Antoni Lange Miranda i inne opowiadania Opowiadania zaczerpnięto z następujących zbiorów W czwartym wymiarze (Kraków, 1912 „Książka”) Miranda (Warszawa, 1924 „Przegląd Wieczorny”) Nowy Tarzan (Warszawa, 1925 Gebethner i Wolff) PRZEDMOWA DO WYDANIA DRUGIEGO W CZWARTYM WYMIARZE (CZĘSTOCHOWA 1925) Ostatnimi czasy „zaistniał”, jak to się dzisiaj mówi, obyczaj, że autorzy sami sobie urządzają niebywałą reklamę niczym kinematograf. Zatem „i ja spróbuję lej sztuki”. Pierwsze wydanie niniejszej książki wyszło na parę lat przed wojną, w roku 1911. Niemal przed laty czternastu. Wypuszczając tę nową edycję, nie mogę nie zwrócić uwagi na fakt, że prawie wszystkie poruszone tu przeze mnie motywy zrealizowały się w pewien sposób i że z dziedziny fantazji przeszły do sfery badań i teoryj naukowych. I tak nowela pi. „Babunia” jest antycypacją doświadczeń Steinacha, Woronowa, Jaworskiego i wszystkich prób rzeczywistego odmłodzenia organizmów zgrzybiałych i wyczerpanych najgorszą chorobą — chorobą starości. „Władca czasu” i „Kometa” rozważają różne ustosunkowanie człowieka do czasu, jak gdyby przelewając się w pewne szczegóły teorii Einsteina o względności czasu. Przy tym „Władca czasu” zawiera ideę przyrządu, jaki świeżo skonstruował Lehman pod nazwą „mikroskop czasu”. „Sen” wchodzi na drogę psychoanalizy Freudowskiej. „Memoriał doktora Czang–Fu–Li” rozważa sprawę zmiany klimatu na ziemi, o czym niemało pisano ostatnimi laty. „Eksperyment” i „Rebus” przenikają w granicę badań metapsychicznych, gdy „Lenora” pragnie zjawiska „balladowe”, spirytystyczne wytłumaczyć sposobem racjonalnym. Oczywiście nie wszystkie sprawy poruszone w tej książce weszły już na drogę ucieleśnienia, ale nie wątpię, że wystawiona przeze mnie (w noweli „Rozaura”) próba przemiany kobiety brzydkiej na piękną również znęci uczonych i zaczną robić odpowiednie doświadczenia, choć u mnie jest to połączone z pewnym pogwałceniem kategorii czasu. Istnieją dziś co prawda instituts de beaute, ale jest to zupełnie co innego. W każdym razie może za lat pięć, może za dziesięć wszystkie kobiety — dzięki jakimś nie znanym dziś wynalazkom — będą mogły osiągnąć urok niepospolitego piękna swej osoby. Mogę śmiało powiedzieć, że w tym pomyśle o długie lata uprzedziłem ludzkość. Ale tu nie koniec mojej reklamy. Chcę jeszcze pomówić o powieści pt. „Miranda”, która właściwie powinna się nazywać „Nirwidium”, gdyż Nirwidium jest głównym bohaterem tego opowiadania. „Miranda” to historia o nici potrójnej, gdyż po pierwsze (i po ostatnie) chce zbadać warunki, w jakich możliwe by było stworzenie społeczności doskonałej. Z rozmaitych utopij dawnych autorów wybrałem szlachetny obraz, stworzony w „Państwie Słonecznym” przez Campanellę. Historia tego Państwa to historia złudzeń i rozczarowań i właściwie ta moja nowa utopia jest antyutopią. Widzimy tu, że dopóki człowiek jest półczłowiekiem, jak to mamy po dzień dzisiejszy, dopóty nie nadejdzie regnum humanum. Potrzebna jest przemiana dwoista człowieka: przemiana psychologiczna (tj. druga nić) i przemiana techniki, doprowadzonej do wyżyn ostatecznych (trzecia nić lej historii). Przemianę psychologiczną człowieka przyszłego maluję w postaci fenomenów z dziedziny metapsychiki. Medium Miranda dostarczyło mi wątku do możliwości przemiany tego rodzaju. Jest to wyzwolenie „ciała astralnego” absolutne, materializacja „ducha” przy zupełnej „dematerializacji” ciała. Ten duch jest nowym człowiekiem. Ale istnienie zmaterializowanego „astrala” jest bardzo krótkotrwałe. Utrwala się go za pomocą Nirwidium. Jest to element, praelement wszelkiej materii, do której rdzenia ostatecznego doszła nauka na Wyspie Słonecznej. Otóż nauka współczesna — ludzka — poprzez jony i elektrony dotarła do najdalszego pierwiastka, który nazwała Proton. Proton nie jest tym samym, co Nirwidium, ale jest bardzo bliskie jego istoty. Nirwidium umożliwia mieszkańcom Citta del Sole utrwalenie zmaterializowanych duchów oraz doprowadza ich technikę do bezwzględnego panowania nad naturą, tak iż dzięki swej wiedzy ludzie ci obywają się bez maszyn. Ze względu na Nirwidium pozwalam sobie uważać, że i w „Mirandzie” znajdują się przeczucia nieokreślonych dziś jeszcze prawd naukowych. Aby już uzupełnić tę reklamę „Mirandy” zaznaczę z wielką przyjemnością, że co do niektórych pomysłów spotkałem się z fantazjami Wellsa, w jego najnowszym dziele na temat utopii pi. „Ludzie–bogowie”.* Tak np. rozwój powszechny telepatii, przeżywienie uproszczone ludności, sposób porozumiewania się w odrębnych językach ild. napotyka się zarówno u niego, jak u mnie. Na koniec jeszcze dodam mały przyczynek. W roku 1912 czasopismo warszawskie pt. „Lotnik i Automobilista” rozesłało ankietę do różnych literatów, by się wypowiedzieli, co myślą o lotnictwie. Przesłałem redakcji załączony niżej urywek, przy czym zwracam uwagę, że myśl wybudowania wież ułatwiających latanie była niedawno poruszona i że w len sposób niżej podana tutaj fantazja jest również antycypacją rzeczy, które będą. * * * „Sztuka lotnicza w ciągu paru lat ostatnich poczyniła olbrzymie postępy. Jednak są to pierwsze jej kroki i za lat pięćdziesiąt synowie nasi będą patrzeć na dzisiejsze maszyny do latania, jak my patrzymy w muzeach na pierwsze lokomotywy albo na rowery z końca XVIII wieku. Istotą lotnictwa jest wyzwolenie człowieka od materii, przewyższenie jej panowania. Aby jednak dojść do tego wyzwolenia, człowiek musi znaleźć nowy punkt swej zależności od jej władzy. Wyrazem lej zależności jest niezmiernie ciężki motor, umożliwiający niezależność lotnika. Innymi słowy dążeniem przyszłych wynalazców będzie nowe uniezależnienie i nowe uzależnienie człowieka od warunków zewnętrznych globu w sztuce latania, a to przez zamianę stanowisk lotnika i siły ułatwiającej latanie. Skrzydła muszą być zredukowane do najmniejszej wagi, przypuśćmy cztery–pięć kg. Natomiast siła umożliwiająca latanie znajdować się będzie nie w samym przyrządzie lotniczym, ale w olbrzymich akumulatorach rozstawionych w pewnych oddaleniach po całym globie. Opieram swe przewidywania na analogii: jak już istnieje telegraf bez drutu, telefon bez drutu (Cereboni), światło elektryczne bez drutu (Tesla) — tak możliwe będzie latanie bez aparatu. Skrzydła, których budowa opierać się będzie na niewielkiej maszynie, znajdować się będą w falowym związku z całym szeregiem kolosalnych akumulatorów elektryczności. Budynki te, przewyższające wysokością wieżę Eiffel, dostarczać będą siły motorowej lotnikom. Ci zaś latać będą mogli samoistnie i bez ciężaru. Oczywiście zorganizowana być musi specjalna służba przy akumulatorach, podtrzymująca nieustannie siłę motorową i specjalne połączenie telegraficzne sekcji lotniczych, aby się komunikowały nieustannie. Gdyby te Eiffle poustawiać na górach, to mielibyśmy siłę motorową do tysiąca — tysiąca pięciuset metrów w górę. Gdzie gór nie ma, trzeba by oczywiście budować wieże do wysokości pięciuset — sześciuset metrów, o ile możliwe. W każdym razie człowiek będzie mógł z najwyższą swobodą krążyć po powietrzu, nie obciążony dwupłatem czy jednopłatem, wyzwolony od materii w jeszcze wyższym stopniu niż dotąd, a kierownikiem jego drogi będzie mu własna wola. Można tę myśl moją traktować jako powieść w stylu Jules Verne’a albo Wellsa, ale jakiś pisarz amerykański powiada, że „ tylko z zamków na księżycu powstają zamki na ziemi”. Warszawa, 1925. A.L. BABUNIA Pierwsza połowa października była owego roku tak ciepła, że w naszym ogrodzie wszystkie niemal drzewa: jabłonki, wiśnie, kasztany, bzy — od strony południowej, wystawionej na mocniejsze działanie słońca, zajaśniały drobnymi liśćmi żywej, świeżej, jaskrawozielonej barwy i pokryły się nowym, młodocianym białoróżowym kwieciem. Raz jeszcze zakwitły sasanki, konwalie, prymulki i niezabudki, a w ptaszarni słychać było, niby na wiosnę, gęganie gęsi, gdakanie kur i kwakanie kaczek złudzonych żarem październikowych promieni, co w nich budził niby nowowiosenne tęsknoty miłosne. Oglądaliśmy te cuda, podnieceni szczególnym fenomenem, i nie tyle dziwiły nas nasze własne kostiumy letnie o tak późnej porze, ile ta nowa wiosna, to odrodzenie świata roślinnego, ten rozkwit młodocianych kwiatów w październiku. Byliśmy tak wzruszeni tym widokiem, że zamilkliśmy zupełnie i tylko moja żona, osoba zawsze przytomna, czuwała nad inną kategorią zjawisk; oczy jej były utkwione raczej w stronę werandy naszego domu niż w stronę cudów natury, i w pewnej chwili powiedziała: — Proszę państwa na czarną kawę! Jakoż, posłuszni temu głosowi, mechanicznie ruszyliśmy ku werandzie, gdzie już Roch na stolikach porozstawiał przybory do poobiedniej czarnej kawy. Sąsiad nasz, pan Feliks, który lubił aluzje polityczne, powiedział wówczas: — To wszystko robota księcia Świętopełka–Mirskiego. Powywracał kalendarz do góry nogami, z jesieni zrobił wiosnę i z tego, broń Boże, wyjdzie jakaś bolesna konstytucja! Zasiedliśmy dokoła paru stolików na werandzie, a moja żona z panią Elżbietą zaczęły rozlewać kawę w filiżanki. Jedna z pań, która już nieco frisail la quaraniaine*, z melancholią patrząc na białą pianę powstającą w kawie z topniejącego cukru, mówiła jakby do siebie: — Gdyby to w życiu człowieka choćby na chwilę powtórzyć się mogła taka druga kwiecista wiosna! Ale pani Emilia, mniej więcej tych samych lat osoba, zaprotestowała: — O, ale nie z jednej strony tylko, jak na tych jabłonkach! Taka trocha mi nie wystarcza! Chciałabym się odmłodzić w całości i to naraz, z dziś na jutro — w pełni! Wczoraj lat sześćdziesiąt — jutro dwadzieścia, nie! — osiemnaście. — Co też tym kobietom do głowy przychodzi — rzekł mąż pani Emilii. — To naruszałoby przecież logikę i ekonomię natury! — A cóż mnie obchodzi logika natury… — Powiedz, logika w ogóle… — odparł ze śmiechem mąż Emilii, przyzwyczajony do fantastyczności swej połowicy. — A bo i prawda! — Stoję po stronie pani Emilii — zauważył doktor M., który z sąsiedniego miasta czasami przyjeżdżał do nas na win ta. — Nie idzie mi tu oczywiście o walkę z logiką… — Chwała Bogu — zawołał jeden z panów. — Kochany doktorze, jesteś znakomitym lekarzem, ale też lubisz rzeczy ekscentryczne i w średnich wiekach na pewno byłbyś sławnym czarownikiem. — Bardzo bym pragnął. Marzeniem moim byłoby to samo, nad czym pracowali alchemicy: eliksir młodości! Zapewne usłyszę znów ten sam zarzut, że się to nie zgadza z ekonomią natury. Ale na to odpowiem: czyliż my znamy całkowicie logikę i ekonomię natury, jej zamiary, jej istotę, jej możliwości? Zapewne codzienne doświadczenie uczy nas, że człowiek mniej więcej w sześćdziesiątym — osiemdziesiątym roku życia umiera jako starzec, ale nie zdaje mi się to conditio sine qua non. Rozmaite mogłyby być sposoby rodzenia się, umierania i odradzania. Może są planety, na których istota ludzka trwa w długoletniej młodości i zagasa w pełni uśmiechów i rozkoszy. Może są światy, na których człowiek, doszedłszy do pewnego wieku, na nowo się odmładza, jak to widzimy u roślin. I na ziemi człowiek niekoniecznie musiał umierać tak wcześnie, jak to dziś widzimy, i niekoniecznie w stanie takiego kalectwa i choroby, jak to dziś widzimy. Dawne podania mówią nam o ludziach, co żyli po kilkaset lat, otoczeni kołem praprawnuków i prapraprawnuków. Na wyspach Polinezji istnieje piękna legenda o pochodzeniu śmierci. Dawniej ludzie wcale nie umierali, ale doszedłszy do lat pięćdziesięciu, na nowo odzyskiwali młodość i znów się rozwijali do kresu i znów się odmładzali ad infinitum. Owóż zdarzyło się, że pewna kobieta, odmłodzona w ten sposób, chciała czule powitać swego syna. Ale ten jej powiedział: — Ty nie jesteś moją matką. Moja matka była to siwa, czcigodna staruszka, a ty jesteś młodą dziewczyną. Wówczas owa nie poznana matka w żałości zawołała: — O Boże, raczej niech będę stara jak przedtem, niż żeby mnie mój syn miał nie poznawać! Natychmiast Bóg ją wysłuchał — i na nowo była starą kobietą jak przedtem, a syn w radości ucałował jej ręce i nogi. I od tego czasu ludzie przestali się odradzać i zaczęli umierać. — O Boże, jaka to szkoda! — westchnęła mimo woli pani Emilia, patrząc na kwieciem obsypany ogród. — Istotnie, można by powiedzieć, że tym razem miłość macierzyńska źle się zasłużyła ludzkości. Zdaje się jednak, że nie wszystkie osobniki podległy tej klątwie. Bywa mianowicie u niektórych osób, że te w bardzo późnym wieku odzyskują całkowitą młodzieńczość. Niepodobna wyjaśnić, w jakich warunkach odrodzenie to następuje, gdyż medycyna, która skrzętnie notuje takie wypadki, zna ich dotychczas bardzo niewiele i nic określonego powiedzieć o nich nie może. Po prostu konstatuje fakt i zaznacza jego objawy. Zdarzyło się, że właśnie byłem świadkiem jednego z tych niezmiernie rzadkich u ludzi faktów; szczegółowo też opisałem go w rocznikach Akademii Paryskiej, dodałem nadto fotografie, które przy okazji państwu pokażę. Za moich młodych lat, jako student drugiego roku medycyny, bywałem u Stankiewiczów, w Podobłoczu, w okolicach Płocka. Przyjaźniłem się tam z Janem Kowalskim, który mieszkał w sąsiedztwie; kochał się w pannie Zofii Stankiewiczównie, dzisiejszej swojej żonie, ja zaś kochałem jego siostrę, ale nie ożeniłem się z nią, gdyż wykazałem najosobliwszą inconsiance wobec panny Jadwigi. Niewątpliwie panna Jadwiga była na mnie słusznie obrażona, ale stanąłem wobec tak wyjątkowego coup defoudre*, że czuję się zgoła niewinny. Nie będę opisywał domu Stankiewiczów, gdyż w tej chwili istnieje dla mnie tylko jedna osoba, mianowicie pani starsza, babka właściciela Podobłocza, którą wszyscy nazywali „babunią”, choć w istocie była prababką. Miała ona lat dziewięćdziesiąt jeden, to znaczy trzynaście razy po siedem. Podkreślam to, gdyż muszę tu przypomnieć, że organizm ludzki co siedem lat całkowicie się odnawia; wszystkie jego komórki odradzają się jak nowe rośliny. Oczywiście im wiek późniejszy, tym bardziej charakter komórek jest inny. U kobiety najpiękniejsze lata są trzy razy siedem, cztery razy siedem, pięć razy siedem, to jest dwadzieścia jeden, dwadzieścia osiem, trzydzieści pięć lat. Potem następuje jakby rozwój wsteczny: mikroby, niszczące organizm, mnożą się kosztem mikrobów użytecznych. Oczywiście wiek 13x7 jest tak daleki, że o jakimś odnowieniu realnym mowy tu być nie może; jednakże jest to pewien określony kompleks organizmów tak bliski śmierci, że już przez to samo może się stać podatny do zmartwychwstania. Granica śmierci a życia jest i na wieki zapewne pozostanie dla nas tajemnicą. Tu jednak stoimy wobec faktu prawdziwego zmartwychwstania, które się ujawniło, zanim jeszcze śmierć dokonała swego dzieła. Ale nie uprzedzajmy wypadków. W końcu roku 1890 na wakacje Bożego Narodzenia przyjechałem z Jankiem do Podobłocza, gdzie naraz mi się zdarzyło studium lekarskie, wprost niesłychane, a potem znów nie mniej niesłychana czekała na mnie przygoda. Właśnie kiedym przybył do Podobłocza, doktor Korynthius, mój poprzednik w Zatoczynie, od dwóch dni już tu siedział, czuwając nad chorą babunią. Ucieszył się bardzo staruszek na mój widok, gdyż pomoc, choć początkującego medyka, była mu bardzo użyteczna. Moment był tragiczny; wszyscy oczekiwali katastrofy. Babunia była śmiertelnie chora; całymi godzinami leżała uśpiona i nieprzytomna, zupełnie zesztywniała, po czym budziła się w konwulsjach. Doktor Korynthius nie był w stanie określić choroby; z początku sądził, że to drętwica, ale znów epileptyczne drgania chorej przeczyły temu przypuszczeniu. Już trzeci dzień mijał od chwili, gdy babunię trzeba było położyć do łóżka; było jej wciąż niby to gorzej, niby to lepiej; w ogóle stan dziwnie nieokreślony i niepodobna było oznaczyć, w jakim organie skoncentrowana jest energia choroby. Już to zdawało się serce, już płuca, już przepona brzuszna jest zaatakowana, gdy oto nazajutrz straszny ból dziąseł albo głowy, albo znowu cierpienie nerwu ocznego zbijało nas z drogi. Staruszek doktor chwilami pytał mię niespokojnie. — I cóż o tym myślicie, panie kolego? Babunia nigdy w życiu nie chorowała. Było to wcielenie zdrowia, siły, równowagi ducha, tego spokoju psychicznego, który panuje nad ciałem. I oto naraz… Prawdę mówiąc, nic nie myślałem. Ponieważ zajmowałem się wówczas tajemnicą śmierci, śledziłem bacznie przejawy umierania, gdyż oczywiście nie oczekiwałem na nic innego, jak na ostateczny rozkład tego egzemplarza ludzkiego. Babunia zresztą, choć tak chora, mało co zmieniła się na twarzy — i spod niebieskiej kołdry wyglądała na białych poduszkach jej sympatyczna głowa, która do ostatka zachowała wielką czystość i szlachetność rysów, choć policzki miała pomarszczone. Poeta wyraziłby się, że zachowała niezatarte ślady piękności. Tego nie powiem, ile że nad łóżkiem babuni na ścianie wisiał w stare okrągłe ramy oprawny portret jej z czasów, kiedy miała lat dziewiętnaście; był to portret cudnej dziewicy w kostiumie z epoki Księstwa Warszawskiego. Nieznanego nazwiska, ale dobry malarz odtworzył jej bystre, ciemnobłękitne oko, żywe i przenikające; usta jak wiśnie, w czarodziejski uśmiech zaklęte, i bujne, złote, w całym znaczeniu tego słowa złote, bladozłote włosy, spięte w loki. Z obrazu tego patrzyło na cię zjawisko nadziemskie, marzenie przedziwne, które jedną chwilę trwało na ziemi i minęło na wieki. Jednakże widok ten i wyobrażenie tej istoty, jako żywej, miało w sobie coś rozrzewniającego. Dziś babunia była prawie bezzębna, głowę jej pokrywały kępki siwych, krótkich włosów; oczy półzagasłe patrzyły na świat dobrotliwie, ale niby czekając z rezygnacją wyroku losów. Uśmiech tylko pozostał zawsze miły i słodki, choć nie ten sam, co na portrecie; tamto był uśmiech nadziei, to zaś pożegnania. Babunia była osobą wzrostu drobnego, trzymała się zawsze prosto, gdyż sił żywotnych miała wiele, i dopiero od kilku lat zarzuciła konną jazdę, w której niegdyś była mistrzynią. Nigdy, chyba w dzieciństwie, nie chorowała, toteż nie dziw, że jej choroba wywołała ogólne przerażenie, zwłaszcza że babcia była przez wszystkich kochana. Pierwszym objawem choroby było zemdlenie, trwające blisko dwanaście godzin; nie byłem jeszcze w Pod—obłoczu i wiem o tym od doktora Korynthiusa. Doktor przyjechał w jakie trzy godziny po omdleniu chorej i chociaż stosował wszystkie środki w takich przypadkach wskazywane, nic nie mógł dopomóc chorej. Dopiero po pewnym czasie chora przebudziła się sama; była zupełnie przytomna, tylko miała dość silną gorączkę. „Kostucha mi się kłania — mówiła półżartem. — Czas bo na mnie już wielki”. Doktor ją pocieszał, jak mógł, choć sam nie wierzył w szczęśliwy koniec tej sprawy; na drugi dzień chora wpadła w rodzaj parogodzinnej epilepsji, która ją strasznie zmęczyła, tak że blisko dobę całą była pogrążona we śnie głębokim i dziwnie spokojnym, ale się przebudziła w nader obfitych potach. W tym właśnie czasie przyjechałem z Jankiem do Podobłocza i doktor zaprosił mię na konferencję, z czego, oczywiście, jako młody medyk, byłem nadzwyczaj dumny. Doktor nie umiał dotąd nazwać choroby, ja zaś wysilałem całą swoją bardzo zaczątkową wiedzę, aby sobie przypomnieć zjawisko podobne, jednakże nic takiego dotychczas jeszcze nie widziałem. Czuwałem nad babunią przez całą noc. Spała kamiennym snem, ale chwilami dziwny niepokój był w tym śnie kamiennym. Właściwie nie można było tego nazwać niepokojem; owszem, był to raczej stan przyjemny. Od czasu do czasu przez sen śpiewała dźwięcznym, nieswoim głosem jakieś stare, zapomniane pieśni, to znów wybuchała wielkim śmiechem, ale śmiech ten nie był to śmiech babuleńki, liczącej lat z górą dziewięćdziesiąt: owszem był to śmiech kobiety w sile wieku, zdrowej, tęgiej i energicznej. Pot z jej czoła lał się strumieniami. Koło szóstej rano przyjechał doktor, ja zaś na chwilę spać się położyłem. O jedenastej znowu poszedłem do niej. Babunia była przytomniejsza; nie leżała w łóżku, ale siedziała w nim i skoro tylko wszedłem, powiedziała do mnie na pół ze smutkiem, na pół ze zdumieniem. — Michasiu, powiedz mi, co się ze mną dzieje? Nic nie rozumiem — i Korynthius nic nie wie. Patrz! I odsłoniwszy rękawy białego kaftanika, pokazała mi ramię, żółtawe, powiędłe, pomarszczone ramię staruszki. Owóż miejscami na tym ramieniu występowały plamy białe niby kość słoniowa, twardej konsystencji — tak, żeśmy się obawiali jakiegoś ogólnego skostnienia czy stwardnienia organizmu. Trzeba zaznaczyć, że tego dnia chora czuła się wcale nieźle; owszem przybytek sił był dość znaczny i apetyt wcale dobry. Nazajutrz te białe plamy ukazały się na czole, na plecach, na nogach i w ogóle na całym ciele; natomiast włosy wszystkie powypadały z głowy, a na ich miejscu wyrósł drobny, białawy meszek, przy tym — mirabile dictu* — w dziąsłach ukazało się kilka białych świeżych zębów jak u małego dziecka. Zmiana też nastąpiła w strunach głosowych; babunia już nie mówiła teraz drżącym głosem staruszki: słyszałeś, owszem, dźwięk metaliczny, głęboki sopran, świeży i melodyjny. Ponieważ w owych czasach wraz z Jankiem uprawialiśmy fotografię amatorską i przywieźliśmy tu swe aparaty, nie zaniedbałem też sprawy pod tym względem i co kilka godzin robiłem zdjęcia, które później przesłałem Akademii Paryskiej. Owóż w kilka dni potem żółta, pomarszczona, starcza skóra zupełnie znikła — i całe ciało babuni przybrało barwę białą kości słoniowej, barwę, co przedtem tylko w plamach była po nim rozsypana. Słowem ciało się wygładziło dokoła, ale nie było sztywne i odrętwiałe, jak tego oczekiwaliśmy; przeciwnie, stało się naraz giętkie, elastyczne i silne, a w ścięgnach nader sprężyste. Twarz i czoło wyrównały się i nabrały alabastrowej białości. Dodam, że już tego dnia poprzez ową białość alabastrową zaczęła przeświecać żywa barwa czerwono–różowa, a pulsa bić poczęły z niepospolitą a harmonijną szybkością. Zęby niemal wszystkie odrosły, białe i kształtne jak podłużne perły; usta zaś nabrały barwy wiśniowo–malinowej, a grzybkowaty ich układ zniknął zupełnie; były to usta młodej osoby. Biały meszek na głowie w kilka dni się rozwinął w bujne, jedwabne, złociste włosy, a w oczach zaczął naraz błyszczeć żywy blask i ogień, pełny radości i uśmiechu, przenikający i głęboki. Słowem, staliśmy wobec niepojętego zjawiska i powoli budziło się w nas jego rozumienie, choć nie byliśmy w możności określić jego istoty. Nie, choroba naszej babuni to nie była śmierć, to było odrodzenie, to było zmartwychwstanie. Było to całkowite przekształcenie komórek organizmu, który przeszedł trzynaście cyklów po siedem lat i w którym, dzięki szczególnemu zbiegowi okoliczności, mikroby życiodawcze unicestwiły całą złośliwą potęgę trzydziestu siedmiu miliardów mikrobów chorobotwórczych i śmiercionośnych, unicestwiły, krótko mówiąc, tę całą bierną niemoc, która powoduje w naszym organizmie nędzę i chorobę zwaną starość. Słowem, choroba naszej babuni była to nowa młodość, nowe życie… Choroba babuni szła teraz crescendo, jak cudowne zjawisko. Po kilku tygodniach, w sam dzień Bożego Narodzenia w naszych oczach po prostu babunia, licząca lat dziewięćdziesiąt i jeden, przemieniła się w młodą, czarującą dziewiętnastoletnią pannę — tę samą, której portret z roku 1818 wisiał nad jej łóżkiem. Niewątpliwie przez najbardziej tajemniczą, dotychczas nie wytłumaczoną przemianę materii organicznej (czyż tylko organicznej? — zdaje mi się, że głównym czynnikiem była tu psychika, utajona energia duszy babuni, duszy pięknej, czystej, harmonijnej, panującej właśnie nad organizmem, owszem samodzielnie go kształtującej) — niewątpliwie przez ten cud babunia przestała istnieć. To znaczy przestała istnieć jako babunia, choć nią w rzeczywistości była dalej, a zamiast niej ukazała się nowa czy też odnowiona istota, sama sobie matka czy też córka — przepiękna dziewica, panna Klementyna, która ciałem swoim miała teraz lat dziewiętnaście, ale której duch zachował wszystką mądrość i doświadczenie ubiegłych blisko stu lat życia; owszem, podniecony był jeszcze tą nową wiosną i nowym odrodzeniem. Trzeba zauważyć, że ani my, ani sama babunia tak od razu nie rozumieliśmy dobrze tego nowego jej położenia na świecie. Zwłaszcza babunia chwilowo zatraciła poczucie czasu i mieszało się w niej naraz dwojakie zjawisko. Już to czuła się ona prababką całej gromady osób zamieszkałych w Podobłoczu; już to znowu roiło się jej, że jest realnie tą dziewiętnastoletnią panną Klementyną ze starego portretu i że właśnie jest rok 1818. — Michasiu — mówiła do mnie — dowiedz się, czy dzisiaj będzie na teatrze reduta, bo właśnie pan Stanisław Okraszewski napisał śliczny wiersz, którym zaprasza mnie do angleza. Ach, taki czuły i romansowy wiersz, że łzy się cisną do oczu. Pan Stanisław to pewnie dziś największy poeta, kawaler piękny i dzielny oficjer… Dlaczego to Zuzia nie przychodzi? Posłałam ją do panny de Latour po suknię na dzisiejszy wieczór… I naraz śmiać się zaczęła srebrzystym, szczerym śmiechem dziewczęcym. — Cha, cha! Co za złudzenie! To przecież dawno miniona przeszłość. Wszystko mi się pomieszało! To zabawne! Jakiż to rok mamy teraz? — 189… — Boże drogi, jak to czas płynie… Przecież ja mam lat osiemdziesiąt… Nawiasowo tu dodam, że babunia nigdy się nie chciała przyznać do swego wieku i poza liczbę osiemdziesiąt za nic w świecie nie wychodziła. — Osiemdziesiąt lat, a tymczasem czuję, że właśnie jestem młodą jak Zosia lub Natalka. To przecie dziw! Nie mogę się połapać. Więc ja na nowo się urodziłam, na nowo życie rozpoczynam! Co za osobliwa choroba. Czy to się często zdarza?… Ach, co za rozkosz! Tak szczebiotała, a ja z niepojętym zachwytem spoglądałem na nią. Nie widziałem nigdy takiego upojenia życiem, takiej eksplozji radości jak w tej zmartwychwstałej i odrodzonej osobie, świeżej jak rozkwitła róża z lilią połączona. — Babunia — rzekłem — jest odrodzona jak Feniks i mogę śmiało powiedzieć (tak mówiłem dalej, choć niezupełnie ściśle), że to zmartwychwstanie jest moim dziełem. — Wdzięczną ci też będę do końca życia, ale proszę cię, nie nazywaj mnie babunią, bo to jakoś nie wypada tak tytułować młodą pannę… — A więc — panno Klementyno. — Tak, tak — rzekła z czarownym uśmiechem pełnym szczególnej kokieterii, a przypatrując mi się przez chwilę bardzo uważnie, dodała: — Ach, jak ty jesteś podobny do pana Stanisława Okraszewskiego, który się we mnie kochał w roku 1818. — Gotów jestem naśladować pana Stanisława jak najgorliwiej i tak samo jak on będę panią kochał — zawołałem pomimo woli, ale tak szczerze i tak głęboko, że naraz poczułem w sobie tę nową a niespodziewaną prawdę: kochałem tę zmartwychwstałą kobietę, kochałem samo to jej zmartwychwstanie. — Ach, jak to będzie ładnie! — klasnęła w ręce babunia, a potem w komicznym zakłopotaniu rzecze: — Tak, ale co na to powie moja wnuczka Helunia, co powiedzą jej córki, Zosia i Natalka? — Nikt na to nic powiedzieć nie może. I przypomniawszy sobie coś z podróży po Australii, które czytałem jeszcze w gimnazjum, dodałem: — Na wyspach Polinezyjskich, gdy mężczyzna przy ślubie wierność przysięga kobiecie, wygłasza taką formułę: „Ja jestem śmiertelny, tyś jest nieśmiertelna”. A któż jest bardziej nieśmiertelny niż pani, babuniu… to jest panno Klementyno! — Ślicznie to powiedziałeś. Zupełnie jakby pan Stanisław. Czy naprawdę jestem nieśmiertelna? Nigdy nie umrę? Nigdy? — Tak myślę, tak wierzę… — O mój Boże, za cóż takich łask zaznałam? Sama nie wiem — mówiła dalej opuszczając oczy — sama nie wiem, czy mi wolno powiedzieć to, co chcę powiedzieć… — Pani ma wyjątkowe stanowisko, wyjątkowe przywileje na ziemi. Śmiało niech pani mówi. — Powiem ci, mój Michasiu, że nigdy serce moje nie płonęło tak gorąco jak dzisiaj… Kocham ciebie, jak nigdy nie kochałam nikogo… Gdybym miała tak naprawdę lat dziewiętnaście, nie wypadałoby mi tego mówić, ale przecież ty wiesz, że ja mam koło… no, mniejsza o to. Tobie zawdzięczam wszystko, bo moja młodość, moje życie jest twoim dziełem… W tym duchu prowadziliśmy rozmowy z babunią, a to niemal nadprzyrodzone zjawisko rzuciło na mnie taki urok, że o wszystkim na świecie zapomniałem. I gdy pewnego wieczoru przyjechał do Podobłocza Janek ze swoją siostrą Jadwigą, czułem, że stało się coś tragicznego w moim życiu, i nie tyle w moim, ile w życiu Jadwigi. Nie, już nie kochałem siostry Janka. Zapewne było to z mojej strony źle i brzydko, że ją zdradziłem i porzuciłem, ale czyżby mnie nie uwolnił każdy sąd, każdy trybunał? Klementyna — zjawa nadziemska — opanowała mą duszę. Jej przemiana była cudem i ona sama była cudem: jakże miałem nie ulec tej wyższej potędze? Czytałem w oczach Jadwigi niemy wyrzut, ale milczenie moje dało jej do poznania, że między nami wszystko skończone. Swoją drogą żal mi było serdecznie Jadwigi, cios jednakże był tak niespodziewany, że nikt by rady nie znalazł. Natomiast miłość moja do Klementyny rosła z dnia na dzień; i ona sama też rozwijała się, kwitła, dojrzewała, promieniała do apoteozy. Przebóstwiona, nieśmiertelna istota ludzka. Szczególnie zachwycająco wyglądała w noc Sylwestrową. W Podobłoczu był wielki wieczór taneczny, ponieważ wieść o cudownej metamorfozie babuni rozeszła się szeroko i daleko, więc też gości zjechało się do nas bardzo wiele. Istotnie, Klementyna była królową balu. Nikt jak ona nie tańczył z takim wdziękiem walca, oberka, mazura. Nikt nie promieniał tak niepospolitą urodą ani kostiumem, ani dowcipem. Jej błyszczące oko, różowe usta, jej złote włosy, jej postać wysmukła i wytworna — wszystko to w ową srebrną noc zimową wydawało się niby zjawisko ze snu nocy letniej. I ona, ona mnie kochała, i byłem szczęśliwy, bez miary szczęśliwy. Otwarcie mi powiedziała, że wtedy, w roku 1818, była bardzo głupia (Ah, si jeunesse savaii!*) i że dopiero potem zrozumiała różne rzeczy (si vieillesse pouvait* i właśnie ona ten wyjątkowy stan osiągnęła. Powiem wam tedy, żeśmy się potajemnie zaręczyli, o czym nikt nie wiedział; tylko Jadwiga, kierowana instynktem, odgadła nasz sekret. Byłem szczęśliwy i nie opuszczałem Podobłocza, choć należało wracać do Warszawy. Czekałem jednak okazji, aby wraz z Klementyną wyjechać do miasta i aby móc ją poślubić. Było nam spieszno. Chciałem szukać posady, opuścić szkołę lekarską. Oboje nie chcieliśmy czasu marnować. A jednak się spóźniliśmy. Blisko miesiąc byliśmy w niebie, w niebie cudów i marzeń. Ale nieszczęście czyha: dnia dwudziestego stycznia Klementyna po powrocie ze ślizgawki, pełna humoru i wesołości, zasiadła do podwieczorku. Ten cudowny powrót do życia i młodości oczywiście sprawił to, że babunia żyła w nadzwyczajnym podnieceniu. Jako lekarz powinien byłem przewidzieć, że nadmierna ekspansja energii życiowej może tu do fatalnych doprowadzić wyników. Niestety, byłem zaślepiony i nieprzytomny. Owego wieczoru właśnie Klementyna, wśród najweselszej rozmowy, naraz pochyliła głowę i niespodzianie zamilkła. O zgrozo, zamilkła na wieki. Gdym się zbliżył, aby zbadać jej puls, poznałem straszliwą prawdę. Klementyna umarła od udaru sercowego, umarła z nadmiaru życia i radości. Nie będę opowiadał o swojej rozpaczy. Odrodzenie babuni był to cudowny, ale nietrwały wyskok natury, promień słońca wychodzący z mogiły. Może oboje, nie ceniąc i nie czcząc jak przystoi tego objawu siły boskiej, nadużyliśmy go niewłaściwie i zostaliśmy za to ukarani. Kwiaty jesienne rychło przemijają… KOMETA Rzecz zdumiewająca, że choć od ostatniego zjawienia się komety Halleya w roku 1910 minęło z górą lat sześćdziesiąt, to jednak nikt tego nie zauważył i wszyscy traktują rzecz tak, jakoby owych sześćdziesięciu czterech lat nigdy nie było. Posiadam jednakże niezbity dowód, że te sześćdziesiąt cztery lata były; że mianowicie planeta nasza przeszła okres 1910–1878, a potem znów 1878–1910. W ten sposób czas ubiegły wstecz i z powrotem całkowicie się wyrównał, co da się bardzo łatwo wykazać matematycznie. Ten szczególny fenomen w dziejach kosmicznych nie miał, niestety, żadnego wpływu na historię człowieka. Po prostu tylko wszystko się potoczyło po linii odwrotnej, jak na przykład odwrócony film w kinematografie. Przeszłość pozostała niezmieniona i, jakby jakieś fatum czuwało nad nami, wszystko odbyło się zupełnie tak samo jak poprzednio. Nie wątpię, że i wielu innych ludzi mogło zauważyć to zjawisko; nigdzie jednak nie znalazłem o nim wzmianki. Ja jeden mogę stwierdzić notorycznie, że tak było. Nie mówię, że ten przewrót odbył się dla mnie, ale ja z niego w pewien sposób skorzystałem. Żadną też miarą nie mogę się zgodzić na teorię profesora Kessingtona z Glasgowa, który w poprzednim 1909 roku, przed kometą jeszcze, ogłosił swoje poglądy w Asironomical Review oj G.R.S. of S. Pisze on mianowicie, że kometa wcale nie istnieje; że w pewnym układzie słońc i planet formuje się splot mgieł eterycznych między globowych, które się łączą w nieokreślony a długotrwały obłok świetlny szczególnej formy, zwany kometą; obłok ten jakiś czas krąży w przestworzach, a potem rozwiany znika; przy tym układ taki eterów co pewien okres czasu się powtarza i tak samo powtarza się zjawienie tego świetlnego obłoku. Blanchard z Paryża ostrą polemikę rozpoczął z Kessingtonem. Dowodził on realności komety i na zasadzie analizy spektralnej wykazał w jej ogonie obecność cyjanku potasu, zapowiadając całej ludzkości śmierć z otrucia. Nic podobnego, jak wiemy, się nie wydarzyło, ale również fałszywa jest teoria Kessingtona. Kometa jest niewątpliwie ciałem realnym; ogon zaś jej, choć się składa z materii nieskończenie rozrzedzonej, to jednak posiada znakomitą sprężystość jakby kauczuku w stosunku do atmosfery ziemskiej, która jest niby drugą piłką z kauczuku. Zetknięcie się dwóch takich ciał niewątpliwie pewien efekt wywołać musi. Przy niesłychanej szybkości ruchu komety uderzenie jej o ziemię nie ma bynajmniej charakteru katastrofy; jest to uderzenie nadzwyczajnej siły, ale bardzo łagodne—, skutkiem tego rezultat uderzenia jest prawie nieodczuwalny, ale trwa bardzo długo. W danym razie sześćdziesiąt cztery lata. Dlatego też w owym czasie, dnia osiemnastego maja o roku, mieszkańcy planety prócz lekkiego strachu nic nie odczuli. Natomiast w kilka dni potem (nie od razu) i dalej przez całe lat trzydzieści dwa ludzkość była szczególnie zdziwiona osobliwym charakterem biegu wypadków, jakie się potoczyły na naszej planecie. Cała sprawa polegała na tym, że kometa, uderzywszy w atmosferę ziemi, pchnęła ją w kierunku odwrotnym jej zwykłemu biegowi. Orbita ziemi, zamiast naprzód, poszła wstecz i wszystko się niejako na ziemi odwróciło. Rodzaj ludzki jest z natury swej bierny, toteż po kilku miesiącach zdumienia wszyscy nawykli do tej odwrotnej kolei zjawisk. Najgodniejszą uwagi rzeczą była w tym okresie nie tyle zmiana kierunku w obiegu ziemi, ile odwrócenie czasu. Mianowicie czas zaczął płynąć wstecz, zamiast naprzód, od jutra ku wczoraj, wydobywając z powrotem, niby klisze fotograficzne, zjawiska utrwalone w przestworzach zamarłej przeszłości. Po długich dyskusjach astronomowie dopiero w następnym 1909 roku ogłosili kalendarz, który się zaczynał od trzydziestego pierwszego grudnia, kończył napierwszym stycznia. Wszystkie też fenomeny z czasem związane zaczęły się poruszać po linii odwrotnej. Naprzód był zachód słońca, a potem wschód; naprzód były żniwa, potem zasiewy; naprzód śmierć, potem życie; naprzód dzieci, potem małżeństwo. Zmartwychwstanie stało się prawem ogólnym, starcy odzyskiwali młodość i dziecięctwo, żony powracały do panieństwa, a dzieci znikały w łonie matek przechodząc do niebytu. Kto był w więzieniu, mówił: „Mam za trzy lata popełnić taką a taką zbrodnię.” Wczoraj znaczyło jutro, jutro znaczyło wczoraj. Wiosna powoli znikała, zaczęły się śniegi i mrozy i w miesiącu marcu — lutym mieliśmy dość ostrą zimę. A jednocześnie mój wierzyciel, z którym już w maju uregulowałem rachunek, pokazał się na nowo, żądając zwrotu całej sumy wraz z procentami. W marcu też przyniesiono nam z lombardu futra, które istotnie były nam przydatne. Styczeń roku 1910 upamiętnił mi się doskonale: wracaliśmy z cmentarza wraz z całym konduktem pogrzebowym, a gdy byłem w domu, wniesiono mi do pokoju trumnę, którą otwarto, po czym z niej wyjęto zwłoki mojej teściowej. Położono ją na łóżku, a po kilku dniach otworzyła oczy; z początku była osłabiona, ale wkrótce nabrała sił i znowu słyszałem jej miły głosik: „Ach, ty nędzniku przewrotny i rozpustny, zgubiłeś moją córkę, życie jej złamałeś” i tym podobne. Poczciwa Marynia dopiero ją mitygować zaczęła, zwracając uwagę na to, jak nasz półroczny Jaś ciągle maleje; jakoż w końcu listopada 1909 doszedł on do minimalnych rozmiarów i pewnego dnia zniknął w łonie matki. To samo stało się po roku (1908) z Olesiem, a w 1907 okazało się, że nie tylko teściowej, ale i żony nie mam wcale. Spotkałem się raz z Marynią na ulicy; na nowo była panną, a ja dopiero jej narzeczonym. Jej mama była dla mnie bardzo słodka. Natomiast brat mojej żony, który w poprzednim 1907 roku wrócił z zesłania z ziemi Jakuckiej, na nowo się tam znalazł i aż do roku 1905 tam przebywał. Nie mogę tu oczywiście wykładać historii powszechnej wstecz. Przypominam sobie jednak wielki ruch 1905 roku i dzień trzydziesty października, w którym ogłoszono konstytucję. Tymczasem już nazajutrz, chwała Bogu, konstytucji nie było i żyliśmy w ancien regime, kiedy to spokojnie chodziło się do Filharmonii i grywało się w winta, a intendentura robiła świetne interesa. Pewnego dnia roznosiciele gazet wołali na ulicach: „Cuszima!” Innego zaś dnia: „Bitwa pod Jalu!” i tak dalej. W tym właśnie czasie ze mną zaszły fakty następujące: żony swojej Marii zupełnie nie znałem, a posada, którą miałem w zarządzie kopalni węgla, była nie moja. Stary Breyer żył i siedział przy moim biurku, a ja z ostatnią trzyrublówką w kieszeni błądziłem po Warszawie, rozmyślając nad swoim zerwaniem z Jadzią. Pewnego dnia byłem w parku, gdzie pod starym klonem zakopałem skrzyneczkę z medalionem (dar Jadwigi!); dłutkiem wyryłem na nim datę: „dnia 15 maja 1900 roku”, nadto porobiłem na skrzynce, sam nie wiem dlaczego, pewne znaki magiczne, aby skrzynki tej ani czas, ani przestrzeń nie pochłonęły. Naraz ukazała się Jadzia, czyniąc mi srogie zarzuty o jakąś Emilkę, i płacząc gorzko, zerwała ze mną na amen. Ale nazajutrz znów się z nią widziałem, byliśmy jak najlepiej: sielanka cała rozwinęła się prześlicznie, aż pewnego razu Jadzia zniknęła i nawet o niej nie wiedziałem. Tu zaznaczę, że w poprzednim czasie, jeszcze nawet w roku 1910, nieraz przypominałem sobie ten moment i żałowałem zerwania. Bolała mnie ta nie dopita czara. Powtórzenie było identyczne z dawnym przebiegiem faktów, ale w odwrotnym kierunku. Właśnie przeszedłem z IV kursu prawa na III, a potem na II i I, aż pewnego dnia znalazłem się w gimnazjum, przechodząc ściśle z klas wyższych do niższych, aż na koniec z chwałą doszedłem do klasy wstępnej. Byłem wtedy niezmiernie szczęśliwy, gdyż znowu znalazłem się w domu rodziców, kochany, pieszczony i próżny trosk. Na Boże Narodzenie dostałem ślicznego konia, a w kilka lat później chodziłem z niańką do ogrodu, w szkockich majtkach. Pewnego dnia przestałem mówić i umiałem tylko bełkotać: mama–tata!, zapomniałem sztuki chodzenia, nosili mię na rękach i tak dalej. Pomimo tak szczególnego zniedołężnienia pamiętałem doskonale wszystko, co działo się przedtem, choć większość ludzi całkowicie o tym zapomniała. Nastąpił jednak i dla mnie ostateczny moment nieświadomości i mroku. Pewnego dnia zniknąłem ze świata; po prostu nie byłem! Jak długo nie byłem — określić trudno. Czas mego niebytu nie istnieje dla mnie. Zdaje się jednak, że długo to nie trwało. Tu małe wyjaśnienie: piłka uderzona leci w danym określonym kierunku, ale po niejakim czasie znów na ziemię spada, co się tłumaczy prawem ciążenia. Podobnież ziemia, pchnięta po orbicie odwrotnej, krążyła jakiś okres lat wstecz, aż pewnego dnia wróciła do normalnego biegu. Czas powrócił również do swej normy. O ile dane moje sięgają, przeżyłem wstecz lat trzydzieści dwa; potem nastąpił mrok niebytu, i znów się ukazałem na świecie. Był rok 1878, gdy nastąpiło moje powtórne urodzenie. Długi czas nie mogłem tego zrozumieć i połapać się w analogiach mego pierwszego i drugiego pobytu na ziemi. Była pewna rozkoszna monotonia w tym powtórzeniu, które mnie wielce zdumiewało, gdym zrozumiał tajemnicę. Ciągle marzyło mi się, aby rozwinąć żywot swój w edycji poprawnej, doskonalszej niż poprzednia, ale na próżno: fatum jest nad nami, i musimy prawie bezwzględnie powtarzać sami siebie. Przy każdym zdarzeniu mówiłem sobie: to już było, to już znam, to już widziałem. I ta niańka, co mi bajki opowiadała, i ten koń drewniany, i ta bakalarnia, do której mnie posyłano — wszystko to znałem — i owszem, powiem, że miło jest żyć po raz drugi; szkoda tylko, że się to zdarza bardzo rzadko. Tak przeszedłem znów gimnazjum i znów byłem w szkole prawa, i znów spotkałem się z Jadwigą. Od pierwszej chwili, gdym się spotkał z Jadwigą, coś mnie tknęło: niewątpliwie znaliśmy się w poprzednim żywocie i niewątpliwie było między nami coś serdecznego. Nic dziwnego też, że w jednej chwili czuliśmy się jak starzy znajomi. Zacząłem jej przypominać pewne fakty z naszego poprzedniego życia, ale Jadwiga mało pamiętała. Wszystko to, co mówiłem, traktowała jako fantazję, choć bez wątpienia — mówiła — coś się w niej budzi powoli, jakieś wspomnienie, ale było to raczej wspomnienie snów i rojeń sennych niż rzeczywistości. Dopiero po kilku tygodniach zaczęła sobie ten sen uświadamiać: ja podsuwałem jej obrazy, które musiała w tym śnie oglądać. Klaskała w ręce, płakała i śmiała się z podziwu, gdym jej własne jej sny opowiadał; nasze dziecinne radości i smutki, nasze pierwsze pocałunki i kłótnie, zwłaszcza historię z powodu jakiejś Emilki — i potem zerwanie. Jadzia była zawstydzona tym widzeniem sennym i opowiadała dalsze swoje, jak nazywała, sny. Zerwawszy ze mną, zapoznała się z jakimś starszym panem, który się z nią ożenił; był dość zamożny, ale ona szczęścia w tym związku nie znalazła i zawsze żałowała, że tak nagle mnie porzuciła. Ale szczęściem — dodała — był to sen. Nigdy z tobą nie zrywałam; zawsze byłam twoja. Ucałowałem ją w usta i w szyję, gdy nagle ujrzałem na jej piersi medalionik, a w medalioniku był jej własny portrecik z lat dziecięcych. Byłem dziwnie poruszony: ja znam ten medalionik; taki sam, może ten sam ona mi niegdyś dała na pamiątkę. Czy przypominasz sobie o tym? Ale właśnie ja taki sam medalion zakopałem w parku zamiejskim, pod starym klonem. Jeżeli ten medalion jeszcze tam jest, to znaczy, że wszystkie moje przypuszczenia się potwierdzają. — Pójdźmy do parku — rzekłem — musimy zbadać, czy ta metalowa skrzyneczka jeszcze się tam mieści. Rzeczywiście nie była to złuda: dzięki magii moich uczuć i moich zaklęć skrzyneczka z medalionem — przedmiot materialny — przeważył niematerialną potęgę kołowrotu czasu i do dziś przetrwał nienaruszony. Inne przedmioty znikały stopniowo, przechodząc w jakiś cień niebytu razem z zamierającym metaczasem. Tak na przykład próżno szukałem kalendarzy lub gazet ówczesnych; czas je pochłaniał w szczególny sposób, jakby to naddatkowe tworzenie rzeczy wiązało się z naddatkowym czasem i jakby razem z zanikiem tego okresu ziemi rozpadało się w nicość wszystko to, co było stworzone w tym okresie z materii. Moja nowa miłość z Jadwigą przypadła na czas, kiedy miałem lat dwadzieścia dwa, to jest około 1900 roku. Zauważyłem, że w bibliotece publicznej wszystkie dzienniki i kalendarze od roku 1900 do 1878 zniknęły bez śladu, jakby rozwiane w niebycie. Były natomiast jeszcze te, które dotyczyły lat 1910–1905, ale i te kolejno znikały — tak, że gdyśmy teraz idąc w odwrotnym do poprzedniego kierunku doszli do lat 1903–1910, wszystko to, co mogłoby świadczyć o potężnym przewrocie kosmicznym — niby mgła nierealna pryskało i znikało. Jedyny (zdaje mi się) dowód niezaprzeczony rzeczywistości tego okresu stanowi ten medalion, wykopany z ziemi pod klonem w starym parku. Ze łzami w oczach całowała Jadwiga ten medalion, świadectwo naszego poprzedniego żywota, i naszej poprzedniej miłości. Zrozumiała teraz wszystko: to nie były sny, to była dawna przedistnieniowa rzeczywistość nasza; to była nasza lekkomyślność, co nam kazała zerwać ze sobą i nie dopełnić naszego szczęścia. Teraz już byliśmy jak jasnowidzący; już rozumieliśmy, co powinniśmy. Powinniśmy teraz do dna wypić nie dopitą czarę. O słodka godzino cudu! Jakże szczęśliwi, wniebowzięci byliśmy w tym drugim żywocie! Jakąż głęboką mądrość wykazywały serca nasze, bogate doświadczeniem ubiegłych okresów! Oboje też — ona i ja — staliśmy się po prostu fenomenem kosmicznym dla stwierdzenia wielkiego przewrotu globu naszego. Otrzymałem od niej drugi medalion, który razem z pierwszym (w skrzynce) chowam na pamiątkę. Sądzę, że byłby to najpiękniejszy dar dla jakiego muzeum. Swoją drogą po kilku latach rozeszliśmy się z Jadwigą — zresztą w najlepszej przyjaźni. Wyszła za jakiegoś zamożnego pana. Ja zaś ożeniłem się z Marią, osobą niezmiernych zalet serca i duszy, bardzo przystojną i zamożną — i byłbym z nią absolutnie szczęśliwy, gdyby nie moja najdroższa teściowa, która aż do śmierci (w styczniu 1910 roku) mieszkała u mnie. Mamy dwoje dzieci: Oleś umie już chodzić i mówić, a Janek zjawił się na świecie powtórnie po sześćdziesięciu czterech latach niebytu. Słowem, wszystko wróciło do normy — i wszelkie ślady tego kolosalnego przewrotu znikły bezwzględnie, tak że nowsi rachmistrze nawet jednej minuty nie mogą doliczyć do zwykłego wymiaru czasów. Matematycznie mają rację, jeżeli bowiem dodamy 1878 — 1910 = —32, a 1910 — 1878 = +32, to —32 + 32 = 0 (zero) Ściśle biorąc, przewrotu nie było. Ale ten medalion — te dwa medaliony! I któż może lekceważyć naiwne podarki, jakie między sobą wymieniają zakochani? W tych medalionach mieści się niezbity dowód opisanych przeze mnie faktów. Nie sądzę, abym ja jeden był pod tym względem uprzywilejowany; niewątpliwie i inni z ludzi owoczesnych — ludzi z okresu komety — mają po temu dowody. Pożądane jest, aby i oni się odezwali. EKSPERYMENT Nieraz kobieta w rozdrażnieniu woła do swego męża: „To wszystko przez ciebie! To twoja wina!” i bardzo często jest przy tym niesprawiedliwa. Jednakże pani Irena Klonowska miała bezwarunkowo słuszność, czyniąc Janowi najsurowsze wyrzuty w tym rodzaju. Istotnie, mąż jej popełnił błąd nie do darowania, można by nawet powiedzieć zbrodnię, gdyż kto kiedykolwiek słyszał, aby na własnym nowo narodzonym dziecku robić niebezpieczne doświadczenia, niby in anima vili?