Krystyna Boglar Mgła nad Doliną Wiatrów гш -tt-liii '■ ■■: - / f Ilustrował Zygmunt Zaradkiewicz Wffl Krajowa Agencja Wydau Redaktor techniczny Urszula Muzal-Dębska KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄ2KA-RUCH" WARSZAWA 1980 Wydanie III. Nakład: opr. brosz. 45 000 + 160 egz. орг. tw. 5000 + 100 egz. Ark. wyd. 3,76 ark. druk. 7.13. Papier offsetowy ki. III. 80g A1 Nr prod. 1-1/2466/77 Druki oprawa-. RSW „PKR" Zakłady Graficzne Ciechanów, ul. Moniuszki17/19 z. 748/79. Cena: opr. brosz. 18 zł opr. tw. 30 zł S6~ Ał^o Ś4 Rozdział I Zima była niezwykle ostra. Nawet wartkie górskie strumienie z trudem torowały sobie drogę pomiędzy wypiętrzonymi zwałami lodu. Śnieg pogrzebał i wody, i ziemię. Zwierzyna wychynęła z lasów i podchodziła niemal pod samą wieś, szukając pożywienia. Napełniano karmniki, rozrzucano siano i otręby. Wszystko to jednak bardzo oszczędnie. Ludziom też było ciężko, w niejednej chałupie brakowało ziemniaków i nafty. W Dolinie Wiatrów domy przysiadły pod grubymi poduchami śniegu. Słońce wstawało późno, było blade i zaspane. Od czasu do czasu górą szedł podmuch ostrego wichru. Wtedy świerki zrzucały połyskujące tumany śnieżnego pyłu i z ulgą prostowały ciemnozielone gałęzie. Potem znów sypał śnieg i świat powoli znikał, zapadał się i kurczył. Niebosiężne świerki i jodły wydawały się wtedy ledwie porosłym stok 3 młodniakiem. Znikały płoty, wypełniały się przecierane z wysiłkiem ścieżki. Tam gdzie w jesieni sterczały jeszcze kapuściane głąby, widać było drobniutkie ślady przycupniętych w bruzdach zajęcy. Tego pamiętnego dnia słońce wstawało szczególnie ospale i niechętnie. Ukośne promienie nie rozjaśniły leśnych przecinek, nie rozbłysły tysiącami iskier w zlodowaciałej szreni. Kolor nieba podobny był do źle wypranej bielizny, suszonej na ciemnym i zatęchłym strychu. Dygotały z zimna wróble, dygotali ludzie. Janusowa szybko narzuciła chustkę i wsunęła nogi w rozdeptane kapcie. Zapalona zapałka trzasnęła i zgasła. Trzeba spróbować jeszcze raz... Odkryte kolana drżą. Chłód wdziera się w każdy centymetr skóry. Miga płomyk, liznął zmiętą kulkę papieru, pożera ją, rozświetla się i wybucha... Drobne drzazgi chwytają ogień. Za chwilę z kuchennego pieca dolatują trzaski i pomruki. Iskry tańczą swój codzienny taniec. — Szymek! Cisza. Z łóżka nakrytego wielką pierzyną w kraciastej powłoczce dobiega sapanie. — Szymek! Wstawaj! Janusowa podchodzi bliżej. Na drewnianych balach pod okapem wychylają się z ram poczerniałe twarze świętych. — Szymek, czas do szkoły! Kraciasta pierzyna poruszyła się ukazując we wgłębieniu kępkę zwichrzonych włosów. 4 Głębokie ziewnięcie podobne było raczej do jęku. Zaszeleścił siennik jakoś gniewnie, niecierpliwie. — Mamo, która godzina? — Szósta. Wstawaj! Przypilnuj ognia pod kuchnią. Idę do obory. — Aha. Szymek skulił się pod pierzyną. Było mu dobrze. Jak ognia bał się tego momentu, gdy wyciągniętą bosą stopę sparzy chłód. Leżał w łóżku z otwartymi oczyma i śledził szary prostokąt okna. W półmroku coś się ruszało, ni to dym, ni to cienie. Zresztą zaraz znikało w piecu. Szymek westchnął i jednym susem wyskoczył z łóżka. Byle bliżej ognia i złudnej nadziei ciepła. Raz-dwa włożył spodnie, ręką przygładził włosy. Otworzył drzwiczki i dorzucił parę polan. Ogień mlasnął z zadowoleniem. Chłopiec podskoczył parę razy i przypadł nosem do szyby. Z gałęzi pobliskiej czereśni sfrunęła spłoszona wrona machnąwszy czarnymi piórami. Z obory doleciał ryk dojonej Krasuli. Ogień wesoło buzował rozjaśniając izbę. Wyjrzały dobrze znane sprzęty: ciężki stół i rzeźbiona ława. Było swojsko, dobrze i przytulnie. Na dworze ranek wymiatał z doliny mroczne cienie. Janusowa ze skopkiem stanęła w drzwiach. Mróz wdarł się do izby. Zapachniało lasem i spienionym mlekiem. — Zamknij za mną. Czemu łóżko nie posłane? 5 — Zaraz, mamo, zaraz. Widzieliście sikorki na czereśni? — Co ty, Szymek, jakie sikorki? Krowę doiłam... Mleko pluszcze wlewane szeroką strugą. Kropla upadła na żelazną płytę. Zasyczała i znikła. Szymek walczy z kraciastą pierzyną, która w żaden sposób nie chce się zmienić w równą, gładką powierzchnię. — Tu góry, tu równina — mruczy chłopiec przyciskając dłonią oporne płótno. — Tu Dolina Wiatrów, a tu szczyt... Ho, ho, całe Tatry jak na dłoni! A teraz strumienie... — Palce chłopca żłobią w miękkim puchu szerokie, kręte wgłębienia. — Szymek, uważaj no na mleko ! Co ty tam robisz?. Stuknęły drzwi. Znów wdarła się struga zimnego powietrza. Słychać, jak śnieg skrzypi pod wojłokowymi podeszwami. Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp. Szymek stoi nad parującym garnkiem. Zagapił się w rój powietrznych banieczek wyskakujących z nagła na powierzchnię mleka. „Ciekawe, czy moje sikorki wrócą, aby dziobać zawieszony kawałek słoniny? Jaka tam słonina ! Zwykła skórka! Zapasy w komórce stopniały, a mróz trzyma. Końca nie ma z tą zimą! — myśli chłopiec pochylony nad garnkiem. — Zające na nic zmarzną i kuropatwy... Trzeba zajrzeć 6 pod las, czy kłusownicy znów nie-poustawiali sideł..." — Szymek, bój się Boga! Mleko kipi, a ty stoisz jak słup! Janusowa zręcznym ruchem zsuwa sagan z ognia na bezpieczny brzeg płyty. Biała piana zwęgla się sycząc na rozpalonej fajerce. Na ściankach garnka schnie biały osad. Jak śnieg. Szymek powoli pije gorące mleko. Niespokojnie zerka w stronę okna. Barwnych sikorek ani śladu. Za pagórkiem wzdłuż drogi czernieją splątane krzaki tarniny. Dalej stok pochyły, stromy i już granica lasu. Grupa świerków wyraźnie odcina się od bieli śniegu. Poszedłby tam, bo te wnyki... — Kończ już, spóźnisz się! — zakrzyknęła Janusowa. —Tyli kawał do szkoły ! —Skrzętnie zebrała z wyszorowanych do czysta desek stołu okruszyny chleba. — Nikt nie pomyśli o tym, ze zimą ciężko jest dzieciom chodzić dziewięć kilometrów! — Czasem ktoś podwiezie — mruknął Szymek ładując do teczki kolorowe ołówki. — Kto? Stary Józwa swoją łysą kobyłą? — Józwa też. Często dowozi nas do przecinki. Teraz to nic, w roztopy gorzej! — Droga niby nowa, pługi przecierają, ale to daleko. — Daleko. Zaskrzypiała furtka. Burek zaszczekał głuchym basem, ale widać poznawszy przybysza. 7 skulił ogon pod siebie i wlazł z powrotem do ciepłej budy. Tam, w słomie, czekały na niego resztki snu. Ktoś głośno tupiąc strzepuje z butów śnieg. Janusowa odwraca głowę. Na jej twarzy migocze gorący odblask ognia. — A, to ty. Wchodź, bo zimno naleci. — Wojtek? Cześć — mruczy Szymek przecierając wytartym mankietem jakąś plamkę na okładce zeszytu. — Fajnie, że przyszedłeś. Nie lubię sam turlać się po szosie. Skąd wiedziałeś, że jeszcze jestem w domu? Wojtek spogląda z ukosa na przyjaciela. Ciepła czapka wciśnięta głęboko na uszy, czerwony szalik ciasno owija szyję. — Coś ty? Śladów nie było ! — Czego? — dziwi się Szymek. — No, śladów. Od domu do furtki. Przecież nie przefrunąłeś! W nocy trochę padało i leży świeży puch. Tylko do obory ktoś chodził... — Patrzcie go! — kręci głową Janusowa. — Ale wykombinował! Zawsześ taki mądry? — Ja tam nigdy głowy nie tracę! —śmieje się chłopiec. Janusowa z troską spogląda na jedynaka. — Szymek, postaw kołnierz. Mróz mocny. A może byś nie szedł? Co, synku? — Eee tam, proszę pani, wcale nie jest tak źle! Jak się pospieszymy, to nas Józwa podwiezie do przecinki. To już dwa kilometry. Potem może jakiś samochód... 8 — Akurat! —wzruszył ramionami Szymek. Wziął z krzesła gruby sweter i wciągnął go przez głowę. Jeszcze czapka, teczka... — Trzeba co kupić w Ruciankach, mamo? — O rety, całkiem bym zapomniała! Sól! Nie mamy już prawie wcale soli! Gdzie są pieniądze? — W puszce po landrynkach — przypomina Szymek. — Masz. A nie zgub! Szymek uśmiecha się. Zawsze tak samo! Zawsze te słowa: ,,a nie zgub", choć nigdy jeszcze nie zgubił ani grosika. Teraz też pięciozłotówka ląduje bezpiecznie w przepaścistej kieszeni kurtki. Wychodzą. Płuca chłoną ostre powietrze. Szymek wzdryga się z zimna. Burek nie wysta^ wił nawet nosa na pożegnanie, tylko szczęka wewnątrz budy pustą blaszaną miską. „Głodny" — myśli chłopiec i ogląda się za siebie. Matka wychodzi właśnie z chałupy z garnuszkiem w ręku. „Będziesz miał swoje śniadanie, piesku. Ja już o tym wiem, a ty dopiero za chwilę!" Śnieg trzaska jak rozbite szkło. Mróz tnie nożem. Obłok pary z ust rozpływa się w powietrzu. Tuż za furtką ścieżka przecina ukosem pole Wawrytków i wspiąwszy się na mały pagórek, opada ku drodze. Chłopcy idą gęsiego. Od czasu do czasu wrony jak ziarnka rozsypanego maku podrywają się z pagórka i szybują ku wsi. 10 Szymek zadarł głowę do góry i odprowadza wzrokiem lecące ptaki. Szedł tak nie patrząc zupełnie pod nogi. Na wzgórku pośliznął się na zamarzniętej grudzie i zjechał parę metrów w dół. — Ale fiknąłeś! —zaśmiał się Wojtek przystając. — No. Zagapiłem się na wrony — odparł Szymek gramoląc się ze śniegu. Wojtek stał na szczycie pagórka i wymachiwał teczką. — Juhuuuu! — góralski okrzyk przeciął ciszę ranka. — Szymek, gazu! Stary już jedzie ! Obaj chłopcy puścili się pędem w dół po stromym zboczu. Józwa nadjeżdżał saniami zaprzężonymi w kobyłę równie starą jak on sam. Górale mówili że stary ma już przeszło sto lat, ale Józwa nigdy tego me potwierdził. Kiwał głową i pykał z nieodłącznej krótkiej fajeczki, a dziecinnie niebieskie oczy śmiały się w pomarszczonej twarzy. Sanie też były niezwykłe. Przeznaczone do zwożenia drzewa z lasu, nie miały tylnego oparcia tylko długą, szeroką deskę, na którą łatwiej było ładować okorowane jodłowe pnie. Chłopcy dopadli sań zaraz za kapliczką. Ze śmiechem rzucili teczki i wskoczyli na wymoszczone słomą siedzenie. Józwa nie odezwał się ani słowem. Cmoknął tylko na wyłysiałą kobyłę, aż ta odwróciła łeb i zastrzygła uszami. jej wzrok wyrażał prawie ludzkie, głębokie zdziwienie. 11 __ Ledwieśmy zdążyli! — zaśmiał się Woj- te к Stary pokiwał głową. Z niewielkiej odległości wyglądał jak wysuszony grzyb w wyrudziałym i robaczywym kapeluszu. W milczeniu wskazał batem na stok góry, gdzie pod samym lasem czerniały gęste, splątane krzaki. — Co tam widzicie? — spytał Wojtek. Józwa zachichotał. — Toć ja gorse осу mam od wasych, a lisią kitę doźrzałek! — Gdzie? Nie widzę! — poruszył się niecierpliwie Szymek. — O tam, tam pod lasem! — wykrzyknął Wojtek wyciągając rękę w kierunku rudej plamki która mignęła i znikła. — A to ci przechera. Widać nawet lisy są głodne! Rzadko kiedy wychodzą z lasu w biały dzień! —- Wnyki zakładają—mruknął Szymek. Stary góral spojrzał na chłopca z ukosa. — Fto zakłada... niby? — Nie wiem. — Szymek wzruszył ramionami. _ Może chłopaki, a może nie... Józwa pyknął z fajeczki i strzelił z bata. Ze świerka rosnącego tuż przy drodze zerwała się chmura śnieżnego pyłu i sypnęła chłopcom prosto w twarze. — Cie licho! — syknął Wojtek wytrząsając zza szalika mokre płatki. Szymek uważnie spoglądał na pobocze gęsto porośnięte drzewami. 12 Wujek mówił, że w lesie pełno wnyków i sideł. Wczoraj przyjechał z Rucianek przez przecinkę. Sprawdzał, czy karma dla zwierząt wyłożona. — Sam zawoziłek — mruknął Józwa mrużąc oczy. — Tyli zajęcy... Co tam jesce Antoś gadali? — Antoś! — roześmiał się Wojtek. — Pan Antoni — leśniczy. — Lo mnie Antoś — odparł Józwa twardo. — Nie bujasz? — zapytał Wojtek odwracając do przyjaciela zaczerwienioną od mrozu twarz. — Twój wujek przejechał na nartach przez przecinkę? — Przejechał. Co to dla niego ! Las zna jak... — zawahał się chwilę —jak własną kieszeń ! — Fakt — zgodził się Wojtek. — My też znamy, ale w lecie. Teraz można tam kark skręcić. Czysty slalom, tyle że zamiast tyczek masz świerkowe drewno! — Pójdziemy po szkole pod las? Można ustawić parę kijów i stok slalomowy jak lala ! — lii, zimno — mruknął Wojtek. — Chce ci się z dechami zapychać taki kawał drogi? Szkoda, że do szkoły szosa cały czas pod górę. Nie warto brać nart! Sanie sunęły ciężko skrzypiąc i piszcząc, jakby w ten sposób protestowały przeciwko dodatkowym ciężarom zagrzebanym po uszy w sianie. Powietrze stało mroźne, nieruchome. Blada tarcza słońca wvoełzła jakaś przygaszona 13 i szara, a pomimo to oczy bolały od wpatrywania się w nieskazitelną biel. Z daleka ukazał się drogowskaz. Skrzyżowanie. Tu już zaczyna się szosa. W lewo od niej wiedzie wąska droga ginąca w wysokim lesie. Szymek z przyjemnością przygląda się wysmukłym jodłowym pniom, lekko pochylonym od naporu listopadowych wichrów. Koniec podróży. Józwa wraz z saniami jechał w las. — Wojtek westchnął i sięgnął po teczkę. — Prrr! — Kobyła stanęła w miejscu i natychmiast nisko zwiesiła łeb. Stary przyglądał się, jak chłopcy zeskakują z sań. potem kiwnął głową i cmoknął na konia. Łyska ocknęła się z zadumy, naprężyła mięśnie i sanie skrzypiąc pojechały w las. Chłopców ogarnęła cisza. Ruszyli przed siebie szybkim krokiem. Śnieg skrzypiał pod stopami; lekki, nawiany nocą puch nie utrudniał marszu. Znali tu każde drzewo, każdy krzak i milowy słupek. Chodzili tędy codziennie, unosząc w teczkach szkolną wiedzę i chleb ze smalcem. Codziennie, jak długa jesień i zima, przez sześć miesięcy w roku. Tylko późną wiosną i wczesną jesienią wspinali się na szczyt góry, by przebiec przecinką w dół — jak strzelił — aż do szosy na skraju Rucianek. Stamtąd szkoła była już niedaleko. Po drugiej stronie drogi. Ten skrót dawał duże oszczędności w czasie. Cóż z tego! W ciągu październikowych 14 roztopów droga ta była nie do przebycia. Wartkie górskie strumyki zamieniały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w rwące potoki, niosąc ze sobą powyrywane krzaki, liście, splątane gałęzie i ciemny, wymyty muł. Teraz znów mróz skuł lodem wydeptaną, wąską jak pajęcza nić dróżkę. Drzewa rozsiadły się umęczone dźwiganiem śnieżnych czap. Nocą, u wylotu długiej przecinki, pyzaty księżyc oświetlał lisie tropy, a gwiazdy lśniły zimnym blaskiem. Przez kopny śnieg nie odważył się przejść człowiek. Nieraz już bywało, że długotrwałe, uporczywe śnieżyce odcięły wioskę-od świata wielometrowymi zaspami, a groźny górski nawis straszył lawiną. Wtedy dzieci z Doliny Wiatrów nie szły do szkoły, a w Ruciankach, licząc swoją zmarzniętą trzódkę. pan nauczyciel z niepokojem spoglądał na kłębiące się chmury i ciemnozielone czuby świerków. Szymek lubił szkołę. Nowoczesny murowany budynek o lśniących szybach i wypolerowanych sosnowych ławkach witał go po uciążliwym marszu wesołym dźwiękiem dzwonka. Chłopcy przyspieszyli kroku. To z ich powodu zimą lekcje zaczynały się dopiero o dziesiątej, ale i tak było już dosyć późno. Za zakrętem dostrzegli na szosie samotnie maszerującą figurkę w długiej spódnicy i kraciastej chuście. — Zobacz, Terka dziś nas wyprzedziła! — zawołał zdziwiony Wojtek. 