Mary Wollstonecraft Shelley Frankenstein Przełożył Henryk Goldmann Wydawnictwo Poznańskie Poznań 1989 Tytuł oryginału Frankenstein: or, The Modern Prometheus Okładkę projektowa! JÓZEF PETRUK JmBJSKa" 320-i © Copyright by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1989 ISBN 83-210-0790-2 LIST PIERWSZY Do Pani Saville, Anglia Petersburg, 11 grudnia 17... r. Z pewnością ucieszy Cię wiadomość, że naszej wyprawy nie spotkało na początek nic strasznego, choć pod wrażeniem złych przeczuć patrzyłaś na nią z takim lękiem. Przybyłem tu wczoraj. Moim pierwszym zadaniem jest, oczywiście, upewnić Cię, Siostro kochana, że żadne niebezpieczeństwo mi nie zagraża i że nabieram, coraz większej ufności w powodzenie mojego przedsięwzięcia. Jestem już daleko na północ od Londynu. Chodząc ulicami Petersburga czuję, jak mroźny wiatr północy muska mi policzki, co mnie pokrzepia i napawa radością. Czy rozumiesz to uczucie? Ten wiatr, przybywający tu z krain, ku którym zmierzam, daje mi przedsmak klimatu owych lodowatych okolic. Natchnfó-ne tym pomyślnym powiewem, moje gorące marzenia rozpalają się coraz więcej i nabierają życia. Na próżno sobie tłumaczę, że biegun jest siedliskiem mrozu i pustki. Wyobraźni mojej przedstawia się zawsze jako kraina piękna i zachwytów Słonce tam nigdy nie zachodzi, niby wielka tarcza ledwie dotykając skraju widnokręgu i roztaczając dokoła nieugaszony przepych światła. Czyż może być coś piękniejszego. Małgorzato? Również — bo pozwól, kochana Siostro, nie chciałbym nie wierzyć żeglarzom, którzy tam byli przede mną — śnieg i mróz nie mają tam przystępu. Żeglując po spokojnej fali,, możemy dopłynąć do bajecznego lądu, przewyższającego pięknością wszystkie kraje, jakie dotychczas odkryto na zamieszkałym globie. Nieporównane przy tym mogą być twory i charakter tej ziemi, bo takimi niewątpliwie są zjawiska ciał niebieskich w owym nie odkrytym jeszcze odludziu. Czegóż nie można oczekiwać w kraju wiecznego światła? Mogę odkryć tam cudowną moc przyciągającą igłę kompasu, mogę też ustalić wiele innych rzeczy prze? nieustanne obserwacje ciał niebieskich, którym tylko tej jednej wyprawy potrzeba, aby wykazać, że ich pozorne rozbieżności są konsekwentnym i po wsze czasy działającym porządkiem. Będę mógł nasycić moją pełną zapału ciekawość widokiem części świata nigdy przedtem nie odwiedzanej i. kto wie. może dane mi będzie wkroczyć na ziemię, po której noga ludzka jeszcze nie stąpała. Tak bardzo mnie to wszystko nęci, że przezwycięża wszelki strach przed' niebezpieczeństwem i śmiercią i pobudza mnie do rozpoczęcia tej uciążliwej podróży z tą samą radością, z jaką chłopiec spycha łódkę na wodę. wyruszając z towarzyszami zabaw na wyprawę odkrywczą w górę rodzinnej rzeki. Lecz niechby nawet wszystkie te przypuszczenia okazały się fałszywe, nie możesz kwestionować tego nieocenionego dobrodziejstwa, jakim obdarzę całą ludzkość, aż po ostatnie pokolenie, przez to. że odkryję w pobliżu bieguna przejście do tych krain, do których obecnie nie prędzej można dotrzeć jak po szeregu żmudnych miesięcy; albo też przez to. że zbadam tajemnicę magnesu ziemskiego, co, o ile to jest w ogóle możliwe, da się osiągnąć tylko przez taką Wyprawę, jaką właśnie przedsięwziąłem. Refleksje te rozproszyły podniecenie, w jakim zacząłem pisać, i czuję w tej chwili, jak wielkim zapałem płonie moje serce i podrywa mnie ku niebiosom. Bo nic się tak nie przyczynia do uspokojenia um37słu jak zdecydowany cel — najlepszy punkt zaczepienia dla duszy i niczym nie zaślepionego intelektu. Wyprawa ta była ukochanym marzeniem moich lat dziecięcych. Czytałem w młodzieńczym uniesieniu sprawozdania" z różnych wypraw, dokonywanych w zamiarze dotarcia do północnych obszarów Oceanu Spokojnego przez morza otaczające biegun. Prawdopodobnie przypominasz sobie, że historia wypraw odkrywczych stanowiła całą bibliotekę naszego poczciwego wuja Tomasza. Wykształcenie moje było zaniedbane, a przecież pasjami lubiłem czytać. Dni i noce studiowałem te tomy. a im więcej się w nich rozczytywałem, tym bardziej wzrastał we mnie ów pierwszy żal, jakim mnie, małego wtedy chłopca, przejęła wiadomość o uroczystym przykazaniu, którym ojciec na łożu śmierci zobowiązał wuja, aby mi nie pozwolił wypłynąć na morze i wieść życie marynarza. Lecz wizje te rozwiały się pod wpływem nowego przeżycia. Znalazłem je w lekturze poetów, których natchnione strofy ocza-' rowały tną duszę i wzniosły ku niebu. Sam stałem się poetą i przez rok cały żyłem w raju, który sobie stworzyłem. Wyobrażałem sobie, że i ja otrzymam honorową niszę w świątyni, gdzie uświęcone są nazwiska Homera i Szekspira. Wiesz najlepiej, jaka to była pomyłka i jak ciężko mi przyszło znieść to gorzkie rozczarowanie. Ale właśnie w tym czasie odziedziczyłem spadek po kuzynie i myśli moje zwróciły się na dawne tory. Sześć lat minęło od czasu, kiedy zdecydowałem się na obecne przedsięwzięcie. Pamiętna to dla mnie godzina, kiedy przystąpiłem do tego wielkiego dzieła. Rozpocząłem od hartowania mego ciała na trudy i znoje. Kilkakrotnie towarzyszyłem wielorybni-kom w wyprawach na Morze Północne. Znosiłem dobrowolnie zimno, głód, pragnienie i brak snu. Często w czasie dnia pracowałem ciężej niż zwykli marynarze, noce zaś poświęcałem na naukę matematyki, teorię medycyny oraz na te gałęzie nauk przyrodniczych, z których żeglarz poszukujący przygód może odnieść najwięcej korzyści praktycznych. W rzeczy samej, dwukrotnie zaciągnąłem się jako drugi mat na grenlandzki statek wielorybniczy i skończyłem służbę z honorem. Muszę się przyznać, że czułem się nieco dumny, kiedy dowodzący kapitan ofiarował mi stanowisko pierwszego oficera na statku i z całą powagą nalegał i prosił, żebym tylko pozostał. Do tego stopnia cenił moje usługi. A teraz, kochana Małgorzato, czy nie sądzisz, że zasługuję na to. by spełnić jakiś wielki cel? Mógłbym urządzić sobie życie pełne wygód i komfortu, lecz przedłożyłem sławę nad wszelkie uroki, jakimi bogactwo mogło mnie znęcić. Ach, oby odezwał się jakiś głos, który by mi przytakiwał i zachęcał mnie do czynu! Moja odwaga i postanowienie są niezachwiane, ale nadzieje moje ulegają wahaniom i. nieraz wpadam w nastrój przygnębienia. Niebawem wyruszę w długą i uciążliwą podróż i wszystko, co mnie spotyka, wymagać będzie ode mnie wielkiego męstwa — będę musiał nie tylko podnosić na duchu innych, ale też podtrzymywać siebie' samego, kiedy mi zbraknie wytrwałości. Jeśli chodzi o podróżowanie po Rosji, to obecna pora najlepiej się do tego nadaje. Ludzie szybko pędzą saniami po śniegu. Jest to przyjemny sposób posuwania się i, moim zdaniem, o wiele przyjemniejszy niż podróżowanie angielskim dyliżansem pocztowym. Mrozu nie odczuwa się za bardzo, jeśli otulić się- w futro — ubiór, o który już się postarałem. Bo trzeba pamiętać, że duża to różnica, czy chodzi się po pokładzie, czy też pozostaje nieruchomo w pozycji siedzącej; brak ruchu powoduje bowiem, że krew rzeczywiście zamarza w żyłach. Nie mam bynajmniej takiej ambicji, żeby stracić życie na szlaku pocztowym między Petersburgiem i Archangielskiem. Zresztą do Archangielska wyjadę w ciągu dwu lub trzech tygodni. Zamierzam wynająć tam statek, co da się łatwo zrobić, płacąc ubezpieczenie za właściciela. Najmę też tyłu marynarzy, ilu mi będzie potrzeba, spośród takich, którzy zdobyli zaprawę w połowach wielorybniczych. Planuję wypłynąć dopiero po kilku miesiącach, w czerwcu. A kiedy powrócę? Ach, Siostro droga, jak mam na to pytanie odpowiedzieć? Jeśli mi się powiedzie, wiele, wiele miesięcy, a może lat upłynie, zanim się znowu będziemy mogli zobaczyć. Jeśli mi się nie powiedzie, zobaczymy się wkrótce albo już nigdy. Zegnaj, moja kochana, wspaniała Małgorzato! Niech nieba ześlą Tobie swe błogosławieństwo i niech mnie łaskawie.ocalą, abym mógł w nieskończoność świadczyć Tobie wdzięczność za całą Twoją miłość i serce. Twój kochający brat R. Walton LIST DRUGI Do Pani Saville, Anglia Archangielsk, 12 marca 17.. r. Jak wolno płynie tutaj czas, kiedy zewsząd otaczają mnie śniegi i lody! Zrobiłem jednak dalszy krok dla urzeczywistnienia przedsięwziętego dzieła. Wynająłem już statek i w tej chwili zajęty jestem zbieraniem załogi. Zwerbowani już przeze mnie marynarze — to niewątpliwie ludzie, na których można polegać; wiem na pewno, że są odważni i nieustraszeni. Ale mam jedną potrzebę, której dotąd nigdy nie zdołałem zaspokoić. Jest to brak, który odczuwam jak najbardziej dokuczliwe zło. Nie mam żadnego przyjaciela. Kiedy promieniować będę entuzjazmem powodzenia, nie będę miał nikogo, Małgorzato, z kim mógłbym dzielić swoją radość; kiedy opadnie mnie gorycz zawodu, nie będzie przy mnie nikogo, kto by się potru-dził, by podtrzymać pogrążonego w apatii. Owszem, będę mógł przelać myśli swoje na papier, lecz jakże niewystarczający to środek dla zakomunikowania uczucia! Jak bardzo bym pragnął dla siebie towarzystwa mężczyzny, który by ze mną sympatyzował, który rozumiałby mnie bez jednego słowa. W oczach Twoich, droga Siostro, mogę być niepoprawnym romantykiem, ale przyjaciel jest mi naprawdę tak bardzo potrzebny. Chciałbym mieć przy sobie kogoś szlachetnego a równocześnie odważnego, kogoś z wysoką kulturą i szerokimi horyzontami myślowymi, którego gusty byłyby jak moje własne i który by pochwalał lub ulepszał moje plany. Jak doskonale naprawiałby taki przyjaciel niedociągnięcia Twojego biednego brata! Przesadnie zapalony w działaniu, zbyt jestem niecierpliwy wobec trudności. Lecz jeszcze większym złem dla mnie jest to, że wychowywałem się sam, bo czternaście lat dzieciństwa przeżyłem bez jakiegokolwiek nadzoru i nie czytałem nic prócz książek podróżniczych wuja Tomasza. Będąc w tym wieku zaznajomiłem się ze sławnymi poetami naszego kraju. Uświadomiłem sobie, że powinienem zapoznać się także z innymi językami poza ojczystym, ale doszedłem do tego dopiero wtedy, kiedy było już za późno, by wprowadzić tę myśl w czyn. Mam teraz dwadzieścia osiem lat, a w rzeczywistości jestem w większym stopniu niedokształ-cony niż wielu uczniów szkolnych w wieku lat piętnastu. Co prawda przemyślałem więcej niż oni i moje marzenia mają więcej rozmachu i wspaniałości, ale brak im (jak to malarze nazywają) punktu oparcia; dlatego muszę koniecznie mieć przyjaciela na tyle wyrozumiałego, żeby nie wyśmiewał się z mojego ro- 8 mantyzmu, oraz o tyle życzliwego, żeby cierpliwie pokierował moim umysłem. Tak. ale daremne to. żale. Na tym szerokim oceanie na pewno nie znajdę przyjaciela, nie znajdę go też tutaj w Archangiel-sku. między kupcami i marynarzami. Jednakże jakieś uczucia, które są obce niskim instynktom natury ludzkiej, tętnią przecież i w tych twardych sercach. Mój porucznik, na przykład, jest człowiekiem o nadzwyczajnej odwadze i inicjatywie; ma szaloną ambicję, aby zdobyć sławę lub raczej, wyrażając się bardziej konkretnie, aby zrobić karierę w swoim zawodzie. Jest on Anglikiem, który choć obraca się w sferze przesądów narodowych i zawodowych, ciągłym pielęgnowaniem bynajmniej nie złagodzonych, zachował jednak niektóre z najszlachetniejszych przymiotów ludzkich. Zapoznałem się z nim po raz pierwszy na pokładzie statku wielorybniczego. Spotkawszy go tutaj, dowiedziałem się, że jest bez pracy; chętnie też zgodził się przyłączyć do wyprawy. Kapitan — to człowiek o wspaniałym usposobieniu i na okręcie cieszy się zawsze nadzwyczajnym poważaniem dzięki swemu umiarkowaniu i łagodnej dyscyplinie. Ta okoliczność oraz jego dobre imię człowieka prawego i nieustraszonego czyniły zeń nader pożądany nabytek. Młodość spędzona w odosobnieniu i naj^ lepsze lata, przebyte pod Twoją czułą i troskliwą opieką, do tego stopnia udelikatniły podłoże, na którym rozwijał się mój charakter, że nie potrafię przezwyciężyć spontanicznej odrazy wobec brutalności praktykowanej zwykle na pokładzie okrętu — byłem zawsze przekonany, że to jest niepotrzebne. A kiedy tylko słyszałem o marynarzu, znanym zarówno z dobrego serca, jak i poważania i posłuchu u załogi, uważałem to za szczególne szczęście, jeśli zdołałem zapewnić sobie jego usługi. O kapitanie usłyszałem po raz pierwszy w całkiem * romantycznych okolicznościach od pewnej pani, która zawdzięcza mu szczęście swego życia. Oto pokrótce opowieść o nim: Parę lat temu pokochał młodą Rosjankę, posiadającą skromną fortunę. Ponieważ < zebrał pokaźny majątek z łupu wojennego, ojciec dziewczyny zgodził się, żeby ją poślubił. Odwiedziwszy raz panią swego serca przed wyznaczoną ceremonią, zastał ją całą we łzach. Wtedy rzuciła się przed nim na kolana błagając, żeby miał litość nad nią, wyznając równocześnie, że kocha innego, który jednak jest biedny, i że dlatego ojciec nigdy nie zgodzi się na ich związek. Mój przyjaciel ze wspaniałomyślną wyrozumiałością pocieszył strapioną dziewczynę i otrzymawszy nazwisko jej ukochanego, natychmiast poniechał dalszych starań o jej rękę. Już przedtem zakupił ze swych pieniędzy gospodarstwo, aby spędzić w nim. jak planował, resztę swego życia. Wobec tej sytuacji jednak przeniósł na rywala w drodze darowizny cale gospodarstwo łącznie z pieniędzmi pozostałymi mu jeszcze na zakup inwentarza, a następnie sam usilnymi prośbami nalegał na ojca dziewczyny, żeby zgodził się na jej małżeństwo z ukochanym. Lecz ojciec stanowczo oponował uważając, że jest honorowo związany przyrzeczeniem wobec mojego przyjaciela. Ten zaś widząc, że ojciec jest nieubłagany, opuścił kraj i wrócił dopiero po otrzymaniu wiadomości, -że dawniejsza jego ukochana wyszła za mąż zgodnie ze swymi uczuciami. ,.Co za szlachetny człowiek!'' — wykrzykniesz. Tak jest w istocie. Lecz nie ma on przy tym żadnego wykształcenia — milczy jak Turek, a poza tym zdradza jakąś świadczącą o ignorancji niedbałość, co sprawia, że postępowanie jego wydaje się tym bardziej zadziwiające, choć — z drugiej strony — pomniejsza zainteresowanie i sympatię, jaką by w innym wypadku mógł wokół siebie obudzić. Niech Ci się jednak nie zdaje, jakobym zaczął się wahać, dlatego że się trochę użalam, albo że szukam jakiegoś pocieszenia na trudy, których może nigdy nie zaznam. Moje postanowienia są nieodwracalne jak fatum. W tej chwili podróż moja odwleka się tylko do czasu, aż pogoda pozwoli nam wypłynąć. Zima była straszliwie sroga, ale wiosna zapowiada się pomyślnie — ludzie tutejsi twierdzą, że tak wczesna wiosna jest tutaj rzadko spotykanym zjawiskiem. Możliwe więc, że będę mógł wyruszyć na morze wcześniej, niż się spodziewałem. Lecz nie będę działał pochopnie — znasz mnie dostatecznie i wiesz, że jestem rozważny i skrupulatny, zwłaszcza gdy bezpieczeństwo innych jest w moich rękach. Trudno mi opisać uczucia ogarniające mnie na widok bliskiej realizacji mego przedsięwzięcia. Nie umiem wytłumaczyć Ci dostatecznie jasno tego wewnętrznego drżenia, na wpół przyjemnego i na wpół niepokojącego, z jakim przygotowuję się do wyruszenia w nieznane. Udaję się do nie zbadanych obszarów, do „krainy mgły i śnieżnej bieli" — lecz żadnego albatrosa nie zabiję*, nie potrzebujesz więc lękać się o moje bezpieczeństwo ani o to, że mógłbym wrócić do Ciebie złamany i zbolały jak „stary marynarz". Z pewnością uśmiechniesz się na tę aluzję, ale muszę wyjawić Ci jeden sekret. Moje przywiązanie i gorący entuzjazm dla niebezpiecznych tajemnic oceanu przypisywałem często właśnie temu utworowi najbardziej fantastycznego z nowoczesnych poetów**. W duszy mojej dzieje się coś niezrozumiałego. Zasadniczo jestem pracowity i skrupulatny; jestem człowiekiem wykonują- * Wediug przesądów marynarskich ten, kto zabił albatrosa, już nigdy nie wracał do swoich (Przyp tłum.) "Samuel Taylor Co 1 er i dge ' (1772—1834), autor poetyckiej ballady pt. Stary marynarz, (Przy. tłum.) 10 cym każdą pracę z upartą wytrwałością i nie szczędzącym sobie wysiłku — ale poza tym jakieś umiłowanie niezwykłości, jakaś wiara w niezwykłość przewija się poprzez wszystkie moje plany, co spycha mnie ze zwykłych dróg. jakimi chodzą ludzie, na nie uczęszczane szlaki, nawet na nieokiełznane morze i nie odwiedzane przez nikogo obszary, na których zbadanie właśnie się wyprawiam. Ale powróćmy do przyjemniejszego tematu. Czy będzie mi dane zobaczyć się jeszcze z Tobą po przemierzeniu ogromnych przestrzeni wód. w powrotnej drodze dokoła najbardziej na południe wysuniętego przylądka Afryki lub Ameryki? Nie śmiem wierzyć, żebym miał tyle szczęścia, ale też trudno mi się przezwyciężyć, by spojrzeć na ten piękny obraz z jego odwrotnej strony. Tymczasem pisz do mnie nadal przy każdej sposobności — listy Twoje mogą dojść do mnie właśnie w trudnych dla mnie momentach i spełnić dobroczynną przysługę podtrzymania mnie na duchu. Ślę Tobie moje najczulsze uściski. Zachowaj serdeczną pamięć o mnie, gdvbvm już nigdy nie miał odezwać się do Ciebie. Twój kochający brat Robert Walton LIST TRZECI Do Pani Saville, Anglia \ ¦ 7 lipca 17.. r. Piszę w pośpiechu kilka słów, aby Ci donieść, że jestem zdrów i cały i że mam już za sobą ładny szmat morskiej drogi. List ten dotrze do Anglii za pośrednictwem statku handlowego powracającego z Archangielska. O ileż więcej szczęścia ma ten statek niż ja, bo być może, przez wHele lat nie zobaczę rodzinnego kraju. Mimo to jestem w' dobrym nastroju. Mam ludzi śmiałych i jak się wydaje — zdecydowanych na szystko. Nie przeraża ich też pływająca kra lodowa, przesuwająca się obok nas bez przerwy i ostrzegająca przed niebezpiecznym obszarem, do którego niesie nas statek. Osiągnęliśmy już bardzo znaczną szerokość geograficzną. Jest teraz pełne lato i choć nie tak ciepło jak w Anglii, południowy wiatr, popychający nas szybko ku owym upragnionym brzegom, tchnie umiarkowanym, ożywczym ciepłem, co jest miłą dla mnie niespodzianką. Nie przydarzyło nam się dotąd nic takiego, o czym trzeba 11 by się rozpisywać. Jeden czy dwa uparte sztormy i przeciek w jednym miejscu — to tak mało ważne u doświadczonego żeglarza wypadki, że ich prawie nie notuje; będę bardzo zadowolony, jeśli w dalszej drodze nie przydarzy nam się nic gorszego. Żegnaj, moja kochana Małgorzato! Bądź pewna, że tak dla Twojego, jak i swojego dobra, nie będę się lekkomyślnie wystawiał na niebezpieczeństwo. Zachowam spokój, wytrwałość i rozwagę. Ale wysiłki moje muszą być uwieńczone powodzeniem. I dla-czegóż by nie? Dotarłem już tak daleko, wyznaczając bezpieczne przejście przez bezdrożne morza — niech gwiazdy same, z góry patrzące, zaświadczą o moim triumfie. Dlaczegóż bym nie miał przebijać się dalej przez nie oswojony jeszcze, a jednak posłuszny mi żywioł? Cóż może zatrzymać nieugięte^ serce i zdecydowaną wolę- człowieka. W taki sposób wezbrane uczucia mego serca znajdują mimo woli upust. Ale muszę kończyć. Niech Bóg ma w opiece moją ukochaną Siostrę. R. W. LIST CZWARTY Do Pani Saville, Anglia 5 sierpnia 17.. r. Zdarzył się nam tak dziwny wypadek, że trudno mi o tym nie napisać, jakkolwiek prawdopodobnie zobaczymy się, zanim cały ten opis zdoła dotrzeć do Twoich rąk. W ubiegły poniedziałek (31 lipca) zostaliśmy z bliska otoczeni przez lody. które zamknęły nasz statek ze wszystkich stron, pozostawiając mu zaledwie trochę wodnej przestrzeni. Znaleźliśmy się w dość niebezpiecznej sytuacji, szczególnie dlatego, że dokoła zalegała bardzo gęsta mgła. Nie pozostało nam nic innego, jak zatrzymać się i czekać w nadziei, że niebawem nastąpi jakaś zmiana atmosferyczna. Około godziny drugiej mgła rozwiała się i wtedy przed naszymi oczamj otworzył się widok rozpościerającej się na wszystkie strony olbrzymiej, zdawałoby się nieskończonej, nieregularnej równiny lodowej. Posłyszałem jęk pośród otaczających mnie towarzyszy i mnie samego zaczęły nachodzić niepokojące obawy, kiedy nagle niezwykły widok przyciągnął naszą uwagę i odwrócił zatroskane myśli od naszej własnej sytuacji. W od- 12 by się rozpisywać. Jeden czy dwa uparte sztormy i przeciek w jednym miejscu — to tak mało ważne u doświadczonego żeglarza wypadki, że ich prawie nie notuje; będę bardzo zadowolony, jeśli w dalszej drodze nie przydarzy nam się nic gorszego. Żegnaj, moja kochana Małgorzato! Bądź pewna, że tak dla Twojego, jak i swojego dobra, nie będę się lekkomyślnie wystawiał na niebezpieczeństwo. Zachowam spokój, wytrwałość i rozwagę. Ale wysiłki moje muszą być uwieńczone powodzeniem. I dla-czegóż by nie? Dotarłem już tak daleko, wyznaczając bezpieczne przejście przez bezdrożne morza — niech gwiazdy same, z góry patrzące, zaświadczą o moim triumfie. Dlaczegóż bym nie miał przebijać się dalej przez nie oswojony jeszcze, a jednak posłuszny mi żywioł? Cóż może zatrzymać nieugięte^ serce i zdecydowaną wolę- człowieka. W taki sposób wezbrane uczucia mego serca znajdują mimo woli upust. Ale muszę kończyć. Niech Bóg ma w opiece moją ukochaną Siostrę. R, W. LIST CZWARTY Do Pani Saville, Anglia 5 sierpnia 17.. r. Zdarzył się nam tak dziwny wypadek, że trudno mi o tym nie napisać, jakkolwiek? prawdopodobnie zobaczymy się, zanim cały ten opis zdoła dotrzeć do Twoich rąk. W ubiegły poniedziałek (31 lipca) zostaliśmy z bliska otoczeni przez lody, które zamknęły nasz statek ze wszystkich stron. pozostawiając mu zaledwie trochę wodnej przestrzeni. Znaleźliśmy się w dość niebezpiecznej sytuacji, szczególnie dlatego, że dokoła zalegała bardzo gęsta mgła. Nie pozostało nam nic innego, jak zatrzymać się i czekać w nadziei, że niebawem nastąpi jakaś zmiana atmosferyczna. Około godziny drugiej mgła rozwiała się i wtedy przed naszymi oczamj otworzył się widok rozpościerającej się na wszystkie strony olbrzymiej, zdawałoby się nieskończonej, nieregularnej równiny lodowej. Posłyszałem jęk pośród otaczających mnie towarzyszy i mnie samego zaczęły nachodzić niepokojące obawy, kiedy nagle niezwykły widok przyciągnął naszą uwagę i odwrócił zatroskane myśli od naszej własnej sytuacji. W od- 12 ległości pół mili posuwał się w stronę północy niski pojazd, osadzony na saniach, zaprzężony w psy. Zauważyliśmy, że istota kształtu ludzkiego, lecz wyraźnie olbrzymiego wzrostu, siedziała w saniach i popędzała psy. Śledziliśmy przez lunety nadzwyczaj szybką jazdę podróżnego, dopóki nie zniknął nam z oczu pomiędzy widocznymi w dali nierównościami lodu. To nader dziwne zjawisko wprawiło nas w niepojęte wprost zdumienie. Byliśmy przekonani, że znajdujemy się wiele setek mil od jakiegokolwiek lądu, tymczasem to, cośmy zobaczyli, wskazywałoby raczej na to, że w rzeczywistości nie był on tak odległy, jak nam się zdawało. Skuci jednak przez lody, nie mogliśmy w żaden sposób puścić się jego śladem, choć z natężoną uwagą patrzyliśmy, jak się oddalał. Mniej więcej dwie godziny po tym zdarzeniu dały się słyszeć napierające wody i przed zapadnięciem nocy lody pękły i uwolniły nasz statek. Pozostaliśmy jednak na miejscu aż do rana, obawiając się zderzenia w ciemnościach z wielkimi luźnymi masami, pływającymi zwykle dokoła po przełamaniu się pokrywy lodowej. Czas ten wykorzystałem na kilkugodzinny wypoczynek. Rano jednak, zaraz jak tylko się rozjaśniło, udałem się na pokład. Ku mojemu zdumieniu cała załoga była zgromadzona po jednej stronie statku, najwidoczniej prowadząc rozmowę 7> kimś znajdującym się na morzu. Były tam, w rzeczy samej takie same sanie, jakie widzieliśmy już poprzednio. Sanie te, znoszone przez wielką krę lodową, znalazły się w ciągu nocy przy naszym statku. Tylko jeden pies pozostał przy życiu, lecz w saniach był jakiś człowiek, którego załoga usiłowała przekonać, że powinien wejść na pokład. W przeciwieństwie do swego poprzednika, który wyglądał jak mieszkaniec jakiejś nieznanej wyspy, był on Europejczykiem. Kiedy ukazałem się na pokładzie, kapitan powiedział: — Właśnie nadchodzi nasz dowódca; nie pozwoli on panu zginąć na pełnym morzu. Ujrzawszy mnie, nieznajomy zwrócił się do mnie po angielsku, jednak z niezupełnie czystym akcentem: — Czy nie zechciałby mnie pan poinformować zanim wejdę na pokład waszego statku, w jakim kierunku płyniecie? Możesz wyobrazić sobie moje zdumienie wobec takiego pytania, kiedy zwraca się z nim człowiek znajdujący się w stanie ostatecznego wyczerpania i dla którego statek mój — jakżeż bym mógł przypuszczać inaczej! — powinien być zbawieniem, stanowiącym dla niego znacznie większą wartość niż największe bogactwa tego świata. Niemniej jednak odpowiedziałem mu, że płyniemy jako wyprawa odkrywcza na biegun północny. Odpowiedź ta zdawała się go zadowalać, toteż zgodził się wejść na pokład. Wielki Boże! Gdybyś widziała, Małgorzato, 13 człowieka, który w ten sposób kapitulował dla ocalenia życia, zdumienie Twoje nie miałoby granic. Ręce i nogi miał zamarznięte, a ciało jego było straszliwie wycieńczone na skutek cierpień i zmęczenia. Nie widziałem jeszcze człowieka w tak rozpaczliwym stanie. Próbowaliśmy przenieść go do kabiny, ale odcięty od dostępu świeżego powietrza, natychmiast zemdlał. Wobec tego zanieśliśmy go z powrotem na pokład, gdzie przywróciliśmy mu przytomność, nacierając go koniakiem i zmuszając do połknięcia niewielkiej ilości. Na pierwsze oznaki życia zawinęliśmy go w koce i usadowiliśmy przy piecu kuchennym. Stopniowo przyszedł do siebie, po czym zjadł trochę zupy, co mu cudownie' pomogło. Po dwóch dniach stan jego poprawił się o tyle, że mógł już mówić. Często nachodziły mnie obawy, że przebyte cierpienia odebrały mu rozum. Jednak po pewnym czasie zdrowie jego widocznie się polepszyło; kazałem go wtedy przenieść do mojej własnej kabiny i pielęgnowałem go tak, jak mi na to pozwalały obowiązki. Tak ciekawej istoty jeszcze nie widziałem. Zazwyczaj w dziwnym blasku jego oczu uzewnętrznia się coś dzikiego, a nawet szaleńczego. Ale bywają też chwile, kiedy ktoś okaże mu trochę serdeczności albo wyświadczy drobniutką przysługę, że twarz jego rozjaśnia się i promieniuje taką pełną słodyczy dobrocią, jakiej dotąd jeszcze nigdy nie spotkałem. W ogóle jednak gnębi go melancholia i rozpacz, czasami zaś zgrzyta zębami, jakby miotała nim niecierpliwość, buntująca się przeciw nadmiernemu brzemieniu udręki. Gdy nastąpiła dalsza poprawa, miałem dużo kłopotu z ludźmi naprzykrzającymi się, żeby go o wszystko wypytywać. Nie mogłem przecież dopuścić do tego, aby go zadręczali próżną ciekawością, kiedy jego stan zdrowotny i umysłowy wymagał absolutnego spokoju. Raz jednak pierwszy oficer zapytał go, dlaczego zapędził się aż tak daleko pośród tych lodów, i to tak niezwykłym pojazdem. Twarz jego natychmiast przybrała wygląd najbardziej ponurej zaciętości i odparł: — W poszukiwaniu kogoś, kto zbiegł przede mną. — A czy człowiek, którego pan ściga, podróżował w ten sam sposób? — Tak. — W takim razie z pewnością go widzieliśmy, bo właśnie jeden dzień przed pana przybyciem widzieliśmy zaprzęg psów ciągnących po lodzie sanie z człowiekiem. Wiadomość ta wywarła wielkie wrażenie na nieznajomym. Zaraz też zaczął wypytywać o kierunek drogi, jakiej trzymał się ten demon, jak go wtedy nazwał, A zaraz potem, kiedy znaleźliśmy się sami, powiedział: 14 — Niewątpliwie podnieciłem pana ciekawość, jak też tych poczciwców, ale jest pan zbyt dyskretny i wyrozumiały, żeby mnie wypytywać. — Z pewnością. Z mojej strony byłoby naprawdę bardzo niegrzecznie i nie po ludzku zamęczać pana natrętną .ciekawością. — A przecież wyratował mnie pan z niezwykłej i niebezpiecznej sytuacji. Pańska dobroć przywraca mi życie. Niedługo potem zapytał, czy pękające lody mogły, moim zdaniem, spowodować zniszczenie tamtych sań. Odpowiedziałem, że co do tego brak absolutnej pewności, bo lody pękały dopiero koło północy i podróżny mógł do tego czasu znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Lecz tego nie mogłem rozstrzygnąć. Odtąd jakby nowy duch wstąpił w tę ruinę człowieka. Chciał niezwłocznie wyjść na pokład, aby szukać sań, któreśmy przedtem tak niespodziewanie ujrzeli. Wytłumaczyłem mu jednak, żeby pozostał w kabinie, ponieważ był zbyt wyczerpany i słaby i nie wytrzymałby surowego mroźnego powietrza. Przyrzekłem mu natomiast, że zastąpi go w tym wypatrywaniu ktoś inny i jeśli tylko pojawi się coś nowego, zostanie natychmiast powiadomiony. Tyle mówi mój dziennik, co się tyczy tego niezwykłego zdarzenia, aż po dzień dzisiejszy. Stan zdrowia nieznajomego stopniowo się polepsza. Milczy jednak uporczywie i czuje się nieswojo, jeśli zamiast mnie ktoś inny wejdzie do kabiny. Ale przy tym ma w sobie coś tak niezwykle miłego i pociągającego, że zjednał sobie całą załogę. Wszyscy marynarze interesują się jego osobą, jakkolwiek mieli z nim bardzo mało styczności. Jeśli chodzi o mnie, to zaczynam kochać go jak brata, a ciągła i głęboka udręka, jaką przeżywa, napełnia serce moje współczuciem i sympatią. Kiedyś, gdy los był dla niego łaskawszy, musiała to być naprawdę szlachetna istota, bo przecież i teraz, w stanie takiej ruiny, trudno oprzeć się jego miłej powierzchowności. W jednym z moich listów, kochana Małgorzato, wyraziłem się, że na tym szerokim oceanie - nie znajdę żadnego przyjaciela. A przecież natrafiłem na człowieka, który, zanim złamał go okrutny los, jakżeby mnie uszczęśliwił, gdyby dane mi było pozyskać jego przyjaźń i braterstwo. Dzi&nnik mój dotyczący nieznajomego będę pisał dalej z przerwami, uzależnionymi od zajścia świeżych, godnych zanotowania wypadków. 13 sierpnia 17.. r. Moje uczucie dla gościa wzrasta z każdym dniem. Aż się zdumiewam, do jakiego stopnia potrafił wzbudzić jednocześnie mój podziw i litość. \Czy można bowiem zachować, się obojętnie, bez 15 uczucia głębokiego żalu, widząc, jak taka szlachetna istota ginie bez ratunku? Jaki on subtelny, a zarazem mądry, co za umysł, co za kultura! A gdybyś go tylko mogła usłyszeć! Chociaż wypowiada się bardziej wyszukanym językiem, mówi z niezwykłą płynnością i elokwencją. Obecnie s,tan jego zdrowia znacznie się polepszył. Nie schodzi prawie wcale z pokładu, bacznie wypatrując sań, które go wyprzedziły. A przecież, choć tak nieszczęśliwy, nte jest wyłącznie zaabsorbowany własną tragedią, ale żywo interesuje się drugimi i ich planami na przyszłość. Często rozmawia ze mną o moich własnych planach, których też wcale przed nim nie ukrywam. Słuchał z uwagą moich wszystkich wywodów o możliwości pomyślnego zrealizowania tych planów i wnikał w każdy najdrobniejszy szczegół, oraz dopytywał, jakie środki już przedsięwziąłem, by zapewnić sobie powodzenie. Poruszony sympatią, z jaką mnie wysłuchiwał, otworzyłem przed nim swoje serce, dając upust płomiennym marzeniom, które przepalały mą duszę, oraz głosząc w pełni zagrzewającego mnie uniesienia, z jaką radością poświęciłbym majątek, życie i wszelkie inne nadzieje, byleby jak najprędzej urzeczywistnić przedsięwzięte dzieło. Życie lub śmierć jednego człowieka — to bardzo skromna cena za zdobycie wiedzy, której szukałem, za uzyskanie nieograniczonej władzy, dzięki której zapanowałbym nad pierwotnymi siłami, zagrażającymi rasie ludzkiej. Kiedy tak mówiłem, ponury mrok przesłonił twarz słuchającego. Najpierw zauważyłem, że usiłował stłumić opanowujące go wzruszenie i zakrył rękami oczy. Głos zaczai mi się załamywać i ugrzązł w gardle, kiedy zobaczyłem, jak łzy szybko przeciekają mu przez palce. Głęboki jęk wyrwał się z jego ciężko podnoszącej się piersi. Zamilkłem. Wreszcie odezwał się przerywanymi co chwila słowami: — Co czynisz, nieszczęśliwy? Czy i ciebie ogarnęło to samo szaleństwo? Czy i ty napiłeś się tego odurzającgo napoju? Posłuchaj mnie, posłuchaj mojej niecodziennej- opowieści, a niechybnie odtrącisz ten kielich od ust! Łatwo sobie wyobrazisz, że słowa te mocno podnieciły moją ciekawość. Lecz silny nawrót bólu obezwładnił i tak już nadwątlone siły nieznajomego i dopiero wielogodzinny odpoczynek i uspokajające rozmowy zdołały przywrócić mu równowagę. Przezwyciężywszy ten gwałtowny wybuch uczuć, nieznajomy nie ukrywał, jak gardził sobą za ten brak opanowania, i tłumiąc atak ponurej rozpaczy, naprowadził rozmowę znowu na moje •osobiste sprawy. Wypytywał mnie, jak spędziłem młode lata. Opowiadanie było niedługie — ale wywołało tok różnych myśli i refleksji. Mówiłem mu o" moim pragnieniu znalezienia przyjaciela, o mojej nie zaspokojonej potrzebie bardziej poufałej sympatii z pokrewnym sobie umysłem, niż mi to dotychczas było 16 dane; wyraziłem również przekonanie, że o wielkim szczęściu nie może mówić człowiek, który nie zaznał błogosławieństwa przyjaźni. — Zgadzam się z tobą — przyznał nieznajomy — jesteśmy istotami nieukształtowanymi i tylko połowicznie wyrobionymi, jeżeli ktoś riTądrzejszy. lepszy i bardziej nam miły niż my sami — bo takim właśnie powinien być przyjaciel — nie użyczy nam swej pomocy, by udoskonalić naszą słabą i błędną naturę. Miałem kiedyś przyjaciela, najszlachetniejszą pod słońcem istotę; mam zatem prawo osądzić, czym powinna być przyjaźń. Tobie pozostała jeszcze nadzieja i świat stoi przed tobą otworem; nie masz też żadnego powodu do rozpaczy. Ale ja — ja straciłem wszystko i nie mogę życia rozpocząć od nowa. Gdy to powiedział, na jego umęczonej twarzy pojawił się wyraz cichego zrezygnowania, co mnie do głębi wzruszyło. Nic już jednak nie dodał i wrócił zaraz do kabiny. Choć tak złamany na duchu, potrafił głęboko, jak nikt inny, odczuwać piękno natury. Rozgwieżdżone niebo, morze i każdy widok w tej cudownej krainie z tą samą, nieodpartą mocą odrywa duszę jego od ziemi. — Człowiek taki ma dwojaką egzystencję — może znosić udręki cierpienia i doznawać najsroższych rozczarowań, jednak kiedy zamyka się w sobie, staje się jak gdyby duchem niebiańskim otoczonym nimbem nietykalności, którego żadna przyziemna zgryzota czy szaleństwo nie waży się naruszyć. Prawdopodobnie uśmiechasz się pobłażliwie na ten entuzjazm, z jakim wyrażam się o tym nieziemskim wędrowcu, ale gdybyś go zobaczyła, nie dziwiłabyś się ani chwili. Wśród dobroczynnego wpływu książek i w odosobnieniu od pełnego pokus i zasadzek świata stałaś się w pewnym stopniu wybredna; ale dzięki temu łatwiej niż kto inny potrafiłabyś ocenić nadzwyczajne przymioty tego> wspaniałego człowieka. Dociekałem nieraz, na czym polega ta szczególna jego właściwość, wynosząca go tak wybitnie ponad tych wszystkich ludzi, których dotąd poznałem. Wydaje mi się,, że jest to zdolność intuicyjnego poznawania; bystra, a nigdy niezawodna zdolność rozsądzania, zdolność przenikania przyczyn rzeczy, wprost niezrównana w swej jasności i precyzji. Jak wspaniałym dopełnieniem tego jest niezwykła łatwość wyrażania się i głos o tak cudowne) skali intonacji, że brzmi niby urzekająca muzyka. 19 sierpnia 17.. r. Nieznajomy powiedział wczoraj do mnie: — Może pan bez trudu zauważyć, kapitanie Walton, że znosiłem wielkie, nadludzkie nieszczęścia. Swego czasu postanowi- 2 F.-ankenstejn 17 łem, że pamięć tych okropności powinna zejść razem ze mną do grobu, lecz ze względu na pana zmieniam to postanowienie. Podobnie jak kiedyś ja sam, szukasz wiedzy i mądrości. Żywię szczerą nadzieję, że zaspokojenie twoich pragnień nie stanie się dla ciebie czymś, co jak żmija zatruje cię swym jadem, jak to mnie się zdarzyło. Nre wiem. czy przysłużę się tobie, opowiadając o swoich nieszczęściach, ale kiedy pomyślę, że dążysz tą samą co ja drogą, wystawiając się na te same niebezpieczeństwa, które tyle oto ze mnie zostawiły, wyobrażam sobie, że możesz wyprowadzić odpowiedni morał z mojej opowieści, taki. który pokieruje tobą, jeśli się tobie poszczęści, albo też pocieszy w wypadku niepowodzenia. Musisz być przygotowany na to, że usłyszysz o zdarzeniach, które powszechnie zowią cudami. Gdyby otaczająca nas tutaj przyroda była mniej dzika, mniej groźna, to wówczas obawiałbym się, że spotkam się z niedowierzaniem z twojej strony, a może nawet ośmieszyłbym się w twoich oczach. AJe tu, w tych obcych stronach, przytłaczających swą dzikością i tchnących taką tajemniczością, różne rzeczy, które wywołałyby śmiech u wszystkich nie wtajemniczonych w tę ciągłą prze-' mianę sił natury, tutaj wydają się zupełnie możliwe. A poza tym nie ulega wątpliwości, że moja opowieść dostarcza w swej ciągłości dostatecznego dowodu prawdziwości, wynikającego ze składających się ria nią zdarzeń. Z łatwością wyobrazisz sobie, jak bardzo ucieszyła mnie ta wiele obiecująca zapowiedź. Nie chciałbym jednak w żadnym razie, aby opowiadając mi swe nieszczęsne dzieje, miał w ten sposób odświeżyć te bolesne, nie zabliźnione jeszcze rany. Niemniej z największą ochotą prz3'gotowywałem się do wysłuchania przeuroczej opowieści, częściowo z ciekawości, częściowo zaś przez usilne pragnienie ulżenia jego ciężkiemu losowi, ile tylko było w mojej mocy. Uczucia te wyraziłem w swojej odpowiedzi. — Dziękuję — odrzekł — za tę serdeczną sympatię, ale mnie już nic nie pomoże, los mój bowiem już się dopełnia. Czekam jeszcze tylko na jedno, a potem spocznę w pokoju. Rozumiem twoje uczucie — mówił dalej widząc, że chciałem mu przerwać — ale mylisz się, przyjacielu, jeśli tak pozwolisz mi cię nazwać. Nic nie może zmienić mego przeznaczenia, posłuchaj mojej historii, a przekonasz się, jakie ono jest zdecydowane i nieodwracalne. > Następnie powiedział mi, że opowieść swoją rozpocznie następnego dnia, w czasie kiedy będę wolny od służby. Nie mogłem powstrzymać się od najgorętszych za to podziękowań. Postanowiłem sobie, że każdego wieczoru, kiedy nie będę zajęty żadnymi obowiązkami wymagającymi nieodzownie mojego osobistego dozoru, będę zapisywał, o ile tylko się da. w jego własnych słowach wszystko, co opowiedział w ciągu danego dnia, albo przy- 18 najmniej robił krótkie notatki, gdybym był zbyt zajęty. Rękopis ten sprawi Tobie niewątpliwie bardzo wielką przyjemność, a z ja-kimże zainteresowaniem i uczuciem będę czytał go kiedyś w przyszłości ja sam. który osobiście znałem jego bohatera i opowieść jego słyszałem z, jego własnych ust! Nawet teraz, kiedy przystępuję do tego zadania, jego czysty i donośny głos rozbrzmiewa nieustannie w moich uszach, jego pełne blasku oczy patrzą na mnie z całą swą melancholijną słodyczą, widzę jego cienką rękę podniesioną w ożywieniu, podczas gdy rysy jego twarzy rozświetlone są od wewnątrz żarem jego duszy. Jakże przedziwne i pełne umęczenia muszą być jego dzieje i jak straszliwa ta burza, co targnęła tym wspaniałym okrętem na jego wielkiej drodze i zdruzgotała go — tak! ROZDZIAŁ Pochodzę z Genewy. Rodzina moja należy do najwybitniejszych w tej republice. Przodkowie moi byli przez wiele lat radcami i syndykami. Ojciec mój zajmował kilka stanowisk społecznych, z których wywiązywał się z honorem, zyskując powszechne uznanie. Był szanowany przez wszystkich, którzy znali go jako człowieka prawego i w sprawach publicznych nigdy ^hie strudzonego. Lata pierwszej młodości spędził zajęty bez przerwy sprawami swego kraju. Rozmaite okoliczności sprawiły, "że nie ożenił się wcześnie, a potem dopiero u schyłku życia wszedł w stan małżeński i został ojcem rodziny. Ponieważ okoliczności jego małżeństwa ilustrują jego charakter, będę musiał o nich opowiedzieć. Jednym z jego najbliższych przyjaciół był kupiec, który ze stanu wspaniałego rozkwitu popadł przez splot niepomyślnych wypadków w deprymujące ubóstwo. Człowiek ten, nazwiskiem Beaufort, miał dumne i-nieugięte usposobienie i nie mógł się przezwyciężyć, aby żyć w nędzy i zapomnieniu w tym samym kraju, gdzie dawniej, dzięki przynależności do najwyższej klasy społecznej i dzięki imponującej okazałości, z jaką zawsze występował, był znaną i wybitną osobistością. Spłaciwszy więc długi w sposób najbardziej honorowy, usunął się z córką do miasta Lucerny, gdzie żył nikomu nie znany, w stanie godnym największego politowania. Ojciec kochał Beauforta uczuciem najprawdziwszej przyjaźni, toteż jego usunięcie się od świata w tak nieszczęsnych okolicznościach głęboko ciążyło mu na sercu. Gorzko wyrzekał na fałszywą dumę, która kazała przyjacielowi postąpić w sposób tak mało licujący ze szczerym uczuciem, jakie ich łączyło. Nie tracił jednak czasu ani sposobności, aby go tylko odszukać, żywiąc nadzieję, że namówi go do rozpoczęcia kariery w świecie na nowo, udzielając mu pomocy pieniężnej i innej. Beaufort przedsięwziął skuteczne środki, aby utrudnić poszukiwania. Dopiero po dziesięciu miesiącach udało się ojcu odszukać jego miejsce zamieszkania. Niezmiernie z tego powodu uradowany, pospieszył szybko do domu, w którym mieszkał i który znajdował się w ubogiej uliczce. Ale na progu powitała go tylko nędza i rozpacz. Z ruiny swego majątku Beaufort zdołał ocalić zaledwie drobną sumę pieniędzy. Wystarczało mu to, aby zapewnić sobie utrzymanie na kilka miesięcy, równocześnie zaś spodziewał się, że tymczasem wystara się o przyzwoite zajęcie w ja- 21 kimś domu towarowym. Okres ten jednak zeszedł na bezczynności, a dręczący go żal coraz bardziej się tylko pogłębiał i dokucza! (bo mia! dość ezasu na rozmyślania); w końcu tak kompletnie opanował jego umysł, że po trzech zaledwie miesiącach Beaufort został złożony niemocą, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Córka pielęgnowała go z największą czułością i oddaniem, lecz równocześnie ogarniała ją rozpacz, kiedy widziała, jak gwałtownie maleją ich szczupłe zasoby, a nie było przy tym żadnej nadziei na zdobycie innych środków. Ale Karolina Beaufort posiadała nieprzeciętny umysł i charakter — odwaga dopomogła dzielnej dziewczynie stawić czoła przeciwności. Wystarała się o prostą pracę — splatała słomę. Tym i rozmaitymi innymi sposobami zdobywała nędzny zarobek, zaledwie wystarczający na skromne utrzymanie. I tak minęło kilka miesięcy. Stan ojca pogarszał się. Prawie cały swój czas musiała poświęcić na pielęgnowanie chorego, wskutek czego jej środki utrzymania znacznie się skurczyły. Po niespełna dziesięciu miesiącach ojciec umarł na jej rękach, pozostawiając ją jako sierotę i żebraczkę. Ten ciężki cios był nie do zniesienia. Upadłszy na kolana przy trumnie Beauforta, płakała gorzkimi łzami. Tak zastał ją mój ojciec, kiedy wszedł do pokoju. Zjawił się jak duch ppiekuńczy i przyjął biedną dziewczynę pod swoje skrzydła. Pogrzebawszy przyjaciela, zabrał ją z sobą do Genewy i oddał pod opiekę krewnym. W dwa łata po tym wypadku Karolina została jego żoną. Między moimi rodzicami była znaczna różnica wieku, lecz okoliczność ta jakby jeszcze tylko silniej łączyła ich więzami wzajemnego oddania. Prostolinijny umysł ojca kierował się szczególnym poczuciem słuszności — toteż zanim by się poważnie zaangażował w sprawie miłosnej, musiał najpierw, stwierdzić, że jest w pełni uzasadniona i zasłużona. Być może, że ciężko kiedyś przeżywał tragedię miłosną, zawiódłszy się na jakiejś lekkomyślnej ukochanej, i potem, uprzedzony, wystrzegał się zbyt pochopnego oceniania wartości rzeczy uprzednio nie wypróbowanych. W jego przywiązaniu do mojej matki była nietajona wdzięczność i cześć, w czym jednak zasadniczo różnił się od ludzi w tym wieku, zwykle dziecinnie zadurzonych. Na jego stosunek uczuciowy składał się bowiem szacunek dla jej wielkich zalet oraz pragnienie, aby w pewnym stopniu przyczynić się osobiście do wynagrodzenia jej doznanego bólu i cierpień. Nadawało to jego postawie niezwykły wdzięk i czar. Robił wszystko, by tylko dogodzić jej życzeniom i potrzebom. Chciałby osłonić ją przed złem i krzywdą, podobnie jak piękne tropikalne kwiaty osłania się przed wpływem obcego klimatu. Chciał suvorzjrć dla niej takie otoczenie, w którym jej subtelny i szlachetny umysł zażywałby bez końca 22 radosnych emocji. Bo przecież jej zdrowie, a nawet jej dotychczas nie zachwiany spokój wewnętrzny został wstrząśnięty przeżytą niedawno tragedią. W ciągu dwóch lat poprzedzających ich ślub ojciec rezygnował po kolei ze wszystkich swoich funkcji społecznych. Bezpośrednio zas po zawarciu związku małżeńskiego udali się w podróż po słonecznej Italii. Ciągła zmiana miejsca oraz nie słabnące nigdy zainteresowanie, jakie towarzyszy podróżnikowi w tym cudownym kraju, miały się przyczynić do wzmocnienia i pokrzepienia osłabionego organizmu mojej matki. Z Italii udali się na zwiedzenie Niemiec i Francji. Urodziłem się, jako ich najstarsze dziecko, w Neapolu i od niemowlęctwa towarzyszyłem im w ich wędrówkach. Byłem też przez kilka lat jedynym ich dzieckiem. Tak bardzo do siebie przywiązani, zdawali się czerpać niby z czarodziejskiego źródła miłości nieprzebrane skarby uczuć, które przelewali na mnie. Czule pieszczoty matki oraz pełen dobroci i zadowolenia uśmiech ojca wpatrzonego we mnie — to moje pierwsze wspomnienia. Byłem ich rozkoszą i bóstwem, i czymś lepszym jeszcze — ich dzieckiem, niewinnym i bezradnym stworzeniem, zesłanym im przez niebo. Wychowanie tej istoty na pożyteczną jednostkę i jej przyszły los spoczywał w ich rękach — od tego, jak wypełnią wobec niej swe obowjią^ki, zależało, czy pokierują nią ku szczęściu czy nieszczęściu. Głębokie przeświadczenie o tym, co winni byli istocie, której dali życie, łącznie z ożywiającą oboje tkliwością, jaką mi stale okazywali, może dać wyobrażenie o tym, jak w eiągu mych łat dziecinnych wpojone mi zostały zasady dobrego wychowania, polegające na opanowaniu, cierpliwości i miłosierdziu, których mnie codziennie uczono, a równocześnie świadczy o niezmiernie umiejętnym zajmowaniu się mną, dzięki czemu wszystko wydawało mi się jednym ciągiem zabawy i radości. Przez długi czas tylko mnie samego mieli pod swoją czułą opieką. Choć matka moja z utęsknieniem wyczekiwała córki, ja wciąż byłem ich jedynym potomkiem. Byłem już w wieku około pięciu lat, kiedy w czasie wycieczki poza granice Italii spędziliśmy cały tydzień nad brzegami jeziora Como. Zawsze życzliwie usposobieni do wszystkich, rodzice moi często wstępowali do chat biedaków. Matka moja uważała to za swój święty obowiązek. Po prostu było dla niej koniecznością, wprost pasją, by pomna tego, co kiedyś wycierpiała i w jaki sposób ulżono jej niedoli, mogła z kolei sama działać w charakterze anioła stróża wobec wszystkich, których gnębiło strapienie. W czasie jednej z takich przechadzek rodzice zwrócili uwagę na ubogą chatkę, schowaną w fałdach doliny. Wywierała ona wrażenie rozpaczliwego opuszczenia, a wygląd ledwie odzianych dzieci, zgromadzonych przed chatką, świadczył wymownie o nędzy posuniętej do ostateczności. Pew- .23 nego dnia, kiedy ojciec wyjechał sam do Mediolanu, matka zabrawszy mnie ze sobą odwiedziła jej mieszkańców. Zastała w niej chłopa i jego spracowaną, przedwcześnie troskami przygarbioną żonę. która właśnie rozdzielała skąpy posiłek pięciu wygłodniałym dzieciaczkom. Wśród tych maluczkich jedno wyraźnie odróżniało się od reszty. Robiło wrażenie, jak gdyby pochodziło z innej klasy. Dziecko to było delikatne i nadzwyczaj urocze, podczas gdy reszta tworzyła jednolitą ciemnooką czwórkę prawdziwych małych włóczęgów Włosy dziewczynki były jak najjaśniejsze żywe złoto i wbrew ubogiemu odzieniu nadawały jej głowie oznakę najwyższe] dystynkcji. Miała czyste, szerokie czoło i pogodne, niebieskie oczy, a usta jej i cały układ kształtnego owalu twarzy tchnęły taką uczuciowością i słodyczą, że ktokolwiek ją ujrzał, widział w niej istotę wyższego rzędu,. zesłaną przez niebo, ujawniającą piętno boskości w każdym rysie. Wieśniaczka widząc, z jakim podziwieniem i zdumieniem matka moja wpatrywała się w tę uroczą dziewczynkę, pospieszyła zaraz opowiedzieć jej dzieje. Nie było to jej dziecko, ale córka mediolańskiego szlachcica. Matka jej była Niemką, ale zmarła, dając jej życie. Dziecko ulokowano u tych poczciwych ludzi, aby je pielęgnowali — lepiej im się wtedy wiodło. Byli wtedy krótko po ślubie i pierwsze dziecko właśnie im się narodziło. Ojciec ich pupilki należał do tej generacji Włochów, która żyła pamięcią antycznej chwały Italii — jeden spośród schiavi ognor frementi*', który pragnął wywalczyć wolność ojczyźnie. Padł ofiarą jej słabości. Czy zmarł, czy też jęczał jeszcze gdzieś w lochach więziennych w Austrii — nie było wiadpmo. Majątek jego skonfiskowano, a dziecko zostało sierotą i żebraczką. I tak pozostawało nadał u przybranych rodziców i rozkwitało w ich prymitywnych warunkach, piękniejsze niż pielęgnowana róża ogrodowa wśród czar-nolistnych cierni. Kiedy ojciec powrócił z Mediolanu, zastał bawiące się ze mną w hallu naszej willi dziecko piękniejsze niż cherubinek na obrazku — stworzenie, które spojrzeniami swymi jak gdyby rozsiewało promienie i którego postać i ruchy miały lekkość, jakiej nie posiadała nawet kozica z gór. To niespodziewane zjawisko zostało zaraz wyjaśnione. Za zgodą ojca matka wymogła na jej dotychczasowych opiekunach, żeby odstąpili jej swoją pupilkę. Byli bardzo rozmiłowani w tej słodkiej sierotce. Obecność jej była dla nich prawdziwym błogosławieństwem. Zgadzali się jednak, że postąpiliby wobec niej niesprawiedliwie, gdyby ją nadal pozostawili w ubóstwie i niedostatku, kiedy Opatrzność zsyła jej tak możnych protektorów. Naradzili się z kapłanem ze wsi i w rezultacie * dosł.: niewolnicy zawsze drżący (tan. z oburzenia przeciw obcej tyranii) (przyp. tłum.) : 24 Elżbieta Lavenza zamieszkała na zawsze w domu moich rodziców — stała się dla mnie więcej niż siostrą: przecudną i uwielbianą towarzyszką moich wszystkich zajęć i przyjemności. Elżbieta stała się ukochaniem wszystkich bez wyjątku. Namiętne i graniczące niemal z szacunkiem przywiązanie, jakim ją wszyscy darzyli, było dla mnie, któremu to samo przypadło w udziale, źródłem dumy i najwyższej radości. Wieczorem, w przeddzień sprowadzenia jej do domu, matka moja powiedziała żartując: — Mam śliczny podarek dla mojego Wiktora; jutro go dostanie. A kiedy nazajutrz przedstawiła mi Elżbietę jako przyrzeczony dar, z dziecięcą powagą dosłownie tłumaczyłem sobie jej słowa, uważając, że Elżbieta jest moja, że muszę się nią opiekować i że wolno mi ją kochać i pieścić. Wszelkie udzielane jej pochwały przyjmowałem jako należne mojej własności. Odnosiliśmy się do siebie tak, jakbyśmy byli kuzynami. Ale żadne słowo, żaden wyraz nie mógłby ująć i uzewnętrznić tego rodzaju stosunku, w jakim stawiałem ją wobec siebie — zjiaczyła dla mnie więcej niż siostra, skoro do samej śmierci miała być tylko moją. ROZDZIAŁ II Wychowywaliśmy się razem. Między nami był tylko niecały rok różnicy wieku. Nie potrzebuję zaznaczać, że jakiekolwiek ¦ nieporozumienia czy spory były nam zupełnie obce. Współżycie nasze ożywiał duch harmonii, a różnice i kontrasty w naszych charakterach tylko nas bardziej do siebie zbliżały. Elżbieta była z usposobienia bardziej spokojna i skupiona, za to ja przy całym moim zapale potrafiłem zdobyć się na wytrwałą pilność i bardziej głęboko przeżywałem trawiącą mnie żądzę wiedzy. Duch jej podążał za tworami fantazji poetów, a w pełnych majestatu i wspaniałości widokach, otaczających zewsząd nasz dom w Szwajcarii — w wyniosłych kształtach gór znajdowała nieustanną okazję do podziwu i zachwytów. Znajdowała ją w zmianach pór roku. w burzy i spokoju, w zimowym zaciszu i w pulsującym życiem i ruchem lecie alpejskim. O ile jednak towarzyszka moja obserwowała te wspaniałe zjawiska w duchu refleksyjnej powagi i zadowolenia, o tyle ja znowu znajdowałem największą przyjemność w dochodzeniu ich przyczyn. Świat był dla mnie tajemnicą, którą pragnąłem odgadnąć. Ciekawość,- poważne badania celem poznania ukrytych praw natury i entuzjastyczna radość, z jaką dochodziłem do ich ujawnienia — to wszystko należy do naj-pierwszych wrażeń, jakie utrwaliły się w mojej pamięci. Miałem siedem lat. kiedy rodzicom urodził się drugi syn. Wtedy całkowicie zaniechali dotychczasowych wędrówek i zamieszkali na stałe w rodzinnym kraju. Posiadaliśmy dom w Genewie oraz campagne* na Belrive, na wschodnim brzegu jeziora, w odległości około jednej mili od miasta. Mieszkaliśmy przeważnie w tej ostatniej — w ten sposób rodzice żyli raczej w odosobnieniu. Ja sam nie lubiłem gwaru i unikałem licznego towarzystwa, przywiązałem się natomiast całą duszą do kilku wybranych osób. Stąd też«koledzy szkolni byli mi na ogół obojętni, ale z jednym spośród nich łączyły mnie węzły najściślejszej przyjaźni. Był to syn kupca genewskiego, Henryk Clerval. Chłopiec ten miał szczególny talent i wyobraźnię. Posiadał przy tym dużo przedsiębiorczości, lubił znosić trudy, a nawet szukał niebezpieczeństw dla samej tylko emocji. Był doskonałe oczytany w literaturze rycerskiej i w romansach średniowiecznych. Komponował pieśni o bohaterach i zaczął pisać opowieści o czarach i rycerskich przygo- * posiadłość wiejska 26 dach. Koniecznie chciał, żebyśmy organizowali przedstawienia amatorskie i maskarady z postaciami wziętymi spośród bohaterów Roncevaux, rycerzy Okrągłego Stołu króla Artura i uczestników wypraw krzyżowych, którzy przelewali swą krew, aby wyzwolić święty grób z rąk niewiernych. Chyba nie ma drugiej takiej istoty ludzkiej, która by przeżyła szczęśliwsze dzieciństwo niż ja. U rodziców moich panowała atmosfera najserdeczniejszej życzliwości i pobłażania. Odczuwaliśmy na każdym kroku, że wcale nie byli tymi tyranami, którzy by nas prześladowali swymi okrutnymi kaprysami, lecz że przeciwnie — byli wyłącznie przyczyną i źródłem niezliczonych rozkoszy, jakich stale zażywaliśmy. Stykając się z innymi rodzinami, mogłem wyraźnie rozeznać, jak szczególnie szczęśliwy byl mój los, toteż odwdzięczaliśmy się rodzicom, tym- mocniej ich kochając. Moje usposobienie bywało czasami impulsywne, a pragnienia niepohamowane, lecz całym tym wewnętrznym wrzeniem rządziło jakieś prawo, które kierowało je nie ku dziecinnym zabawom, lecz ku gorącemu dążeniu poznawania rzeczy, choć nie wszystkiego i nie bez wyboru. Muszę wyznać, że ani struktura języków, ani kodeksy rządowe, ani sprawy polityczne różnych państw wcale mnie nie interesowały. Dążyłem do poznawania tajemnic nieba i ziemi i czy w danym wypadku chodziło mi o zewnętrzną substancję rzeczy, czy o utajonego ducha natury lub tajemnicę duszy człowieka, zawsze dociekania moje zwracały się do metafizycznych lub w najwyższym tego słowa sensie do przyrodniczych tajemnic świata. Natomiast Clerval interesował się, jeśli tak można powiedzieć, moralnymi stosunkami rzeczy. Uwagę jego pochłaniały: ruchliwa scena życia, zalety bohaterów, czyny i działalność ludzi. Pełen najlepszych nadziei, marzył też o tym, żeby stać się jednym z tych, których nazwiska są utrwalone w literaturze jako dzielnych i nieustraszonych dobroczyńców rodzaju ludzkiego. A świątobliwa dusza Elżbiety płonęła w naszym cichym domu niby wieczna lampka przed świętym, obrazem. Posiadaliśmy nieoceniony skarb jej sympatii. Jej uśmiech, jej głos łagodny i słodkie spojrzenie niebiańskich oczu były na zawsze z nami, by nas uszczęśliwiać i pobudzać do czynu. Była żywym duchem miłości, który wszystko łagodzi i wszystko upiększa. Pogrążony w swych dociekaniach, mógłbym stać się ponurym samotnikiem lub zhar-"dzieć przez swą przyrodzoną gorąćzkowość, gdyby jej nie było przy mnie i gdyby mnie nie ułagodziła na podobieństwo swojej własnej łagodności. A Clerval — czy cokolwiek złego mogło dotknąć szlachetną duszę Clervala? — a przecież mógłby nie być tak doskonale ludzki, tak wyrozumiały w swej wspaniałomyślności, tak serdeczny i czuły przy swojej pasji do wielkich czy- 27 nów i wielkiej przygody, gdyby znowu ona nie odsłoniła mu rzeczywistego uroku dobroczynności i nie sprawiła, że czynienie dobra postawił sobie za najwyższy cel swej szlachetnej ambicji. Z jakąż niezwykłą przyjemnością przeżywam wspomnienia tych lat dziecięcych, kiedy nieszczęście nie skalało jeszcze mego umysłu i nie przemieniło jego świetlanych wizji o jakiejś wielkiej i pożytecznej roli na świecie w ponure, na sobie samym skoncentrowane refleksje. Zresztą malując obraz moich wczesnych lat, zaznaczam również te wypadki, które niepostrzeżenie, ale nieuchronnie prowadzą do moich późniejszych i nieszczęsnych dziejów — bo kiedykolwiek patrzę wstecz ku narodzinom tej wielkiej pasji, która potem stała się moim zrządzeniem, to zawsze dochodzę do tego. że jak górska rzeka powstała ona z najlichszych, niemal zupełnie zapomnianych źródeł, ale wzbierając coraz więcej po drodze, stała się żywiołowym potokiem, który z .kolei swoim nurtem zmiótł raz na zawsze wszystkie moje nadzieje i radości. Filozofia natury — to mój demon, narzędzie mego przeznaczenia. Dlatego w niniejszej opowieści pragnąłbym ustalić te fakty, które doprowadziły mnie do wybrania właśnie tej, a,nie innej nauki. Pamiętam, miałem wtedy lat trzynaście, kiedy wszyscy wybraliśmy się dla rozrywki na wycieczkę do wód zdrojowych w pobliżu Thonon — brzydka pogoda zmusiła nas wtedy do zatrzymania się przez jeden dzień w oberży. W domu tym natknąłem się przypadkowo na tom dzieł Korneliusza Agrypy. Machinalnie i apatycznie otworzyłem książkę. Ale teoria, której usiłuje dowieść, oraz cudowne zdarzenia, które przytacza jako fakty, zamieniły niebawem to uczucie apatii w prawdziwy entuzjazm. Zdawało mi się, jak gdyby nowe światło zaświtało w moim umyśle. Podskakując z radości, opowiedziałem ojcu o swoim odkryciu. Ale ojciec rzuciwszy niedbale okiem na stronę tytułową książki powiedział: — A! Korneliusz Agrypa! Mój kochany Wiktorze, hie trać na to czasu, to jest nic nie warte. Gdyby zamiast takiej uwagi ojciec zadał sobie trud wyjaśnienia, że tezy ,Agrypy są całkowicie przestarzałe oraz że istniejący nowoczesny system wiedzy dysponuje znacznie silniejszymi argumentami niż starożytny, ponieważ materiał dowodowy tego ostatniego-wysnuty jest z fantazji, gdy tymczasem dowody nowożytnego są realne i praktyczne, to w takich okolicznościach, oczywiście odrzuciłbym Agrypę i zadowolił swą pobudzoną już wyobraźnię, powracając z większym tylko zapałem do poprzednich studiów. Prawdopodobnie nawet tok moich myśli nie doznałby tego fatalnego impulsu, który doprowadził mnie potem do ruiny. Ale pobieżne tylko spojrzenie na moją książkę bynajmniej mnie 28 nie przekonało, że treść jej była ojcu znana. Czytałem więc dalej z największą chciwością. Po powrocie do domu najważniejszą dla mnie rzeczą było postarać się o cały komplet prac tego autora, a później także Para-celsusa i Albertusa Magnusa. Czytałem i wgłębiałem się w niezwykłe fantazje tych autorów z nieopisaną rozkoszą. Widziałem w nich skarby, o których oprócz mnie tylko niewielu mogło wiedzieć. Wspominałem już przedtem, że pożerała mnie zawsze gorąca tęsknota za tym, by przeniknąć najskrytsze tajemnice natury. Wbrew wspaniałym odkryciom, dokonanym w drodze wytężonej pracy przez filozofów współczesnych, odchodziłem od moich materiałów naukowych zawsze nieprzekonany i niezadowolony. Sii Isaac Newton podobno nieraz przyznawał się do tego, że czuje się jak dziecko zbierające muszle na brzegu tego wielkiego i niezbadanego oceanu, jakim jest ogrom ukrytej jeszcze przed nami prawdy. Ci zaś z jego następców w różnych dziedzinach nauk przyrodniczych, z którymi byłem zapoznany, wydawali mi się, nawet w moich chłopięcych wyobrażeniach, zwykłymi terminatorami, zajmującymi się przypadkowo tymi samymi zagadnieniami. Nieuczony wieśniak spostrzegał dokoła żywioły i wiedział, jak je praktycznie wykorzystać. Najbardziej uczony filozof wiedział niewiele więcej. Zdjął częściowo zasłonę z oblicza natury, lecz jej odwieczne i niezniszczalne właściwości pozostawały nadal nie-odgadnionym dziwem i tajemnicą. Mógł ciąć i rozkładać na części anatomiczne i nadawać nazwy, ale, nie mówiąc już o przyczynie ostatecznej, przyczyny drugiego i trzeciego stopnia były mu zupełnie nie znane. Długo przypatrywałem się warowniom i przeszkodom jak gdyby broniącym istotom ludzkim wstępu do twierdzy natury i w swej nieświadomości pochopnie burzyłem się przeciw takiemu urządzeniu świata. Lecz tu były książki, tu byli ludzie, którzy głębiej dociekali i wiedzieli więcej. Wierzyłem na słowo wszystkim przytaczanym przez nich danym dowodowym i zostałem ich uczniem. Może się wydawać dziwne, że coś takiego mogło się zdarzyć w osiemnastym wieku, lecz, o ile kształciłem się według zwykłej rutyny w szkołach genewskich, o tyle równocześnie byłem w znacznym stopniu także samoukiem, jeśli chodzi o moje ulubione studia badawcze. Ojciec nie był usposobiony naukowo, toteż musiałem . przy swojej dziecięcej krótkowzroczności sam sobie radzić z nienasyconą żądzą wiedzy studenta. Pod kierunkiem moich nowych nauczycieli zabrałem się pełen zapału do poszukiwania kamienia filozoficznego i eliksiru życia. To drugie niepodzielnie pochłonęło moją uwagę. Zdobyte bogactwo byłoby rzeczą drugorzędną, bo cóż ono mogło znaczyć wobec sławy, jaka towarzyszyłaby temu odkryciu, i gdyby udało mi się wypędzić chorobę z ciała ludz- 29 kiego i uczynić człowieka nietykalnym dla wszystkiego prócz gwałtownej śmierci! Jednak na tym się wizje moje nie kończyły. Mo1 ulubieni autorzy obiecywali hojną ręką również moc wywoływania duchów lub diabłów — do spełnienia się tej obietnicy dążyłem z całym moim gorącym zapałem. Jeśli zaś wypowiadane przeze mnie zaklęcia nie odnosiły nigdy pożądanego skutku, to niepowodzenie przypisywałem raczej swojemu niedoświadczeniu, niż żebym miał winić moich nauczycieli za brak umiejętności czy fałsz. 