* Niewątpliwie długoletnie badania naukowe, jakim się oddawał pan Jan Klonowski, wysuszyły w pewnym znaczeniu jego serce, tak że gotów był wszystko poświęcić dla tej — jak mówiła Irena — „przeklętej nauki”. Pan Jan zajmował się hipnotyzmem i tak pochłonięty był swoimi studiami, że po prostu człowiek, jako taki, dla niego nie istniał; gdyby stanął przed nim Platon czy Napoleon, patrzyłby on na niego przede wszystkim z tego stanowiska, czy „osobnik jest podatny” czy „niepodatny”. Jeżeli niepodatny — to dla pana Jana po prostu nie istnieje. O ile zaś podatny — proszę usiąść, spokojnie i nieruchomo siedzieć, patrzeć w jeden punkt, w to świecące szkiełko, myśli zjednoczyć… Raz — dwa! Raz — dwa! Pan Jan robi passy, po czym palcami przebierając, jakby piasek sypał w oczy osobie siedzącej na fotelu, wprowadza ją w sen hipnotyczny. W takim razie nawet Platon albo Napoleon byłby mu przydatny. Bądź co bądź, w swojej sztuce pan Jan doszedł do najwyższej doskonałości. Jednym spojrzeniem umiał wprowadzać „dobre” medium w stan głębokiej katalepsji i był wtedy panem jego myśli i woli. Właściwie jednak nie szło mu o to; raczej przeciwnie, dążył on do wyzwolenia jednostki uśpionej nie tylko od jej własnej osobowości, ale też od swojej własnej woli; chciał mianowicie dowiedzieć się przede wszystkim, czym jest dusza ludzka, wyzwolona całkowicie od materii, jak i od własnej i cudzej psychiki. Medium nie narzucał swoich myśli, swoich pragnień, swoich pytań. Osoba uśpiona stawała się tabula rasa, ale pan Jan tę osobę uśpioną wprowadzał w stan energii samoczynnej i obnażywszy ją tylko ze wszystkiej przypadkowości, pozostawiał jej całą samodzielność i żądał od niej tylko: ujawnij się! Ukaż, z jakiej przybywasz płaszczyzny duchów! Bądź tym, czym jesteś! Sumę tej wiedzy niezależnej od czasu i przestrzeni, a którą zdobył od tych dusz w katalepsji pogrążonych, pan Jan rozwinął w pewien system absolutu duchowego. Toteż jego studia były głośne w całym świecie naukowym. Ale zagadnienie, które już od dawna najbardziej niepokoiło pana Jana, było takie: z jakich krain na ziemię przybywa dusza dziecięca? Istota bezwzględnie czysta, nie splamiona żadnym interesem, nieświadoma bezwzględnie, to znaczy wszechwiedząca — istota owa w chwili, gdy właśnie na ziemię przybywa, jest że tu czymś całkowicie nowym, bez poczucia wczoraj ani jutra, czy też przeciwnie, przynosi już na ziemię jakąś pamięć innego bytu? Jeżeli więc świeżo narodzone dziecko wprowadzić w stan katalepsji, cóż ono nam powie? Ależ dziecko nie umie mówić! Nic to nie znaczy: życie wiony fluidycznej, stanowiącej esencję astralnego pierwiastka człowieka, jest tak natężone, że przez wolę magnetyzera maleńkie medium w jednej chwili będzie mogło opanować mowę ludzką. Tu jest jedyny wypadek, gdzie badaczowi wolno użyć swej potęgi sugestyjnej w całej pełni i zaludnić całym bogactwem najbardziej oderwanych pojęć i słów fluidyczny mózg danego medium. Czy jednak taki eksperyment nie zaszkodzi zdrowiu dziecka? Był to punkt, nad którym długo się zastanawiał nasz uczony; zdecydował jednak, że ponieważ w stanie lunatyzmu można całkowicie uniezależnić duszę od ciała — i ciało od duszy, zatem żadnej szkody taki eksperyment nie uczyni organizmowi. Trzeba dodać, że pan Jan, chociaż w ogóle wtajemniczał swoją żonę w sprawy hipnotyzmu, o tej jedynej myśli nigdy jej nie wspominał, lękając się instynktownie, że kobieta zaprotestuje przeciw takiemu straszliwemu doświadczeniu. Zwierzył się tylko z tym jednemu z przyjaciół, lekarzowi, który dane zagadnienie traktował dość ironicznie. — Jak sądzisz — mówił pan Jan — co za tajemnice odkryłaby nam taka świeżo zjawiona dusza, gdyby się zapytać: skąd przychodzisz? — A nużby — odparł lekarz — dusza odpowiedziała na to zgoła cynicznie i trywialnie? — Nie sądzę — odpowiedział na to pan Jan z najwyższą powagą. — Tylko kłopot jest taki: nie mam dziecka własnego, a o cudze do takich doświadczeń trudno. — Jak to, chciałbyś własne dziecko…? — A jakże inaczej? — No to widzę, Pan Bóg dobrze zrobił nie dając ci dziecka… Klonowscy, choć już czwarty rok byli po ślubie, nie doczekali się dotychczas potomstwa. Dopiero w piątym roku narodziło im się dziecko, chłopiec, który potem wyrósł na ładne stworzenie, ale w pierwszej chwili swego pobytu na naszej planecie wyglądał nieco poczwarnie; był czerwony jak burak, pomarszczony, o twarzy pokrzywionej żałośnie: słowem mało nęcący. Matka bardzo cierpiała wydając go na świat i przez cztery noce bezsenne była bliska śmierci. Na koniec usłyszała krzyk nowo narodzonej istoty — i wkrótce o wszystkich cierpieniach zapomniała, uszczęśliwiona widokiem dziecka. Skoro tylko dziecko należycie obmyto i oporządzono, skoro je nakarmiła po raz pierwszy — w słodkim ukojeniu usnęła, rozmarzona i pełna szczęśliwości. Spała tak pięć godzin. Nawet akuszerka znajdowała się przez ten czas w innym pokoju. Cóż zrobił pan Jan? Nie bez wyrzutów sumienia opowiadał sam to wszystko, co zaszło od chwili, kiedy matka usnęła. Jak wyżeł, mówiąc po prostu, czyhał na tę chwilę i — nazwijmy rzecz po imieniu — ukradł własne dziecko i okrywszy je jakimś pledem, potajemnie zaniósł do swego gabinetu, przy czym drzwi zamknął na klucz. Pokój był niezbyt obszerny, miał szyby fioletowe, osłonięte bladożółtą firanką; mebli było tu niewiele: parę foteli, stolik trójnożny, maleńka szafka, zawierająca jakichś trzydzieści parę tomów książek z dziedziny hipnozy oraz przedmioty rozmaite, używane przy eksperymentach. Było ledwie po południu, gdy pan Jan z drżeniem i niepokojem (bądź co bądź własne dziecko) posadził małe, czerwone, niedołężne stworzenie na fotelu i rozpoczął swoje czarnoksięskie praktyki. Spojrzenie jego na małą, bezimienną i pozbawioną woli istotę podziałało jak piorun; dziecko zesztywniało, usnęło i zapadło naraz w stan najgłębszej katalepsji. Wówczas hipnotyzer rzekł: — Słuchaj, duszo nieznana, co do ciebie mówię, a przede wszystkim witaj mi, gościu nasz, na tej ziemi — oto hołd ci składam, wielka i święta tajemnico. Czy rozumiesz mowę moją? Jeżeli jej nie rozumiesz, ześrodkuj całą swą energię i stań się istotą mówiącą… Z natężeniem najwyższym wolę swoją zogniskował w medium. Przyglądał się twarzy uśpionego. Nie było to już dziecko, był to raczej młodzieniec nadanielskiej piękności; było w tej twarzy coś nieziemskiego; z jego oczu przeglądała taka głębia mądrości, że pan Jan zadrżał z trwogi i szacunku zarazem. Czekał z niepokojem. Medium otworzyło naraz usta cudownie pąsowe i zaczęło wydawać jakieś dźwięki. Były to dźwięki niezrozumiałe, ale niezmiernie śpiewne, jakiś język nie znany, raczej muzyka przedziwna, kołysząca do upojenia. Jednocześnie z tą muzyką dokoła medium zaczęły błyskać światła wielobarwne, najprzód iskry, potem smugi, potem cała gama kolorów; medium spoczywało w aureoli barw, które zarazem rozlewały dokoła zapach aromatyczny; przy czym barwy nabierały powoli plastyki i zmieniały się w cudowne, złote, czerwone, lazurowe kwiaty dziwnych, nie widzianych nigdy na ziemi kształtów. Hipnotyzer był olśniony, chociaż nic tego zjawiska nie rozumiał. — Duchu z nieznanych sfer! Jeżeli możesz, wytłumacz mi te cuda! Melodia cichła powoli i wydawała się coraz dalsza, zaś kwiaty barwne blakły i mglały na powietrzu; aromaty zniknęły. Na koniec wszystko umilkło i zniknęło: w gabinecie stało się, rzekłbyś, ciemno i głucho. Na fotelu leżało uśpione dziecko o twarzy młodzieńca, ale pierwotna jego piękność zniknęła; owszem, rysy medium były teraz surowe i ostre, jakby przechodziły rodzaj męki. Pan Jan lękał się, żeby samemu z roli hipnotyzera nie przejść do stanu medium; znajdował się wobec zjawisk tak niespodziewanych, że lada chwila — czuł — jego władza rozkazodawcza osłabnie. Więc zaczął teraz niejako sam siebie hipnotyzować, aby nie ulec przemocy tego nieznanego ducha. Opanował siebie. — Raz jeszcze pytam ciebie: skąd jesteś i kto jesteś? Czy rozumiesz moją mowę? — Rozumiem — odparł uśpiony nieco chropowatym, sztywnym, jakby obcym językiem, ale dopiero z wolna przeniknąłem tajemnicę tego straszliwego zgrzytu i rżenia, które się u was nazywa mową ludzką. Przemawiałem do ciebie naszym językiem — powiązaniem melodii, barwy i aromatu, ale wiem, że go nie mogłeś zrozumieć. Nakazałeś mi wielki wysiłek, który mię męczy, bo mi duszno w tym powietrzu waszej planety. Otom zniżył się do was i przemawiam waszym sposobem. — Dzięki ci, istoto niepojęta — i przebacz, żem cię udręczył, ale chcę poznać tajemnicę, jaka się kryje w twoim zjawieniu. Kto jesteś i skąd przybywasz? — Przybywam z tej krainy, gdzie i ty jesteś — z nieskończoności, bo i ty, choć w innym punkcie — w nieskończoności przebywasz. — Ale… z jakiego punktu nieskończoności? — Jestem z dalekich niebios, z tej sfery, po której krąży sześćset sześćdziesiąt sześć drobnych planet — jedynych planet, rzeczywiście zamieszkanych przez ludzi. — Jak to jedynych? A Mars, Merkury, Wenus, a nasza Ziemia? — Ziemia? To, co wy nazywacie ziemią — my na— nazywamy piekłem i tu za nasze grzechy bywamy strącani, a staje się to w formie narodzin ziemskich. Niejeden z tych tworów dwunożnych a bezskrzydłych, które wy nazywacie ludźmi, jest wygnańcem z Raju. Takim wygnańcem jestem ja! — Jak to z Raju? — Ze sfery naszych planet. One to stanowią ów Raj utracony, o którym mówią wasze księgi święte. Wiem o tym od istot, które po śmierci na waszej Ziemi do nas przybywały. Ja mieszkałem dotychczas na gwieździe Cerery, ale za grzechy moje zostałem tu do was, do piekła, zesłany… Tak właśnie z naszych Edenów na Ziemię został wygnany Adam i odtąd już na wieki pozostało tu jego potomstwo. — Duchu przedziwny! Skąd masz tyle wiadomości o Ziemi? Dlaczego nazywasz ją piekłem? Jakie grzechy popełniłeś? Jaki jest wasz raj? Jak wy tam żyjecie? Czy macie stosunki z innymi planetami waszej sfery? Tysiące pytań jeszcze miał na języku hipnotyzer, ale w czas się spostrzegł, że postępuje wbrew metodzie własnej; jednakże sytuacja była tak wyjątkowa (i niebezpieczna dla pana Jana, gdyż nieustannie przypominał sobie o żonie, akuszerce i dziecku!), że mimo woli chciał w jednym słowie zawrzeć jak najwięcej myśli. — O, za wiele zgrzytu naraz! Za wiele twego szczęku i jęku! Jeżeli nie możesz śpiewać melodyjnie — to powoli skanduj sylaby. — Wybacz, sam o tym pomyślałem. Nie gniewaj się na mnie. Skąd wiesz tyle o Ziemi? — Wiele, wiele przybywa do nas dusz, które były u was — tak jak na ziemi są ludzie, co bywali na naszych planetach. Ale kto na ziemię spływa, ten nie pamięta przeszłości, chyba w pierwszym momencie żywota, kiedy jego dusza tylko przez pół jest na ziemi; przeciwnie — u nas każdy duch wszystkie swoje dawne wcielenia pamięta. Pobyt na ziemi — to dla nich niby sen przykry, deszcz i szaruga wieczna, nieustanna męcząca walka o byt — i krótkie sekundy wytchnienia. Na ziemi człowiek skazany jest na grzech, drapieżność i męczarnię. Od tych duchów wiemy wszystko o ziemi; owszem, dzięki naszej umiejętności sięgania do treści rzeczy, wiemy nawet więcej. Wy jesteście w stanie widzieć tylko pewien drobny zakres rzeczy i warunków, my w każdej chwili, jeżeli trzeba, dostrzegamy cały wszechświat. My krążymy po środkowym kole systemu planetarnego; nie jesteśmy ani tak ciężko z materii zbudowani, jak mieszkańcy Ziemi albo Marsa, ani tak odśrodkowo–gazowi, jak ludzie z Jowisza, Urana, Neptuna. My właśnie sami w sobie przezwyciężyliśmy materię i stanęliśmy nad nią. Na ziemi dusza jest w więzieniu ciała; u nas ciało jest pod władzą bezwzględną duszy. Dlatego to, co wy na ziemi nazywacie zmysłami, czyli zacieśnienie mocy wrażeniowej, u nas właśnie jest wyzwolone. Widzimy i słyszymy daleko więcej i dalej niż wy, a nasze nerwy zastępują wszystkie wasze przyrządy elektryczne… — Mów jeszcze, mów jeszcze! Jakie to są wasze światy? Czy planety wasze komunikują się ze sobą? — Nasze światy to wielka liczba drobnych planet, trzy i cztery razy mniejszych od Ziemi, ale mieszkano ich znajdują się w ciągłym związku ze sobą czy to osobiście, czy przez telepatię. Jeżeli wolę mamy po temu, oblatujemy bezmiary, bo nasza organizacja jest taka że możemy istnieć bez atmosfery, a nawet bez pożywienia. Jeżeli więc między jedną planetą a drugą powietrze jest bardzo rozrzedzone — przebywamy je bez trudności. — Na skrzydłach czy na maszynach? — Bynajmniej. Wola własna służy nam za skrzydła. — Znasz i inne planety? — Znam Palladę, Junonę, Westę, Amfitrytę, Penelopę, Helenę i wiele innych, nie znanych wam. — Ile masz lat? — Nie wiem, jestem nieśmiertelny — albo, ściślej mówiąc, żyję na naszych planetach dwadzieścia ziemskich stuleci. Nie dziw się, że posiadam tyle wiedzy. Nasze istnienie to wieczne poznawanie, to jedyna funkcja naszego bytu. — Ależ Adam… — Są u nas rzeczy niepoznawalne — rzeczy zakazane. Ludzie z ziemi opowiadali mi o miłości waszej cielesnej, a niektórzy mieli o niej tak słodkie wspomnienia, że wielce żałowali utraconego piekła. Te właśnie opowieści o słodyczach miłości rozbudziły we mnie pożądania osobliwe, pod których mocą ciało zaczęło we mnie przeważać nad duchem. Za ten grzech ciekawości zostałem z Raju wygnany, aby poznać tajemnicę cielesności. — A jakże wy się rodzicie? Jak umieracie? Czym żyjecie? — Rodzimy się w ten sposób, że każda dusza, czy to nasza własna, czy z innych przybywająca planet, wybiera sobie ten lub ów kwiat — a u nas kwitną prze—cudowne i bardzo inteligentne kwiaty — i w jego aromatach się pomieszcza. W kielichu tego kwiatu przybiera kształt, mniej więcej podobny do formy ziemskiego człowieka, ale raczej wyanielony i doskonalszy. Rzekłbyś, jest to metamorfoza kwiatu w postać ludzką. Zdaje mi się, że pochodzenie od kwiatów głównie odróżnia nas od was, bo wy pochodzicie od zwierząt. W takiej postaci żyjemy długie stulecia i — można rzec — jesteśmy nieśmiertelni. Nie odczuwamy nigdy tej konieczności, która się u was nazywa głodem. Żywimy się powietrzem, echem, promieniami słońca. Dlatego nie ma u nas walki o byt, nie ma tej okropnej tragedii starć, wojen, zabójstw, nędzy; nie ma u nas walki, przeciwieństw, załamań. Istotą naszej planety i naszej psychiki jest powszechna jedność. Mamy wszyscy jedną, barwną, melodyjną, pachnącą mowę. Mamy jednego Boga, z którym obcujemy nieustannie, choć pełni jego tajemnicy nigdy — wiemy o tym — nie będziemy w możności ogarnąć. — Jakiż to Bóg? Mów mi o Bogu, duchu czysty — ze drżeniem pytał badacz, rozmodlony już niemal wobec swego medium. — O tym mówić nie mogę. Wy, synowie ziemi, żyjecie w sprzecznościach. Nasz Bóg jest poza wszelką sprzecznością — jest utożsamieniem wszystkich przeciwieństw, jest absolutem. Nie zrozumiesz mojej mowy, zwłaszcza jeżeli w waszym ludzkim języku mam mówić. Boga można wypowiedzieć tylko w języku nadludzkim — A więc mi powiedz, jak umieracie? Bo jeżeliś zestąpił na ziemię, to musiałeś umrzeć na swojej planecie. — Umarłem. Ten, który ma umrzeć, zwołuje przyjaciół na ostatnią biesiadę i śród rozmowy o rzeczach nieskończonych odczuwa naraz niepojętą słodycz, Istność jego, rzekłbyś, w mrok przedziwny pełen światła słonecznego przechodzi. W żarze tego stanu umierający, niby w sennej półświadomości, rozpływa się w mgłę, maleje do rozmiarów niewidzialnych i, jak na przykład znajduje się naraz w otoczeniu nowym, w kolisku ciemnym, gdzie powoli dochodzi do niewyraźnej świadomości swego nowego bytu. Na koniec zjawiłem się ziemi, jako istota żywa, w życiu normalnym bezwiedna i pozbawiona pamięci o życiu poprzednim. Moment rozproszenia mego ciała Cererowego był to właśnie moment mego poczęcia na ziemi. Czasami w łonie błyskała mi myśl, że za karę jestem skazany na to więzienie, ale były to chwile tylko; w istocie byłem jakimś ślimakiem czy kijanką, która żyje tylko, by się odżywiać. Dla mnie te narodziny ziemskie — to upadek. Słusznie też byłem ukarany za swój grzech ciekawości. Dziś — przed godziną — skoro tylko znalazłem się na ziemi, zrozumiałem w jednym momencie całą grozę waszego piekła — i krzyknąłem z wielkiej rozpaczy po utraconym raju, ale natychmiast zapomniałem o wszystkim. — A jakże u was przejawia się miłość? Czy są u was mężczyźni i kobiety, czy wy jesteście androginy? — Owszem, płeć u nas bywa dwoista, ale u nas przeważa związek dusz nad związkiem ciał. Połączenie harmonijne dwojga barw, dwojga zapachów, dwojga melodii naszych istot daje pocałunek dusz, tak ogarniający naszą istotę, że nasza jaźń się podwaja. Cząstka tych elementów oddziela się od nas i szuka swojego kwiatu. Muszę dodać, że takie pocałunki dusz mogą tylko w takim razie się urzeczywistnić, jeżeli istnieje realne powinowactwo, symfonia barw, zapachów i melodii. Bez symfonii związek jest niemożliwy. Toteż u nas każdy długo, długo szuka swego uzupełnienia, aż na koniec przy wielkim natężeniu woli na pewno odnajdzie tę bratnią duszę. Tak płynie u nas życie w słońcu i wiośnie… — Jakież są pory roku? — Wiekuista wiosna panuje u nas. My nie znamy śniegów ani burzy, ani potopów. Nie nosimy ubrania, nie budujemy domów, nie znamy własności ani bogactwa, ani nędzy. Życie nasze to myśl, kontemplacja, marzenie. Co dzień opowiadamy sobie nasze sny i widzenia, a twórczość swoją realizuje każdy z nas w samym sobie. Ciało nasze, jak ci już mówiłem, jest jakby silna bateria elektryczna. Wszystkie nasze wynalazki u nas są jakby naturalnie nam dane — w nerwach. Dlatego możemy rozmawiać na odległość; oczy nasze są jak teleskopy. Śmierć u nas to właściwie rozproszenie elektryczności wewnętrznej, a to rozproszenie — to najczęściej wynik grzechu. Coraz nowa fala pytań budziła się w myśli pana Jana. Już go chciał zapytać, jaki tam ustrój społeczny, jaki rząd, jaki parlament, jakie stronnictwa polityczne, jak tam stoi kwestia żydowska, gdy naraz doszły go straszne krzyki z sąsiednich pokojów. Pan Jan poczuł się nagle jak zbrodniarz schwytany na gorącym uczynku. Lęk ogarnął go straszny i jednocześnie poczuł nadzwyczajne osłabienie swojej siły hipnotyzerskiej. Był niespokojny, zdenerwowany, wytrącony z równowagi. W tej samej chwili medium zaczęło na nowo bełkotać swoim językiem, lecz melodia była groźna jak burza, a barwy dokoła medium krążyły ciemne, czarne, purpurowe; twarz medium dziwnie się zmieniła; była to bolesna, pomarszczona twarz starca, a muzyka jego mowy zmieniła się z burzliwego pomruku w jęk bolesny, a potem w zwyczajny płacz małego dziecka. Zapukano do drzwi. — Panie, panie! Pan Jan oprzytomniał. Spojrzał na zegarek, była blisko piąta. Opanował nerwy, instynktowo wytężył wzrok i przeprowadziwszy passy — obudził medium. Konwulsyjny płacz niemowlęcia dał się słyszeć w pokoju. Pan Jan otworzył drzwi. Stała w nich akuszerka. — Co też pan wyrabia, na miłość Boską! Także pan się politycznie zachowuje. Upoważniam pana, że pani mało co spazmów nie dostała. Zabiera pan dziecko, a pan się tyle na tym zna, co kura na pieprzu. Już to szkoda, że pan gdzie nie pojechał we światy. Przed rodzonym ojcem trzeba pilnować dziecka! Biedne maleństwo. Nic nie jadło, a tu matce wzbiera. Jeszcze gorączki dostanie. Też z panem chryja taka. Pan Jan pokornie słuchał baby i oddał dziecko, które, jak się okazało, było mocno przeziębione i chorowało blisko trzy miesiące, w ciągłym niebezpieczeństwie między życiem a śmiercią. Na koniec jednak zdrowy organizm — jak mówił doktor — zwyciężył. Mimo woli pan Jan zdradził się kiedyś przed żoną, jakie to doświadczenie zrobił z synem i jakie zyskał od niego rewelacje. Pani Irena — osoba nadzwyczaj łagodna — wybuchła gniewem i przemówiła do swego męża słowami, jakich on zapewne nigdy nie słyszał dotychczas. Pan Jan niby to uznawał słuszność pretensji żoninych, ale z drugiej strony tak odsłonić tajemnicę bytu, jak to jemu się udało, chyba nikt dotychczas nie uczynił. — O mało mi dziecka nie zabił! — mówiła pani Irena przez lat dwadzieścia w różnych okazjach. Istotnie, dziecko było wątłe, słabowite, chorowite i wymagało nieustannej pieczy i uwagi, co nie bez słuszności matka przypisywała niebezpiecznemu doświadczeniu, jakie z biednym Józiem uczynił ojciec. Pan Jan jednakże był bardzo dumny ze swojego doświadczenia i długi czas jego sprawozdanie miało wielki rozgłos w europejskim świecie uczonym. Jednakże niejaki Dr Wagner z Lipska wykazał, że te wszystkie rzekome rewelacje nowo narodzonego znajdują się w książce pewnego mistyka z wieku XII, nazwiskiem Angelo Mandragora de Catacumba pt. Misteria coelestia. Dzieło to pan Jan istotnie znał i czytał w młodości. Owóż w doświadczeniu z Józiem pan Jan zapomniał o swojej zwykłej metodzie i zamiast nakazać uśpionemu: „mów, co wiesz!” — sam mu dawał zapytania i sam pewnie odpowiedzi mu podsuwał; czynił to nieświadomie, gdyż rzecz pewna, że treść książki bezwzględnie zapomniał. Ale znowu z drugiej strony faktem jest, że Józio z nim mówił i to naprzód jakimś nadziemskim językiem, a potem dopiero ludzkim… A może i to było złudzenie… Może właściwie to on sam, pan Jan — był zahipnotyzowany. Wątpliwości go dręczyły. Rozwój Józia ojciec pilnie śledził przypuszczając że będzie to jakiś wyjątkowy geniusz. Okazało się jednak, że był to chłopiec przeciętny, mało ciekawy do nauki, dość apatyczny, ale natomiast bardzo kochliwy. Wcześnie rozwinął się w nim zmysł erotyczny, ale niestety, Józio w tym kierunku doznał samych zawodów i rozczarowań i jeżeli powróci na swoją planetę — to już pewno nie będzie ciekawy miłości ziemskiej. WŁADCA CZASU We czwartek, z powodu rekreacji popołudniowej, profesor Jan Kanty Szelest wrócił już koło godziny pierwszej do domu, gdzie mu stróż wręczył list oraz mały pakiecik przyniesiony przez pocztyliona. Zarówno list jak i pakiet datowany był z Indii i pochodził od Symforiona Larysza. Larysz był to znany uczony, który z górą rok temu udał się do Indii dla badań nad psychofizyką braminów oraz innymi sprawami związanymi z tym przedmiotem. Larysz znany był głównie w świecie naukowym jako wynalazca nowego mikroskopu zwanego metamikroskopem. Najdoskonalszy mikroskop nie powiększa przedmiotów więcej nad 1500 do 2000 razy. Ciałko rozmiarów 0,0001 milimetra przybiera w nim wielkość 0,15 do 0,2 milimetra. Metamikroskop Larysza zbudowany był w ten sposób, że za pomocą całego szeregu zwierciadełek wklęsłych i wypukłych, połączonych z mikroskopem ulepszonym, badane ciałko odbijało się na ekranie w powiększeniu milionowym, czyli sięgało rozmiarów jednego metra. Profesor Szelest studiował botanikę i badał tajemnicę budowy roślin; interesowało go zwłaszcza krążenie soków, rozwijanie się komórek i zjawisko wzrastania. Uchwycić wzrastanie na gorącym uczynku, ujrzeć istotę wewnętrzną tego fenomenu, przeniknąć objawy, które z tym faktem się łączą — oto było marzenie Szelesta. Profesor Szelest z niezmiernym entuzjazmem powitał metamikroskop Larysza, ale ta konstrukcja nie rozwiązywała jeszcze trudności; dla celów, jakie sobie założył był Szelest, konieczne było opanowanie czasu: jak opanować czas? Jak rozciągnąć moment w bezmiary? Słowem, jak uczynić dla kategorii czasu to, co dla kategorii przestrzeni robi mikroskop? Nad tymi zagadnieniami nieraz długie rozprawy toczył Szelest z Laryszem. Larysz w sprawie istoty czasu miał swoje własne, choć niezupełnie rozjaśnione poglądy i liczył, że mu psychofizyka indyjska niektóre braki jego myśli uzupełni. Od dawna wybierał się do Indii — i gdy wreszcie plan swój urzeczywistnił, zapowiedział, że w danym razie natychmiast go zawiadomi o wyniku swych poszukiwań. Toteż profesor Szelest żarliwie list pochwycił do rąk i otworzył pakiecik. W przesyłce była niewielka flaszeczka, zawierająca sto gramów czerwonego płynu barwy soku wiśniowego. Na wierzchu miała białą kartkę w literach indyjskich, których Szelest nie umiał odczytać, oraz niżej w literach łacińskich: anehaspali. Oto są słowa listu: Kochany Janie Kanty! Mogę ci nareszcie przesłać szczęśliwą wiadomość o naszej sprawie. Przypadek usłużył mi doskonale. Czy pamiętasz naszego kolegę z Paryża, Indyjczyka Radżendra–Lalamitrę? Był to człowiek zarówno głęboko wtajemniczony we wszystkie dziedziny wiedzy europejskie] jako leż i w prastarą mądrość braminów. Nie da się zaprzeczyć, że o ile Europa w technice doszła do wysoki doskonałości, o tyle zaniedbała śledzenie tajemnic duży ludzkiej. Nie dziw też, że co do znajomości zjawisk psychicznych jesteśmy po prostu dziećmi wobec nieograniczonej, bezdennej wiedzy braminów w tym przedmiocie. Przybywszy do miasta Hastinapury, szczęśliwie spotkałem się z Lalamitrą, który zresztą przeważnie oddał się sprawom politycznym. Dzięki niemu jednakże poznałem się z kilku braminami, jak Nisikanta, Czandraloka, Ramasita i innymi, ludźmi ze wszech miar godnymi najwyższego szacunku, zarówno dla swej cnoty jako też mądrości. Ludzie ci zastanawiali się niemało nad istotą czasu. Jest to kategoria wcale odmienna od przestrzeni, jakkolwiek ściśle z nią skoordynowana. Czas ma wartość nie tylko zewnętrzną, ale leż i wewnętrzną. Jeżeli czytamy w księgach indyjskich, że ten a len święty żył dziesięć tysięcy lat — w znaczy tylko, że umiał on godzinę rozciągnąć na setki lat; dzięki potędze swego ducha pomnażał czas wedle woli i zwiększał po stokroć swoje życie, nadając mu niesłychaną intensywność. Podług mądrości indyjskiej dziś i wczoraj i jutro — jest to zawsze to samo. Minuta jedna, strawiona w najwyższej potędze ducha, znaczy tyle co sto lal; na odwrót sto lal, przeżytych roślinnie albo mineralnie, znaczy tyleż co jedna minuta. Rozciągliwość czasu zatem leży w naszej mocy, o czym wiedzą Hindowie i, o ile sobie przypominam, mówił nam Lalamitra, że nawet mają oni pewną tajemniczą roślinkę, która się zowie panem czasu, a która mechanicznie to czyni, do czego inni dochodzą wewnętrzną doskonałością. Bramini mianowicie mają dwie metody utrwalenia, przewyższenia potęgi czasu, panowania nad nim, wreszcie wprost wychodzenia poza więzy czasu. Metoda pierwsza, wyższa — dostępna jest tylko tym, którzy osiągnęli największą dostojność ducha; dzięki długiej uprawie naszych sił duchowych czas na nasz rozkaz się zatrzymuje, cofa w najdalsze wczoraj lub płynie w nieznane jutro; ściąga całe wieki w jedno mgnienie lub przeciwnie, jedną minutę rozciąga na długie stulecia; na koniec, stosownie do naszej woli, czas znika zupełnie, stajemy poza granicą wszelkiego postrzegania czasu, innymi słowy zdobywamy nieśmiertelność. Druga metoda, niższa — opiera się na podkładzie fizjologicznym, mianowicie na zażywce pewnej jagody. Ta druga metoda, mówił mi Nisikanta, dla was, Europejczyków, istot gruboskórnych i mięsożernych, jest odpowiedniejsza, choć nietrwała; pierwszą dopiero za tysiąc lat zrozumiecie. W towarzystwie kilku braminów wyruszyłem w góry Himalajskie, aby dostać tę roślinkę. Jest w trawka zwana anehaspati, tj. pan, władca czasu; przypomina nieco naszą niepbkalankę, czyli agnus castus, ma drobne jagódki pięknej barwy jak nertera depressa. Smak miły — kwaskowaty. Trzy lub cztery jagody wystarczą dla wywołania skutku na piętnaście — dwadzieścia minut naszego czasu pospolitego, który zamienia się w setki i tysiące lal prawie natychmiastowo. Roślinka ta jest bardzo rzadka; rośnie tylko na dwóch szczytach wysokich na dziesięć — dwanaście tysięcy metrów, zwanych Tatravania i Matravanta. Droga prowadzi tam piękna, lecz stroma i niebezpieczna. Jednakże mo przewodnicy bramini doprowadzili mnie szczęśliwie ni szczyty, gdzie zebrałem sobie znakomity zapas anehaspati. Po powrocie do Hastinapury zauważyłem kilkakrotnie tę roślinkę w postaci jagód i przekonałem się, że jej działanie jest wprost cudowne. Mechanicznie rozciągnąwszy czas, widzisz zjawisk cztery–pięć tysięcy razy więcej niż normalnie albo raczej rozbierasz jedno zjawisko r, cztery–pięć tysięcy oddzielnych momentów, przy czym całość przybiera kształty zupełnie nowe, niespodziewane, Odmienne od naszej pospolitej spostrzegawczości. Badania mikroskopowe za pomocą anehaspati otwierają nam światy nie znanych dotychczas tajemnic. Przesyłam ci tę roślinkę w formie syropu, gdyż lękam się aby jagody w tak długiej przeprawie nie zatraciły swej własności. Syrop jest trwały, choć oczywiście nie działa tak potężnie jak świeża roślina. Bierz na jedno doświadczenie nie więcej nad dziesięć — dwanaście kropel, najlepiej w kieliszku dobrego wina burgundzkiego. Uprzedzam cię, że po zażyciu wpadniesz w jedno— lub dwuminutowe omdlenie; polem jednak natychmiast, jakby z odnowioną duszą, możesz do badań przystąpić. Bądź zdrów i pisz mi do Hastinapury o wyniku swoich doświadczeń. Radżendra–Lalamitra przesyła ci serdeczne ukłony; również i moi mistrze bramini, którzy cię znają z moich opowiadań. S. Larysz. Profesor Szelest był oszołomiony. Już czuł się panem czasu, już bez namysłu chciał wypić dziesięć kropel nadesłanego mu płynu, ale się wstrzymał. — Spokoju, spokoju! — powiedział sobie i przede wszystkim mikroskop przygotował, ekran nastawił. Potem zaczął śród preparatów wybierać ten, który mu się zdawał najwłaściwszy. Miał tam różne pleśnie i grzybki, w parafinie utrwalone; miał bakcyle, mikrokoki, spirochety*; miał Labouleniales, niewidzialne mchy kwitnące na ciele żuków wodnych itd. Miał wreszcie porost barwy złotozielonawej, który sam odkrył na kwiatach fuksji, a który od imienia kobiety umiłowanej niegdyś i utraconej zbyt rychło — nazwał Vandamaria Szelesti. Ten więc porost wybrał nasz profesor do badań. W odpowiednie miejsce mikroskopu włożył szkiełko z preparatem, nastawił zwierciadełka i rzucił na ekran. Zapuścił story w laboratorium i natychmiast ujrzał na płótnie obraz, który nie wiadomo dlaczego wydawał mu się dzisiaj zamglony. Obraz ten rozmiarów prawie jednego metra ukazywał się jako nagromadzenie wodnistozielonych kulek ze złotawymi jąderkami; szkliste soki toczyły się z energią poprzez komórki, błyskając tęczowo; potem nastawała ciemność. Profesor nastawił aparat fotograficzny i zdjął obraz. Dopiero wówczas zaczął się przygotowywać do nowej, nie znanej pracy. Wziął nowy preparat Vandamarii — i umieścił go w mikroskopie. W uroczystym nastroju ducha wypił dwanaście kropel płynu z Indii przysłanego — i czekał na wrażenie. W pierwszej chwili nie czuł żadnej zmiany, ale wnet pociemniało mu w oczach i zdawało mu się, jakby zapadał w sen pod chloroformem. Był jednak dość przytomny, aby śledzić stan swego ducha; czuł, że jakiś fluid nowy się w nim rozwija; niby to był on, ten sam, co poprzednio, a przecież inny. Szelest nazwał później ten fluid: multiplicator temporis*. Patrząc dokoła — czuł raczej, niż widział, że świat znieruchomiał; chwilę nasz badacz znajdował się w bezwzględnej ciemności i znieświadomieniu. Naraz się zbudził, bardziej ześrodkowany w duchu niż kiedykolwiek. Czuł w sobie jakby nową potęgę, powiedzmy, bardzo natężone poczucie nowego, czwartego wymiaru — czasu. Spojrzał na zegarek: była godzina 2 minut 12 sekund 37 tercji 5, co szybko zapisał. Na ekranie miał przed sobą obraz ten sam, co przedtem, ale wnet mgła przesłaniająca jego tajniki rozwiała się i szczegóły wydobywały się wciąż wyraziściej. To, co uważał za komórkową plazmę, była to jakby zielonawo—srebrna mgławica, niezmiernie szybko wirująca dookoła osi. Naraz mgławica ta zapłonęła purpurowo i rozpadła się na kilkanaście kulek mniejszych i większych; jedna z nich, centralna, miała rozmiary pomarańczy katańskiej, barwę złotopąsową i w ciemnym laboratorium nawet rzucała rodzaj promieni. Inne — mniej świetne, ale jaskrawe kulki, z odcieniem zielonym — zaczęły krążyć dookoła tej wielkiej kuli czerwonej, każda po swoim kole albo raczej po elipsie. Światło tych kulek bladło powoli i gasło, gdy pomarańcza wciąż świeciła. Krążąc, owe kulki zwracały się raz jedną, raz drugą stroną ku pomarańczy i gdy z jednej strony były oświetlone, z drugiej tonęły w ciemności. Jedna zwłaszcza kulka, najzieleńsza, zwróciła uwagę Szelesta. Nakręcił odpowiednie zwierciadełko mikroskopu tak, że wszystkie kulki wraz z pomarańczą zniknęły i pozostała tylko jedna, którą Szelest nazwał Mea tj. moja; zajmowała ona cały ekran. Błękitnawa, jakby eteryczna błonka otaczała całą sferę Mei. Kula ta krążyła nieustannie dookoła swej osi i raz była świetlana, jakby złota, raz znowu zielonawoszara. Im bliżej się profesor przyglądał ruchom na tej kuli, tym wyraźniej widział olbrzymie przewroty na jej powierzchni; od czasu do czasu z jej wnętrza buchały jakieś dymy i ogniki, to znowu płyn bezbarwny, niby wodospad, walił z błonki otaczającej kulę. Na tej powierzchni Szelest rozróżnił dwojakie pokrycie: twarde, zielonawo–brunatne, które nazwał „lądem”, i błękitnawo—płynne, które nazwał „wodą”. Naraz z błony zewnętrznej zaczął padać bialuchny proszek, niby mąka, a to, co nasz uczony nazwał wodą, przybrało postać szkła. Wybuchy ogniowe ucichły, a to, co Szelest określił jako ziemię — i morze — na pewien czas się ustaliło. Jakby w natchnieniu Szelest wynalazł sobie metodę liczenia obrotów tej kuli i obliczył, że od chwili, gdy ją ujrzał po raz pierwszy w blaskach wielkiej pomarańczy, minęło cztery tysiące lat; od chwili zaś, gdy ujrzał mgławicę Vandamarii, lat siedem tysięcy. Mea była ostatecznie sformowana. Szkło na nowo przybrało postać płynną, a biały proszek zniknął i kula zaczęła się pokrywać mchem zielonym, porostami cudnych kształtów, a w przezroczystym płynie (morzu) ukazały się kolorowe istoty, niewątpliwie żywe, podobne do bakcylów i wrotek. Inne zaczęły biegać w mroku mchu i paproci, a niektóre latały po powietrzu. Nie mógł oczywiście profesor inaczej nazwać tych tworów, jak florą i fauną Mei. Tu Szelest uderzył w pewien sztyfcik mikroskopu, a znakomita część kuli zniknęła; pozostał tylko jej szmat powiększony —do rozmiarów metra. Szmat pozornie był nieruchomy. Ujrzał wtedy profesor niby krajobraz, w którym można było odróżnić (mówiąc po ziemsku) brzeg morza, skały, lasy, puszcze. Tysiące żywych infuzoriów* krążyło po tych przestworzach, pożerając się, walcząc ze sobą, mnożąc się, rosnąc i umierając. Pokolenia mijały za pokoleniami, lata i wieki płynęły, a świat ten się rozwijał coraz barwniejszy i coraz pełniejszy zjawisk nowych. Śród mieszkańców Mei ukazał się twór podobny do jaszczurki, który zaczął naraz chodzić na dwóch tylnych nogach, a przednich używał do walki z innymi. Ten kangur osobliwy (Bacillus bipes* Szelesti) był różnych barw: czerwony, żółty, czarny, biały, niebieski. Szelest zauważył, że ten Przecinek, skaczący jak pchła, a przednimi łapami wyrywający z ziemi mchy i paprocie, walczył ze wszystkimi tworami w wodzie, w lasach i w powietrzu. Nadto zaś jaszczurki owe łączyły się ze sobą stosownie do koloru — i prowadziły zażarte wojny. Biała gromada pożerała czarną, niebieska czerwoną itd. Bakcyle te jednak z niesłychaną energią pracowały tworząc niby–mrowiska. Wydobywszy jakieś świecące blaszki, zaczęły rąbać lasy i skały, budować pryzmatyczne, gliniane domki (niby termity); w łupinach puszczały się na morze. Niedługo też — w wielu miejscowościach — zmieniła się postać Mei; lasy poznikały, a na wyrębach ukazała się sztucznie hodowana śnieć*. Mrowiska otaczano jakby obwarowaniem. Jaszczurki te, jak wiemy, nie żyły ze sobą w zgodzie i na wzór tego, jak mrówka opanowała mszycę, tutaj gromada biała utrzymywała w stanie mszyc gromadę czarną; podobnież gromada czerwona — niebieską. Naraz gromada biała wyruszyła wielką masą przeciw czerwonej — i straszna wojna, trwająca długie lata, zawrzała między nimi. Tysiące ginęło, już to białych, już czerwonych; wreszcie czerwoni upadli do stanowiska czarnych, a niebiescy zajęli miejsca czerwonych w dawnym kraju. I oto znów czerwoni i czarni gromadzili się na jakieś potajemne zebrania — i naraz czerwoni i czarni wyruszyli przeciw białym i niebieskim, i straszną między nimi rzeź sprawili. Teraz zapanowali czarni i czerwoni jako mrówki, a biali i niebiescy służyli im za mszyce. Był zaś pośród białych jeden ze świecącą złotą główką i ten krążył od białych do czerwonych i niebieskich i coś im przekładał… (Niestety, choć rzeczą pewną jest, że owe istoty miały własną mowę — nie masz mikrofonu, co by ją nam utrwalił i zakomunikował!) Z drżenia atmosfery widoczne było, że bakcyle krzyczą oburzone; niektórzy tylko, różnej barwy, stanęli przy złotogłowym, ale pozostała gromada, zbrojna w świecące szpileczki, rzuciła się przeciw nim oraz ich przywódcy — i w mgnieniu oka ich rozsiekli, a złotą główkę odciąwszy, wbili ją na długą szpilkę i tak obnosili po mieście. Obraz ten napełnił melancholią serce Szelesta. Płakał niemal nad tą piękną złotą główką jakiegoś bakcyla najwyższego typu, którego zamordowali barbarzyńcy. Nie chciał już widzieć tej grozy. Odwrócił sztyfcik i znów wywołał na ekranie całą kulę Mei. Zauważył na niej prawidłowe linie, które w pierwszej chwili porównał do kanałów na Marsie. Tu i ówdzie szły metalowe druciki, po których się toczyły puzderka na kółeczkach. Po morzach płynęły liczne łupinki z jaszczurkami różnych barw. Liczba mrowisk znacznie się powiększyła, ale w wielu miejscach było dużo białego proszku. Zwłaszcza koło biegunów znaczne przestrzenie były pokryte niby mączką i szkłem. Z tych stron jaszczurki coraz tłumniej zmierzały do równika. Jakoż kwitnące niedawno lasy znikały, mrowiska padały w ruinę, a wśród bakcylów trwała coraz sroższa walka o byt. Tysiące tworów ginęło w śniegach i lodach, a zwłaszcza pyszne władcy owego globu. Światło dawniej tak promienne, które na Meę padało z wielkiej pomarańczy, było coraz bledsze, a gdy kula odwróciła się na osi — była niemal zupełnie czarna. Momentalnie czas obliczył Szelest: minęło lat trzydzieści. Poruszył znów w sposób właściwy jedno zwierciadełko i znowu ujrzał obraz pierwotny z wielką pomarańcza w środku; ale nie była już ona pąsowa jak przedtem (tj. trzydzieści tysięcy lat temu); miała odcień blado—żółty, który stopniowo przechodził w białoszary, węglanobury i na koniec w zgoła czarny. Noc zapanowała w tym świecie. Z przerażeniem też widział Szelest, że krążenie kulek dokoła czarnej kuli środkowej trwało jeszcze pewien czas, a potem ustało — i naraz wszystkie runęły w otchłań, waląc się jedne na drugie. Ciemność zaległa ekran i niewątpliwie profesor miał prawo sądzić, że w mikroskopie coś się zepsuło i że obraz zniknął skutkiem pęknięcia szkiełek. Ale naraz — po czterech tysiącach lat — w samym środku ekranu błysło srebrne oczko, które, zdaje się, na nowo rozpaliło ogień wewnętrzny tych zwalonych na siebie słońc i planet — i wrychle białozłota, gęsta, płynna masa zaczęła się toczyć wokoło. Rzekłbyś, palingeneza* światów zmarłych. Siedemdziesiąt dwa tysiące lat przeminęło. Nowy okres bytu się rozpoczął. Szelest był oczarowany, gotowy modlić się do Brahmy za łaskę, którą obdarzył Larysza. Jednakże w tej samej chwili, kiedy się zaczynało odrodzenie kosmosu, co zniknął w straszliwej katastrofie, widok cały zbladł i zamarł i Szelest ujrzał na ekranie zwykły, powiększony obraz Vandamarii; splot okrągławych komórek z jąderkami świecącymi, napełnionych sokiem bladozielonym. Anehaspati działać przestało. Szelest spojrzał na zegarek: była godzina 2 minut 23 sekund 51 tercji 38. Cały ten olbrzymi, na siedemdziesiąt dwa tysiące lat obliczony przewrót — powstanie i zagłada potężnego systemu globów — trwał 20 minut, 14 sekund i 33 tercje. MEMORIAŁ DOKTORA CZANG–FU–LI Paryż, w roku 2652 Wyprawa naukowa do szczególnej części świata, zwanej Europą, dokąd wysłany zostałem przez czcigodną Akademię Nauk w Pekinie, dała rezultaty tak nieoczekiwane, że gdyby się okazały prawdą fantastyczne teorie uczonego Lapończyka dra Teene Weene, byłby to po prostu przewrót zarówno w nauce geologii, jak i historii. To zaś, co mi tu pokazywali niektórzy uczeni lapońscy, zresztą wszystko byli wychowańcy naszych chińskich uniwersytetów, wydaje się chwilami rzeczywistością; w istocie jednak jest to szczególna igraszka natury, która lubi naśladować dzieła rąk ludzkich i łudzić osobliwie wzrok i umysł człowieka. Wy, którzy przebywacie w mirtowych i migdałowych gajach Władywostoku (mówiąc dawnym imieniem), czyli Lan–ding–stongu, wy, którzy oddychacie czarowną wonią syberyjskich cytryn i pomarańcz, ani się domyślacie, jak straszne czyni wrażenie pobyt w Europie, pokrytej niemal w całości wiekuistym śniegiem i lodem. Nie sądzę, aby jakakolwiek rasa ludzka mogła tu przebywać, z wyjątkiem może Lapończyków. Samojedów i Kamczadałów, którzy podobno niegdyś mieszkali w północnej części naszego kraju, w Kamczatce, i dopiero w wieku XXII, w czasie wielkiej wędrówki narodów, opuścili Syberię i przenieśli się do Europy wraz z reniferami. Jest to niewątpliwie legenda, oparta na starożytnej baśni o Atlantydzie, a rozpuścił ją wraz z wielu innymi uczony Lapończyk dr Teene Weene. Bądź jak bądź cechą szczególną Europy jest wielkie upowszechnienie renifera, który ma w sobie podobieństwo do naszych jeleni, ale tu służy tak, jak u nas koń i wół; owóż chimeryczny dr Teene Weene, chociaż kończył studia w Pekinie, twierdzi, że za czasów swego pobytu na Syberii znalazł śród wykopalisk kości reniferów i zapewnia, że niegdyś na Syberii żyły renifery i że klimat tego kraju był równie surowy jak klimat Europy. Dzieło dra Teene Weene pt. Epoki lodowe naszej płanety wywołało niemałe wrażenie, gdyż jest to rzeczywiście niebywałe curiosum w dziejach nauki; zwłaszcza niektórzy młodzi Chińczycy — jak wiadomo, młodzież łatwo się entuzjazmuje — przyjęli to dzieło z wielkim zapałem, gdyż paradoks i ekscentryczność zawsze znajdą wielbicieli. Pan Teene Weene, opierając się, jak mówi, na długoletnich badaniach geo– i hydrologicznych z jednej strony, z drugiej na rozkopaliskach czynionych w swej lodowatej ojczyźnie Frankolaponii, a zwłaszcza w tej osobliwe) śnieżno–wzgórzystej pustyni, która się zowie Pustynią Paryską, odkrył, jak zapewnia, rzeczy nadzwyczajne, które z naszego stanowiska bajką śmiało nazwać można. Twierdzi on mianowicie, że jeszcze siedemset lat temu, tj. w pierwszej połowie XX wieku, Europa miała klimat bardzo łagodny, że np. w Kampanii Rzymskie kwitły migdały, cytryny i eukaliptusy jak u nas w Władywostoku; że podobno Rzym stanowił niegdyś potężne imperium, że Rzymianie stworzyli prawo (!?), że Paryż (ta lodowata pustynia) był stolicą wielkiej Republiki i że tu jeszcze w XVIII wieku ogłoszona została tzw. „Deklaracja prawa człowieka”. Tak mówi dr Teene Weene, ale każdy Chińczyk doskonale wie, że istotnym źródłem wszelkich pojęć prawnych na świecie były i będą zawsze Chiny; że tu po raz pierwszy w XX wieku ogłoszono zasadnicze idee wyzwolenia człowieka i tu również