15 — Zaraz ją dogonimy ! —wykrzyknął Szymek-i puścił się pędem. Nagle zatrzymał się nasłuchując. Wojtek też usłyszał i szybko zszedł na pobocze szosy. — Samochód! Ciężarówka warcząc i kaszląc pchała się z trudem rozdygotanego motoru przez nieprzetartą szosę. — Hej! Hop, hop! — zakrzyknął Wojtek wymachując teczką. Kierowca walcząc z nierównościami terenu nawet nie zwrócił uwagi na podskakujących chłopców. Terka też pomachała. Samochód kolebiąc się i wyjąc przejechał nie zwalniając obok stojącej dziewczynki. — Baran! —westchnął ciężko Wojtek i ruszył naprzód. — Nie zabiorą! Boją się zatrzymać, żeby nie ugrzęznąć na amen — starał się usprawiedliwić Szymek, choć tak naprawdę, to sam w to nie wierzył. Rzadko, bardzo rzadko, nawet wtedy, gdy droga była dobra, zatrzymywał się jakiś samochód, by podwieźć dzieci. Nauczone doświadczeniem nigdy nie szły gromadą, bo wtedy szansa była jeszcze mniejsza. Wojtek i Szymek starali się wychodzić jak najpóźniej. Przed nimi szła Terka, czasem Józek. Znów warkot i znów trzy pary dziecięcych 16 oczu daremnie wypatrują hamującego pojazdu Tym razem szara ,.WarSzawa" Przy kierow. nicy mężczyzna w baranKowej- Czapie. - Szymek, wyskocz na środek, Może sję zatrzyma ! — woła Wojtek wymachując teczką Kierowca sprawnie wVminął tańczącego na szosie Szymka i pogroził mu zaciśniętą pięścią. — Nie stanął — zamruczał Szymek z żalem. — A tyle tam było mjejsca w środku \ — Trudno, idziemy! Terka> coś taka mar. kotna? Dziewczynka nie odpowiedziała ty,ko szczelniej owinęła się kraciastą cnustą Drep_ tała kilka kroków przed chłopcami, bała się iść sama. I choć trzęsła się ze strachu przed złośliwymi docinkami Wojtka, to jednak wolała to, niż samotny marsz zaśnieżoną, pustą szosą. Po obu stronach drogi milcząc stały drzewa. Coś poruszyło się pod zie|0nym paraso|em gałęzi. Kracząc przeraźliwie. pr2efrunęły wrony i usiadły na śniegu, pilnie Coś wydziobując. W oddali cichł warkot samochodu Powróciła cisza. Wyglądało tak, jakby zima siedziała na przydrożnym kamieniu i pilnowała, by powietrze przezroczyste jak s2kło nie zmetniało od pary ludzkiego oddechu. Przecinka. Tędy suchą wiosną j jesienią biegł „szkolny szlak". Jak dobrze było wspinać się po ciepłym poszyciy skubjąc po drodze jagody i poziomki. Las bywał świeży, wymyty i pachniał bukietem górskich traw Tak było Szymek unosi głowę. Spogląda na gęste szeregi drzew, wśród których miga coś czerwonego. Lis? Za jaskrawe! Co to jest? Nagle ostry gwizd przeszywa ciszę. — Ty! — woła Wojtek. — Józek wyłazi przecinką! Hej, Józek! Po co tam leziesz? — Jadę przez przecinkę do szkoły! Wziąłem narty! — Zwariowałeś? Pobłądzisz! —woła Szymek i gwałtownie macha ręką. — Nie będę się wlókł,szosą! Przez las i bez nart można przejść!, Śnieg twardy jak szkło! Słyszycie? Chłopcy wpatrują się w Józka, który wali narciarskim butem w lód, aż pryskają odłamki. — Nie idź! Tam na górze może być gorzej. Wujek Antek wczoraj jechał... — No widzisz! — wrzeszczy Józek i rusza pod górę. — Mógł pan leśniczy przejechać, mogę i ja! — Zabłądzisz — powtarza Szymek, choć sam nie bardzo w to wierzy. Tam przecież znane drzewa, krzaki... — Nie idź, Józek — pisnęła cienkim głosikiem Terka. ,,Aż dziw, że się odezwała" — myśli Szymek i spogląda z ukosa na dziewczynkę. — Zabłądzić! — rechocze Józek podrzucając narty. — W takim lasku? Ech, wy mięczaki! Toczcie się sami szosą i czekajcie na zmiłowanie jakiegoś zmotoryzowanego, który 18 was podrzuci te siedem kilometrów z hakiem! Me razy was podwieziono tej zimy? Raz, dwa razy? — Cztery, ale... — mamrocze Wojtek i już roziskrzonym wzrokiem patrzy, jak Józkowe buty lekko zagłębiają się w stwardniały śnieg. Tup, tup, tup. Aż chrzęści. — Cześć maluchy! —woła Józek znikając za drzewami. — Ty, nie przezywaj, bo... — wrzeszczy Wojtek wygrażając zaciśniętą pięścią. — Bo co? — pada pytanie. — I tak mnie nie dogonisz! Bałbyś się, ty tchórzu ! — Ja... ja mu tego tchórza nie daruję! — krzywi się Wojtek. — I tego malucha też! Waż-niak jeden ! — Chodź, już czas —mruczy Szymek, choć sam jest bardzo zły. Czerwona czapka miga hen w górze jak symbol odwagi i męstwa. — Idziemy! Na gałęzi usiadła wrona. Otrząsnęła piórka, otarła dziób i zakrakała. Potem rozłożyła skrzydła i pofrunęła w górę. To krakanie zabrzmiało jak szyderczy śmiech. — Podłe ptaszysko! — wrzasnął Wojtek i rzucił w ptaka pacyną śniegu. Wrona ciągle kracząc, jakby na ironię, pomachała skrzydłami i znikła. — Idziemy za Józkiem, co? Milcząca Terka odwróciła się gwałtownie. 19 — Już ja mu pokażę, kto tchórz! — terkotał Wojtek zaciskając pięści. Porzucona teczka leżała w przydrożnej zaspie. — Zdębieje, jak nas zobaczy na mostku w Ruciankach! — Zwariowałeś! — krzyknął zniecierpliwiony Szymek. — On zjedzie z góry na nartach. A my musielibyśmy chyba na teczkach! — Wcale nie. Widziałeś, jaki śnieg jest zbity? Można przebiec jak w lecie. Nie bój się. nie zapadniesz się! Podobno jelenie tamtędy chodzą do siana. Tato mówił. Jelenie! Szymek aż westchnął z zazdrości. Zobaczyć stado jeleni! Raz widział starego kozła, jak wyciągnąwszy szyję węszył w stronę, skąd południowy wiatr nawiewał dymy z góralskich chat. Raz. Potem już nigdy mu się to nie udało. To był piękny kozioł. Zwierzę stało daleko, ale to był na pewno on — król sosnowej gęstwiny i słonecznych polanek. ,,A może go zobaczę?" — pomyślał i spojrzał w górę. Czerwona czapeczka zniknęła bez śladu. Wojtek widać wyczuł to chwilowe wahanie, bo chwycił teczkę i pędem przebiegł szosę. Lekko wspiął się na stromy stok i stamtąd niecierpliwie pomachał do Szymka. — No, chodź! W buczynie na pewno są rogacze! To zadecydowało. Było zupełnie cicho. Drzewa wchłaniały lekki, prawie niewidzialny opar. Zamglone słońce nie kładło cieni na nieskalanie białej płaszczy- 20 źnie. Śnieg chrzęścił i chrupał, ale nie było to groźne trzeszczenie cienkiej pokrywy. Pod świeżym puchem zalegała twarda, zlodowaciała skorupa. Żaden powiew wiatru nie mącił ciszy. Mroźne, ostre powietrze, tu w lesie wydawało się łagodniejsze. Od szybkiej wspinaczki poci się czoło. Z ust buchają kłęby pary. Szymek odwraca się, spogląda w dół. Między drzewami miga krótki odcinek szosy. Na niej jakziarnko maku czernieje nieruchoma sylwetka dziewczynki w kraciastej chuście. Rozdział II Las stał cichy i majestatyczny. Na północnym stoku ™*?™^™ każdym stąpnięciu dźwięczał jak kryształ. Drobne lodowe r. '"'' się w miliard tów zagłębia ne stopnie. wiecznie zieiw.,4. --------- , cze wspomnienia jesieni. Gdzieniegdzie wysta - ■ ■ ^ К a h a rh/1 bne lodowe płatki pryskały i chrupiąc rozpadały się w miliar -~-..uu; к,,. tów zagłębi ne stopnie, i w^ _____ jlone świerki przechowywały jesz- t2 |лаім pi у się w miliardy szklanych koralików. Czubki butów zagłębiały się na centymetr, żłobiąc wygod-Pod nisko zwieszonymi gałęziami wa : WSpuin і псі nu j^ /ały spod iglastych namiotów suche badyle i brunatne, poskręcane dotknięciem zimy bukowe liście. Trzasnęła gałąź. Szymek wstrzymał oddech. Nic. Cisza. Wojtek też przystanął. — Myślałeś, że rogacz? — Nie. Tu chyba nie schodzą. Za blisko szosy. I nie ma karmników z sianem. Trzeba wejść wyżej. Duszno jakoś, nie czujesz? Wojtek ruszył naprzód. Teraz już za późno 22 Za żadne skarby świata nie przyznałby się nikomu, że ogarnia go dziwny, bliżej nieokreślony lęk. Rozpiął guziki i rozluźnił szalik. Ufff. Gorąco. — Spociłem się, wiesz? — Ja też — odpowiedział zasapany Szymek. — Nie wiem, czy ten skrót wyjdzie nam na dobre. Do szczytu jeszcze daleko. W lesie nie widać słońca. Między niebotycznymi jodłami z rzadka ukazywał się rąbek nieba. Tam, gdzie kończy się las, dolinę przecina wartki potok. Ale to jeszcze daleko, bardzo daleko. Tam może są rogacze... Spod drzewa wybiega drobny zajęczy trop. Szymek pochyla się i zagłębia palce w śniegu. Chętnie poszedłby tym świeżym śladem przyjrzeć się, jak przestraszony kłapouch staje słupka. Tak niewiele trzeba, by zima przestała srożyć mrozem i ukazała nagle całe swoje piękno. Ten zając kica gdzieś zapewne jak szara puchata kulka z białą kropką ogonka. Szkoda... Wojtek przystaje i zdecydowanym ruchem zdziera z głowy wełnianą czapkę. Szymek też ciężko dyszy, ale żaden z chłopców nie przyzna się, że wolałby być znów na szosie. — Odpoczniemy? — pyta Wojtek. — Można. Tylko nie siadaj na śniegu. — Co ty? Masz mnie za głupiego? Zmęczyłem się, bo teczka taka ciężka. Kamienie w niej są, czy co? Szymek milczał. Chłonął las. Nie siedzieli 23 dług0- Wojtek ze złością chwycił teczkę za rozlatujące się ucho. — No, jazda naprzód ! Droga, którą zwożono drzewo i siano dla zwierzyny, biegła półkolem wzdłuż stoku. Chłopcy wyszli z lasu prosto na szałas, w którym latem nocowali górale, gdy kierdel owiec szedł paść się na Witowa Polanę. Ostatnimi laty owiec było coraz mniej. Wielkie redyki jechały pociągami w Bieszczady, tu zaś wolno było wypasać jedynie kilkanaście sztuk. Teraz szałas zmalał, skurczył się, wtopił w zaspę. Tylko spadzisty dach szczerzył zęby wyszczerbionych desek. Tuż obok drogi stał karmnik, byle jak ZDjty z desek i nakryty sosnowym daszkiem. Z gładkiej żerdzi zwisało smętnie parę nitek siana. Zwierzyny ani śladu. — Gdzie te rogacze? — westchnął z żalem Szymek. — Zjadły, to i poszły — odparł Wojtek niecierpliwie. — No. co stoisz? Masz tu zamiar czekać do wieczora, czy jak? „A poczekałbym" — pomyślał Szymek i niechętnie ruszył dalej. Przechodząc pieszczotliwie pogładził gładkie drewno. Może to złudzenie wywołane jedynie chęcią napotkania jeleni, a może istotnie doleciał do niego nikły, delikatny zapach wilgotnej sierści? Dalej stok wznosił się ostrą stromizną. Letnia ścieżka znikła pod śniegiem, las zmienił się nie do poznania. 24 Tędy, co? - - zapytał Wojtek-przystając. — Zaczekaj. Chyba tak. Może... a zresztą nic! — Strach cię obleciał? — roześmiał się hałaśliwie Wojtek i silnie kuksnął Szymka w plecy. — Co robisz? Czekaj, tu sąjakieś ślady! — No jasne! Przecież Józek podchodził tędy przed nami! — Prawda, Józek — mruknął Szymek, który wypatrując zwierzyny zapominał chwilami o celu wędrówki. Liczyły się tylko tropy, ślady... Nie było najmniejszego powiewu. Powietrze straciło zupełnie poranną ostrą świeżość i wypełniało zmęczone płuca parnym, gęstym obłokiem. Nogi grzęzły i bolały kolana. Znów szmat lasu. Coraz trudniej przeciskać się między gałęziami, które objuczone ciężarem zlodowaciałej skorupy zwisają nad ziemią. Ogromny szarawy lis przemknął między krzakami. Szymek stanął jak wryty. Lis machnął jeszcze raz ogonem i skrył się w gąszczu. — Ależ był wielki! — szepnął chłopiec z podziwem. — Nic nie widziałem — wzruszył ramionami Wojtek i rzucił teczkę w śnieg, aż się zagłębiła w zaspie. — Dalej nie idę! — Co ty? — przeraził się Szymek. Serce podskoczyło mu do gardła. — Nie ma czym oddychać — mamrotał Wojtek rozpinając kurtkę. — Nogi grzęzną. Śnieg chyba tu miększy... 