1 tak przez jakiś czas zajmowałem się przestarzałymi systemami, mieszając, jak ktoś zupełnie nie wtajemniczony, setki sprzecznych teorii i miotając się rozpaczliwie w istnym bagnie różnorodnej wiedzy, wiedziony zapalczywą wyobraźnią i dziecinnym rozumowaniem, dopóki znowu wypadek nie zwrócił zainteresowań moich w inną stronę. Miałem wtedy około piętnastu łat. Pewnego dnia w naszym zacisznym domu opodal Bełrive byliśmy świadkami nadzwyczaj gwałtownej i okropnej burzy. Nadeszła spoza Gór Jurajskich i wybuchła zupełnie nagle ze straszliwym łoskotem rozlegającym się z różnych stron nieba. Przez cały czSs jej trwania stałem u drzwi, z ciekawością i niezmierna, przyjemnością śledząc jej raptowny przebieg. Wtem strumień ognia trysnął ze starego, wspaniałego dębu, który stał w odległości około dwudziestu jardów od naszego domu. Oślepiający błysk zgasł prawie natychmiast i wtedy zauważyłem, że dąb zniknął i że nie zostało z niego nic prócz przypalonego, obciętego pnia. Nazajutrz rano, zaciekawieni, zebraliśmy się koło dębu. Drzewo było strzaskane w szczególny sposób. Uderzenie pioruna bowiem nie rozszczepiło go, ale poszarpało na cienkie strzępy. Nie widziałem jeszcze nigdy czegoś tak doszczętnie zniszczonego. Bardziej oczywiste prawa elektryczności były mi już trochę znane. Właśnie wtedy był u nas pewien badacz o niezwykle poważnych osiągnięciach w naukach przyrodniczych, który, podniecony tą katastrofą, przystąpił zaraz do wyjaśnienia wypracowanej przez siebie teorii dotyczącej elektryczności i galwanizmu; był to dla mnie temat nowy i zadziwiający. Wszystko, co mówił, usuwało daleko w cień Korneliusza Agrypę, Albertusa Magnusa i Paracełsusa, którzy tak niepodzielnie zawładnęli moją wyobraźnią. Dziwne to było zrządzenie, bo przez obalenie tych autorytetów zniechęciłem się do dalszego prowadzenia swoich dotychczasowych studiów. Zdawało mi się, że chyba nic już przez człowieka nie będzie czy nie może być poznane. Wszystko, co tak długo absorbowało moją uwagę, nagle straciło jakikolwiek sens. Przez szczególny kaprys umysłu, któremu może najwięcej ulegamy we wczesnej młodości, zaniechałem od razu moich dotychczasowych zajęć — uznałem naukę o przyrodzie i wszystkie jej pochodne za twór ¦ spaczony i chybiony i odczuwałem najwyższą pogardę dla rzekomej nauki, która nigdy nie przestąpi progu prawdziwej wiedzy. W tym nastroju umysłu*przerzuciłem się do* matematyki i tych gałęzi nauki, które do niej przynależą, jako zbudowanych na pewnych podstawach i dlatego godnych mojej uwagi. W jak dziwny sposób jest ulepiona nasza dusza i jak słabymi nićmi powiązane jest nasze życie z pomyślnością czy ruiną! Kiedy patrzę wstecz, zdaje mi się, jak gdyby ta cudowna niemal zmiana mojej duchowej dyspozycji i woli dokonała się za sprawą anioła stróża czuwającego nad moim życiem — jak gdyby instynkt samozachowawczy dokonał ostatecznego wysiłku, aby odwrócić burzę, która nawet wtedy wisiała groźna pośród gwiazd i tylko czekała, żeby mnie pochłonąć. Zwycięstwo jego oznajmiał niezwykły spokój wewnętrzny i radość, jakie zagościły w mej duszy, kiedy porzuciłem moje stare studia, którymi tak bardzo ostatnio się zamęczałem. Tą drogą uświadomiłem sobie, żeby nieszczęście kojarzyć z ich kontynuowaniem, a szczęście z ich zaniechaniem. Był to poważny wysiłek ze strony mojego dobrego ducha, ale niestety — bezskuteczny. Przeznaczenie było zbyt potężne, a jego niezmienne prawa wyznaczyły mi bezwzględną i straszliwą zagładę. ROZDZIAŁ Gdy skończyłem siedemnaście lat, rodzice zadecydowali, że powinienem pójść na studia do uniwersytetu w Ingolstadt. Dotychczas uczęszczałem do szkół genewskich, ale ojciec uważał za konieczne, że dla uzupełnienia wykształcenia powinienem poznać, poza ojczystymi, także zwyczaje innych krajów. Miałem wyjechać jak najwcześniej, ale nim jeszcze hadszedł dzień wyznaczony jako termin mego odjazdu, zdarzyło mi się pierwsze nieszczęście mego życia — jakby zły omen mojej fatalnej przyszłości. Elżbieta zachorowała na szkarlatynę. Choroba była poważna ł życiu jej zagrażało największe niebezpieczeństwo. Matka rwała się do pielęgnowania chorej. Staraliśmy się odwieść ją od tego, uciekając się do najróżniejszych argumentów, aby tylko ją przekonać. Zrazu uległa naszym usilnym prośbom, lecz kiedy usłyszała, że życie jej. ulubienicy jest zagrożone, nie mogła już dłużej opanować dręczącego ją niepokoju. Czuwała przy łożu chorej i jej troskliwa opieka odniosła triumf nad zjadliwą chorobą — Elżbieta była uratowana. Ale skutki tej nierozwagi stały się fatalne dla tej, co ją ocaliła. Na trzeci dzień matka zaczęła chorować. Łącznie z gorączką wystąpiły bardzo alarmujące symptomy, a we wzroku doglądających ją lekarzy można było wyczytać wymowną zapowiedź, że należy oczekiwać najgorszego. Na łożu śmierci zwykła jej dzielność i pełna dobroci łagodność nie opuściły tej najlepszej z kobiet. Złączywszy ze sobą ręce Ekbiety i moje powiedziała: — Moje dzieci, najpewniejszą nadzieję waszej przyszłej szczęśliwości upatrywałam zawsze w waszym związku. Teraz ojciec wasz będzie żył tym oczekiwaniem. Elżbieto, kochanie moje. musisz zająć miejsce matki dla moich najmłodszych dzieci. Niestety! Jakże mi żal w ten sposób od was odchodzić, bo czy to nie ciężko opuszczać was, kiedyśmy wszyscy byli tak szczęśliwi i tak się wszyscy kochali? Ale takie myśli nie przystoją mi teraz. Będę próbowała poddać się śmierci bez szemrania, pocieszając się nadzieją, że spotkamy się na innym świecie. Umarła zupełnie spokojnie — twarz jej tchnęła miłością nawet_ po śmierci. Nie potrzebuję chyba opisywać uczuć tych, których więzy, łączące ich z najdroższymi, zostają przez brutalną śmierć tak nielitościwie potargane. Jak opisać tę pustkę, która naraz wdziera się do duszy, jak opisać rozpacz malującą się na twarzy? Ileż to czasu potrzeba, zanim umysł nasz zdoła sobie wytłumaczyć, że ona, osoba, z którą widzieliśmy się co dzień i której 32 istnienie jak gdyby zrosło się z naszym własnym, mogła odejść na zawsze, że jasny promień ukochanych oczu mógł zgasnąć, by nigdy więcej nie zabłysnąć, że znajomy głos, którego dźwięk tak drogi był dla ucha, mógł zamilknąć i że się go nigdy więcej nie usłyszy? Takie są nasze refleksje w pierwszych dniach żałoby. Lecz gdy upływający wciąż czas unaocznia nam całą rzeczywistość tego nieszczęścia, wtedy dopiero prawdziwa gorycz i strapienie wgryza się w nasze serce. Ale komu ta okrutna ręka nie wyrwała kogoś najbliższego? I po co mam opisywać to ciężkie zmartwienie, które każdy przechodzi i każdy przejść musi! Wreszcie nadchodzi czas, kiedy strapienie jest już tylko słabością, a nie konieczną powinnością, kiedy uśmiech pojawia się znowu na ustach i choćby uchodził za świętokradztwo, już ich nie opuszcza^ Matka moja nie żyła, ale pozostały nam obowiązki, którf niśmv COdziencigL.jłzypełnia*-—M-uoimy iai dnłe TaTTlnnTludzie i uświadomić sobie, że i tak jesteśmy szczęśliwi, skoro pozostaje nam jeszcze ktoś, kogo niszczycielska śmierć nam nie zabrała. Mój wyjazd do Ingolstadt, który opóźnił się na skutek tych wypadków, stdł się znowu aktualny. Uzyskałem od ojca kilkutygodniową zwłokę. Zdawało mi się, że popełniłbym świętokradztwo, gdybym tak wcześnie opuścił ten dom żałoby, który zacichł spokojem podobnym do śmierci i rzucił się od razu w wir życia. Strapienie było dla mnie czymś zupełnie nowym, niemniej jednak niepokoiło mnie ono i przerażało. Wyjeżdżałem niechętnie, bo traciłem z oczu tych, którzy mi pozostali, a nade wszystko pragnąłbym doczekać, aż moja słodka, niepocieszona Elżbieta przyjdzie do jakiej takiej równowagi. A ona naprawdę ukrywała przed nami, jak była strapiona, i chciała koniecznie odegrać rolę pocieszyciela wobec nas wszystkich. Patrzyła w życie ze spokojem, i obowiązki, jakie ono na nią nakładało, przyjmowała z odwagą i zapałem. Była całkowicie oddana tym, których nauczyła się nazywać wujem i kuzynami. Nigdy nie była tak urocza jak właśnie w tym czasie, kiedy przywoływała na usta swój^ słoneczny uśmiech, aby go nam ofiarować. W swym usiłowaniu, by zmusić nas do zapomnienia, zapominała o swym własnym żalu. Nareszcie nadszedł dzień mojego wyjazdu. Clerval spędził ostatni wieczór u nas. Usiłował nakłonić swego ojca, aby mu pozwolił jechać ze mną do Ingolstadt, gdziebyśmy mogli razem studiować; ale na próżno. Ojciec jego był kupcem o ciasnym, ograniczonym umyśle i w aspiracjach i ambicji syna -dopatrywał się tylko próż-niaczych mrzonek oraz niechybnego fiaska. Henryk bardzo dotkliwie odczuwał tę okoliczność, zamykającą przed nim dostęp do .sjęroko pojętego wykształcenia. Mówił niewiele, ale kiedy się rwął, mogłem dostrzec w jego rozjarzonym wzroku i żywym " 33 spojrzeniu przytłumione, ale niezachwiane postanowienie, że nie pozwoli się przykuć do nędznych drobnostek rzemiosła kupieckiego. Siedzieliśmy do późnej nocy. Jeden nie mógł oderwać się od drugiego i żaden nie mógł się przemóc, by wyrzec słowo pożegnania. Wreszcie zostało ono powiedziane. Rozeszliśmy się pod pretekstem, że czas ułożyć się na spoczynek, każdy wierząc, że drugi dał się oszukać. Lecz kiedy rannym świtem zszedłem do mającego mnie odwieźć powozu, wszyscy się stawili — ojciec, by mnie ponownie pobłogosławić; Clerval, by raz jeszcze uścisnąć mi dłoń; moja Elżbieta, by ponowić swe prośby o częste listy,, jak również by towarzyszowi zabaw i przyjacielowi użyczyć na drogę -LLECleLznych względów kobiecego serca. Wsi3flł«cq^pospjiesznie do dyliżansu, który miał powieźć mnie w nieznane, i pogrążyłem się w najftarazitij "nietdiiiAreAiin.yjh coz^, myślaniach. Znajdowałem się zawsze w najmilszym otoczeniu, w którym wszyscy myśleli tylko o tym, by sobie świadczyć wzajemnie przyjemności, a teraz zostałem sam jeden. W uniwersytecie, do którego się udawałem, będę musiał na własną rękę poszukać sobie przyjaciół i być swoim własnym obrońcą. Żyłem tak długo w całkowitym odosobnieniu, w zamkniętym gronie rodzinnym; stąd miałem nieprzezwyciężoną wprost niechęć do nowych twarzy. Kochałem braci, Elżbietę i Clervala — byli to „starzy znajomi", lecz byłem przekonany, że absolutnie nie nadaję się do obcego towarzystwa. Tak rozmyślałem, rozpoczynając podróż. Lecz w miarę jak się oddalałem, nabierałem coraz lepszego nastroju i jaśniejszym okiem zacząłem patrzeć w przyszłość. Jakże gorąco pragnąłem zdobyć wiedzę! Często myślałem w domu o tym, że nie zniósłbym tego. by przesiedzieć całą młodość na jednym ciasnym podwórku i tęskniłem za tym, by pójść w szeroki świat i zająć należne sobie miejsce pośród innych istot ludzkich. Obecnie życzenia moje spełniały się; byłoby to więc naprawdę szaleństwo z mojej strony, gdybym miał teraz żałować. Miałem dość czasu na te i inne rozmyślania, bo podróż do Ingol-stadt była długa i męcząca. Wreszcie oczy moje dostrzegły białą, strzelistą wieżę kościelną miasta. Niebawem wysiadłem, po czym zaprowadzono mnie do mojego samotnego mieszkania, pozostawiając mi cały wieczór do swobodnej dyspozycji. Nazajutrz w godzinach przedpołudniowych udałem się pod wskazane adresy, aby doręczyć swe listy polecające oraz składałem wizyty co ważniejszym profesorom. Przypadek, albo raczej fatalne zrządzenie, ten Anioł Zniszczenia, który uzurpował sobie absolutną władzę nade mną od momentu, kiedy z dziwnym przeczuciem i oporem opuszczałem próg domu mego ojca — zaprowadził mnie najpierw do profesora nauk przyrodniczych, mon- 34 sieur Krempe. Był to człowiek rubaszny, który jednak głęboko wniknął w tajniki obranej przez siebie nauki. Zadał mi kilka pytań, chcąc stwierdzić, jakie posiadałem wiadomości w różnych gałęziach nauk przynależnych do wiedzy o przyrodzie. Odpowiadałem niedbale, przy czym z pewną pogardą wymieniłem nazwiska moich alchemików jako głównych autorów, których studiowałem. Profesor wytrzeszczył na mnie ze zdumienia oczy i powiedział: — Czy to możliwe, żebyś poświęcił tyle drogiego czasu na takie głupstwa? Odpowiedziałem twierdząco. — Każda minuta — gorączkował się monsieur Krempe — każda chwila, jaką zmarnowałeś na te książki, jest całkpanci»-i--bez=~ powrotnie stracona. Obdąjyłeś_pąmjLć_psa«e4«rzalymi systemami ~źwami. Wielki Boże! W jakim to pustkowiu mieszkałeś, że nie znalazła się żadna życzliwa dusza, która otworzyłaby tobie oczy na te tysiąc lat odleżałe fantazje, równie spleśniałe jak stare, a które tak chciwie pochłaniałeś? Nigdy bym się nie spodziewał spotkać w tym wieku oświecenia i nauki ucznia Albertusa Magnusa i Paracelsusa. Mój kochany, musisz rozpocząć swoje studia zupełnie od nowa. To mówiąc odszedł na stronę i wypisał mi kilka książek na temat nauk przyrodniczych, o które miałem się postarać. Równocześnie nadmienił, że zamierza rozpocząć z początkiem przyszłego tygodnia cykl wykładów z zakresu nauk przyrodniczych w ich ogólnych założeniach oraz że profesor Waldman będzie miał wykłady z chemii na przemian z nim w tych dniach, w których jego własne wykłady nie będą się odbywały. Wróciłem do domu bynajmniej nie zawiedziony, bo jak mówiłem, od dawna już uważałem za bezcelowe zajmować się tymi autorami, których profesor tak zdecydowanie potępił. Ale. przyszedłem wcale nie lepiej usposobiony niż przedtem, by w jakiejkolwiek postaci wrócić do tych samych studiów. Monsieur Krempe był krępym, małego wzrostu mężczyzną, głos miał szorstki, a twarz odpychającą. Nauczyciel miał zbyt mało ujmującą powierzchowność, by przekonać mnie do siebie i do swoich badań. Ja zaś w zbyt może filozoficznym i zwięzłym stylu przedstawiłem mu te wnioski, do których doszedłem jeszcze dawniej, w moich młodszych latach. Bynajmniej nie zadowalały mnie wtedy wyniki, jakie obiecywali współcześni profesorowie nauki o przyrodzie. Mieszając pojęcia w sposób dający się wytłumaczyć tylko moim młodocianym wiekiem i brakiem odpowiedniego do takich spraw przewodnika, rozpocząłem swoje studia od zarania minionych czasów, przy czym o ileż więcej niż odkrycia współczesnych badaczy pociągały mnie nieziszczalne marzenia zapomnianych alchemików. Poza tym zresztą gardziłem praktykami stosowanymi 33 przez nowoczesną naukę o przyrodzie. Kiedy starzy mistrzowie tej nauki szukali władzy i nieśmiertelności — było to coś zupełnie innego. Był to pogląd na sprawę wprawdzie bez znaczenia, lecz jakże wspaniały. Ale sytuacja jest teraz zupełnie odmienna — współczesny badacz ogranicza swą ambicję bodajże tylko do tego, by unicestwić te wizje, od których zasadniczo uzależniło się moje zainteresowanie wiedzą. Wymagano ode mnie, bym zamienił fantazje, niepomiernie wspaniałe, na rzeczy realne o znikomej wartości. Takie były moje refleksje podczas pierwszych dwóch czy trzech dni pobytu w Ingolstadt; czas ten poświęciłem zresztą na zwie- jłzanie miejscowości i zawieranie ważniejszych znajomości w mo- im nowynTTniejscu zamieszkania. Lecz z nadejściem następnego tygodnia pnmy^iał^rfTrrwykt^lciaL-. r, b-łńryph pgpr^pHninpninfor- mował mnie monsieur Krempe. Jakkolwiek wcale nie miaIenT"2a=-rniaru wysłuchiwać sentencjonalnych wypowiedzi, które ten pyszałek wygłaszać będzie z katedry, przypomniałem sobie, że mówił również o wykładach monsieur Waldmana. Profesora tego jeszcze nie widziałem, ponieważ wtedy nie było go w mieście. Częściowo i ciekawości, częściowo zaś,z braku lepszego zajęcia udałem się do sali wykładowej, do której też niebawem wszedł monsieur Waldman. Profesor ten był zupełnie niepodobny do swego kolegi. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat, a cała jego osoba tchnęła wprost niewysłowioną życzliwością. Skronie miał z lekka przyprószone siwizną, ale z tyłu głowy włosy miał prawie czarne. Niewielkiego wzrostu, trzymał się jednak nadzwyczaj prosto. A jak wspaniale przemawiał — tak melodyjnego głosu jeszcze nigdy nie słyszałem! Wykład swój rozpoczął od krótkiego zreasumowania historii chemii i różnego rodzaju ulepszeń dokonanych przez wielu ludzi nauki, wymawiając z żarliwym entuzjazmem nazwiska najwybitniejszych odkrywców. Następnie przeszedł do pobieżnego przeglądu obecnego stanu tej nauki i wyjaśnił cały szereg jej elementarnych, terminów. Przeprowadziwszy z kolei kilka wstępnych doświadczeń, wygłosił na zakończenie panegiryk na współczesną chemię, którego każdy wyraz wyrył mi się na zawsze w pamięci: — Dawniejsi nauczyciele tej wiedzy — mówił — obiecywali niemożliwości, i nie dokonali niczego. Współcześni jej nauczyciele obiecują bardzo mało — wiedzą oni, że metali nic da się w żaden sposób przeistoczyć i że eliksir życia jest fantazją wybujałego umysłu. Lecz ci badacze, których ręce wydają się stworzone tylko po to, by grzebać w błocie, a oczy, by ślęczeć nad mikroskopem czy tyglem, naprawdę dokonali cudów. Przenikają do tajników natury i pokazują, jak działa w swych kryjówkach. Wspinają się po nieboskłonie; odkryli tajemnicę krążenia krwi 36 i właściwości powietrza, którym oddychamy; zdobyli nową i niemal nieograniczoną władzę — mogą rozkazywać grzmotom i piorunom, naśladować trzęsienie ziemi, a nawet drażnić świat niewidzialny jego własnymi widmami. Takie były słowa profesora, albo niech powiem raczej: słowa fatum, wypowiedziane po to, aby mnie zniszczyć. Kiedy mówił dalej, czułem, jak gdyby dusza moja mocowała się z jakimś zupełnie jawnym wrogiem. Ktoś naciskał, jeden po drugim, poszczególne klawisze w mechanizmie mojego bytu -— akord rozbrzmiewał za akordem i wkrótce umysł mój wypełniła jedna myśl, jedno pojęcie, jeden cel. Niemało już zrobiono — wYjl krzyknęła dusza Frankensteina — ale ja dokażg l więcej! Postępując utartymi już szla^snai^póJSąna przebój no- j ó"ce i odsłonię światu najskrytsze tajniki stworzenia. Tej nocy nie zmrużyłem nawet oka. Całe moje jestestwo znajdowało się w stanie wielkiego wzburzenia i buntu. Czułem, że z tego chaosu powstanie jakiś ład, ale nie miałem mocy, by go przeforsować. Stopniowo jednak, już po świcie, ogarnął mnie sen. Kiedy się zbudziłem, ta noc szalona zdała mi się niby senny majak. Pozostało tylko postanowienie, że Wrócę do dawnych studiów i że poświęcę się całkowicie nauce, do której — byłem przekonany — posiadałem prawdziwy talent. Tego samego dnia złożyłem wizytę monsieur Waldmanowi. W okolicznościach' prywatnych jego sposób bycia cechowała nawet większa łagodność niż w wystąpieniach publicznych, co dodawało niemało uroku jego osobie. Bo w czasie wykładu tw:;rz jego przybierała wyraz jakiejś godności, którą w swoim własnym domu zastępował łaskawością i uprzejmością. Złożyłem mu prawie takie samo sprawozdanie z moich poprzednich studiów co jego koledze profesorowi. Słuchał z uwagą tej niebogatej opowieści dotyczącej moich własnych studiów i uśmiechnął się na wzmiankę o Korneliuszu Agrypie i Paracel-susie, ale bez tego wzgardliwego komentarza, jakim obdarzył ich monsieur Krempe. Powiedział, że „niestrudzonemu* zapałowi tych właśnie ludzi współcześni badacze zjawisk przyrodniczych zawdzięczają większość założeń, na których oparli swą wiedzę. Zostawili nam oni łatwiejsze* zadanie do wypełnienia: nadani* nowych nazw i uporządkowanie, przez zwięzłą klasyfikację, faktów, które w flużej mierze za ich przyczyną wydobyte zostały na światło dzienne. Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości". Słuchałem tego oświadczenia, wygłoszonego bez cienia zarozumiałości czy afektacji, po czym zdradziłem mu, że jego wykład usunął moje uprzedzenia wobec współczesnych chemików. Sta- 37 rałem się mówić z pewnym umiarem, ze skromnością i szacunkiem należnym znacznie starszemu od siebie nauczycielowi, nie tłumiąc jednak (niedoświadczenie życiowe tylko by mnie zawstydziło) ani trochę tego entuzjazmu, jaki pobudzał mnie do przyszłej wytężonej pracy. Wreszcie zwróciłem się do niego o radę w sprawie książek, o jakie powinienem się postarać. — Jestem szczęśliwy — odpowidział na to monsieur Waldman — że zyskałem ucznia. Jeśli zdolności twoje są nie mniejsze niż twoja pilność, to niewątpliwie doczekasz się sukcesu. Chemia jest tą gałęzią nauk przyrodniczych, w której dokonano i można dokonać największego postępu. Dlatego też wybrałem ją jako ~j alność. Ale równocześnie nie zaniedbałem też innych gałęzi naukL^BaTazo~«rvTTtrcirr^czność z profesorami uniwersytetu:Mu^iai*«^srw1ierdzić, że nawet monsieur. r~ffr7'wpg" rozsądku i prawdziwej wiedzy, ftóra w zestawieniu z jego odpychającą fizjonomią i manierami bynajmniej nie traciła na wartości. W monsieur Waldmanie znalazłem prawdziwego przyjaciela. Dogmatyzm dla tego subtelnego umysłu był zupełnie nie do pomyślenia. Udzielał swych nauk przystępnie, szczerze i dobrodusznie, bez cienia jakiejkolwiek pedanterii. Najrozmaitszymi wybiegami wyprostowywał dla mnie zawiłe ścieżki wiedzy, najtrudniejsze problemy badań uprzystępniał mojemu pojmowaniu tak, że wydawały się zupełnie jasne i proste. Początkowo pilność moja była zmienna, wahając się między przypływem i odpływem chęci do tej niełatwej pracy, ale przybierała na sile, w miarę jak postępowałem naprzód; wkrótce zaś tak się zapaliłem, że często gwiazdy znikały na' porankiem rozjaśnionym niebie, a ja wciąż jeszcze ślęczałem w swym laboratorium. Łatwo zrozumieć, że przy takiej gorliwości musiałem robić raptowne postępy. Istotnie, studenci nie mogli nadziwić się mojemu zapałowi, a nauczyciele efektom. Profesor Krempe nieraz zapytywał mnie z chytrym uśmieszkiem, jak się miewa Korneliusz Agrypa, podczas gdy monsieur Waldman rozpływał się w radosnym triumfie nad moim postępem. W ten sposób minęły dwa lata. W ciągu tego czasu nie odwiedzałem Genewy ani razu, wkładając całą duszę w swoje badania i żyjąc nadzieją, że dokonam jakichś ważnych odkryć. Nikt nie pojmie tej nęcącej pokusy wiedzy, kto jej sam nie doświadczył. W innych studiach dochodzi się tylko tak daleko jak przedtem inni — i na tym się kończy, bo niczego więcej dowiedzieć się nie można. Ale w badaniach naukowych nigdy nie zabraknie materiału do nowych i zdumiewających odkryć. Przeciętnie pojętny umysł, skupiając się ściśle na jednym tylko studium badawczym, musi niechybnie dojść do wielkich rezultatów w ramach tego badania. Ja zaś, dążąc nieustannie do osiągnięcia jednego przedmioty badań i wy-, łącznie na nim się koncentrując, robiłem tak raptowne postępy, 39 że po dwóch latach udało mi się wykryć, jak udoskonalić niektóre przyrządy do badań chemicznych, przez co zyskałem sobie w uniwersytecie wielkie poważanie i podziw. Mając takie rezultaty, a równocześnie będąc dobrze zapoznany z teorią i praktyką nauk przyrodniczych na poziomie lekcji któregokolwiek profesora w Ingolstadt, doszedłem do takiego stadium, że dalszy mój pobyt w tym mieście nie mógł dać mi już żadnych korzyści. Toteż zamierzałem już wrócić do swoich najbliższych i do rodzinnego miasta, kiedy przydarzyło mi się coś, co przedłużyło x>byt w Ingolstadt. -~=*e__zjawisk szczególnie przyciągających mą uwagę była budowa cialaTuttzisAtigo^w ogóle każdej istoty obdarzonej życiem. „Skąd — zadawałerfi—soSia^^zęsto pytanie __ bierze się pierwiastek życia?" Był to śmiałe pyTaTn^H=^>~+r««a±ie_te_fldda-wien dawna uważano za zagadkę nie do rozwiązania. A jecTnaTC-w ilu to wypadkach jesteśmy już na progu wtajemniczenia, a tylko tchórzliwość lub niedbalstwo wstrzymuje nas od dalszych dociekań. Rozważałem sobie te okolicznoścj i postanowiłem poświęcić się odtąd specjalizacji tych gałęzi nauk przyrodniczych, które dotyczą fizjologii. Zdawałem sobie przy tym sprawę, że jeśli nie poniesie mnie jakiś, nadzwyczajny entuzjazm, to praca moja w tej dziedzinie badań będzie zbyt uciążliwa i prawie nie do zniesienia. Aby zbadać przyczyny życia, musimy najpierw sięgnąć do śmierci. Zapoznałem się dokładnie z nauką anatomii, lecz to mi nie wystarczało. Musiałem również zanalizować przebieg naturalnego rozpadu i zepsucia ciała ludzkiego. Ojciec bardzo na to uważał, by w okresie mojego wychowywania żadne nadnaturalne okropności nie wywarły niepożądanego piętna na moim umyśle. Nie pamiętam też. żebym kiedykolwiek trząsł się ze strachu, słuchając zabobonnych opowieści, albo bał się pokutujących duchów. Ciemność nie wywierała żadnego wrażenia na moją wyobraźnię. Cmentarz był dla mnie miejscem, gdzie składano ciała pozbawione życia, które będąc kiedyś siedliskiem piękna i życia, stały się pokarmem dla robactwa. Teraz przypadło mi badać przyczynę i przebieg tego rozkładu, co zmuszało mnie do spędzania całych dni i nocy w grobowcach i kostnicach. Miałem teraz do czynienia z czymś, co dla delikatniejszych uczuć ludzkich było zawsze najbardziej przykre. Musiałem patrzeć na to, jak ta wspaniała postać ludzka leżała teraz pohańbiona w nikczemnym, trupim rozkładzie. Widziałem, jak zgnilizna śmierci obejmuje skwapliwie to, co niedawno było kwiatem życia. Widziałem, jak obrzydliwe robactwo obejmuje w spadku te wspaniałe, cuda oka i mózgu. Zastanawiałem się coraz więcej, badając każdy najdrobniejszy szczegół w tym skomplikowanym łańcuchu przyczyn na przykładzie przemiany życia w śmierć i śmierci w życie, aż spośród najgłębszych ciemności nagle zaświtało mi 40 światło — światło tak olśniewające i cudowne, a przy tym tak proste, że od ogromu możliwości, jakie ono symbolizowało, doznawałem oszołamiającego zawrotu głowy, jakkolwiek równocześnie zdumiewałem się nad tym, dlaczego spośród tylu geniuszów, którzy prowadzili te same badania, nikomu nie przypadło to tak nadzwyczajne odkrycie, jak dopiero mnie samemu. Pamiętaj, wszystko, co tobie tu przekazuję, to nie są przywidzenia jakiegoś szaleńca. Że słońce świeci na niebie, nie jest wcale bardziej pewne i prawdziwe niż to, co tutaj podaję. Nie przeczę, że wpadłem na to chyba jakimś cudem, ale niemniej poszczególne fazy badań poprzedzających zupełnie wyraźnie prowadzą do prawdopodobieństwa odkrycia. Po wielu dniach i nocach niewiarygodnego wysiłku i najcięższej pracy udało mi się wykryć, dlaczego rodzi się życie i dzięki czemu się utrzymuje; ba, więcej jeszcze, bo sam posiadłem sztukę zapładniania życiem materii nieożywionej. Moje pierwsze zdumienie, wywołane tym niepokojącym faktem, wnet ustąpiło miejsca najwyższym i najradośniejszym zachwytom. Choć tyle czasu poświęciłem na tę pracę, w której nie oszczędzałem się ani na chwilę, nie myślałem, że tak prędko dojdę do szczytu swoich marzeń — toteż było to dla mnie najmilszym zadośćuczynieniem za poniesione trudy. Ale odkrycie było dla mnie tak wielkie i imponujące, że zatarło w pamięci mojej wszystkie szczeble, po których do niego doszedłem; o tym wszystkim już teraz nie pamiętałem, widziałem tylko rezultat. To. co było przedmiotem uporczywych badań i upragnionym celem najmędrszych umysłów od stworzenia świata, było teraz w mojej mocy. To wszystko jednak nie otwierało się przede mną od razu, jak w krainie czarów — uzyskałem bowiem wiedzę, która nie miała tak bezpośredniego charakteru, by przedmiot moich badań postawić przede rriną od razu gotowy, ale żeby raczej wytyczyć kierunek próbom przedsiębranym w celu jego zrealizowania. Podobny w tym byłem do* owego Araba, który, pogrzebany razem ze zmarłymi, znalazł przejście prowadzące do świata żywych, ale mógł je* widzieć tylko przy pomocy migocącego i na pozór nieprzydatnego światełka. Widzę po twoich błyszczących oczach oraz po zadziwieniu i nadziei, jaką wyrażają, że oczekujesz, bym objawił tobie poznaną przez siebie tajemnicę. Ale tak być nie może. Wysłuchaj mojej opowieści cierpliwie do samego końca — z łatwością wtedy zrozumiesz, dlaczego czynię takie zastrzeżenie. Nie chcę, żebyś poniesiony tym samym ślepym zapałem co ja kiedyś, dał się nieopatrznie skusić i popadł niechybnie w nieszczęście i ruinę. Ucz się ode mnie, jeśli już nie przez moje wskazania, to przynajmniej na moim przykładzie, jakie niebezpieczeństwo' niesie z Sobą zdobyta wiedza i o ile więcej szczęśliwy jest ten, dla kogo 41 jego miasto rodzinne stanowi cały świat, niż ten, który dąży do tego, by stać się większy iii, niż mu to wyznaczają jego przyrodzone zdolności. Znalazłszy się w posiadaniu tak zdumiewających możliwości, wahałem się przez długi czas co do tego, w jaki sposób ich "użyć. Wprawdzie posiadałem zdolność udzielania życia, ale do tego potrzebne było odpowiednie tworzywo, a przygotowanie ciała, z całym jego skomplikowanym systemem włókien, mięśni i żył. przedstawiało niesłychanie trudne i uciążliwe do wypełnienia zadanie. Początkowo byłem niezdecydowany, czy pokusić się od razu o stworzenie istoty takiej jak ja, czy też zrobić najpierw próbę na jakimś prostszym organizmie. Lecz rozegzalto-wana pierwszym powodzeniem wyobraźnia nie chciała widzieć żadnych ograniczeń, wmawiając mi uporczywie, że potrafię dać życie również istocie tak skomplikowanej i wspaniałej jak człowiek. Materiały, którymi na razie rozporządzałem, z ledwością nadawały się do tego nader trudnego przedsięwzięcia. Mimo to nie wątpiłem, że w końcu trudy moje zostaną uwieńczone powodzeniem. Przygotowałem się na to, że spotka mnie niejedna przeciwność — cóż, jeśli wszystkie moje obliczenia i metody zostaną pokrzyżowane i moje dzieło w końcu okaże się niedoskonałe? Zważywszy jednak, że nauka i mechanika z każdym dniem postępują naprzód, wolno mi było mieć przynajmniej tę nadzieję, że moje obecne próby stanowić będą podwaliny powodzenia dla późniejszych badaczy. Nie zgodziłbym się również z argumentem, że plan mój jest niepraktyczny tylko dlatego, iż dzieło do wykonania jest zbyt wielkie i skomplikowane. Z takimi to uczuciami przystąpiłem do tworzenia istoty ludzkiej. Aby nie opóźniać tempa pracy, w czym przeszkadzałyby mi liczne drobniutkie części organizmu, postanowiłem wbrew pierwotnemu zamierzeniu stworzyć istotę o gigantycznej postaci, to znaczy około ośmiu stóp wzrostu i o odpowiednich proporcjach. Tak więc postanowienie zapadło. Po kilku miesiącach, zużytych z dobrym skutkiem na zbieranie i uporządkowywanie materiałów, rozpocząłem dzieło tworzenia. Naj różnorodniej sze uczucia miotały moim sercem, porywając mnie za sobą,. niby huraganowy wicher, w pierwszym zapale powodzenia. Nikt tego pojąć nie zdoła. Życie i śmierć wydały mi się teraz idealnymi granicami, przez które muszę się najpierw przedrzeć, a potem zalać potężnym potokiem światła ten ciemny świat. Nowy gatunek będzie mi wdzięczny jako swemu źródłu i stwórcy. Wiele szczęśliwych i wspaniałych istot ludzkich mnie będzie zawdzięczać swe istnienie. Żaden ojciec nie mógłby żądać tak pełnej wdzięczności od swego dziecka, na jaką ja z ich strony będę zasługiwał. Mając głowę pełną takich myśli, wpadłem też na przypuszcze- 42 nie, że skoro mogłem zapłodnić życiem materię nieożywioną, mógłbym z biegiem czasu dojść i do tego (choć teraz muszę stwierdzić, że to jest niemożliwe), aby przywrócić życie tam, gdzie śmierć już całkiem widocznie poddała ciało zepsuciu. Takimi myślami podtrzymywałem ducha i z niesłabnącym zapałem kontynuowałem swoje dzieło. Od ciągłej i wyczerpującej pracy przybladły mi policzki, a ciało moje wychudło od więziennego niemal zamknięcia. Bywało, że już dochodziłem do pewności, aby niebawem stwierdzić, iż znowu popełniłem błąd. Lecz uporczywie chwytałem się nadziei, że następny dzień, a może najbliższa godzina przyniesie mi upragnione rozwiązanie. Ta jedna tajemnica, którą ja jedynie posiadałem, była nadzieją, na której mogłem zawsze polegać. I księżyc widział mnie, jak noc po nocy wytężałem swe siły, by z nie słabnącą i nie znającą wy tchnienia energią ścigać naturę aż do jej najskrytszych tajników. Któż zdoła pojąć grozę tej potajemnej pracy, gdy wśród plugawych wyziewów grzebałem w grobach lub zamęczałem żyjącą istotę, by kiedyś ożywić bezduszną glinę!? Na samo wspomnienie drżę na całym ciele i mąci mi się w oczach. Lecz wtedy! Jak nieodparty i niemal szaleńczy był impuls, który mnie pchał naprzód! W istocie rzeczy znalazłem się tylko jakby w hipnotycznym transie, który minął, gdy tylko ten nienaturalny bodziec przestał działać. Wróciłem automatycznie do swoich starych nawyków, a wtedy przytłumiana tak długo wrażliwość wystąpiła ze zdwojoną ostrością. Zbierałem kości po kostnicach i ręką profana naruszałem te straszliwe tajemnice ciała ludzkiego. W samotnej izdebce, a raczej celi na poddaszu, odgrodzonej od wszystkich pozostałych mieszkań korytarzem i klatką schodową, urządziłem sobie ohydny warsztat tworzenia. Od ciągłego patrzenia na okropny materiał i jego straszne detale oczy wychodziły mi z orbit. Wiele potrzebnych mi materiałów otrzymywałem z rzeźni, niejedne pochodziły z sekcji zwłok. Nieraz z odrazą odwracałem się od swego zajęcia, choć mimo to, stale pobudzany niespokojną, miotającą mnie gorączką, doprowadzałem tymczasem dzieło swe do końca. Pochłonięty swoją gorączkową pracą nie widziałem, jak dzień za dniem przemijało lato. W tym roku było ono szczególnie piękne. Rzadko zdarza sig, by pola wydały tak obfite plony lub żeby winnice przyniosły tak wspaniałe winobranie. Ale oczy moje były nieczule na uroki natury. Opętany tym samym żywiołowym uczuciem, nie tylko ignorowałem otaczające mnie piękno natury, lecz zapomniałem również o rodzinie, tych najlepszych przyjaciołach, którzy oddzieleni ode mnie wielu milami tak długo mnie nie widzieli. Wiedziałem, że moje milczenie niepokoiło ich i dobrze pamiętałem słowa ojca, który powiedział: ..Wiem, że jak długo będziesz miał spokojne sumienie, będziesz wspominał nas 43 z najserdeczniejszymi uczuciami i pisał do nas regularnie. Nie bierz mi ża złe, jeśli wszelką przerwę w twojej korespondencji z nami będę uważał za dowód, że w równym stopniu zaniedbujesz także inne swoje obowiązki". Wiedziałem więc dobrze, jakie będą uczucia ! ojca, lecz nie mogłem ani na chwilę oderwać myśli od swojego zajęcia, które, choć samo w sobie tak- wstrętne, fascynowało bez reszty moją wyobraźnię. Pragnąłem niejako przeciągnąć wszystko, co dotyczyło moich uczuć serdecznych, aż do czasu, kiedy ten wielki cel, który pochłaniał sobą każdy moment moich naturalnych nawyków, zostanie zrealizowany. Później myślałem, że ojciec byłby niesprawiedliwy, gdyby to zaniedbanie z mojej strony przypisywał skutkom niemoralnego czy niewłaściwego prowadzenia się. Lecz teraz przekonałem się, że był całkowicie usprawiedliwiony, posądzając mnie o to, że nie byłem zupełnie wolny od winy. Istota ludzka dążąca do doskonałości powinna zawsze zachować, spokój i równowagę umysłu i nie dopuścić nigdy do tego, by namiętność albo zachcianki kiedykolwiek go zakłócały. Nie sądzę, żeby dążenie do osiągnięcia wiedzy miało stanowić wyjątek od tej zasady. O ile studia, w jakich się zaangażowałeś, mogą wpłynąć ujemnie na uczucia twego serca i zabić w tobie zamiłowanie do tych zwykłych przyjemności, których żadna skaza nie może zepsuć, to wtedy studia te są z pewnością niedozwolone, to znaczy: są dla umysłu ludzkiego niestosowne. Gdyby tej zasady zawsze przestrzegano, gdyby nikt nie pozwolił, żeby jego aspiracje w jakikolwiek sposób naruszały pogodny stan jego uczuć rodzinnych, Grecja uniknęłaby niewoli, Cezar przysłużyłby się lepiej swojemu krajowi, Amerykę odkrywano by bardziej stopniowo i cesarstwa Meksyku i Peru nie uległyby zniszczeniu. Ale zapomniałem, że zabawiam się w morały w najciekawszej partii opowiadania. Widzę po twojej twarzy, że czekasz tylko na dalszy ciąg zdarzeń. Ojciec w listach swoich nie robił mi żadnych wymówek, jedynie zwrócił uwagę na moje milczenie, dopytując się bardziej szczegółowo niż dawniej, czym ja się zajmuję. Zima, wiosna i lato przeszły po kolei, a ja wciąż tkwiłem w swojej wytężonej pracy. Nie miałem czasu, by obserwować, jak zakwitają drzewa i jak rozwijają się liście — widok, który dawniej sprawiał mi zawsze najwyższą radość — tak dalece pogrążony byłem w swoim zajęciu. Zieleń tegoroczna przywiędła, kiedy dzieło swoje doprowadzałem do rychłego zakończenia. I teraz każdy dzień unaoczniał mi coraz wyraźniej, jak doskonale udane było to dzieło. Lecz entuzjazm mój hamowała obawa i wydawało mi się, że jestem raczej niewolnikiem, skazanym na ciężką pracę w kopalni lub przy innym zgubnym dla zdrowia zajęciu, niż ar- 44 tystą zajętym przy swojej ulubionej pracy. Co noc męczyłem się w powolnej, ale nieustępliwej gorączce i stałem się nerwowy do tego stopnia, że zrywałem się z przerażeniem na szelest upadającego liścia. Zacząłem unikać swoich bliźnich, jak gdybym był winien jakiejś zbrodni. Coraz częściej targał mną niepokój wobec strasznego spustoszenia, jakie ta nerwowa gorączka poczyniła w moim organizmie. Podtrzymywała mnie już tylko sama energia napięta do ostatka,-by osiągnąć nareszcie cel. Moja praca i trudy już wkrótce się skończą. Wierzyłem też, że trochę ruchu i rozrywki odpędzi zaczątki choroby, a przyrzekłem sobie jedno i drugie, kiedy dzieło stworzenia będzie kompletnie zakończone. ROZDZIAŁ V Stało się. W ponurą noc listopadową oczy moje widziały, jak spełniał się cel moich trudów. Z lękiem, który dochodził niemal do śmiertelnego strachu, zebrałem wokół siebie narzędzia życia, by tchnąć iskrę żywota w bezduszną masę, leżącą u mych stóp. Była już pierwsza po północy i deszcz z okropnym odgłosem uderzał o szyby. Świeca była już niemal zupełnie wypalona, kiedy przy jej migocącym, przygasającym płomyku ujrzałem, jak otwiera się zamglone żółtawe oko stworzenia; oddychało ono ciężko i kurczowe ruchy wstrząsały jego ciałem. Czyż mogę opisać, jak bardzo byłem wstrząśnięty tą katastrofą? Albo jak mam określić wygląd tego nieszczęśnika, którego stworzenie kosztowało mnie tyle starania i nieustannego wysiłku? Miał proporcjonalnie zbudowane członki i wybrałem mu rysy twarzy, które miały być piękne. Piękne! Wielki Boże! Miał żółtą skórę, która z ledwością pokrywała przechodzące pod nią arterie i pasy włóknistych muskułów, włosy zaś czarne, błyszczące i faliste, a zęby białe jak perła. Ale -ten przepych tworzył tylko bardziej potworny kontrast z jego wodnistymi oczami, które wydawały się niemal tej samej barwy co brudnobiałe orbity, w których były osadzone, jak też z ;jego pomarszczoną cerą i prostymi, czarnymi wargami. Wypadki życiowe, choć tak różnorodne, nie zmieniają się tyle co uczucia; człowieka. Pracowałem ciężko przez blisko dwa lata wyłącznie dla jednego celu — aby tchnąć życie w bezduszne ciało. Dla niego wyrzekłem się spoczynku i poświęciłem zdrowie. Do celu tego dążyłem z na'miętną, nieokiełznaną pasją. Lecz teraz, kiedy skończyłem to dzieło, piękny sen rozpłynął się w próżni, a zapierająca dech groza i wstręt wypełniły moje serce. Nie mogąc dłużej znieść widoku istoty, którą stworzyłem, wybiegłem z pracowni i zamknąłem się w swoim pokoju sypialnym, gdzie przez długi czas chodziłem tam i z powrotem, nie mając dość siły, by przysposobić się do snu. Wreszcie przecież, po tym długim okresie ciągłego naprężenia i wysiłku, nastąpiło znużenie. Rzuciłem się, nie zdejmując odzieży, na łóżko w nadziei, że uda mi' się znaleźć chwilę zapomnienia. Lecz próżna to była nadzieja. Owszem, zasnąłem, ale niepokojony najbardziej fantastycznymi i okropnymi snami. Zdawało mi się, że widzę Elżbietę, kwitnącą zdrowiem, na przechadzce po ulicach Ingołstadt. Ucieszony tą radosną niespodzianką, przytuliłem ją do siebie, 46 ale gdy tylko wycisnąłem pierwszy pocałunek na jej ustach, wargi jej zsiniały jakby tknięte śmiercią, rysy jej twarzy nagle się zmieniły i zdawało miv się, że trzymam w ramionach trupa mojej zmarłej matki; jej ciało zawinięte było w całun, w którego zwojach pełzało pełno cmentarnego robactwa. Z okrzykiem grozy zerwałem się ze snu. Zimny pot pokrył mi czoło, zęby zaczęły mi szczękać i drżałem kurczowo na całym ciele. A równocześnie przy mdłym i żółtawym świetle księżyca, wdzierającym się poprzez okiennice, zobaczyłem tę ohydę — nieszczęsnego potwora, którego stworzyłem. Uniósłszy firanki łóżka, utkwił we mnie swoje oczy. jeśli oczami można by je nazwać. Szczęki jego otwierały się i wymamrotał kilka nieartykułowanych dźwięków, podczas gdy grymas uśmiechu zmarszczył mu policzki. Prawdopodobnie coś mówił, ale ja nie słuchałem. Wyciągnął jedną rękę przed siebie, może po to, aby mnie zatrzymać, ¦ ale ja szybko umknąłem i zbiegłem po schodach na dół. Schroniłem się w podwórzu należącym do domu, w którym mieszkałem, gdzie pozostałem przez resztę tej nocy; chodziłem bez przerwy tam i z powrotem w najwyższym stopniu wzburzony, nasłuchując z napiętą uwagą, chwytając każdy dźwięk w obawie, że może on oznaczać zbliżanie się demonicznego trupa, któremu — o nieszczęsny! — dałem życie. O nie! Żaden śmiertelnik nie zniósłby odrazy, jaką wywołuje ta okropna twarz. Gdyby mumii przywrócono życie, nie mogłaby być tak ohydna jak ten nieszczęśnik. Przypatrywałem mu się, kiedy jeszcze nie był skończony. Był wtedy wystarczająco szpetny. Lecz kiedy mięśnie i stawy otrzymały zdolność poruszania się, wtedy zrobiło się z niego coś tak okropnego, czego nawet Dante nie potrafiłby wymyślić. Spędziłem najpodlejszą noc. Czasami puls mój uderzał tak szybko i intensywnie, że czułem, jak wzdyma się każda arteria, chwilami zaś po prostu upadałem ze znużenia i ostatecznego wyczerpania. A przy całej tej grozie odczuwałem dotkliwą gorycz zawodu. Marzenia, którymi się karmiłem i w których znajdowałem najmilszy odpoczynek przez tak długi czas, teraz stały się dla mnie piekłem. A jak raptowna była zmiana i jak całkowity przewrót! Ranek, mroczny i mokry, nareszcie zaświtał, odkrywając mym bezsennym i zbolałym oczom kościół w Ingolstadt z jego białą s\rzelistą wieżą i zegarem wskazującym szóstą godzinę. Dozorca otworzył bramy dziedzińca, mojego tegonocnego schronienia, a wtedy wyszedłem na ulice miasta, przemierzając je szybkimi krokami, jakbym w ten sposób mógł uniknąć spotkania z nieszczęsnym moim potworem, choć na każdym zakręcie ulicy mogłem zetknąć się z nim oko w oko. Czułem, jak coś mnie wciąż popycha i przynagla, ale nie śmiałem wracać do zajmowanego 47 przez siebie mieszkania, aczkolwiek przemoczył mnie deszcz, który lał się z czarnego, beznadziejnego nieba. Chodziłem tak jeszcze jakiś czas, aby zażyć jak najwięcej ruchu i aby w ten sposób pozbyć się choć części ciężaru, który mnie przytłaczał. Przechodziłem z ulicy na ulicę, nie zdając sobie prawie wcale sprawy z tego, gdzie się znajdowałem lub co robiłem. Serce biło mi przyspieszonym pulsem od nadmiernego strachu i nierównym krokiem pędziłem wciąż dalej, nie ważąc się rozglądać dookoła siebie: Jak ktoś na pustej zabłąkany drodze Stawia swe kroki ze strachem i drżeniem I idzie dalej w coraz większej trwodze; Z głową schyloną umyka przed cieniem, A coś mu szepce jak gdyby w przestrodze — Spieszyć mu każe, bo czart jes't tuż za nim.* Przechodząc tak wciąż z miejsca na miejsce, w końcu znalazłem się naprzeciw oberży, przy której zatrzymywały się zwykle różne dyliżanse pocztowe i powozy. Tutaj przystanąłem, nie wiedząc zupełnie dlaczego. Stałem tam przez kilka minut z oczyma utkwionymi w karetę, zbliżającą się ku mnie z drugiego końca ulicy. Kiedy nadjechała bliżej, zauważyłem, że był to dyliżans Służby Szwajcarskiej. Zatrzymał się właśnie w tym miejscu, gdzie stałem, a kiedy otworzyły się drzwi, zobaczyłem Henryka Cłervala, który na mój widok natychmiast wyskoczył. — Mój drogi Frankensteinie! — wykrzyknął. — Jakże się cieszę, że cię widzę! Co za szczęśliwy traf, że spotykam ciebie w tej samej chwili, kiedy wysiadam! Moja radość z powodu przyjazdu Clervala nie miała granic. Obecność jego przywracała mej pamięci ojca, Elżbietę, dom rodzinny z jego codziennymi zdarzeniami — wszystkie,, tak drogie dla mnie wspomnienia. Pochwyciłem jego rękę i w jednej chwili zapomniałem o moim nieszczęściu, o grozie, o wszystkim. Poczułem naraz, po raz pierwszy od wielu miesięcy, cichą i pogodną radość w sercu. Powitałem więc przyjaciela z największą serdecznością, po czym udaliśmy się do mojej akademii. Clerval mówił przez jakiś czas o drogich i jednako bliskich nam osobach i o tym, jakie to wielkie dla niego szczęście, że mu pozwolono pojechać na studia do Ingolstadt. — Łatwo uwierzysz — powiedział — jak wielkie miałem z ojcem trudności, by go przekonać, że potrzebna nam wiedza nie zamyka się tylko w szlachetnej sztuce prowadzenia ksiąg; jestem zresztą przekonany, że do ostatniej chwili nie dowierzał moim argumentom, bo na moje gorące i wytrwałe prośby odpowiadał wciąż tak samo jak nauczyciel z Holandii w Wikarym * fragment ze Starego marynarza Coleridge'a (przekł. H. G.) 48 z Wakefield: „Mam dziesięć tysięcy guldenów rocznie, nie znając greki, jem z apetytem bez greki". Ale miłość ojcowska przemogła jego niechęć i w końcu już mi nie bronił, bym wyruszył w tę podróż odkrywczą do krainy wiedzy. — Nie masz pojęcia, jak wielką mi sprawiasz przyjemność; ale powiedz mi teraz, jak mają się mój ojciec, bracia i Elżbieta. — Czują się doskonale i są bardzo szczęśliwi, choć trochę zaniepokojeni, ponieważ tak rzadko dajesz znać o sobie. Przy sposobności chciałbym powiedzie ci od siebie parę słów na temat twoich obowiązków rodzinnych. Ale, mój drogi Frankenstei-nie — wykrzyknął, przerywając sobie raptownie i patrząc mi prosto w oczy — dopiero teraz zauważam, jak źle wyglądasz! Jak wychudłeś i jaki jesteś blady! Wyglądasz, jakbyś co najmniej kilka nocy nie spał. — Zgadłeś, bo istotnie tak było. W ostatnim czasie praca absorbowała mnie do tego stopnia, że nie mogłem sobie pozwolić na wystarczający odpoczynek, jak to sam zauważyłeś. Ale mam nadzieję, szczerą nadzieję, że cała ta męka już się skończyła i że nareszcie jestem wolny. Zadrżałem cały. O tym, co się zdarzyło poprzedniej nocy, nie mogłem nawet pomyśleć, a cóż dopiero mówić. Ruszyłem szybkim krokiem i niebawem zaszliśmy do bursy studenckiej. 1 wtedy dopiero przypomniałem sobie, kogo zostawiłem w mieszkaniu — aż ciarki mnie przeszły na samo wspomnienie — bo stwór chyba jeszcze tam przebywa i bynajmniej nie umarł, ale chodzi po pokojach. Lękałem się okropnie, że znowu ujrzę potwora, ale z przerażeniem myślałem o tym, że Henryk mógłby go również zobaczyć. Poprosiłem go więc, aby zaczekał kilka minut na' dole, i popędziłem do swojego pokoju. Kładłem już rękę na zamek u drzwi, ale opamiętałem się, by nabrać odwagi. Zimny dreszcz przeszedł mi po, całym ciele. Po chwili zastanowienia jednym gwałtownym pchnięciem otworzyłem drzwi, tak jak zwykle czynią to dzieci, kiedy obawiają się, że po drugiej stronie stoi przyczajone na nie widmo. Lecz nic się nie ukazało. Drżąc ze strachu, wszedłem za próg — mieszkanie było puste; również i w izbie sypialnej nie było nikogo — mój -okropny gość gdzieś przepadł. Nie mogłem wprost uwierzyć, żebym miał takie szczęście. Lecz upewniwszy się, że mój wróg naprawdę sobie poszedł, zaklaskałem z radości w ręce i zbiegłem na dół po Clervala. Weszliśmy do mojego pokoju, po czym służący przyniósł nam zaraz śniadanie. Nie wiedziałem jednak, co począć ze swoją osobą. To nie tylko radość tak mnie rozpierała. Czułem, że całe moje ciało płonie od nadmiaru wrażeń i że krew uderza gwałtownym, przyspieszonym tętnem. Nawet na chwilę nie mogłem usiedzieć spokojnie. Przeskakiwałem przez krzesła, klaskałem 4 FranlcwurteSn 49 w ręce i śmiałem się głośno. Początkowo Clerval przypisywał ten nadzwyczajny wybuch radości jedynie reakcji wywołanej jego przybyciem, lecz przyglądając mi się bardziej uważnie, dostrzegł w oczach moich jakąś dzikość, której nie mógł sobie wytłumaczyć; mój głośny śmiech, niepohamowany i nienaturalny, przeraża] go i zdumiewał. — Mój kochany Wiktorze! — wykrzyknął wreszcie. — Na miłość boską, co się z tobą dzieje? Nie śmiej się w ten sposób. Ależ ty jesteś chory! Co to wszystko ma znaczyć? — Nie pytaj mnie — krzyczałem zasłaniając rękami oczy, bo zdawało mi się. że to straszne widmo wśliznęło się do pokoju — on może powiedzieć! O! Ratunku1 Ratunku! Zdawało mi się, że potwór trzyma mnie już w swoich rękach; szarpiąc się wściekle, padłem na podłogę zemdlony. ,' Biedny tlerval! Jakich to uczuć musiał teraz doznawać! Jak dziwny obrót przyjęło to z taką radością wypatrywane spotkanie. Jakże gorzki spotkał ¦go zawód. Ale nie mogłem być świadkiem jego smutku i przykrego samopoczucia, bo straciłem całkowicie przytomność, której nie odzyskałem przez długi, ¦długi czas. Był to początek groźnej nerwowej choroby, która nie opuszczała mnie przez kilka miesięcy. Przez cały ten czas Henryk był jedyną osobą, która mnie pielęgnowała. Dowiedziałem się później, że mając na względzie podeszły wiek ojca, ,dla którego tak długa podróż byłaby zbyt uciążliwa, oraz licząc się z tym, jak 'dalece wiadomość o mojej chorobie unieszczęśliwiłaby Elżbietę, chciał zaoszczędzić im zmartwienia i ukrył przed nimi groźny stan chorego. Wiedział, że nikt by mnie lepiej nie pielęgnował niż on sam — bo któż by się mną tak serdecznie opiekował i uprzedzał każdą potrzebę i życzenie? Utwierdziwszy się w przekonaniu, że wrócę do zdrowia, wierzył bez cienia najmniejszej wątpliwości, że nie wyrządzał im żadnej krzywdy, lecz że przeciwnie — spełniał najlepszą przysługę. W rzeczywistości jednak staji mój był bardzo groźny. I tylko ofiarna i niestrudzona opieka, jakiej mi przyjaciel nie żałował, mogła przywrócić mi zdrowie i chęć do życia. Straszna postać potwora, który z mojej ręki otrzymał istnienie, wciąż stawała mi przed .oczyma i nieustannie o nim majaczyłem. Niewątpliwie Henryk musiał być zaskoczony tym, co wtedy mówiłem. Początkowo przypuszczał, że są to majaczenia błądzącego w gorączce umysłu, lecz upór, z jakim stale powracałem do tego samego przedmiotu, przekonał go, że przyczyną mojego zaburzenia nerwowego musiało być w istocie jakieś niezwyczajne, straszliwe zdarzenie. Bardzo powolnymi etapami i z częstymi nawrotami, które przyczyniały mojemu przyjacielowi dużo niepokoju i zmartwię-1 50 , nia, wracałem przecież do zdrowia. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy od długiego czasu zacząłem rozeznawać przedmioty zewnętrzne z pewnym odczuciem przyjemności, jak między innymi zauważyłem, że opadłe jesienne liście zniknęły i że młode pąki strzelały z gałęzi drzew zacieniających moje okno. Cudowna to była wiosna; jej ożywcze tchnienie przyczyniło się niemało do mojego wyzdrowienia. Czułem, jak również uczucia radości i miłości odżywają w'moim sercu. Moja ponura melancholia" gdzieś zniknęła i wkrótce poczułem się tak wesoły, jakim byłem dawniej, zanim opanowała mnie ta fatalna w skutkach pasja. — Najdroższy przyjacielu •— wykrzyknąłem — jakiś ty uczynny i jaki dobry dla mnie! Przez całą tę zimę dzień po dniu traciłeś przy łożu. chorego, zamiast zużyć ten czas na studia, tak jak to sobie przyrzekałeś. Jak mam się tobie za to odpłacić? Czuję najsroższe wyrzuty sumienia wobec ciebie za zawód, którego doznałeś z mojej przyczyny. Ale znając cię wiem, że mi to wybaczysz. — Odpłacisz mi się w zupełności, jeżeli nie będziesz się niepotrzebnie wzruszał i jeśli postarasz się o to, byś jak najprędzej powrócił do zdrowia. Ponieważ zaś jesteś, jak mi się zdaje, w jak najlepszym nastroju, będę mógł pomówić z tobą na jeden temat, nieprawda? Zadrżałem. Na jeden temat! Co to mogło być? Czyżby chodziło mu o to, o czym nie ważyłem się nawet myśleć? — Uspokój się — rzekł Clerval, który zauważył nagłą zmianę w mojej twarzy — i nie podniecaj się, przyjacielu; już lepiej nic o tym nie powiem; ale twój ojciec i kuzynka byliby bardzo szczęśliwi, gdyby otrzymali od ciebie list napisany twoją własną ręką. Oni prawie wcale nie wiedzą, jak ciężko chorowałeś, i niepokoją się na skutek twojego długiego milczenia. — Czy tylko o to ci chodziło, mój drogi Henryku? Jak mogłeś nawet przypuszczać, że moje pierwsze myśli nie pobiegną do tych drogich, bardzo drogich osób, które kocham i które tak bardzo zasługują na moją miłość. — Skoro jesteś tak usposobiony, przyjacielu, to chyba z wielką chęcią przeczytasz list, który tu już od kilku dni na ciebie czeka; od kuzynki, zdaje się. ROZDZIAŁ VI Clerval włożył mi do ręki następujący list; napisała go moja ukochana Elżbieta: Najdroższy Kuzynie! Jesteś chory, bardzo chory. Nawet ciągle listy kochanego, poczciwego Henryka nie przekonają mnie; że nic poważnego Ci nie zagraża. Zabroniono Ci pisać — nie wolno Ci nawet pióra wziąć do ręki. Potrzeba nam tylko jednego słowa od Ciebie, drogi Wiktorze, aby rozwiały się nasze obawy. Długo już czekam w nadziei, że lada dzień poczta przyniesie mi tych kilka słów, i z trudnością tylko wyperswadowałam wujowi, żeby wstrzymał się od podróży do Ingolstadt. W ten sposób udało mi się uchi-o-nić go od niewygód, a być może — i niebezpieczeństw tak długiej podróży. Jak często jednak żałowałam, że ja sama nie mogłam jej odbyć. Bo wyobrażam sobie, że obowiązek czuwania przy Twoim łożu przypadł jakiejś kutej i łasej na pieniądze pielęgniarce, która na peiono ani razu nie odgadła Twoich życzeń, ani nie wypełniała ich z troskliwością i oddaniem Twojej biednej kuzynki. . Ale to się już. skończyło — Clerval pisze, że stan Twój naprawdę się polepsza. Żywię gorącą nadzieję, że niebawem, własnoręcznie potwierdzisz tę luiadomość. Obyś jak najprędzej wyzdrowiał — i wrócił do nas. Znajdziesz szczęśliwy, pełen wesela dom i niezaioodnych przyjaciół, którzy Cię szczerze kochają. Ojciec Twój cieszy się doskonałym zdrowiem i niczego nie pragnie jak tylko zobaczyć się z Tobą — upewnić się, że jesteś zdrów, a wtedy żadna troska nie zaciemni jego dobrotliwej twarzy. A gdybyś widział, jak nasz Ernest się poprawił — byłbyś naprawdę zadowolony! Ma. teraz szesnaście lat, jest pełen animuszu i ochoty do czynu. Pragnie być prawdziwym synem Szwajcarii i wstąpić do obcego wojska. Lecz nie możemy rozstać się z nim, przynajmniej nie wcześniej, aż jego starszy brat powróci do domu. Idea kariery wojskowej iv jakimś dilekim kraju bynajmniej się wujowi nie podoba, ale Ernest nigdy nie posiadał Twego daru pilności. Dla niego nauka — to nieznośne, krępujące więzy; stale wymyka się z domu na świeże powietrze, wspina się po okolicznych wzgórzach lub wiosłuje godzinami po jeziorze. Obawiam się, że nic z niego nie będzie, chyba że mu ustąpimy i zgodzimy się na profesją, którą sobie obrał. 