opadła, cała postać jak gdyby złamała się w pasie i osunęła na deski. Bede jak przez mgłę widział barmana wybiegającego zza szynkwasu, później jakichś ludzi, którzy wtargnęli z ulicy. Oprzytomniał dopiero wówczas, gdy ciężka dłoń klepnęła go po plecach i uradowany głos wykrzyknął: „Chłopie! Co za dzień?! Po prostu wierzyć się nie chce! Jak to się stało?" Bede automatycznym ruchem wsunął colta do kabury. Sala wypełniła się tłumem, a on nadal tkwił w miejscu. Wówczas podszedł doń mężczyzna ze srebrną gwiazdą przypiętą na lewej piersi. Szeryf. „Gratuluję — powiedział. — Wyratowałeś nas z nie lada biedy." „On mnie pierwszy zaczepił" — odezwał się Bede. „Oczywiście! — zawołał szeryf. — Zawsze tak postępował, lecz na koniec trafił na lepszego. Chodźmy." Bede dał się bezwolnie wyprowadzić na dwór. Równie bezwolnie, jak cielę na postronku, ciągle nic nie rozumiejąc, podążył za szeryfem i wkroczył do wnętrza szeryfówki. Tam dopiero dowiedział się, że pijany gość saloonu, który swym pojawieniem się wszystkich wypłoszył, był słynną osobistością w najbardziej ponurym sensie tego słowa. Poszukiwany listami gończymi, znany wielu mieszkańcom Jonesboro i okolicy ze zbójeckich napadów i karcianego szulerstwa, cieszył się niczym nie skrępowaną swobodą. Uchodził za niedościgłego rewolwerowca, więc nawet pięćsetdolarowa nagroda za dostarczenie go władzom sądowym „żywego lub martwego", jak głosił list gończy, nikogo nie skusiła. Chyba nawet samego... szeryfa! Bede stał się parodniowym bohaterem miasteczka. Przesiedział tam okrągły tydzień, goszczony przez co znaczniejszych obywateli, a gdy wreszcie ruszył w dalszą drogę, był bogatszy o pięćset dolarów i dumny jak przysłowiowy paw. Wydaje się jednak, że zabity rewolwerowiec miał godnych siebie sprzymierzeńców i mścicieli, bo Bede, nie ujechawszy więcej niż dwie mile, padł ofiarą zamachu. Strzelono doń, gdy mijał przydrożną kępę drzew. Dostał kulą w plecy, zwalił się z konia i stracił przytomność. Po godzinie znalazł go jeden z mieszkańców Jonesboro, przewiózł do miasteczka, gdzie Bede poddany został długiej, bo prawie dwa miesiące trwającej kuracji. Swe życie zawdzięcza bardziej chyba odporności organizmu niż zabiegom miejscowego lekarza, który, co tu gadać, nie mógł być geniuszem w swym zawodzie. Gdy wrócił do zdrowia, stwierdził, że nieznany napastnik dybał nie tylko na jego życie, lecz i na pieniądze. Wszystkie monety i banknoty, schowane w kieszeniach ubrania, zginęły. Ocalały tylko te, które trzymał w woreczku ukrytym pod koszulą. Błogosławił teraz swą przezorność i gromił się jednocześnie za głupotę, bo pięćsetdolarową nagrodę nie do woreczka wsadził, lecz do kurty. Szeryf Jonesboro szczerze mu współczuł, lecz nie miał możliwości dokonania powtórnej wypłaty. Napastnika nie odnaleziono i Bede opuścił miasteczko bogatszy o nowe doznania i uboższy o ładną sumkę. Chyba po raz pierwszy, tak pokrzywdzony, zastanawiał się nad stanem bezpieczeństwa miast, miasteczek i zapylonych szlaków Zachodu. Utożsamiał swą własną krzywdę z krzywdą społeczną, co jest zrozumiałe, ponieważ najlepiej odczuwa się bolączki innych, doświadczywszy ich na własnej skórze. Na myśl o bezkarnie hulających bandytach Bede aż zgrzytał zębami. Dlaczego tak się działo? Na takie pytanie znalazł tylko jedną odpowiedź: bo ludzie bardziej się lękają czynnego wy- stąpienia przeciw gwałcicielom prawa, niż napadów. Każdy łudzi się nadzieją, że to nie jego