powstała pierwsza na globie Republika. Nie będę zresztą polemizował z tak śmiesznymi twierdzeniami jak te, które ogłasza pan Teene Weene. Jeszcze osobliwsze rzeczy opowiada nam on o samej przemianie klimatu w Europie i na Syberii i zapewnia, że przyczyną tego zjawiska był sam człowiek, który rozzuchwalił się nadmiernie i zamierzył kulę ziemską przetworzyć, nie obliczywszy przedtem wszystkich możliwości. Jak to powszechnie wiadomo, Rzym znajduje się na tym samym równoleżniku geograficznym, co Władywostok. Rodzi się więc niepokojące pytanie: dlaczego Rzym jest tak lodowcami pokryty, bezludny i nieurodzajny, gdy Władywostok ma klimat do tyła gorący, że można tam hodować pomarańcze, a nawet daktyle się udają? Oczywiście klimat decyduje o możliwości lub niemożliwości kultury; jakąż kulturę mogą mieć Lapończycy lub Samojedzi, mieszkając w krainie tak zimnej i bezpłodnej, jak Pustynia Paryża lub lodowiska Rzymu? Odpowiedź prosta — bardzo ubogą i nędzną. Zresztą od jakich stu lat szerzy się tu cywilizacja chińska, naturalnie w sposób miarkowany klimatem. Tajemnica owej rzekomej przemiany klimatu Europy i Syberii wynikła — jak mówi dr Teene Weene — stąd, że w początkach XX wieku przekopano w Ameryce Środkowej wielki kanał Carraba, który do dziś istnieje i Chinom niemałe oddaje usługi: skraca nam drogę do Afryki, zamieszkałej przez dość cywilizowane ludy Blankonegrów; jak wiadomo, północ i zachód Afryki stanowi naszą kolonię, gdy południe i wschód opanowali Japończycy. Europa miała niegdyś w pewnej odległości od swych brzegów prąd gorący, zwany Golfsztrom: szedł on od Zatoki Meksykańskiej ku Norwegii, ogrzewając w ten sposób całą Europę zachodnio—północną, gdy południową ogrzewały wiatry afrykańskie. Lapończycy, Samojedzi i inne plemiona mieszkały na najdalszej północy, tam gdzie jeszcze mógł swobodnie żyć renifer. W innych krajach przebywały wymarłe narody, jak Anglicy, Niemcy, Francuzi, Włosi itd. Potomkowie tych ludów, zimnem przepędzeni, wywędrowali do Afryki i Ameryki. Są to ludy szczególnej barwy mlecznokawowej, choć nasz ekscentryczny Lapończyk twierdzi, że byli oni niegdyś bielsi nawet od nas, Chińczyków (!?). Podobno byli bardzo cywilizowani. Dr Teene Weene znalazł nawet (nie śmiejcie się!) w wykopaliskach Paryża przedmioty zamrożone, które, po roztajaniu, okazały się książkami (tak!). Zdawałoby się nadto, że ci bajeczni mieszkańcy Europy mieli alfabet, znali druk i nawet pisali książki! Ot, co znaczy myślenie przez analogię. Co do alfabetu, to — rzecz szczególna — jest to nasz własny chiński alfabet, którym piszę ten list i którym nasze książki się drukują, wynaleziony w XX wieku. Ze zwykłą u obłąkanych konsekwencją mówi dr T. W., że poznał język wymarłych Paryżan; jest on rzeczywiście podobny do języka niektórych grup Blankonegrów afrykańskich, ale nieco odmienny, jakby czytszy i bogatszy. Sądzę po prostu, że dr T. W., któremu niepodobna zaprzeczyć bogatej wyobraźni, musiał z języka Blankonegrów sfingować, że tak powiem, swój rzekomo z mogiły wykopany język wymarłych Paryżan. Jest to język zapewne rodowodu mongolskiego; istotnie, po mongolsku np. „zakochany” zowie się amurai po parysku amoureux. O ile więc taki język rzeczywiście istniał, należałoby go zaliczyć do grupy języków mongolskich. Ale wróćmy do sprawy najważniejszej. Przekopanie kanału Carraba wywołało jeden skutek niespodziewany i nieprzewidziany przez budowniczych tego — jak mówiono niegdyś — arcydzieła sztuki inżynierskiej. Oto mianowicie gorąca woda prądu meksykańsko–norweskiego zaczęła się przelewać z Oceanu Atlantyckiego w głębie Oceanu Spokojnego — z początku w niewielkich ilościach, potem zaś w coraz większych, tak że po upływie stu lat, mniej więcej w roku 2050, Golfsztrom europejski zniknął zupełnie i, można rzec, zlodowaciał. Krainy niegdyś ciepłe, jak Irlandia, Anglia, Skandynawia, Niemcy itd., pozbawione fal prądu gorącego, zaczęły stygnąć stopniowo, oziębiać się i lodowacieć, aż zamarły całkowicie i stały się siedliskiem wiecznych śniegów i lodów; później nieco Iberia, Francja, Włochy — ogrzewane czas jakiś tchnieniem wiatrów afrykańskich — również uległy mroźnym prądom Atlantyku i również zastygły i zlodowaciały. Nawet Afryka się oziębiła. Północ Europy stała się zgoła niezamieszkalna dla człowieka; białe niedźwiedzie tam marzną. Toteż mieszkańcy północnej i środkowej Europy uciekli do Afryki. Urusy przeważnie osiedlili się w Chinach, gdy Włosi i Hiszpanie popłynęli do Ameryki Południowej. W roku 2150 Europa stała się bezludna; pozostali jedynie Lapończycy i tym podobne ludy czuckie, dla których jednak klimat północny stał się zbyt surowy. Konie i bydło, których kości podobno tysiącami znajdują się w Europie, powymierały ze szczętem i jedynym zwierzęciem stał się tu renifer, którego cmentarzyska, jak twierdzi dr T. W., spotykają się na Syberii, Lapończycy wyemigrowali z dalekiej północy i zasiedlili Francję, Włochy i Hiszpanię, gdzie przez sześć tygodni w roku trwa okres cieplejszy, tak że lody nieco tają, a miejscami nawet uboga zielona trawa spod ziemi wygląda. Stolicą Frankolaponii jest Paryż, leżący w pełnej dziwacznych wzgórz Pustyni Paryskiej, gdzie znajdują się osobliwe fenomeny, a zwłaszcza wysoka na trzysta metrów góra zwana Eifla, cała lodem pokryta, formy stożkowatej; w porze zwykłej wygląda jak olbrzymi sopel kryształu lodowego, rzecz w takich rozmiarach nigdzie nie widziana; jednak w cieplejsze dni, kiedy lód zewnątrz taje, widać poprzez jego szkło przezroczyste jakby wiązania metalowe, żelazne, dziwnego, można by powiedzieć matematycznie obliczonego układu. Zjawisko to — przez naszą Akademię Nauk w Pekinie, jedyną instytucję powołaną do badania i określania takich tajemnic — dotychczas wyjaśnione nie zostało. Oczywiście to, co mówi pan Teene Weene, że ta góra lodowata jest dziełem rąk ludzkich i że jest po prostu wieżą, zbudowaną przez dawnych mieszkańców Neolaponii — jest to fantazja, jak wiele innych u tego uczonego, na najmniejszą wiarę nie zasługująca. Z drugiej strony twierdzi dr T. W., że dawniej Syberia właśnie miała klimat tak surowy, jak dziś Europa, a nawet surowszy, a to dzięki zimnym prądom płynącym z bieguna północnego. Owóż w ciągu XXI wieku wszystka gorąca woda Golfsztromu europejskiego poprzez kanał Carraba przelała się z brzegów Atlantyku przez Ocean Spokojny ku brzegom Syberii i powoli zmieniła jej klimat tak, że na początku XXII wieku Władywostok miał klimat dawnej Italii, a Rzym stał się tym, czym niegdyś był Władywostok. Na Kamczatce kwitną dziś migdały i oliwy; w Ziemi Jakuckiej trzy razy do roku bywają żniwa, a pomarańcze i wino znad Bajkału słyną na całym świecie. Na Syberii były niegdyś renifery, ale te lub wymarły jak konie w Europie, lub opuściły gorące kraje sybirskie wraz z tymi plemionami, które je hodowały, a które bez reniferów żyć nie mogą. Ludy te — Jakuci, Tunguzi, Magury, Kamczadały i inne — przeniosły się do zamarzłej Europy i z początku mieszkały w północnej Rosji i północnej Szwecji, a potem również wywędrowały do Nowej Laponii, Nowej Samojedii i innych krain na południu tej lodowatej krainy. Tak mniej więcej przedstawia się hipoteza uczonego Lapończyka — niewątpliwie bardzo śmiała, a która ma wszystkie cechy fantasmagorii. Uczony ten twierdzi, że w miesiącu lipcu i sierpniu, kiedy lody z lekka topnieją, okazuje się, że owe rzekome wzgórza Pustyni Paryskiej to bynajmniej nie wzgórza, ale ręką ludzką budowane gmachy, w ruinie leżące; niektórzy znajdują tam cegły, wyroby ze szkła, metalu, drzewa i inne skamieniałości. Podobno Paryż był niegdyś miastem nie mniejszym od Pekinu. Jak niepowstrzymana jest siła rozpędowa raz pchniętej w ruch wyobraźni — tego dowodzi najzabawniejsze ze wszystkich twierdzeń szanownego mędrca lapońskie—go, które tu podam na zakończenie. Z owych rzekomych książek, pisanych wymarłym językiem paryskim, wyczytał on, że ten naród w połowie XX wieku był właśnie w przededniu realizacji największej reformy, jaka była od początku świata: w przededniu rozwiązania kwestii socjalnej. Że właśnie kiedy zaczęło się budowanie podstaw tej wielkiej przemiany społecznej — ziemia w Europie nagle zaczęła marznąć, temperatura średnia roczna zaczęła opadać (do 3, a nawet 2°C) i wszelka inicjatywa w tej doniosłej sprawie została sparaliżowana Tu już dr T. W. doszedł do ostatecznych krańców fantastyczności. Jakaż idea narodzić się może w takim klimacie? Zresztą czyż mogli owi bajeczni Paryżanie pomyśleć nawet o możliwości rozwiązania tej sprawy, gdy my, Chińczycy, przy naszym klimacie, naszym stopniu oświaty, naszym rozwoju przemysłu i naszym nagromadzeniu ludności dotychczas nie rozwiązaliśmy jeszcze tej kwestii i pomimo reform z roku 2437, 2531 i 2580 znajdujemy się ledwie u jej progu. Oczywiście, bowiem ta bolesna walka, jaka trwa od początku historii między klasą zamożną a klasą ubogą, domaga się rozwiązania i będzie kiedyś rozwiązana, jeżeli nie za naszych czasów, to w XXVIII albo choćby w XXX stuleciu. Ale nie owa Atlantyda legendarna ją rozwiąże, jeno nasza wielka ojczyzna, Republika Niebieska, Chiny — rzeczywista kolebka wszelkiego postępu ludzkiego i wszelkich idei wolnościowych. MIRANDA I W samym początku roku 1919 wrócił Jan Podobłoczny z dalekiej a niedobrowolnej podróży — przez morza i lądy. Zebraliśmy się na jego powitanie u naszych wspólnych znajomych, państwa W., gdzie też zatrzymała się żona pana Jana oraz jego dwoje dzieci, które przybyły z matką ze wsi, spod Nowego Dworu. Oczywiście byliśmy ciekawi, co przeżył i co widział Jan Podobłoczny przez te cztery lata, gdyż wyjechał w roku 1915. — Dawno nie byłem — zaczął Jan — w gronie osób tak miłych i bliskich, i dawno nie miałem tak serdecznej okazji do zwierzeń i wspomnień. Przebaczycie mi więc, jeżeli wzruszony waszą życzliwością, będę może nawet za gadatliwy i nadużyję waszego zaciekawienia. Ale istotnie tak nadzwyczajne rzeczy spotkałem w podróży, że nie będę w stanie powstrzymać się, gdy mi wspomnienia tłoczyć się będą jedne na drugie. Od roku 1915 nagle zaczęły mnie ścigać nieszczęścia, ale zaczynam wierzyć, że wszelkie cierpienie ukrywa w sobie tajemnicę jakiejś przyszłej nagrody. Jakoż za te przykrości, co mnie spotkały, zostałem sowicie wynagrodzony. Początek moich nieszczęść jest bardzo banalny: w kwietniu 1915 roku siedziałem w kawiarni z pewnym znajomym i najspokojniej mówiliśmy o zdarzeniach ówczesnych. Umyślnie podkreślam, że mówiliśmy najspokojniej, gdyż żadnej namiętności ani we mnie, ani w nim nie było. Prowadziliśmy spór: on dowodził, że Rosja wygra; ja zaś — że przegra. Wykazywałem, że nie ma absolutnie nadziei, aby Rosja mogła mieć jakikolwiek sukces; dowodziłem matematycznie przez a plus b. I otóż moja algebra nie podobała się jakiemuś sąsiadowi, na którego nie zwracałem uwagi. Ten widać dobrze zorientowany sąsiad nagle wyszedł, ale wkrótce powrócił w towarzystwie żandarma i wskazując moją osobę oświadczył, że ja wygłaszałem opinie szkodliwe dla armii rosyjskiej i dla państwa, że jestem „porażeniec”, że wróżę pogrom Rosji i tak dalej. Żandarm, wysłuchawszy tego wszystkiego, z wyszukaną grzecznością rzekł mi: — Pożałujcie*. Cóż miałem robić? Pożałowałem. Słowem aresztowano mnie, a wkrótce potem znalazłem się w wagonie i jechałem w niewiadomym kierunku — na północo–wschód. Jakoż zostałem wysłany do Irkucka, a potem nad jezioro Bajkał, do miejscowości Li–cza–cheń. Zarówno w więzieniu jak i w drodze interesował mnie nie tyle mój własny los, ile jedna sprawa, którą się jak najżywiej zajmowałem w czasie, gdy cały świat był opętany wojną. Z przyczyny wady w płucach zostałem uznany za niezdatnego do służby wojskowej i mogłem się oddać innym sprawom. Co do mojej rodziny, to wiedziałem, że jej byt jest zabezpieczony i że nic złego jej nie zagraża. Jedyna sprawa, której, jadąc na wygnanie, żałowałem najwięcej, była to Miranda, osoba tak niepospolita, że drugiej istoty ludzkiej — takiej jak ona — spotkać mi się nie zdarzyło. Pisałem do niej raz jeden, natychmiast po przyjeździe do Li–cza–cheń, i po siedmiu tygodniach otrzymałem odpowiedź z Warszawy; ale potem już wiadomości od niej nie miałem. Da się to łatwo wytłumaczyć, gdyż w owym czasie Warszawę zajęli już Niemcy i oczywiście komunikacja listowa między Rosją a Europą centralną została przerwana. Po powrocie pierwszą sprawą, jaką się zająłem, było poszukiwanie Mirandy: w Warszawie jej nie ma, o czym się dowiedziałem, jak to wam opowiem niezadługo, ale zacząłem starania, by ją odnaleźć w Niemczech albo Anglii. Ponieważ Miranda (właściwe nazwisko Ketty Douglas) była z pochodzenia Szkotką, Niemcy ją zaaresztowali i gdzieś zesłali do Niemiec na pobyt jako obywatelkę z państw nieprzyjacielskich. Niewątpliwie śród obecnych tutaj niejeden, jeżeli nie znał osobiście Mirandy, to słyszał o niej: zapewne też i wielu Niemcom była ona znana i być może próbowali z nią robić doświadczenia; choć, o ile sądzę, w warunkach nienawiści, jaką dyszeli wówczas, żadne eksperymenty udać się im nie mogły. Miranda było to medium tak niepospolite, że historia naszych badań psychofizycznych zna ledwie kilka osobników tego rodzaju. Mianowicie w jej obecności rozwijała się najdoskonalsza, jaką można sobie wyobrazić, materializacja ciała astralnego w postać ludzką. Można powiedzieć, że była to ta sama Miranda, tylko jakby w edycji ulepszonej. Miranda była nieładna, jej astral wprost cudowny. Widmo przybierało formy tak cieleśnie skondensowane, że czułeś bicie jej serca, uderzenia pulsów, tętnienie krwi. Temperatura ciała wizji była niższa od ludzkiej, ale bardzo wysoka. Płynął też od niej dziwny zapach: jakby mieszanina woni fiołków i wilgotnej ziemi. Ale to wszystko jest rzeczą drugorzędną: najważniejsza jest sprawa taka. Od dawna już zajmując się mediumizmem, stworzyłem sobie teorię, do której zresztą samoistnie doszedł badacz węgierski Taratori, że mianowicie materializacja widma odbywa się kosztem dematerializacji medium. Dematerializacja medium może być minimalna, i wtedy widmo właściwie się nie ukazuje; ale w miarę wyższej dematerializacji medium materializacja widma staje się coraz wyrazistsza. Są to wypadki bardzo nieczęste, ale właśnie doświadczenia moje z Mirandą w znakomity sposób stwierdzały tę hipotezę. Widmo (które nosiło imię Lenora) nie zawsze bywało równie całkowite. Czasami ledwie widoczne; czasami jednak pełne, precyzyjnie wykończone, od stóp do głów. I trwałość zjawy bywała niejednakowa: czasami po paru minutach znikała, czasami krążyła śród nas ćwierć godziny z górą. Owóż, o ile Lenora była doskonale zmaterializowana, o tyle u Mirandy dawało się zauważyć zjawisko tego rodzaju, że znikały jej nogi lub ręce, albo inna część ciała (wyjąwszy głowę i tułów). Znikały: po prostu na miejscu rąk czy nóg zjawiała się próżnia; suknia opadała, jakby żadne ciało się pod nią nie ukrywało, co istotnie zostało dokładnie stwierdzone. Z chwilą gdy widmc się rozpływało, nogi Mirandy, że tak powiem, wracał; na swoje miejsce. Niestety jednak takie pełne i długotrwałe materializacje Lenory były dla Mirandy sprawą bolesną i po każdym takim doświadczeniu musiała długo odpoczywać czasem po parę miesięcy. Po prostu mówiąc Lenora zabierała znaczną część witalu, czyli elementu życiowego Mirandy, i niejako skracała jej życie. Ma dwa miesiące przed moim aresztowaniem mieliśmy zjawę wyjątkowo doskonałą. Lenora mówiła; powiedziała tylko te słowa: „Jeszcze nie teraz”. Co prawda nikt nie rozumiał, do czego to się może stosować, ale rzecz najważniejsza, że głos jej słyszeliśmy, głos wcale różny od głosu Mirandy. Po czym uderzyła kilka razy w struny gitary, która była w pokoju, i zagrała kilka tonów bardzo pięknej melodii. Była odziana białą szatą z nieokreślonej materii; kawałek szarfy, którą była przepasana, obciąłem, za jej pozwoleniem (uśmiechnęła się i kiwnęła głową), nożyczkami i zachowałem to sobie: zostawiłem ten skarb w Warszawie, ale gdzie jest w chwili obecnej — nie wiem dokładnie. Miranda miała silne poty i kilka razy żądała wody do picia; pani Z. i pani T. pospieszyły ku niej i przekonały się, że Miranda nie ma ani rąk, ani nóg — i zaledwie trzyma się na krześle. Wyraz strasznego cierpienia był na jej twarzy: widmo krążyło między nami blisko dwadzieścia minut. Medium zaczęło naraz bardzo ciężko dyszeć i zawołało: — Ratunku! Ginę — umieram! Jednocześnie Lenora zniknęła. Medium się uspokoiło. Nogi i ręce ukazały się na nowo. Zapaliliśmy mocne światło: medium siedziało blade jak trup. Miranda po tym seansie była bardzo wycieńczona i przeczuwałem, że będzie musiała dwa — trzy miesiące odpoczywać. Właśnie mijał już drugi miesiąc i Miranda nabierała sił i zdrowia. Gotowałem się do nowego seansu: tym razem, wyznaję, miałem pomysł szatański. Chciałem dematerializację medium doprowadzić do ostateczności, a widmo Lenory utrwalić na czas dłuższy: przynajmniej na sześć godzin! Co będzie wówczas? Czym się stanie medium? Czy zniknie zupełnie, czy też jakaś jego cząstka zostanie? A jeżeli medium zniknie — czy powróci na ziemię, czy nie powróci? Czy serce Mirandy tę przemianę wytrzyma? Jak będzie wyglądało trwanie Lenory? Jak się astral będzie zachowywać? Były to problematy, które rozważałem sam ze sobą, gdyż tej tajemnicy nikomu nie chciałem powierzyć. Jedyny człowiek, któremu bym ośmielił się ten plan odsłonić, był to Paracels Nirwid, nasz kolega, którego znaliście prawie wszyscy. Człowiek ten doszedł być może do ostatecznej granicy naszej wiedzy o naturze i materii; do granicy, gdzie się byt przelewa w Niebyt i vice versa. Odkrył on zasadniczy pierwiastek, z którego całe istnienie się składa, i nazwał go Nirwidium. Dziwne to ciało niczym innym właściwie nie jest, jeno punktem bezwymiarowym, czymś zupełnie bezcielesnym i niematerialnym: atom doprowadzony do swej ostatecznej i rzeczywistej niepodzielności. Jest to owa Nicość pierwotna, z której Bóg stworzył świat. Nauka — jak wiemy — nie przyjęła na razie teorii Nirwida i przeczy istnieniu Nirwidium, ale ściśle biorąc jest na drodze ku jej uznaniu. Na nieszczęście Nirwid w roku 1912 tragiczną śmiercią zginął w Paryżu, jako ofiara swych badań naukowych. Nie mogłem mu więc o tym powiedzieć i nie mówiłbym o tym wcale, gdyby nie to, że w podróży swojej natrafiłem na kraj, gdzie Nirwidium jest znane — zarówno teoretycznie jak i praktycznie. Również i Mirandzie nic nie mówiłem, gdyż zapewne ten eksperyment nigdy by się nie zgodziła, a trzeba dodać, że nasze medium było zawsze przytomne i nie wpadało nigdy w katalepsję. Tak więc sam w sobie gryzłem tę tajemnicę, gdy oto naraz znalazłem się w Li–cza–cheń nad Jeziorem gajkalskim lub, jak miejscowa ludność mówi, Dalaj–Nor (Święte Morze). Li–cza–cheń leży nad Irkutem w miejscu, gdzie ta rzeka wpada do Bajkału; leży u stóp wysokich, tysiąc — dwa tysiące metrów liczących gór Chamar–Dabon porośniętych jodłą i świerkiem. W jeziorze są foki, a nadto liczne gatunki ryb, przeważnie jesiotry, łososie i sumy; liczne też napotyka się ptactwo: mewy, czajki, dzikie kaczki, żurawie, rybitwy i tak dalej. Przyjechałem tam w maju, kiedy się zaczynało lato i było bardzo gorąco. We wrześniu zaczęły się mrozy, a w listopadzie i rzeka, i jezioro pokryły się lodem. Sprawiłem sobie dobre futro niedźwiedzie i zauważyłem, że zima tutejsza, mroźna, ale równa i jednostajna, ma dla mnie skutki dobroczynne. Istotnie, gdy nadeszła wiosna 1916 roku wszystkie moje cierpienia płucne gdzieś pierzchły: przeciwnie, miałem oddech pełny i szeroki — i tu dopiero zacząłem rozumieć, jak ważną funkcją naszego życia jest oddychanie. Sztuki oddychania nauczył mnie mój gospodarz, u którego władza wyznaczyła mi kwaterę. Li–cza–cheń jest to raczej wieś niż miasteczko. Mieszkańcy są pochodzenia mongolskiego, wyznają wiarę buddyjską podług nauki Lamy tybetańskiego i ogólnie zowią ich „Lamaici”. Jednakże z dawnej wiary pogańskiej pozostało w ich obyczajach niejedno, jak na przykład łączność urzędu kapłańskiego z czarnoksięstwem; przy czym talent czarnoksięski rozwija się tu również pod wpływem nauki jogów indyjskich, która wprowadziła do ich praktyk pewne metody psychiczne, dawnym szamanom nie znane. Mój gospodarz był właśnie arcykapłanem naszego osiedla. Wyznać muszę, że rzadko się napotyka ludzi tak zacnych i czystych, tak bezinteresownych i życzliwych jak moi Lamaici z Li–cza–cheń. Są to zresztą ludzie prości i nieoświeceni. Ich pojęcia o budowie państwa i polityce są arcynaiwne. Panowanie Mikołaja II uważają za bardzo nieszczęśliwe. Cesarz źle rządzi i dlatego krowy mało mleka dają. Przez parę lat ostatnich susza wypaliła trawę na pastwiskach i krowy miały nie dość pożywienia. Zarówno tę suszę, jak i brak mleka Lamaici przypisywali złym rządom cesarza Mikołaja. O wojnie wiedzieli, ale mało ich obchodziła: była tak daleko! Gazet nie czytywali; od czasu do czasu tylko jakieś wieści dopływały do nas. Głównie interesują ich krowy, rybołówstwo, a także polowanie na ptaki, lisy, niedźwiedzie. Chaty budują z drzewa i gaolanu; sadzą żyto i jęczmień, które tu się nieźle udają. Mają stare pieśni o bogach i bohaterach, a nadto kapłanów, którzy umieją robić cuda. Mój gospodarz — człowiek bardzo czcigodny — był, jak mówiliśmy, kapłanem, a zarazem przechowywał tradycje dawnych szamanów–czarowników. Był on sędzią w sprawach cywilnych i kryminalnych; dawał śluby, błogosławił nowo narodzonych, grzebał umarłych. Przepowiadał przyszłość, wywoływał deszcze, odpędzał burze i pioruny, odnajdywał zaginione krowy albo rzeczy ukradzione; wypędzał diabła z opętanych, leczył choroby podług systemu lekarzy tybetańskich, zwanego żud–szi, wywoływał umarłych i rozmawiał za ich pośrednictwem z najwyższym Buddą. Była to bardzo poważna władza moralna i społeczna naszej miejscowości i nawet przedstawiciele rządu rosyjskiego z nim się liczyli, a niższe stopnie nawet porady u niego szukały. Z gospodarzem moim zaprzyjaźniłem się wielce i nieraz gadaliśmy o zjawach, jakie on widywał lub wywoływał. Szaman dziwił się, skąd ja znam jego tajemnice i uważał mnie za wielkiego czarownika. W istocie sztuka mediumiczna była po wszystkie czasy i we wszystkich krajach jedna i ta sama — i stąd jest wielkie podobieństwo jej procedury i zjawisk. Europa tylko zarzuciła tę sztukę, gdyż inną poszła drogą, ale teraz i ona do niej powraca — przy tym z zasobem większym wiedzy pozytywnej. Przyglądając się praktykom szamana przekonałem się, że jest on naraz i magnetyzerem, i medium: na tym polega jego siła. Szaman nie był wcale zazdrosny, kiedy ludność zwracała się do mnie w różnych sprawach; młodzi mówili mi o swoich troskach miłosnych, kobiety żądały zaklęć przeciw bezdzietności, starsi poszukiwali środków na choroby lub poprawę gospodarstwa. Szaman sam chętnie słuchał moich wskazań — podobnie jak ja chciałem skorzystać z jego doświadczenia. Mnie głównie zastanawiał problemat, czy u mego szamana w czasie transu przy materializacji widma odbywa się dematerializacja ciała, jak to było u Mirandy. Oczywiście nic mu o tym nie mówiłem, ale rzecz obserwowałem. Szaman dla swoich czarów wprowadzał się sam w stan katalepsji; jego pomocnik, przyszły szaman, miał obowiązek budzić go po pewnym czasie, choć mój gospodarz mógł też sam sobie nakazać, że się obudzi o takiej a takiej godzinie; czynił to jednak dla nauk; i ćwiczenia swego następcy. Czasami ja zastępowałem pomocnika. W czasie katalepsji szamana ukazywało się widmo które przemawiało językiem mongolskim, bardzo mało mi znanym, tak że nic go nie rozumiałem. Kilka razy jakby z ogromnym trudem, duch mówił po polsku Powiedział mi raz: Warszawę zajęli Niemcy. Innym razem mi powiedział: „Mirandę wywieźli (Niemcy) do Mmmburga.” Nazwę miasta wybełkotał niewyraźnie. Owóż u mego szamana dematerializacja odbywała się, ale w stopniu bardzo nieznacznym. Mianowicie jego ręce i nogi stawały się nieco szczuplejsze niż w stanie normalnym, ale nie znikały jak u Mirandy. Byłoby rzeczą nader cenną zważyć ciężar szamani w czasie jawy i w czasie transu, ale niestety nie miałem odpowiedniej wagi. Choć zagadnienie moje było bardzo nęcące, krępowałem się jednak robić ten eksperyment, gdyż, o ile by ten stary szaman zniknął i, dajmy na to, nie powrócił —to mógłbym łacno uchodzić za jego zabójcę — i wywołać niezadowolenie lub zemstę gościnnych i dobrych ludzi, śród których losy kazały mi zamieszkać. II Pewnego dnia, w czerwcu roku 1917 przyszedł do miejscowy uradnik* i powiedział mi, że cesarz Mikołaj został pozbawiony tronu, że w Rosji jest rewolucja, że teraz jest wolność i republika — i zacznie się raj na ziemi; że wszystkie pieniądze z kazny* zabrali i rozdają ludowi i że wszyscy będą bogaci, pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy na wieść tych wszystkich przewrotach, była taka, żeby natychmiast opuścić granicę tego nowego raju ziemskiego i przedostać się gdzie bądź do innych krain. Istotnie, wszelkie władze zmiękły i osłabły zupełnie; po prostu przestały być czynne. Pożegnałem swoich gospodarzy i całą ludność wioski Li–cza–cheń, a mogę bez przechwałek powiedzieć, że mnie żegnano ze łzami w oczach; wynająłem następnie czółno i brzegiem Bajkału wyruszyłem na południe, a później znów nieco na północ do Zatoki Prowalskiej i ujścia rzeki Sekengi; rzeką dotarłem do Kiachty, a potem do Urgi. W ten sposób znalazłem się w granicach Republiki Chińskiej. Jakiś czas przesiedziałem w Chinach, skąd wyjechałem do Japonii. Cel mój był ten, by siąść na jakiś okręt angielski lub inny i tą czy ową drogą dotrzeć do Europy, by zamieszkać na przykład w Szwajcarii albo w innym państwie neutralnym. Świat chiński i japoński bardzo mnie zaciekawiał i gdybym nie był tak żądny powrotu do Europy, chętnie bym oddał się badaniu tutejszych stosunków. Widziałem tam dużo rzeczy godnych uwagi, ale po większej części są one powszechnie znane, gdyż wielu podróżnych dziwy te opisywało. Innym razem opowiem wam szczegóły mego pobytu w Państwie Niebieskim i w Krainie Wschodzącego Słońca: tu wspomnę jedynie o małej wycieczce, którą, będąc w Japonii, uczyniłem w towarzystwie kilku innych cudzoziemców na wyspę Rakaszimę. Z Jokohamy, gdzie jakiś czas przepędziłem, przeniosłem się do Hakodate, głównego portu wyspy Jezo, gdyż mówiono mi, że w najbliższym czasie odjeżdża stąd okręt angielski do Indii. W odległości najwyżej dwunastu kilometrów od Hakodate leży niewielka wyspa Rakaszima; zewnętrznie niczym szczególnym ona się nie odznacza, ale ma jakąś nie zbadaną dotychczas tajemnicę czy to gleby, czy klimatu, która sprawia, że ludzie urodzeni na tej wyspie żyją odwiecznie i nigdy nie umierają. Po prostu nie są w stanie obliczyć, ile lat przeżyli na świecie. Jest ich na wyspie koło tysiąca osób, mężczyzn i kobiet. Dawniej było ich więcej, ale ci, którzy się przenieśli na ląd albo na sąsiednie wyspy, rychło umierali. Pozostałych instynkt samozachowawczy powstrzymuje od wyjazdu i za nic w świecie Rakaszimy opuścić nie chcą. Trafiają się zresztą osobniki znudzone tym jednostajnym odwiecznym istnieniem, osobniki spragnione końca — i ci czasami wyjeżdżają do Hakodate lub gdzie indziej przeczuwając, że znajdą tam rychły odpoczynek w grobie. Ludność przedstawia typ mieszany: są małego wzrostu jak Japończycy, ale krępi jak Ainosy i jak oni mają ciemną cerę i wielkie brody, najczęściej szpakowate, a czasami prawie białe. Ci ludzie nieśmiertelni wyglądają na osoby lat pięćdziesiąt–pięćdziesiąt pięć i już tej formy nigdy nie zmieniają: jest to niby edycja ne varietur. Żyją sobie spokojnie z połowu ryb, pereł, z wyrobu szkatułek, lalek, zabawek, które toczą z drzewa, laki, muszelek, tkaniny. Rolnictwa nie uprawiają, gdyż chleb i ryż dostają i sąsiadów za swoje towary; natomiast hodują kozy i owce, których mlekiem i serem się żywią. Przypuszczałem, że ludzie, którzy tyle nieskończonych lat żyją na ziemi, muszą mieć nadzwyczajne wspomnienia, doświadczenie bogate, mądrość niezgłębioną. Niestety — zarówno ja, jak i moi towarzysze — rozczarowaliśmy się boleśnie. Czas przestał dla tych ludzi istnieć; wskutek nieustannego ich trwania czas stał się dla nich kategorią zgoła niewyczuwalną; żyli poza czasem. Nie istniało dla nich ani wczoraj, ani jutro. Zaledwie jak przez mgłę pamiętają dzień poprzedni: nie wiedzą o niczym, ani co do siebie, ani co do swojego rodowodu, bytu, stanowiska. Roboty swoje wykonują mechanicznie, jakby cudzą ręką. Zatracili wszelką ciekawość, wszelkie pożądanie, wszelką namiętność. Robią wrażenie ludzi niemłodych, ale rześkich i zdrowych; o ile ktoś zachoruje, w ciągu dwóch — trzech godzin wraca do zdrowia sam przez się. Pomimo tę rześkość pozbawieni są wyobraźni, zdolności do podziwu, uczuć erotycznych. Nie umierają, ale też nie rodzą się zupełnie. Nie oczekują niczego, nie spodziewają się żadnej przemiany, żadnej przyszłości. Życie ich jest jednostajne: bez smutku i bez radości, bez cierpień i bez upojeń. Są jednak niezmiernie do życia przywiązani i o śmierci wiedzą tylko z opowiadań i tych wypadku, gdy jakiś obcy śród nich zamieszka i umrze. Rząd japoński mało się nimi zajmuje, ale kilku urzędników zawsze tu przebywa, którzy reprezentują państw. Owóż dla tych obcych klimat jest dziwnie szkodliwy i zazwyczaj umierają przedwcześnie. Nam, którzyśmy tu na dwa dni przybyli, powietrze wydawało się szczególnie duszne i niezdrowo upajające. Taka jest wyspa Rakaszima i jej mieszkańcy. Po dwóch dniach wróciliśmy do Hakodate. Jeden z podróżnych, pastor anglikański, gdyśmy z politowaniem mówili o smutnym losie tych ludzi, z». uważył: — Przekonaliśmy się, że nie umierać to nie znaczy być nieśmiertelnym. Brak cierpienia jest nieszczęściem nie mniejszym niż samo cierpienie, a kto nie przewiduje śmierci i kresu, tego życie jest pozbawione wszelkiej pobudki do życia. Śmierć jest to wielkie i mądre prawo boskie i stanowi najkonieczniejszy warunek istotnego życia. Z Hakodate nazajutrz odpływał niewielki statek angielski „Return”, który jechał na wyspę Cejlon. Siadłem na ten okręt przypuszczając, że z Cejlonu prędzej czy później dostanę się gdzieś bliżej Europy. Pogodę mieliśmy bardzo piękną i byliśmy wszyscy przekonani, że dojedziemy na miejsce szczęśliwie. Istotnie, aż do Singapore losy nam sprzyjały, również bez zdarzenia przepłynęliśmy cieśninę między Wyspami Abdamańskimi i Nikobarskimi. Nie więcej jak sześć do siedmiu stopni równikowych dzieliło nas od Cejlonu, gdy nagle stanęliśmy nad brzegiem zagłady. Po Morzu Indyjskim krążyły przed paru laty korsarskie okręty niemieckie, które ściśle biorąc zostały już wszystkie zniszczone, ale tu i ówdzie pozostawiły one miny podwodne, bardzo niebezpieczne dla pływających statków. Trafiały się też, choć rzadziej w tych stronach, łodzie podwodne. Ale nie łódź podwodna nas zgubiła, tylko zabłąkana mina. W pobliżu Cejlonu na taką minę wpadliśmy niespodzianie. Okręt zaczął się chwiać i w wodzie pogrążać. Byliśmy gotowi na śmierć. Niewielu nas było: razem z załogą koło sześćdziesięciu osób. Mieliśmy dwie łodzie ratunkowe. Kapitan nasz na jedną chwilę przytomności nie stracił. Natychmiast kazał łodzie spuścić na wodę i wszyscy po kolei zaczęli skakać z pomostu do czółen. Obliczywszy przekonaliśmy się, że pozostało nas czterdzieści jeden osób; reszta widać utonęła. Podzieliliśmy się na dwie grupy: w jednej łodzi było dwudziestu ludzi, w drugiej dwudziestu i jeden. Ja znalazłem się w tej drugiej. Wyspa Cejlon była już niby we mgle widoczna i wszystko zapewne dobrze by się skończyło, gdyby nie to, że naraz szaleć zaczęła straszliwa burza. Łodzie nasze się rozłączyły: jedną fale poniosły na Wschód, jakby ku Wyspom Andamańskim; drugą, w której byłem ja — na południo–zachód. Kołysana wiatrem, wstrząsana bałwanami morskimi nasza łódź co raz napełniała się wodą i znów przeczuwaliśmy, że nam śmierć zagraża. Ale może i to byśmy przetrwali, gdyby nie rafa podwodna, o którą naraz łódź nasza uderzyła i strzaskała się na szczęty. Ostatnia nasza godzina nadeszła. Znalazłem się na bezgranicznej toni fal bez żadnego oparcia. Nikogo z moich towarzyszów nie mogłem dostrzec ani w pobliżu, ani z dala. Widocznie oderwało mnie od nich i byłem dość daleko; instynkt kazał mi się uchwycić kawałka strzaskanej łodzi. Byłem na świecie bezwzględnie sam jeden jak w swoim czasie Odyseusz. Szczątki naszej łodzi widziałem rozproszone: tu je, boki, tam dno, ówdzie deski pojedyncze, lina, wiosła. Dopłynąłem do liny i przywiązałem nią siebie d0 tej części rozbitego czółna, która dotąd była moim oparciem. Burza już od piętnastu minut ucichła i mogłem to wszystko czynić z pewną swobodą. Chwyciłem też wiosło — i tak starałem się płynąc w kierunku, który powierzyłem instynktowi. Byłem przekonany, że nie zginę. Wkrótce też ujrzałem gęsty tuman, który niewątpliwie był wybrzeżem jakiegoś lądu lub wyspy. Sześć lub siedem godzin aż do wyczerpania wiosłowałem, by się do tego brzegu dostać. Na koniec, dzięki składając Bogu, znalazłem się ni piaszczystym cyplu nie znanego mi kraju. Odwiązując się i grzejąc na słońcu przemokłe szaty i przemokłe ciało, patrzałem wokoło zaciekawiony, co mię tu oczekuje. Cypel był długi może na ćwierć kilometra, żadną trawą ani krzewami nie porosły; był zupełnie płaski jak i część lądu, którą mogłem dostrzec w dalszym jego ciągu. O drugie ćwierć kilometra zaczynał się grunt podnosić i krajobraz, gęstym lasem porosły, był pagórkowaty, dalej zaś dostrzegłem wcale wysoką górę, mającą do sześciuset metrów wysokości. Zdaje się, że na szczycie tej góry widniały jakieś zabudowania, ale było zbyt daleko, bym coś mógł twierdzić na pewno. Ryłem zresztą bardzo zmęczony i oczy mi się kleiły; nadto upajał mnie dziwnie zapach hiacyntów, migdałów i kwiatu cytrynowego zapewne z tych lasów idący. Osuszywszy nędzne moje łachmany, ubrałem się na nowo i poszedłszy nieco głębiej w wybrzeże, znużony zasnąłem kamiennym snem człowieka, który w jednym uległ dwa razy rozbiciu okrętu i łodzi. III Kiedym się obudził, nawiasem mówiąc przerażająco głodny, ujrzałem dokoła siebie kilka postaci ludzkich, zarówno mężczyzn, jak kobiet, których widok wywołał w mojej duszy taki podziw, że mi się przypomnieli ci podróżnicy greccy, co to do obcych krain zajeżdżając, pytali napotykanych mieszkańców: „Czy jesteście bogowie, czy ludzie?” Mogą na innych gdzieś planetach przebywać istoty o tyle od nas doskonalsze, że w stosunku do nas są jak bogowie. Takimi istotami zdali mi się ci ludzie, którzy mnie otaczali. Mówili coś między sobą szeptem bardzo śpiewnym, ale tak, że ich prawie nie słyszałem: widać nie chcieli mnie obudzić. Jeden tylko z tych szeptanych wyrazów dopłynął do mego ucha, gdyż kilka razy go powtarzali. Angleza–ingleza — mówili, jak domyślam się, o mnie, uważając mnie za Anglika. Postawę mieli szlachetną, wzrost dorodny; piersi naprzód podane i czy to w nieruchomości, czy w ruchu, odznaczali się wielką elastycznością. Cera ich była biała, znacznie bielsza od naszej, alabastrowa z odcieniem różowym. Kobiety miały bujne włosy na głowie spięte przepaską, mężczyźni zaś byli wygoleni na sposób rzymski Włosy były różnych odcieni, zarówno ciemne, jak jasne — i podobnież oczy. Typów znaczna rozmaitość, tak że nie było między nimi podobieństwa, choć i różnica niezbyt jaskrawa. Wszyscy wydawali się w pięknym wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat i od ich osoby wiało czarem młodości i wdzięku. Zwłaszcza ich uśmiech i spojrzenie miało w sobie coś tak powabnego, że można by rzec, rozkochałem się w nich wszystkich w jednym momencie. Kobiety tutejsze, sam nie wiem do jakiej klasy należące, wydawały mi się tak wytworne jakby jakieś księżniczki zaklęte albo siostry owej Mimozy Shelleya, co śród kwiatów kroczyła po ogrodzie uśmiechnięta i smętna. Jedna zwłaszcza, w pięknej szacie różnych odcieni barwy lila, mimo woli budziła w mojej pamięci słowa, którymi Dante uczcił Beatryczę: Tanto gentil e tani’ onesta parę La donna mia, quand ell’ altrui saluta… Suknie ich były różnej barwy: lila, purpurowej, zielonej; krojem zaś przypominały szaty greckie — a drobne ich nóżki opierały się na trepkach przewiązanych rzemieniem. I mężczyźni nosili jakąś odmianę stroju greckiego, rodzaj chlamid barwy popielatej, szarej, sinej. Wszyscy mieli na sobie wiele ornamentów złotych:: naramienniki, łańcuchy, pierścienie. Nadto każdy z mężczyzn nosił u boku narzędzie przypominające krótki miecz z rodzaju misericordia. Niewiasty miały w ręku woreczki, w których zapewne ukrywały się jakieś przedmioty. Wyznaję, że marzeniem moim było, aby się w tych woreczkach znalazło jakie mięsiwo, trochę chleba, trochę wina. Choć niezbyt świetnie wyglądałem w swym poplamionym i poszarpanym ubraniu, na widok ich powstaniem i zacząłem pokłony im składać, gestami pokazując zarazem, że jestem głodny. Ponieważ znalazłem się w krainie, gdzie wiele zjawisk odbywa się zupełnie inaczej niż u nas, nie dziwcie się zatem, że co chwila zaskoczony jakim dziwem — dziwowałem się nieustannie. I teraz właśnie oniemiałem z podziwu. Słońce w owej chwili stanęło na samym środku nieba; było południe i promienie jakby pionowo spadając na ziemię przepłynęły, rzekłbyś, przez postać nie znanych mi istot, jakby zlały się z nimi w jedność nierozdzielną; na mgnienie oka ludzie owi rozpłynęli się w promieniach i zniknęli, jakby ich nie było zupełnie. Sądziłem, że to były zjawy senne. Ale po chwili ujrzałem ich na nowo, a tak się zachowywali, jakby nigdy nic nie zaszło; snadź o tym nic nie wiedzieli; było to wyłącznie moje wrażenie. Wówczas dopiero zauważyłem niesłychaną subtelność ich ciała, ich jakby zamgławność i przezroczystość; rzec by można, że ciało ich, będąc ciałem, jednocześnie było jakąś zjawą bezcielesną. Wyznaję, że na nowo zacząłem się wahać, myśląc, co to za jedni: może aniołowie? Jedna z kobiet — owa Beatrycze — otworzyła swój woreczek i wyjęła z niego złote puzderko, z którego podała mi rodzaj kulki rozmiarów nieco większych niż ziarnko kawy. Aby mi pokazać, co mam czynić, sama wzięła do ust taką kulkę; zaczęła ją ssać tak, jak się ssie landrynki. Naśladowałem ją, uśmiechając się sam do siebie, choć zresztą i moja bogini też się uśmiechała. Owóż w miarę ssania czułem w ustach coraz to inne smaki; tak jak bym kolejno coraz inne pochłaniał potrawy, a zawsze takie, które w danej chwili były dla mego organizmu konieczne. Byty też smaki zupełnie mi nie znane, ale bardzo miłe. Była to cała symfonia smaków. Sam proces ssania sprawiał mi dziwną rozkosz i gdym pastylkę w całości pochłonął, poczułem się syty, rześki i pełen siły. Zacząłem nowymi pokłonami dziękować tym aniołom, że mnie raczyli nakarmić. Oni zaś ruchem jakby tanecznym zbliżyli się do mnie i zaczęli mówić. Mówili zaś czystym sanskrytem, starożytnym językiem Indii, który dziś rozpadł się na różne narzecza, skarłowacial i zwyrodniał, ale tu, na tej wyspie, przechował się w swej najszlachetniejszej formie. Poznałem ten język, gdyż miałem o nim, bardzo słabe zresztą, pojęcie: uczył mnie jego elementów nasz kolega uniwersytecki, Marek Aureliusz Wrzesień; ale umiałem niewiele i zapewne nic bym nie zrozumiał, gdyby nie to, że ich mowa miała jakiś szczególny akcent i melodię, tak że choć była mi obca, stawała się przejrzysta i tak zrozumiała, jak zrozumiała bywa muzyka. Kazali mi mówić moim językiem: mimo woli i ja wpadłem w ich akcent i melodię, i choć mówiłem z nimi po polsku — rzecz prawie nie do wiary — oni mnie doskonale rozumieli. Był to także jeden z dziwów naszej wyspy. Jak mi to później wytłumaczyli moi wyspiarze, wszystkie języki, choć mają rozmaitą postać zewnętrzną, mają duszę jedną i tę samą. Owóż oni przenikać umieją poza ciało dźwiękowe języka, w jego esencję astralną; własny język umieją też w jego esencji podawać. Dlatego rozumieją wszystkie języki i umieją zrobić swój język zrozumiałym dla wszystkich. Przekonałem się o tym później, gdym rozmawiał z dziećmi: mówiły one inaczej i nie mogłem się z nimi porozumieć. Wyjaśniłem im pobieżnie historię mego wygnania, ucieczki z Syberii i wyprawy na okręcie, który wpadł na minę podwodną. Wreszcie historię o tym, jakem się znalazł na ich wybrzeżu. Prosiłem ich o gościnę na krótki czas, gdyż chciałbym jechać do Europy, o ile się znajdzie jaki statek angielski. Wyraziłem im swój podziw; wyznałem, że ich uważam za istoty wyższe od ludzi. Z wielką radością przyjęli moje oświadczenia i — nagle, o dziwo! (ciągle tu muszę wołać: „o dziwo!”) dwaj mężczyźni, którzy stali przy mnie, unieśli się w powietrze i polecieli jak ptaki w stronę gor. Gdy zdumiony byłem tym zjawiskiem, owa bogini w sukni lila różnych odcieni (miała na imię Damajanti) powiedziała mi z uśmiechem: — My tu wszyscy umiemy latać po powietrzu. — Jakże się to dzieje? — Taka jest nasza natura. — Ależ nigdzie na świecie tego nie ma. Nasze samoloty, cóż to za ciężkie maszyny? — Nie od razuśmy do tego doszli. Ale już z górą od stu lat to znamy — od ostatniej rewolucji. — Rewolucji? Czyż to śród aniołów możliwe są rewolucje? — O, my nie jesteśmy anioły. — Ale bądź jak bądź istoty wyższe niż ludzie. — Może tak, a może nie! — Któż wy jesteście? Jak się nazywa wasz kraj? — Nazywa się Suriawastu. — Suriawastu? Gród Słońca? — Tak — i dlatego zowiemy się Solari albo Słońcogrodzianie. Zajmujemy środek tej wyspy. Oprócz naszej Republiki są tu jeszcze dwa państwa wcale inaczej zorganizowane niż Suriawastu. Na Zachodzie siedzą Telury, na Wschodzie — Kalibany. Kiedy mnie tak pouczała Damajanti, dwaj mężczyźni, którzy na skrzydłach polecieli, z niedaleka widocznie wrócili wózkiem bez konia; był to rodzaj samochodu z materii jakby rogowej urobionego. Wózek ten był mały, na dwie osoby, z jednym siedzeniem, i na przodzie miał rodzaj steru. Kazano mi siąść do tego wózka, a wraz ze mną siadła Beatrycze. Reszta towarzystwa, uprzejmie pożegnawszy się z nami, poleciała powietrzem ku górze, na której leżała stolica kraju. Mój czarowny woźnica szepnął parę słów do wózka, ujął za ster i ruszyliśmy. Skoro tylko minęliśmy piaszczysty cypel nadbrzeżny, znaleźliśmy się na płaskowzgórzu coraz to wyżej się wznoszącym. Były tam wszędzie pięknie uprawne pola ryżowe i pszeniczne, a śród nich wielkie kwadraty obsiane kwiatami: już to krzaki różane, hiacynty, tulipany, migdały, cytryny i tak dalej. Szerzyły one po powietrzu upajający zapach, który się mieszał z zapachem żywicy płynącej z lasów cedrowych. Zauważyłem, że Damajanti pełną piersią wdycha te zapachy i tak się nimi przenika, że sama wkrótce zapachniała wonią tych aromatów. Wysokie palmy kwitły wszędzie po drodze, ale były też dęby, topole, graby tu i cedry. Na pastwiskach liczne krowy, owce i kozy. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy przez wsie i miasteczka pełne ludzi nie mniej dostojnie wyglądających jak ci, których ujrzałem po przebudzeniu. Po drodze stały liczne posągi miejscowych bogów, których znaczenie później mi wytłumaczono. Podziwiałem sprawność mojej Damajanti, jak manewrowała sterem naszego samochodu, który sunął w górę Ze znaczną prędkością po gościńcach doskonale ubitych, równych i szerokich. Zaznaczyć muszę, że samochód zachowywał się wprost jak istota świadoma i że bardzo mały był wysiłek mojej przewodniczki: wózek, rzekłbyś, toczył się sam przez się. Niezwykle czarująca była moja Słonecznianka i poczułem do niej jakąś niezgłębioną sympatię. Wydawała mi się jakby istotą znajomą. Gdzie? Skąd? Jakim sposobem? A jednak było w niej coś takiego. I czułem z jej strony coś niby sympatię dla mnie. Jednak tyle mnie zagadek dręczyło, że chciałem przede wszystkim dotrzeć do ich rdzenia. Jedziemy więc do stolicy, do Suriawastu. Suriawastu to znaczy Gród Słońca. Nazwa ta przypomina Citta del Sole, Civitas Solis, którą opisał podróżnik włoski z XVII wieku, Tommaso Campanella.