25 Istotnie. Szymek robi krok i zapada się do pół łydki. Ostrożnie wyciąga nogę. Czuje, że coś się zmieniło, ale co? W powietrzu wisi nieuchwytne i nieznane, a zatem groźne. Szymek spogląda w niebo. Białe. Takie samo jak otulający ich. nieobjęty wzrokiem, zimny i nieprzyjazny teraz śnieg. — Idziemy! Wojtek z westchnieniem sięgnął po teczkę. Byle do szczytu. Tylko że szczyt nie chciał się pojawić. Gdzie podział się szczyt? Chłopcy szli krok za krokiem. Śnieg miękł z każdą chwilą. Czasem któryś zapadał się aż po uda. Szymek rozglądał się z niepokojem. Czuł, że dzieje się coś niedobrego. Jeszcze tylko nie wiedział co. Cios był niespodziewany i padł z zupełnie nieoczekiwanej strony, bo las nagle się skończył, a szczytu ciągle nie było! — Czary czy co? — mruknął Wojtek i rozejrzał się dokoła. Szymek nie potrzebował się rozglądać, on już wiedział. Schodziła mgła. Dlatego las milczał, cichł i znikał jak w baśni. Dlatego twarda skorupa rozmiękła i zapadała się szarzejąc ostrymi kantami rozpadlin. Dlatego umilkło przestraszone ptactwo. Mgła urodziła się na szczycie. Gęstniała kłę- 26 bami białej waty i spływała w dół złowrogo, nierealnie. Teraz las znikał. Po kolei ginęły świerki od najdalszych aż po najbliższe, wreszcie nie było nic widać na odległość dwudziestu kroków. — I co teraz? — przestraszył się Wojtek. — Nie wiem. — Szymek bezradnie rozejrzał się wokoło. Świat zginął, została tylko szarobura wata, która wilgotnymi kłębkami wdzierała się pod rozpięte kurtki.. Chłód przenikał chłopców do szpiku kości. Krople potu zmieszały się z mokrymi strzępami oparów. U stropu mgły zawisła cisza. — Szymek, jesteś tu? —.rozlega się przerażony szept. — Jestem. — Trzeba odszukać ślady Józkowych nart! Szymek wzrusza ramionami. Jak to łatwo powiedzieć ,,odszukać" ! Po to, żeby cokolwiek odnaleźć, trzeba w i d z i e ć. A oni nie widzą nic. Chłopiec wyciąga przed siebie rękę. Rozcapierzone palce przenikają gęstą watę, rozpływają się w pustce. — Słyszysz, Szymek ! — denerwuje się Wojtek. Głos mu się załamuje w piskliwe tony. — Słyszę. — To co robimy? Mów coś! — Tam, nad mgłą, świeci słońce. — Szymek nawet się nie zastanowił, po co to powiedział. Tak sobie. Żeby uspokoić Wojtka? Może. Prze- 27 cięż w tej chwili jest rzeczą najzupełniej obojętną, że tam gdzieś wysoko jednak świeci słońce. — Szymek, co ci? — głos Wojtka załamał się na granicy płaczu. — Nic. Tak sobie powiedziałem. Boisz się? Nie było odpowiedzi. Szymek zrobił krok w kierunku ciemnej plamy majaczącej w oddali, plamy, która według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być Wojtkiem. — Czekaj tu, Wojtek — mówi miękko i sam nawet nie zdaje sobie sprawy, jak jego spokojny głos działa kojąco na przerażonego przyjaciela. — Czekaj tu pod tym świerkiem. Ja pójdę poszukać śladów nart. — Nie zostanę tu sam ! — woła histerycznie Wojtek i chce chwycić Szymka za rękaw, ale trafia w pustkę. — Szymek? — Cicho. Nie wrzeszcz. Ja też potrafię odróżniać ślady. To nie potrwa długo. W Dolinie Wiatrów mgły nie siedzą dniami i nocami. Zaraz dmuchnie północny i wszystko wywieje! — Tak mówisz, żeby mnie pocieszyć, co? Szymek nie mógł powiedzieć prawdy. Sam nie wierzył we własne słowa. Mgła to mgła. Ma swoje prawa i rządzi się nimi jak chce. Może postać i trzy dni. Wzdrygnął się na samą myśl o takiej ewentualności. Kto wytrzyma taką trzy-dniówkę wśród drzew, nie wiedząc gdzie wieś, a gdzie dolina! Każdy krok może być fałszywy, każde stąpnięcie tu, w górach, grozi upadkiem! 28 Szymek znów wlepia wzrok w mgłę. Wydaje mu się, że należy przeciąć stok ukosem, aby wyjść na szczyt tuż nad wąską przecinką. Tam niżej już łatwo. Drogę wyznaczają okrągłe pnie ściętych latem drzew. Tylko jak przejść ten ukos i nie zaplątać się pośród świerkowej gęstwiny? — Szymek, co z tobą? — Wojtek chlipie nie czując nawet, że wielkie łzy ściekają mu po policzkach. — Co teraz będzie? — Nie maż się, stary! — Szymek nie rozumie, co stało się z Wojtkiem. Czyżby ten twardy i czasem bezwzględny chłopiec tak nagle zamienił się w galaretę? I to tylko z powodu mgły? — Zostań tu — mówi stanowczo Szymek. — Gdzie twój szalik? — Co chcesz zrobić? Po co ci szalik? — Jednak zgrabiałe palce posłusznie wyciągają z kieszeni szorstki szal z owczej wełny. — Zaraz zobaczysz. — Kiedy nic nie widzę. Mgła. — Tyle i sam wiem. Zawieszam go tu na gałęzi. Jest czerwony, więc łatwiej go odnajdę. — Przecież dziesięć kroków dalej już go nie widać. Zgubimy się. — Nie. Przez cały czas będziemy do siebie głośno pohukiwać. O tak: uhuu! Uhu! — Uhu, uhuuu — zawtórował Wojtek tłumiąc łzy. — Nie oddalaj się ani na krok — przestrzega 30 Szymek. — Zobaczę tylko, czy ślady nie biegną tamtędy... — O rety! Ratunku! — Co? Co ci się stało?—-wykrzyknął Szymek i rzucił się w kierunku wrzeszczącego Wojtka. — Nnnic. Myślałem, że to... jakieś zwierze — Chyba nie boisz się rogacza? Wilków tu nie ma. Zresztą to tylko krzak wyłonił się z mały A może wolisz pójść ze mną? — Nigdzie się nie ruszę! — Wojtek uchwycił się świerkowej gałęzi. — Tam, tam znów coś... wyłazi... — Pleciesz! —,rozgniewał się nie na żarty Szymek. — Pamiętaj, nigdzie się nie oddalaj! Uhuuu! — Uhu, uhu. Szymek wsiąkł w mgłę. Białe opary zamknęły się za nim bezszelestnie. Wojtek został sam. * Terka długo jeszcze stała na szosie patrząc w górę, gdzie między drzewami dawno juz si n • . . . : *- - niepo kojem o głupiej wyprawie chłopców pr2ez , ----------- uawno zniknął czerwony szalik Wojtka. Otuliła szczelniej chustą, cały czas myśląc się i--»wł nasypaną śniegiem przecinkę. Terka wie, że grozi im niebezpieczeństwo, że mogą zabłądzić lub ugrzęznąć w jakiej zaspie. Śnieg w górach jest zwodniczy. Z wierzchu niby twardy, a pod spodem kryje czasem kilkumetrowe pułapki 31 Ale tego wszystkiego nie mogła przecież powiedzieć dwóm zapaleńcom! Który z nich wziąłby sobie poważnie do serca ostrzeżenie dziewczynki? „Wiadomo, dziewucha boi się! I tyle. Jeszcze raz ogarnęła niespokojnym wzrokiem pobielone świerkowe czuby i z westchnieniem ruszyła szosą przed siebie. Była już bardzo spóźniona! Ledwie zdążyła przed wyjściem z domu wszystko zrobić. „To orzez to codzienne obrządzanie bydła - my Siała ponuro. - Wydoić krowę, ugotować mle k0 " Matka miała na głowie trójkę młodszego rodzeństwa i wiele innych równie ważnych w małym gospodarstwie spraw. Terka lubiła drogę do szkoły, choć jak przyszła listopadowa szaruga lub szalały styczniowe zamiecie, nie była ona łatwa. Lubiła tak , iść najlepiej o trzy kroki za chłopcami, . myslec. O czym? O wszystkim. Poza górami był przecież inny, daleki, ciekawy świat. Terka postanowiła że jak skończy szkołę w Ruc.ankach. to pójdzie do miasta uczyć się dalej. Mozę zostanie „panią od geografii"? A może całkiem kim innym? . Przyspieszyła kroku. W szkole me lubiano, jak ci z gór" się spóźniali. Śmieszne, chociaż Dolina Wiatrów leżała o wiele niżej od wsi Rucianki, o dzieciach z doliny mawiano zawsze: „te z gór". Zza zakrętu dobiegł narastający warkot. Lb 32 chwilę wyłoniła się ciężarówka. Podskakując na wybojach i kołysząc się na boki, wóz parł do przodu, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach. Terka nawet nie obejrzała się. I tak się przecież nie zatrzyma! Zeszła tylko na lewą stronę, by przepuścić ciężko sapiącą maszynę. Samochód zgrzytnął, zapiszczał i stanął. Szczęknęły otwierane drzwiczki. Z szoferki wyjrzała głowa kierowcy w śmiesznej czapce--uszatce. — Hej, mała, wsiadaj! Terka nie dowierzała własnym uszom. — Na co czekasz? Właź, tu ciepło ! Dziewczynka z trudem wgramoliła się na wysoki stopień. Kierowca, młody chłopiec o jasnych, wesołych oczach, cierpliwie pomagał jej wyplątać się z otulającej chusty. — Do szkoły? — spojrzał z ukosa na teczkę. — Tak. Do Rucianek. — Fiuu! — gwizdnął i włączył bieg. — Masz nielichy szmat drogi! I tak codziennie? Terka kiwnęła głową. Z wysokości szoferki szosa wydawała się węższa. — Dużo was tak chodzi? Terka odwróciła głowę. — Jedenaścioro. Ale podczas dużych mrozów mniejsi zostają w domu. — No, nie wszyscy — mruknął kierowca hamując, aż zabuksowały koła. — Jeden się wlecze. 33 Ale tego wszystkiego nie mogła przecież powiedzieć dwóm zapaleńcom! Który z nich wziąłby sobie poważnie do serca ostrzeżenie dziewczynki? „Wiadomo, dziewucha boi się!" I tyle. Jeszcze raz ogarnęła niespokojnym wzrokiem pobielone świerkowe czuby i z westchnieniem ruszyła szosą przed siebie. Była już bardzo spóźniona! Ledwie zdążyła przed wyjściem z domu wszystko zrobić. ,,To przez to codzienne obrządzanie bydła — myślała ponuro. — Wydoić krowę, ugotować mleko..." Matka miała na głowie trójkę młodszego rodzeństwa i wiele innych równie ważnych w małym gospodarstwie spraw. Terka lubiła drogę do szkoły, choć jak przyszła listopadowa szaruga lub szalały styczniowe zamiecie, nie była ona łatwa. Lubiła tak iść, najlepiej o trzy kroki za chłopcami, i myśleć. O czym? O wszystkim. Poza górami był przecież inny, daleki, ciekawy świat. Terka postanowiła, że jak skończy szkołę w Ruciankach, to pójdzie do miasta uczyć się dalej. Może zostanie „panią od geografii"? A może całkiem kim innym? Przyspieszyła kroku. W szkole nie lubiano, jak ,,ci z gór" się spóźniali. Śmieszne, chociaż Dolina Wiatrów leżała o wiele niżej od wsi Rucianki, o dzieciach z doliny mawiano zawsze: ,,te z gór". Zza zakrętu dobiegł narastający warkot. Za 32 chwilę wyłoniła się ciężarówka. Podskakując na wybojach i kołysząc się na boki, wóz parł do przodu, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach. Terka nawet nie obejrzała się. I tak się przecież nie zatrzyma! Zeszła tylko na lewą stronę, by przepuścić ciężko sapiącą maszynę. Samochód zgrzytnął, zapiszczał i stanął. Szczęknęły otwierane drzwiczki. Z szoferki wyjrzała głowa kierowcy w śmiesznej czapce--uszatce. — Hej, mała, wsiadaj! Terka nie dowierzała własnym uszom. — Na co czekasz? Właź, tu ciepło! Dziewczynka z t#udem wgramoliła się na wysoki stopień. Kierowca, młody chłopiec o jasnych, wesołych oczach, cierpliwie pomagał jej wyplątać się z otulającej chusty. — Do szkoły ? — spojrzał z ukosa na teczkę. — Tak. Do Rucianek. — Fiuu! — gwizdnął i włączył bieg. — Masz nielichy szmat drogi! I tak codziennie? Terka kiwnęła głową. Z wysokości szoferki szosa wydawała się węższa. — Dużo was tak chodzi? Terka odwróciła głowę. — Jedenaścioro. Ale podczas dużych mrozów mniejsi zostają w domu. — No, nie wszyscy — mruknął kierowca hamując, aż zabuksowały koła. — Jeden się wlecze. 33 Terka spojrzała przez szybę. Przez moment myślała, że to może Szymek lub Wojtek. Przecież mogli się rozmyślić i zejść z powrotem na szosę. Ale to nie był żaden z nich. Drogą wlókł się zapóźniony dziś Maluch. — Hej, mały, wsiadaj! Maluch spojrzał groźnie spod naciśniętej głęboko na uszy baranicy. Był tak opatulony grubym i szerokim szalem, że aby odwrócić głowę, musiał wykonać półobrót całym tułowiem. Widząc siedzącą w szoferce Terkę podbiegł do samochodu. O wejściu na wysoki stopień w ogóle nie mogło być mowy. Maluch stał podnosząc to jedną, to drugą nogę, przymierzał się, ale nic z tego nie wychodziło. Kierowca z westchnieniem wyskoczył z wozu. Silne ramiona podniosły ze śniegu wierzgającą baranią kulkę i posadziły obok Terki. — Siedzę — sapnął Maluch z ulgą i zaczął pracowicie odwijać szalik. Kierowca włączył motor i ciężarówka z trudem ruszyła naprzód. — Dużo jeszcze tego drobiazgu będzie na szosie ? — spytał wesoło i włączył drugi bieg. — Niebezpiecznie tak ciągle hamować na tej ślizgawicy ! — Chyba nie — odparła Terka pomagając Maluchowi odwinąć się z kilometrowego szala. — Czemuś tak późno dziś wylazł? — Tato gadali,ze mnie nie puszczą na mróz. 34 — Dobrze tato mówił — wtrącił się kierowca zapalając papierosa. — Do której klasy chodzisz? — Do drugiej. — No to jeszcze się zdążysz nalatać do szkoły! — Co pan wie! — Maluch odwrócił się gwałtownie zsuwając opadającą wciąż na oczy baranicę. — Nasz pan powiedział, że dzisiaj będzie czytał bajki! Z taaaakiej grubej książki! — ręce Malucha rozciągnęły się szeroko, jakby grał na harmonii. Kierowca roześmiał się głośno. — No i co? Tata pozwolił? — Ni. Ale jak poszedł do obory, tom wyskoczył. Tyle że mnie babka tym szalem okręciła ! — Zuch — powiedział kierowca i zręcznie wyminął pas czystego lodu, który wyłonił się nagle spod nawianego śniegu. Niebo dziwnie zbielało. Drzewa migały jak w przesuwającej się taśmie filmowej, szosa ukazywała tu i ówdzie szerokie golizny. Samochód zwolnił. Kierowca uważnie wpatrywał się w szybę. Terka zdjęła Maluchowi czapkę. W szoferce było bardzo ciepło. ,,Oj, żeby tak można codziennie jeździć do szkoły" — pomyślała i przymknęła oczy. Posuwali się bardzo wolno. Dłuższy odcinek szosy zlodowaciały był na całej szerokości. Groził ześliznięciem się w zaspę. 35 Terka spojrzała przez szybę. Przez moment myślała, że to może Szymek lub Wojtek. Przecież mogli się rozmyślić i zejść z powrotem na szosę. Ale to nie był żaden z nich. Drogą wlókł się zapóźniony dziś Maluch. — Hej, mały, wsiadaj! Maluch spojrzał groźnie spod naciśniętej głęboko na uszy baranicy. Był tak opatulony grubym i szerokim szalem, że aby odwrócić głowę, musiał wykonać półobrót całym tułowiem. Widząc siedzącą w szoferce Terkę podbiegł do samochodu. O wejściu na wysoki stopień w ogóle nie mogło być mowy. Maluch stał podnosząc to jedną, to drugą nogę, przymierzał się, ale nic z tego nie wychodziło. Kierowca z westchnieniem wyskoczył z wozu. Silne ramiona podniosły ze śniegu wierzgającą baranią kulkę i posadziły obok Terki. — Siedzę — sapnął Maluch z ulgą i zaczął pracowicie odwijać szalik. Kierowca włączył motor i ciężarówka z trudem ruszyła naprzód. — Dużo jeszcze tego drobiazgu będzie na szosie ? — spytał wesoło i włączył drugi bieg. — Niebezpiecznie tak ciągle hamować na tej ślizgawicy ! — Chyba nie — odparła Terka pomagając Maluchowi odwinąć się z kilometrowego szala. — Czemuś tak późno dziś wylazł? — Tato gadali,że mnie nie puszczą na mróz. 34 — Dobrze tato mówił — wtrącił się kierowca zapalając papierosa. — Do której klasy chodzisz? — Do drugiej. — No to jeszcze się zdążysz nalatać do szkoły! — Co pan wie! — Maluch odwrócił się gwałtownie zsuwając opadającą wciąż na oczy baranicę. — Nasz pan powiedział, że dzisiaj będzie czytał bajki! Z taaaakiej grubej książki! — ręce Malucha rozciągnęły się szeroko, jakby grał na harmonii. Kierowca roześmiał się głośno. — No i co? Tata pozwolił? — Ni. Ale jak poszedł do obory, tom wyskoczył. Tyle że mnie babka tym szalem okręciła ! — Zuch — powiedział kierowca i zręcznie wyminął pas czystego lodu, który wyłonił się nagle spod nawianego śniegu. Niebo dziwnie zbielało. Drzewa migały jak w przesuwającej się taśmie filmowej, szosa ukazywała tu i ówdzie szerokie golizny. Samochód zwolnił. Kierowca uważnie wpatrywał się w szybę. Terka zdjęła Maluchowi czapkę. W szoferce było bardzo ciepło. ,,Oj, żeby tak można codziennie jeździć do szkoły" — pomyślała i przymknęła oczy. Posuwali się bardzo wolno. Dłuższy odcinek szosy zlodowaciały był na całej szerokości. Groził ześliznięciem się w zaspę. 