52 Od czasu Twojego wyjazdu niewiele się u nas zmieniło — jedynie nasze kochane dzieci porządnie tymczasem podrosły. Błękitne jezioro i ośnieżone góry są wciąż te same; myślę też, że nasz pełen spokoju dom i nasze pełne zadowolenia serca regulowane są przez te same niezmienne praioa. Moje drobne zajęcia wypełniają mi przyjemnie czas, a najlepszą nagrodą za moje starania są szczęśliwe, uśmiechnięte twarze, które widzę wkoło siebie. W naszym małym gronie zaszła tylko jedna zmiana od czasu, gdy Ciebie nie ma. Czy przypominasz sobie, w jakich okolicznościach Justine Moritz weszła do naszej rodziny? Prawdopodobnie nie pamiętasz, wobec tego opowiem Ci w kilku slo^ wach jej dzieje. Matka jej, madame Moritz, była wdową z czworgiem dzieci — Justine była trzecim z kolei dzieckiem. Dziewczynka ta była zawsze ulubienicą swego ojca, ale matka jej przez jakiś dziwny, przewrotny upór nie mogła na nią patrzeć, i kiedy monsieur Moritz umarł, traktowała ją po macoszemu. Ciocia zauważyła to i kiedy Justine miała dwanaście lat, wymogła na jej matce, by pozwoliła jej zamieszkać w naszym domu. Dzięki istniejącym w naszym kraju demokratycznym instytucjom wytworzyły się u nas bardziej proste i naturalne zwyczaje niż w wielkich monarchiach z nim sąsiadujących. Stąd też u nas nie robi się tak wielkich różnic pomiędzy poszczególnymi klasami społecznymi, tak że warstwy niższe, nie będąc ani tak biedne, ani tak pogardzane, wyrobiły sobie bardziej kulturalne obyczaje i zdrową postawę moralną. Służący w Genewie nie znaczy to samo co służący we Francji i Anglii. Justine, przyjęta w ten sposób do naszej rodziny, wyuczyła się obowiązków służącej. Stan ten iv naszym szczęśliwym kraju nie kojarzy się z pojęciem ignorancji i poniżeniem godności ludzkiej. Pamiętasz, jakim oczkiem w głowie była dła Ciebie Justine. Przypominam sobie, zauważyłeś raz, że gdybyś był w złym nastroju, jedno spojrzenie Justine zaraz by go rozproszyło — z tego samego powodu, co Ariosto w stosunku do swej ślicznej An-geliki: miała tak otwarte, szczere spojrzenie i tyle dziecięcej szczęśliwości w sobie. Urokiem tym zdobyła sobie cdłkoiDicie serce mojej kochanej cioci, co ją skłoniło, by dać jej lepsze wykształcenie, niż początkowo zamierzała. Za to dobrodziejstwo iv pełni jej się odpłaciła — Justine była najwdzięczniejszym stworzeniem na świecie; nie w tym sensie, żeby wyrażała wdzięczność głośnymi zapewnieniami, bo takie nigdy nie przeszły przez jej usta, ale możną było widzieć po jej oczach, że wprost uwielbiała swoją protektorkę. Aczkohviek usposobienie miała wesołe i pod wieloma względami wykazywała brak zastanowienia, to pr:ecież z największą uwagą śledziła każdy najdrobniejszy gest Twojej matki. Uważała ją za wzór wszelkiej doskonałości i sta- 53 rala się naśladować jej sposób tuyrażania się, jej ruchy i sposób bycia, tak że nawet teraz często mi ją przypomina. Kiedy zmarła moja najukochańsza ciocia, każdy byl za bardzo zaabsorbowany swoim własnym smutkiem, aby zwracać uwagę na biedną Justine, która pielęgnowała ją w czasie jej choroby z najtrosklhuszym oddaniem. Biedna Justine była bardzo chora; ale los przygotował jej dalsze, przykre doświadczenia. Rodzeństwo jej, jedno po drugim, powymierało, i matka jej, poza tą jedną córką, którą zaniedbała, pozostała bez dzieci. Sumienie zaczęło dręczyć kobietę podszeptując jej, że śmierć jej ulubieńcóto była karą boską za jej niesprawiedliwość w traktowaniu dzieci. Ponieważ była katoliczką, myślę, że spowiednik utwierdził ją w tym przekonaniu. W konsekwencji kilka miesięcy po Twoim odjeździe do Ingolstadt skruszona matka sprowadziła Justine do domu. Biedna dziewczyna! Jak ona płakała, kiedy przyszło jej opuścić nasz dom! Od śmierci mojej cioci zmieniła się prawie nie do poznania. Smutne przeżycia .nadały subtelności i ujmującej łagodności jej dotychczas niezwykle żywemu usposobieniu, a pobyt w domu matki nie stwarzał wcale warunkóxv po temu, by jej przywrócić utraconą wesołość. Skrucha biednej kobiety miała bardzo kapryśne wahania. Nieraz prosiła Justine o przebaczenie za swoją oschłość, lecz znacznie częściej oskarżała ją o to, że sama spowodowała śmierć braci i siostry. Przez ciągłą zgryzotę zaczęła zapadać na zdrowiu, co początkowo naiaet tozmoglo jej drażliwość — lecz teraz spoczęła w pokoju na zawsze. Umarła z nadejściem pierwszych mrozów, na początku ubiegłej zimy. Justine wróciła do nas. Naprawdę szczerze ją pokochałam. Jest bardzo mądrą i subtelna, i nad icy-raz śliczna. Jak już przedtem wzmiankowałam, wyrazem twarzy i sposobem wyrażania się przypomina mi ciągle moją ukochaną ciocię. Muszę powiedzieć Tobie jeszcze kilka słów, kochany Kuzynie, o maleńkim, słodziutkim Williamie. Żebyś go tylko zobaczył! Jak na swój wiek jest bardzo duży, ma słodkie, śmiejące się niebieskie oczy, ciemne rzęsy i kędzierzawe włosy. Kiedy się uśmiecha, na zaróżowionych, zdrowiem kwitnących policzkach pojawiają się dwa rozkoszne doleczki. Miał już jedną albo dwie malutkie żony, lecz ulubienicą jego jest Luiza Biron, śliczna pięcioletnia dziewczynka. A teraz, kochany Wiktorze, nie masz chyba nic przeciwko temu, żebym Cię uraczyła kilku ploteczkami na temat poczciwych mieszkańców Genewy. Ta ładna miss Mansfield przyjmowała już luizyty gratulacyjne z okazji zbliżającego się terminu ślubu z pewnym młodym Anglikiem, wielmożnym panem John Melbourne. Jej siostra, nieładna Manon, wyszła ubiegłej jesieni za mąż za pana Dutńllard, tego bogatego bankiera. Twój ulubiony 64 kolega szkolny, .Ludwik Manoir, przeszedł już różne perypetie od ozasu, kiedy Clerval wyjechał do Genewy. Ale teraz jest znowu w dobrym nastroju — jak mówią, ma się lada dzień ożenić z ładną, bardzo żywo usposobioną Francuzką, madame Tavernier. Jest ona wdową i jest znacznie od niego starsza. Ale wszyscy się mą zachwycają i bardzo ją lubią. Pisanie tego listu, kochany Kuzynie, wprawiło mnie w lepszy nastrój, lecz teraz, kiedy go kończę, obawy moje wracają. Pisz, Wiktorze najdroższy — jeden wiersz, jedno Twoje słowo niezmiernie nas uszczęśliwi. Nieskończone dzięki Henrykowi za jego uczynność i serdeczność oraz za jego liczne listy — jesteśmy mu szczerze wdzięczni. Bądź zdrów, Kuzynie! Uważaj na Siebie; i proszą raz jeszcze, pisz! Elżbieta Lavenza Genewa, 18 marca 17.. r. — O, moja słodka i droga Elżbieto! — wykrzyknąłem, doczytawszy do końca jej list. — Napiszę natychmiast i uwolnię ich od lęku, jaki z mojego powodu na pewno odczuwają. Zaraz też do nich napisałem, choć kosztowało mnie to dużo wysiłku i zmęczenia. Ale zacząłem już odzyskiwać zdrowie i rekonwalescencja zapowiadała się pomyślnie. Po dwóch tygodniach mogłem już opuścić swój pokój. Po ostatecznym wyzdrowieniu uważałem za swój pierwszy obowiązek przedstawić Clervala poszczególnym profesorom uniwersytetu. Czyniąc to doznałem swego rodzaju nieprzyjemnego wrażenia, co nie mogło się dobrze przysłużyć mojemu ogólnemu samopoczuciu, zachwianemu po doznanym wstrząsie. Od owej fatalnej nocy, która stanowiła zakończenie moich wytężonych prac, a równocześnie stała się początkiem moich nieszczęść, poczułem żywiołowy wstręt nawet do samej nazwy nauk przyrodniczych. Kiedy skądinąd już całkowicie odzyskałem zdrowie, sam widok jakiegokolwiek przyrządu chemicznego wywoływał na nowo wszystkie nerwowe objawy moich duchowych katuszy. Henryk zauważył to i usunął sprzed moich oczu cały komplet moich aparatów. Spowodował również, że przeprowadziłem się do innego mieszkania; spostrzegł bowiem, że z wielką niechęcią wchodziłem do pokoju, który przedtem był moim laboratorium. Lecz troskliwe zabiegi Clervala na nic się zdały, kiedy zaczęliśmy składać wizyty profesorom. Cierpiałem istne męki, kiedy monsieur Waldman ze szczerym zapałem i przychylnością zaczął mnie wychwalać za zdumiewające postępy, jakie poczyniłem w tych naukach. Wkrótce jednak się spostrzegł, że niechętnie na ten temat rozmawiam: nie odgadłszy jednak właściwej przyczyny, wstrzemięźliwość moją przypisał skromności i zmienił temat, przechodząc do nauki samej z wyraźnym zamiarem wy- 55 dobycia ze mnie jakiejś wypowiedzi. Cóż mogłem zrobić? Życzył mi jak najlepiej, lecz skutek był wręcz odwrotny. Miałem uczucie, jak gdyby starannie układał mi przed oczyma, jedno przy drugim, wszystkie te narzędzia, które później miały być użyte po to, by zadać mi okrutną i powolną śmierć. Wiłem się jak w mękach pod każdym jego słowem, a przecież żadną miarą nie mogłetn dać po sobie poznać, jaką przechodziłem męczarnię. Clerval, który swym bystrym okiem i intuicyjnym wyczuciem zawsze z łatwością orientował się w zmianach uczuciowych u innych, oddalił ten temat, tłumacząc się na swoje usprawiedliwienie całkowitą ignorancją przedmiotu, i rozmowa zeszła na bardziej ogólne tory. Dziękowałem z serca przyjacielowi, ale nie wziąłem udziału w rozmowie. Widziałem, że był tym wyraźnie zaskoczony, ale nigdy nie usiłował wyciągać ode mnie jakichś zwierzeń, choć widział, że coś przed nim ukrywam. I choć tak bezgranicznie go kochałem i szanowałem jak rzadko kogo, to przecież nie mogłem się przemóc, by wyjawić mu całą tajemnicę i opowiedzieć o tym zdarzeniu, którego wspomnienie wciąż prześladowało moje myśli. Obawiałem się bowiem, że na skutek dokładnego opisywania wszystkich związanych z nim wypadków pogłębiłbym tylko i tak już dokuczliwy ból. Monsieur Krempe bynajmniej nie był tak łagodny; przy moim ówczesnym stanie nieznośnego wprost przewrażliwienia jego nieprzyjemne, cierpkie pochwały sprawiły mi nawet większą mękę niż życzliwe słowa uznania ze strony monsieur Waldmana. — Niech go licho porwie! — krzyczał, — Doprawdy, panie Clerval, może mi pan wierzyć lub nie, ale on nas wszystkich prześcignął. Tak, tak, może pan tak spoglądać, niemniej to jest prawda. Młodzieniaszek, który tylko parę lat temu wierzył w Korneliusza Agrypę tak' niezachwianie jak w ewangelię, wysunął się teraz na czoło całego uniwersytetu i jeśli coś go wnet nie ściągnie na dół, to nigdy nie wyjdziemy z zadziwienia. Tak, tak — ciągnął dalej, obserwując moją twarz skrzywioną cierpieniem — pan Frankenstein jest bardzo skromny: doskonała cecha u młodego mężczyzny. Młodzi ludzie nie powinni być zbyt dufni w swoje siły; mówię to panu, panie Clerval. Ja sam sobie też dużo nie obiecywałem, kiedy byłem młody. Ale o tym bardzo łatwo i bardzo szybko się zapomina. Pan Krempe rozpoczął teraz prawdziwą mowę pochwalną o sobie, co na szczęście odwróciło rozmowę od tak przykrego dla mnie tematu. Clerval nigdy nie podzielał mojego upodobania do nauk przyrodniczych. Jego upodobania literackie były najzupełniej różne od tego, czym ja się najwięcej interesowałem. Wstąpił na studia z zamiarem pełnego opanowania języków wschodnich, po"nieważ tą drogą otwierał sobie możliwości do zrealizowania wytyczonego planu życiowego. Zdecydowany, by 56 ubiegać się o karierę nie byle jaką, wzrok swój zwrócił ku Wschodowi, gdzie jego przedsiębiorczy umysł znajdował odpowiednie' pole do wyżycia-się. Interesował go język perski i arabski oraz sanskryt i bez oporu dałem się nakłonić do tego, by zająć się tymi samymi studiami. Nie znosiłem nigdy bezczynności, a teraz, kiedy pragnąłem uciec przed prześladującymi mnią myślami i z nienawiścią patrzyłem na moje dawne studia, odczuwałem wielką ulgę, mając za towarzysza nauki swego przyjaciela, a dzieła pisarzy orientalnych stanowiły dla mnie nie tylko pożyteczną naukę, lecz przyniosły mi również ukojenie. Nie zależało mi na krytycznym poznaniu form językowych, w jakich się wypowiadali — o co właśnie chodziło Henrykowi — bo upatrywałem w nich jedynie środek dla przyjemnej, ale przejściowej rozrywki. Czytałem jedynie w tym celu, by zrozumieć ich znaczenie i praca ta dobrze mi się opłacała. Ich ton, na przemian melancholijny i radosny, oddziaływa tak kojąco, a równocześnie tak dziwnie podnosi na duchu. Studiując autorów jakiegokolwiek innego kraju, nigdy czegoś podobnego nie zaznałem. Lecz kiedy czytasz dzieła pisarzy Wschodu, wydaje ci się, jak gdyby świat był ogrodem wonnych róż pełnym jasności i ciepła słonecznego, a beztroskie życie polegało na uśmiechu lub niełaska-wych spojrzeniach nadobnej kusicielki i ogniu spalającym twe serce. Jakże to inne od pełnej heroizmu i męskiej siły poezji Grecji i Rzymu! Na takich zajęciach schodził nam czas; lato przeszło i mój powrót do Genewy został wyznaczony na koniec jesieni, ale na skutek różnych wypadków uległ odroczeniu, aż nadeszła zima, a z nią śniegi, i drogi, jak mówili, stały się nie do przebycia. Moja. podróż opóźniła się aż do nadejścia wiosny. Zwłokę tę odczuwałem nader dotkliwie, bo stęskniłem się bardzo za rodzinnym miastem i drogimi mi osobami. Swój wyjazd do domu odraczałem tak długo jedynie dlatego, że nie chciałem zostawiać Clervala samego w obcej miejscowości, dopóki by nie zawarł znajomości wśród jej mieszkańców. Jednakże zimę spędziliśmy wesoło i chociaż wiosna przyszła niezwykle późno, swym pięknem hojnie wynagrodziła tę opieszałość. Maj już się rozpoczął i lada dzień oczekiwałem listu mającego mi przynieść datę upragnionego odjazdu, kiedy Henryk zaproponował, abyśmy odbyli pieszą wycieczkę w okolice Ingol-stadt. żebym mógł pożegnać się osobiście z krajem, w którym tak długo mieszkałem. Z przyjemnością przystałem na tę propozycję — lubiłem ruch na-świeżym powietrzu, a Clerval był zawsze moim ulubionym towarzyszem w tego rodzaju wędrówkach, kiedy chodziłem po różnych zakątkach kraju ojczystego. Wędrowaliśmy tak przez całe dwa tygodnie. Ożywcze powietrze, jakim oddychałem, zwykłe, małe przygody, jakie nam się 57 po drodze przydarzyły, oraz rozmowa z przyjacielem pokrzepiły swym zbawiennym wpływem dawno już odzyskane zdrowie i nastrój duchowy. Przez swoje poprzednie studia odłączyłem się zupełnie od towarzystwa moich bliźnich, co uczyniło mnie stroniącym od ludzi dziwakiem. Ale Clerval potrafił wydobyć ze mnie te wszystkie lepsze uczucia, jakie tkwiły w moim sercu. Dzięki niemu nauczyłem się znowu podziwiać piękno natury i patrzeć z lubością w roześmiane twarze dzieci. Najwspanialszy przyjacielu! Jakże szczerze mnie kochałeś, jak bezinteresownie starałeś się o to, by umysł mój wydźwignąć do twojego poziomu! Tak długo szamotałem się w pętach mojego ciasnego ego- ; istycznego dążenia, aż dopiero twoje szlachetne oddanie zagrzało moje serce i dało upust jego uczuciom. Stałem się znowu tą samą szczęśliwą istotą, która kilka lat temu, kochana i ukochana przez wszystkich, nie miała żadnego zmartwienia ni troski. Kiedy czułem się szczęśliwy, natura posiadała dla mnie tę moc, by użyczać mi najprzyjemniejszych wrażeń. Pogodne niebo i zieleniące się pola budziły we mnie najwyższy zachwyt. A wiosna tym razem była naprawdę cudowna. Kwiaty wiosny kwitły w żywopłotach, a kwiaty lata już zaczynały pączkować. Nie niepokoiły mnie więcej te myśli, które w czasie ubiegłego roku przytłaczały mnie tak straszliwym ciężarem, że mimo szczere wysiłki nie starczyło mi mocy, by je od siebie odrzucić. Henryka szczególnie cieszyło to moje radosne ożywienie, toteż ze szczerą sympatią śledził wszelkie jego objawy. Dając upust uczuciom, które przepełniały jego duszę, starał się, by mnie równocześnie zabawić. Pomysłowość jego w tych wypadkach była naprawdę zdumiewająca. Ileż wyobraźni było w każdej jego wypowiedzi! Bardzo często, wzorem pisarzy perskich i arabskich, wymyślał opowiadania pełne fantastycznego uroku i żartu. Innymi razy powtarzał moje ulubione poezje albo też wciągał mnie w dyskusję, w której najwymyślniejszymi sposobami bronił swoich argumentów. Wróciliśmy do naszej bursy w niedzielne popołudnie. Wieśniacy tańczyli społem i każdy, kogo spotykaliśmy, miał minę wesołą i szczęśliwą. Ja sam byłem w jak najlepszym nastroju i aż podskakiwałem od rozpierającej mnie swawolnej, beztroskiej radości. ROZDZIAŁ VII W mieszkaniu znalazłem następujący list od ojca: Mój kochany Wiktorze! Prawdopodobnie z niecierpliwością czekalei na Ust, który by ustalił datę Twojego powrotu do domu. Początkowo kusiło mnie, by napisać tylko kilka słów, podając po prostu dzień, w którym będę Cię oczekiwał, i nic więcej. Lecz byłaby to okrutna przysługa z mojej strony i nie ważyłbym się tego uczynić. Jakże byłbyś zaskoczony, gdybyś zamiast oczekiwanego szczęśliwego i radosnego powitania napotkał, wprost przeciwnie, Izy i nieszczęście! 1 jak, Wiktorze, mam Ci opowiedzieć o naszym nieszczęściu? Długa nieobecność nie mogła uczynić Cię nieczułym na nasze radości i zmartwienia. Wszakże Co mam zrobić, by po tak długiej nieobecności zaoszczędzić synowi tego bólu, który muszę mu sprawić? Chciałbym przygotować Cię do tej hiobowej wieści, ale wiem, że to jest niemożliwe. Zresztą w tej chwili na pewno oczy Twoje szybko przebiegają stronę, by znaleźć słowa, które •mają Tobie przekazać tę straszną wiadomość. William nie żyje! — to słodkie dziecko, które swym uśmiechem wlewało tyle ciepła do rozradowanego serca ojca, to dziecko, które było tak wesołe, a tak zarazem subtelne! Wiktorze! On został zamordowany! Nie będę Cię nawet pocieszał, ale po prostu opowiem, w jakich okolicznościach to się stało. W ubiegły czwartek (7 majaj, ja, Elżbieta i Twoi dwaj bracia poszliśmy razem na przechadzkę do Plainpalais. Wieczór był ciepły i pogodny, toteż zapuściliśmy się dalej niż zwykle. Ale dopiero, kiedy zaczęło już zmierzchać, pomyśleliśmy o powrocie. Wtedy zauważyliśmy, że William i Ernest, którzy nas wyprzedzali, gdzieś zniknęli. Siedliśmy więc na ławce, aby wypocząć i poczekać, aż wrócą. Po krótkiej chwili nadszedł Ernest dopytując się, czy nie widzieliśmy jego braciszka. Powiedział nam, że się razem bawili, że William uciekł mu, aby się schować, że go potem szukał i jeszcze długi czas wypatrywał, ale już się go nie doczekał. Ta relacja poważnie nas zaniepokoiła, szukaliśmy go więc w dalszym ciągu aż do zapadnięcia nocy. Wtedy Elżbieta wyraziła przypuszczenie, że może jest już w d&mu. Ale tam go nie było. Wróciliśmy ponownie z pochodniami, bo nie miałem spo- 59 koju, kiedy 'pomyślałem, że mój słodki chłopaczek gdzieś się zabłąkał, narażając się na zgubne działanie nocnych oparów i rosy. Elżbieta również znosiła najgorsze męki niepokoju. Około piątej z rana znalazłem mojego najmilszego chłopca, którego jeszcze tego wieczoru widziałem tryskającego zdrowiem i pełnego życia, jak leżał rozciągnięty na trawie zastygły i siny — na jego szyi widniał odcisk palcóiu mordercy. Kazałem go zaraz przenieść do domu, a po mej zbolałej a wymownej twarzy Elżbieta domyśliła się smutnej tajemnicy. Musiała koniecznie zobaczyć trupa. !Z początku usiłowałem jej przeszkodzić, lecz tak wytrwale nalegała, że musiałem ustąpić. Wszedłszy do pokoju, w którym został złożony, zaraz zbadała szyję ofiary i składając ręce wykrzyknęła: „O Boże! Zamordowałam moje ukochane dziecko!" Zemdlała i tylko z największą trudnością zdołaliśmy przywrócić jej przytomność. Gdy przyszła do siebie, mogła zdobyć się tylko na płacz i westchnienia. Potem powiedziała mi, że tego samego wieczoru William naprzykrzał się jej, żeby mu założyła na szyję bardzo cenną miniaturkę Twojej matki, którą kiedyś dostała. Obrazek ten przepadł; bez wątpienia stanoióił on dla mordercy pokusę, która popchnęła go do tego czynu. Na razie nie wpadliśmy jeszcze na żaden trop przestępcy, choć nie ustajemy w zoysiłkach, aby go odnaleźć. Lecz to nie przywróci życia mojemu ukochanemu Williamowi! Wracaj, Wiktorze najdroższy! Tylko Ty jeden potrafisz pocieszyć Elżbietę. Płacze nieustannie i niesłusznie oskarża się o to, że przez nią poniósł śmierć. Jej słowa przeszywają mi serce. Jesteśmy wszyscy nieszczęśliwi. Czy nie będzie to dla Ciebie dodatkową pobudką, mój Synu, by wrócić i nas pocieszyć? A icasza droga matka! Niestety, Wiktorze, teraz muszę powiedzieć: Dzięki Bogu, że nie dożyła, by oglądać swoimi oczyma tę okrutną, żałosną śmierć swojej najmłodszej pociechy! Wracaj, Wiktorze! I nie knuj myśli o zemście przeciwko zabójcy, lecz wracaj ożyiciony duchem pokoju i łagodności, aby zabliźnić, a nie rozjątrzyć rany naszych dusz. Wejdź do domu żałoby, mój Przyjacielu, ale ożywiony uczuciem życzliwości i miłości dla tych, którzy Cią kochają, a nie pałając nienawiścią do swych nieprzyjaciół. Genewa, 12 maja 17.. r. Twój kochający i strapiony ojciec Alphonse Frankenstein Clerval, który obserwował mnie w czasie, gdy czytałem list, zdumiał się, zobaczywszy rozpacz na mej twarzy, jeszcze przed chwilą tak rozradowanej nadzieją dobrych nowin o domu i najbliższych. Rzuciłem list na stół i przykryłem rękami twarz. — Mój kochany Frankensteinie! — wykrzyknął Henryk na widok moich gorzkich łez — czy ty zawsze musisz być nieszczęśliwy? Przyjacielu drogi, co się stało? Dałem mu znak, by wziął list ze stołu i czytał, a tymczasem chodziłem po pokoju tam i z powrotem w stanie najwyższego podniecenia. Również z oczu Clervala polały się łzy, gdy czytał tę smutną relację. — Trudno mi 'ciebie pocieszać, drogi przyjacielu — powiedział — tak ciężka strata nie da się niczym zastąpić. Co zamierzasz teraz uczynić? , — Jechać natychmiast do Genewy. Chodź ze mną, Henryku, muszę zamówić konie. Po drodze Clerval próbował powiedzieć kilka pocieszających słów. Trudno było mu wyrazić, jak głęboko przejmowało go to nieszczęście. — Biedny William! — mówił. — To kochane, rozkoszne dziecko; śpi teraz ze swą matką-aniołem! Każdy, kto widział go, jak promieniał radością w całym uroku swego dzieciństwa, nie może nie płakać nad jego przedwczesną śmiercią. Umrzeć w tak niegodziwy sposób, czuć, jak zaciskają się palce mordercy! Wie-lekroć mordercą, kto potrafi zgładzić tak promienną, niewinną istotę! Biedne maleństwo! Tylko jedna pociecha nam pozostaje — jego najbliżsi płaczą w żałobie, ale ono spoczywa w pokoju. Ból istnienia nie dokucza mu więcej, jego cierpienia na zawsze się skończyły. Jego drobne ciałko spoczywa pod zieloną murawą grobu i obcy mu jest wszelki ból. Żadna litość nie jest mu więcej potrzebna; to jest zarezerwowane dla tych, których na zawsze opuścił. Tak mówił Clerval, kiedy spieszyliśmy ulicami miasta. Słowa jego wyryły mi się w pamięci i przypominałem je sobie później w samotności. Teraz jednak, gdy tylko przyprowadzono konie, wskoczyłem szybko do kabrioletu i pożegnałem przyjaciela. Smutna była moja podróż. Z początku chciałem pędzić jak najszybciej naprzód, bo pragnąłem gorąco pocieszyć moich najbliższych, te ukochane, a tak obecnie strapione osoby, i łączyć się z nimi w ich bólu. Lecz kiedy byłem już niedaleko rodzinnego miasta, zacząłem zwalniać tempo. Różnorodne uczucia przepełniające mą duszę stawały się prawie nie do zniesienia. Przejeżdżałem przez strony tak dobrze mi znajome z okresu dzieciństwa i młodości, a których nie widziałem od blisko sześciu lat. Jak przez ten czas mogło się to wszystko zmienić! Zaszła ta jedna, tak nagła i bolesna zmiana, ale setki innych drobniejszych okoliczności mogły spowodować inne zmiany, które, aczkolwiek dokonywały się bardziej po cichu, mogły mieć niemniej decydujące znaczenie. Coraz bardziej opanowywał mnie strach. Nie miałem odwa- 61 gi jechać dalej, drżąc trwożnie przed nieznanym, uwielokrotnio-nym złem, choć nie potrafiłbym określić, na czym ono polegało. W tej okropnej rozterce duchowej zatrzymałem się w Lozannie, przez dwa dni nie ruszając się z miejsca. Długo spoglądałem w zamyśleniu na jezioro — woda była spokojna, niezmącona cisza panowała dokoła. I góry śnieżne, te „pałace natury", nie się nie zmieniły. Stopniowo ten pełen ciszy, niebiański krajobraz przywrócił mi spokój i ruszyłem w dalszą drogę do Genewy. Droga biegła wzdłuż jeziora, które zaczęło się zwężać, w miarę jak zbliżałem się do rodzinnego miasta. Rozróżniałem coraz wyraźniej czarne ściany Jury i jaśniejący nad nimi szczyt Mont Blanc. Płakałem jak dziecko: ,,Moje kochane góry. moje prze-cudowne, moje na zawsze jezioro! Jakże też witacie to dziecko wasze, powracające z wędrówki? Jasne są wasze szczyty, a błękitne niebo i jeziora skupione są w ciszy. Czy przynosicie zapowiedź spokoju, czy tylko szydzicie z mojego nieszczęścia?" Obawiam się, przyjacielu, że zanudzę Cię swoim opowiadaniem, jeśli .będę się dłużej zatrzymywał przy tych wstępnych okolicznościach. Lecz dla mnie były to dni, kiedy czułem się stosunkowo szczęśliwy, toteż z przyjemnością je wspominam. Moja ojczyzno, moja ukochana ojczyzno! Któż jak nie ten, co znajdzie się na swej rodzinnej ziemi, może powiedzieć, z jakim zachwytem oglądałem znowu twoje strumienie, twoje góry i ponad wszystko przecudne twoje jezioro! A jednak kiedy byłem już zupełnie blisko domu, smutek" i lęk ponownie mnie opanowały. Kiedy zaś noc zapadła dokoła i kiedy już ledwie mogłem widzieć te ciemne góry, jeszcze większa posępność ogarnęła mą duszę. Miałem uczucie, jak gdyby przed moimi oczjana rozpościerała się obszerna i ponura scena stworzona przez piekielne moce, i jakieś niewyraźne, przeczucie mówiło mi, że los przeznaczył mnie na to, bym stał się najnieszczęśliwszą istotą pośród całej ludzkości. Niestety, przepowiadałem sobie prawdę i myliłem się tylko co do jednej okoliczności — że w całej tej okropności, którą z drżeniem trwogi widziałem przed sobą, nie pojmowałem nawet setnej części tych katuszy, jakie wyznaczyło mi przeznaczenie. Kiedy doszedłem do okolic Genewy, było już zupełnie ciemno. Zamknięto już bramy miasta, byłem więc zmuszony spędzić noc w Secheron, wiosce znajdującej się o około ćwierć mili od miasta. Niebo było pogodne, a ponieważ nie potrafiłbym wtedy odpoczywać, postanowiłem objerzeć miejsce, w którym mój biedny William został zamordowany. Nie mogąc przejść przez miasto, musiałem, aby się dostać do Plainpalais, przepłynąć łodzią przez jezioro. W czasie tego krótkiego przejazdu widziałem, jak błyskawice rysowały najpiękniejsze, wzory na szczycie Mont • 62 Blanc. Widać było, że szybko zbliża się burza. Wysiadłszy na brzeg, wszedłem na niskie pagórek, by obserwować jej przebieg. Szła naprzód; z zachmurzonego nieba wnet zaczął padać deszcz — najpierw poczułem kilka ciężkich kropli — lecz szybko przeszedł w gwałtowną ulewę. Opuściłem swoje miejsce i szedłem dalej, aczkolwiek ciemności i burza wzmagały się z każdą minutą, a grzmot wybuchał ze straszliwym łoskotem ponad moją głową. Echa niosły go ze Saleve, Gór Jura i Alp Sabaudzkich. Zapalając się żywym ogniem, błyskawice oślepiały mój wzrok, oświetlając jezioro, które wyglądało jak olbrzymia płachta ognia; potem na chwilę wszystko zdawało się nieprzeniknioną ciemnością, aż oko ocknęło się od poprzedniej błyskawicy. Jak to się często zdarza w Szwajcarii, burza pojawiła się naraz w różnych okolicach nieba. Najgwałtow-niejsze wyładowania następowały dokładnie na północ od miasta, ponad tą częścią jeziora, która leży pomiędzy przylądkiem Belrive a wioską Copet. Inna burza rozświetlała słabymi błyskami Góry Jura, jeszcze inna zaćmiewała, a czasami odkrywała ostry wierzchołek Le Mole — góry na wschód od jeziora. Obserwując burzę, tak piękną, a przecież tak groźną, pędziłem spiesznym krokiem dalej. Ta szlachetna wojna na niebie zagrzała duszę mą do wzlotów — złożywszy ręce, wykrzyknąłem głośno: — Williamie, aniołku kochany, to jest twój pogrzeb, to twoja pienia żałobne! Kiedym wyrzekł te słowa, spostrzegłem w pomroku jakąś postać, która przemknęła od kępy drzew rosnących opodal. Stanąłem jak wryty, wpatrując się w nią w napięciu; miałem pewność, że się nie mylę. Błyskawica oświetliła tę postać i pokazała mi wyraźnie jej kształty; jej olbrzymi wzrost, jej zeszpecony wygląd, zbyt ohydny, by mógł mienić się ludzkim, od razu mi powiedział, że to był ten łotr, ten podły demon, któremu dałem życie. Co on tam robił? Czyżby to on był (wzdrygnąłem się na samą myśl o tym) mordercą mojego braciszka? Zaledwie myśl ta przesunęła mi się w wyobraźni, byłem od razu przeświadczony, że odgadłem prawdę.. Zęby zaczęły mi szczękać, musiałem oprzeć się o drzewo, aby n;e upaść. Postać przeszła szybko obok mnie i zniknęła w ciemności. Nie, cokolwiek mieści się w kształtach ludzkich, nie mogłoby zgładzić tego ślicznego dziecka. O n był tym mordercą! Nie mogłem w to wątpić. Sama obecność tej myśli była tego dowodem. Chciałem ścigać tego szatana, lecz na próżno bym za nim pędził, bo następna błyskawica pokazała mi go uwieszonego między skałami niemal prostopadłego wzniesienia Mont Salęve, góry ograniczającej Plainpalais od strony południowej. Niebawem osiągnął szczyt i zniknął. Stałem nieporuszony. Burza ustała, ale deszcz wciąż jeszczs 63 padał i wszystko dokoła spowijała nieprzenikniona ciemność. Rozważałem w duchu zdarzenia, których zapomnienia szukałem aż do tej chwili — cały proces tworzenia aż do momentu, kiedy twór wyszedł żywy z moich rąk, jego zjawienie się przy moim łożu, jego odejście. Blisko dwa lata upłynęły od owej nocy, kiedy poczęło się jego życie. Czy była to jego pierwsza zbrodnia? Niestety! Wypuściłem w świat nikczemnego łotra, który z rozkoszą nurzał się we krwi i cierpieniach swych ofiar; czyż nie zamordował mego brata? Nikt nie zdoła pojąć, jakie męki cierpiałem przez resztę tej nocy, którą spędziłem pod gołym niebem, zziębnięty i przemoczony. Ale ja nie czułem wcale tej przykrej pogody; wyobraźnia moja pracowała gorączkowo pośi^ód złowróżbnych i rozpaczą przejmujących obrazów. Podrzuciłem ludzkości istotę, wyposażoną w wolę i moc wykonywania niecnych i okropnych czynów, takich oto jak ten, który właśnie popełniła. Widziała mi się ona niby mój własny wampir, niby mój własny duch, puszczony z grobu na wolność i swawolę i zmuszony zniszczyć wszystko, co było mi drogie. Zaczęło świtać i skierowałem swe kroki ku miastu. Bramy były otwarte i podążyłem szybko do domu ojca. W pierwszej chwili chciałem ujawnić wszystko, co wiedziałem o mordercy, i spowodować, by natychmiast wszczęto za nim pościg. Lecz zawahałem się, kiedy pomyślałem o tym, jakie to zdarzenia musiałbym opowiedzieć. Istota, którą sam stworzyłem i obdarzyłem życiem, spotkała się ze mną o północy pośród przepastnych czeluści niedostępnej góry. Przypomniałem sobie również o tej nerwowej chorobie, jaka pochwyciła mnie właśnie w tym czasie, kiedy dokonałem dzieła stworzenia — wszystko to nadawałoby tylko pozorów majaczenia opowieści i tak już najbardziej nieprawdopodobnej. Jestem pewny, że gdyby ktokolwiek inny opowiadał mi coś podobnego, to również uważałbym to za majaczenia obłąkańca. Poza tym dzięki swoim niezwykłym właściwościom stwór ten wymknąłby się każdemu, kto by go ścigał, nawet gdyby mi się udało na tyle przekonać moich krewnych, by się do tego zabrali. I jaki by wtedy był efekt pościgu? Kto mógłby położyć rękę na stworzeniu, które potrafiło wspinać się po sterczących występach zboczy Mont Saleve? Te względy stanowczo przeważyły i postanowiłem nie mówić o tym ani słowa. Była mniej więcej piąta rano, kiedy wchodziłem do ojcowskiego domu. Nakazałem służbie, żeby nie budziła nikogo i udałem się do biblioteki, by tam odczekać zwykłej pory wstawania. Tych sześć ubiegłych lat minęło jak sen, gdyby nie jeden niezatarty ślad, i oto stałem w tym samym miejscu, gdzie tak dawno temu ściskałem mego ojca przed swym odjazdem do Ingolstadt. Ukochany i czcigodny rodzic! On jeszcze mi pozostał. Wpatrzyłem 64 padał i wszystko dokoła spowijała nieprzenikniona ciemność. Rozważałem w duchu zdarzenia, których zapomnienia szukałem aż do tej chwili — cały proces tworzenia aż do momentu, kiedy twór wyszedł żywy z moich rąk, jego zjawienie się przy moim łożu, jego odejście. Blisko dwa lata upłynęły od owej nocy, kiedy poczęło się jego życie. Czy była to jego pierwsza zbrodnia? Niestety! Wypuściłem w świat nikczemnego łotra, który z rozkoszą nurzał się we krwi i cierpieniach swych ofiar; czyż nie zamordował mego brata? Nikt nie zdoła pojąć, jakie męki cierpiałem przez resztę tej nocy, którą spędziłem pod gołym niebem, zziębnięty i przemoczony. Ale ja nie czułem wcale tej przykrej pogody; wyobraźnia moja pracowała gorączkowo pośród złowróżbnych i rozpaczą przejmujących obrazów. Podrzuciłem ludzkości istotę, wyposażoną w wolę i moc wykonywania niecnych i okropnych czynów, takich oto jak ten, który właśnie popełniła. Widziała mi się ona niby mój własny wampir, niby mój własny duch, puszczony z grobu na wolność i swawolę i zmuszony zniszczyć wszystko, co było mi drogie. Zaczęło świtać i skierowałem swe kroki ku miastu. Bramy były otwarte i podążyłem szybko do domu ojca. W pierwszej chwili chciałem ujawnić wszystko, co wiedziałem o mordercy, i spowodować, by natychmiast wszczęto za nim pościg. Lecz zawahałem się, kiedy pomyślałem o tym, jakie to zdarzenia musiałbym opowiedzieć. Istota, którą sam stworzyłem i obdarzyłem życiem, spotkała się ze mną o północy pośród przepastnych czeluści niedostępnej góry. Przypomniałem sobie również o tej nerwowej chorobie, jaka pochwyciła mnie właśnie w tym czasie, kiedy dokonałem dzieła stworzenia — wszystko to nadawałoby tylko pozorów majaczenia opowieści i tak już najbardziej nieprawdopodobnej. Jestem pewny, że gdyby ktokolwiek inny opowiadał mi coś podobnego, to również uważałbym to za majaczenia obłąkańca. Poza tym dzięki swoim niezwykłym właściwościom stwór ten wymknąłby się każdemu, kto by go ścigał, nawet gdyby mi się udało na tyle przekonać moich krewnych, by się do tego zabrali. I jaki by wtedy był efekt pościgu? Kto mógłby położyć rękę na stworzeniu, które potrafiło wspinać się po sterczących występach zboczy Mont Saleve? Te względy stanowczo przeważyły i postanowiłem nie mówić o tym ani słowa. Była mniej więcej piąta rano, kiedy wchodziłem do ojcowskiego domu. Nakazałem służbie, żeby nie budziła nikogo i udałem się do biblioteki, by tam odczekać zwykłej pory wstawania. Tych sześć ubiegłych lat minęło jak sen, gdyby nie jeden niezatarty ślad, i oto stałem w tym samym miejscu, gdzie tak dawno temu ściskałem mego ojca przed swym odjazdem do Ingolstadt. Ukochany i czcigodny rodzic! On jeszcze mi pozostał. Wpatrzyłem 64 ię w obraz matki, stojący ponad gzymsem kominka. Malowany la życzenie ojca, odnosił się do historycznego dla naszej rodziny nomentu, bo przedstawiał Karolinę Beaufort klęczącą w naj-ińększej udręce rozpaczy u trumny zmarłego ojca. Miała na sobie irosty ubiór i lico jej było blade, ale wokoło niej roztaczała się akaś atmosfera godności i piękna, co prawie nie dopuszczało wykłego uczucia litości. Poniżej tego obrazu znajdowała się mi-daturka Williama. Łzy popłynęły mi z oczu, kiedy na nią spoj-załem. Tak smutno zapatrzonego zastał mnie Ernest, który sły-zał, jak przybyłem, i zaraz pospieszył, aby mnie powitać. Zbola-jrm głosem wyraził swą radość z mojego przybycia: — Witaj, Wiktorze najdroższy — powiedział. — Ach! Jakże ałuję. że nie przybyłeś o trzy miesiące wcześniej, bo wtedy za-tałbyś nas wszystkich wesołych i pełnych radości! A teraz przybywasz, by dzielić z nami strapienie, którego nic nie zdoła zła-iodzić. Jednakże obecność twoja, mam nadzieję, ożywi trochę laszęgo ojca, który prawie upada pod brzemieniem tego nieszczęś-ia, twoje zaś perswazje skłonią biedną Elżbietę, by zaniechała wych nadaremnych i dręczących samooskarżeń. Biedny William! ?o był nasz skarb i nasza duma! Łzy niepowstrzymanym strumieniem polały się z oczu mego irata. Uczucie niepojętego bólu jak dreszcz śmiertelny wstrząs-tęło moim ciałem. Przedtem widziałem tylko mój opustoszały lom oczyma pełnymi żałosnego politowania, ale teraz rzeczy-vistość ukazała mi się jako nowa, ale nie mniej straszna kata-trofa. Próbowałem, jak mogłem uspokoić Ernesta; wypytywałem (o bardzo szczegółowo o wszystko, co dotyczyło ojca i tej, którą nieniłem swoją kuzynką. — Ona, przede wszystkim ona potrzebuje pociechy — rzekł Crnest. — Biedactwo oskarża się, że spowodowała śmierć naszego >raciszka i jest' z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Ale ponieważ wykryto mordercę... — Morderca wykryty! Dobry Boże! Jak to możliwe? Kto mógł ;ię zdecydować na to, by go ścigać? To jest niemożliwe! Można )y równie dobrze próbować prześcignąć wiatry albo zatrzymać jotok górski małą słomką. Ja też go widziałem; ubiegłej nocy jył przecież na wolności! — Nie wiem, co masz na myśli — odrzekł na to brat z wyraź-lie zdziwioną miną — ale zrobione przez nas odkrycie dopełnia ylko naszego nieszczęścia. Z początku nikt nie chciał w to uwie-•zyć, a Elżbieta nawet i teraz nie da się przekonać pomimo wszel-ach dowodów. Bo rzeczywiście, kto by dał temu wiarę, żeby Fustine Moritz, która była zawsze taka miła i tak serdecznie lubiła :ałą rodzinę, mogła nagle zdobyć się na tak przerażająco strasz-iwą zbrodnię? — Justine Moritz! Biedne, nieszczęśliwe dziewczę! Czy to Ją . 65 się oskarża? Lecz to jest krzywdzące, każdy to wie. Chyba ń.ikt w to nie wierzy, prawda, Erneście? — Z początku rzeczywiście nikt nie chciał wierzyć, ale potem wyszły na jaw pewne okoliczności, które niemal zmusiły nas do zmiany przekonania. Ponadto zachowaniem swym zdradzała dziwne zmieszanie, dodając tym tylko wagi dowodom faktycznym, co obawiam się nie pozostawia żadnej nadziei po temu, by nadal powątpiewać w jej winę. Ale ona będzie dziś zeznawać przed sądem, więc dowiesz się wszystkiego. Potem opowiadał znowu. Owego ranka, kiedy biedny William został zamordowany, Justine zachorowała i musiała przez kilka dni pozostać w łóżku. W tym czasie ktoś ze służby, oglądając przy okazji strój, który miała na sobie w dniu popełnienia morderstwa, znalazł u niej w kieszeni portrecik naszej matki. Miniaturka ta, jak ogólnie przypuszczają, skusiła mordercę. Służąca pokazała ją natychmiast drugiej, która, nie mówiąc słowa nikomu z rodziny, pobiegła wprost do sędziego. Po złożeniu przez obie zeznania, Justine została aresztowana. Oskarżona z tego tytułu, biedna dziewczyna w dużym stopniu wzmocniła podejrzenie przez swoje nader dziwne zachowanie się. Wszystko to było dość niesamowite, lecz nie zachwiało mojej wiary; odpowiedziałem też, gorąco przeświadczony o swojej słuszności: — Jesteście wszyscy w błędzie, ja znam mordercę. Justine, biedna, uczciwa Justine jest niewinna. W tym momencie ojciec wszedł do pokoju. Bolesne przeżycie wyryło się głęboko na jego twarzy, ale starał się tego nie okazywać, witając mnie radośnie. A kiedyśmy wymienili nasze żałosne pozdrowienia, na pewno mówiłby o czym innym, byleby nie poruszać bolesnego tematu, gdyby Ernest nie wykrzyknął; — Jak Bóg miły, tatusiu! Wiktor powiada, że wie, kto zamordował naszego biednego Williama. —-My też wiemy na nieszczęście — odrzekł na to ojciec — bo, zaiste, wolałbym nigdy się tego nie dowiedzieć, aniżeli stwierdzić, że ktoś, kogo ceniłem tak wysoko, może być aż do tego stopnia zdeprawowany i niewdzięczny. — Mylisz się jednak, drogi ojcze; Justine jest niewinna. — Jeśli jest niewinna, to broń Boże, by miała cierpieć za winy nie popełnione. Dziś ma stanąć przed sądem; mam nadzieję, szczerą nadzieję, że zostanie uniewinniona. Słowa te uspokoiły mnie. Byłem głęboko przeświadczony, że Justine ani w ogóle żadna istota ludzka nie była winna tego morderstwa. Nie lękałem się też o nią, będąc przekonany, że nie można będzie zebrać przeciwko niej wystarczająco silnych dowodów poszlakowych, by uznać ją za winną. To, co miałem do opowiedzenia, nie nadawało się do publicznej wiadomości. Opowieść, 66 tóra budziła taką grozę, w oczach zwyczajnych ludzi mogła być ylko szaleństwem. Bo istotnie, czy istniał prócz mnie, jego twór-y, ktoś taki, kto by uwierzył, nie przekonawszy się na własne czy, w istnienie tego żywego pomnika pychy i ślepej ignorancji, tory bez skrupułów puściłem w świat? Wkrótce przyłączyła się do nas Elżbieta. Od czasu, kiedy ją statni raz widziałem, zmieniła się widocznie. Czas obdarzył ją rodą przewyższającą znacznie piękność jej lat dziecięcych. Ow-zem, była w niej ta sama bezpośredniość i żywość, tylko że teraz abrało to pełniejszego wyrazu, wyrazu uczuciowości i intelek-ualnego przeżycia. Przywitała się ze mną z -uczuciem najwięk-zej serdeczności. — Twoje przybycie, drogi kuzynie — rzekła — napełnia mnie tuchą i nadzieją. Może ty znajdziesz jakiś sposób, by moja niewinna Justine została sprawiedliwie osądzona i uwolniona od raiy i kary. Niestety! Kto może ręczyć za siebie samego, jeżeli ąd uzna ją winną zbrodni? Jestem tak pewna jej niewinności, e polegam na niej jak na sobie samej. Nasze nieszczęście jest :la nas dwakroć cięższe: bowiem nie tylko straciliśmy naszego lajmilszego i najsłodszego chłopca, ale, teraz znowu to biedne iziewczę ma paść ofiarą jeszcze okrutniejszego losu. Jeśli zosta-de skazana, już nigdy więcej nie zaznam radości. Ale ona nie >ędzie skazana, jestem pewna, że nie będzie; a wtedy znowu iędę szczęśliwa, nawet mimo tak bolesnej dla nas śmierci Wil-. iama. — Ona jest niewinna, moja kochana Elżbieto — zapewniłem — o zostanie dowiedzione. Nie lękaj się o nic, lecz bądź jak najlep-zej myśli i ufaj, że będzie uwolniona od winy i kary, — Jakże życzliwym i wspaniałomyślnym jesteś przyjacielem! Cażdy inny wierzy w jej winę, co sprawiło, że czułam się bardzo lieszczęśliwa; wiedziałam bowiem, że to jest niemożliwe, a wi-Iząc, jak wszyscy inni są tak zawzięcie wobec niej uprzedzeni, traciłam już wszelką nadzieję, popadając w zwątpienie i rozpacz. Zapłakała. — Najdroższa siostrzenico — powiedział ojciec — osusz te łzy. Feśli, jak w to wierzysz, jest niewinna, możesz polegać na sprawiedliwości naszych praw, jak również i na tym, że żadną miarą lie dopuszczę do tego, by stała jej się jakakolwiek krzywda, ba, lawet cień jakiejkolwiek krzywdy. ROZDZIAŁ VIII W smutnym skupieniu przeczekaliśmy tych ostatnich kilka chwil dzielących nas od rozprawy sądowej. Wyznaczono ją na godzinę jedenastą. Ponieważ ojciec wraz z resztą rodziny był obowiązany składać zeznania jako świadek, towarzyszyłem wszystkim do sądu. W czasie całej tej nieszczęsnej farsy wymiaru sprawiedliwości znosiłem najdotkliwsze tortury. Tu miała zapaść decyzja, czy rezultaty mojej ciekawości i niedozwolonych praktyk przyczyniły się do śmierci dwu osób, moich bliźnich: jedna z nich — to uśmiechające się do życia dziecko, pełne niewinnej radości, nielitościwie zamordowane; druga — jeszcze potworniej zamordowana, bo równocześnie obciążona hańbą morderstwa, które potomność z największym wstrętem będzie wspominała. A przecież Justine była bardzo dobrym dziewczęciem i posiadała zalety, które rokowały jej szczęśliwe życie. Teraz wszystko miało być przekreślone i miało sczeznąć w hańbiącym grobie. I ja tego wszystkiego przyczyną! Po tysiąckroć wolałbym wziąć na siebie winę tej zbrodni przypisywanej Justine, ale nie było mnie tutaj, gdy ją popełniono, i takie przyznanie się uważano by tylko za brednie szaleńca, i nic by nie pomogło, bo nie uwolniłoby od winy tej. która cierpiała przeze mnie. Wystąpienie Justine było spokojne. Miała na sobie strój żałobny, twarz zaś, zawsze pociągająca, nabrała, przez powagę przeżywanych przez nią uczuć, niewypowiedzianego piękna. Widać było przy tym, że wierzy w świadectwo swojej niewinności; nie drżała też wobec tysięcy oczu, mierzących ją pełnymi obrzydzenia spojrzeniami. Bo cała życzliwość, jaką jej piękność mogłaby skądinąd obudzić, zatarła się całkowicie w umysłach widzów wobec wyobrażenia potwornego czynu, o którego popełnienie ją posądzano. Zachowywała spokój, ale było widać, że się do tego zmuszała, a ponieważ jej zmieszanie tłumaczono poprzednio jako dowód winy, przybrała teraz odważną postawę, aby okazać, że się niczego nie lęka. Wszedłszy na salę sądową, rzuciła wzrokiem dokoła i szybko zauważyła, gdzie siedzieliśmy. Kiedy nas zobaczyła, w oczach jej stanęły łzy; zaraz jednak się otrząsnęła, a spojrzenie pełne troski i oddania zdawało się świadczyć o jej absolutnej niewinności. Rozprawa rozpoczęła się. Oskarżyciel stwierdził, o co została oskarżona, następnie powołano kilku świadków. Pewne nie wytłumaczone fakty łączyły się przeciwko niej z taką oczywistością, 68 każdy, kto nie posiadał takiego dowodu jej niewinności, jaki iiiałem w ręku, musiałby się załamać. W ciągu całej tej nocy, dv popełniono morderstwo, nie było jej w domu, nad ranem jakaś przekupka zauważyła ją niedaloko od miejsca, gdzie :niej znaleziono ciało zamordowanego dziecka. Kobieta zapy- i ją, co tam robi, ale ona tylko bardzo dziwnie popatrzyła lała jakąś pomieszaną i niezrozumiałą odpowiedź. Do domu óciła koło godziny ósmej, a zapytana, gdzie spędziła noc, odpo- jdziała, że szukała dziecka, i 'dopytywała się usilnie, czy były :iekolwiek wiadomości co do jego losu. Gdy pokazano jej ciało, Dadła w gwałtowną histerię i przez kilka dni nie opuszczała ka. Następnie przedstawiono jako dowód rzeczowy miniaturkę, >rą służąca znalazła u niej w kieszeni. A kiedy Elżbieta jąka- :ym się od wzruszenia głosem stwierdziła, że była to ta sama niaturka, którą zawiesiła na szyi dziecka na godzinę przed jego ginięciem, pomruk grozy i oburzenia przeszedł po całej sali. Następnie zapytano oskarżoną, czy może przedstawić coś na roją obronę. Widząc, do czego dochodzi, Justine mieniła się >ładła na twarzy. Zdumienie, groza i strapienie wyraźnie się na dj odbijały; czasami walczyła z gwałtownie napływającymi łza- I Kiedy jednak udzielono jej głosu na obronę, zebrała swe siły jrzemówiła donośnym; acz zmienionym głosem. — Bóg wie — mówiła — jak zupełna jest moja niewinność. ie ja nie twierdzę, że moje zapewnienia powinny wystarczyć, rm została uwolniona od zarzutu. Dowód swej niewinności opie- m na zwykłym i prostym wyjaśnieniu faktów. Mam też nadzie- . że opinia, jaką sobie wyrobiłam, skłoni moich sędziów do przy- lylnej dla mnie interpretacji wszędzie tam, gdzie okoliczności ydają się wątpliwe lub podejrzane. Następnie opowiedziała, jak za zgodą Elżbiety spędziła wieczór Dprzedzający noc, w której popełniono morderstwo, w domu vojej ciotki w Chene, wiosce położonej w odległości około jednej liii od Genewy. W drodze powrotnej, około, godziny dziewiątej, Dotkała jakiegoś mężczyznę, który pytał ją, czy nie wie, gdzie y mogło znajdować się zaginione dziecko. Wiadomość o zaginię-iu dziecka zaniepokoiła ją mocno. Poszukiwała go przez kilka odżin' gdy tymczasem zamknięto już bramy miasta; na skutek :go była zmuszona spędzić resztę nocy w stodole należącej do lałej zagrody; nie chciała bowiem budzić o tak późnej porze jej "lieszkańców, którzy ją dobrze znali. Większą część nocy nie pała; dopiero nad ranem zasnęła chyba na parę minut; jakieś roki przerwały jej sen i obudziła się. Świtało już, toteż opuściła woje schronisko, żeby w dalszym ciągu poszukiwać mojego bra-iszka. Jeśli znalazła się blisko miejsca, w którym leżało jego iało, to nic o tym nie wiedziała. Nie widzi też nic dziwnego, v tym, że zmieszało ją to nieoczekiwane zapytanie przekupki, skoro miała za sobą bezsenną noc, a los biednego Williama by] wciąż jeszcze niepewny. Jeśli chodzi o miniaturkę, to nie mogłf sobie w żaden sposób wytłumaczyć, jak ona mogła się u nie; znaleźć. — Wiem — mówiła dalej nieszczęsna ofiara — jak poważnie i fatalnie ta okoliczność przemawia przeciwko mnie, ale jesterc zupełnie bezsilna, nie znajduję na to żadnego wyjaśnienia. Wobec mojej całkowitej niewiedzy w tym względzie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wyrazić swoje przypuszczenie co da prawdopodobieństwa okoliczności, w jakich miniaturka mogła być włożona do mojej kieszeni. Ale i tutaj jestem bezradna. Jestem przekonana, że nie mam żadnych wrogów na świecie i z pewnością nikt nie mógłby być aż tak perfidny, by mnie zniszczyć dla jakiejś niecnej przyjemności. Czyżby sam morderca ją tam włożył? Nie wydaje mi się, żeby miał jakąkolwiek ku temu sposobność, a zresztą, gdyby nawet taka mu się nadarzyła, po co miałby ukraść klejnot, jeśliby tak wcześnie miał się z nim znowu rozstać? — Powierzam moją sprawę sprawiedliwości moich sędziów, ale nie widzę przed sobą żadnej nadziei. Upraszam jednak, by sąd dopuścił kilku świadków celem przesłuchania ich odnośnie mojej reputacji. Jeśli ich świadectwo nie przeważy mojej domniemanej winy, to będę musiała być skazana, aczkolwiek chciałabym, żeby moja niewinność stanowiła dostateczną rękojmię i dowód. Z kolei powołano kilku świadków, którzy znali ją od wielu lat. Choć dobrze o niej mówili, to przecież strach i wstręt przed zbrodnią, której w ich mniemaniu była winna, sprawiły, że wystąpienie ich było bojaźliwe i niechętnie się wypowiadali. Elżbieta widząc, że nawet ta ostatnia furtka nadziei — jej wspaniałe zalety i nienaganne prowadzenie się — zamyka się przed, nią, mimo wielkiego wzburzenia zwróciła się do sądu z prośbą o udzielenie jej głosu. — Jestem kuzynką tego nieszczęśliwego dziecka, które padło ofiarą mordercy — powiedziała — albo raczej jego siostrą, bo zostałam wychowana w domu jego rodziców i mieszkałam z nim od samych jego urodzin, a nawet jeszcze długo przedtem. Można by zatem osądzić moje wystąpienie z tej racji jako z mojej strony niewłaściwe, ale kiedy widzę bliźniego u progu zagłady na skutek tchórzostwa rzekomych przyjaciół, pragnę, aby mi pozwolono w tej sprawie przemówić. Chciałabym bowiem powiedzieć, co ja wiem o charakterze oskarżonej. Znam ją bardzo dobrze. Mieszkałyśmy pod jednym dachem, najpierw przez okres pięciu lat, a następnie przez okres blisko dwu lat. Przez cały ten czas okazywała się najbardziej życzliwą i dobroduszną istotą na ziemi. Z największą troską i oddaniem pielęgnowała moją ciocię madame Fran-kenstein, w czasie jej ostatniej choroby, później zaś czuwała przy 70 rej własnej matce w czasie długotrwałej choroby w sposób ;budzający podziw wszystkich, którzy ją znali. Potem zamiesz-ła ponownie w domu mego wuja, gdzie zdobyła sobie miłość łej rodziny. Była gorąco przywiązana do dziecka, które teraz e żyje, i postępowała z nim jak najbardziej kochająca matka. śli chodzi o mnie, nie waham się powiedzieć, że mimo zebra-rch tu przeciw niej dowodów wierzę niezachwianie w jej zupeł-\ niewinność. Nie miała żadnej pokusy, by dopuścić się takiego ynu; jeśli zaś chodzi o tę błyskotkę, na której oskarżenie opiera rój główny dowód, to gdyby tylko powiedziała, jak bardzo jej i niej zależy, to bym ją chętnie jej dała, bo wiem, ile Justine st warta i jak bardzo ją trzeba cenić. Głośny szmer przeszedł po sali na znak uznania dla tego pro-ego, a potężnego apelu Elżbiety. Ale został on wywołany tylko maniem dla wspaniałomyślności, z jaką wstawiła się za oskar->ną, a więc bynajmniej nie na rzecz Justine, przeciw której ze znowioną gwałtownością obróciło się ogólne oburzenie, bo ob-ążano ją dodatkowo zarzutem najczarniejszej niewdzięczności, takała przez cały czas przemówienia Elżbiety, ale nic nie odpo-iedziała. Jeśli zaś chodzi o mnie, to w okresie trwania przewodu udowego byłem w najwyższym stopniu wzburzony i niespokojny. Mierzyłem w jej niewinność, wiedziałem, że nie popełniła tej srodni. Czy ten demon, który zamordował mego brata (bo nie ¦ątpiłem w to ani na chwilę), mógł również w swych szatańskich Drawkach zgotować śmierć i wieczną hańbę tej niewinnej dziew-synie? Nie-mogłem dłużej znieść grozy mojej sytuacji; sądząc iś po głosach publiczności, jak i po twarzach sędziów, uświado-liłem sobie, że moja nieszczęsna ofiara została już z góry skaza-a, i w największym udręczeniu wybiegłem z sali sądowej. Męki, ikie cierpiała oskarżona, nie mogły równać się z moimi, bo ją rzynajmniej podtrzymywała niewinność, ale najstraszliwsze wy-juty sumienia niby szpony szarpały nieustannie moje serce. Spędziłem najokropniejszą noc. Rano udałem się do sądu. Usta gardło miałem spalone od gorączki. Nie śmiałem zadawać tego atalnego pytania, ale poznano mnie i urzędnik domyślił się celu lojej wizyty. Gałki zostały rzucone — były tylko same czarne Justine została skazana. Nie mogę silić się nawet na to, by opisać wszystko, co wtedy żułem. Doznawałem już przedtem strasznych i okropnych uczuć próbowałem wyrazić je w sposób najbardziej odpowiedni, ale łowa nie potrafią oddać ani w części tej rozdzierającej rozpaczy, aką wtedy znosiłem. Człowiek, do którego się zwróciłem, dodał, e Justine przyznała się już do winy. — Taki dowód —' zauważył — jest w tak oczywistym wypadku już prawie niepotrzebny, ale niemniej rad jestem, że tak się tało; bo istotnie nikt spośród naszych sędziów nie lubi skazywać zbrodniarza na podstawie dowodów poszlakowych, choćby roz strzygały sprawę bez najmniejszych nawet wątpliwości. Była to wiadomość dziwna i nieoczekiwana. Co to mogło zna czyć? Czy wzrok mój mnie oszukał? I czy rzeczywiście byłem a' tak szalony, za jakiego by mnie wszyscy mieli, gdybym ujawni przedmiot moich podejrzeń? Pospieszyłem zaraz z powrotem do domu. gdzie Elżbieta zaczęł; mnie gorączkowo wypytywać o rezultat wizyty. — Kuzynko! — odpowiedziałem. — Wydano taki wyrok, ją kiego się zapewne spodziewałaś. Wszyscy sędziowie wolą, żeb; raczej dziesięciu cierpiało niewinnie, niż żeby jeden winny wym knął się ręce sprawiedliwości. Ale ona przyznała się do winy. Dla biednej Elżbiety, która z taką wytrwałością broniła nie winności Justine, była to druzgocąca wiadomość. — Niestety! — wyrzekła. — Czy coś zdoła jeszcze kiedykol wiek przywrócić mi wiarę w dobroć ludzką? Justine, którą ko chałam i ceniłam jak własną siostrę — czy to możliwe, żeb] udawała ten niewinny uśmiech po to tylko, aby oszukać? Łagodni spojrzenie jej oczu zdawało się świadczyć tak pewnie, że jes niezdolna do jakiegokolwiek gwałtu lub podstępu, a przecież jed nak popełniła morderstwo. Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że biedna ofiara wyraził; życzenie, by mogła zobaczyć się z moją kuzynką. Ojciec wolałby żeby Elżbieta tam nie szła, ale powiedział, że pozostawia to do je rozstrzygnięcia, wedle jej własnej oceny i uczuć. — Tak — odrzekła na to Elżbieta — ja jednak pójdę, mimo żi jest winna. Ty zaś, Wiktorze, będziesz musiał mi towarzyszyć nie mogę bowiem iść sama. Myśl o tych odwiedzinach była dla mnie męką, ale nie mogłen odmówić. Weszliśmy do mrocznej celi więziennej i zobaczyliśmy w dru gim końcu Justine siedzącą ną wiązce słomy. Ręce miała skut< kajdanami, a głowę miała opartą na kolanach. Widząc, że wcho> dzimy, podniosła się. Gdy zaś pozostawiono nas samych, rzuciłi się Elżbiecie do stóp, płacząc gorzkimi łzami. Kuzynka równie: płakała. — Och, Justine! — powiedziała. — Dlaczego odbierasz mi moj; ostatnią pociechę? Polegałam na twojej niewinności, a chocia: i dotąd byłam bardzo nieszczęśliwa, to przeciż nie czułam się tał okropnie jak teraz. — Czyż więc i- wy wierzycie w to, że mogłabym być tak bardz( zepsuta i bezwstydna? Czy i wy przyłączacie się do moich nieprzyjaciół, aby mnie zgnieść i potępić jako morderczynię? — Łkania tamowały jej głos. — Powstań, moje biedne dziewczę — rzekła Elżbieta. — Ni« klękaj, skoroś jest niewinna. Ja nie należę do twoich nieprzyja- n ł. Wierzyłam tak długo w twoją niewinność, mimo wszelkich sorów i dowodów, dopóki nie dowiedziałam się, że ty sama żyłaś oświadczenie swojej winy. Teraz słyszę od ciebie, że to t fałszywa pogłoska. Możesz mi wierzyć, kochana 'Justine, że : nie zdoła zachwiać mojej wiary w ciebie nawet na chwilę, : jak tylko twoje własne przyznanie się do winy. — Przyznałam się, istotnie, ale to przyznanie się jest kłamst-m. Przyznałam się, aby otrzymać odpuszczenie grzechów, lecz az to kłamstwo ciąży mi bardziej na sercu niż wszystkie moje le grzechy. Niech Bóg na niebie mi przebaczy! Od czasu, kiedy stałam skazana, mój spowiednik nie dawał mi chwili spokoju; igle się odgrażał i groził, aż już niemal zaczęłam myśleć, że prawdę jestem tym potworem, za jakiego, mnie miał. Groził wyklęciem i ogniem piekielnym, jeśli do ostatka będę trwała swej zatwardziałości. Droga pani, nie miałam nikogo, kto by i dopomógł. Wszyscy patrzyli na mnie jak na coś nikczemnego, azanego na wieczną hańbę i zagładę. Cóż ja mogłam zrobić? złej godzinie podpisałam się pod kłamliwym oświadczeniem. teraz dopiero jestem naprawdę nieszczęśliwa. Przerwała na chwilę, zapłakana, a potem mówiła dalej: — Ze zgrozą myślałam o tym, moja słodka pani, iż uwierzysz to, że twoja Justine, którą twoja błogosławionej pamięci ciocia k zaszczytnie wynosiła i którą ty tak pokochałaś, jest stworze-em zdolnym do zbrodni, której nikt jak chyba tylko sam diabeł e mógł popełnić. Mój Williamie kochany! Najsłodsze niewinne :iecię! Już wkrótce zobaczę się z tobą w niebie, gdzie wszyscy jdziemy szczęśliwi. I to mnie tylko pociesza, kiedy pomyślę, ża ebawem będę musiała zginąć tak haniebną śmiercią. — Och, Justine! Przebacz mi, że nawet na jedną chwilę w cie-e zwiątpiłam. O, dlaczego się przyznawałaś? Lecz nie rozpaczaj, rogie dziecko. Nie lękaj się więcej. Rozgłoszę wszędzie, że jesteś Lewinna, i dowiodę twojej niewinności. Kamienne serca twoich Leprzyjaciół zmiękną przez moje łzy i modlitwy. Ty nie możesz mrzeć! Ty, towarzyszka moich zabaw, i towarzyszka mego'życia, 10ja siostra, ty masz zginąć na szafocie?! Nie! Nie! Nigdy bym ie przeżyła tak potwornego nieszczęścia. Justine żałośnie potrząsnęła głową. — Nie lękam się śmierci — rzekła — ten ból już mnie nie dot-nie. Bóg podnosi mnie z mej słabości i użycza mi sił do zniesie-ia tej najgorszej ostateczności. Smutny i pełen goryczy jest ten wiat, który opuszczam. I jeśli nie zapomnisz o mnie i będziesz lyśleć o mnie jako o kimś niesłusznie straconym, to bez żalu ędę oczekiwać swego losu. Ucz się ode mnie, droga pani, jak .ależy poddawać się bez szemrania woli nieba! W czasie tej rozmowy wycofałem się do jednego z kątów celi, ;dzie łatwiej mogłem ukryć okropne męki, jakie wstrząsały mą 73 duszą. Rozpacz! Któż by śmiał o tym mówić?!. Ta biedna ofiara która jutro miała przejść straszliwą granicę życia i śmierci, ni« odczuwała tak głęboko katuszy i goryczy, jakie szarpały me serce Zgrzytałem zębami i niemal na proch je miażdżyłem, wydając jęk który dobywał się z najskrytszych tajników mojej duszy. Justine wzdrygnęła się, a widząc, .