* Była to szczęśliwa kraina, w której się urzeczywistniły wszystkie ideały społeczne, o jakich my dzisiaj zaledwie marzyć śmiemy jako o utopii. Campanella za ten opis wyprawy do nie znanej Hesperii został wtrącony do więzienia, a dzieła jego spalono przez kata, gdyż była to gorzka krytyka egoizmów świata ówczesnego, a zarazem rząd obawiał się, że gdy się ludność dowie o tej ziemi obiecanej, opuścić gotowa własne wsie i miasta. Czyżby to była owa Citta del Sole? Campanella ogłosił dzieje swej wyprawy w połowie wieku XVII, to znaczy z górą trzysta lat temu. Nikt jej później nie odwiedzał. Ileż zmian mogło zajść od tego czasu? Jak musiał się posunąć rozwój tych ludzi doskonałych? Sam już widok tych Solarów był czymś tak imponującym, że, choć Europejczyk, czułem się od nich znacznie niższy. Nie widziałem tu co prawda ani kolei żelaznych, ani kominów fabrycznych, ani wielkich targowisk, ale na każdym kroku widoczna była tak szlachetna kultura, że nasza wydawała mi się przy niej wielce pierwotna. Wielu rzeczy nie rozumiałem zupełnie: na przykład wszędzie tu po wsiach i po miastach widziałem budynki, które przypominały formą suszarnie zbożowe, pospolite na Białorusi, ale znacznie wyższe i obszerniejsze; przy tym budowane były z tego samego materiału co nasz samochód. Nie spotykałem tu nigdzie tego, co się w Europie nazywa „ludem”. Wszystkie napotykane osoby zdawały się należeć do najwytworniejszej klasy. Po drodze rzadko kiedy trafiali się przechodnie, co najwyżej dzieci, które zresztą niczym się nie różniły od naszych dzieci europejskich: tak samo biegały, latały, skakały, biły się, krzyczały. Zawsze gdzieś obok znajdowała się kobieta, która czuwała nad nimi. O ile byli starsi chłopcy — czuwał nad ich zachowaniem mężczyzna. Wielu było latających w tę i ową stronę po powietrzu; niektórzy witali się z sobą, zatrzymywali po drodze rozmawiając; przy czym jak ptaki umieli trwać zawieszeni w powietrzu. Przyglądając się tym wszystkim rzeczom wspomniałem, że Campanella wyspę, na której mieści się Słońcogród zowie Taprobane. Zapytałem swą Beatryczę: — Gdzie tu leży wyspa Taprobane? — Ano właśnie to nasza wyspa. — Kraj wasz jest mało znany, ale trzysta lat temu pewien Włoch imieniem Campanella opisał waszą Republikę. Czy znacie to nazwisko? — Ja go nie znam, ale będzie o tym wiedział albo sam Metafizyka, albo minister Mądrość. Serce mi bić zaczęło: to się zgadza ze słowami Campanelli. — Cóż to znaczy? — Zdaje mi się, że ty coś wiesz o tym wszystkim. Ale ci powiem: w kraju naszym najwyższy naczelnik nosi tytuł Słońce albo Metafizyka, gdyż na zasadach metafizyki kieruje naszym życiem. Pomagają mu trzej ministrowie: Miłość, Mądrość, Potęga — a bacz, że są to trzy główne atrybuty Boga i że ich esencję streszcza Metafizyka, czyli Słońce. — A więc nie ma wątpliwości. To jest Citta del Sole Campanelli na wyspie Taprobane. — Słońce wszystko wie; on ci to wszystko powie. — Daleko to jeszcze do stolicy? — Dla nas, co latamy po powietrzu, odległość prawie nie istnieje. Ale dla ciebie, co musisz jechać wózkiem, od brzegu do miasta jest dziesięć jodżan (kilometrów). Te wózki są dla naszych dzieci, dla chorym dla przewozu rzeczy w ogóle, gdy latanie jest ni’ możliwe. Dzieci nasze latać nie umieją. Podjeżdżamy teraz pod samą górę. Zaczynał się gościniec ślimakowaty, prowadzący do jakiegoś punktu centralnego. W tej chwili moja towarzyszka wydobyła z woreczka małą flaszkę i rodzaj kielicha, do którego wlała trunek bezbarwny proponując, abym się napił. Był to nader miły w smaku nektar ognisto–lodowaty, który mnie wzmocnił i doskonale orzeźwił. — Często tu do was przyjeżdżają ludzie z Zachodu? — Trafia się, owszem. Ale w ogóle my ich unikamy Trudno by się nam porozumieć. Mamy i na tej wyspie podobnych. — Jak to podobnych? — Telury i Kalibany są do was podobni. Tak jak Anglicy, ludzie drapieżni. — Alboż my jesteśmy drapieżni? — To ci Słońce wyjaśni. Tak o was tu mówią, że wy się mordujecie nawzajem, że walczycie ze sobą o rzeczy nędzne i marne, że zapomnieliście ducha. Jesteście pogrążeni w mroku i niższości. Zmysły macie niedorozwinięte: nie przewyższyliście sami siebie, a namiętność popycha was w stronę piekła. Wreszcie i zewnętrznie się różnimy. My umiemy latać, a wy nie. Wy robicie maszyny, a nam to niepotrzebne. Wszystko czynimy wolą własną. A przy tym jedna rzecz, to… — To co? — Proszę się nie obrazić. Wasze ciało ma przykry zapach. Musiałam tyle aromatów się nałykać, że aż cała przesiąkłam wonią kwiatów, aby twój zapach zagłuszyć. Kiedy przyjedziesz do miasta, musimy cię wykąpać. Mimo woli uśmiechnąłem się, a zarazem przykro mi się zrobiło, że tak nieszczególne wrażenie wywieram na tej osobie, którą miałem zamiar traktować jako swą Beatryczę. Mówiła to z nadzwyczajnym wdziękiem i rzeczywiście nie mogłem się obrazić. Tylko po prostu zbiła mnie z pantałyku… Nasza cywiwilizacja zupełnie tym Solarom nie imponuje: uważają się za twory doskonalsze. Rzeczywiście subtelność ich ciała znacznie przewyższa naszą: jest to jakby motyl wobec poczwarki. Tymczasem podjeżdżaliśmy pod miasto, którego mury i kamienice były widoczne. Ruch na gościńcu był znaczny; samochody podobne do naszego były liczne: niektóre bardzo obszerne. W jednym widziałem blisko czterdziestu chłopców ze starszym, zapewne nauczycielem. Na widok mój zaczęli wołać: — Inkleza, inkleza! Moja bogini rzekła mi poufnie: — Musimy cię przebrać po tutejszemu, bo cię będą prześladować dzieci, które u nas mają wielką swobodę. — Ale — rzekłem — dzieci nie są do was podobne, raczej do nas. — Bo muszą one przejść przez stan czysto ludzki, zanim się podniosą i wyzwolą z więzów materii. — Nie bardzo to rozumiem. — W tych dniach właśnie odbędzie się święto wyzwolenia; mój brat cię zaprowadzi. W tej chwili z wyżyny powietrznej spłynął ku nam Solar i zatrzymawszy się koło wozu, zawołał: — Damajanti! — Wasiszta — bądź pozdrowiony! Oto mój brat — rzekła do mnie. — Bracie, zatrzymał się tu u nas Anglik — rozbitek. Musisz go przyjąć w swoim domu. — Miło mi będzie. Lecę tylko na Pole Marsowe, żeby tam jedną rzecz stwierdzić, i za siedem minut będę w domu. Uprzedzę żonę o tym cudzoziemcu, któremu niechaj się szczęści. Poleciał w swoją stronę, my zaś, tymczasem płynąc śród wonnych ogrodów podmiejskich, powoli wjeżdżaliśmy do miasta. IV. Suriawastu do dziś zachowała typ, jaki opisuje Campanella. Chociaż mury są dziś niepotrzebne, jednakże nie zburzono ich wcale. Miasto rozmiarami zdaje się większe od Rzymu lub Kopenhagi; mury ma wysokie, grube, z białego wapienia budowane; siedem bram prowadzi do miasta, a każda brama odpowiada jednej z planet. Świątynia każdej z planet stoi tuż koło bramy, a przy niej posąg odpowiedniego boga–opiekuna planety. Świątynie budowane są z materiału takiego samego jak nasz samochód i owe wieżyce podobne do suszarni. Jakkolwiek szczegóły miasta poznałem dopiero później, to jednak opiszę je od razu, aby już do tych szczegółów nie wracać. Miasto ma w punkcie centralnym bardzo obszerny rynek, formy kolistej, na którym stoją najważniejsze świątynie i budynki, a w samym środku forum wysoka na sto dwadzieścia metrów wieża, na której galerii szczytowej straż czuwa nad bezpieczeństwem kraju. Ponieważ — jak to zauważyłem rychło — Solari mają zmysły daleko potężniejsze od naszych, widzą zatem znacznie dalej, tak że dostrzegają wszystko, co się dzieje w kraju oraz po jego stronie wschodniej i zachodniej; o ile zaś chcą, obejmują wzrokiem jeszcze dalsze widnokręgi. Miasto dzieli się na dwanaście kwartałów, które promieniowato rozchodzą się z centrum: każda dzielnica odpowiada jednemu ze znaków zodiaku. Każda dzielnica ma szeregi ulic przeplatanych zielenią ogrodów, które tworzą jakby równoległe ulice, obok zieleni i kwiatów wszędzie tu słychać śpiew i muzykę. Jak nie zauważyłem tak zwanego „ludu”, tak samo je widziałem dzielnic ubogich. Domy wszystkie są z materiału podobnego do szkła albo z tegoż rogowego materiału co świątynie i suszarnie, najwyżej bywają dwupiętrowe i mają wszędzie balkony i galerie. Zdaje się, 2e schodów tu nie ma: ludność, umiejąc latać, od razu unosi się na swoje piętro i tamtędy przez okno dostaje się do domu. Najciekawszy był plac centralny, na którym tuż pod wieżą i jako jej podstawa mieści się Świątynia Słońca, która jest zarazem Świątynią Metafizyki; tu przesiaduje główny naczelnik Republiki oraz jego służba pomocnicza. Tu również jest główna sala Rady Państwowej, w której zbierają się ministrowie i mędrcy przez naród wybrani. Świątynia ta ma daleko i głęboko idące podziemia, w których mieszczą się rozmaite wielkiej wagi urządzenia. W pobliżu są tu trzy świątynie oraz Ministeria Miłości, Mądrości i Potęgi, a nadto inne budynki niezmiernej wagi, które poznałem później, a które wszystkie wiążą się z wytwarzaniem i przetwarzaniem pramaterii, zwanej Nirwidium oraz praenergii, zwanej Nerwidium. Później wam wytłumaczę, jakim sposobem tu, na tej dalekiej wyspie Tapobrane, ludzie doszli do tej samej nazwy, jaką swemu pierwiastkowi nadał Nirwid. Na ulicach był pewien ruch kołowy, jednakże nasz wózek i moja osoba budziły niemałe wrażenie. Cudzoziemcy rzadko się tu zdarzają. Co do mojej Beatryczy to widziałem, że jest osobą znaną powszechnie. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety witali ją życzliwie, podnosząc ręce do góry. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed niewielkim domem, odosobnionym, i wyszedł mój gospodarz imieniem Wasiszta wraz ze swą żoną; gospodarz przedstawiał typ energicznego mężczyzny, jakby żołnierza, i jak wszyscy miał u boku misericordię. Damajanti rzekła: — Oddaję ci tego cudzoziemca pod opiekę. Ten Anglik jest rozbitkiem i czeka na okręt, coby go zawiózł za Zachód. Jest znużony, głodny, w szatach nietutejszych. Wykąpcie go w Wodzie Nirwidialnej, dajcie mu posiłek należyty i przystrójcie go w nowe suknie. Cudzoziemiec dziwi się wielu rzeczom, których nie widział w swoim kraju, więc mu wyjaśnijcie, czego nie rozumie, i odkryjcie mu tajemnice, które można odkryć. Pozostawiam mu wózek, aby mógł z niego korzystać. Bądź pozdrowiony, cudzoziemcze! Żegnam ciebie! Zacząłem jej dziękować za uprzejmość i przepraszać, że jako obcy niejedną mogłem jej przykrość uczynić. Pocałowałem ją w rękę; była to śliczna, biała, delikatna, pachnąca dłoń królewny. Uśmiechnęła się i z daleka — symbolicznie — pocałowała mnie w czoło. I znów zaczęło mnie dręczyć pytanie, że jednak jej osoba nie jest mi nie znana; ale skąd ja ją znam? Co za jedna? Nie byłem w stanie sobie przypomnieć i zacząłem przypuszczać, żeśmy się znali w żywocie poprzednim. W chwili, gdy mnie Damajanti całowała w czoło, zjawił się ten sam mężczyzna, który mi sprowadził samochód. Był to, jak się okazało, mąż mojej przewodniczki. Przyznam się, że mnie ta wiadomość dotknęła w serce jak małe ukłucie. A ja jużem zaczął marzyć. Ach! fanto gentil e tam’ onesta pare… Odlecieli. Wasiszta oraz jego żona, rodzaj Andromachy, poprosili mnie do środka. Przede wszystkim, zgodnie z rozporządzeniem siostry, Wasiszta zaprowadził mnie do kąpieli. Była to wanna jakby majolikowa, do której wlał mi sam wody dziwnie błękitnego koloru, temperatury umiarkowanej dwadzieścia siedem stopni Reamura i przesiąkłej aromatem orzeźwiającym. Wykąpałem się z rozkoszą i poczułem się po tej kąpieli nadzwyczaj wzmocniony, a tyle ze mnie wypłynęło wszelkiego potu, że byłem jakby nowym człowiekiem. Nigdy żadna kąpiel na mnie tak nie oddziałała. Naraz, tak mi się zdawało, zaczynało mi się w oczach rozjaśniać; lepiej rozumiałem tutejszych ludzi. W czasie mojej kąpieli Wasiszta wyszedł, ale w pewnej chwili powrócił, i gdym się wycierał ręcznikiem, oblał mnie jakimś czarującym pachnidłem, bardzo subtelnym, które przeniknęło moje całe ciało. Jednocześnie przyniósł mi suknie krojone podług mody miejscowej, tak że gdyby nie moje gruboskórne ciało, niczym bym się nie różnił od Solarów. Później zaproszono mnie na posiłek. Wszedłem do sali, gdzie na sposób wschodni stół był niski, a zamiast krzeseł — poduszki na ziemi. Nie znany mi instrument (ale nie gramofon) sam przez się grał piękne melodie. Właściwie na stole była tylko kryształowa ważka, w której mieściły się pastylki w rodzaju tych, jakimi rano częstowała mnie Damajanti. Było nas przy stole troje, to jest moi gospodarze i ja. Naśladowałem ich we wszystkim: każde wzięło po jednej pastylce i właściwie to stanowiło cały obiad. Nadto widziałem, że jednocześnie brali w ręce wazoniki kwiatów stojące na stole przed każdym z nas i wdychali ich aromat w sposób specjalny, którego nie mogłem się nauczyć. Jak mi później wytłumaczono, zapachy stanowiły nie mniej poważną część pożywienia, jak i owe tajemnicze pastylki. Nadto była tam na stole karafka wody źródlanej i mała flaszka napełniona płynem bezbarwnym. Gospodarze poczęstowali mnie troszką owego płynu, który rozrabia się wodą i sami sobie podobny trunek przygotowali. Trunek to był milszy nad wszelkie wino. Na tym skończył się obiad. Musiałem raz jeszcze opowiedzieć swoją historię oraz moje spotkanie z panią Damajanti i jej towarzystwem i jednocześnie z trudem przypomniałem sobie, do kogo podobna jest Damajanti? Ale i ja byłem ciekawy; zapytałem mego gospodarza, co to za potrawa te pastylki, co to za napój — i skąd się bierze? — Jest to wyrób sztuczny, ale my go znamy od dość dawna. Daje on nam sumę należytą wszystkich pierwiastków koniecznych do odżywiania ciała i uwalnia nas od walki o jadło, która u was, ściśle biorąc, całe życie zapełnia: widzimy to u Telurów, u Kalibanów i u Anglików. Jedna pastylka dziennie zupełnie wystarcza; ale dwie, nawet trzy, nie zaszkodzą. — Od jak dawna wy to znacie? — Od ostatniej rewolucji. W owym to czasie nasz Minister Mądrości Agastia wynalazł zasadniczą materię bytu — niejako astral materii — i nazwał go Nirwidium. — Nirwidium — zawołałem zdumiony, aż zimny spłynął mi po czole: przypomniał mi się Nirwid, jego teorie naukowe, jego tajemnicza maszyna i jego śmierć tragiczna. — Tak, Nirwidium to znaczy po sanskrycku mniej więcej tyle co „ciało niewidzialne”. Nie wszystko mogę ci o tym powiedzieć, bo jestem w służbie Potęgi, ale ktoś z Ministerium Mądrości lepiej ci to wytłumaczy. Bez Nirwidium nie bylibyśmy tym, czym, jesteśmy. Gdyż Nirwidium wyzwala nas od ciała pierwotnego, w którym dziecinne przepędzamy lata, a w którym wy trawicie cały żywot. Zauważyłem, że tu nikt się nie wstydzi przyznać, że czegoś nie wie. Zresztą nie bardzo rozumiałem jego ostatnie słowa. (Ale do kogo podobna jest Damajanti?) Gospodarz mówił dalej: — Następnie Nirwidium, żywiąc nas, jak to widziałeś, umożliwiło nam rozwiązanie bardzo zawikłanej sprawy socjalnej. Po prostu zmieniło naturę człowieka: bez zmiany człowieka nie zmienisz społeczności. Na koniec Nirwidium dało nam siłę niezwyciężoną: ten maleńki mieczyk, który widzisz, jest dostateczny, by trzymać w odwodzie bardzo liczną armię. Tysiąc żołnierzy naszych wystarczy przeciw stu tysiącom wrogów. Byłeś dzisiaj na mieście i widziałeś spokój zupełny, a tymczasem my jesteśmy w przededniu wojny. Z jednej strony idą Telury, z drugiej — Kalibany. Za dwa, trzy dni będzie wojna. — Jeżeli jesteście tak potężni, czemu ich nie podbijecie? — Dla wielu powodów: nie chcemy do swej republiki wprowadzać elementów niższych, a nadto uważamy, że dobrze jest mieć nieprzyjaciół, gdyż ci zmuszają nas do czujności i stałego pogotowia. Gdybyśmy ich podbili, mielibyśmy w organizmie zarazek szkodliwy i — stracilibyśmy czujność. Niewolników zaś mieć nie chcemy. — Jakże działa ten mieczyk, jeżeli wolno zapytać? — Pokażę ci to innym razem. Będziemy mieli ćwiczenia wojskowe jutro lub pojutrze. — A teraz jeszcze proszę mi powiedzieć, co to za napój? — Jest to diament płynny. Na naszej wyspie jest niezliczona ilość diamentów, a zresztą za pomocą Nirwidium umiemy przetwarzać węgiel na diament. Również za pomocą pewnej reakcji Nirwidium diament się skrapla i staje się tym płynem bezbarwnym, który piłeś. Zazwyczaj mieszamy go z sokiem winogron i mamy wino nad wina! Pani Siakuntala, żona mego gospodarza, mało się odzywała w czasie naszej rozmowy. Umiała za to milczeć w niezmiernie miły sposób, co jest rzadkim talentem. Od czasu do czasu zbliżała się do instrumentu muzycznego, gdy milknął, i na nową melodię go nastrajała. Nagle spojrzawszy w okno, rzekła: — O, idą moi rodzice. Jakoż wkrótce wszedł do izby piękny starzec o postawie senatora z dostojną niewiastą, jaką być musiała Wolumnia, matka Koriolana. Pokłoniłem się tym czcigodnym osobom, które już o mnie były uprzedzone przez Damajanti. Ale Wasiszta z wielkimi pochwałami mówił o Angliku (ciągle mię tak nazywano). Starzec powiedział: — Dzieci drogie, mija właśnie trzydzieści lat, jak żyję z waszą matką; ponieważ niewiele życia zostaje mi na ziemi, przeto postanowiłem wziąć z nią ślub. Słyszę, że będzie wojna; przed wojną zatem chcę tę ceremonię odparawić. Nowe zdziwienie, jak rozumiecie, ogarnęło moją duszą. Siakuntala, kobiecym instynktem wiedziona, zrozumiała moje zdziwienie. — Angliku — powiedziała — osobliwe ci się zdaje co usłyszałeś. Wiedz zatem, że u nas ślub nie jest początkiem współżycia dwojga ludzi, ale jego uwieńczeniem i zakończeniem; on to współżycie zatwierdza. Jesteśmy w wyborze ukochanych swobodni, choć podlegli Ministrowi Miłości; ale żyjemy z sobą bez żadnej sankcji prawnej i o ile wybór okaże się mylny, rozchodzimy się bez gniewu i żalu. Jednakże są to wypadki nader rzadkie, gdyż u nas zarówno mężczyźni, jak kobiety mają bezwzględną skłonność do jednożeństwa przez całe życie. Można powiedzieć śmiało, że Ministerium Miłości rzadko się myli i bardzo trafnie dobiera tych, których ma w związki połączyć. — A cóż tu ma do roboty Ministerium! — Ministerium ma wiadomość o wszystkich młodzieńcach i pannach w kraju: zna doskonale ton i barwę ich dusz. Osobna statystyka prowadzi się w tym kierunku. Owóż ludzie są dwoiści: jedni raczej wolą tożsamość tonu i barwy, inni przeciwnie — kontrast. I o tym wie Ministerium i wynajdzie zawsze każdemu z młodzieńców odpowiednią dziewicę i w danym razie sprowadza ich na jedno miejsce: jest to piękny ogród zwany Radżiwa, o dwadzieścia parę kilometrów do Suriawastu. Można powiedzieć, że ze spraw miłosnych usunęliśmy przypadkowość. Stoimy zawsze wobec konieczności. Dlatego u nas każdy prawie związek dwojga ludzi jest stały i pewny. Czasem trafia się omyłka, bo nie ma nic doskonałego. Po wielu latach, które każda para określa sama, następuje uwieńczenie związku — gody ślubne — uroczystość, w której nie ma fałszu. Ponieważ jestem z części świata, w której przy pozornej monogamii panuje w rzeczywistości wielożeństwo zauważyłem z pewną nieśmiałością: — Czy kochankowie zawsze są sobie wierni? Czy ich nie nuży ta jednostajność? — Nie ma tu żadnej jednostajności. To zależy Od bogactwa duszy. W jednej kobiecie jest czterdzieści cztery kobiet; w jednym mężczyźnie czterdziestu czterech mężczyzn. Należy to umieć ze siebie wyłonić i w drugiej osobie wywołać. Ten, który jak motyl przelatuje z kwiatka na kwiatek, żyje w złudzeniu, że szuka i znaleźć nie może. Należy się zatrzymać na jednym bogu, na jednej idei, na jednej miłości. Don Juan umiera nienasycony dlatego, że nigdy nie znalazł tego punktu ostatecznego, do którego dążył. My umieramy nienasyceni dlatego, że nikt z nas nie jest w stanie do samego dna wyczerpać nieskończoność drugiej duszy. I to jest metoda, pomyślałem, alem nic nie powiedział, bo jako człowiek zepsuty uważałem, że jednak Don Juan wybrał lepszą cząstkę. Tu wtrącił się do rozmowy stary Wiśwamitra: — Muszę ci powiedzieć, szanowny Angliku, że u nas stosunki ludzkie nie są oparte na żadnym specjalnym kodeksie prawnym. Każdy prawo nosi sam w sobie i rzadko się zdarza, aby ktoś postąpił wbrew istotnemu prawu przyrodzonemu, które tkwi w samej naturze naszych czynów. Jeżeli się zdarzy, że ktoś popełni błąd i straci w sobie drogę prawdziwą, zwraca się do Ministerium Mądrości, aby mu jego wątpliwości rozwiązało. Tak właśnie bywa i w stosunkach miłosnych. Zaczynałem ich rozumieć. — Ojcze — powiedział tymczasem Wasiszta — gość nasz jest znużony i zapewne chętnie by się przespał. Uwolnijmy go więc od siebie na parę godzin i zaprowadźmy do sypialni. Ale przedtem jeszcze parę słów chcę dodać. Ojciec ma wysoki urząd w Ministerium Mądrości i wiele mógłby temu Anglikowi powiedzieć. Nie dziś, oczywiście, ale jutro może by ojciec wyjaśnił mu rzeczy, których ja nie znam, a o które właśnie gość mnie rozpytywał. — Bardzo chętnie — rzekł starzec. — Zajdź do mnie jutro na śniadanie, to pogadamy; co będę wiedział, to ci powiem. Ja wiem oczywiście nie wszystko: jeden Metafizyka wie wszystko. Sam uznałem, że czas iść na spoczynek. Bo choć mię wzmocnił obiad i płyn diamentowy, to jednak tyle godzin walki na morzu odczuwałem w kościach! Dano mi pokój na pierwszym piętrze. Pokój, jak w ogóle tutaj, mało co wyższy nad wzrost człowieka. Łóżko niskie, prawie na ziemi, ale szerokie, miękkie i wygodne. Gospodarz sam mi rozesłał pościel; w ogóle służby nie ma tu zupełnie: każdy sam sobie służy. Wkrótce usnąłem głęboko i roiły mi się po głowie już to Li–cza–cheń i szaman, już to Jezioro Bajkalskie, już to Japonia i wyspa Rakaszima, już to burza morska, rozbicie okrętu, przebudzenie na brzegu Taprobane i ci cudowni ludzie. Miranda! Nie — to Damajanti! Nie — to Lenora! Lenora i Damajanti: i od tej chwili ciągle mieszały mi się te dwie osoby. Do kogo była podobna Damajanti? Do Lenory. Tak mi sen rozwiązał moją zagadkę. Tanto geniil e lani’ onesta pare… V. Nazajutrz rano w towarzystwie Wasiszty poszedłem do jego teścia Wiśwamitry. Mieszkał on niedaleko w małym, mile zbudowanym domu z cegieł szklanych różnej barwy w deseń ułożonych; deseń ten wyobrażał swastykę. Wasiszta mię po, żegnał, gdyż musiał iść do pracy. Stary Wiśwamitra zaprosił mię do ogrodu, gdzie i zacna jego małżonka Kesini siedziała już w altanie Miało być śniadanie. Nie mam potrzeby wspominać, że śniadanie to znowu pigułka, o jakiej mówiłem już kilkakroć, oraz kropla płynnego diamentu, tym razem z mlekiem gorącym, Może to się wydawać jadłem bardzo jednostajnym, ale jest to złudzenie: instynkt życiowy sprawia, że organizm zawsze otrzymuje te pokarmy i te smaki, których w danej chwili najbardziej pożąda i potrzebuje. Stąd powstaje właśnie nadzwyczajna rozmaitość i czasami niepowtarzalność potraw i smaków. Jeżeli tu hodują krowy, owce i tak dalej; jeżeli sadzą ryż i pszenicę — to robi się to ze względu na dzieci, które trzeba dokarmiać sposobem pierwotnym. Co się mnie tyczy — to taka pastylka była dla mnie wystarczająca: z przyjemnością zresztą wypiłem szklankę mleka, a także zjadłem trochę owoców, które mi Kesini ofiarowała. Sam stary Wiśwamitra, obecnie emeryt, służył przedtem w Magistraturze Mądrości, w Oddziale Wyrównania Prawdy i Złudzenia. Jest tu bowiem Urząd osobny Prawdy oraz Urząd Złudzenia, a nadto oddział łącznikowy obojga i wyrównawczy. Nie będę tu szerzej zastanawiał się nad tą sprawą, gdyż jak najśpieszniej chciałem się dowiedzieć, ile jest prawdy w opowieści Campanelli, i te piękne urządzenia zobaczyć. U nas bowiem w Europie od czasów Morusa i Campanelli aż po koniec wieku XIX i początek XX ludzie nic innego nie robią, tylko rozmyślają nad wprowadzeniem takich urządzeń, jakie były w Słońcogrodzie. Starzec wyszedł na chwilę z ogrodu i wstąpił do mu a po chwili wrócił i pokazał mi książkę. — Czy o tym mówisz? — zapytał. Była to Civitas Solis Campanelli, piękna edycja łacińska, drukowana w Utrechcie w roku 1643. — Tak jest — odpowiedziałem wzruszony. — Opis ten nie jest u nas nieznany. Pewien podróżny w XVII wieku (licząc podług kalendarza waszej ery), Anglik, przywiózł nam tę książkę. Opis ten jest prawdziwy. I w owym czasie, kiedy Campanella był u nas, reforma, którąśmy zaprowadzili u siebie niedawno, była w najpiękniejszym rozkwicie. Mędrcy nasi w owym czasie doszli do wniosku, że źródłem wszystkiego złego na świecie jest egoizm. A ponieważ podstawą egoizmu jest własność, zatem aby złamać egoizm — trzeba usunąć własność. Własność jest źródłem wiekuistej walki między ludźmi jednej społeczności, źródłem wyzysku i ucisku, źródłem niewoli i tyranii. Posiadanie bogactw rozwija w nas butę, lekceważenie dla innych ludzi, skłonność do użycia i rozpusty, lenistwo, zniewieściałość, zwyrodnienie. Dążenie do bogactw budzi chytrość, podstęp, skłonność do oszustwa, nieuczciwość, gotowość do zbrodni, zwyrodnienie. Nieposiadanie bogactw rozwija zazdrość, uniżoność, nienawiść, choroby, wycieńczenie, zwyrodnienie. Nie mam zresztą potrzeby bliżej ci tych rzeczy wykładać, gdyż wasze społeczeństwo, jak to nam wiadomo całe jest na tym egoizmie oparte, na tej nienawiści wzajemnej, na tym ucisku, buntach i zwyrodnieniu, do czego dodać należy powszechną obłudę. Egoizm, czyli zasada własności stworzyła spadkobranie, spadkobranie stworzyło rodzinę, rodzina stworzyła niewolę kobiet. Najświętsze uczucie ludzkie — miłość — zostało przez prawo własności zakute w pęta przepisów. Dlatego, aby z życia usunąć egoizm, stworzyliśmy sobie nową konstytucję, która przede wszystkim znosiła prawo własności. W ten sposób zniesiona też została praca najemna i każdy pracownik był uwłaszczony i stawał się jakby urzędnikiem państwa. Po trzecie, zniesione zostały ustawy o życiu rodzinnym, o spadkobraniu i o związkach małżeńskich. Mężczyźni i kobiety uzyskali swobodę kierowania się uczuciem do woli. Dzieci znajdowały się pod opieką państwa i zbudowaliśmy dla nich wielkie falanstery, gdzie młode pokolenie było wychowywane. Odpowiednio do tego stworzyliśmy sobie nowych bogów i nowe ceremonie religijne, które miały symbolizować różne kategorie życia i działania. Na czele rządu stali mędrcy, zwani Miłość, Mądrość i Potęga — a ponad nimi Metafizyka, czyli Słońce. Ten triumwirat pod wodzą Metafizyki miał nam zapewnić sprawność organizacji i szczęście powszechne. Ponieważ na naszej wyspie były jeszcze cztery państwa, dwa na Wschód i dwa na Zachód — aby więc nie dostać się pod ich władzę, stworzyliśmy armię, która naszych nieprzyjaciół trzymała w szachu. Tak założyliśmy Republikę, która byłaby może najszczęśliwszą na świecie, gdyby nie nędza natury ludzkiej. Praca bowiem, na której głównie miała się oprzeć społeczność, bardzo rychło zaczęła być wykonywana nader licho, opieszale i nawet wcale nie wykonywana. Dla każdego stało się obojętne, ile pracy wypełni, jak ją wypełni i kiedy. To, co można było zrobić w godzinę, rozciągano na tydzień. Choć obmyślono różne kary dla niepracujących, to jednak w prędkim czasie nasi ludzie zaczęli sobie lekceważyć i te kary, a nawet niejeden wolał karę niż pracę, gdyż karany próżniak był również żywiony, jak ten, co pracował gorliwie. Wynikł z tego wielki upadek wytwórczości; nieraz nawet ryżu brakło. Natomiast ludzie oddani próżniactwu chętnie uprawiali erotyzm. Swoboda w stosunkach miłosnych, zasadniczo idealna, stała się bezgraniczna i przerodziła się w najcyniczniejszą rozpustę. Głównym źródłem nowych praw o stosunkach płci była troska o to, aby nie zawierano małżeństw bez miłości. Tymczasem ludność zrozumiała to jako prawo do wszelkich nadużyć — bez miłości. Jakoż nasza młodzież, zarówno męska, jak żeńska, nader ochoczo rzuciła się w ten wir rozkoszy i wszyscy zaczęli się łączyć ze sobą na czas bardzo krótki, coraz krótszy, tak iż normą stały się związki jednodniowe. Minister Miłości w swoim wydziale zauważył chaos zupełny. Nie mniejszy był chaos w Ministerium Potęgi: zepsuci niechęcią do pracy i nadużyciem miłostek, młodzi ludzie stali się źle usposobieni do służby wojskowej. Zdaniem ich wojskowość była niepotrzebna: stworzyli sobie teorię wiecznego pokoju. Sąsiedzi nasi ze Wschodu i Zachodu nieraz bywali u nas i bardzo im się tu podobało; z zazdrością oglądali nasze porządki. Uważali ten ustrój za bardzo przyjemny i wielu było takich, którzy chcieli taki sam ustrój zaprowadzić u siebie. Jednakże u naszych sąsiadów inny był układ stosunków i poglądy solaryczne uważane były za szkodliwe dla państwa; ci zaś, co podobne myśli upowszechniali, dostawali się do więzienia albo ginęli na szubienicy. Położenie stało się zwłaszcza bardzo naprężone chwilą, gdy niemal jednocześnie na Wschodzie naszej wyspy Telury połączyły się z państwem sąsiednim, na Zachodzie zaś to samo uczyniły Kalibany. W ten sposób zamiast czterech sąsiadów, którzy wciąż walczyli ze sobą, mieliśmy tylko dwóch, którzy wkrótce porozumieli się i zawarli przymierze zaczepno–odporne. Campanella był u nas na początku wieku XVII i widział złoty wiek naszej nowej organizacji. Ale niestety ten złoty wiek trwał bardzo krótko: nie minęło dwadzieścia pięć lat, a w Słońcogrodzie zapanowała anarchia zupełna. Była u nas wiara w żywy instynkt masy ludowej — i niestety rozczarowaliśmy się zupełnie. Masa była rozpętana, ale sama nad sobą panować nie umiała. Zdaje się, że nasi mędrcy — organizatorzy popełnili błąd przypuszczając, jakoby można stworzyć społeczeństwo, oparłszy je wyłącznie na zasadach wysnutych z czystego rozumu, a pominąwszy znaczenie popędów, instynktów, namiętności i wszystkich słabych stron natury ludzkiej, dla których rozum sam nie jest dostatecznym hamulcem. Chcieli oni z ziemi usunąć cierpienie, a tymczasem je powiększyli. Chcieli usunąć nędzę, a tymczasem ją podsycili. Chcieli zwalczyć egoizm, a tymczasem rozpętali go jeszcze bardziej. Natura ludzka wymaga pewnych skrępowań i zastrzeżeń, tak jak ptak, aby latać, musi mieć opór ze strony powietrza: bez tego oporu nie mógłby latać. Myśmy wszelkie zapory znieśli — i stanęliśmy wobec ptaka, z nadmiaru łatwości nie był w stanie latać. Takie zaś nastąpiło rozluźnienie ducha i obyczajów, że nasi władcy zaczęli myśleć o zamachu stanu, aby zaprowadzić rządy absolutne i despotyczne jak u Telurów i Kalibanów. Ale dążenia te wywołały niezadowolenie w masach. Nie zapominajmy, że fatalna niechęć do wojskowości (gdyż i pod tym względem rozwinęła się wielka anarchia) sprawiła, żeśmy bardzo niewielu mieli żołnierzy. Przeciwnie, wielu było takich, którzy w obawie zmian, jakie Metafizyka zamierzał wprowadzić, zwrócili się już do Telurów, już to do Kalibanów o pomoc, aby nasz ustrój uchronili przed despotyzmem. Był to najokropniejszy okres naszych dziejów: sąsiedzi nasi od dawna już dybali na naszą ziemię i skwapliwie skorzystali ze sposobności, gdy im ci zdrajcy podsunęli myśl „ochrony” Słońcogrodu. Sami oni przerazili się, ujrzawszy skutki swego obłędu i trzeba ku ich chlubie powiedzieć: wszyscy przywódcy tego ruchu samobójczą śmiercią odpokutowali za swe grzechy. Tymczasem jednak Telury i Kalibany ziemię naszą napadły. Niedługa była to walka, a choć się naraz zbudził animusz i naraz powstała wcale bitna armia, to jednak Suriawastu uległa przemocy nieprzyjaciół i oto znaleźliśmy się w niewoli. Było to w początkach wieku XVIII podług waszej rachuby. Podzielili oni nasz kraj na dwie części i sami zaczęli nim rządzić. Jakkolwiek byli to barbarzyńcy, niżsi od nas i co do barwy skóry, i co do ducha — to jednakże mieli za sobą siłę, która zawsze idzie przed prawej w warunkach takich, jak na przykład dzisiaj są wasze. Nasze poczucie honoru, nasza miłość własna, nasza zbiorowa dusza czuły się zelżone i zhańbione. Rozumieliśmy, żeśmy sami niemało zawinili i że czyściec, w który zapadliśmy, ma na celu naszą poprawę. Bo chociaż organizacja nasza, ta, której zaczątki piękne opisał wam Campanella, rozpadła się w anarchii, to jednak zasadniczo była ona wyższa od tej, którą spotkaliśmy u naszych wrogów. Zarówno żółtoskóre Telury, jak i półczarne Kalibany oparli budowę swoich państw na czystym despotyzmie; tylko że u Telurów było wszystko rozwinięte w formach pewnego mechanicznego porządku, gdy u Kalibanów przetrwał jakiś stan bardzo pierwotny zwykłego niewolnictwa. Kalibany nie dorośli do człowieczeństwa, Telury po prostu ludźmi być przestali. Tacy to władcy zapanowali nad nami. Ale chociaż własny rząd utraciliśmy, to jednak pewnym rodom ofiarowaliśmy idealne dziedzictwo naszych dawnych magistratur. Jedni z ojca na syna traktowani byli jako Słońce, inni — jako kierownicy trzech atrybutów Słońca. Pod wpływem niewoli, obok goryczy i melancholii, odbyła się wielka zmiana obyczajów: rozluźnione stosunki miłosne ustały i młodzież sama sobie stworzyła surowy kodeks erotyczny. Również rozwinęło się wielkie zamiłowanie pracy, jako też i nauki, która została zaniedbana. Słońce — nasz główny kierownik — wraz z radą mędrców, którzy ustanowili rząd tajny, zaczęli badać przyczyny, dla jakich próba poprzednia skończyła się tak tragicznie. Doszli oni do wniosku, że ustrój ten, ze stanowiska metafizyki doskonale pomyślany, nie był odpowiedni dla ludzi na ich ówczesnym stopniu rozwoju. Aby ten ustrój istotnie wcielić w życie, trzeba stworzyć innego człowieka, inną rasę. Głównym czynnikiem, który ludzi trzyma w kajdanach ciemnoty, żądz, plugastwa, rozpusty, kłamstwa, lenistwa, jest ciało materialne, które powstrzymuje nas lotach ku górze i każe wiecznie staczać się w błoto, jest w nas człowiek zewnętrzny, mało co różny od zwierzęcia, wieczny ludożerca, nieustannie łamiący się między podniosłością marzenia a nędzą jego realizacji; oraz człowiek wewnętrzny, jego duch nieśmiertelny, jego Jaźń wiekuista — nieraz zupełnie obcy tej gruboskórnej powłoce, w której duch mieszka. Tego człowieka wewnętrznego należy wydobyć na jaw, a tamto zwierzę zewnętrzne unicestwić. Ale jak to uczynić? Czyli czekać siedem tysięcy lat, aż ten człowiek zwycięży zwierza i sam się wyłoni, czy też znaleźć jakiś sposób, choćby mechaniczny, aby go wyzwolić? Postanowiono zatem szukać środków, by wydobyć esencję niebieską, ducha ludzkiego, aby ona mogła królować, nie zaś ten niższy byt materialny. Właśnie zaś w owym czasie dwaj nasi mędrcy, Agastia i Bhargawa, pracowali nad wielkim problematem życia i ducha. Nie były to rzeczy przedtem u nas nieznane, ale teraz stanęliśmy u wrót rozwiązania tych tajemnic. Już starzy jogowie widzieli o tym, że człowiek cielesny zawiera w sobie drugą istotę — człowieka astralnego. Ten człowiek astralny w warunkach zwykłych jest istotą bardzo nietrwałą i w gruncie lichszą od człowiek zewnętrznego, a jednak on to jest rzeczywistym człowiekiem, on jest naszym wewnętrznym, doskonalszym wiekuistym Ja. Niektórzy ludzie, zwani u Anglików „media”, dają fenomeny niezwykłe, które wielu uważa za nadprzyrodzone. Oczywiście jest to niedorzeczność, gdyż w przyrodzie nie ma rzeczy nadprzyrodzonych. W pewnych warunkach medium daje chwilowe życie istocie widmowej, astralnej, która jest właśnie zmaterializowaną naszą Jaźnią wewnętrzną. Owóż Agastia w licznych doświadczeniach zauważył, że ta materializacja widma odbywa się kosztem dematerializacji ciała medium. Były nawet eksperymenty tego rodzaju, że widmo zmaterializowane trwało kilkanaście godzin, ale medium wyczerpane rychło potem umierało; widmo zaś znikało. Zdarzyło się jednak tak, że ciało znikało na dwadzieścia cztery godziny, widmo zaś krążyło do woli, gdzie zapragnęło, a później znikało, ciało zaś było na nowo żywe i zdrowe. Rodziły się więc problematy takie: 1) jak zrobić, aby to widmo nie zniknęło wcale i aby ciało nie umarło, słowem, jak utrwalić astral, konserwując jednak ciało? 2) jak zrobić, aby z każdej istoty ludzkiej wydobyć jej astral i stworzyć niejako społeczeństwo astralów? Wyzwolenie to naszej istoty wyższej z więzienia byłoby niemożliwe, gdyby nie wynalazek Bhargawy, który do samego rdzenia przeniknął budowę materii i związanej z nią niepodzielnie energii. Odkrył on Nirwidium, pierwotne puncium tworzywa, oraz połączone z nim Nerwidium — jako puncium ruchu mechanicznego, życiowego i psychicznego. Agastia stworzył maszynę, bardzo prostą, ku wydobywaniu Nirwidium; a ponieważ Nirwidium jest wszędzie, przeto można je wszędzie i w każdej chwili wydobywać w ilości dowolnej i w dowolnej postaci, zwłaszcza z powietrza. Z niego to mamy owe pastylki, które nas żywią redukując do minimum konieczność jedzenia. Nirwidium na przykład pozwala nam zmieniać ołów, którego mamy tu bogate pokłady, na złoto: dlatego widzisz u nas tyle złota, które używamy jako metal nie ulegający zepsuciu. Nirwidium, przesycone swoją energią ruchową, jakby świadomą, nerwową — w postaci przypominającej płyty rogowe — służy u nas do wyrobu na przykład samochodów, które się poruszają jak istoty świadome. Z Nirwidium robimy niezwalczony oręż, który ci pokaże Wasiszta. Jesteśmy w przededniu wojny, więc będziesz mógł się przekonać, jak małym wysiłkiem jesteśmy zdolni złamać najpotężniejsze siły wrogów — na lądzie, na morzu i w powietrzu. Ale najważniejsze jest to, że Nirwidium pozwala nam wulkanizować (czyli utrwalać) istoty fluidyczne z naszych ciał powstające. Aby te widma astralne mogły się niejako uczłowieczyć, musi przedtem nastąpić dematerializacja zupełna człowieka; widmo zaś zostaje wyzwolone, zwulkanizowane i utrwalone. Człowiek znika, przepada, wchodzi w niebyt, rzec można, staje się widmem. Ale nie przepada bezwzględnie: w razie grzechu, występku, obłędu, choroby u Solarów widzimy częściowy lub całkowity, nagły powrót elementu cielesnego. Pełny powrót ciała widzimy zwykle w chwili śmierci. Widmo z nirwidialnego ognia i nirwidialnej kąpieli wschodzi utrwalone i pełne mocy. Ciało jego jest o tyle wyższe od ciała ludzkiego, o ile ciało ludzkie jest wyższe od rośliny. Jest to rasa odmienna, z ludzkiej pochodząca i z ludzką związana, ale odmienna. Jednakże dzięki naszemu pokrewieństwu możemy się porozumiewać z ludźmi. Nie należy zapominać, że swoje dzieciństwo my przepędzamy jako istoty ludzkie. Chłopcy w roku osiemnastym, dziewczęta w roku piętnastym życia ulegają wyzwoleniu, to jest odcieleśnieniu. Nie znaleźliśmy dotąd sposobu dematerializacji istoty ludzkiej natychmiast po urodzeniu, gdyż mdłe niemowlę mogłoby nie wytrzymać wielkiej przemiany, a zresztą nie jest to pożądane. Aby astral mógł istnieć, musi przedtem wylęgać się niejako w organizmie ludzkim. Dopiero odcieleśnieni nasi Solarowie oddani zostają bogu Miłości. Niewątpliwie zapytasz, jak się objawia miłość u istot odcieleśnionych. Zupełnie tak, jak u ludzi — tylko jest prawdziwsza, trwalsza i czystsza. Dzieci rodzą się w łonie matki tak samo jak u ludzi i przychodzą na świat zupełnie jak Anglicy. Takie odkrycia porobił Bhargawa, który doszedł do wniosku, że trzeba użyć pewnej procedury mechanicznej, aby utrwalić istotę duchową na ziemi. Odkrycia te w całej pełni zostały wykończone około roku 1780, gdy naraz Telury i Kalibany, którzy dotąd naszym kosztem żyli w porozumieniu, rozpoczęli ze sobą długą i okrutną wojnę, która trwała koło lat dziesięciu. W owym czasie posiadaliśmy już broń nirwidialną i w końcu owych lat dziesięciu, widząc jak słabną Telury i Kalibany, powstaliśmy do walki z zaborcą i przepędziliśmy jednych i drugich. Tak się skończyła wojna, a Republika Słońcogrodzka nagle zmartwychwstała. Historia naszego wyzwolenia wcale nie była tak radosna, jak to wielu z nas w ciągu owych lat niewoli marzyło. Nie ma na świecie rzeczy niebezpieczniejszej niż realizacja jakiejś idei. Widzieliśmy to już w XVII wieku, gdy wcielony został w życie u nas, zdawałoby się, najdoskonalszy porządek społeczny: i oto wyszła z tego anarchia, rozpusta, nędza, nieszczęście i niewola. W niewoli marzyliśmy o wyzwoleniu, ale wielu przywykło do niewoli wierząc, że ona się nigdy nie skończy. Pod wpływem dwoistej władzy jedni upodobnili się raczej do Telurów, inni do Kalibanów. Powstały jakby dwa różne narody, choć jednym językiem mówiące, i nie mogły się zrozumieć. Nowy rząd, który powstał w odrodzonym Słońcogrodzie, oczekiwał z niepokojem, jak się urzeczywistni stuletnie marzenie. Istotnie, blisko trzydzieści lat po odbudowaniu ojczyzny trwały na nowo z grobu powstałe grzechy, intrygi warcholskie, walki stronnictw i korupcja wszelkiego rodzaju. Byli z jednej strony tacy, którzy chcieli na nowo wrócić do organizacji opisanej przez Campanellę; inni raczej chcieli rządów despotycznych jak u Telurów lub Kalibanów; inni za wzór stawiali urządzenia angielskie. Trzeba dodać, że choć na czele rządu stali bardzo szanowni mężowie, to jednak oszczerstwa najnikczemniejsze na nich rzucano, tak ohydne, że nawet bardzo uczciwi ludzie zaczęli żałować okresu niewoli. Należało przystąpić do wielkiej, bardzo ryzykownej reformy. Sąsiedzi nasi długoletnią wojną byli tak osłabieni, że mogliśmy spokojnie zająć się przemianą wewnętrzną. Trzeba było przede wszystkim stworzyć z tysiąc nadludzi, jakich obmyślił Agastia i Bhargawa. Robiło się to w wielkiej tajemnicy: w podziemiach Słońca ustawiona była maszyna produkująca Nirwidium i tamże zbudowano izbę dematerializacji tych, którzy chcieli się p0(j, dać doświadczeniu. Kilkadziesiąt jednostek takich już było, ale i to była realizacja, przy tym daleko trudniejsza niż inne, sięgająca do samej esencji natury ludzkiej. Trzeba było zbadać, jak się te zwulkanizowane widma zachowują. Przez czterdzieści osiem godzin astrale błądziły po świecie jak opętane, nie pojmując zupełnie swego zjawienia. Ale po krótkim czasie, po ośmiu dniach okazywały wielkie zrozumienie rzeczy ziemskich i znakomitą wyższość nad istotą ludzką. Zatem nasi mistrze drogą hipnozy zaczęli pouczać naród o tym, co zamierzają uczynić. Wielu było opornych, gdyż ciało jest łakome i pożądliwe, ale gdy z wolna przyjrzeli się wyższości ludzi astralnych nad sobą, a zwłaszcza zdolności latania po powietrzu, która jest wynikiem faktu, że ciało nasze jest niezmiernie lekkie, przy czym ciężar jego stanowi nasza wola, chętnie zaczęli się poddawać potrzebnej operacji. Operacja ta wymaga czasu i składa się z kilku momentów: naprzód trzeba wprowadzić medium w stan katalepsji, a bywają media bardzo oporne; następnie trzeba z niego stopniowo wydobywać ciało astralne, medium odcieleśniać, zjawę materializować; wreszcie medium unicestwić, zjawę zwulkanizować i utrwalić tak, że ona jedna żyje. Dopiero w chwili śmierci naraz ciało się ukazuje z powrotem i gdy astral ulatuje swobodnie na inną planetę, w komnacie żałobnej masz zwyczajnego trupa ludzkiego, który zostaje spalony na stosie. Na tym polega zmiana człowieka w naszej Republice i dopiero wtedy, kiedy nędzna materialna istota ludzka została przezwyciężona i przewyższona, kiedy zapanował na naszej wyspie duch wyzwolony z cielesności, dopiero wtedy można było zacząć istotną realizację tego świata, który opisał Campanella. Wówczas była to pierwsza próba, w warunkach ludzkich — nieudana. Druga próba, którą teraz przeprowadziliśmy, rzec można, świadczy o możliwości społeczeństwa doskonalszego niż te, które dotychczas były ziemi. Ale musi powstać człowiek nowy. Taka jest historia naszej Suriawastu. Łatwo zrozumiecie, z jakim wzruszeniem słuchałem opowieści czcigodnego Wiśwamitry. Przede wszystkim uderzyła mnie analogia między moją teorią dematerializacji mediów a procedurą używaną w Suriawastu stale i powszechnie. Byłem też niesłychanie ciekawy tego widowiska, jakim musiało być owo odcieleśnienie ludzi, wydobycie ich pierwiastka astralnego oraz ich nirwidyzacja lub — jak tu mówiono — wulkanizacja. Starzec obiecał mi, że zaprowadzi mię na taką uroczystość, która ma się odbyć natychmiast po wojnie, gdyż właśnie cała partia młodzieży płci obojga doszła do odpowiedniego wieku. A więc Miranda mogła być dla mnie źródłem stworzenia bardziej wyższej istoty nadludzkiej, ale — niestety — brakło mi Nirwidium. Co za nieszczęście dla świata — owa śmierć naszego Paracelsa Norwida. Wiadomość o Nirwidium była drugim powodem mego wzruszenia, ale o tym będę mówił później. VI. Tegoż dnia po południu odbyć się miał obrzęd ślubny Wiśwamitry i Kesini. Udaliśmy się na płac główny miasta, którego gmachy zwiedziłem stopniowo. Był jeden centralny, jak mówiłem, Świątynia Słońc i dokoła niego trzy gmachy: Miłości, Mądrości i potęgi. Każdy z tych gmachów był świątynią, a zarazem stanowił, jak byśmy w Europie powiedzieli, ministerium. Ponieważ tutaj życie, metafizyka, i boskość zawsze się łączą ze sobą w jedno, zatem każdy niemal przedstawiciel magistratury jest jednocześnie kapłanem. Powiedziałbym, że ustrój tutejszy, będąc czymś w rodzaju socjalizmu, jest zarazem sofokracją, panowaniem mędrców, a nawet teokracją, panowaniem stanu kapłańskiego, co jest zrozumiałe, gdyż zarówno tutejsza religia, jako też filozofia wypływa z braminizmu, który jest organizacją teokratyczną. Dokoła owych trzech ministeriów, stanowiąc drugie koło, którego centrum było w Świątyni Słońca, stało sześć gmachów mniej uroczystej konstrukcji, a które wyglądałyby na fabryki lub jakieś przetwórnie, gdyby nie to, że nie miały kominów i przybudówek, jakie zwykle bywają u nas w osadach fabrycznych. Były to istotnie fabryki: w jednej z nich wyrabiano owe pigułki odżywcze, które stanowiły główny pokarm ludności; w drugiej przygotowywano cegły do budowania domów; w trzeciej — tkaniny na odzież; w czwartej — broń, owe miseri cordiale, o których wspominałem. Takie fabryki były rozsypane po całym kraju i wszystkie były połączone z tajemniczą maszyną, która się mieściła w podziemiach Świątyni Słońca. Podobne maszyny mniejszych rozmiarów znajdowały się w całej republice co dwadzieścia jeden kilometrów i za pomocą fal