35 — Która godzina? — spytał Maluch. — Dziewiąta trzydzieści — odparł kierowca zerknąwszy na zegar. — Późno. — Ni. Za pół godziny pan zacznie te bajki. — Zdążymy! — roześmiał się chłopak i nacisnął gaz. Droga wyraźnie się polepszyła. — Zaraz będzie zakręt — powiedział Maluch. — Ale ten las znika ! — zawołał nagle. Szczytami szła mgła. — Ojeju! — westchnęła z przerażeniem Terka. — Co się stało? — zdziwił się kierowca. — Zapomniałaś czego w domu? — Nie. Tylko oni poszli górą. A teraz tam jest mgła. — Jacy: oni? — Koledzy. Wojtek i Szymek. Poszli górami, na skróty. Maluch otworzył szeroko oczy. — Mają narty, co? — Nie. Maluch o mało nie spadł z siedzenia. Jego okrągłe oczy rozszerzyły się z przerażenia. — I nie bali się? — wysapał. — Józek poszedł z nartami, oni za nim... — Nie znam dobrze tych stron — powiedział poważnie kierowca —jadę tą trasą po raz pierwszy, ale chyba chłopcy dobrze znają drogę? — Znają. Latem wszyscy chodzimy tamtędy. Jest o wiele bliżej. 36 — Aha. — Teraz tam śnieg po uszy! — zawołał Maluch. — Tato mówili, że i na nartach ciężko. Tato wozi karmę dla zwierząt, to wie. — Co mówił? — zapytała gorączkowo Terka. — Że saniami dojechać trudno, bo nie przetarta droga. — A stary Józwa jeździ — pocieszała się dziewczynka. — Józwa jeździ inną drogą. Po drzewo. Tam łatwiej. Kierowca uważnie przysłuchiwał się rozmowie. — Z tego co mówicie wnioskuję, że chłopcy mogli utknąć w lesie. Jak tam się idzie? — Prosto pod górę do szałasu, potem stokiem na skos do szczytu. Z góry zejść łatwiej, bo na całej szerokości przecinki leżą bale ściętych drzew. Okrąglaki... Ale pod szczytem jest gęsty las i wszystko zasypane śniegiem. Kierowca znów zwolnił. Po obu stronach drogi drzewa wyłaniały się z mgły jak widma. Włączył długie światła. Maluch przycichł i tylko rozszerzonymi ślepkami wpatrywał się w gęstą watę. Kierowca uchylił szyby. Do wnętrza wozu wdarł się przeraźliwie wilgotny podmuch. Terka zadrżała. Mocniej otuliła się chustą. Jechali wolno w zupełnym milczeniu. Ciszę przerwał Maluch. 37 — Która godzina? Kierowca tym razem nie uśmiechnął się. Spojrzał na Malca z ukosa. ,,Boi się spóźnić na czytanie bajek! Taki szmat drogi w mrozy, pluchy i słoty po to, żeby z grubej książki słuchać o zaklętych rycerzach i zamkach na szklanej górze!" — pomyślał i głośno powiedział: — Spóźnimy się najwyżej parę minut. Nie mogę jechać szybciej. Mgła. Mgła ogarnęła cały świat. Kłębiła się i rozłaziła na przemian w mętnym, żółtym świetle reflektorów. Zagarnęła las, połknęła ziemię i niebo. Terka myślała gorączkowo, jak też czują się w tej chwili Wojtek i Szymek. Dokąd doszli? Może zatrzymali się w szałasie i tam przeczekają, aż mgła opadnie? Co robić? Trzeba powiedzieć o tym nauczycielowi. A może jakimś cudem chłopcy dotarli już do Rucianek? Snop światła wyłonił z oparów jakiś ciemny, nieokreślony kształt. — Ki diabeł? Na poboczu szosy? Zapiszczały hamulce. Szczęknęły otwierane drzwi. Kierowca wyskoczył z szoferki. Maluch przywiera nosem do szyby. Terka nie może opanować drżenia kolan. — Jakieś auto osobowe. Wpadło widać podczas tej mgły w zaspę. W środku nie widać nikogo — mruczy kierowca gramoląc się na swoje miejsce. — Pewnie właściciel poszedł piechotą po pomoc. 38 Maluch kręci się niespokojnie. Kierowca odwraca ku niemu głowę. W jego jasnych oczach palą się iskierki śmiechu. — Znasz bajkę o plackach? — O jakich plackach? — pyta zdziwiony Maluch. — Ziemniaczanych. Maluch wydyma usta. — Pan tak żartuje? — Wcale nie. Posłuchaj. Była sobie stara babuleńka. Mieszkała w małym domku pod lasem i codziennie na kolację smażyła ziemniaczane placki. Pewnego dnia... Terka przymyka oczy. Nie chce już myśleć o dwóch chłopcach samotnych w lesie. Tak bardzo się o nich boi. Wycieraczki z cichym szmerem przesuwają się po szybie. Motor szumi. Ciepło. Tylko ta mgła, ta mgła... Rozdział III Wojtek skulił się pod drzewem. Przed oczyma kłębiły się bezustannie pasma białych oparów. Aż do bólu wytężył wzrok, ale wszystko dokoła otuliła gęsta mgła. Drzewa zbliżały się, to znów oddalały w upiornym tańcu i tylko czas uchodził, miarowo odmierzany szybkimi uderzeniami serca. Bał się i nawet nie usiłował zapanować nad ogarniającym go przemożnym strachem. A przecież już nieraz zdarzyło mu się obserwować mgłę połykającą góry. Tylko że tam na dole nie była tak groźna. Szosą trafiało się zawsze, gdzie trzeba. Ale tu, w lesie tak odmienionym, prawie nieznanym? Strasznie! Spojrzał na swoje buty, które przebiwszy cienką skorupę zlodowaciałej szreni utknęły gdzieś głęboko w białym puchu. W tym nierealnym świecie, który go osaczał ze wszystkich stron, jego własne buty były czymś serdecznie bliskim. 40 Stopy już zaczynały marznąć. Przytupnął i potarł ręką uszy. „Czapka! Przecież czapka jest w kieszeni — pomyślał i szybko wyciągnął kłębek ciepłej wełny. — Gdzie może być Szymek?" — Uhuu! — zawołał głośno. — Hu, hu — odparło echo. Za chwilę serce w piersiach znów zaczęło kołatać. „Czy to był odzew Szymka?" — Uhuuuu! — zawył z całych sił. Cisza. — Szymeeeek! Odezwij się! Głos tłumi mgła. Wsiąka w,nią i roztapia się jak w ciepłej masie. Jakiś podejrzany szelest zwrócił jego uwagę. Sprężył się cały, gotów do natychmiastowego skoku. Znów coś zaszeleściło, potem nastała długa, bardzo długa chwila ciszy wypełnionej jedynie łomotem serca i pulsowaniem krwi. Coś wyraźnie skradało się ku krzakom. ,,Tu nic nie ma" — usiłował o-depchnąć, zniweczyć drążący go strach. Znów panowała niczym nie zmącona cisza. Nagle coś szurnęło pod same Wojtkowe nogi. Chłopiec wrzasnął i rzucił się w bok. Zaspa. Wygramolił się z trudem, zerwał na równe nogi i pognał w las nie zważając wcale na to, że zapada się po pas w kopnym śniegu. Przerażony szarak jak długoucha kula śmignął w drugą stronę. I gnali tak bez pamięci chłopiec i zając, każdy w swoją stronę, bez celu, z dygocącym sercem podchodzącym pod 41 gardło. I jeden, i drugi ucieka w mgłę zupełnie bez sensu. I obu wydaje się, że właśnie ratują swoje życie. W dali za nimi został czas i droga, którą przemierzyli. Zając przycupnął pod namiotem z zielonych gałęzi. Nastawił uszu. Przez puchate futro przebiega drżenie. Wojtek pośliznął się na zamarzniętej szreni i w następnej chwili leży już wyciągnięty jak długi. Pomału uspokaja się. Wsłuchuje w ciszę odmierzaną teraz cichutkim pluskiem spadających kropel. „Woda? — myśli gorączkowo. — Skąd tu woda ?" Uparcie wpatruje się w krzaki, ale widzi tylko szarą plamę. Tuż za nią ten odgłos. Chłopiec podnosi się i dokładnie otrzepuje śnieg. Za kołnierzem kurtki nagromadziło się sporo białego puchu, który teraz zimną strużką spływa po karku. ,,Gdzie mój szalik? —zastanawia się przez chwilę, a potem wspomnienie czerwonego znaku na gałęzi przywołuje ponure myśli. — No tak, teraz już się zgubiliśmy na pewno! Szymek może odnajdzie szalik, ale nie znajdzie mnie!" I znów ogarnia go strach. Ostrożnie stawiając stopy posuwa się przed siebie. Czuje, że gdzieś tutaj czai się nowe niebezpieczeństwo. — Uhuuu!—pohukuje z nadzieją. Odpowiada głucha cisza. Jeszcze jeden krok i lód ostro zatrzeszczał. Urwisko ! Wojtek nie widzi nic, ale czuje pustkę ziejącą tuż przed nim. Próbuje stopą. 42 Teraz już głośniej dobiega szmer wody. „Strumień!" — myśli i włosy jeżą mu się na głowie. A więc jest teraz w zupełnie innej stronie lasu! Daleko od leśnej ścieżki i przecinki. „To jest Rusinowy Jar! W jaki sposób znalazłem się właśnie tutaj?" Wojtek wie, że jar nie jest zbyt głęboki, ale ma bardzo strome brzegi. Trzeba uważać, żeby się noga nie obsunęła. Krok za krokiem wycofuje się do tyłu. „I co teraz?" Wysoko, gdzieś u stropu mgły, kłócą się ptaki. Jakiś cień leci górą, niemal ocierając się o gałęzie. Wojtek ma ochotę płakać. Oczy same wypełniają się łzami. Słone strużki ściekają po zaczerwienionych policzkach. Pod powiekami coś szczypie, chłód wdziera się do serca. „Czy będę umiał stąd wyjść? Czy kiedykolwiek dotrę do Doliny Wiatrów?" Te i inne myśli tępym bólem zapadają na samo dno duszy. Wojtek w jednej, przerażającej chwili zdaje sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Wyjść stąd! Za wszelką cenę wyjść z tej piekielnej wilgotnej pułapki! Rozpacz wywołała nowy potok łez. Chłopiec nie zastanawiając się co robi, rzucił się w śnieg. Kopał nogami, tłukł pięściami przeraźliwie zimne i obojętne grudy, aż zmęczony i opadły z sił przewrócił się na wznak. Mgła stała w miejscu jak biała nieruchoma ściana. W nagłym przebłysku rozsądku dźwignął się. 43 stanął chwiejnie na nogach i wciągnął w płuca głęboki oddech. Coś się w nim przełamało. Trzeźwość wzięła tym razem górę nad lękiem. „Zejdę stąd! Będę tak długo szedł, aż dojdę do drogi" — postanowił w myśli i zrobiło mu się raźniej. Teraz tylko należy się zastanowić, w którą stronę. Od dawna stracił poczucie kierunku. „Jar! Tylko strumień płynący dołem może mnie stąd wyprowadzić I" O Szymku nawet nie pomyślał. Ucieszony, że znalazł wyjście z trudnej sytuacji, Wojtek zaczął ostrożnie zsuwać się na dno jaru. Brzeg był stromy i najeżony przeszkodami w postaci ośnieżonych krzaków i zlodowaciałych głazów. Wojtek przysiadł i ostrożnie wysuwając nogi starał się znaleźć kolejne oparcia dla stóp. „Żebym choć wiedział, gdzie jest ten strumień" — szeptał sam do siebie, ostrożnie hamując przy pomocy wbijanego w śnieg kijka. Teczka zawadzała, ciągnęła w dół. Gdzieś w połowie stoku wydarzyło się nieszczęście. Wojtek stracił nagle równowagę i jak kamień poleciał prosto na śliskie i wyostrzone lodowe zwały. Krzyknął z przestrachu i poczuł, jak z głęboko rozciętej dłoni sączy się krew. Podniósł rękę do oczu. Na szczęście rana nie była groźna. Sycząc z bólu zanurzył broczącą dłoń w świeżym śniegu. Zapiekło żywym ogniem, ale po dłuższej chwili ból zelżał. Ostrożnie poruszył na- 44 przód jedną, potem drugą nogą. Wszystko w porządku. Dźwignął się z trudem. Miał pełno śniegu w nosie i uszach. Czapka zgubiła się gdzieś po drodze. Nie było żadnej nadziei na jej znalezienie. „Dobrze, że nie złamałem sobie nogi lub ręki" — pomyślał i znów zasyczał z bólu. — ,,Trzeba iść. Nie ma co tu stać. Czapki i teczki nie znajdę. Może spłyną one w dół wiosną, gdy przyjdą marcowe roztopy. Tylko że z zeszytów i książek zostaną najwyżej zbutwiałe strzępy". Ze zmęczenia i bólu znów powrócił strach. ,,Co będzie, jeżeli do wieczora nie znajdę wyjścia z lasu? Co pomyślą w domu, jak nie wrócę na noc?" Potykając się i podpierając zdrową ręką schodzi na sam brzeg strumienia. Przyklęka na śniegu i wpatruje się w wodę, która z sykiem wyskakuje z lodowej gardzieli i zostawia na lśniącej gładziźnie mokry ślad. Wojtek czuje pragnienie. Spocone włosy kleją mu się do czoła. Zaczerpnął dłonią wody. Chłód sparzył jak ogień. Teraz jest lepiej. Wojtek podniósł się z klęczek i stanął twarzą do stoku. „Trzeba znów wejść na górę. Tu, wzdłuż strumienia przeszkadzają zwały lodu" — pomyślał i wziąwszy w płuca głęboki oddech zaczął znów mozolnie piąć się pod górę. To była straszliwie ciężka droga. Co chwilę chłopiec oblewał się potem, syczał z bólu, ale 46 szedł dalej. Szedł krok za krokiem. Już znów jest las. Zielone świerki, widoczne dopiero na odległość wyciągniętej dłoni, kłują miotełkami gałęzi. Mgła nie ustępuje. Wojtek znów rozpoczyna żmudną wędrówkę. Nie myśli o nikim i o niczym. Instynkt życia pcha go krok po kroku, piędź po piędzi. Rozgarnia rękami ośnieżone gałęzie, kluczy, wraca na własny trop, lecz z uporem posuwa się w dół. Nie wie, jak długo już trwa ten marsz przez szarość i biel. Czasem tylko przystaje i jakby zdziwiony — nasłuchuje. A nuż z oddali usłyszy skrzypienie sań lub szum samocnodo-wego silnika oznaczającego bliskość upragnionej szosy? Po chwili znów rusza, aby parę kroków dalej upaść wreszcie z wyczerpania pod zielonym namiotem z gałęzi. A mgła wciąż gęstnieje. Zostawiwszy Wojtka pod drzewem oznaczonym czerwoną plamą szalika, Szymek ostrożnie zagłębił się między świerki. Prawie przypadł nosem do ziemi i wytrzeszczając oczy usiłował dostrzec zgubiony ślad Józkowych nart. ,,Jeśli tam je założył — mruczy usiłując przebić wzrokiem białe opary — tutaj już powinien był przejechać na skos, ale gdzie? Czyżbym minął ślady?" Żaden łowca tropów nie powinien przeoczyć dwu wąskich, ale prze- 47 cięż wyraźnych wgłębień, jakie pozostawiły po sobie Józkowe hikory. — Uhuuu ! — usłyszał pohukiwanie Wojtka. — Hu. hu! — odkrzyknął i ruszył przed siebie. Śnieg zmiękł i pod cienką, wierzchnią skorupką otwierały się rozpadliny. Szymek ostrożnie stawiał stopy, ale i tak co chwilę zapadał się aż po uda. Kilka pierwszych metrów zabrało mu sporo czasu. Bezustanna walka o utrzymanie się na powierzchni męczyła. Chłopiec spocił się i zziajał. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy wołanie. ,,Czyżby Wojtek naprawdę się bał?" Tego nie mógł przewidzieć w żaden sposób! Tam na dole zawsze był odważny i zuchwały. Pierwszy do bójki i pierwszy do najdzikszej zabawy. Jego donośny, nie znoszący sprzeciwu głos znali wszyscy chłopcy z Doliny Wiatrów. Wielu się go po prostu bało. I ten właśnie chłopak, którego pięść poznał niejeden, teraz tam we mgle trzęsie się ze strachu? Szymek aż pokręcił głową ze zdziwienia. W górze trwożnie zakrakała wrona. — A niech cię ! — mruknął Szymek i chwycił za smrekową gałąź. Wrona uciekła z cichym łopotem skrzydeł. Ale tego można się było jedynie domyślać. Mgła wisiała jak gęsta zasłona. Tłumiła głosy i męczyła wzrok. Rozrzedziła kolory, zatarła kształty i przesłoniła horyzont. — Szymek, weź się w garść! — powiedział głośno i wreszcie puścił zbawienną gałąź. Śnieg 48 osypał się z suchym szelestem. Szymek wykręcił szyję, bo przez tę obrzydliwą szarość nic nie słyszał. — Uhuuu! Nic. Cisza. ,,Co się z Wojtkiem mogło stać?" — pomyślał przerażony. Ale nie czekał długo. Przez zasłonę przebił się dźwięk cichy i daleki jak poszum wiatru. — Szymeeeek! — W porządku — mruknął i ruszył dalej. Nie wiadomo właściwie, dlaczego Szymek wybrał ten a nie inny kierunek. Przeczucie, że właśnie tu powinien znajdować się zgubiony ślad? Szedł z trudem i wciąż oglądając się za siebie. „Nie sposób nie trafić z powrotem! Dziury takie, jakby niedźwiedź tędy szedł!" Zrobiło się jakby ciemniej, a jednocześnie mróz wyraźnie zelżał. ,,Tak chyba musi być tam wysoko, w chmurach" — pomyślał chłopiec i podniósłszy twarz do góry, przymknął oczy. Otoczyły go cisza i ciemność. Szymek nie bał się. Ta przygoda we mgle byłaby nawet przyjemna, gdyby nie obawa o los pozostawionego pod drzewem przyjaciela. ,,Nie mogę tu zabłądzić" — przekonywał sam siebie, rozwartymi ramionami odpędzając mokre szczotki świerkowych gałęzi. Wyszedł z gęstwiny. Poczuł, że przed nim otwiera się wolna przestrzeń. Światło zmieniło się, było jaśniej, bielej. Zatrzymał się i wlepiwszy wzrok w śnieżną płaszczyznę wypatrywał 49 śladów nart. Gdzieś w górze znów odezwał się ptak. Zwarta zasłona mgły jakby rozsunęła się, poszczególne pasma skłębione i rozdarte przesuwały się przed oczyma jak filmowa taśma puszczona w zwolnionym tempie. „Szkoda czasu — pomyślał — nie ma szans! Nie znajdę Józkowego szlaku. Trudno. Trzeba sobie poradzić samemu." Coś trzasnęło w pobliżu. Gałąź? Szymek stanął bez ruchu. Czy mu się tylko tak zdaje, czy rzeczywiście z dala doleciał nikły, gorzkawy zapach mokrej sierści? Ten sam zapach, który tak niedawno wyczuł przechodząc koło karmnika. Stał nieporuszenie, wstrzymując oddech. Serce biło mu tak mocno, że wydawało się, iż słychać jego stuk na odległość kilku metrów. Coś się poruszyło. Jakby ciche parsknięcie, potem suchy trzask łamanej gałęzi. Szymek aż się spocił z wrażenia. Tam w przedzie, zaledwie o parę kroków, stoi jakieś zwierzę, a on go nie może zobaczyć! Wytężył wzrok tak, że wydało mu się, iż własne źrenice zamieniły się w dwie latarnie i zaraz snop jasnego światła przeszyje kotłującą się biel. Coś wynurza się z mgły o kilka metrów. Zdumiewająco cicho, jakby płynął w powietrzu, ukazuje się niewyraźny, szary kształt: wąski piękny łeb o śmiesznie oszronionych nozdrzach, a nad nim wieniec rogów. — Jeleń — szepnął Szymek i aż mu dech zaparło. 50 Zwierzę raczej wyczuło niż usłyszało Szym-kowe westchnienie. Stanęło w rozkroku nie dalej niż o pięć metrów. Teraz obaj przyglądali się sobie poprzez kłębiące się, łagodne światło. Trwało to krótko, sekundę, może dwie. Potem jeleń dał susa w las i znikł tak nagle, że zachwycony i ogłupiały ze szczęścia chłopiec nie wiedział właściwie, czy to była zjawa, czy rzeczywistość. — Ależ był piękny! — powiedział głośno i klepnął się po udach. — Ależ piękny! Serce tak mocno biło mu w piersi, jakby chciało wyskoczyć. Szymek długo jeszcze stał jak przymurowany. Nawet nie myślał, że umykają cenne minuty. Zapomniał o wszystkim: o szkole, Józkowych nartach i czekającym przyjacielu. Przed oczyma stały mu ciągle podłużne oczy i oszronione chrapy najpiękniejszego z jeleni. ,,Wojtek nie uwierzy, nie uwierzy! Prawda, Wojtek tam czeka!" Z trudem wyprostował ścierpnięte mięśnie nóg. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z upływu czasu. Twarz mu płonęła, zaczerwienione uszy piekły. Wsadził czapkę i wymachując rękami jak skrzydłami wiatraka, kilka razy podskoczył w miejscu. — Uhuuu! — zawołał przeciągle, nie bardzo wiedząc, do kogo kieruje ów okrzyk. Do czekającego Wojtka, czy też do tajemniczej zjawy o oszronionych chrapach. 51 — U h u u u u ! Nie ma odpowiedzi. ,,Widocznie zaszedłem za daleko" — pomyślał. Dźwignął teczkę i bacznie wpatrując się we własne ślady, wziął kurs na czerwony szalik, który zapewne mokry i sflaczały wisi nad głową zziębniętego Wojtka. Tym razem droga trwała o wiele krócej. Zapadając się i,znów, gramoląc, dotarł wreszcie pod drzewo, gdzie według wszelkich danych powinien znajdować się Wojtek. Z tej odległości i w gęstej mgłę szalik stracił swój jaskrawy kolor i zwisał z gałęzi jak ciemnobrunatna pozostałość jesieni. — Wojtek, gdzie jesteś? Cisza. — Nie wygłupiaj się! Wyłaź zaraz! Wiesz, nie znalazłem żadnych śladów. Ale spod drzewa nie dobiegała żadna odpowiedź. ,;• : Jest tak cicftó, że słychać szelest osypujących się, nagłe'rozmiękłych śnieżnych czap. Szur. Szur. Szur, Szymek przestraszył się. Tego lasu, mgły, ciszy i chyba najbardziej — nieoczekiwanej samotności. ,,Gdzie on'może być? Pewnie się schował i zaraz wyskoczy zza krzaka, wrzaśnie mi coś nad uchem, kuksnie w plecy i będzie dobrze... zaraz będzie dobrze.:." Ale nikt nie^ wyskoczył zza drzewa. Stało 52 milczące kołysząc przy najmniejszym potrąceniu zieloną łapą gałęzi. Wyglądało tak, jakby świerk wyciągał do niego rękę. Na przywitanie czy na pożegnanie? Tego Szymek nie wiedział. Wdychając zapach mokrego igliwia chłopiec na moment stracił poczucie czasu. Był tu z Wojtkiem czy nie? Może mu się to wszystko przyśniło. Może zaraz zbudzi się z tego męczącego snu, otworzy oczy, a tuż pod powałą błysną z ram czarne twarze świętych... Albo zaśnie znów tylko po to, by zobaczyć raz jeszcze oszroniony, miękki, aksamitny nos... Szymek ocknął się z zamyślenia. Chwilę jeszcze stał bez ruchu jakby czekając na jakiś znak, gwizd lub przeciągłe: uhuuu! Ale las dokoła stał w bieli i milczał. Był pusty. ,,Wojtek odszedł. A przecież prosiłem go, żeby się stąd nie ruszał. Odszedł sam, nie czekając na mnie. Ale dlaczego? Nie mógł poczekać tych kilku minut? Poszedł sobie wcale o mnie nie myśląc. Może przeraził się, że po niego nie wrócę, że go tu zostawiłem..." Szymek aż się wzdrygnął. Tego wcale nie wziął pod uwagę. „Przecież on powinien mi wierzyć, powinien! Ale właściwie dlaczego? Zostawiłem go trzęsącego się ze strachu jak kupkę nieszczęścia, jak galaretę... I Wojtek nie wytrzymał." Szymek nisko pochylił głowę. Czuł się winnym. ,,Co teraz robić? — zastanawiał się gorączkowo. — Iść dalej samemu?" Wiedział, że wcześniej 53 czy później trafi na szczyt. To nie ulegało żadnej wątpliwości. Tylko czy wyjdzie z lasu we właściwym miejscu? Czy trafi na przecinkę? „Nie, nie mogę iść sam! Nie mogę zostawić w tym okropnym lesie oszalałego ze strachu przyjaciela. Co powiem w domu, gdy mnie zapytają, co się stało z Wojtkiem? Czy mógłbym się spokojnie przyznać, że nawet nie próbowałem go odnaleźć? Nigdy! Raczej przesiedzę tu całą noc!" Postanowić łatwo, ale gorzej z wykonaniem. Szymek wcale nie marzył o tym, by zostać w tej strasznej mgle na całą noc. Ruszył więc naprzód po śladach, które prawdopodobnie były śladami Wojtka. Krok za krokiem, byle dalej. Trop był dobrze widoczny. Na szczęście. Widać Wojtek zapadał się chwilami głęboko w śnieg. Czas leci. Dalej, dalej... Drzewa przesuwają się szare, nierealne, jakby utkane z przezroczystej przędzy. Szymek głośno sapie. To właśnie sapanie zagłusza szmer strumienia, który tam niżej w głębokim wąwozie z trudem przedziera się przez wąskie lodowe gardło. Teraz już Szymek usłyszał. Stanął ostrożnie nad brzegiem jaru i zastanowił się. „Czyżby Wojtek zszedł w dół?" Rusinowy Jar ciągnął się kilka kilometrów i dalej skręcał łagodnym łukiem aż po Roztocz-nicę i Worotniki. Nie w tę stronę wiodła droga do domu. 54 ,,A jednak on zszedł w dół!" Na stoku, w odległości zaledwie kilku kroków, widniały głębokie jamy. Śnieg był zdeptany i wgnieciony, jakby przejechał po nim ciężki walec. „Czyżby Wojtek spadł?" — zastanowił się Szymek i aż mu ciarki przebiegły po grzbiecie. Wizja poranionego kolegi leżącego bez czucia na dnie jaru była tak wyraźna, tak plastyczna, że chłopiec nie zastanawiając się ani sekundy dał susa w dół. Biegł wielkimi skokami, cudem unikając upadku. Gdy już był na dole, pośliznął się na oblodzonym głazie i o mało nie upadł. Utrzymał się jednak na nogach, tylko teczka plusnęła w samą wodę. Schwycił ją jednak i odrzucił w śnieg. Bacznie rozejrzał się dokoła, ale nie zobaczył nic. — Wojteeeek! — krzyknął i aż się przestraszył własnego głosu. — Wojtek, odezwij się! Las milczał, tylko woda ciurkała ze złością, oblewając ciasne koryto. — Wojteeek! — Szymek oddałby wszystkie skarby świata za to, by usłyszeć głos przyjaciela. Górą szedł jakby poszum wiatru. Opona srebrzystej mgły skłębiła się, zawirowała i wilgocią uderzyła w zaczerwienione oczy. Las wzdychał. Rozdział IV Ciężarówka gwałtownie hamowała. Tuż przed maską, w mętnym świetle reflektorów, ukazywał się i znikał w mlecznych oparach drewniany drogowskaz. — Rucianki? — spytał kierowca odwracając twarz do Terki. — Tak. Gdzie pan teraz jedzie? — Do spółdzielni GS-u. Mam tam wyładować skrzynie. — W prawo od szosy i potem za mostkiem trzeba skręcić w lewo — powiedział szybko Maluch. Kierowca mruknął coś pod nosem i włączył motor. — To my już wysiądziemy — Terka narzuciła chustę. — Wychodź, Maluch. Maluch wcisnął na uszy baranicę, Terka pomogła mu okutać się szalem. Samochód dygotał na pełnych obrotach. 56 — Gdzie jest wasza szkoła? kierowca marszcząc brwi wpatrywał się w mleczną pustkę. — Tam po drugiej stronie. Na wzgórzu. — Dojazd jest? — Jest! — zachłysnął się Maluch i już gramolił się z powrotem na siedzenie w szoferce. — Wysiadaj — Terka stanowczo ujęła go za ramię. — Podwiozę was! Ja mogę się trochę spóźnić, ale jego bajki już się zaczęły... Samochód ruszył naprzód podskakując na wybojach. Terka wciąż z niepokojem spoglądała na gęstniejącą za szybami mgłę. ,co też stało się z Szymkiem i Wojtkiem?" Ciężarówka zgrzytając brała jeden zakręt po drugim. — To tutaj — szepnęła dziewczynka. — Tu kończy się przecinka, tędy powinni byli zejść ze szczytu. — Ci dwaj chłopcy, którzy poszli lasem ? — spytał kierowca. — Tak. Niech pan stanie. Szkoła jest parę kroków stąd. Zgrzytnęły hamulce. Maluch jak z procy wystrzelił z szoferki i nie oglądając się pogalopował przed siebie. — Maluch, a dziękuję, to kto powie? — zawołała za nim Terka. Ale malec rozpłynął się we mgle. Kierowca wysiadł i z uśmiechem spoglądał 57 na znikającą baranicę i rozwinięty w biegu babciny szal. — To nic — powiedział zapalając papierosa. — Nic nie szkodzi. — Bardzo dziękuję — powiedziała poważnie dziewczynka. — W porządku. Co będzie z tymi tam, w górze? — Pójdę zobaczyć, może jednak przyszli. — W każdym razie powiedz o tym nauczycielowi. Terka wzięła teczkę i uśmiechnąwszy się na pożegnanie poszła w kierunku szkoły. Do jej uszu dobiegło jeszcze trzaśniecie drzwiczek. Włączony motor zadygotał, a strugi jasnego światła przecięły gęstą zawiesinę mgły. Przed szkołą powitał Terkę gwar zmieszanych głosów. Koło drewutni stały oparte o ścianę hikorowe narty Józka. ,,A więc jest. Przejechał przecinkę i nic mu się nie stało! — ucieszyła się dziewczynka. — Może i tamci przyszli cali i zdrowi?" — Terka! Jesteś wreszcie! — zawołała jasnowłosa Halinka podbiegając. — Maluch powiedział, że podwiózł was jakiś kierowca. — Tak — odparła rozglądając się na wszystkie strony. — Szukasz kogoś? — Józka. — Phi! — wydęła usta Halinka.— Józek od rana o niczym innym nie opowiada, tylko 58 o swoim bohaterskim przejeździe przez przecinkę. Wariat! — Wojtek i Szymek też są, prawda? — zapytała z nadzieją w głosie. __ Nie wiem. Nie widziałam. Chodź, sprawdzisz mi zadanie. Zdaje się, że coś pokręciłam. No, chodź... — Zaraz. Ja jeszcze muszę... — I już jej nie było. Obrażona Halinka wzruszyła ramionami i poszła do klasy, skąd dochodził głośny śmiech. Terka spojrzała w stronę gór. Mgła ciągle stała nieruchomo i wydawało się, że świat nie ma początku ani końca. Z białych oparów wyłaniała się ściana szkoły i kawałek płotu. Reszta nie istniała. Gęsta chmura otwarła swój mokry wór bez dna i pochłonęła wszystko, co żywe i umarłe. Z odrętwienia wyrwał ją jasny i dźwięczny głos dzwonka. Do klasy weszła ostatnia. Pierwsze spojrzenie rzuciła w kierunku ławki, gdzie zwykle siedzieli Wojtek i Szymek. Ławka była pusta. Terka z westchnieniem zdjęła z ramion wilgotną chustę. Miała ochotę płakać. — No i co? Widzisz, że jestem? — krzyknął jej nad uchem Józek. Terka odwróciła głowę. W jej oczach zamigotały niebezpieczne ogniki. — Ty jesteś — szepnęła prosto w twarz Józkowi — ale oni zostali tam, w górze! 59 — Jak to: zostali? Kto został? — nie zrozumiał Józek. Ze zdziwieniem patrzył w jej groźnie ściągnięte czarne brwi i zbielałą twarzyczkę. — Poszli za tobą — wyrzuciła z siebie mnąc ze zdenerwowania frędzle chustki —tam poszli, lasem, bez nart, a teraz mgła. Rozumiesz? Mgła ! Nie zwrócili nawet uwagi, że klasa dawno już umilkła, a nauczyciel stoi przy katedrze. — Dlaczego poszli bez nart? — ciągle nie mógł zrozumieć Józek. — A co im powiedziałeś tam, na szosie? — Ja? — wykrzyknął zmieszany chłopiec. Nauczyciel zbliżył się do ławki. — O co chodzi? Dlaczego się kłócicie? Józek wzruszył ramionami. Ze spuszczoną głową usiłował przejść na swoje miejsce. Terka milczała. — No, co się stało? Teresko, proszę odpowiedzieć. — Ja tam nie jestem temu winien ! — Józek odwrócił się ukazując zaczerwienioną gniewnie twarz. — Wcale im nie kazałem leźć za sobą! — Nie jesteś winien? — wykrzyknęła dziewczynka. — A kto powiedział: „Ech, wy mięczaki, maluchy!" — Czyja się wreszcie dowiem, o co chodzi? — zdenerwował się nauczyciel. W klasie było cicho jak makiem zasiał. Wszystkie dzieci czuły, że stało się coś niezwykłego. Ta cicha, milcząca zawsze Terka wrzeszczy na jednego z najgroźniejszych zabijaków! 