że to byłem ja, zbliżyła się do mnie i rzekła: — Drogi panie, jak to życzliwie z twojej strony, że przyszedłeś mnie odwiedzić; ale ty nie wierzysz w to, panie, żebym była win-na; prawda? Nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. — Nie, Justine — powiedziała za mnie Elżbieta — on jest jeszcze bardziej przekonany o twojej niewinności, aniżeli ja byłam choćby nie tak dawno, bo nawet kiedy słyszał, że przyznałaś się do winy, nie dawał temu wiary. — Naprawdę serdecznie mu za to dziękuję. W tych ostatnich chwilach czuję najszczerszą wdzięczność wobec tych, którzy myślą o mnie z życzliwością. Jakże słodko jest pomyśleć, że inni wzruszają się losem takiej jak ja nieszczęśnicy! Przynajmniej połowa mojego nieszczęścia zostaje mi przez to odjęta. I teraz, kiedy ty, droga pani, i twój kuzyn uznajecie moją niewinność, czuję, że mogę umrzeć w pokoju. Tak ta biedna męczennica próbowała pocieszać siebie i innych. I rzeczywiście osiągnęła ten stan rezygnacji, jakiego pragnęła. Lecz ja, prawdziwy morderca, czułem jak ten robak, którego nic zabić nie może, wgryza się w moje wnętrzności, nie pozostawiając żadnej nadziei ani pocieszenia. Również Elżbieta była bardzo nieszczęśliwa i płakała, lecz były to łzy udręczonej niewinności, poT dobne do chmury, przez jasny księżyc przechodzącej, która na chwilę go przesłania, ale nigdy nie zaćmi jego blasku. Rozpacz i zwiątpienie wgryzły się do samego jądra mego serca; nosiłem w swej duszy piekło, którego ognia nic już nie mogło ugasić. Pozostawaliśmy u Justine przez kilka godzin. Elżbieta z największym tylko trudem mogła się od niej oderwać. — Jakżebym chciała umrzeć razem z tobą — wyrzekła — nie mogę dłużej żyć na tym nieszczęsnym świecie. Justine przybrała radosną minę, chociaż z trudnością hamowała gorzkie łzy. Przytuliwszy się do Elżbiety, powiedziała głosem na wpół stłumionym od wzruszenia: — Żegnaj mi, słodka pani, najdroższa Elżbieto, mój ukochany i jedyny przyjacielu! Oby nieba w swojej łaskawości zawsze cię chroniły i błogosławiły! Oby to było ostatnie nieszczęście, jakie przypadło tobie wycierpieć! Żyj dla siebie i dla innych i bądź szczęśliwa razem z nimi! Nazajutrz Justine już nie żyła. Pełne wzruszającej wymowności słowa Elżbiety nie zdołały poruszyć sędziów, uparcie przeświad- 74 duszą. Rozpacz! Któż by śmiał o tym mówić?!. Ta biedna ofiara, która jutro miała przejść straszliwą granicę życia i śmierci, nie odczuwała tak głęboko katuszy i goryczy, jakie szarpały me serce. Zgrzytałem zębami i niemal na proch je miażdżyłem, wydając jęk, który dobywał się z najskrytszych tajników mojej duszy. Justine wzdrygnęła się, a widząc, że to byłem ja, zbliżyła się do mnie i rzekła: — Drogi panie, jak to życzliwie z twojej strony, że przyszedłeś mnie odwiedzić; ale ty hie wierzysz w to, panie, żebym była winna, prawda? Nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. — Nie, Justine — powiedziała za mnie Elżbieta — on jest jeszcze bardziej przekonany o twojej niewinności, aniżeli ja byłam choćby nie tak dawno, bo nawet kiedy słyszał, że przyznałaś się do winy, nie dawał temu wiary. — Naprawdę serdecznie mu za to dziękuję. W tych ostatnich chwilach czuję najszczerszą wdzięczność wobec tych, którzy myślą o mnie z życzliwością. Jakże słodko jest pomyśleć, że inni wzruszają się losem takiej jak ja nieszczęśnicy! Przynajmniej połowa mojego nieszczęścia zostaje mi przez to odjęta. I teraz, kiedy ty, droga pani, i twój kuzyn uznajecie moją niewinność, czuję, że mogę umrzeć w pokoju. Tak ta biedna męczennica próbowała pocieszać siebie i innych. I rzeczywiście osiągnęła ten stan rezygnacji, jakiego pragnęła. Lecz ja, prawdziwy morderca, czułem jak ten robak, którego nic zabić nie może, wgryza się w moje wnętrzności, nie pozostawiając żadnej nadziei ani pocieszenia. Również Elżbieta była bardzo nieszczęśliwa i płakała, lecz były to łzy udręczonej niewinności, podobne do chmury, przez jasny księżyc przechodzącej, która na chwilę go przesłania, ale nigdy nie zaćmi jego blasku. Rozpacz i zwiątpienie wgryzły się do samego jądra mego serca; nosiłem w swej duszy piekło, którego ognia nic już nie mogło ugasić. Pozostawaliśmy u Justine przez kilka godzin. Elżbieta z największym tylko trudem mogła się od niej oderwać. — Jakżebym chciała umrzeć razem z tobą — wyrzekła — nie mogę dłużej żyć na tym nieszczęsnym świecie. Justine przybrała radosną minę, chociaż z trudnością hamowała gorzkie łzy. Przytuliwszy się do Elżbiety, powiedziała głosem na wpół stłumionym od wzruszenia: — Żegnaj mi, słodka pani, najdroższa Elżbieto, mój ukochany i jedyny przyjacielu! Oby nieba w swojej łaskawości zawsze cię chroniły i błogosławiły! Oby to było ostatnie nieszczęście, jakie przypadło tobie wycierpieć! Żyj dla siebie i dla innych i bądź szczęśliwa razem z nimi! Nazajutrz Justine już nie żyła. Pełne wzruszającej wymowności słowa Elżbiety nie zdołały poruszyć sędziów, uparcie przeświad- 74 :onych o zbrodniczości tej świątobliwej męczennicy. Moje pełne isj i i oburzenia apele były całkowicie wobec ich uporu stracone. iedy słyszałem ich.zimne odpowiedzi i widziałem nieczułe i bru-iłne rozumowanie tych ludzi, moje zamierzone zeznanie zamarło u na ustach. Słuchaliby mnie tylko jak szaleńca i bynajmniej ie odwołaliby wyroku wydanego przeciw mej nieszczęsniej ofie-le. Zginęła na szafocie jako morderczyni! Od tych katuszy, jakie dręczyły moją duszę, zwróciłem swe lyśli ku Elżbiecie, która tak głęboko, acz po- cichu znosiła swoje trapienie. To też było moje dzieło! A ciężkie zmartwienie ojca całe to spustoszenie w tym tak do niedawna pełnym szczęśliwości domu — to wszystko było dziełem moich po trzykroć prze-lętych rąk! Oto płaczecie, wy nieszczęśliwi, lecz to nie ostatnie ą dla was łzy! Niebawem znowu wzbiją się ku niebu wasze zaufane biadania i nieraz jeszcze rozbrzmiewać będzie echo waszych amentów! Frankenstein, wasz syn, wasz krewny, wasz dawny iruh, wasz ukochany i sercu najbliższy; on, który dla was odlałby każdą kroplę krwi i życia; który nie widzi ani nie odczuwa adnej radości, dopóki nie jest odzwierciedlona również w wa-zych ukochanych twarzach; który by was obsypał błogosławień-twami i całe życie oddał, by wam tylko służyć — oto on wzywa vas, byście płakali, byście wylewali nieprzebrane morze łez; szczęśliwy będzie, jeśli w ten sposób los bezlitosny pozwoli się ibłagać i jeśli zagłada zatrzyma się jeszcze, nim cisza grobu zakończy waszą żałość i męki! Tak oto przemawiał mój duch proroczy, kiedy targany zgry-sotą, grozą i rozpaczą widziałem, jak ci, których kochałem, daremnie biadali u grobu Williama i Justine, pierwszych nieszczęsnych-ofiar moich szatańskich sztuk. ROZDZIAŁ IX Dla umysłu ludzkiego nie ma nic bardziej bolesnego jak ter stan głuchego zastoju i bezsilnej pewności, który następuje pc krytycznym momencie napięcia uczuć spowodowanego przez szereg szybko po sobie następujących wypadków i który odbiera duszy zarówno nadzieję, jak i obawę. Justine umarła i odpoczywała, a ja żyłem nadal. Krew płynęła normalnie w moich żyłach. ale brzemię rozpaczy i zgryzoty uciskało moje serce i nic nie mogło go stamtąd usunąć. Sen uciekał mi z powiek i krążyłem dokoła jak duch potępieńczy, bo popełniłem czyny niesłychanie okropne i potworne, a jeszcze więcej, wiele więcej (wmawiałem sobie) kryło się ich w przyszłości. Lecz serce moje przepełniała życzliwość i umiłowanie cnoty. Rozpocząłem życie pełne najlepszych intencji i tęskniłem do momentu, kiedy mógłbym obrócić je w czyn i stać się użyteczną jednostką. Teraz to wszystko zostało unicestwione — zamiast spokoju sumienia, który pozwalałby mi patrzeć wstecz na mą przeszłość z uczuciem zadowolenia z siebie samego i stąd rokować sobie jak najlepsze nadzieje na przyszłość, szarpała mnie zgryzota i poczucie winy, co wtrącało mnie do istnego piekła najokropniejszych katuszy, jakich żaden język nie potrafi opisać. Ten stan umysłu działał niszcząco na moje zdrowie, którego po owym pierwszym wstrząsie, jakiego doznało, chyba już nigdy całkowicie nie odzyskałem. Unikałem każdej twarzy ludzkiej — wszelka oznaka radości lub uśmiech zadowolenia był dla mnie torturą. Moim jedynym pocieszeniem była samotność — głęboka, ciemna, śmiertelna samotność. Ojciec z prawdziwym bólem śledził tę zmianę, widoczną w moim usposobieniu i nawykach, i próbował za pomocą argumentów, które podsuwała mu świadomość-spokojnego sumienia i nieskazitelnego życia, natchnąć mnie męstwem i wzbudzić we mnie odwagę do rozproszenia tej ciemnej chmury wiszącej ciężko na moim umyśle. — Czy nie myślisz. Wiktorze — mówił — że ja także cierpię? Nikt nie mógł więcej 'kochać swego dziecka, jak ja kochałem twojego braciszka — łzy napłynęły mu do oczu, kiedy to mówił —ale czy nie jest naszym obowiązkiem jako tych, którzy pozostali przy życiu, żebyśmy wstrzymali się od pogłębiania niedoli naszych zmarłych przez okazywanie bezgranicznego smutku i strapienia? Jest to również obowiązkiem wobec siebie samego, 76 A ) przez nadmierny żal przeszkadzamy sobie w tym, by się otrzą-iąć i znowu zażywać radości, a nawet by wypełniać swoje co-ńenne powinności, bez czego nikomu nie godzi się żyć w spo- ¦eznośei ludzkiej. Rada ta, jakkolwiek dobra, nie dała się absolutnie zastosować ' moim wypadku. Bo ja bym pierwszy ukrywał swoje strapie-ie i pocieszał moich najbliższych, gdyby zgryzota nie dorzuciła Ne] goryczy, a nieustanny strach swego niepokoju do innych loich uczuć. Teraz mogłem odpowiedzieć ojcu tylko niemą roz-aczą w oczach i ukrywać się przed jego wzrokiem, jak tylko się alo. Mniej więcej w tym czasie usunęliśmy się do naszego domu v Belrive. Była to zmiana szczególnie dla mnie pożądana. Zamy-;anie bram regularnie o godzinie dziesiątej, co uniemożliwiało jozostawanie na jeziorze po tej godzinie, sprawiło, że nasz pobyt v obrębie murów- Genewy stał się dla mnie nader uciążliwy. Ceraz byłem wolny. Często, kiedy reszta rodziny udała się już na spoczynek nocny, wyciągałem łódź i spędzałem długie godziny na wodzie. Czasami,- nastawiwszy żagle, pozwoliłem nieść się przez wiatr, czasami zaś wiosłowałem na środek jeziora i puszczałem tódź wolno, by szła własnym kursem, a sam oddawałem się swym rozpaczliwym rozmyślaniom. Jak często kusiło mnie, gdy wszędzie dokoła zalegała cisza, a ja byłem jedyną niespokojną istotą, która krążyła bez celu w okolicy pełnej piękna i niebiańskiej ciszy —. jeśli wyłączyć przelatującego nietoperza albo żaby, których rażące a przerywane rechotanie było słychać tylko wtedy, gdy zbliżałem się do brzegu — często, powiadam, kusiło mnie, by rzucić się do tego skupionego w ciszy jeziora, tak żeby jego wody zamknęły się raz na zawsze nade mną oraz nad moją straszliwą niedolą. Ale zawsze powstrzymywała mnie myśl o mojej bohaterskiej i cierpiącej Elżbiecie, którą kochałem najczulszą miłością i której istnienie związane było nierozerwalnie z moim. Myślałem również o ojcu i pozostałym mi jeszcze bracie. Czyż miałem przez taką podłą dezercję zostawić ich bez opieki, zdanych na złość tego czarta, którego na nich wypuściłem? Płakałem gorzko w takich chwilach i gorąco pragnąłem, by pokój znowu zapanował w mojej duszy, nie dla siebie tego żądałem, ale by im udzielić pociechy i szczęśliwości. Lecz to było niemożliwe. Zgryzota zabijała wszelką nadzieję. Byłem sprawcą nieszczęść, których już nic nie odmieni, i żyłem w nieustannym strachu, żeby ten potwór, którego stworzyłem, nie popełnił jakiejś nowej okropności. Miałem jakieś niejasne uczucie, że to wszystko się jeszcze nie skończyło i że on popełni jeszcze jakąś niebywałą zbrodnię, która swoją potwornością usunie niemal zupełnie w cień pamięć tego, co już było. I wciąż jeszcze istniała podstawa do obaw, jak długo istniało cokolwiek, co było mi drogie. Odraza, 77 jaką czułem do tego "czarta, była wprost niepojęta. Na myśl o nim zgrzytałem zębami, oczy zapalały mi się dzikim płomieniem i życzyłem sobie gorąco, abym mógł zgasić to życie, którego tak nieopatrznie jemu użyczyłem. Na myśl o jego zbrodniach i szatańskiej złości wybuchałem najdzikszą nienawiścią i żądzą zemsty. Bez wahania odbyłbym pielgrzymkę na najwyższy szczyt Andów, gdybym potem mógł strącić go stamtąd w przepastną otchłań jego stromych zboczy. Chciałbym spotkać się z nim znowu, by wyładować na nim całą tę nagromadzoną we mnie odrazę i pomścić śmierć Williama i Justine. Nasz dom stał się domem żałoby. Te przerażające swoją potwornością wypadki poważnie nadszarpnęły zdrowie ojca. Elżbieta chodziła smutna i całkiem upadła na duchu. Nie znajdowała już żadnej przyjemności w swych zwykłych, codziennych zajęciach. Wszelka przyjemność wydawała jej się świętokradztwem wobec zmarłych. Sądziła wówczas, że wieczne strapienie i łzy — to najwłaściwszy trybut należny tym niewinnym istotom, których życie zostało tak okrutnie podcięte i zniszczone. Nie była już więcej tym szczęśliwym, beztroskim stworzeniem, które w swych dziewczęcych latach wędrowało ze mną po brzegach jeziora i rozmawiało, pełne zachwytu, o naszych planach na przyszłość. Teraz nawiedziło ją pierwsze z tych strapień, zsyłane nam przez los, by nas odzwyczajać od życia ziemskiego; jej słodki uśmiech przygasł też teraz pod jego bolesnym brzemieniem. — Kochany kuzynie — mówiła do mnie — kiedy wracam myślami do Justine Moritz, która musiała zginąć tak nędzną śmiercią, to nie widzę już świata i jego spraw takimi, jakimi mi się dawniej wydawały. Przedtem to wszystko, co na temat zepsucia i niesprawiedliwości czytałam w książkach lub słyszałam od innych, uważałam za-opowieści dawno przebrzmiałych czasów lub wyimaginowane, nie istniejące zło, a przynajmniej było to dla mnie zbyt dalekie i przemawiało raczej do mego rozumu niż do wyobraźni. Teraz jednak nieszczęście zwarzyło moje serce i ludzie ukazują się mym oczom jak potwory łaknące nawzajem swojej krwi. Ale jestem zbyt niesprawiedliwa.. Każdy był przekonany, że ta biedna dziewczyna była winna zbrodni; gdyby zaś naprawdę popełniła tę zbrodnię, za którą cierpiała, to oczywiście, byłaby najbardziej zdeprawowaną istotą, jaka kiedykolwiek żyła w społeczności ludzkiej. Dla kilku klejnotów zamordować syna swego dobroczyńcy i przyjaciela, dziecko, które pielęgnowała od urodzenia i które zdawała się kochać niby swoje własne! Nie mogłabym zgodzić się z tym, że kara śmierci dla jakiejkolwiek istoty ludzkiej jest rzeczą konieczną, ale na pewno uważałabym, że takie monstrum absolutnie zasługiwałoby na to, by je wykluczyć ze wspólnoty ludzkiej. Lecz ona była niewinna. Ja wiem, ja czuję, że była niewinna. Ty masz to samo przekonanie i to mnie pokrzepia. Niestety, 78 iktorze, jeżeli fałsz może aż tak upodobnić się do prawdy, to :ó? może być pewien swego szczęścia i nie bać się, by coś mu go e odebrało? Czuję, jak gdybym znajdowała się na skraju prze-łści, ku której zdążają tysiączne tłumy innych, usiłujących ze-:hnąć mnie do otchłani. William i Justine zostali zamordowani, morderca jest nieuchwytny; chodzi sobie po świecie i cieszy się olnością, a może nawet poważaniem. Ale nie zamieniłabym się takim nikczemnikiem, nawet gdybym ja sama została skazana, y ponieść karę na szafocie za te same zbrodnie. W najstraszliwszej udręce słuchałem tych wywodów. Bowiem i, choć nie w czynie, to przecież w efekcie byłem tym prawdzi-rym mordercą. Elżbieta czytała z mej twarzy, jakie przechodzi-;m męki i biorąc mnie serdecznie za rękę, rzekła: — Mój druhu najlepszy, ty musisz się uspokoić. Bóg jeden wie, ak głęboko dotknęły mnie te wypadki, ale ja nie jestem tak roz-taczliwie nieszczęśliwa jak ty. Na twarz twoją występuje wyraz akiejś ponurej rozpaczy, a czasami zemsty, że aż drżę ze strachu niepokoju o ciebie. Drogi Wiktorze, odpędź od siebie te ponure lamiętności. Pamiętaj o swoich najbliższych, których' masz wo-toło siebie, a którzy całą swoją nadzieję pokładają w tobie. Czyż-jyśmy stracili moc uszczęśliwiania ciebie? O Wiktorze! Dopóki ączy nas miłość, dopóki jesteśmy szczerzy jedno wobec drugiego, ;o tu, w tym kraju spokoju i piękna, twoim kraju rodzinnym, możemy zbierać owoce każdej pogodnej i błogosławionej chwili — cóż może zakłócić nasze ciche szczęście? Czyż słowa takie pochodzące od tej, którą sobie umiłowałem i ceniłem ponad wszelki inny dar fortuny, nie mogły wystarczyć, by odpędzić szatana, który czaił się w moim sercu? I nawet, jeszcze kiedy mówiła, przybliżyłem się do niej niby w panicznym strachu przed tym okropnym niszczycielem, żeby w tym samym momencie nie zjawił się i mnie jej na zawsze nie pozbawił. I tak ani czułe więzy przyjaźni, ani piękno ziemi czy nieba nie mogły wybawić mej duszy od bólu i cierpień — bo sama wymowa miłości była tutaj bezskuteczna. Zewsząd otaczała mnie nieprzenikniona chmura, przez którą nic dobroczynnego dotrzeć do mnie nie mogło. Zraniony jeleń, ciągnący ostatnim wysiłkiem swe omdlewające nogi ku nie nawiedzanym ostępom, by tam gasnącym wzrokiem patrzeć na strzałę, która go przebiła i od której kona — oto jest symbol, otom ja. Czasami znajdowałem dość siły, by stawić czoła tej czarnej rozpaczy, która mnie przytłaczała, innymi razy jednak żywiołowe namiętności szalejące w mej duszy doprowadzały mnie do tego, by w wysiłku fizycznym lub zmianie miejsca szukać choć jakiejś ulgi od uczuć napiętych do granic wytrzymałości. Właśnie też pod wpływem takiego wybuchu wypadłem raz całkiem nagle z domu i kierując swe kroki ku pobliskim dolinom alpejskim, chcia- 79 łem znaleźć we wspaniałym ogromie i wiekuistej ciszy tych niebiańskich okolic zapomnienie o sobie i o swych przelotnych, bo ludzkich, zmartwieniach. W wędrówce tej skierowałem się ku dolinie Chamounix *. Bywałem tam często w czasie moich lat dziecięcych. Sześć lat minęło od tego czasu — ja byłem rozbitkiem, ale nic nie zmieniło się w tych okolicach, tchnących dziewiczą dzikością i zda się wiecznie niezniszczalnych. Pierwszą część mej podróży odbyłem konno, później zaś, wynająłem muła, jako zwierzę trzymające się pewniej na nogach niż koń i najmniej narażone na potłuczenie się czy poważniejsze obrażenia na tych występach i wybojach. Pogoda była piękna — była to mniej więcej połowa sierpnia, to jest blisko dwa miesiące od śmierci Justine, tej nieszczęsnej, epokowej dla mnie daty, od której liczyłem dni mojej udręki. Czułem jednak, jak ciężar ugniatający mój umysł stawał się coraz lżejszy i mniej dokuczliwy, im głębiej zapuszczałem się w poszarpany wąwóz Arwy. Olbrzymie bloki skalne zwisające wszędzie nad przepastnymi głębiami, gdziekolwiek się obróciłem, głośny szum rzeki pieniącej się między skałami i towarzyszący mu zewsząd huk wodospadów — to wszystko mówiło o potędze tak wielkiej jak Wszechmoc — i wtedy opuścił mnie lęk i nie potrzebowałem uginać się przed żadną istotą mniej wszechmocną niż ta, która stworzyła żywioły, rozpostarte tutaj jej własną ręką w ich najstraszliwszej postaci. A przecież, im wyżej wstępowałem, tym bardziej jeszcze imponujący i zdumiewający charakter przybierała dolina. Ruiny zamków wiszących ponad przepaściami, sosnami zarosłe góry, rwące wody Arwy, malutkie chaty wyglądające tu i ówdzie spomiędzy drzew — to wszystko tworzyło szczególnie piękny widok. Lecz piękno jego podkreślał i podnosił potężny mur Alp, których białe i jaśniejące w słońcu piramidy i kopuły wznosiły się wysoko ponad wszystkim jako przynależne do innego świata, wspaniałe przybytki innych istot, innej rasy. Przeszedłem przez most w Pelissier, gdzie wąwóz utworzony przez rzekę roztworzył się przede mną, a wtedy zacząłem wspinać się po zboczu sterczącej nad nim góry. Niedługo potem zstępowałem w dolinę Chamounix. Dolina ta, choć sama w sobie nia jest tak piękna i malownicza jak dolina Servox, przez którą właśnie przeszedłem, budzi przecież uczucie wielkiego podziwu i wzniosłości. Wysokie i śniegiem pokryte góry stanowiły jej bezpośrednie granice, ale nie widziałem już tutaj żadnych zamków leżących w ruinie ani też urodzajnych pól. Olbrzymie lodowce schodziły na drogę. Słyszałem dudniący jak grzmot odgłos spadającej lawiny i widziałem biały tuman znaczący jej przejście. Mont Blanc, wspaniały, dostojny nad wszystko Mont Blanc, wznosił się * obecnie: Chamonix 80 spośród otaczających go obelisków, a jego kolosalna kopuła ogromem swym panowała nad całą doliną. Często w czasie tej podróży nachodziło mnie to łechtające, a dawno już zatracone uczucie beztroskiej przyjemności. Jakiś zakręt na drodze, jakiś nowy przedmiot, ukazujący się nagle oczom i znowu rozpoznany, przypominał mi minione lata, które kojarzyły się z beztroską swawolą dzieciństwa. Same wiatry szeptały uspokajającymi tonami, a macierzyńska natura przykazywała mi już więcej nie płakać. A potem ?nowu ten dobroczynny wpływ przestawał działać i wpadałem z powrotem w pęta mej udręki, nawet nie próbując uwolnić się od nieszczęsnych rozmyślań. Wtedy pobudzałem do szybszego marszu moje poczciwe zwierzę, pragnąc w ten sposób zapomnieć świata, mych obaw, a nade wszystko siebie samego — albo też bardziej rozpaczliwym odruchem zsiadałem z niego i rzucałem się na trawę, przygnieciony bezmiarem grozy i rozpaczy. Wreszcie dotarłem do wsi Chamounix. Nadzwyczajne zmęczenie, jakie zniosło tak ciało, jak i dusza, pociągnęło za sobą całkowite niemal wyczerpanie. Przez chwilę pozostawałem przy oknie, obserwując blade błyskawice igrające ponad szczytem Mont Blanc i wsłuchując się w szum rwącej Arwy, pędzącej tędy swoje hałaśliwe wody. Ten sam kojący dźwięk podziałał jak kołysanka na moje zbyt dojmujące uczucia — gdy przyłożyłem głowę do poduszki, sen objął mnie w posiadanie; czułem, jak nadchodził i błogosławiłem wielkiego dawcę zapomnienia. ROZDZIAŁ X Następny dzień spędziłem błądząc po dolinie. Stanąłem obok źródeł Arveironu, biorących swój początek w lodowcu, który wolno i nieznacznie zstępuje w dół ze szczytów gór, by zabarykadować sobą dolinę. Miałem przed oczyma spadziste zbocza masywnych gór. Białawe ściany lodowca sterczały nad moją głową. Kilka połamanych sosen rozrzuconych było dokoła, a uroczysta cisza," panująca w tej wspaniałej sali przyjęć cesarskiej Natury, przerywana była tylko przez szumiące fale potoku lub przez urwaną, spadającą skałę, dudniący grzmot lawiny albo przez rozlegający się wzdłuż całych gór huk pękających mas lodowych, które pod cichym działaniem niezmiennych praw nieustannie rozdzierały się i rozpadały, jak gdyby były tylko małą zabawką w rękach, olbrzyma. Te wspaniałe i imponujące widoki natury dawały mi największe zadowolenie, jakie zdolny byłem odczuć. Wynosiły mnie ponad wszelkie małostkowe uczucia, a chociaż nie usuwały mojej udręki, to przecież uśmierzały ją i uspokajały. W pewnym stopniu odwracały umysł mój od owych rozmyślań, które gnębiły mnie przez cały ubiegły miesiąc. Wieczorem udałem się na spoczynek, a we śnie niejako nadal towarzyszyły mi i użyczały pokrzepienia, wszystkie razem, te wspaniałe twory natury, które oglądałem w ciągu dnia. Zgromadziły się wokół mnie wszystkie — przeczysty śnieżnobiały wierzchołek góry, pobłysku-jący swym ostrym zrębem szczyt, sosnowe lasy i nagi, dziko poszarpany wąwóz, orzeł unoszący się wśród chmur — otoczyły mnie i przykazywały: pokój niech będzie z tobą. Gdzież się rozwiały, gdy rankiem otworzyłem oczy? To wszystko, co było natchnieniem dla duszy, uleciało wraz ze snem i czarna melancholia przytłaczała każdą myśl. Deszcz padał strumieniami, a. gęsta mgła zasnuła wierzchołki gór, tak że nawet lica tych potężnych przyjaciół nie mogłem rozeznać. Ale ja się przedrę przez ich mglistą zasłonę i odnajdę je w ich zachmur-nych kryjówkach. Cóż dla mnie znaczy deszcz i burza? Przyprowadzono mi aż do samych drzwi mojego muła i wyruszyłem, zdecydowany wspiąć się na szczyt Montanvert. Pamiętałem, jakie wrażenie na moim umyśle wywarł widok tego potężnego i ciągle posuwającego się lodowca, kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy. Napawał mnie wtedy najwznioślejszym zachwytem, użyczając skrzydeł mojej duszy i pozwalając jej wznieść się z tego ciemnego padołu ku światłu i radości. Zaiste, widok wszy- 82 stkiego, co w naturze posiada majestat wielkości i napawa uczuciem pokornego szacunku, zawsze uroczyście nastrajało mój umysł i sprawiało, że zapominałem o przemijających troskach tego życia. Postanowiłem pójść bez przewodnika, ponieważ znałem dobrze > prowadzącą na szczyt ścieżkę, a obecność drugiej osoby odebrałaby mi cały z.achwyt, z jakim bym oglądał ten samotny a wielki majestat góry, zawarty w jej widoku. Podejście jest strome, ale ścieżka jest tak wykuta, że wije się bez przerwy krótkimi skrętami, co umożliwia podejście po niemal prostopadłym zboczu góry. Jest to okolica straszliwie opustoszała. W niezliczonych wprost miejscach można zauważyć ślady przejścia lawiny zimowej według połamanych drzew oraz ich szczątków rozrzuconych po zi&ni. Niektóre są doszczętnie zniszczone, inne zaś pokładły się, zatrzymane przez skalne występy, albo położyły się w poprzek na innych drzewach. Podchodząc wyżej, napotyka się parowy śnieżne, przecinające ścieżkę, po których staczają się kamienie; jeden z tych parowów jest szczególnie niebezpieczny, ponieważ najlżejszy dźwięk, jak nawet głośno wymawiane słowa, wywołuje wstrząs powietrza wystarczający, by ściągnąć zagładę na głowę mówiącego. Sosny nie są ani wysokie, ani wybujałe; natomiast mają w sobie coś posępnego, co okolicy tej nadaje wygląd bardzo surowy. Spojrzałem na położoną niżej dolinę. Szeroko rozpościerające się mgły podnosiły się z przepływających przez nie wód i zwijały się grubymi wieńcami dokoła gór po przeciwnej stronie położonych, których wierzchołki chowały się w kłębowisku niejednolicie uformowanych chmur, gdy tymczasem deszcz lał się z czarnego nieba, pogłębiając to smutne wrażenie, jakie już otrzymałem z otaczających mnie zewsząd przedmiotów. Niestety! I cóż z tego, że człowiek może pochwalić się tym, iż posiada subtelne uczucia znacznie wyższego rzędu niż te, które obserwujemy u zwierząt, skoro to tylko bardziej komplikuje i utrudnia mu życie? Gdyby nasze podniety ograniczały się tylko do głodu, pragnienia i pożądania, moglibyśmy być niemal zupełnie wolni. Ale tak przez byle wiatr, co zawieje, czy byle słówko lub scenę, którą nam ono przywodzi, coś się w nas żywo porusza. Gdy śpimy — mara senna cały sen zatruje; Wstajemy — myśl natrętna splami dnia oblicze. I czy nasz umysł bystro przenika, pojmuje. Beztroscy, czy też mary pieścimy zwodnicze, Jednako — bo czy smutek, czy rozradowanie, Na drodze ich odejścia pustka jeszcze gości — Wczoraj człowieka jutrem jego się nie stanie, Bo nic nie może przetrwać krom samej zmienności!* * fragment wiersza P. B. Shelleya pt. Zmienność w przekładzie Henryka Zbierskiego (przyp. tłum.) v 83 Było już prawie południe, kiedy dotarłem do szczytu wzniesienia. Przez jakiś czas siedziałem na skale dominującej nad wielkim morzem lodu. Mgła przesłaniała otaczające góry. Niebawem lekki wietrzyk rozproszył chmurę i zacząłem schodzie na lodowiec. Powierzchnia jego jest bardzo nierówna, miejscami podnosząc się niby fale wzburzonego morza, miejscami zaś opadając nisko w dół, poprzerywana głęboko sięgającymi szczelinami. Pole lodowe ma niecałą milę szerokości, ale, by je przejść, musiałem zużyć blisko dwie godziny czasu. Góra po przeciwnej stronie jest nagą, bardzo stronią skałą. Z tej strony, gdzie właśnie stałem, Montanvert znajdował się dokładnie naprzeciw w odległości jednej mili, nad nim zaś wznosił się Mont Blanc, w całym swym straszliwym majestacie. Zatrzymałem się w zagłębieniu skały i wpatrywałem się w ten cudowny, zdumiewający widok. Morze' lub raczej szeroka rzeka lodu wiła się pomiędzy podległymi sobie górami, których nadziemskie szczyty nieledwie wisiały nad jego głębokościami. Moje serce, tak przedtem strapione, wezbrało jakimś dziwnym, niby radość, uczuciem. I zawołałem: —¦ Duchy wędrowne! Jeśli naprawdę wędrujecie, a nie chowacie się w swych ciasnych kryjówkach, użyczcie mi tej nieznacznej szczęśliwości albo zabierzcie mnie stąd jako swego towarzysza od radości tego życia. , Wyrzekłszy te słowa spostrzegłem nagle, w pewnym od siebie oddaleniu, postać człowieka, posuwającą się w moją stronę z nadludzką prędkością. Przeskakiwał lekko przez szczeliny i pęknięcia, między którymi ja sam musiałem poruszać się z wielką ostrożnością. W miarę jak się zbliżał, stawało się widoczne, że również wzrostem przekraczał miarę człowieka. Coś mnie zaniepokoiło — oczy moje zasnuły się mgłą i poczułem się bliski omdlenia. Ale zimny wiatr przewiewający przez góry' szybko ,mnie otrzeźwił. Zauważyłem, kiedy postać jeszcze'bardziej się przybliżyła (och, ten widok wstrętny i okropny!), że był to ten nikczemnik, którego stworzyłem. Porwała mnie straszliwa wściekłość i pełne wstrętu oburzenie — postanowiłem zaczekać na niego, aż nadejdzie, a następnie związać się z nim w śmiertelnych zapasach. I oto był już przede mną. Na twarzy jego malowało się gorzkie cierpienie, połączone ze zjadliwą pogardą, podczas gdy niesamowita brzydota tej twarzy czyniła ją zbyt potworną, by oczy ludzkie mogły ją oglądać. Ale ja nawet nie zwracałem na to uwagi. Wściekła nienawiść odebrała mi początkowo mowę, a kiedy ją odzyskałem, to tylko po to, by obrzucić go słowami wyrażającymi najwyższy wstręt i pogardę. — Szatanie! — wykrzyknąłem. — Masz jeszcze śmiałość zbliżać się do mnie? Nie boisz się srogiej zemsty, jaką ramię moje wymierzy twej nieszczęsnej głowie? Precz stąd, podły robaku! Albo lepiej zostań, żebym mógł cię. rozetrzeć w proch i w pyl! 84 I och! Żebym tak mógł w zamian za unicestwienie twojego istnienia przywrócić do życia te biedne ofiary, które tak iście po sza-tańsku zamordowałeś! , — Oczekiwałem takiego przyjęcia'— odparł na to demon, — Wszyscy ludzie nienawidzą tych, którzy cierpią nieszczęście. Jakżeż wtedy muszę być znienawidzony ja, który jestem większym nędarzem niż jakakolwiek żyjąca istota! A przecież ty, mój stwórca, gardzisz mną i odpychasz ze wstrętem od siebie swoje^ własne stworzenie, z którym łączą cię więzy nie dające się rozwiązać inaczej jak tylko przez to, że jeden z nas zginie. Dążysz do tego, by mnie zabić. Jak śmiesz igrać w ten sposób z życiem! Spełnij swój obowiązek względem mnie, a ja spełnię swój wobec ciebie i reszty ludzkości. Jeśli zastosujesz się do moich warunków, zostawię ciebie i innych w spokoju, lecz jeśli odmówisz, będę rzucał w gardziel śmierci ofiary spośród twoich bliskich, az nasycę się ich krwią. — Ohydny potworze! Ty czarcie wcielony! Męki piekielne zbyt łagodną byłyby karą za twoje zbrodnie. Szatański nikczemniku, zarzucasz mi to, że cię stworzyłem; chodź więc, niech zgaszę tę iskrę,.którą tak lekkomyślnie tchnąłem w twoje ciało. Nie posiadałem się wprost z wściekłości. Skoczyłem na niego za popędem wszystkich tych uczuć, jakie potrafią uzbroić jedną istotę przeciwko istnieniu drugiej. Z łatwością uskoczył przede mną i powiedział: — Uspokój się! Błagam cię, wysłuchaj mnie, zanim wylejesz swoją nienawiść na głowę oddanego ci sługi. Czy nie dość już wycierpiałem, że chcesz tak koniecznie pogorszyć mą dolę nieszczęsną? Bo życie, choć dla mnie może być tylko wielokroć pomnożoną męczarnią, jest mi drogie i będę go bronił. Nie zapomnij, że stworzyłeś mnie potężniejszym od siebie — wzrost mój góruje nad twoim, moje członki są bardziej zwinne. Ale nie dam się skusić — nie będę się tobie sprzeciwiał. Jestem twoją własnością; będę łagodny i potulny wobec mojego naturalnego pana i mojego króla, jeśli i ty zrobisz, co do ciebie należy,-i spełnisz swoją względem mnie powinność. O Frankensteinie, dlaczego jesteś sprawiedliwy dla innych, a tylko mnie, który więcej niż ktokolwiek inny ma prawo oczekiwać od ciebie dobrodziejstwa twojej prawości, a nawet litości i serdecznego zrozumienia, w ien sposób .poniewierasz? Nie zapominaj, że to ty mnie stworzyłeś i że powinienem być twoim Adamem, a tymczasem jestem raczej upadłym aniołem, którego pozbawiłeś wszelkiej radości, choć nie popełniłem żadnego przestępstwa. Gdziekolwiek się rozejrzę, wszędzie widzę szczęście, a tylko mnie jednemu jest ono wzbronione. Byłem dobry i życzliwie usposobiony, nędza zrobiła ze mnie czarta. Uczyń mnie szczęśliwym, a będę znowu porządną istotą. — Idź precz ode mnie! Nie chcę nic słyszeć od ciebie. Nie 85 możemy mieć ze sobą nic wspólnego, jesteśmy wrogami. Odejdź ode mnie, albo spróbujmy naszych sił w śmiertelnej walce, w której jeden z nas musi zginąć. — Czy już nic nie zdoła cię wzruszyć? Czy żadne prośby nie pomogą, byś przychylniejszym okiem spojrzał na swoje własne dzieło, które błaga o twą dobroć i współczucie? Chciej mi wierzyć, Frankensteinie, ja byłem najżyczliwiej usposobiony — moja dusza płonęła żarem miłości i wszelkich uczuć, jakie przysto-ją człowiekowi, ale czyż nie jestem sam, okropnie sam? Ty, mój twórca, czujesz do mnie wstręt; czego zaś mogę oczekiwać od twoich bliźnich, którzy nic mi nie są winni? Odpychają mnie od siebie ze wzgardą i nienawiścią. Nie nawiedzane przez nikogo góry i straszliwe monotonne lodowce są moim schronieniem. Wędrowałem tu przez szereg dni. Mieszkaniem dla mnie są lodowe jaskinie, bo tylko dla mnie nie są one groźne i tylko dlatego nikt mi ich nie zazdrości. I oto wołam do tych pustych okolic, bo one życzliwsze mi są niż twoi bliźni. Gdyby ludzie wiedzieli o moim istnieniu, to zrobiliby to samo co ty i ruszyliby zbrojnie, aby mnie zniszczyć. Czy nie powinienem zatem nienawidzić tych, którzy z takim wstrętem mnie od siebie odpychają? Dla moich wrogów nie będę miał pardonu. Jestem nędznikiem i oni muszą podzielić moją nędzną egzystencję. A przecież jest w twojej mocy, byś mi to wszystko wynagrodził, ich zaś uwolnił od straszliwej klęski, i tylko od ciebie to zależy, a klęska ta może stać się tak ogromna, że nie tylko ty i twoja rodzina, ale inni też będą ginęli tysiącami, pochłonięci wściekłym wirem jej krwawego rozpętania. Niechaj poruszy się w tobie współczucie i nie pogardzaj mną więcej. Posłuchaj, ćo mam do powiedzenia. Wysłuchawszy Wszystkiego, poniechaj mnie albo też ulituj się nade mną, według tego, na co w oczach twoich będę zasługiwał. Ale wysłuchaj mnie. Przecież nawet przestępcom, choć zbroczyli się we krwi, wolno według praw ludzkich przemawiać we własnej obronie, zanim zapadnie na nich wyrok skazujący. Posłuchaj mnie, Frankensteinie. Oskarżasz mnie o morderstwo,, a ty sam chciałbyś ze spokojnym sumieniem zgładzić istotę, którą stworzyłeś. O, chwała nieśmiertelnej sprawiedliwości człowieka! Lecz ja nie proszę, abyś mnie oszczędzał — ja tylko proszę, abyś mnie wysłuchał, a potem, jeśli możesz i jeśli zechcesz, wolno ci będzie zniszczyć dzieło swoich własnych rąk. — Po co — odrzekłem — przywołujesz mej pamięci okoliczności, na myśl o których wstrząsam się od grozy, bo to ja przecież byłem tym nieszczęsnym źródłem i sprawcą. Przeklęty niech będzie dzień, szatanie wstrętny, w którym po raz pierwszy ujrzałeś światło dzienne! Przeklęte niech będą (choć siebie samego przeklinam) te ręce, które cię stworzyły! Niepodobna wyrazić tej okropności, w jakiej się dusza moja przez ciebie znalazła. Spra- 86 Wiłeś tyle, że nie potrafię już rozeznać, czy jestem wobec ciebie sprawiedliwy, czy nie. Idź precz ode mnie i uwolnij mnie od swojego wstrętnego widoku! — Niech więc w ten sposób zakryję go przed tobą, mój stwórco — powiedział, kładąc mi na oczy swe znienawidzone ręce, które gwałtownym ruchem odrzuciłem od siebie — w ten sposób odejmuję twym oczom ten wstrętny widok. A przecież mimo wszystko możesz mnie wysłuchać i użyczyć mi trochę współczucia. Na cnoty, które kiedyś posiadałem — żądam (tego od ciebie. Wysłuchaj mojej opowieści; ponieważ zaś jest dziwna i długa, a twoje wrażliwe ciało nie zniosłoby długo niskiej temperatury, jaka w tym miejscu panuje, pójdźmy do chaty na górze. Słońce jest jeszcze wysoko na niebie; zanim zejdzie znowu na dół, by schować się za tamtymi przepaściami wśród śniegów i świecić na innym świecie, opowieść moja będzie już skończona i wtedy będziesz mógł postanowić. Od ciebie tylko zależy, czy na zawsze opuszczę siedliska ludzkie i prowadzić będę nieszkodliwe życie, czy też stanę się plagą twojej ludzkości i sprawcą twej niechybnej zguby. To powiedziawszy, ruszył naprzód poprzez lód, a ja za nim. Serce moje było wzburzone, lecz usta pozostały nieme. Po drodze jednak rozważałem sobie argumenty, których użył w rozmowie, i postanowiłem choćby wysłuchać jego opowieści. Częściowo powodowała mną ciekawość, a współczucie ostatecznie wpłynęło na moją decyzję. Byłem wciąż dotąd przekonany, że to on zamordował mego brata, i chciałem koniecznie usłyszeć potwierdzenie lub zaprzeczenie tego przypuszczenia: I dopiero teraz zacząłem też rozumieć, jakie były obowiązki stwórcy względem swego stworzenia, i że najpierw powinienem stworzyć mu warunki do szczęścia, a potem dopiero uskarżać się na jego niegodzi-wość. Motywy te skłoniły mnie do zastosowania się do jego żądania. Przeprawiliśmy się więc przez lód i wspięliśmy się na leżącą naprzeciw skałę. Powietrze było zimne i zaczął padać deszcz. Weszliśmy do chaty — czart z miną promieniejącą szczęściem, ja zaś z ciężkim sercem i w przybitym nastroju. Ale zgodziłem się na jego prośbę, więc musiałem słuchać. Usiadłem też przy ogniu, który mój wstrętny towarzysz zaraz rozniecił. Tak oto rozpoczął swe opowiadanie. ROZDZIAŁ XI Bardzo trudno przychodzi mi przypomnieć sobie pierwsze początki mego istnienia — wszystkie wypadki z tego okresu wydają mi się bardzo niewyraźne i pomieszane ze sobą. Opanowały mnie jakieś dziwne, wielorakie wrażenia — równocześnie widziałem, czułem, słyszałem i odczuwałem zapachy; i naprawdę długo potrwało, zanim nauczyłem się rozróżniać działanie poszczególnych zmysłów. Stopniowo, pamiętam, silniejsze światło podrażniło moje nerwy, tak że byłem zmuszony zamknąć oczy. Wtedy otoczyły mnie ciemności, co mnie zaniepokoiło, lecz nie trwało to długo, bo widocznie otworzyłem oczy, jak teraz to przypuszczam, i znowu zrobiło się jasno. Chodziłem dokoła, a potem, zdaje się, zeszedłem gdzieś na dół. Ale zaraz zauważyłem pewną zmianę w moich wrażeniach. Przedtem otaczały mnie tylko ciemne, słabo zarysowane przedmioty, których nie mogłem dokładnie rozeznać ani wzrokiem, ani dotykiem. Teraz jednak stwierdziłem, że mogłem poruszać się zupełnie swobodnie i że jeśli były jakieś przeszkody, to mogłem je z łatwością omijać lub nad nimi przechodzić. Światło raziło mnie coraz bardziej, a ponieważ chodzenie nadmiernie mnie rozgrzewało i z kolei męczyło, wyszukałem sobie miejsce, gdzie mogłem znaleźć cień. Miejscem tym był las w pobliżu Ingolstadt. Tutaj położyłem się zmęczony nad brzegiem strumyka i wypoczywałem. Ale niebawem zaczął mi dokuczać głód i pragnienie, co wyrwało mnie ze stanu półuśpienia, w jakim się znajdowałem. Zjadłem kilka jagód, które wisiały na drzewie lub też leżały na ziemi. Pragnienie ugasiłem wodą ze strumyka. Potem znowu się położyłem i wkrótce zapadłem w sen. Kiedy się obudziłem, było ciemno i zimno. Niejako instynktownie poczułem strach przed tym, że jestem taki opuszczony. Zanim wyszedłem z twojego mieszkania, okryłem się jakimś odzieniem, bo już wtedy odczuwałem zimno. Ale nie było to wystarczające zabezpieczenie przed chłodną rosą nocną. Biedny byłem, bezradny i nieszczęśliwy. Nic nie wiedziałem, niczego nie znałem. Ale czując, jak ból napiera na mnie ze wszystkich stron, usiadłem i zacząłem płakać. ' Po niedługim czasie jakieś delikatne światło pojawiło się na niebie. Zjawisko to wywołało we mnie jakieś dziwnie przyjemne uczucie. Zerwałem się i spojrzałem w tę stronę. Jakiś świetlisty kształt wyłonił się ponad drzewami. Przypatrywałem mu 83 się ze swoistym uczuciem podziwu. Posuwał się bardzo wolno, ale oświetlał mi drogę. Wyruszyłem więc dalej, by poszukać znowu jagód. Wciąż jeszcze czułem zimno, aż naraz pod jednym drzewem znalazłem bardzo wielkie okrycie. Zaraz się też okryłem i usiadłem na ziemi. .W głowie mojej nie jawiły się żadne konkretne myśli — wszystko było takie pomieszane. Odczuwałem wrażenie światła i ciemności oraz głód i pragnienie. Niezliczone dźwięki dzwoniły mi w uszach, a ze wszystkich stron witały mnie zapraszająco przeróżne zapachy. Jedynym przedmiotem, który mogłem wyróżnić, był jaśniejący księżyc. I w nim utkwiłem zachwycone oczy. Szereg dni i nocy minęło na przemian i jasne oko nocy znacznie się zmniejszyło, kiedy zacząłem odróżniać od siebie poszczególne wrażenia. Stopniowo doszedłem do tego, że widziałem wyraźnie czysty strumień, który dostarczał mi napoju, i drzewa, które swymi liśćmi użyczały mi cienia. Jakaż była moja radość, kiedy pojąłem po raz pierwszy, że przyjemny dźwięk, witający często moje uszy, pochodził z gardeł drobnych uskrzydlonych stworzeń, które nierzadko przesłaniały światło moim oczom. Zacząłem też z coraz większą dokładnością ustalać otaczające mnie kształty i dostrzegać granice tego jasnego sklepienia światła, jakie roztaczało się nade mną. Czasami próbowałem naśladować miłe pienia ptaków, ale nie byłem do tego zdolny. Czasami chciałem wyrazić swoje uczucia na swój własny sposób, ale surowe i nieartykułowane dźwięki, jakie wydobywały się ze mnie, przerażały mnie i musiałem czym prędzej zamilknąć. Księżyc znikł z nocnego nieba, a potem znowu pokazał się w zmniejszonej postaci, a ja wciąż jeszcze pozostawałem w lesie. Moje wrażenia zmysłowe już się tymczasem zróżnicowały, a umysł mój przyjmował z każdym dniem coraz to dalsze pojęcia. Moje oczy przyzwyczaiły się do światła i zaczęły widzieć przedmioty według ich właściwego kształtu. Odróżniałem owada od zioła, a stopniowo również zioło od zioła. Stwierdziłem, że wróbel wydaje tylko krzykliwy wrzask, podczas gdy kos i drozd wydają tony pełne słodyczy i powabu. Pewnego dnia, gdy zimno już mi porządnie dokuczyło, natrafiłem na ognisko pozostawione przez jakichś włóczących się żebraków. Jakżeż się cieszyłem, kiedy poczułem jego miłe ciepło. W swej radości wsunąłem rękę w żarzące się zgliszcza, ale z okrzykiem bólu szybko ją cofnąłem. Jakie to dziwne, pomyślałem, żeby ta sama przyczyna mogła wywołać tak przeciwne skutki! Zbadałem palący się materiał i ku swej radości stwierdziłem, że stanowiło go drzewo. Zebrałem prędko kilka gałęzi; ale były wilgotne i nie chciały się palić. Bardzo się tym zmartwiłem i siedziałem bez ruchu, obserwując działanie ognia. Tymczasem mokre drzewo, które położyłem blisko żaru, wysuszyło się 89 i samo zajęło się płomieniem. To mnie zastanowiło. Dotykając ręką poszczególnych gałęzi, poznałem przyczynę tego zjawiska i zaraz też nazbierałem wielką ilość drzewa, żeby je posuszyć i zapewnić sobie obfity zapas ognia. Gdy zapadła noc i przyniosła z sobą sen, bałem się okropnie, żeby moje ognisko mi w tym czasie nie wygasło. Zakryłem je starannie suchym drzewem i liśćmi, a na to nałożyłem wilgotnych gałęzi. Następnie rozłożywszy na ziemi swój płaszcz, położyłem się i zapadłem w sen. Obudziłem się dopiero rano. Moją pierwszą troską było oczywiście, zajrzeć do ogniska. Odkryłem je z wierzchu, a łagodny wietrzyk rozdmuchał je szybko, tak że buchnęło płomieniem. Zaobserwowałem również i to zjawisko i skleciłem z gałęzi coś w rodzaju wachlarza, którym ożywiałem znowu żar, gdy zaczął przygasać. Po zapadnięciu nocy stwierdziłem z przyjemnością, że ogień dawał nie tylko żar, ale również światło. Stwierdziłem też, jak użyteczne dla mnie było odkrycie tego żywiołu również pod względem mojego wyżywienia. Zauważyłem mianowicie, że trochę odpadków, jakie pozostawili ci wędrownicy, upiekło się i miało o wiele przyjemniejszy smak niż jagody, które pozbierałem z drzew. Próbowałem więc przyrządzić swoje pożywienie w ten sposób, kładąc je na rozżarzone zgliszcza. Stwierdziłem, że jagody zniszczyły się; ale orzechy i korzenie dzięki tym zabiegom znacznie zyskały. Z żywnościią jednak było bardzo ^kąpo. Nieraz cały dzień schodził mi na daremnym poszukiwaniu, by znaleźć choćby kilka żołędzi dla uśmierzenia dręczącego mnie głodu. Wobec tej sytuacji zdecydowałem się opuścić miejsce, które tak długo zamieszkiwałem, i znalaźć inne, gdzie te niewielkie potrzeby, jakich wymagało moje ciało, mógłbym łatwiej zaspokoić. Wybierając się na tę wędrówkę, biadałem okropnie nad nieuniknioną stratą ogniska, które zdobyłem przez przypadek, a którego nie umiałem w żaden sposób odtworzyć. Poświęciłem kilka godzin na rozważenie tej nader poważnej trudności. Ale musiałem poniechać wszelkich prób, bo tak czy owak nie mogłem temu zaradzić. Okrywszy się więc szczelnie swoim płaszczem, ruszyłem przez las w kierunku zachodzącego słońca. Wędrowałem tak przez trzy dni, aż w końcu natrafiłem na otwarty krajobraz. Wielki śnieg spadł ubiegłej nocy i pola były pokryte jednolitą bielą. Widok był rozpaczliwy. Niebawem poczułem też, że nogi zaczynają mi marznąć od zimnej, wilgotnej substancji, pokrywającej ziemię. Była mniej więcej godzina siódma rano. Myślałem tylko o tym, by zdobyć gdzieś żywność i schronienie. Wreszcie zauważyłem małą chatkę na niewielkim wzniesieniu, zbudowaną niewątpliwie dla wygody jakiegoś pastucha. Był to widok zupełnie dla mnie nowy. Z wielką też ciekawością oglądałem budynek. Znajdując drzwi otwarte wszedłem do wnętrza. Był w niej jakiś stary i samo zajęło się płomieniem. To mnie zastanowiło. Dotykając ręką poszczególnych gałęzi, poznałem przyczynę tego zjawiska i zaraz też nazbierałem wielką ilość drzewa, żeby je posuszyć i zapewnić sobie obfity zapas ognia. Gdy zapadła noc i przyniosła z sobą sen, bałem się okropnie, żeby moje ognisko mi w tym czasie nie wygasło. Zakryłem je starannie suchym drzewem i liśćmi, a na to nałożyłem wilgotnych gałęzi. Następnie rozłożywszy na ziemi swój płaszcz, położyłem się i zapadłem w sen. Obudziłem się dopiero rano. Moją pierwszą troską było oczywiście, zajrzeć do ogniska. Odkryłem je z wierzchu, a łagodny wietrzyk rozdmuchał je szybko, tak że buchnęło płomieniem. Zaobserwowałem również i to zjawisko i skleciłem z gałęzi coś w rodzaju wachlarza, którym ożywiałem znowu żar, gdy zaczął przygasać. Po zapadnięciu nocy stwierdziłem z przyjemnością, że ogień dawał nie tylko żar, ale również światło. Stwierdziłem też, jak użyteczne dla mnie było odkrycie tego żywiołu również pod względem mojego wyżywienia. Zauważyłem mianowicie, że trochę odpadków, jakie pozostawili ci wędrownicy, upiekło się i miało o wiele przyjemniejszy smak niż jagody, które pozbierałem z drzew. Próbowałem więc przyrządzić swoje pożywienie w ten sposób, kładąc je na rozżarzone zgliszcza. Stwierdziłem, że jagody zniszczyły się; ale orzechy i korzenie dzięki tym zabiegom znacznie zyskały. Z żywnością jednak było bardzo -ąkąpo. Nieraz cały dzień schodził mi na daremnym poszukiwaniu, by znaleźć choćby kilka żołędzi dla uśmierzenia dręczącego mnie głodu. Wobec tej sytuacji zdecydowałem się opuścić miejsce, które tak długo zamieszkiwałem, i znalaźć inne, gdzie te niewielkie potrzeby, jakich wymagało moje ciało, mógłbym łatwiej zaspokoić. Wybierając się na tę wędrówkę, biadałem okropnie nad nieuniknioną stratą ogniska, które zdobyłem przez przypadek, a którego nie umiałem w żaden sposób odtworzyć. Poświęciłem kilka godzin na rozważenie tej nader poważnej trudności. Ale musiałem poniechać wszelkich prób, bo tak czy owak nie mogłem temu zaradzić. Okrywszy się więc szczelnie swoim płaszczem, ruszyłem przez las w kierunku zachodzącego słońca. Wędrowałem tak przez trzy dni, aż w końcu natrafiłem na otwarty krajobraz. Wielki śnieg spadł ubiegłej nocy i pola były pokryte jednolitą bielą. Widok był rozpaczliwy. Niebawem poczułem też, że nogi zaczynają mi marznąć od zimnej, wilgotnej substancji, pokrywającej ziemię. Była mniej więcej godzina siódma rano. Myślałem tylko o tym, by zdobyć gdzieś żywność i schronienie. Wreszcie zauważyłem małą chatkę na niewielkim wzniesieniu, zbudowaną niewątpliwie dla wygody jakiegoś pastucha. Był to widok zupełnie dla mnie nowy. Z wielką też ciekawością oglądałem budynek. Znajdując drzwi otwarte wszedłem do wnętrza. Był w niej jakiś stary 90 człowiek, siedzący przy ognisku, na którym przyrządzał sobie śniadanie. Słysząc jakieś szmery, obrócił się, ale zobaczywszy mnie, z głośnym okrzykiem wybiegł z chaty i pędził dalej z prędkością, jakiej trudno było się spodziewać po jego wycieńczonym organizmie. Człowiek ten zarówno swoim wyglądem, różniącym się od wszystkiego, co dotychczas widziałem, jak i swoją ucieczką, do pewnego stopnia mnie zaskoczył. AJe całą moją uwagę pochłaniała teraz chata, przedmiot wielkiego dla mnie zachwytu: ani śnieg, ani deszcz nie mógł się tutaj przedostać, ziemia była sucha, przedstawiała więc dla mnie tak wspaniałe i boskie schronienie, jakim pandemonium wydawało się demonom piekielnym po cierpieniach w jeziorze płomieni. Pożerałem chciwie resztki śniadania pastucha, które składało się z chleba, sera, mleka i wina; to ostatnie jednak nie smakowało mi. Następnie, znużony tymi wszystkim trudami, położyłem się na słomie i zasnąłem. - - . Było południe, gdy znowu otworzyłem oczy. Znęcony przez słońce, świecące jasno na białą ziemię, postanowiłem ruszyć w dalszą drogę. Włożywszy w znalezioną na miejscu torbę to, co jeszcze zostało z zapasów śniadaniowych wieśniaka, maszerowałem kilka godzin przez pola, aż dopiero o zachodzie słońca doszedłem do jakiejś wsi. Jak to cudownie wyglądało! Chaty, potem schludniejsze od nich zagrody i okazałe domy po kolei wywoływały mój podziw. Ale widok warzywa, w ogrodach oraz mleka i sera, wystawionego w oknach niektórych chat, zaczął korcić mój apetyt. Wszedłem do jednej, która wydawała mi się lepsza, ale ledwie postawiłem w drzwiach nogę, dzieci podniosły wielki krzyk, a jedna z kobiet zemdlała. Ruszyła się cała wieś: niektórzy uciekali, inni atakowali mnie, aż potłuczony boleśnie od kamieni i wszelkiego rodzaju innych pocisków, wyrwałem się na otwarte pole i pełen przerażenia poszukałem sobie schronienia w niskiej szopie, zupełnie ogołoconej i robiącej bardzo nędzne wrażenie po tych pałacach, które oglądałem we wsi. Szopa ta łączyła się jednak z chatą o całkiem schludnym i przyjemnym wyglądzie. Wszakże po tym ostatnim doświadczeniu, za które musiałem tak drogo zapłacić, nie śmiałem do niej wchodzić. Szopa, w której się schroniłem, była tak niska, że z ledwością mogłem siedzieć w niej zupełnie prosto. Ziemia jednak, tworząca tu podłogę, nie była wyłożona żadnym drzewem, ale za to była sucha; i chociaż wiatr wchodził do niej przez niezliczone szpary, było to dla mnie przyjemne schronienie przed śniegiem i deszczem. Tutaj się zatem schroniłem i położyłem się szczęśliwy, że znalazłem choć tylko kiepską osłonę przed srogością zimowego klimatu, a jeszcze więcej przed barbarzyństwem człowieka. O samym świcie wyczołgałem się z mojej nory, by przyjrzeć eię przytykającej do niej chacie i by zbadać, czy mogę pozostać 91 w tym wynalezionym przez siebie mieszkaniu." Szopa przystawiona była do tylnej ściany chaty, a ze stron nie zastawionych otaczał ją patyk dla świń i mały staw z czystą wodą. Jedna część była zupełnie odsłonięta i tędy też się wczołgałem. Teraz jednak zakryłem każdą szczelinę,, przez którą można by mnie zauważyć, kamieniami i drzewem, lecz w taki sposób, żebym mógł je bez trudu przed każdym swoim wyjściem usuwać, Jedyny dostęp światła był od strony patyka, ale to mi wystarczało. Urządziwszy sobie w ten sposób mieszkanie i wyłożywszy podłogę słomą, cofnąłem się do środka; zobaczyłem bowiem w pewnej odległości postać człowieka, a zbyt dobrze pamiętałem, jak mnie potraktowano ubiegłego wieczoru, by zdać się na jego łf.s-kę. Przedtem jednak zapewniłem sobie utrzymanie na cały dzień, zaopatrując się w bochenek ciężkiego chleba, który skradłem, i kubek, z którego mogłem pić o wiele wygodniej niż z ręki; miałem zaś pod dostatkiem czystej wody ze-stawu obok mojego schronienia. Podłoga była nieco podniesiona, dzięki czemu utrzymywała się w idealnie suchym stanie, bezpośrednie zaś sąsiedztwo komina przylegającej chaty czyniło je znośnie ciepłym. Będąc tak zaopatrzony, postanowiłem zamieszkać w tej szopie na stałe, dopóki nie zdarzyłoby się coś, co zmusiłoby mnie do zmiany tego postanowienia. Naprawdę, był to raj w porównaniu z moim poprzednim miejscem zamieszkania: pustym, gołym lasem, ociekającymi od deszczu gałęziami i wilgotną ziemią. Z przyjemnością zjadłem swoje śniadanie i już miałem wyjąć deskę, by sięgnąć po trochę wody, kiedy usłyszałem czyjeś kroki; popatrzyłem przez małą szczelinę i zobaczyłem młode stworzenie, z wiadrem na głowie, przechodzące przed moją szopą. Była to młodziutka dziewczyna, o łagodnych ruchach, zupełnie niepodobna do owych kobiet, które widziałem w zagrodach, czy służących pracujących na gospodarstwach. Była jednak ubogo ubrana: prosta, niebieska spódniczka i lniana kurtka stanowiły cały jej strój; włosy miała uplecione, lecz niczym ńie przyozdobione; twarz miała wyraz cierpliwie znoszonego smutku. Znikła mi zaraz z oczu, ale mniej więcej w przeciągu kwadransa wróciła, niosąc znowu wiadro, teraz częściowo napełnione mlekiem. Kiedy tak szła, zapełnię swobodnie, jak gdyby nie niosła żadnego ciężaru, spotkała młodego mężczyznę, na którego twarzy malowało się głębokie przygnębienie. Wymówiwszy kilka wyrazów z melancholijną miną, zdjął jej wiadro z głowy i zaniósł je sam do chaty. Dziewczyna poszła za nim, po czym oboje zniknęli. Zaraz potem zobaczyłem znowu młodego mężczyznę, jak niosąc w ręku jakieś narzędzia szedł przez pole znajdujące się za chatą. Dziewczyna również krzątała się przy pracy, czasami w domu, czasami na podwórzu. Rozglądając się dokładniej po swoim mieszkaniu, zauważyłem, 62 że jedno z okien chaty zajmowało dawniej część ściany, ale teraz, w miejsce szyb, zabite było deskami. W jednym miejscu była mała, prawie niedostrzegalna szpara, wystarczająca jednak, by oko mogło patrzeć do wnętrza. Przez szparę tę mogłem zobaczyć małą izbę, pobielaną i czyściutką, ale bardzo skąpo umeblowaną. W jednym rogu, blisko kominka, siedział jakiś starzec, z głową opartą na rękach, w pozie wyrażającej rozpacz. Młoda dziewczyna zajmowała się robieniem porządków w chacie, wkrótce jednak wyjęła coś ze szuflady, co obracała w swoich rękach, i usiadła przy staruszku, który wziąwszy do ręki jakiś instrument muzyczny, zaczął grać, wydobywając z niego dźwięki słodsze niż pienia drozda czy słowika. Uroczy to był widok, nawet dla mnie, biednego nędarza! — który nigdy czegoś tak pięknego przedtem nie oglądał. Srebrne włosy i pełna dobroci twarz sędziwego zagrodnika zdobyły sobie mój szacunek, podczas gdy dziewczyna swym delikatnym obejściem oczarowywała moje serce. Grał jakąś słodką, żałosną melodię, która, jak zauważyłem, wywabiała łzy z oczu jego lubej towarzyszki, co jednak zupełnie uszło uwadze staruszka, dopóki nie zaczęła głośno szlochać. Wtedy wymówił parę słów i śliczne stworzenie, odłożywszy swą pracę, klękło u jego stóp. Podniósł ją ku sobie i uśmiechnął się do niej z taką dobrocią i miłością, że wywołało to we mnie jakieś szczególne i przemożne uczucia: stanowiły bowiem równocześnie połączenie i bólu, i przyjemhości; czegoś takiego jeszcze nigdy przedtem nie doznałem, ani od głodu czy zimna, ani też od ciepła czy jedzenia. I cofnąłem się od okna, niezdolny znosić dłużej opanowującego mnie wzruszenia. Niedługo potem młody mężczyzna wrócił, niosąc na barkach zapas drzewa. Dziewczyna wyszła mu naprzeciw do drzwi, dopomogła mu zdjąć z pleców ciężar i zabrawszy trochę opału do chaty, dorzuciła go do ogniska. Następnie każde z nich udało się oddzielnie do jednego kąta chaty, przy czym młodzieniec pokazał jej równocześnie duży bochenek chleba i kawał sera. Widać było, że jest zadowolona, po czym wyszła do ogrodu po jakieś korzenie i rośliny, które włożyła do wody, a następnie ustawiła na ogniu. Później wykonywała dalej swoją pracę, gdy tymczasem młody mężczyzna poszedł do ogrodu, gdzie widziałem go zajętego kopaniem i wyrywaniem korzeni. Pracował przy tym około jednej godziny, potem młoda kobieta przyszła do niego i razem weszli do chaty. Staruszek pogrążył się tymczasem w zamyśleniu, ale w momencie, kiedy pojawili się jego młodzi współtowarzysze, przybrał bardziej wesołą minę i zasiadł z nimi do stołu. Z posiłkiem szybko się załatwili. Młoda kobieta zabrała się znowu do sprzątania chaty; staruszek zaś wyszedł przed chatę na słońce na kilka minut, opierając się na ramieniu młodzieńca. Nic nie mogłoby prze- 93 . wyższyć pięknością tego wspaniałego kontrastu, jaki tworzyły te dwie klasyczne postaci. Jeden — stary, z siwymi włosami na skroniach i twarzą promieniejącą dobrocią i miłością; drugi — 0 szczupłej, pełnej wdzięku figurze, o rysach wyrzeźbionych z najszlachetniejszą symetrią, a przecież z wyrazem głębokiego smutku i przygnębienia w oczach i w całej postawie. Staruszek udał się z powrotem do chaty, a młodzieniec, z jakimiś narzędziami w ręku; innymi niż te, których używał rano, ruszył znowu gdzieś przez pola. Noc szybko zamknęła wszystko w ciemności; lecz ku mojemu najwyższemu zdumieniu stwierdziłem, że mieszkańcy chaty mieli sposób na przedłużanie jasności, używając cienkich, długich świec; niezmiernie cieszyłem się z tego, że zachód słońca nie przerywa mi przyjemności, jakiej doznaję, przyglądając się moim sąsiadom-ludziom. Wieczorem młoda dziewczyna i jej towarzysz- zajmowali się różnymi czynnościami, których nie rozumiałem, staruszek zaś znowu wziął do ręki instrument, który wytwarzał te boskie dźwięki, jakimi oczarowany byłem rankiem tego dnia. Jak tylko skończył, młodzieniec zaczął nie grać, ale wydawać z siebie dźwięki, raczej monotonne, nie przypominające ani harmonijnych tonów instrumentu staruszka, ani śpiewu ptaków; później dopiero poznałem, że było to głośne czytanie, ale wówczas nic o nauce słów i liter nie wiedziałem. Ale niedługo byli tym zajęci, ba niebawem pogasili światła 1 cała rodzina udała się, jak przypuszczałem, na spoczynek. ROZDZIAŁ XII Leżałem na słomie, którą sobie usłałem, ale nie mogłem zasnąć. Myślałem ' wciąż o zdarzeniach tego dnia. Przede wszystkim uderzało mnie łagodne obejście, jakie zaobserwowałem u tych ludzi; pragnąłbym przyłączyć się do nich, ale nie śmiałem. Zbyt dobrze pamiętałem barbarzyńskie potraktowanie, jakiego doznałem wczorajszego wieczoru ze strony wieśniaków, i postanowiłem, niezależnie od tego, jaką linię postępowania mógłbym w przyszłości uznać dla siebie za słuszną, że na razie pozostanę sobie spokojnie w mojej szopie, pilnie obserwując i starając się wykrywać motywy, jakimi kierowali się w swoim działaniu. Mieszkańcy domostwa wstali rychło rano przed wschodem słońca. Młoda kobieta uprzątnęła chatę i przygotowała jedzenie; młodzieniec wyszedł zaraz po pierwszym posiłku. Dzień ten przeszedł tym samym trybem co poprzedni. Młody człowiek był stale zajęty pracą na dworze, a dziewczyna różnymi żmudnymi czynnościami w domu. Starzec, który, jak to niebawem stwierdziłem, był niewidomy, wypełniał wolne chwile grą na instrumencie albo też oddawał się rozmyślaniom. Niepodobna by znaleźć coś równie wspaniałego jak ta miłość i szacunek, jaki ci młodzi ludzie okazywali swemu czcigodnemu współtowarzyszowi. Z niezwykłą delikatnością spełniali wobec niego każdą drobną usługę' miłości i obowiązku, on zaś wynagradzał im to naj dobro tliwszym uśmiechem. Nie byli jednak zupełnie szczęśliwi. Młody mężczyzna i jego towarzyszka nieraz odchodzili na bok, gdzie, zdawało się, płakali. Nie znajdywałem żadnej przyczyny, dlaczego by nie mieli być szczęśliwi; niemniej byłem tym głęboko poruszony. Jeśli tak cudne istoty czuły się nieszczęśliwe, to mniej dziwne było to, żebym, ja, istota niedoskonała i samotna, cierpiał tak nędzny los. Ale dlaczego te subtelne istoty były nieszczęśliwe? Posiadały przecież taki pyszny dom (bo takim był w moich oczach) i wszelkie wygody; mieli ognisko, przy którym mogli się ogrzać, kiedy im było zimno, oraz wyborne potrawy, kiedy czuli głód; mieli na sobie wspaniałe ubiory; ale, przy tym wszystkim, ile radości dawało im to, że mogli razem ze sobą przebywać i rozmawiać, wymieniając codziennie kochające, serdeczne spojrzenia. Co oznaczały ich łzy? Czy rzeczywiście wyrażały ból? Zrazu nie umiałem znaleźć odpowiedzi na te pytania, ale ciągła, uważna obserwacja 95 i czas wyjaśniły mi wiele rzeczy, które z początku wydawały mi się zagadkowe. ¦ ¦ Sporo czasu upłynęło, zanim doszedłem do wykrycia jednej z przyczyn tego niepokoju i smutnego nastroju, w jakim pogrążona była ta zgodna rodzina: było to ubóstwo, które dawało im się we znaki w bardzo dokuczliwym.stopniu. Pożywienie ich składało się wyłącznie z warzyw, które mieli w ogrodzie, oraz mleka od jednej krowy, która dawała go bardzo mało w okresie zimowym, kiedy jej właściciele z ledwością zdobywali dla niej chociaż tyle paszy, by utrzymać ją przy życiu. Jestem przekonany, że często odczuwali bardzo dotkliwie dręczący ich głód, szczególnie tych dwoje młodych; bo nieraz podawali staruszkowi posiłek, nie zostawiając ani trochę dla siebie. Ten serdeczny gest niezmiernie mnie wzruszał. Przyzwyczaiłem się do tego. że w czasie nocy wykradałem im część zapasu, by zaspokoić własny głód; lecz kiedy stwierdziłem, że w ten sposób sprawiałem im przykrość, zaprzestałem dalszej kradzieży i odtąd zaspokajałem głód jagodami, orzechami oraz korzeniami, które zbierałem w sąsiednim lesie. Znalazłem jeszcze jeden sposób, który pozwalał mi pomóc im w ich codziennej pracy. Stwierdziłem mianowicie, że młodzieniec spędzał dużą część każdego dnia w lesie, aby nazbierać drzewa do domowego ogniska; często więc brałem w nocy jego narzędzia, których użyteczność szybko poznałem, i przynosiłem do domu opał, wystarczający przynajmniej na kilka dni. Pamiętam, kiedy to po raz pierwszy przyniosłem tego drzewa, jak młoda kobieta, otworzywszy rano drzwi, zdziwiła się niepomiernie, widząc wielki stos drzewa, nagromadzony na zewnątrz. Wypowiedziała głośno kilka słów, na co młodzieniec wyszedł do niej i również wyraził to samo zdumienie. Zauważyłem z wielką dla siebie przyjemnością, że tego dnia nie poszedł już do lasu, a poświęcił ten czas na naprawę chaty oraz prace uprawne w ogrodzie. Stopniowo doszedłem do jeszcze ważniejszego odkrycia. Stwierdziłem mianowicie, że ludzie ci posiadali sposób komunikowania sobie swoich przeżyć i uczuć za pośrednictwem wyraźnie rozpoznawalnych dźwięków. Zauważyłem, że wypowiadane słowa wywoływały czasami przyjemność, a czasami ból, raz uśmiech, a raz smutek, w umysłach i twarzach tych, którzy ich słuchali. Była to naprawdę boska umiejętność i gorąco pragnąłem, bym i ja mógł ją posiąść. Ale wszystkie moje wysiłki w tym kierunku spełzły na niczym. Gdyby choć trochę wolniej wymawiali; trudno mi było znaleźć jakiś klucz, według którego mógłbym rozwikłać tajemnicę, jak i do czego odnoszą się wypowiadane przez nich słowa, skoro nie miały żadnego widocznego związku z przedmiotami widzialnymi. Jednak dzięki wielkiej pilności, ja- ko też okoliczności, że pozostawałem w mojej szopie przez okres czasu obejmujący kilka odmian księżyca, uchwyciłem nazwy, jakie nadawano niektórym przedmiotom, stanowiącym najczęstszy temat rozmów. Poznałem i umiałem stosować słowa: ogień, mleko, chleb i drzewo. Poznałem także imiona samych mieszkańców chaty. Młodzieniec i jego towarzyszka mieli każde po kilka imion, ale starzec miał tylko jedno, które brzmiało: ojciec. Dziewczyna nazywała się siostra albo Agata, a młodzieniec Feliks, brat lub syn. Trudno mi opisać tę radość, jakiej doznawałem, poznając pojęcia, przyswajane każdemu z tych brzmień oraz nabywając zdolność ich wymawiania. Wyodrębniłem też szereg innych wyrazów, takich jak: dobry, najukochańszy, nieszczęśliwy, na razie jednak nie rozumiałem jeszcze, co znaczą i do czego je stosowano. W ten sposób przeszła mi cała zima. Mieszkańcy chaty dzięki swojemu delikatnemu obejściu i swym pięknym postaciom zdobyli sobie u mnie wielką sympatię: kiedy byli nieszczęśliwi, czułem się przygnębiony; kiedy się radowali, cieszyłem się razem z nimi. Prócz nich widziałem dotychczas niewiele istot ludzkich; czasami zdarzało się, że jacyś ludzie wstępowali do chaty; ale swym szorstkim obejściem i ciężkimi ruchami odbijali rażąco od moich przyjaciół, podkreślając tylko ich wyższe walory. Jak mogłem zauważyć, starzec często starał się dodać odwagi swym dzieciom, jak je czasami nazywał, by rozproszyć jakoś ich smutny nastrój. Mówił wtedy wesołym tonem, z twarzą wyrażającą taką dobroć, że nawet na mnie robiła wrażenie. Agata słuchała z szacunkiem i oczy jej napełniały się czasem łzami, które jednak zaraz ukradkiem ocierała: zauważyłem, że na ogół perswazje ojca odnosiły u niej pożądany skutek, bo twarz jej się rozjaśniała i mówiła potem radośniejszym tonem. Wszakże nie tak było u Feliksa. W całej ich grupce on był zawsze najsmutniejszy. Nawet dla moich nie wprawionych zmysłów było widoczne, że głębiej przeżywał swe cierpienie niż ojciec czy siostra. Jednak, o ile twarz jego wyrażała większe przygnębienie, o tyle głos jego był bardziej wesoły niż jego siostry, zwłaszcza gdy zwracał sie do staruszka. Mógłbym wymienić niezliczone przykłady, które, choć same w sobie nieznaczne, charakteryzowały jednak usposobienie 'tych kochanych ludzi. Mimo tego wielkiego ubóstwa i niedostatku Feliks z radosnym uśmiechem przynosił siostrze pierwszy biały kwiatek, jaki wychylał się na świat spod śniegowego przykrycia. Wczesnym rankiem, jeszcze zanim wstała, wymiatał śnieg, jaki zalegał na drodze, którą zawsze szła po mleko, wyciągał wodę ze studni i przynosił drzewa z szopy, gdzie ku swemu nieustannemu zdziwieniu znajdywał swój zapas stale uzaipełniany jakąś niewidzialną ręką. Za dnia, zdaje mi się, pracował czasami u są- 7 Frsnkenstećn 97 siada, właściciela, gospodarstwa, bo często wychodził z domu i wracał dopiero na obiad, nie przynosząc jednak żadnego drzewa. Innymi razy pracował w ogrodzie, ale ponieważ w tej mroźnej porze niewiele było do zrobienia, czytał głośno Agacie i sta-ruszkowi. : Z początku łamałem sobie strasznie głowę nad tym, czym właściwie było to czytanie; stopniowo jednak doszedłem do stwierdzenia, że w czasie czytania wypowiadał wiele tych samych dźwięków, których używał w rozmowie. Wnioskowałem stąd, że znajdował na papierze zrozumiałe sobie znaki, odpowiadające mowie, i pragnąłem najgoręcej, bym i ja mógł je rozumieć. Lecz jakżeż to było możliwe, kiedy nie rozumiałem nawet dźwięków, które te znaki przedstawiały? W każdym razie jednak zrobiłem wyraźny postęp w tej sztuce, jakkolwiek nie wystarczający jeszcze, bym mógł rozumieć jakikolwiek rodzaj rozmowy, mimo że wysilałem w tym kierunku cały swój umysł. Szybko bowiem zorientowałem się, że choć serce moje wyrywało się ku domownikom chaty, nie powinienem czynić żadnych prób w celu ujawnienia się, dopóki nie opanuję języka, którym się posługiwali. Dzięki zaś znajomości ich języka mógłbym zasłużyć sobie na to, że darowaliby mi okropny wygląd mojej zeszpeconej figury; bo i co do tego również niebawem się zorientowałem dzięki kontrastowi, jaki ciągle miałem przed oczyma. Podziwiałem ich, jak pod każdym względem byli doskonali — ile u nich wdzięku, ile piękna; jak delikatną mieli cerę! Lecz jakże się przeraziłem, kiedy zobaczyłem swoje własne odbicie w przezroczystej wodzie sadzawki! W pierwszej chwili odskoczyłem do tyłu. nie mogąc uwierzyć, że rzeczywiście swoje, a nie czyjeś inne odbicie widziałem w wodnym zwierciadle. A kiedy przekonałem się już całkiem pewnie, że w rzeczywistości byłem tym potworem, którym jestem, przepełniły mnie najbardziej gorzkie uczucia rozpaczy i upokorzenia. Niestety! Nie wiedziałem jeszcze w całej rozciągłości, jak fatalne będą skutki tego okropnego zeszpecenia. Gdy słońce zaczęło mocniej przygrzewać, a dzień stawał się coraz dłuższy, śnieg znikł i wtedy zobaczyłem ogołocone drzewa i czarną ziemię. Odtąd Feliks miał znacznie więcej zajęcia i te niepokojące symptomy zagrażającego głodu zniknęły. Pożywienie ich, jak się później przekonałem, było niewyszukane, ale za to zdrowe; postarali się też o to, by im go nie zabrakło. W ogrodzie powyrastały różne nowe gatunki roślin, które sobie przyrządzali; te pocieszające oznaki poprawy pomnażały się z każdym dniem dojrzewania nowej pory roku. Staruszek, opierając się na ramieniu syna, wychodził na przechadzkę każdego dnia, kiedy nie było deszczu, jak nazywano zjawisko wylewania się wody z nieba na ziemię. Zdarzało się to wcale często, ale silny wiatr szybko wysuszał ziemię i ta nowa pora stała się o wiele przyjemniejsza niż poprzednia. Mój sposób życia w szopie był jednostajny. Z rana obserwowałem ruch w chacie, a gdy jej mieszkańcy rozchodzili się do swych poszczególnych zajęć, spałem; reszta dnia schodziła mi na obserwowaniu moich przyjaciół. Następnie czekałem, aż udali się na spoczynek, i potem, jeśli świecił księżyc albo jeśli noc rozświetlały gwiazdy, wychodziłem do lasu, gdzie zbierałem dla siebie pożywienie, a dla chaty opał. Wróciwszy z lasu, oczyszczałem im drogę ze śniegu, jak często zachodziła tego potrzeba, i wykonywałem te prace usługowe, jakie podpatrzyłem u Feliksa. Później zauważyłem, że moje usługi, jako wykonywane przez niewidzialną rękę, wywoływały u nich wielkie zdumienie. Raz czy dwa razy słyszałem, jak z tej okazji wyrzekli słowa: dobry duch, to jakby cud; ale wtedy nie rozumiałem jeszcze znaczenia tych wyrazów. Umysł mój zaczął teraz szybciej pracować. Zależało mi kor niecznie na tym, aby wykryć motywy i uczucia, jakimi kierowały "się te urocze istoty. Chciałem wybadać, z jakiej to przyczyny Feliks wyglądał zawsze taki nieszczęśliwy, a Agata taka smutna. Myślałem (nędzny głupiec!), że może to będzie w mojej mocy, by przywrócić szczęście tym ludziom, którzy tak bardzo na nie zasługiwali. Kiedy spałem albo byłem w lesie, czcigodna postać niewidomego ojca, wdzięczna sylwetka Agaty i wspaniała postać Feliksa stale przesuwały mi się przed oczyma. Patrzyłem na nich jak na jakieś istoty wyższe, które będą rozstrzygały o moim przyszłym przeznaczeniu. Tworzyłem w swojej wyobraźni niezliczone obrazy, w których widziałem siebie, jak im się przedstawiam i jak zostaję przyjęty. Wyobrażałem sobie, że będą patrzeć na mnie ze wstrętem, dopóki swoim łagodnym zachowaniem się i słowami wyrażającymi najlepsze chęci i zamiary nie zjednam sobie najpierw ich łaski, a później miłości. Myśli te wprowadzały mnie w nastrój radosnego oczekiwania, pobudzając mnie równocześnie do tego, że z nowym zapałem zabierałem się do nauki, by jak najprędzej przyswoić sobie sztukę słowa. Moje organy mowne były co prawda surowe, ale za to były też giętkie; i chociaż głos mój był wcale niepodobny do łagodnej muzyki ich melodyjnych głosów, to przecież takie słowa, które już rozumiałem, potrafiłem dość łatwo wymówić. Zs mną było tak samo jak z owym osiołkiem i pieskiem-pieszczoszkiem; na pewno jednak potulny osiołek, który w swym szczerym przywiązaniu miał jak najlepsze intencje, chociaż na zewnątrz wydawał się taki szorstki, zasługiwał na lepsze traktowanie niż tylko na ciosy i złorzeczenia. Przyjemne opady deszczowe ł ciepły powiew wiosny przeobra- r 99 ńly wygląd ziemi. Ludzie, którz> przed tą i uprosić sobie jego pośrednictwo, to tą drogą mógłbym również zyskać sobie wyrozumiałość moich młodszych protektorów. Jednego dnia, kiedy słońce świeciło łagodnie na czerwone liście zaścielające ziemię i, choć nie dawało ciepła, stwarzało dokoła atmosferę pogodnej radości, Safie. Agata i Feliks wybrali się na dłuższą przechadzkę po okolicy; staruszek, na swoje własne życzenie, pozostał sam w chacie. Po odejściu swych dzieci wziął do ręki gitarę i zagrał kilka smętnych, lecz rzewnych melodii, bardziej rzewnych i żałosnych, niż to się zdarzało kiedykolwiek przedtem. Z początku twarz jego rozjaśniła się w błogim poczuciu ich piękna, ale później wyraz przyjemnego wzruszenia ustąpił miejsca smutnemu zamyśleniu; w końcu odłożywszy instrument, znieruchomiał pogrążony w refleksji. Serce zabiło mi szybciej. Oto nadeszła ta oczekiwana chwila próby, która ziści moje nadzieje albo też wykaże słuszność moich obaw. Służba poszła na jarmark, odbywający się w sąsiedztwie. W chacie i dokoła — wszędzie było cicho. Była to wspaniała okazja; przystąpiłem więc do wykonania swego planu. Ale kiedy już miałem wyjść, nogi odmówiły mi posłuszeństwa i osunąłem się bezwładnie na ziemię. Jednak podniosłem się znowu i wytężając wszystkie siły, na jakie mnie było stać, wyjąłem deski, które zawsze układałem z przodu, by zamaskować swoje schronienie. Świeże powietrze orzeźwiło mnie i dodało mi sił.