spotka. Sądzę, że te i im podobne myśli, o których mi Bede jednak nie wspominał, spowodowały dalszą zwłokę w podróży. Po jednym dniu jazdy dotarł do małej osady, której nazwy nie zapamiętał (albo z jakichś przyczyn nie chciał mi jej zdradzić), i tam, na ścianie szeryfówki, zauważył list gończy. Poszukiwano Abrahama Quin za rabunki i morderstwa. Nagroda wynosiła osiemset dolarów, jak zwykle: za dostarczenie „żywego lub martwego". Myślę, Karolu, że ten prawie sakramentalny zwrot był jedną z przyczyn legalnych morderstw. Różne typy, zachęcone nagrodami, ułatwiały sobie ich zdobycie przy pomocy celnego i śmiertelnego strzału. To było prostsze od chwytania przestępcy żywcem. Odpadał bowiem kłopot transportu człowieka, który w drodze mógł uciec. Lecz w ten łatwy sposób zabijano i takich, którym groziło co najwyżej więzienie. Co tam dalej się wydarzyło, Bede nie chwalił się przede mną, dość, że Abraham Quin nie wygrał w rewolwerowym pojedynku. Na tym taka kariera życiowa naszego znajomka pewnie by się zakończyła. Dojechał wreszcie do Sunday, ominął miasteczko, żeby nie tracić czasu, pogalopował prosto do rodzinnego domu, gnany na przemian niepokojem i radością. Ujrzał zabudowania i odetchnął z ulgą: stały jak dawniej. Nic się nie zmieniło. Zeskoczył z siodła, podbiegł do znajomych drzwi i na ich progu zetknął się twarzą w twarz z zupełnie obcym człowiekiem. Sądził, że to jakiś gość ojca. „Przepraszam" — powiedział chcąc wyminąć tę żywą przeszkodę. '"„Pan do mnie?" — zapytał nieznajomy. „Do siebie." „Do siebie? — zdziwił się obcy i przyjrzał się bacznie Bedemu. Czy pan jest krewnym Bedego?" „Synem. Co się stało?" „Ależ nic. Proszę wejść." Bede wkroczył do wnętrza. Wszystko tu było takie, jak przed rokiem, tylko ludzie inni: nieznana kobieta i małe dziecko. „Co się stało?" — powtórzył Bede drżącym głosem. „Nazywam się Henry Wing i od pół roku jestem właścicielem tej farmy." „A moi rodzice?!" „Cali i zdrowi. Po prostu sprzedali gospodarstwo i wyjechali." „Dokąd?" „Ba, dokładnie nie wiem. Pana ojciec mówił, że trafiła mu się ładna farma w Wyomingu i że po zaginięciu. syna, domyślam się, że to pan (tu Bede potakująco skinął głową), zbrzydły mu te strony." Tak to wyglądał upragniony powrót do domu. Bede-go ogarnęła rozpacz. Pojechał do Sunday, prosto do saloonu, gdzie zarówno właściciel, jak przypadkowi goście powitali go jak zmartwychwstałego. Przyszło mu odpowiadać na setki pytań, bardzo denerwujących, bo przecież nie chciał się publicznie przyznawać do tak kapitalnego głupstwa, które popełnił. Odpowiadał piąte przez dziesiąte, że podczas nieobecności rodziców odprowadzał zabłąkanego i chorego wędrowca, że w drodze powrotnej został napadnięty i ciężko poraniony, że leżał w szpitalu, a później musiał pracować na życie. Nie bardzo to wszystko trzymało się całości i po trzeź- wemu nie znalazłby wiary u słuchaczy. Na szczęście mieli dobrze w czubie i nie zważali na szczegóły. Kiedy zaspokoił ciekawskich, sam zaczął pytać, i tu spotkało go rozczarowanie. Nikt z obecnych, nawet karczmarz, nie znał nowego adresu państwa Bede. Po- twierdzono tylko informację Winga, że to „gdzieś w Wyomingu". Biorąc pod uwagę, że obszar Wyomingu liczy ponad 97 tysięcy mil kwadratowych, wiadomość ta miała wartość równą zeru. Jednak Barry Bede chwycił się jej jak deski ratunku i zdecydował podążyć za jedyną wskazówką. W Sunday nie zabawił długo. Po prostu pragnął uniknąć dalszych