60 I to przy panu nauczycielu! Niesłychane! Kilkanaście par oczu z uwagą śledzi pobladłą dziewczynkę i zaczerwienionego z gniewu Józka. — No! — Nauczyciel z hukiem uderzył linijką o kant ławki. Zabrzmiało to zupełnie jak wystrzał z karabinu. Terka i Józek równocześnie pochylili głowy. Oczy dziewczynki wypełniły się łzami. „Przecież nie mogę oskarżyć Józka przed nauczycielem! Nie jestem skarżypytą. Ale muszę... muszę mu powiedzieć o chłopcach!" Nauczyciel bacznie przygląda się obojgu. Podszedł do Terki i łagodnie położył rękę na jej ramieniu. Ciałem dziewczynki wstrząsnął szloch. — Bo oni... Wojtek i Szymek... zabłądzili w górach... Nauczyciel zmarszczył czoło. Potrząsnął dziewczynką, jakby chcąc doprowadzić ją do przytomności. — Kiedy zabłądzili? Gdzie? — Teraz — wyszeptała połykając łzy. — Wyszliśmy z domu... potem oni... — tu zawahała się. Oskarżycielsko spojrzała w stronę Józka. — Wojtek i Szymek powiedzieli, że pójdą górami, na skróty... — Przez przecinkę? — przeraził się nauczyciel. — Tak. Chcieli być szybciej. — Przecież zimą nie wolno im tamtędy chodzić! Nikt tamtędy nie chodzi! 61 — Józek dziś przejechał! — pochwaliła się Halinka. Chłopiec zacisnął wargi i ze złością odwrócił się w jej stronę. — Ty, co? Kto cię prosił? — A więc Józek dziś przeszedł przecinkę, czy tak? — Przejechał, na nartach — szczebiotała niczym nie zmieszana Halinka. — Na nartach — powtórzył w zamyśleniu nauczyciel uderzając linijką o kant ławki. — Dobrze. Bardzo dobrze... Józek spojrzał na niego z przerażeniem. — Kiedy to było? O której godzinie chłopcy weszli do lasu? — Nauczyciel z napięciem wpatrywał się w Terkę. — No... chyba było już po ósmej... zanim ten kierowca zabrał nas z szosy... — Jaki kierowca ? Kogo zabrał? Mów szybciej, dziewczyno, tu chodzi o życie chłopców! Terka wzięła głęboki oddech. Zrzuciła chustkę z ramion i wytarła ukradkiem o spódnicę nagle spotniałe dłonie. — Wyszliśmy razem, szosą — mówiła szybko, bez oddechu — potem spotkaliśmy jego — ruchem brody wskazała pobladłego nagle Józka. — To wiem — przerwał nauczyciel. — Co d a I ej ? — Chłopcy szli bez nart. Od szosy w górę do szałasu śnieg był twardy... potem nie wiem 62 już, co się stało... Widziałam ich, jak szli pod górę. Szybko szli. — Śnieg był twardy — wtrącił Józek matowym głosem. — Zostawiłem ślady jak wół. Trochę zmiękło koło szałasu i jak się przedzierałem przez las, do szczytu... — Gdzie mogła ich zaskoczyć mgła? — Chyba... chyba w tym lesie — powiedział cicho Józek. — Taaak. Zostańcie tu w klasie. Franek, pilnuj porządku, ty Józku będziesz głośno czytał. — Ja? — przeraził się chłopiec. — Dlaczego ja? — Słyszałeś, co powiedziałem? Nakazuję ci głośno czytać. Książkę weźmiesz z półki. Ja biorę narty i jadę do wsi! Trzeba natychmiast zorganizować pomoc. Chłopcy tam błądzą w tej strasznej mgle! — Proszę pana — zaczął Józek — ja chciałbym... — Powiedziałem już. Masz czytać. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. W klasie chwilę panowała cisza, potem nagle wybuchł zmieszany gwar głosów. Józek skorzystał z zamieszania i jednym sko-kiemznalazłsię za drzwiami. Terka porwała chustę i potrącając Franka, który bezskutecznie usiłował zaprowadzić porządek, wybiegła za nim. Koło drewutni Józek rozejrzał się dokoła. Na widok Terki rzucił przez zaciśnięte zęby: 63 To wcale nie przeze mnie! — Nawymyślałeś im od tchórzy, dlaczego? — Terka z napięciem patrzyła jak Józek zakłada narty. — Dokąd jedziesz? — Tam ! Dziewczynka aż oparła się plecami o ścianę. — Do lasu ? — No. Nie będę tutaj tkwił i czytał lektur. Panu, jak wróci, powiesz, że poszedłem ich szukać. — Sam się zgubisz, Józek, zostań ! — Terka biegła w ślad za chłopcem, nie zważając na to, że chustka spadła jej z ramion w śnieg. — Józek! Ale ciemną sylwetkę pochłonęła już mgła. Terka poczuła przejmujące zimno. Zawróciła, machinalnie podniosła chustkę z ziemi i otuliła nią głowę. Potem pchana jakimś dziwnym wewnętrznym nakazem poszła drogą aż do mostku. Tam przystanęła i zadarła do góry głowę. Białoszara pustka ciężko otulała szczyt. Terka przecięła szosę i doszła do miejsca, gdzie przysypane śniegiem okrąglaki wyznaczały granicę przecinki. Zwalone pnie ledwie były widoczne spod białej pryzmy. Po lewej stronie jaśniał pas zrytego nartami zbocza. Tędy zjechał rano Józek, stąd dzieci śmigają na sankach. Przecinka ostrym stokiem opadała ku szosie. Wyżej rosły stare buki wyłaniające się z mgły jak wielkie, pokraczne straszydła. Jeszcze wyżej — granica świerkowego lasu. Dolne 64 regle. Stamtąd powinni zejść Szymek i Wojtek. Tylko kiedy? Terka nie zważając na chłód przenikający ją do szpiku kości stała nieruchomo wpatrzona w kłębiące się opary. Nie ruszy się z miejsca! Będzie tu stała tak długo, dopóki... Właśnie. Dopóki co? Dwa kruki przysiadły na śniegu rozkruszając coś potężnymi dziobami. Wyglądały jak dwa czarne kleksy na niepokalanie czystej kartce papieru. Mgła nagle zawirowała pod wpływem słabego podmuchu powietrza, zatańczyła i okryła zmatowiałą spódnicą biały stok, okrąglaki, dwa czarne kleksy i zakutaną w chustkę, samotną postać dziewczynki. * Mimo wczesnej pory w gospodzie było wyjątkowo tłoczno. Górale ćmili krótkie fajeczki, stukały kufle z grubego szkła. Grzane piwo gęstą pianą spływało na wyszorowane do białości deski. Przy stole pod oknem siedział stary Waw-rytko i sękatą dłonią mocno ściskał parującą szklanicę. — Przywieźli haw cosik do spółdzielni. — Baby się zleciały z całej wsi — odparł Strycula zwany też Dukatem, bo pieniądze ściskał tak jakby to były złote zbójnickie dukaty. Nawet szklaneczki piwa nigdy nikomu nie postawił. 65 To bez te śnigi. Żaden samochód nie fce tędy jechać. Juz i mąki w sklepiku nie stało. Pili w milczeniu. Przez zapotniałe okienko ledwie wdzierała się jasność poranka. — Aleć mgła. — Haj. Na Jana jak mgła zeńdzie, długo wiosny przyńdzie cekać. W piecu trzaskał ogień. Na zakopconych ścianach izby wisiały stare, na szkle malowane obrazki. Zbójnik Janosik skakał przez ognisko. Pod parującym imbrykiem kołysał się żółty płomień. Drzwi otwarły się z trzaskiem i do wnętrza wpadła fala wilgotnego powietrza. — Coz to, pon nie w skole? Stało się co? — zapytał Wawrytko widząc, jak nauczyciel bezradnie rozgląda się dokoła, wyraźnie kogoś szukając. — Dzieci zabłądziły we mgle! Trzeba iść im na pomoc. — Które dzieciska? — Strycula bez pośpiechu pociągnął z fajeczki. — Z Doliny Wiatrów. Dwaj chłopcy... poszli do szkoły skrótem przez przecinkę... — Skaranie boskie z tymi smarkacami! Telo z nich pociechy, kielo doma ostaną — mruknął Wawrytko wstając ciężko z ławy. — Kiej wyśli ? — Przed ósmą. Pojedziecie ze mną? — Haj! — Stary góral nie lubił zbędnych słów. 66 Strycula też dźwignął się z ławy i spojrzał po izbie. Potem huknął: — Chłopcy, trza iść dziecisków sukać! Dwoje we mgle zaginęło! Wysypali się przed gospodę. Ten i ów skierował się do wsi po cieplejszy przyodziewek. Przed spółdzielnią stała ciężarówka. Pracownicy uwijali się wnosząc jeden worek po drugim. Kierowca stał obok paląc papierosa. — Cóześto przywiózł? — zapytał któryś ze starych przechodząc. — Mąkę, kawę, papierosy... — A fajkowego tytoniu? — Nie — uśmiechnął się kierowca na widok pomarszczonej jak jabłuszko twarzy starego. — Mogę przywieźć jutro. — Abo przyjedzies ty w taki cas? — Co to dla mnie! — roześmiał się chłopak. — Przecież dziś przyjechałem. I jeszcze trochę drobiazgu pozbierałem z szosy! Nauczyciel zatrzymał się. — To pan podwiózł dzieci? — Tak. A ci dwaj, którzy poszli górami, znaleźli się? — Nie. Idziemy im z pomocą. Górale znają las jak własną kieszeń. — Mogę iść z wami? — Kierowca zgasił papierosa i szczelniej zapiął skórzaną kurtkę. — W tych butach daleko by pan chyba nie zaszedł. Fakt. -- Kierowca spojrzał na swoje nogi. 67 - Ale zawsze to by była jeszcze jedna para oczu. — W takiej ćmie? — sceptycznie zauważył Strycula. Poszli. Koło okrąglaków mignęła im we mgle jakaś ciemna postać. Nauczyciel obejrzał się. Postać znikła. Jakby się rozpłynęła. „Przywidziało mi się — pomyślał. — Teraz każdy krzak będzie podobny do zaginionego dziecka !" Rozsypali się w tyralierę pohukując i nawołując się nawzajem. Stary Wawrytko szedł lekko i szybko, ostrożnie stawiając stopy w skórzanych kierpcach. W pół godziny byli na szczycie. Strycula pilnie wpatrywał się w śnieg. — Tu ftoś seł. Ino pod górę. — Co też wy! — wzruszył ramionami nauczyciel. — Kto by się tu pchał? — Godom ino — mruknął stary i rozejrzał, się dokoła. Las uciszony i spowity w biel wyglądał jak odrętwiały. Nawet wrony przycupnęły na najwyższych gałęziach nieruchomo, poruszając od czasu do czasu zmarzniętymi łapkami. Gdzieś wysoko w górze, za mglistymi oparami przebijała się czerwona obręcz słońca. — W którą teraz stronę? — spytał nauczyciel z trudem łapiąc oddech po forsownej wspinaczce. — Haw — machnął ręką Strycula i poszukujący rozproszyli się między świerkami. 68 — Szymeeeek! — wołał nauczyciel, kijkiem od nart roztrącając okoliczne krzaki. — Wojteeek! — wydzierał się na cały głos stary baca bacznie pilnując, by nie stracić z oczu swoich towarzyszy. Cisza wspomagała mgłę. Teraz las rozbrzmiewał nawoływaniami i gwarem licznych głosów. Przerażone ptactwo z trzepotem skrzydeł fruwa z drzewa na drzewo oburzone na ludzi nie umiejących uszanować zimowego spokoju. Zając, siedząc w śnieżnej bruździe, nastawił ucha. Ktoś zbliża się po kopnym śniegu, jakieś szelesty dobiegają to z prawej, to z lewej strony. Wysoko krążą wrony i głośnym krakaniem dają wyraz swojemu niezadowoleniu. — Szymeeek! — Wojteeeek! Kasta som? * Józek szybko przemierza stok. Z lewa na ukos. Tak, jak chodzi się tędy latem. Nie boi się wcale. Mgła — to nic strasznego, byle nie dać się postraszyć jej ziębiącym podmuchom. Narty zostawił koło poręby. Tutaj na nic mu się nie przydadzą. W pewnej chwili jednak stracił poczucie kierunku. Stanął pod najbliższym świerkiem i wsłuchiwał się w ciszę i nieśmiałe odgłosy życia. — Zauroczyło mnie, czy co? — powiedział głośno i trzy razy okręcił się wokół własnej osi. — Nie będę tu przecież stał do zmierzchu ! 70 Chwilę wałęsał się niezdecydowany w białych oparach. Potem obejrzał dokładnie pnie drzew i zagwizdał z radości. Wiedział, dokąd ma iść. Od silnych jesiennych wiatrów jodły pochyliły się lekko w kierunku, skąd wstaje słońce. Teraz szedł prosto na zachód. Musiał wyjść. Drzewa rzedły. Jeszcze chwila i jaśniejszy obłok rozsuwa się na moment, ukazując w głębi ciemną plamę. „Co to? Czyżby już droga i szałas?" Schodzi niżej. Prawie potyka się o rozrzucone deski. Tuż obok karmnik dla zwierzyny i niknąca plama na pół zasypanego śniegiem dachu. — Hura ! — wrzeszczy Józek i pędem rzuca się w stronę szałasu. Jest pewien, że chłopcy tam, w środku kulą się z zimna i wypatrują pomocy. Jego pomocy. Wpada w głęboką zaspę i wtedy dopiero spostrzega, że śnieg zalega dokoła równą, niepokojąco białą i nienaruszoną płaszczyzną. Drzwi zamknięte na skobel. Już tylko z czystego obowiązku zagląda do środka. Uderza go w nos zapach przegniłej słomy i nieuchwytna woń zmoczonej owczej skóry. — Gdzie oni są, do licha ! Gdzie są? * Grupa operacyjna ze starym Wawrytką na czele w dalszym ciągu pohukuje po lesie. Nauczyciel ze złością skarży się idącemu obok Stryculi: — Prosiłem, błagałem w powiecie, nic nie pomogło. Powiedzieli tylko: „dobrze, dobrze. 