- Ze świeżym postanowieniem zbliżyłem się do drzwi chaty. Zapukałem. — Kto tam? — odezwał się staruszek. — Wejdźcie. Wszedłem. — Wybacz mi, panie, to najście — powiedziałem. — Jestem znużony podróżą i pragnąłbym na chwilę odpocząć. Będę panu bardzo wdzięczny, jeśli pozwoli mi pan usiąść na parę minut przy ognisku. — Niech pan wejdzie — odrzekł na to de Lacey — postaram się panu dogodzić jak najlepiej. Na nieszczęście jednak dzieci moich nie ma w domu, a- ponieważ, jestem niewidomy, obawiam się, że trudno mi będzie przygotować panu coś do zjedzenia. — O, niech pan sobie nie robi ze mną kłopotu, gościnny gospodarzu, mam dość jedzenia ze sobą. Chciałbym się tylko trochę ogrzać i odpocząć. Usiadłem, i wtedy zaległo milczenie. Uświadamiałem sobie, jak droga była każda minuta, lecz mimo to nie mogłem się zdecydować, by jakoś rozpocząć tę rozmowę. Ale staruszek sam zwrócił się do mnie: — Przemówiłeś do mnie po francusku, przybyszu; przypuszczam więc, że jesteś moim rodakiem. Czy jest pan Francuzem? — Nie, panie, ale wychowałem się we francuskiej rodzinie i rozmawiam tylko po francusku. Udaję się teraz do pewnych 117 znajomych, którym jestem szczerze oddany, z prośbą, by się mną zaopiekowali. Spodziewam się, że mi nie odmówią. — Czy to są Niemcy? — Nie, są Francuzami. Lecz zmieńmy ten temat. Jestem nieszczęśliwą istotą, zupełnie osamotnioną. Rozglądam się po tym świecie, ale nie mam żadnych krewnych ani przyjaciół. Ci kochani ludzie, do których się udaję, jeszcze mnie nigdy nie widzieli i wiedzą o mnie bardzo mało. Jestem pełen obaw; bo jeśli mnie się tam nie powiedzie, pozostanę na tym świecie na zawsze tylko wyrzutkiem. — Nie rozpaczaj. Nie mieć przyjaciół ani nikogo bliskiego — to naprawdę wielkie nieszczęście. Lecz serce człowieka, o ile tylko nie powodują nim obawy o wyraźny interes osobiąty, jest pełne braterskiej miłości i wyrozumiałości. Ufaj więc i nie trać nadziei. Jeśli zaś ci znajomi to ludzie dobrzy i życzliwi, nie masz powodu do rozpaczy. — To bardzo mili ludzie; najwspanialsze istoty na świecie. Na nieszczęście jednak mają w stosunku do mnie jakieś uprzedzenie. A ją mam jak najlepsze chęci. W życiu swoim jeszcze nikomu nie zaszkodziłem, a w pewnym stopniu wyświadczałem nawet przysługi. Ale zaślepieni jakimś fatalnym uprzedzeniem, zamiast widzieć we mnie szczerego i oddanego przyjaciela, patrzą na mnie, ze wstrętem i obrzydzeniem jak na potwora. — To jest naprawdę wielkie nieszczęście. Lecz jeśli rzeczywiście nie masz żadnej winy, czy nie możesz otworzyć im oczu? — O to też mi teraz chodzi i chcę dokonać tego zadania; czuję przy tym, jak właśnie z tego powodu opanowuje mnie nieprzezwyciężony wprost strach. A ja przywiązałem się do nich całym sercem. Przez szereg miesięcy, dzień w dzień wyświadczałem im pewne przysługi, nie zdradzając, że pochodzą ode mnie. Ale oni są święcie przekonani, że chcę im wyrządzić szkodę, i właśnie to ich uprzedzenie chciałbym przezwyciężyć. — Gdzie mieszkają ci znajomi? — Niedaleko stąd. Staruszek zastanawiał się chwilę, a potem mówił dalej: — Jeśli zaufasz mi bez zastrzeżeń i powiesz mi wszystko, to może uda mi się ich przekonać, by wreszcie inaczej na ciebie spojrzeli. Jestem niewidomy i twarz twoja nic mi nie powie, ale w słowach twoich brzmi coś, co budzi zaufanie do twej szczerości. Jestem tylko ubogim wygnańcem, ale sprawi mi to prawdziwą przyjemność, jeśli w jakikolwiek sposób będę się mógł przysłużyć bliźniemu. — Wspaniały człowieku! Dziękuję tobie i przyjmuję twoją wspaniałomyślną ^propozycję. Twoja życzliwość podnosi mnie z prochu poniżenia. Ufam też, że dzięki twojej pomocy twoi bli- 118 źni nie odtrącą mnie od siebie oraz nie odmówią swojego współczucia. — Boże broń! Nawet gdybyś rzeczywiście był przestępcą, bo to doprowadziłoby cię tylko do desperacji, zamiast naprowadzić na drogę cnoty. Mnie też los prześladuje; rodzina moja i ja zostaliśmy skazani wyrokiem sądowym, chociaż jesteśmy niewinni. Możesz zatem osądzić, czy nie wczuwam się w twój los. — Doprawdy nie wiem jak mam tobie dziękować! Mój najlepszy i jedyny dobroczyńco! Z twoich ust padają pierwsze życzliwe słowa, wyrzeczone do mnie; jestem tobie nieskończenie wdzięczny, panie. Twoje ludzkie traktowanie dodaje mi też otuchy i wiary, że powiedzie mi się również u tych znajomych, z którymi mam się właśnie spotkać. — Czy wolno mi wiedzieć, jak się nazywają ci znajomi oraz gdzie mieszkają? Zawahałem się. Oto, pomyślałem, nadeszła chwila decydująca, która uczyni mnie na zawsze nędzarzem, albo mnie też na zawsze uszczęśliwi. Na próżno walczyłem ze sobą, by zdobyć się na ten wielki wysiłek, jakiego wymagała ode mnie odpowiedź; wysiłek ten wyczerpał mnie tylko do reszty. Opadłem na krzesło i głośno zaszlochałem. W tym,momencie usłyszałem zbliżające się kroki moich młodych protektorów. Nie miałem chwili do stracenia. Chwytając szybko rękę starca zawołałem: — Teraz ta chwila nadeszła! Chroń i ocal mnie panie! Ty i twoja rodzina jesteście tymi przyjaciółmi, do których przyszedłem prosić o łaskę. Nie opuszczaj mnie w godzinie próby! — Wielki Boże! — wykrzyknął starzec, przestraszony. — Ktoś ty? W tej chwili otworzyły się drzwi; Feliks, Safie i Agata weszli do chaty. Któż może opisać zgrozę i przerażenie, jakie ich ogarnęło na mój widok? Agata zemdlała, zaś Safie, niezdolna zająć się przyjaciółką, wybiegła z chaty. Feliks skoczył naprzód i z nadludzką siłą oderwał mnie od swego ojca, do którego kolan kurczowo przywarłem. W przystępie szału rzucił mnie na ziemię i uderzył z całej siły kijem. Mógłbym porozrywać go na części, tak jak lew rozdziera na części antylopę; ale na sercu moim jakby naraz legł jakiś ciężar i straszna gorycz przeniknęła mą duszę; nie podniosłem nawet ręki. Widząc tylko, że zamierza się do następnego ciosu, wybiegłem szybko z chaty z niemym, lecz straszliwym bólem w sercu; w ogólnym zamęcie przemknąłem się niepostrzeżenie do mojej szopy. ROZDZIAŁ XVI Przeklęty, wielokroć przeklęty stwórco! Po co ja żyłem? Dlaczego w tym okropnym momencie nie zgasiłem zaraz tej iskry istnienia, które stworzyłeś z tak haniebną lekkomyślnością, byleby tylko sobie dogodzić? Nie wiem. Szamotałem się w pętach gwałtownych uczuć; ale nie była to jeszcze rozpacz; w tej chwili szalała we mnie wściekła żądza zemsty. Z jakąż przyjemnością zniszczyłbym teraz chatę i jej mieszkańców i napawał mą duszę ich krzykami i lamentami. Po nadejściu nocy opuściłem swoją kryjówkę i powędrowałem do lasu. Tutaj, nie wstrzymywany już żadną obawą, aby mnie wykryto, straszliwym wyciem dałem upust rozpierającemu mnie bólowi. Czułem się jak dziki zwierz, który wyrwał się z matni, i niszczyłem wszystko, co mi zawadzało po drodze, pędząc po lesie jak oszalały jeleń. Och, jakże okropną spędziłem noc! Gwiazdy świeciły wysoko, zimne i nieczułe, drwiąc sobie ze mnie, a nagie drzewa wymachiwały nade mną swymi gałęziami; raz po raz słodkie tony ptaka wzbijały się wśród powszechnej ciszy. Wszystko, prócz mnie, spokojnie odpoczywało lub radowało się życiem. A ja, niby ten arcyszatan, niosłem w duszy swojej piekło; nie znajdując nigdzie współczucia ni zrozumienia, chciałbym powyrywać z ziemi drzewa i roznieść wszystko dokoła w straszliwym szale niszczenia, a potem siąść sobie z boku i sycić oczy dokonanym spustoszeniem. Lecz za dużo na raz przeżywałem, bym mógł to długo wytrzymać. Znużony nadmiarem wysiłku fizycznego, osunąłem się na zroszoną trawę w poczuciu bezsilnej rozpaczy. Pośród nieprzeliczonych szeregów ludzi nie znajdowała się nawet jedna istota, która okazałaby mi choć trochę zainteresowania czy litości. Dla-czegóżbym ja miał ustosunkować się życzliwie wobec moich wrogów? Nie! Wypowiedziałem wojnę, którą od tego momentu prowadzić będę, póki żyję, przeciw rodzajowi ludzkiemu, a nade wszystko przeciw temu, co mnie stworzył i zostawił w tak okropnej, niemożliwej do zniesienia sytuacji. Tymczasem słońce już wschodziło. Usłyszałem głosy rozmawiających ludzi i uświadomiłem sobie, że tego dnia nie będę już mógł powrócić do swojej kryjówki. Wobec tego zaszyłem się w mocno zapuszczoną gęstwinę leśną, postanawiając zużyć czas oczekiwania na przeanalizowanie swojej sytuacji. W przyjemnie przygrzewającym słońcu i świeżym, czystym 120 powietrzu odzyskałem do pewnego stopnia spokój i równowagę; i kiedy rozważyłem dokładniej to wszystko, co się wydarzyło w chacie, zacząłem dochodzić do przekonania, że byłem zbyt pochopny w swoich ostatecznych wnioskach. Z całą pewnością działałem nierozważnie. Widziałem przecież wyraźnie, że staruszek z zainteresowaniem i sympatią słuchał, mego opowiadania i postąpiłem jak głupiec, pokazując jego dzieciom swą okropną twarz i narażając ich przez to na tak straszny wstrząs. Powinienem był najpierw oswoić z moją osobą starego de Lacey i dopiero, kiedy jego rodzina byłaby już przygotowana do mojego pojawienia się, ujawniać się stopniowo, każdemu po kolei. Zacząłem pomału nabierać otuchy, wierząc, że błąd swój będę mógł jeszcze naprawić. Toteż rozważywszy sobie wszystko dokładnie, zdecydowałem się wrócić do chaty, aby odszukać starca na osobności i przedstawić mu swoje położenie, tak żeby przechylił się na moją stronę. Myśli te znacznie mnie uspokoiły i niebawem — a było już południe — zapadłem w głęboki sen. Lecz rozgorączkowana krew nie pozwoliła, by mnie nawiedziły spokojne sny. Straszliwa scena z ubiegłego dnia wciąż jawiła mi się przed oczami: widziałem uciekające kobiety oraz rozwścieczonego Feliksa, jak szarpał mnie klęczącego u stóp swojego ojca. Obudziłem się wyczerpany. Stwierdziwszy zaś, że była już noc, wyczołgałem się ze swej kryjówki i udałem się na poszukiwanie pożywienia. Zaspokoiwszy głód, skierowałem swe kroki ku dobrze znajomej ścieżce, prowadzącej do chaty. Wszędzie panował spokój. Wpełzłem do swojej szopy i w niemym skupieniu wyczekiwałem godziny, o której rodzina zwykle wstawała. Pora wstawania minęła jednak i słońce wzbiło się wysoko na niebie, a nikt się nie pokazywał. Drżałem na całym ciele, pełen obaw, że może zdarzyło się coś strasznego. Wewnątrz chaty było ciemno i żadne odgłosy nie zdradzały, by się ktokolwiek w niej znajdował. Męka niepewności stawała się nie do znie'sienia. Wkrótce zobaczyłem dwóch przechodzących wieśniaków. Zatrzymali się jednak przy chacie i wszczęli rozmowę, gestykulując przy tym gwałtownie. Nie rozumiałem jednak, o czym rozmawiali, ponieważ mówili rodzimym językiem, odmiennym od języka moich protektorów. Niebawem jednak nadszedł Feliks, wszakże w towarzystwie jakiegoś człowieka. Zdumiało mnie to, bo przecież wiedziałem, że tego rana w ogóle nie wychodził z chaty; nadstawiłem więc pilnie uszu, spodziewając się, że z rozmowy ich dowiem się, co te niezwykłe okoliczności oznaczały. — Czy pan wziął pod uwagę — mówił do Feliksa jego towarzysz — że będzie pan musiał zapłacić komorne za trzy miesiące i że straci pan również cały plon, jaki by pan zebrał z ogrodu? Nie chciałbym jednak bynajmniej wykorzystywać sytuacji 121 i dlatego szczerze panu radzę, żeby pan jeszcze kilka dni odczekał i przemyślał sobie sprawę, zanim pan się ostatecznie zdecyduje. — To się absolutnie na nic nie zda — odpowiedział Feliks. — ' W waszej chacie już nigdy więcej nie będziemy, mogli zamieszkać. Na skutek tego okropnego wypadku, o którym wam opowiadałem, życie mojego ojca jest w najwyższym stopniu zagrożone. Moja żona i siostra nigdy nie otrząsną się z tej okropności. Zabieraj pan swoją własność, nie zostanę tutaj ani chwili. Wymawiając te słowa, Feliks aż drżał ze wzburzenia. Wszedł ze swym towarzyszem do chaty, gdzie nie pozostali dłużej niż kilka minut, po czym odeszli. Nikogo z rodziny de Lacey już więcej nie widziałem. Przez resztę dnia pozostawałem w szopie, w stanie bezgranicznej, zapamiętałej rozpaczy. Moi protektorzy odeszli, zrywając ostatnią więź, jaka łączyła mnie ze światem. Po raz pierwszy namiętne uczucia: zemsty i nienawiści, wypełniły mą duszę. Nie siliłem się przy tym wcale, by je opanować, lecz pozwalając nieść się żywiołowej fali. wszystkie swe myśli podporządkowałem jednemu celowi; siać śmierć i zniszczenie. Kiedy na chwilę pomyślałem o moich przyjaciołach, kiedy przypomniałem sobie łagodny głos starego Lacey, czułe spojrzenie Agaty i przecudnie piękną Arabkę. wtedy opuszczały mnie te nienawistne myśli i potok rzewnych łez uspokajał wzburzoną duszę. Lecz zaraz potem wracało przypomnienie, że przecież z największą wzgardą odepchnęli mnie od siebie, a z tym przypomnieniem gniew, wściekły, nieopanowany gniew; nie mogąc zaś bezpośrednio dosięgnąć żadnego człowieka, wyładowałem swą wściekłość na przedmiotach martwych. Gdy zapadła noc i zrobiło się ciemno, naukładałem dokoła chaty pełno różnych łatwozapalnych materiałów. Równocześnie zniszczyłem w ogrodzie wszystkie uprawy tak doszczętnie, żeby nawet ślad po nich nie pozostał; po czym z rosnącą niecierpliwością wyczekiwałem chwili, kiedy księżyc zejdzie z nieba,, aby wreszcie zabrać się do dzieła zniszczenia. Noc mijała; aż naraz zerwał się gwałtowny wiatr i szybko rozproszył chmury, które do tej chwili leniwie sunęły po niebie. Wicher huczał i pędził przed siebie od strony lasu niby potężna lawina, rozpętując w mej duszy obłąkańcze żywioły, zrywając wszelkie hamulce rozumu i opamiętania. Zapaliwszy przygotowaną suchą gałąź, tańczyłem jak furia dokoła skazanej na zagładę chaty, z oczyma utkwionymi w zachodniej części widnokręgu, którego skraju księżył już niemal dotykał. Wreszcie tarcza jego częściowo się schowała; wtedy rzuciłem mą płonącą żagiew. Opadła. Wydając dzikie okrzyki, zapalałem nazbieraną słomę, wrzos i suche krzaki. Wiatr rozdmuchał ogień i chatę wnet 122 ¦ , ¦ . . ogarnęły płomienie, które przylgnęły do niej i lizały ją swymi rozszczepionymi, niosącymi zniszczenie językami. Przekonawszy się, że żadna pomoc nie mogłaby już uratować ani cząstki palącego się domostwa, usunąłem się czym prędzej z tej rozświetlonej widowni i pobiegłem ukryć się w lesie. Mając teraz znowu ten straszny świat przed sobą, gdzież miałem skierować swoje kroki? Postanowiłem uciec jak najdalej od widowni moich nieszczęść. Ale dla mnie, przeklętego ludzką nienawiścią i wzgardą, każdy kraj musiał być jednakowo okropny. W końcu myśl o tobie przeszła mi przez głowę. Z twoich notatek dowiedziałem się, że ty jesteś moim ojcem, moim stwórcą. Do kogóż bowiem mogłem zwrócić się jako do najwłaściwszej osoby, jeśli nie do tego, który mi dał życie? W programie lekcji, których Feliks udzielał Safie, uwzględniona była również geografia. Dzięki tym lekcjom zapamiętałem sobie, jak położone są względem siebie poszczególne kraje ziemi. Wymieniłeś Genewę jako nazwę swego rodzinnego miasta; do ' tej więc miejscowości postanowiłem się udać. Lecz jak miałem iść, aby trafić? Wiedziałem, że chcąc dojść do miejsca przeznaczenia, powinienem odbywać swą podróż w kierunku południowo-zaehodnim; ale moim jedynym przewodnikiem było słońce. Nie znałem nazw miejscowości,- przez które wypadało mi przechodzić, ani też nie mogłem prosić o informację żadnej istoty ludzkiej; nie uważałem jednak sprawy za beznadziejną. Tylko od ciebie mogłem spodziewać się jakiejś pomocy, jakkolwiek nie żywiłem wobec ciebie żadnego uczucia prócz nienawiści. Nieczuły, bezlitosny stwórco! Wyposażyłeś mnie w zdolność przyjmowania wrażeń i uczuciowego ich przeżywania, a potem rzuciłeś w obcy mi świat na wzgardę i grozę ludzkości. Lecz tylko od ciebie mogłem domagać się litości i naprawienia swej krzywdy; od ciebie też postanowiłem żądać tej sprawiedliwości, o jaką daremnie zabiegałem u jakiejkolwiek innej istoty, noszącej na sobie ludzką powłokę. Długo musiałem wędrować; a cierpienia, które w tym czasie przechodziłem, niezmiernie mi dokuczały. Kiedy odchodziłem z okolic, w których tak długo przebywałem, była już późna jesień. Wędrowałem tylko nocami, w obawie, by nie natknąć się na żadną istotę o twarzy ludzkiej. Przyroda dokoła legła w smutnym opuszczeniu; słońce świeciło, nie grzejąc: deszcze i śniegi spadały na przemian; potężne rzeki zastygły w lodowj^ch okowach; powierzchnia ziemi stwardniała, ogołocona z wszystkiego, i ziała nieprzyjaznym chłodem — a ja nie mogłem znaleźć schronienia. O, ziemio! Jakże często miotałem przekleństwa na przyczynę mego bj^tu! Wszystkie łagodne i szlachetne uczucia mego przyrodzonego jestestwa* odbiegły mnie, a w duszy mej wszystko obróciło się w pełną goryczy nienawiść. Im bardziej zbłiża- ' . 123 łem się do okolic, które zamieszkiwałeś, tym głębiej odczuwałem jak zarzewie zemsty rozpala się w mym sercu. Śniegi spadł) na ziemię i zlodowaciała woda. lecz ja nie znałem spoczynku. Tu i ówdzie natrafiałem na znaki, według których'się orientowałem; posiadałem też mapę tych okolic; lecz nieraz schodziłem daleko z drogi. Dręczące mnie uczucia nie pozwalały mi się nigdzie zatrzymywać, by zaznać choć trochę wytchnienia;_ najzwyklejszy obrazek, który podpatrzyłem, czy najdrobniejszy wypadek, jaki mnie się zdarzył — wszystko podniecało tylko mą wściekłość r potęgowało poczucie krzywdy. Ale kiedy dochodziłem już do granic Szwajcarii, zdarzyła się pewna okoliczność, która-w szczególny sposób utrwaliła we mnie to poczucie goryczy i grozy mego położenia. Słońce znowu przygrzewało i ziemia poczęła się zazieleniać. Na ogół w ciągu dnia odpoczywałem a wędrowałem tylko w nocy, która zabezpieczała mnie przed wzrokiem człowieka. Pewnego ranka jednakże, stwierdziwszy, że droga moja wiodła przez gęsty las, odważyłem się wędrować dalej, choć słońce już wzeszło. Był to jeden z pierwszych dni wiosny, który swą słoneczną jasnością i urokiem oraz swym czystym powietrzem, pełnym balsamicznych woni, nawet i we mnie potrafił wzbudzić radośniejszy nastrój. Poczułem naraz, jak coś miłego i ciepłego, co rzekłbym dawno już we mnie zamarło, odżywa na nowo. Na współ zdumiony niezwykłością tych nowych wrażeń, poddałem im się jak dziecko i niepomny swego osamotnienia i zeszpecenia, pozwoliłem sobie być szczęśliwym. Ciche łzy zrosiły znów moje policzki; podniosłem nawet z wdzięcznością swe wilgotne oczy ku słońcu, błogosławiąc je za to, że użyczyło mi tyle radości. Szedłem wciąż dalej, szukając swej drogi pośród wijących się na wszystkie strony ścieżek, aż doszedłem do skraju lasu. Z tej ¦ strony ograniczała go głęboka, wartkim strumieniem płynąca rzeka, nad którą drzewa pochylały nisko swe gałęzie, pączkujące teraz pod świeżym tchnieniem wiosny. Zatrzymałem się tutaj, zastanawiając się, jaką drogą pójść dalej, gdy naraz dobiegły mnie głosy. Poszukałem sobie szybko schronienia w cieniu rosnącego opodal cyprysu. Zaledwie zdążyłem się schować, kiedy do miejsca, w którym byłem ukryty, nadbiegła młoda dziewczyna, śmiejąc się głośno, jak gdyby komuś uciekała. Rozbawiona tą ucieczką, biegła wciąż dalej po urwistych brzegach rzeki, aż nagle się pośliznęła, wpadając w unoszoną szybkim prądem wodę. ' Wyskoczyłem natychmiast ze swego ukrycia i z największym wysiłkiem, do jakiego zmuszała mnie siła porywającego prądu, wyratowałem ją z wody i przyciągnąłem na brzeg. Była nieprzytomna. Próbowałem wszelkimi środkami, jakie miałem do dyspozycji, przywrócić jej znowu życie, ale przeszkodziło mi w tym nagłe nadejście jakiegoś wieśniaka, który był prawdopo- 124 d:,j: i ,jesz. Pozwól się więc przekonać w tej pomyślnej dla mnie chwili i przyrzeknij mi to, czego tak usilnie pragnę. — Obiecujesz — odpark-m — opuścić na zawsze miejsca zamieszkałe przez człowieka i żyć pośród dzikich ostępów, gdzie wulno żyjące zwierzę będzie twoim jedynym towarzyszem. Jak to możliwe, byś ty, który tęsknisz do miłości i sympatii człowieka, mógł wytrwać na takim wygnaniu? Po jakimś czasie powrócisz i znowu zabiegać będziesz o życzliwość u ludzi; i znowu spotkasz się z ich wzgardą; znowu odżyją w tobie złe namiętności, ale wtedy będziesz miał już swoją towarzyszkę, która pomoże ci w tym straszliwym zadaniu niszczenia. Nie, do tego nie można dopuścić. Zaniechaj swoich argumentów, bo ja nie mogę się zgodzić. — Jakże niestałe są twoje uczucia! Dopiero przed chwilą wczu-wałeś się w 'moje położenie stosownie do tego, jak ci je przedstawiłem; dlaczego naraz stajesz się znowu tak nieczuły i głuchy na moje żale? Przysięgam tobie na tę ziemię, którą zamieszkuję, oraz na ciebie, któryś mnie stworzył, że wraz z towarzyszką, o którą tak proszę, opuszczę na zawsze okolice nawiedzane przez człowieka i zamieszkam choćby w najdzikszym pustkowiu tej ziemi. Wszelkie złe namiętności niechybnie we mnie zaginą, bó spotkam się z życzliwością drugiej istoty. Moje życie upłynie w spokoju, a w chwili śmierci nie będę przeklinał swego stwórcy. Słowa te wywarły na mnie niezwykłe wrażenie. Litowałem się nad nim i chwilami odczuwałem pragnienie pocieszenia go; lecz kiedy na niego spojrzałem i widziałem tę obrzydliwą masę, jak poruszała się i mówiła, ogarnął mnie wstręt i uczucie litości zmieniało się natychmiast w pełną odrazy nienawiść. Starałem się jednak stłumić w sobie odrazę; uważałem bowiem, że jeśli już nie mogłem zdobyć się na bardziej przyjazne dla niego uczucia to bynajmniej nie miałem prawa odmawiać mu tej odrobiny szczęścia, jakiego mogłem mu jeszcze udzielić. — Przysięgasz — odezwałem się znowu — że nie będziesz szkodził nikomu; ale czy nie pokazałeś już w dostatecznym stopniu swych złych skłonności, abym kierując się rozsądkiem, mógł jeszcze tobie zaufać? Bo może i teraz tylko udajesz, by potem, mając lepsze ku temu możliwości, z tym większym triumfem dokonywać dzieła zemsty. 130 — Jakże to? Ze mną nie ma żartów i należy mi sję odpowiedź. Skoro nie łączą mnie z nikim żadne więzy przyjaźni i przywiązania, tylko nienawiść i zwyrodnienie mogą przypaść mi w udziale. Miłość drugiej istoty usunie źródło moich przestępstw. Wtedy zejdę z widowni i o moim istnieniu nikt nie będzie wiedział. Moje spaczone uczucia i myśli pochodzą tylko z przymusowej samotności, której nienawidzę; gdy zaś będę żył we wspólnym pożyciu z równą mi istotą, siłą rzeczy powrócą też i wszystkie moje dobre właściwości. Dzięki uczuciom i przywiązaniu wrażliwej istoty zostanę włączony do łańcucha zdarzeń tego życia, z którego teraz jestem wyłączony. Zastanawiałem się jakiś czas nad tym wszystkim, co mi opowiedział, oraz nad różnymi argumentami, jakich użył dla swojej obrony. Myślałem o tych tak dobrze zapowiadających zaletach, które wykazał u początku swojej egzystencji, oraz o tym, jak później wszystkie jego lepsze uczucia zostały zwarzone odrazą i wzgardą, okazaną mu przez jego protektorów. W obliczeniach swoich nie pominąłem jego gróźb oraz niezwykłych właściwości które dawały mu wielką władzę; ktoś, kto potrafił żyć w zimnych grotach lodowców i ukrywał się przed pościgiem pośród ostrych zrębów niedostępnych przepaści, był istotą o wyjątkowych zdolnościach, z którą nie można się było absolutnie mierzyć. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że aby zadośćuczynić zarówno jemu jak i moim bliźnim, powinienem zgodzić się na jego żądanie. Zwróciłem się więc do niego i powiedziałem: — Zgadzam się na twoje żądanie, jeśli złożysz uroczystą przysięgę, że opuścisz na zawsze Europę i trzymać się będziesz z dala od wszystkich miejsc na ziemi nawiedzanych przez człowieka natychmiast jak tylko oddam w twoje ręce istotę płci odmiennej, która będzie towarzyszyć ci na wygnaniu. — Przysięgam — zawołał — na to słońce i na to błękitne niebo oraz na moje miłością gorejące serce, że jeśli spełnisz moją prośbę, to dopóki żyć będę, oczy twoje już mnie nigdy więcej nie zobaczą! Wracaj do swego domu i zabierz się do pracy. Będę obserwował jej postęp w najwyższym napięciu i trosce. I nie obawiaj się: nie zjawię się prędzej, póki nie będziesz gotowy. To powiedziawszy, natychmiast mnie opuścił, prawdopodobnie w obawie, bym się nie rozmyślił. Widziałem, jak schodził z góry z taką szybkością, że prześcignąłby orła w locie, po czym prędko znikł mi z oczu wśród pofałdowań lodowego morza. Opowieść jego zajęła cały dzień. Kiedy odszedł, słońce dochodziło już do skraju widnokręgu. Wiedziałem, że powinienem zejść jak najszybciej do doliny, ponieważ wkrótce otoczą mnie ciemności. Lecz szedłem z ciężkim sercem i krok mój był powolny. Żmudne przemykanie się wśród zawiłych ścieżek górskich i ciągle napięta uwaga, by stopa miała zawsze dobre oparcie, '' 131 tak mnie umęczyło, żt łtraciłem orientację, tym więcej że zupełnie świeżo przeżywałem emocjonujące zdarzenia tego dni*. Kiedy doszedłem do schroniska znajdującego się w połowie drogi i usiadłem przy wypływającym tam źródle, była już późna noc. Gwiazdy świeciły Z przerwami, ponieważ co jakiś czas przesłaniały je chmury; ciemne sosny wyrastały przede mną. a tu i tam napotykałem na złamane drzewo leżące na ziemi. Był to widok cudowny i uroczysty, który wywoływał dziwne wrażenia w mym umyśle. Gorzkie łzy polały mi się z oczu; składając ręce, w uczuciu straszliwej męki zawołałem: O, gwiazdy, i chmury, i wiatry, jesteście tutaj i drwicie ze mnie! Jeżeli macie choć trochę litości, zgniećcie uczucie i pamięć, niechaj się stanie jak nicość! Lecz jeśli nie chcecie, odejdźcie, odejdźcie ode mnie i zostawcie samego w ciemności! Te słowa szalone to był krzyk udręczonych myśli. Ale naprawdę nie sposób mi wyrazić, jak te wieczyście pobłyskujące gwiazdy przygniatały mą duszę, jak wsłuchiwałem się w każdy podmuch wiatru, który dął z ponurą upartością niby okropne siroc-co, mające mnie spalić swym gorącym oddechem. Ranek już świtał, gdy wreszcie dotarłem do wsi Chamounix. Nie pozwalając sobie nawet na chwilę odpoczynku, wróciłem natychmiast do Genewy. Uczucia te tak głęboko zaparły się w mym sercu, że nie potrafiłem ich sobie w pełni uświadomić; czułem się jak przygnieciony ogromną górą, pod której ciężarem ginęło też poczucie męki, wypływające z nadmiaru tego strasznego przeżycia. I tak wróciłem do domu. Kiedy stanąłem w progu i pokazałem się rodzinie, dziki wyraz moich oczu i wynędzniały wygląd przeraził wszystkich i zaniepokoił. Nie odpowiadałem jednak na żadne pytania i w ogóle zaledwie się odezwałem. Czułem się jak wyklęty; jak gdybym nie miał prawa wymagać od nich współczucia i sympatii, jak gdyby już nigdy więcej nie wolno mi było cieszyć się ich bliskością i przyjaźnią. A przecież mimo to kochałem ich i bezgranicznie uwielbiałem; i tylko, by ich ocalić, zdecydowałem się podjąć tego wstrętnego mi ponad wszystko zadania. Mając przed sobą perspektywę tak okropnego zajęcia, odnosiłem wrażenie, jak gdyby wszelkie inne okoliczności mego życia były nieistotne, jak gdyby cała dotychczasowa moja egzystencja była snem, który-przeminął; bo tylko ta jedna myśl, myśl o tym strasznym zadaniu, miała dla mnie znaczenie i wagę rzeczywistości. ROZDZIAŁ XVIII Dzień po dniu i tydzień pu tygodniu mijały od mi «o powrotu do Genewy, a ja nie mogłem zebrać dość sił i odwagi, by p<tra, oraz Tower, sławną w historii Anglii cytadelę. ROZDZIAŁ XIX Dojechaliśmy teraz do Londynu. Sławne to miasto było naprawdę wspaniałe; toteż postanowiliśmy sobie, że zatrzymamy się tu na kilka miesięcy. Clerval pragnął zetknąć się z ludźmi, którzy przez swój talent i geniusz twórczy cieszyli się wtedy sławą i sukcesem. Dla mnie jednak była to sprawa drugorzędna. Obchodziło mnie głównie to, jak zdobyć wiadomości potrzebne mi do zadania, z którym wiązało mnie złożone przyrzeczenie. Zaraz też skorzystałem z posiadanych listów polecających, zaadresowanych do najwybitniejszych badaczy z dziedziny nauk przyrodniczych. Gdyby podróż ta przypadła na ten dawny, szczęśliwy okres moich studiów, to sprawiłaby mi ona wprost niewypowiedzianą przyjemność. Lecz jakiś tragiczny los zawisł nad całą moją egzystencją i teraz szukałem tych ludzi tylko ze względu na wiadomości, jakie mogłem od nich uzyskać w przedmiocie badań w których osiągnąłem tak dalekie a straszliwe rezultaty. Nie potrafiłem znaleźć się teraz pomiędzy ludźmi; wszelkie towarzystwo było dla mnie przykre. Będąc sam, mogłem sycić swą duszę widokiem nieba i ziemi; głos Henryką działał na mnie kojąco i w ten sposób sam się oszukiwałem wrażeniem chwilowego spokoju. Lecz gdy widziałem żwawo krzątających się ludzi i rozradowane, pełne zaciekawienia twarze, rozpacz z powrotem ogarniała moje serce. Między mną i moimi bliźnimi wznosiła się wielka, nieprzezwyciężona przeszkoda, przeszkoda przypieczętowana krwią Williama i Justine; a wypadki, związane z tymi imionami, stale powracały do mojej pamięci i pogrążały mą duszę w męczarni wspomnień. Ale Clerval był żywym obrazem tego, czym ja kiedyś byłem. Żądny wiedzy, chciałby zaraz wszystkiego doświadczyć, by uczyć się i poznawać. Różnice obyczajów, co go zawsze w pierwszym rzędzie interesowało, stanowiły dla niego niewyczerpane źródło nauki i rozrywki. Miał jeszcze jeden cel przed sobą, który od dawna sobie upatrzył. Nosił się z zamiarem wyjazdu do Indii, będąc przekonany, że dzięki znajpmości poszczególnych języków używanych w tym kraju oraz na podstawie poglądów, jakie wyrobił sobie o jego społeczeństwie, posiadał dane ku temu, by przyczynić się w sposób istotny do postępu europejskiej cywilizacji i handlu na tym terenie. Tylko w Brytanii mógł zapewnić sobie środki, które umożliwiłyby mu wykonanie tego planu. Zawsze był czymś zajęty; zawsze miał powód do radości, jakkolwiek 141 Z drugiej Strony moje ciągle przygnębienie było jedyną p: cz^ns„ któta. \9k \\asosirwaXa.. karałem się, jak mogłem, nj? ć/Ł wać, że mnie coś gnębi; nie chciałem mu Wwierć •c%\&.\^$x>.y jemnych wrażeń, tak naturalnych u każdego, przed tom oW\«* się nowe i ciekawe życie, wolne od wszelkiej troski czy gorzkie! i przykrych wspomnień. Często odmawiałem mu swego towa rzystwa, zasłaniając się innymi zająciami, ażeby tylko pozosta sam. Zasząłem również zbierać materiał potrzebny mi do mego twe rżenia. Były to dla mnie takie tortury, "jak dla tego, komu na glc we spadają pojedyncze, miarowe krople wody. Każda myśl, jaki temu poświęcałem, była niesłychaną męką, a każde słowo, które do tego nawiązywało, wymawiałem drżącymi wargami i ze śmiertelnym biciem serca. Byliśmy już kilka miesięcy w Londynie, kiedy otrzymaliśmy list Od pewnego znajomego ze Szkocji, który swego czasu był naszym gościem w Genewie. Powołując się na piękno przyrody swego kraju, zapytywał, czy nie stanowiłoby to dla nas wystarczającej atrakcji, by przedłużyć podróż aż na północ do Perth, gdzie miał swoją siedzibę: Clerval od razu zapalił się do podroży i był za tym, byśmy przyjęli zaproszenie; ja zaś, jakkolwiek bynajmniej nie pożądałem towarzystwa, pragnąłem zobaczyć znowu gói-y i górskie strumienie i wszystkie te cudowności, jakimi natura przyozdobiła swe ulubione siedziby. Przybyliśmy do Anglii na początku października, a teraz był luty. Wobec tego postanowiliśmy rozpocząć naszą podróż na północ po upływie jeszcze jednego miesiąca. W wyprawie tej nie zamierzaliśmy trzymać się utartego szlaku prowadzącego do Edynburga, ale zwiedzić po drodze Windsor, Oxford, Matlock oraz pojezierze Cumberland, wyznaczając sobie zakończenie tej tury do końca lipca. Spakowałem swe przyrządy chemiczne oraz cały zebrany materiał z postanowieniem zakończenia moich prac w jakimś odległym zakątku w północnych, górzystych rejonach Szkocji. Wyjechaliśmy z Londynu 27 marca, po czym zatrzymaliśmy się w Windsorze, wędrując po jego wspaniałych lasach. Dla nas, mieszkańców gór, było to coś zupełnie nowego; majestatyczne dęby, wielka rozmaitość zwierzyny, pełne dostojności jelenie, pokazujące się całymi gromadami — to wszystko niezmiernie nas zaciekawiało. Stamtąd udaliśmy się dalej, do Oxfordu. Mury tego miasta .nasunęły nam wspomnienie wielkich i tragicznych wypadków, jakie działy się tam z górą półtora wieku temu. To tutaj Karol I gromadził swe siły, aby bronić tronu. Miasto pozostało mu wierne, mimo że cały naród odwrócił się od niego, by pod sztandarem parlamentu walczyć o wolność. Wspomnienia związane z nie-142 z drugiej strony moje ciągle przygnębienie było jedyną przyczyną, która ją hamowała. Starałem się, jak mogłem, nie okazywać, że mnie coś gnębi; nie chciałem mu bowiem psuć tych przyjemnych wrażeń, tak naturalnych u każdego, przed kim otwiera ślę nowe i ciekawe życie, wolne od wszelkiej troski czy gorzkich i przykrych wspomnień. Często odmawiałem mu swego towarzystwa, zasłaniając się innymi zająciami, ażeby tylko pozostać sam. Zasząłem również zbierać materiał potrzebny mi do mego tworzenia. Były to dla mnie takie tortury, 'jak dla tego, komu na głowę spadają pojedyncze, miarowe krople wody. Każda myśl, jaką temu poświęcałem, była niesłychaną męką, a każde słowo, które do tego nawiązywało, wymawiałem drżącymi wargami i ze śmiertelnym biciem serca. Byliśmy już kilka miesięcy w Londynie, kiedy otrzymaliśmy list od pewnego znajomego ze Szkocji, który swego czasu był naszym gościem w Genewie. Powołując się na piękno przyrody swego kraju, zapytywał, czy nie stanowiłoby to dla nas wystarczającej atrakcji, by przedłużyć podróż aż na północ do Perth, gdzie miał swoją siedzibę: Clerval od razu zapalił się do podróży i był za tym, byśmy przyjęli zaproszenie; ja zaś, jakkolwiek bynajmniej nie pożądałem towarzystwa, pragnąłem zobaczyć znowu góry i górskie strumienie i wszystkie te cudowności, jakimi natura przyozdobiła swe ulubione siedziby. Przybyliśmy do Anglii na początku października, a teraz był luty. Wobec tego postanowiliśmy rozpocząć naszą podróż na północ po upływie jeszcze jednego miesiąca. W wyprawie tej nie zamierzaliśmy trzymać się utartego szlaku prowadzącego do Edynburga, ale zwiedzić po drodze Windsor, Oxford, Matłock oraz pojezierze Cumberland, wyznaczając sobie zakończenie tej tury do końca lipca. Spakowałem swe przyrządy chemiczne oraz cały zebrany materiał z postanowieniem zakończenia moich prac w jakimś odległym zakątku w północnych, górzystych rejonach Szkocji. Wyjechaliśmy z Londynu 27 marca, po czym zatrzymaliśmy się W Windsorze, wędrując po jego wspaniałych lasach. Dla nas, mieszkańców gór, było to coś zupełnie nowego; majestatyczne dęby, wielka rozmaitość zwierzyny, pełne dostojności jelenie, pokazujące się całymi gromadami — to wszystko niezmiernie nas zaciekawiało. Stamtąd udaliśmy się dalej, do Oxfordu. Mury tego miasta nasunęły nam wspomnienie wielkich i tragicznych wypadków, jakie działy się tam z górą półtora wieku temu. To tutaj Karol I gromadził swe siły, aby bronić tronu. Miasto pozostało mu wierne, mimo że cały naród odwrócił się od niego, by pod sztandarem parlamentu walczyć o wolność. Wspomnienia związane z nie- 142 szczęsnym królem i jego towarzyszami: miłym Fałklandem, bezczelnym Goringiem, królową i synem, nadawały szczególnego uroku każdej części miasta, w której mogli byli mieszkać. Duch dawnych czasów znalazł tu sobie siedzibę; my zaś z rozkoszą odkrywaliśmy jego ślady. Nawet gdyby te wrażenia ze wspomnień przeszłości nie uczyniły zadość naszej młodzieńczej wyobraźni, to samo miasto posiadało dość własnego piękna, by' wzbudzić nasz podziw. Stare budynki uniwersyteckie są bardzo malownicze; ulicom nie brak wspaniałości; urocza Isis zaś,' która toczy swe wody pod murami miasta i płynie przez łąki tonące w soczystej zieleni, rozlewa się w cichą i spokojną toń, w której odbija się obraz jego zgrupowanych baszt i wież, i kopuł, na wpół-ukrytych wśród sędziwych drzew. A jednak radość moją zatruwało wspomnienie mojej nieszczęsnej przeszłości i lęk przed nieznaną przyszłością. Byłem stworzony do tego, aby żyć szczęśliwie w cichości i spokoju. W mych latach młodzieńczych niezadqwolenie nigdy nie mąciło mej duszy, a jeśli ogarniała mnie nuda, widok wszystkiego co piękne w naturze lub obserwacja najwspanialszych i najwznioślejszych dzieł człowieka nastrajała zawsze uczuciowo moje serce i udzielała sprężystości mojemu duchowi. Ale ja jestem jak strzaskane drzewo: piorun poraził moją duszę. I czułem wtedy, że przeżyję to wszystko, co mnie jeszcze czeka, by pokazać światu to, czym wnet być przestanę: nędzne widowisko rozbitka ludzkości, budzące politowanie u innych, a nie do zniesienia dla, siebie samego. W Oxfordzie pozostaliśmy przez stosunkowo długi czas, wędrując po jego okolicach i starając się zidentyfikować każdą miejscowość czy miejsce, które mogło mieć jakiś związek z najżywotniejszą epoką dziejów Anglii. Nasze małe wyprawy odkrywcze przedłużały się często na skutek dalszych, nasuwających się z kolei celów. Zwiedziliśmy grobowiec znakomitego Hampdena, wielkiego patrioty, oraz pole walki, na którym poległ. Na chwilę dusza moja wzniosła się ponad swe niskie i nędzne obawy, aby. zadumać się nad boską ideą wolności i poświęcenia, którą przedmioty te symbolizowały i upamiętniały. Na jedną chwilę odważyłem się strząsnąć ze siebie przykuwające mnie łańcuchy i rozejrzeć się dokoła wzrokiem swobodnym i natchnionym; ale kajdany wgryzły się w me ciało i zapadłem znowu, drżący i zrozpaczony, w swe nędzne jestestwo. Z żalem opuszczaliśmy Oxford, by udać się dalej do Matlock, naszego następnego z kolei miejsca postoju. Okolice tej osady przypominają w dość dużym stopniu krajobraz Szwajcarii, z tą różnicą, że wszystko jest na mniejszą skalę, a małym, pokrytym zielenią górom brak owej białej korony, jaką tworzą wznoszące się w oddali Alpy, widoczne zawsze ponad pokrytymi sosnowym lasem górami mego kraju rodzinnego. Zwiedziliśmy. 148 wspaniałą, pełną cudów grotę i owo małe muzeum przyrodnicze, w którym wszystkie ciekawostki uporządkowane są według działów, w ten sam sposób co zbiory w Servox i Chamounix. Zadrżałem mimo woli, kiedy Henryk wymówił tę drugą nazwę; toteż spieszno mi było opuścić Matlock, z którym owa pamiętna, a straszliwa scena tak się oto kojarzyła. Kontynuując naszą podróż na północ udaliśmy się z Derby do Cumberłand i Westmoreland, gdzie spędziliśmy całe dwa miesiące. Tutaj mogłem sobie wyobrazić, jakbym rzeczywiście znajdował się wśród szwajcarskich gór. Małe resztki śniegu, który trzymał się jeszcze zboczy zwróconych ku północy, jeziora, pędzące pó skalistych załomach strumienie — wszystko to stanowiło dla mnie widok dobrze znajomy i drogi. Tutaj zawarliśmy również pewne znajomości, które nieomal dały mi złudzenie szczęścia. Clerval był tym znacznie więcej ucieszony niż ja; umysł jego wyżywał się w towarzystwie ludzi talentu i znajdował w sobie wtedy o wiele więcej pomysłowości i umiejętności, o których posiadanie nigdy by siebie nie posądzał, bo w towarzystwie osób o niższym poziomie umysłowym nie potrafił ich nigdy ze siebie wydobyć. — Mógłbym spędzić tutaj całe życie — powiedział do mnie — wśród tych gór zaś nie żałowałbym nawet Szwajcarii i nadreń-skich okolic. Musiał jednak z żalem stwierdzić, że życie podróżnika pośród swych rozkoszy przynosi również niemało przykrości. Uczucia jego są w stałym napięciu i niepokoju; jeszcze bowiem nie zdąży ochłonąć i odpocząć, a już jest zmuszony opuścić miejsce, w którym czuje się tak dobrze, i podążać dalej do następnego, które z kolei przykuwa jego uwagę, aby po krótkim czasie porzucić również i to i szukać innych znowu ciekawostek. Zdążyliśmy zaledwie zwiedzić trochę Cumberłand i Westmoreland z ich licznymi jeziorami, powziąwszy już sympatię do osób, z którymi się tam zaznajomiliśmy, kiedy zbliżył się termin spotkania z naszym znajomym w Szkocji; musieliśmy więc pożegnać te strony i podróżować dalej. Jeśli chodzi o mnie, to bynajmniej tego nie żałowałem. Zaniedbywałem bowiem od pewnego czasu swe prace związane z wypełnieniem danego przyrzeczenia, a obawiałem się zemsty zawiedzionego demona. Jeśli został w Szwajcarii, to mógł się mścić na moich krewnych. Myśl o tym nie dawała mi spokoju i prześladowała mnie we wszystkich tych chwilach, z których skądinąd mógłbym wyrwać dla siebie trochę odpoczynku i spokoju. Czekałem na listy z gorączkową niecierpliwością. Jeśli zdarzała się dłuższa przerwa, czułem się bardzo nieszczęśliwy i ogarniały mnie najgorsze obawy; kiedy zaś nareszcie nadchodziły i widziałem adres Elżbiety lub ojca na kopercie, to nie miałem dość odwagi, by czytać i stwier- 144 dzić, że moje obawy się spełniły. Czasami zaś przypuszczałem znowu, że czart idzie krok w krok za mną i wobec mojej opieszałości może zamordować mego przyjaciela, by mnie w ten sposób przynaglić. Wtedy, pod wpływem takich obaw, nie opuszczałem Henryka ani na chwilę, idąc za nim jak jego własny cień, by strzec go przed wściekłością czarta, czyhającego — jak lobie wyobrażałem — na jego życie. Miałem uczucie, jak gdybym popełnił jakąś wielką zbrodnię i jak gdybym uciekał przed ścigającym mnie sumieniem. Byłem bez winy, ale w fzeczy samej ściągnąłem straszliwe przekleństwo na »wą głowę, takie samo, jak gdybym był winien zbrodni. Zwiedzałem Edynburg bez żadnego zainteresowania, patrząc na wszystko obojętnym okiem. A przecież to miasto mogłoby zaciekawić nawet najbardziej nieszczęśliwą istotę. Clervalowi Oxford przypadał bardziej do gustu, gdyż podobał mu się więcej ze względu na swą starą przeszłość i zabytki. Niemniej nowa dzielnica Edynburga, jej regularna i piękna linia zabudowań, jego romantyczny zamek, jego okolice, cudniejsze niż jakiekolwiek inne na świecie, Siedziba Artura, Studnia św. Bernarda oraz Podgórze Pentlandzkie wynagradzały go hojnie za tę zamianę, dostarczając mu dość materiału do radości i podziwu. Jednak naglony niecierpliwością, osobiście chciałbym już jak najwcześniej dotrzeć do celu ostatniego etapu podróży. W przeciągu jednego tygodnia wyjechaliśmy z Edynburga, przejeżdżając przez Coupar, St. Andrew's, wreszcie wzdłuż brzegów rzeki Tay do Perth, gdzie nasz gospodarz już nas oczekiwał. Nie czułem się jednak absolutnie w takim nastroju, by śmiać się ł rozmawiać z obcymi albo wczuwać się w ich nastroje czy plany z tym poczuciem dobrego humoru, jakiego oczekuje się od gościa. Toteż postanowiłem się odseparować i powiedziałem Clervalowi, że chciałbym przewędrować Szkocję sam, bez żadnego towarzystwa. -i- Zabawiaj się tutaj jak najlepiej — rzekłem na koniec — i niech to będzie miejsce naszego spotkania. Miesiąc, dwa, mogę być nieobecny; ale proszę cię, nie staraj się dowiadywać, gdzie się obracam i nie przeszkadzaj mi w tym czasie. Na ten krótki okres zostaw mnie w spokoju i samotności. Mam nadzieję, że wrócę z lżejszym sercem i w nastroju bardziej odpowiadającym twojemu usposobieniu. Henryk próbował odwieść mnie od tego zamiaru, ale widząc, z jaką stanowczością się przy nim upieram, zaniechał dalszych perswazji. Prosił mnie tylko, bym pisał jak najczęściej, dodając: — Wolałbym towarzyszyć ci w twoich samotnych wędrówkach, niż siedzieć tutaj z tymi Szkotami, których nie znam. Spiesz więc, drogi przyjacielu, i wracaj czym prędzej, bo bea ciebie będę czulj *ię tutaj bardzo nieswojo. 144 Rozstawszy się z przyjacielem, postanowiłem udać się do jakiegoś odległego zakątka Szkocji i w samotności dokończyć dzieła. Nie wątpiłem, że potwór szedł po moim tropie i że ujawni się przede mną w momencie, kiedy będzie skończone, by odebrać swą przyszłą towarzyszkę. Zgodnie ze swym planem przedostałem się przez górzyste rejony północne, docierając do grupy wysp Orkney. Wybrałem tam sobie jedną z najsamotniejszych wysepek. Dla mojej uciążliwej, potajemnej pracy było to miejsce jak najbardziej stosowne. Wysepka stanowiła niewiele więcej niż skalę, której wysokie stoki bezustannie szturmowały fale. Ziemia była jałowa i wystarczała zaledwie jako pastwisko dla kilku nędznych krów, dostarczając przy tym bardzo skąpego owsa dla jej mieszkańców, w całości pięciu osób, których wychudzone, kościste członki świadczyły dobitnie o ich nędznym pożywieniu. O warzywo i chleb, jeżeli poz-¦ walali sobie na taki luksus, a nawet o świeżą wodę trzeba było wystarać się z lądu, odległego około pięciu mil od wyspy. Na całej wyspie znajdowały się zaledwie trzy chaty, z których jedna była pusta. Wynająłem ją zaraz po przybyciu. Składała się tylko z dwóch pokojów; przedstawiały' one obraz naj-skrajniejszego ubósiwa, z całym jego brudem i zaniedbaniem. Słomiana strzecha zapadła się, ściany były nie otynkowane, drzwi zaś wypadły z zawiasów. Kazałem je naprawić, kupiłem kilka sztuk mebli i zająłem wyposażone w ten sposób mieszkanie. Ta ekstrawagancja wywołałaby niewątpliwie zdumienie i komentarze, gdyby umysły tych nędzarzy nie odrętwiały od niedostatku i ubóstwa. Tak czy owak, nikt się nie przypatrywał, jak żyłem i co robiłem, ani też nikt mi się nie naprzykrzał. Ludzie ci ledwie umieli podziękować za tę odrobinę żywności i odzieży, jaką ode mnie otrzymali; do tego stopnia cierpienie przytępia nawet najzwyklejsze wrażenia i uczucia człowieka. W tym idealnym odosobnieniu całe przedpołudnie przeznaczałem na pracę; natomiast wieczorami, jeśli tylko pogoda pozwalała, wychodziłem na kamienisty brzeg morza i wsłuchiwałem się w fale, uderzające ze wściekłym rykiem o skałę, na której stałem; Był to obraz monotonny, ale ciągle się zmieniający. Wspomniałem Szwajcarię. Jakżeż inny przedstawiała krajobraz niż ta beznadziejnie pusta i samotna wyspa. W Szwajcarii widzisz wzgórza i pomniejsze góry zarosłe winoroślą, a na równinie witają twe oko gęsto rozrzucone, malownicze domki. W jasnych wodach jej ślicznych jezior odbija się błękitne i łagodne niebo; a kiedy wiatry zmącą ich czystą powierzchnię, wtedy wygląda to jak igraszka maleńkiego dziecka, jeśli porównasz to z rykiem i hukiem przewalających się wód oceanu. Program swych zajęć utrzymałem tylko przez pierwsze dni mego pobytu; z każdym dniem, z każdym dalszym postępem, 141 praca ta stawała się dla mnie coraz bardziej uciążliwa i wstrętna. Czasami przez kilka dni z rzędu nie mogłem się przemóc, by wejść do laboratorium; innymi razy harowałem dzień i noc, żeby jak najprędzej dopełnić dzieła. Jakaż obrzydliwa to była praca i jak okropny jej przedmiot! Przy pierwszym eksperymencie jakiś' na wpół obłąkańczy entuzjazm czynił mnie ślepym na okropność mojego zajęcia; mój umysł był stale napięty w oczekiwaniu celu, jaki miał być przez to spełniony, a oczy moje nie widziały, z jakimi to okropnościami miałem do czynienia. Lecz teraz przystępowałem do tego samego bez owego wielkiego entuzjazmu i serc:* moje nieraz ogarniał wstręt do pracy, którą wykonywały moje ręce. W tej sytuacji, zajęty najohydniejszą, jaką można sobie wyobrazić, pracą i pogrążony w samotności, w. której nic ani na chwilę nie mogło odwrócić mojej uwagi od tej ponurej rzeczywistości, jaka mnie całkowicie pochłaniała, moje nastroje stawały się bardzo kapryśne; byłem coraz bardziej niespokojny i nerwowy. Obawiałem sięv, że lada chwila zaatakuje mnie mój prześladowca. Nieraz siedziałem z opuszczoną głową i oczyma utkwionymi w ziemi, nie mając odwagi ich podnieść, żeby czasami nie ujrzeć nagle przed sobą tego, przed którego widokiem wzdry-gało się całe moje jestestwo. Lękałem się odchodzić od mych bliźnich, żeby w momencie gdy znowu będę sam, nie zgłosił się po swoją towarzyszkę. Tymczasem jednak praca szła wciąż dalej i wyniki były coraz bardziej widoczne. Wypatrywałem jej ostatecznego zakończenia z drżeniem serca, ale i nadzieją; nie śmiałem kwestionować oczekiwanego rezultatu, choć nie mogłem na tyle sobie zaufać, by nie ulegać najgorszym przeczuciom, od których serce zamierało mi w piersi. ROZDZIAŁ XX Jednego wieczoru siedziałem jeszcze w laboratorium. Słońce już zaszło i księżyc wynurzał się właśnie z dalekiego morza. Do dalszej pracy za mało było światła, nie ruszałem się więc z miejsca zastanawiając się, czy wobec zbliżającej się nocy zaniechać swych wysiłków, czy też, nieustępliwie ją kontynuować, aby przyspieszyć jej zakończenie. Ale gdy tak siedziałem, zupełnie inne myśli przyszły mi do głowy — co stanie się, gdy to nowe moje dzieło będzie skończone, jakie będą skutki mego czynu? Trzy lata wstecz zajęty byłem taką samą pracą i stworzyłem czarta, który swym niesłychanym okrucieństwem poczynił dzikie spustoszenie w moim sercu i przepełnił je najstraszliwszą zgryzotą. I oto teraz gotowałem się do stworzenia drugiej istoty, o której przyszłych skłonnościach również nic naprzód nie wiedziałem; mogłaby być tysiąc razy bardziej zawistna i zła niż jej towarzysz i wyżywać się w morderstwie i podłości jako w swym naturalnym żywiole. Owszem, on przysiągł, że opuści okolice zamieszkałe przez człowieka i ukryje się pośród pustkowia, lecz ona żadnej przysięgi nie składała i stawszy się według wszelkiego prawdopodobieństwa istotą myślącą i rozumującą, mogłaby nie zgodzić się na układ zawarty przed jej stworzeniem. Mogliby nawet nienawidzić się nawzajem. Stwór, który już teraz żył, patrzał ze wstrętem na własną szpetotę, a czy nie mógłby nabrać jeszcze większej odrazy do zeszpecenia, gdyby miał je przed oczami w postaci kobiecej? Tak samo i ona mogłaby odwrócić się ze wstrętem od niego i zapragnąć wyższej piękności człowieka; mogłaby go porzucić, a wtedy on zostałby znowu sam, rozjątrzony ponadto świeżą prowokacją, i to ze strony istoty należącej do tego samego gatunku. A nawet, gdyby mieli opuścić Europę i zamieszkać w pustkowiach Nowego Świata, to przecież jednym z pierwszych - skutków tych wrażeń uczuciowych, za którymi ten szatan przede wszystkim tęsknił, byłyby dzieci; a wtedy na ziemi rozmnożyłaby się cała rasa diabłów, które zagroziłyby istnieniu gatunku ludzkiego i napełniłyby trwogą życie człowieka. Czyż miałem więc prawo, tylko ze względu na swe własne dobro, sprowadzić na ludzkość takie nieszczęście na wieczne przekleństwo potomności? Dałem się przedtem przekonać przez fałszywe wnioski, które mi to straszne monstrum narzuciło; szatański* groźby stwora odebrały 148 mi rozsądek i sparaliżowały zdolność myślenia. Ale teraz po raz pierwszy uprzytomniłem sobie, *> jak okropną rzecz uczyniłem, dając wtedy to przyrzeczenie. Aż dreszcz mnie przechodził na myśl, że przyszłe wieki mogłyby mnie przeklinać jako swego dręczyciela, który w swym egoizmie nie wahał się kupić własnego spokoju, być może za cenę istnienia całej rasy ludzkiej. Zadrżałem cały i serce mi w piersi zamarło. Naraz, podniósłszy wzrok, ujrzałem przy świetle księżyca postać demona w ramie okiennej. Upiorny grymas wykrzywił mu usta, gdy patrzał na mnie, jak wypełniałem zadanie, które mi narzucił. Więc tak, szedł wszędzie za mną, przez cały czas mej podróży. Włóczył się po lasach, ukrywał w jaskiniach lub szukał schronienia wśród rozległych i pustych wrzosowisk; a teraz przyszedł, by stwierdzić, jak jestem daleko, i zażądać tego, co mu obiecałem. Kiedy spojrzałem na niego, na jego twarzy pojawił się wyraz najprzewrotniejszej złości i fałszu. Gdy pomyślałem o tym, że obiecałem stworzyć drugą taką istotę, ogarnęła mnie wściekłość i drżącymi od pasji rękami rozdarłem na strzępy niedoszłego stwora. Nikczemne monstrum widząc, że unicestwiłem istotę, na której istnieniu budowało całe swoje szczęście, odeszło ze straszliwym wyciem szatańskiej rozpaczy i zemsty. Wyszedłem z pokoju i zamknąwszy drzwi poprzysiągłem sobie uroczyście, że już nigdy nie podejmę ponownie tej pracy. Następnie drżącym krokiem udałem się do swego pokoju. Byłem zupełnie sam; nie było przy mnie nikogo, kto by rozproszył ten pomrok zrozpaczonej duszy i uwolnił mnie od zmory najstraszliwszego urojenia. Minęło kilka godzin. Siedziałem cały czas przy oknie i patrzyłem na morze; było niemal zupełnie nieruchome, bo wiatry ucichły i cała natura odpoczywała pod okiem niemego księżyca. Jedynie kilka statków rybackich zaznaczało się ciemnymi plamami na wodzie i raz po raz powiewał łagodny wietrzyk, niosąc głosy nawołujących się rybaków. Dokoła zaległa głęboka cisza, jakkolwiek zaledwie zdawałem sobie z tego sprawę; naraz doszedł moich uszu odgłos pluskających o wodę wioseł i ktoś wylądował na brzeg tuż przy moim mieszkaniu. Kilka minut później posłyszałem znajome trzeszczenie drzwi, jak gdyby ktoś usiłował otworzyć je po cichu. Zadrżałem od stóp do głowy. Miałem przeczucie, kto by to mógł być, i najchętniej obudziłbym kogoś z wieśniaków, mieszkających w sąsiadującej ze mną chacie. Ale ogarnęło mnie poczucie bezradności, zdarzające się tak często w okropnych snach, kiedy daremnie usiłujesz uciec przed zagrażającym ci niebezpieczeństwem, przykuty do miejsca i odrętwiały. Niebawem odgłos kroków rozległ się w przejściu; drzwi otwo- 149 rzyły się i nikczemny łotr, którego przyjścia z takim strachem oczekiwałem, ukazał się na progu. Zamykając j« za sobą, zbliżył gię do mnie i wyrzekł zduszonym głosem: — Zniszczyłeś rozpoczęte przez siebie dzieło. Jakie są twoje zamiary? Czy śmiałbyś złamać swoje przyrzeczenie? Znosiłem niesłychane trudy i znoje; opuściłem Szwajcarię razem z tobą; czołgałem się wzdłuż brzegów Renu, wśród jego wierzbiną za-rosłych wysepek i poprzez szczyty jego wzgórz. Przez wiele miesięcy mieszkaniem moim były rozległe wrzosowiska Anglii i dzikie pustkowia Szkocji. Ileż w tym czasie zniosłem trudów, ile wycierpiałem zimna ł głodu 1 Czy śmiesz teraz zniszczyć wszystkie moje nadzieje? — Idź precz! Tak jest, złamałem swoje przyrzeczenie! Już nigdy nie stworzę drugiej takiej istoty, która dorównywałaby tobie ohydnym wyglądem i najprzewrotniejszą podłością. — Niewolniku, przedtem starałem się przemówić tobie do rozsądku, ale okazałeś się niegodny mojej łaskawości. Nie zapominaj, jaką posiadam potęgę. Uważasz się za nieszczęśliwego,. ale ja mogę cię doprowadzić do takiego stanu, że znienawidzisz nawet widok słońca na niebie. Jesteś moim stwórcą, ale ja jestem twoim panem — czyń, jak ci rozkazuję! — Nadeszła pora, kiedy przestałem się wahać, a z nią również kres twej potęgi. Twoje groźby nie zmuszą mnie do tego, bym popełnił taki grzeszny czyn; utwierdzają mnie tylko w moim postanowieniu, aby nie stworzyć tobie towarzysza haniebnej swawoli. Czy wolno mi, z zimną krwią, wypuścić na świat demona, który wyżywa się w krwi mordowanych ofiar i w steku najniecniejszych czynów? Idź precz! Jestem stanowczy, a twoja słowa mogą mnie jeszcze tylko rozjątrzyć. Potwór widział po mej twarzy, że pozostanę nieugięty, i zgrzytał zębami z bezsilnej wściekłości. — Jeśli każdy człowiek może przygarnąć do swej piersi żonę, a każde zwierzę dobierać sobie towarzyszkę, dlaczego tylko ja mam pozostawać samotny? Żywiłem jak najlepsze uczucia, ale odpłacono mi za nie wzgardą i odrazą. Człowieku! — krzyczał. — Ty możesz nienawidzić, ale strzeż się! Każda chwila twego życia upłynie ci w trwodze i utrapieniu; niebawem padnie ten piorun, który wydrze ci twe szczęście na zawsze. Ty masz być szczęśliwy, podczas gdy ja tarzam się po ziemi w spotęgowanym bólu swego poniżenia?! Możesz zniszczyć wszystkie inne moje namiętności, ale jedna na zawsze pozostanie: zemsta! Zemsta, droższa mi odtąd niż światło i pokarm! Mogę umrzeć, ale 'najpierw ty, tyranie i dręczycielu, będziesz' przeklinał słońce, która patrzeć będzie na twe nędzne życie. Strzeż się, bo nie lękam się niczego, a to wzmacnia moją potęgę. Będę czuwał i czatował jak 150 podstępna żmija, by zatruć cię swoim ukąszeniem. Człowiecze! Pożałujesz za krzywdy, jakie mi wyrządzasz! — Przestań, szatanie, i nie zatruwaj powietrza swoim złorzeczeniem. Oświadczyłem tobie swe postanowienie; nie jestem tchórzem i nie ugnę się przed twymi groźbami. Odejdź stąd, jestem niewzruszony. — Dobrze, niech tak będzie; ale pamiętaj, zjawię się u ciebie w twoją noc poślubną. Zerwałem się z miejsca i krzyknąłem: — Łotrze! Zanim podpiszesz na mnie wyrok śmierci, pilnuj się, abyś sam nie zginął! Chciałem go pochwycić, ale wymknął mi się i wybiegł w gwałtownym pośpiechu z domu. Po paru chwilach zobaczyłem go w łodzi, która pomknęła po wodzie jak strzała wypuszczona z łuku i zniknęła wkrótce pośród fal. Znowu nastała cisza. Ale słowa jego brzmiały mi ciągle w uszach. Ogarnęła mnie taka szalona wściekłość, że najchętniej puściłbym się zaraz za łotrem, który burzył mi spokój i szczęście, i wtrąciłbym to nienawistne monstrum do morza. Zdenerwowany i wzburzony biegałem tam i z powrotem po pokoju, a rozgorączkowana wyobraźnia podsuwała mi najstraszliwsze wizje i obrazy, które zadręczały mą duszę. Dlaczego nie pobiegłem za nim i nie zwarłem się z nim w walce na śmierć i życie? Ale pozwoliłem mu odejść i teraz on oddalał się z całą szybkością na ląd. Wzdrygałem się na myśl, kto mógłby być jego następną ofiarą, kogo teraz wybierze, by sycić swą nieugaszoną żądzę zemsty. I wtedy przypomniałem sobią znowu jego słowa: „Z j a-wię się u cieb.ie w twoją noc poślubną". To