hertzowskich łączyły się ze sobą, jak byśmy powiedzieli, bez drutu. Niestety, Słońcogrodzianie bardzo zazdrośnie ukrywali tajemnicę tej maszyny, która ma być nadzwyczaj prosto zbudowana i jest, że tak powiem, maszyną maszyn, ponieważ wszystkie inne maszyny zastępuje. Wszędzie, gdzie taka maszyna się znajduje, jest ona okryta całym szeregiem tajemniczych zasłon i tylko otwór jej, przypominający zakończenie dużego lejka, wystaje na zewnątrz. Nie wszyscy mieszkańcy Republiki Słonecznej znają budowę tej maszyny; osobni technicy, których się wybiera spośród młodzieży jeszcze przed wulkanizacją i których odpowiednio się wychowuje, mają później nadzór nad maszyną. Składają oni przysięgę tajemnicy, a ponieważ władza tutejsza w wysokim stopniu stosuje psychoskopię, o ile by więc kto krzywoprzysiągł, natychmiast bywa zdemaskowany. Mówię o tym nieco dłużej, gdyż chcę wam wytłumaczyć, dlaczego, pomimo wielką życzliwość, z jaką mnie tu przyjęto, nie mogłem się dowiedzieć, jak jest zbudowana ta maszyna i nie mogłem jej zobaczyć. Wszyscy życzliwi nowożeńcom zgromadzili się w Świątyni Miłości. Był tam oprócz Wiśwamitry i Kesini Wasiszta z żoną i Damajanti z mężem oraz liczne grono osób, jeszcze mi nie znanych. Były tam również inne grupy, które widać ten sam obrządek zamierzały odprawić. Świątynia Miłości ma wielką hallę środkową z głównym ołtarzem oraz cztery halle poboczne. W głównym ołtarzu stoi posąg boga miłości, który nie przypomina bynajmniej Kupidyna greckiego: jest to raczej Kriszna, w którym się łączy świat zmysłowy i nadzmysłowy; z jednej strony tkwi on w najpierwotniejszym świecie materii, z drugiej — w najwyższym świecie idei. Była to postać niewielka, siedząca na delfinie, która wyobraża morze i ruch, morze i płodność, morze i nieskończoność — i w ten sposób jednoczy w sobie duch i materię, bóstwo i człowieka, miłość ziemską i nada ziemską. Zbyt kocham rzeźbę grecką, abym mógł się zachwycać posągami tutejszymi, które są w stylu dawnych bogów indyjskich. Również i Kriszna miał pewne cechy, które mi się niestety nie podobały. W ogóle sztuka Słońcogrodzian jest dla Europejczyków mało dostępna, choć metoda pracy ich artystów jest wysoce oryginalna, o czym jeszcze powiem. Im bardziej przyglądałem się Damajanti, tym więcej uderzało mnie jej podobieństwo z Lenorą i chwilami sądziłem, czy to nie jest ta sama istota, która już to krąży tu po wyspie jako żywa wcielona postać, już to znowu trwa jako widmo związane gdzieś daleko z jakąś nieokreśloną Mirandą. Damajanti była dziwnie zamyślona i widocznie coś ją absorbowało. Do mnie zwróciła się z pełnym życzliwości ukłonem i znów jakieś drżenie przeszło całą moją istotę i zacząłem marzyć, jakby to było pięknie, gdyby taka nadludzka istota… Figura Kriszny naraz zapromieniała wszystkimi kolorami tęczy; z wyżyny spadł deszcz kwiatów rozlewając dokoła zapach cudowny, a z galerii nad ołtarzem dał się słyszeć dźwięk melodyjnej muzyki: o ile mogłem sądzić, były to jakby arfy i lutnie, połączone z dźwiękiem organu. Śród tych wielobarwnych promieni, tych kwiatów i tej muzyki ukazał się przedstawiciel władzy, sługa boga Miłości. Wezwał on kandydatów ślubnych przed oblicze Kriszny; cztery pary wystąpiły ze swych orszaków i do ołtarza się zbliżyły. Sługa boży miał do nich krótką przemowę: podniósł wieloletnie współżycie, oparte na wiernej miłości; zaznaczył, że nieczęsto zdarzają się tak dostojne związki, za nagrodę połączył ich ręce, czym uwieńczył ich jedność, wzywając Krisznę, aby więcej było wzorów podobnych. Uroczystość była bardzo piękna i wzniosła i odznaczała się czymś, co u nas przy ślubach bywa bardzo rzadkie: prawdą. Miałeś wrażenie, że w tym obrzędzie ani kropli fałszu nie ma. Wszyscy obecni zaczęli śpiewać hymn z towarzyszeniem muzyki, która grać nie przestawała. Tak się odbyły zaślubiny Wiśwamitry z Kesinią oraz innych par, które były w świątyni. Byłem swoją drogą ciekawy, co to jest owo Ministerium i jakie są jego kompetencje. Niemały był istotnie zakres jego pracy, gdyż wyrazem miłość obejmowali oni znacznie szersze pojęcie, niż to u nas bywa. Przede wszystkim co się tyczy miłości bliźniego, która jest u nas naczelnym, a nigdy nie wykonywanym przykazaniem religii, to w Suriawastu jest ona zjawiskiem tak normalnym i nieustającym, że właściwie o niej się nie mówi; miłość ta rozumie się sama przez się i przez jakiś instynkt przyrodzony ludzi tutejszych sama przez się uprawia się spokojnie, bez nacisku, bez wyrozumowanego obowiązku, bez narzucania się bliźniej duszy i bez ostentacji. Zasadniczą sprawą jest tu troska o stworzenie potomstwa i przy tym chodzi o to, aby rasa była żarów fizycznie, jak duchowo pierwszorzędna. O ile bowiem Słońcogrodzianie mają ciało subtelniejsze, jakby na wyższej płaszczyźnie ustawione, o tyle znów mają zmysły doskonalsze, gdyż wszystkie odznaczają się zdolnością telepatyczną. To znaczy, że oko ich widzi na odległość dowolna, również ucho ich słyszy na odległość i tak dalej. Z tego powodu widzą, co się dzieje nawet na innych wyspach; mogą rozmawiać swobodnie z ludźmi żyjącym: i w innych stronach. Nerwy ich, o ile trafią na istotę pokrewnego ducha grają unisono z nerwami tej istoty. Owóż na tym opiera się to, co Siakuntala nazwała „osobną statystyką”. Ministerium Miłości prowadzi dokładną psychometrykę temperamentów, usposobień, falowań nerwowych uczuciowości i tak dalej różnych jednostek w całym kraju i dobiera je tak, że tworzy szczęśliwe stadła. Rzadko trafiają się omyłki, o ile zaś się trafią, to w sposób nie drażniący bywają wyrównane. Kiedy się rodzą dzieci, w pierwszym roku życia znajdują się pod opieką matki. Ona je sama karmi, gdyż mamki są tu nie znane. Później Ministerium zajmuje się ich wychowaniem aż do siódmego roku życia w szkołach macierzyńskich, gdy szkoła średnia znajduje się pod zawiadywaniem Ministerium Mądrości. Szkoła wyższa natomiast, do której wchodzą jednostki odcieleśnione, jest pod Zarządem Potęgi. Również do Zarządu Miłości należy wszystko, co jest związane z życiem rodziny: społeczność jak ojciec czuwa nad przeżywieniem ludności. Fabrykacja owych skondensowanych dragées, którymi się tu karmią, jest pod jego kierunkiem. Do niego należy to, co się wiąże z higieną, medycyną, farmacją. Również rolnictwo, hodowla bydła, hodowla kwiatów zależy do tego Ministerium, jak z drugiej strony te dziedziny pracy ludzkiej, które są pod władzą wyobraźni: więc poezja, sztuki plastyczne, muzyka. Wychowanie płynie rytmem muzycznym. Goście weselni udali się do domów, gdzie odprawiono ucztę, ale Wasiszta i kilku innych ludzi stosunkowo młodych, a będących w służbie Potęgi, zmuszeni byli pożegnać nowo zaślubionych, gdyż obowiązek wzywał ich gdzie indziej. Choć obecność Damajanti bardzo mnie nęciła, i ja również pragnąłem iść z nimi. Ale oni mieli polecieć powietrzem, gdy ja… Owóż Wasiszta, znając to moje życzenie, sprowadził mój wózek; sam w nim zasiadł wraz ze mną, ster nakręcił i powiedział: galop najwyższy! Jak wiemy, wózki te robiono nie z pierwotnej i bezwładnej materii nirwidialnej, ale z tegoż elementu mocno przesyconego energią ruchową (tak zwane Nerwidium). Dlatego wszelkie narzędzia, które się poruszają, nie są pozbawione pewnego rodzaju świadomości; rzekłbyś — słyszą, widzą. Toteż samochód nasz, usłyszawszy rozkaz mego towarzysza, puścił się po ulicach Słońcogrodu tak zawrotnym pędem, że nic a nic nie widziałem: wszystko mi się zlewało w dwoistą białopopielatą ścianę, a potem była równina bez granic. W niecałe dziesięć minut znaleźliśmy się za miastem, dokąd z różnych stron spływały powietrzem gromady młodych ludzi, żołnierzy. Spuszczali się na obszerną równinę, która stanowiła, mówiąc językiem Europy, „Pole Marsowe”. I ci, którzy asystowali uroczystości zaślubin, krewni, i przyjaciele Wasiszty, przybyli tu prawie jednocześnie z nami. Miały się odbyć ćwiczenia wojskowe poprzedzając wojnę. Ćwiczenia były urządzone na sposób manewrów Żołnierzy było tysiąc; podzieleni byli na dwie armie po pięćset osób. Większość przybyła w specjalnym stroju, który ukrywał się pod chlamidą. Wasiszta chlamidę zostawił w wózku, gdzie i mnie kazał siedzieć (gdyż oczywiście na „Pole Marsowe” nie zostałem wpuszczony). Teraz był jakby w trykocie, w którym poruszył jakąś śrubkę czy coś podobnego, i w tej chwili miał na sobie rzekłbyś stalowy, ale nader giętki pancerz, kolczugę, która go od stóp do głów okrywała. Tak samo w kolczugi był przybrany cały tysiąc żołnierzy. Jedna część, wyobrażająca nieprzyjaciół, była nadto przepasana czerwoną szarfą. Niektórzy mieli na stalowej kolczudze złote znaki, które widocznie oznaczały rangę. Wasiszta nosił na szyi złoty kołnierzyk, który w naszej nomenklaturze odpowiadał randze pułkownika. Na obszernym „Polu Marsowym” z dwu krańców stanęły oba wojska. Wojsko „nasze” było zbrojne wyłącznie w misericordie. Nieprzyjaciel zaś miał normalne karabiny i armaty europejskie. W oddaleniu jednej trzeciej części „Pola Marsowego” w armii nieprzyjacielskiej zbudowany był rodzaj muru z granitu, wyobrażający fortecę; również w oddaleniu jednej trzeciej części „Pola” po naszej stronie stała ściana z tego nieokreślonego materiału, z którego tu budowano domy, owe susznie po wsiach i tak dalej; ściana była nie grubsza nad palec, wysoka na sześćdziesiąt metrów. Armaty nieprzyjacielskie stały na murze tak, że mierzyły wprost w naszą ścianę. W danej chwili zabrzmiał odgłos trąb z obu stron: było to hasło bitwy. Huknęły armaty nieprzyjacielskie; róg zaczął strzelać w naszą ścianę, ale ściana ani drgnęła; jedne z kul płaszczyły się w jej powierzchni, rozpalały ją na chwilę w punkcie uderzonym do czerwoności, po czym w nią wsiąkały niknąc bez śladu. Inne o jeden milimetr od ściany zatrzymywały się w biegu i padały na ziemię, gdzie się na popiół rozpadały. Na szczycie ściany, wewnątrz, była galeryjka, na której stali nasi żołnierze. Każdy z nich brał do ręki swój mieczyk i pokręciwszy jakąś śrubkę powiększał go do rozmiarów wielkiego garłacza. W ciszy zupełnej z tych garłaczów zaczęły wylatywać półdostrzegalne grube iskry barwy złotej, raczej płomienie, które jakby świadomie leciały wprost na kamienny mur forteczny nieprzyjaciela. Kamień ulegał przedziurawieniu, chwilowo syczał, jakby się w nim coś gotowało, po czym robił się czerwony, jakby się palił wewnętrznie bez płomienia; potem bielał przepalony do szczętu i rozpadał się na popiół. Niecałe pół godziny trwało to burzenie fortecy: armaty na murze ustawione ulegały tym samym wpływom rozkładu co granit. I one również w proch się rozsypały. Nieprzyjaciel został odsłonięty. Wówczas nasi żołnierze ulecieli w powietrze. Zresztą jedna tylko setka się uniosła w górę; inni pozostali w fortecy. Spłynęli na ziemię w pewnej niewielkiej odległości od nieprzyjaciela (który fikcyjnie nie umiał latać p0 powietrzu) i ruszyli przeciw niemu, doprowadziwszy mieczyki do dawnej normy. Nieprzyjaciel zaczął strzelać ze swych karabinów, ale każda kula o jeden milimetr od naszego żołnierza zatrzymywała się w biegu i upadała mu u nóg na ziemię. Nasi natomiast podnosili mieczyki swe i wyrzucali z nich (bezgłośne) iskry złote, które jakby świadomie uderzały w nieprzyjaciół. Każdy uderzony padał na ziemię, co miało znaczyć że jest trafiony, ranny, zabity. I niewątpliwie byłoby tak’ gdyby nie ów stalowy pancerz nirwidialny, który go uchronił od niebezpieczeństwa. Misericordia jest bezsilna wobec człowieka zbrojnego na sposób Suriawastu. Manewry te były małym obrazem bitwy z tą różnicą, że czy to Kalibany, czy Telury nie mieli naszego kostiumu i dlatego w razie uderzenia misericordia ginęli natychmiastowo, przy czym każda iskra przelatując od człowieka do człowieka unicestwiła ich naraz całe setki. Pięciuset Słońcogrodzian było dość, aby unieszkodliwić sto razy większą armię. Uderzenia Słońcogrodzian były trojakiej siły i każdy mógł je miarkować podług trzech linii na mieczu: uderzenie słabe ubezwładnia wroga kontuzją dwutygodniową, która mija bez śladu; uderzenie średnie wali na ziemię i wprowadza w sen trzymiesięczny, z którego uśpiony budzi się, ale jeszcze przez pewien czas krąży po świecie odurzony i półprzytomny; uderzenie mocne zabija, spala i w proch rozsypuje w ciągu czterech minut. Najczęściej używają Solarowie uderzenia średniego, gdyż zupełnie im wystarcza odebrać wrogowi moc czynienia złego, zachowując życie: sen trzymiesięczny półmilionowej armii gwarantuje, że wojna nieprędko się powtórzy. Nie ma tu rannych ani zabitych: są tylko uśpieni. Trzeba zaznaczyć, że Telury, w razie bitwy, choć wiedzą, co im grozi, trwają na stanowisku do ostatka; Kalibany przeciwnie — bardzo łatwo tył podają i w ten sposób unikają klęski, choć ich wartość bojowa staje się równa zeru. Nadto nigdy w prawdziwej bitwie Solary nie walczą na polu, lecz rzucają swe iskry z powietrza. Tym sposobem również mogą niszczyć flotę nieprzyjacielską, choć sami wcale floty nie mają. Telury mają też aeroplany zakupione w Europie, ale nasi łatwo dają sobie z nimi radę. Nazajutrz miała się rozpocząć wojna. Jaka była przyczyna wojny? Na to pytanie odpowiedziano mi w ten sposób: — Najważniejszą przyczynę stanowi grupa Słońcogrodzian niezadowolonych z naszego trybu życia. — Alboż są tacy? — Bezwarunkowo. Jest to opozycja, która powstała skutkiem propagandy niejakiego Czarwaki. Ten, działając śród młodzieży, a także i ich matek, sprawił, że corocznie pewna część zarówno chłopców jak dziewcząt nie chce się poddać operacji odcieleśnienia i pragnie pozostać w stanie pierwotnym. Z drugiej strony różne elementy grzeszne i występne pod wpływem przewagi sił ciemnych przezwyciężają w sobie astral i powracają do stanu cielesnego albo, jak my to zowiemy, do stanu upiorów. Owóż zarówno jedni jak drudzy są wysyłani do pewnej miejscowości zwanej Kalana i tu mają wyznaczony pobyt. Staraliśmy się im urządzić życie w stosunku do ich potrzeb, ale ci, zamiast pracować na miejscu, wolą zajmować się łupiestwem i rozbojem, co u nas jest niemożliwe, a ponieważ miejscowość ta leży blisko granicy Telurii, przeto Kalanowie uprawiają zbójectwo w ziemi Telurów. Z tego też powodu Telurowie znów napadają na nasz kraj i robią nam niesłychane przykrości Postanowiliśmy więc naprzód ukarać Telurów, a potem zaraz po wojnie przenieść naszych Upiorników do środka kraju. — Dużo też ich jest? — Koło dziesięciu tysięcy. Wiele matek w chwili ostatniej zakłada protest łez przeciw odciełeśnieniu dziecka i uchodzi do Kalany. — Czemuż nie ukarzecie w jakiś sposób Czarwaki? — Ma on swobodę słowa i nie możemy zakazać mu by myślał i mówił, jak uważa. Chcemy dokładnie poznać jego idee oraz metody, aby go zwalczyć należycie. — A kiedy zaczynacie wyprawę wojenną? — Jutro nad ranem. — Czy nie mógłbym z wami pojechać? — Niepodobieństwo. Do granicy jest sto siedemdziesiąt kilometrów; my tam będziemy za dwadzieścia minut, ty zaś mógłbyś tam być dopiero za sześć godzin. Jeżeli jednak chcesz, to możesz pojechać, choć zobaczysz niewiele. — Owszem, jak najchętniej. Proszę mi tylko powiedzieć, dlaczego zarazem Kalibany z wami walczą? — Kalibany znajdują się w przymierzu z Telurami i obowiązani są w każdej wojnie im dopomagać. Podobnież i Telury Kalibanom. Ale nasza armia wystarczy na dwa fronty. VII. O godzinie piątej byłem już w domu z powrotem chciałem odwiedzić Wiśwamitrę. Dowiedziałem się jednak, że już w mieście go nie ma i że zaraz po ślubie oboje małżonkowie, czule się pożegnawszy, rozeszli się zawsze; ojciec Siakuntali udał się do lasu Kiszkinda o siedem–osiem kilometrów od Suriawastu, jego żona zaś zamieszkała w innym lesie. Słowem na starość Wiśwamitra został pustelnikiem, jak to wielu tutaj czyni, i Siakuntala również została pustelnicą. Są tu lasy, w których przebywają starcy — mężczyźni, oraz inne — pustelnie kobiece. Zazwyczaj lasy te nie są zbyt oddalone od siebie. Postanowiłem zobaczyć się z Wiśwamitrą, aby z nim jeszcze porozmawiać, gdyż miałem pewne wątpliwości. Siadłem do swego wózka i pierwszy raz ośmieliłem się samodzielnie puścić w drogę: do lasu Kiszkinda prowadził gościniec prosty, zresztą wózek doskonale znał wolę i wiedział dokąd jechać. Nie umiałem tylko puścić go w ruch tak pospiesznie, jak to robiła Damajanti, której cudowne oczy i smętny uśmiech, i cała postać nagle mi się przypomniały, i znów… Leonora… Pogoda była piękna; skwar, dokuczliwy na ulicach miasta, tu znacznie był łagodniejszy. Jechałem śród szerokich pól i zagajników, a droga była wysadzona drzewami figowymi, cedrami i palmami. Ludzi spotykałem na drodze niewielu, gdyż większość była w polu i słychać było z daleka pieśni ludzkie, którym towarzyszyły śpiewy ptaków: odzywały się kosy i wiewiołgi, a także zaczynały swe tryle kukułki indyjskie, których głos przypomina pienie słowika. Ci z obywateli, których spotykałem na drodze, witali się ze mną bardzo przyjaźnie: wszyscy o mnie wiedzieli gdyż wieści łatwo się tu rozchodzą. Prawie u samego wejścia do lasu Kiszkinda spostrzegłem kompleks dość dużych domków otoczonych ogrodem i parkanem; jak mi wyjaśnił jeden z przechodniów, była to szkoła. Zamierzałem odwiedzić ją później. Kiedy już byłem w lesie, postanowiłem dowiedzieć się, gdzie zamieszkał nowo przybyły pustelnik. Las to był gęsty, przeważnie cedrowo–figowy i gdym się znalazł w jego głębi cienistej, z lekka wilgotnej, jakimś tchnieniem odwieczności przesyconej, doznałem wrażenia, jakiego zwykle doznaję, gdy wchodzę do puszczy; zdawało mi się, że stanąłem w jakiejś pierwotnej, tajemnice szemrzącej świątyni: ani na stepach, ani na polu, ani w górach, ani nawet na morzu człowiek nie jest tak blisko Boga jak w puszczy. Zasłuchany w szum, którym się kołysały gałęzie lasu, jechałem ścieżkami coraz dalej w gęstwiny, aż na koniec trafiłem na szereg drewnianych domków, rzadko rozstawionych. Mieszkali w nich pustelnicy. Byli to starcy, którzy dla tych czy innych powodów opuszczali społeczeństwo i gotowali się do wielkiego aktu śmierci. Jeżeli mówię starcy — to dlatego tylko, że u nas ludzie w tym wieku co oni (lat siedemdziesiąt—osiemdziesiąt) uważani bywają za starców. W gruncie rzeczy mieli oni lekkość i elastyczność mężów w pełni rozwoju, gdyż Solarowie do ostatka konserwują siłę umysłu i rzeź—kość ciała, a marazm starczy jest tu nie znany. Zachowali oni zwyczaj pustelnictwa z dawnej epoki braminizmu, zarzucili jednakże te umartwienia jałowe, którym jeszcze dziś oddają się asceci w Indiach. Celem ich jest oderwać się od spraw życiowych, które może są tu mniej dokuczliwe i natrętne niż u nas, a jednak rozpraszają myśl w ten sposób, że człowiek nie może rozmawiać z bogami tyle, ile by pragnął. Dookoła stały w pewnym oddaleniu od siebie chaty. Znalazłem na koniec Wiśwamitrę. Sąsiedzi przyszli i pomagali mu w urządzeniu chaty, która jeszcze nie L—la należycie przysposobiona na jego przyjęcie. Chaty t0 były maleńkie, czasami z jednej, czasami z dwóch izb dla dwóch osób złożone; zawierały sprzęty najprostsze. Na ławie przed chatą siedziało paru pustelników, a między innymi Wiśwamitra: widocznie go tak życzliwe witano. Miał tu oczywiście niemało znajomych; rozpytywali go o przeszłość, o powody, dla których osiadł w lesie, o główny przedmiot jego rozmyślań, o jego cele. Wiśwamitra spokojnie im na to wszystko odpowiadał, a gdy mnie zobaczył, powstał i jakby ku mnie spieszył. Byłem trochę onieśmielony na widok tylu mężów, którzy zerwali ze światem i, zagłębieni w sobie, szukali prawdy. Jednakże sam pobiegłem w jego stronę i ukłonem powitałem zarówno jego samego, jak i innych obecnych tu pustelników. On w kilku słowach objaśnił ich o mojej osobie i widziałem, że jednak byli mną zainteresowani. — Pozwoliłem sobie — mówię do niego — niepokoić tu ciebie, gdyż wielkie tajemnice, które mi powiedziałeś, zawierają w sobie punkty dla mnie wątpliwe. Nie sądziłem przy tym, że już zaraz po ślubie z żoną się rozłączysz i niejasne jest dla mnie, dlaczego to uczyniłeś. Widzę zaś, że niejeden tu jest, który tak samo jak ty postąpił, i że licznych masz towarzyszów. Czy jesteś życiem zmęczony? Czy cię zbytnią napełniło goryczą? Czy szukasz tu nowej drogi żywota? — Bynajmniej. Com miał dla ludzi wykonać, wykonałem. Ale pierwsza rzecz dla każdego człowieka to dostojnie przygotować się na śmierć. Pewnie, że całe życie nasze to droga ku tej chwili ostatecznej i że to nic innego nie znaczy, jeno umierać co chwila, bo każda chwila, która w przeszłość bezpowrotną zapada, to umarła chwila naszego życia. Ale nadchodzi moment, gdy jesteśmy coraz bliżsi wielkiej godziny rozstania się z tą ziemią na zawsze. Wtedy jedna rzecz nam pozostała najwyższa: kontemplacja tej przemiany, w której objawi się nam wielkie wszystko i wielka nicość bytu. Dlatego to rozstałem się z żoną, z ludźmi, z miastem i chcę być sam ze sobą w towarzystwie takich tylko którzy do tegoż samego celu dążą, co i ja. A szanowni ci mędrcy znają wartość samotności i nie narzucają nigdy nikomu swego towarzystwa. Szukam spokoju. — Rozumiem, rozumiem dobrze to uczucie, którego w naszych europejskich stosunkach nikt zaspokoić nie może. I nie chciałbym ci samotności naruszać, jeżeli jej pożądasz, ale pragnąłem raz jeszcze zobaczyć się z tobą i jeszcze z tobą pomówić. Czy pozwolisz? — Owszem. Miło mi będzie. To pierwszy dzień mego pustelnictwa. Jeszcze przez pół jestem w mieście. Czego pragniesz? — Chciałbym ci zadać kilka pytań; pierwsze nieco obojętne: co znaczy twój urząd, bo go nie bardzo rozumiem. Drugie dotyczy miłości człowieka i waszego stosunku do innych gromad ludzkich. Trzecie, związane z tym drugim; dlaczegoście, wiedząc o straszliwej wojnie, jaką w tej chwili prowadzą ludy europejskie, nie stanęli po jednej albo po drugiej stronie, albo nie rozwiązali jej sami, mając tak potężny środek jak wasza misericordia. — Odpowiem ci chętnie na każde z pytań, jakie mi zadałeś. Życie ludzkie płynie na dwojgu skrzydłach: jednym z nich jest pamięć, a drugim zapomnienie. Pamięć działa jako potęga świadoma, w zapomnieniu giną pewne pierwiastki, które żyją w sferze zwanej u was podświadomą. Ale to, co się zowie świadomym, z tym, co jest podświadome, łączy się w jedno i nigdy to, co jest zapomniane, nie bywa w pełni zapomniane. W momencie, gdy nasz duch tego żąda, zapomniane się zjawia i staje się mocą pamiętną. Otóż ten moment naszej woli to moment geniuszu twórczego. Jedną z form pamięci jest prawda, złudzenie jedną z form niepamięci. Twórczość to umiejętne połączenie pamięci z niepamięcią Ponieważ zaś w naszym społeczeństwie geniusz twórcy jest siłą, która działa nieustannie i bez przerwy, przeto konieczny był urząd, który by niejako był termometrem tych falowań prawdy i złudzenia, jakie poruszają naszych marzycieli. Nieraz bowiem sen, złudzenie, marzenie bywa prawdą wyższą i doskonalszą niż to, co nam podsuwa pamięć, świadomość i rozum badawczy. Czy ci to jasne? — Jasne zupełnie i dziękuję. A teraz drugie pytanie: o ile mi się zdaje, uważacie za główne źródło zła egoizm. Istotnie, w swoim własnym środowisku, rzec można, zwalczyliście egoizm. Ale jeżeli zdobyliście sobie pewną wyższość i szczęśliwość w swoim kole, dlaczego zamykacie się w sobie i nie dopuszczacie innych do tej wyższości? Czy to nie jest egoizm? Wiem, że jutro zaczyna się wojna z Telurią; czy nie byłoby raczej lepiej narzucić im wasze ustawy i wciągnąć ich w obręb waszego wyższego istnienia? — Na to ci odpowiem krótko: jest u nas pewna grupa, która do tego dąży, ale narzucić paru milionom ludzi nasz tryb egzystencji jest to zadanie, którego jak na teraz nikt u nas nie rozwiązał należycie. Wymaga to czasu: nie zapominaj, że i u nas jeszcze nie ze wszystkim przyjęły się idee, które nasi mędrcy ogłosili. A cóż dopiero śród ludów obcych, które wiekami nawykły do innego bytu. Pomyśl sobie, że byśmy chcieli nasze normy narzucić Anglikom: żyją oni w gruboskórnym a bezwzględnym egoizmie, oddychają powietrzem nieustannych walk i interesów, drukują książki i gazety i naraz my byśmy ich mieli tego wszystkiego pozbawić. Ależ całe ich życie straciłoby swoją podstawę logiczną: powstałby chaos. Telury uważają, że ich urządzenia są najdoskonalsze, a Kalibany zapewniają, że jak oni się wezmą do reform, to zrobią to lepiej niż my; niektórzy, co do nas przyjeżdżali, zaraz chcieli u nas wszystko poprawiać. Jedyna rzecz, którą ci czy owi chcieliby od nas otrzymać, to nasze misericordie i nasza maszyna nirwidialna. Ale dać takie rzeczy w ich ręce czy w ręce Anglików — to znaczy narazić świat na jakieś niesłychane nieszczęście, bo nic by ich nie powstrzymało od nadużycia i zbrodni. — A więc dobrze, nie odsłaniajcie im tajemnicy; ale wiecie wy, ilu ludzi zginęło w czasie tej z górą pięcioletniej rzezi? I wy najspokojniej się temu przyglądacie? I nie powstrzymaliście tej okropnej wojny? — Żadna wojna nie wybucha sama przez się. Zazwyczaj bywa ona rezultatem grzechów ludzkich stuleciami nagromadzonych. Świat wasz — my znamy waszą historię — popełniał zbrodnie i chciał je łamać i usuwać za pomocą nowych zbrodni. Żaden Bóg na świecie nie może cofnąć czynów, które się stały i zmienić ich w niebyłe. Jest to granica wszechmocy bożej. Wojna, którą między sobą prowadzą Anglicy, jest wynikiem tysiąca czynów minionych, których żadna siła nie przekreśli i nie cofnie. Przeznaczenia muszą się dokonać. Jest tajemnicza ręka, która, poprzez te rzezie, prowadzi świat do swoich celów, innych niż cele, jakie sam człowiek sobie postawił. Oto przyczyna, dla której Suriawastu stanęła w czasie tej wojny na uboczu. Odpowiedź ta była mi nieco przykra, gdyż wydawała mi się sucha i nieubłaganie zimna; ale czułem w niej jakby głos wielkiego prawa Karmy. Podziękowałem staremu i jeszcze chciałem go o coś zapytać, gdy nagle, niedaleko nas, zwróciła moją uwagę grupa młodych ludzi, którzy mieli w ręku lutnie i otaczali jednego ze starców. Ten, siedząc pod gęstą figą, coś przemawiał rytmicznie, oni zaś natychmiast jego słowa powtarzali, przygrywając na lutni. Później starzec przestał mówić, oni zaś już to chórem, już to na pojedyncze głosy się podzieliwszy śpiewali w całości te rytmiczne słowa, które on przedtem wygłaszał częściami. Zaciekawiony, co to takiego, pytałem Wiśwamitrę; starzec, przemawiający rytmicznie, był to poeta, który tworzył poemat, a ci młodzi ludzie to rapsody, którzy na pamięć się uczą jego pieśni i recytują je śród ludu. Dowiedziałem się przy tym, że poeci tu nie piszą swoich utworów, ale je wygłaszają. Zauważyłem też, że w ogóle książek tu jest mało i te po większej części z dawnych czasów pozostały. W szkole na przykład cała wiedza streszczona jest w jednej książce, a filozofowie wykładają swe systemy w skondensowanych krótkich aforyzmach. Nieznane tu jest prawie ślęczenie po bibliotekach: o ile kto chce wiedzieć, czy to kraje dalekie, czyli wieki zamierzchłe, telepatycznie w nie przenika i wszystkie potrzebne mu wiadomości tą drogą zdobywa. Co się tyczy poezji — to krąży ona po świecie jak u nas pieśń ludowa i jest tak samo bezimienna. Nigdy nikt nie wie, czyim jest utworem najbardziej rozpowszechniona powieść czy poemat. To, co wygłaszał nasz pustelnik, była to pieśń na chwałę odcieleśnienia i wyzwolenia ducha z więzów materii. Podziękowałem Wiśwamitrze za jego łaskawość względem mnie i zaznaczyłem jeszcze, żem w pobliżu lasu widział budynek szkolny: czy mógłbym go zobaczyć? Wiśwamitra zwrócił się do dwóch młodych rapsodów aby mnie do szkoły zaprowadzili. Zbliżyli się do nas i powitali ze mną serdecznie. Byli to młodzi chłopcy którzy niedawno szkołę opuścili i niedawno ulegli odcieleśnieniu: jeden zwał się Orota, drugi Kaspera. Gdym się pożegnał z moim mistrzem i całym gronem pustelników, wyszedłem na ścieżkę leśną, gdzie stał mój wózek; Orota siadł wraz ze mną, a Kaspera poleciał powietrzem. W niedługim czasie byliśmy przed wrotami szkoły. Było już koło siódmej i lekcje były skończone: chłopcy, od lat ośmiu do osiemnastu, byli zgromadzeni na dziedzińcu i oddawali się zabawom i igrzyskom. Mistrze–gimnastycy czuwali nad nimi. Chłopcy bowiem już to grali w piłkę, już to gonitwy urządzali, już to ćwiczyli się na ręku, na kołach rzymskich, na trapezie i tak dalej. Gimnastyka mało czym różniła się od naszej. Jeden z dyrektorów szkoły, poznawszy swoich uczniów (owych dwóch rapsodów) oraz widząc nie znanego cudzoziemca pospieszył ku nam, a gdym swoją prośbę mu przedstawił, chętnie mi udzielił różnych informacji. Szkoła, którą zwiedzałem, była pod zarządem Ministerium Mądrości; kurs był dziesięcioletni i wewnątrz ogrodu miałeś szereg budynków; w każdym były dwie klasy oraz mieszkanie wychowańców. Nadto było kilka domów dla rodzin nauczycieli. Oglądałem szkołę wewnątrz: zważywszy, że ta młodzież jest w stanie czysto ludzkim, odpowiednio też ją urządzono; powiedziałbym nawet, że za wzór musiały jej służyć szkoły europejskie. Żałowałem bardzo, że nie mogłem się rozmówić z dziećmi, gdyż mówiły one nieastralnym językiem i dźwięki ich mowy były dla mnie niezrozumiałe. Natomiast mistrz Aczaria pouczył mnie o tutejszym systemie wychowawczym: zasadniczą rzeczą jest tu poddanie uczniów pod wpływy psychoplastyczne, to znaczy rozwijanie zdolności medialnych; dzieje się to za pomocą działania hipnotycznego, przy czym jednak baczy się, aby młodzież nie zatraciła własnej woli i indywidualności; poza tym mistrze dbają wysoce o rozwój fizyczny swych uczniów, dlatego w szkołach uprawiano gimnastykę, sport wszelkiego rodzaju, a także muzykę i taniec; trzecim ważnym przedmiotem była nauka rzemiosł i każde dziecko pracowało w jakimś warsztacie; na czwartym planie stały nauki pamięci, orientacji, rozumowania, dialektyki, wyobraźni i tym podobne, rozwijane w zwykłych przedmiotach szkolnych, których esencja była streszczona w jednej książce w krótkich zdaniach niby w formułach algebraicznych. Była to nauka wszechstronna bez balastu i głęboka bez nadmiaru słów. Nadto przy samym wstąpieniu do szkoły badano barwę, ton i melodię duszy ucznia; co roku badanie to powtarzano, tak iż każda szkoła miała najdokładniejszy obraz psychometrii swoich wychowańców. Dane te miały znaczenie na przyszłość, choćby w Ministerium Miłości. Szkoły chłopców i dziewcząt były odrębne i zazwyczaj w odrębnych miejscowościach; kurs nauk był zresztą zupełnie taki sam. W towarzystwie Oroty i Kaspery powróciłem do Suriawastu; było już po zachodzie słońca i zbliżał się wieczór. Miałem zaś jutro o świcie wyruszyć ku granicom Telurii; odpoczynek był mi bardzo potrzebny i spieszyłem do domu. Młodych rapsodów przedstawiłem Wasiszcie; ci zaś — po krótkiej rozmowie — jęli śpiewać nową pieśń, której się nauczyli, o szczęściu wyzwolenia duszy z więzów ciała. Nazajutrz o świcie armia Słońcogrodzian podzieliła się na dwie dywizje po pięciuset ludzi, z których jedna popłynęła w stronę Telurii, druga w stronę Kalibanii. W powietrzu błękitna stal ich kolczug tak się zlewa}a z otoczeniem, że byli wprost niewidzialni; wydawali się niby chmurą błękitną, zwłaszcza że sunęli po niebie bez najmniejszego szmeru. Co się mnie tyczy, to z jednym obywatelem Republiki Słonecznej siadłem do samochodu i w najwyższym pędzie pojechaliśmy w stronę Telurii. Byłem tam po sześciu godzinach jazdy. Wzmacniałem się po drodze winem diamentowym, tak że gdyśmy stanęli na miejscu, najmniejszego nie czułem zmęczenia. Stałem nad samą granicą Telurii i mogłem się przyjrzeć temu krajowi, wcale różnemu od naszej Citta del Sole. Muszę zaznaczyć, że dwustu pięćdziesięciu naszych żołnierzy spotkałem w tym miejscu: czekali na dalsze rozkazy. Połowa dostateczna była do prowadzenia wojny. Ponieważ, jak to wiemy, nasi republikanie byli obdarzeni siłą telepatyczną, byli zatem nieustannie uświadamiani o ruchu armii i jej sukcesach. Nadgraniczna forteca Łob–kam–por została zburzona; armia naczelnego wodza Telurów leżała uśpiona (dziesięć tysięcy ludzi) i bezwładna. Aliskanda — nasz główny dowódca — zajął dość obszerny pas kraju. Telurowie musieli się cofnąć. Nazajutrz druga część armii ruszyła naprzód na terytorium obce, któreśmy okupowali. Przywykli do posłuchu Telurowie, skoro tylko zobaczyli obce wojsko, bez oporu przyjęli naszą okupację. Telurowie są rasy oliwkowożółtej, bardzo inteligentni, pracowici i przemyślni. Są przy tym czyści i gospodarni. Na koniec, co najważniejsze, są znakomicie karni i zorganizowani; są posłuszni władzy i wszelkie przepis) dla nich są czymś sakramentalnym i niezaprzeczonym. Doprowadzili się kilkowiekową dyscypliną do takiego stanu, że działają jak maszyny. Rząd ich jest rodzajem królestwa absolutnego: władca, mający radę przyboczną złożoną z ludzi doświadczonych, wydaje rozkazy, które są natychmiast słuchane przez cały naród. Trzeba przyznać tym władcom, że dzięki ustawie zasadniczej postępują logicznie i choć logika również jest mechaniczna, władzy swej nie nadużywają. Telury, rzec by można, jest to kraj automatów: monarcha równie automatycznie rządzi, jak obywatele automatycznie żyją, armia zaś automatycznie walczy. Mają oni wielkie poczucie obowiązku i praca stała się tak nieodpartą potrzebą ich życia, że pracują nieustannie i bardzo dokładnie i bardzo wiele produkują. Widziałem tu wielką liczbę warsztatów rozmaitych, targowisk po wsiach i miastach. Są też koleje żelazne, które tu budowali Anglicy, gdyż prowadzą oni dość ożywiony handel z Telurami. Domki po wsiach są ładne i czyste; bujne są pola uprawne ryżu, pszenicy, kukurydzy, herbaty, kawy. Wszędzie porządek, czystość, praca, gospodarność, oszczędność — i nuda, nuda! Nuda przeraźliwa unosi się tu w powietrzu ponad wszystkim… Dusza ludzka tu zamarła. Armia nasza powolnym i niskim lotem zajmowała kraj, pozostawiając dwóch — trzech ludzi w każdej ważniejszej miejscowości. Nie był to zbyt ciężki ucisk, gdyż wszędzie pozostawiano rząd, organizowano milicję miejscową, a rekwizycji żadnych nie robiono, ile że naszej armii było to niepotrzebne. Z przyczyny powolnego teraz ruchu Solarów mogłem za nimi zdążyć bez trudu. Dowiedzieliśmy się, że naczelnik państwa, widząc niepodobieństwo walki przed naszym metodom wojennym, gdyż miał już blisko sto tysięcy żołnierzy uśpionych, zaproponował pokój. Dowódca nasz, który dowiedział się telepatycznie, że armia kalibańska częściowo zginęła, częściowo poszła w rozsypkę, chętnie się zgodził na pokój, gdyż wojnę uważaliśmy za malum necessarium* i drogę do pokoju. I tu zresztą żadnych warunków okrutnych nie postawiliśmy: ani jeńców nie brano, ani kontrybucji nie wymagano. Rozeszliśmy się bardzo po gentlemańsku, a władca Telurów doszedł jeszcze raz do wniosku, że nadludzkim żołnierzom Republiki Słonecznej sprostać nigdy nie będzie w stanie. Po trzech dniach wojna była skończona, pokój zawarty i większość powróciła do Suriawastu. Ale pięćdziesięciu żołnierzy i ja z nimi w swoim wózku wyruszyliśmy do Kalany. Mieliśmy nakaz zgromadzić wszystkich Upiorników znad granicy i przenieść ich w centrum kraju do pewnej doliny śród Gór Zielonych. Część zbuntowanych wiedziała już o tej wyprawie i rozproszyła się po lasach, a niektórzy wprost emigrowali do Telurii, aby już do nas nigdy nie wracać. Armia nasza dotarła w rychłym czasie do Kalany, gdzie znaleźliśmy nędzne chałupy, wielkie niechlujstwo i kompletny brak jakiejkolwiek kultury. Niektórzy twierdzą, że nawet u Kalibanów lepszy jest porządek. Corruptio opiimi pessima*: nadludzki typ Słońcogrodzian, spadając ze swej wyżyny, spada niżej najniższego. I tu nasi żołnierze użyli swej misericordii; biorąc uderzenie najsłabsze, zadawali napotkanym Upiornikom kontuzje, które im odbierały możność jakiegokolwiek działania na przeciąg dwóch tygodni. Tak ubezwładnionych gromadzono na wozy i przewożono do nowego osiedla w dolinie Gór Zielonych. Dwa dni trwało to polowanie; niejeden zapewne krył się jeszcze w lasach; owóż co do tych nakazano obywatelom miejscowym, aby ich w ten sam sposób w razie spotkania ustrzelić i przewieźć. Istniał zamiar urządzenia ich w formie kolonii karnej i domu poprawczego zorganizowanego jak warsztat lub ferma. VIII. Prawie cały tydzień byłem nieobecny w Suriawastu. Kiedy powróciłem, serdecznie dziękowałem temu panu, co się podjął być moim woźnicą przez cały czas mej podróży. W mieście był wielki ruch. Samochody krążyły po wszystkich ulicach, a w każdym wiele młodzieży: chłopcy lat osiemnastu, dziewczyny lat piętnastu. Niejednemu z tych dzieci towarzyszyły matki, ale większość przybywała pod opieką mistrzów—nauczycieli ze szkół, które w znacznej części znajdowały się na prowincji. Nazajutrz miał się odbyć uroczysty obrzęd podniesienia stu czterdziestu siedmiu młodych istot ludzkich do stopnia ducha zmaterializowanego. Nie można powiedzieć, aby wszyscy byli bardzo zadowoleni z tej uroczystości; owszem i śród dzieci i śród matek było widoczne pewne zatroskanie, niepokój, smutek. Niejedna z kobiet płakała. Ale większość, owszem, była raczej zaciekawiona i rozradowana. Jak to już wiemy, w wychowaniu szkolnym w naszej republice nader ważną rolę odgrywa sugestia i hipnotyzm oraz tak zwana psychoplastyka. Od najmłodszych lat dzieci bywają w ten sposób ćwiczone, że bez urażenia woli własnej oraz indywidualności są jakby pod władzą pewnej siły psychicznej zewnętrznej i mają dusze tak nastawione, że tego momentu „powtórnych narodzin” oczekują jak zbawienia. Przy tym, widząc od dzieciństwa owe moce nadprzyrodzone, jak przesyłanie myśli na odległość, jasnowidzenie, dalekowidzenie, latanie po powietrzu, moce, które są właściwością odcieleśnionych, a które im w stanie obecnym są niedostępne, młodzi ludzie gorąco pragną takież same posiadać zalety, a bez dematerializacji ciała jest to prawie niepodobieństwo. Toteż ci spragnieni wyższości z pieśnią tryumfalną na ustach przejeżdżali ulice, jakby żegnając mury więzienne ciała, z którego mają się wydostać. Wszyscy kierowali się w stronę Świątyni Mądrości, gdyż tam odprawiano uroczystość odrodzin. Koło świątyni był budynek, w którym kandydaci mieli noc przepędzić i ostatnie ćwiczenia mediumiczne przerobić w towarzystwie mistrzów magnetyzerów do tego celu wyznaczonych. Są jednostki bardzo oporne na wpływy magnetyzmu i nie wszyscy jednego dnia mogą być zoperowani. Zazwyczaj przed snem młode media zarząd Świątyni raczy skromną ucztą; mleko, owoce, słodycze, wino specjalnie przysposobione stanowią esencję tej uczty, której sens polega na tyra, że podatność na magnetyzm staje się większa. O świcie miała się rozpocząć uroczystość; młodzież dzielono na grupy, przy czym dziewczęta pomieszczono osobno i osobno chłopców. Ponieważ cieszyłem się tu szczególną łaską jako rzadki cudzoziemiec, pozwolono mi asystować przy akcie dematerializacji mediów. Świątynia Mądrości, w której miała się odbyć cała ta sprawa, oprócz głównej nawy zdobnej posągiem Ganesi, boga wiedzy (rodzaj to Hermesa Trismegista*) posiada liczne komnaty podziemne, kolisto zbudowane koło pewnego centrum. W owej sali centralnej mieści się zbiornik złoto–zielonej Wody Nirwidialnej oraz rodzaj stosu, na którym goreje bez płomienia purpurowy ogień przypominający światło elektryczne. Izby podziemne wszystkie mają drzwi prowadzące do tej sali centralnej. Oczywiście tylko w jednej izbie mogłem być obecny. Panował w niej półmrok błękitny, a pod ścianą stało siedem stołów jakby szklanych, podobnych nieco do stołów operacyjnych w szpitalach. Siedmiu młodych ludzi osiemnastoletnich wprowadzono do tej izby; byli zupełnie obnażeni, pięknie zbudowani, a choć widoczne było, że to są prawie dzieci, jednakże z ich twarzy można było wyczytać znacznie większe głębie, niż to bywa u naszych dzieci. Rzecz prosta, że ciągłe obcowanie z istotami uduchowionymi, jakimi są mieszkańcy Suriawastu, podnosi duchowość tej młodzieży na znacznie wyższy stopień. Dlatego przejście do tego stanu astralnego, w jakim żyje tu starsze pokolenie, bywa przez nich witane ochot nie jako „drugie narodziny”. Są oczywiście jednostki oporne, żądz poziomych niewolnicy i skłonniejsi do uciech niższego rodzaju; ci albo z czasem ulegają sile mediumicznej swych magnetyzerów, albo są wysyłani do doliny Gór Zielonych jako niepoprawni. W sali, do której zostałem wpuszczony, panował półmrok szafirowy i przygrywała cicha, łaskocząca i obezwładniająca muzyka. Każdy z młodzieńców położył się na szklanym stole i nad każdym z nich stanął mistrz magnetyzer. Zdawało mi się, że jestem na zbiorowym seansie mediumicznym. Ci magnetyzerzy byli to ludzie fluidyczni, którzy po swym odcieleśnieniu specjalnie oddali się pracy nad tajemniczymi siłami natury. Przypomniała mi się Miranda i moja teoria, która twierdzi, że w miarę dematerializacji medium materia—lizuje się zjawa. Z zaciekawieniem też przyglądałem się temu, co miało nastąpić. Zważywszy, że oczy Solarów mają daleko większą skalę twórczą niż nasze, łatwo zrozumieć, że ich siła magnetyczna przerasta siłę podobną którego bądź znanego nam w Europie magnetyzera. Z oczu ich płynął jakiś potężny ogień, który się kondensował w postaci iskry czerwono—złotej. Ta iskra, uderzając w oczy medium, usypiała je momentalnie i z wolna kandydat zapadał w sen kataleptyczny. Po niejakim czasie z ciała uśpionych wyłaniała się bezforemna biała masa, która po kwadransie przybierała postać ludzką, a jednocześnie nogi i ręce medium znikały bez śladu; postać widmowa stała chwilę koło szklanego stołu, jakby chcąc powrócić do swej siedziby pierwotnej. Ale magnetyzer wprowadzał medium w stan hiperkatalepsji i wtedy kolejno dematerializował się kadłub I cały organizm: najdłużej trwała głowa i serce, które było osłonięte zimnym kompresem. Tymczasem astral, który się wyłonił z medium, stawał się coraz realniejszy. Ale był to dla magnetyzera moment największego wysiłku, gdy ciało kandydata znikło zupełnie i gdy na stole operacyjnym nie leżało już nic, a natomiast tuż obok stołu widzialny był zjaw widmowy o oczach błyszczących, choć zdumionych; o mocno bijącym sercu i wysokiej temperaturze ciała. Jest to bowiem moment ostateczny, w którym astral pożąda w pierwszej chwili natychmiastowego unicestwienia swej istoty. Zdarza się czasami, że mimo najwyższy wysiłek magnetyzera zjaw nagle znika, a na stole masz z powrotem ciało, które było tu pierwotnie. W takim razie całą pracę trzeba rozpoczynać na nowo i wtedy już widmo zniknąć nie może, a nawet, jak zauważono, nie chce już powrócić do swego więzienia. Wówczas następuje akt drugi. Zazwyczaj wszyscy kandydaci w liczbie siedmiu w jednym prawie czasie (około trzech godzin) zostają zdematerializowani i siedem widm astralnych, białych, eterycznych postaci ludzkich, nieświadomych ani siebie, ani świata, w który wchodzą, stoi w izbie magnetycznej; pozbawione są własnej woli i zdolności do działania. Ale mistrze czuwają każdy nad swoim kandydatem. Każdy więc swemu widmu daje nakaz: Pójdź! I otworzywszy drzwi do izby środkowej, prowadzą ich naprzód na ów Ogień Nirwidialny, w którym ich istota odcieleśniona „wulkanizuje się”, to jest utrwala tak, że choć to ciało jest znacznie subtelniejsze od naszego, to jednak posiada moc istnienia nie mniejszą niż my posiadamy. Bądź jak bądź temperatura widma jest tak wysoka, że mu grozi wyparowanie. Dlatego natychmiastowo z ognia przenoszą je do Kąpieli Nirwidialnej, lodowatej jak woda przy czterech stopniach Reaumura. Ta kąpiel wodna wyrównuje braki kąpieli ogniowej, hartuje nowe ciało, i nowy człowiek się narodził. Można powiedzieć tutaj słowami filozofa, że jest to creation propre de l’homme, stworzenie człowieka przez samego siebie. Nowo zrodzona istota jest przez jakiś czas nieprzytomna i nie rozumie zupełnie ani czym jest, ani gdzie się znajduje. Raz jeszcze mistrz magnetyzer — zwykle po ośmiu dniach — w lekki sen tę istotę wprowadza i daje jej nakaz przypomnienia sobie wszystkiego, co dotychczas przeżyła i czego się uczyła, oraz zapomnienia tego, co powinno zginąć w niepamięci. Z tego snu powstaje astral zwulkanizowany, pełny życia i energii, inteligentny i wyższą intuicją obdarzony; nadto zmysły jego są daleko potężniejsze od naszych, gdyż telepatia jest dla niego nie zjawiskiem wyjątkowym, ale stałym prawem. Przez jakiś czas widma żyją w podziemiach, a później (po dziesięciu dniach) wprowadzone zostają do społeczeństwa. Jak widzimy, cała ta ceremonia ma charakter bierzmowania. Przede wszystkim Ministerium Mądrości oddaje młodzież z powrotem zarządowi Miłości. Tu odpowiedni wydział, zbadawszy temperamenty, falowanie barw, tonów i aromatów uczuciowych, każdemu z nowo narodzonych mężczyzn wynajduje kochankę, o czym już wspominaliśmy, i wysyła ich do ogrodów Radżiwa, gdzie jakiś czas młodzież przemieszkuje. Są to zresztą dalsze wyniki całej tej ceremonii i o nich mówić tu więcej nie będę. Kiedym opuścił komnaty podziemne, przechodząc zez główną salę świątyni zauważyłem na bocznej ścianie dziwny rysunek, jakby z atlasu anatomicznego wyjęty. Był to mianowicie kręgosłup z czaszką i dokoła nich system nerwowy. Część nerwów była namalowana kolorem czerwonym, część zaś niebieskim. Zapytałem jednego z magnetyzerów, który po swej pracy odpoczywał, co to znaczy. — Jeżeli patrzysz na naszą budowę zewnętrznie, to zauważysz, że pod względem anatomicznym nie różnimy się wcale od ludzi. Ale głębiej w sprawę wniknąwszy, znajdziesz wielką różnicę, która nam daje kolosalną przewagę nad ludźmi. Człowiek ma podwójny system nerwowy: jeden jest to tak zwany system mózgowo–rdzeniowy, stanowiący siłę motoryczną życia świadomego, myśli, ruchu, działania, oraz splot słoneczny (plexus solaris), który kieruje życiem roślinnym człowieka, życiem podświadomym i nieświadomym. Owóż jak w mózgu koncentruje się inteligencja człowieka, tak w splocie słonecznym koncentruje się wszystko, co jest instynktem, przeczuciem i wszelkie moce tajemne człowieka. To, co Anglicy nazywają „media”, są to po prostu ludzie, których splot słoneczny jest bardziej rozwinięty niż u innych. Przy tym ten plexus niejako pragnie wydobyć się z niższej sfery życia instynktownego i przedostać w sferę instynktów wyższych. Ta walka o wyższość występuje w splocie słonecznym już to w formie wielkich namiętności (na przykład żądz miłosnych), już to w formie talentów artystycznych, już to wreszcie w formie uzdolnień mediumicznych. Owóż ceremonia, którą widziałeś, ma przede wszystkim na celu wyzwolenie splotu słonecznego z jego stanowiska podrzędnego i przysposobienie go do wyższych instynktów. Instynkt niższy to instynkt czysto zwierzęcy, który długie wieki człowieka nie opuszcza; instynkt wyższy to intuicja, zmysł natchnień i objawień’ wreszcie zmysł telepatyczny. Nie znaczy to bynajmniej, aby system mózgo–rdzeniowy miał zostać poniżony, pozbawiony swoich właściwości: bynajmniej, inteligencja nasza działa równie żywo jak przedtem, a nawet jeszcze żywiej, gdyż ją podsyca siła intuicyjna splotu słonecznego. Również energicznie działają wszystkie zmysły, które są u nas wydoskonalone, oraz wszystkie funkcje z systemem mózgo–rdzeniowym związane. Natomiast wyzwoliliśmy splot słoneczny z niektórych niższych obowiązków, jak na przykład zarząd kiszek, żołądka, wątroby, gdyż zredukowaliśmy konieczność jedzenia do minimum. Mamy za to wiele czasu do rozmyślań o Bogu i nieskończoności, a nadto jesteśmy wolni od tego maszynizmu, w jakim żyją Anglicy. Każdy z nas jest sam sobie aeroplanem; sam sobie jest telefonem i telegrafem; możemy się porozumiewać ze sobą na odległość myślą i słowem; możemy się nawet widzieć na odległość. Stworzyliśmy sobie maszynę maszyn, która nam wszystkie rzeczy załatwia w sposób prosty i akuratny. Jak zaś pracują nasi artyści, to możesz zobaczyć dziś jeszcze, gdyż mój przyjaciel Ardżuna ma zrobić nowy posąg Trójcy — Miłość, Mądrość i Potęgę w jednej postaci, który to posąg ma stanąć przed Świątynią Słońca. — Nie dziw — powiedziałem, choć sam sobie robiłem wyrzut z powodu lichoty mego kalamburu — nie dziw, że mieszkańcy Republiki Słonecznej oparli swój rozwój na splocie słonecznym. Po czym go zapytałem: — Czyś już odpoczął? Czy moglibyśmy iść do Ardżuny? Odpowiedział mi z uśmiechem: — Po takiej operacji bywam zwykle bardzo wyczerpany i muszę kilka dni odpoczywać. Ale napijmy się wina: wzmocnię się trochę i pójdziemy. Ardżuna mieszka niedaleko w dzielnicy Koziorożca. Ruszyliśmy wkrótce w drogę i znaleźliśmy się w pięknym ogrodzie kwiatowym, a w nim stał parterowy miły dom, w którym jedna sala z wielkim oknem stanowiła pracownię. Mój przewodnik szepnął coś po cichu i na ten szept, który widać wewnątrz usłyszano, drzwi się otwarły i wyszła kobieta w sukni lila: była to Damajanti. Spuściłem oczy: serce mi drżało jakąś beznadziejną słodyczą. Tanto genlile lani’ onesta… Niesłychana głębia była w jej oczach: pozdrowiła mię życzliwie i powitała eterycznym pocałunkiem w czoło, aż mnie przeniknął dreszcz od stóp do głów! Nie, coś tu się ze mną dzieje na tej wyspie! Czy nie przywrócić Damajanti do stanu człowieka–upiora? Albo może samemu poddać się operacji odcieleśnienia i zostać obywatelem Republiki Słonecznej? Byłem przekonany, że Damajanti nie jest względem mnie obojętna. Jej spojrzenie jest zbyt wymowne. Czyż bogowie nie schodzili do kobiet ludzkich ze swych wyżyn? Małoż to niewiast ziemskich kochał Jowisz albo Kriszna? Czyż Tetyda nie była poślubiona śmiertelnikowi? Kalipso czyż nie kochała Odyseusza? Czemuż by nie miała Damajanti?