71 zorganizujemy jakiś dojazd." Ale nikt niczego nie zorganizował! — Kaz to? A gazdowie z doliny? — Co tam gazdowie! — macha ręką zniecierpliwiony nauczyciel. — Dzieci z Doliny Wiatrów bardziej potrzebne są w chałupie, do roboty. Kto im tam będzie organizował dojazd! Góral jak ma wydać złotówkę, to ją pięć razy w ręku obróci i do kieszeni schowa. Wszystko kosztuje: konie, owies, podręczniki... Wszyscy-ście tacy sami! — Cóz to gadocie — odezwał się milczący dotąd Gawdzik zwany „Rudym" — my ta dla nasych nie skodujemy. Skołe mi piknie przyozdobili, baby sprzątają jako trza... — Przyozdobili! — westchnął nauczyciel i odwrócił się ze złością. — Tylko na tyle was stać! — Szymeeek! — wołanie z trudem przebijało się przez mgłę. — Wojteeek! — Kasi zalazły sceniaki, óg ino wi kaj — mruczał Strycula. — Haw trza nam iść. Wedle jaru. Ludzie znów wsiąkali w mgłę. Budzące echo okrzyki wracają odbite od śnieżnych czap zsuwających się z miękkim szelestem z gałęzi. * Józekz trudem pnie się po stromym zboczu. Stara się trzymać kierunek wyznaczony słabym szmerem zmarzniętego potoku. Co go zapro- 72 wadziło nad Rusinowy Jar? Przeczucie? W krzakach gęsto porastających zbocze jaru mgła rozpięła swój koronkowy szal. Cieniutkie gałązki zmieniły się w pajęczą nić przetykaną zimowym tchnieniem babiego lata. Opary to gęstnieją, to znów rozsuwają szarą kurtynę. W bladym i nikłym świetle Józek dostrzega niżej, wśród lodowych brył jakiś ciemny przedmiot. Zbiega w dół. Schyla się i■■■ Tak! Teczka! Ciśnięta czyjąś niecierpliwą dłonią rozwiera otwartą klapę prosto w śnieg. Józek przyklęka i gorączkowo odrzuca zmarznięte grudy. Błyska niebieska okładka zeszytu, a na niej wyraźnie, nieco krzywymi literami napisano: SKUPIEŃ WOJCIECH KL. V. Józek wstaje z klęczek. Drżącymi rękami wkłada zeszyt i zapina wszystkie sprzączki. Czyni to dokładnie i systematycznie. Potem bezradnie rozgląda się dokoła. — Wojtek — chciał zawołać, ale ze ściśniętego gardła wydobył się ledwie dosłyszalny szept. — Wojteeek! — wrzasnął nagle czując, że ciarki przebiegają mu po plecach. — Wojtek, odezwij się! Przecież żyjesz! Las zatrzeszczał targnięty nagłym podmuchem wiatru. Mgła skłębiła się, wzniosła i zawirowała w obłędnym tańcu. Za chwilę wszystko ucichło. Znów panowała milcząca, niezmącona biel. 73 Rozdział V Włochaty konik sapał i parskał ciągnąc sanie wyładowane sianem i otrębami. Płozy głęboko wcinały się w zmiękły śnieg. Leśniczy uważnie rozglądał się dokoła. Mgła rzedła ukazując naprzód pojedyncze drzewa, potem już całe partie lasu. Do szałasu było już niedaleko. „Jeszcze parę tygodni, a zima pójdzie do morza, śniegi sczernieją, spłyną, a zwierzyna sama zacznie szukać pożywienia" — pomyślał i strzelił z bata. Konik zastrzygł uszami, ale nie przyspieszył kroku. „Ciekawe, czy ten stary rogacz przetrzymał zimę?" — uśmiechnął się w myśli. Spotykali się często w czasie obchodu: leśniczy i jeleń. Obaj spełniali swój obowiązek. Leśniczy czuwał nad zwierzyną —jeleń nad swoim stadem. Przyglądali się sobie z ukrycia. W czasie tej ostrej zimy zwierzyna tłumnie schodziła do karmnika. Stary rogacz nie. ,,Może zamarzł albo padł ofiarą kłusowników?" — Leśniczy 74 zmarszczył brwi, cmoknął na konika, ale ten widać obrażony machnął tylko ogonem. Leśniczy nagle drgnął i uniósł głowę. Wydało mu się, że słyszy dalekie wołanie. „Ech, przesłyszałem się I Kto by łaził po lesie w taką mgłę ?" — Juhuu! Hop, hoop! A jednak. Leśniczy ściągnął lejce. — Prrr. Konik stanął. — Wojteeek! — rozległo się stłumione, ale wyraźne wołanie. — Hop, hop! —odkrzyknął leśniczy. — Tu jesteeem! Czekaj! — zabrzmiało w odpowiedzi. Głos szedł od strony Rusinowego Jaru. Leśniczy zeskoczył z sań i ruszył stokiem pod górę. „Stało się co? Kto tu łazi w taką pogodę ?" Naraz dał się słyszeć szelest osypującego się śniegu, chrzęst rozgarnianych gałęzi i głośne sapanie. Na drogę, którą jechały sanie, wypadł Szymek w rozpiętej kurtce, ciągnąc za sobą teczkę. Resztą sił rzucił się ku leśniczemu. — Szymek, co ty tu robisz? — Wujku... ja... szukam — wystękał chłopiec oddychając z trudem. — Czego szukasz? Skąd się tu wziąłeś? — Szukam Wojtka! —wykrztusił i zachwiał się na nogach. Leśniczy uniósł chłopca w górę i nie bacząc na protesty posadził na saniach. Podniósł teczkę, wsiadł i cmoknął na konia. 75 — A teraz gadaj. Od początku. Szymek plącząc się i jąkając zaczął swoją długą opowieść. Gdy skończył, leśniczy bacznie popatrzył mu w oczy. — Mówisz, że zgubiliście się w lesie, pod szczytem? — Tak. Zaraz na początku. Prosiłem Wojtka, żeby się nie ruszał, ale go widać poniosło. — Ech, wy bohaterowie — westchnął leśniczy próbując zawrócić saniami na wąskiej drodze. — Przecież na pięć kroków nic nie widać. Wołałeś go? — Wołałem. Darłem się jak kto głupi. Ale nie odpowiadał. W takiej mgle głos źle niesie. Wsiąka jak w watę. — Co robiłeś potem ? Szymkowi oczy zabłysły. — Potem to... spotkałem się z rogaczem. Leśniczy gwałtownie się odwrócił. — Widziałeś starego? Nie przywidziało ci się aby? — Nie. Stał taki... no taki piękny... a wieniec miał jak... jak.... — Dobrze, już dobrze. — Leśniczy pogłaskał Szymka po zmierzwionej czuprynie. — Jedziemy. — Az nim co? — zawołał chłopiec chwytając za lejce. — Nie zostawisz go przecież samego w lesie! — Pewnie, że nie. Ale nie mogę tu zawrócić saniami. Zbyt wąsko. Pojedziemy do szałasu, 76 jeśli go tam nie ma, wrócimy do wsi po ludzi. Sanie ze skrzypieniem sunęły pod górę. Kudłaty konik strzygł uszami jakby zdziwiony, że ciężaru wcale nie ubywa. Mgła tuliła się do szorstkich pni. * W lesie trwały poszukiwania. Stary Waw-rytko rozstawił mężczyzn i szeroką tyralierą zbliżali się do Rusinowego Jaru. Nagle jeden z górali schylił się i podniósł ze śniegu jakiś ciemny przedmiot. — Czapka! — zawołał. — Znalazłem czapkę! Nauczyciel pośpieszył w jego stronę. W milczeniu obracał w palcach wełnianą czapkę z pomponem. — Wojtka — powiedział cicho. — Idziemy! Oni tu muszą gdzieś być! Ludzie znów rozsypali się po lesie. Pohukiwali, przetrząsali każdy krzak, zaglądali pod gałęzie świerków. Pusto. Nikogo. Nauczyciel z troską spoglądał na gęste zarośla, zwarty milczący las i białe opary snujące się między drzewami. Już przeszło dwie godziny błądzili po wertepach i wykrotach. Ludzie zapadali się po pas w śniegu, niejeden myślał o szklaneczce gorącej herbaty z rumem. Nawet fajka Stryculi wygasła i stary nerwowo ssał pusty cybuszek. Wawrytko doszedł do potoku. Bacznie przyj- 78 rżał się głazom i pryzmie zdeptanego śniegu. — Był ftosik haw. — Chłopcy? — zapytał z nadzieją w głosie nauczyciel. — Mozę. Łebo kłusowniki. — Przecież tu nie ma kłusowników ! — rozgniewał się nauczyciel i zmęczony przysiadł na pieńku zrzuciwszy z niego uprzednio grubą poduchę śniegu. — Tak myślita? — zadumał się Strycula. — Sarny zamarzają. Skubnąć spod śniegu nima co, to i kłusują... — Idziemy! Szkoda czasu! —zawołał nauczyciel i pomyślał, że jednak warto o tym porozmawiać z leśniczym. Ludzie rozpierzchli się między drzewami. „Zupełnie jak nagonka w czasie polowania" — pomyślał nauczyciel i ostrożnie stawiając stopy schodził po oblodzonym stoku. — Może są w szałasie? — Mozę. Obacym. Nie wiadomo skąd nagle zerwał się podmuch. Chmury białego dymu zawirowały otulając szczelnie konary buków i odsłaniając rozpadliny. Pozimniało. Józek chwilę stał ze schyloną głową, potem, dźwignąwszy Wojtkowa teczkę za nadszarpnięte ucho, ruszył w dół. Droga była trudna. Śliskie, mokre głazy przy-marznięte do skutej lodem ziemi stanowiły nie 79 lada przeszkodę. Ale tędy wiodły zupełnie wyraźne ślady. „Widocznie Wojtek postanowił za wszelką cenę zejść w dół z biegiem strumienia. Ale dlaczego to robił? Dlaczego? — tłukło się w Józkowej głowie pytanie, na które nie umiał znaleźć żadnego wytłumaczenia. — Przecież Wojtek dobrze wie, że do Doliny Wiatrów należy kierować się w lewo! Tam gdzie szałas i karmniki dla zwierząt! Każde zejście z tej drogi równa się oddaleniu od domu i wsi. Zgłupiał, czy co ? A może Szymek tam poszedł, a Wojtek za nim ?" Józek musiał teraz bardzo uważać. Strumień rwał wąskim lodowym korytem. Wyżej stał gęsty, świerkowy las. Rusinowy Jar spłaszczył się teraz, zwęził. Każdy nieostrożny krok groził upadkiem do lodowatej wody. Józek poruszał się wolno. Zbyt wolno jak na akcję ratunkową. Ślady zostawione przez chłopca zanikły. Józek uważnie badał brzeg i śnieżną powierzchnię stoku. ,,Co to ? Wyraźny odcisk buta! O, tu drugi! A tutaj... tak! Wgłębienie jakby ktoś resztką sił chciał wydostać się z dna jaru". Józek ociera czoło. Sam jest u kresu możliwości. Ostrożnie stawia stopy w głębokie ślady, podciąga się, chwyta ręką za wystającą gałąź. Już jest na górze. ,,Co teraz? W którą stronę?" — gorączkowe myśli przebiegają przez zmęczony umysł. Całe ciało obolałe i ciężkie jakby ważyło sto kilo. Świerkowa ściana opada łagodnym stokiem. 80 Gałęzie sięgają śnieżnej pokrywy. Lecz co to? Jedno z drzew nie ma na sobie białych, puchowych czap. Gałęzie lśnią wśród rzednących oparów świeżą zielenią. Józek rejestruje ten fakt podświadomie. Jest spostrzegawczy. Za chwilę wszystko stanie się przeraźliwie jasne. Jednym skokiem dopada drzewa. Pod gałęziami głębokie ślady. Gorączkowo rozsuwa gałęzie. — Jest! — okrzyk niesie się pośród drzew i wraca echem odbitym z dna jaru. Wśród gałęzi przykucnęła mała figurka. Siedzi z głową wciśniętą między ramiona. — Wojtek! — wrzeszczy Józek dopadając siedzącego. Z radości mocnym chwytem szarpie za ramię. Lecz Wojtek ani drgnie. Patrzy w twarz Józka szklistym, niewidzącym wzrokiem. — Co ci, Wojtek? Chłopiec poruszył się i jakby ze zdziwieniem spogląda na stojącego Józka. — Ty? — Ja. Gdzie Szymek? — Nie wiem... Zgubił się... Spać mi się chce... — Wojtek, otwórz oczy! Słyszysz mnie? — Co? Daj mi spać... — Nie wolno spać na śniegu! Jeszcze z pół godziny, a zamarzłbyś na sopelek! Wstawaj ! — Nie mogę — mruczy Wojtek i głowa o-pada mu na piersi. 81 Musisz! — sapie Józek ciągnąc chłopca za ramię. — No, rusz się! Oprzyj się o mnie! Teraz dobrze? — Dobrze — mamrocze Wojtek z trudem rozprostowując kolana. — Mam takie ciężkie nogi... jak kłody drzewa... — Zaraz się rozruszasz. Uważaj na gałęzie. Gdzie zgubił się Szymek? No, mów coś! — Nie wiem. Tam pod lasem... Poszliśmy twoim śladem... Potem wszystko znikło. — Wiem. To mgła — mówi Józek podtrzymując miękkie, bezwładne ciało Wojtka. — No chodź... Z trudem posuwają się lasem na skos. Byle dalej od szemrzącego strumienia, byle bliżej szałasu. Tam właśnie postanowił Józek zostawić Wojtka i co rychlej ruszyć do wsi po pomoc. Nagle, gdzieś z góry dobiega chłopców dalekie, ale wyraźne pohukiwanie. — Słyszysz? Szukają nas! To pewnie nauczyciel z ludźmi! — Nauczyciel? — dziwi się Wojtek, ale siły znów zaczynają go opuszczać. — Hop, hooop ! — wrzeszczy Józek czując, jak ciężki kamień odpowiedzialności spada mu z serca. — Hop, hoop ! — odpowiada kilka głosów na raz. Po długiej chwili z otaczającej mgły wynurzyła się grupa ludzi. Nauczyciel nie zważając na to, że gwałtownie roztrącane gałęzie dra- 82 pią mu twarz, rzucił się w kierunku chłopców. — Wojtek! Co mu się stało? Gdzie Szymek? — Znalazłem go siedzącego pod drzewem. Jeszcze trochę, a byłoby za późno — mówił wolno Józek nie patrząc nauczycielowi w oczy. — Weźcie go! Strycula, dajcie chłopcu łyk gorzałki. Wiem, że ją zawsze macie! — A no mom. I dobrze. Chodźze, chudzino, napojem cie, zanim ci łojce sprawiom takie rżnięcie, ze sie bez tydzień nie pozbiros. Józek milczy. Nauczyciel też. Ten ostatni w zdenerwowaniu zagryza wargi. Józek wie, że nieposłuszeństwo, którego się dopuścił, musi być ukarane. Zasłużył na to. — Wyrzuci mnie pan ze szkoły? Nie posłuchałem przecież. — Nie wyrzucę — mówi nauczyciel, głęboko wciągając powietrze. — Zrobię coś o wiele gorszego... Józek z przerażeniem patrzy na ściągniętą niepokojem, napiętą twarz. Potem spuszcza głowę. — Przez całą zimę, aż do końca roku szkolnego, będziesz głośne czytał w klasie lektury. Józek podnosi głowę. W jego oczach zapalają się iskierki. Chce coś powiedzieć, ale głos odmawia mu posłuszeństwa. Po pobladłych ze wzruszenia policzkach spływają łzy, których się nie wstydzi. Nauczyciel kładzie mu rękę na ramieniu. 83 W porządku, Józek, idziemy. Jeszcze jeden nam został. Mgła wciąż okrywa las i góry. * Powietrze było chłodne, niepokojące. Wokół szałasu kluczył świeży zajęczy trop. Od spróchniałej deski oderwał się porowaty jak gąbka płat śniegu i zsunął z cichym szelestem. Za świerkiem przystanęła łania i strzygąc uszami węszyła wiatr. Na żerdzi, gdzie wczoraj jeszcze ludzie zostawili siano, zwisa smętnie parę wyschniętych źdźbeł. Nagle zwierzę drgnęło i uskoczyło w bok. Ludzie. Dalekie głosy i pokrzykiwania przebijały się przez warstwę mgły. — Daleko to jeszcze? — spytał nauczyciel z niepokojem patrząc na słaniającego się ze zmęczenia Wojtka. — Toz go widzita — odparł Strycula — on hań jus dawno miga. — Nic nie widzę — burknął ze złością nauczyciel. — Będzie — kiwnął głową Wawrytko. — Kazby sie podzioł. Wyszli na drogę. ,— Tu ktoś wchodził! — wykrzyknął radośnie nauczyciel na widok zdeptanego śniegu i wyraźnych śladów prowadzących do szałaąu. Józek wyskoczył do przodu. — To moje ślady — odparł ponuro. — Ja tu już byłem. — Nic nam o tym nie mówiłeś? 84 — Pan mnie nie pytał. Górale pokiwali głowami. Sprawa była jasna. Szymek widać pozostał gdzieś w górze. Strycula pociągnął łyk z butelki. — Nie trąb te telo — mruknął Wawrytko. — Nie cas. — Ba, kie muse. Ziąb. — I co teraz ? — zafrasował się nauczyciel. Józek zwiesił głowę. Jedyne uczucie, jakie go ogarnęło i dominowało pulsując i przyspieszając rytm serca, to uczucie zmarzniętego bólu. ,,A jednak wszystko to przeze mnie! Wszystko! Cokolwiek stanie się z Szymkiem, ja będę za to odpowiedzialny!" Głęboko wciągnął powietrze. — Wojtek, czy cię coś boli ? — pyta nauczyciel pochylając się nad chłopcem przykucniętym koło żerdzi. — Nie. Nic mi nie jest. Gdzie może być Szymek? — Nie martw się. Znajdziemy go. Cisza sięga samych szczytów świerkowych koron. — No, cas. — Strycula nakłada zakrętkę i chowa butelkę głęboko za pazuchę. Chłopi podnoszą się z miejsc. — Józek — Wawrytko zbliża się, szczelniej dopinając barankowy serdak — posełbyś z Wojtkiem do domu. — Sami nie pójdą! — wmieszał się nauczyciel. — Jeszcze się zawieruszą po drodze! 85 Józek patrzy prosto w oczy nauczycielowi. Lęk całkiem gdzieś wywietrzał, spłynął wraz z kłębami mgły. Mówi twardo: — Może pan być spokojny. Odprowadzę Wojtka do domu. Ale potem tu wrócę... Jeszcze jeden nam został... I to jest moja sprawa. Powiało zimnem. Świat odpłynął gdzieś w dal i wyglądało tak, jakby szare niebo opuściło się między strzeliste świerki. * Kudłaty konik człapał przetartą ścieżką. Do szałasu było już niedaleko. Szymek z niepokojem myślał, co też zastaną tam na miejscu: puste, nagie ściany i szron szeleszczący pod stopami jak rozsypany cukier. — Wujku, tam są ludzie ! — wrzeszczy Szymek i zeskakuje z sań w głęboki śnieg. — Prrr. Konik staje, potrząsa wełnianą grzywką zdziwiony, że już kres wędrówki. Szymek jak błyskawica pędzi wprost ku majaczącemu szałasowi, wpada między górali, roztrąca ich. — Wojtek, żyjesz! Teraz już wszystko przestaje być ważne: ludzie, mgła, ośnieżony las, dzień wczorajszy i dzisiejszy... Kiedy ucichła wrzawa i każdy mógł spokojnie usiąść na zwalonym koło drogi okrąglaku, poszły w kurs krótkie fajeczki i ocalona butelka. Krzyżowały się okrzyki, padały pytania. 