był zatem termin wyznaczony dla spełnienia się mego przeznaczenia. Gdy ta pora nadejdzie, powinienem umrzeć, a zarazem zaspokoić jego zemstę i położyć kres jego złości. Przyjmowałem tę perspektywę bez uczucia strachu; lecz kiedy pomyślałem o mojej ukochanej Elżbiecie, o jej łzach i nieskończonym smutku, jaki przepełni jej serce, gdy okrutna zemsta wydrze mnie jej na zawsze, wtedy łzy, pierwsze od wielu miesięcy, polały się obficie z mych ócz; ale z odruchem rozpaczliwego protestu postanowiłem, że będę walczyć zacięcie o swe życie i nie ustąpię wrogowi dobrowolnie. Noc minęła i słońce zawisło ponad bezkresem oceanu. Uczucie spokoju zaczęła ogarniać moje serce, jeśli spokojem nazwać można stan, w którym gwałtowna wściekłość przeistoczyła się w najgłębszą rozpacz. Opuściłem dom, scenę przerażającego starcia między mną a wrogiem, i chodziłem nad brzegiem morza, które jak nieprzezwyciężona przeszkoda legło między mną a moimi braćmi; opanowało mnie dziwne pragnienie, by tak rzeczywiście 151 się stało. Chciałbym naprawdę resztę mego życia spędzić na tej pustej skale, gdzie w zamian za byt samotny i żmudny nie doznałbym więcej żadnego nowego wstrząsu i żadnej nowej rozpaczy; bo jeśli wrócę, to tylko by ponieść ofiarę swego życia lub patrzeć jak ci, których najbardziej ukochałem, giną w śmiertelnym uścisku demona, co powstał żywy z mojej ręki. Chodziłem po wyspie jak błąkające się widmo, odosobnione od wszystkich, których kochało, a których już nigdy, nigdy nie zobaczy. Gdy zrobiło się południe i słońce było już wysoko na niebie, położyłem się na trawie, gdzie zmorzył mnie ciężki, kamienny sen. Przez całą noc nie spałem ani chwili, nerwy moje były podniecone, a oczy zaczerwienione od niewyspania i udręki. Ale sen, w jakim pogrążyło się całe me ciało i dusza, pokrzepił mnie. Obudziłem się z poczuciem, że znowu należę do rasy istot ludzkich, nie innych niż ja i zacząłem patrzeć na zdarzenia tej nocy z większym spokojem; a przecież słowa czarta brzmiały mi w uszach jak dzwon bijący na żałobę; wydawały się jak sen, choć tak wyraźny i przygniatający swą straszliwą treścią jak coś zupełnie rzeczywistego. Słońce zniżyło się na nieboskłonie, a ja wciąż jeszcze siedziałem na brzegu. Zaspokoiłem odzywający się żarłoczny głód ciastem upieczonym z płatków owsianych. W pewnej chwili spostrzegłem, że do brzegu, tuż przy mnie, dobija łódź rybacka. Jeden z ludzi przyniósł mi pakiet, w którym były listy z Genewy i jeden od Clervala. Przyjaciel prosił usilnie, bym jak najprędzej do niego powrócił. Twierdził, że u tych Szkotów tracił bezużytecznie czas; że otrzymał listy od swych nowych znajomych z Londynu, którzy zajęli się sprawą jego wyjazdu do Indii i oczekiwali teraz jego powrotu celem doprowadzenia rzeczy do końca. Nie mógł więc dłużej zwlekać; powinien zaraz jechać do Londynu. Ale ponieważ potem miałaby nastąpić — może nawet wcześniej niż zrazu przewidywał — ta dłuższa podróż, pragnął, żebyśmy przedtem byli jak najdłużej razem; dlatego prosił, bym wracał i dotrzymywał mu towarzystwa, poświęcając mu wszystkie swoje wolne chwile. Błagał mnie, bym opuścił swą samotną wysepkę i podążył jak najszybciej do Perth, gdzie byśmy się spotkali i wyruszyli stamtąd razem na południe. List ten w pewnym stopniu pobudził mnie znowu do życia; postanowiłem też opuścić wyspę po upływie najdalej dwóch dni. Jednak przed odjazdem czekało mnie jeszcze jedno okropne zadanie — musiałem spakować swoje instrumenty chemiczne; chcąc tego dokonać, musiałem wejść do pokoju, który stanowił warsztat mej ohydnej pracy, i brać jeszcze raz do ręki przybory, na które patrzałem teraz z największym wstrętem. Nazajutrz rano, obudziwszy się o świcie, zdobyłem się wreszci* na odwagę i otwo- 151 rzyłem drzwi do pracowni. Resztki na wpół wykończonego, a zniszczonego przeze mnie ciała niedoszłej istoty walały się po podłodze; miałem uezucie, jak gdybym poćwiartował żywe ciało ludzkie. Przystanąłem, aby przez chwilę ochłonąć z tego niesamowitego wrażenia, po czym wszedłem do pokoju. Ręce mi drżały, gdy wynosiłem narzędzia. Potem uświadomiłem sobie, że nie mogę zostawić resztek mojej pracy, ponieważ wzbudziłoby to nie tylko odrazę, ale i podejrzenia wieśniaków. Zebrałem więc wszystko i włożyłem do kosza, dokładając wielką ilość kamieni; następnie odstawiłem kosz na bok postanawiając wrzucić go z całą zawartością do. morza, gdy tylko nadejdzie noc. Potem wyszedłem i rozłożyłem się ze swymi narzędziami chemicznymi na brzegu morza, by je tymczasem wyczyścić i uporządkować. Jest rzeczą naprawdę zadziwiającą, jak kompletna zmiana dokonała się w mej duszy od owej nocy, kiedy demon pojawił się w mojej pracowni. Przedtem rozważałem swoje przyrzeczenie z uczuciem ponurej rozpaczy, jako coś, co bez względu na konsekwencje musi być wykonane; teraz zaś miałem wrażenie, jak gdyby bielmo spadło mi z oczu, i po raz pierwszy od długiego czasu widziałem wszystko znowu jasno. Było nie do pomyślenia, bym kiedykolwiek powrócił do' tej pracy. Taka ewentualność nie przychodziła mi już teraz w ogóle do głowy. Wyrzeczona groźba ciążyła mi jak kamień, ale nie uważałem, by jakikolwiek wysiłek z mojej strony mógł ją ode mnie odwrócić. Doszedłem do ostatecznego przekonania, że gdybym stworzył drugą taką istotę jak ten czart, byłby to z mej strony akt najpodlejszego i najstraszniejszego egoizmu; toteż postanowienie moje było tym razem ostateczne i nieodwołalne; nie dopuszczałem też do siebie żadnej myśli, która mogłaby mnie doprowadzić do innego wniosku i zapatrywania. Między godziną drugą a trzecią nad ranem pokazał się księżyc. Była to stosowna dla mnie pora; zabrawszy ze sobą kosz wypłynąłem na morze w małej, jednoosobowej* łodzi mniej więcej na cztery mile od brzegu. Dokoła panowała kompletna cisza. Kilka łodzi wracało na ląd, ale trzymałem się z dala od nich. Nie mogłem opędzić się wrażeniu, jak gdybym był kimś, kto gotuje się do popełnienia jakiejś strasznej zbrodni i z drżeniem niepokoju unika spotkania z bliźnimi. W pewnej chwili księżj^c, świecący dotąd na jasnym niebie, przesłoniła nagle chmura; skorzystałem z chwilowego zaciemnienia i wrzuciłem kosz do morza. Słuchałem, jak woda bulgotała w miejscu, w którym tonął, i czym prędzej stamtąd odpłynąłem. Niebo pokryło się chmurami, ale powietrze było czyste, jakkolwiek ochłodzone od pół-nacno-wschodniego wiatru, który zaczynał dąć. Lecz to tylko mnie odświeżyło i wprawiło w tak przyjemne poczucie, że po- 153 stanowiłem pozostać jeszcze jakiś czas na wodzie. Ustawiwszy więc ster w pozycji wyprostowanej, wyciągnąłem się cały na dnie łodzi. Księżyc skrył się za chmurami, zrobiło się ciemno; słyszałem tylko, jak łódź ocierała się o wodę oraz jak kil rozcinał fale; ukołysany monotonnym szemraniem wody, zasnąłem wkrótce twardym snem. Nie wiem, jak długo w ten sposób spałem, ale kiedy się obudziłem, słońce było już wysoko. Wiatr przybrał na sile i wysokie fale zagrażały nieustannie zalaniem mojej małej łodzi. Stwierdziłem, że' wiatr dął z kierunku północno-wschodniego i że wobec tego musiał znieść mnie daleko od wybrzeża, z którego wypłynąłem. Usiłowałem zmienić kurs, ale spostrzegłem się zaraz, że gdybym jeszcze raz próbował -obrócić łódź, to napełniłaby się natychmiast wodą. W tej sytuacji nie miałem innego wyjścia, jak płynąć z wiatrem dalej. Muszę się przyznać, że zacząłem odczuwać coraz większy strach. Nie miałem ze sobą kompasu, a byłem tak słabo obeznany z położeniem geograficznym tej części świata, że orientacja według słońca nie na wiele mogła mi się przydać. Wiatr może zepchnąć mnie na bezmiar wód Oceanu Atlantyckiego, gdzie będę musiał znosić wszystkie tortury śmierci głodowej albo też zginę, pochłonięty przez nieprzebrane wody, napierające zewsząd wśród okropnego ryku i wycia spienionych bałwanów. Już wiele godzin przebywałem na wodzie i odczuwałem coraz dokuczliwiej palące mnie pragnienie, co stanowiło preludium najgorszych cierpień. Spojrzałem na niebo pokryte chmurami, które mieszając się wciąż ze sobą, pędziły szybko pod naporem wiatru. Potem objąłem wzrokiem morze — ono miało stać się moim grobem. — Czarcie — wykrzyknąłem — spełniłeś już swoje zadanie! Pomyślałem o Elżbiecie, o ojcu i Clervalu; zostawiłem ich wszystkich na łasce potwora, który mógł zemścić się na nich, by zaspokoić swe żądne krwi i okrucieństwa namiętnoici. Myśl ta pogrążyła mnie w stan najrozpaczliwszego odrętwienia, tak okropnego, że nawet teraz, kiedy lada chwila zamkną się przede mną na zawsze sprawy tego świata, dreszcz grozy wstrząsa moim ciałem. W ten sposób minęło kilka godzin. Wszakże stopniowo wiatr zaczął się uciszać, przechodząc w lekki wietrzyk, który złagodził spienioną kipiel morską, choć rozkołysane morze parło masy swych wód olbrzymimi zwałami bałwanów. Tymczasem słońce już zachodziło i docierało z wolna do skraju widnokręgu. Czułem, jak zbiera mi się na mdłości; ręce moje ledwie potrafiły utrzymać ster, gdy naraz od południa wyłoniły się zarysy wysoko wzniesionego lądu. Byłem już niemal zupełnie wyczerpany od strasznego wysiłku 154 i jeszcze straszniejszej niepewności, jaką znosiłem przez szereg długich godzin. Niespodziana pewność ocalenia podziałała na mnie jak olśnienie: nagły przypływ radości przepełnił moje serce i gorące łzy szczęścia polały się z mych oczu. Jak zmienne są nasze uczucia i jak dziwny jest ten upór, z jakim bronimy życia, choćbyśmy nawet byli najbardziej nieszczęśliwi! Z części mojego ubioru zaimprowizowałem jeszcze jeden żagiel i zapominając o zmęczeniu, skierowałem swą łódź ku nieznanym brzegom. Robiły wrażenie, że jest to ląd dziki i skalisty, ale gdy dopłynąłem bliżej, dostrzegłem widome ślady ręki ludzkiej. Ujrzałem statki stojące blisko brzegu i znalazłem się nagle z powrotem w okolicach zamieszkałych przez cywilizowanego człowieka. Starałem się rozpoznać jak najdokładniej, co kryją za sobą liczne wygięcia linii brzegowej, i z okrzykiem radości powitałem widok wieży kościelnej, jaka wyłoniła się wreszcie spoza niewielkiego wzniesienia. Ponieważ znajdowałem się w stanie całkowitego wyczerpania, zdecydowałem się skierować swą łódź do miasta, gdyż tam najłatwiej będę mógł postarać się o jakieś pożywienie. Na szczęście miałem przy sobie pieniądze. Opłynąwszy wzniesienie, zobaczyłem małe, schludnie wyglądające miasteczko z dobrą przystanią, do której też zaraz wpłynąłem, nie posiadając się z radości z powodu tak nieoczekiwanego ocalenia. Przymocowałem łódź do brzegu i porządkowałem żagle, gdy ludzie zaczęli gromadzić się na tym miejscu. Było widoczne, że moje pojawienie się mocno ich zaskoczyło; ale zamiast służyć mi pomocą, szeptali coś między sobą, pokazując przy tym na mnie gestami, które w innych okolicznościach wywołałyby we mnie niemiłe uczucie niepokoju. Wtedy jednak zauważyłem tylko, że rozmawiali po angielsku; zwróciłem się więc do nich w tym języku: — Dobrzy ludzie — odezwałem się — czy nie możecie mi powiedzieć, jaka jest nazwa tego miasta, oraz poinformować, gdzie się znajduję? — Dowiesz się tego bardzo prędko — odpowiedział szorstko jakiś mężczyzna. — Być może, dostałeś się w takie miejsce, które bynajmniej nie przypadnie ci do gustu, ale nikt nie będzie się ciebie pytał, gdzie byś najchętniej się wybrał; co do tego mogę cię zapewnić. Byłem niezmiernie zdumiony tą grubiańską odpowiedzią zupełnie nie znanego mi człowieka; byłem nie mniej speszony, gdy spojrzałem na zagniewane twarze jego towarzyszy. — Dlaczego odpowiadasz mi tak brutalnie? — odrzekłem mu na to. — Chyba nie jest w zwyczaju u Anglików, by przyjmować obcych ludzi w tak niegościnny sposób. 155 — Nie wiem, jakie mogą być zwyczaje Anglików — odparł mężczyzna — wiem natomiast, że Irlandczycy mają zwyczaj nienawidzić łotrów. W czasie, kiedy odbywała się ta dziwna rozmowa, otaczający mnie tłum zaczął gwałtownie wzrastać. Twarze ludzi wyrażały równocześnie ciekawość i gniew, co budziło we mnie niechęć, ale w pewnym stopniu również poważnie mnie niepokoiło. Zapytałem o drogę do oberży, ale nikt mi nie odpowiedział. Ruszyłem więc przed siebie, a z otaczającego mnie i postępującego za mną- tłumu podniósł się głuchy, groźny pomruk. Wtedy podszedł do mnie jakiś nieprzyjemnie wyglądający człowiek i położywszy mi rękę na ramieniu, powiedział: — Czekajcie no, łaskawy panie, najpierw pójdziecie ze mną do Mr. Kirwina, gdzie będziecie musieli się wytłumaczyć. — A któż to jest Mr. Kirwin? Z czego ja się mam tłumaczyć? Czy nie znajduję się w wolnym kraju? — A jakże, mój łaskawy, jesteś w wolnym kraju, ale wolnym tylko dla uczciwych ludzi. Mr. Kirwin jest tutejszym sędzią; ty zaś musisz się wytłumaczyć z powodu śmierci pewnego gentlemana, który został tu ubiegłej nocy zamordowany. Odpowiedź ta przestraszyła mnie nie na żarty. Ale wnet odzyskałem pewność siebie. Byłem niewinny; mogłem z łatwością tego dowieść. Toteż w milczeniu szedłem za moim niepowołanym przewodnikiem, który zaprowadził mnie do jednego z najlepszych domów w mieście. Upadałem już niemal z głodu i zmęczenia, ale będąc otoczony przez tłum, uważałem za wskazane zmobilizować wszystkie swoje siły, aby mego osłabienia fizycznego nie tłumaczono strachem lub poczuciem winy. Nie przeczuwałem wcale, że niebawem okrutny los powali mnie naj-straszniejszym ciosem, a orężem rozpaczy i przerażenia zgasi we mnie wszelki strach przed sromotą lub śmiercią. Muszę zrobić teraz przerwę, bo potrzebuję swego całego męstwa, by wrócić wspomnieniem do owych okropnych wypadków, które mi teraz przypada opowiedzieć, szczegół po szczególe, tak jak je pamięć zachowała. — Nie wiem, jakie mogą być zwyczaje Anglików — odparł mężczyzna — wiem natomiast, że Irlandczycy mają zwyczaj nienawidzić łotrów. W czasie, kiedy odbywała się ta dziwna rozmowa, otaczający mnie tłum zaczął gwałtownie wzrastać. Twarze ludzi wyrażały równocześnie ciekawość i gniew, co budziło we mnie niechęć, ale w pewnym stopniu również poważnie mnie niepokoiło. Zapytałem o drogę do oberży, ale nikt mi nie odpowiedział. Ruszyłem więc przed siebie, a z otaczającego mnie i postępującego za mną- tłumu podniósł się głuchy, groźny pomruk. Wtedy podszedł do mnie jakiś nieprzyjemnie wyglądający człowiek i położywszy mi rękę na ramieniu, powiedział: — Czekajcie no, łaskawy panie, najpierw pójdziecie ze mną do Mr. Kirwina, gdzie będziecie musieli się wytłumaczyć. — A któż to jest Mr. Kirwin? Z czego ja się mam tłumaczyć? Czy nie znajduję się w wolnym kraju? — A jakże, mój łaskawy, jesteś w wolnym kraju, ale wolnym tylko dla uczciwych ludzi. Mr. Kirwin jest tutejszym sędzią; ty zaś musisz się wytłumaczyć z powodu śmierci pewnego gentlemana, który został tu ubiegłej nocy zamordowany. Odpowiedź ta przestraszyła mnie nie na żarty. Ale wnet odzyskałem pewność siebie. Byłem niewinny; mogłem z łatwością tego dowieść. Toteż w milczeniu szedłem za moim niepowołanym przewodnikiem, który zaprowadził mnie do jednego z najlepszych domów w mieście. Upadałem już niemal z głodu i zmęczenia, ale będąc otoczony przez tłum, uważałem za wskazane zmobilizować wszystkie swoje siły, aby mego osłabienia fizycznego nie tłumaczono strachem lub poczuciem winy. Nie przeczuwałem wcale, że niebawem okrutny los powali mnie naj-straszniejszym ciosem, a orężem rozpaczy i przerażenia zgasi we mnie wszelki strach przed sromotą lub śmiercią. Muszę zrobić teraz przerwę, bo potrzebuję swego całego męstwa, by wrócić wspomnieniem do owych okropnych wypadków, które mi teraz przypada opowiedzieć, szczegół po szczególe, tak jak je pamięć zachowała. ROZDZIAŁ XXI Wkrótce przyprowadzono mnie przed oblicze sędziego, starszego, dobrotliwego człowieka o spokojnym i miłym obejściu. Niemniej popatrzył na mnie dość surowym wejrzeniem, a następnie, zwracając się do ludzi, którzy mnie przyprowadzili, zapytał, kto spośród nich występuje w tej sprawie jako świadek. Zgłosiło się około sześciu mężczyzn. Sędzia wybrał jednego z nich, po czym tenże złożył następujące zeznanie: Ubiegłej nocy wypłynął na połów wraz z synem i szwagrem, Danielem Nu-gentem; około godziny dziesiątej zauważyli, że z północy nadciąga silna burza, i zawrócili wobec tego do portu. Noc była bardzo ciemna, ponieważ księżyc nie wyszedł jeszcze na niebo; nie wylądowali jednak w porcie, ale — jak to było w ich zwyczaju — w małej zatoce, znajdującej się około dwie rhile dalej, Szedł przodem, niosąc część sprzętu rybackiego, a jego towarzysze szli w pewnej odległości za nim. Przechodząc przez piaski, zawadził o coś nogą i padł jak długi na ziemię. Towarzysze nadbiegli zaraz z pomocą. Przy świetle latarni, którą mieli ze sobą, stwierdzili, że potknął się o ciało jakiegoś mężczyzny, który według wszelkiego prawdopodobieństwa już nie żył. Początkowo przypuszczali, że był to trup człowieka, który zatonął w morzu, a którego ciało fale wyrzuciły potem na brzeg. Ale po bliższym zbadaniu okazało się, że ubranie bynajmniej nie było mokre, że ciało nawet jeszcze nie ostygło. Zanieśli je natychmiast do znajdującej się w pobliżu chaty, którą zamieszkiwała jakaś stara kobieta, i usiłowali, aczkolwiek na próżno, przywrócić mu życie. Okazało się, że był to przystojny, młody mężczyzna w wieku mniej więcej dwudziestu pięciu lat. Został najwidoczniej uduszony, bo ciało nie nosiło żadnych śladów jakiegokolwiek gwałtu prócz sinych odcisków palców widocznych na szyi. Zeznanie to w pierwszej części nie interesowało mnie ani trochę, ale wzmianka o śladach palców wywołała we mnie od razu wspomnienie morderstwa mego brata; nie mogłem pohamować opanowującego mnie wzburzenia — ręce mi drżały i nogi chwiały się pode mną, oczy zaś zasnuły się mgłą; musiałem oprzeć się o krzesło, aby nie upaść. Sędzia obserwował mnie bystrym okiem i, oczywiście, nie mógł tłumaczyć sobie mego zachowania inaczej jak na moją niekorzyść. 157 Syn potwierdził zeznanie ojca; lecz Daniel Nugent, którego z kolei powołano, twierdził stanowczo, że tuż przed upadkiem towarzysza widział w niedalekiej odległości od brzegu łódź, a w niej jakiegoś człowieka; dodał przy tym, że o ile mógł rozeznać przy skąpym świetle kilku gwiazd, była to ta sama łódź, w której ja właśnie wylądowałem. Pewna kobieta, która mieszkała niedaleko od brzegu, zeznała, że stała właśnie w drzwiach swojej chaty, oczekując powrotu rybaków, mniej więcej godzinę przed znalezieniem ciała, gdy naraz ujrzała, jak jakaś łódź, w której znajdował się tylko jeden człowiek, odpływała od tej części brzegu, gdzie później odkryto trupa. Inna kobieta potwierdziła tę część zeznania rybaków, która dotyczyła przeniesienia ciała do jej domu; w rzeczy samej ciało było jeszcze ciepłe. Złożyli je do łóżka i rozcierali, Daniel pobiegł nawet do miasta po aptekarza — ale życie uszło już z przyniesionego całkowicie. Następnie przesłuchiwano kilku mężczyzn co do mojego wylądowania. Wszyscy byli zgodni co do tego, że na skutek silnego wiatru północnego, który podniósł się w nocy, najprawdopodobniej nie mogłem się wydostać z jego prądów, będąc w końcu zmuszony po wielogodzinnych, bezskutecznych usiłowaniach wylądować niemal w tym samym miejscu, z którego odpłynąłem. Poza tym wyrazili przypuszczenie, że musiałem sprowadzić ciało z innego miejsca, a ponieważ, jak się okazało, nie znalem tych brzegów, najprawdopodobniej wpłynąłem do portu, nie wiedząc wcale, że miasto... znajduje się tak blisko miejsca, w którym złożyłem trupa. Po wysłuchaniu zeznań świadków Mr. Kirwin uważał za wskazane, by mnie zaprowadzono do pokoju, w którym złożono ciało na czas poprzedzający pogrzeb; chciał bowiem stwierdzić, jakie wrażenie wywarłby na mnie jego widok. Myśl tę podsunęło mu prawdopodobnie nadzwyczajne wzburzenie, które okazałem w momencie, kiedy opisywano sposób, w jaki ofiara została zamordowana. W tym celu zaprowadzono mnie też, w asyście sędziego i kilku innych osób, do oberży. Byłem naprawdę zaskoczony tym dziwnym zbiegiem okoliczności, wśród jakich zaszły zdarzenia tej fatalnej nocy. Wiedząc jednak, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy znaleziono ciało, rozmawiałem z kilku osobami na wyspie, na której wtedy mieszkałem, byłem zupełnie spokojny co do tego, jaki obrót ta sprawa mogła ostatecznie przyjąć. Wszedłem do pokoju, w którym leżały zwłoki, po czym doprowadzono mnie do trumny. Czy da się w jakikolwiek sposób opisać, co czułem, kiedy zobaczyłem ciało? Nawet i teraz drętwieję z przerażenia i nie mogę wspominać tej okropnej chwili 158 inaczej jak z dreszczem grozy i w mękach śmiertelnego bólu. Przesłuchanie, obecność sędziego i świadków — to wszystko odeszło ode mnie jak sen, kiedy ujrzałem, przed sobą martwe ciało Henryka Clervala. Zabrakło mi tchu; rzuciwszy się w tej samej chwili na ciało, wykrzyknąłem: — Czy moje mordercze knowania musiały i ciebie, najdroższy Henryku, pozbawić życia? Dwie osoby już zniszczyłem, inne ofiary czekają swego przeznaczenia; ale ty, Clervalu, mój przyjacielu, mój dobroczyńco... Ciało ludzkie może znieść dużo, leci tylko do granic wytrzymałości; a jakież niepojęte cierpienia znosiłem w owej chwili — wyniesiono mnie z pokoju w gwałtownych konwulsjach. Potem nastąpiła gorączka. Przez dwa miesiące życie moje wisiało na włosku. Powiedziano mi później, jak dzikie i zagmatwane były moje majaczenia: nazywałem siebie morderą Willia-ma, Justine i Clervala. Czasami błagałem czuwające przy mnie osoby, by pomogły mi zniszczyć czarta, który mnie zadręczał. Innymi razy czułem, jak palce potwora zaciskają się już na mojej szyi, i wtedy rozdzierający krzyk wyrywał się ze ściśniętego przerażeniem gardła. Na szczęście, ponieważ mówiłem swym językiem ojczystym, sam tylko Mr. Kirwin rozumiał, co mówiłem; ale moje gwałtowne gesty i rozpaczliwe krzyki wystarczyły, by odstraszyć pozostałych świadków. Dlaczego wtedy nie umarłem? Bardziej nieszczęśliwy, niż człowiek był kiedykolwiek przedtem, dlaczego nie pogrążyłem się na zawsze w spoczynku i zapomnieniu? Śmierć porywa tyle kwitnących życiem dzieci, jedyne nadzieje rozkochanych rodziców; ileż to młodych par i młodych kochanków jednego dnia cieszy się życiem w pełni zdrowia i najlepszych nadziei, by już nazajutrz stać się żerem dla robactwa i zgnilizną grobowca! Z jakiego tworzywa byłem zrobiony, że mogłem oprzeć się tylu wstrząsającym ciosom, które jak obracające się koło powracały bez przerwy i odnawiały moje męki? Ale byłem skazany na to, aby żyć. Po dwu miesiącach, budząc się niby ze snu, ujrzałem siebie w więzieniu, rozciągniętego na nędznym posłaniu, w otoczeniu więźniów i dozorców oraz pośród skrzypiących zasuwek i ponurych akcesoriów karceru. Pamiętam, był wtedy ranek, gdy tak się obudziłem i spojrzałem znowu przytomnymi oczami na świat. Nie pamiętałem szczegółów tego wszystkiego, co się wtedy zdarzyło, a miałem tylko uczucie, jak gdyby spotkało mnie nagle jakieś wielkie nieszczęście. Wszakże gdy rozejrzałem się dokoła i zobaczyłem zakratowane okno oraz zabrudzoną izbę więzienną, w której się znajdowałem, wtedy wszystko przemknęło mi z powrotem w pamięci i z ciężkim westchnieniem uświadomiłem sobie swój nieszczęsny byt, 159 Jęki moje wyrwały ze snu «tarą kobietę, która spała na krześle obok mego łóżka. Była to najęta pielęgniarka, żona jednego z dozorców. Na twarzy jej wypisane były wyraźnie wszystkie przywary, jakie często występują u ludzi tej klasy. Rysy twarzy miała twarde i szorstkie,, jak to się zdarza u osób, przyzwyczajonych do patrzenia na cudze nieszczęście i nędzę bez wzruszenia i współczucia. W tonie jej głosu wyczuwało się od razu zupełną obojętność. Zwróciła się do mnie po angielsku i wtedy uderzyło mnie, że głos ten słyszałem już w czasie mojej choroby. — Czujecie się teraz lepiej, panie? — odezwała się. Odpowiedziałem również po angielsku, choć osłabionym głosem: — Myślę, że tak; lecz jeśli to wszystko jest prawdą, jeśli rzeczywiście nie śniłem, to żałuję, że jeszcze żyję, by znosić całą tą okropność i grozę. — Jeżeli masz na myśli sprawę tego pana, którego zamordowałeś — odrzekła na to kobieta — to widzi mi się, że lepiej by było dla ciebie, gdybyś był umarł, bo wyobrażam sobie: będzie z tobą kiepsko! Jednakowoż nie moja to sprawa; przysłano mnie tutaj, bym cię pielęgnowała i uzdrowiła; spełniam swoją powinność z czystym sumieniem; niechby tylko każdy wywiązywał się ze swoich obowiązków tak jak ja. Odwróciłem się ze wstrętem od kobiety, która mogła wypowiadać tak nieczułe słowa do osoby dopiero co wyratowanej od śmierci i znajdującej się jedną nogą w grobie. Lecz czułem się bezwładny i niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku umysłowego. Cały ciąg mego życia wydawał mi się jednym snem. Czasami powątpiewałem, czy to wszystko było w' rzeczy samej prawdą, bo duszy mojej nie przedstawiało się to nigdy z całą siłą rzeczywistości. W miarę jak obrazy, które przepływały mi przed oczyma, stawały się coraz bardziej wyraźne, umysł mój zaczęła ogarniać gorączka; zewsząd napierała ciemność; nie było przy mnie nikogo, kto by ukoił mą duszę łagodnym i ciepłym słowem miłości; żadna kochana ręka nie wyciągała się ku mnie, aby mnie podtrzymać. Lekarz przychodził i zapisywał lekarstwa, a stara kobieta przygotowywała je dla mnie; lecz u pierwszego widoczna była całkowita niedbałość, a u tej drugiej wyraz bezwzględnej brutalności malował się na twarzy. Któż miałby interesować się losem mordercy, jak nie kat, któremu śmierć przynosiła zyski? Takie były moje pierwsze refleksje. Mr. Kirwin interesował się nadzwyczaj życzliwie moją osobą. Dowiedziałem się zaraz potem, że tylko dzięki jego interwencji umieszczono mnie w najlepszej izbie w więzieniu (jakże nędzna, zaiste, była ta najlepsza izba!); on też postarał się o to, bym miał lekarza i pielęgniarkę. 160 To prawda, że odwiedzał mnie rzadko; ale choć tak gorąco pragnął ulżyć cierpieniom każdej istoty ludzkiej, nie chciał przecież patrzeć na cierpienia mordercy i wysłuchiwać jego nieszczęsnych majaczeń. Przychodził więc tylko od czasu do czasu, by stwierdzić, czy mnie nie zaniedbują; stąd wizyty jego były krótkie i następowały w długich odstępach czasu. . Wracałem stopniowo do zdrowia. Pewnego dnia siedziałem bez ruchu na krześle, ze swą bladą, niemal przezroczystą twarzą i na wpół przymkniętymi powiekami bardziej podobny do zmarłego niż do żywego; ogarnęła mnie ponura melancholia i rozmyślałem o tym, o ile lepiej byłoby dla mnie, gdybym szukał śmierci zamiast trzymać się tego nędznego żywota, z którego nie miałem nic prócz okropności i nieszczęść. W pewnej chwili zastanawiałem się nad tym, czy nie powinienem podać się jako winny i ponieść prawem przewidzianą karę, choć przecież mniej byłem niewinny -niż to biedactwo Justine. Takie to myśli chodziły mi po głowie, kiedy otworzyły się drzwi mojego więziennego mieszkania i Mr. Kirwin wszedł do izby. Twarz jego; wyrażała sympatię i współczucie. Przysunął sobie krzesło i usiadł przy mnie, przy czym zwrócił się do mnie po francusku: — Obawiam się, że to miejsce jest dla ciebie zanadto wstrętne; czy mógłbym coś dla ciebie uczynić, byś czuł się lepiej i swobodniej ? — Dziękuję panu; ale to wszystko nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia; gdziekolwiek by mnie losy poniosły, nie znajdę nigdzie pocieszenia; dla mnie jest wszystko stracone. — Wiem. że współczucie obcego człowieka nie przyniesie wielkiej ulgi komuś, kogo zgnębiły tak straszne nieszczęścia. Mam jednak nadzieję, że niebawem opuścisz ten smutny przybytek; bo przecież z łatwością będzie można dowieść, że jesteś niewinny i zwolnić cię od zarzutu zbrodni. — Jak mało mnie to wszystko obchodzi; przez zbieg najdziwniejszych wydarzeń stałem się najnieszczęśliwszym ze śmiertelników. Czy śmierć może przedstawiać dla mnie coś strasznego, gdy życie moje wciąż prześladują nieszczęścia i dusza moja jęczy w męczarniach? — W istocie, dziwne wypadki, jakie cię ostatnio spotkały, to coś naprawdę izdumiewającego i przerażającego. Przez jakiś nadzwyczajny zbieg okoliczności zostałeś wyrzucony na te brzegi, znane ze swej gościnności, by zostać natychmiast brutalnie ujęty i oskarżony o morderstwo. Pierwszy widok, jaki napotkały twoje oczy, to ciało twego przyjaciela, zamordowanego w tak niewytłumaczony sposób, i jak gdyby rzucone tobie pod nogi przez jakiegoś czarta. Niezależnie od wzburzenia, jakie te wnikliwe spostrzeżenia we mnie wywołały, zdumiałem się niemało nad tym, że Mr. Kirwin li Frankenstein 1S1 posiadał tyle o mnie wiadomości. Przypuszczam, że to zdumienie musiało uwidocznić się na mojej twarzy, bo Mr. Kirwin zaraz dodał: — Zaraz potem, jak zachorowałeś, przyniesiono mi wszystkie dokumenty, jakie miałeś przy sobie. Przejrzałem je dokładnie, by znaleźć jakiś ślad, który dopomógłby mi odszukać twoich krewnych, i żebym w ten sposób mógł ich zawiadomić o twoim nieszczęściu i chorobie. Było tam też kilka listów; orientując się według pierwszych słów. natrafiłem na jeden, który pochodził od twojego ojca Napisałem natychmiast do Genewy; juz blisko dwa miesiące upłynęły od wysłania tego listu. Ale ty jesteś jeszcze chory, ręce ci drżą od słabości. Widzę, że wszelkie wzruszenie tobie szkodzi. — Ten stan niepewności jest tysiąc razy gorszy niż najokropniejszy wypadek. Niech mi pan powie, jaka scena śmierci znowu Się rozegrała, kogo znowu zamordowano i kogo mam z kolei opłakiwać? — Twoi najbliżsi cieszą się doskonałym zdrowiem — odpowiedział Mr. Kirwin łagodnie — i ktoś, pewien dobry znajomy, przyszedł cię odwiedzić. Nie wiem, co mnie na tę myśl naprowadziło, ale przywidziało mi się zaraz, że to nie mógł być nikt inny, jak sam morderca, który przybył tu po to. by szydzić z mojej nędzy i zarzucać mi winę śmierci Clervala: wyobrażałem sobie, że zamierzał w ten sposób dodać mi nowego bodźca, by zmusić mnie do zastosowania się do jego piekielnych żądań. Zakryłem ręką oczy i krzyknąłem głosem pełnym udręki: — Och, zabierzcie go stąd! Ja nie chcę go widzieć! Na miłość boską, nie pozwólcie mu tutaj wchodzić! Mr. Kirwin popatrzył na mnie, speszony tym wybuchem. Te gwałtowne słowa narzucały mu przeświadczenie o mojej winie, toteż odezwał się teraz dość surowym tonem: — Sądzę, młodzieńcze, że obecność twego ojca powinna stanowić dla ciebie raczej miłą niespodziankę, niż wywoływać lak gwałtowną niechęć. — Mój ojciec! — zawołałem, czując, jak z wielkiej radości odpręża się każdy muskuł mojej twarzy. — Czy naprawdę ojciec mój przyjechał? Jaki kochany, jaki dobry! Ale gdzie on jest, dlaczego nie spieszy tu zaraz? Sędzia zdumiał się i ucieszył tą nagłą zmianą. Może pomyślał sobie, że mój poprzedni okrzyk był chwilowym nawrotem moich niedawnych majaczeń, ale teraz dobrotliwy uśmiech pojawił się znowu na jego twarzy. Wstał i wyszedł razem z pielęgniarką. a za'chwilę ojciec wszedł do izby. W tych okolicznościach nic nie mogłoby sprawić mi większej 162 posiadał tyle o mnie wiadomości. Przypuszczam, że to zdumienie musiało uwidocznić się na mojej twarzy, bo Mr. Kirwin zaraz dodał: — Zaraz potem, jak zachorowałeś, przyniesiono mi wszystkie dokumenty, jakie miałeś przy sobie. Przejrzałem je dokładnie, by znaleźć jakiś ślad, który dopomógłby mi odszukać twoich krewnych, i żebym w ten sposób mógł ich zawiadomić o twoim nieszczęściu i chorobie. Było tam też kilka listów; orientując się według pierwszych słów. natrafiłem na jeden, który pochodził od twojego ojca Napisałem natychmiast do Genewy; juz blisko dwa miesiące upłynęły od wysiania tego listu. Ale ty jesteś jeszcze chory, ręce ci drżą od słabości. Widzę, że wszelkie wzruszenie tobie szkodzi. — Ten stan niepewności jest tysiąc razy gorszy niż najokropniejszy wypadek. Niech mi pan powie, jaka scena śmierci znowu Się rozegrała, kogo znowu zamordowano i kogo mam z kolei opłakiwać? — Twoi najbliżsi cieszą się doskonałym zdrowiem — odpowiedział Mr. Kirwin łagodnie — i ktoś, pewien dobry znajomy, przyszedł cię odwiedzić. Nie wiem, co mnie na tę myśl naprowadziło, ale przywidziało mi się zaraz, że to nie mógł być nikt inny, jak sam morderca, który przybył tu po to. by szydzić z mojej nędzy i zarzucać mi winę śmierci Clervala: wyobrażałem sobie, że zamierzał w ten sposób dodać mi nowego bodźca, by zmusić mnie do zastosowania się do jego piekielnych żądań. Zakryłem ręką oczy i krzyknąłem głosem pełnym udręki: — Och, zabierzcie go stąd! Ja nie chcę go widzieć! Na miłość boską, nie pozwólcie mu tutaj wchodzić! Mr. Kirwin popatrzył na mnie, speszony tym wybuchem. Te gwałtowne słowa narzucały mu przeświadczenie o mojej winie, toteż odezwał się teraz dość surowym tonem: — Sądzę, młodzieńcze, że obecność twego ojca powinna stano- . wić dla ciebie raczej miłą niespodziankę, niż wywoływać tak gwałtowną niechęć. — Mój ojciec! — zawołałem, czując, jak z wielkiej radości odpręża się każdy muskuł mojej twarzy. — Czy naprawdę ojciec mój przyjechał? Jaki kochany, jaki dobry! Ale gdzie on jest, dlaczego nie spieszy tu zaraz? Sędzia zdumiał się i ucieszył tą nagłą zmianą. Może pomyślał sobie, że mój poprzedni okrzyk był chwilowym nawrotem moich niedawnych majaczeń, ale teraz dobrotliwy uśmiech pojawił się znowu na jego twarzy. Wstał i wyszedł razem z pielęgniarką. a za "chwilę ojciec wszedł do izby. W tych okolicznościach nic nie mogłoby sprawić mi większej 162 radości jak przybycie ojca. Wyciągnąłem ku niemu rękę, a z ust wydarł mi się okrzyk: — Jesteście więc bezpieczni, i Elżbieta, i Ernest, wszyscy? Ojciec uspokajał mnie zapewniając, że wszyscy mają się jak najlepiej, i zatrzymywał się dłużej nad sprawami tak drogimi memu sercu ufając, że dzięki temu zapomnę o swoim przygnębieniu; lecz wkrótce spostrzegł się, że więzienie nie było miejscem, które' mogłoby usposabiać do wesołości. — W jakimże to miejscu zamieszkałeś, mój synu! — powiedział, patrząc smutnym wzrokiem na zakratowane okna i tak nędznie wyglądającą izbę, — Wybrałeś się w podróż, szukając szczęścia, a tymczasem wydaje się, jakby cię ścigała jakaś fatal-ność. Zaś biedny Clerval... Nazwisko mego nieszczęśliwego, okrutnie zamordowanego przyjaciela wstrząsnęło moim osłabionym ciałem, niezdolnym do znoszenia tak ciężkich prób; obfite łzy popłynęły mi z oczu. — Tak, ojcze, niestety! — odpowiedziałem. — Jakieś przeznaczenie, jakieś okropne fatum zawisło nad moją głową i dopóty muszę żyć, dopóki się nie wypełni, bo inaczej z pewnością umarłbym przy trumnie Henryka. Nie pozwolono nam rozmawiać zbyt długo,' ponieważ niepewny stan mego zdrowia nakazywał zachowanie wszelkich ostrożności, koniecznych dla zapewnienia mi spokoju. Mr. . Kirwin wszedł znowu do izby zwracając uwagę, że moje siły nie pozwalają na to, bym się zanadto wyczerpywał. Jednak towarzystwo mego kochanego ojca znaczyło dla mnie to samo co obecność mego dobrego ducha, i tak stopniowo odzyskiwałem zdrowie. Wreszcie choroba zupełnie mnie opuściła. Ale dusza moja pogrążyła się w czarnej i ponurej melancholii, której nic nie mogło rozproszyć. Upiorna wizja Clervala, zamordowanego za moją sprawą, majaczyła mi wciąż przed oczyma. Refleksje, te wywoływały we mnie tak gwałtowną reakcję, że moi bliscy wielekroć drżeli z obawy, by nie nastąpił niebezpieczny nawrót choroby. Niestety! Po cóż troszczyli się o to. by zachować to nieszczęsne i wstrętne dla mnie życie? Chyba tylko po to, by przeznaczenie dokonało swego dzieła do końca, bo coraz bardziej zbliżałem się do kresu. Niedługo, och, bardzo szybko śmierć zatrzyma to serce skurczone boleścią i uwolni od przygniatającej udręki tego, który czuje już prochy tej ziemi. Sprawiedliwości stanie się zadość, a ja zaznam nareszcie spokoju. Ale śmierć była jeszcze daleka i nieraz siedziałem godzinami bez ruchu i bez słowa, modląc się o to. by nastąpiła jakaś potężna rewolucja, która pogrzebałaby w swych zgliszczach mnie i mojego dręczyciela. Termin sesji wyjazdowej sądu zbliżał się. Byłem już trzy mie- 163 siące w więzieniu; ale choć ciało moje było jeszcze osłabione i stale wisiała nade mną groźba nawrotu niebezpiecznej choroby, musiałem odbyć długą, stumilową podróż do miasta, w którym odbywały się sesje. Mr. Kirwin zajął się osobiście tym, hy zebrać świadków i przygotować mą obronę. Równocześnie ominęło mnie jedno upokorzenie: nie potrzebowałem stawać publicznie przed sądem jako zbrodniarz, ponieważ sprawa moja była już tak dalece przygotowana, że przeszła do kompetentnego sądu, nie wyrokującego w zakresie kary śmierci. Wielki sąd przysięgłych odrzucił oskarżenie na podstawie alibi — z łatwością udowodniono bowiem, że o tej samej godzinie, kiedy znaleziono ciało mego przyjaciela, znajdowałem się na wyspach Orkney. W dwa tygodnie później znajdowałem się już na wolności. Jakąż ulgę i ile radości sprawiło to memu kochanemu ojcu: nareszcie byłem wolny, nareszcie skończyły się dla mnie udręki tej okropnej sprawy kryminalnej, nareszcie mogłem znowu oddychać świeżą i czystą atmosferą i wrócić do rodzinnego kraju. Ale ja nie dzieliłem tych uczuć — bo jednako nienawistne były mi mury więzienia i mury pałacu. Kielich mego życia był zatruty na zawsze. I chociaż słońce świeciło dla mnie tak samo jak dla wszystkich szczęśliwych i pogodnego ducha, widziałem dokoła siebie jedynie gęste i ponure ciemności, przez które nie przenikało żadne światło, prócz dwu jarzących się oczu, nieustannie wpatrujących się we mnie. Raz były to wyraziste oczy Henryka, zamierające w ostatnim tęsnym wejrzeniu, niemal czarne w cieniu niezupełnie domkniętych powiek i długich, przykrywających je rzęs; i innym razem były to zmętniałe, wodniste oczy potwora, jak je widziałem po raz pierwszy w mojej izdebce w Ingolstadt. Ojciec próbował obudzić we mnie na nowo uczucia miłości rodzinnej.' Opowiadał o Genewie, dokąd wkrótce miałem powrócić — o Elżbiecie i Erneście; lecz słowa te wydobywały ze mnie jedynie lęk i westchnienie. Czasami rzeczywiście myślałem' z utęsknieniem o szczęściu; myślałem z melancholijną radością o mej ukochanej kuzynce; albo tęskniłem z pasją owej maladie du pays * do widoku mego błękitnego jeziora i szybko rwącego Rodanu, widoku tak mi drogiego z moich lat dziecięcych. Lecz mój ogólny stan uczuciowy stanowiło teraz odrętwienie, dla którego więzienie było równie pożądanym siedliskiem jak najbardziej wzniosłe obrazy natury. Było to podobne do stanu zapaści, który z rzadka przerywały paroksyzmy udręki i rozpaczy. W takich chwilach często myślałem o tym, by położyć wreszcie kres egzystencji, dla której odczuwałem tak bezmierną odrazę. I tylko nieustanna i troskliwa opieka wstrzymywała mnie od tego, by nie popełnić jakiegoś gwałtownego i straszliwego czynu. nostalgia, tęsknota za krajem rodzinnym 164 Jednakże pozostał mi jeszcze jeden wielki obowiązek — w imię tego obowiązku zdołałem wreszcie przezwyciężyć swą samolubną rozpacz. Powinienem koniecznie i bezzwłocznie wrócić do Genewy, by czuwać nad bezpieczeństwem tych, których tak bardzo kochałem; musiałem również czatować na mordercę, abym w wypadku, gdyby udało mi się natrafić na jego kryjówkę albo gdyby odważył się znowu narzucić mi swą ohydną obecność, mógł położyć niechybnie kres jego egzystencji i w ten sposób zniszczyć tego potwornego „człowieka", w którego, jak na ironię, tchnąłem jeszcze bardziej potworną duszę. Ojciec chciał jak najdłużej odroczyć nasz wyjazd, obawiał się bowiem, że nie zniósłbym trudów podróży — wszak byłem już tylko szczątkiem, cieniem ludzkiej istoty. Siły moje wyczerpały się. pozostał ze mnie tylko szkielet, a gorączka dzień i noc zżerała moje wyniszczone ciało. Wreszcie jednak, ponieważ z takim, niepokojem i niecierpliwością nagliłem do wyjazdu, ojciec doszedł do przekonania, że najlepiej będzie, jeśli mi ustąpi. Przeprawiliśmy się przez kanał na pokładzie statku, mającego kurs na Havre-de-Grące, i pod podmuchem pomyślnego wiatru odpłynęliśmy od brzegów Irlandii. Była północ. Leżałem na pokładzie z oczyma wpatrzonymi w gwiazdy i wsłuchiwałem się w szum napierających fal. ..Witajcie ciemności, co usuwacie z mych oczu nienawistne brzegi Irlandii!" Tak wołałem z głębi duszy, a serce moje pulsowało gorączkową radością, gdy pomyślałem, że już niebawem zobaczę Genewę. Przeszłość jawiła mi się niby w pomrokach okropnego snu. Jednak niosący mnie okręt i wiatr, co pchał go od tych przeklętych brzegów Irlandii, oraz otaczające mnie morze — to wszystko zbyt było namacalne, bym mógł się łudzić marzeniami: bo przecież Clerval, towarzysz i przyjaciel ukochany, padł moją ofiarą, ponosząc śmierć przez bestię, którą stworzyły moje własne ręce. Całe życie przesunęło się przed oczyma mojej pamięci: ciche i szczęśliwe chwile, spędzone na łonie rodziny w Genewie; śmierć mojej matki i potem mój wyjazd do Ingol-stadt. Z drżeniem grozy przypomniałem sobie ów obłąkańczy entuzjazm, który przynaglał mnie do stworzenia mego ohydnego wroga i wywołałem z pamięci ową noc okropną, w której po raz pierwszy oddychał on życiem. Nie mogłem dalej dążyć za biegiem mych myśli; przemożne, spotęgowane uczucia zaczęły mnie coraz bardziej przytłaczać, aż wreszcie gorzko zapłakałem. Od czasu swej rekonwalescencji, po długotrwałej gorączce zażywałem na każdą noc niewielką ilość laudanum; bo tylko za pomocą tego narkotyku mogłem zapewnić sobie spoczynek, konieczny do zachowania życia. Pod naporem dręczących mnie wspomnień, przypominających mi stale me straszne nieszczę- 165 ścia. połknąłem teraz podwójną ilość mojej zwykłej dawki i niebawem zapadłem w głęboki sen. Ale straszne myśli żyły nadal we śnie, nie dając mi chwili wytchnienia. Zjawy senne, jedna za drugą, przesuwały mi się przed oczyma i przerażały swoją okropnością. Nad ranem zaczęła mnie dusić jakaś zmora. Uczułem, jak palce czarta zakleszczają się na mojej szyi i nie mogłem uwolnić się od ich strasznego uścisku. Tylko jęk i krzyk dochodził do mych własnych uszu. Ojciec, który czuwał nade mną, widząc moje rozpaczliwe miotania, obudził mnie. Wtedy znowu usłyszałem szum napierających fał i zobaczyłem nad sobą zachmurzone niebo. Czarta nie było. Nieznane poczucie bezpieczeństwa, połączone z wrażeniem że między chwilą obecną a nieodpartą, tragiczną przyszłością nastąpił jakiś rozejm, udzieliło mi swoistego rodzaju cichego zapomnienia: a na to umysł ludzki jest przez swą strukturę szczególnie podatny. ROZDZIAŁ XXII Dopłynęliśmy do brzegu. Wylądowaliśmy i udaliśmy się w dal szą drogę do Paryża. Przekonałem się niebawem, że przeceniłem swoje siły i że będę musiał jakiś czas odpoczywać; inaczej bowiem nie byłbym zdolny kontynuować podróży. Ojciec czuwał nade mną i dbał o moje wygody, nie zważając na własne zmęczenie. Nie znając jednak zasadniczego źródła moich cieipień, chwytał się wręcz fałszywych środków, aby uleczyć trapiące mnie zło. Pragnął, bym szukał rozrywki między ludźmi. A widok każdej twarzy ludzkiej był dla mnie nieznośny. O nie! Nie nieznośny! To byli moi bracia, moi bliźni, i serce moje lgnęło nawet do najbardziej odrażających jednostek, jako do istot o anielskim usposobieniu i niebiańskim charakterze. AJe czyż miałem prawo przestawać z nimi i dzielić ich radości? Wypuściłem na nich strasznego wroga, który ze zjadliwą radością nurzał się w ich krwi i wyżywaj się w ich jękach i łzach. Jakżeby mnie znienawidzili, każdy z osobna i wszyscy razem, i wypędzili mnie z tego świats, gdyby wiedzieli o mych zakazanych sztukach oraz o zbrodniach, które miały swoje źródło we mnie! Ojciec uległ wreszcie moim naleganiom, by unikać towarzystwa ludzi, i starał się najrozmaitszymi, najbardziej przekonywającymi argumentami rozpędzić moją rozpaczliwą melancholię. Czasami wydawało mu się, że prawdopodobnie cierpiałem z powodu upokorzenia, jakiego doznałem na skutek oskarżenia mnie o rzekome morderstwo i starał się dowieść mi, jak czcza i bezwartościowa jest duma. — Niestety! — odpowiadałem wtedy. — Jak mało mnie jeszcze znasz, ojcze. Istoty ludzkie ze swoimi uczuciami i namiętnościami musiałyby rzeczywiście upaść bardzo nisko, gdyby tak nędzne stworzenie ja ja odczuwało dumę. Justine, biedna, nieszczęśliwa Justine była tak samo niewinna jak ja i musiała znosić to samo upokorzenie co ja; poniosła śmierć za winę nie popełnioną. A przecież ja jestem tego przyczyną — to ja ją zamordowałem. William, Justine i Henryk — oni wszyscy zginęli z mojej ręki. Również w okresie mego pobytu we więzieniu nieustannie oskarżałem się przed ojcem b spowodowanie ich śmierci. Słuchając tego tak często, czasami jakby oczekiwał jakiegoś wyjaśnienia, czasami zaś raczej uważał to za wykwit moich majaczeń oraz przypuszczał, że w czasie choroby jakaś uparta myśl '167 \ 0 tym narzuciła się mojej wyobraźni, której pamięć i wrażenie zachowałem w okresie rekonwalescencji. Uchylałem się jednak od wszelkich wyjaśnień i zachowywałem uporczywe milczenie, nie czyniąc żadnej wzmianki o tym. że na świecie istnieje taki łotr, którego właśnie ja stworzyłem. Byłem przekonany, że uważano by mnie za wariata; to samo już wystarczało, by na zawsze zamknąć mi usta. Zresztą nie mógłbym się nawet przemóc, by wyjawić tajemnicę, której groza poraziłaby każdego, kto by ją usłyszał; sprawiłoby to bowiem, że odtąd strach i nieopanowany lęk zamieszkałyby w jego sercu. Choć więc gorąco pragnąłem współczucia i zrozumienia, powstrzymałem niecierpliwy impuls 1 uporczywie milczałem, gdy tymczasem oddałbym, cały świat, żeby tylko zwierzyć, się komuś z tej fatalnej tajemnicy. Jednak nieokreślone słowa samooskarżenia cisnęły mi się same na usta. Lecz to było wszystko — nie mogłem niczego wyjaśnić. Ale zawarta w nich prawda przynosiła choć częściową ulgę cierpieniu, którevw sobie taiłem. Jednak przy tej ostatniej okazji ojciec, nie ukrywając wielkiego zadziwienia, powiedział: — Ależ, Wiktorze kochany, co ty sobie wmawiasz? Synu drogi, proszę cię, nie chcę już więcej o tym słyszeć. — Nie jestem szalony — zaprotestowałem energicznie. — Niech słońce i niebiosa, które patrzyły na moje czyny i dzieło, zaświadczą o prawdzie moich słów. Jestem zabójcą tych biednych i niewinnych ofiar; one zginęły tylko przez moje tajemne knowania. Wolałbym po tysiąckroć przelać swą własną krew, do ostatniej kropli, by tylko uratować ich życie; ale ja nie mogłem, ojcze drogi, ja naprawdę nie mogłem poświęcić całej rasy ludzkiej. Ostatnie słowa, utwierdziły ojca w przekonaniu, że umysł mój był zachwiany, toteż natychmiast zmienił temat rozmowy, starając się zwrócić moje myśli w inną stronę. Pragnął za wszelką cenę zatrzeć w mej pamięci te przykre zdarzenia, jakie miały miejscev w Irlandii, i nigdy o nich nie wspominał; nie dopuszczał też nigdy do tego, bym kiedykolwiek mówił o swoich nieszczęściach. Z biegiem czasu zacząłem się coraz więcej uspokajać. Udręka miała nadal swe siedlisko w moim sercu, lecz nie mówiłem już więcej w tak bezładny sposób o swoich własnych zbrodniach; wystarczała mi sama ich świadomość. Zadawałem sobie największy gwałt, by stłumić ten władczy głos udręczonej duszy, który nieraz wyrywał się na zewnątrz, by głosić światu zakazane tajemnice. .Byłem teraz bardziej spokojny i zrównoważony niż kiedykolwiek od czasu owej pamiętnej przeprawy przez lodowe morze. 168 Kilka dni przed naszym wyjazdem z Paryża do Szwajcarii otrzymałem następujący list od Elżbiety: : Mój Drogi Przyjacielu! List, który otrzymałam od wuja z Paryża, sprawił mi ogromną przyjemność. Nie jesteście już tak strasznie daleko i mogę mieć nadzieją, że zobaczymy się najdalej w ciągu dwu tygodni. Biedny mój Wiktorze! Ileż ty musiałeś wycierpieć! Obawiam się, ż~e zobaczę Cię w jeszcze gorszym stanie, niż kiedy wyjeżdżałeś z Genewy. Przez całą tę zimę męczyłam się okropnie, nie mając chicili spokoju z powodu dręczącej mnie niepewności. Mam jednak nadzieję, że odzyskałeś już równowagę i że serce Twoje zachowało jeszcze pragnienie pogody i spokoju. Lecz mimo to obawiam się, że równocześnie zachowałeś również te same uczucia, które czyniły Cię tak nieszczęśliwym rok temu; być może nawet, że czas jeszcze je pogłębił. Nie chciałabym Cię teraz niepokoić, bo wiem, jak Cię te nieszczęścia przytłaczają; ale rozmowa, jaką miałam z wujem przed jego ivy-jazdem, icymaga, byśmy sobie najpierw pewne rzeczy wyjaśnili. Wyjaśnili pewne rzeczy?'. — prawdopodobnie zapytasz. Cóż Elżbieta może mieć do wyjaśnienia? Jeżeli w ten sposób do tego się ustosunkujesz, to tym samym odpowiesz już na moje pytania i wszystkie moje toątpliwości zostaną od razu zaspokojone. Ale Ty jesteś daleko i jest całkiem możliwe, że lękasz się wszelkich icyjaśnień, chociaż zarazem może też ich pragniesz i oczekujesz. Przyjmując, że sprawa tclaśnie w ten sposób się przedstawia, nie śmiem już dłużej zwlekać i dlatego piszę teraz o tym, co w czasie Twej nieobecności tak często pragnęłam wyrazić, ale nigdy nie miałam dość odwagi, nie wiedząc, jak rozpocząć. Wiesz bardzo dobrze, Wiktorze, że rodzice Twoi już od naszego dzieciństwa z lubością myśleli o tym, byśmy się połączyli związkiem małżeńskim. Mówiono nam o tym, gdy byliśmy młodzi, i kazano nam cieszyć się na to z góry jako na fakt, który z pewnością kiedyś nastąpi. Już jako towarzysze zabaw dziecięcych nie mogliśmy się obyć jedno bez drugiego, a potem, gdy urośliśmy, stanowiliśmy dla siebie parę drogich, oddanych przyjaciół. Ale czy w naszym wypadku nie zachodzi ten sam stosunek co między bratem i siostrą, którzy się serdecznie kochają, ale poza tym o żadnym dalszym zbliżeniu nie może między nimi być mowy? Potciedz, Wiktorze najdroższy. Odpowiedz mi, zaklinam Cię, w imię naszego wspólnego szczęścia, jedną prostą prawdą — czy nie kochasz innej kobiety? Wiele podróżowałeś, spędziłeś kilka lat swego życia w Ingol-stadt — muszę icyznać Tobie, Przyjacielu, że kiedy widziałam Cię ubiegłej jesieni takim nieszczęśliwym, kiedy widziałam, jak 169 szukasz samotności i uciekasz od wszelkiego towarzystwa, nie mogłam oprzeć sią przekonaniu, iż być może żałujesz, że nas w ten sposób łączono i że uważasz się tylko za związanego honorem wobec życzeń swoich rodziców, jakkolwiek życzenia te przeciwstawiały się Twoim ivlasnym upodobaniom. Ale to byłoby fałszywe rozumowanie. Wyznaję, że kocham Cię, drogi Przyjacielu, i że w mych ułudnych marzeniach o przyszłości widziałam Ciebie jako swego nieodstępnego towarzysza i przyjaciela. Lecz jeśli teraz oświadczam, że nasze małżeństwo uczyniłoby mnie na zawsze nieszczęśnicą, gdybyś nie zgodził sią na nie z własnej, nieprzymuszonej woli i wyboru, to tylko w tym rozumieniu, że pragnę tak Twego szczęścia, jak i swojego. Bo nawet teraz ze łzami w oczach myślę o tym, że będąc tak zgnębiony na skutek najokrutniejszych nieszczęść, możesz zniszczyć, przez swoje rozumienie honoru, wszelką nadzieję tej miłości i szczęścia, jakie stanowi bezwzględny warunek odzyskania tak mocno zachwianej równowagi. Ja zaś, chociaż kocham Cię tak bezinteresownie, mogę dziesięćkroć spotęgować Twoje nieszczęście, stając na poprzek Twoim życzeniom. Ach, nie, Wiktorze! Możesz być pewny, że Twoja kuzynka i toioarzyszka zabaw zbyt szczerze Cię kocha, by takie przypuszczenie nie sprawiło jej przykrości. Życzę Ci szczęścia, mój Kochany. Jeśli posłuchasz mnie w tej sprawie, to możesz być o mnie zupełnie spokojny — nie ma na świecie takiej rzeczy, która naruszyłaby mój tołdsny spokój wewnętrzny. Nie chciałabym, aby list ten przyczynił Ci jakiegokolwiek kłopotu. Gdyby odpowiedź miała sprawić Tobie przykrość, nie odpisuj ani jutro, ani pojutrze, ani też w ogóle, dopóki nie wrócisz. Wuj napisze do mnie i od niego się dowiem, jak się czujesz i czy jesteś zdrowy; a jeśli uda mi się w jakiś sposób wywołać choć jeden uśmiech na Twej tioarzy, kiedy się spotkamy, to będę szczęśliwa i nie będę miała żadnych innych pragnień. Genewa, dnia 18 maja 17. .r. Elżbieta, Lavenza List ten odświeżył w mojej pamięci wspomnienie wypadków, o których udało mi się już prawie zapomnieć, a przede wszystkim złowieszcze słowa potwora: „Zjawię się u ciebie w twoją noc poślubną!" Słowa te stanowiły mój wyrok; tej nocy czart zastosuje wszelkie sztuki, aby mnie zniszczyć i wyrwać mi nawet ten przebłysk szczęścia, jaki- sobie obiecywałem, a który złagodziłby choć w części moje cierpienia. Był zdecydowany dopełnić swych zbrodni tej nocy, przypieczętowu-jąc je moją śmiercią. Niech tak zatem będzie. Staniemy przeciwko sobie do ostatecznej rozgrywki, do walki na śmierć i ży- 170 cie. Jeżeli on wyjdzie z niej zwycięzcą, nic już nie zakłóci mi spokoju i jego władza nade mną skończy się raz na zawsze; jeśli zaś ja go pokonam, będę nareszcie wolnym człowiekiem. Ale niestety, jakaż to będzie wolność? Taka sama, jaką może cieszyć się chłop, któremu wymordowano rodzinę na jego własnych oczach, któremu spalono chatę i stratowano pola i którego wypędzono w świat, bezdomnego, bez środków, samotnego, ale wolnego. Taką byłaby moja wolność — choć przecież posiadałem największy skarb w mojej Elżbiecie. Niestety jednak: czyż mógłbym cieszyć się tym skarbem do syta, gdy równocześnie straszliwa zgryzota i poczucie winy prześladowały mnie aż do samej śmierci? Moja słodka, ukochana Elżbieta! Odczytywałem po kilka razy jej list i jakieś ciepłe uczucia wkradły się do mego serca i podszeptywały mi zuchwale rajskie sny o miłości i weselu, ale jabłko było już zerwane i zjedzone, a anioł wyciągnął już swój miecz, by mnie wypędzić i pozbawić wszelkiej nadziei. Ja jednak chętnie oddałbym swe życie, byleby ona była szczęśliwa. Jeżeli potwór wykona swą groźbę, śmierć była nieunikniona. Z drugiej strony, rozważałem sobie, czy moje małżeństwo przyspieszyłoby mą śmierć? Mogłem zginąć w istocie kilka miesięcy wcześniej. Ale gdyby mój dręczyciel zaczął podejrzewać, że pod wrażeniem jego gróźb umyślnie je odwlekam, to z pewnością znalazłby inny, może jeszcze straszniejszy środek zemsty. Zaręczał, że zjawi się w moją noc poślubną, ale na pewno nie rozumiał przez to, że owo przyrzeczenie zobowiązywało go do zachowania pokoju w międzyczasie; bo, jak gdyby chcąc mi pokazać, że nie nasycił się jeszcze krwią, zamordował Clervala bezpośrednio po wygłoszeniu swojej groźby. Zdecydowałem się zatem, że jeżeli rychły termin ślubu z kuzynką przyczyni się do uszczęśliwienia jej samej lub ojca, to mordercze zamiary mego Wroga, godzące w moją osobę, nie powinny opóźnić go nawet 0 jedną godzinę. W tym stanie ducha napisałem do Elżbiety. Mój list był serdeczny i utrzymany w spokojnym tonie. Obawiam się, moja Ukochana — pisałem — że niewiele szczęścia pozostało nam to tym życiu. Lecz wszelką radość, jakiej jeszcze mogę zaznać, wiążę całkowicie z Tobą. Odpędź od Siebie próżne obawy; Tobie zuylącznie poświęcam swoje życie i tylko xo Twoim imieniu dążę do spokoju i zadowolenia. Mam jedną tajemnicę, Elżbieto, straszną tajemnicę; kiedy ją Tobie wyjawię, zimny dreszcz przerażenia i grozy przeniknie Twoje ciało, a potem nie będziesz się dziwić ani trochę mojemu przygnębieniu 1 rozpaczy, a tylko zdumieicać się będziesz, że po tym wszystkim jaszcze nie umarłem. Opowiem Ci tę niępraicdopodobnie 171 okropną- historię następnego dnia po naszym ślubie; muszę ją Tobie powierzyć, moja słodka Kuzynko, bo miądzy nami powinna być -zupełna szczerość i zaufanie. Ale do tego czasu, zaklinam Cię, nie czyń na ten temat jakiejkolwiek wzmianki; proszę Cię o to najusilniej, wierząc zresztą, że zastosujesz się do mojego życzenia. W niespełna tydzień po otrzymaniu listu Elżbiety wróciliśmy do Genewy. Słodkie dziewczę powitało mnie najcieplej i najserdeczniej, choć łzy ukazały się w jej ślicznych oczach, gdy zobaczyła moje wycieńczone ciało i rozgorączkowane policzki. Ale i ja ze swej strony zauważyłem u niej zmianę. Zeszczuplała bowiem i straciła dużo tej niebiańskiej żywości, która mnie przedtem tak oczarowywała. Lecz jej tkliwe serce i łagodny wyraz oczu sprawiały, że jej towarzystwo było tym bardziej stosowne dla kogoś, kto był tak przynębiony i nieszczęśliwy jak ja. Pogodny spokój, którego teraz zażywałem, nie trwał długo. Wciąż żywe wspomnienia przynosiły ze sobą szaleństwo; kiedy myślałem o tych wszystkich zdarzeniach, rozum naprawdę zaczynał mnie opuszczać; czasami wpadałem w szał i dziką wściekłość, czasami zaś popadałem w całkowite, beznadziejne przygnębienie. Wtedy ani nie patrzyłem na nikogo, ani nie odzywałem się słowem, ale siedziałem bez ruchu, nie mogąc pomieścić w głowie tej niepojętej mnogości prześladujących mnie nieszczęść. Sama tylko Elżbieta miała moc wyprowadzania mnie z tych stanów. Jej łagodny glos uspokajał, gdy ponosiła mnie pasja, i tchnął we mnie ludzkie uczucia, gdy odrętwiały zapominałem o świecie. Płakała razem ze mną i jakże często przeze mnie. Gdy przytomniałem, tłumaczyła mi, bym się opamiętał, i starała się natchnąć mnie rezygnacją. Ach! Lecz rezygnować mogą tylko nieszczęśliwi, bo dla tych, których gnębi pamięć winy, już nigdy nie ma spokoju. Najstraszliwsza zgryzota zatruwa nawet i ten luksus łez i żalu, na jaki skądinąd może pozwolić sobie ten, komu niepodobna znieść nadmiaru nie zawinionego smutku i zmartwienia. Wkrótce po naszym powrocie do domu ojciec poruszył sprawę mojego ślubu z Elżbietą, który jego zdaniem nie powinien być już dłużej odkładany. Odpowiedziałem milczeniem. — Czy może związałeś się z inną kobietą? — Absolutnie z nikim. Kocham Elżbietę i z radością wypatruję tej chwili, która nas na zawsze połączy ze sobą. Ustalmy zatem datę; w dniu tym poświęcę się całkowicie, na życie czy śmierć, dla szczęścia mojej kuzynki. — Mój kochany Wiktorze, przecież tak nie możesz mówić. Zostaliśmy ciężko dotknięci; lecz za to tym troskliwiej strzeżmy tego, co nam jeszcze zostało, i przenieśmy naszą miłość od tych, 172 których straciliśmy, na tych, którzy pozostali przy życiu. Będziemy stanowili tylko małe grono, lecz połączone wspólnym nieszczęściem oraz więzami najserdeczniejszej miłości. Kiedy zaś czas złagodzi twą rozpacz, nowe a drogie istoty przyjdą na świat, by zastąpić te, których zostaliśmy tak okrutnie pozbawieni. Takie były nauki mego ojca. Lecz do mnie powracało uporczywie wspomnienie owej strasznej groźby. W swej krwawej działalności czart był, jak dotąd, po prostu wszechmocny; nie można się też dziwić, że uważałem go prawie za niezwyciężonego oraz że kiedy wygłosił słowa: „Zjawię się u ciebie w twoją noc poślubną", musiałem je przyjąć jako ostateczny i nieodwołalny wyrok losu. Ale śmierć nie przerażała mnie; bo czy wówczas, kiedy utracę Elżbietę, nie będzie mi wszystko obojętne? Dlatego też z miną zadowoloną, a nawet wesołą uzgodniłem z ojcem, że jeśli kuzynka nie będzie temu przeciwna, ślub odbędzie się za dziesięć dni i przypieczętuje w ten sposób — dopowiadałem sobie — ostatecznie mój los. Wielki Boże! Gdyby choć raz przyszło mi na myśl, jakie piekielne zamiary ukrywał mój szatański wróg, to raczej opuściłbym na zawsze swój kraj rodzinny i tułałbym się po świecie jako obcy każdemu wyrzutek, niżbym się miał zgodzić na to nieszczęsne małżeństwo. Ale potwór, jak gdyby dane mu było rzucać magiczne uroki, zaślepił mnie co do swych rzeczywistych zamiarów; kiedy mnie się zdawało, że przygotowywałem sobie tylko własną zgubę, w istocie rzeczy przyśpieszałem śmierć o wiele droższej ofiary. Gdy zbliżył się termin naszego ślubu — nie wiem, czy z tchórzostwa, czy wiedziony proroczym przeczuciem — upadłem całkowicie na duchu. Jednakże ukrywałem prawdziwy stan mojej duszy pod pozorem wesołości, co owszem, wywoływało uśmiech radości na twarzy ojca; 'ale zawsze czujne i wysubtelnione oko Elżbiety nie dało się tak łatwo oszukać. Patrzyła na nasz związek z ukontentowaniem nie pozbawionym jednak pewnego lęku, wywołanego smutnymi doświadczeniami z przeszłości, bo to, co obecnie wydawało się pewnym i niemal namacalnym szczęściem, mogło niebawem rozwiać się w nieuchwytny sen i nie zostawić po sobie żadnego śladu prócz głębokiego i wiecznotrwałego żalu. Tymczasem czyniono wszelkie przygotowania do tego ważnego wydarzenia; przyjmowano wizyty gratulacyjne — i wszystko przybrało odświętny i radosny wygląd. Zamknąłem w swym sercu, jak tylko potrafiłem, coraz bardziej dojmujący niepokój i lęk oraz słuchałem z pozorną uwagą i zajęciem planów, jakie ojciec rozwijał przede mną na mej nowej drodze, aczkolwiek przecie mogły służyć tylko jako dekoracja do mojej własnej tragedii. Dzięki uporczywym staraniom ojca rząd austriacki zwrócił Elżbiecie część jej dziedzictwa. Niewielka posiadłość i nad brzega- 173 mi jeziora Como należała teraz do niej. Uzgodniliśmy między sobą, że bezpośrednio po ceremonii ślubnej udamy się do Viłla Ląvenza, by spędzić