… Co za obłąkanie! W milczeniu szliśmy za gospodynią, która nas wprowadziła do pracowni swego małżonka. Był to właśnie Ardżuna. Pozdrowiliśmy go, a mój przewodnik wyjaśnił mu bliżej cel mojej wizyty. Muszę stwierdzić, że Ardż nie był zadowolony z propozycji. Pospieszyłem mu wyrazić swe uznanie dla jego stanowiska. Bezwarunkowo artysta woli tworzyć w samotności i jednocześnie przyszło mi do głowy zapytanie, co m robić człowiek w kraju, gdzie nieustanna telepatia uniemożliwia ludziom wyodrębnienie swej jaźni i może sta’ się rzeczą nie do wytrzymania. Ale to jest bardzo proste: każdy człowiek słońcogrodzki ze swej duszy, ni to jedwabnik ze swego organizmu, może wydobyć osłonę nieprzebytą i wtedy jest, że tak powiem, jakby zamknięty telefon: nikt go niepokoić nie może. Swoją drogą za wstawieniem Damajanti Ardżuna zgodził się pracować wobec trzecich osób. Stał przed nim blok marmuru przesycony eterem nerwidialnym, to jest psychicznie spokrewniony z artystą. Ardżuna miał w ręku rodzaj dłuta i płomiennym okiem w milczeniu przyglądał się marmurowi, jakby go magnetyzował. Potem w kilku miejscach kolejno z pewną siłą wyjątkową uderzył marmur i naraz jego odłamki zaczęły odrywać się od bloku i padały na ziemię. I potem same już bez pomocy dłuta odcinały się pozostawiając tylko to, co miało stanowić posąg. Jakoż wnet ujrzałem trójboskie oblicze istoty przedwiecznej, którą zamierzył rzeźbić artysta. Raz jeszcze żałowałem, że ten styl indyjski, który tu leży odziedziczony we krwi snycerzy, nie jest stylem greckim. Gdyby tu można zaszczepić grecki geniusz plastyczny! O ile jednak kto przywyknie do tego typu bogów, jakich rzeźbi rasa indyjska, to może się nimi zachwycać. W każdym razie jest w nich olbrzymia suma metafizyki zakutej w marmur. Można powiedzieć, że tu posąg niejako rzeźbi sam siebie, artysta zaś tylko myśl mu podsuwa. Posąg właściwie tkwi w tym bloku marmuru, a rzeźbiarz mu dopomaga jedynie do ujawnienia się w bycie. Ardżuna przerwał robotę i więcej nie mógł, czy nie chciał dziś pracować. Było już zresztą blisko zmroku: purpurą z lekka poszarpana zachodnia strona nieba bladła powoli i ciemniała. Gwiazdy już było widać na niebie, a z ogrodu płynął upajający zapach kwiatów zwrotnikowych. Kokkile, tittibhi i różne ptaki rozgłośnym śpiewem ożywiały ogród, po którym fruwały świetliki i inne samoświecące żuki. Od czasu do czasu ulatywał w powietrze złoty bażant albo lirogon. Poszliśmy do ogrodu i siedliśmy na ławce. Damajanti wzięła lutnię i zaczęła śpiewać cudnym sopranem melodyjne pieśni, które mię przenikały do głębi. Były to pieśni pełne tęsknoty, których muzyka i słowa rozrzewniły mnie ogromnie. Czy Damajanti robiła to celowo? Ludzie tutejsi zbyt dobrze przenikają drugich, aby nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Ale zapewne i Ardżuna mię przeniknął… W takim razie… IX. Tej nocy spałem bardzo niespokojnie. Byłem zaś, jak pierwszej nocy mego pobytu w tym kraju, u Wasiszty. Było koło pierwszej nad ranem, gdy naraz mię obudził blask księżyca, który się zatrzymał tuż koło mojego okna. Przyznaję zresztą, że nie wiem istotnie, czym się obudził czy śniłem; nie wiem, czy to było rojenie senne, czy zjawisko realne — dość, że porzuciłem swoją izbę i poszedłem do ogrodu koło naszego domu. Zapach kwiatów upajał mię, a srebrna poświata księżyca nadawała zarówno cieniom, jak jasnościom jakieś ostre, choć ciepłe zarysy. Błądziłem po alejach ogrodu, gdy naraz ujrzałem siedzącą na ławeczce osobę w białym ubraniu. Ten biały kolor najbardziej mię zadziwił, a to z tego powodu, że w ogóle biały kolor jest tu usunięty z odzieży. Ma to swoje powody głębiej sięgające: o ile medium trwa po seansie, jak to na przykład bywa w Europie, i o ile w czasie transu ukazuje się przy nim widmo, to zwykle samo widmo jest białe i suknie są białe, i wszystko, co z tym widmem się wiąże, jest białe. Białość oznacza całkowite odbarwienie tej istoty, z której widmo pochodzi. Dlatego to w Suriawastu kolor biały jest nie używany, gdyż nadawałby on pewną moc czynną zniknionemu ciału, które było kolebką naszych obywateli. Aby tej mocy uniknąć i zapobiec możliwości zmartwychwstania ciała, nie noszą tu zupełnie białych sukien. Ze względu jednak na piękność białego koloru uczeni tutejsi rozmyślają nad sposobem, który by go pozbawił owych cech niebezpiecznych. Tymczasowo jednak widzimy taką rozmaitość barw w odzieży Słońcogrodzianek. Jeżeli więc zjawiła się osoba w sukni białej, było to oczywiście zdarzenie nadzwyczajne. Kiedym się zbliżył do siedzącej na ławce kobiety (gdyż to była kobieta), ze zdziwieniem przekonałem się, że to Miranda. Raczej zaś nie Miranda. To Lenora, tak jest, to widmo, które się wyłania z Mirandy i w jej obecności się materializuje. — Lenoro! — rzekłem do niej — bądź pozdrowiona. Spojrzała na mnie jakby zdziwiona i uśmiechnęła sic białymi usty. Rzeczywiście, zarówno jej twarz, jak ręce, jak i suknia były białe z odcieniem srebra księżycowego. Było to raczej widmo seansowe niż istota żywa. — Pozwolisz mi tu usiąść? — zapytałem. Kiwnęła głową. — Czy mnie poznajesz? — Poznaję. — Widywaliśmy się dawniej. — Tak, tak — widywaliśmy się. Przypominam. — Co robi Miranda? — Miranda? Cóż to jest Miranda? — Miranda to jest osoba, która… z którą… — nie wiedziałem, jak jej to wytłumaczyć. — Więc ty nie znasz Mirandy? Ketty Douglas? — Nie rozumiem, o czym mówisz. Zdaje się, że ciało astralne nie wie nic o istnieniu ciała materialnego, w którym tkwi, podobnie zresztą, jak my po największej części nie wiemy nic o istocie metapsychicznej, która w nas przebywa. Lenora nie wiedziała nic o Mirandzie. — Skąd przychodzisz tu, Lenoro? — Z dalekich, dalekich stron! — Z dalekich, dalekich stron — powtórzyłem jak echo. — Z jakiejś dziwnej ciemnicy, do której zostałam strącona… i czasami tylko… ach, na krótko mogę się wydobyć… — Powiedziałaś raz: „Jeszcze nie teraz!” — Jeszcze nie teraz… nie teraz… to będzie późnię’ — Co będzie później? — To będzie jakby inne życie. — Inne życie? — Tak, życie lepsze. — A ty nie żyjesz dobrze? — Nie. Ale tu mi dobrze. Rzecz godna uwagi, że ją nic nie zdziwił mój pobyt w tej miejscowości i zupełnie tej kwestii nie poruszała Uważała to widać za sprawę zupełnie naturalną. — Tu ci dobrze? — zapytałem. — Ty kochasz tych ludzi? — Kocham. — A gdybyś mnie kochała? Spojrzała na mnie przeciągle i uśmiechała się tajemniczo. Osłupiałem z podziwu, gdyż był to uśmiech Damajanti. Nigdy nie była tak podobna do Damajanti jak teraz. Zauważyłem w tej samej chwili, że dolna połowa jej osoby znikła zupełnie i że na ławce siedział sam kadłub. Oczy podniosła w górę i powiedziała mi: — Patrz! Rzuciłem wzrok do góry i w tej samej chwili Lenora rozwiała się i wsiąkła w niebyt albo raczej, jak sądzę, połączyła się znowu z Mirandą, której siedziba jest mi nie znana. Pytanie moje zostało bez odpowiedzi. Tymczasem z góry spływała jakaś postać w szatach barwy lila, które zlewały się z powietrzem tak, że chwilowo była niewidzialna. W minutę najwyżej po zniknieniu Lenory stanęła na jej miejscu postać nowa, która z obłoków spłynęła. Była to Damajanti. Ukląkłem przed nią i zacząłem jej dłonie całować. — O, jakiż bóg cię natchnął, żeś się tu zjawiła. Dzięki ci, Damajanti! Bądź błogosławiona! I znów obsypywałem jej ręce pocałunkami. Ona zaś jeszcze eterycznym pocałunkiem dotknęła, a właściwie nie dotknęła mego czoła, ale zatrzymała usta w odległości jednej dziesiątej milimetra koło niego. Pomimo że był to pocałunek niedocałowany, jednakże tak niebiańską przepoił mnie rozkoszą, że czułem się prawie tak potężny jak tutejsi mieszkańcy. — Tęskniłem do ciebie, Damajanti, gdyż samo powietrze, którym oddychasz, już mi jest źródłem wzruszeń, rozkoszy i szczęścia. — Powiem ci prawdę, wędrowniku. Od chwili, kiedy cię ujrzałam, coś mi się w sercu odmieniło. Rzadko się to zdarza u nas, aby rozwinęła się przyjaźń między naszym gatunkiem a istotą ludzką. A jednak tak się zdarzyło ze mną. — A więc, czy mi wolno to zapytanie postawić, czy mnie kochasz? — Rzadko u nas ludzie w tej sprawie, która jest sprawą najważniejszą ze wszystkich, rzadko u nas ludzie w tej sprawie kłamią. Rzadko nawet o tym mówią, bo u nas wszystko z góry się odgaduje i zanim powiedziałeś, już ta druga istota wszystko wie o tobie. Dlatego u nas ludzie chętnie milczą, bo milczenie to najmędrsza mowa. — Zatem mi nie chcesz odpowiedzieć na moje pytanie? A więc ci powiem rzecz dziwną, do której nikomu jeszcze się nie przyznałem. Jestem wrogiem rzeczywistości i cokolwiek w niej widzę, chciałbym w innych, lepszych formach zobaczyć. Żyję poza rzeczywistością; żyję w złudzeniu, żyję w bajce. I choć wiele rzeczywistych kobiet uwielbiałem w życiu, choć niejednej przysięgałem miłość, jak to u nas jest w zwyczaju, to jednak nie mogę powiedzieć, że którąkolwiek kochałem tak, jak kochać się powinno. Czy to była moja wina, czy wina tych kobiet ludzkich — nie wiem. Ale tak było, aż koniec sam sobie stworzyłem bajkę o miłości. Stworzyłem sobie istotę nierealną — widmo mojej wyobraźni, kobietę nadziemską, której nadałem imię Sofonisbe. To była moja urojona, nierzeczywista kochanka. A potem zjawiła się w mym życiu pewna istota dziwna imieniem Miranda. Było to medium, z którego wyłaniała się zjawa astralna Lenora! Ta Lenora była podobna do Sofonisbe, ale to jest fluid i eter, to psychoplazma mniej realna niż mój czysto mózgowy twór, moja Sofonisbe Muszę ci powiedzieć, że ta Lenora tylko co tu była Oderwawszy się od Mirandy dopłynęła tutaj i na krótki moment się zmaterializowała. Ale rozpłynęła się w nicość prawie w tej samej chwili, kiedyś ty się pokazała. Lenora tak jest do ciebie podobna, że niemal zdaje się twoją siostrą i chwilami tak myślę, że Sofonisbe, Lenora i ty — to jedna osoba. Tylko ty jesteś najrzeczywistsza. Gdybym podobne rzeczy mówił jakiejś damie warszawskiej — na pewno odesłałaby mnie do czubków. Ale tu, na Wyspie Słonecznej, mają inne poczucie rzeczywistości i inaczej rozumieją stosunek prawdy do złudzenia. Damajanti mi powiedziała: — Rozumiem ciebie, ale ty mnie nie ze wszystkim zrozumiałeś! Wiem, jak wy, Anglicy, pojmujecie miłość. Są i u nas ludzie, którzy tęsknią za takimi rozkoszami, jakie są powszechne u Telurów i Kalibanów. Mówiłeś kiedyś, że my jesteśmy anioły. Na to ci rzekłam: może tak, a może nie. Bo nasze życie — to wieczna odpowiedzialność i zatraciliśmy swobodę błądzenia. Toteż powstała u nas opozycja: niejaki Czarwaka, człowiek zawzięty i energiczny, rzucił nowe hasło: ma to być rzekomo powrót do natury. Powiada on, że my prowadzimy życie widm i że trzeba żyć życiem ludzkim. Uderza on w najsłabsze struny ducha: każdy z nas miewa chwilę tęsknoty za tyra życiem pierwotnym. — O, gdybyś chciała… — Nie. Ty jeszcze tego nie rozumiesz… Zamyśliła się. Po czym naraz rzekła: — Czarwaka na jutro zwołał zebranie, na którym chce wyłożyć swe idee. Będzie zapewne spór, gdyż ma on dzielnych przeciwników. Ja sama postanowiłam wystąpić przeciw niemu. Będę na tym zebraniu i jeżeli chcesz, pójdziemy razem. — Bardzom ciekaw tego zebrania. Chętnie pójdę, a zwłaszcza z tobą. Ale dlaczego chcesz wystąpić przeciw niemu? — Tak potrzeba. — Sofonisbe! Lenoro! Naraz Damajanti się rozpłakała. Błagałem ją, by się uspokoiła. Powiedziała mi wreszcie: — Myślę czasami, że wszystkie istoty na świecie, widzialne i niewidzialne, tęsknią za czymś dalekim, tajemniczym i niepojętym i może się zdarzyć tak, że właśnie w dwojgu istotach zupełnie sobie obcych — jak my — znajdzie się zaspokojenie tej tęsknoty. — A więc jednak masz dla mnie trochę przyjaźni, trochę sympatii — to mówiąc wziąłem ją za obie ręce, a gdy siadła na ławce, objąłem ją wpół; przytuliła się do mnie i było mi z nią ciepło i dobrze. — Wiele przyjaźni, wiele sympatii. Wstańmy. Byłem jej posłuszny. Kazała mi trzymać obie swe ręce na krzyż i tak samo trzymała moje ręce, i ruszyła ze mną środkiem alejki ogrodowej, licząc: raz, dwa — do siedmiu. Tak, uczyniwszy wspólnie siedem kroków, zwyczajem indyjskim zawarliśmy związek przyjaźni. — Posłuchaj mnie teraz. Jestem twoja. Pożegnałam Ardżunę. Ale gdybyś był odcieleśniony, sprawa byłaby prosta. Bo choć to rzadko się zdarza, jednak vi czasami ludzie się rozchodzą. Ministerium Miłości jest nieomylne. Między mną a Ardżuną nie było tej harmonii, jaka jest konieczna do szczęścia na ziemi. Już od dawna zachodziły między nami starcia, które oziębiły nasze stosunki. — Gdzież się podziejesz w takim razie? — zapytałem. — Bo przecież ja tu jestem obcy; nie mam ani domu, ani pola, ani nic. Nie wiem, czy byłbym tu na co przydatny. — Nie lękaj się o mnie. Ja mam pewną swoją myśl która mnie od dawna podtrzymuje, a której nikt nie zna. — A mnie jej nie powiesz? — Powiem, kiedy przyjdzie czas odpowiedni. Była to widać jakaś myśl podniosła, gdyż tak rozświetliła oblicze Damajanti, że ta wyglądała jak święta. O ile to człowiekowi może być dostępne, zdawało mi się, że jestem gdzieś na granicy ziemi i nieba i takiego doznałem wrażenia, jakiego doznać musiał Dante, kiedy stanął u wrót Raju i po raz pierwszy ujrzał tam Beatrycze. A chociaż w nas, słabych synach cielesności, zawsze się mieszają sacra profanis, to jednak Damajanti tak mnie prześwietliła swoją osobą, że wszelkie profanum znikło i byłem jak rozmodlony wobec jej niewiadomego, ale bez wątpienia podniosłego marzenia. Niestety — dowiedziałem się później, co to było! Była to rzecz tak przerażająca (w naszym europejskim pojęciu), że dotychczas nie mogę o tym wspomnieć bez dreszczu trwogi. Tymczasowo zastanawiałem się nad tym dziwnym stosunkiem, jaki się zawiązał między mną a tą istotą astralną i nadludzką. Przypominały mi się historie o rusałkach i świteziankach, ale to było zupełnie co innego. Tamto były elementale nieświadome, niższe od człowieka, anima panteistyczna, do cna w żywiołach ziemskich ‘rażona. Tu stałem wobec istoty wyższej od siebie, w której był nadmiar duchowości, gdy ja byłem żywiołem i lękałem się, że każdym ruchem mógłbym jej niepokalaną czystość splamić. Milczeliśmy oboje dłuższy czas. Na koniec jej powiedziałem tylko te słowa: — Kocham ciebie! I nagle Damajanti dziwnie się zmieniła; zdawało mi się, że jakąś bachantkę mam przed sobą, tak błyszczały jej oczy i tak bezczelnie uśmiechały się jej usta. Potem nie wiadomo jak znalazłem się w swoim pokoju — i ona była u mnie. Upadłem przed nią na kolana i całowałem jej nogi. Podniosła mnie i namiętnie pocałowała w usta. Po czym wyjęła ze swego woreczka wino i nalała kieliszek miary naparstka. Piliśmy na przemiany po parę kropel i raz jeszcze powtórzyliśmy to samo. Ogień niepojęty rozpalił moją krew: czułem się niby sam bóg Kriszna w Rasawanie. Porwałem Damajanti w objęcia i zacząłem ją całować, całować bez pamięci. Zapach cudnych kwiatów rozpłynął się po powietrzu; był to zapach Damajanti, zapach jej miłości… Naraz promienie słońca poprzez zieleń drzew ogrodu wcisnęły się do mego pokoju. Obudziłem się jakby ze snu. Nie było przy mnie nikogo, ale zapach cudowny, ten sam zapach, który oczarował mię we śnie, zapełniał moją izbę. X. Rankiem zjawiła się u nas Damajanti. Sam nie wiedziałem, czy mam na nią patrzeć jak zwycięzca–kochanek, czy też jak winowajca, który miał sny bezbożne i sprofanował swe bóstwo. Nie wiedziałem, czy to był sen czy jawa, bo zwłaszcza tu w tym kraju — straciłem miarę granicy między urojeniem a rzeczywistością. Zauważyłem, że w ciągu dnia żona Wasiszty długie rozmowy prowadziła z Damajanti i chodziła z nią do świątyni Miłości. Co tam robiły — nie wiem; ale spostrzegłem, że Damajanti mię unika. Zbliżyłem się jednak do niej i zapytałem, co to znaczy? Spojrzała na mnie zimno i surowo, jakby była na mnie obrażona: — Rozchodzę się z moim mężem Ardżuną. Będę mieszkała u pani Gandhari. Tam możesz przyjść i zobaczyć się ze mną. — Bądź na zebraniu Czarwaki: odbywa się ono w jednej sali w okolicy świątyni Mądrości. Po co Damajanti powtarzała mi wiadomość o swym rozwodzie, nie rozumiem. Mimo to zacząłem teraz snuć Bóg wie jakie marzenia. I swoją drogą nie wiem, dlaczego mnie ta kobieta unika. Nie mogłem też nie uwzględnić, że realnie czy marzeniowo dała mi ona parę godzin takiego szczęścia i takiej rozkoszy, jakiej nikt i nigdy dać mi nie byliby w stanie. Ściśle biorąc, mógłbym już umrzeć, jako ten, co kielich życia wypił do dna. A jednak dzisiaj rano marzyłem, że te czarowne aromatyczne noce powtarzać się będą jeszcze i jeszcze… Tymczasem była to jedna jedyna noc cudu — i miała się już nigdy nie powtórzyć. — Damajanti żywiła jakąś myśl tajemniczą, a tajemnica, ta była dla mnie nieprzeniknioną i niedostępną. Czy ją żona Wasiszty znała, — nie wiem. — Jakem się później przekonał, istotnie o tym nie wiedziała. Damajanti już dawno złożyła przysięgę tajemną w świątyni Słońca — a tutaj kto przysięgę złożył, tego żadna siła od jej spełnienia wyzwolić nie może. W czasie obiadu rozmawiałem z Wasisztą o zebraniu, które zwołał Czarwaka. Wasiszta był jego przeciwnikiem: uważał jego działalność za szkodliwą, ale przyznawał mu wysoką inteligencję i uczciwość nieposzlakowaną. — A jakże on traktuje swoich przeciwników! — Również — z najwyższą kurtuazją. — Czy go nie przekupiły czasem Telury albo Anglicy? — Co za pomysł! Ma on swoje zasady, do których zapewne doszedł pracą duchową, a że się z nami nie zgadza, to cóż tu mają do roboty Anglicy? — U nas by go na pewno oskarżono o to, że się zaprzedał jakiejś obcej potencji i tysiąc pięćset innych plotek puszczono by na niego. — Wyznaję, że nie bardzo to rozumiem, bo to przecież nic a nic nie wyjaśnia prawdy. Trzeba tylko dokładnie poznać jego doktrynę, a wtedy można z nią walczyć i nawet ją obalić. — Ach, więc wy, chcąc zwalczyć Czarwakę, przede wszystkiem dokładnie zapoznajecie się z jego nauką? — A, jakże można by inaczej? — To dla mnie nowość prawdziwa! U nas zwykle nawet zwolennicy jakiejś doktryny czy stronnictwa, nie znają dokładnie swego dekalogu — a cóż dopiero, żeby zająć i uwzględnić zasady przeciwnika! — No, więc jakże z nimi walczą? — Bardzo prosto. Stronnictwo A układa sobie jakieś fantastycznie frazesy o stronnictwie B i zwalcza te fantastyczne, oczywiście bardzo głupie i łatwe do obalenia, frazesy. I podobnie stronnictwo B walczy ze Stronnictwem A. — No, ale przecież jakąś dyskusję prowadzą. — Niech Bóg broni! Jeżeli np. grupa A urządza wiec, to na pewno członkowie grupy B na ten więc nie przyjdą, a jeżeli przyjdą, to po to, żeby hałasować, gwizdać, przeszkadzać. Panowie A wcale nie chcą dowiedzieć się, co myśli grupa B i na odwrót. Oni z góry mają, siebie nawzajem za ojcobójców, trucicieli, zdrajców ojczyzny, bandytów, złodziei i t.d. — To dziwne! Więc w takim razie nigdy się prawdy nie dowiedzą! — Ale im wcale o prawdę nie chodzi. Każdy ma swoją bardzo mętnie znaną sobie półprawdę, która jest półfałszem — i broni tego tumanu. — To jest rzecz niezrozumiała dla mnie — ale i to możliwe. Było i u nas coś podobnego. Stary Wiśwamitra mi opowiadał, że po wygnaniu naszych ciemięzców, kiedy Surjawastu na nowo zdobyła niepodległość — takie same walki były i u nas. Chociaż Wasiszta wiedział o moich uczuciach dla Damajanti — a lękam się nawet, że zarówno on, jak i sama Damajanti znała mój sen, to jednak nie miał wcale o nią obawy — i spokojnie mówił ze mną o rzeczach postronnych. Tylko żona Wasiszty była w trwodze, że Damajanti, połączywszy się z człowiekiem śmiertelnym, mogłaby spaść do stanu Upiornicy.. Był to bowiem straszny grzech — grzech, podobny do grzechu Adamowego; wygnanie z raju. Nie jest wykluczone, że nasi pierwsi rodzice byli to ludzie astralni i że ich wygnanie z Edenu — to po prostu materializacja ich ciał astralnych w grubą powłokę ciała ziemskiego. A jednak Damajanti nie upadla w ten sposób; nie została wygnana z Edenu; nie przybrała swojej fluidycznej tkanki w ciało materialne. Stało się to dzięki tej myśli tajemnej, którą Damajanti ślubowała i która była dla niej ochroną od zguby. Po obiedzie odwiedziłem panią Gandhari, gdzie widziałem Damajanti. Ucałowaliśmy się raz jeszcze pocałunkiem braterskim — i, choć mi było na duszy tęskno i żałobnie, nie śmiałem iuż jej narzucać swoich uczuć ani wyznań, gdyż widziałem, że jest przejęta swoją myślą tajemną, zapewne całkowicie z innego świata. Mieliśmy iść razem na zebranie, zwołane przez Czarwakę. Zapowiedział też mowę Tankara oraz Ratandżali — dwaj jego przeciwnicy i, jak to mię w ostatniej chwili pouczono, zamierzała również przemawiać Damajanti. Niewielkie miałem pojęcie o ideach Czarwaki, ale wobec tego, że bardzo szanowni ludzie występowali przeciwko niemu, byłem niespokojny, że Damajanti, choć obiecywała z nim walczyć, może się skompromitować. Zapytałem więc ją, czy ma gotowy plan przemówienia. Wyjaśniła mi rzecz w ten sposób, że pewne strony poglądów Czarwaki rozumie i wybacza, ale gdyby jego zasady zwyciężyły — to byłby upadek Republiki Słonecznej. Rzecz zupełnie naturalna, że w sercach ludzkich budzi się nostalgia za stanem pierwotnym; że bywają tęsknoty za jakąś rozkoszą, właśnie temu stanowi pierwotnemu dostępną, ale że to tnie może być rzecz decydująca: że walka z tą pokusą owszem może Słońcogrodzian podnieść na wyższy stopień rozwoju duchowego. Poszliśmy razem do sali zebrań. Przyłączył się do nas Wasiszta oraz kilka innych osób. Wiszwamitra przybył również. Sala — w pobliżu ministerium Mądrości — była dość obszerna i przepełniona publicznością. Było już pod wieczór — i zarówno ulice, jak i sala były oświetlone. Nie pamiętam, czym wam wspominał o tutejszem oświetleniu. Jest ono również w związku z centralną maszyną maszyn, która stosownie do potrzeby przerabia wszelkie siły jedne na drugie — elektryczność na światło i tak dalej. Na ulicach a gościńcach znajdują się tu słupy, dość wysokie, zakończone kulą przezroczystą; zarówno słupy, jak kule, są z tej samej materii rogowatej, z której tu się wyrabia cegły, wozy i tak dalej. Owóż kula taka w miarę zapadania zmroku automatycznie stopniowo rozświetla się sama; w miarę świtania — sama stopniowo gaśnie. Żadnej mechaniki do tego celu nie potrzeba, gdyż z maszyny centralnej płynie energia, która sięga najbliższej lampy; ta działa na następną i tak dalej — w całym kraju. W mieszkaniach prywatnych są również lampki mniejszych rozmiarów, które dają jasność równą sile światła słonecznego. Można powiedzieć, że jest tu wieczny dzień. O ile chcesz mieć ciemność, zamykasz prąd:, ku czemu istnieje odpowiedni klucz, i światło gaśnie. Taka świetlna kula wisiała na suficie sali zebrania, na które weszliśmy. Wkrótce zadzwoniono i wystąpił Czarwaka, przez pewną grupę obecnych powitany hucznym oklaskiem. Czarwaka jest doskonałym mówcą, pełnym ironii i ognia. Często wywołuje śmiech śród słuchaczy, czasami wielki entuzjazm. Jest to mężczyzna lat koło czterdziestu, o czarnych włosach i czarnym płomienistym oku. Głos ma mocny i melodyjny, wymowę płynną. Nie mogę tu powtarzać jego długiej mowy — i tylko w streszczeniu ją podam. Główny zarzut, jaki Czarwaka stawia organizacji Słońcogrodzkiej polega na tym, że jest ona niezgodna z maturą. Świat opiera się na ewolucji przyrodzonej i człowiek materialny taki np., jak Telury lub Kalibany z biegiem czasu podniesie się na wyższy stopień rozwoju i sam z siebie wyłoni swego astrala: jest bowiem rzeczą prawdopodobną, że świat materialny prędzej czy później przezwycięży sam siebie; wyzwoli się z materii i zmieni się w świat astralny. Ale musi to być wywołane samoistnym działaniem planety, fal kosmicznych, psychoplazmy idącej z nieskończoności, rozwoju kultury wewnętrznej człowieka i tak dalej., nie może zaś być owocem woli ludzkiej i sztucznych wynalazków. Słońcogrodzianie zadają gwałt naturze: póki jeszcze człowiek jest człowiekiem, wydobywają z niego widmo, nadając mu byt realny, a natomiast w nicość obracając jego ciało. Ciało to staje się widmem szczególnym, gdyż ono nie znika, ale gdzieś krąży w przestrzeni tak, że pewnego dnia, zazwyczaj w chwili śmierci, ukazuje się w całej pełni na nowo. Zdematerializowane ciało przestaje być czynnikiem ważkim naszego życia; zmaterializowany astral staje się wszystkim. Powiedzą mi, że ten astral jest istotą wyższą od człowieka; że ma daleko doskonalsze zmysły, że umie latać po powietrzu, że stanął po nad prawami na— tury, że opanował konieczność i usunął z życia przypadek, że uzyskał potęgę a pozbawił ją przemocy i tak dalej. Wszystko to prawda, ale utraciliśmy nader cenne rzeczy, mianowicie natężenie ducha, wysiłek, nieustające poczucie ryzyka i walki o byt, to jest to wszystko, w czym się rozwija rzeczywista wolność ludzkiej woli. Trudność, niebezpieczeństwo, przeszkody, nagromadzenie przeciwieństw — wszystko to usunięto nam z przed oczu. Mamy nadmiar pewności, nadmiar ułatwień, jesteśmy ciągle pod nazbyt czujną opieką Metafizyki i triumwiratu jego ministrów. Powiadają, że my jesteśmy najbardziej wolni ludzie na świecie: ja zaś twierdzę, że jesteśmy w zupełnej niewoli, gdyż spadliśmy do stanu dzieci, nad którymi nieustannie czuwa niańka. Weźmy np. sprawę zawierania związków miłosnych. Anglicy mają tu wielki wysiłek: robią poszukiwania, próby, łączą się, mylą nieraz, rozchodzą, znajdują piękniejsze oczy, niż te, w które dotychczas spoglądali; słowem poznają szczęście i nieszczęście. U nas wszystkie te przedwstępne działania znikają: u nas ministerjum samo ci wynajduje drugą osobę zgodnie z barwą twojej duszy — i całe szczęście, że psychometrja czasami się myli i z tego wynika pewne urozmaicenie naszego życia. Oto jest mój wniosek, który chcę przedstawić narodowi pod rozwagę: alby na jedno pokolenie przerwać magnetyzowanie młodzieży i pozwolić wszystkim trwać dopóty w ciele materialnym, dopóki tego zapragną; alby tym jednostkom nieastralnym pozwolone było mieszkać dowoli, gdzie zechcą, nie zaś gromadzić ich w jednej okolicy; aby przeprowadzić rewizję naszej konstytucji i stosownie do nowych potrzeb ją zreformować. Hucznym brawem została przyjęta mowa Czarwaki, którego idee widocznie były dość powszechne w tej społeczności, nadmiernie uduchowionej. To zdane się znaczyły słowa Damajanti: Może tak, a może nie! Teraz przemówił Tamkara. Uważa on za rzecz naturalną, że człowiek tęskni za swoją przeszłością nie tylko ludzką, ale nawet roślinną czy kamienną. Czy człowiek zwykły wobec zwierzęcia nie jest istotą niższą? Czy nie jest rzeczą korzystną mieć cztery nogi zamiast dwóch, posiadać ogon, ciało mieć pokryte szerścią? Czy nie jest rzeczą dobrą tkwić korzeniami w ziemi spokojnie i nieruchomo, a pewnie i trwale, jak to jest maturą drzew i roślin!, A jednak nikt nie pragnie biegać na czterech nogach, ani wrosnąć w ziemię. Każdy bowiem łatwo zrozumie, że to byłoby cofnięciem się w daleką przeszłość. Ale i człowiek śmiertelny jest istotą nieostateczną na tym świecie: on jest tylko stopniem do rozwoju istoty wyższej, która ma się z niego wyłonić. Może ta istota wyłoni się drogą powolnej wielowiecznej ewolucji, ale jeżeli znaleźliśmy sposób przyspieszenia tego procesu — tośmy uczynili to, co do nas należy. Nie sądzę bynajmniej, aby stan, w którym Surjawastu obecnie się znajduje, był stanem najwyższym, do jakiego dojść może ludzkość. Przeciwnie, my jesteśmy dopiero u początku jakiejś nowej ery — i stanowimy zapowiedź nowego człowieka, którego natury ani istoty bynajmniej się nie domyślamy. Śmiało jednak możemy powiedzieć o sobie, że jesteśmy wyżsi od człowieka pospolitego, zwanego homo sapiens. Na dwóch rzeczach opiera się naszą wyższość: na rozwoju splotu słonecznego do wyżyn świadomości i na znajomości Nirwidjum. Przeniknęliśmy do istoty organizmu ludzkiego i do istoty budowy materii. Rozwijamy w każdej jednostce siłę medjumiczną, którą zaniedbali inni mieszkańcy planety — i na tej podstawie utrwalamy astral. Uzyskaliśmy tą drogą zalety tak cenne, że ich wartość znacznie przewyższa straty poniesione. Czemuż mamy się wyzbywać tej wyższości? Czarwaka żali się głównie na to, że z życia naszego zginęła przypadkowość. Ale im istota jest doskonalsza, tym mniej ulega przypadkowości; tym większa jest matematyczność jego żywota. Zapewne żaden gracz nie przystąpiłby do gry, gdyby bezwzględnie był pewny wygranej: ale czy gra jest konieczną? A jeżeliś wygrał główny los i jeżeli rozbiłeś bank, czy jeszcze będzie cię nęciła gra? My jesteśmy, jako ci, co wygrali główny los. — Zwalczyliśmy walkę o byt, rozwiązaliśmy sprawę socjalną, usunęliśmy z życia, wyzysk i pieniądz, podnieśliśmy godność człowieka, stworzyliśmy powszechne braterstwo. Wszystko to jest niemożliwe, o ile natura ludzka pozostaje niezmienioną: aby stworzyć Republikę Słoneczną — trzeba było przedtem wywołać do bytu nowego człowieka. Przeciwny jestem wnioskowi, postawionemu przez Czarwakę. Nie należy wygłaszać takiego prawa, które by pozwalało każdemu dowoli zostawać w ludzkiej skórze. I bez tego dorocznie wielka jest liczba takich, którzy od świętej ceremonii uciekają. Inni za wpływem grzechu, występku, choroby, spadają do stanu upiorów. I nie należy im dawać bezwzględnej aprobaty co do wyboru miejsca zamieszkania. Natomiast chcę podać projekt, aby rozróżnić oba typy opornych i alby tę młodzież, która uchodzi od dematerializacji, trzymać w jednej miejscowości; tych zaś, którzy spadli do stanu cielesnego z winy własnej — w innej. Młodzież ta nie jest występna, lecz chwilowo znajduje się na błędnej drodze: toż nie jeden do nas sam powraca. Co innego ci, którzy skutkiem grzechu upadli: to zaraza, której nic już nie pomoże. Uważajcie, że u nas krowy, owce, psy itd., zwierzęta, żyjąc w atmosferze, przesyconej astralem — ulegają też uduchowieniu wyższemu, niż to się zdarza, gdzie indziej: ale ci są oporni na wszystkie wpływy. Należy więc oddzielić jednych od drugich. Na tym skończył Tankara, i na katedrę wszedł Ratandżali. Nie zgadzał się zupełnie na tezę Czarwaki. Człowiek nie tylko ma prawo, ale i obowiązek przyśpieszać dzieło ewolucji. Niema innego znaczenia cała technika Anglików. Służy ona w tym celu, aby ujarzmić siły natury i oddać je w służbę człowieka. Ale Anglicy znają tylko zewnętrzną stronę sił natury — i dla ich opanowania zmuszeni są budować maszyny o konstrukcji bardzo zawikłanej i niebezpieczne dla życia ludzkiego. Jednak wszystkie” te siły znajdują się w człowieku — i należy je wyzwolić z organizmu ludzkiego. Takim wyzwoleniem jest wywołanie astrala: zwulkanizowana istota widmowa człowieka zawiera w sobie wszystkie te maszyny, które Anglicy robią w celach poszczególnych i w rozmaitym gatunku. Anglicy przy tym nie znają nirwidjum, to jest nie znają istoty materii i energii: krążą tylko na zewnątrz tej tajemnicy. Gdyby tę rzecz poznali, zastosowali by ją na pewno u siebie. Tu chcę poruszyć kwestię, którą już od czasu do czasu poruszano. Dla czego Słońcogrodzianie tak zazdrośnie ukrywają swoje tajemnice i nie chcą ich udzielić innym narodom? Uważają oni, że wszystko, co dotychczas w tym kierunku uczyniono — jest próbą i że nie wolno im jeszcze swoich prawd rozszerzać po świecie. Zdaje mi się jednak, że były już czas wyjść z tego zamknięcia: przede wszystkim należałoby drogą podboju czy jakąkolwiek inną opanować całą wyspę i naszą organizację jej narzucić. U nas jest niechęć przeciw ludziom, mającym odmienną barwę skóry i odmienny zapach. Jest to jednak tylko rzecz zewnętrzna. Miałem okazję magnetyzować (niejednego Telura i nie— jednego Kalibana. Tak samo, jak my, (posiadają oni siły medjumiczne, a zjawy astralne, jakie się w ich obecności wyłaniają — są również białe, jak nasze zjawy. O ile by je później utrwalić ogniem i kąpielą — nie różniłyby się niczym od nas. Istnieje u nas niechęć do podbojów, ale trzeba będzie tę niechęć przezwyciężyć, gdyż nie tylko naszą wyspę, ale całą ziemię musimy opanować. O ile bowiem można tę rzecz sformułować, cała ewolucja świata idzie w tym kierunku, aby glob materialny zmienić na glob astralny. Bo jak każda osoba ludzka, tak cała planeta posiada swego astrala — i ma tym polega stopniowe uduchowienie bytu na świecie. Materia po to istnieje, aby stać się duchem. I nie tylko ziemia, ale być może inne planety ulec muszą przemianie, jaką myśmy tu rozpoczęli na Taprobanie. Nie dostaną się tam ludzie ani balonem, ani aeroplanem, ale my moglibyśmy się tam dostać, choć nie jest wykluczone, że już i tam są duchy, co znają nasze tajemnice. Uważajcie, że my, wprowadzając nasze astrale w stosunki ludzkie, podnosimy, co prawda, te stosunki na wyższą płaszczyznę, ale narzucamy swoim widmom interesy, uczucia, namiętności i pragnienia ludzkie. Są to ludzie, zapewne doskonalsi, ale zawsze jeszcze ludzie. Rzeczą przyszłości, rzeczą wyższego uduchowienia będzie zastralizować i zeteryzować wszystko: całą naturę, a z nią i społeczeństwo — podmieść na wyższy stopień ewolucji. — A zatem, wbrew Czarwace, nie tylko nie żądam ograniczenia naszego systemu w naszym kraju, ale przeciwnie, żądam jego rozszerzenia naprzód na całą wyspę, a dalej na całą planetę. Czarwaka jeszcze odpowiadał obu mówcom i ci mów mu replikowali, ale nic już nowego w ich słowach nie słyszałem. Od czasu do czasu to jeden, to drugi dostawał oklaski, ale w każdym razie nie wymyślali sobie od złodziei, bandytów i tak dalej, ani też nie bili się po twarzach, ani nie wyrywali sobie czupryn. — Publiczność nie gwizdała, nie krzyczała, nie wyła: owszem w skupieniu słuchano każdego z mówców po kolei. Ostatnia mówiła Damajanti. Jej postać szlachetna i piękna narzuciła słuchaczom oczekiwanie milczące i pełne ciekawości. Wszystkie oczy były w nią wpatrzone. — Chcę tu mówić przeciw zasadom Czarwaki. Zapewne, jak w każdym twierdzeniu, są i w jego słowach ziarna prawdy. Ale na czym polega ta prawda? Człowiek jest istotą słabą i łatwo ulega obłędom i pokusom; lecz ani te pokusy, ani te obłędy nie są rzeczą istotną: są to przypadkowe nawroty ku zamarłej przeszłości. Czarwaka chce właśnie tym obłędom nadać stanowisko kierownicze. Ale jeżeli te pożądania z niższego okresu bytu jeszcze się czasami u nas odzywają, to znaczy tylko, że reforma, którą zaprowadzili u nas nasi ojcowie, jest jeszcze niezbyt ugruntowana w naszych duszach i musimy ją wzmocnić. Taki ferment, jaki tu wywołać pragnie Czarwaka, powtarza się u nas od czasu do czasu, co jedno pokolenie, mniej więcej trzykrotnie w ciągu stulecia, to jest co trzydzieści trzy lata i cztery miesiące. Dlatego to ojcowie nasi postanowili, aby trzykrotnie w ciągu stulecia jeden człowiek dobrowolną ofiarą życia ostatniego odkupił grzechy i błędy swego pokolenia. Zazwyczaj sam naczelnik Słońce składa siebie na ofiarę, ale jeżeli się zjawi kto, co gotów sam zamiast niego zginąć na stosie, Słońce nie może mu przeszkodzić, nie może jego ślubom zadać kłamu i musi przystać na tę zamianę. Jutro właśnie jest dzień ofiary. Widziałam naczelnika i przedstawiłam mu swoją niezłomną wolę, że ja, Damajanti, dawno już ślub uczyniłam i przysięgłam zamiast niego ofiarować się bogom! A niech moja ofiara nie będzie bezpłodna! — Cześć Damajanti, cześć! — wołała cała sala, ja zaś aż skamieniałem z podziwu i przestrachu. Istotnie, Campanella mówi, że od czasu do czasu Słońcogrodzianie składają bogom ofiarę, jednakże nie biorą w tym celu zwierząt, gdyż byłaby to ofiara niedobrowolna. Esencją zaś ofiary jest wolność: kandydat sam się przedstawia; najczęściej czyni to sam Metafizyka. Nie przypuszczałem, aby ten obyczaj się zachował. A jednak dla tradycji czy dla jakiej mistyki obyczaj trwa — i oto Damajanti, opętana jakąś myślą natrętną, zapragnęła tego uroczystego samobójstwa. XI. Byłem prawie jak obłąkany. Co robić, aby tę kobietę powstrzymać od szaleństwa? Odprowadziłem ją domu Wiśwamitry, zresztą z całym tłumem publiczności, która była wysoce przejęta postanowieniem Damajanti i żywe okrzyki na jej cześć wygłaszała. Damajanti im podziękowała i prosiła, aby w spokoju się rozeszli. Natychmiast jej posłuchano. Znaleźliśmy się sami bliscy, Wiśwamitra z żoną, Wasiszta z żoną oraz ja i Damajanti. Zasiedliśmy w ogrodzie i rozważaliśmy postanowienie tej kobiety. Nikt zresztą nie był tym tak poruszony jak ja. I Wiśwamitra, i Wasiszta bardzo spokojnie, a nawet z pewnym cichym entuzjazmem traktowali zamierzoną ofiarę. Trzeba zaznaczyć, że obecny naczelnik państwa Narajana był bardzo kochany i uchodził za jakąś wyższą istotę — on to miał rzeczywiście zamiar złożyć z siebie ofiarę Bogu, ale błaganie i wola Damajanti i jej jakaś opętańcza a niepokonana żądza samopoświęcenia były tak potężnym czynnikiem, że Narajana musiał jej ustąpić. Czyżby mnie ustąpiła? Ani mowy o tym. — Posłuchaj, Damajanti — mówiłem błagalnie. — Rozkaż, a natychmiast poddam się obrzędowi dematerializacji. Będę twym niewolnikiem, tylko nie odchodź z tego świata. Zostań tu na ziemi. — Widzę, że słaba jest twoja wiara w nieśmiertelność ducha. Mylisz się; gdybyś się odcieleśnił i stał się jako jeden z nas, to byś mnie lepiej rozumiał i nie odwodziłbyś od przysięgi, którą uczyniłam. Wiedziałbyś, że będę żyć dalej, choć może na innej płaszczyźnie, i że prędzej czy później zobaczymy się ze sobą. Traktujesz te rzeczy jak człowiek. Patrz, jak spokojni są ci wszyscy, którzy są tu ze mną. — Nie rozumiem istotnie, jakie znaczenie może mieć dla tej sprawy nieokreślonej ofiara twego młodego życia. Rozumiem, jeżeli ktoś umiera dla ukochanych, dla ojczyzny, dla jakiejś sprawy, o którą toczy się walka; jeżeli kto ginie za wydziedziczonych, uciśnionych, wyklętych…Ale za co ty giniesz? — Nie ginę. Nie umieram. Żyć będę, ofiarę składam, aby dać świadectwo prawdzie, nie żadnej poszczególnej, nie żadnej określonej, ale samej istocie rzeczy, jej nirwidialnej esencji. Ty może tego nie rozumiesz, bo wy zatraciliście poczucie ofiary dla celów nadrzeczowych i pozaświatowych (chciała pewnie rzec: transcendentalnych). Nie było sposobu, musiałem zrezygnować. Smutny poszedłem do domu. Jeżeli ona zginie, cóż ja tu miałbym do roboty? Jak najprędzej chciałem uciec z tej wyspy. Nie wiedziałem, czy jutro iść na to straszne widowisko, czy raczej oczy zamknąć, aby go nie oglądać. Ale właśnie Wasiszta moje myśli przeniknął i rzecze mi: — Damajanti cię prosi, abyś koniecznie był jutro na uroczystości. Naprzód będziemy w Świątyni Słońca, a stamtąd wielką procesją udamy się na Pole Marsowe, gdzie Damajanti wstąpi na stos. Jak przez mgłę przypomina mi się to wszystko. Gdyż byłem pół nieprzytomny i wtedy, kiedym szedł do Świątyni, i wtedy, kiedym stał na polu ofiary! Wczesnym rankiem udaliśmy się na Forum Miejskie, gdzie centralny punkt zajmowała Świątynia Słońca. Ze wszech stron gromadzili się ludzie, starsi i młodsi, mężczyźni i kobiety. Przed świątynią na niewielkim placu stał Ardżuna i kilku jego pomocników i ostatnim dotknięciem gładzili posąg, którego pierwsze chwile narodzin widziałem w pracowni. Teraz ustawiano go przed świątynią; była to doskonała rzeźba w stylu indyjskim, wyobrażająca Jedność boską w jej trzech atrybutach głównych, które tu kierowały troistą falą życia. Wobec sprawy Damajanti sprawa nowego pomnika minęła bez wrażenia. Ardżuna bardzo życzliwie powitał Damajanti, która go pocałowała w czoło i serdecznie rękę mii uścisnęła; było to uroczyste pożegnanie dawnej kochanki, która odchodzi w wieczność. Weszliśmy do świątyni, do głównej halli, gdzie we wielkim ołtarzu stał posąg Słońca. Był to, szczęśliwym trafem, posąg roboty greckiej, wspaniały Helios–Apollon, który szczególną drogą dostał się do Suriawastu i był bardzo starożytny, gdyż pochodził z czasów, gdy Seleukidzi panowali nad częścią Indii północnych. Król Demetrjos miał na dworze swoim rzeźbiarzy Greków, którzy dla niego robili posągi bogów helleńskich, a dla Czandragupty posągi Buddhy. Owóż jeden z tych posągów greckich poprzez Czandraguptę (u Greków zwanego Sandrakottos) dostał się na dwór