kłopotliwych pytań. Wyruszył tego samego dnia, ku północnemu zachodowi. Konno. Znacznie szybciej przebyłby tę przestrzeń koleją, lecz przecież nie wiedział, na jakiej stacji powinien wysiąść, i uznał, że konna wędrówka pozwoli szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafić na ślad podróży rodziców. Jednak na taki ślad nie trafił i całe przedsięwzięcie stało się desperackim krokiem człowieka mającego mnóstwo czasu i sporo pieniędzy do stracenia. O tej wędrówce Bede opowiedział mi w dużym skrócie. Gdy wydał ostatnie centy, znalazł się w dość kłopotliwej sytuacji, bowiem nie chciał przyjąć żadnej stałej pracy zmuszającej do przerwania poszukiwań. Lecz z czego miał żyć? Rozwiązanie tego dylematu wydawało się Bedemu bardzo proste: postarał się o zatrudnienie dorywcze, jeśli tak wolno je nazwać, stał się czymś pośrednim między „łapaczem" a rewolwerowcem. I trudno mi powiedzieć, czym bardziej. Na obszarze Wyomingu ujął, w myśl zaleceń listów gończych: „...żywego lub martwego", czterech poszuki- wanych przestępców, a wszystkich właśnie... martwych. Otrzymane nagrody pozwoliły mu na dalsze tropienie rodziny przez następne pół roku. Bez rezultatu. Później, gdy znowu wyczerpały się fundusze, zapędził się za ściganym bandytą aż na teren Utahu, a z Utah do Arizony, gdzie wreszcie odniósł kolejny ponury sukces: piąty zabity! Potem przydarzyła mu się historia, o której rzekomo śpiewał w swej balladzie Coyle, chociaż przypuszczam, że chodzi tu o dwa różne, choć podobne wypadki. Do chwili spotkania się z nami Bede miał dwanaście tego rodzaju sukcesów, bo żadnego ze ściganych nie ujął żywcem. Ostatnio ścigał trzynastego i widać trzynastka okazała się dlań cyfrą... może szczęśliwą, nie feralną... Spotkał właśnie nas i musiał zrezygnować z dalszej pogoni. Rodziny nie odnalazł i chyba ostatecznie zwątpił w sens poszukiwań. O tym wszystkim dowiedziałem się od niego tam, w Sierra Mądre Occidental. Nadal jednak nie mogłem pojąć, w jakim celu Bede odbył przede mną tak generalną spowiedź. — Ale dowiedziałeś się... — Ale dowiedziałem się. Bede był przekonany, z czym się zresztą nigdy nie krył, że podzielimy się „skarbami" i tylko dlatego zdecydował się wziąć udział w wyprawie. Liczył, że przypadnie mu suma wystarczająca na kupno gospodarstwa rolnego i na zerwanie z zawodem, którym się parał. Szczerze mi o tym powiedział. Rachuby go zawiodły i oto dlaczego poprosił mnie o poradę i o pomoc. Obiecałem i obietnicy do- trzymałem. Nie było to trudne. Pamiętasz przecież, że rozmawiałem z Gonzalesem i hacjender był niezmiernie uradowany możliwością zatrudnienia, jak się wyraził, „znakomitego strzelca, odważnego człowieka, który mu życie uratował, i... prawdziwego dżentelmena". W słuszność tego określenia jednak nieco wątpiłem. I chociaż najpierw wydawało mi się, że spełniłem dobry dla obu stron (Gonzalesa i Bedego) uczynek, pomagając Bede-mu zerwać z dotychczasowym trybem życia, obecnie dręczą mnie pewne wątpliwości. Czy dobrze przysłużyłem się hacjenderowi? Właśnie dlatego opowiedziałem ci, Karolu, tak szczegółowo wszystko, co wiem o Bedem. Co o tym sądzisz? Mój przyjaciel uśmiechnął się i podsunął pustą szklankę. — Nalej, Janie — powiedział — do pełna, żeby nasz toast był szczery. — Proszę — odparłem rozbawiony. — A teraz, trąćmy się, Janie. Za zdrowie Barry Bedego, aby mu się wiodło, bo mimo wszystko ten człowiek zasłużył na lepsze życie... Digitalizował „BodzioKB”