86 — Wieś, Symuś — odezwał się basem Stry-cula — co bym zrobił, kiebym beł twoim tatą? — Wiem — Szymek wyszczerzył zęby. — Już nigdy nie pójdziemy w zimie przez przecinkę. — Dlaczego kierowałeś się w stronę jaru? — spytał nauczyciel lekko jeszcze oszołomionego Wojtka. — Nie wiem. Nie myślałem... — Toz, synku, po to cie do skoły posyłają, żebyś myśloł, kie trza. — Zostawcie go ! —zawołał Szymek obejmując przyjaciela ramieniem — Wojtek naprzód mnie szukał, a potem chciał zejść do wsi po pomoc, prawda? Wojtek nie odpowiedział. Czuł tylko, jak oblewa się gorącym rumieńcem wstydu. „Przecież ja ani przez chwilę nie myślałem o Szymku ! Wcale go nie szukałem!" — Najłatwiej było w tej mgle iść w dół z biegiem strumienia! — dodał jeszcze Szymek w obronie kolegi. — Tele ze nie do wsi — mruknął Wawrytko wstając. — Już idziecie? — zapytał nauczyciel, który na boku rozmawiał o czymś z leśniczym, gorączkowo przy tym gestykulując. — Jus cas. Cóz tu bede robieł? — Nie spotkaliście jakiej zwierzyny? — zapytał surowo leśniczy patrząc spod oka, jak stary chowa fajeczkę do przepastnej kieszeni. 87 — Ni. — Pomóżcie jeszcze rozrzucić siano. Stary rogacz na pewno tu przyjdzie jeść. Jeszcze wiele wody upłynie w strumieniu, zanim będzie mógł wygrzebać coś spod śniegu. Górale sprawnie zabrali się do pracy. — Dzieci, jedziemy do domu! Pan z nami? — zwrócił się leśniczy do nauczyciela. — Nie. Wracam do szkoły. Tam wszyscy się niepokoją. — Mowy nie ma, żeby się pan znów pchał górami ! Zjedziemy do Doliny Wiatrów, a potem odwiozę pana konikiem do Rucianek, zgoda? — Zgoda. Przyznam się, że ta wielogodzinna wędrówka po lesie dała mi się solidnie we znaki. Nie jestem góralem, a choć jestem wiele młodszy od Wawrytki czy Stryculi, nie nadążam za nimi! — Przecież oni tu od urodzenia, już przeszło siedemdziesiąt lat chodzą po tych górach! W lecie wypasają owce, zimą., cóż, często znika mi zwierzyna... za rękę żadnego z nich nie chwyciłem, ale na sidła i wnyki często się natykam. Mam podejrzenie, ale... — Tak, to niewiele. Dziś jednak oddali nam dużą przysługę. Sam nigdy bym do tego szałasu nie trafił! — roześmiał się nauczyciel. — W przyszłości służę za przewodnika! — uśmiechnął się Józek. — Ty pamiętaj lepiej o lekcjach ! A swoją drogą — zwrócił się do leśniczego — te dzieci 88 nie powinny chodzić piechotą tyle kilometrów ! Musimy koniecznie zorganizować im jakiś dojazd. — Tak. Trzeba — pokiwał głową leśniczy. — Pogadam z rodzicami i starym Józwą. — Tym, który wozi drzewo? — Tak. Drzewo mogą wozić inni gospodarze. Józwa lubi dzieci i pojedzie do Rucianek... jak mu się zapłaci! — Ciągle to samo! — wybuchnął nauczyciel. — Pieniądze, pieniądze! A o dobro dzieci nie ma się kto zatroszczyć ! Już ja im wygarnę ! Aż im w pięty pójdzie! — Oj, będzie lanie w domu — pokiwał smętnie głową Wojtek. — Tato mają ciężką rękę... — Co, może nie zasłużyłeś? — rozsierdził się leśniczy poganiając konia. — Co prawda, to prawda — filozoficznie stwierdził Szymek. Górale szykowali się do drogi. — Do widzenia, Wawrytko, dziękuję wam, Strycula. — Ni mo za co. Leśniczy cmoknął na konia. W milczeniu dojechali do szosy. Dwaj starcy ruszyli lasem ku szczytowi. Szli lekko jakby nie siedem krzyżyków dźwigali na grzbiecie, ale trzy. Strycula pykał nieodłączną fajeczkę i bystro spoglądał dokoła. — Co bees robieł? 89 — Idem ku chałupie — odparł Wawrytko. — Posełbyś w las? — Ni. — Nie bełbyś ty telo durny, kieby nie leśnicy.. Wawrytko milczy. Mruży oczy. Podnosi głowę ku szczytom drzew, gdzie wśród zielonych koron szeleszczą suche, zeszłoroczne szyszki. Stara twarz poorana ciemnymi bruzdami rozciąga się w uśmiechu. — Hej. Mozę. Ale kie sie nie da, to sie nie da. Kierpce skrzypią. Las milczy. Po śniegu przesuwają się szare cienie. Wokół żerdzi z sianem gromadzi się zwierzyna. Na straży stoi on — rogacz, król tego lasu, góri ośnieżonych szczytów. Rozdział VI Ciężarówka podskakując na wybojach skręciła na drogę koło szkoły. Tuż za mostkiem mignął na wzniesieniu czerwony budynek. ,,Ciekawe, co stało się z dziećmi? Czy je znaleziono?" — pomyślał kierowca i frasobliwie pokręcił głową. Samochód ostrożnie wziął zakręt i wolno minął przecinkę. Lecz co to? W kłębach mgły mignęła jakaś mała szara postać i znikła za pniem drzewa. Samochód ostro hamuje. Kierowca wyskakuje z szoferki i bacznie rozgląda się dokoła. Nic, cisza. Otacza go obcy świat wysokich szczytów, otula szary ziąb. Robi kilka kroków. Cienkie, miejskie obuwie zapada się w śniegu. — Jest tu kto? Cisza. — Hej! Jest tu kto? Jakiś cień mignął i znikł. Kierowca ze złością odrzuca w śnieg zapalonego papierosa. Robi 91 kilka susów i już jest koło drzewa. Do pnia tuli się mała postać owinięta kraciastą chustą. — Co ty tu robisz? — woła chłopiec. — Chcesz zamarznąć na śmierć? — Czekam — mówi cicho Terka przestę-pując z nogi na nogę. — Na nich? Na chłopców? — pyta miękko kierowca i bierze dziewczynkę za ramię. — Tak. — Oni tędy nie zejdą. Jak tylko odnajdą ich w lesie, to zaprowadzą do domu. Nauczyciel tak mówił, słyszałem. Terka patrzy nieufnie spod nasuniętej na czoło chusty. Nos jej zsiniał z zimna, na rzęsach osiadł szron. — Chodź, zawiozę cię do domu. Jadę w stronę Doliny Wiatrów. Tu nie masz na co czekać. Dziewczynka dała się podprowadzić do samochodu. Zmarznięta, nie miała siły wdrapać się na wysoki stopień. Kierowca podniósł ją i jak piórko posadził w szoferce. — Jak tego Malucha, rano — uśmiechnął się, a jego jasne oczy rozbłysły. Ciężarówka warcząc ruszyła naprzód. Ośnieżone czuby drzew migały wśród rzednących pasm mgły. Tym razem droga wydawała się krótsza. Przy skrzyżowaniu mignęła drewniana kapliczka. — To tutaj? — spytał kierowca. — Tak. — Dziewczynka wysiadła. 92 — Pójdziesz prosto do domu? Schyliła głowę. Nie chciała kłamać. ,,A więc będzie tu stała tak długo, póki tamci nie zejdą z gór!" — pomyślał kierowca i westchnął. Spojrzał na zegarek i zagryzł usta. Powinien wracać, ale przecież nie zostawi tej małej samej na szosie. — Wsiadaj. Poczekamy razem. Tu w szoferce na razie jest ciepło. Dziewczynka bez słowa wdrapała się na siedzenie. W jej wzroku było tyle ufności i światła. Motor mruczał, ciepło rozchodziło się falami od stóp aż po koniuszek nosa. Na zewnątrz płynęły opary. Nie wiadomo, jak długo to trwało. Może godzinę, może dwie. Wokół panowała niezmącona cisza. Wtem dziewczynka poruszyła się i przywarła czołem do szyby. Z bocznej leśnej ścieżki dobiegało skrzypienie jadących sań i głośne rozmowy. Kierowca otworzył drzwi szoferki. Sanie zbliżyły się, a w nich... Tak! To oni! Obaj chłopcy wraz z nauczycielem i leśniczym. Terka zerwała się na równe nogi. Skacząc z wysokiego stopnia o mało nie upadła w zaspę. Roziskrzonym wzrokiem patrzyła na obu: roześmianego Szymka i milczącego Wojtka. „Żyją i wszystko dobrze się skończyło!" Chciała biec do nich, ale coś ją powstrzymało. Otuliła się szczelnie chustą, złapała teczkę i kilkoma susami przesadziła szosę. Biegła w stronę wsi nie oglądając się za siebie. 94 Kierowca podszedł do sań. Poznał nauczyciela, a ten wskazał mu ręką chłopców. — Oto nasza zguba. O mały włos nam nie zamarzli. — Czekamy tu na was — powiedział kierowca z uśmiechem. — Ja i wasza koleżanka. — Koleżanka ? — zdziwił się leśniczy. — Terka! — wykrzyknęli obaj chłopcy. — Gdzie ona jest? Kierowca odwrócił się zaskoczony. Szoferka była otwarta, po dziewczynce ani śladu. — Dziwna mała — powiedział z zakłopotaniem. — Stała tam koło mostku dobre parę godzin czekając, czy nie zejdziecie do Rucia-nek. Zabrałem ją tutaj. Powiedziała, że będzie na was czekać, jak długo trzeba... — Terka? Powiedziała? — zdziwił się Szy-mek. — Przecież ona w ogóle nie umie mówić ! — Nie jest tak źle! — I teraz zwiała, jak wszystko już jest w porządku — uśmiechnął się ciepło nauczyciel. — Typowe dla niej. Ale to dziewczyna z charakterem. — No, na mnie już czas—zakłopotał się kierowca. — Czekają tam pewnie w bazie... — Dziękuję za wszystko — nauczyciel wyciągnął rękę. — Nie ma za co. Może jeszcze się przydam ! — zawołał chłopak zapuszczając motor. Samochód ruszył. Sanie też. Za chwilę na pustej szosie nie było już niko- 95 go. Tylko dwie wrony kracząc dziobały coś pracowicie w rozjeżdżonym śniegu. Opadały ostatnie kosmyki mgły. * Świt wstawał szybki i pogodny. Jak co dzień Janusowa zerwała się pierwsza i z troską spojrzała w kierunku łóżka, na którym kraciasta pierzyna unosiła się w rytm oddechu. „Niech śpi. Na taki mróz nie ma co iść tyle kilometrów do szkoły!" Skrzypnęły drzwi. Szymek obudził się i ze zdziwieniem rozejrzał po izbie. W szarzejącym mroku wszystkie sprzęty wydawały się bliskie, ciepłe. Przeciągnął się i leżał jeszcze chwilę z szeroko otwartymi oczyma. „Więc to tak było? Ten las zamglony i śnieżny, strach o życie własne i kolegi, wszystko dalekie, nierealne, prawie niebyłe... Więc tak szybko można zapomnieć?" Chłopiec wyskoczył z łóżka, ochlapał się zimną wodą i przylgnął nosem do okiennej szyby. Mróz wymalował na niej dzikie osty i krzaki tarniny. Tu i ówdzie wróble obsiadły nagie gałęzie czereśni. Nastroszyły piórka. Spały- Znów skrzypnęły drzwi. Janusowa ze zdziwieniem spojrzała na syna. Postawiła skopek z mlekiem koło kuchni. — idziesz? W taki mróz? — Idę. Stary Józwa nas zawiezie. 96 Prawda. Zapomniałam. Nauczyciel podobno tak kazał. Nie kupiłeś soli? Szymek zaczerwienił się. Pięciozłotówka leżała spokojnie na dnie kieszeni. Matka nic nie wiedziała o ich przygodzie. Tak będzie lepiej. Po co ma martwić się niepotrzebnie. — Dziś kupię. Wczoraj do spółdzielni przywieźli towar! — powiedział szybko. — To kup i cukru. Ktoś lekko zastukał w okiennicę. Szymek poderwał się z ławki i podbiegł do okna. Za szybą rozpłaszczała się twarz Wojtka. Czerwona czapka z pomponem kiwała się w takt ruchów głowy. Zabrakło tylko szalika. „Prawda — pomyślał Szymek — szalik został tam w górze! Wisi na gałęzi i może wiosną spłynie w dół razem ze śniegiem. Kto wie?" Wpuścił Wojtka do izby wzrokiem nakazując milczenie. — Wojtek? Tak wcześnie? — zdziwiła się Janusowa stawiając na stole dodatkowy kubek gorącego mleka. Wojtek pił chciwie. — Dostało ci się? — szeptem spytał Szymek. Wojtek podniósł wzrok ku górze, jakby wzywając niebiosa na świadka przeżytych cierpień. Wyszli. Dzień był jasny, słoneczny. Śnieg skrzypiał pod butami, gdy szli wydeptaną ścieżką przez pole Wawrytków. Na szczycie górki przystanęli. Dolina leżała w pierzynie czystego 97 śniegu. Z kominów na pół zasypanych chat wydobywały się nikłe strużki dymu. Góry stały milczące w pełnej krasie zielonych świerkowych plam. Chłopcy głęboko wciągnęli w płuca ożywcze powietrze. Wojtek uśmiechnął się do Szymka pełną gębą i kuksnąwszy go w plecy puścił się pędem w dół. Szymek roześmiał się dźwięcznie i z głośnym: juhuuuu! — popędził za nim. Pod kapliczką dzieci ładowały się na wymoszczone słomą sanie starego Józwy. Woźnica pokrzykiwał na konia i uśmiechał się całą twarzą pomarszczoną jak pieczone jabłuszko. Terka zgarnęła chustkę, żeby nie zajmować zbyt wiele miejsca. — Cześć Terka — ucieszył się Szymek. — Wczoraj chciałem do ciebie przyjść, ale... — Ale bał się matki, która nic nie wie o naszej przygodzie — dorzucił Wojtek. — Ja tam swoje dostałem! — pokiwał głową sadowiąc się ostrożnie. Dzieci wybuchnęły śmiechem. — Gdzie jest Józek! — zapytał Szymek. — Wczoraj zniknął tak nagle, że nie zdążyliśmy mu nawet podziękować... — Tam biegnie! Józek zgrabnie przeskoczył zaspę i przysiadł na brzegu sań. — Właź tutaj! — zawołał Szymek. — Zostawiliśmy dla ciebie miejsce! 98 Terka milczała, ale jej szare oczy lśniły iskierkami odbitego słońca. — Syćkie som? — Stary Józwa strzelił z bata i sanie potoczyły się naprzód. Woźnica obejrzał siędo tyłu i nasunął kapelusz na oczy. — Kiebym wiózł kapuściane głąby we słomie! — roześmiał się starczo, piskliwie. Słońce kładło na drogę ostre, długie cienie. Po wczorajszej mgle nie zostało ani śladu. Gdzieś na drugim kilometrze dobiegł ich uszu warkot jadącego samochodu. Wnet zza zakrętu wyłoniła się szara ciężarówka. Samochód zrównał się z saniami i dzieci poznały roześmianą/okrągłą twarz kierowcy. — No, kto woli do mnie, do szoferki? — zawołał wesoło. — Spóźniłem się, chciałem na was zaczekać koło kapliczki! Widzę, że macie już własny pojazd! No, Wojtek, Szymek, Teresko, kto się przesiada? — Nikt — odparł Szymek. — Dziękujemy, chcemy być razem. Terka też woli jechać z nami! Dziewczyna aż pokraśniała. Wtem w głębi sań coś się zakotłowało i mały pakunek owinięty szalem wygrzebał się ze słomy. — A ja? Mnie to już nikt nie zapyta? — Maluch! — ucieszył się kierowca. — Jak to dobrze, że chociaż ty mi pozostałeś! Poczekaj, przeniosę cię! 99 Bajka będzie? — dopominał się Maluch wierzgając w powietrzu nogami. — A jakże. O plackach. — Ziemniaczanych? — uzgadniał odwija-jąc babciny szal. — Jasne. Warkot ciężarówki zagłuszył skrzypienie sań, które potoczyły się rozbrzmiewając śmiechem. Słońce płynęło nad górami i dolinami z olśniewającym blaskiem. |sfs 4*.