jednego z dawnych królów Tarprobany i przetrwał liczne stulecia aż po dzień dzisiejszy; mimo tylu wieków był nieskalanie biały i promieniał jak dzień. Stał też w świątyni Słońca — jako wcielenie po pierwsze światła w świecie materialnym (czyli słońca) i światła w świecie duchowymi (czyli metafizyki). Na jednej ze ścian bocznych widziałem trzy wielkie plansze, na których wymalowane były dwa koła, jedno (niebieskie, drugie czerwone — w różnym układzie. Na pierwszym rysunku koło czerwone i koło niebieskie — mając centra ma jednej linii — były wyosobnione i tylko w jednym punkcie się stykały. Na drugim koło czerwone i niebieskie były ze sobą połączone w jedność, a kolory były tak ‘kunsztownie ułożone, że jeżeliś spoglądał z jednego punktu, koło wydawało się wyłącznie niebieskie, z drugiego wyłącznie czerwone. Na trzecim rysunku koła zachodziły na siebie, ale częściowo były samoistne: obwód czerwonego koła przechodził przez centrum niebieskiego, otwór koła niebieskiego przechodził przez centrum czerwonego. Gdym pytał Wiswamitrę, co znaczą te symbole, odpowiedział mi, że są to trzy główne i zasadnicze systematy filozoficzne. Pierwszy uważa, że myśl i byt, duch i materia, Bóg i świat — stanowią dwie potęgi odrębne, w jednym tylko stykające się punkcie; drugi — że one są bezwzględną tożsamością; trzeci — że są częściowo tożsamością, częściowo zaś fenomenem odrębnym. Wiele jeszcze było w tej świątyni tablic tego rodzaju, ale tak mnie przejmowała troska o Damajanti, tak serce moje było przepełnione cierpieniem, że nie mogłem na to wszystko zwracać uwagi. Nic mnie nie obchodziła wspaniałość kolumn wewnątrz świątyni ani barwne ornamenta na ścianach, ani liczne posągi, mające wyobrażać już to planety, już zodjak już to różne postacie widzialnego słońca: w jedno się tylko patrzyłem, — w Damajanti. Ona stała już przy posągu Heliosa, a koło niej ukazał się wspaniały starzec w stroju czarno—złotym; długa biała broda spływała mu na piersi, w ręku zaś miał rodzaj laski czy też buławy. Zabrzmiała muzyka uroczysta, a przez okno spływało światło słoneczne, załamując się w rozmaite barwy po przez szyby ‘kolorowe. Kiedy muzyka ucichła, Narajana przemówił: — Ażeby zmniejszyć sumę cierpienia na ziemi — zmartwychwstała Rzeczpospolita Słoneczna. Nie mówię, aby cierpienie unicestwić, gdyż cierpienie jest to droga, co prowadzi człowieka ku wyższości, ale człowiek na ziemi cierpi zbyt wiele. Nadmiar cierpień jednakże ma główne źródło w ludzkim egoizmie. Trzeba więc zwalczyć egoizm, aby tylko te cierpienia pozostały, które są ponad i poza egoizmem. Ojcowie nasi — twórcy tej Republiki Słonecznej — wielkim wysiłkiem woli magnetycznej i myśli analitycznej stworzyli wyższy rodzaj człowieka, wyzwolonego z cielesności i egoizmu, ale jeszcze nie najwyższy. Posunęliśmy się o jeden stopień wzwyż nad człowieka zwykłego. Ale musimy posunąć się wyżej. Są między nami istoty, które do tego jeszcze wyższego człowieka prowadzą. Ojcowie nasi uważali za drogę do stworzenia tego wyższego człowieka — ofiarę. Zazwyczaj ofiarą trzy razy w ciągu stulecia bywał ten, którego nazywano Słońcem. Gotowałem się więc dziś na ten święty obrząd, gdy oto zjawiła się u mnie niewiasta doskonała, której woli niezłomnej musiałem ustąpić. Ona chce się oddać bogom na ofiarę — ona chce swoją śmiercią dać świadectwo prawdzie, chce swoim czynom rozpocząć nowy okres naszej tęsknoty ku doskonałości. Jakkolwiek wolałbym, aby mnie raczej przypadł ten zaszczyt ofiary, nie wolno mi odmówić świętemu wezwaniu, które bogowie jej podsunęli. Idź więc, wybranko — i wyzwól swą istność z ostatnich obsłon cielesnych, bo choć nasze ciało wiotkie jest jako sen i marzenie, ale jeszcze jest ciałem i więzieniem ducha. Niechaj twój duch, rozbłękitniony odcieleśnieniem ostatecznym, płynie w wyżyny ku nieznanej górnej planecie, która będzie godna twej osoby! Żegnaj i bądź błogosławiona! To mówiąc, ozdobił jej głowę wieńcem z róż i lilii — i na nowo zabrzmiał hymn uroczysty. Ten hymn był hasłem wyjścia ze świątyni. Obecni rozdzielili się na dwie fale, aby zrobić przejście Damajanti i i Narajanie oraz ich orszakowi tak, jak u nas robi się przejście nowozaślubionej parze. Damajanti istotnie wyglądała na istotę szczęśliwą, która od ołtarza ślubnego odchodzi. Była w miej szczególna moc i majestat, spokój uśmiechnięty i zapatrzenie w tajemnicze zaświaty. Całowali ją pożegnalnie Wiśwamitra, Wasiszta, ich żony, Ardżuna. Ja słaniałem się bezsilny — chciałem powstrzymać ofiarę — chciałem zacząć bluźnić i szydzić z tego szalonego obrzędu, ale kiedym spojrzał na ten tłum, w jakimś nadprzyrodzonym upojeniu pogrążony — zamilkłem naraz i sam uległem temu nastrojowi. Damajanti; raz jeszcze mnie pocałowała i rzekła mi: — Nie płacz, po mnie. Jeszcze się zobaczymy. Na chwilę imię to uspokoiło, ale zbyt silna była moja niewiara, aby to uspokojenie trwać mogło dłużej. Tłum szedł ulicami, powoli stąpając za dwojgiem głównych osób tej uroczystości, to jest Narajaną i Damajanti. Koło Narajany byli trzej triumviri — ministrowie — oraz ważniejsi przedstawiciele ich magistratur; koło Damajanti było dwadzieścia cztery najprzedniejszych niewiast z Suriawastu — w sukniach czerwonych jak ogień. Tuż za nimi szła najbliższa rodzina ofiarnicy i miedzy nimi ja półnieprzytomny. A za nimi tłum olbrzymi, prawie dwadzieścia tysięcy łudzi liczący. Szli i naprzemian to jedna — to druga grupa śpiewała pieśni odpowiednie z towarzyszeniem instrumentów muzycznych. Blisko godzinę trwała droga, którą (niegdyś przeleciałem w siedem minut. Byliśmy na polu Marsowem. Na środku pola stał dość wysoki stos z drzewa sandałowego, mający u boku rodzaj schodków. Tylko Narajana i Damajanti weszli na środek placu, gdzie koło stosu stało kilku ludzi, widocznie mających służbę przy tym obrzędzie. Była tam nadto w pobliżu grupa muzykantów i śpiewaków. I rodzina również została dopuszczoną do środka równiny, abyśmy mogli się z nią pożegnać. Kolo stosu było małe ognisko, a przy nim kilka pochodni. Znów dał się słyszeć śpiew i muzyka. Damajanti wzięła w rękę jedną z pochodni i podpaliła stos z jednej strony, a potem z drugiej. Po czym, uśmiechnięta i uszczęśliwiona — po schodkach wstąpiła na stos — i pocałunki nam posyłała ostatnie — pożegnalne. Oliwą przesycone drzewo sandałowe zaczęło płonąć żywo i gwałtownie, złotym płomieniem, który w blasku południa przechodził w odcień błękitno—różowy. Ofiara usiłowała stać na tej ruchomej płaszczyźnie, ale zwolna traciła równowagę. Jeszcze się uśmiechała — jeszcze posyłała nam pocałunki, i zawołała: — Żegnajcie! Nowe rozpoczynam życie! Płomienie ją ogarnęły w całości: runęła na czerwone od ognia polana — chwilowo jeszcze nogi jej drgały, ale w końcu leżała bezwładna i nieruchoma. I oto zdumienie moje przerosło’ wszystko, com widział dotychczas, choć mię i o tym uprzedzano. Ciało, które się tu paliło — nie był to bynajmniej astral nadmaterialny, ale zwyczajne ciało ludzkie, którego atomy gdzieś bujały w przestrzeni i w momencie, gdy astral wyzwolił się z więzów ziemi, ciało to raptownie znalazło się na swoim miejscu. Oczy moje były bielmem materii zakryte i nie mogę stwierdzić, czy prawdą jest, co mi w pewnej chwili powiedziała Sakuntala, wskazując jakiś punkt na powietrzu. — Patrz, oto dusza Damajanti leci w wyżyny! Widzisz ten błękitny obłoki To ona. Wszyscy go widzieli tutaj — wszyscy wołali: — Pozdrowiona bądź, Damajanti! Ja nie widziałem nic — i przypuszczałem po prostu, że cała ta gromada łudzi ulega złudzeniu. A jednak zbyt wielka powaga była w ich słowach i nie wolno mi traktować jej fałszywie. Widać mają oni inne oczy. Kiedy zwłoki spłonęły na popiół, odpowiedni urzędnicy zebrali popiół w urnę — i oddali ją rodzinie. Jednakże Narajana uznał za właściwe nie chować ofiarnicy na cmentarzu powszechnym, ale urnę z jej popiołami umieścić w świątyni Słońca. Uważał bowiem jej czyn za zjawisko przełomowe w historii Suriawastu: jej dobrowolne męczeństwo podnosiło duchowość ludu Słonecznego o jeden stopień wyżej. Było to dnia 12 września 1918 roku. Nie sądźcie, że tylko my tu na miejscu widzieliśmy tę wielką uroczystość. Wieść o tej ofierze rozeszła się w jednej chwili po całym kraju, telepatycznie rozpowszechniona przez specjalnych heroldów — i również wszyscy, choć na różnych końcach republiki zamieszkali, całą tę uroczystość widzieli naocznie Nie widzieli jej tylko zaprzańcy z doliny Gór Zielonych, ale wieść o tym doszła ich w jakiś czas później — i liczna młodzież, która dotąd żyła tam oderwana od praw miejscowych — zjawiła się nagle w stolicy, prosząc, alby ich dopuszczono do ceremonii odcieleśnienia. Jednakże dla mnie — pobyt na tej wyspie utracił wszelki powab. O tym tylko marzyłem, aby Suriawastu pożegnać i udać się gdzie bądź, choćby do Kalibanów. Próżno mię nęcił Wasiszta, chcąc mi pokazać tutejsze szkoły, wytwórnie różnych obiektów potrzebnych do życia, gospodarstwo rolne, hodowlę bydła i tak dalej — Wiedziałem o tym pokrótce, ale już nie byłem jego ciekawy: i choć niejedno jeszcze wiem, nie będę wam o tym mówił. Przyszło mi do głowy, że często najidealniejsze zasady łączą się ze szczególnym okrucieństwem w czynie. Jakże można w tym świecie istot uduchowionych. — uwieczniać tradycję tak barbarzyńskiej ofiary! Nie — nie mogłem tu dłużej pozostać. Noc miałem niespokojną — ukazała mi się w sennym widzeniu Lenora, jakby żegnając mię na wieki. Prosiłem nazajutrz Wasisztę, aby mię przewiózł przez Kalibanję do jakiego portu. Muszę tu bowiem zaznaczyć, że ponieważ Słońcogród żadnego handlu nie prowadzi, gdyż sani sobie doskonale wystarcza, przeto nie ma zupełnie floty ani przystani. Wasiszta się zgodził na moje prośby — a mnie już roił się powrót do Europy — poszukiwanie Mirandy — i nowe z nią seanse. Przyszło mi nawet do głowy, czyby nie dało się wykąpać zjawę fluidyczną Mirandy (to jest Lenorę) w Nirwidjum płynnym; o ogniu już nie marzyłem. Wasiszta nie uważał tych życzeń za niemożliwe; owszem, bardzo gorliwie zajął się tą sprawą: dostarczył mi parę butelek Nirwidjum, zaznaczając, że jedna szklanka wlana do zwykłej wanny z wodą bardzo gorącą poniekąd zastępuje ogień; analogiczna kąpiel zimna — służyć może do zahartowania widma. Nadto dał mi puszkę pastylek żywnościowych, flaszkę wina diamentowego, różne klejnoty, materie odzieżowe i tak dalej. — i nawet miecz nirwidialny. Wszystko to pomieściłem w bardzo poręcznej skrzynce z drzewa cedrowego, nader lekkiej; był to rodzaj sakwojażu. Rzecz prosta, że traktowałem te zbiory, jako skarb wyższy nad wszelką cenę i że ich pilnowałem jak oka w głowie. Pożegnałem przyjaciół, których tu poznałem: rodzinę Wasiszty i Wiswamitry, Ardżunę i kilka innych osób — i samochodem wyruszyłem w drogę. Wasiszta był moim przewodnikiem, a w powietrzu czterech młodych łudzi towarzyszyło nam z oddali, na wypadek, gdyby w Kalibanji zdarzyła się nam jaka przykrość. Spłynąwszy na dół z wyżyny, na której leżała stolica wyspy, jechaliśmy dolinami hal sąsiednich i widzieliśmy po drodze gęste lasy oraz uprawne pola ryżu i pszenicy. Były też obszerne i bujne pastwiska, na których pasły się liczne stada krów i owiec. Jechaliśmy bardzo prędko i nie mogłem się im dobrze przyjrzeć, ale przedtem już nieraz miałem sposobność obserwować szczególne zachowanie się zwierząt, ich ruchy jakby pełne świadomości i rozumu; widziałem, jak gromadziły się po kilka lub kilkanaście sztuk, rzekłbyś, wygłaszały coś miarowo lub rozmawiały ze sobą. Również dziwne było postępowanie psów, których tu koło owiec i bydła kradło wiele: było w nich jakieś prześwietlenie i powaga nadzwierzęca. Jest rzeczą prawdopodobną, że zwierzęta, żyjąc tu w atmosferze przesyconej duchowością, same się poniekąd uczłowieczyły. Przyszło mi do głowy, że można by ten sam eksperyment, jaki robiłem z Mirandą, zrobić ze zwierzęciem, psem czy owcą. Wiem, że takie próby były robione w Szwajcarii. Zwierzęta również wykazywały astral zaczątkowy. Nigdy jednak taka zjawa nie została doprowadzona do końca i oczywiście nie została utrwalona. Wiem tylko, że widma psów nie są białe, ale barwne. Jaką jednak mają postać, zwierzęcą czy też ludzką? Oto zagadka. Czy pod postacią zwierząt nie kryją się jakieś duchy ludzkie niższej kategorii? Dusze niedorozwinięte, grzeszne, wykoślawione, które w swej wędrówce pośmiertnej za wpływem karmy spadły do stanu zwierząt? Postanowiłem sobie zająć się tą sprawą w przyszłości. Owe susznie, o których wspomniałem, były tu wszędzie, a jak mi rzecz wyjaśnił Wasiszta — w każdej z nich mieściła się mała maszyna nirwidialna złączona z główną i kierowała energią wszystkich zjawisk, które były w jej służbie. Niekiedy trafiały się susznie znacznie większe, takie niemal jak w stolicy. Jakkolwiek byłem mocno zgnębiony, to jednak na życzenie Wasiszty zatrzymałem się w jednym miejscu, aby taką wytwórnię zobaczyć. Była to cegielnia: kilku techników, zajętych przy tej fabryce, powitało nas i wprowadzono mię do środka. Był to mianowicie dość obszerny budynek w którego podziemiach znajdowała się owa maszyna nirwidialna, osłonięta jednakże całym szeregiem osłon z tegoż rogowego materiału, z którego tu różne rzeczy wyrabiano Z podziemia wychodził wielki lej, którego część górna tylko była widoczna. Podłoga była ruchoma, tak że w pewnej określonej chwili przesuwała się, wnosząc materiał wytworzony do drugiej kamery. Kilku Słońcogrodzian siedziało w podziemiach i poruszało korbą, jak się domyślałem z regularnego odgłosu, który mię dochodził Jednocześnie dach budynku szeroko odsłonięto i wkrótce z owego leja zaczęła wychodzić bladożółta para, od czasu do czasu sycząc już to słabiej, już mocniej i ciemniała powoli, przechodząc w barwę chamms. Powietrze naokoło leja również ciemniało i, rzekłbyś, zlewało się z tą parą, a po kwadransie mieszanina pary powietrznej i nirwidialnej zaczynała gęstnieć i, po prostu mówiąc, z podziwu gębę otworzyłem: ta gęstniejąca masa, która powstała z niczego, opadała na podłogę i jak z boku na podwyższeniu stojąc mogłem zauważyć, układała się w pewien kształt geometryczny, zgodnie z formą tej części podłogi, która stanowiła receptaculum* wyrobionej materii. Była to masa typu galarety: w ciągu jakiej godziny przepełniła ona całą przestrzeń owej podłogi ruchomej. W danej chwili ruch maszyny się zatrzymał; ściana boczna halli, w której byliśmy, podniosła się do góry i podłoga przesunęła się do drugiej kamery. Tu pomieszczony był w powietrzu zwisły szereg długich ostrych rozcinaków, które naraz opadły na tę masę i pocięły ją na szereg równoległych sześcianów nierównobocznych; podobne noże boczne rozcięły tę masę w poprzek. Były to cegły. Wówczas maszyna podziemna zaczęła działać znowu: pod podłogą znajdował się połączony z nią rodzaj kaloryferu, który te cegły momentalnie doprowadzał do wysokiej temperatury, suszył i nadawał im trwałość niewzruszoną. Podłoga przesuwała się poza budynek na otwarte pola; tu oblewano cegły wodą lodowatą za pomocą jakby sikawek. Na małych wózkach przewożono je na pole obok budynku: był to magazyn cegieł, których tu miałeś miliony. Gdy podłoga była opróżniona, wracała na swoje miejsce, a tymczasem z drugiej strony tegoż budynku wysuwała się inna podłoga z nowym zapasem materii budowlanej. Jakkolwiek wszystkie dalsze stadia tej roboty dawały się jasno tłumaczyć, to jednak tajemnicą pozostanie dla mnie na zawsze początek tworzenia się tej materii. Byłem świadkiem tego cudu, ale nie jestem w stanie oznaczyć momentu, w którym nicość zmieniła się w ciało realne. Nicość mówię, nie zaś powietrze, gdyż jak mi to wyjaśnił jeden z techników, maszyna tworzy naprzód Nirwidium, to jest rozkłada materię (powietrze) na jej atomy, czyli punkty geometryczne (inaczej mówiąc — nulla), a potem nadaje im formę dowolną. Każda z maszyn działa na wszystkie sposoby i może wszystko wytwarzać; zależy to od węgielnicy, która w ten lub inny sposób nastawia oddech maszyny. Zwykle jednak każda maszyna się specjalizuje tak lub inaczej: tu, gdzie byłem, wyrabiano wyłącznie cegły. Póki miałem przed sobą to dziwne widowisko, byłem wielce nim zaabsorbowany. Z chwilą jednak, kiedy musiałem pożegnać tę miejscowość i kiedy siadłem do wózka z powrotem, na nowo ogarnęła mię melancholia. Zabawiłem tu blisko trzy godziny i kiedyśmy znowu ruszyli w drogę, już zaczynał się zmierzch. Krajobraz był przez dłuższy czas jednostajny: pola i lasy, gdy naraz znalazłem się w prześlicznym parku, pełnym najrozmaitszych barwnych drzew, kwietników wonnych i kolorowych, sadzawek srebrnych. Światełka płonęły między drzewami, a dokoła widziałeś altany bluszczem i winem obrośnięte i śliczne pałacyki. Dokoła słychać był wzruszającą muzykę i śpiewy rozdzwonione młodymi głosami. Widziałem też mnóstwo młodych parek: chłopcy i dziewczęta krążyli tu po ogrodzie, a tak pięknie wyglądali, tak w ich postaci była widoczna miłość życia i rozpęd życiowy, tak tu wszystko dyszało radością szczęściem, nadzieją, żem zaczął wzdychać jak człowiek, który zobaczył Eden i wie, że już do niego nie wejdzie. Istotnie, ogród ten wydawał mi się Edenem. Wasiszta jakby przeczuwał moją ciekawość, powiedział mi: — To jest Radżiwa. Tu młodzież nasza po wulkanizacji przebywa koło roku, każdy ze swoją kochanką Życie zaś tak tu jest urządzone, że ci młodzi ludzie żadnej troski nie mają i mogą się w pełni i bezwzględnie oddać jednej tylko sprawie, miłości. Patrz — ten większy budynek tam, nieco w głębi ogrodu, świetny jak pałac bogów. To Świątynia Miłości! Tu odprawiają się nabożeństwa, które celebrują mistrze kapłani i mistrzynie kapłanki, najbardziej wtajemniczeni w arkana miłości. Oni tym młodzieńcom i pannom opowiadają misteria tej sprawy, która u nas uchodzi za jedną z najważniejszych i najpoważniejszych w życiu. Pięknie by to było mieć dwadzieścia lat i żyć z jedną istotą umiłowaną w zaczarowanych ogrodach Radżiwa! Ale młodość nie powraca. Jechaliśmy dalej i zbliżaliśmy się do granicy. Postanowiliśmy nocować w jej pobliżu; zatrzymaliśmy się pod gołym niebem koło lasu figowego i ułożyliśmy się do snu na ziemi; trawa była świeżo skoszona i spaliśmy w odurzającym zapachu siana i kwiatów polnych. O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Spływaliśmy wózkiem coraz bardziej na równinę, aż dotarliśmy do płaszczyzny mało co wyższej nad poziom morza a wcale gładkiej. Odgłos trąb dał nam znać, żeśmy dojechali do granicy Republiki Słonecznej. Wasiszta mi powiedział: — Jeżeli chcesz, możesz pojechać koleją żelazną, gdyż Anglicy zbudowali tu linię aż do portu Lokombo. Ale że tu ludność jest dzika, więc możesz być jako obcy narażony na przykrości. Radziłbym ci więc, abyś lepiej ze mną pojechał, gdyż w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa ja i nasi czterej żołnierze przyjdziemy ci z odsieczą. Dowieziemy cię do samej przystani i dowiemy się, kiedy zawinie tam jaki okręt angielski. Posłuchałem ich rady i przejechałem kraj wózkiem wraz z nimi; był to istotnie kraj półdziki, pozbawiony gościńców, z rzadka jeno przepleciony uprawnymi polami. Ludność czarniawej cery, prawie naga, krążyła po drogach i lasach, oddana głównie polowaniu i hodowli bydła. Chaty miała nędzne, lepianki budowy okrągłej, poczerniałe od dymu. Od czasu do czasu spotykałeś wspaniałe pałace, widocznie budowane przez architektów europejskich, dokoła nich piękne parki, a tuż obok błoto, brud, gnojowiska. Były to rzeczywiście dworce tutejszych bogaczów, koło których gnieździła się ostatnia nędza. Taki tu był świat: niewola, łzy, rozpacz, głód, żebractwo obok najwytworniejszych zbytków i rozkoszy. Uważałbym za rzecz zupełnie sprawiedliwą, gdyby Słońcogrodzianie tę barbarię podbili i tych dzikusów podnieśli choć na taki poziom, jaki w Suriawastu osiągnęły psy i krowy. Zachowanie się czarnych w stosunku do nas było niezbyt przyjazne, ale dość pokorne, gdyż pamiętali wciąż, jak ich nasza armia niedawno doprowadziła do zagłady, a wielu jeszcze dotychczas leży we śnie bezczynnym. Anglicy tu przyjeżdżają kupować korzenie, jak pieprz, cynamon, muszkat, imbir, a również perły, które łowią mieszkańcy nadbrzeżni. Dlatego pobudowali koleje i raz do Lokombo docierają. Był tu właśnie statek jadący do Suezu. Nie była droga bardzo bezpieczna, ale jak najprędzej chciał dopłynąć możliwie blisko Europy. Rozmówiłem się z kapitanem „Leukotei” i w braku pieniędzy zapłaciłem mu łańcuchem złotym, który otrzymałem od Wasiszty. Okręt odpływał jutro rano o świcie. Dziękowałem swemu gospodarzowi za gościnę i czterem żołnierzom za gotowość pomocy. Wziąłem swoją cenną skrzynkę i wniosłem ją na okręt, gdzie prosiłem o pomieszczenie w bagażach za pokwitowaniem. Moi przyjaciele odlecieli przy czym Wasiszta linkę dość długą przywiązał do samochodu i tak lecąc powietrzem ciągnął go za sobą. Samochód leciał jak wicher, aż Czarni w przerażeniu uciekali. Za inny jakiś klejnot jeden z podróżnych dał mi sumę dość znaczną, tak że mogłem z nią dojechać do Europy. Nazajutrz rano wyruszyliśmy w drogę. XII. Dawno nie czytałem dzienników, gdyż w Suriawastu żadnych czasopism nie ma. Mimo to mieszkańcy wyspy zawsze są o wszystkim dokładnie poinformowani, gdyż telegraficznie wszystkie wieści do nich ze świata dochodzą. Tylko nazwy ludów są dla nich obojętne, gdyż widzą wszystko w uogólnieniu. Wojna, która się toczyła w Europie, była dla nich, jak wszystkie wojny, walką braci Pandawa z braćmi Kaurawa. Gdyż każda wojna jest dla nich Maha–Bharatą, a każde pole bitwy — to wiecznie ta sama Kurukszetra. Sprawy, które widziałem na wyspie Taprobane, tak mię przejęły, że po prostu wojna przestała mnie interesować. Teraz dopiero od podróżnych naszego statku „Leukotea” dowiedziałem się, że Niemcy zostali pobici; że rewolucja rosyjska przybierała charakter coraz bardziej niedorzeczny; że Polska uzyskała byt niezależny i tak dalej. Słowem, wracałem do Europy z jakiejś dalekiej planety, gdzie te sprawy traktowane były jako pozory zjawiska o znaczeniu wewnętrznym, różnym od zewnętrznego. Jednakże jako Europejczyk zacząłem się cieszyć z jednych okoliczności, smucić innymi, obawiać się trzecich. Człowiek pozaczasowy zmieniał się w mojej duszy na człowieka historycznego, człowieka danej chwili. Na statku naszym ludzie byli tak rozmaicie ukostiumowani — po indyjsku, po arabsku, po egipsku, po angielsku — że i mój kostium nie robił wrażenia dziwactwa. Gdyśmy jednak dojechali do Suezu, uważałem za stosowne nabyć ubranie angielskie, a swoją chlamidę słońcogrodzką złożyć do skrzynki cedrowej, dodając ją do innych skarbów Wasiszty. I samą skrzynkę pomieściłem w zwykłej walizie skórzanej. Wraz ze zdjęciem dawnej szaty odpłynęła ze mnie reszta fluidu owych dusz, z którymi przeżyłem tak wyjątkowe rzeczy. Zająłem się polityką, a choć w gazetach angielskich mało było informacji o Polsce, to jednak jakieś mętne i niewyraźne wiadomości miałem o tym, co się dzieje w kraju. W Suezie musieliśmy się parę dni zatrzymać. W najbliższy czwartek wyjeżdżał do Brindisi i do Marsylii statek „Tranquillity” i mieliśmy wpłynąć na najniebezpieczniejsze z mórz — Morze Śródziemne. Jakkolwiek akcja wyławiania min podwodnych szła bardzo żywo, to jednakże niejedna jeszcze mina krąży pod wodą, grożąc każdemu statkowi zagładą. Toteż nie dziw, że publiczność na statku, tym razem prawie wyłącznie europejska, była pełna trwogi i lada chwila oczekiwała katastrofy. Szczęśliwie jednak obawy nasze okazały się płonne Do Brindisi dopłynęliśmy bezpiecznie, a po dwóch dniach wyruszyliśmy dalej do Marsylii. Zamiarem moim było pojechać do Paryża. Wkrótce znalazłem się w Paryżu. Przyzwyczajenie z czasów studenckich skierowało mnie do Dzielnicy Łacińskiej. Zamieszkałem w małym hotelu przy ulicy Gay Lussaca. W kawiarni Panteonu spotkałem kilku znajomych; byli to po większej części lekarze wojskowi, którzy wstąpili na służbę francuską. Dowiedziałem się od nich, że jest tu obecnie w Paryżu Henryk Nawara, który w roku 1914 wstąpił do wojska francuskiego i, ranny w bitwie pod Marną, zmuszony był poddać się amputacji nogi; jako inwalida mieszka obecnie przy bulwarze Montparnasse. Henryk Nawara był dla mnie osobą nadzwyczaj cenną. Jakkolwiek był on znacznie starszy ode mnie, to jednak ja dawnymi czasy zostałem dopuszczony przez niego do towarzystwa pewnej grupy młodzieży, która przybrała imię Fulminatów. Henryk był synem Władysława N., oficera wojsk francuskich, który brał znaczny udział w powstaniu 1863 roku i został zesłany na Sybir. Jednakże udało mu się uciec z katorgi i przez Amerykę dotrzeć do Francji. Było to w roku 1870 właśnie w chwili, gdy rozpoczynała się wojna francusko—pruska. Ojciec Henryka wstąpił do armii francuskiej i w wielu bitwach odznaczył się męstwem i przytomnością umysłu. Po ukończeniu wojny ożenił się z pewną osobą, która świeżo z Warszawy przyjechała, i było to przez parę jat bardzo szczęśliwe małżeństwo. Owocem tego małżeństwa był Henryk. Niestety, matka Henryka, przeziębiwszy się niebezpiecznie, bardzo prędko zmarła na zapalenie płuc, a wkrótce też i ojciec poszedł za nią. Henryk został sierotą. Krewni wywieźli go do Warszawy, a później do Podobłocza, gdzie w naszym domu się wychowywał. Jak z tego widać, Henryk w momencie, gdy się zaczynała wojna, nie był już pierwszej młodości. Liczył prawie lat pięćdziesiąt. Nie bacząc na swój wiek poszedł na front i obecnie, jako człowiek o jednej nodze, znajdował się w stanie spoczynku. Jeżeli tu dłużej zastanawiam się nad osobą Henryka, to dlatego, że był on najbliższym przyjacielem i głównym powiernikiem Paracelsa Nirwida; miał też zapewne wiadomości o jego wynalazku. Dlatego zaraz po południu udałem się na Montparnasse, aby się z Henrykiem Nawarą zobaczyć. Był jeszcze bardzo przystojny, ale nieco wyłysiał i osiwiał. Brak jednej nogi był mu bardzo niedogodny, gdyż jeszcze nie przywykł do tej przemiany. Jednakże swoje kalectwo znosił nie bez humoru. Nikomu dotychczas ani na okręcie, ani w Paryżu nie mówiłem o swoim pobycie w Słońcogrodzie. Henrykowi jednak powiedziałem, i zwłaszcza podkreśliłem rolę Nirwidium w całej tej historii. Zapytałem go więc, czy mu czego nie wiadomo o Nirwidium i czy nie byłoby możliwe w jakiś sposób doświadczenia te powtórzyć. Henryk wyjął z biurka tekę, a z niej stary numer „Matina” z roku 1912 i dał mi do przeczytania urywek zakreślony czerwonym ołówkiem, pod tytułem La mor exiraordinaire d’un savani russe. Czytałem głośno. „Na bulwarze Edgar Quinet dnia wczorajszego zginał śmiercią tajemniczą dziwaczny (exiravagant) uczony rosyjski (sic!), Paracels Nirwid, osobistość nie mniej tajemnicza. Jego herezje naukowe przed paru laty wywołały niemałą wrzawę w świecie akademickim. Jego pracownia mały osobny domek przy oznaczonym bulwarze, a z której podobno nasz uczony nigdy nie wychodził, spłonęła do szczętu w sposób szczególny, którego dotychczas ani policja, ani uczeni nie byli w stanie wytłumaczyć. Koło godziny drugiej po północy przechodnie widzieli cały jego dom, od góry do dołu rozpłomieniony piękną barwą czerwoną, rzekłbyś w ogniu bengalskim. Znając ekscentryczne obyczaje tajemniczego człowieka sąsiedzi przypuszczali, że odbywa się u niego jaka uroczystość. Koło godziny czwartej domek zatracił czerwoność i w każdym swoim punkcie stał się biały, naprzód świecący jak słońce październikowe o godzinie drugiej po południu, potem zaś naraz w proch się rozsypał, jakby spalony nie już zewnętrznie, ale w samej treści swoich cegieł i belek, a koło siódmej proch niby wsiąknął w powietrze, rozwiał się we mgle i znikł bez śladu, jakby wyparował. Niewielkie szczątki tylko pozostały. Na miejscu domku o godzinie ósmej ukazała się głucha i pusta równina. Ponieważ koło domu zaczęły się palić trawy i pożar (gdyż inaczej tego zjawiska nazwać niepodobna) mógł się rozszerzyć na posesje sąsiednie, wezwano straż ogniową, która z trudem umiejscowiła i opanowała zniszczenie. Rzecz godna uwagi: zalew wody pochłonął niejako i wsiąknął w siebie ostatnie ślady pozostałe po budynku. Wraz z tym zniknięciem domu zniknęło doszczętnie i ciało Paracelsa Nirwida oraz wszystkie osobliwe maszyny i narzędzia, wynalezione przez niego, a których sekretu Nirwid nie wyjawił dotychczas nikomu, jego zwolennicy (których zmarły posiadał tyluż, co i przeciwników) są zrozpaczeni; mówią oni, że od czasów Ąpoloniusza z Tiany* nie było na świecie tak potężnego mędrca, takiego władcy w krainie ducha i materii jak Nirwid. Utrata owego tajemniczego pierwiastka, który nazwano Nirwidium, ma być rzekomo niepowetowaną klęską dla ludzkości. Tajemnica ta, która miała być kluczem do wszystkich tajemnic, wraz z Nirwidem schodzi do grobu.” Gdym czytał tę ironiczną notatkę, Nawara nie mógł się od łez powstrzymać. Wyznał mi, że pół roku po tej katastrofie przepędził w domu obłąkanych; istotnie, przypominam sobie, że na pewien czas przepadł bez wieści. — Nie masz pojęcia — mówi mi — ilu nieszczęść uniknąłby świat, gdyby Nirwid nie był zginął, i gdybyśmy jego wynalazek poznali. Co się mnie tyczy, to ja na jego niektórych narzędziach oparłem pewną myśl najwyższej wagi. Ty wiesz, że ja nigdy nie wymawiałem tego wyrazu — Polska. Taką sobie klątwę składał Legio fulminata*. Ale zgodnie z jej nakazem myślałem o niej zawsze i nieustannie. Widziałem ją w takich barwach, w jakie ją przystroiły natchnienia wieszczów jasnowidzących. Jednakże od dawna już przeciw tym jasnowidzącym wystąpiły „ślepe mazury”, a jak obawiać się należało, ci ślepcy mogli zwyciężyć jasnowidzów. Nie o to zresztą chodzi w danej chwili. Nirwid zbudował oręż bardzo podobny do tych mieczów, o których mi mówiłeś: paraliżował on na długi przeciąg czasu nieprzyjaciela, nie zabijając go jednakże. Był nieomylny i działał na setki ludzi jednorazowo. Przy tym Nirwid zbudował dla armii, zbrojnej jego mieczem, pancerze ochronne; żołnierz nirwidowski był immlnerable* Nikt mi nie może z tego uczynić zarzutu, że mając dostęp do takich środków, myślałem o jednej tylko rzeczy o niepodległości Polski. Przygotowałem cały plan; niemal wyznaczyłem dzień. Miało to się rozpocząć w sierpniu 1914 roku. Byłaby to wojna potężna, owocna i bezkrwawa. Gdybym miał pięćdziesiąt tysięcy takich mieczów, byłbym panem świata. Dodam, że Nirwid stworzył jakiś ekstrakt skondensowanego białka, który miał stanowić o przeżywieniu ludzi, a umiał też przetwarzać elementa chemiczne jedne w drugie; wszystko to więc wprowadziłem do swego rachunku. Chciałem za pomocą tych wszystkich środków rozwiązać różne zagadnienia polityczne i socjalne, nie naruszając równowagi dusz i stosunków. Nadeszła wojna, ale jej inicjatywa wyszła z innej strony i charakter tej wojny był po prostu szatański. Wynik tej zawieruchy był częściowo zgodny z ideą główną Fulminatów, ale teraz zarówno w Polsce, jak i na całym świecie nastąpi okres długotrwałego chaosu pod względem gospodarczym, psychicznym, moralnym i nerwowym. Mogę śmiało powiedzieć, że chociaż Nirwida mało interesowała sprawa praktyczna jego techniki, to jednak godził się ze mną, że można za pomocą tych wynalazków stworzyć nowy typ wojny. Ale przeciw nam stanęła Fatum. — Jakże jednak to Nirwidium wyglądało? Jak wyglądała maszyna? Jak operowała? — Na to nie mogę ci żadną miarą odpowiedzieć. Z tego Nirwid robił absolutną tajemnicę. Chciał maszynę przede wszystkim tak udoskonalić, aby wszelkie płynące z niej niebezpieczeństwa usunąć. Dlatego osłaniał ją jakimś czarnym pudłem, w którym zawsze była ukryta. Widziałeś tylko otwór. — I cóż spowodowało katastrofę? — Trudno powiedzieć, nie znając sekretu. Niejeden wynalazca zmarł od swego wynalazku. Natura mści się za wydzieranie jej tajemnic. Od gniewu Artemidy giną Akteony. — Czy Nirwid nie zostawił jakich dzieł, rękopisów? — Rękopisy, o ile były, zapewne znikły razem z domem i ze wszystkim. Dzieło jedno wydał kiedyś we Lwowie nakładem księgarni Allebeyde i Lump pod tytułem O odwracalności zjawisk ducha i materii. Są tam pewne aluzje do tego odkrycia, jakie miał wykonać, ale jeszcze nie wykonał. Zasadnicza myśl książki jest ta, że materia to duch skroplony, a w końcu skamieniały; że ta materia jest to wielorakie przeobrażenie jednego i tegoż samego pierwiastka; że pierwiastek ten w esencji swej jest to punkt matematyczny, niematerialny; że ta istota niematerialna a zmaterializowana dąży do dematerializacji i do przetworzenia się w istotę duchową; że zatem rozwój bytu polega na ciągłym odwracaniu się i przetwarzaniu ducha w materię i materii w ducha, i w ostateczności cały świat — gwiazdy, planety, słońca — przetworzą się w istoty duchowe i boskie. To jest repetitio principii*. Rozumiesz, że się na niego wszystkie akademie rzuciły jak na bestię szkarłatną. — Tam, w Słońcogrodzie, mówią coś podobnego Świat materialny zmienia się w astral. A samo to zniszczenie domu Nirwida przypomina mi widowisko, jak’ tam odgrywało się na Polu Marsowym w czasie próbnej wojny. Tam na proch zburzono sztuczną fortece kamienną. Było to zapewne trzecie i najmocniejsze uderzenie wielkiej misericordii. — Szczególna jednak rzecz, że i twoi mieszkańcy Republiki Słonecznej również tak zazdrośnie ukrywają swoje Nirwidium. — Wynika to stąd, że gdyby się to odkrycie dostało w ręce niepowołanych jednostek, to by mogły z tego powstać groźne nadużycia. Rzecz bowiem jasna, że niejeden mógłby tę siłę wyzyskać in deieriorem panem*. To jest główny powód, dla którego nie chcą oni swego odkrycia pokazać Europejczykom, gdyż uważają ich za najdrapieżniejszy gatunek ludzki na ziemi. Czy my kiedykolwiek podniesiemy się na wyższy stopień, o tym oni bardzo wątpią. Owszem, podług ich opinii ludzie północni są uparci i wytrwali tylko w złym, i cała ich nauka ma na celu przede wszystkim zaspokojenie egoizmów własnych i zniszczenie cudzych. Nirwidium jest to najwyższe dobrodziejstwo, jakie wywołał do bytu duch ludzki. Ale gdyby się ono dostało w ręce ludzi złych, dałoby wyniki fatalne i zgubne. — Może i mają rację! Ostatecznie, gdyby Europa miała wojować przy pomocy oręża nirwidialnego, to zapewne świat zmieniłaby w pustynię. — Czy też Nirwid myślał kiedy o wojnie i o zastosowaniu swego wynalazku do wojny? — Owszem, on tę wojnę niejako przewidywał, ale specjalnie o niej nie myślał; jednakże myślał o tym, aby Nirwidium było dobre do wszystkiego. — Na przykład do latania po powietrzu? — Owszem. Zrobił on jakiś rodzaj szczególnego kostiumu obejmującego całe ciało i ten kostium włożywszy na nagie ciało w mojej obecności, po pokoju pewnego razu latał w górę i krążył po suficie. — I to wszystko przepadło? — Niestety! Ile razy o tym pomyślę — serce mi się kraje. Powiem ci, że ja już na dziesięć, na piętnaście lat przed rokiem 1914 skórą i nerwami przeczuwałem, że jakieś wielkie zdarzenie się zbliża, i gdy Nirwid zrobił swoje odkrycie, chciałem sam to wielkie zdarzenie wywołać, aby się to rozpoczęło właśnie w Polsce. W moim planie — gdyż ułożyłem cały plan tej wojny — inny miał być charakter wypadków i rezultat odmienny. Nie ma zresztą o czym mówić, gdyż dziś cały mój pomysł wygląda na urojenie. Rzeczywistość ma tę wyższość nad wszelkim urojeniem, że jest rzeczywistością. Stały się niewątpliwie cuda na świecie, ale sądzę, że ludzie nie są godni cudów, i dlatego za każdy cud trzeba płacić ogromnym morzem nowych i nieoczekiwanych cierpień. Opowiedział mi też wiele nowin z kraju, które śledził uważnie, i był bardzo pesymistyczni usposobiony: lękał się przede wszystkim zwycięstwa „ślepych mazurów”. Ale to już nie należy do rzeczy, dlatego nie będę o tym wspominał. Henryk był ciekawy tych pamiątek, jakie sobie przywiozłem z Taprobane. Poprosiłem go więc do siebie, do hotelu. Pojechaliśmy dorożką, gdyż Henrykowi dość trudno jeszcze było chodzić, i pokazałem mu kolejno suknię, którą nosiłem na sobie, i materię, którą mi dano, a którą zamierzałem ofiarować kobietom z mojej rodziny. Dalej pokazałem mu różne klejnoty w złoto oprawne i flaszkę wina diamentowego, i słoik pastylek odżywczych. Dałem mu jedną pastylkę do zjedzenia i stwierdził, że są bardzo podobne do tych, które robił Nirwid. Kropla wina, zresztą zmieszana z kieliszkiem dobrego Burgunda, smakowała mu jako trunek boski — prawdziwa ambrozja. Znalazłszy jakąś pustą flaszeczkę w swoim pokoju, wlałem mu trochę tego wina, a nadto ofiarowałem mu parę pastylek. Pokazałem mu również swoją misericordię; pocałował ją wzruszony; był to miecz jakby Nirwida. Najbardziej go zainteresowały butelki zawierające wodę nirwidialną. Żal mi było, że przybyłem z tą wodą nieco za późno dla Henryka: woda ta bowiem ma dla organizmu ludzkiego, a nawet dla astralów (choć te prawie nie podlegają chorobom, chyba w stanie grzechu) nadzwyczajne własności lecznicze. Jest przeciwgnilna, naczyniotwórcza, ożywiająca; cząstki ciała zgruchotane, rozproszone, poranione gromadzi, wyrównuje, scala i leczy. Niewątpliwie ochroniłbym go od konieczności amputacji nogi. Było po siódmej wieczorem, ale po zjedzeniu tej cudownej pastylki nie mieliśmy apetytu, aby iść na obiad. Poszliśmy do kawiarni „Closerie de Lilas” koło obserwatorium, gdzie trafiliśmy na wielu znajomych, po większej części wojskowych: niektórzy nawet byli z grupy Fulminatów. Zdumieni byli dziarskim wyglądem Henryka widząc, jak zwinnie chodzi na swojej sztucznej nodze. Nie wiedzieli, że to chleb i wino z Republiki Słonecznej działa w taki sposób. Z górą tydzień przepędziłem w Paryżu, zawsze czarującym, zawsze pełnym geniuszu twórczego. Tęskniłem jednak do Warszawy: chciałem zobaczyć rodzinę, chciałem się przyjrzeć nowym stosunkom powojennym, chciałem wreszcie zająć się poszukiwaniem Mirandy. Zwróciłem się do mediumistów i okultystów paryskich; pisałem również do Londynu. Ale Paryżanie nie znali zupełnie jej imienia (co zresztą okazało się później nieporozumieniem, gdyż znana tu była pod innym przezwiskiem), choć media takie jak ona, dematerializujące się przy materializacji widma, były im wiadome i nieraz tego rodzaju doświadczenia robiono tu w Paryżu. Taka na przykład była Mile Esperance, Greczynka Aspropotamo, Angielka Daisy Henderson, Murzyn z wyspy San Domingo, Hanibal Cezar Napoleon de Bourbon de Bonaparte i rosyjskie medium Czajpopiwaj Samowarow. Z Londynu odpisano mi natychmiast, że się tą sprawą zajmą i zawiadomią, skoro tylko ich dojdzie jakakolwiek cenna informacja. Uprzedziłem ich, że wyjeżdżam niedługo do Warszawy i skoro tylko stanę na miejscu, natychmiast prześlę im adres. Dzięki pomocy Henryka i paru innych osób otrzymałem przejazd w wagonie dyplomatycznym i po paru dniach dojechałem do nowej granicy Rzeczypospolitej Polskiej. Rozumiecie, z jakim wzruszeniem powitałem po tylu latach kraj rodzinny — zwłaszcza wobec zmian, jakie w nim niespodzianie poczyniła Opatrzność. W Zbąszyniu przeniosłem się z dyplomatycznego wagonu do zwyczajnego, co się okazało wielkim błędem. Pomijając bowiem, że zmieniłem wspaniałą karocę na jakiś po Austriakach pozostały zdezelowany furgon, inna jeszcze z tego wynikła bardzo przykra dla mnie historia. Zrobiłem tę zamianę po prostu dlatego, że chciałem się zetknąć z tym nowym człowiekiem, jakiego oczekiwałem w kraju po tak gwałtownym i wyjątkowym przewrocie. Istotnie, bardzo ciekawe rzeczy widziałem tu dokoła ale nie mam zamiaru tych wrażeń wam opowiadać gdyż wy to lepiej znacie ode mnie. Natomiast muszę wam powiedzieć, co za przykrość mię dotknęła. Ponieważ zmieniłem pociąg, odebrałem z bagażu swoją walizę i dałem ją na bagaż za moim nowym biletem. Było to na granicy prusko—polskiej; kwit mi wydano i spokojnie siadłem do wagonu. Nazajutrz rano byłem w Warszawie. Poszedłem natychmiast po odbiór swej skrzynki. Tragarz zaczął jej szukać; szukał kwadrans, pół godziny, godzinę — nie znalazł. Zarządzający upewnił mię, że znajdą. Byłem jeszcze po południu, by się o rzeczy dowiedzieć, i znów nie ma rezultatu. Poszedłem nazajutrz rano i jeszcze dziesięć razy: wszystko na próżno. Zresztą bardzo uprzejmie skargę moją zapisali i pan naczelnik obiecał mi, że uczyni wszystko, „co będzie w jego mocy”. W danym razie gotowi mi są wypłacić indemnizację w sumie na przykład dziesięć tysięcy marek. Ale ja nie żądałem indemnizacji, tylko swojej skrzynki, w której były skarby nieocenione. Dziesięć dni już mija, odkąd wróciłem do Warszawy. Byłem nawet powtórnie na granicy przypuszczając, że może moja skrzynka tam pozostała, ale okazało się, że ją wysłano prawidłowo; jeżeli więc się zawieruszyła, to na pewno w Warszawie, nie gdzie indziej. Tak więc nagle znalazłem się bez tych tak drogich mi pamiątek, których przez cały czas swojej wyprawy strzegłem jak oka w głowie. Co będzie dalej — nie wiem; czekam wiadomości od zarządu kolei żelaznych. * * * Na tym skończył swą historię Jan Podobłoczny. Nie chciałem tego opowiadania, które się długo w noc ciągnęło, przerywać uwagami słuchaczy. Oczywiście bowiem ciągle mu zadawaliśmy rozmaite pytania, wyrażaliśmy swoje opinie, niektórzy nawet podejrzewali prawdziwość tej trudnej do skontrolowania wyprawy na nieznaną wyspę. Z drugiej strony historia Damajanti nie ze wszystkim podobała się pani Zofii Podobłocznej, która, milcząc, od czasu do czasu groziła mężowi paluszkiem. Ponieważ jest to osoba bardzo dyskretna, nie chciała robić skandalu publicznego, i sądzę, że dopiero w domu scenę mu zrobi, choć nie tracę nadziei, że Jan się wytłumaczy i uzyska przebaczenie. Dwie rzeczy teraz pozostawały Janowi: po pierwsze — oczekiwanie na wieść co do Mirandy; po wtóre — oczekiwanie na śledztwo zarządu kolei żelaznych w sprawie zaginionej skrzynki. W ciągu sześciu tygodni Jan Podobłoczny otrzymał wiadomości. Niestety, obie były bardzo smutne. Zarząd kolei żelaznych stwierdził z żalem, że skrzynka oznaczona numerem 5314, jak to świadczy dokument I 6789 lit. A ad 238 ad 1753, omyłkowo została wysłana do Rosji na linię Kijów–Charków–Orenburg; że dnia takiego a takiego miał miejsce napad na pociąg; przy czym nie wiadomo, czy to była akcja rządowa czy bandycka, gdyż w Rosji rozróżnić tego niepodobna; że podróżni w trzech czwartych zostali zabici, a bagaż cały rozgrabiony i zniszczony; że czy skrzynka Nr 5314 została zagrabiona czy też zniszczona, o tym zarząd kolei wiadomości nie ma, ale skoro tylko poweźmie o tym informacje, natychmiast adresatowi doniesie. Ponieważ nie ma nadziei, aby skrzynka mogła zostać odzyskana z powrotem, zarząd k. ż. proponuje adresatowi indemnizację w sumie 10 000 marek. W sprawie Mirandy Instytut Badań Mediumicznych i Teozoficznych w Londynie zawiadomił Jana Podobłocznego, że Ketty Douglas, znana w Anglii pod nazwą Mirandy, a we Francji pod nazwą Georgine, została w roku 1915 aresztowana przez Niemców w Warszawie i wywieziona do Minnenburga, małego miasteczka w Turyngii. Ponieważ tam nieraz ją wzywano do wróżenia, początkowo w sprawach prywatnych, a później nawet w kwestiach politycznych i strategicznych, i ponieważ Miranda w tych ostatnich jasnowidzeniach wygłaszała Niemcom horoskopy nader złowieszcze, zabronili jej wróżbiarstwem się zajmować i wtrącili ją na wszelki przypadek do więzienia, gdzie przebyła do połowy roku 1918; tu rozchorowała się ciężko i umarła dwunastego września tegoż roku koło godziny pierwszej w południe. Był to ten sam dzień i ta sama godzina, w której spłonęła na stosie Damajanti. NOWY TARZAN Dawno minęły te czasy, kiedy Antoni Lange wywołał sensację swoją historią o babuni, która, mając lat 91, po kilkumiesięcznej chorobie — jakąś drogą prawie naturalną — zmieniła się w śliczną pannę dziewiętnastoletnią. Żadnej sztuki tam nie było potrzeba; lekarze nie rozumieli tej choroby, a choroba ta była po prostu odrodzeniem i odmłodzeniem zgrzybiałego organizmu. W pismach medycznych z tego powodu rozwinęła się polemika, czy w ogóle taki fakt jest możliwy; niektórzy twierdzili stanowczo, że autor zaczerpnął tę opowieść z fantazji; inni mówili, że przesadził i uogólnił fakta poszczególne; u pewnych rzadkich jednostek w starszym wieku następuje częściowa regeneracja: odrastają zęby, oczy nabierają połysku, skóra staje się gładka, żądze młodzieńcze budzą się w pełni i tak dalej; nigdy jednak odrodzenie to nie ogarnia całego organizmu. Minęło kilkanaście lat, a tymczasem Steinach, Woronow, Jaworski i inni lekarze wynaleźli rozmaite eliksiry młodości i za pomocą wszelakich operacyj chirurgicznych ożywiali starców płci obojga, wlewając w ich żyły młodość, energię, pragnienie rozkoszy, bujność sił żywotnych, nadzieję powtórnej egzystencji w wydaniu nowym, ulepszonym. Każda z tych metod miała swoje zalety, ale największym zaufaniem cieszyła się metoda Woronowa. Jednakże aby