pierwsze dni naszej szczęśliwości u brzegów pięknego jeziora, nad którym była położona. Równocześnie przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności, by zapewnić sobie obronę w wypadku, gdyby czart otwarcie mnie zaatakował. Nosiłem stale przy sobie pistolety i sztylet i miałem się wciąż na baczności, by udaremnić ewentualny podstęp. Te środki zabezpieczające w znacznym stopniu mnie uspokoiły. W rzeczy samej, kiedy zbliżał się ten dzień, groźba wydawała mi się coraz bardziej urojona i nie zasługująca na tyle uwagi, by się nią aż tak niepokoić; szczęście zaś, jakie obiecywałem sobie z mojego małżeństwa, wydawało się coraz pewniejsze, im bardziej zbliżał się dzień ustalony na odprawienie gbdów weselnych. Zresztą słuchałem codziennie rozmów; mówiło się w nich o tym jako o normalm^m wydarzeniu, któremu nic przecież nie mogło przeszkodzić. Elżbieta wydawała się szczęśliwa. Moje spokojne zachowanie w wielkiej mierze przyczyniło się do uspokojenia je^j umysłu. Ale w dniu, który miał spełnić moje życzenia i moje przeznaczenie, była dziwnie zasmucona i jakieś przeczucie zła owładnęło jej sercem; być może myślała też o okropnej tajemnicy, którą przyrzekłem jej wyjawić następnego dnia po ślubie. Tymczasem ojciec wprost rozpływał się z radości i pośród krzątaniny i przygotowań w smutnym nastroju swej siostrzenicy dopatrywał się tylko nieśmiałości panny młodej. Po ceremonii ślubnej w domu ojca zgromadziło się liczne towarzystwo. Ale już przedtem zostało uzgodnione, że rozpocznę swą podróż z Elżbietą drogą wodną, przy czym przystaniemy na noc w Evian, a następnego dnia udamy się dalej. Dzień był pogodny i wiatr pomyślny — wszystko sprzyjało naszej poślubnej podróży. Były to ostatnie chwile w mym życiu, kiedy dane mi było cieszyć się szczęściem. Mknęliśmy szybko po wodzie. Słońce paliło, ale zasłona w postaci baldachimu chroniła nas przed jego promieniami, a równocześnie mogliśmy zachwycać się pięknem krajobrazu, który odsłaniał się raz po jednej stronie jeziora, gdzie widzieliśmy Mont Saleve, prześliczne brzegi Montalegre, w oddali zaś górujący nad wszystkim, przecudny Mont Blanc i zgromadzone wokoło ośnieżone góry, usiłujące na próżno mu dorównać; to znów po przeciwnej stronie, kiedy sunąc tuż przy brzegu widzieliśmy potężny masyw Jury, przeciwstawiający swe ciemne ściany ambicjom tych, którzy by chcieli opuścić swój kraj rodzinny, a stanowiący zarazem nieprzezwyciężoną zaporę dla najeźdźcy, który zapragnąłby go ujarzmić. Wziąłem Elżbietę za rękę: 174 — Jesteś smutna, kochanie moje. Ach! Gdybyś wiedziała, co ja wycierpiałem i co jeszcze będę musiał znosić, to na pewno starałabyś się o to, bym zakosztował tego spokoju i błogiego zapomnienia, jakim chociaż ten jeden dzień pozwala mi się rozkoszować. — Raduj się szczęściem, mój drogi Wiktorze — odrzekła mi Elżbieta. — Mam nadzieję, że nic już nie będzie cię gnębiło. I możesz być pewny, że choć żywa radość nie uwidacznia się na mojej twarzy, me serce jest zadowolone. Coś szepce mi, abym za bardzo nie polegała na tej obiecującej nadziei, jaka się przed nami otwiera. Ale nie będę słuchała tych ponurych podszeptów. Zobacz, jak szybko mkniemy w dal; zobacz, jak chmury, które raz przesłaniają, a raz wznoszą się ponad kopułę Mont Blanc, czynią ten przepiękny widok jeszcze bardziej interesującym. I popatrz na nieprzeliczone mnóstwo ryb pływających w tej czystej'wodzie; patrz, jak wyraźnie widać w niej każdy kamyczek, który leży na dnie. Co za boski dzień! Jakże szczęśliwa i pogodna wydaje się cała natura! W ten sposób Elżbieta usiłowała odwrócić swoje myśli i moje od wszelkich rozważań na przykre i smutne tematy. Ale jej nastrój ulegał ciągłym zmianom. Jeśli radość na chwilę rozbłysła w jej oczach, to zaraz ustępowała miejsca roztargnieniu i zadumie. Słońce zniżyło się na- nieboskłonie. Minęliśmy rzekę Drance i śledziliśmy, jak przedzierała się przez rozpadliny wyższych i wąwozy niższych gór. Alpy podchodziły tutaj coraz bliżej jeziora; zbliżaliśmy się do amfiteatru gór, tworzącego wschodnią granicę jego wód. Ostry szczyt wieży kościelnej w Evian pobłyskiwał na tle otaczających lasów i potężnych szczytów gór, wznoszących się jedna nad drugą i sterczących wysoko ponad nią.. Wiatr, który tak długo unosił nas ze zdumiewającą wprost szybkością, o zachodzie słońca opadł prawie zupełnie, przechodząc w lekkie podmuchy, które swym łagdnym tchnieniem z lekka tylko marszczyły powierzchnię wody; między drzewami szedł cichutki, deliktny szelest, z którym płynęła ku nam upajająca woń kwiatów i siana. Byliśmy coraz bliżej. Słońce schowało się za widnokręgiem, kiedy łódź nasza przybijała do brzegu. Gdy stanąłem na ziemi, wszystkie troski i obawy odżyły we mnie na nowo; niebawem miały pochwycić mnie niby kleszczami i nie wypuścić już nigdy ze swego strasznego uścisku. ROZDZIAŁ XXIII Kiedy wylądowaliśmy, była już godzina ósma. Przez krótką chwilę chodziliśmy po brzegu, chłonąc oczami przedziwną grę świateł i cieni schodzącego dnia. Potem odeszliśmy do oberży i podziwialiśmy uroczy widok wód, lasów i gór, spowitych zasłoną ciemności, ale wyłaniających jeszcze swe czarne zarysy. Wiejący dotąd wiatr południowy opadł zupełnie, natomiast od zachodu zerwał się gwałtowny wicher. Księżyc doszedł już do swego szczytu i zaczynał drogę powrotną. Chmury pędziły w wielkim popłochu, szybsze niż przelatujący sęp, i zaćmiewały jego promienie; równocześnie jezioro odbijało to wielkie poruszenie na niebie, a rozfalowane wody nader sugestywnie potęgowały wrażenie powszechnego rozruchu. I zupełnie nagle gwałtowna ulewa spadła na ziemię. W ciągu całego dnia zachowałem spokój, lecz gdy tylko zapadła noc i nic nie można było dostrzec, w duszy mej zrodziły się tysiączne obawy. Byłem w ciągłym pogotowiu, rozglądając się bacznie dookoła, a równocześnie prawą ręką trzymałem kurczowo pistolet ukryty na piersi; każdy dźwięk wprawiał mnie w przerażenie. Ale byłem zdecydowany drogo sprzedać swoje życie i nie cofnąć się przed starciem, dopóki jeden z nas nie padnie. Elżbieta z niemym lękiem i przestrachem obserwowała przez jakiś czas moje wzburzenie. Lecz w moim spojrzeniu było coś, co udzielało jej się jak nie zaznana nigdy trwoga, toteż drżącym głosem zapytała: — Wiktorze kochany, dlaczego jesteś tak wzburzony? Czego się lękasz? — Och! Uspokój się, kochanie moje — odpowiedziałem. — Oby tylko przeszła ta noc, a wszystko będzie dobrze; ale ta noc jest straszna, okropna. W tym stanie ducha przetrwałem może godzinę, aż naraz przyszło mi na myśl, że niesamowita walka, która mogła lada chwila nastąpić, byłaby zbyt straszna dla żony; chcąc jej tego oszczędzić, namawiałem ją gorąco, by udała się na spoczynek, co też w końcu uczyniła. Tymczasem zaś musiałem rozpoznać, gdzie obraca się mój nieprzyjaciel; dopóki to nie nastąpi, będę musiał zostawić ją samą. Elżbieta odeszła, a ja chodziłem jakiś czas tam i z powrotem po korytarzach i przejściach, badając każdy kąt, który mógłby posłużyć wrogowi jako kryjówka. Ale nie napotkałem na żaden 176 jego ślad i zacząłem już snuć przypuszczenia, że może jakimś szczęśliwym trafem coś przeszkodziło mu w wykonaniu groźby, gdy nagle usłyszałem przeraźliwy, wstrząsający krzyk. Dochodził wyraźnie z pokoju, który zajmowała Elżbieta. I naraz cała prawda stanęła mi przed oczyma; ręce mi opadły, a każdy muskuł i nerw zastygł i znieruchomiał. Czułem, jak krew sączy się przez moje żyły i pali czubki moich rąk i nóg. Stan ten trwał tylko jedną chwilkę; krzyk powtórzył się; pobiegłem szybko naprzód i wpadłem do pokoju. Wielki Boże! Dlaczego nie wydałem wtedy ostatniego tchnienia! Nie byłoby mnie teraz tutaj i nie opowiadałbym, jak zniszczona została moja najlepsza nadzieja i jak zginęła najczystsza isiota, co chodziła po tej ziemi. Oto leżała bez życia i bez ducha, rzucona w poprzek łóżka, ze zwisającą w dół głową — twarz blada i wykrzywiona, na pół zasłonięta włosami. Gdziekolwiek się obrócę, wszędzie widzę tę samą postać — jej martwe ramiona i bezwładne ciało, tak jak je rzucił morderca i zostawił na ślubnym katafalku. Czy mogłem patrzeć na to i żyć? Niestety! Życie jest uparte i trzyma się kurczowo ciała, gdy je najwięcej znienawidzisz. Nie mogłem uświadomić sobie w pełni tego, co się stało; padłem bez zmysłów na ziemię. Gdy oprzytomniałem, ujrzałem wkoło siebie pełno ludzi, którzy zeszli się z rałej oberży. Zapierająca de^ch groza malowała się na wszystkich twarzach. Ale przerażenie tych ludzi wydawało mi się tylko ironią, jak gdyby marnym cieniem tego, co ja czułem i przeżywałem. Uciekłem od nich do pokoju, w którym leżało ciało Elżbiety, najdroższej na świecie istoty, mojej żony, która przed chwilą jeszcze żyła, taka kochana, taki skarb bezcenny. Ciało nie było już w tej samej pozycji, w jakiej je najpierw zastałem. Tak jak leżała teraz, z głową opartą na ramieniu i chusteczką przerzuconą przez twarz i szyję, robiła wrażenie śpiącej. Podbiegłem ku niej i objąłem ją w gorączkowym uścisku. Ale martwy bezwład i zimne członki ujawniły mi zaraz, że to, co trzymałem w swych ramionach, nie było już tą Elżbietą, którą kochałem i pieściłem całe życie. Morderczy uścisk czarta pozostawił ślad, który widniał ciemną plamą na jej szyi; żadne tchnienie nie przechodziło już więcej przez jej usta. Pochylony wciąż nad nią w największej udręce rozpaczy, w pewnej chwili spojrzałem odruchowo w górę. Okna pokoju były przedtem zupełnie ciemne i z uczuciem niemal panicznego lęku patrzyłem, jak blade, żółtawe światło księżyca wlewało się do wnętrza, okiennice bowiem były odemknięte. Naraz z uczuciem •nieopisanej grozy zobaczyłem w otwartym oknie postać — tego najohydniejszego i najwstrętniejszego potwora. Twarz jego była wykrzywiona szkaradnym grymasem; z drwiącą miną pokazywał swym czarcim palcem trupa mojej żony. Rzuciłem się 1L Frankeristein ku oknu i wydobywszy z zanadrza pistolet strzeliłem. Ale uchylił się przede mną i skoczywszy w dół, pomknął z błyskawiczną szybkością do jeziora, skoczył do wody i znikł. Na odgłos wystrzału ludzie zbiegli się ze wszystkich stron do pokoju. Wskazałem miejsce, w którym zniknął, po czym zaraz zepchnęliśmy łodzie i rzuciliśmy się w pościg; zarzucaliśmy sieci, ale nadaremnie. Po kilku godzinach wróciliśmy, straciwszy wszelką nadzieję pochwycenia łotra. Prawie wszyscy towarzyszący mi ludzie byli przekonam, że to, co widziałem w oknie, było tylko moim przywidzeniem. Po powrocie na ląd przeszukiwali całą okolicę, podzieliwszy się na grupki i przetrząsając w różnych kierunkach winnice i lasy. Chciałem iść z nimi i nawet oddaliłem się na krótką odległość od domu. Ale w głowie miałem jeden wielki szum, szedłem zupełnie jak pijany i w końcu upadłem na ziemię w stanie ostatecznego wyczerpania. Oczy zaszły mi mgłą, a skóra płonęła na mnie od żaru palącej mnie gorączki. Zaniesiono mnie z powrotem do domu i ułożono w łóżku. Nie zdawałem sobie prawie wcale sprawy z tego, co się dokoła mnie dzieje; oczy moje błądziły po pokoju jak gdyby szukały czegoś, co było, a czego nie ma. y Po pewnym czasie podniosłem się i jak* gdyby wiedziony instynktem, powlokłem się do pokoju, w którym leżały zwłoki mojej ukochanej. Były tam płaczki, które otoczyły je kołem. Podszedłem i dołączyłem swoje smutne łzy. Ogarnęła mnie jakaś pustka i tępe odrętwienie. Myśli moje krążyły dokoła różnych przedmiotów, nawracając bezładnie do mych nieszczęść i ich przyczyny. Gubiłem się, otumaniony jakimś zamętem dziwów i okropności. Śmierć Williama, stracenie Justine, zamordowanie Clervala, a teraz mojej żony — nie mogłem nawet wiedzieć, czy te jedyne drogie osoby, jakie mi jeszcze pozostały, są w tej chwili bezpieczne przed dyszącym nienawiścią potworem; może właśnie teraz ojciec mój wije się w jego morderczym uścisku, a Ernest może leży już martwy u jego stóp. Na myśl o tym zimny dreszcz przeszedł mi po ciele; otrząsnąłem się, pomny, że muszę natychmiast działać. Zerwałem się z miejsca, postanawiając wrócić do Genewy w jakikolwiek sposób, byle by tylko jak najprędzej. Koni żadnych na miejscu nie było; musiałem wracać znowu przez jezioro. Wiatr jednak nie sprzyjał, a deszcz lał strumieniami. Jednakowoż był dopiero wczesny ranek i zbytnio nie przesadzając, mogłem się spodziewać, że dotrę na miejsce przed zapadnięciem nocy. Nająłem ludzi do wiosłowania i sam wziąłem wiosło do ręki — bo zawsze wysiłek fizyczny przynosił mi* ulgę, gdy myśli zanadto dokuczały. Ale to, co teraz przeżywałem, było zbyt potworne; za bardzo byłem wstrząśnięty, by zdobyć się na jakikolwiek wysiłek. Opuściłem wiosło i oparłszy głowę na rę- 178 kąch, poddwałem się biernie każdej ponurej myśli, jaka przychodziła. Gdy podniosłem głowę, widziałem obrazy tak dobrze mi znajome z mych szczęśliwych czasów, a które dopiero dzień przedtem oglądałem razem z tą, co teraz była tylko cieniem i najżałośniejszym wspomnieniem. Łzy płynęły strumieniami po mej twarzy. Deszcz ustał na chwilę — mogłem widzieć, jak ryby igrały we wodzie, tak jak to czyniły kilka godzin temu. Wtedy zauważyła je Elżbieta. Dla duszy ludzkiej nie ma nic bardziej bolesnego jak jakaś nagła, przykra zmiana. Słońce taogło świecić jak najpiękniej lub chmury opuścić się jak najniżej — w moich oczach już nic nie wyglądało tak jak poprzedniego dnia. Czart wydarł mi wszelką nadzieję przyszłej szczęśliwości. Żadna istota na ziemi nie była nigdy tak nieszczęśliwa jak oto ja teraz byłem. Coś tak okropnego w dziejach ludzkich nigdy się nie zdarzyło. Ale po co mam jeszcze opisywać wypadki, które nastąpiły w ślad za tym przytłaczającym wszystko zdarzeniem? Dzieje moje — to opowieść pełna grozy. Doszedłem do jej punktu szczytowego i to, co jeszcze pozostaje do opowiadania, może cię już tylko znudzić. Wiedz o tym, że straciłem po kolei wszystkich moich najbliższych; zostałem tylko ja i rozpacz. Moje siły są już wyczerpane; muszę opowiedzieć w krótkich już tylko słowach to, co z mej tragicznej opowieści jeszcze pozostało. Przybyłem do Genewy. Ojciec i Ernest przecież jeszcze żyli. Ale ojciec załamał się pod naporem wiadomości, które mu przywiozłem. Widzę go teraz przed sobą — wspaniały, czcigodny staruszek! Oczy jego błądziły dokoła puste i wyblakłe; życie bowiem utraciło dlań wszelki urok i radość, gdy stracił Elżbietę, która znaczyła dlań więcej niż córka; kochał ją przecież ponad wszystko tym uczuciem tkliwej miłości, jakim żyje człowiek, mający u schyłku życia już niewielki wybór i lgnący tym silniej do tych, którzy mu pozostają. Przeklęty, wielekroć przeklęty niech będzie ten czart, który sprowadził nieszczęście na jego siwą głowę i w tak nikczemny sposób przerwał nić jego żywota. Nie mógł przeżyć okropności, które nagromadziły się wokół niego. Struny jego życia nie wytrzymały napięcia — nie był już zdolny podnieść się z łoża boleści i po kilku dniach zmarł w moich ramionach. Cóż się wtedy ze mną stało? Nie wiem. Straciłem zdolność odczuwania jakichkolweik wrażeń — widziałem tylko na rękach swych kajdany i napierającą na mnie zewsząd ciemność. Czasami, zaiste, śniło mi się, że chodzę po kwiecistych łąkach i uroczych dolinach z drogimi towarzyszami mej młodości. Ale gdy się budziłem, oczy moje widziały tylko ponure mury więziennego lochu. Potem zapadłem w stan melancholii,. ale stopniowo odzyskiwałem poczucie swego istnienia i przytomniejszym spojrzeniem objąłem swą nieszczęsną sytuację; wtedy wypuszczono mnie w 179 z mego więzienia. Bo uważano mnie za obłąkańca; toteż, jak się dorozumiałem, szereg miesięcy przesiedziałem sam w zamkniętej celi. Jednakże ten bezcenny dar wolności byłby dla mnie zupełnie bezużyteczny, gdybym zbudziwszy się z chaosu i zaburzenia zmysłów, równocześnie nie obudził w sobie ducha zemsty. Pod ciągłym naporem nieszczęsnych wspomnień, które mi pamięć stale przywodziła, zacząłem rozmyślać o przyczynie wszystkich mych nieszczęść — o potworze, którego stworzyłem, o tym nikczemnym demonie, którego na własną zgubę wypuściłem w świat. Pieniłem się wprost z wściekłości, gdy tylko o nim pomyślałem, i modliłem się gorąco o to, • abym mógł dostać go w swoje ręce i abym mógł wywrzeć na tym przeklętym monstrum jakąś straszliwą i niebywałą zemstę. Nienawiść moja nie ograniczała się bynajmniej do bezsilnych złorzeczeń. Zastanawiałem, się nad konkretnymi środkami, przy pomocy których mógłbym go na zawsze unieszkodliwić. W tym celu, mniej więcej miesiąc po tym, jak mnie wypuszczono, udałem się od miejscowego sędziego od spraw kryminalnych, oświadczając mu, że chcę złożyć oskarżenie; że znam sprawcę zabójstwa moich najbliższych; zażądałem wobec tego, by użył całej swojej władzy celem schwytania mordercy. Sędzia słuchał mnie z uwagą i uprzejmym wyczekiwaniem; następnie powiedział: — Mogę pana zapewnić, że nie będę szczędził trudu i wysiłków, by wykryć złoczyńcę. — Dziękuję panu — odpowiedziałem. — Niech, pan zatem słucha, co mam do zeznania. Jest to w rzeczy samej opowieść bardzo dziwna i obawiam się, że trudno byłoby panu w nią uwierzyć, gdyby pewne momenty, jakkolwiek niezwykłe, nie narzucały przekonania o ich prawdziwości. Fakty, o których będę opowiadał, są zbyt logicznie ze sobą' powiązane i nie można ich poczytywać za senne przywidzenia, a poza tym nie mam żadnych pobudek, by mówić nieprawdę. Wiedziałem, że przez taki wstęp, jak również sugestią spokojnego głosu, mogłem wywrzeć pewne wrażenie. W głębi duszy powziąłem postanowienie, że będę nieubłaganie ścigać mego dręczyciela, aż zginie śmiercią nikczemnika. Mając wytknięty, cel przed sobą, uciszyłem głos rozpaczy i na jakiś czas pogodziłem się z życiem. Opowiedziałem teraz swoje dzieje, krótko, lecz ściśle i stanowczo, zaznaczając dokładnie daty i nie zbaczając żadnymi złorzeczeniami czy wykrzyknikami od tematu. Widziałem, ze początkowo sędzia absolutnie niczemu nie wierzył, ale potem zaczął słuchać z większą uwagą i zainteresowaniem; dostrzegałem, jak czasami wzdrygał się od grozy, innymi 180 zaś razy najżywsze zdumienie, bez jakiejkolwiek domieszki niedowierzania, malowało się na jego twarzy. Skończywszy swe opowiadanie, rzekłem: — Oto jest osobnik, którego oskarżam; wzywam cię teraz, panie, byś wytężył wszystkie' swe siły celem ujęcia i ukarania zbrodniarza. Jest to pana obowiązkiem jako sędziego; jestem też pełen nadziei i wiary, że pańskie uczucia jako człowieka nie będą panu przeszkadzały w wykonaniu koniecznych w tym wypadku czynności. Apel ten jednak wywołał u mojego słuchacza dziwną reakcję; wyraz jego twarzy zmienił się prawie natychmiast. Przez cały czas słuchał mego opowiadania na poły wierząc, a na poły nie wierząc, tak jak przyjmuje się każdą opowieść o duchach i nadnaturalnych zdarzeniach; ale gdy go teraz wezwałem, by w konsekwencji przystąpił mocą swego urzędu do działania, niedowierzanie wzięło znowu nad nim górę. Jednakże odpowiedział mi łagodnym głosem: — Chętnie użyczyłbym panu wszelkiej pomocy, potrzebnej mu do ścigania mordercy. Ale stwór, o którym pan mówi,: zdaje się posiadać taką władzę, że wszelkie moje wysiłki nie zdadzą się chyba na nic. Czy można ścigać kogoś, kto potrafi z łatwością przebrnąć przez morze spękanych lodów oraz zamieszkiwać groty i jaskinie, do których człowiek nie odważyłby się nigdy wstępować? Poza tym od czasu, gdy popełnił te zbrodnie, upłynęło już kilka miesięcy i nikt się nie domyśla, dokąd potem powędrował lub w jakich okolicach może obecnie przebywać. — Niewątpliwie wałęsa się w pobliżu mojej własnej siedziby, a jeśli istotnie schronił się w Alpach, to można ścigać go jak kozice i zabić jak drapieżną bestię. Ale ja przejrzałem pańskie myśli: pan nie wierzy w to, co opowiedziałem i nie zamierza pan ścigać mego wroga, jakkolwiek zasługuje on przecież na najgorszą karę. Przy słowach tych w oczach moich zapalił się płomień gniewu. Sędzia był nastraszony. — Myli się pan — powiedział — uczynię, co tylko da się zrobić; jeśli zaś będzie w mej mocy ująć potwora, to może pan być pewny, że poniesie karę odpowiednią; do popełnionych zbrodni. Obawiam się jednak, na podstawie tego, co mi pan opowiadał o jego szczególnych właściwościach, że okaże się to niewykonalne. Jakkolwiek więc użyjemy wszystkich właściwych środków, powinien pan liczyć się z tym, że spotka go tylko zawód. , — To jest wykluczone. Ale cokolwiek powiem, i tak się na nic nie zda. Moja zemsta — to sprawa nie mająca dla pana najmniejszego znaczenia. Owszem, nie żadna to cnota, a przecież, wyznaję, jest to moja jedyna, ale wielka pasja, która pożera mą 181 duszę. Ogarnia mnie niepohamowana wściekłość, kiedy pomyślę, żę ten morderca, którego wypuściłem na świat między ludzi, wciąż jeszcze istnieje. Nie chce pan się zgodzić na moje słuszne żądanie; mam więc tylko jedno wyjście — poświęcam się całym swym istnieniem, przez życie lub. śmierć, temu jednemu celowi: aby go zniszczyć. Słowa te wypowiedziałem głosem drżącym od nadmiernego wzburzenia. W całej mojej osobie objawił się jakiś fanatyczny szał i niewątpliwie coś z tej wyniosłej zaciętości, jaką podobno kiedyś posiadali dawni męczennicy. Ale w oczach genewskiego sędziego, którego umysł zaprzątały zupełnie inne myśli niż idea poświęcenia i heroizmu, ten wielki zryw duchowy musiał wyglądać w dużym stopniu jak szaleństwo. Usiłował uspokajać mnie, tak jak piastunka uspokaja dziecko, teraz już całkowicie przekonany, że moja opowieść była tylko obłędnym przywidzeniem. — Człowieku! — zawołałem. — W pysze swej rzekomej mądrości nie wiesz wcale, jakim jesteś ignorantem. Zamilcz, bo nie wiesz, co mówisz; , Wybiegiem z tego domu rozżalony i zagniewany, po czym poszukałem* sobie samotnego schronienia, by obmyślić jakiś inny plan działania.. ROZDZIAŁ XXIV Znalazłem się- teraz w takiej sytuacji, kiedy wszelka wolna myśl ulega zdławieniu i bezpowrotnie przepada. Furia atakowała mnie bez przerwy; i tylko myśl o zemście dodawała mi sił do wytrwania; ona kształtowała moje uczucia, i tylko dzięki niej potrafiłem zdobyć się na spokój i wyrachowanie w momentach, kiedy skądinąd mógłbym popaść w obłęd lub zginąć niesławną śmiercią. Najpierw zdecydowałem się opuścić'Genewę na zawsze. Ojczyzna moja, tak kiedyś dla mnie droga, gdy byłem szczęśliwy i kochany, w obecnych przeciwnościach stała mi się wprost nienawistna. Zaopatrzyłem się w pewną sumę pieniędzy oraz zabrałem trochę kosztowności, które należały do mej matki, i odjechałem. Rozpoczęła się teraz moja długa wędrówka, która nie skończy się, póki mi życia stanie. Przemierzyłem wielki kawał świata i znosiłem wszystkie te trudy, z jakimi zwykle spotykają się ludzie podróżujący przez pustynie i barbarzyńskie kraje. Jak ja wtedy żyłem, sam dobrze nie wiem. Wiele razy wśród skwaru piaszczystej równiny wyciągałem omdlewające ramiona ku niebu, by mi zesłało błogosławioną śmierć. Lecz zemsta trzymała mnie przy życiu. Nie mogłem dopuścić do tego, bym umarł, a wróg mój istniał nadal. Gdy opuściłem Genewę, najpierw starałem się uzyskać jakiś punkt wyjściowy, który naprowadziłby mnie na trop mego szatańskiego wroga. Ale nie miałem ustalonego planu. Wędrowałem całymi godzinami dookoła granic miasta, nie mogąc zdecydować się, jaką wybrać. drogę. Gdy zbliżyła się noc, znalazłem się u wrót cmentarza, na którym spoczywali Wilłiam, Elżbieta i ojciec. Wtedy wszedłem na cmentarz i za chwilę stałem przed grobowcem, w którym wspólnie leżeli. Wszystko było pogrążone w ciszy, tylko liście drzew szeleściły, poruszane leciutko przez wiatr. Była już prawie całkiem ciemna noc. Ta uroczysta cisza i miejsce wywarłyby wrażenie nawet i na przypadkowym, nie zainteresowanym obserwatorze. Duchy zmarłych zdawały się unosić ponad grobami, rzucając cień na głowę żałobnika, który choć nic nie widział, przecież czuł. Głęboki żal, jakim natchnęło mnie to smutne miejsce, rychło przemienił się w rozpacz i gniew. Oni umarli, a ja żyłem; ich morderca również żył i tylko dlatego będę musiał znosić nadal 183 to udręczone życie; bo nie mogę umrzeć, póki go nie zniszczę. Klęknąwszy na trawie, ucałowałem ziemię i drżącymi usty zaniosłem ku górze me głośne wołanie: — Przysięgam na świętą ziemię, na której klęczę, na cienie krążące wokoło, na mój głęboki i wieczny żal oraz na ciebie, 0 Nocy, i na.was, duchy, co nad nią władacie, że będę ścigał demona, który spowodował to straszne nieszczęście, i nie spocznę, póki jeden z nas nie padnie w śmiertelnym zmaganiu. Oto mój .cel, oto jedyna więź mego życia. Aby dokonać tej drogiej sercu memu zemsty, nadal oglądać będę to słońce i chodzić po tej ziemi, co w jasnej tonie zieleni; inaczej wszystko zniknęłoby z mych oczu na zawsze. O duchy zmarłych i wy, wędrowcy 1 posłowie zemsty, usłyszcie moje wołanie — niech pomoc wasza prowadzi mnie w tym dziele. Niechaj przeklęty i piekielny potwór wypije do reszty napój goryczy i cierpienia; niechaj odczuwa tę samą rozpacz, jaka mnie teraz zadręcza. Pełne uroczystej grozy słowa mojej inwokacji upewniły mnie niemal, że cienie moich zamordowanych przyjaciół słyszą mnie i patrzą z niemym uznaniem na me ofiarne modły; ale furie opadły mnie, gdy wygłaszałem ostatnie słowa, i niemal dusiłem się z pasji. Poprzez ciszę nocy odpowiedział mi głośny, szatański śmiech. Zawisł ciężko w powietrzu i długo brzmiał mi w uszach. Odbił się echem od gór, i miałem uczucie, jak gdyby wszyscy szatani otoczyli mnie zewsząd swym piekielnym i szyderczym chichotem. Byłbym z pewnością wtedy oszalał i skończył swą nędzną egzystencję, gdyby nie to, że złożyłem ten uroczysty ślub i że miałem przecież żyć dla dokonania zemsty. Śmiech zamilkł i zamarł w przestrzeni. Lecz zaraz potem pewien zbyt dobrze mi znany i nienawistny głos jak gdyby tuż przy moim uchu odezwał się ochrypłym szeptem: .— Zadowolony jestem, nikczemny nędzniku! Żyj, skoroś tak postanowił. O to/ini tylko chodziło. Rzuciłem się natychmiast ku miejscu, skąd pochodził ten głoś, ale szatan wymknął mi się i ręce moje uchwyciły próżnię. W tej samej chwili wyłoniła się zza chmur szeroka tarcza księżyca i oświetliła jego upiorną, zniekształconą postać, która oddalała się tak szybko, jak nie potrafiłby żaden śmiertelnik. Puściłem się za nim w pogoń i od tego czasu ścigam go nieustannie od wielu miesięcy. Trzymając się bardzo słabej nici przewodniej, parłem naprzód szlakiem Rodanu. jego licznych zakoli i skrętów, ale nadaremnie. Dotarłem aż do Morza Śródziemnego. Jakimś dziwnym trafem widziałem, jak czart pod osłoną nocy wchodził na statek wyruszający na Morze Czarne. Przeprawiłem się tym samym okrętem, wiedząc, że się przede mną nie ukryje; ale wymknął mi się — w jaki sposób, nie wiem. 184 Na przełaj przez dzikie stepy Mongolii i poprzez ogromnś przestrzenie Rosji szedłem uparcie jego śladami, choć wciąż przede mną umykał. Czasami chłopi, 'przerażeni okropną zjawą potwora, informowali mnie, jaką poszedł drogą; czasami on sam w obawie, bym straciwszy wszelki jego ślad. nie poddał się rozpaczy i umarł, zostawiał za sobą jakiś znak. aby mnie na siebie naprowadzić. Śnieg sypał mi się na głowę i przykrył całą ziemię; widziałem wtedy ślady jego ogromnych stóp wyciśnięte na białej równinie. Czy potrafiłbyś zrozumieć, co ja wtedy czułem i co wciąż jeszcze czuję? Za mało przeżyłoś, bo wchodzisz dopiero w życie i wszelka troska i męki są tobie zupełnie nie znane i nowe. Mróz, niedostatek i zmęczenie fizyczne były niczym prawie wobec tych cierpień, jakie mi los nielitościwy wyznaczył. Ciążyło nade mną przekleństwo szatana i gdziekolwiek byłem, dźwigałem w sobie me piekielne brzemię. A przecież dobrotliwy duch szedł wiernie za mną i kierował moimi krokami; a kiedy najwięcej szemrałem, wtedy wyprowadzał mnie z nagła z najtrudniejszych i pozornie nieprzezwyciężonych przeszkód. Czasami, gdy na skutek dręczącego głodu byłem już u kresu wytrzymałości i upadałem z wyczerpania, znajdowałem wśród głuchej pustyni przygotowany dla siebie posiłek, który przywracały mi siły i pokrzepiał serce. Było to w rzeczy samej skromne i proste pożywienie, takie jakie mieli chłopi zamieszkujący ten kraj; ale nie wątpię ani na chwilę, że stawiały go duchy, do których wołałem o pomoc i pociechę. Często, gdy ziemia pękała od suszy pod bezchmurnym niebem, a mnie paliło straszliwe pragnienie, zdarzało się. że niewielka chmura zamgliła na chwilę niebo, upuściła tych kilka ożywczych kropel i znikała. Gdy tylko mogłem, szedłem szlakami rzecznymi; ale demon na ogół unikał rzek, ponieważ ludność kraju grupuje się głównie nad ich brzegami. W innych miejscach nie spotykało się prawie żadnych ludzi. Na ogół odżywiałem się mięsem dzikich zwierząt, na jakie natrafiałem po drodze. Miałem przy sobie pieniądze i rozdzielałem je między wieśniaków, czym zdobywałem sobie ich przyjaźń i pomoc. Nieraz też przynosiłem ze sobą ubitą zwierzynę; zatrzymawszy dla siebie niewielką porcję, oddawałem resztę zawsze tym, którzy użyczyli mi ognia oraz naczyń do gotowania. Takie warunki bytowania naprawdę obrzydzały mi życie, toteż tylko we śnie znajdowałem radość i ulgę. Błogosławiony niech będzie sen! Jakże często, gdy czułem się tak strasznie zgnębiony, moje sny przynosiły mi ukojenie, a nawet błogość i zachwyty. Duchy, które mnie sfrzegły, nastręczały mi te chwile, a raczej godziny szczęścia, pomagając mi w ten sposób zachować siły do spełnienia celu mojego pielgrzymstwa. Gdybym został pozbawiony możności owego wytchnienia, to ugiąłbym się w końcu pod 185 ciężarem trudów. W ciągu dnia podtrzymywała mnie nadzieja zjaw nocy — bo we śnie oglądałem mych najlepszych przyjaciół, mą najdroższą żonę i ukochaną ojczyznę; i znowu ukazywała mi się dobrotliwa twarz ojca i uśmiechnięta Elżbieta, i słyszałem jej głos dżwięczący srebrzyście; widziałem Clervala w pełni zdrowia i młodości. Nieraz, znudzony uciążliwym marszem, wmawiałem sobie, że dzień i przestrzeń i moja wędrówka — to tylko sen, że niebawem nadejdzie noc, a z nią prawdziwa rzeczywistość w ramionach mych najdroższych przyjaciół. Z jakimż bolesnym ukochaniem garnąłem się do nich! Z jakim uczuciem lgnąłem do każdej tak drogiej mi osoby! Ile razy nawiedzali mnie oni, nawet kiedy nie spałem, i ile razy patrzyłem rozwartymi oczyma, wmawiając sobie, że przecież jeszcze żyją! W takich chwilach uczucie zemsty, które we mnie płonęło, zamierało w mym sercu, a ja szedłem wciąż dalej wytkniętą sobie drogą ku uni-castwieniu demona, wyobrażając sobie, że spełniam raczej misję zleconą mi przez niebo pod mechanicznym impulsem jakiejś mocy, której byłem nieświadomy, niż gorące pragnienie mojej duszy. Jakie były uczucia tego, którego ścigałem, nie mogłem dokładnie wiedzieć. Czasami rzeczywiście zostawiał za sobą znaki w piśmie, nacinane na korze drzew albo wyryte' w kamieniu, które stanowiły dla mnie wytyczne co do dalszej drogi, ale równocześnie wzniecały we mnie furię wściekłości. „Moje panowanie jeszcze się nie skończyło" — słowa te mogłem odczytać w jednym z owych napisów. „Ty żyjesz, a tym samym spełnia się moja władza nad tobą. Idź za mną. Zdążam teraz na północ do krainy wiecznych lodów, gdzie odczujesz najdotkliwsze zimno i najsroż-sze mrozy, na które moje ciało jest zupełnie nieczułe. Znajdziesz niedaleko stąd zabitego zająca, o ile nie. będziesz zbyt opieszały i nadążysz za mną; jedz i pokrzep się. Dalej, naprzód, wrogu mój! Przecież mamy walczyć ze sobą na śmierć i życie. Ale będziesz musiał znieść jeszcze wiele ciężkich i okropnych chwil, zanim cię do siebie dopuszczę". Szatanie-szyderco! Znowu ślubuję ci zemstę, i jeszcze raz przeklinam cię, czarcie nikczemny, na śmierć i najsroższe męki. Nigdy nie ustanę i będę go ścigał, aż go odnajdę i jeden z nas zginie: on albo ja. Z jakąż rozkoszą połączę się wtedy z moją Elżbietą i moimi najbliższymi, co stąd już na zawsze odeszli! O tak, oni już teraz przygotowują dla mnie nagrodę za moje trudy i znoje, i to tragiczne pielgrzymstwo! Tymczasem szedłem dalej na północ. Śniegu wciąż przybywało, a mróz srożyJ się z coraz większą gwałtownością, straszną do zniesienia. Chłopi zamknęli się w swoich chatach i tylko kilku najśmielszych i najtwardszych wypuszczało się na zamrożone pola, by schwytać zwierzęta, które zagłodzone musiały opuścić 186 swoje kryjówki w poszukiwaniu żeru. Rzeki pokryły się twardym, grubym lodem i ryby stały się niedostępne. W ten sposób zostałem pozbawiony najważniejszego środka utrzymania. Wzrastające i coraz bardziej dokuczliwe męki, jakie teraz przechodziłem, pomnażały triumf mego wroga. Jeden z napisów, jakie zostawił za Sobą, brzmiał: „Bądź gotowy! Twoje znoje dopiero się rozpoczynają. Musisz owinąć się dobrze w skóry futrzane i zaopatrzyć w żywność, bo niebawem przejdziemy w takie stadium podróży, w którym twoje cierpienia uczynią zadość mojej nienawiści". Te szydercze słowa wzmacniały mą odwagę i wytrwałość. Wznowiłem w sobie postanowienie, by dopiąć wytkniętego celu, i wzywając niebo na pomoc, z niesłabnącą żarliwością pochłaniałem olbrzymie pustynne przestrzenie, aż w oddali ukazał sję ocean, tworząc ostateczną granicę horyzontu. Och! Jakże niepodobne to było do błękitnych mórz Południa! Pokryty całkowicie lodem, odróżniał się od lądu jedynie swą wielokrotnie spotęgowaną dzikością i poszarpanymi nierównościami., Grecy płakali z radości, kiedy ze wzniesień azjatyckiego lądu ujrzeli Morze Śródziemne, i z okrzykiem zachwytu wiwatowali na rzecz pomyślnego ukończenia swej znojnej wędrówki. Ja nie płakałem, ale ukląkłem i z sercem wezbranym wdzięcznością dziękowałem mojemu duchowi-przewodnikowi za bezpieczne doprowadzenie mnie do miejsca, gdzie spodziewałem się, na przekór szyderczym uwagom mojego przeciwnika, zastać go i zewrzeć się z nim w śmiertelnych zapasach. Na kilka tygodni przedtem wystarałem się o sanie i psi zaprzęg, co pozwoliło mi przebywać śnieżne przestrzenie z niebywałą szybkością. Nie wiem, czy czart korzystał z tej samej dogodności. Stwierdziłem jednak, że o ile przedtem traciłem coraz, bardziej na drodze, o tyle teraz odległość między nami wyraźnie się zmniejszała, do tego stopnia, że w momencie, kiedy ujrzałem z daleka ocean, wyprzedzał mnie tylko o jeden dzień; spodziewałem się też, że przychwycę go, zanim zdoła dotrzeć do brzegu. Toteż ze świeżą nadzieją parłem do przodu i po dwu dniach dotarłem do krawędzi morza. Zatrzymawszy się w bardzo biednej wiosce, dopytywałem się wśród jej mieszkańców o czarta i otrzymałem dokładne informacje. Mówili, że olbrzymi potwór, uzbrojony w strzelbę i kilka pistoletów, przybył właśnie ubiegłej nocy do wioski; przerażeni jego straszliwym wyglądem wszyscy mieszkańcy uciekali przed nim w panicznym popłochu. Zabrał im ich zagasy żywności odłożone na zimę i przeniósł je na jedne sanie, do których zaciągnął całą gromadę wyćwiczonych psów, zaprzągł je i tej saniej nocy, ku wielkiej radości śmiertelnie przerażonych wieśniaków, ruszył w dalszą drogę przez morze w te strony, 187 w których nie było żadnego lądu. Według ich przypuszczeń musiał w bardzo szybkim czasie zginąć pośród pękających lodów lub też zmarznąć na śmierć w panujących tam wiecznych mrozach. Po wysłuchaniu tych relacji duch mój szamotał się, zbolały, w chwilowym przystępie rozpaczy. Czart wymknął mi się, gdy miałem go już tak blisko przed sobą. Musiałem teraz, z narażeniem zdrowia i życia, rozpocząć niemal nieskończoną podróż przez ostre zręby i zwały lodów oceanu, stężałych w straszliwym mrozie, jaki niewielu mieszkańców tych stron mogło znieść tylko przez niedługi czas, a z którego ja, zżyty z łagodnym i słonecznym klimatem mego kraju, na pewno nie wyjdę cały i żywy. Jednak na myśl, że czart miałby żyć i triumfować, ogarnął mnie znowu szał zemsty i potężną falą przytłoczył wszystkie inne uczucia. Po krótkim, doraźnym odpoczynku, w czasie którego duchy zmarłych unosiły się nad moją głową i pobudzały mnie do wytrwania w zemście, przygotowywałem się do podróży. Wymieniłem swe sanie, które nadawały się tylko do podróży na lądzie, na inne, przystosowane do nierównej i poszarpanej powierzchni lodów Oceanu Lodowatego. Zakupiłem ponadto obfity zapas żywności i opuściłem ląd. Trudno mi obliczyć, ile dni od tego czasu minęło. Nic jak tylko wiecznie żywe uczucie słusznego odwetu, płonące w moim sercu, mogło podtrzymać mnie w postanowieniu wytrwania mimo strasznego cierpienia, jakie musiałem teraz znosić. Ogromne, poszarpane góry lodu zagradzały mi drogę i nieraz słyszałem głuche grzmoty napierających z dołu mas wodnych, które groziły mi lada chwila zatratą. Lecz znowu przychodził mróz i mogłem bezpiecznie iść dalej po szlakach zamarzniętego oceanu. Orientując się według żywności, jaką spożyłem, mogłem sobie wyliczyć, że byłem już jakieś trzy tygodnie w drodze. Nadzieja, ciągle odnawiana i ciągle porzucana, często wyciskała mi z oczu gorzkie łzy żalu i przygnębienia. Zaiste, rozpacz legła na mej duszy, pozbawiając ją niemal wszelkiej nadziei, tak że upadałem już pod ciężarem nieznośnej udręki. Raz biedne zwierzęta podciągnęły mnie ostatkami sił na wierzchołek pochyłej góry lodowej i wtedy jedno, upadłszy od nadmiernego wysiłku, już się więcej nie podniosło. Z sercem przepełnionym bólem i niepokojem spoglądałem na bezmierne obszary rozciągające się przede mną, gdy naraz oczy moje pochwyciły ciemną plamę, widoczną na mrocznej równinie. Wytężyłem wzrok, by zbadać, co to było, i wydałem dziki okrzyk zachwytu, kiedy spostrzegłem sanie, a w nich zdeformowane kształty dobrze znajomej postaci. Och! Jakim płomiennym przypływem nadzieja powróciła do mojego serca! Oczy moje napełniły się ciepłymi łzami, które czym prędzej otarłem, aby nie przysłoniły mi widoku demona. Ale gorące łzy 188 wciąż zaćmiewały mi wzrok; wreszcie ulegając gwałtownemu i przemożnemu wzruszeniu, głośno zaszlochałem. Ale czas nie był po temu, by zwlekać i tracić cenne chwile. Uwolniłem psy od ich martwego towarzysza i dałem im sutą porcję żywności; a po jednogodzinnym wypoczynku, który był bezwzględnie konieczny, choć dla mnie, w tej gorączce pościgu, nader niepożądany, ruszyłem w dalszą drogę. Sanie były wciąż jeszcze widoczne, nie traciłem ich też z oczu, wyjąwszy chwile, kiedy przejściowo znikały za jakimś wielkim blokiem lodu i jego wystającymi załomami. Doganiałem je teraz całkiem widocznie. Kiedy zaś po upływie niecałych dwóch dni zobaczyłem mego wroga w odległości nie więcej niż jednej mili, serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Lecz teraz, gdy miałem wroga już niemal w swoim ręku, nie^-oczekiwana interwencja natury odebrała mi wszystkie nadzieje — straciłem wszelki jego ślad bardziej całkowicie niż kiedykolwiek przedtem. Dał się słyszeć ruch mas wodnych napierających od dołu; przeciągły huk, z jakim te masy wodne przewalały się i nabrzmiewały pod moimi stopami, narastał z każdą chwilą i brzmiał coraz bardziej złowieszczo. Parłem całą siłą naprzód, ale nadaremnie. Podniósł się wiatr, a ryk morza napełnił mi uszy. Jak pod potężnym wstrząsem podobnym do trzęsienia ziemi — pękła zbryłowana skorupa lodu, trzaskając wszędzie ze straszliwym i oszałamiającym łoskotem. Jedna niedługa chwila — i natura dokonała swego dzieła. vV ciągu kilku minut rozkołysane w straszliwym zamęcie morze stanęło między mną i moim wrogiem. Znalazłem się na roztrzaskafiym odłamie lodu, który, unoszony przez fale, zmniejszał się nieustannie, przygotowując mi najokropniejszą śmierć. W ten sposób minęło wiele strasznych godzin. Prawie wszystkie moje psy w tym czasie zginęły; ja sam upadałem już pod naporem zwątpienia i rozpaczy, kiedy ujrzałem wasz statek w momencie zarzucania kotwicy; przynosił mi nadzieję pomocy i życia. Zdumiałem się niemało na jego widok, bo nigdy nie przypuszczałem, by statki kiedykolwiek docierały aż tak daleko na północ. Zniszczyłem częściowo moje sanie, by sklecić z nich prowizoryczne wiosła. Za pomocą tych wioseł oraz za cenę niesłychanego wysiłku i zmęczenia udało mi się, jak na tratwie, podpłynąć na krze lodowej do waszego okrętu. Gdybyście płynęli na południe, byłem zdecydowany zdać się raczej na, łaskę morskiego żywiołu, niż zaniechać dalszego pościgu. Miałem nadzieję, że uda mi się uzyskać od was łódź. na której mógłbym zaraz dalej ścigać wroga. Ale mieliście właśnie kierunek na północ. Kiedy wzięliście mnie na pokład, siły moje były zupełnie wyczerpane i zginąłbym bardzo prędko pod brzemieniem moich 189 ciężkich doświadczeń i nieustannych trudów, czego wciąż jeszcze się obawiałem, bo moje zadanie nie jest dotąd wypełnione. Och. kiedy mój duch-przewodnik, prowadzący mnie do demona, pozwoli mi spocząć nareszcie! Czy może ja mam umrzeć, a on jeszcze żyć? Przysięgnij mi. Waltonie, że jeśli umrę, on nie ujdzie bezkarnie: przysięgnij, że będziesz go ściga! i śmierć moją pomścisz jego śmiercią. Ale czy wolno mi wymagać, byś podjął się mego pielgrzymstwa i znosił te trudy, które ja cierpieć musiałem? Nie, nie mogę być takim egoistą. A jednak gdybym umarł, a on się pokazał, gdyby -posłowie pomsty zaprowadzili cię do niego, przysięgnij, że on nie będzie żył. przysięgnij, że on nie będzie triumfował nad mym boleścią pokonanym życiem, że nie pozwalisz mu istnieć i nie dopuścisz do tego, by powiększył listę swych ponurych zbrodni. Bo on jest wymowny i posiada nie-fewykłą siłę sugestii — kiedyś i moje serce uległo mocy jego sugestywnych słów. Ale nie ufaj mu. Nie tylko postać, ale i dusza • Jego jest piekielna: pełna zdradzieckiego fałszu i szatańskiej złości. Nie słuchaj go. Pomnij Williama, Justine, Clervala, Elżbietę, ojca mojego i nieszczęsnego Wiktora i wbij swój miecz w jego podłe serce. Będę krążył "w pobliżu i pokieruję twą dłonią, by ostrze trafiło, gdzie trzeba. DALSZE LISTY KAPITANA WALTONA 26 sierpnia 17.. r. Przeczytałaś tę niezwykłą i straszną opowieść, Małgorzato; czy nie czujesz, jak krew ścina się w Twoich żyłach od zgrozy, która w tej chwili nawet i mnie przenika? Czasami, zdjęty nagłą boleścią, nie mógł kontynuować swojej opowieści; kiedy indziej zaś głosem złamanym, acz przenikliwym, wypowiadał z wielkim trudem słowa i nabrzmiałe udręką. Jego czyste i piękne oczy raz zapalały się gniewnym oburzeniem, innym razem przygasały w przystępie melancholijnej rozpaczy i zastygały w zapamiętaniu nieskończonego, nadludzkiego bólu. Czasami opanowywał drżenie swego głosu i wtedy opowiadał o najstraszniejszych wypadkach spokojnym tonem i z niewzruszonym skupieniem, tłumiąc wszelkie objawy wzburzenia: lecz później twarz jego niby wybuchający wulkan nagle przybierała wyraz najdzikszej wściekłości i na głowę dręczyciela sypały się głośne przekleństwa. Całość jego opowiadania jest logicznie powiązana i robi wrażenie najprostszej prawdy i oczywistości. Niemniej muszę wyznać, że listy Feliksa i Safie, które mi pi*zedłożył, oraz pojawienie się potwora, zaobserwowane przez nas z okrętu, przekonały mnie bardziej dobitnie o prawdziwości jego opowiadania niż jego gorące i bynajmniej nie bezpodstawne zapewnienia. A więc potwór taki istniał w rzeczywistości! Nie mogę w to wątpić. A jednak nie chce mi się to pomieścić w głowie — takie to dziwne i zdumiewające. Usiłowałem czasami wydobyć od niego jakieś szczegóły dotyczące procesu tworzenia; ale na tym punkcie Franken-stein był nieprzenikniony. . — Tyś chyba oszalał, przyjacielu — mówił wtedy. — Czy pomyślałeś, dokąd by cię ta niewczesny ciekawość zaprowadziła? Czy chciałbyś tak jak ja stworzyć istotę, która jak demoniczny wróg obróciłaby się przeciw tobie i światu? Spokojnie, tylko spokojnie! Poznaj najpierw me tragiczne dzieje i nie dąż do tego, by sobie przyczynić nieszczęścia. Frankenstein zuważył, że robiłem zapiski, dotyczące jego przeżyć. Poprosił, bym mu je pokazał, i następnie w wielu miejscach, tam gdzie trzeba było je ożywić i oddać ducha rozmów, jakie przeprowadził ze swym wrogiem, sprostował je i poszerzył. — Skoroś już postarał się o to. by opowieść moja nie przepadła — powiedział — nie chciałbym, aby przeszła do potomności w zniekształconej formie. 191 Minął cały tydzień, zanim wysłuchałem do końca tych najdziwniejszych, dziejów, jakie wyobraźnia ludzka mogła kiedykolwiek stworzyć. Moje myśli i wszystko, co dusza moja zdolna była odczuwać, przepajała pełna zainteresowania troska o mojego gościa, troska, jaką zrodziło to opowiadanie, jak też jego własne obejście, niezwykle łagodne i szlachetne. Chciałbym go jakoś pocieszyć i uspokoić. Ale na co zda się moja rada. gdy ktoś jest tak nieskończenie nieszczęśliwy i tak beznadziejnie niepocieszony, że nie ma po co żyć? A jednak nie! Bo dane'mu będzie zaznać jeszcze jednej radości; kiedy skupiwszy swe rozbite myśli powierzy ducha ciszy śmierci i spokoju. A tymczasem dusza jego znajduje pocieszenie w ułudnym zwidzie samotnych rozmyślań i majaczeń: kiedy we snach przebywa i rozmawia ze swymi najbliższymi i w tej cichej komunii dusz znajduje ulgę dla swoich cierpień albo podnietę dla zemsty, wtedy wierzy, że to nie są wytwory jego wyobraźni, ale realne istoty, które przybywają doń z dalekich zaświatów. Ta wiara nadaje jego rozmarzeniu jakiś uroczysty charakter, co sprawia, że wydaje mi się ono niemal tak samo imponujące i ciekawe jak prawdy rozumu i wiedzy. Nasze rozmowy nie ograniczają się wyłącznie do jego własnych dziejów i nieszczęść. W każdej dziedzinie literatury powszechnej ujawnia nieograniczoną wiedzę oraz szybką i przenikliwą orientację. Jego wymowa jest pełna, urzekającej siły i wzruszającego patosu; gdy opowiada o jakimś bolesnym lub rzewnym zdarzeniu, albo gdy usiłuje poruszyć we mnie uczucie miłości lub zmiłowania, nie mogę słuchać go bez łez. Jakąż wspaniałą istotą musiał być wówczas, kiedy był szczęśliwy, jeśli teraz w swym upadku jest tak heroicznie szlachetny i boski! Nie wątpię, że wie, ile jest wart, i że odczuwa wielkość swojego upadku. — Gdy byłem młodszy — powiedział — wierzyłem, że los przeznaczył mnie do spełnienia jakiegoś wielkiego zadania. Serce moje posiada wielką głębię uczuć, lecz równocześnie umysł mój cechuje zdrowy i nie uprzedzony niczym osąd, dzięki czemu nadawałem się do wybitnych osiągnięć. To poczucie własnej wartości podtrzymywało mnie zawsze w najtrudniejszych sytuacjach, w jakich inni poddają się biernie przygnębieniu. Nigdy nie mogłem zgodzić się na to, by w bezużytecznym strapieniu można było marnować talenty, które mogłyby być z pożytkiem wykorzystane dla dobra bliźnich; taką bezsilną bierność uważałem zawsze za zbrodnię. Kiedy rozmyślałem nad dokonanym przez siebie dziełem, stanowiącym przecież stworzenie wrażliwej i rozumnej istoty, nie mogłem zaliczać siebie do rzeszy zwyczajnych poszukiwaczy. Lecz właśnie ta myśl. aczkolwiek podtrzymywała mnie ona na początku mojej kariery, nie może mi 192 ię teraz przysłużyć inaczej, jak tylko pogrążyć mnie jeszcze głę-iej w prochu poniżenia. Całe moje filozofowanie i wielkie na-zieje nie zdały się na nic, i jak archanioł, który dążył do wszechmocy, jęczę teraz w kajdanach wieczystego piekła. Miałem bar-Izo żywą wyobraźnię, lecz równocześnie posiadałem ogromny dar lilności i analitycznego dociekania; dzięki skojarzeniu tych wła-ciwości powziąłem i zrealizowałem ideę stworzenia człowieka. 'Tawet i teraz nie mogę wspomnieć mych przeżyć duchowych : owego czasu, kiedy dzieło było jeszcze niekompletne, by nie loznać dreszczu dziwnego \ wzruszenia. Chodziłem z głową n chmurach, raz wyżywając się w triumfie swej władzy, raz napalając się myślą o jej efektach. Od samego dzieciństwa dusza noja przesycona była górnolotnymi aspiracjami i ambicją — i oto jak teraz upadłem! Och, przyjacielu, gdybyś mnie znał dawniej, kiedy byłem szczęśliwy, nie poznałbyś mnie teraz w tyufi stanie 'poniżenia. Serce moje nie wiedziało prawie wcale, co to jest przykrość lub przygnębienie. Zdawało mi się, że zostałem stworzony do spełnienia jakiejś wielkiej misji, dopóki nie upadłem, by się już nigdy, nigdy nie podnieść. Czy muszę więc utracić tę wspaniałą istotę? Tęskniłem wciąż za nie znanym przyjacielem. Szukałem takiego, człowieka, który by dzielił moje myśli i uczucia i który pokochałby mnie jako oddany przyjaciel. Obawiam się, że zyskałem takiego oto przyjaciela, ale chyba po to tylko, by poznać, ile jest wart, i zaraz go stracić. Chciałbym skłonić go jakoś do tego, by pogodził się z życiem, ale on nie chce nawet o tym słuchać. — Dziękuję ci, Waltonie — rzekł do mnie — za twe życzliwe intencje wobec takiego całkowitego nędzarza. Czy pomyślałeś jednak, namawiając mnie do nawiązywania nowych stosunków, że nie mogłyby one w żaden sposób zastąpić tych, które zostały rozerwane? Czy jakikolwiek człowiek może zastąpić mi to, czym dla mnie był Clerval, albo czy jakakolwiek kobieta może stać się dla mnie drugą Elżbietą? Przecież i wtedy, gdy brak owych wyższych i wspaniałych zalet, jakie łączą ludzi najsilniejszymi więzami uczuciowymi, towarzysze naszego dzieciństwa posiadają zawsze pewną władzę nad naszym umysłem, czego żaden późniejszy przyjaciel nigdy w tym stopniu nie osiągnie. Poznają oni nasze dziecięce skłonności i upodobania, których — choć czas może je później zmodyfikować — nic już nie zdoła wykorzenić. Stąd też mogą trafniej oceniać nasze czyny, bo orientują się bardziej bezpośrednio co do motywów naszego postępowania. Nigdy siostra lub brat nie będzie podejrzewać jedno drugiego o fałsz czy oszukańcze machinacje, jeśli, oczywiście, odpowiednie symptomy nie wystąpiły już wcześniej. Tymczasem na inne osoby, choćbyśmy się do nich najbardziej zbliżyli i przywiązali, patrzymy mimo woli z pewną rezerwą i podejrzliwością. Ale ja 18 Frsnken»te4n 193 miałem najprawdziwszych i najlepszych przyjaciół, takich, których kocha się nie tylko z nawyku i ciągłego ze sobą przestawania, ale równocześnie ceni za ich własne zasługi. Gdziekolwiek bym się znalazł, łagodny i uspokajający głos mojej Elżbiety i rozmowy z Clervalem będą mi zawsze brzmiały w uszach niby głośny, nieustanny szept. Teraz gdy ich nie ma, w tym smutnym moim opuszczeniu tylko jedno uczucie trzyma mnie jeszcze przy życiu. Gdybym był zajęty dokonywaniem jakiegoś wielkiego zadania czy dzieła, które przyniosłoby ogromny pożytek moim bliźnim, wtedy miałbym przed sobą cel, dla którego warto by było żyć. Ale nie to jest moim przeznaczeniem; muszę ścigać nieustannie istotę, której dałem życie, by ją na zawsze unieszkodliwić: dopiero wtedy czas mego życia na ziemi wypełni się, i będę mógł umrzeć. * Moja Ukochana Siostro! 2 września Piszę dó Ciebie otoczony zewsząd niebezpieczeństwem i nie wiem, czy dane mi będzie oglądać jeszcze moją Anglię i drogie istoty, które taro-pozostawiłem. Ze wszystkich stron walą się na mnie góry lodowe, nie pozostawiając żadnego wyjścia i grożąc każdej chwili zgnieceniem mego statku. Dzielni ludzie, którzy zgodzili się towarzyszyć mi w tej wyprawie, patrzą na mnie, abym ich ratował, a ja w żaden sposób nie mogę im pomóc. W naszej obeciRej sytuacji jest coś straszliwie przerażającego, a przecież odwaga i nadzieja jeszcze mnie nie opuściły. Jednak straszne jest pomyśleć, że życie tych wszystkich ludzi jest narażone na niebezpieczeństwo przeze mnie. Jeśli zginiemy, to moje szalone pomysły będą tego przyczyną. A co tymczasem, Małgorzato, będzie się działo w Twojej duszy? Nie dowiesz się znikąd, czy zginąłem, i z niepokojem oczekiwać będziesz mojego powrotu. Miną lata i rozpacz będzie Cię ciągle nachodziła, choć równocześnie zadręczać Cię będzie nadzieja. Och, moja siostro ukochana, bolesna gorycz niedoczeka-nia, ściskająca Twoje czułe serce, stanowi dla mnie stokroć większą udrękę niż wyczekiwanie mojej własnej śmierci. Ale Ty masz męża i najmilsze dziateczki; możesz być szczęśliwa. Niech Bóg Tobie błogosławi i użyczy tego szczęścia! Mój nieszczęśliwy gość spoziera na mnie okiem pełnym najcieplejszego współczucia. Usiłuje natchnąć mnie nadzieją i przemawia w taki sposób, jak gdyby życie było darem, który sam jeszcze ceni. Przypomina mi o tym, jak często podobne wypad-k'i zdarzały się innym żeglarzom, którzy usiłowali pokonać potęgę oceanu, i na przekór mym obawom przywraca mi Wiarę 194 i dobrą nadzieję. Nawet marynarze odczuwają urzekającą moc jego wymowy — kiedy do nich przemawia, już więcej nie rozpaczają, pobudza ich energię i gdy tylko słyszą jego głos, wtedy te ogromne góry lodowe .wydają im się tylko małymi kretowiskami, które muszą ustąpić i zniknąć przed zdecydowaną wolą człowieka. Ale ta wiara i poczucie mocy szybko przechodzi; każdy dzień, który przemija nie spełniwszy ich oczekiwań, napawa ich coraz większym strachem, tak że niemal już obawiam się buntu, bo w końcu rozpacz może ich do tego doprowadzić. 5 września Przed chwilą zdarzyło się coś tak niezwykłego i osobliwego, że jakkolwiek najprawdopodobniej notatki te nigdy do „Ciebie nie dotrą, nie mogę powstrzymać się od tego, by tego zdarzeni* nie zanotować. Jesteśmy wciąż jeszcze otoczeni przez góry lodowe i wciąż jeszcze grozi nam to, że lada chwila możemy być zgnieceni przy ich zderzeniu. Mróz jest wprost nie do zniesienia i pośród powszechnego spustoszenia wielu mych nieszczęsnych towarzyszy znalazło już tutaj swój grób. Frankenstein z dnia na dzień traci siły i zdrowie. Płomień gorączki wciąż błyska w jego oczach; ale jest już zupełnie wyczerpany i jeśli go coś nagle pobudzi do jakiegokolwiek wysiłku, to zaraz popada z powrotem w stan pozornej martwoty. W ostatnim liście wspominałem Ci o swoich obawach co do możliwości buntu. Dziś rano siedziałem przy łożu mego przyjaciela, wpatrując się z niepokojem w jego pobladłą twarz i na pół przymknięte oczy i spozierając na zwisające bezwładnie ramiona, gdy naraz zbudziły mnie głosy marynarzy, żądających, bym wpuścił ich do kabiny. Weszło ich z pół tuzina, po czym ich przywódca zwrócił się wprost do mnie. Powiedział mi, że on i towarzyszący mu koledzy zostali wybrani jako deputacja do mnie, aby przedstawić mi swoje żądania, które ich zdaniem powinienem uznać za słuszne i odpowiednio postąpić. Jesteśmy po prostu zamurowani lodami i prawdopodobnie nigdy się stąd nie wydostaniemy; obawiali się jednak, że gdyby — co też jeszcze było możliwe — lody się rozsunęły i otworzyły wolne przejście, ja byłbym na tyle pochopny, że zaledwie udałoby im się wyjść z obecnej niebezpiecznej sytuacji, kontynuowałbym podróż i wprowadził ich w nowe niebezpieczeństwo. Nalegali więc, abym złożył uroczyste przyrzeczenie, że jeśli statek wyswobodzi się z lodów, wezmę natychmiast kurs na południe. Byłem mocno zakłopotany. Ja sam bynajmniej nie rozpaczałem. Nie pomyślałem też dotąd o tym, że mógłbym zawrócić 195 w wypadku, gdyby uwięziony-statek wydostał się na wolną przestrzeń. Ale czy mogłem, chcąc być sprawiedliwym, nawet wobec istniejących możliwości, odmówić temu żądaniu? Zawahałem się nad tym, co odpowiedzieć. Wtedy Frankenstein, który początkowo milczał i wydawał się w rzeczywistości zbyt osłabiony, by przysłuchiwać się temu wystąpieniu, podniósł się na swym łożu. W oczach jego zapaliły się iskry, a policzki zarumieniły się chwilowym przypływem sił. Zwracając się do ludzi, powiedział: — O co wam chodzi? Czegóż to żądacie od swego kapitana? Czy tak 'łatwo przychodzi wam odwracać się od celu? Czy nie mówiliście, jak wielka i wspaniała to wyprawa? A w czym leży jej chwała? Nie w tym, że była to podróż łatwa i spokojna, ale w tym. że była pełna niebezpieczeństw i okropności; ponieważ przy każdym nowym zdarzeniu musieliście dobywać z siebie ca-fife swoje męstwo i wykazać swą odwagę; ponieważ zewsząd czyhały zagrażające waszemu życiu niebezpieczeństwa, którym musieliście dzielnie stawić czoła. Z tego względu było to wielkie i zaszczytne zadanie. Witano by was potem jako dobroczyńców rodzaju ludzkiego, a wasze nazwiska miały być wyniesione na ołtarze chwały jako dzielnych ludzi, którzy narażali swe życie dla dobra i honoru ludzkości. A teraz, patrzcie, za lada niebezpieczeństwem, albo, jeśli wolicie, przy pierwszej wielkiej i straszliwej próbie, na jaką odwaga wasza została wystawiona, cofacie się i uciekacie, i nie wstyd wam, że potomność wspominać was będzie ze wzgardą jako ludzi, którzy nie mieli dość siły, by wytrzymać mróz i niebezpieczeństwo. No tak — biedacy zmarzli i musieli wrócić do. swoich ciepłych, przytulnych kominków. Przecież do tego nie potrzeba się wcale przysposabiać; nie potrzebowaliście przybywać aż tak daleko i narażać swego kapitana na wstyd porażki tylko dlatego, aby pokazać, że sami jesteście tchórzami. Och, niech każdy z was będzie mężczyzną lub więcej niż mężczyzną. Bądźcie wytrwali w wytkniętym celu i bądźcie twardzi jak skała. Lód nie jest takim tworzywem, jakim mogą być serca wasze. Lód można przecież zmienić i nie może wam się ostać, jeżeli powiecie sobie, xe musi wam ustąpić. Nie wracajcie do swych rodzin naznaczeni piętnem hańby, widnym na waszych czołach. Wracajcie jako bohaterzy, którzy walczyli, aby zwyciężyć, i którzy ńie wiedzą, co znaczy odwracać się plecami do nieprzyjaciela. Przemawiał głosem tak sugestywnym, zmieniając ton wedle każdego uczucia, jakie wyrażał w swych słowach, i z okiem pełnym tak wzniosłego zapatrzenia i heroizmu, że ludzie ci byli naprawdę wzruszeni; czy możesz się temu dziwić? Spoglądali jeden na drugiego i nie umieli nic na to odpowiedzieć. Wtedy ja się odezwałem — powiedziałem im, żeby odeszli i rozważyli 196 to. co słyszeli; oświadczyłem im. że nie będę ich prowadził jeszcze dalej na północ, jeśli życzenia ich pójdą stanowczo w kierunku odwrotnym; wyraziłem jednak nadzieję, że po namyśle zdecydują się na odwagę i nie zawrócą z drogi. Wyszli z kabiny, ja zaś powróciłem do przyjaciela; ale on zapadł znowu w odrętwienie i leżał prawie jak nieżywy. Nie wiem. jak się to wszystko skończy; ale wolałbym raczej umrzeć niż wrócić sromotnie, nie spełniwszy swego wielkiego celu. Obawiam się jednak, że taki właśnie będzie mój los; ludzi tych nie podtrzymuje żadna idea chwały i honoruj toteż nigdy nie zgodzą się dobrowolnie na to, by znosić nadal te ciężkie trudy. ¦ . 7 września Kości zostały rzucone; zgodziłem się zawrócić, jeżeli się ura* tujemy. W ten sposób moje wielkie nadzieje zostają unicestwione przez tchórzostwo i niezdecydowanie; wracam z wyprawy rozgoryczony, bo nie zdobyłem nic dla wiedzy. Na to. by znieść cierpliwie tę niesprawiedliwość losu, potrzeba więcej filozoficznego spokoju, niż mnie to jest dane. 12 września Stało się; wracam do Anglii. Prysła nadzieja pożytku i chwały. Straciłem również przyjaciela. Ale postaram się opowiedzieć Ci wszystko szczegółowo i opiszę Ci, Siostro droga, wszystkie okoliczności mej gorzkiej porażki; nie będę jednak rozpaczał, bo przecież fala niesie mnie do Anglii i do Ciebie. Dnia 9 września lody ruszyły znowu: straszliwy huk i łoskot niby grzmotu rozlegał się daleko i blisko, kiedy wyspy lodowe zaczęły dokoła pękać z ogłuszającym trzaskiem. Znajdowaliśmy się w najwyższym niebezpieczeństwie; byliśmy jednak zdani na bierne wyczekiwanie; toteż moją uwagę zajmowała głównie troska o mego nieszczęśliwego gościa, którego choroba wzmogła się w takim stopniu, że był zmuszony pozostawać wyłącznie w łóżku. Lody rozłamały się za nami i zostały siłą zepchnięte na północ; z zachodu zerwał się wiatr i 11 września przejście na południe stanęło przed nami otworem. Zobaczywszy to, żeglarze wydawali okrzyki niepohamowanej radości, głośne i długotrwałe; byli bowiem pewni, że teraz nic już nie stoi na przeszkodzie, by wrócić do rodzinnego kraju. Frankenstein, który wtedy drzemał, obudził się i zapytał o przyczynę tego hałasu. — Wykrzykują — wyjaśniłem mu — ponieważ chcą zaraz wracać do Anglii. — Czyżbyś chciał rzeczywiście wracać? 