przeprowadzić należycie operację konieczną dla odrodzenia ludzi sędziwych, trzeba było zawsze mieć szympansa. Niestety, liczba szympansów jest na ziemi bardzo mała. Mieszkańcy nadbrzeżnych krain afrykańskich, gdzie szympansy przebywają, polowali na nie bez ustanku, starając się pochwycić sztuki żywe. Niejeden przecie szympans ginął w kwiecie wieku wskutek niezręczności myśliwych. Te więc, które schwytano, dochodziły do nadzwyczajnej ceny. Maurowie po prostu urządzili pasek na szympansy i żądali po milionie franków za sztukę, pewni zawsze, że znajdą amatora. Wobec tego faktu kilku lekarzy francuskich postanowiło w Afryce Północnej urządzić na wielką skalę hodowlę szympansów. Byli to dr Vingtquatre, dr Adameva oraz dr Brun de Vignavert. Znaleźli oni odpowiednich kapitalistów, którzy im dali trzydzieści milionów franków, i w ten sposób powstała spółka akcyjna z ograniczoną poręką pod nazwą „Societe anonyme pour l’elevage des chimpanzes”. Akcje Towarzystwa należały do najmocniejszych na giełdzie paryskiej. Nabyli oni na granicy Algieru i Maroka około trzech włók gruntu, na którym zbudowali całą osadę obliczoną na tysiąc — tysiąc dwieście sztuk szympansów, nie mówiąc o ludziach. Wystawili około trzystu małych domków z ogrodami, zasadzili drzewa, urządzili łąki i pastwiska, przeprowadzili aleje parkowe, wybudowali mosty, wykopali studnie artezyjskie; słowem, urządzili wspaniałe sanatorium — letnisko. Mając kilkanaście żywych małp, zarówno samców jak samic, zaczęli się nimi opiekować i prowadzić ich racjonalną hodowlę. Dla siebie lekarze zbudowali laboratorium i salę operacyjną wraz z infirmerią, w której mieli przebywać pacjenci. Zbudowali też kilka domów wiejskich dla swoich rodzin, gdyż byli to ludzie żonaci i dzietni. Było nadto kilku asystentów, służba, pielęgniarki, kilku szoferów. Było nieco koni i krów, wozy, samochody. Była stajnia, obora, garaż. Była też szkoła dla dzieci, apteka, czytelnia. Był nawet kinematograf. Życie płynęło tam sielankowo w nieustannej pracy i studiach, ale nie ma na świecie nic doskonałego. Szympansy były bardzo zadowolone, gdyż główną troską zwierzęcia jest poszukiwanie strawy, tymczasem tu pożywienie samo do nich przychodziło, podawane jakąś troskliwą ręką. Oczywiście i Amor nie zapominał o naszej kolonii: po roku z dwunastu szympansów narodziło się nowych sztuk trzydzieści z górą. Był to żywioł niezmiernie ruchliwy, lubiący łazić po drzewach i skory do wylotu w dalekie światy. Rzecz tę oczywiście przewidzieli z góry założyciele Towarzystwa. Toteż całe to osiedle było dokoła otoczone sztachetą z grubego drutu, wysoką na siedem do ośmiu pięter. Nie dość tego: szczyt — że tak powiemy — sufit tego okratowania był również okryty wielką siatką drucianą: w ten sposób światło i powietrze doskonale dochodziły do osiedla, ale dla małp przedostać się poza sztachety dołem czy górą było prawdziwym niepodobieństwem. Szympansy lubiły czepiać się krat i spoglądać na szerokie i dalekie drogi widoczne poza ich olbrzymią klatką, ale rychło zrozumiały, że jest granica, poza którą wyjść nie mogą. Kto z daleka przygląda się gromadzie małp, temu się one wszystkie wydają jednakowe. Ale z bliska łatwo mógłbyś zauważyć, że każda z nich ma swoją własną fizjognomię i swoją osobowość. Zarówno lekarze, jak służba i pielęgniarze umieli doskonale rozróżniać indywidua małpie. W momencie, który opisujemy, już wszystkie chaty osiedla szympansów były zamieszkane. Koło trzystu rodzin zasiedziało się w chatach. Każda chata miała numer; do każdych pięciu chat przypisany był dozorca, który czuwał nad postępowaniem swoich pupilów; każdy z nich miał psa, który mu pomagał. Znali oni doskonale swoich wychowańców, ich temperamenty, ich zamiłowania. Nadawali im pieszczotliwe imiona i między dozorcą a rodzinami szympansów zazwyczaj panowała przyjaźń. Oczywiście hodowanie małp jest trudniejsze niż hodowla baranów lub świń. Stworzenia te lubią łazić po drzewach, skakać z jednego na drugie, gonić się, ukrywać — tak że nieraz długo trzeba było szukać zaginionych. Pies mógł tylko wskazać, gdzie dany Kiku lub Fiku się ukrywał. Ale wleźć na palmę daktylową, i to co grubszą i mocniejszą, umiał tylko dozorca. Toteż służba nie była tu synekurą, choć dobry psycholog umiał zawsze trafić do małpiej duszy i, jak zapewniał Piotr, z szympansem nieraz łatwiej dać sobie radę, jak z niejednym rozbrykanym chłopcem. Ostatecznie zwierzęta nawykły do tego życia i oswoiły się z ludźmi, choć nie wiedziały bynajmniej, do jakich zbrodniczych celów człowiek się z nimi tak pieści. Widziały tylko, że niektóre pewnego razu odchodzą i długo nie wracają, aż wreszcie pokazują się znowu: smutne, osowiałe i postarzałe. Zakład prosperował znakomicie. Coraz nowi ludzie z różnych krańców Europy i Ameryki przybywali do osady i oddawali się w ręce lekarzy, którzy łowili któregoś z pupilów, aby go pozbawić życiotwórczych gruczołów i zaszczepić je człowiekowi. Coraz nowe hotele i pensjonaty powstawały na owym terytorium, coraz nowi goście przyjeżdżali. Byli to zazwyczaj ludzie bardzo bogaci, którzy prawem i lewem żyli i zdobywali majątek, którzy przeżyli młodość w sposób plugawy i nieczysty i chcieli dalej uprawiać tę plugawość i nieczystość. Słowem — była to kanalia niegodna jednej młodości, a co dopiero drugiej! Doktor Vingtquatre nieraz mówił, że ma odrazę do swoich pacjentów i zastanawiał się nad tym, czy nie byłoby właściwiej zakazać tych praktyk i nie dopuścić do odmładzania tych chamowatych paskarzy. Ale przemogła w końcu miłość nauki, gdyż doświadczenia coraz nowe wciąż ulepszały metodę wskrzeszania półumarłych. Toteż dr Adameva i dr Brun de Vignavert, choć również czuli awersję do tej samolubnej i ohydnej zgrai, zwracali uwagę dr Vingtquatre’a, że jednak od czasu do czasu zjawia się tu jakiś Faust, który poszukuje nowej młodości, aby w dalszym ciągu zgłębiać tajemnicę bytu albo wykonać dzieło sztuki, nad którym w głębi duszy pracuje od wielu, wielu lat. Bądź jak bądź, szympans za szympansem dostawał się do laboratorium i ulegał ludzkiej przemocy. Człowiek odzyskiwał młodość, ale szympans ją tracił. Odmłodzeni ludzie korzystali z drugiej młodości równie bezecnie, jak z pierwszej. Kiedy zaś szympans wracał do swojej chaty, ten niedawno rześki i pełen ognia twór okazywał się starcem, zniedołężniałym i apatycznym. Małpy z podziwem mu się przyglądały, obchodziły go dokoła, obwąchiwały i w końcu przestawały nim się interesować. Gdyż małpy są bardzo lekkomyślne i łatwo o wszystkim zapominają. Ale i wśród małp zdarzają się osobniki poważniejsze. Takim był właśnie pewien szympans, którego później nazwano Tarzanem. Od chwili urodzenia wyróżniał się od innych małp pewną szczególną budową głowy: była ona mniej naprzód podana, czoło miała szersze i nos bardziej wyodrębniony z twarzy, niż to zwykle bywa u małp; broda w dół idąca. Oczy miał niezwykle bystre i spostrzegawcze. Na ogół czworonożni mieszkańcy osady chętnie naśladowali ludzkie gesty, ale Tarzan wykonywał je tak, jakby to czynił sam z siebie, po prostu, naturalnie. Łóżko zaścielał sobie jak ludzie, ubierał się jak ludzie, jadał jak ludzie, fajkę palił jak ludzie, i w ogóle różnica między nim a człowiekiem była minimalna. A mowa? Wiadomo, że małpy mają swój język, i słynny Amerykanin Griffith, który kilka lat przemieszkiwał wśród goryli, doskonale się z nimi porozumiewał w ich własnej mowie. Był to wielki błąd ze strony założycieli osady, że nie sprowadzili tu filologa, który by nauczył się mowy szympansiej. Małpy z sobą rozmawiały dużo, wrzaskliwie, ze znaczną modulacją głosów: widać, że niejedno miały sobie do powiedzenia, ale nikt tego nie rozumiał. Tarzan, kiedy był mały, zaprzyjaźnił się z młodszymi dziećmi doktorów; byli to chłopcy po dziesięć — jedenaście lat, którzy się od Tarzana uczyli małpich figlów; on zaś uczył się od nich figlów ludzkich. Prowadzili go ci chłopcy daleko, aż pod samo laboratorium i salę operacyjną, tak iż od dziecięctwa przywykł do tych widoków i niesłychanie był ciekawy, co się dzieje za tymi murami. Kiedy już nieco dorósł, mając lat trzy, cztery, sam chętnie puszczał się na wyprawy i z wysokości drzewa obserwował tajemnice tych laboratoriów. Spenetrował je doskonale i zrozumiał przyczynę, dla której szympansy wracają do swych chat okaleczone i stare. Raz chłopcy zabrali go z sobą do kinematografu. Dawano „Przygody Tarzana”. Szympans był zachwycony: podobało mu się bardzo małpie życie na swobodzie. Podobał mu się Tarzan i gdybyśmy mogli przeniknąć myśl naszego bohatera, to zapewne formuła jej byłaby taka: Jeżeli Tarzan nauczył się tak żyć jak małpa, dlaczego ja nie miałbym nauczyć się żyć jak człowiek? Ponieważ bardzo głośno i nieumiarkowanie wyrażał swój zachwyt, chłopcy nazwali go Tarzanem. I dozorcy również go lubili: bo nieraz, kiedy która małpa ukryła się bardzo tajemnie, on umiał wynaleźć jej legowisko. Coś po swojemu zaczął gadać, już to łagodnie, już oburkliwie, i małpa wychodziła. Widać, że miał śród nich powagę i że go słuchały jakby przywódcy. Chłopców wysłano do szkół średnich do Paryża i Tarzan został sam. Miał lat siedem, a zasób jego spostrzeżeń rósł nieustannie. Pewnego razu, ukryty na drzewie, zauważył, jak automobil wyjeżdża z garażu i dociera do sztachet. Jeden z dozorców zbliżył się do pewnego miejsca sztachety, gdzie tkwił jakiś sztyft żelazny; pokręcił sztyftem i nagle część sztachety rozwarła się w prawo i w lewo; automobil wyjechał, a dozorca na nowo ściągnął podwoje i sztyftem je umocował tak, że znów poza klatkę wyjść nie było można. Po ukończeniu tej sceny Tarzan spłynął z drzewa na dół i pobiegł do bramy, uważnie przyglądając się kluczowi, którym próbował manewrować jak dozorca. Po kilku dniach takich ćwiczeń doszedł do niemałej wprawy. Zaprzyjaźnił się też z szoferem i próbował podług jego wskazówek kierować samochodem. Woźnica śmiał się z całego serca: — Wyborny byłby z ciebie szofer. Z wolna Tarzan się rozzuchwalił. Najbezczelniej wszedł do sali operacyjnej i przyglądał się, jak dr Vingtquatre krajał człowieka, a potem szympansa, i jak wszystkie operacje wykonywał. Zauważył też, że przedtem ich usypiano w pewien sposób chloroformem. Stał tak poważnie zamyślony i tak zajęty całą tą sprawą, ręce w tył założywszy, że lekarze śmiać się zaczęli; — Mógłby zostać naszym asystentem! — Pewnie — rzekł Vignavert — bestia mądra, że szkoda go na eksperyment. — To jakiś szympans wybrany do wyższych przeznaczeń — dodał Adameva. Ani się domyślał Adameva, że mówi prawdę. Tarzan bywał i w laboratorium, i w sali codziennie; odwiedzał rekonwalescentów, którzy się z nim bawili, dając mu figi, daktyle, banany. Odwiedzał też szpital chorych szympansów, które mu się skarżyły na krzywdy doznane od ludzi. Tarzan karbował sobie w pamięci te krzywdy i zapewne rozmyślał, co czynić mu wypada. Pewnego razu znikło z laboratorium kilka lancetów i inne przyrządy, wata, chloroform i tak dalej. Ponieważ zapas tych obiektów był duży, nie zwróciło to zbytniej uwagi i mało się tym zajmowano. Ale wielka była sensacja w całej osadzie, gdy zginął bez śladu pewien chłopiec osiemnastoletni, syn jednego z pacjentów, Mr Wilsona z Chicago. Stary przyjechał tu na kurację, ale mając jedynego syna, wziął go z sobą dla towarzystwa. Młodzieniec krążył swobodnie po całym terytorium, aż raz (jak to później opowiadał) porwały go dwie potężne małpy i uniosły na drzewo, gdzie go przywiązały sznurem. W nocy go zabrały z sobą i wciągnęły do jakiejś chałupy. Był tam pewien okaleczony szympans; inny (młodzieniec nie wiedział, który, ale my wiemy — Tarzan), związawszy go, położył na podłodze i wykrajał mu gruczoły, po czym zajął się chorym szympansem. Ukończywszy tę robotę, znów go porwał i nieprzytomnego z upływu krwi zaniósł po drzewach przed wrota szpitala. Tam go znaleziono bez zmysłów i wezwano pogotowie. Lekarze odgadli, że nikt inny nie mógł tego zrobić, tylko Tarzan. Ale ten się ukrył tak tajemniczo, że nikt nie wiedział, gdzie się znajduje. Zaczęto teraz pilnować młodych ludzi, a jednak mimo to dwa razy jeszcze zdarzyła się taka sama historia i widoczną było rzeczą, że się Tarzan mści za swoją rodzinę. Młodzieńcy porwani przez Tarzana tracili całą żywotność i energię młodzieńczą; natomiast pokaleczone szympansy, którym małpi lekarz zaszczepiał siłę żywotną, na nowo wracały do młodości. Gdyby szympansy miały pieniądze, to niewątpliwie stworzyłyby Towarzystwo akcyjne ku odmładzaniu pokrzywdzonych przez człowieka szympansów. Tymczasem w osadzie zapanował niepokój. Postanowiono zdwoić straże, a nawet w razie potrzeby wezwać na pomoc siłę zbrojną. Ale Tarzan był zbyt mądry, aby tego wszystkiego nie odgadnąć. Miał on śród małp swoich adherentów, którym powierzył pewne tajemnice; dał wskazówki i wyznaczył hasła. Pewnego razu, o północy, zabrzmiał długi, przeciągły świst śród małp. Ponieważ takie wrzaski nieraz się zdarzały, nie zwrócono na to uwagi. Tymczasem wszystkie zdrowe i młode małpy, w liczbie około pięciuset, opuściły tłumnie chaty i wspięły się na drzewa. Skacząc z drzewa na drzewo, dotarły do tego miejsca sztachet, gdzie była brama. Wówczas Tarzan zsunął się na ziemię, kluczem bramę otworzył i szeroko ją rozwarł. Przy tym klucz wyjął i zabrał go z sobą. Za nim runęły tłumem małpy jedna za drugą. Nieopisana wrzawa, jaką czyniły, obudziła czujność dozorców. Ale było już za późno. Próżno wypuszczono psy w pogoń za małpami. Szympansy były już na swobodzie w lesie pobliskim, na wysokich drzewach, i coraz dalej zagłębiały się w dżunglę. Nazajutrz z rana nasi uczeni nie znaleźli ani jednej małpy w osadzie prócz kilkunastu na nic nieprzydatnych inwalidów. W KRĘGU FANTAZJI ANTONIEGO LANGEGO Atlantydy kochałem niegdyś promieniste. Platońskie, z mgły wysnute, senne Oceanie: I tak się z nimi zżyłem, że przez czasów trwanie — Były mi rzeczywiste, nazbyt rzeczywiste. Lecz, że mię rzeczywistość coraz wrażej pęta, Mara ta urojona, a nazbyt cielesna, Znużyła mię… I nowa, złota, nieokreślona Porywa mię ku sobie wizja wniebowzięta. Atlantyda nadziemska i nadwidziadlana, Co nigdy w rzeczywistość form nie zejdzie sprzecznych — Lub stanie się w godzinach bytu ostatecznych Jako najwyższa gwiazda — cała z snów utkana. Tak pisał w roku 1906 Antoni Lange rozmyślając nad przemijalnością ludzkich pragnień, marzeń, nadziei. Atlantyda — słoneczna wyspa „przedziwna w obfitości nieprzebranej”, opisana w dialogach Platona (Kritias 113–121 i Timaios 23–25), gościła przed wiekami szlachetnie urodzonych potomków Posejdona. Z czasem jej władcy skarleli — duchowo i fizycznie — a tajemniczy ląd z rozkazu bogów zapadł się w fale oceanu. Tak głosił mit, niezwykle popularny w epoce Młodej Polski, mówiący o przeszłości, zaginionym szczęściu, złotym wieku ludzkości. Lange dodał do niego własną interpretację: Atlantyda to wizja raju utraconego, pierwszej zbiorowej utopii świata. Antoni Lange — krytyk, tłumacz, jeden z bardziej znanych pisarzy modernizmu urodził się w Warszawie w roku 1861. Był synem Henryka, powstańca listopadowego, który na emigracji przez dwadzieścia lat pełnił funkcję instruktora armii belgijskiej i powrócił do Polski po amnestii w roku 1857. Antoni ukończył V Gimnazjum w Warszawie i zapisał się na studia uniwersyteckie wybierając Wydział Przyrodniczy. W roku 1886 wyjechał do Paryża rozwijając zainteresowania badawcze w dziedzinie językoznawstwa i filozofii, pogłębiając wiedzę w historii religii i literatury. Nawiązał współpracę z pismami warszawskimi korespondując z „Przeglądem Tygodniowym”, „Głosem” i „Życiem”. We Francji był współredaktorem emigracyjnego czasopisma „Pobudka”, nauczycielem języka polskiego w Bartignolles. Do kraju wrócił dopiero w roku 1890 jako krytyk, poeta, niezrównany poliglota (posiadł znajomość niemal wszystkich języków europejskich oraz kilku wschodnich). Począwszy od roku 1890 zaczął wydawać kolejne tomy swoich wierszy: Pogrzeb Shelleya; poemat (1890), Poezje (t. 1 1895, t. „2 1898), Pogrobowcom (1901), Rozmyślania (1906) XXVII sonetów (1914), Trzeci dzień (1925). Pośmiertnie ukazał się jeszcze zbiór Gdziekolwiek jesteś… (1931). Współpraca z czasopismami zaowocowała w postaci opracowań z historii literatury, filozofii i estetyki. Lange utrzymuje się niemal wyłącznie z pióra — pisze eseje wzorowane na pracach Carlyle’a i Nietzschego, układa antologie poezji polskiej i obcej, jest autorem Przekładów z poetów polskich (1899), Eposu (1909–1912, 5 t.), Dywanu wschodniego (1921). To właśnie jemu literatura polska zawdzięcza tłumaczenia Kwiatów grzechu Ch. Baudelaire’a (wespół z Z. Trzeszczkowską, 1894), utworów Maeterlincka i Mallarmego, a co ważniejsze przekład z sanskrytu: Nal i Damayanti; baśń staroindyjska z ksiąg Mahâ–Bhâraty (1906). W roku 1924 Lange zakłada nawet własne czasopismo „Astrea”, a w dwa lata później wchodzi w skład Straży Piśmiennictwa Polskiego — instytucji zorganizowanej przez Warszawskie Towarzystwo Literatów i Dziennikarzy jako zaczątek przyszłej Akademii Literatury. Kiedy umiera w Warszawie 17 marca 1929 roku, nad jego grobem przemawiają: Wacław Borowy, Zenon Przesmycki, Stanisław Miłaszewski i Mieczysław Smolarski… Wspomniałem o popularności Langego na przełomie XIX i XX stulecia, w czasach, na które przypadło kilka epok literackich — zmierzch pozytywizmu, triumf i upadek Młodej Polski, euforia niepodległego państwa i rozczarowanie sytuacją lat trzydziestych. Generacyjnie autor „Mirandy” należał do drugiego pokolenia modernistów, był rówieśnikiem znanych teoretyków: Stanisława Przybyszewskiego, Konrada Górskiego, Wilhelma Feldmana. Jego Studia z literatury francuskiej (Lwów 1898) oraz nieco późniejsze Studia i wrażenia (Warszawa 1900) odegrały istotną rolę w filozofii epoki: inspirowały narodziny symbolizmu, propagowały założenia parnasizmu. Trzeba pamiętać, że właśnie Langego uznał Stanisław Brzozowski — twórca Legendy Młodej Polski — za „jeden z najciekawszych umysłów okresu”. To przecież on, warszawski poeta, który wymyślił znakomity pseudonim dla swojego krewnego, adwokata Lesmana, był nauczycielem „Skamandrytów”, a bez Rimbauda, Moreasa, Don Juana Zorilli, autorów, których tłumaczył, nie można wyobrazić sobie polskiej poezji lat trzydziestych. A jednak… autor Rozmyślań został dość szybko zapomniany, a jego utwory pokryły się kurzem czasu. Oto przejmująca relacja Antoniego Słonimskiego z roku 1929: „Gdy otrzymałem wiadomość o śmierci Langego, stanął mi przed oczyma on sam wracający z Paryża. Lew salonów warszawskich, tryskający dowcipem i wdziękiem, świetny poeta. Jakże odmienna była jego starość. Ostatni raz widziałem go gdzieś na rogu Kruczej — kupował u przekupnia papierosy, najtańsze, na sztuki. Nie miał pieniędzy na całą paczkę. Umarł ten polski pisarz w nędzy i opuszczeniu. Nie miał dzieci, które podtrzymywałyby jego starość, ani żony, która dzieliłaby z nim niedolę. Wierszy jego dziś prawie nikt nie czyta — nie posiadał już nawet swoich własnych książek.” Do wielu uwag, jakie padły pod adresem warszawskiego filologa, trzeba dorzucić jeszcze jedną. Był bowiem Lange prekursorem gatunku, który kilkadziesiąt lat temu przybrał postać „romansu naukowego”, a dziś, po wielu przeobrażeniach, stał się fantazją racjonalną, literaturą science fiction. I co ważniejsze — był prekursorem świadomym, podobnie jak i Żuławski, twórca czytanej nadal „trylogii księżycowej”. Już sama działalność translatorska Langego imponuje trafnością doboru nazwisk i tekstów literackich. Autor „Mirandy” tłumaczył Nowele Herberta George’a Wellsa (1905), Golema Gustawa Meyrinka (1919), prozę Poego, Oceanię; historię świata zaginionego Mora Jókaiego zwanego „węgierskim Sienkiewiczem” (1886). Pracował nad przekładem Novum Organum Franciszka Bacona, a z wypowiedzi o charakterze teoretycznym spopularyzował książkę N. Michaux O wyobraźni (Studium psychologiczne) (1896). Działalność przekładowa jest tylko prologiem oryginalnej twórczości literackiej Langego. W roku 1912 ukazuje się jego Elfryda; nowele i fantazje (publikowane wcześniej na łamach prasy krajowej) oraz W czwartym wymiarze; opowiadania. W roku 1924 wychodzi utopijna Miranda — powieść okultystyczna tłumaczona na język czeski, hiszpański i rosyjski; wkrótce potem Nowy Tarzan; opowiadania wesołe i niewesołe (1925). Wreszcie w roku 1926 — Róża polna; nowele i fantazje. O czym traktują „romanse naukowe” Langego, jakich spraw, zagadnień, problemów dotyczą? „Zbiór W czwartym wymiarze ujawnia wielką umiejętność konstruowania fantastycznych faktów” — zauważa nie bez ironii recenzent „Prawdy” w roku 1912. — „Autor daje rebus w zakroju conandoylowym, próbuje pióra w obrazkach rodzajowych, łechcących realistyczną starzyzną «pyłków» z lat osiemdziesiątych («Widłak»); romantyczne koncepcje trawestuje na współczesne: coś z Wellsa, coś z Grand Guignolli mające opowiadania imitują naśladowców Poego («Babunia», «Eksperyment»).” Podobne opinie — a nie są to wcale sądy odosobnione — zdają się nie dostrzegać roli fantazji naukowej w filozoficznych przemyśleniach Langego, lekceważą fakt, iż jego „science fiction” — w przeciwieństwie do jawnej praktyki anglosaskiej — nie była literaturą komercyjną. Odwrotnie — stanowiła wypadkową dojrzałych refleksji, sposobów oceny i interpretacji świata. W klasycznej historii science fiction („Władca czasu”) będącej jedną z pierwszych polskich wypraw temporalnych, wędrówkę w przyszłość zapewnia eliksir Symforiona Larysza. Eliksir ów, destylat zioła anehaspati, „mechanicznie rozciągając czas” pozwala widzieć „jedno zjawisko na cztery, pięć tysięcy oddzielnych momentów.” Profesor Jan Kanty Szelest — biolog i konstruktor czułego supermikroskopu analizuje fizjologię porostu leśnego obserwując w trakcie dwudziestominutowego spektaklu ewolucję rośliny dokonującą się w jej powłokach elektronowych i odpowiadającą w planie metaforycznym kolejnym stadiom przeobrażeń Wszechświata. Mimo istotnych walorów sensacyjnych, „Władca czasu” jest nowelą o historiozoficznym wymiarze, wykładnikiem kosmogonii indyjskiej, teorii reinkarnacji, wiecznych powrotów, cykliczności katastrof i odrodzeń materii. Zdaniem Langego mikrokosmos Natury odnotowuje realne zmiany zachodzące w makrokosmosie, aczkolwiek w innym układzie czasowym. Cudowny eliksir — zgodnie z zasadą względności — pozwala zajrzeć w przyszłość: rozciągając czas ukazać dzieje siedemdziesięciu dwóch tysięcy lat. W opowiadaniu „Sen”, odwołującym się do psychoanalizy Freuda, polski fantasta występuje jako prekursor… techniki surrealistycznej wykorzystując nadrealistyczne opisy marzeń sennych w postaci obsesyjnych nawrotów zacierających ostrość i logikę wydarzeń. „Dziwne mieszkanie” to opowieść o człowieku, który w wyimaginowanym świecie spotyka nieżyjących krewnych. „Rozaura” sięga raz jeszcze do motywu indyjskich przeistoczeń: tytułowa bohaterka odnajduje w sobie istotę poprzednich wcieleń, powtórzenie własnego życia. „Babunia” przedstawia cudowne odmłodzenie organizmu dziewięćdziesięcioletniej staruszki. Podobny temat, nawiązujący do realnych doświadczeń Steinacha i Woronowa, ukazuje fabuła „Nowego Tarzana” (1925) dotycząca przeszczepu gruczołów płciowych małp człekokształtnych. Zjawiska psychiczne, stojące na pograniczu wiedzy ścisłej i paranauk (telepatia, rozdwojenie jaźni, telekineza), emanują z opowiadań „Lenora”, „Eksperyment”. „Obok nas leży byt odmienny, który trzeba widzieć, słyszeć, odczuwać. Czas i przestrzeń mają tam inną wykładnię” — twierdzi Lange kreśląc motto swych fantasmagorii. Obok przemyśleń historiozoficznych znajdujemy w tomikach Langego utwory inne, pozbawione akcentów dydaktyzmu, wzbudzające — dziś jeszcze— wesołość, będące kpiną z literackich prognoz, zwłaszcza motywu podróży temporalnych. Tak jest w „Komecie” — sprawnie napisanej zagadce scjentyficznej opartej na zabawnych konsekwencjach teorii Einsteina. Nieco ciekawszy pomysł realizuje Lange w humoresce „Memoriał doktora Czang–Fu–Li”, będącej pierwszą polską „późną narracją archeologiczną”. Akcja tej opowieści, parodiująca popularne mity katastroficzne (zagłady solarnej, „czerwonego niebezpieczeństwa”, panmongolizmu, zmierzchu cywilizacji zachodniej w wydaniu Oswalda Spenglera) toczy się w roku 2652. Rolę światowego centrum cywilizacji przejmują Chiny. Europę, zmienioną nie do poznania w wyniku oziębienia Golfsztromu, pokrywa lodowiec. Badania, jakie prowadzą uczeni Państwa Środka, dowodzą, że i tam przed wiekami kwitła kultura, rozwijała się myśl techniczna. Rzecz cała wydaje się niepodobieństwem — ponoć stolicą Frankolaponii był niegdyś Paryż z charakterystyczną górą zwaną Eifel. Wieść głosi, iż widziano nawet zamrożone książki, ale te opowieści można między bajki włożyć. „Kiedy naród europejski zaczął nareszcie rozwiązywać kwestię socjalną, ziemia zaczęła przemarzać i problem ów pozostał w sferze utopii”. Niestety, Chińczycy również nie mogą rozwikłać wspomnianej kwestii… Nowela Langego bawi kontrastem fałszywych założeń i faktów rzeczywistych znanych czytelnikowi z autopsji. Podobnym chwytem posłuży się… Stanisław Lem we wstępie do Pamiętnika znalezionego w wannie (1961); powtórzą go w humoresce „Tajemnice miasta Os–Azuri” Zbigniew Dworak i Roman Danak. Wypada jednak zapytać o źródła naukowych zainteresowań Langego. Czym jest świat rzeczywisty w pojęciu tego poety? Jak skleić ową mozaikę, na którą składają się okruchy fantastycznych utworów? I najważniejsze: czy autor „Memoriału” działa na „własny rachunek”, jest postacią wyprzedzającą swoją epokę czy też najdoskonalszym jej wyrazicielem? „Lange dość dobrze reprezentuje okres przejściowy, kiedy to żywo zajmowała umysły kwestia poznania naukowego” — twierdzi Jan Prokop w szkicu poświęconym literaturze Młodej Polski — „«Życie» warszawskie opublikowało długą rozprawę M. Guyau o poznaniu naukowym i sztuce, które się wzajem uzupełniają i dopełniają (1887). Równocześnie przejawiać się zaczęło zainteresowanie mediumizmem, mówiło się o Charcocie, Ochorowiczu, lecz również o popisujących się przed publicznością hipnotyzerach. Przy czym nie było to równoznaczne z ogłoszeniem bankructwa nauki. Przeciwnie, «wiedza tajemna» wydawała się przedłużeniem i dopełnieniem racjonalnego poznania naukowego”. To bardzo ważne spostrzeżenie. Modernizm, który patronował twórczości Langego, kwestionował nie tyle wartość poznania naukowego, co jego prawomocność jako wyłącznego sposobu opisu świata. „Nauka, nie mogąc wytłumaczyć nieznanego” — twierdzi Lange — „pozostawia w sercu naszego pokolenia czczość i próżnię”. Aby zrozumieć tę sytuację, wystarczy przypomnieć rozterki mistrza Jacka, głównego świadka wydarzeń Starej Ziemi Jerzego Żuławskiego. Utalentowany naukowiec, stojący na czele Bractwa Wszystkowiedzących, dochodzi do wniosku, iż nauka nie zapewniła ludzkości szczęścia — w miejsce starych postawiła pytania nowe, co więcej, docierając do granic poznania udowodniła swą bezradność wobec problemów egzystencjalnych, skazując tych, którzy uwierzyli jej mocy, na ucieczkę w otchłań sceptycyzmu, zwątpienia. Patronami filozofii Langego — podobnie jak i wielu twórców epoki — stają się Kant i Spencer. Lekarstwem na egzystencjalne rozterki modernistów są doktryny spirytystyczne. Słynny „Katechizm buddyjski” teozofa Olcotta (1888) ukazuje zasady filozofii i moralności buddyjskiej według kanonu tak zwanej „szkoły południowej”. W kręgu wspomnianych wpływów znajduje się Antoni Lange — pilny uczeń kultury Dalekiego Wschodu, który za europejskimi prądami mistycyzującymi (zwłaszcza Szwedem Swedenborgiem) rozwija teorię „buddyzmu ezoterycznego” nawiązującego do kluczowych motywów filozofii indyjskiej. Czym był buddyzm ezoteryczny dla wątpiącej, otwartej postawy Langego, nietrudno sobie wyobrazić. Odpowiadał na wiele pytań ontologicznych, definiował stanowisko człowieka we Wszechświecie, był historiozoficznym antidotum na lęk przed nieznanym, interpretacją minionych i przyszłych losów świata. Wykładnia kolejnych etapów życia to niemal dosłowne przesłanie „Władcy czasu”. Przypomnijmy. „Rupa” — to stan pierwotny, nieświadomości; „Jiv–atma” — roślinny, gdzie duch ludzki wydziela się z Natury; „Lingaśarira” — stan gwiaździsty, w którym dusza uzyskuje świadomość; „Karmarupa” — gdzie duch zwierzęcy człowieka obdarzony świadomością przystępuje do walki z Naturą, dążąc do jej opanowania; „Manas” — zakończenie walki, zbratanie żywiołów, odrzucenie egoizmu i nastanie miłości (jest to dzień jutrzejszy świata); „Buddhi” (anima spirytuialis) oznacza nowe źródło tragedii: walkę ciała z duszą znajdującą ukojenie w „Atmie”, gdzie duch ludzki za sprawą Boga dosięgnie poznania wszechrzeczy, uzyska wszechwiedzę, Nirwanę. Zasada buddyzmu ezoterycznego wyjaśnia wiele koncepcji literackich Langego. Kluczową przesłanką tego systemu okazuje się bowiem ewolucjonizm, założenie, iż świat rzeczywisty podlega ciągłemu rozwojowi. Konsekwencją ewolucji jest powstanie kultury. Stąd właśnie ogromne znaczenie, jakie przypisuje Lange sztuce: jej zadaniem powinno być przywracanie utraconej jedności z Naturą, zakończenie walki, osiągnięcie samowiedzy, „raju na ziemi”. W akcie tworzenia, w owym mistycznym akcie zespolenia ze światem, człowiek uchyla zasłonę rzeczywistości: poznając Prawdę dostrzega istotny kształt Natury. Siła twórcza zależy od umiejętności wykorzystania wyobraźni. Jej rola polega na odrębnym sposobie kreowania świata. „Wyobraźnia” — twierdzi Lange — „to siła plastyczna ducha ludzkiego, połączenie rozumu z uczuciem”. Jest najwyższą władzą poznawczą, która łączy człowieka z otaczającą go rzeczywistością. Nic dziwnego, że tak ważną rolę pełni w filozoficznym systemie Langego najwierniejsza towarzyszka wyobraźni — fantazja. W studiach nad twórczością warszawskiego poety pojawia się czasem pogląd, iż ów autor, głosząc bezradność człowieka wobec losów świata, twierdząc, iż „racja jego dziejów pozostaje przed nim ukryta”, zajmuje stanowisko deterministyczne, wręcz fatalistyczne. To prawda. Ale równocześnie, korzystając z przesłania filozofii indyjskiej, akceptuje dotychczasowy kierunek rozwoju cywilizacji, usiłuje przewidzieć dalsze jego etapy. Dając wyraz możliwym, przyszłym wyobrażeniom poszukuje mediacji pomiędzy intelektem a intuicją, mistycyzmem a scjentyzmem. Z tych głębokich przemyśleń rodzi się jedna z ciekawszych utopii dwudziestolecia, „Miranda” (1924), polemizująca z koncepcją sprawiedliwego ustroju Campanelli. Jan Podobłoczny, „prostaczek” w kraju Utopian, relacjonuje przebieg wizyty na Taprobanie, tajemniczej wyspie Oceanu Spokojnego przybierającej postać legendarnego Miasta Słońca. Wersja Langego — odrzucająca projekty europejskich „rajów technologicznych” — wzoruje się na koncepcji filozofii buddyjskiej („Manas” jako stan przyszłego rozwoju ludzkości). O historii niezwykłej enklawy opowiadają jej mieszkańcy. Prognoza Campanelli była z gruntu fałszywa. Na wyspie zapanowała anarchia. Nikt nie chciał pracować, ponieważ nie można było zaprojektować doskonałego systemu społecznego z pominięciem instynktów, namiętności. A jednak, w XX stuleciu, po wielu trudach stopniowych przeobrażeń, utopia prosperuje znakomicie. Dlaczego? Ekonomiczną samowystarczalność wyspy zapewnia funkcjonowanie „cudownego wynalazku”. Jego niezwykłość nie wynika jednakże z działania instrumentu technicznego. Taprobańczycy odkryli zasadniczą substancję bytu, która przeobraziła naturę ludzką. Badając zjawiska metempsychiczne wydzielili duchowy pierwiastek człowieka (astral) utrwalając go w osobnej postaci za pomocą tak zwanego „nirwidium” — praelementu wszelkiej materii. Uczony Agastia stworzył maszynę ku jego wydobywaniu, a ponieważ astral był wszędzie, uzyskiwano go w dowolnej ilości. Cały kraj pokryła sieć swego rodzaju podstacji — urządzeń połączonych z centralnym przyrządem za pomocą fal radiowych. „Nie mogłem, niestety, dowiedzieć się, jak jest zbudowana taka maszyna” — żali się Podobłoczny — „tylko lejki jakieś wystawały na zewnątrz”. Krajowcy strzegą zazdrośnie swej tajemnicy: prawo wstępu do ukrytych sterowni mają tylko nieliczni operatorzy. Mimo okultystycznego rodowodu, geneza „nirwidium” bliższa jest sferze nauk ścisłych. W przedmowie do drugiego wydania W czwartym wymiarze Lange przyznaje, iż ów pomysł zaczerpnął z eksperymentów Ernesta Rutherforda badającego strukturę wiązań atomowych. „Nauka współczesna” — przypomina — „dotarła do najdalszego pierwiastka, który nazwała protonem. Proton nie jest tym samym, co nirwidium, ale jest bardzo bliski jego istoty’’. Cudowny wynalazek sprawia, że Taprobańczycy, porzucając egalitarny model… powszechnego ubóstwa (T. Morus i in.), żyją dostatnio, a wysoki poziom zaawansowania „technicznego” sprzyja rozwojowi lokalnego „przemysłu” i „rolnictwa”. Narrator przeżywa głęboko każde spotkanie z wszechmocną potęgą tubylców. Musi pogodzić się z projektem samochodu „przesyconego energią ruchową, jakby świadomą, nerwową, w postaci przypominającej płyty rogowe”. Powinien wyobrazić sobie, że specjalne urządzenie przerabia astral na światło, a na ulicach znajdują się „słupy wysokie zakończone kulą przezroczystą, które są z tej samej materii wykonane”. Czytając opisy podobnych urządzeń trudno oprzeć się wrażeniu, że „cudowne wynalazki” Langego wyprzedzają współczesną koncepcję cybernetyki opartą na pomyśle tzw. „symbiontów”. Chodzi o rodzaj współpracy mechanizmu z istotą żywą, zastosowanie zasad bioniki tj. sztucznego naśladowania i doskonalenia naturalnej ewolucji życia. Oczywiście skojarzenia to nader ogólne — trzeba również pamiętać o ich rzeczywistym pochodzeniu: Wojnie światów Wellsa, którą polski fantasta dobrze znał i w części aprobował. Autor „Mirandy” stanowczo odrzuca technicystyczne wizje Bacona, Saint—Simona, Merciera, Haya, Lasswitza, Bellamy’ego. Zasadniczym przesłaniem jego traktatu, wiodącym ku poznaniu najwyższej prawdy — Absolutu, staje się opanowanie własnego ciała, zdobycie samowiedzy, odrzucenie fizycznych właściwości człowieka. „Droga prowadząca do poznania «rzeczy samej w sobie» wiedzie przez nasze wnętrze — jest intuicyjną i alogiczną. Tym sposobem poznajemy świat wychodząc z rozważań nad własnym «ja». Wola jest rzeczą «samą w sobie»„ — przypomina Lange rozwijając znaną myśl Schopenhauera. Idealizm „Mirandy” wyraża się w przekonaniu, że prawdziwe powołanie człowieka stanowi analiza tajemnic duszy, natomiast rozwój materialistyczny powinien być podrzędnym celem cywilizacji. Cudowność wynalazku wypływa z zaprzeczenia formuł ujętych w znaki algebraiczne. Co więcej — Lange rozważa typowo polską koncepcję „niezwykłego odkrycia” przewidując wykorzystanie potężnej mocy „nirwidium” w walce narodowowyzwoleńczej. Ów „praelement bytu” paraliżuje bowiem system nerwowy człowieka i jako taki stanowić może broń zbiorowej zagłady. Nirwidium będące siłą napędową enklawy Taprobańczyków destyluje w swojej paryskiej pracowni profesor Paracelsus Nirwid opanowany myślą rozpętania światowej wojny i oddania steru Ziemi w ręce wybranych jednostek. Ten mit prometejski, będący dalekim echem epizodu Lalki Bolesława Prusa, traktatów Mickiewicza, Konczyńskiego i Żuławskiego, pozostaje w sferze utopii. W potwornym wybuchu rozsadzającym ściany paryskiej pracowni ginie profesor Nirwid, a wraz z nim niezwykła maszyna — symbol jutra, nie zrealizowanych marzeń o wolności. Również Jan Podobłoczny opuszcza Państwo Słońca i zapewne nie umiałby tam trafić po raz drugi. Czy okultystyczne utopie Langego, jego wizje fantastyczno–naukowe, humoreski i autoironiczne komentarze wywarły jakikolwiek wpływ na losy polskiej myśli społeczno–reformacyjnej, wyzwoliły polemiczne refleksje w kręgu jakże ubogiej science fiction? Jest to pytanie trudne, ponieważ recepcją wspomnianych historii nikt się, na dobrą sprawę, nie zajmował. Najprawdopodobniej do „Mirandy” nawiązał Władysław Umiński w Zaziemskich światach (1948, wyd. 1 1956), a do „podróży temporalnych” Antoni Słonimski w głośnej Torpedzie czasu (1923). Rozrachunki z wieloznaczną, nieco przeintelektualizowaną twórczością Langego nie mogą jednak przesłonić kwestii najistotniejszej: świadomego wykorzystania założeń „romansu naukowego”, rozszerzonego do wymiarów filozoficznych, a jednak mieszczącego się w kategoriach gatunku science fiction. Nie zapominajmy, że beletrystyka naukowa to również opis zjawisk z pogranicza socjologii, historii, ekonomii, polityki, a potoczny anglosaski termin „science fiction” należałoby tłumaczyć jako „fikcja naukowości” (wspomina o tym Andrzej Stoff w przedmowie do Powieści fantastyczno–naukowych Stanisława Lema, 1983). Sam Lange był osobowością szczególnie predysponowaną do flirtu z fantastyką naukową: „typ chłodnego mózgowca” — co mu po wielokroć zarzucano — „liryk o wyszukanej formie, starannej, wręcz wyrafinowanej organizacji, twórca, w którym intelekt zdławił instynkt”. Krytyczne uwagi sprzed półwiecza brzmią dziś nieco anachronicznie, jeśli pamiętać, że ta sama „chłodna organizacja” zrodziła opowieści W czwartym wymiarze i niezwykłą — jak na warunki polskie — „Mirandę”. O ileż trafniej scharakteryzował postać Langego jego pokoleniowy rówieśnik — Konrad Górski, który pisał w Historii literatury polskiej: „U autora Rozmyślań na próżno szukalibyśmy jakiejś wyłącznej qualite mal iresse: miał je wszystkie. Jego poetycka osobowość składała się z trzech substancji: sztuka — na wskroś francuska, zapatrzona w metody i sposoby wyrazu poetów paryskich; język — polski, przedziwnie wyrafinowany, złożony i polifoniczny; wreszcie dusza — w istocie swej kosmopolityczna w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu, bo ogarniająca z jednakową chciwością i ciekawością wytwory najróżniejszych cywilizacji”. Dziś o Langem pamiętają tylko poloniści. Jego nazwisko figuruje w podręcznikach akademickich, słownikach biograficznych, notatkach literackich Kazimierza Czachowskiego, Kazimierza Wyki, Beaty Szymańskiej, Wacława Borowego, Marii Podrazy–Kwiatkowskiej. Lektury tego tłumacza, poligloty nie wykraczają poza wąski krąg profesjonalistów. Czy tak być musi? Pisarstwo Langego, mimo rażących już anachronizmów, błędów językowych, nieznośnej maniery stylistycznej zachowało swą aktualność i nie tylko ze względów historycznych warte jest przypomnienia. Andrzej Niewiadowski NOTA WYDAWNICZA Niniejszy wybór zawiera sześć opowiadań i powieść Antoniego Langego. Opowiadania „Babunia”, „Kometa”, „Eksperyment”, „Władca czasu” i „Memoriał doktora Czang–Fu–Li” pochodzą ze zbioru W czwartym wymiarze. Opowiadania. Kraków. Spółka Nakładowa „Książka”. Czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie (1912). Powieść „Miranda” ukazała się w tomie Miranda. Warszawa 1924. Nakładem „Przeglądu Wieczornego”. Drukarnia „Rotacyjna”. Opowiadanie „Nowy Tarzan” zaczerpnięto ze zbioru Nowy Tarzan. Opowiadania wesołe i niewesołe. Warszawa–Kraków–Lublin–Łódź–Paryż–Poznań–Wilno–Zakopane. Nakład Gebethnera i Wolffa. Zakłady Graficzne Straszewiczów. Warszawa 1925. Ingerencja wydawcy w teksty obecnego wydania ograniczyła się do poprawienia błędów drukarskich oraz uwspółcześnienia pisowni i interpunkcji. Nie poprawiano stylu i języka, aczkolwiek powieść „Miranda” sprawia wrażenie nie przejrzanej przez autora. Zrezygnowano jednak z niektórych znaków emocjonalnych, obficie stosowanych w „Mirandzie”, a uznanych za niepotrzebne i rażące. Podobnie postąpiono z nadmiarem skrótów typu „itd.”, „itp.”, „np.”, „tj.”, „tzw.” Pozostawione i pozostałe skróty rozwinięto. Ujednolicono pisownię nazw własnych składających się z rzeczownika pospolitego i przymiotnika wedle współczesnych reguł (np. „jezioro Bajkalskie” na „Jezioro Bajkalskie”). Zachowano pisownię nazwy „ziemia” małą literą. Uwspółcześniono pisownię takich wyrazów jak: cjanek, hypnoza, hypnotyzer, fijołek, piasczysty, hijacynt, chlamyda, tryumwirat, a także nazw geograficznych (Golfsztrem, Marokko). Zachowano jednak pisownię: ubezwładniająca, halla — halli, wyrażenie: „piliśmy na przemiany”. Ujednolicono pisownię wyrazów sanskryckich zgodnie z przyjętymi w piśmiennictwie polskim uproszczonymi zasadami (np. „Wiswamitra”, „Wiszwamitra” na „Wiśwamitra”; Sakuntala na Siakuntala). Oczywistych błędów literowych nie wymienia się tutaj, poprzestając na wymienieniu kilku istotniejszych poprawek dotyczących błędów wynikłych bądź z usterek druku, bądź z autorskiego niedopatrzenia. Zaznaczono zachowanie w szczególnych przypadkach dawnych, nie używanych już zwrotów i form. „Babunia” (pierwodruk „Nowa Reforma” 341–349/1911). Zachowano: „Taka trocha mi nie wystarcza.” (s. 12 w. 18). „Kometa” (pierwodruk „Kurier Warszawski” 98/ 1910). „Eksperyment” (pierwodruk w zbiorze W czwartym wymiarze). Poprawiono: „Jednym spojrzeniem umiał wprowadzić «dobre» medium w stan głębokiej katalepsji i był wtedy panem jej myśli i woli.” na „… jego myśli…” (s. 38 w. 9 i nast.); „nie znanych przez was” na „nie znanych wam” (s. 45 w. 9). Zachowano oboczność „ziemia” i „Ziemia”. „Władca czasu” (pierwodruk „Kurier Warszawski” 251/1910). „Memoriał doktora Czang–Fu–Li” (pierwodruk w zbiorze W czwartym wymiarze). „Miranda” (pierwodruk w zbiorze Miranda). Ujednolicono pisownię nazwy „Surjawastu” i „Surjawastu” na „Suriawastu” oraz ustalono, że jest rodzaju żeńskiego. Poprawiono: „przy pomocy pewnej reakcji” na „za pomocą pewnej reakcji” (s. 104 w. 12 ); „Uważali ten nastrój za bardzo przyjemny…” na „Uważali ten ustrój…” (s. 112 w. 4); „nie minęło dwudziestu pięciu lat” na „nie minęło dwadzieścia pięć lat” (s. 112 w. 20); „… jak zrobić, aby z każdej istoty ludzkiej wydobyć jego astral…” na „… jak zrobić, aby z każdej istoty ludzkiej wydobyć jej astral…” (s. 116 w. 26); „… wszystko mi zlewało…” na „… wszystko mi się zlewało…” (s. 127 w. 28); „W gruncie mieli oni lekkość i elastyczność…” na „W gruncie rzeczy mieli oni lekkość i elastyczność…” (s. 134 w. 25); „wyrównywa” na „wyrównuje” (s.150 i nast.); „Ale im istota jest doskonalsza… tym większa jest matematyczność jego żywota.” na „Ale im istota jest doskonalsza… tym większa jest matematyczność jej żywota.” (s. 171 w. 23 i nast.); „otwór koła” na „obwód koła” (s. 179 w. 2); „przy pomocy tych wynalazków” na „za pomocą tych wynalazków” (s. 196 w. 29) „Nowy Tarzan” (pierwodruk w zbiorze Nowy Tarzan). Zachowano: „fizjognomię” (s. 207 w. 1 od dołu). Poprawiono: „Słowem — była to kanalia niegodna jednej młodości, a nie dopiero drugiej!” na „Słowem — była to kanalia niegodna jednej młodości, a co dopiero drugiej!” (s. 209 w. 4). * Londyn 1923. Pierwsze wydanie polskie: Warszawa [1928] Biblioteka Groszowa pt. Ludzie jak bogowie. * frisaitla quarantaine (fr.) — zbliżała się do czterdziestki * coup de foudre (fr.) — zdumiewające wydarzenie, miłość od pierwszego wejrzenia * mirabile dictu (łac.) — aż dziw powiedzieć * Ach, si jeunesse savait! (fr) — gdyby młodość wiedziała! * si vieillesse pouvait (fr ) — gdvby starość mogła! * in anima vili (łac) — w prostej duszy * mikrokoki — bakterie kuliste; spirochety — krętki * multiplicator temporis (łac.) — pomnożyciel czasu * infuzorie — orzęski, wymoczki (gromada pierwotniaków) * bacillus bipes (łac.) — bakcyl (dosł. laseczka) dwunożny * śnieć — grzyb pasożytujący na roślinach (np. na zbożach) * Falingeneza — cykliczne odradzanie się * pożałujtie (ros.) — proszę uprzejmie (ze mną) * uriadnik (ros ) — podoficer policji * kazna (ros ) — skarb państwa * Tomasz Campanella (1568–1639), lekarz, poeta i myśliciel włoski, napisał dzieło pt. Civitas Solis (Republika Słońca), w którym przedstawia utopijny świat doskonały. Jest to, mówiąc językiem dzisiejszym, społeczeństwo w rodzaju socjalistycznym, kierowane przez trzech mędrców, których imiona są: Miłość, Mądrość i Potęga, pod wodzą najwyższego: Słońca, czyli Metafizyki (przyp. aut.) * malum necessarium (łac.) — zło konieczne * corruptio optimi pessima (łac.) — zepsucie najlepszego jest rzeczą najgorszą * Hermes Trismegistos (Tot, Tet, Theut) — „Hermes, Trzykroć Najwyższy”, uważany za praojca alchemii i astrologii. Źył podobno za czasów biblijnych w starożytnym Egipcie. * receptaculum (łac) — zbiornik, skład * Apoloniusz z Tiany — Rzymianin, współczesny Chrystusa, obdarzony licznymi zdolnościami parapsychiczrcymi (np. jasnowidzenie, teleportacja), pobierał nauki u wtajemniczonych w Indiach * Legio fulminaia (łac.) — Legion Błyskawic (nazwa jednego z rzymskich legionów). * invulnerable (ang) — niepodatny na ciosy; którego nie można zranić * repetitio principii (łac) — powtórzenie zasady * in deieriorem panem (lac.) — w złym celu