197 — Niestety, muszę! Nie mogę opierać się ich żądaniom. Nie mogę prowadzić ludzi wbrew ich woli na niebezpieczeństwo, muszę więc zawrócić. — Możesz zawracać, jeśli tak chcesz; ale ja się nie cofam. Możesz zrezygnować ze swego celu, ale ja mam do spełnienia misję zleconą mi przez Niebo i nie ważyłbym się tego zaniechać. Jestem słaby, ale na pewno duchy, które wspierają mą pomstę, użyczą mi wystarczającej siły i mocy. Powiedziawszy te słowa, usiłował wyskoczyć z łóżka, ale był to zbyt wielki dla niego wysiłek; upadł z powrotem i zemdlał. Długo trwało, zanim znowu przyszedł do siebie; nieraz myślałem już, że życie uszło z niego całkowicie. Wreszcie otworzył oczy; z trudnością łapał oddech i nie miał dość siły, by mówić. Lekarz okrętowy dał mu do przełknięcia krople na wzmocnienie i* nakazał pozostawić go w zupełnym spokoju. W międzyczasie powiedział mi, że mojemu przyjacielowi pozostało już niewiele godzin życia. . Tak oto zapadł ostateczny wyrok, a mnie zostało tylko strapienie i cierpliwość. Siadłem przy jego łóżku i czujnie się weń wpatrywałem. Oczy miał zamknięte — myślałem, że śpi, lecz wkrótce odezwał się do mnie słabym głosem i prosząc mnie, bym się zbliżył, powiedział: — Niestety! Liczyłem jeszcze na trochę siły, ale i tej już mi nie staje. Czuję, że wkrótce umrę, a on, mój wróg i prześladowca, może istnieć nadal. Nie sądź, Waltonie, że w ostatnich chwilach swego życia czuję tę płomienną nienawiść i gorące pragnienie zemsty, jakie kiedyś wyraziłem, ale wydaje mi się, że jestem w zupełności usprawiedliwiony, jeśli pragnąłem śmierci mojego przeciwnika. W ciągu ostatnich kilku dni starałem się zbadać swoje postępowanie w przeszłości i stwierdziłem, że nie można mi nic zarzucić. W przystępie szalonego entuzjazmu stworzyłem rozumną istotę i powinienem był o tyle, o ile było to w mojej mocy, zapewnić jej szczęście i dobrobyt. To było moją powinnością; ale prócz tego miałem również inny, wyższy obowiązek. Musiałem postawić na pierwszym miejscu moje obowiązki wobec istot rodzaju ludzkiego, do którego przecież sam należałem, ponieważ proporcjonalnie obejmowały one większy zakres szczęścia czy nieszczęścia. Zgodnie z tym poglądem odmówiłem — i postąpiłem najzupełniej słusznie — tej jednej istocie jej uzasadnionego żądania i nie dałem stworowi upragnionej towarzyszki. Owa istota zaś wykazała niesłychaną zawziętość i samo-lubność w pełnieniu zła; potwór zamordował moich najbliższych; odebrał życie istotom, które posiadały najdoskonalszą wrażliwość, szczęście i mądrość; nie wiem też, czym się ta nienasycona-żądza zemsty może skończyć. Sam nieszczęśliwy, powinien zginąć, by już nikogo więcej nie unieszczęśliwiał. Do mnie należał obowią- 198 — Niestety, muszę! Nie mogę opierać się ich żądaniom. Nie mogę. prowadzić ludzi wbrew ich woli na niebezpieczeństwo, muszę więc zawrócić. — Możesz zawracać, jeśli tak chcesz; ale ja się nie cofam. Możesz zrezygnować ze swego celu, ale ja mam do spełnienia misję zleconą mi przez Niebo i nie ważyłbym się tego zaniechać. Jestem słaby, ale na pewno duchy, które wspierają mą pomstę, użyczą mi wystarczającej siły i mocy. Powiedziawszy te słowa, usiłował wyskoczyć z łóżka, ale był to zbyt wielki dla niego wysiłek; upadł z powrotem i zemdlał. Długo trwało, zanim znowu przyszedł do siebie; nieraz myślałem już, że życie uszło z niego całkowicie. Wreszcie otworzył oczy; z trudnością łapał oddech i nie miał dość siły, by mówić. Lekarz okrętowy dał mu do przełknięcia krople na wzmocnienie ? nakazał pozostawić go w zupełnym spokoju. W międzyczasie powiedział mi, że mojemu przyjacielowi pozostało już niewiele godzin życia. Tak oto zapadł ostateczny wyrok, a mnie zostało tylko strapienie i cierpliwość. Siadłem przy jego łóżku i czujnie się weń wpatrywałem. Oczy miał zamknięte — myślałem, że śpi, lecz wkrótce odezwał się do mnie słabym głosem i prosząc mnie, bym się zbliżył, powiedział: — Niestety! Liczyłem jeszcze na trochę siły, ale i tej już mi nie staje. Czuję, że wkrótce umrę, a on, mój wróg i prześladowca, może istnieć nadal. Nie sądź, Waltonie, że w ostatnich chwilach swego życia czuję tę płomienną nienawiść i gorące pragnienie zemsty, jakie kiedyś wyraziłem, ale wydaje mi się, że jestem w zupełności usprawiedliwiony, jeśli pragnąłem śmierci mojego przeciwnika. W ciągu ostatnich kilku dni starałem się zbadać swoje postępowanie w przeszłości i stwierdziłem, że nie można mi nic zarzucić. W przystępie szalonego entuzjazmu stworzyłem rozumną istotę i powinienem był o tyle, o ile było to w mojej mocy, zapewnić jej szczęście i dobrobyt. To było moją powinnością; ale prócz tego miałem również inny, wyższy obowiązek. Musiałem postawić na pierwszym miejscu moje obowiązki wobec istot rodzaju ludzkiego, do którego przecież sam należałem, ponieważ proporcjonalnie obejmowały one większy zakres szczęścia czy nieszczęścia. Zgodnie z tym poglądem odmówiłem — i postąpiłem najzupełniej słusznie — tej jednej istocie jej uzasadnionego żądania i nie dałem stworowi upragnionej towarzyszki. Owa istota zaś wykazała niesłychaną zawziętość i samo-lubność w pełnieniu zła; potwór zamordował moich najbliższych; odebrał życie istotom, które posiadały najdoskonalszą wrażliwość, szczęście i mądrość; nie wiem też, czym się ta nienasycona- żądza zemsty może skończyć. Sam nieszczęśliwy, powinien zginąć, by już nikogo więcej nie unieszczęśliwiał. Do mnie należał obowią- 198 zek unicestwienia potwora, ałe niestety, nie wykonałem zadania. Powodowany przedtem egoistycznymi i niskimi pobudkami prosiłem cię, abyś podjął nie dokończone przeze mnie dzieło; ponawiam tę prośbę teraz, gdy powoduje mną tylko rozum i chęć czynienia dobra. — Jednak nie wolno mi żądać, byś dla wypełnienia tego zadania wyrzekł się swojej ojczyzny i swoich najbliższych; teraz zaś, kiedy powracasz do Anglii, nie będziesz miał prawie żadnych szans, by się z nim spotkać. Jak się jednak do tego ustosunkujesz i co po dokładnym rozważeniu postanowisz uczynić, pozostawiam twojej decyzji. Nie mogę już polegać na swoim sądzie i ocenie rzeczy, bo śmierć zbliża się szybkimi krokami. Nie śmiem już prosić, byś czynił to, co mnie wydaje się słuszne, bo pasja zaślepia, a być może nie jestem jeszcze od niej wolny. — Nie mogę zaznać spokoju, skoro on jeszcze żyje i może nadal powodować szkody. Natomiast z innych względów ta godzina, w której lada chwila oczekuję wyzwolenia, stanowi dla mnie jedyne szczęśliwe przeżycie, jakiego nie doznałem od szeregu lat. Postaci ukochanych zmarłych przemykają ustawicznie przed mymi oczami i oto spieszę w ich objęcia. Żegnaj, Waltonie! Szukaj szczęścia w pogodnym spokoju i stroń od ambicji, nawet gdyby miała to być pozornie niewinna chęć wyróżnienia się w nauce i odkryciach. Ale po co ja to mówię? Sam zostałem unicestwiony, żyjąc właśnie taką nadzieją; ktoś inny może jednak mieć więcej szczęścia. Głos jego stawał się coraz słabszy; wreszcie wyczerpany tym wysiłkiem, zamilkł zupełnie. Upłynęło około pół godziny. Usiłował znowu coś powiedzieć, ale nie miał już sił. Uścisnął mi słabo rękę — oczy jego zamknęły się na zawsze i zgasł łagodny uśmiech, który opromieniał jego usta. Och, Małgorzato! Dlaczego ten duch wspaniały zeszedł tak wcześnie z tego świata? Jak mam wyrazić, co się ze mną dzieje? Czy znajdę słowa, które pozwoliłyby zrozumieć Ci mój żal głęboki i strapienie? Bezsilna jest mowa i żadne słowa tego nie wyrażą. Łzy płyną mi z oczu, a dusza moja nurza się w żałobie i rozpaczy. Lecz okręt mój płynie do Anglii i serce moje tam znajdzie pocieszenie. i Ale co to?! Jakieś szmery, jakieś głosy — cóż to nowego zwiastuje? Jest głęboka noc; wiatr dmie niezgorzej, a marynarze na wachcie ledwie się poruszają. Znowu — coś jakby głos ludzki, lecz bardziej szorstki. Dochodzi z kabiny, w której spoczywają jeszcze doczesne szczątki Frankensteina. Muszę wstać i zobaczyć. Dobrej nocy, Siostro! - Wielki Boże! Co za okropne zdarzenie! Na samo wspomnienie kręci mi się w głowie. Nie wiem nawet, czy będę umiał Ci opowiedzieć dokładnie, co się stało. Ale opowieść, którą zapisałem, 199 byłaby niekompletna, gdybym pominął to końcowe i tragiczne wydarzenie. Wszedłem do kabiny, w której leżały zwłoki mego nieszczęsnego a wspaniałego przyjaciela. Jakaś postać, której niepodobna żadnym słowem opisać, stała pochylona nad nim; olbrzymiego wzrostu, ale niezgrabna i wykoślawiona. Gdy tak stał ńad trumną, twarz jego zakrywały długie kosmyki poczochranych włosów. Wyciągał przed siebie jedną rękę, bardzo wielką i obciągniętą skórą ciemną i pomarszczoną jak u mumii. Wydawał okrzyki żalu i grozy, ale zauważywszy moje wejście urwał natychmiast i skoczył ku oknu. Nigdy nie widziałem czegoś tak potwornego jak ta twarz — była przerażająco szpetna i ohydna. Mimo woli zamknąłem oczy, równocześnie usiłując przypomnieć sobie, jakie były moje obowiązki w stosunku do tego potwofa-niszczyciela. Wezwałem go, aby się zatrzymał. Przystanął, patrząc na mnie ze zdumieniem; po czym jak gdyby zapomniał o mojej obecności, zwrócił się ponownie do martwego ciała swego stwórcy, a każdy rys twarzy i poruszenie zdradzały, że miota nim jakaś nieopanowana pasja. — To też jest moja ofiara! -—¦ wykrzyknął. — Zamordowałem go i tak stało się, co stać się miało. Nieszczęsny krąg mego istnienia teraz się zamyka! Och, Frankensteinie, wspaniałomyślna i pełna poświęcenia istoto! Cóż to pomoże, że proszę cię teraz, abyś mi przebaczył? Ja, który zniszczyłem cię niechybnie, mordując tych wszystkich, których kochałeś. Niestety! On jest już zimny i martwy; już nic mi nie może odpowiedzieć. ¦ Dźwięki jak gdyby nie chciały przechodzić mu przez gardło. Idąc za pierwszym impulsem, który podpowiadał mi, bym posłuchał głosu obowiązku, spełniłbym ostatnie życzenie przyjaciela i zniszczył jego wroga, ale powodowany uczuciem litości połączonym z ciekawością, zawahałem się, niepewny, co czynić. Podszedłem bliżej do tej straszliwej istoty. Nie śmiałem podnieść oczu, obawiając się zobaczyć znowu jego twarz — w jego brzydocie było coś niesamowitego, co napawało panicznym lękiem. Chciałem coś powiedzieć, ale słowa zamarły mi na ustach. Potwór w dalszym ciągu wydawał z siebie dzikie okrzyki, mieszając bez związku słowa i czyniąc sobie najgorsze wyrzuty. Wreszcie jednak wyrwałem się z odrętwienia i zwróciłem się do niego, gdy w swym pełnym pasji wzburzeniu na chwilę zamilkł: — Twoja skrucha — powiedziałem — jest teraz zbyteczna. Gdybyś posłuchał głosu sumienia i nim się kierował, zanim doprowadziłeś swą piekielną zemstę aż do tej ostateczności, Fran-kenstein byłby jeszcze żył. — Jakież ty możesz mieć pojęcie? — odrzekł na to demon. — Czy myślisz, że ja wtedy byłem głuchy i nieczuły na ból i mękę zgryzoty? On — ciągnął dalej wskazując na trupa — nie cierpiał 200 w chwili spełnienia się aktu zemsty, ach, ani tysiącznej części. tej udręki, którą znosiłem w czasie tych powolnych sekund, jakie upływały przy jego wykonaniu. Straszliwy egoizm popychał mnie wciąż naprzód, gdy równocześnie serce moje zatruwała zgryzota. Czy myślisz, że jęki Clervala były muzyką dla mych uszu? Moje serce było wrażliwe na miłość i współczucie, bo tak zostało ukształtowane; a kiedy skręcone bólem straszliwej niedoli przeżarte zostało nienawiścią i złością, musiało znosić tę gwałtowną zmianę za cenę takich tortur, jakich nie możesz nawet sobie wyobrazić. — Po zamordowaniu Clervala wróciłem do Szwajcarii ze złamanym sercem i miotany najwyższą rozpaczą. Litowałem się nad Frankensteinem. Uczucie litości tak mnie gnębiło, że począłem patrzeć na siebie z najwyższym wstrętem i zgrozą. Ale kiedy się dowiedziałem, że on, sprawca mojego istnienia i zarazem mojej niewypowiedzianej męki, śmie marzyć o szczęściu, kiedy uświadomiłem sobie, że podczas gdy on sprowadził na mnie rozpacz i nieszczęście, dla siebie samego szuka zadowolenia w uczuciach miłości i przywiązania, które mnie na zawsze były wzbronione — wtedy bezsilna zazdrość i najgwałtowniejsze oburzenie wzbudziły w mej duszy nienasyconą żądzę zemsty. Wspomniałem swą groźbę i postanowiłem ją wykonać. Wiedziałem, że przez to gotuję sobie śmiertelne tortury, lecz byłem tylko niewolnikiem, a nie panem tego gwałtownego impulsu, który był mi wstrętny, ale któremu musiałem być posłuszny. Jednak kiedy ona umarła! — nie, wtedy nie czułem się nieszczęśliwy. Wyzbyłem się wszelkich uczuć i stłumiłem w sobie głos sumienia, by zatracić się w szale rozpaczy. Odtąd szatan stał się moim doradcą. Zabrnąwszy tak daleko, nie miałem innego wyboru, jak tylko poddać się temu żywiołowi, który dobrowolnie sobie obrałem. Z nienasyconą pasją dążyłem do spełnienia swych demonicznych zamiarów. Teraz to się skończyło; oto jest moja ostatnia ofiara! Z początku jego rozpaczliwe biadania naprawdę mnie wzruszyły; jednak kiedy sobie uprzytomniłem, co Frankenstein powiedział o niezwykłej mocy jego sugestywnej wymowy, i kiedy spojrzałem znowu na martwe ciało mego przyjaciela, oburzenie roznieciło się we mnie na nowo. — Nędzniku! — powiedziałem. — To bardzo ładnie, że przychodzisz tu i lamentujesz nad spustoszeniem, którego sam dokonałeś. Rzucasz pochodnię między gęsto ustawione budynki, a kiedy strawi je pożar, siadasz pośród ruin i biadasz nad klęską. Obłudny czarcie! Gdyby żył jeszcze ten, którego teraz opłakujesz, ścigałbyś go dalej w swej przeklętej mściwości, by uczynić zeń swój krwawy łup. To nie litość teraz odczuwasz; biadasz tylko dlatego, że ofiara twojej podłej złośliwości wymknęła się na zawsze spod twojej władzy. 201 — O, nie! To nieprawda! — zaprzeczył mi natychmiast stwór. — Choć musiałeś odnieść takie wrażenie, sądząc po tym, co wydawało się tobie istotą moich czynów. Lecz ja nie szukam niczyjego współczucia w mojej nieszczęsnej doli. Nie znajdę zrozumienia u nikogo. Kiedy szukałem go kiedyś na początku, chodziło mi o to, by dzielić z kimś owo wielkie umiłowanie cnoty oraz uczucie szczęścia i miłości, jakie przepełniało całe moje jestestwo. Lecz teraz, kiedy cnota stała się dla mnie tylko marnym cieniem, a szczęście i miłość obróciły się w gorycz i najstraszliwszą rozpacz, czy posiadam jeszcze coś, co by mi zjednało czyjąś sympatię? Będę cierpiał samotnie i nie będę narzekał, jak długo tylko będą trwały cierpienia; gdy umrę, będę miał tę niemałą satysfakcję, że zostawię chociaż po sobie pamięć sromoty Lwstrętu. Kiedyś wyobraźnia moja poiła się marzeniami o cnocie, 0 sławie i o radości; kiedyś syciłem się złudną nadzieją, że spotkam istoty, które wybaczą mi moją wstrętną powierzchowność 1 pokochają mnie za wspaniałe zalety, które tak obiecująco we mnie się rozwijały. Karmiłem się szczytnymi myślami o honorze i poświęceniu. Ale teraz zbrodnia zepchnęła mnie tak nisko, że nawet najpodlejsza istota stoi wyżej ode mnie. Nie ma na świecie takiego przestępcy, takiego złoczyńcy, takiego nędznika i takiego demona złośliwości, który by mógł równać się ze mną. Kiedy przeglądam straszliwą listę swoich zbrodni, to wprost nie sposób mi uwierzyć, że jestem tą samą istotą, której myśli przepełniały kiedyś wzniosłe i nieziemskie wizje piękna i majestatu dobra. Ale tak właśnie jest. Upadły anioł staje się pełnym złości szatanem. Atoli nawet ten wróg Boga i ludzi miał swych przyjaciół i towarzyszy, którzy łączyli się z nim na jego samotnym wygnaniu. Ja zaś jestem sam. — Ty, który nazywasz Frankensteina swoim przyjacielem, prawdopodobnie poznałeś me zbrodnicze dzieje i jego żywot nieszczęsny. Ale Frankenstein, opowiadając ci o mych zbrodniach, nie mógł równocześnie ująć tych niezliczonych godzin i miesięcy strasznej niedoli, jaką znosiłem, zżerany bezsilną pasją. Bo niszcząc jego najlepsze nadzieje, bynajmniej nie zaspokajałem swoich własnych pragnień; a moje pragnienia były zawsze gorące i wiecznie żywe. Tęskniłem wciąż do miłości i przyjaźni, a tymczasem odpychano mnie ze wzgardą. Czyż nie było w tym niesprawiedliwości? Czy tylko ja mam być uważany za zbrodniarza, podczas gdy wszystkie istoty ludzkie mnie krzywdziły? Dlaczego nie znienawidzisz Feliksa, który ze wzgardą odepchnął przyjaciela od progu swego domu? Dlaczego nie potępiasz wieśniaka, który usiłował zabić wybawcę swego dziecka? Nie, bo to przecież są cnotliwe, nieskazitelne istoty! Ja, nieszczęsny i wzgardzony, jestem poronionym stworem, który musi cierpieć wzgar- 202 dę. którego się nielitościwie kopie i popycha. Nawet teraz krew gotuje się we mnie, kiedy pomyślę o tej niesprawiedliwości. — Ale to prawda, że jestem nikczemnikiem. Mordowałem istoty miłe i bezbronne. Dusiłem niewinnych, gdy byli pogrążeni we śnie, i ścisnąłem śmiertelnie gardło ofiary, która nie uczyniła żadnej krzywdy ani mnie, ani jakiejkolwiek innej istocie żyjącej. Doprowadziłem do najokropniejszej niedoli mojego stwórcę, niedościgły wzór wszystkiego, co pośród ludzi zasługuje na miłość i podziw. Doprowadziłem go do tej ruiny, z której już się nie dźwignie. I oto leży zastygły i blady w zimnych objęciach śmierci. Możesz mnie tylko nienawidzić; lecz wstręt, który odczuwasz, nie dorówna odrazie, z jaką patrzę sam na siebie. Patrzę na ręce, które dokonały tego czynu; myślę o tym niepojętym sercu, w którym poczęło się jego wyobrażenie, i tęsknię do chwali, kiedy te ręce śmiercionośne będą mogły dotknąć mych oczu i ten okropny obraz nie będzie już więcej straszył moich myśli. — Nie obawiaj się, nie będę w przyszłości narzędziem dalszych zbrodni. Moje dzieło jest niemal zupełnie skończone. Nie potrzeba już ani twojej, ani czyjejkolwiek śmierci, aby wypełnił się ciąg mego istnienia i aby spełniło się to, co musibyć zrobione; teraz tylko moja własna śmierć jest jeszcze potrzebna. Nie myśl, że będę się ociągał, by spełnić tę ofiarę. Opuszczę niebawem twój statek i odpłynę na krze lodowej, która mnie tutaj przyniosła, i podążę zaraz na najdalej na północ wysunięty kraniec globu. Zbuduję tam sobie wielki stos ofiarny, aby płomienie strawiły na popiół to nieszczęsne ciało i aby jego szczątki nie posłużyły jako drogowskaz żadnemu zbyt ciekawemu i bezbożnemu nędznikowi, który chciałby stworzyć drugą taką istotę, jaką ja oto jestem. Niebawem umrę. Nie będę czuł już więcej tej udręki, która zżera mnie teraz jak ogień, ani nie będę już dłużej wystawiony na łup uczuć, które nie zaspokojone, przecież nie zostały stłumione. Ten, co powołał mnie do życia, nie żyje; a kiedy i ja odejdę na zawsze, nawet pamięć o tym, że kiedyś istnieliśmy obaj, szybko zaginie. Nie będę już więcej oglądał ni słońca, ni gwiazd, ani czuł, jak wiatr swobodny głaszcze mi policzki. Światło, czucie i wszelkie wrażenia znikną na zawsze — i tylko w tym stanie nicości mogę odnaleźć swoje szczęście. Kilka lat temu, gdy ukazały mi się po raz pierwszy obrazy,' jakie ten świat istotom swym użycza, kiedy odczuwałem rozweselające ciepło słonecznego lata i słyszałem cichy szelest liści i rozkoszne pienia ptaków, i kiedy stanowiło to dla mnie wszystko — mógłbym rozpłynąć się w łzach ze szczęścia. Dziś stanowią jedyną moją pociechę. Skalany przez zbrodnie i szarpany najdo-kuczliwszą zgryzotą, gdzież znajdę spokój, jak nie w śmierci? — Żegnaj! Odchodzę, a ty jesteś ostatnim z rodu ludzkiego, 203 którego widzą jeszcze moje oczy. Żegnaj. Frankensteinie! Gdybyś żył jeszcze i gdybyś nadal odczuwał pragnienie zemsty, lepiej by było, abyś pragnął mego życia niż śmierci. Lecz tak, niestety, nie było. Dążyłeś do mojej zguby, abym nie stał się przyczyną jeszcze wielu dalszych nieszczęść. Gdybyś jednak, jakimś nieznanym mi sposobem, nie przestał myśleć i odczuwać, to nie pragnąłbyś dla mnie większej pomsty niż ta, którą ja oto odczuwam. Choć zostałeś pognębiony, moja udręka górowała przecież nad twoją; bo straszliwe wyrzuty sumienia nie przestaną jątrzyć moich ran, póki śmierć nie zabliźni ich na zawsze. — Lecz wkrótce umrę — zawołał głosem pełnym smutku i patosu — i tego, co teraz, nie będę już więcej czuł. Już niedługo skończy się moja ciężka niedola. Wstąpię triumfalnie na ry.ój stos ofiarny i z rozkoszą poddam się męce płomieni. Łuna tego ognia zblednie i zagaśnie, a wiatry rozniosą moje popioły i rzucą je w morze. Duch mój spoczywać będzie w pokoju, lub jeśli będzie jeszcze żył, to już nie tak, zaiste. Żegnaj! Powiedziawszy te słowa, zeskoczył z okna kabiny na kołyszącą się przy statku krę. Wkrótce fale uniosły go w dal, aż zniknął w ciemności i przestrzeni. Brian W. Aldiss O POCHODZENIU GATUNKÓW: MARY SHEUEY (...) Frankenstein (Frankenslein: or, The Modern Prometheus — Frankenstein albo; Współczesny Prometeusz) ukazał się drukiem w roku 1818. w tym samym roku, w którym opublikowano utwory Shelleya. Peacocka. Scotta, Hazlitta, Keatsa i Byrona. Skończyły się wojny napoleońskie. ..Savannah" jako pierwszy statek parowy przepłynęła Atlantyk, pierwsze lokomotywy po-sapywały na metalowych torach, odlewnie pracowały pełną par^a, fabryki włókiennicze w Lancashire oświetlono gazem, w Londynie rozpoczęto instalację sieci gazowej. Telford z McAdamem budowali drogi i mosty, następcy Galvaniego i Humphry Davy'ego eksperymentowali z elektrycznością. „Tak wiele już osiągnięto", woła dusza Frankensteina, „ale ja uczynię, jeszcze znacznie, znacznie więcej!" ** (Rozdział III). Mary Wollstonecraft Godwin urodziła się w sierpniu 1797 roku. Jej matka, też Mary, słynna intelektualistka i piękność, zmarła w dziesięć dni po urodzeniu dziecka wskutek silnego krwotoku i febry, zostawiając noworodka i trzyletnią córeczkę z poprzedniego związku, Fanny, pod opieką niezaradnego Godwina. Później, kiedy Shelley stał się ciągłym bywalcem ich domu, bardzo się z Godwinem zaprzyjaźnili. Godwin w rezultacie wyciągnął z młodego przyjaciela nie lada sumy. Mary uciekła z Shelleyem w roku 1814. W rok później urodziła mu syna, który zmarł. Osiem krótkich lat z Shelleyem, aż do jego utonięcia w roku 1822, odegrało w jej melancholijnym życiu rolę decydującą. Rok 1816 był przełomowym w. życiu Mary. W styczniu tego roku urodziła syna, Williama. W maju Shelley, Mary oraz przyrodnia siostra Mary, Claire Clairmont wyjechali z Anglii i osiedlili się w Szwajcarii, niedaleko Genewy. Tam właśnie Mary zaczęła pisać Frankensteina, przed swoimi dziewiętnastymi urodzinami. Pierwsza żona Shelleya, Harriet, utopiła się w początkach grudnia w Serpentine. Shelley i Mary pobrali się jeszcze przed końcem roku. Oto pociągający -portret Mary, odmalowany przez Trelaw-ny'ego: „Najbardziej uderzającą cechą jej twarzy były spokojne, • Tekst ten pochodzi z książki Briana W. Aldissa Billion Year Spree, New York 1974 (przyp. red.) ¦ ** Wszystkie cytaty z Frankensteina za przekładem polskim Henryka Goldmanna, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1958 (przyp. tłum.) 205 szare oczy; wzrostem nie dorównywała przeciętnej Angielce, jasnowłosa, o bardzo jasnej karnacji, dowcipna, towarzyska, ożywiała się wśród przyjaciół, chociaż w samotności bywała raczej ' ponura". (Edward John Treławny, Recollections of the Last Days of Shelley and Byron — Wspomnienia z ostatnich dni SheUeya i Byrona, 1858). Oto portret pierwszej autorki science fiction. Mary chłonęła koncepcje naukowe Darwina i Shelleya, zapamiętywała, co oni mieli do powiedzenia na temat przyszłości, w końcu zaś postanowiła pomieścić własne impresje w luźnym schemacie powieści gotyckiej. Frankenstein był gotowy, zanim Mary ukończyła dwadzieścia lat. Pisała potem inne powieści, zmarła w roku 1851, roku Wielkiej Wystawy, mając lat pięćdziesiąt trzy. Leży pochowana na c^dedzińcu kościoła w Bournemouth. Z trojga dzieci jej i Shelleya, tylko jedno, Percy Florence, przeżyło dzieciństwo. Shelley tak pisał o tym w wierszu do żony: Nie dla nas szczęście, kochana! Nasz los Dziwny jest, pełen zwątpienia i lęku. Współczesnemu czytelnikowi przyjęta przez Mary w Fran-kensteinie metoda narracji może się wydać niezdarna i bałaga-niarska. Współcześni Mary jednak, nawykli do epistolarnego stylu Richai*dsona, nie mieli z nią żadnych trudności: dla nich rzeka dokumentacji płynąca z rozmaitych źródeł — listy kapitana Wałtona do siostry w Anglii, rękopis Wiktora Frankensteina, który zawiera sześć rozdziałów autobiograficznych autorstwa samego potwora, wreszcie narracja Waltona — tylko ożywia dzieło i dodaje mu wiarygodności. Układ narracji nie jest zresztą przypadkowy. Tworząc postacie Waltona i Frankensteina, Mary myślała zapewne o Byronie i Shelleyu: para jej bohaterów darzy się wzajemnie ogromnym podziwem, a ryzykowna podróż Waltona ma chyba stanowić pa-ralelę wyprawy Frankensteina. Ustępy filozoficzne i opisy przyrody też były znacznie lepiej widziane w roku 1818 niż dzisiaj: Są jednak dobrze rozmieszczone, a opisy scenerii skutecznie tworzą nastrój, aczkolwiek te., które dotyczą Anglii, na przykład wizyta w Oksfordzie, wydają się nieco wymuszone, niezależnie ed swojej topograficznej aku-ratności. Zanim zaczniemy się irytować technikami narracyjnymi Frankensteina, przypomnijmy sobie, że tradycja powieściowa tego okresu wiele zawdzięcza Sterne'owi. Koncepcja powieści jako dzieła architektonicznego, a nawet dbałości o rozwój akcji, jeszcze się nie narodziła. We wszystkich swoich powieściach Mary Shelley tworzy barwną mozaikę łez, radości, zmysłowości i, od 206 czasu do czasu, „mocnych" scen. Poszukuje kontrastu i znajduje go: Frankenstein jest pełen kontrastów. Początkowo Mary chciała zacząć od Rozdziału Piątego: „Była ponura listopadowa noc...". Mąż namówił ją, żeby rozbudowała opowieść. Po opisaniu scenerii i badań naukowych Wiktora Fran-kensteina przychodzi kolej na ożywienie jego skomplikowanego tworu. Przerażony tym, co sam stworzył, Wiktor ucieka przed własną kreacją i mija całe lato, zanim spotykają się znowu. Tego lata zamordowany zostaje młodszy brat Wiktora, William, a niewinna kobieta, Justyna, zostaje za to morderstwo powieszona. Opowieść potwora o jego życiu od chwili powstania jest opowieścią o odtrąceniu przez społeczność ludzką, od samego stwórcy począwszy. Zaczynał jako szlachetny dzikus bez skazy, zło zostało mu narzucone. Tu Mary idzie za nauką swojego ojpa. Potwór błaga Frankensteina, żeby mu stworzył towarzyszkę. Frankenstein zgadza się, pod pewnymi warunkami. Przed podjęciem pracy nad drugą istotą przenosi się na Orkady. Dziwaczne z pozoru skłonności migracyjne Frankensteina oddają niewątpliwie upodobanie do podróży całej generacji napoleońskiej — wielu Brytyjczyków przebywało za granicą w Europie równocześnie z Shelleyami. Gdy dzieło jest już niemal skończone, twórca ulega zwątpieniu i przerywa pracę na myśl o „diabelskiej rasie", która mogłaby powstać ze związku dwóch stworzonych' przez niego istot (ciekawy moment w dziejach science fiction, odwołujący się do pogróżki Kalibana pod adresem Prospera w Burzy — „Inaczej całą wyspę zaludniłby Kalibanami!" — i przywodzący na myśl przerażające legiony robotów, które przemaszerowały przez karty powieści dwudziestego wieku!). Wiktor niszczy to, co rozpoczął, potwór dowiaduje się o zerwaniu umowy i wypowiada najstraszliwszą groźbę: „Będę przy tobie w noc poślubną!" — po czym znika. Dalszy ciąg jest historią ucieczki, pogoni, naznaczonej śmiercią i zemstą, w której wszyscy obracają się przeciwko potworowi, tak z racji konwencji i uprzedzeń, jak i prymitywnej złośliwości. W tej części powieści znajdziemy wiele z filozofii Godwina i jego historii Caleba Williamsa, która to historia, jak zapowiada się w przedmowie, opisuje „znane a nieopisane przejawy despotyzmu, które czynią człowieka niszczycielem człowieka". Łącząc krytykę społeczną z nowymi koncepcjami naukowymi, a wszystko to na tle obrazu własnych czasów, Mary Shelley staje się prekursorką metody H. G. Wellsa jako autora romansów naukowych (scientijic romances) i niektórych jego naśladowców. Na tysiące osób znających opowieść o Wiktorze, który ze szczątków ludzkich buduje potwora i daje mu nowe życie, aby następnie cofnąć się z przerażenia przed własnym dziełem, żadna 207 nie czytała powieści Mary Shelley. Wiele to mówi o sile przenikania pierwszego wielkiego mitu ery przemysłowej.* (Ciekawe, że w tym samym mniej więcej okresie powstała legenda o Świętym Mikołaju, jedna z najpogodniejszych legend naszych czasów). Lektura powieści pozwala stwierdzić, jak ryzykownie balansuje autorka między epoką minioną a nową. W Rozdziale Trzecim Wiktor Frankenstein wybiera się na uniwersytet i rozmawia z dwoma profesorami. Pierwszemu z nich, profesorowi filozofii naturalnej nazwiskiem Krempe zwierza się, że w poszukiwaniu wiedzy dotarł do dzieł Corneliusa Agryppy, Paracelsusa i Alberta Magnusa. Krempe karci go: „Te bzdury, które tak chciwie chłonąłeś, mają po tysiąc lat!" Jest to typowy zarzut współczesnych: wiek nie jest już najwyższym autorytetem, do którego można się odwołać. Frankenstein udaje się do drugiego profesora, niejakiego Wald-manna, wykładowcy chemii. Waldmann potępia nauczycieli, którzy „obiecywali rzeczy niemożliwe, a nie robili nic". Przeciwstawia im współczesnych, którzy posługują się mikroskopem i tyglem, i nawraca Frankensteina na własny sposób myślenia. W ujęciu symbolicznym Frankenstein odwraca się od alchemii i przeszłości w stronę nauki i przyszłości — a w nagrodę otrzymuje straszliwe zwycięstwo. Wyjaśnienia, w jaki sposób iskra życia wnika w zlepek' cielesny, są wymijające. We wstępie do wydania z roku 1831 autorka wyjawia jednak źródło opowieści. Podobnie jak w przypadku Zamczyska Otranto, zaczęło się od snu. We śnie ujrzała „ohydną zjawę ludzką leżącą bez ruchu, a potem, za sprawą jakiegoś potężnego motoru, dającą oznaki życia w postaci niepewnych, pół-żywych ruchów". Tym, co się poruszyło, była sama science fiction. Jeszcze większe poruszenia nastąpiły między pierwszym a drugim wydaniem Frankensteina. Ukazał się pierwszy tom Princi-ples oj Geology (Zasad geologii) Lyella, drastycznie przedłużający wiek ziemi. Mantell i inni wydobywali spod ziemi gigan- * Film w ogromnym stopniu przyczynił się do popularyzacji tego mitu, niwecząc jednocześnie jego pierwotny sens. Wkrótce po pierwsaym wydaniu książki Frankensteina przerobiono na sztukę teatralną, wystawianą z wielkim powodzeniem aż po lata 30-te XX wieku. Do tego czasu na arenę wkroczyło kino. Frankenstein miał kilka krótkich niemych wersji filmowych, ale swoją prawdziwą karierę na srebrnym ekranie rozpoczął w roku 1931 obrazem Jamesa Whale'a powstałym w wytwórni Universal, w którym potwora grał Boris Karloff. Od tej chwili popularność jego była niepowstrzymana. Potwór spłodził Synów, Córki, Duchy i Domostwa, obrósł w Wybranki, stworzył Kobietę, siłą rzeczy spotkał się z Drakulą i Wilkołakiem, doświadczył Zła, Horroru i Zemsty, a nawet Klątwy, raz nawet spotkał się. z Mnichem i Costello. 208 tyczne skamieliny kości, ekshumując ze skał cale gatunki z równą łatwością jak ta, z którą Frankenstein klecił swojego potwora z szeregu truposzy. Zaczynała się wielka przygoda odkrywania tej części życia, którą zwiemy Epoką Gadów — tych potworów z demobilu, które powołaliśmy z powrotem do aktywnego życia. Inne uwagi wstępne z roku 1831 odnoszą się do galwanizacji i elektryczności. Sporo informacji dostarcza też przedmowa do pierwszego wydania z roku 1818.. Mary przymierzała się do napisania historii o duchach, ale zmieniła zamiar, o czym informuje w przedmowie: „Uznałam, że mogę zrobić coś więcej niż wyplatać powiaslki o nadprzyrodzonych straszydłach". Przedmowa ma charakter mowy obronnej, a koronnym świadkiem obrony Mary Shelley (...) jest Erasmus Darwin. Źródła Frankensteina są udokumentowane. Mary Shelley wyjaśnia, że inspiracją jej snu była późna rozmowa z mężem, By-ronem i doktorem Polidori. Rozmawiali o wampirach i zjawiskach nadprzyrodzonych. Polidori dostarczył towarzystwu odnośnych lektur, a Byron z Shelłeyem rozprawiali na temat Darwina, jego teorii i eksperymentów. We śnie Mary o obrzydliwym potworze budzącym się do życia pobrzmiewa echo koszmaru, który odnotowała w dzienniku rok wcześniej. Było to w marcu 1815 roku, tuż po utracie pierwszego, przedwcześnie urodzonego dziecka. Piętnastego tego miesiąca zanotowała: „Sen o tym, że moje dzieciątko ożyło, że najpierw zmarzło, a kiedy natarliśmy jego ciałko przy ogniu, żyło znowu". Z perspektywy czasu notatka ta sprawia wrażenie dość niesamowite. Zewnętrzność nauki i społeczeństwa jest w powieści równoważona przez wewnętrzność, którą odsłonił przed Mary jej sen. Ta szczególna równowaga jest być może jedną z największych zalet Frankensteina — opowieści o dziejącej się na zewnątrz przygodzie i tragedii towarzyszy na każdym kroku głębia psychologiczna.* Kiedy Mary zaczynała pisać swoją powieść, Byron skazywał się na wieczną banicję z dala od Anglii. Osiedlił się w Villa Dio-dati nad Jeziorem Genewskim, gdzie niegdyś przebywał John Milton. Nieopodal mieszkała ekipa Shelleyów. Pojawił się tam także „Monk" Lewis, który czytał Byronowi Fausta Goethego, tłumacząc na gorąco z niemieckiego i w ten sposób siejąc ziarno pod Byronowskiego Manfreda. To zapewne Shelleyowie zapoznali Byrona z teoriami Darwina na temat ewolucji i przyszłości, on zaś w zamian za to zapoznał ich z Prometheusem Yinctusem * Mary mogłaby powiedzieć o swoim dramacie to samo, co powiedział Shelley o Prometeuszu w okowach: „Obrazowanie, którym się posłużyłem, okaże się w wielu przypadkach zapożyczone z operacji ludzkiego umysłu, lub z tych działań zewnętrznych, które te operacje wyrażają." (Przedmowa Shelleya do Prometeusza w okowach.) ikenstein 209 Ajschylosa. Właśnie w Diodati Byron napisał frantastycznonau-kowy poemat Darkeness (Ciemność), będący ponurą wizją ewolucji, i ten utwór również zaczyna się od snu, a przynajmniej od fantazji hipnotycznej: ¦' Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny? Zdało mi się, że nagle zagasnął blask dzienny, A gwiazdy, w nieskończoność biorąc tot niezwykły, Zbłąkawszy się, olsnąwszy, uciekły i znikły Bez nadziei powrotu. Ziemia lodowata Wisiała ślepa pośród zaćmionego świata. (Przekład Adama Mickiewicza) Coś z tego ponurego patosu daje się odczuć w powieści Mary Shęlley. Ftankenstein jest to książka jedyna w swoim rodzaju. Mówiliśmy już o jej formie, teraz pomówmy o tworzących ją składnikach. Pod wieloma względami jest to typowa powieść gotycka, z opisami imponującej scenerii, zmiennością nastrojów, napomknieniami o kostnicy i elementami suspensu. Zarazem jednak zrodziła się ona w samym sercu i tyglu wielkiego ruchu poetyckiego — i zachowuje w sobie do dziś resztki jego temperatury. ¦ Dla młodego ateisty Shelleya teoria ewolucji była czymś szczególnie atrakcyjnym. Jeżeli Bóg nie kontroluje osobiście dzieła stworzenia, to dlaczego nie miałby go kontrolować człowiek? W ujęciu żony Shelleya rolę stwórcy bierze na siebie naukowiec. Idea Frankensteina opiera się na ąuasi-ewolucyjnym poglądzie, że Bóg jest daleko od dzieła stworzenia, a nawet że nie ma z nim nic wspólnego. A zatem człowiek może swobodnie tworzyć własne sub-życie. Zgadzało się to z twierdzeniem Eras-musa Darwina, że ewolucja, raz zapoczątkowana, postępuje dalej dzięki własnej wewnętrznej aktywności, a więc bez Boskiej interwencji. Erasmus Darwin wychodzi, jak widać, na ojca pierwszej powieści science fiction. Motyw faustowski aktualizuje się drastycznie przez zastąpienie nadprzyrodzonej machiny nauką przyrodniczą. W powieści Mary Shelley tkwią zalążki wszystkich późniejszych mitów o diabelskiej kreacji, w tym Wyspy Doktora Moreau H. G. Wellsa i legionów robotów maszerujących przez literaturę od Capka począwszy. Trwałość legendy Frankensteina można tłumaczyć tym, że nie tylko wyprzedziła ona wiele naszych wątpliwości związanych z obosiecznym charakterem postępu naukowego, ale jest przede wszystkim pierwszą powieścią napędzaną siłą ewolucji: Bóg — jakkolwiek często przyzywany — jest nieobecnym władcą, którego wasale spiskują celem zagarnięcia majątku. Z analogiczną sytuacją mamy do czynienia w dramacie lirycz- 210 nym Shelleya, Prometeusz wyzwolony, napisany w tym samym czasie, kiedy Mary pisała Frankensteina. Jupiter przykuł Pro-meteusza do lodowatej skaty. Prometeusz cierpi nieznośne męki, ale na koniec odzyskuje wolność, kiedy Jupiter zostaje zdetronizowany i wycofuje się w zapomnienie. Zanim zajmiemy się bardziej osobistymi wątkami Frankensteina, analizy domagają się wątki ogólne, zwłaszcza wątek religijny. I w tej kwestii panuje w powieści subtelna równowaga między starym a nowym. Darwinizmowi przeciwstawia Mary uznany model teologiczny z Miltonowskiego Raju Utraconego. Z dzienników Mary dowiadujemy się, że Shelley czytywał jej Raj Utracony około roku 1816, a na stronie tytułowej znajduje się cytat z tego właśnie utworu. Potwór przyrównuje się do Adama — o ileż jednak gorsze niż w przypadku Adama jest jego położenie, skoro jego własny stwórca zmyka w popłochu, jak najdalej „Od ohydnego dzieła, zdjęty grozą". Historia potwora odpowiada z grubsza Adamowej, z istotnym wyjątkiem brakującej Ewy: istota zostaje stworzona, uzyskuje pełną intelektualną świadomość świata, w którym żyje — w tym stadium odnosi wrażenie, że ma stale przed sobą obraz najszlachetniejszej dobroci (Rozdział XV) — potem jednak ulega własnej wersji Upadku — ,,szalała we mnie wściekła żądza zemsty" (Rozdział XVI). Od tej chwili będzie często nazywana „czartem". Stwór staje się coraz mniej ludzki, w końcu przeistoczą się •w symbol nieludzkości. „Widziałem"', mówi Frankenstein, „jak schodził z góry z taką szybkością, że prześcignąłby orła w locie, po czym prędko znikł mi z oczu' wśród pofałdowań lodowego morza". (Rozdział XVII). Zły duch stale mówi o sobie w kategoriach miltonowskich; w końcu tak oto podsumowuje sam siebie nad trupem Wiktora: „upadły anioł stał się demonem zagłady". Przemiana istoty potwora umożliwia Mary Shelley wydobycie dwóch aspektów walki, które podporządkowane są sferze eschatologii. Pierwszym jest konfrontacja człowieka z sobą samym, co nieuchronnie wynika z mocy tworzenia. Mit chorej kreacji zmienia się w sytuację Jekylla i Hyde'a, kiedy Frankenstein walczy ze swoim alter ego; ich obsesyjna wzajemna gonitwa tylko w takiej interpretacji ma jakikolwiek sens. Drugim aspektem jest rozkład społeczeństwa w momencie, gdy człowiek sięga po władzę. Widzimy, jak jedno pogwałcenie naturalnego porządku nieuchronnie wiedzie do drugiego. Frankenstein jest przesiąknięty korupcją, a „zły duch" wałęsa się po świecie gdzie chce. jak choroba, która, biorąc swój naturalny początek w kostnicy, może zostać unieszkodliwiona i wyjałowiona jedynie w bryle lodu. 211 Dochodzimy do bardziej osobistego aspektu powieści. Walka między Wiktortm a jego złym duchem jest walką edypową. Jak Edyp Andre Gide'a, zły duch uważa, że „wziął się znikąd"; ..Kim byłem? Ćzyffl byłem? Jak się tutaj znalazłem" pylą sam siebie (Rozdział XV). Pomieszanie pokoleń może odzwierciedlać zamęt, jaki sama Mary odczuwała w związku ze swoją skomplikowaną sytuacją rodzinną: żyła przecież wśród przyrodnich sióstr z poprzednich związków matki i późniejszych związków ojca. Niektórzy krytycy doczytali się w co makabryczniejszych scenach Frank.ensl.eina podtekstów wampiryzmu (ulubione zboczenie Lorda Byrona) i kazirodztwa. .,Zjawię się u ciebie w twoją noc poślubną'", woła stwór Wiktora. Momenty napięcia seksualnego przewijają się przez całą książkę. Kazirodztwo jest najbliższe powierzchni w scenie, w której Wiktor, rozmontowuje potworną Ewę-samicę, którą sporządził dla swojego makabrycznego Adama. Kazirodztwo w ogóle było modne w owym czasie, i to nie tylko jako niezawodny środek literacki. Pierwszym z brzegu przykładem może być Byron i jego ukochana Augusta — przyrodnia siostra. Jeżeli Mary czytała powieść De Sade'a Justine, co wydaje się prawdopodobne, znalazła tam historie o ojcach' gwałcących córki i rujnujących im życie. Ten sam temat znajdziemy w wierszowanym dramacie jej własnego ojca, The Cenci, gdzie stary Cenci, nie gorzej od bohaterów boskiego markiza, woła do swojej córki: Nie czuję wcale, bym człowiekiem był, Lecz duchem złym, którego rolą mścić Krzywdy jakiegoś przebrzmiałego świata... Serce me burzy się w oczekiwaniu Strasznej radości. (Akt IV) Algolagnia zdecydowanie należała do arsenału Mary. Pisząc Frankensteina, trzymała na kolanach synka Williama, co wcale jej nie przeszkadzało pierwszą ofiarą potwora uczynić chłopca imieniem William właśnie, młodszego brata Wiktora. „Chwyciłem chłopca rękami za szyję, aby go uciszyć; za chwilę leżał martwy u moich stóp. Spoglądałem na swoją ofiarę, a serce moje wezbrało radosną swawolą i piekielnym triumfem". Jej własny mały William, „Wilmyszka", zmarł latem 1819 roku. Mary była skomplikowaną osobowością. Na pewno dobrze rozumiała Shelleya, a ich wzajemna fascynacja była bardzo silna. Współczesny krytyk Christopher Smali, wysuwa teorię, że w potworze Frankensteina Mary bezwiednie sportretowała dwa oblicza męża: z jednej strony sama słodycz i światło, z drugiej zaś mroczne zagmatwanie. Portret niewątpliwie prawdziwy, jakkolwiek rzadko oglądany przez osoby postronne. ¦ Motyw faustowski, pozbawiony w tej powieści tradycyjnego elementu zemsty niebios, degeneruje się w wulgarną opowieść 212 o nienawiści, strzelaniu z pistoletów przez otwarte okna i mę-. czących podróżach bez map. Po odrzuceniu diabłów i gniewu niebios, zostaje tylko dymiący lęk przed Nemezis i pochód śmierci przez świat, bez obietnicy życia pośmiertnego. Jeżeli porównamy Frankensteina z jego prekursorem Vathe-kiem, wydanym około trzydzieści lat wcześniej, w tym ostatnim też odznajdziemy morał faustowski: „Tak oto ukarana będzie bezmyślna ciekawość, skłonna gwałcić granice, które Stwórca w mądrości swojej postawił ludzkiej wiedzy."* Dla nas wykroczenie Frankensteina jest nieporównanie bardziej warte ryzyka niż przekroczenie granicy przez kalifa, tak jak nagroda w postaci poznania tajemnicy życia daleko przewyższa skarby przedadamo-wych sułtanów. Koronnym błędem Frankensteina wydaje się nie tyle bezmyślna ciekawość, co ślepa obojętność na cierpienie. A jednak użycie zmodernizowanego motywu faustowskiego szczególnie pasuje do pierwszej powieści science-fiction: Fran-kenstein to klasyczny motyw współczesny, zahaczający nie tylko o naukę, lecz i o dwoistość natury ludzkiej, której dziedziczna małpia ciekawość daje zarazem sukces i klęskę. Pomijając dorobek naukowy, Frankenstein jest intruzem i ofiarą — potykającym się stałe na drodze przez świat, w którym cnoty niebiańskie są rzadkością (chociaż zły duch czyta o nich). W miejsce nadziei i wybaczenia zostaje tylko brak porozumienia między ludźmi i odrazę budzące pól-życie potwora. Wiedza nie daje szczęścia. Dla autora niniejszego szkicu temat Frankensteina jest bardziej współczesny i bardziej interesujący niż opowieści o podróżach międzygwiezdnych, gdyż niesie nas w stronę tajemnicy człowieka, a więc życia. Z kolei podróże międzygwiezdne bywają na ogół ciekawsze niż takie tematy z dziedziny fantastyki, jak na przykład telepatia. Ostatnie słowa Wiktora Frankensteina są inwokacją nikłej nadziei wbrew nadziei, skierowaną do Waltona: „Żegnaj, Waltonie! Szukaj szczęścia w pogodnym spokoju i stroń od ambicji, nawet gdyby miała to być pozornie niewinna chęć wyróżnienia się w nauce i odkryciach. Ale po co ja to mówię? Sam zostałem unicestwiony, żyjąc właśnie taką nadzieją; ktoś inny może jednak mieć więcej szczęścia". (Rozdział XIV). Cała nauka na nic. Frankenstein umiera na pokładzie statku Waltona; statek tkwi w martwej fali w okolicach Bieguna Północnego^ pochwycony w kleszcze mgły i lodu, co nie może się nie kojarzyć z poematem Coleridge'a The Andent Mariner (Stary Marynarz). Walton spostrzega potwora Frankensteina po raz pierwszy w saniach ciągnionych przez psy. Widzi „istotę kształtu ludzkiego, lecz wyraź- * Sąd ten powróci później w XX~wiecznej angielszczyźiiie, w scenach zamykających niejeden film z gatunku seience-horror: „Natura ma swoje sekrety, w które człowiek wnikać nie powinien". nie olbrzymiego wzrostu..." (...) Legenda głosi, że Mary w dzieciństwie schowała się za kanapę i słuchała, jak Coleridge czyta swój wspaniały poemat. Duch poszukiwań naukowych podporządkowany jest trupiej obsesji. Już kiedy współczesny Prometeusz oświadcza, że „życie i śmierć wydały mi się teraz idealnymi granicami, przez które muszę się najpierw przedrzeć, a potem zalać potężnym potokiem światła ten ciemny świat" (Rozdział IV), brnie w mroczny stan, niedostępny innym ludzkim istotom. „Teraz przypadło mi badać przyczynę i przebieg tego rozkładu, co zmuszało mnie do spędzania całych dni i nocy w grobowcach i kostnicach. Miałem teraz do czynienia z czymś, co dla delikatniejszych uczuć ludzkich zawsze było najbardziej przykre. Musiałem patrzeć na to, jak to wspaniała postać ludzka leżała teraz pohańbiona w nikczemnym, trupim rozkładzie. Widziałem, jak zgnilizna śmierci obejmuje skwapliwie to, co niedawno było kwiatem życia. Widziałem, jak obrzydliwe robactwo obejmuje w spadku te wspaniale cuda oka i mózgu". (Rozdział IV). Darwin, w Świątyni natury (Tempie of Naturę), Kanto IV, trafnie ujmuje ten stan umysłu: Dzika Mania na tronie Rozumu zasiada,. Lub Melancholia tam się podstępnie zakrada, Dobrowolną posępność rozsiewając wokół, Prosząc o zapomnienie i żądając grobu... Frankenstein rozwiązuje zagadkę Sfinksa. Przynosi mu to cierpienie i śmierć, tak jak Edypowi. Frankenstein to triumf wyobraźni: więcej niż nowa opowieść, nowy mit. Mimo że chwilami może się wydawać naciągany, jako moralitet fantastycznonaukowy jest równie mocny w swojej wymowie dziś, jak był wówczas, kiedy został napisany, chociaż od tamtego czasu naprodukowaliśmy już niemało złych duchów. Ostatnie słowa książki brzmią: „...aż zniknął w ciemności i przestrzeni" — i bardzo słuszni-e. Duch zepsucia często nawiedza science fiction. Nigdy nie udaje nam się ostatecznie uciec przed franken-steinowskim „ohydnym warsztatem tworzenia" (Rozdział 4). Kiedy przejdziemy do następnej wielkiej postaci w historii science fiction, u niej również znajdziemy kazirodztwo, ciemność, strach i „niezgłębione sekrety człowieczeństwa". Dzieło Charlesa Darwina, O pochodzeniu gatunków, ukazało się drukiem w roku 1859; teorie w nim wyłożone zyskiwały coraz szerszą akceptację, a przedstawione fakty wywierały silne wrażenie. A przecież te same fakty i teorie torowały sobie drogę na świat już w czasach dziadka Darwina. Niezauważalnie wpływały na różne aspekty ludzkiego życia. Odczuwamy to już w Franken-steinię. 214 Po Frankensteinie — przerwa. Nie w wielkim świecie literatury, lecz w raczkującym światku science fiction. Koncepcja podglądania przyszłości miała się dopiero narodzić, i to w duchu jak najmniej religijnym. Na razie pisanie o przyszłości miało raczej charakter polityczny lub satyryczny, jak na przykład anonimowy pamflet One Thousand Eight Hundred and Twenty-Nine (Tysiąc osiemset dwadzieścia dziewięć), opublikowany w roku 1819 i atakujący katolickie zapędy emancypacyjne oraz przepowiadający przywrócenie dynastii Stuartów w roku 1829. Mary Shelley napisała jeszcze kilka powieści, jednak żadna z nich nie dorównała pod względem sukcesu Frankensteinowi. Niektóre, jak Valperga (1823), są klasycznymi powieściami gotyckimi. Należy tu jednak wspomnieć o Ostatnim człowieku (The Last Man, 1826), wydanym anonimowo, podobnie jak kiedyś Frankenstein. Na stronie tytułowej Ostatniego człowieka znajdziemy motto w formie pogróżki, zapożyczone z Miltona: Niech nikt nie dąży Odtąd, by mu powiedziano, co spotka jego, Czy też jego dzieci. Jest to opowieść o niejakim Lionelu Verneyu, osadzona w czasie pod koniec dwudziestego pierwszego wieku. Ulegając woli ludu, król Anglii abdykuje, a jego syn, Adrian, znany jako Hrabia Windsor, zaprzyjaźnia się z Verneyem. Ojciec Verneya był królewskim faworytem, lecz popadł w niełaskę i odtąd Verney „wzorem nieokrzesanego dzikusa przemierzał ostępy cywilizowanej Anglii". Przyjaźń z Adrianem przywraca go światu wyrafinowanych uczuć. Do akcji wkracza Lord Raymond, młody szlachcic, błyskotliwy i piękny. Mamy A.D. 2073, a Turcy nadal gnębią Greków. Raymond zostaje dowódcą armii greckiej i bierze w oblężenie Konstantynopol. To właściwie wszystko, jeżeli nie liczyć zawiłych komplikacji dotyczących sióstr i matek poszczególnych stron, których pełno w pierwszej części powieści. Współczesny czytelnik potrafi sję przez to przedrzeć tylko jeżeli pamięta, że Mary portretowała ludzi sobie znanych: Adrian — to Shelley, Raymond — to Byron, a Perdita, siostra Verneya — to Claire Claremont. Można też zidentyfikować garstkę dzieci. Pod względem żywotności i wiarygodności psychologicznej żaden z bohaterów nie dorównuje jednak potworowi Frankeftsteina. Autorka odchodzi nieco od modelu powieści z kluczem, kiedy pada oblężony Konstantynopol. Zdobywcy wkraczają do miasta, nie napotykając na najmniejszy opór, Raymond na czele. Obrońcy miasta wymarli wskutek epidemii, miasto jest miastem trupów,. Z chwilą wprowadzenia do akcji epidemii, tempo narracji wzrasta, mrożące krew w żyłach zdarzenia i przeczucia jeszcze większej grozy następują błyskawicznie jedno po'drugim: „Czymże jesteśmy my, mieszkańcy tego globu, najmniejszego z wielu zaludniających nieskończoną przestrzeń? Nasze umysły ogarniają nieskoczoność; widzialny mechanizm naszego bytu zależy od byle przypadku". (Tom 2, Rozdział 5) Raymond ginie pod gruzami walącej się budowli, Perdita popełnia samobójstwo, topi się. Zaraza rozprzestrzenia się na cały świat, tak że „olbrzymie miasta Ameryki, żyzne równiny Kindu-stanu, tłoczne osady Chińczyków zagrożone są kompletną ruiną". (Tom 2, Rozdział 5) Verney wraca do Windsoru z lękiem o żonę i dzieci, chociaż' wie, że uciekinierom z miejsc dotkniętych plagą wolno się chronić w obręb zamkowych murów; parki zostają zaorane celem zapewnienie żywności dla wszystkich. Adrian pracuje dla dobra publicznego w Londynie, gdzie epidemia rozpanoszyła się na dobre. Verney przez jakiś czas mu pomaga, potem jednak wraca do Windsoru, gdzie, jąk się okazuje, plaga zaatakowała zamek. „Śmierć, okrutna i bezlitosna, wdarła się w drogie mury... (Potem) cisza zapadła w Zamku, którego mieszkańców złożono na spoczynek. Ja nie spałem i przez długie godziny martwej nocy niespokojne myśli kłębiły mi się w głowie jak dziesięć tysięcy młyńskich kół, pospieszne, dotkliwe, nieokiełznane. Wszyscy spali — cała Anglia spała, a z mojego okna, wychodzącego na szeroką panoramę iluminowanych gwiazdami przestrzeni, widziałem ziemię rozciągniętą w błogim wypoczynku. Nie spałem, żyłem, podczas gdy rasę moją brał we władanie brat śmierci". Tom 2, Rozdział 7) Zima hamuje postęp śmierci. Następne lato przynosi nowe rzezie. Anglię najeżdżają hordy Amerykanów i Irlandczyków, lecz Adrian powstrzymuje inwazję spokojnym przemówieniem. W końcu Adrian i Verney przeprowadzają grupkę ocalałych Anglików z Anglii do Francji. Do tego czasu jeden z synów Ver-neya umiera, a jego żona ginie w zamieci. Po serii znaków na niebie i niejakich kłopotach w Wersalu, pięćdziesięciu ocaleńców, których grupa stale się uszczupla, wędruje na południe, do Dijon. Mary Shelley nie pozostawia kamienia na kamieniu: „Obrazy zniszczenia, wizje rozpaczy, ostateczna triumfalna procesja śmierci, zostaną tu przed tobą odmalowane", ostrzega czytelnika dobrodusznie. Adrian i Verney, z dwojgiem dzieci, Clarą i małą Evelyn, docierają do Italii. Nad jeziorem Como Evelyn umiera na tyfus. Pozostała trójka nie spotyka nikogo żywego. Kraj jest opuszczony. Jadą do Wenecji, którą zastają w ruinach, powoli zapadającą się. pod wody zatoki. 216 Gnani kaprysem Adriana, który chciałby raz jeszcze zobaczyć Grecję, kierują się pod żaglami na drugi brzeg Adriatyku. Zrywa się sztorm, łódź tonie, załoga wpada do wody — i w końcu tylko Verney dociera do brzegu, sam jak palec. Jest ostatnim żywym człowiekiem na ziemi. Przez jakiś czas snuje gorzkie porównania między sytuacją własną a Robinsona Cruzoe, po czym kieruje się do Wiecznego Miasta (gdzie spoczywają prochy Shelleya). Nadal nie spotyka nikogo. W Rzymie napawa się aż do przesytu skarbami sztuki, wędrując po galeriach i bibliotekach, w końcu zaś siada, aby spisać swoją historię. Ostatni raz widzimy go, jak w towarzystwie psa wyrusza na wyprawę pod żaglami przez Morze Śródziemne, wzdłuż wybrzeża Afryki, ku wonnym wyspom dalekiego Oceanu Indyjskiego. Mimo iż ponury temat bardzo odpowiadał temperamentowi Mary Shelley, Ostatni człowiek nie jest niczym więcej jak powieścią gotycką. Założenie, że akcja dzieje się w przyszłości, szybko przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Poza sterowcami w świecie Ostatniego człowieka nie ma wielu nowinek technicznych. Zdecydowanym novum jest abdykacja króla na rzecz reżimu socjalistycznego (w istocie zaledwie blade odbicie Rewolucji Francuskiej i poglądów Godwina-ojca), ale nawet tutaj wprowadzenie postaci Lorda Protektora przenosi nas nie w przeszłość, lecz raczej wstecz, do czasów Cromwella, a wrażenie, że oglądamy się w przeszłość, jest dodatkowo potęgowane nie tylko przez krwiożerczych Turków, lecz i obrazy Londynu, bardzo bliskie opisom wspomnianego w powieści Defoe. Co więcej, chociaż Mary niewątpliwie interesowała się rozwojem nauki, postacie jej powieści są równie bezsilne wobec epidemii jak ofiary Czarnej Śmierci w piętnastym stuleciu. W latach dwudziestych XVIII wieku szczepionki były już powszechnym zjawiskiem, a jednak Mary nie wyciąga z tego żadnych wniosków. Mimo że nie potrafi stworzyć wiarygodnego obrazu przyszłości — co jest znacznie bardziej oczywiste dla nas dzisiaj, niż było dla jej czytelników z roku 1826 — faktem jest, że postanowiła osadzić swoją opowieść w odległej przyszłości, jak gdyby czuła, że dystans dwu i pół wieków z okładem przydaje splendoru monumentalnemu tematowi dzieła. To samo przekonanie towarzyszyło pisarzom — często dla nich nieświadomie, tak jak to niewątpliwie było w przypadku Mary — odkąd Shelley zdefiniował poetów jako nieświadomych prawodawców świata, „dziedziców niepohamowanej wyobraźni, zwierciadła gigantycznych cieni, jakie przyszłość rzuca na teraźniejszość, słowa wyrażające to, czego 217 same nie pojmują, surmy, które wzywają do bitwy, same nie czując, czego są przyczyną..."* W powieści Ostatni człowiek Mary Shelley niejednokrotnie okazuje się poetką w znaczeniu Shelleyowskim. Mówiąc bardziej prozaicznie, jeżeli już czytelnik zdoła dotrzeć do Konstantynopola, znajdzie w tej powieści niezwykle efektowny element suspensu. Jest on tutaj o wiele potężniejszy niż w niejednej ze wznawianych od tamtego czasu powieści gotyckich. Między nudnymi ustępami moralizatorskimi i rapsodycznymi trafiają na szkarłatne plamy — na przykład scena, w której uderza nawałnica i Adrian tonie, albo sen, w którym ciało Raymonda zmienia się w zarazę. (...) Nastrój Ostatniego człowieka jest wyjątkowo ponury — i wyjątkowo trafnie odmalowany. Oto jak Raymond przemawia do Lionela: „Ty jesteś z tego świata, ja nie. Wystawiasz dłoń — jest ona częścią ciebie — nie oddzielasz poczucia własnej tożsamości od tej śmiertelnej formy, która tworzy Lionela. Jakże więc miałbyś mnie rozumieć? Dla mnie ziemia jest grobowcem, firmament — sklepieniem lochu, powłoka cielesna — rozkładem. Czas nie istnieje, gdyż przekroczyłem próg wieczności i każdy napotkany człowiek zdaje mi się zewłokiem, który ożywcza iskra niebawem opuści, trupem w wilię rozkładu i unicestwienia". (Tom 2, Rozdział 2) Idea leżąca u podstaw Frankensteina wrosła rakiem w filozofię Mary Shelley do tego stopnia, że odraza, stosująca się niegdyś tylko do niesamowitego potwora, obejmuje teraz całą rasę ludzką: to cała rasa, a nie jednostka, skazana jest na prześladowanie aż po banicję i wymarcie. Jaka szkoda, że Mary była pisarką zaledwie dobrą, a nie wybitną! Mogłaby stworzyć majstersztyk. Jej pisarstwo, przyćmione reputacją męża, zostało haniebnie zaniedbane. Matilde, na przykład, ukazała się drukiem dopiero w roku 1959. Mary napisała ją po śmierci „Wilmyszki", Matylda żywi kazirodczą miłość do ojca, z wzajemnością. Ojciec, w poczuciu winy, usuwu się ze sceny. Matylda ma proroczy sen, że ojciec utonął. Szuka go w panice po całym wybrzeżu. „Niech on żyje! Wszędzie ciemność: z dna nędzy swojej nie proszę o ńic więcej: nie żądam nadziei, nie żądam nagrody: tylko namiętności, i winy, i przerażenia, ale żywego!" To przecież wszystkie trzy siostry Bronte razem wzięte! Więcej — jest to zarazem zapowiedź tego, co miało nastąpić w trzy lata później, kiedy to Mary pędziła na oślep, żeby się * Percy Bysshe Shelley: The Dejence oj Poetry 218 przekonać, czy jej ukochany Shelley wyszedł żywy z fal morskich. • / Śmierć przez utonięcie jest stałym motywem w życiu Mary. Zdaje się, że nieobcy jej był autentyczny dar przewidywania przyszłości. Morze pojawia się raz jeszcze w kolejnym zapomnianym utworze, The Transformation (Przeistoczenie), na który żaden z komentatorów nie zwrócił dotąd należnej uwagi. Utwór ten rzuca szczególne światło na wydarzenia nocy poślubnej Fran-kensteina. The Transjormation ukazało się po raz pierwszy w jakichś Wspomnieniach czy Rocznikach, w których luboWali się wcześni Wiktorianie. Następnie przedrukowano je w zbiorze opowiadań Mary z wstępem Richarda Gernetta w roku 1891. Rzecz dzieje się we Włoszech. Guido jest bogatym młodym kaleką, zaręczonym z Julią, do chwili, kiedy jego postępowanie staje się dla niej nieznośne. Zachowywał się jak opętany. Teraz błąka się zrozpaczony wzdłuż morskiego brzegu. Kiedy dociera w szczególnie odludne miejsce, zrywa się burza. Guido widzi, jak jakiś statek roztrzaskuje się o skały i idzie na dno; wszyscy na pokładzie toną, prócz jednego. / Rozbitek wychodzi na brzeg. Trudno go nazwać mężczyzną: jest to karzeł, pokraczny stwór — i do tego czarownik. Na trzy dni zamieniają się ciałami. Nędza Guida? jego wygnanie i hańba, staną się również własnością karła. Guido otrzyma w zamian kufer pieniędzy. Karzeł-Guido odchodzi. Mija tydzień, a karzeł nie wraca. Guido-karzeł wędruje do Genui. Miasto świętuje. Nazajutrz ka-rzeł-Guido ma poślubić Julię. Jest noc przed weselem. Julia stoi w oknie, szepcząc imię Guida do stojącego pod oknem oszusta. Z mroku wyskakuje wówczas karzeł, który celuje sztyletem w gardło Guida. Walczą. Obecny Guido mówi: „Mierz celnie! Zniszcz to ciało, będziesz żył nadal!". Na te słowa Guido-karzeł opuszcza rękę, a wtedy jego przeciwnik wydobywa miecz. Kiedy wymierza cios, Guido-karzeł rzuca się na ostrze, wbijając jednocześnie sztylet w bok rywala. Kiedy Guido odzyskuje przytomność, tkwi na powrót we własnym ciele; karzeł nie żyje. Julia czifle się nim opiekuje. Guido musi teraz żyć ze świadomością, że to karzeł odzyskał dla niego miłość Julii, a stworzenie, na które Julia pomstuje, było nim samym. To szczególne potcaktowanie motywu sobowtóra jest bliskie 219 Frankensteinowi. Być może oba utwory odzwierciedlają walkę między światłem a cieniem, którą Mary odczuwała, w sobie samej. Śmierć Shelleya musiała przeżyć jak własną. Jest rzeczą zrozumiałą, że dzieło Mary Shelley poszło w zapomnienie. Do niedawna podobny los dzieliła cała science-fiction. I tak jak pozycja literacka Mary nadal się waży, tak samo waży się pozycja gatunku science fiction w literaturze. Na razie poprzestańmy na wyliczeniu niekwestionowanych zalet pisarstwa Mary Shelley i na stwierdzeniu, że niektóre z jej błyskotliwych czarnych scen przenoszą nas zarazem w przeszłość, do dramatów Webstera i Tournera, i w przyszłość, do Edgara Allana Poe z Maski Czerwonej Śmierci. Poe jest następnym po Mary liczącym się autorem science fiction — i następnym banitą duchowym, który mógłby powtórzyć za bajronicznym Raymondem Mary: „Ziemia jest dla mnie grobowcem!" Przełożyła Jolanta Kozak SPIS TREŚCI List pierwszy............... 5 List drugi................ 8 List trzeci ....... . '........ . u List czwaHy , , • «..........¦ . . . 12 Rozdział I...........¦,..... 21 Rozdziai II . . ........, , , . . , 26 Rozdział III................. 32 Rozdział IV ................ 39 Rozdzia! V....."........* ... 46 Rozdział VI...............: 52 Rozdział VII................ 5g Rozdział VIII................ 68 Rozdział IX.............,.., 76 Rozdział X................. 82 Rozdział XI .............. 83 Rozdział XII............... g5 Rozdział XIII.............. 101 Rozdział XIV................ 107 Rozdział XV ..... j.........! 112 Rozdział XVI................ 12o Rozdział XVII..............'.'.' 128 Rozdział XVIII ..............[ 133 Rozdział XIX . . . ............ 141 Rozdział XX . , . . . . . ¦........ 14g Rozdział XXI . . ¦.........• ! i ! . 157 Rozdział XXII................. 167 Rozdział XXIII............... 176 Rozdział XXIV . .............. 183 Dalsze listy kapitana Waltona ..."......t «.„. Brian W. Aldiss O pochodzeniu gatunków: Mary Shelley . . . 205 Redaktor: Maria Bośaelca Redaktor techniczny: Zbigniew Nożyński Korektor: .Lidia Stankiewicz Printed in Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE . POZNAŃ 1989 l Wydanie II. Nakład 100 000 + 250 egz. Ark. wyd. 14,0; aik. druk. 14,0, Druk ukończono w styczniu 1989 r. Zam. nr 65/87 Z-9/456 • Zlec. nr 70464/81 POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM, M. KASPRZAKA Poznań, ul. Wawrzyndaika 39 MBP Zabrze nr inw.: K20 - 9140 F 20 ANG./F